Wydawnictwo Literackie Kraków 2013 Spis treści Karta redakcyjna Motto Wstęp Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział...
44 downloads
20 Views
1MB Size
Wydawnictwo Literackie
Kraków 2013
Spis treści Karta redakcyjna Motto Wstęp Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32 Rozdział 33 Rozdział 34 Rozdział 35 Rozdział 36 Rozdział 37 Rozdział 38 Rozdział 39 Rozdział 40 Podziękowania Przypisy
Moim rodzicom i Patrice’owi
Perfumy mówią o kobiecie więcej niż jej charakter pisma. Christian Dior
Edwards & White jest jedną z wiodących międzynarodowych firm prawniczych. Mamy czterdzieści pięć oddziałów w Azji, Australii, Europie i obu Amerykach. Kancelaria w Nowym Jorku jest najbardziej dynamiczna – pracuje w niej ponad pięciuset prawników i stanowi ona centralę międzynarodowej sieci. Obecnie szukamy utalentowanych i ambitnych prawników z zagranicznych placówek, którzy dołączyliby do ciągle powiększającego się nowojorskiego zespołu. Zatrudnienie w centrali to szansa na zajmowanie się najbardziej prestiżowymi sprawami oraz współpracę z najważniejszymi światowymi korporacjami, instytucjami finansowymi i organami państw. W kancelarii w Nowym Jorku panuje koleżeńska atmosfera – partnerzy nadzorują prowadzone sprawy, ale pozostawiają wspólnikom dużą swobodę, co umożliwia im rozwój zawodowy. Wybrani kandydaci otrzymają konkurencyjne wynagrodzenie oraz zwrot kosztów przeprowadzki.
ROZDZIAŁ PIERWSZY – Massachusetts! Gdzie do cholery są dokumenty dla Massachusetts? – Wysoki mężczyzna trzymający ręce na szelkach przemierza szybko korytarz, co krok wykrzykując nazwę innego stanu. – New Hampshire! – Zatrzymuje się przed pokojem, w którym prawnicy nerwowo wciskają grube pliki papierów do kopert. – Maine! Psiakrew, jesteśmy gotowi z Maine? – Znów zaczyna się przemieszczać, wyciera spocone czoło chusteczką i zagląda do następnej sali konferencyjnej pełnej ludzi na skraju załamania nerwowego. Czekając na menedżera kancelarii, zerkam do jednego z pokojów i przyglądam się panującemu tam chaosowi. Sześciu młodych prawników siedzi przy dużym mahoniowym stole, na którym walają się styropianowe kubki. Mężczyźni mają podwinięte rękawy i poluzowane krawaty, panie zdjęły żakiety. Wszyscy wyglądają tak, jakby nie spali od tygodni. W drzwiach staje mężczyzna w szelkach. – Na miłość boską, gdzie są przesyłki do Karoliny Północnej?! Pracownicy uwijają się nerwowo, pakując dokumenty pod jego czujnym okiem. – Co się dzieje? – pytam jasnowłosego mężczyznę, który siedzi tuż przy wejściu, kiedy pan Szelki oddala się w stronę kolejnej grupy ofiar. – Duże dochodzenie. Składamy wnioski do organów nadzorczych we wszystkich pięćdziesięciu stanach. Jeden z naszych największych klientów może trafić do więzienia. – A kim jest ten facet w szelkach? – To Harry Traum, szef działu sporów sądowych. Specjalizuje się w obronie w sprawach o przestępstwa urzędnicze. – Aha. – To były generał i bardzo trudno go zadowolić – dodaje mężczyzna po cichu. – A tak w ogóle jestem Alfred, a ty? – Catherine. Właśnie zostałam przeniesiona z Paryża. – Świetnie. Witaj na pokładzie – mówi, patrząc mi w dekolt. Zadowolona z tego, że będę pracować w dziale prawa spółek, wracam do recepcji, gdzie czeka już na mnie kobieta w średnim wieku,
z ogniście rudymi włosami i paznokciami pod kolor, trzymająca pudełko wizytówek. – Ty pewnie jesteś Catherine. Witaj w Nowym Jorku. Nazywam się Mimi, jestem menedżerem kancelarii. Będziesz pracować tam, w rogu – mówi, wskazując kierunek ręką połyskującą od złotych bransoletek. – O rany, narożny gabinet? – Niestety tylko tymczasowo, kochanie – odpowiada, poklepując mnie po ramieniu. – Zanim nie wprowadzi się do niego nowy partner, a my nie przygotujemy czegoś dla ciebie. Nie dostaje się narożnego biura, jeśli nie przepracowało się w firmie co najmniej dziesięciu lat. Ale nie martw się, kiedyś ty też będziesz miała taki gabinet – dodaje konspiracyjnym tonem. Karcę się w duchu za naiwność. W dużych firmach prawniczych narożny gabinet jest synonimem ogromnego sukcesu, marchewką, którą kusi się najambitniejszych wspólników, przekonanych, że warto przez lata pracować w pocie czoła, żeby zdobyć pokój z widokiem, choć koniec końców jest to tylko pomieszczenie do nabijania kolejnych godzin wliczanych do honorarium. Czy to absurdalne? Tak. Czy chcę mieć taki gabinet? Oczywiście! Idę obok Mimi, a w korytarzu, oprócz dochodzącego z oddali głosu Harry’ego Trauma, panuje grobowa cisza. Minimalistyczny wystrój, marmurowe podłogi i nowoczesne dzieła sztuki sprawiają, że kancelaria wydaje się zimna i bezosobowa. – Masz tu wszystko, czego potrzebujesz – informuje mnie Mimi podczas oprowadzania po siedzibie. – Zdobyliśmy pierwsze miejsce w corocznym rankingu najlepszych miejsc pracy portalu law.com – oznajmia z dumą tonem spikerki radiowej. – Każdego ranka mamy pełny bufet śniadaniowy, z góry opłacone taksówki dwadzieścia cztery godziny na dobę, a wszyscy nasi prawnicy latają pierwszą klasą. Zerka, żeby sprawdzić, czy zrobiło to na mnie odpowiednio duże wrażenie. Kiwam tylko głową z uśmiechem, bo podobne przywileje przysługiwały mi też w Paryżu. – Zapomniałam wspomnieć, że ostatnio dodaliśmy do naszego
pakietu usługi konsjerża i ubezpieczenie dla zwierząt domowych. Ubezpieczenie dla zwierząt domowych? Który prawnik w tej firmie ma czas na zajmowanie się zwierzętami? Czy to nie tak, jakby oferować opiekę nad dziećmi grupie mnichów? – Niedawno wdrożyliśmy też nowy Program Życzliwości – zachęcamy partnerów i starszych wspólników, żeby mówili „dzień dobry”, „dziękuję” i „dobranoc” młodszym kolegom. Czy to nie cudowne? – pyta z błyskiem entuzjazmu w oczach, jakby takie zachowanie było czymś nadzwyczajnym. Wygląda na to, że będę musiała przyzwyczaić się do nowych zasad współżycia społecznego. – No to jesteśmy u ciebie. Daj znać, jakbyś czegoś potrzebowała. A tak poza tym, masz cudowny francuski akcent. Rozkoszny. – Serdecznie ściska mnie za rękę. Ledwie zdjęłam z ramienia torebkę, słyszę pukanie. – Catherine, kochanie, witaj w Nowym Jorku. Podnoszę wzrok i widzę w drzwiach niezwykle przystojnego Hindusa w świetnie skrojonym czarnym garniturze. Ma pełną blasku miodową cerę, jest wysoki, szczupły, do tego mówi po angielsku ze zmysłowym akcentem. Natychmiast rozpoznaję Rikasha, z którym kilka razy rozmawiałam przez telefon, kiedy współpracowałam z nowojorską kancelarią. Ze względu na jego upodobanie do francuskiej haute couture[1] od razu się polubiliśmy i byłam przeszczęśliwa, kiedy się okazało, że to on będzie moim asystentem w Nowym Jorku. – Rikash! Nie mogę uwierzyć, że będziemy razem pracować. Jeszcze nigdy nie miałam asystenta mężczyzny, zwłaszcza takiego, który ma lepszą cerę ode mnie. – Prawda? Czy to nie wspaniałe? Już nie mogę się doczekać, żeby zabrać cię do miasta. Znalazłaś się teraz w mojej strefie zakupów. – Też na to czekam. Masz świetny gust. – Nie zamierzam z tym polemizować. – Pamiętasz tę walizkę z limitowanej edycji Goyarda? Jak tylko pojawiła się na rynku, poprosiłeś, żebym ci ją kupiła. Ale ci jej zazdroszczę. – Ten staroć? Mogę ci ją dać, kochanie. Jest już całkiem passé. Odtąd co moje, to i twoje. Rzecz jasna z wyjątkiem mężczyzn.
– Dzięki, będę pamiętać. A jak ci idzie praca nad filmem dokumentalnym? – Którym? Robię ich teraz kilka. Rozpromienia się, wyraźnie zadowolony, że pamiętam. Cieszy mnie to, bo jeśli mam tu przetrwać, muszę mieć Rikasha po swojej stronie. – Ten o pracy dzieci w Indiach. – Mam nadzieję, że pokażą go na Festiwalu Kina Niezależnego w Bombaju. – Przy twoim talencie nie mam co do tego wątpliwości. – Sam też trzymam kciuki. W każdym razie, jeślibyś czegoś potrzebowała, czegokolwiek, daj znać. Zawsze chętnie pomogę. Do zobaczenia później. – Odwraca się i kręcąc biodrami, oddala w kierunku recepcji. Jestem taka podekscytowana, że się tu znalazłam, że aż przechodzą mnie ciarki. Długo czekałam na odpowiedni moment, żeby poprosić o przeniesienie do Nowego Jorku, i w końcu się doczekałam. Spośród trzydziestu kandydatów z zagranicznych kancelarii wybrano tylko troje, a z nich jedynie mnie przydzielono do działu prawa spółek. Zrobię wszystko, żeby pokazać szefom, na co mnie stać. Do gabinetu pewnym krokiem wchodzi atrakcyjna kobieta pod pięćdziesiątkę. Emanuje władzą. Ma bujne, spływające na ramiona kasztanowe włosy, a na sobie wspaniały kostium z wełny bouclé w kolorze fuksji. Świetnie skrojony żakiet podkreśla jej szczupłą sylwetkę, a spódnica jest o dobre dwadzieścia centymetrów krótsza od mojej. Na nogach ma szpilki od Christiana Louboutina, z czarnej lakierowanej skóry ze złotymi obcasami – buty, które wzbudziły mój zachwyt podczas ostatnich przed wyjazdem zakupów w Paryżu. – Dzień dobry, Catherine – mówi, mierząc mnie wzrokiem. Podchodzi do biurka i energicznie ściska moją dłoń, omal nie miażdżąc mi małego palca. – Witaj na pokładzie. Nazywam się Bonnie Clark, jestem partnerem, zajmuję się fuzjami i przejęciami. To ja odwalam tu większość prawdziwej prawniczej roboty. Pracowałaś w naszej kancelarii w Paryżu? – Tak – odpowiadam. Moja dłoń nadal jest obolała.
– Jaką masz specjalizację? – Zajmowałam się wieloma różnymi sprawami – prawem giełdowym, spółkami... – Mam nadzieję, że masz jakieś doświadczenie w fuzjach i przejęciach – przerywa mi. – Chcę, żebyś zaczęła pracować od razu. – Oczywiście. – Dobrze, zaraz zlecę ci jakąś sprawę. Wychodzi z mojego gabinetu bez pożegnania, pozostawiając po sobie mocny zapach perfum Joy Jeana Patou. * – Jak szybko możesz dojechać na lotnisko? – A dokąd mam lecieć? – Nie zadawaj pytań, Catherine. Zostaw to mnie – wrzeszczy do interkomu Bonnie dwie minuty później. – Musisz przeprowadzić dla mnie analizę due diligence umowy. – Jasne. Wpadnę tylko do mieszkania, żeby się spakować. – Nie ma na to czasu – przerywa mi zniecierpliwionym tonem. – Samochód już czeka na dole. Patrzę na swój szary kostium od Tary Jarmon i czarne lakierki Rogera Viviera, zdając sobie sprawę, że właśnie w tym stroju spędzę następne czterdzieści osiem godzin. Bonnie się rozłącza, nie udzieliwszy mi więcej żadnych informacji. – A tak przy okazji, chodzi o mojego największego klienta, więc na litość boską, nie nawal! – z interkomu znów atakuje mnie znienacka jej podniesiony głos. Do gabinetu wpada Rikash z planem podróży, smartfonem blackberry i desperacją wymalowaną na twarzy. – Lecisz do Booneville, kochana. Nutron to największy w kraju producent stali i jeden z naszych najważniejszych klientów. Zamierza przejąć spółkę o nazwie Red River Steel Mills. Tu są szczegóły – mówi i rzuca mi na biurko gruby czarny segregator. Szybko przeglądam dokumenty i czuję przypływ energii przed nowym wyzwaniem. Zawsze dostaję zastrzyk adrenaliny, kiedy mam zajmować się ważnymi przejęciami, a ta sprawa wygląda na smakowity kąsek. Wprawdzie nie tak planowałam spędzić pierwszy dzień
w Nowym Jorku, ale to doskonała okazja, żeby udowodnić, na co mnie stać. – Kochanie, musisz się po-spie-szyć. W przeciwnym razie spóźnisz się na samolot. Odlatuje za niecałe dwie godziny, a o tej porze są straszne korki. No, idź już! – komenderuje Rikash, wypychając mnie z gabinetu, wręczywszy mi uprzednio czarną płócienną kosmetyczkę. – To nasz awaryjny zestaw podróżny. Zaglądam do środka, gdzie znajduję małe opakowanie dezodorantu Kiehl’s w kremie, naturalną pastę do zębów i płyn do płukania ust Tom’s of Maine, szampon i żel pod prysznic Bulgari oraz grejpfrutową wodę kolońską Jo Malone. – Nie mam z sobą bielizny na przebranie. Wzdrygam się na myśl o kupowaniu majtek w miejscu, które nazywa się Booneville. Nigdy nie zaopatruję się w bieliznę w sklepach, w których sprzedaje się też płyn do mycia muszli klozetowej, karmę dla psów i tuńczyka w puszce. – To chodź bez niej. Zostaniesz najbardziej pożądaną kobietą w mieście – woła za mną Rikash, kiedy zamykają się drzwi do windy. Wybiegam na 42 Ulicę, ale nie widzę żadnego samochodu, więc postanawiam wziąć taksówkę. Wsiadam do pierwszej wolnej, do której z drugiej strony pakuje się jakaś kobieta. Przez chwilę siedzimy, wpatrując się w siebie. – Co ty do cholery robisz? Wynocha z mojej taksówki! – wrzeszczy, a jej twarz jest niebezpiecznie blisko mojej. Co za brak klasy! Oburzona ocieram jej ślinę ze swojego policzka i szybko wysiadam. Zatrzymuje się przy mnie czarny lincoln sedan. Kierowca kiwa głową, gasi silnik i otwiera mi drzwi, ale kiedy jestem już w środku, nie odzywa się ani słowem. Z radia rozlega się muzyka klasyczna, a w samochodzie nie ma śladu po poprzednich pasażerach. Oddycham z ulgą, po czym znów zagłębiam się w gruby plik dokumentów w segregatorze, który trzymam na kolanach. Kątem oka zauważam znak informujący o wjeździe do tunelu Holland, po czym nagle auto hamuje z piskiem opon. – Przepraszam, ale chyba złapałem gumę.
– Co? Mówi pan poważnie? Ogarnia mnie panika. Nerwowo zerkam na zegarek – teraz już niewiele brakuje, żebym spóźniła się na samolot. Serce wali mi jak oszalałe, biorę kilka głębokich oddechów, żeby się uspokoić. „Na litość boską, nie nawal!” – słyszę w głowie słowa Bonnie. Nie zniosę jej wybuchu, kiedy dowie się, że nie zdążyłam na jedyny lot do Booneville. „Uspokój się, uspokój się”, powtarzam sobie, ale i tak czuję, jak bluzka, która ma mi służyć nie wiadomo jak długo, nasiąka potem. – Tak, proszę pani. Zupełnie poważnie. Otwiera drzwi i obchodzi samochód, żeby ocenić stan opony. – Przebita. Przykro mi. Ale może zdąży pani na następny lot? – Nie ma następnego lotu. Porywam napakowaną teczkę i torbę z laptopem, po czym w dziesięciocentymetrowych obcasach wybiegam na autostradę. – Zwariowała pani? Rozjadą panią! Wolę zginąć pod kołami samochodu, niż umrzeć ze wstydu. Podnoszę rękę i przywołuję taksówkę z czwartego pasa. Kierowca skręca w moją stronę i o mały włos nie zderza się z kilkoma autami. Rozlega się tak głośny ryk klaksonów, że taksówkarz musi zatkać sobie uszy. – Lotnisko Newark. Tylko proszę się pospieszyć. Mam bardzo mało czasu. – Nie ma problemu, kochaniutka. Niech się pani trzyma. Kierowca wciska gaz, a ja łapię za uchwyt na tylnych drzwiach. Taksówkarz agresywnie zmienia pasy i zajeżdża drogę innym kierowcom, tak że ryczy na nas coraz więcej klaksonów. Zamykam oczy i staram się opanować. Czy lot do Booneville jest warty takiego ryzyka? Mam wrażenie, że mogę zaraz zginąć. Panikuję i ogarnia mnie fala mdłości. Otwieram okno, żeby zaczerpnąć trochę powietrza, i zakrywam usta dłonią, by stłumić objawy choroby lokomocyjnej. Serce wali mi jak oszalałe. Docieram na lotnisko pół godziny przed odlotem. Pracownica linii lotniczych informuje mnie, że odprawa jest już zamknięta. – Nie zna pani procedury? Trzeba przyjechać przynajmniej dwie godziny wcześniej. – Znam doskonale, tylko że moja taksówka złapała gumę na
autostradzie, a ja koniecznie muszę wsiąść do tego samolotu. Naprawdę. – Bardzo mi przykro, ale musimy przenieść panią na następny lot, czyli na jutro. Przez następne pięć minut błagam, proszę i niemal odgrywam załamanie nerwowe. Jeszcze nigdy nie wpadłam w histerię na lotnisku, ale w ciągu tych długich trzystu sekund byłam o włos od uderzenia tej kobiety moją ważącą dwie tony teczką z dokumentami i wykrzyczenia jej w twarz: „Zobaczymy, kto kogo będzie przenosił!”. Po tym spazmatycznym przedstawieniu dostaję w końcu kartę pokładową. Biegnę do punktu kontroli, gdzie strażnik konfiskuje moje nowe J’adore Diora, które dostałam od mamy przed wylotem z Paryża. To prawda, mam tendencję do nadużywania perfum, ale jeszcze nie słyszałam, żeby ktokolwiek został zapsikany na śmierć. Mimo to potulnie oddaję mężczyźnie flakon. Na widok francuskiego paszportu drugi strażnik przygląda mi się podejrzliwie. Nie zwracając na niego uwagi, wykładam na taśmę laptop, a potem mocuję się z teczką w jednej ręce i gadżetami, które muszą zostać skontrolowane, w drugiej. Założę się, że wyglądam pokracznie. Nadal walczę z oporną walizką, kiedy zaczyna dzwonić moje blackberry. – Catherine, gdzie jesteś? – Cześć, Bonnie. Zaraz będę przechodzić kontrolę. Mogę oddzwonić za chwilę? – Nie, nie możesz. Mam klienta na drugiej linii i chcę się upewnić, że wszystko idzie zgodnie z planem. Strażnik rzuca mi spojrzenie spode łba. – Musi mi pani dać ten telefon. – Bonnie, naprawdę nie mogę teraz rozmawiać. – Powiedz temu idiocie, że to dużo ważniejsze. Biorę głęboki wdech, żeby nie powiedzieć czegoś, co zamknie mi drogę do awansu. – Wszystko idzie jak po maśle. Nie ma żadnych opóźnień. – I niech tak zostanie. Oddaję telefon strażnikowi, który wzdycha z dezaprobatą
i przewraca oczami, wrzucając aparat do plastikowego pojemnika. Natychmiast po starcie samolotu wracam do lektury dokumentów w segregatorze. Analiza due diligence to bardzo drobiazgowe badanie wszystkich aspektów funkcjonowania danego przedsiębiorstwa, tak by wskazać inwestorowi pola potencjalnych zagrożeń. Innymi słowy, due diligence polega na tym, że prawnicy jednej strony zasypują prawników drugiej strony taką furą papierów, że ani ci ostatni, ani ich klienci nie mają pojęcia, w co się pakują. W praktyce oznacza to kilka dni spędzonych na czytaniu dokumentów prawnych w zakurzonym archiwum bez okien, dostępu powietrza i czystej bielizny, gdzieś w samym środku przemysłowego kompleksu w piekielnie gorącym hrabstwie Booneville. Przez ostatnie sześć lat nabyłam umiejętność przeglądania ogromnej ilości dokumentacji w rekordowo krótkim czasie i streszczania jej w kilku zdaniach. To zlecenie nie różni się znacznie od tego, czym wiele razy zajmowałam się w Paryżu, więc mam nadzieję, że uda mi się pokazać Bonnie, co potrafię. Czytam szybko kilka stron, zanim nie przerwie mi przeciskająca się obok kobieta, która ma na sobie – quelle horreur![2] – jasnoróżowy frotowy dres i wielkie białe adidasy. Co gorsza, jej spodnie są co najmniej dwa rozmiary za małe i pod napiętym materiałem widać grudki cellulitu na udach. Czemu niektóre Amerykanki tak się zaniedbują? Mam ogromną ochotę dać jej butelkę żelu odchudzającego Elancyl, który poprawia napięcie skóry. Niestety, mam przy sobie tylko zestaw podróżny od Rikasha, w którym nie ma ani grama kremu antycellulitowego. Kiedy wrócę, powiem mu, żeby zaopatrzył nas w naprawdę niezbędne kosmetyki. Odwracam wzrok od różowego okropieństwa i wracam do lektury. Na przeczytanie całego grubego pliku papierów zostały mi tylko trzy godziny. Wkładam sobie do uszu słuchawki iPoda, żeby odciąć się od hałasu, i skupiam się na spisie treści: sprawozdanie roczne Red River, ostatnie raporty dla Komisji Nadzoru Finansowego oraz kwestionariusz due diligence. Ten ostatni liczy piętnaście stron i zawiera listę wszystkich dokumentów, które muszę zdobyć z archiwum. Robię szybkie notatki na marginesie, kategoryzując papiery pod względem ważności.
Zerkam przez maleńkie okno i patrząc na oddalające się luksusowe wieżowce Manhattanu, wyobrażam sobie ich mieszkańców – bogatych przedsiębiorców i prawników, którzy najprawdopodobniej też kiedyś pracowali od świtu do zmroku, żeby się dorobić. Perspektywa spędzania trzynastu godzin na dobę w małym zakurzonym pokoiku wśród pudeł papierów i przyklejania odpowiednich karteczek do poszczególnych segregatorów nie jest zbyt kusząca, ale postanawiam nie tracić optymizmu. Być może pewnego dnia, kiedy zostanę partnerem, zamieszkam w jednym z tych drapaczy chmur. Ożywiam się na samą myśl. Na lotnisku czeka na mnie cadillac escalade. Jeszcze nigdy nie jechałam tak dużym samochodem. Mam wrażenie, że można by w nim zamieszkać. Obok auta stoi drobna kobieta w szarych bawełnianych spodniach i jaskraworóżowym bliźniaku, trzyma kartkę z moim imieniem wypisanym drukowanymi literami. Ma bardzo jasne, upięte do góry włosy i fioletowe paznokcie. – Catherine, czy to ty? – woła wesoło, przeciągając samogłoski z typowym południowym akcentem. Kiwam głową, a ona rzuca się w moją stronę. – Cuudownie cię poznać, skarbie. Nazywam się Jacqueline, jestem sekretarką głównego prawnika. – Bardzo mi miło. Próbuję wgramolić się do auta, co w mojej wąskiej ołówkowej spódnicy jest dość trudne. Jacqueline delikatnie mnie popycha i w końcu ląduję na tylnym siedzeniu. Kierowca jedną ręką zmienia biegi, a w drugiej dzierży ogromny kubek z kawą. Kiedy wyjeżdżamy na autostradę, przytrzymuje kierownicę łokciem i upija łyk kawy, nie zdejmując nogi z gazu. Usiłuję przyglądać się przez okno południowemu krajobrazowi, ale dosłownie rzuca mną po samochodzie. Wnętrze auta jest przesiąknięte papierosami i dwugodzinna jazda w strasznym upale sprawia, że dostaję mdłości, które wzmaga dodatkowo zapach tanich perfum Jacqueline i jej nieustająca paplanina. Kiedy docieramy do siedziby Red River, Jacqueline prowadzi mnie do punktu kontroli, żeby wyrobili mi identyfikator. Procedura jest uciążliwa i koniecznie trzeba mi zrobić zdjęcie, na co nie mam w tej
chwili najmniejszej ochoty. Silę się na uśmiech, ale rezultat przypomina raczej fotografię do kartoteki policyjnej. Zjeżdżamy windą do podziemi i długim ciemnym korytarzem idziemy do ponurego pokoju. Dziesiątki pudeł sięgają sufitu. Jestem gotowa do pracy. – Dzień dobry, mam na imię Rob – niski głos roznosi się echem po piwnicy. – Jestem głównym prawnikiem Red River Steel Mills. W drzwiach pomieszczenia przypominającego loch staje zwalisty brunet. Ma na sobie zgniłozielony garnitur, śliwkową koszulę i dopasowany kolorystycznie szeroki krawat, a jego twarz jest niezwykle posępna. – Dzień dobry, Rob. Jestem Catherine. – Tak, wiem. Przygląda mi się uważnie, niczym Hannibal Lecter, kiedy pierwszy raz spotkał Clarice. – No więc przyjechałaś na przeszpiegi? Intuicja podpowiada mi, że ten uroczy prawnik zamieni moje najbliższe dni w piekło. – Nie nazwałabym tego przeszpiegami. To oczywiste, że przed przejęciem musimy was sprawdzić. – Traktuję podejrzliwie wszystkich, którzy tu przychodzą i chcą grzebać w naszych ściśle tajnych dokumentach. To są ważne tajemnice handlowe. – Na tym polega cała zabawa – próbuję żartować. – Poza tym nie zostanę tu długo. Jeśli pokażesz mi, gdzie trzymacie dokumenty, a Jacqueline pomoże mi w kserowaniu, to powinnam się szybko ze wszystkim uwinąć. W ułamku sekundy niezadowolenie na jego twarzy zamienia się we wściekłość. – Po pierwsze, ja nie mam czasu ci pomagać. Po drugie, nie wolno ci nic kopiować. Jacqueline zostanie z tobą, bo chcę mieć pewność, że nic nie wyniesiesz. Żaden dokument nie może opuścić archiwum. – Jego głos staje się nagle zwodniczo wesoły. – Ale jeśli chcesz, Jacqueline może przynieść ci kawę. Tu, w Red River, kawy nikomu nie żałujemy. Wpatruję się w nich oszołomiona i wściekła zarazem. Wprawdzie
najważniejsze warunki każdej umowy potrafię streścić w kwadrans, ale to już gruba przesada. Jak mam wszystko sprawnie załatwić bez kserowania? Biorę głęboki oddech i staram się nie zapominać, że to zlecenie jest dla mnie przepustką do zdobycia szacunku Bonnie. – W takim razie muszę natychmiast zabrać się do roboty. Dzwoni moja komórka. To Bonnie. – Jak ci idzie, Catherine? – Jeszcze nie zaczęłam. – To na co czekasz? – Dopiero przyjechałam. Wiedziałaś, że nie wolno mi nic kserować? – Phi, oczywiście. To standard. Nigdy wcześniej nie zajmowałaś się takimi sprawami? – Zajmowałam, ale we Francji zwyczajowa procedura zakłada kopiowanie. Chyba będzie lepiej, jeśli przyślesz mi tu kogoś do pomocy. Przekopanie się przez to wszystko zajmie mi wieki. – Nie ma mowy. Jak myślisz, czemu płacimy ci grubą kasę? Nie jesteś już w Kansas, Dorotko. Racja, nie jestem. Znalazłam się w kraju Manczkinów, ale nigdzie nie widać żółtej brukowanej drogi. – W porządku, postaram się z tym uporać jak najszybciej. Bonnie się rozłącza. Po tym jak przez sześć godzin mozolnie streszczam w żółtym notesie wszelkie umowy, podchodzi do mnie Jacqueline. – Może chcesz kawy? W Red River kawa jest za darmo dla wszystkich. Zerkam do trzymanej przez nią filiżanki i widzę obrzydliwą brązową lurę. – Nie, dziękuję. – Jak długo jeszcze planujesz tu zostać? Makijaż Jacqueline zaczyna spływać, a z jej misternej fryzury uwalniają się niesforne kosmyki. – Pewnie z pięć–sześć godzin. Jak chcesz, możesz już iść. – O nie. Dostałam wyraźne polecenie, żeby przez cały czas mieć cię na oku.
Sama już nie wiem, czy bardziej mi żal siebie, czy jej. Wracam do robienia notatek. Po kupieniu wszelkich możliwych ubrań przez Internet i postawieniu kilkudziesięciu pasjansów na komputerze Jacqueline nieoczekiwanie oznajmia: – Dobra, chyba już pójdę. – Jesteś pewna? Myślałam, że musisz zostać, żeby mnie pilnować. – Nie, w porządku. Wyglądasz na grzeczną dziewczynkę. Poza tym tu wszędzie są kamery – dodaje z diabolicznym uśmiechem. – Pamiętaj, że możesz częstować się kawą. Właśnie zaparzyłam nowy dzbanek. Po wyjściu Jacqueline wykradam się do automatu z napojami w poszukiwaniu czegoś, co nie smakuje jak café à la woda. Decyduję się na puszkę coli, żeby nie zapaść w śpiączkę. Ożywiona zastrzykiem kofeiny jestem gotowa na kolejne kilka godzin w lochu. Zabieram się do stojącego w rogu na tyłach archiwum pudła, którego wcześniej nie zauważyłam. Po przejrzeniu kilku listów trafiam na niepozorną zieloną teczkę. Znajduję w niej pożółkłą korespondencję między zarządem a przedstawicielami związków zawodowych sprzed dwudziestu lat. Przeglądam ją szybko i po chwili moją uwagę przyciąga śnieżnobiała kartka. Co to takiego? Très curieux[3]. Wyjmuję ją z teczki i jestem zaszokowana swoim odkryciem – list sprzed miesiąca od Komisji Nadzoru Finansowego zarzucający Red River popełnienie oszustwa związanego z antydatowaniem opcji na akcje. Och! To poważna sprawa. Czytam w okamgnieniu resztę listu. Zawiera jeszcze jeden zarzut: prezes zarządu i dyrektor do spraw finansowych są podejrzani o próbę zatuszowania przestępstwa giełdowego. Robię notatki, a potem wkładam list z powrotem do teczki. W Nowym Jorku nie ma jeszcze piątej rano, ale Bonnie pewnie już nie śpi. Co mam zrobić? Przez kilka minut gapię się na swój telefon, po czym wybieram jej numer, a ona natychmiast odbiera. – Mam nadzieję, że to coś ważnego. – W tle słyszę odgłos bieżni mechanicznej. – Znalazłam list z KNF-u sprzed miesiąca, w którym prezesa i dyrektora finansowego oskarża się o oszustwo. – O Boże... Bonnie się rozłącza.
Wracam do archiwum i czekając na dalsze instrukcje, z minuty na minutę coraz bardziej się denerwuję. Mam zupełnie przepoconą bluzkę – czuję się jak kawałek zepsutego camemberta. Biorę kosmetyczkę i idę do łazienki, tam przepłukuję usta płynem i zażywam kilka aspiryn, żeby zażegnać pulsujący ból głowy. Właśnie nachylam się nad umywalką i rozsmarowuję trochę dezodorantu na mojej jedwabnej bluzce, żeby przykryć plamy potu, kiedy do łazienki wpada zapłakana, rozhisteryzowana Jacqueline. Chwyta mnie za ramię i ciągnie do holu, gdzie przejmuje mnie ochroniarz i wyprowadza z budynku, tak jakbym to ja była przestępcą. Taksówka już czeka. Nie ma mowy o kolejnej przejażdżce cadillakiem. Dziękuję Jacqueline za gościnność, po czym, tak jak Dorotka, odjeżdżam do cudownej krainy gdzieś nad tęczą. W samolocie zamawiam kieliszek szampana, żeby uczcić swój sukces. Jestem wyczerpana, ale rozpiera mnie duma. Pierwszego dnia w pracy ocaliłam największego klienta firmy od kilkumilionowych strat – to jest coś! Na dodatek mogę wliczyć każdą z ostatnich dwudziestu czterech godzin do swojego honorarium. Kiedy wrócę do kancelarii, Bonnie na pewno pogratuluje mi dobrej roboty. Może nawet napomknie o nominacji na partnera? Nic z tego. Witajcie w Nowym Jorku.
ROZDZIAŁ DRUGI – Czemu nie ma cię na cotygodniowym zebraniu działu przejęć? – z interkomu rozlega się donośny głos Bonnie. To mój drugi dzień pracy, pierwszy w kancelarii. – Przepraszam, na czym? – Jesteś spóźniona. Przychodź natychmiast! – mówi podniesionym, piskliwym głosem, po czym się rozłącza. Pięć minut szukam Rikasha, żeby się dowiedzieć, gdzie odbywa się zebranie, kolejny kwadrans spędzam na desperackich poszukiwaniach sali konferencyjnej w ogromnym labiryncie pokoi i biurek. W końcu zdyszana wpadam na zebranie. Kiedy próbuję jak najciszej wejść do sali, zauważam, że na całej długości lewej nogi mam oczko w rajstopach. Merde! W pomieszczeniu grupa agresywnie wyglądających prawników słucha uważnie Bonnie, która rysuje na tablicy kolejne tabele. Rzuca mi nieprzyjazne spojrzenie, kiedy starając się ukryć przed zgromadzonymi podarte rajstopy, przeciskam się niezgrabnie na miejsce. – Korporacja ABC Acquisition, w której udziałowcem jest Pears, zgłosiła chęć przejęcia pakietu akcji spółek Bella i China Enterprises. My reprezentujemy ABC. Rysuje niebieski kwadrat dla każdego z podmiotów i czerwone linie przedstawiające współzależności między nimi. – Bella jest też właścicielką czterdziestu pięciu procent udziałów Bingo Industries, a China jest holdingiem, który posiada pakiet pięćdziesięciu pięciu procent akcji Belli. Wskazuje na tablicę, równocześnie potrząsając włosami w taki sam sposób, jak kobiety reklamujące szampony. Wyobrażam sobie, jak szepcze kusząco: „Nie musisz mnie nienawidzić tylko dlatego, że jestem piękna”, niczym aktorki w starych telewizyjnych reklamach. Potem lekko się pochyla, żeby przeczytać coś w swoich notatkach, umyślnie odsłaniając wspaniały dekolt, dodatkowo podkreślony czarnym – o rozmiar za małym! – koronkowym stanikiem. Jej zachowanie mnie szokuje, ale rekiny korporacyjnych przejęć najwyraźniej są zachwycone. Dziesięć niebieskich kwadratów i dwadzieścia pięć czerwonych linii później zdaję sobie sprawę, że wybiegając na zebranie, nie wzięłam
z sobą nic do pisania. Wyjmuję z torebki stary wyciąg z konta i zaczynam rysować kwadraty i trójkąty podobne do tych na tablicy, używając do tego konturówki. Merde! Nie mam już miejsca! Grzebię w torebce i znajduję zmięty paragon z apteki Duane Reade. Wracam do rysowania, starając się lewą ręką ukryć prymitywne przybory do pisania. Po zebraniu czekam, aż wszyscy wyjdą z sali, a potem biegnę do łazienki, żeby zdjąć podarte rajstopy. Nagle ogarnia mnie strach. Możliwość zajmowania się wielkimi przejęciami była jednym z powodów, dla których poprosiłam o przeniesienie do Nowego Jorku, ale praca nad nimi z Bonnie może się okazać prawdziwym wyzwaniem. Muszę się bardziej postarać, robienie notatek konturówką z pewnością nie przejdzie. Kiedy znowu siedzę przy swoim biurku, do gabinetu wbiega wyraźnie zdenerwowany mężczyzna o piwnych oczach i ciemnych lokach. Ma na sobie lawendową koszulę, spinki do mankietów pod kolor i dźwiga ogromy stos teczek i papierzysk. – Ty musisz być Catherine. Tu są dokumenty, chcę, żebyś natychmiast się nimi zajęła. Kiedy podchodzi bliżej, nasze spojrzenia się spotykają. Uderzają mnie intensywność, z jaką się we mnie wpatruje, i kontrast między jego przenikliwym wzrokiem a chłopięcymi, delikatnymi rysami. Oh là, là... Mogłabym nabić wiele godzin do honorarium, po prostu patrząc w te oczy. Robię dzióbek z wymalowanych ust i podnoszę brwi, rzucając mu spojrzenie à la filmowa Amelia. Potem wracam do rzeczywistości. Skup się, Catherine, skup się! To pewnie jest Antoine. Podczas rozmowy kwalifikacyjnej Scott, szef działu, wspominał, że przejmę sprawy po jednym z prawników, który w ciągu najbliższych miesięcy ma się przenieść do kancelarii w Paryżu. Przez ułamek sekundy żałuję, że nie zostałam we Francji. – Mam coś dla ciebie – mówi, kładąc przede mną duży segregator. – To zbiór precedensów, który przygotowałem. Zawiera wszystkie możliwe typy dokumentów, o które może cię poprosić klient. Podzieliłem je według nazwy firmy, typu i daty. Wystarczy mi rzut okiem, by stwierdzić, że to rzeczywiście dzieło sztuki prawniczej. Doskonale skomponowane streszczenia wszystkich
dokumentów i opisy precedensów wpięte między kolorowe przekładki. Nie będzie tak łatwo dorównać mojemu poprzednikowi. – A tutaj jest jeszcze egzemplarz ustawy o papierach wartościowych. Powinnaś ją jak najszybciej przeczytać. To będzie twoje codzienne narzędzie pracy. Przeczytać calutką ustawę o papierach wartościowych? Na samą myśl o zgłębianiu ponad tysiąca stron prawnych zawiłości robi mi się niedobrze. I bez tego mam masę roboty. Jak tylko podał mi ogromne tomisko, z interkomu rozległ się kobiecy głos. – Antoine, telefon do ciebie. KNF na pierwszej linii. Dyrektor rejestracji chce z tobą pilnie rozmawiać. – Poproś, żeby chwilę poczekał. Zaraz tam będę. Wybiega z mojego gabinetu bez słowa. Pewnie nie przeczytał ogłoszenia o Programie Życzliwości i mówieniu „dzień dobry” i „do widzenia”. Przeglądam dokumenty, które przyniósł, kiedy dzwoni Mimi. – Masz jakieś pytania w kwestii obliczania honorariów? Przepracowałam w tej firmie już sześć lat, więc doskonale znam arkana systemu wynagrodzeń. W każdej dużej firmie prawniczej finanse wyglądają mniej więcej tak: jako wspólnik dostajesz około jednej trzeciej honorariów za przepracowane godziny, z pozostałych dwóch trzecich połowa idzie na pokrycie wydatków firmy, a reszta do kieszeni partnerów. Ci zbijają fortuny dzięki pracy wspólników, co wyjaśnia, dlaczego zatrudniają ich tak wielu i czemu tylko nieliczni zostają partnerami. To jak ogromna piramida finansowa, tyle że zupełnie legalna. Kancelaria w Nowym Jorku generuje największą liczbę płatnych godzin i żeby osiągnąć to, czego chcę, będę musiała wypracować ich w tym roku co najmniej dwa tysiące dwieście. Oznacza to, że muszę zacząć od razu. Moje biurko już jest zawalone dokumentami i teczkami. Dzwoni Maria, sekretarka Antoine’a. – Antoine pyta, czy wolisz kuchnię chińską czy włoską. Chce omówić z tobą kilka spraw przy obiedzie. Dziś wieczorem, o dziewiątej, w sali konferencyjnej. Kolacja w sali konferencyjnej? Właśnie wtedy dociera do mnie
brutalna rzeczywistość Nowego Jorku. Jestem gotowa na podjęcie wyzwania.
ROZDZIAŁ TRZECI – Proponuję zrezygnować z tej lektury. Promiennie uśmiechnięty Rikash stoi w drzwiach mojego gabinetu. Ma na sobie doskonale skrojony lniany płaszcz i przewieszoną przez pierś torbę kurierską od Prady. – Masz ochotę na espresso? Schodzę po kawę i na dymka. Nie znoszę tego świństwa, które podają w bufecie. – Bardzo chętnie. Marzę o dobrej kawie. Grzebię w portfelu w poszukiwaniu drobnych, a on przysiada na krześle. – Jak ci się wiedzie w Nowym Jorku? Znalazłaś już mieszkanie? – Jeszcze nie. Na razie mieszkam w tymczasowym lokum należącym do firmy. Zamierzam czegoś poszukać przez weekend. – Świetnie. A co z planami na lato? To już niedługo. – Lato? Przecież dopiero maj. Przewraca oczami. – Kochanie, muszę ci coś wytłumaczyć. W sierpniu upał w tym mieście robi się nie do zniesienia. Musisz mieć gdzie uciec. Jeśli jak najszybciej nie znajdziesz domku letniskowego, nic ci nie zostanie i usmażysz się tu na śmierć. W samotności. Zostaw to mnie, zadzwonię w kilka miejsc i może uda mi się załatwić ci jakiś domek do wynajęcia w Quogue. Pogarda w jego głosie świadczy o tym, że równie dobrze mógłby mi załatwić działkę w piekle. – Dzięki, Rikash. Naprawdę doceniam twoją pomoc. Kiedy wychodzi po kawę, zabieram się do czekającej na tacce korespondencji. Przeglądam kilka egzemplarzy „New York Law Journal” i zaproszenia na różne prawnicze seminaria. W tym mieście jest ich tyle, że aż kręci mi się w głowie. Zaczynam podejrzewać, że stanowią dla prawników rzadką okazję podrzemania na koszt firmy. Pod grubym stosem zaproszeń na szkolenia i biuletynów prawnych znajduję katalog z J.Crew wypisanym tłustą czcionką. Oh, mon Dieu! Ogarnia mnie fala ekscytacji, niemal podniecenia. Przewracam
kartki i marzę, żeby znaleźć się na tych zdjęciach. Beztroskie, uśmiechnięte kobiety w pastelowych szortach i podkoszulkach jeżdżą na rowerach i baraszkują z surferami na plaży. Nawet psy wyglądają na szczęśliwe. To właśnie jest amerykański styl w najlepszym wydaniu. Na dodatek wystarczy kliknąć, a te wspaniałe ubrania mogą być moje. Francuzi niechętnie robią zakupy przez Internet – wolą wielogodzinne stanie w kolejkach, byle jaką obsługę i długie dyskusje ze sprzedawcami. Osobiście preferuję anonimowe klikanie. (Ach, czy nie brzmi to trochę nieprzyzwoicie?) Pukanie do drzwi sprawia, że podskakuję na krześle. Chowam katalog pod egzemplarzem „Law Review”. – Cześć, nazywam się Nathan. Wybacz, nie chciałem cię przestraszyć. Ma jasne włosy i wygląda na jakieś trzydzieści pięć lat. Ma na sobie typowy firmowy mundurek – granatowy garnitur, białą koszulę i krawat w czerwono-niebieskie prążki, a na nosie okulary w szylkretowych oprawkach. – Nie, w porządku. Czytałam... hm... czytałam wiadomości. Trzeba być na bieżąco z tym, co robią nasi klienci. – Jasne. Podchodzi do mojego biurka i daje mi jeszcze jeden nowojorski supermocny uścisk dłoni, ale szybko się odsuwa, jakby miał zaraz wyjąć z kieszeni butelkę z żelem antybakteryjnym. – Jesteś nowa, co? – Nowa w tej kancelarii. Zostałam przeniesiona. – Z Paryża? Kiwam głową. – Postanowiłaś więc skrócić wakacje? – Nie rozumiem... – Daj spokój. Przecież wy się tam nieźle obijacie. Wszyscy wiemy, jak działają kancelarie poza centralą. Może powinnam mu wyjaśnić, że chociaż w Paryżu mieliśmy długie lunche, urabiałam sobie ręce po łokcie? Nieustannie byłam na łasce amerykańskich klientów i ze względu na różnicę czasu późno w nocy musiałam się stawiać w kancelarii, żeby odbywać z nimi
telekonferencje. Na razie rezygnuję z tego pomysłu. Ta sprostowująca tyrada mogłaby zostać później wykorzystana przeciwko mnie. Muszę jednak zadbać o to, żeby nikt tu sobie nie myślał, że we Francji czas wypełniały mi długie przerwy obiadowe. – Studiowałaś prawo we Francji? – Tak, ale byłam też na wymianie w Stanach. – Gdzie? – W Pepperdine. Przewraca oczami. – Kolejne wakacje. Mam ochotę go uderzyć. – Mmm... – Zagryzam wargi. – Jak to się stało, że dostałaś narożny gabinet? – Tylko tymczasowo. Aż nie wprowadzi się do niego nowy partner. – Aha. Wyraźnie mu ulżyło. Widzę, że wodzi wzrokiem po moim biurku i ekranie komputera w poszukiwaniu czegoś interesującego. – W czym się specjalizujesz, Nathan? – Biorę udział we wszystkich ważnych sprawach firmy. W zeszłym roku nabiłem ponad dwa tysiące pięćset płatnych godzin. W tym roku mam szansę na zostanie partnerem, więc pracuję jak wariat. Pierwsze spotkanie z wielką rywalizacją. Oto stoi przede mną chorobliwie ambitna, potencjalnie zdradliwa sadystyczna maszyna – nowojorski wspólnik na drodze do pozycji partnera. Biorę głęboki oddech, uśmiecham się i zmieniam ton na bardziej przyjazny. – Podoba mi się twój garnitur. – Dzięki. Z ust paryżanki to chyba rzeczywiście niezły komplement. Interesujesz się modą? – Winny, wysoki sądzie. Uwielbiam oglądać wystawy sklepowe. – Właśnie widzę – mówi, wskazując głową kiepsko ukryty katalog J.Crew. – Hm. To nie mój. – Może powinnaś z niego skorzystać. Nie wiem, czy pracując tutaj, znajdziesz czas na oglądanie wystaw. Uśmiecha się do mnie z wyższością. Odpowiadam mu
niewyraźnym półuśmiechem i skinieniem – przyjęłam do wiadomości. Zerkam z irytacją w kierunku drzwi, dając mu do zrozumienia, że już czas, żeby zajął się nabijaniem godzin. Ma teraz poważną konkurentkę. Podnoszę na chwilę wzrok znad dokumentacji spółki ABC, przekazanej mi przez Bonnie, upijam łyk przyniesionej przez Rikasha kawy i zerkam na ulicę. Z miejsca, w którym siedzę, widać dworzec Grand Central, patrzę więc w zamyśleniu na setki ludzi spieszących się do pracy. Dobiegający z interkomu głos Antoine’a przywraca mnie do rzeczywistości. – Mam nadzieję, że nie masz żadnych planów na lunch. Zabieramy klientów do Brasserie. A więc spotkanie z ważnymi klientami. To, co lubię najbardziej. Serce zaczyna mi szybciej bić i już nie mogę się doczekać. – Świetnie. Z kim się spotykamy? – Z dwoma menedżerami funduszów hedgingowych z PLC Investments. To ważni klienci. – Brzmi ciekawie. – Bonnie też idzie – dodaje z wyraźnym brakiem entuzjazmu, co sprawia, że zaczynam podejrzewać, że ta dwójka nieszczególnie się lubi. – O której? – Mamy rezerwację za pół godziny, ale ja już wychodzę. Muszę zaczerpnąć świeżego powietrza. Bonnie dołączy do nas na miejscu. Idąc ulicami miasta, zastanawiam się, jak mogę zrobić wrażenie na tych ważnych menedżerach PLC. Może powinnam napomknąć o moich zakończonych sukcesem negocjacjach ze Swiss Bankiem? Albo przełamać lody, wspominając o obrazie Picassa, który widziałam na wystawie w Grand Palais? Antoine przez całą drogę rozmawia przez komórkę, równocześnie pisząc e-maile na blackberry. Ciekawe, czy także godziny spędzone pod telefonem i w sieci może wliczyć do honorarium? Kiedy kierownik sali prowadzi nas do stolika, podziwiam wystrój restauracji – świetne nowoczesne wnętrze kontrastuje z raczej konserwatywną bankową klientelą, która tu przychodzi. W rogu sali siedzi Bonnie w towarzystwie dwóch mężczyzn. Jeden ma wydatny brzuch i coś w rodzaju tupeciku na głowie, drugi jest wysoki, na szyi ma
gruby złoty łańcuch schowany częściowo pod bujną brodą i sygnet do kompletu. Obaj noszą źle skrojone garnitury. Ten z brzuszkiem wstaje, żeby nas przywitać. – Miło poznać, pani mecenas. Moje nazwisko Mel Johnson, a to jest mój współpracownik Jack Stone. – Bardzo mi miło. – Uśmiecham się, próbując ukryć rozczarowanie ich brakiem ogłady. Mel patrzy pożądliwie na Bonnie i na mnie, a potem z błyskiem w oku pyta: – Więc obie jesteście „partnerkami”? – Podkreśla puentę swojego żartu, rysując w powietrzu cudzysłów przy ostatnim wyrazie. Potem mruga szelmowsko do Antoine’a i uśmiecha się z zadowoleniem do swojego kolegi. Krzywię się w duchu na kiepską grę słów i wyobrażam sobie, jak wbijam swój ostry obcas w parties intimes[4] Mela. Uśmiecham się jednak uprzejmie. Lunch trwa zdecydowanie za długo. Mel i Jack bezskutecznie próbują ćwiczyć francuski, opowiadają mi o wszystkich swoich wizytach w Paryżu, nie wyłączając kilku wieczorów kawalerskich, które skończyły się oglądaniem półnagich tancerek w kabarecie Le Crazy Horse. Wbrew moim oczekiwaniom Mel raczej nie stanie się moją przepustką do awansu na partnera. Antoine przerywa jego opowieści, żeby zareklamować moje doświadczenie. – Catherine zajmowała się wieloma sprawami z zakresu prawa międzynarodowego. Ma świetne kwalifikacje, żeby nadzorować waszą ekspansję na rynek europejski. – Fantastycznie – odpowiada Mel, bawiąc się wykałaczką. Zerkam na Bonnie, która głośno wzdycha. Źle znosi to, że nie jest w centrum uwagi. Rzuca mi pełne wrogości spojrzenie, po czym wstaje i zbiera się do wyjścia. Wyjmuje jeszcze złocony wizytownik i niedbale rzuca na stół kilka wizytówek. – Panowie, było mi bardzo miło. Chciałabym wam pomóc, ale moje honorarium jest dużo wyższe niż Catherine czy Antoine’a. Z drugiej strony, dostają panowie to, za co płacą.
Zamieram. Ta kobieta właśnie upokorzyła nas przed ważnym klientem! Kiedy Bonnie zmierza do wyjścia, Mel wpatruje się w jej plecy. – Nie ma w niej za grosz humoru. Szkoda. Świetne ciało. Ale z takim podejściem nie chcielibyśmy jej u siebie, prawda, Jack? Za to w każdej chwili chętnie weźmiemy Catherine. Weźmiemy Catherine? Okej, przełknę to jakoś – fizyczna odraza jest u mnie tak samo silna jak determinacja, żeby zrobić dobre wrażenie. Antoine rzuca złowrogie spojrzenie za znikającą Bonnie i próbuje usprawiedliwić jej nagłe wyjście. – Przykro mi, ale Bonnie musiała wracać do firmy. Ma ostatnio bardzo dużo pracy. – Słuchaj, Antoine, nie strzęp sobie języka na usprawiedliwianie tej snobki. I tak wolimy Catherine. Po lunchu, który trwał chyba z osiemnaście godzin, kiedy zbieramy się do wyjścia, Mel porusza w końcu kilka kwestii związanych z pracą. Opowiada z ożywieniem, że planuje ekspansję do Europy i że w ciągu najbliższych tygodni będzie potrzebował mojej pomocy w zdobywaniu stosownych pozwoleń od Europejskiego Urzędu Nadzoru Giełd i Papierów Wartościowych. – Odezwiemy się wkrótce, pani mecenas. Kończy mrugnięciem i trochę zbyt serdecznym uściskiem dłoni. – Świetnie. Czekam z niecierpliwością – mówię, starając się nie pokazać po sobie tego, co naprawdę myślę.
ROZDZIAŁ CZWARTY O gustach się nie dyskutuje – potwierdza to wystrój gabinetów większości moich kolegów. Zwykle zdobią je puchary z konkursów golfowych, oprawione w pleksi prospekty emisyjne, puste butelki po szampanie wypitym na cześć zawartej umowy i niezbyt ciekawe bibeloty z „egzotycznych” czterodniowych wakacji. Gabinet Antoine’a wygląda inaczej – wchodząc do niego, człowiek ma wrażenie, że znalazł się w eleganckim sklepie designerskim. Na parapecie, w kruchym wazonie z czerwonego szkła weneckiego, stoją tulipany, a nad mahoniowym biurkiem wiszą abstrakcyjne obrazy. Obok schludnego stosu czarnych teczek i brązowych skoroszytów błyszczą srebrne kubki pełne naostrzonych ołówków i leży skórzany terminarz. Kiedy Antoine wstaje, żeby podać mi kilka nowych teczek, spostrzegam jedwabną podszewkę jego marynarki od Paula Smitha i czuję zapach Vetiver Guerlaina. Oto mężczyzna z wyszukanym gustem, rzadka perła w morzu garniturów z Brooks Brothers, zabałaganionych gabinetów i ostrej wody kolońskiej. – Te dokumenty są najpilniejsze. Jak najszybciej je przejrzyj. Wiem, że to sprawdzian moich możliwości, i bardzo mi zależy, żeby nie zawieść Antoine’a. Otwieram jedną z teczek, żeby zerknąć na stronę tytułową. – Czy to ta sprawa Allen Partners, o której pisał dziś rano „Journal”? Zaskoczony moją odpowiedzią uśmiecha się i częstuje mnie cukierkiem z dużego szklanego słoja. – Proszę, weź kilka. Pomogą ci przy czytaniu tych dokumentów. – Dzięki. – Cieszę się, że masz już jakieś doświadczenie. Obawiałem się, że przyślą mi zupełnego nowicjusza – mówi przyjaznym, poufałym tonem. – Niejedną noc spędziłam, ślęcząc nad tego typu sprawami. Bierze cukierka, a potem nagle zmienia temat. – Catherine, czy w Paryżu zajmowałaś się kiedykolwiek prawem własności intelektualnej? – Tak, przygotowałam umowy dla kilku francuskich firm
komputerowych. – Więc znasz się na międzynarodowych prawach autorskich? – Oczywiście. – Świetnie. Chciałbym, żebyś zajęła się ważną sprawą dla naszego francuskiego klienta, który prowadzi w Nowym Jorku znaczną część swoich interesów. Spodziewam się, że zleci mi pracę dla France Telecom albo jakiegoś dużego francuskiego banku. Przytakuję. – Nie ma problemu. Chętnie się tym zajmę. – Chodzi o Christiana Diora. Omal nie spadam z krzesła. Zawsze marzyłam, żeby zostać prawniczką mojego ulubionego maison de couture[5], ale ciągle słyszałam, że to niemożliwe, bo obsługą prawną Diora zajmuje się jedna z wielkich francuskich firm. Nigdy nie przypuszczałam, że dzięki przeprowadzce do Nowego Jorku będę mogła zrealizować swoje marzenia. – Myślałam, że wszystkie sprawy Diora prowadzi Pineau La Rochelle? – Owszem, ale w Europie. My pracujemy dla nich nad jednym konkretnym projektem tu, w Nowym Jorku. – Jakim? – Mamy im pomóc rozprawić się ze sprzedawcami podróbek na Manhattanie. Ja chyba śnię. Już sobie wyobrażam, jak skutecznie rozbijam międzynarodowy gang fałszerzy sprzedających podrobione torebki Diora na nowojorskich ulicach. Co z tego będę miała? Zostanę udekorowana Legią Honorową, a podczas ceremonii, na której wystąpię w uszytej na miarę sukni od Johna Galliano, Carla Bruni-Sarkozy będzie patrzyć na mnie z dumą. – Koniecznie chcę wziąć w tym udział! – Doskonale. Miałem zamiar zlecić tę sprawę komuś z działu praw własności, ale ponieważ mówisz po francusku, uznałem, że łatwiej nawiążesz współpracę z Pierre’em Le Furetem, szefem działu praw Diora. Ten projekt to jego pomysł. – Kiedy mogę zacząć?
– Do zbierania dokumentacji powinnaś się wziąć od razu. Zacznij od niedawno uchwalonej ustawy o prawie własności intelektualnej. Podobno Kongres zwiększył kary za naruszanie praw autorskich i wymaga od sądów nakładania na fałszerzy wyższych odszkodowań. Powinnaś też przeczytać sprawozdanie Koalicji przeciw Podrabianiu, a potem zadzwonić na policję, do działu naruszania znaków towarowych. Dam ci numer do inspektora, który nim kieruje, powinien ci pomóc. W pośpiechu szukam notesu, wyobrażając sobie, jak współpracuję z nowojorską policją i biorę udział w nalotach na pełne podróbek magazyny w Chinatown. Wiedziałam, że przeprowadzka do Nowego Jorku będzie ekscytująca, ale nie spodziewałam się, że moje życie zacznie przypominać fabułę Prawa i porządku. – Tak zrobię. – To wszystko może cię trochę przytłoczyć, zważywszy na ilość pracy, którą zleciła ci Bonnie – mówi z irytacją, krzyżując ręce. – Daj mi znać, jeśli nie będziesz wyrabiać. Ta sprawa jest dla firmy naprawdę ważna. – Oczywiście. Przygląda mi się z wahaniem, a potem wstaje i zamyka drzwi do gabinetu. – Catherine, jeśli chcesz tu przetrwać, musisz wiedzieć, jak działa ta kancelaria. – Jasne – odpowiadam ochoczo, ciesząc się, że usłyszę coś, co da mi przewagę nad rywalami. – Wiem, że już od kilku lat pracujesz dla tej firmy, ale kancelaria w Nowym Jorku jest zupełnie inna. Działa na zasadzie systemu feudalnego. – Aha. – Kiwam głową, choć nie mam pojęcia, o czym mówi. – Widzisz, starsi partnerzy to wojownicy, którzy stoją na czele swoich wojsk, czyli działów, i prowadzą je na wojnę o terytorium – walka toczy się o klientów, sprawy, przepracowane godziny. Stawką jest duża premia na koniec roku. Wojownicy? Wojny terytorialne? W Paryżu też panowała rywalizacja, ale to już wariactwo! Przyglądam się Antoine’owi
i zastanawiam, czy wieczorem ściąga tę markową marynarkę, żeby zagrać w Warcraft. Chichoczę, zakładając, że żartował, ale wyraz jego twarzy jest poważny. – Musisz zawrzeć przymierze z wojownikiem, który będzie w stanie cały czas zlecać ci sprawy i bronić cię w trudnych sytuacjach. Bez opieki wojownika w Edwards and White nie ma życia. Jest śmiertelnie poważny. Co to dla mnie oznacza? – Ostatnio wiele się w firmie dzieje. Potrzebujesz ochrony. Ochrony? To mi zaczyna przypominać bardziej mafię niż system feudalny. – Kto jest twoim wojownikiem? – Scott. – A mnie kto powinien bronić? – Moim zdaniem Bonnie. Bonnie? Ale przecież on jej nienawidzi. Czyżby mnie podpuszczał? – Nie sądzę, żeby Bonnie została moim wojownikiem. Ma chyba za dużo zajęć. I jest zbyt wredna – dopowiadam w myślach. – Catherine, przejrzyj na oczy – mówi zniecierpliwiony. – Tu wszyscy są zajęci. Musisz zadbać o to, żeby Bonnie cały czas zlecała ci nowe sprawy. Tylko w ten sposób masz szansę zostać partnerem. – Dobrze, chyba zrozumiałam. – W porządku. Jeszcze jedno: czy Scott wspominał ci o pracy pro bono? – Nie, nic mi o tym nie mówił. – Zachęca się nas, żebyśmy pracowali dla dobra publicznego. Ale pamiętaj, że to nie zwalnia cię z obowiązku nabijania płatnych godzin. – A ty pracowałeś już w ten sposób? – pytam, bo chcę się dowiedzieć, czy sprawy pro bono to coś, w co przedsiębiorczy wspólnicy rzeczywiście się angażują, czy tylko coś, o czym lubią mówić. – Tak, na rzecz szkoły specjalnej w Harlemie. Przenoszą się do nowego budynku, żeby móc wdrożyć program edukacji plastycznej, a ja pomagam w negocjowaniu umowy najmu – jego głos łagodnieje. – Mam z tego dużo satysfakcji.
Dziwię się, że taki pracoholik jak Antoine poświęca swój cenny czas na pomaganie dzieciakom z Harlemu. – To wspaniałe. Sama chciałabym się zaangażować w coś istotnego. Ale kiedy ty znajdujesz na to czas? – Jakoś mi się udaje, głównie w weekendy. Swoje weekendy w Paryżu, jeśli nie musiałam być w kancelarii, spędzałam na buszowaniu po domu handlowym Le Bon Marché, odwiedzaniu galerii sztuki i, od czasu do czasu, wylegiwaniu się w łóżku po zakrapianej czerwonym winem nocy z przyjaciółkami. Teraz wstydzę się swojego braku altruizmu. Ta niespodziewana informacja na temat Antoine’a sprawia, że chcę się dowiedzieć więcej o jego życiu prywatnym. – Mogę cię o coś zapytać? Dlaczego wracasz do Paryża? – Z powodów osobistych – mówi, odwracając wzrok. Czuję się zażenowana jego wymijającą odpowiedzią, więc staram się zatuszować gafę pochlebstwami. – Kancelarii w Paryżu na pewno przyda się taki as w rękawie. Nie mają nikogo twojego kalibru. Przyjmuje komplement z uśmiechem. Wychodząc z jego gabinetu, nie mogę przestać myśleć o powodach jego przyszłej przeprowadzki. Cokolwiek by to było, Antoine jest niezwykle skryty. Wracam dłuższą drogą, przez recepcję, i zerkam do pokoju Bonnie. W przeciwieństwie do innych ciemnych i ozdobnych gabinetów jej biuro jest lśniące i nowoczesne. Naprzeciw okna ustawiono białą skórzaną kanapę, a przy przeszklonym metalowym biurku stoją dwa dopasowane fotele Barcelona. Gabinet sprawia wrażenie zimnego, wręcz lodowatego, i jak wynika z moich dotychczasowych obserwacji, pasuje do osobowości właścicielki. Wracam do siebie i na biurku znajduję swój terminarz. Pod dzisiejszą datą widnieje wpis dużymi czerwonymi literami: „urodziny Rikasha”. Ah, merde!, muszę się tym zająć tout de suite[6]. Każdy prawnik wie, że dobre stosunki z asystentem to podstawa – to tak jak relacje między aktorką i jej makijażystką. Biegnę do biurka Mimi, bo to chyba ona jest mistrzynią biurowej
ceremonii. – Mimi, czy mogę zająć ci chwilę? Potrzebuję twojej pomocy. – Oczywiście, kochanie. O co chodzi? – Dziś są urodziny Rikasha i chcę go zabrać na lunch. Znasz jego ulubioną restaurację? – Nie, przykro mi. Ale mam przewodnik – mówi, grzebiąc w szufladzie. Tu jest Zagat. Wybieraj miejsca oznaczone wytłuszczonym drukiem. – Dziękuję. Odwdzięczę ci się. Szybko wracam do biurka i zaczynam wydzwaniać. Four Seasons – nie ma miejsc, Le Cirque – nie ma miejsc, Aureole – wolne miejsca dopiero po wpół do czwartej. Dzwonię jeszcze do kilku, aż trafiam na 21 Club. – Tak, mamy jeden stolik na dwie osoby o pierwszej. – Świetnie, proszę o rezerwację. – Ta knajpa jest strasznie macho. Szkoda, że nie poszliśmy do Café de Flore, tam można poobserwować ciekawych ludzi. Najwyraźniej mój wybór nie zyskał aprobaty, na jaką liczyłam. – Może ten lokal rzeczywiście nie jest zbyt trendy, ale czytałam, że w czasach prohibicji był tutaj nielegalny bar. Nie uważasz, że to ciekawe? – Phi, prohibicja dawno się skończyła. I Bogu dzięki, bo nie wyobrażam sobie życia bez ginu z tonikiem po pracy – mówi, zdejmując z głowy okulary słoneczne. – Ginu z tonikiem? Sądziłam, że gustujesz w wysmakowanym martini. – Nie daj się zwieść mojej łagodnej aparycji. Lubię mocne, czyste alkohole bez żadnych sztucznych dodatków. Czytam menu i decyduję się na klasyczny zestaw lunchowy. – Wezmę hamburgera numer dwadzieścia jeden z frytkami i kieliszek czerwonego wina. A ty, co wybrałeś? – Jak to możliwe, że jesz takie tuczące potrawy i nie tyjesz? – Nie zapominaj, że jestem Francuzką. – Tak, racja. Ja nie jestem, więc wezmę sałatkę szefa kuchni. Sezon kostiumów kąpielowych za pasem.
– Napijesz się wina? – Nie, dzięki. Nigdy nie piję przed piątą. – Pewnie też nie powinnam, ale kieliszek wina do obiadu to rytuał, bez którego nie jestem w stanie się obejść. – Pewnie przyzwyczajano cię do tego od wczesnego dzieciństwa. Ja jako dziecko w Indiach piłem brudną wodę. Na szczęście łatwo mi było z niej zrezygnować. – Zamiast tego pijasz dzisiaj gin z tonikiem? – Tak, bo pobudza podniebienie i umysł. – Wino też pobudza umysł. Baudelaire powiedział kiedyś, że gdyby nie wino, w ludzkiej inteligencji istniałaby duża wyrwa. – Gdybyś nie zauważyła, ta wyrwa i tak istnieje u pracowników naszej kancelarii. Poza tym, o ile mnie pamięć nie myli, Baudelaire studiował prawo, zasmakował w alkoholu i haszyszu, zaraził się syfilisem i umarł. Nie jestem pewny, czy chcę go naśladować. Śmieję się, rozbawiona jego cynicznym poczuciem humoru, ale milknę, widząc, że mi nie wtóruje. – Dlaczego jesteś taki smutny, Rikash? Dziś są twoje urodziny, rozchmurz się. – Przepraszam, kochanie, ale jestem trochę wkurzony. Przez Bonnie, królową śniegu, nie mogłem wczoraj pójść na coś, na czym bardzo mi zależało. – Na co? Waha się przez chwilę, po czym odpowiada. – Na sezonową wyprzedaż próbek Dolce i Gabbany – mówi, równocześnie naburmuszony i pełen szacunku. – Czemu nie poprosiłeś kogoś, żeby cię zastąpił? – Myślisz, że nie próbowałem? Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby wyrwać się z pracy, łącznie z atakiem histerii w recepcji, ale Bonnie była niewzruszona. Musiałem skończyć dla niej jeden dokument, bo Maria i Roxanne były na zakupach w Daffy’s. – Na jego twarzy maluje się wyraźna pogarda. – Rikash, to w końcu tylko wyprzedaż. Ledwie wypowiedziałam te słowa, wiem, że popełniłam gafę. Rikash patrzy na mnie tak, jakbym złamała święte przymierze.
– Tylko wyprzedaż?! Żartujesz sobie? To tam kupuję najważniejsze ubrania. Boże, ja nawet piżamę mam od Dolce. – Jasne, przepraszam. Chyba też bym się zdenerwowała, gdyby ominęła mnie wyprzedaż Diora. Kiedy słyszy moje wyrazy współczucia, jego twarz łagodnieje. Mam wielką ochotę powiedzieć mu, że będę zajmować się sprawą Diora, ale wolę poczekać z tym newsem, aż będziemy z powrotem w kancelarii, by te poufne informacje nie dotarły do postronnych. – W każdym razie, udało mi się zemścić. Wczoraj po południu Bonnie kazała mi zamówić samochód, bo miała jechać na ważne spotkanie, a ja zapomniałem. – Non? – A ponieważ były właśnie godziny szczytu, więc nie udało jej się złapać taksówki i musiała jechać metrem. Wiele bym dał, żeby zobaczyć, jak biegnie po schodach do pociągu F, chwiejąc się w swoich szpilkach od Jimmy’ego Choo. Jestem zaskoczona jego wyznaniem, ale podziwiam go za odwagę. W duchu postanawiam sobie, że z mojego powodu nigdy nie będzie musiał opuścić wyprzedaży. – Nagadała ci potem? – Żartujesz? Ona nie rozmawia z asystentami. Kazała Roxanne ochrzanić mnie w swoim imieniu. – Odważny jesteś. – To kwestia przetrwania. Musisz umieć walczyć o swoje. Zatyka sobie serwetkę, osłaniając markowy krawat. – Ale dość już o mnie. Musisz znaleźć jakieś mieszkanie. Nie chcesz chyba dłużej wegetować w tej okropnej firmowej kwaterze. Dokąd zamierzasz się przeprowadzić? – Pewnie ci się to nie spodoba, ale rozważam Upper East Side. Kręci głową z dezaprobatą. – Tylko czekać, aż zaczniesz nosić tanie mokasyny i pikowane kurtki. – Jak na twój gust ta dzielnica jest pewnie zbyt nudna i spokojna, ale mnie odpowiada to, że mogę chodzić do pracy pieszo. No i przynajmniej będę się wysypiać.
– Kto przeprowadza się do Nowego Jorku, żeby spać? Zjada trochę sałatki. – Skoro mowa o sypianiu – zaczęłaś się już z kimś umawiać? – pyta, zerkając na mnie szelmowsko. Upijam łyk beaujolais. – Rikash, to nie jest teraz mój priorytet. – Ach tak, znany objaw: „niepriorytet”. Nieświadoma dotychczas, że mam jakiekolwiek objawy, dopytuję, o co mu chodzi. – Co masz na myśli? – Znam wiele kobiet w twoim wieku zupełnie pochłoniętych karierą, realizujących swoje ambicje. Uprawiają clubbing, zachłystują się morzem pieniędzy, w ogóle nie myślą o szukaniu partnera, a potem jednego dnia bum! – mówi, pstrykając palcami. – Dobiegają do czterdziestki i zaczynają panikować. Przestraszona jego gwałtownym gestem omal nie spadam z krzesła. – Zapisują się wtedy do serwisów randkowych, kupują poradniki o tym, jak znaleźć mężczyznę, i przeobrażają się w zaciekłe łowczynie. Kochanie, nie pozwól, żeby i ciebie to spotkało. Wejdź na rynek, kiedy twoja wartość jest jeszcze wysoka, a obędziesz się bez implantów policzkowych. Sięgam po kieliszek i w zadumie mieszam wino przed wypiciem ostatniego łyka. Chociaż wiem, że ma rację, wcale nie jestem gotowa stawić czoło rzeczywistości, którą opisał – mam wrażenie, że jest jeszcze bardzo odległa. Przecież dopiero niedawno przekroczyłam trzydziestkę i nie mam teraz czasu angażować się w związek. – Pewnie masz rację, ale w tej chwili to praca jest dla mnie najważniejsza, a nie poszukiwanie prawdziwej miłości. – Prawdziwej miłości? A kto tu mówi o prawdziwej miłości? Po prostu uważam, że powinnaś wyjść i trochę poflirtować. Pomogę ci poćwiczyć. Popatrz na Bonnie. Zakrywa usta dłonią i wiem, że za chwilę wyjawi mi jakiś pikantny sekret. – Co z nią? – Nie mogę powiedzieć.
– Daj spokój, Rikash, nie rób mi tego. Wyduś to z siebie. Zanim odpowie, rozgląda się dookoła. – Dobra. Nie powiem wiele, ale mogę ci zdradzić, że sypia z kimś z kancelarii i jest na jego punkcie bardzo zaborcza. – Z kim? – Tajemnica. – Jak mogę nie wchodzić jej w drogę, jeśli nie wiem, kto to jest? – Po prostu przyglądaj się jej uważnie, a sama się domyślisz. Jak mówiłem, bądź ostrożna, bo inaczej Bonnie zamieni twoje życie w piekło. A tego na pewno teraz nie potrzebujesz. W kancelarii i tak toczy się wystarczająco dużo wojen terytorialnych. – Skąd ty to wszystko wiesz? – Informacje krążą z prędkością światła, zwłaszcza tego typu informacje. Plotka głosi, że kilka lat temu Bonnie zaręczyła się ze starszym partnerem w Londynie, ale on rzucił ją na tydzień przed ślubem. Nigdy się po tym nie pozbierała i od tamtego czasu łowi w kancelaryjnym stawie. Zaszokowana opieram się na krześle. Potem staram się przeanalizować swoją reakcję: czy byłabym równie zaskoczona, gdyby Bonnie była mężczyzną? Oczywiście, że nie. Ale czyżby nie wiedziała, że reputację kobiety w pracy można zniszczyć szybciej, niż człowiek zdąży powiedzieć déshabillé[7]? – Dobrze, to teraz opowiedz mi o tych wojnach terytorialnych. – Chciałbym, kochanie, ale sam niewiele wiem. Usłyszałem w windzie, jak ktoś wspomina, że starszy partner zamierza odejść, ale nie mam pojęcia, o kogo chodzi. Wiem tylko, że ostatnimi czasy odbyło się wiele spotkań za zamkniętymi drzwiami, a wszyscy są jacyś podenerwowani. – Nie dziwi mnie to. W kancelarii wiecznie są jakieś kryzysy. A Antoine? Jaka jest jego historia? Skoro Rikash i tak wyjawia mi sekrety, równie dobrze mogę zapytać. – Jest świetnym prawnikiem, ale trudno mi go rozgryźć. Trzyma się na uboczu. Moim zdaniem jest bardzo sexy i miałem nadzieję, że może ma inne preferencje, ale już pogodziłem się z myślą, że jedyne
slipy, jakie mam szansę zobaczyć, to jego payslipy. – Zgadzam się z tobą, sama nie wiem, co o nim myśleć. Popada w skrajności. W jednej chwili na ciebie wrzeszczy, a za moment daje ci dobre rady. Ale masz rację, jest seksowny. – Tak, szkoda tylko, że ma zakreślacz w tyłku. Chichoczę. – A co u ciebie? Ty zawsze masz coś ciekawego na tapecie. Rikash zaczyna się rozwodzić na temat swoich ostatnich podbojów miłosnych („Z facetami jest jak z rybami: im dalej zarzucasz sieci, tym lepsze łapiesz okazy”); swojego filmu dokumentalnego o indyjskim transseksualiście (pod tytułem Mahotmama); Tygodnia Mody w Indiach („Słyszałaś kiedykolwiek o skandalu sutkowym?”); kina bollywoodzkiego („Zdecydowanie dostajesz to, za co płacisz – tysiąc ruchów miednicą na minutę”). W końcu wraca do kancelaryjnych plotek. – Trzymaj się z daleka od Harry’ego Trauma – ostrzega. – Przechodzi właśnie wyjątkowo trudny rozwód, prawdziwy koszmar. I uważaj na sekretarki – niektóre z nich są naprawdę wredne: Roxanne jest niezrównoważona, a Maria jest na skraju załamania nerwowego. Sama zobaczysz, wcześniej czy później nie wytrzyma i wybuchnie. Antoine i Bonnie zmuszają ją do pracy dwadzieścia cztery godziny na dobę. Kiedy Rikash wspomina Antoine’a i Bonnie, nerwowo zerkam na zegarek. Nasz lunch trwa już półtorej godziny, a ja mam spore zaległości w pracy. Znów będę musiała zostać do późna. – Przepraszam, że cię pospieszam, ale nie jesteśmy w Paryżu. Muszę wracać do kancelarii i nabić kilka godzin. – Dziękuję za poprawienie mi nastroju, kochanie. Naprawdę czuję się dużo lepiej. Będę w stanie przeżyć popołudnie bez tabletek. – Chcę, żebyś stworzył mi folder dla nowego klienta – mówię, stając rozpromieniona przy biurku Rikasha. – Christian Dior. – Serio? Nie powinnaś tak żartować. Moje serce tego nie wytrzyma. – Mówię poważnie. To mój nowy klient. Nieźle, co? Podrywa się z krzesła i podnosi ręce do góry. – Hurra! W końcu jakaś interesująca sprawa. I akta, które nie
zostały nazwane na cześć jakiejś barbarzyńskiej wojny albo programu wojskowego. Reakcja Rikasha sprawia, że się uśmiecham. Rzeczywiście, sprawom przejęć z reguły nadaje się takie kryptonimy, jak Operacja wojna w Zatoce, Kandahar II czy Międzykontynentalny pocisk balistyczny. Moim zdaniem te nazwy są całkiem adekwatne, zważywszy na wewnętrzne batalie toczące się teraz w firmie Edwards and White. Obok mojego pokoju przechodzi Antoine, zmierzając w kierunku recepcji. – Catherine, wychodzę na szybki lunch. Nie zapomnij, że na jutro rano muszę mieć gotowe te akta. Kiwam głową i zamykam drzwi, żeby w spokoju popracować. O wpół do siódmej, po wydrukowaniu ustawy o prawie własności intelektualnej i przeczytaniu sprawozdania Koalicji przeciw Podrabianiu, wynurzam się ze swojego gabinetu. Rikash poszedł już do domu, ale Maria i Roxanne jeszcze siedzą w biurze i gorączkowo coś szepczą. Na mój widok natychmiast milkną i starają się przybrać niewinne miny. Najwyraźniej wtargnęłam na sesję pikantnych plotek. – Pracujecie po godzinach? – Tak. Antoine kazał nam dokończyć cztery zestawy akt – odpowiada Maria, wyraźnie poirytowana tym, że przerywam im pogaduszki. Maria jest mocno po trzydziestce i gustuje w podkoszulkach z długim rękawem i sloganami w stylu: „Będą kłopoty” czy „Już dość problemów, chcę odejść” wypisanymi za pomocą błyszczących koralików na jej dużym biuście. Dzisiejsze motto brzmi: „Spokojnie, ale skutecznie”. Stosuję się do rady i wracam do lektury sprawozdania. Okazuje się niezwykle ciekawe: opisano w nim szeroką gamę produktów podrabianych w Ameryce, począwszy od części do helikopterów, na viagrze skończywszy. Dowiaduję się też, że istnieją związki między fałszerstwem a terroryzmem, handlem ludźmi i przymuszaniem dzieci do pracy. Kupowanie podróbek najwyraźniej nie jest takie nieszkodliwe, jak mi się do tej pory wydawało. Muszę koniecznie powiedzieć o tym znajomym, którym zdarza się skusić na tanie torebki z ulicy. O wpół do
dziesiątej znów wychodzę z pokoju. Maria nadal pisze coś na komputerze, od czasu do czasu przegryzając kawałek kurczaka czy chrupiącą krewetkę. – Masz ochotę na krewetkę? – pyta. – Są naprawdę smaczne. – Nie, dzięki. Jestem zupełnie pochłonięta Diorem do wpół do jedenastej, kiedy pusty żołądek daje mi się we znaki i zmusza do wyruszenia na wędrówkę po salach konferencyjnych w poszukiwaniu resztek z zebrań. Mimo że firma zapewnia hojny catering, nigdy nie udaje mi się złożyć zamówienia na czas i w rezultacie żywię się podeschłymi kanapkami z szynką i zwiędniętą sałatą. O wpół do dwunastej, po skompletowaniu dokumentów dla Allen Partners, wyłączam komputer. Nie po raz pierwszy zastanawiam się, dlaczego przedstawiciele innych profesji mogą wychodzić z biur o przyzwoitej godzinie, podczas gdy od prawników oczekuje się, że będą witać i żegnać sprzątaczki. – Podwieźć cię do domu? – pyta Maria, wkładając płaszcz. – Samochód już na mnie czeka. Możemy cię podrzucić. – Nie, dziękuję. Potrzeba mi świeżego powietrza. Odprowadzę cię do windy. Po drodze mijamy gabinet Bonnie. Zdjęła buty i bose stopy trzyma na biurku, prawie całkowicie zawalonym ogromnymi stertami papierów i pustymi puszkami po coli light. Jej wysoko upięte włosy podtrzymuje długopis Montblanc, a na szyi ma apaszkę od Hermèsa. Mając w głowie to, co usłyszałam od Rikasha, mimowolnie zaczynam się zastanawiać, który z prawników zostanie nią dziś zakneblowany, coś à la Nagi instynkt. Być może Alfred? Możliwe, że jest dobry w łóżku. Marię i mnie dogania Antoine, który w drodze do windy wkłada marynarkę. Kiedy przechodzi obok pokoju Bonnie, celowo odwraca wzrok i nie żegna się z nią. Zaczynam podejrzewać, że e-mail o Programie Życzliwości trafił do spamu. – Idziesz do domu? – Nie, umówiłem się z kimś na szybką przekąskę. Później tu wracam.
Później? Już prawie północ. Z kim on się spotyka o tej porze? Po wyjściu Antoine’a Maria patrzy na mnie i przewraca oczami. – Stale tak robi. On nigdy nie śpi. Po drodze do firmowego mieszkania na rogu ulic 74 i 5 postanawiam zaczepić o Madison Avenue. Dobrze mi zrobi, jak trochę pooglądam wystawy. W Paryżu właśnie w ten sposób relaksowałam się po pracy. Niedzielne popołudnia spędzałam spacerując po rue du Faubourg Saint-Honoré z kubkiem latte. Przechodząc przez plac Vendôme, wpadałam zawsze do Colette. Żywe kolory i piękno ekskluzywnej mody były doskonałą odskocznią od stresu i stosów szarych teczek, które towarzyszyły mi na co dzień. Zatrzymuję się przed wspaniałym butikiem Diora przy 57 Ulicy i pożeram oczami najdrobniejsze szczegóły. Na wystawie leżą wysadzane koralikami fikuśne szpilki i torebki z marszczonej skóry, na widok których zamieram z zachwytu. Nadal nie mogę uwierzyć, że pracuję jako prawnik dla Diora. Biorę głęboki wdech i czuję się zupełnie oszołomiona tą myślą. Potem przechodzę na Madison Avenue i zaglądam w okna Barneysa. Uwielbiam podziwiać kroje, materiały i efekty gier projektantów z proporcjami. Wszystkie sklepy, o których dotychczas mogłam tylko czytać w amerykańskim „Vogue’u” i oglądać na swoim ulubionym francuskim blogu o modzie, Garance Doré, pysznią się teraz przede mną. Pozwalam sobie w tej chwili zapomnieć o świecie prospektów emisyjnych, umów i wyciągów z akt. Robię miejsce na marzenia o tafcie, organdynie i muślinach.
ROZDZIAŁ PIĄTY – Co to do cholery jest? Antoine wpada do mojego gabinetu okropnie wkurzony, wymachując teczką z dokumentami, nad którymi pracowałam wczoraj. – Hm, to akta Allen Partners, które przygotowałam na zamknięcie sprawy w przyszłym tygodniu. Gorączkowo przebiegam myślami poprzedni wieczór. Dlaczego jest taki wściekły? Co mogłam zawalić? – Czyżby? Szybko przewraca kartki skoroszytu, stukając spinkami do mankietów o moje biurko. Ma bardzo poważny wyraz twarzy, więc postanawiam się nie odzywać. – To kupa śmieci, Catherine. Czy ty w ogóle na to spojrzałaś, zanim włożyłaś wszystko do teczki? – Pokazuje stronę z żółtymi podkreśleniami i wypunktowanymi listami. Merde! W panice wchodzę szybko do swojej skrzynki, żeby sprawdzić, który plik przesłałam Marii wczoraj przed wyjściem. – Masz rację, to brudnopis. To nie jest dokument, który Maria miała dla mnie wydrukować. – Maria? – pyta, a jego głos staje się coraz donośniejszy i coraz bardziej agresywny. – Chcesz powiedzieć, że zlecasz mojej sekretarce sprawdzanie twoich sprawozdań? – Twarz Antoine’a przybiera kolor jego ciemnoróżowego krawatu. – Nie... myślałam tylko, że mogę jej powierzyć wydrukowanie ostatecznej wersji. Czuję tak silny ucisk w gardle, że mam wrażenie, jakby ktoś mnie dusił. – Cholera jasna, nie wierzę. Catherine, to ty jesteś prawnikiem, nie Maria. Bogu dzięki, że to zauważyłem. Wiesz, jak by to wyglądało, gdybym to wysłał do Allen Partners? Siedzę na krześle głęboko upokorzona. Jestem pewna, że wysłałam jej właściwy dokument, ale i tak powinnam była jeszcze raz sprawdzić końcowy produkt. Wstydzę się tego niedopatrzenia, więc wstaję
roztrzęsiona, żeby przeprosić. – Bardzo mi przykro, Antoine, naprawdę. Następnym razem sprawdzę dwa razy. Bierze głęboki oddech i obrzuca mnie zimnym spojrzeniem. – Lepiej, żeby nie było następnego razu – mówi i wypada z mojego gabinetu. Merde! Merde! Merde! Co mam zrobić? Z jednej strony mam ochotę pobiec za nim, rzucić się na kolana i błagać o wybaczenie, całując jego buty marki Hugo Boss. Ale dla racjonalnej Catherine takie dosłowne płaszczenie się przed nim oznaczałoby przejście od partaczenia do podlizywania. Jak mogłam być tak niedbała? Ryzykuję utratę tego, co najważniejsze: jego szacunku. Próbuję zająć się aktami ABC od Bonnie, ale dopiero po godzinie jestem w stanie się skupić. Spędziłam sześć długich, trudnych lat, wspinając się po szczeblach kariery zbliżających mnie do fotela partnera, starając się osiągnąć coś, co udaje się bardzo nielicznym kobietom w wielkich firmach prawniczych. Teraz moje szanse na sukces mogą się ulotnić przez jedno głupie zaniedbanie. Wracam do sprawy Diora, żeby zapomnieć o tym wszystkim, ale udaje mi się to tylko na chwilę, bo dopada mnie Mel Johnson. – Pani mecenas! Gotowa na naszą telekonferencję? – Dzień dobry, Mel, tak. Możemy zacząć od razu? O dwunastej spodziewam się kolejnego telefonu od klienta z Brazylii. – Co za kobieta – międzynarodowe interesy i tajemnice. Uwielbiam to. Proszę poczekać. Spędzam ponad godzinę, omawiając z Melem i jego współpracownikami ich plan ekspansji do Europy, równocześnie wpatrując się w okno. Staram się zachować profesjonalizm i rzeczowo odpowiadać na pytania dotyczące dopuszczenia akcji do obrotu giełdowego, chociaż w środku cała się gotuję – nadal nie mogę się otrząsnąć po konfrontacji z Antoine’em. – Czy możemy dokończyć tę rozmowę przy drinku po pracy? – pyta Mel po telekonferencji. – Przepraszam, ale dziś mam związane ręce. Pracuję nad dużą sprawą.
– Związane ręce? Uwielbiam nieprzyzwoite kobiety. Nie jestem w nastroju na double entendre[8], więc szybko kończę rozmowę. – Miałam wczoraj tyle roboty, że przez cały dzień zjadłam tylko pół jogurtu – oznajmia wysoka blondynka swoim zafascynowanym słuchaczkom. Koło południa wpadam do pokoju personelu, żeby wziąć butelkę wody, i przypadkowo podsłuchuję rozmowę trzech młodych prawniczek z działu sporów. Niska brunetka mówi z ożywieniem: – Boże, a ja cały dzień spędziłam w sądzie i udało mi się zjeść tylko kawałek marchewki w czasie przerwy. – Och! – reaguje z wyraźnym podziwem blondynka. Trzecia kobieta kładzie ręce na biodrach, po czym oświadcza: – Jezu, dziewczyny, jeśli wy narzekacie, to co ja mam powiedzieć? Utknęłam w bibliotece do drugiej w nocy, bo musiałam szukać informacji do sprawy Harry’ego Trauma, i przez caluteńki dzień nie miałam niczego w ustach. Podziw malujący się na twarzach pozostałych kobiet wprawia mnie w osłupienie. Czyżby one były dumne z tego, że głodzą się z powodu pracy? A może po prostu wszyscy prawnicy czują tak silną potrzebę rywalizacji, że konkurują z sobą w każdziuteńkiej dziedzinie życia, łącznie z niejedzeniem? Jestem przekonana, że chodzi raczej o rywalizację –prawie wszyscy prawnicy mają osobowość typu A. Dla nowojorczyków trzeba by stworzyć nawet kategorię AAA, jak dla baterii, z tą tylko różnicą, że energia, chęć prześcignięcia innych i ambicja nigdy im się nie wyczerpują. Nie potrzebują ładowarek, bo paliwa zawsze jest pod dostatkiem: pieniądze, władza, seks, uznanie w oczach współpracowników i łechtanie ego są niewyczerpalne. Nic dziwnego, że słynne rozmowy przy dystrybutorze wody z reguły dotyczą nadchodzących triatlonów (Kiedy oni trenują? We śnie?), egzotycznych podróży lub wymagających doskonałej kondycji wypraw („Ma ktoś ochotę wspiąć się na Kilimandżaro, tak dla hecy?”) czy czasochłonnych przedsięwzięć kulturalnych lub artystycznych, takich jak nauka czwartego języka obcego lub gry na jakimś instrumencie (Kiedy? W czasie dłuższych wizyt w toalecie?).
Niedawno przeczytałam artykuł w „Psychology Today”, w którym przedstawiono główne cechy ludzi z osobowością A: 1) niepewność własnej pozycji przekładająca się na nadmierną skłonność do rywalizacji; 2) niecierpliwość i obsesja na punkcie czasu, które powodują rozdrażnienie i złość; 3) bezpodstawna wrogość, którą może wywołać najbardziej błahy incydent. Sama jestem gdzieś między typami A i B. Mam w sobie żyłkę rywalizacji, to nie ulega wątpliwości. Skończyłam studia z najlepszym wynikiem na roku, brałam udział w zawodach narciarskich i nigdy nie stroniłam od biurowej polityki, ale uważam, że jestem raczej wyluzowana i rozsądna, i chociaż bywam sfrustrowana, nigdy nie podniosłam głosu ani nie okazałam wrogości wobec współpracownika. Przynajmniej dotychczas. – Maria, zanieś mój żakiet do pralni chemicznej. Oblałam się colą, a po południu mam spotkanie z klientem – żąda Bonnie, stojąc na środku korytarza z marynarką w ręce. Jedwab jej marszczonej bluzki jest tak cienki, a dekolt tak głęboki, że Bonnie praktycznie paraduje w samym staniku. Pewnie nie wie, że kawałka przezroczystego materiału, który ledwo zakrywa jej wdzięki, nie da się uznać za bluzkę. Uśmiecham się mimowolnie. Po co tyle kłopotu z czyszczeniem żakietu, skoro w czasie spotkania Bonnie i tak odprawi swój rytuał femme fatale: skomentuje temperaturę w pomieszczeniu, po czym powoli i z rozmysłem zacznie rozpinać górę swojego kostiumu, tak że wszyscy heteroseksualni przedstawiciele płci męskiej stracą wątek. Wtedy Bonnie będzie mogła nawet recytować przepis na ulubioną tartę z dynią, a i tak nikt nawet nie mrugnie okiem. Z moich obserwacji wynika, że ona doskonale wie, jak skłonić ludzi do podpisania umowy, i rzadko ma wtedy na sobie żakiet. – Catherine, tak się zastanawiałam – przywołuje mnie, kiedy bezskutecznie próbuję czmychnąć niezauważona do swojego gabinetu. – Muszę wiedzieć, gdzie są najlepsze pralnie chemiczne w okolicy. Możesz to dla mnie sprawdzić? Na dziś. Pralnie chemiczne? Słucham? Czy po to kończyłam prawo i przez ostatnie sześć lat harowałam jak wół, żeby teraz szukać pralni
chemicznych? – Czy mogę to zapisać na rachunek któregoś z klientów? – mruczę pod nosem. – Nie, nie możesz. I pamiętaj, że wszelkie informacje, o które proszę, chcę dostawać w formie sprawozdania – krzyczy z korytarza, po czym znika w swoim gabinecie (patrz cecha numer trzy osobników typu A). Trzaskam drzwiami tak głośno, że na pewno usłyszeli to aż na Brooklynie. Rikash dzwoni do mnie interkomem, ale nie odpowiadam. Salope![9] – jestem tak wściekła, że nawet słowo dziwka wydaje mi się zbyt łagodne. Kusi mnie, żeby zadzwonić do Scotta i opowiedzieć mu, jak spędzę kilka następnych godzin swojego cennego czasu, ale chowam dumę do kieszeni i biorę się do poszukiwań. Jeśli tego chce królowa śniegu, właśnie to dostanie. Edwards & White: sprawozdanie na użytek wewnętrzny Do: Bonnie Clark Od: Catherine Lambert Temat: Pralnie chemiczne na Upper East Side I. Cel Celem niniejszego sprawozdania i załączonego do niego wykazu jest wskazanie najlepszych pralni chemicznych w pobliżu kancelarii Edwards & White. Chociaż na Manhattanie przy każdym skrzyżowaniu znajduje się około dziesięciu pralni chemicznych, jakość świadczonych przez nie usług jest różna. Poniżej zamieszczono listę punktów świadczących usługi prania chemicznego, które można uznać za najbardziej godne polecenia. II. Pralnia chemiczna Madame Paulette Pralnia chemiczna Madame Paulette wydaje się najlepiej predysponowana do zaspokajania potrzeb Bonnie Clark w zakresie usług pralniczych. Wśród jej stałych klientów można znaleźć tak znamienitych projektantów, jak Dior, Chanel, Givenchy, Gucci, Prada i Hugo Boss („New York Magazine”, maj 2009). Pralnia ma dogodną lokalizację (róg 65 i 66 Ulicy), a na jej stronie internetowej można znaleźć pochlebne opinie usatysfakcjonowanych prominentnych klientów.
„W dziedzinie prania chemicznego nie mają sobie równych. Udało im się zamienić smutną pożółkłą bluzkę z delikatnego jedwabiu z powrotem na śnieżnobiałą” (Nora Ephron, „New York Times”, 31 października 2009). Ponadto Madame Paulette została nazwana pralnią dla perfekcjonistów i ludzi wybrednych („New York Times”, 7 stycznia 2010). Zakład ten ma opinię snobistycznego, ale warto go odwiedzić, ponieważ Madame Paulette udało się uratować niejedną sztukę odzieży („Lucky Magazine”, styczeń 2009). Na zakończenie warto nadmienić, że zakład specjalizuje się też w konserwacji i przechowywaniu sukien ślubnych, zarówno nowych, jak i starych. „Jedyną pralnią, której jestem w stanie powierzyć swoją kolekcję ślubną, jest Madame Paulette” (Vera Wang, „InStyle Magazine”, listopad 2009). W celu zademonstrowania wysokiej jakości usług świadczonych przez Madame Paulette do niniejszej notatki załączono eksponat nr 1, czyli żakiet wyczyszczony dziś po południu w pralni chemicznej Madame Paulette. III. Punkt konserwacji odzieży Alpian’s of New York Pralnia znajduje się w bliskim sąsiedztwie kancelarii Edwards & White (48 Ulica, numer 325 E). „Alpian’s zna się na konserwacji odzieży” – oto dewiza zakładu. Na jego stronie internetowej można znaleźć wzbudzający zaufanie, rzetelny i szczegółowy opis oferowanych usług. Godne podziwu są też dokładność i drobiazgowość wymagane od pracowników – uczula się ich, żeby zwracali uwagę na odpadające guziki, nadprute szwy, kłaczki czy nie do końca usunięte plamy. Ponadto w zakładzie stosuje się wiele specjalnych środków, które mają sprawić, że ubrania będą się świetnie prezentować w szafie, w walizce i co najważniejsze – na właścicielce. Aby wykluczyć przekłamania we wspomnianych powyżej materiałach zaczerpniętych ze strony internetowej, młodsza wspólniczka kancelarii przeprowadziła dziś wywiady z kilkorgiem klientów Alpian’s. Większość usługobiorców, z którymi przeprowadzono rozmowy na potrzeby niniejszego sprawozdania, oświadczyła, że jest w pełni usatysfakcjonowana jakością usług świadczonych przez Alpian’s. IV. Pralnia Anel French Zakład mieści się przy Columbus Avenue, pomiędzy ulicami 69
a 70. Chociaż tej pralni brak pisemnych referencji, już sama jej nazwa zwraca uwagę. Niemożliwe jest bowiem, aby właściciele, którzy są na tyle błyskotliwi, by nadać swojej pralni nazwę rymującą się z Chanel i wybrać na logo wieżę Eiffla, nie zapewniali najwyższej jakości usług. Ponadto napis na szybie zakładu obiecuje, że „satysfakcja [jest] gwarantowana”. Należy jednak wspomnieć, że w niedawnej sprawie Roy Pearson przeciw firmie Custom Cleaners sąd zadecydował, iż tego typu zapewnienia nie upoważniają klienta do domagania się dowolnego typu usługi. W rezultacie pozew sędziego federalnego żądającego sześćdziesięciu pięciu milionów dolarów odszkodowania za rzekomą utratę spodni został oddalony. Najbardziej godną uwagi cechą pralni Anel jest szybka i niezawodna dostawa wypranej odzieży, tak że klienci mogą skupić się na pracy i innych zajęciach. V. Wnioski Z powyższego zestawienia wynika, że w pobliżu kancelarii Edwards & White możliwe jest szybkie, bezpieczne i skuteczne czyszczenie ubrań. Mam nadzieję, że zawarte w niniejszym sprawozdaniu informacje okażą się pomocne w zaspokajaniu potrzeb pralniczych w przyszłości. W razie jakichkolwiek pytań (lub nadmiaru kłaczków) proszę o kontakt. Klikam „wyślij” i wpatruję się w pustą ścianę, zastanawiając się, czemu spełniłam polecenie Bonnie. Dlaczego upadłam tak nisko, że redaguję sprawozdanie o pralniach chemicznych? Mogłam po prostu posłać ją do diabła. W końcu pracuję w tej firmie już sześć lat i nawiązałam dobre stosunki z niektórymi starszymi partnerami w Paryżu. Prostuję się. Spójrzmy prawdzie w oczy: to dziecinne igraszki, za pomocą których wystawia mnie na próbę. Jeśli ośmielę się sprzeciwić, poskarżyć, narzekać, jeżeli zacznę się mazać albo grozić, że odejdę, to Bonnie mnie znokautuje. A za dużo się już napracowałam, żeby teraz przegrać. Mam się wycofać z wyścigu po fotel partnera? Non, jestem gotowa na następną rundę.
ROZDZIAŁ SZÓSTY – Cieszę się, że ci się podoba, ale nie myśl, że już jest twoja – mówi Brian, pełen entuzjazmu agent nieruchomości, kiedy wychodzimy z jasnej, dobrze utrzymanej kawalerki w przedwojennej kamienicy na rogu ulic 68 i 1. Spędziliśmy z Brianem sześć godzin na oglądaniu ponad dwudziestu mieszkań, z których większość wymagała solidnego remontu i gruntownego sprzątania. Jestem wyczerpana i nie mam siły już na nic patrzeć, no chyba że udałoby mi się wymyślić jakiś sposób na wliczenie tego czasu do honorarium. Zrobię wszystko, żeby zdobyć właśnie tę kawalerkę. Z trudem zmieszczą się w niej antyczna toaletka i łóżko, które odziedziczyłam po babci i przywiozłam tu z Paryża. Moje nowe mieszkanko jest położone przy względnie spokojnej ulicy niedaleko kancelarii i ma okna wychodzące na małe podwórko, które przypomina mi moje stare gniazdko przy bulwarze Saint Germain. Właśnie takiego cudeńka szukałam. – Musisz uzyskać aprobatę Elada – mówi, patrząc na mnie ze śmiertelną powagą i unosząc jedną brew jak bohater starego horroru. – A to nie jest takie proste. – Kto to jest Elad? – Administrator budynku. To on ma we wszystkim ostatnie słowo. Teraz zaprowadzę cię do jego biura, bo musisz go poznać i osobiście wypełnić wniosek. W ciemnej, upiornej poczekalni w posępnym biurowcu Brian podaje mi rękę na pożegnanie. – Ktoś po ciebie niedługo przyjdzie. Powodzenia. Wyobrażam sobie, jak w drodze do wyjścia śmieje się złowieszczo niczym Vincent Price w teledysku Thriller. – Proszę wejść – z ukrytego telekomu rozlega się kobiecy głos, a ja przechodzę przez obskurną poczekalnię do drugiej części biura. Prawie niewidoczny za ogromnym stosem papierów, na niskim obrotowym krześle siedzi Elad. Jestem w stanie dostrzec tylko czubek jego łysiejącej głowy. Nie jest to zbyt atrakcyjny widok.
– Kim ty do cholery jesteś? – Yyy... Mam na imię Catherine i staram się o mieszkanie przy 68 Ulicy. – Które? Mam tam dziesiątki mieszkań. Kto to jest ta cizia w moim biurze? – wrzeszczy do słuchawki. – To ta francuska prawniczka – odpowiada tajemniczy głos. Elad mamrocze coś pod nosem. – Dobra, siadaj. Kiedy się zbliżam, przeszywa mnie swoimi ciemnymi oczami. – Najpierw pogadamy o pieniądzach. Chcę czynsz za trzy miesiące z góry plus depozyt. Jakakolwiek szkoda w mieszkaniu i już nigdy nie zobaczysz tych pieniędzy. Kapujesz? – mówi szybko, z mocnym nowojorskim akcentem. – Elad, przyjechała ta kobieta z Waszyngtonu, żeby podpisać umowę za córkę – przerywa nam tajemniczy kobiecy głos z interkomu. – Powiedz jej, że już za późno. Załatwię prawniczkę i idę do domu... Niech przyjdzie w przyszłym tygodniu. – Ale, Elad, ona przyleciała aż... – Mam to gdzieś – wrzeszczy. – Z córką... – Jak już mówiłem: mam to gdzieś! W horoskopie na dziś przeczytałam, że będę mieć szczęście w sprawach związanych z nieruchomościami. O administratorze z piekła rodem nic nie napisali. – Na czym skończyliśmy? A, tak, opłata dla pośrednika. Musisz zapłacić pośrednikowi piętnaście procent wartości rocznego czynszu. Naliczamy też trzysta dolarów za przygotowanie dokumentów. Nerwowo prostuję się na krześle i próbuję obliczyć, ile będzie mnie to wszystko kosztowało. Jestem przyzwyczajona do przyjaznych lokatorom francuskich przepisów, zgodnie z którymi wynajmujący płaci tylko dwa miesiące czynszu z góry. Pewnie prawo w Nowym Jorku jest inne. Przez moment zastanawiam się, czy nie poruszyć tej kwestii, ale postanawiam siedzieć cicho. Patrząc w oczy Elada, widzę w nich perspektywę bezdomności. – W porządku.
– Masz już jakąś historię kredytową w Nowym Jorku? – Jeszcze nie. – No to musisz sobie znaleźć żyranta zameldowanego w Nowym Jorku, który zarabia kilkaset tysięcy na rok i podpisze ci poręczenie. Merde! Teraz naprawdę mam kłopot. Kto z moich tutejszych znajomych mógłby podżyrować tę umowę? Kilku krewnych ojca mieszka w Nowym Jorku, ale nie kontaktowałam się z nimi od piętnastu lat. Nie mogę tak po prostu zadzwonić i poprosić, żeby zostali gwarantami mojego ogromnego czynszu. Mieszka tu też moja koleżanka Lisa, którą poznałam na studiach, ale nie jestem w stanie zebrać się na odwagę, żeby ją poprosić. Może firma podżyruje? Nie jestem przecież pierwszą prawniczką, która się tu przeniosła. – Nie ma problemu – odpowiadam, zachowując sang-froid[10]. – A teraz posłuchaj – mówi, podnosząc palec wskazujący i równocześnie zniżając głos dla emfazy. – Są dwa gatunki lokatorów, których nie chcę mieć u siebie: modelki i prawnicy. Modelki z reguły zalegają z czynszem, a potem cichaczem się wynoszą, a z gównianymi prawnikami są same kłopoty. Zawsze powołują się na taki czy owaki kodeks, żeby się wymigać od płacenia. Nie chcę żadnych problemów, rozumiesz? Eksmituję bez skrupułów. – Pstryka energicznie palcami. Potakuję, zaciskając zęby. Bawi mnie, że po raz pierwszy znalazłam się w tej samej kategorii co modelki. Gratuluję sobie w duchu, że trzymałam język za zębami, zamiast paplać o nieistotnych francuskich przepisach. Gdybym tylko pisnęła cokolwiek o przywilejach francuskich lokatorów, ten facet pozbyłby się mnie szybciej niż zdechłego karalucha. – Aha, jeszcze jedno. Teraz dopiero zaczynam się bać. Czego on znowu chce? – Dozorca w twoim budynku zaczyna ostatnio balansować na krawędzi – mówi, pokazując palcem kant stołu. – Chcę, żebyś informowała mnie o wszystkich jego podejrzanych sprawkach. Rozumiesz? – pyta z nadal uniesionym palcem wskazującym. – Kiedy zamierzasz się wprowadzić? – W następny weekend. Wykręca jakiś numer. – Mam tu w biurze francuską dziunię. Podpisuje umowę na
mieszkanie 7A. Przyjdzie po klucze, wprowadza się w następny weekend. Tym razem niczego nie spieprzcie. Dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że Elad prowadzi jednostronną rozmowę z dozorcą mojego budynku, któremu nagle zaczynam bardzo współczuć. Po podpisaniu około pięćdziesięciu dokumentów i uiszczeniu skandalicznie wysokich opłat jestem très fatiguée[11]. Wstaję i zbieram się do wyjścia. – Laluniu, jeśli do końca tygodnia nie dostanę podpisanego poręczenia, to daję mieszkanie komu innemu, capice? Uśmiecha się z dumą, jakby właśnie doskonale wymówił francuskie słowo. – Szukam pudru z efektem rumieńca po stosunku. – Zuch dziewczynka. – Rikash klepie mnie po plecach. – A ja nie mogę uwierzyć, że właśnie powiedziałam to do sprzedawczyni w Sephorze. Po wyczerpującym pierwszym tygodniu w Nowym Jorku i traumatycznym spotkaniu z moim nowym administratorem postanowiłam sprawić sobie przyjemność i w niedzielne popołudnie wybrałam się na zakupy w Soho w towarzystwie mojego powiernika / osobistego stylisty / konsultanta do spraw urody. – Uwielbiam tę nową kolekcję NARS „Super Orgazm” – zachwyca się Rikash, nakładając sobie trochę pudru na policzki. – Ten róż sprawi, że będziesz wyglądać jak po niezłym seksie. – Przynajmniej nabiorę trochę kolorów. Teraz wyglądam jak trup. – I tak lepiej niż większość prawników z kancelarii. Oni wyglądają tak, jakby zeszli kilkadziesiąt lat temu. Nakładam róż na policzki i ciepła barwa z drobinkami brokatu sprawia, że moja poszarzała cera natychmiast nabiera blasku. – Moim zdaniem powinnaś kupić jeszcze cień do powiek i szminkę do kompletu – mówi Rikash, kiedy sprzedawczyni wręcza mi opakowanie nadającego pikantnych rumieńców pudru. – Przypomnij sobie reklamę w swojej gazecie: „Czemu miałabyś poprzestać na jednym orgazmie, skoro możesz mieć aż cztery?”. Przed południem, w drodze na wspólny lunch w West Village,
kupiłam francuskiego „Vogue’a” i potem z Rikashem podziwialiśmy nowe trendy i śmialiśmy się z nieprzyzwoitych reklam. – Dobry pomysł. Nigdy jeszcze nie udawałam orgazmu, ale tym razem chyba pójdę na całość. Rikash, masz na mnie zły wpływ. – Wiem, i niezwykle mnie to cieszy – mówi, marszcząc nos. Potem zabiera mnie do galerii na Zachodnim Broadwayu na wystawę swojego znajomego. Rozmawiamy tam o sztuce współczesnej, a następnie wstępujemy do Mossa, gdzie wybieram dwie cudowne lampy z pleksi do nowego mieszkania. Stamtąd idziemy do Balthazara na kawę i croissanty. – Nadal nie mogę uwierzyć, że przeprowadzasz się na Upper East Side. W centrum można się dużo lepiej zabawić. Mogłabyś codziennie chodzić na zakupy. – Staram się unikać wszelkich pokus i rozrywek. Przyjechałam tu, żeby pracować. Rikash przewraca oczami. – Nie zaniedbuj drobnych przyjemności, kochanie, i pamiętaj, że jeśli na to pozwolisz, to firma wyssie z ciebie wszystkie soki. Widziałem już wielu młodych, pełnych entuzjazmu prawników, którzy przyszli tu pełni wigoru i nie wiadomo jakich ambicji, a kilka lat później odchodzili zupełnie wypaleni. Odwracam na chwilę wzrok, starając się nie analizować czarnego scenariusza, który właśnie przedstawił. – Nie sądzę też, żeby cokolwiek zmieniało się po awansie na partnera. To jak wielkie zawody w jedzeniu ciasta, w których jedyną nagrodą jest dodatkowa porcja ciasta. – Chętnie wzięłabym udział w zawodach jedzenia pain au chocolat – żartuję, pokazując na torebkę z bułeczkami, które kupiliśmy. – O tak – odpowiada. Usta ma całe w cukrze pudrze, bo właśnie wsunął croissanta z migdałami. – Ja też. – Nie martw się o mnie, Rikash. Twarda sztuka ze mnie. Nie pozwolę, żeby nawał pracy mnie przytłoczył. – Nie chodzi o nawał pracy, tylko o wyzyskiwaczy, którzy zarządzają tym całym cyrkiem. Mogą cię doprowadzić do szaleństwa. – Jakoś udało mi się jeszcze nie zwariować.
– Tak ci się tylko wydaje. – Ha, ha. Bardzo śmieszne. – Niech niewolnicy wiosłują razem! – krzyczy na ulicy, poruszając niewidzialnymi wiosłami. – Wiosłuj, wiosłuj, wiosłuj przez czternaście–szesnaście godzin na dobę, dopóki nie rzucą twojego wyczerpanego ciała na pożarcie rekinom. – Ciii, nie tak głośno! – Zawstydza cię moje zachowanie? Lepiej, żebyś się przyzwyczaiła, bo jeszcze nie widziałaś, na co mnie stać. – Mon Dieu!, nie wiem, czy to zniosę. – No, proszę cię, nie bądź taka drętwa. – Powinnam już iść. Muszę się wyspać, bo w przeciwnym razie nawet NARS na niewiele się zda. – Wezwijmy taksówkę, kochanie. Koniecznie musisz wypocząć przed drugim tygodniem w wariatkowie.
ROZDZIAŁ SIÓDMY – Potrzebuję tego na wczoraj – oświadcza Antoine, podchodząc do mojego biurka. Nie cierpię, kiedy ktoś mówi, że chce coś mieć na wczoraj albo że musi coś dostać dwa tygodnie temu. Czemu nie pójść całkiem retro i nie powiedzieć, że coś ma być gotowe na 1895 rok? (Patrz cecha numer dwa osobowości A). – Co to jest? Czuję, jak prostują mi się plecy. O cokolwiek chodzi, muszę zatuszować faux pas z zeszłego tygodnia. – Słyszałaś o nowych zasadach redagowania prospektów? – Oczywiście. Urząd Nadzoru uchwalił je kilka lat temu, żeby ułatwić inwestorom dostęp do informacji. Jego twarz łagodnieje. W przeciwieństwie do afery z dokumentami w zeszłym tygodniu tym razem nie wychodzę na kompletną idiotkę. – Chcę, żebyś przepisała część starego prospektu prostszym językiem, tak żeby spełniał nowe wymogi. – Dobrze, zajmę się tym. – Masz chwilę? – Jasne. Zamyka drzwi, po czym podchodzi do mojego biurka, a mnie kręci się w głowie od jego wody kolońskiej. Nie byłam na to przygotowana. Czy to możliwe, że czuję pociąg do mężczyzny, który kilka dni temu potraktował mnie jak kawałek papier mâché? Nie, to pewnie stres rozregulował mi hormony i feromony, tak że reaguję na wszelki testosteron, który pojawia się w promieniu kilku metrów ode mnie. Antoine patrzy za okno, po czym siada na krześle. – Masz szczęście, ten widok jest niesamowity. – Nie na długo. Wszyscy cały czas mi przypominają, że to tylko tymczasowe. – Po prostu ci zazdroszczą. – Wodzi palcem po płatkach lilii, które tu przyniosłam, żeby złagodzić trochę to męskie wnętrze. – Catherine, przepraszam, że byłem w stosunku do ciebie taki ostry. Mam ostatnio sporo stresów. – Nie odrywa oczu od kwiatów.
– Nie szkodzi. Rozumiem. Poza tym miałeś rację, powinnam była staranniej sprawdzić te akta przed wysłaniem. – To prawda, ale ja nie musiałem reagować tak gwałtownie. – Przeprosiny przyjęte. Podnosi wzrok znad lilii i nieśmiało się do mnie uśmiecha. – Podobno Bonnie kazała ci sporządzić notatkę o pralniach chemicznych. – Skąd wiesz? – Rikash rozesłał ją do wszystkich pracowników administracji i moja sekretarka przesłała mi kopię. Bonnie bywa wymagająca. „Bywa wymagająca”?! Raczej: „jest dyktatorem”. Tę uwagę postanawiam zatrzymać dla siebie. – Jak myślisz, co Bonnie chce mi udowodnić? – Że to ona jest szefem. Pracowała bardzo ciężko, żeby znaleźć się na tym stanowisku, więc przypuszczam, że chce się podzielić bólem. – Świetnie jej idzie. – Mnie na początku też tak traktowała, ale potem zrobiła się cieplejsza – mówi bez przekonania. – Założę się, że dla mnie będzie taka ciepła jak niedźwiedź polarny dla lwa morskiego. Śmieje się, poluzowując krawat. Po raz pierwszy słyszę jego śmiech. – Catherine, chciałbym współpracować z tobą w sprawie Diora nawet po przeprowadzce do Paryża. – Oczywiście – odpowiadam, starając się zachować powagę. – W ten sposób będę na bieżąco z tym, co się dzieje w Nowym Jorku. Obawiam się, że stracę kontakt z centralą. Wyczuwając, że zamierza mi się zwierzyć, milczę i czekam, co powie. – Boję się, że powrót do Francji będzie oznaczać krok wstecz w mojej karierze. – Niekoniecznie. Paryska kancelaria odwala kawał dobrej roboty, a partnerzy są wyjątkowo bystrzy. – Jak ci się tam pracowało? Miałaś z nimi dobre stosunki? – Raczej tak. Od czasu do czasu sprzeczałam się z kolegami, ale to
naprawdę dobrzy prawnicy i darzę ich ogromnym szacunkiem. Antoine nie odrywa wzroku od podłogi i na moment zapada między nami wcale nie niezręczna cisza. Wyraz jego twarzy sprawia, że zaczynam się zastanawiać, czy przenosiny do Paryża były jego inicjatywą. – Poza tym jestem pewna, że jeśli zechcesz, będziesz mógł wrócić do Nowego Jorku. – Nie, nie kiedy wypadnę już z obiegu. Mam tylko nadzieję, że ta przeprowadzka nie zniweczy moich szans na zostanie partnerem. Miałem dostać nominację w tym roku. – Jestem pewna, że dostaniesz. Odnoszę wrażenie, że jesteś jednym z naszych najlepszych prawników. Uśmiecha się ujmująco, po czym wstaje. – Dziękuję, Catherine. To naprawdę wiele dla mnie znaczy. – Nie ma za co. Cała przyjemność po mojej stronie. – Jestem ci naprawdę bardzo wdzięczny. W drodze do drzwi odwraca się jeszcze w moją stronę. – Aha, byłbym zapomniał; chciałem ci powiedzieć, że świetnie wyglądasz w tej sukience. Wyjątkowo ci w niej do twarzy. Zaskoczył mnie tym komplementem, więc dopiero po chwili dochodzi do mnie, co właściwie usłyszałam. Mam ochotę odpowiedzieć, że sam też nie wygląda najgorzej w swoim fantastycznie skrojonym garniturze w prążki. – Dziękuję. Z rękami w kieszeniach wychodzi na korytarz i wygląda tak smutno, że serce mi się kroi na myśl, że nie będę go już codziennie widywać. Teraz, skoro udało nam się nawiązać bardziej przyjazne stosunki osobiste, czas pokazać, na co mnie stać w kwestiach prawnych. Zabieram się do nowego zadania redakcyjnego, które jest dużo ciekawsze, niż mogłoby się wydawać. Jestem zagorzałą zwolenniczką eliminowania prawniczego żargonu i uwielbiam zagwozdki polegające na przeredagowywaniu niezrozumiałego bełkotu na normalny język. Zaczynam od formuły zrzeczenia się odpowiedzialności umieszczonej na wewnętrznej stronie okładki:
NIKT NIE JEST UPOWAŻNIONY DO UDZIELANIA JAKICHKOLWIEK INFORMACJI LUB SKŁADANIA JAKICHKOLWIEK OŚWIADCZEŃ INNYCH NIŻ TE ZAWARTE W NINIEJSZYM PROSPEKCIE; WSZELKIE INFORMACJE LUB OŚWIADCZENIA NIEZAWARTE W NINIEJSZYM PROSPEKCIE NIE MOGĄ ZOSTAĆ UZNANE ZA ZATWIERDZONE. Hm, ja ujęłabym to następująco: Nie powinieneś czytać niczego poza tym dokumentem. Jeśli to robisz, to najwyraźniej masz za dużo czasu. Ale mieszkająca we mnie profesjonalistka pisze, co następuje: PROSIMY OPIERAĆ SIĘ WYŁĄCZNIE NA TREŚCI NINIEJSZEGO PROSPEKTU. ŻADNE INNE DOKUMENTY NIE ZOSTAŁY ZATWIERDZONE PRZEZ SPÓŁKĘ. Następnie przechodzę do punktu pod tytułem „Wykorzystanie środków”, w którym sprecyzowano, na co spółka zamierza przeznaczyć pieniądze, które zgromadzi dzięki emisji. ŚRODKI NETTO UZYSKANE W WYNIKU TEJ EMISJI ZAMIERZAMY WYKORZYSTAĆ NA FINANSOWANIE OGÓLNYCH CELÓW KORPORACYJNYCH, W TYM NA ROZWIJANIE NASZEJ INFRASTRUKTURY ORAZ GAMY PRODUKTÓW I USŁUG, KTÓRE PLANUJEMY WPROWADZIĆ NA RYNEK. Moja uproszczona wersja brzmi: Nie sprzedajemy jeszcze żadnych wartościowych produktów ani usług. Nie zdecydowaliśmy też, co zrobić z twoimi ciężko zarobionymi pieniędzmi. Krótko mówiąc, jeśli zainwestowałeś w naszą spółkę, to jesteś żywym dowodem na to, że na świecie nie brakuje frajerów. Przystępna wersja profesjonalna: JESTEŚMY W TRAKCIE PROCESU IDENTYFIKOWANIA NASZYCH CELÓW I PODEJMOWANIA OSTATECZNYCH DECYZJI CO DO PRZEZNACZENIA ZEBRANYCH W TEJ EMISJI FUNDUSZY. Potem zabieram się za „Czynniki ryzyka” – w tej części informuje się potencjalnych inwestorów o ryzyku związanym z zakupem akcji spółki. Moją uwagę przyciąga jeden fragment:
MOŻLIWE JEST, ŻE NIE BĘDZIEMY W STANIE SKUTECZNIE ZARZĄDZAĆ NASZYMI DŁUGOTERMINOWYMI CELAMI; NASZ ZARZĄD NIE MA WCZEŚNIEJSZEGO DOŚWIADCZENIA W ZARZĄDZANIU DUŻĄ SPÓŁKĄ GIEŁDOWĄ. Moje prywatne tłumaczenie: Nie mamy bladego pojęcia, w co się pakujemy. A ty? Bardziej fachowa wersja brzmi: ZARZĄD MOŻE POTRZEBOWAĆ POMOCY W PROWADZENIU SPRAW SPÓŁKI. Starannie, ale sprawnie załatwiam cały pięćdziesięciostronicowy prospekt. Zadowolona z efektów swojej pracy przystępuję do sprawy, która ostatnio mną zawładnęła, czyli do wojny z podróbkami. Zgodnie z prośbą Antoine’a analizuję sprawozdanie, w którym dyrektor do spraw własności intelektualnej Diora monsieur Le Furet przedstawia negatywny wpływ fałszerstw na wyniki finansowe spółki na rynku amerykańskim, a potem piszę szczegółowe streszczenie ustawy o prawie własności intelektualnej. W końcu wchodzę na stronę internetową fakesareneverinfashion.com[12], redagowaną przez „Harper’s Bazaar”, i czytam praktyczne porady, jak rozpoznać podrabianą torebkę. Przerywa mi Rikash, który informuje mnie przez interkom: – Przepraszam, że przeszkadzam ci w zakupach, ale dzwoni Mel i chce z tobą rozmawiać. – Nie robię zakupów. To badania związane ze sprawą. Połącz go. – Dzień dobry, jak się ma moja księżniczka? – Świetnie, dziękuję. Przygotowuję się w duchu na dalsze umizgi. – Mam pilne pytanie w sprawie naszej paryskiej filii. – Tak, słucham? – Jesteśmy właśnie w trakcie zatrudniania nowego dyrektora zarządzającego i potrzebujemy pomocy z rejestracją w Urzędzie Nadzoru. – Nie ma problemu. Robiłam to setki razy. – Świetnie. Wiedziałem, że moja ulubiona Francuzeczka nam pomoże.
Gryzę się w język, kiedy słyszę „Francuzeczka”. Czy można sobie wyobrazić większy protekcjonalizm? – Od razu wyślę ci e-maila z odpowiednim formularzem. Poproś nowego dyrektora, żeby go wypełnił, i odeślij do mnie do sprawdzenia. Mel milknie i nagle zdaję sobie sprawę, że robi to w mojej obecności pierwszy raz. – O co pytają? – Standardowo, o uczciwość, o to, czy popełnił kiedykolwiek oszustwo albo czy ciążą na nim jakieś wyroki w sprawach finansowych. Po raz drugi w słuchawce zapada długa cisza. – Hm... Naszemu kandydatowi udzielono kiedyś nagany w drobnej sprawie: chodziło o pranie pieniędzy. Mieliśmy nadzieję, madame, że uda nam się przekonać ludzi z Urzędu Nadzoru, żeby przymknęli na to oko. Rozumiesz, o co mi chodzi? Czy on sobie ze mnie żartuje? Przez chwilę wyglądam przez okno, żeby się opanować. Jeśli zadałabym podobne pytanie komukolwiek z Urzędu Nadzoru, zostałabym natychmiast wyśmiana. Jak to możliwe, że ktoś taki jak Mel zarządza setkami milionów cudzych pieniędzy? – Nie, Mel. Nie jestem w stanie tego zrobić. – Och, daj spokój. Pani mecenas, nie pozwolimy chyba, żeby przez taki drobiazg stracić dobrego kandydata? – Mel, mówimy o poważnym przestępstwie finansowym. Urząd Nadzoru nigdy nie da się na to nabrać. Odpowiedź brzmi: nie – powtarzam zdecydowanym tonem, mając nadzieję, że w ten sposób definitywnie zakończę tę sprawę. Mój upór sprawia, że Mel zgadza się poszukać kogoś innego, a ja wracam do walki o interesy Diora.
ROZDZIAŁ ÓSMY – Kochanie, wiem, czym się teraz zajmujesz, i to zajęcie nie wlicza się do honorarium. Trafiony, zatopiony. Wiem, że może się to wydawać sprzeczne z rozsądną, prawniczą stroną mojego charakteru, ale od czasu do czasu uwielbiam sprawdzać swój horoskop. Wbrew wszelkim krytykom niektóre astrologiczne przepowiednie okazują się zaskakująco trafne. W horoskopie, który dostałam kiedyś od bliskiej przyjaciółki w Paryżu, przepowiedziano wszystkie moje rozczarowania sercowe i potknięcia na drodze do awansu, łącznie z sytuacją, kiedy runęłam na twarz, próbując wyjaśniać skomplikowane regulacje bankowe na dziesięciocentymetrowych obcasach. Znajomi patrzą na mnie z niedowierzaniem, kiedy mówię, że zginął im bagaż albo zapodziali gdzieś klucze, bo Merkury jest w niekorzystnym położeniu, albo że to niedopasowanie znaków chińskiego horoskopu sprawia, że osoba, z którą raz byli na randce, już nie dzwoni. Jestem głęboko przekonana, że astrologia jest w stanie wyjaśnić większość życiowych perypetii. – Poświęcam kilka sekund na przeczytanie horoskopu. O co tyle hałasu? – O Boże, zupełnie jak moja matka. Jak tylko się urodziłem, zamówiła dla mnie horoskop. Pewnie zemdlała, kiedy przeczytała, że jej pierworodny będzie gejem. – Masz jeszcze ten horoskop? – Nie, spaliłem go. – Rikash, przestań się nabijać. Ja naprawdę w to wierzę. – W porządku. Jaki jest mój znak? – Jesteś Bykiem i Małpą. – To by się zgadzało. Cała ta kancelaria jest jak jedna wielka małpiarnia. – A Małpy są energiczne i czarujące. – Dziękuję. Potraktuję to jako komplement. O dziwo, dziś jeszcze żadnego nie usłyszałem, więc ten akurat się nada. A ty, spod jakiego jesteś znaku? – Panna i Pies. Typ oddanej sprawie perfekcjonistki.
– Tak, ale pamiętaj, że psom z reguły brakuje pewności siebie i zwykle obwąchują cudze tyłki. – Dzięki za informację. Ciekawe, jaki znak ma Bonnie? Pewnie Smok albo Wąż. – Nie, moim zdaniem ona jest Królikiem – mówi i mruga do mnie porozumiewawczo, tak że szybko łapię nieprzyzwoitą aluzję. Dopijam espresso i zbieram się na odwagę, żeby poprosić Scotta o podżyrowanie mojej umowy. Kiedy zbliżam się do jego drzwi, słyszę rozmowę między nim a Antoine’em. – Jak Catherine sobie radzi? – Nie najgorzej, jak na razie – odpowiada Antoine. – Chociaż nie jestem pewien, czy nabija wystarczająco dużo godzin. Nie najgorzej, jak na razie? Nie nabija wystarczająco dużo godzin? Merde! Czy to ma być nagroda dla kogoś, kto cały zeszły tydzień spędził w gabinecie przywiązany do biurka, żywiąc się zeschniętymi kanapkami i pisząc suche sprawozdania dla Bonnie Postrachu Wampirów? Czy tak podsumowuje się kogoś, kto musi cierpliwie znosić idiotyczne zaloty obleśnych klientów, a mimo wszystko i tak nabija nie mniej niż pięćdziesiąt godzin w pierwszym tygodniu pracy w Nowym Jorku? Próbuję się uspokoić, ale kipi we mnie złość. Jak Antoine może wbijać mi sztylet w plecy po tym, jak był dla mnie taki miły? Najwyraźniej w tym okrutnym świecie obowiązuje prawo dżungli i każdy dba tylko o siebie. Podchodzę jeszcze bliżej pod drzwi Scotta i już mam wparować do środka i ostro bronić swojego honoru, kiedy słyszę, jak głos Antoine’a łagodnieje. – W każdym razie Mel bardzo ją polubił. No i odwaliła kawał świetnej roboty, przeredagowując prospekt na przystępniejszy język. Do tego mówi po francusku, co pomoże nam we współpracy z Diorem. Dziś dam jej jeszcze kilka spraw. Zobaczymy, jak sobie radzi z pracą pod presją. Kiedy Antoine wstaje, zbierając się do wyjścia, zauważa mnie w drzwiach i jest wyraźnie zaskoczony. – Dzień dobry. – Czyżby? – pytam, po czym wchodzę do gabinetu Scotta. Antoine patrzy na mnie skonsternowany, a potem się oddala.
– Witaj, Catherine. Usiądź. Jak się masz? Słyszałem, że Mel świetnie się bawił na spotkaniu w zeszłym tygodniu. – Tak, jest... interesujący. Scott się śmieje. – Ładnie to ujęłaś. Być może będę miał dla ciebie jeszcze ciekawsze zadanie. Rywalizujemy z kilkoma kancelariami o kontrakt z dużą firmą technologiczną. Jeśli nam się uda, będziesz mogła zająć się bardzo prestiżową sprawą. – Brzmi świetnie – słyszę, jak ktoś z głosem takim samym jak mój odpowiada bez zastanowienia. Boże!, czy ja będę w stanie wcisnąć w grafik jeszcze jedną sprawę? Jak nie narobić sobie zaległości w kwestii podróbek Diora? Muszę chyba zrezygnować ze snu. – Antoine właśnie mi mówił, jak bardzo jest z ciebie zadowolony. Jego zdaniem jesteś znakomitym nabytkiem dla naszego zespołu. – Naprawdę? Sądziłam... Przerywa mi. – Antoine jest wobec innych tak samo surowy, jak wobec samego siebie. Po prostu jest perfekcjonistą. – Zauważyłam. Nie ma w tym nic złego. Czując ulgę, że nie wparowałam do gabinetu Scotta, kiedy rozmawiali, w końcu trochę się odprężam i siadam wygodniej w skórzanym fotelu. – Jak ci idzie szukanie mieszkania? Znalazłaś już coś? – Hm, właściwie to, hm... zamierzałam cię zapytać o formalności. Słyszałam, że właściciele żądają czasem poręczenia. – Zadzwoń do Mimi. Ktoś w księgowości się tym zajmie. Często tak robimy. Mój horoskop okazał się trafny – dziś jest dobry dzień, żeby poprosić szefa o przysługę. Teraz będę mogła wysłać poręczenie Eladowi i zacząć utrudniać mu życie. – Jeśli nie masz żadnych planów na wieczór, to mam dwa zaproszenia na przyjęcie organizowane przez Amerykańskie Stowarzyszenie Prawników w hotelu Gramercy. Powinnaś pójść, będziesz miała okazję poznać kilku nowojorczyków. Trochę mnie zaskoczył, zwłaszcza że przed paroma minutami
usłyszał, że nie wyrabiam wystarczająco dużo godzin. Ale skoro szef zaprasza, pourquoi pas?[13] – Rikash, nie poszedłbyś ze mną na przyjęcie Stowarzyszenia Prawników w Rose Bar? – Pytasz, czy mam ochotę przebywać w towarzystwie prawników po pracy? Nie, dziękuję. Wolałbym raczej odrąbać sobie prawą rękę. – Rikash, proszę cię. – Nie, przykro mi, kochanie. Mam już plany na wieczór. Zamierzam oglądać seksownych mężczyzn tańczących na stołach. To znacznie lepsza zabawa. Nie znasz nikogo innego w mieście? Stało się, chyba najwyższy czas zadzwonić do Lisy. Kiedy studiowałam w Pepperdine, była moją najbliższą koleżanką i od tamtego czasu utrzymywałyśmy sporadyczny kontakt, e-mailując do siebie na święta i urodziny. Nie widziałyśmy się jednak od wielu lat. Podobnie jak ja, ona też wylądowała w wielkiej znanej korporacji prawniczej, jednej z tych międzynarodowych firm z bazą w Londynie, które należą do Magic Circle[14]. – Cześć, ma chérie, zgadnij, kto to? Dawno się nie słyszałyśmy, non? – O mój Boże! O Boże! Catherine! Co u ciebie? – Świetnie. Nigdy nie zgadniesz, dokąd się przeprowadziłam. – Niech pomyślę. Pewnie na jakąś egzotyczną francuską wyspę w stylu Martyniki? – Bien sûr que non[15]. Do emerytury jeszcze mi daleko. Jestem tu, w Nowym Jorku! – Aaaaaaa! To cudownie! Kiedy się przeprowadziłaś? Czemu nie dałaś mi znać wcześniej? – Wszystko potoczyło się tak szybko. Kilka miesięcy temu firma rozesłała ogłoszenie, że potrzebuje kilku wspólników do Nowego Jorku, i ani się obejrzałam, jak szukałam mieszkania na Upper East Side. – Mieszkasz na Upper East Side? – Tak. – O rany, jesteśmy sąsiadkami. Musimy się gdzieś wybrać, żeby to uczcić. Im bardziej coś się zmienia...
Na studiach Lisa była wielką imprezowiczką. Oprócz tego, że znała dosłownie wszystkich w kampusie, była też skarbnikiem stowarzyszenia studentów, a to nie tylko przygotowało ją do pracy w bankowości międzynarodowej, lecz także, co ważniejsze, gwarantowało zaproszenia na wszystkie imprezy. – Też tak uważam. Co byś powiedziała na spotkanie w Rose Bar po pracy? Stowarzyszenie Prawników organizuje tam dzisiaj przyjęcie. – Będę o siódmej. Już nie mogę się doczekać.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Jestem podekscytowana perspektywą swojej pierwszej imprezy w mieście, które nigdy nie śpi. Siedząc w taksówce mknącej po Park Avenue, czuję się jak rodowita nowojorczanka, która wychodzi się zabawić. Przez szybę zauważam błyszczącą, przypominającą diamentową koronę iglicę Chrysler Building i dreszcz przebiega mi po plecach. Kto wie, co mnie dziś wieczorem spotka? To ekscytujące poczucie niepewności sprawia, że jazda taksówką staje się jeszcze przyjemniejsza. Docieram do Rose Bar, pełnego dzieł sztuki lokalu w hotelu Gramercy Park, i natychmiast zauważam w tłumie Lisę. Jak zwykle ma na sobie ekstrakobiece ciuchy – tym razem jest to dopasowana czarna sukienka, jaskraworóżowy kardigan i trzy sznury pereł na szyi. Na nogach ma koronkowe rajstopy i bardzo wysokie obcasy, a włosy związała w elegancki koński ogon. Akurat podrywa młodego barmana, całkowicie oczarowanego jej wielkimi zielonymi oczami i ujmującą osobowością. Tak bardzo mnie cieszy to spotkanie po latach, że przepycham się przez tłum, torując sobie drogę moją (uwaga! nową) kopertówką z czerwonej satyny od J.Crew, by jak najprędzej ją przywitać. – Bonjour, ma chérie. Rzuca mi się w ramiona i trzy razy cmoka powietrze tuż przy mojej twarzy. – Catherine, tak się cieszę, że tu jesteś. – Ja też. Wszystko mnie tutaj fascynuje. – Wyglądasz świetnie, jak zwykle. – Przygląda się mojej kreacji. – Widzę, że francuski szyk nie ucierpiał na przeprowadzce do Stanów. Czekaj, czy to nie jest torebka z J.Crew? Nie mów, że nosisz się teraz po amerykańsku! – Szczerze mówiąc, tak! – Witaj w Ameryce, kraju zakupów online. – Wręcza mi kieliszek szampana. – Proszę, zamówiłam twój ulubiony: różowy taittinger. Wypijmy za twoją przeprowadzkę na Manhattan! Odwraca się w stronę barmana.
– Jamie, nalej sobie lampkę, żeby uczcić moją przyjaciółkę Catherine. Właśnie przyjechała do nas z Paryża! Barman ochoczo przystaje na propozycję i wszyscy troje podnosimy równocześnie kieliszki z doskonałymi bąbelkami. – Wypijmy za życie w pojedynkę, picie za dwoje i seks w trójkątach! – wznosi toast Lisa. – Widzę, że w ogóle się nie zmieniłaś. I potraktuj to jako komplement. Chichocze. – Mimo masy prawników to świetna impreza! Rozglądam się wokół: szampan leje się strumieniami, dziewczyna w skąpym srebrnym bikini, która wygląda jak wyjęta prosto z reklamy wódki Sky, stoi na blacie baru i rozlewa ognisty płyn do kieliszków śliniących się prawników. Jej koleżanka, ubrana w obcisłą sukienkę bez ramiączek, serwuje ostrygi, wędzonego łososia i kawior. – Nie mogę uwierzyć, że w końcu się tu przeprowadziłaś, Cat. – Mnie samej trudno w to uwierzyć. Nabiłam już prawie sto godzin, wynajęłam mieszkanie od Robespierre’a i odwiedziłam dziesięć pralni chemicznych na Manhattanie, ale nadal nie mogę się przyzwyczaić. Marszczy nos. – Skąd te pralnie? Zgubiłaś coś? – Uwierz mi, nie chcesz wiedzieć. – Próbuję zmienić temat na coś bardziej optymistycznego. – Nigdy nie zgadniesz, kto jest moim nowym klientem: Christian Dior! Nawet sobie nie wyobrażasz, jak się cieszę. Teraz wiem na pewno, że przeprowadzka to była dobra decyzja. – O Boże, Catherine, to cudownie. Zawsze uważałam, że powinnaś zająć się modą. Co będziesz robić dla Diora? – Na razie to tajemnica, ale jak tylko będę mogła nieco uchylić jej rąbka, o wszystkim ci opowiem. Uśmiecha się ze zrozumieniem. Wie, że etyka zawodowa zobowiązuje nas do zachowania poufności informacji. – Dość gadania o mojej pracy. Co tam słychać w Magic Circle? – Masz chyba na myśli Magic Kingdom?[16] Śmieję się.
– Cieszę się, że firma nie wyssała z ciebie poczucia humoru. – Nie byłabym tego taka pewna. Ale nie martw się, pokażę ci, jak w tym mieście można się zabawić. – Nie wątpię. Pamiętasz, jak dawniej szalałyśmy? Długie limuzyny, masa drinków i taniec do upadłego. Nic nie wskazywało na to, że w przyszłości zostaniemy statecznymi prawniczkami. – Miałyśmy wtedy klasę. Możesz mi wierzyć albo nie, ale ja nadal to robię. Mam kilka rozrywkowych koleżanek, z którymi chodzę poszaleć. Dobrze się od czasu do czasu odstresować. – Za to ja dawno nigdzie nie byłam. Za dużo czasu zajmowała mi przeprowadzka. Przydałaby mi się noc w babskim gronie. – W takim razie koniecznie musisz dołączyć do nas w czwartek. Żadnych wymówek – mówi, wyciągając w moją stronę palec z nienagannie zrobionym manikiurem. – Tak jest, madame. Żartujemy przez chwilę, a potem Lisa poważnieje. – Mam jutro ważne spotkanie z szefem. – W jakiej sprawie? – Mojej przyszłości w firmie. – Tak? – Podejrzewam, że może chodzić o nominację na partnera. Czuję ucisk w żołądku. Ze względu na napięty grafik imprezowy Lisa miała na studiach gorsze stopnie niż ja. Wypadałam też lepiej w studenckich debatach sądowych. Dziś jednak to ona zrobiła ogromny krok naprzód na drodze do prawniczego Świętego Graala. Mimo wszystko cieszę się jej szczęściem. – Kiedy spodziewasz się nominacji? – Dowiem się jutro. To będzie kluczowa rozmowa. – Wow. Mam wrażenie, że upłynie co najmniej dziesięć lat, zanim ja dostanę zaproszenie na ważną rozmowę. – Przestań, Cat. Trochę cierpliwości. Jesteś najbystrzejszym prawnikiem, jakiego znam. – Powiedz to mojemu wojownikowi. – Komu? – Nieważne. Nie rozmawiajmy już o pracy.
Zamawiamy po kolejnej lampce szampana i Lisa schodzi na swój ulubiony temat, czyli mężczyzn. – Z przeprowadzki do Nowego Jorku wnioskuję, że jesteś singielką? – Oui, ma chérie. – To nie potrwa długo. Francuzki mają tu ogromne powodzenie. Wszyscy uważają, że jesteście egzotyczne, więc twój akcent zdziała cuda. – A, zatem jesteśmy jak ptaki? – Dokładnie tak, jak egzotyczne ptaki z szybkim metabolizmem. – Lisa, ja nie przyjechałam do Nowego Jorku szukać faceta. Jestem tu z powodu kariery. – Nuuuda. – A co u ciebie? Spotykasz się z kimś? – pytam, choć wiem, że Lisa nie jest w stanie być sama dłużej niż pszczoła w szczycie okresu godowego. – Tak. Ma na imię Charles. Jest starszym wspólnikiem w firmie. – Dobrze się wam układa? Odwraca wzrok i dopiero po chwili odpowiada: – Mam wrażenie, że tylko ja się staram. Już mnie to trochę męczy. Patrzę przez moment w jej zielone oczy i cieszę się, że odzyskałam wspaniałą przyjaciółkę. – Czemu tylko ty się wysilasz? Czy związek nie powinien być wspólną pracą? – Powinien, ale jemu naprawdę na mnie zależy, tylko okazuje to na swój sposób. Brzmi znajomo. Powstrzymuję się od dawania jej tych samych rad co wiele lat temu. Lisa zawsze miała tendencję do angażowania się w toksyczne związki – umawiała się z wszystkimi szumowinami, narcyzami i egoistycznymi bydlakami na kampusie. Za swoje problemy w związkach obwiniała ojca, ekscentrycznego magnata paliwowego, który wiecznie romansował. Moim zdaniem winna była wódka brzoskwiniowa. – Kiedy ostatnio się z nim widziałaś? – Dwa tygodnie temu.
– Dwa tygodnie temu?! Dość dawno, zważywszy że pracujecie w tej samej kancelarii. – On ma dużo pracy. Cały zeszły tydzień spotykał się z klientami na mieście. A mój grafik też był zwariowany... sama wiesz, jak jest. – Co robiliście na ostatniej randce? Nagle zaczyna interesować się nóżką swojego kieliszka i unika patrzenia mi w oczy. Dobrze znam tę smutną historię: Lisa nie rozstaje się z komórką, wyczekując, aż jej mężczyzna, wypiwszy w barze z kolegami dziesiąte piwo, raczy do niej zadzwonić. Kiedy to zrobi, Lisa wskakuje do taksówki i niczym dostawca z chińskiej restauracji przyjeżdża do niego w kilka minut. Ten powtarzający się scenariusz sprawia, że faceci tracą zainteresowanie szybciej, niż ktokolwiek zdąży powiedzieć: „Chcesz jeszcze sajgonkę?”. – No więc? – No cóż, nie robiliśmy nic. Po prostu wpadłam, żeby się z nim zobaczyć. Nigdy nie mogę się nadziwić, że inteligentne, świetnie wykształcone kobiety takie jak Lisa (i muszę przyznać – ja sama) angażują się w skomplikowane, burzliwe związki z podejrzanymi, niewrażliwymi typkami, którzy jak ognia unikają zobowiązań. Być może to nadmierna eksploatacja lewej półkuli sprawia, że większość komórek po prawej stronie obumiera? A może po prostu po ciężkim dniu w pracy za wszelką cenę chcemy się zabawić? – Zadzwonił do mnie po obiedzie z klientami i zaprosił do siebie na drinka. – Lisa, coś takiego to nie jest randka. – Przestań mnie dołować. Mamy nadrabiać zaległości, a nie się sprzeczać. – Nie chcę, żeby jakiś debil cię wykorzystywał. Patrzy na mnie urażona. – Ojej, Catherine. Nie przebierasz w słowach. Charles nie jest debilem. Widząc, że zbiera się jej na płacz, przepraszam ją i szybko zmieniam temat na coś lżejszego: zakupy.
– Czy możesz załatwić mi wejście na jedną z tych cudownych wyprzedaży próbek? Mój asystent mi o nich opowiadał. Lisa natychmiast się ożywia. – Jasne. Ja i moje przyjaciółki dostajemy zaproszenia na wszystkie ekskluzywne wyprzedaże. Mogę cię wkręcić, gdzie tylko chcesz. Przypuszczam, że Dior jest nadal na pierwszym miejscu? – Bien sûr![17] – Vous êtes française?[18] – Młody mężczyzna w modnym garniturze rozpoznaje mój francuski akcent i staje tuż przy nas. Lisa patrzy na mnie, podnosząc brwi, po czym odwraca się, żeby porozmawiać z Jamiem. – Mam na imię Patrick. Pochodzę z Lyonu. Omal nie powala mnie jego przesiąknięty dymem papierosowym oddech. – Enchantée[19]. Co robisz na Manhattanie? – Jestem ekonomistą. Pracuję w Swiss Banku. – To skąd się wziąłeś na imprezie Stowarzyszenia Prawników? – Świetne miejsce, żeby poderwać seksowną prawniczkę. A ty? – Pracuję w Edwards and White – odpowiadam z wahaniem, starając się zignorować jego obcesowe uwagi. – A, znam jednego gościa z tej kancelarii. Ma na imię Antoine. – Serio? – pytam ze zdziwieniem. – Skąd się znacie? – Umawia się z moją koleżanką. Co prawda rzadko, bo on wiecznie jest w pracy. Niesamowite. Jak między te wariacko długie godziny spędzane w kancelarii i działalność pro bono Antoine daje jeszcze radę wcisnąć randki? Żegnam się z Patrickiem i idę do baru po ostatnią kolejkę. – Zmieńmy lokal – proponuje nagle Lisa, sięgając po żakiet. – Znam świetną marokańską restaurację niedaleko stąd. W poniedziałki mają muzykę na żywo. Na pewno ci się spodoba, jest tam bardzo francusko. Docieramy do L’Orange Bleue przy Broome Street w samą porę: jestem zupełnie pijana. Sala wiruje od kolorów, a tancerka brzucha wykonuje swój numer przy akompaniamencie bębnów zespołu z Afryki
Północnej. – Lisa, czy to miejsce nazwano na cześć wiersza Paula Éluarda? – Co? – Czy L’Orange Bleue to z wiersza Paula Éluarda? – krzyczę najgłośniej, jak potrafię. – Co to za Paul? Nie pamiętam, żebyś na studiach się z nim umawiała. – Nieważne. – Masz, wypij to – mówi, podając mi kieliszek do martini wypełniony nieznaną mi miksturą. Upijam kilka łyków i staram się ominąć tancerkę, kiedy jakiś ciemnowłosy mężczyzna chwyta mnie za ramię i wciąga na małą scenę. Lisa klaszcze z podniecenia. – Dalej, Cat! No, śmiało! Kręcę przez chwilę biodrami, a potem nagle znajduję się na krześle i wykonuję własną wersję danse du ventre[20]. Tańczę przez dziesięć minut, zachęcana okrzykami z widowni, a potem potykam się i ląduję na twardej podłodze. – O Boże, co się stało? – Lisa, muszę coś zjeść. Natychmiast. Po wyrazie mojej twarzy Lisa orientuje się, że sprawa jest poważna, więc biegnie do sali restauracyjnej, żeby coś zamówić. Ja tymczasem idę do łazienki i padam bezwładnie w kabinie. Z omdlenia budzi mnie pukanie do drzwi i głos Lisy. – Catherine, co z tobą? – W porządku. Zaraz wychodzę. Otwieram drzwi i w łazienkowym lustrze dostrzegam swoje odbicie. Wyglądam jak skrzyżowanie Courtney Love z Amy Winehouse. Nie przypominam sobie, żebym wymiotowała, ale duża wilgotna plama na przodzie żakietu świadczy, że dosłownie przed chwilą musiałam zwrócić tajemniczego drinka. Jestem zażenowana, biorę chusteczkę i próbuję się jakoś wyczyścić. Nagle sobie uświadamiam, że rano mam spotkanie i kilka telekonferencji, więc koniecznie muszę już wracać do domu. Budzę się z rozdzierającym bólem głowy, którego przyczyną jest
mieszanka afrykańskich bębnów, szampana i martini. Wokół oglądam ślady poimprezowego zniszczenia: na dywanie wala się mój kostium agnès b., z lampki przy łóżku zwisa sznur pereł, który dostałam od babci, a na regale z książkami stoi jedna z moich szpilek. Drugiej nie widzę. Do kancelarii docieram wpół do jedenastej na straszliwym kacu. Jak tylko wchodzę do recepcji, Mimi szepcze: – Cześć, piękna. Antoine cię szukał. Chyba jest trochę zdenerwowany. Widząc, że przyszłam, Rikash przybiega do mojego gabinetu i zamyka drzwi. – Kochanie, ale z ciebie łobuz. Jesteś w niezłych tarapatach. Antoine szuka cię od godziny. Podchodzi do mnie, po czym natychmiast robi krok w tył, wyczuwając w moim oddechu alkohol. – O, widzę, że wczoraj wieczór nieźle zaszalałaś. – Skąd wiesz? – Rozmazana maskara zawsze człowieka zdradza. – Nie najlepiej się czuję. Nie wiem, jak tu dziś przetrwam. – Nie martw się. Ja ciągle przychodzę do pracy prosto z imprezy i nawet nikt tego nie zauważa, bo mam swój sposób – wystarczy napić się gatorade’a i przegryźć dosę. Polecę na dół przynieść ci ten zestaw, naprawdę działa cuda. Do tego czasu oddychaj głęboko i trzymaj się. – Dzięki, Rikash. Ratujesz mi życie. Kiedy otwiera drzwi, widzę Antoine’a, który niecierpliwie przemierza korytarz, trzymając ręce na biodrach. Przypomina burzową chmurę. Bordel[21]. – Catherine, liczyłem, że dziś rano przeprowadzisz telekonferencję z PLC. Sam musiałem się tym zająć i teraz z wszystkim jestem do tyłu, a dziś czeka mnie jeszcze sfinalizowanie sześciu spraw. Czuję się okropnie, i to nie tylko fizycznie. Czerwienię się, ogarnięta poczuciem wstydu. – Jak tam przyjęcie Stowarzyszenia Prawników? Dobrze się bawiłaś? – pyta Scott, który akurat do mnie zajrzał. – Uhm, świetnie, dzięki. Zut[22], Antoine będzie wściekły.
Tak jak się spodziewałam, Antoine robi się purpurowy na twarzy. Przypuszczam, że kiedy ja w rekordowym tempie pochłaniałam szampana i wykonywałam taniec brzucha w rytm północnoafrykańskich bębnów, on całą noc pracował w kancelarii. Wpadłam. Kiedy wszystko inne zawodzi, polegaj na seksie. – Antoine, poznałam wczoraj kogoś, kto zna twoją dziewczynę. – Naprawdę? – odpowiada, zażenowany tym, że musi w obecności Scotta przyznać się do posiadania życia prywatnego. – Tak, ekonomistę o imieniu Patrick. – Patrick? Nie znam żadnego Patricka. – W każdym razie on cię zna. – A tak, Patrick, tak, pamiętam – dodaje, kiedy Scott się oddalił. – Posłuchaj, ja nie mam dziewczyny, rozumiesz? To tylko znajoma. Purpura na jego twarzy zamienia się w lekki rumieniec. – Mogłabyś oddzwonić do Mela w sprawie akt PLC? Byłbym naprawdę wdzięczny. Dzięki. Po telefonie do Mela dzwonię do Lisy, żeby się dowiedzieć, co dokładnie wydarzyło się zeszłej nocy. – Niezła impreza, co? Byłaś zupełnie nieprzytomna. – Wiem. Jak wróciłam do domu? – Wsadziłam cię do taksówki i zapłaciłam kierowcy ekstra, żeby się upewnił, że bezpiecznie dotarłaś na miejsce. – Nic nie pamiętam. Jak ci poszło spotkanie z szefem? – Świetnie. Potwierdził, że w przyszłym roku mogę zostać nominowana na partnera. Zalewa mnie nagła fala zazdrości. Powinnam się cieszyć sukcesem Lisy, ale jej zazdroszczę, to silniejsze ode mnie. Staram się, jak mogę, żeby mój entuzjazm brzmiał szczerze. – Gratulacje! Musimy to uczcić. Ale nie dziś. Jestem nie do życia. – To nic. Dziś po pracy i tak spotykam się z Charlesem. Zaprosił mnie na obiad w Gramercy Tavern. Żałuję, że tak źle o nim myślałam. Okazuje się, że facet umie się znaleźć. Przez ułamek sekundy użalam się nad sobą, ale staram się opanować. – Bardzo miło z jego strony.
– Mówiłam ci, że mu na mnie zależy – stwierdza z emfazą. – A tak w ogóle to musimy popracować nad twoją tolerancją alkoholu. Jest zdecydowanie zbyt niska. Rozmowę przerywa nam krzyk w korytarzu. Rozłączam się i biegnę w kierunku kserokopiarki. Przed gabinetem Antoine’a rozgrywa się scena, którą Rikash przewidział nie dalej jak tydzień temu. – Cholera jasna, to tylko zwykły dokument – wrzeszczy Antoine z gabinetu. – Mam już dosyć ciebie i tych twoich zwykłych dokumentów. Wiesz, gdzie możesz sobie je wsadzić – odkrzykuje Maria zza swojego biurka. – Każ komuś innemu zmieniać je dwadzieścia pięć razy, bo ja już dłużej tego nie zniosę. Idę do domu i mogę już nie wrócić. Nigdy. Wkłada płaszcz i rusza korytarzem do wyjścia, a jej obleczone w koszulkę z napisem „Mam to wszystko gdzieś” piersi energicznie podskakują. Rikash przygląda się scenie, trzymając wymanikiurowaną rękę na ustach. Mimi kręci z niedowierzaniem głową, a Roxanne rzuca się w stronę windy, żeby złapać Marię. W kancelarii zapada pełna napięcia cisza. Inni prawnicy z naszego działu nie ruszają się zza biurek. Wszystkim odebrało mowę. Po kilku minutach na korytarz wychodzi Antoine, wyraźnie zdenerwowany. – Zupełnie nie rozumiem jej reakcji. Takie zachowanie jest niedopuszczalne. Idzie do gabinetu Scotta i zatrzaskuje za sobą drzwi. Po mniej więcej godzinie wychodzi stamtąd, wkłada płaszcz i opuszcza kancelarię. Jego wczesne wyjście szokuje nas. Dla mnie jest idealną okazją, żeby iść do domu i odespać wczorajszą noc.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Jak mawiał mój ojciec, lepiej milczeć, ryzykując, że inni wezmą cię za głupka, niż się odezwać i rozwiać wszelkie wątpliwości. Staram się o tym pamiętać, kiedy Nathan wpada w odwiedziny. – Kiedy nowy partner przejmie ten gabinet? Myślałem, że dostałaś go tylko tymczasowo. – Nie jestem pewna. Podobno ma zacząć z opóźnieniem. W odpowiedzi marszczy brwi, a potem wyciąga rękę, żeby zamknąć drzwi. – Widziałaś artykuł o naszej firmie w dzisiejszym „Wall Street Journal”? – Nie, nie miałam jeszcze czasu na czytanie gazet. – I omijają cię ważne informacje. Pochyla się na krześle z rękami skrzyżowanymi na piersiach. – Tak? – Pewnie wiesz, że większość dużych firm prawniczych w Nowym Jorku w ostatnich latach podniosła swoim prawnikom pensje? – Oczywiście. – Najwyraźniej partnerom to nie odpowiada i mówi się, że zamierzają podnieść minimum godzin, które musimy wypracować. Słyszałaś coś o tym? – pyta, podejrzliwie przeglądając wszystko, co leży na moim biurku, jakby szukał dowodu, że wiem więcej od niego. – Nie, pierwsze słyszę. Podnieść minimum godzin? Czy to w ogóle możliwe? Będę musiała wstawić sobie namiot i kabinę prysznicową między drzwiami a biurkiem. Właściwie takie rozwiązanie nie byłoby najgorsze, bo blokowałoby dostęp do mnie ludziom pokroju Nathana. Jego brak pewności siebie wprawia mnie w zakłopotanie (patrz cecha numer jeden osobowości typu A). Nie mógłby nabijać więcej godzin, no chyba że firma wstawiłaby mu pisuar do biura i zapewniła żywienie dożylne. – Słyszałaś, że niektórzy starsi partnerzy odchodzą, żeby założyć własną firmę? Rikash coś o tym wspominał podczas lunchu, ale nie daję po sobie poznać, że cokolwiek wiem.
– Naprawdę? Nic mi o tym nie wiadomo. Patrzy na mnie z niedowierzaniem. Z jakiegoś powodu jest przekonany, że w wewnętrznej polityce firmy orientuję się lepiej niż on. W pewnym sensie mi to pochlebia. – Jak się czegoś dowiesz, daj mi znać – mówi wyraźnie rozdrażniony tym, że okazuję się kiepskim źródłem informacji. – Jeśli najważniejsi partnerzy odejdą, w kancelarii zapanuje prawo dżungli: przetrwają najsilniejsi. Rzuca mi pełne wyższości spojrzenie, jakby chciał dodać, że: a) na pewno nie należę do najsilniejszych, b) w razie reorganizacji moje szanse na przetrwanie są bliskie zeru, c) w nowym porządku to on będzie królem. Odpowiadam mu spojrzeniem, które sugeruje, że zanim się dowie, na czym stoi, powinien być ostrożniejszy. Po wyjściu Nathana puka do mnie Maria. Nietypowo jak na nią ma dziś na sobie tradycyjny granatowy kostium i beżową bluzkę z kokardką i falbankami. – Chciałabym cię oficjalnie przeprosić za moje wczorajsze zachowanie. Było zupełnie niedopuszczalne i obiecuję, że to się więcej nie powtórzy. Staram się nie okazywać zdumienia. – Nie musisz mnie przepraszać. Wiem, że przez ostatnie tygodnie bardzo ciężko pracowałaś i masz prawo być zmęczona. Coś takiego mogło się przytrafić każdemu. Zaskoczona moim współczującym tonem, rozchmurza się. – Tak, jestem zupełnie wyczerpana. Przez Antoine’a i Bonnie musiałam pracować non stop. Od dziewięciu miesięcy nie miałam ani dnia wolnego, a z pracy wychodzę z reguły o północy. – Wiem. – Sam dojazd do firmy zajmuje mi półtorej godziny, a jak wrócę do domu, zabieram się do prania i, jeśli nie jest za późno, gotuję i pomagam dzieciom w lekcjach. Nie wiem, jak długo tak jeszcze pociągnę. Jej codzienny grafik nie mieści mi się w głowie. Trudno mi nawet wyobrazić sobie, jak to jest. Sama po dziesięciominutowym spacerze z pracy do domu padam w mieszkaniu na łóżko.
– Rozumiem. Posłuchaj, jeśli chciałabyś kiedykolwiek pogadać, moje drzwi są zawsze otwarte, okej? – Dzięki. To dużo dla mnie znaczy. Większości tutejszych prawników nie obchodzą ludzie z administracji. – Faktycznie, atmosfera bywa chłodna. – Chłodna? Chyba chciałaś powiedzieć: arktyczna. – Spuszcza wzrok i waha się, czy mówić dalej, ale zachęca ją moja gotowość do słuchania. – Ostatnio robi się tu bardzo nieprzyjemnie... Nie wiem, o co chodzi. – Przerywa na chwilę w nadziei, że coś powiem, ale ja milczę. – Wszyscy udają, że nic się nie dzieje, ale ja nie jestem głupia... Widzę, że coś się święci... a tak dla twojej informacji, ja nie gram w żadne gierki. Mówię tak, jak jest. Nagle zdaję sobie sprawę, że cały dział jest przejęty złą atmosferą panującą w firmie. Może najwyższy czas zacząć się martwić? – Masz rację, szczerość jest zawsze najlepsza. Wstaje i podchodzi do drzwi. – Nie zawsze – odpowiada, a na jej twarzy maluje się ból. Radzenie sobie z dziecinnymi gierkami o władzę i męczącym zachowaniem rozpuszczonych prawników na pewno jest trudne. Gdybym to ja dźwigała jej ciężar, też byłabym wkurzona. Przyrzekam sobie, że zawsze będę szanować Rikasha. Od razu po wyjściu Marii dzwoni telefon. – Pani mecenas, gdzie jest sprawozdanie, które obiecałaś? Czekamy z niecierpliwością. – Dzień dobry, Mel. Przyślę ci je najpóźniej do dziesiątej. 10.04 Telefon znów dzwoni. – Pani mecenas, nie mam w skrzynce żadnego sprawozdania. – Robi się, Mel. Daj mi dwadzieścia minut. Przed wysłaniem muszę je jeszcze raz przeczytać. – Może twój asystencik powinien przestać piłować sobie paznokcie i zacząć szybciej przepisywać? Nie pracuje w spa. – Słuchaj, Mel, to nie jest jego wina. Po prostu potrzebuję trochę więcej czasu na wprowadzenie ostatnich poprawek, w porządku? 10.10 Mimi dzwoni, żeby mi przypomnieć o dzisiejszym zebraniu w sprawie nowego programu świadczeń pracowniczych.
10.13 Antoine chce wiedzieć, czy pracowałam kiedyś nad Hart-Scott-Rodino. Zanim przyznaję, że nigdy nie miałam do czynienia z tą sprawą, przez myśl przebiega mi, że pewnie chodzi o: a) aktora grającego w filmach klasy B, którego reprezentuje nasz dział do spraw przemysłu rozrywkowego, b) nowy typ szkoły rodzenia, c) lidera jakiejś włoskiej mafii. 10.15 Oddzwania do mnie inspektor z Wydziału Naruszeń Znaków Towarowych. 10.19 KNF chce przedyskutować zgłoszenie do obrotu giełdowego jednego z klientów Antoine’a. 10.22 Do recepcji przychodzi dostawca z delikatesów obok z moim śniadaniem. (Znów przegapiłam firmowy bufet. Zaczynam być uzależniona od amerykańskich kanapek z jajkiem. Muszę przeczytać książkę o tym, dlaczego Francuzki nie tyją, w przeciwnym razie zostanę wyjątkiem od reguły). 10.23 Mój nowy przedstawiciel w Citibanku dzwoni, żeby zapytać, czy byłabym zainteresowana inwestowaniem w fundusze powiernicze. 10.25 Bonnie domaga się akt precedensu dla jednego ze swoich przejęć, które kazała mi znaleźć (i nie może zrozumieć, czemu ich przygotowanie zajmuje mi tyle czasu). – Lepiej się postaraj, żebym miała te cholerne dokumenty o mechanizmie zatrutej pigułki przed moim jutrzejszym spotkaniem. W przeciwnym razie zlecę sprawę komuś innemu. Zatruta pigułka? To brzmi jak coś, co chciałabym wrzucić jej do porannej kawy. 10.27 Nathan chce się dowiedzieć, ile nabiłam już godzin. (Okłamuję go i podwajam rzeczywistą liczbę). 10.28 Bonnie telefonuje jeszcze raz z pouczeniem: zanim przyjmę jakąkolwiek sprawę od Scotta albo Antoine’a, muszę to najpierw uzgodnić z nią, bo to ona ma całkowite zwierzchnictwo nade mną i nad moją pracą. 10.29 Lisa pyta, czy mam czas przed jutrzejszym obiadem wybrać się z nią na manikiur i pedikiur do Rescue Beauty Lounge. (Nie ma mowy). 10.35 Znów rozlega się dzwonek.
– Catherine, dzwoni Mel i ubliża mi przez telefon – skarży się Rikash. Odbieram. – Posłuchaj, Mel, robię, co mogę. Niedługo dostaniesz to sprawozdanie – uspokajam go, zaciskając zęby. 10.55 Rikash przepisuje ostateczną wersję sprawozdania, a ja ją wysyłam. Umieram z głodu, ale nie mam czasu na śniadanie, bo za pięć minut muszę być na telekonferencji u Scotta. 10.57 Z interkomu wydobywa się podekscytowany głos Scotta. – Słuchaj, Catherine, mam świetne wieści. Pamiętasz to duże zlecenie, o które się staraliśmy? Dostaliśmy je. Browser nas wynajął i będziemy doradzać w pierwszej turze negocjacji finansowania. Chciałbym, żebyś reprezentowała mnie w tej transakcji. Możesz pójść na zebranie w Swiss Banku jutro po południu? Ja niestety nie dam rady. Mam spotkanie. – Jasne. 10.58 Przez chwilę wyglądam przez okno, po czym Rikash przywołuje mnie interkomem. – Jeśli to Mel, przełącz go na automatyczną sekretarkę. – Nie, to twoja matka. Mówi, że ma dla ciebie dobrą wiadomość. – Bonjour, ma chérie, w życiu nie uwierzysz. Twoja kuzynka Françoise znalazła właśnie świetną pracę w Paryżu. Ma być starszym specjalistą do spraw zakupów w Chanel. Będzie podróżować po całej Europie, dostanie nieograniczony budżet i przydział na ubrania. – Ooo!, to świetnie. Wyobrażam sobie, jak moja piękna kuzynka lata na pokazy mody w żakietach z wełny bouclé i wielkich okularach słonecznych Chanel, ze sznurami delikatnych pereł na szyi i z czarną skórzaną torbą w ręce, podczas gdy ja w podróży służbowej muszę walczyć z ochroniarzami ubrana w przepocone, od trzech dni niezmieniane kostiumy. 11.03 Roxanne dzwoni do mnie przez interkom. – Catherine, Scott czeka na ciebie w swoim gabinecie. Jesteś spóźniona na telekonferencję. Kładę głowę na biurku i mam ochotę się rozpłakać. ROZDZIAŁ
JEDENASTY – To vintage Louis Féraud, kupiłam ją na pchlim targu w Saint-Ouen. W czwartek o siódmej wieczorem Lisa podjeżdża po mnie taksówką pod kancelarię. Jak tylko wsiadam, chwali moją sukienkę. – A, tak, słynne Les Puces. Na studiach strasznie ci zazdrościłam rzeczy stamtąd. – Musisz spróbować. Można tam znaleźć różne cuda. – Nie mam cierpliwości na grzebanie w używanych ciuchach. Wolę kupować prosto z wieszaka. Lisa zawsze lubiła markowe ubrania i najnowsze trendy. Dla mnie nie jest ważna cena, liczy się efekt końcowy. Postanawiam zmienić temat. – A co dziś robi Charles? – Jest służbowo w Hongkongu. Pojechał wczoraj. – Jak się wam udał obiad z okazji twojej nominacji? – Wspaniale – odpowiada z zamglonym spojrzeniem zakochanej. – Przepraszam, że byłam wobec niego taka krytyczna. – Nie szkodzi. Po prostu nie chcesz, żeby mnie zranił. – Racja. Bardzo się cieszę z twojego awansu. Stawiam pierwszą kolejkę. – Dzięki. Mam nadzieję, że nie miałaś trudności, żeby urwać się wcześniej z pracy? – Nie. Przekonanie Rikasha, żeby mnie krył, kosztowało mnie tylko potrójną macchiato mocca i eklera z czekoladą. Dojeżdżamy do Blue Owl, modnego klubu w East Village, pełnego mężczyzn w wytwornych garniturach i kobiet przypominających modelki, które sączą kolorowe martini. – Cat, poznaj moje przyjaciółki. To Amanda, Leanne i Beverly. Lisa macha do trzech kobiet około trzydziestki, od stóp do głów ubranych kolejno w Pradę, Gucciego i Chanel. Wyciągam rękę, żeby uścisnąć trzy najlepiej wymanikiurowane i najbardziej opierścionkowane dłonie, jakie kiedykolwiek widziałam. – Cześć, miło was poznać. – Catherine, Lisa mówiła, że przeprowadziłaś się tu z Paryża.
Kochamy Paryż, prawda, dziewczyny? – mówi Beverly (Chanel), unosząc kieliszek martini, żeby wznieść mały toast. – O tak. Najlepsze na świecie miejsce na zakupy – entuzjazmuje się Leanne (Gucci). – Najlepsze na świecie? A może raczej nieziemsko fantastyczne? Ostatnim razem prawie opróżniłam sklep YSL – dorzuca Amanda (Prada). – Lisa mówiła, że jesteś prawniczką. W czym się specjalizujesz? – pyta Leanne. – Gdzie studiowałaś? Zdawałaś już egzamin do nowojorskiej palestry? – dopytuje się Beverly, zanim mam szansę odpowiedzieć Leanne. – Studiowałam we Francji, Lisę poznałam w czasie międzynarodowej wymiany w Pepperdine. Nie, nie podchodziłam jeszcze do egzaminu. – Mój brat zdał go w zeszłym roku. Mówił, że to bułka z masłem – dorzuca Beverly. Wiele słyszałam o tym egzaminie, ale z większości opowieści wynikało, że to raczej piekielnie ogniste chili niż bułka z masłem. – Pracujesz w Skadden czy Sullivanie? Pewnie spędzasz w pracy pół życia – tym razem w krzyżowy ogień pytań bierze mnie Amanda. Najwyraźniej jestem przesłuchiwana przez to obwieszone biżuterią jury. – Nie, nie pracuję w Skadden, Arps ani Sullivan and Cromwell. Jestem zatrudniona w Edwards and White. A wy, czym się zajmujecie? – Amanda sprzedaje fundusze hedgingowe, Leanne jest maklerem, a ja lekarzem. – To pewnie wiecie, co znaczy praca po godzinach. – Tak, nieraz bywa ostro – odpowiada Amanda. – Ostatnio praktycznie mieszkam w samolocie. Ale nam przynajmniej płacą. Wy, prawnicy, harujecie za marne pieniądze. Auć. Za taki tekst, moja panno, będziesz musiała zapłacić za moje drinki. Skoro o tym mowa, muszę się napić. Przeglądam kolorowe menu z koktajlami i wybieram drink o nazwie „Comtesse”[23]: może ta
demonstracja francuskości i klasy sprawi, że poczuję się trochę lepiej pośród tych nowojorskich księżniczek. Zamawiam dwa drinki, dla Lisy i pour moi. Proszę barmana, żeby były mocne. – Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, że zarezerwowałyśmy stolik u Daniela. To nasza ulubiona restauracja. Mają cudowną deskę serów, a lista win jest po prostu niesamowita. – Oczywiście, że nie – odpowiadam, udając, że nie jest dla mnie żadnym problemem wydanie na jeden obiad sumy, za którą mogłabym spędzić cały dzień w spa albo kupić sobie fotel do mieszkania. – Może pojedziecie pierwsze? Cat i ja złapiemy następną taksówkę i do was dołączymy – proponuje Lisa, kiedy wszystkie trzy zaczynają równocześnie zakładać swoje ekskluzywne trencze. – Okej, to do zobaczenia na miejscu – woła Beverly, machając nam apaszką Burberry. – Skąd je znasz? – pytam Lisę, jak tylko się oddaliły. – Nie uważasz, że są trochę... irytujące? – Poznałam je zeszłego lata na garden party w Hamptons. One są zupełnie nieszkodliwe. Nieszkodliwe? Mnie przypominają piranie w markowych kostiumach. Czy słyszała, co Amanda powiedziała na temat wynagrodzenia prawników? To było zwyczajnie niegrzeczne. – Lepiej zacznij się przyzwyczajać. W Nowym Jorku wszyscy tacy są. Uczy się nas ostrej rywalizacji. Z tonu jej głosu wnioskuję, że czas się wycofać. – Przepraszam, po prostu przywykłam do większej dyskrecji. We Francji rozmawianie o pensji jest uznawane za gauche[24]. Podnoszę swoją torebkę i podaję Lisie jej szalik, który leżał na ławce obok mnie. – Tu jest inaczej. Ludzie obnoszą się z pensją jak z medalem. Przecież codziennie trzeba o nią walczyć. – Ja wolę kwestię pieniędzy trzymać dla siebie – mówię, kiedy wychodzimy z klubu, i podnoszę rękę, żeby wezwać taksówkę. – Daj spokój, Cat. Rozchmurz się. To właśnie sprawia, że życie w Nowym Jorku jest takie ekscytujące – woła Lisa, kiedy wsiadamy do dusznego samochodu. – Robienie pieniędzy i wydawanie ich. Te
dziewczyny umieją się zabawić, zobaczysz. Chociaż dobrze mi się z Lisą układa, w kwestii wyboru znajomych bardzo się różnimy: ja nie znoszę głupiej paplaniny i wolę zostać w domu z dobrym filmem czy książką, Lisa jest natomiast zwierzęciem stadnym, które ma nieodpartą potrzebę wyjścia, nawet jeśli jedyne towarzystwo stanowią drogie w utrzymaniu wersje Alvina i wiewiórek. – Okej, skoro tak twierdzisz. W imię naszej przyjaźni w taksówce już się nie odzywam. Kiedy jedziemy na Upper East Side, przygotowuję się w duchu na nasyconą rywalizacją rozmowę przy obiedzie. Szczęka mi opada na widok wystroju u Daniela: wysokie sufity, błyszczące kryształowe kieliszki, porcelana Bernardaud i bukiety róż starannie porozkładane po sali. Siadamy i tak jak się spodziewałam, ton wieczornej rozmowy jest już przesądzony. – Nie mogę się doczekać Memorial Day[25] – zaczyna Amanda. – Mój chłopak wynajął dla nas dom w East Hampton. Uwielbiamy tamtejsze przejażdżki naszym nowym porsche. No i wystartowały! – Mnie niestety w tym roku tam nie będzie. Czuję, że muszę się wyrwać z miasta. Lecę na prywatną wyspę – Leanne wysuwa się na prowadzenie. – A ty, Catherine, gdzie spędzasz świąteczny weekend? – pyta śmiało Beverly. Przerażona patrzę na Lisę. Planowania długiego weekendu nie można wliczyć do honorarium, więc znalazło się na końcu mojej listy priorytetów. Zaczynam żałować, że nie zaprzęgłam Rikasha do robienia wakacyjnych planów. – Hm, jeszcze nie wiem. Szczerze mówiąc, trudno mi cokolwiek planować, bo mam nawał pracy. Wszystkie trzy milczą i wpatrują się we mnie z rozczarowaniem. Najwyraźniej nie zostaniemy najlepszymi przyjaciółkami. Chociaż nie chcę stać się taka jak one, nagle czuję się bezbarwna i nudna. – Dajcie jej spokój, ona dopiero się tu wprowadziła – Lisa próbuje ocalić mnie przed moim żałosnym życiem prywatnym. – Nie mogę się doczekać wizyty w salonie Johna Friedy
w przyszłym tygodniu – Lisa zmienia temat na skandalicznie drogich fryzjerów i kosmetyczki. Mam nadzieję, że nowe przyjaciółki nie zabiły równej babki, z którą się tak kumplowałam. – Och – wszystkie entuzjazmują się równocześnie. – Ja w przyszłym tygodniu mam peeling u Elizabeth Arden. Moja skóra jest strasznie poszarzała. Wyglądam, jakbym dobiegała czterdziestki. Okropne. W końcu przychodzi kelner, żeby przyjąć od nas zamówienia, ratując mnie od terroru spa. – Mademoiselle – zwraca się najpierw do mnie. Przewierca mnie swoimi niebieskimi oczami, tak że przechodzą mnie dreszcze. – Bonsoir, monsieur, je vais prendre le ravioli en entrée ainsi que votre filet de sole et la salade aux noix, merci[26]. Wszystkie trzy wpatrują się we mnie zdumione. Punkt dla Catherine. No dalej, drogie panie, spróbujcie mi dorównać. Patrzę z rozbawieniem, jak zażenowane składają zamówienia, unikając wszelkich francuskich nazw w menu. Następne piętnaście minut spędzam na studiowaniu listy win Daniela. Kiedy przynoszą nam jedzenie, Lisa i ja zabieramy się do ravioli, a pozostała trójka zaczyna przesuwać po talerzach sałatkę z rukoli bez dressingu. Delektowanie się pierożkami przerywa mi wibrowanie mojego blackberry. Dostałam e-maila od Antoine’a. Muszę omówić z Tobą pilną sprawę. Masz chwilę? Przepraszam towarzystwo i biegnę do łazienki. Powinnam odpowiedzieć na tę wiadomość, nie ujawniając, że imprezuję i że jestem już po kilku comtessach i paru kieliszkach wina. Spokojnie, Catherine, po prostu nie wdawaj się w szczegóły. Odpisuję następująco: Oczywiście. Możesz mi napisać, o co chodzi? Dziś wieczór pracuję poza biurem. Dochodzę do wniosku, że wyrażenie „pracuję poza biurem” jest wystarczająco dwuznaczne i równie dobrze mogłabym siedzieć właśnie w sądowej bibliotece przywalona kodeksami i zbiorami precedensów. Usadawiam się w marmurowej kabinie, wstrzymuję oddech i klikam w jego odpowiedź:
Pracuję nad prospektem American Banku i potrzebuję Twojej pomocy z rozdziałem o wymogach kapitałowych. W tej dziedzinie to Ty jesteś ekspertem, nie ja. Odpisuję: Nie ma problemu. Po prostu wyślij mi wstępną wersję, to ją przejrzę, jak tylko uporam się z tym, w co teraz się wgryzam. Dumna z tego, jak zgrabnie wybrnęłam z sytuacji, odprężam się i opieram nogi o drzwi kabiny. Byle tak dalej, Catherine. Świetnie ci idzie! A: Wygląda na to, że toniesz w robocie, gdziekolwiek jesteś. JA: Tak, to prawdziwa powódź. A: Potrzebujesz ratunku? O Boże, jeszcze jak. Proszę, uratuj mnie od tej bezmózgiej trójcy. Usiłuję zakończyć naszą e-mailową rozmowę, zanim do łazienki wpadnie przysłany przez Lisę kelner i odkryje moją kryjówkę. JA: Poradzę sobie, ale dzięki za propozycję. Jutro rano wpadnę do ciebie, żeby omówić te wymogi. A: Gdyby nie to, że jest tak późno, zaproponowałbym omawianie przy lampce wina. Zaskakuje mnie flirtujący ton jego odpowiedzi. Gdybym nie musiała prowadzić banalnych rozmówek z grupą egocentrycznych diw, chętnie przyjęłabym zaproszenie. Ale to w końcu przyjaciółki Lisy, więc muszę trzymać fason. Byłoby bardzo miło, ale nie czas na pokusy. Mam tu twardy orzech do zgryzienia. Bonsoir, Antoine :–* Nie mogę uwierzyć, że właśnie zakończyłam e-maila buziaczkiem. Co jeśli pomyśli, że jestem kompletną idiotką? A może uzna po prostu, że to francuski zwyczaj. Usilnie szukam opcji „cofnij wysłaną wiadomość” na moim blackberry, ale kilka sekund później czuję wibrowanie aparatu. Wstrzymuję oddech i nerwowo klikam w jego odpowiedź. Bonsoir, Catherine :–* Hm, nieźle. Chyba nie jest jednak taki sztywny. Dumna z tego, że udało mi się trochę go oszukać, tak że nie miał szansy skrytykować mojego babskiego balangowania, wracam do stolika na ostatnią rundę
konkursu luksusowego szpanu. Kiedy siadam, współbiesiadniczki dziwnie na mnie patrzą. – Przepraszam, praca. – Cat, zobacz, co ci przyniósł kelner! – mówi Lisa. Na moim nakryciu stoi talerz pełen delikatnych czekoladowych trufli. Dopiero teraz rozpoznaję uczucie malujące się na ich twarzach: zazdrość. – Chyba się w tobie zadurzył! – woła Lisa. – Słodkie. Jeśli to prawda, jest to świetna wiadomość dla mojego ego. Uśmiecham się do kelnera z wdzięcznością. Chociaż dobór znajomych przez Lisę pozostawia wiele do życzenia, wieczór wcale nie był taki zły: udało mi się wyjść z pracy o przyzwoitej godzinie, napić się koktajlu godnego królowej, zjeść wspaniały obiad w jednej z najlepszych nowojorskich restauracji i poflirtować nie z jednym, ale z dwoma mężczyznami. Nieźle, n’est-ce pas?[27] – Przepraszam, ale muszę już iść. Jutro z samego rana lecę do San Francisco na weekendowe spotkanie biznesowe – mówi Amanda, zbierając swoją komórkę, brelok z kluczami i torebkę, wszystko od Prady. – Cześć, dziewczyny, do zobaczenia w przyszłym tygodniu na spinningu. Amanda odchodzi od stolika, nie zostawiając pieniędzy za swoją część rachunku. – A, pewnie zapomniała. Zapłacimy za nią. Ostatnio jest taka zapracowana – mówi Beverly, wpatrując się w rachunek. Zapracowana? Niezła wymówka. Wcale nie mam ochoty fundować drogiego obiadu irytującej kobiecie, której prawie nie znam. Zwłaszcza takiej, która obraziła mnie niecałe dwie godziny temu. Trzysta dolarów na głowę to w końcu nie jest piątkowa przekąska z przyjaciółkami. Wychodząc, wysyłam kelnerowi całusa i dziękuję mu za szczodry gest, a on szepcze mi do ucha: – Proszę się nie martwić, mademoiselle. Jakby co, to ja w Memorial Day wybieram się na wyspę Staten.
ROZDZIAŁ DWUNASTY Jeśli chodzi o poimprezowe poranki, nie ma chyba gorszej kombinacji niż blackberry, zbyt dużo alkoholu i flirt z kolegą z pracy, nawet najniewinniejszy. Chciałabym obudzić w sobie Edith Piaf i zanucić Non, je ne regrette rien[28], ale to nieprawda, że niczego nie żałuję. Żałuję, że nie udało mi się skasować ostatniej wiadomości do Antoine’a: wiedziałam, że nie jest dobrze, jak tylko kliknęłam „wyślij”; zdawałam sobie z tego w pełni sprawę, kiedy obudziłam się dziś rano czerwona ze wstydu, a już na pewno, kiedy wpadłam na niego przy kserokopiarce, a on udawał, że mnie nie widzi. Gapię się w ekran komputera i rozmyślam o tym, jak będą się odtąd układać nasze stosunki i, co ważniejsze, jak to się odbije na mojej karierze. Dlaczego on mnie ignoruje? Czy myśli, że mi się podoba? W końcu to on zaproponował wyjście na drinka! Catherine, nie możesz pozwolić, żeby stres i nadmiar wina popychały cię do podejmowania złych decyzji. Do mojego gabinetu wpada Rikash z naręczem faktur i paragonów. – Co się stało? Wyglądasz na zdenerwowanego. – Potrzebuję pomocy, kochanie. Jestem pod ogromną presją. – O co chodzi? – Bonnie właśnie mnie ochrzaniła, że nie skończyłem rozliczać jej ostatniej podróży do Europy. Siedzę nad tym od trzech dni, ale nie mogę sobie poradzić z tymi paragonami. – Czemu? – Został mi jeden, nie mam pojęcia, co z nim zrobić... Za podwiązki i stanik ze sklepu z bielizną w Londynie. – Co? Żartujesz sobie? – Czy miseczka trzydzieści cztery i marka Agent Provocateur brzmią jak nazwy potraw? – Nie mogę uwierzyć, że wliczyła to do służbowych wydatków. Czemu Bonnie chce zwrotu pieniędzy za bieliznę? Zarabia tyle, że mogłaby kupić cały sklep. Chociaż z drugiej strony jej staniki są tak samo kluczowe przy finalizowaniu transakcji jak jej wiedza prawnicza. Właściwie to możesz zapomnieć o tym, co właśnie powiedziałam.
Bielizna to jej główne narzędzie negocjacyjne. – Co mam zrobić? – Musi być jakiś sposób. Czekaj, przecież wiele restauracji ma w nazwach liczby: 11 Madison Park, Candle 79 czy 5 Napkin Burger. No więc czemu nie 34 C Regent Street? – Świetnie, jesteś genialna, absolutnie genialna. Dziękuję, kochanie. A tak przy okazji, co u ciebie? Marnie wyglądasz. – Nic mi nie jest. Mam po prostu masę pracy. Mimo że coraz więcej kobiet studiuje prawo i wprowadzane są przepisy promujące równouprawnienie, wygląda na to, że w świecie finansów nadal dominują mężczyźni. Stawiam się na spotkanie w Swiss Banku, na które wysłał mnie Scott, i są tam tylko dwie kobiety: pani serwująca kawę i ja. Dużą salę konferencyjną wypełniają młodzi mężczyźni, którzy wyrzucają z siebie rwące potoki finansowego żargonu, równocześnie notując coś na grubych wydrukach prospektu ramowego. Czuję się zagubiona w morzu spodni Dockers i niebieskich koszul. Przez ułamek sekundy żałuję, że nie jestem w siedzibie Diora na konferencji w sprawie podrabianych torebek Lady Dior. Szybko jednak odpędzam od siebie tę myśl: taka nabuzowana testosteronem, wielomilionowa transakcja jest dokładnie tym, czego potrzebuję, żeby zapomnieć o milczeniu Antoine’a. Bardzo żałuję naszej głupiej wymiany e-maili. Jak mogłam dać się tak łatwo złapać, zwłaszcza w czasie wojny? To był poważny błąd taktyczny i bolesna lekcja na przyszłość. Catherine, nigdy nie stawaj do walki bez pełnego rynsztunku. Rozmyślania przerywa mi niski męski głos. – Dzień dobry wszystkim. Nazywam się Jeffrey Richardson i jestem dyrektorem finansowym spółki Browser. Przed zgromadzonymi staje oszałamiająco przystojny mężczyzna w jasnoróżowej koszuli i doskonale skrojonym garniturze w prążki. Wygląda jak Nacho Figueras, argentyński gracz polo i twarz Ralpha Laurena. Natychmiast zapominam o Antoinie. – Dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą: do obsługi prawnej wybraliśmy firmę Edwards and White. Czy jest na sali ktoś z firmy? Serce zaczyna mi walić jak oszalałe. – Tak, dzień dobry. Nazywam się Catherine Lambert.
– Miło cię poznać, Catherine. Cieszymy się, że przyszłaś – wita mnie Jeffrey, uśmiechając się serdecznie. Dłonie zaczynają mi się pocić i boję się, że niedługo zamienię się w paplającą idiotkę. Profesjonalizm, Catherine! Pamiętaj, jaką lekcję dostałaś dziś rano! – Zakładam, że jesteś naszą główną osobą do kontaktu w tej transakcji? – Starszym specjalistą jest Scott Johnson, partner zarządzający naszym działem, ale to głównie ze mną będziecie się kontaktować w tej sprawie. Uczestnicy zebrania przedstawiają się po kolei, ale ja mam trudności z koncentracją – uroda i ciepły uśmiech Jeffreya mają na mnie hipnotyzujący wpływ. – Jak szybko wasza firma jest w stanie załatwić analizę due diligence? Sąsiad klepie mnie po ramieniu. – Przepraszam, ale to pytanie było chyba skierowane do pani. – O, proszę wybaczyć. Czy mogę prosić o powtórzenie pytania? Zostaję wytrącona z transu. – Tak, dzień dobry, Catherine. Nazywam się Howard Greenblatt. Reprezentuję gwaranta emisji. Jak dużo czasu potrzeba twojej firmie na przeprowadzenie analizy due diligence? Próbujemy zorientować się w terminach i ustalić plan działania. – Tak, tak, oczywiście. Odpowiadając na twoje pytanie: nie przewiduję żadnych opóźnień i zapewniam, że ta sprawa będzie dla mnie, to znaczy dla całej firmy, priorytetowa. Moja odpowiedź nie jest może zbyt składna, ale Howarda najwyraźniej zadowala. Daj spokój, Lambert. Przecież nie dasz się zbić z pantałyku jakiemuś przystojniakowi, co? – Świetnie, dziękuję bardzo. Kiedy wszyscy się przedstawili, przychodzi czas na pytania. – Jakie jest tempo wykorzystania rezerw kapitałowych spółki? – pyta jeden z bankierów. – Ile wynosi zysk EBITDA Browsera? Ile rund finansowania zostało już zakończonych? – chce wiedzieć inny.
Staram się nadążyć za tą lawiną, gorączkowo spisując wszystkie pytania wraz z odpowiedziami na laptopie. Po intensywnym dwuipółgodzinnym spotkaniu Jeffrey dziękuje wszystkim za przybycie i zapowiada, że resztę przedyskutujemy na kolejnym zebraniu. Podchodzi do mnie, kiedy pakuję swoje rzeczy. – Cieszę się, że uważasz tę sprawę za priorytet. To chyba oznacza, że będziemy regularnie współpracować? – Tak, zdaje się, że tak – odpowiadam i podaję mu swoją wizytówkę. – Dziękuję. Powiem mojej asystentce, żeby dodała cię do listy e-mailowej tej sprawy. – Świetnie. Zauważam, że przygląda się mojemu ubraniu. – Piękny kostium. – Dzięki. Podnoszę oczy i nasze spojrzenia się spotykają. Chociaż za wszelką cenę staram się tego uniknąć, czuję, że zaczynam się czerwienić. – Tak jak i kobieta, która go nosi. Serce mi zamiera. Nie wiem, co powiedzieć. Weź się w garść! – Muszę już wracać do kancelarii. Hm, będziemy w kontakcie – dukam, coraz bardziej się rumieniąc. W odpowiedzi mruga do mnie porozumiewawczo. Czuję się podle. Wychodzę przez szklane drzwi na korytarz, podczas gdy on stoi i mi się przygląda, machając na do widzenia. Mon Dieu, nie będzie łatwo powstrzymać się od flirtowania z kimś takim. Kiedy wracam do kancelarii wzdłuż Park Avenue, nie mogę przestać myśleć o Jeffreyu. Analizuję w głowie naszą krótką rozmowę. Jasne jest, że oboje czujemy do siebie pociąg, ale ja nie jestem gotowa wpłynąć na mętne wody związku z ważnym klientem. Nie, dziękuję. – Rikash, czy możesz założyć nowy folder dla sprawy spółki Browser? – Browser? Czytałem o nich w weekendowej „Herald Tribune”. – Czytasz „Herald Tribune”? Rikash ciągle mnie zaskakuje. Wiedziałam, że jest kulturalny
i oczytany, ale nie sądziłam, że czytuje prasę międzynarodową. – Oczywiście. Lubię być na bieżąco. Mam nadzieję, że jesteś w bezpośrednim kontakcie z ich zarządem. – A to czemu? – Ich dyrektor finansowy to niesamowicie przystojny samiec. Zupełnie mnie tym stwierdzeniem zaskoczył i zdaję sobie sprawę, że bez trudu może odczytać wyraz zdumienia na mojej twarzy. – Skąd wiesz? – Ze zdjęcia obok artykułu. Chętnie pokazałbym mu, że numerki są nie tylko w świecie finansów. Ha! Ja też mogłabym tak zrobić, gdyby nie to, że jest klientem firmy. Ale przecież sama rozmowa z Rikashem na temat wyglądu Jeffreya nie jest zakazana. – Boże, masz rację. Omal nie zemdlałam, kiedy ściskał mi dłoń na powitanie. On nie jest przystojny, Rikash, on jest oszałamiająco piękny. Tak przy okazji, ma na imię Jeffrey. – Wiesz, jakie ma preferencje? – Obawiam się, że inne niż ty. – W takim razie musisz się za niego zabrać, bo skoro ja nie mogę, to powinien go dostać ktoś z moich znajomych. No proszę. Zapnij pasy, Catherine. Jestem pewna, że Rikash będzie się starał sprowadzić mnie na złą drogę. – On jest klientem i chciałabym, żeby do tego ograniczyła się nasza relacja. – Tylko pamiętaj, kochanie: grzeczne dziewczynki idą do nieba, niegrzeczne idą tam, gdzie chcą. Zanim zdążę mu odpowiedzieć, do gabinetu wchodzi Scott. – Jak poszło zebranie? – Bardzo dobrze. – Cieszę się. Mam zaproszenie na przyjęcie organizowane przez Browsera w Carnegie Hall w przyszłym tygodniu. Ja nie mogę iść, ale skoro pracujesz nad tą sprawą, chciałbym, żebyś poszła za mnie. – Carnegie Hall? – waham się z odpowiedzią. Scott prosił mnie też, żebym poszła na bal na rzecz Towarzystwa Świętego Mateusza organizowany przez żonę Mela w przyszłym tygodniu. Muszę pomyśleć
o nabijaniu godzin. Gdybym tylko mogła wliczyć czas spędzany na tych przyjęciach do honorarium, przynajmniej coś bym z tego miała. Scott wyczuwa moje wahanie. – Wiem, że ostatnio wysyłam cię na wiele służbowych imprez, ale obawiam się, że to część naszej pracy. Musimy nawiązywać z klientami stosunki również na stopie towarzyskiej. – Oczywiście, rozumiem. Chętnie pójdę. – Świetnie. Poproszę asystentkę Jeffreya, żeby się z tobą skontaktowała w kwestii szczegółów. Kilka minut później do mojego gabinetu wchodzi Nathan, wyraźnie zdenerwowany. – Słyszałem, że zajmujesz się sprawą emisji Browsera? – Dobrze słyszałeś. – Czy nie ucierpią na tym inne twoje sprawy? I tak przejęłaś już większość klientów Antoine’a. – Dam sobie radę. – Na twoim miejscu przekazałbym część spraw komuś innemu. Nie chcesz chyba narazić się na oskarżenia o błędy w sztuce. To się często zdarza, kiedy człowiek ma za dużo roboty. Oto bardzo marna próba udawania troski. To prawda, że mam masę pracy i spore zaległości w zbieraniu dokumentacji w sprawie Diora, ale nie ma mowy o przekazywaniu Browsera w brudne ręce Nathana. To może być moja przepustka do nominacji na partnera. Podobno żeby awansować, trzeba chwycić za ogon więcej srok, niż jest się w stanie utrzymać, a mimo to żadnej nie wypuścić. – Doceniam, że troszczysz się o moją karierę, ale niepotrzebnie. Poradzę sobie, naprawdę. Niezadowolony Nathan wychodzi z mojego gabinetu z pustymi rękami. – Dzwoni Mel. Odbierzesz? – pyta przez interkom Rikash. – Jasne, połącz – mówię, wkładając sobie palec do ust, jakbym chciała sprowokować wymioty. – Dzień dobry, pani mecenas. Już nie mogę się doczekać naszego spotkania na balu w poniedziałek. – Ja też. Szczególnie że w końcu będę mogła poznać twoją żonę –
odpowiadam, zastanawiając się, czy właśnie wydłuża mi się nos. – Eee, ona też nie może się tego doczekać... Udało ci się przejrzeć to sprawozdanie? – Tak. Poczekaj, otworzę ten folder. Po kwadransie wyjaśniania wątpliwości Mela mam połączenie na drugiej linii. Na wyświetlaczu pokazuje się „Browser”. Zerkam w stronę Rikasha, żeby sprawdzić, czy zauważył. Mój asystent odbiera, po czym macha do mnie energicznie. – Mel, przepraszam, czy możesz chwilkę poczekać? – Catherine, Jeffrey na drugiej linii. – Świetnie, połącz. – Boże, on nawet głos ma seksowny. – Rikash, łącz. – Jeśli jesteś zajęta, to ja mogę odebrać wiadomość. – Rikash, połącz mnie. – Wiesz, jak ja lubię mieć ciacho i zjeść ciacho. – Łącz natychmiast! – Dobra, dobra, nie musisz być taka sztywna. – Dzień dobry, Catherine, mówi Jeffrey. Scott powiedział, że idziesz z nami na koncert w czwartek. – Tak, ale obawiam się, że Scott nie da rady pójść. – Trudno. Może umówimy się wcześniej na obiad, żeby omówić szczegóły? Chcę mieć pewność, że z naszą emisją nie będzie żadnych problemów. – Hm, dobrze. Wyczuwa moje wahanie. – To będzie ściśle zawodowe spotkanie. Potrzebuję porady prawnej. Będzie się nawet wliczać do honorarium. Miód dla moich uszu. – Oczywiście. – Świetnie. Zrobię rezerwację i wyślę ci szczegóły e-mailem. Niechętnie przełączam się na pierwszą linię. – Przepraszam cię, Mel. O czym mówiliśmy? – To trwało dłużej niż chwilkę. Mam nadzieję, że zatrzymałaś licznik na czas drugiej rozmowy. Nie kasujemy podwójnie!
– Nie martw się, Mel. Nic ci za to nie policzę. – Prawnicza porada gratis? Ooo, to się nie zdarza. Możemy omówić to sprawozdanie? – Jasne, ale włączam licznik z powrotem. Po półgodzinnej rozmowie na tematy prawne Mel się ze mną żegna: – Muszę już iść. Do zobaczenia w Waldorfie. Pamiętaj, że obowiązuje strój wieczorowy. Koktajle serwują od siódmej. – Będę na pewno. Za nic w świecie nie opuściłabym takiej okazji. – Rozłączam się i zaczynam chichotać, zdając sobie sprawę, jak niezwykle przekonująco zabrzmiał mój głos.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY Françoise Sagan powiedziała kiedyś, że kobieta nie powinna wkładać sukienki po to, żeby zaimponować innym kobietom, tylko po to, żeby ukochany mężczyzna mógł tę sukienkę z niej zdjąć. To smutne, że ubieram się właśnie w długą czerwoną suknię z cekinami na spotkanie z Melem i jego żoną. Kiedy skrapiam sobie nadgarstki J’adore, do łazienki wchodzą Roxanne i Maria. – Świetnie wyglądasz – stwierdza Maria, lustrując mnie od stóp do głów. – Och, jakie cudowne buty. Roxanne stoi przede mną w milczeniu i jak zwykle obrzuca mnie pełnym dezaprobaty spojrzeniem. – Randka z jakimś przystojniakiem? – Nie, Scott mnie poprosił, żebym poszła na przyjęcie dobroczynne z Melem Johnsonem i jego żoną. Pani Johnson podobno jest w zarządzie Towarzystwa Świętego Mateusza. – Naprawdę? Maria i Roxanne wymieniają znaczące spojrzenia. – Baw się dobrze. Mój Boże, ale one są dziwne. * – Pani mecenas, wyglądasz szałowo. Przy wejściu o mało nie zderzam się z Melem. – Dziękuję, ty też prezentujesz się nie najgorzej – odwdzięczam się komplementem, chociaż ma na sobie smoking o kilka rozmiarów za mały i wygląda jak ludzik Michelina wciśnięty w garnitur od Azzedine’a Alai. Wchodzimy po szerokich schodach do przestronnego holu, a stamtąd elegancka amfilada prowadzi nas do Wielkiej Sali Balowej. Zadzieram głowę i podziwiam wspaniałe malowidła na suficie. – Napijesz się szampana? – Bardzo chętnie. Gdzie jest pani Johnson? – Utknęła na jakimś spotkaniu. Dołączy do nas później. Przejdźmy się, przedstawię cię kilku znajomym. Podchodzimy do wysokiego mężczyzny, który stoi przy barze i pali
cygaro. – Frank, pozwól, że ci przedstawię naszą uroczą francuską prawniczkę, Catherine. Przygotowuje dla nas dokumentację dla Urzędu Nadzoru. – Miło cię poznać, Catherine. Uwielbiam francuski, to język miłooości – mówi, składając usta w dzióbek. – Tak, to język de lamurr – dodaje Mel, usiłując popisać się znajomością języków obcych. Po półgodzinie równie inspirującej rozmowy z Frankiem i Melem z radością przyjmuję wezwanie do zajęcia miejsc przy stołach. Co najdziwniejsze, nadal nie ma śladu pani Johnson. – A co z twoją żoną, Mel? Może powinniśmy na nią poczekać? – Nie jestem pewny, czy w ogóle dotrze. Jak rano wychodziłem, nie czuła się najlepiej. To ona jest w końcu chora czy ma spotkanie? Coś się święci, bo Frank mruga do Mela i wyciąga kciuki do góry. Oh, mon Dieu, quelle horreur![29] – Od jak dawna twoja żona jest w zarządzie Towarzystwa Świętego Mateusza? – Odkąd pamiętam. To ona tym wszystkim kieruje – odpowiada beznamiętnie. – Panie i panowie, proszę o uwagę. Po tym jak podano nam danie główne, jakiś mężczyzna podchodzi do mikrofonu, żeby podziękować organizatorom. Jak przypuszczałam, nie wymienia żadnej pani Johnson. Niedługo po deserze zaczyna grać orkiestra i kilka par wychodzi na parkiet. – Pani mecenas, można prosić? – Oczywiście – odpowiadam niechętnie. Chwyta mnie za rękę i zaczyna prowadzić niezgrabnego fokstrota. – Mam nadzieję, że dobrze się bawisz. Moi koledzy cieszą się, że mogli cię poznać. – Tak, Mel. Jest bardzo przyjemnie. Dziękuję za zaproszenie. Niestety niedługo będę musiała się zbierać. Jutro wcześnie rano mam spotkanie. – Nonsens, noc jeszcze młoda. Dopiero się rozkręcamy –
odpowiada, niezręcznie kręcąc mną piruety, tak że niemal zaplątuję się w swoją suknię. – Pani mecenas, kocham twoją kreację. Jest elektryzująca. Sprawia, że płonę. O Boże, niech ktoś wezwie straż pożarną. – Jesteś dla mnie stworzona – szepcze mi do ucha. Odsuwam się i patrzę w innym kierunku, ale on nachyla się do mojego drugiego ucha. – I jesteś taka pociągająca. Kiedy zbliża się, chcąc mnie pocałować, odwracam głowę, żeby nie wąchać jego cuchnącego whisky i tytoniem oddechu. – Posłuchaj, Mel. Nie zrozum mnie źle, ale wolałabym, żeby nasza relacja pozostała na stopie zawodowej. – Och, pani mecenas, kocham kobiety, które udają niedostępne. Znów mną obraca, tak że tym razem zderzam się z jakimś dyrektorem. – A co z panią Johnson? Jesteś żonaty, pamiętasz? – Cóż, jak mawiają prawnicy, nagiąłem nieco fakty. – To znaczy? Zaprzestaję skomplikowanych wygibasów i staję przed nim nieruchomo. – Obecnie nie ma żadnej pani Johnson, jest tylko kilka byłych pań Johnson. Dobra, Catherine, udawaj zaszokowaną, to twoja przepustka na wolność. – Co? Okłamałeś mnie? – A ty nigdy nie użyłaś niewinnego kłamstewka, żeby uwieść kogoś, kto wpadł ci w oko? Świetnie się bawisz? Nie bądź nudziarą. – Nudziarą? Przyjęłam twoje zaproszenie tylko dlatego, że jesteś klientem. – Wule wu kusze awek mła se słar? – szepcze śmiechu wartą francuszczyzną, rzucając mi uwodzicielskie spojrzenie, coś jak skrzyżowanie skunksa Pepé Le Swąd z Rodneyem Dangerfieldem. Potem kładzie mi rękę na tyłku. Dobra, koniec zabawy. – Słuchaj, Mel, nie wiem, czy mnie dobrze zrozumiałeś: nie jestem
zainteresowana. Uwalniam się z jego objęć i biegnę do łazienki, wybierając po drodze numer Lisy. – Lisa? To ja. – Gdzie jesteś? – W kabinie w damskiej łazience w hotelu Waldorf. Słyszysz mnie? – Tak. Co się stało? – Potrzebuję rady – mówię, stając niepewnie w dziesięciocentymetrowych szpilkach na desce klozetowej, żeby złapać lepszy zasięg. – Jestem na balu dobroczynnym z klientem, który przed chwilą próbował mnie pocałować i chwycił mnie za derrière. Jest obleśny. Co mam robić? – pytam, o mało nie spadając na twarz, kiedy do łazienki wchodzi jakaś kobieta. – Powiedz mu, że wzywają cię do kancelarii. Nic więcej. Zostawi cię w spokoju. Nie pozwól się wykorzystywać, ale zachowaj profesjonalizm. – Masz rację. Dzięki, Lisa. Jesteś wspaniała – mówię głośnym szeptem, podnosząc równocześnie sukienkę, żeby zejść z chwiejnego sedesu. Mel czeka na mnie przy recepcji. – Właśnie dzwonili z kancelarii. Muszę iść. – Na twoim miejscu, pani mecenas, byłbym bardzo ostrożny. Przemyślałbym dobrze każdy następny krok. Nie do wiary: on mi grozi. Przypominam sobie słowa Lisy: zachowaj profesjonalizm. – Dobranoc, Mel. Biorę swoją wieczorową torebkę i ruszam w stronę wyjścia. Dół mojej czerwonej sukni z cekinami mocno faluje, kiedy mimo obolałych stóp staram się iść jak najszybciej. Wychodzę na zewnątrz i macham na taksówki. Przy wejściu zauważam Franka, który stoi w towarzystwie grupki mężczyzn, paląc cygaro. – Bą słar, Catherine – woła. Kręci mi się w głowie. Opadam na siedzenie taksówki. Nie
wystarczyło mu, że jego ciągłe obsceniczne żarty przyprawiają mnie o mdłości, a nazywanie mnie „ulubioną Francuzeczką” podważa mój autorytet. Nie, tym razem Mel musiał pójść na całość. – Zatrzymamy się na chwilę przy 42 Ulicy. Muszę zabrać coś z biura. Połączenie wąskiej wieczorowej sukni i obtartych stóp sprawia, że wydostanie się z taksówki i przejście przez recepcję jest nie lada wyczynem. Drzwi od windy otwierają się na dwudziestym ósmym piętrze i można by pomyśleć, że jest czwarta po południu: wszędzie słychać głośne stukanie w klawisze i odgłos pracujących pełną parą kserokopiarek. Rozpoznaję niektórych nocnych pracowników – przychodzą wpół do pierwszej, żeby przepisywać przygotowane przez prawników brudnopisy, tak że rano schludne wydruki czekają już na biurkach. Nie mam ochoty na pogawędki, więc przemykam się obok obsługi nocnej i wchodzę do swojego gabinetu. Przynoszę ulgę obolałym stopom, zmieniając szpilki na rozchodzone czółenka, a potem narzucam na ramiona sweter. Siadam na chwilę na krześle i zastanawiam się nad tym, co się wydarzyło. Jak to możliwe, że w dzisiejszych czasach coś takiego uchodzi Melowi na sucho? I jak będziemy w stanie dalej współpracować po tym, jak otwarcie się do mnie przystawiał? Muszę przyznać, że jego zachowanie nie było dla mnie zupełnym zaskoczeniem. Pracuję jako prawniczka już tyle lat, że zdążyłam się przyzwyczaić do tego, że kiedy wygłaszam prezentację, klienci gapią się na moje nogi. Czy używałam tego na swoją korzyść? Oczywiście. Jeśli para pończoch pomaga w kruszeniu szowinistycznego betonu, to czemu nie? Czy jest to otwarte zaproszenie do seksu i obmacywania? W żadnym razie. Krzywiąc się na samo wspomnienie dotyku Mela, przechodzę obok gabinetu Bonnie i zauważam, że ma uchylone drzwi. Zerkam przez szparę i widzę walającą się po podłodze spódnicę i dwie pary zaplątanych nóg. Zaszokowana, po cichu oddalam się w stronę windy, kiedy nagle głos Bonnie dyszącej: Je t’aime... moi non plus[30], sprawia, że się zatrzymuję. – Och, Harry.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY – Jak ci wczoraj poszło, kochanie? – pyta Rikash, stając w drzwiach mojego gabinetu z uśmiechem Znikota z Krainy Czarów. – Poznałaś kogoś ciekawego? – Jasne, pod warunkiem że pociągają cię wielkie brzuszyska i obcesowe zachowanie. Prawdę mówiąc, spędziłam okropny wieczór, ale nie chcę, żeby dowiedziała się o tym cała kancelaria. Umiesz dochować tajemnicy? – Tak, umiem – piszczy jak czterolatka. – No, powiedz. – Było strasznie. Mel cały czas obmacywał mnie tymi swoimi tłustymi łapskami. – O nie. – O tak. I jestem pewna, że na tym się nie skończy. Zobaczysz. Włączam komputer i oczywiście w skrzynce znajduję nie jeden, ale dwa e-maile od Mela Johnsona z moim imieniem w tytule. Pierwszy z nich zaadresowany jest do Scotta i Antoine’a: Szanowni Panowie, z największym żalem informuję o niefortunnym wydarzeniu, które miało miejsce wczorajszego wieczoru. Jedna z Państwa wspólniczek, Catherine Lambert, w mojej obecności zachowywała się nieprzyzwoicie. Podczas dorocznego balu Towarzystwa Świętego Mateusza nadużyła alkoholu do tego stopnia, że skompromitowała mnie, moich kolegów oraz ich żony. W zaistniałych okolicznościach nie widzę innego wyjścia, jak tylko powierzyć obsługę prawną mojej firmy innej kancelarii. Zachowanie pani Lambert znacznie naruszyło dobre imię Państwa firmy i mam nadzieję, że podejmą Panowie wszelkie kroki, żeby zapobiec podobnym incydentom w przyszłości. Z poważaniem Mel S. Johnson dyrektor zarządzający PLC Investment Drugi skierowany jest wyłącznie do mnie. Droga Catherine, szkoda, że wczoraj wieczór nie umiałaś zachować się rozsądnie...
On chyba żartuje! Koszmar! Toksyczny smrodek seksizmu jest tak silny, że przyprawia mnie o mdłości niczym nadmiar wody kolońskiej Azzaro. Ruszam korytarzem do gabinetu Scotta, zdeterminowana, żeby oczyścić się z zarzutów. – Ktoś już u niego jest – informuje mnie Roxanne, kiedy się zbliżam. – Poczekam. – Nie lubi, kiedy stoi się w drzwiach. Patrzę na nią niewzruszona. – Jak już mówiłam, poczekam. Zza drzwi dobiega mnie głos Antoine’a. – Nie wierzę, że zrobiłaby coś takiego. To nie w jej stylu. Jego słowa ściskają mnie za serce. Pukam, wchodzę i zamykam za sobą drzwi. – Scott, ten e-mail od Mela to stek kłamstw. Za nic nie jestem w stanie rozszyfrować wyrazu jego twarzy. – Mocne słowa, Catherine. Co się stało? Oblewam się rumieńcem, a ręce zaczynają mi drżeć. Antoine cały czas wpatruje się we mnie poważnym wzrokiem. – Wczoraj wieczorem próbował się do mnie przystawiać i jest wkurzony, bo go spławiłam. Na dłuższą chwilę zapada milczenie, a Scott i Antoine wymieniają spojrzenia. – Catherine, to bardzo ostry zarzut. Jesteś pewna? Z reguły każdy kij ma dwa końce – rzuca Antoine. Staram się powstrzymać łzy. Miałam nadzieję, że zostaniemy przyjaciółmi, a nie że będziemy podkładać sobie nogi. – Przysięgam, że to prawda. Myślałam, że gramy w jednej drużynie. Najdłuższą chwilę mojego życia wypełnia milczenie. Kiedy próbuję wspomnieć o drugim e-mailu Mela, Antoine mi przerywa. – Wszyscy wiedzą, że Mel ugania się za spódniczkami. Patrzę na niego z wdzięcznością. – Ale to ważny klient i możemy stracić wiele płatnych godzin. Scott wygląda, jakby rozważał w głowie różne możliwości. Jak
w ogóle może przejść mu przez myśl trzymanie strony Mela?! – Nie jestem pewny, czy stać nas na zerwanie z nim stosunków. Muszę to przemyśleć. Merde! Wybiegam z gabinetu Scotta. Jak mogłam być tak naiwna? Skąd przekonanie, że firma weźmie w tej sprawie moją stronę? Najwyraźniej pieniądze są ważniejsze niż szacunek dla pracownika. Czyżby walka o klienta tak zawładnęła Scottem, że zupełnie stracił poczucie przyzwoitości? Po kilku minutach docieram do swojego gabinetu i staram się uspokoić. Jestem wkurzona, bo powinnam się była tego spodziewać, ale czy mam pozwolić, żeby e-mail od tego typa zablokował mi drogę do awansu? Mowy nie ma! Pytanie brzmi: co teraz? Postanawiam zachować drugą wiadomość od Mela dla siebie, dopóki nie porozmawiam z Lisą. Muszę się od niej dowiedzieć, jakie mam możliwości, jeśli zdecydowałabym się złożyć pozew o molestowanie. Boże, mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Biorąc jednak pod uwagę reakcję Scotta, kto wie?... – Ciężka noc? – pyta Maria, przechodząc obok mojego gabinetu. – Skąd wiesz? – Mówiłaś, że wychodzisz z Melem Johnsonem. Wszyscy wiedzą, że to obleśniak. – Co masz na myśli? – Kochanie, on już nieraz dobierał się do prawniczek z tej kancelarii. Nie jesteś pierwszą ofiarą brudnych łap Mela. Jestem w szoku, zaczyna mi się kręcić w głowie. Myślałam, że zaskarbiłam sobie szacunek Marii po tym, jak przyszła mnie przepraszać za swój wybuch. – Dlaczego mi o tym nie powiedziałaś, zanim poszłam na bal? – Nie mogę plotkować na temat klientów. – Mogłaś przynajmniej mnie ostrzec. – Jesteś już dużą dziewczynką, sądziłam, że umiesz radzić sobie z napastnikami jak dama. Tak mi się przynajmniej wydawało. Odwraca się na pięcie i wychodzi. Wyglądam przez okno z niedowierzaniem. Czy wszyscy w tej kancelarii się na mnie uwzięli?
– Rikash, możesz tu przyjść? Pojawia się natychmiast. – Zamknij drzwi. – Co się stało? – Mel napisał Scottowi, że podczas wczorajszego wieczoru upiłam się i narobiłam mu wstydu, więc przenosi swoje sprawy do innej kancelarii. – Dupek. – Mnie też przysłał e-maila. Twierdzi, że zachowałam się nierozsądnie, odrzucając jego zaloty. Wyobrażasz sobie, co to za debil? – Cokolwiek postanowisz, nie kasuj tej wiadomości. – Wiem. Nie jestem jeszcze pewna, co z nią zrobić. – Ale ja mam pomysł. – Sama nie wiem. I tak tkwię w niezłym bagnie. – Nie martw się. Rikash nad wszystkim panuje. – Jeszcze jedno: Maria i Roxanne się na mnie uwzięły. Słyszałeś, żeby obgadywały mnie za moimi plecami? – Kochanie, nie rozumiem, czemu jesteś taka zaskoczona. To kurwiszony do potęgi. – Okej, dość tego. Jak wojna to wojna.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Nawet po największej burzy pojawia się promyczek słońca. Kiedy poważnie zaczęłam się zastanawiać, czy nie zabukować najbliższego lotu Air France do Paryża i nie porzucić kariery prawniczej na rzecz kelnerowania w knajpce mojego ojczyma, dzwoni Lisa z ekscytującą propozycją. – Co byś powiedziała na szybki wypad na wyprzedaż próbek twojego klienta? – Klienta? – Tak, Diora. Możesz to podciągnąć pod rozpoznawanie sprawy. – Gdzie? Kiedy? – W sali balowej St. Regis. Natychmiast! – Świetnie się składa, muszę z tobą pogadać. Zaraz tam będę. Podrywam się z krzesła i ruszam w kierunku wyjścia. Osiemdziesięciopięcioprocentowa obniżka u Diora na pewno poprawi mi humor. Kiedy przechodzę obok biurka Rikasha, on pokazuje na telefon i mówi: – To Antoine. Ma jakąś pilną sprawę. – Powiedz mu, że oddzwonię. Wychodzę na spotkanie z klientem. – Jakie spotkanie? – Tajemnica. Wymyśl coś. – A co, jeśli Scott albo Bonnie będą cię szukać? – Powiedz, że wracam za godzinę. Przełączaj wszystkich na sekretarkę. Mam z sobą komórkę, więc dzwoń, gdyby się paliło. Wszystko inne może poczekać. Wychodzę dłuższą drogą, z drugiej strony windy, żeby nie przechodzić obok gabinetu Bonnie. Nikt nie może mi przeszkodzić w zakupach, nie tym razem. Docieram na miejsce zdyszana. Nie biegłam tak szybko od czasu, kiedy spóźniłam się na egzamin końcowy na studiach. Przed budynkiem stoi długa kolejka nienagannie ubranych kobiet ciągnąca się przez dwie ulice. Lisa ma na sobie czarny kostium i macha do mnie od drzwi. – Tutaj, możesz wejść bez kolejki.
Ściska mnie serdecznie na powitanie. – Cieszę się, że udało ci się wyrwać. Jest masa cudownych rzeczy. I niedrogich! Rozglądam się dookoła i czuję, jak wariacko przyspiesza mi puls: na porozstawianych wszędzie wieszakach wiszą świetnie skrojone kostiumy, pod ścianą piętrzą się stosy częściowo pootwieranych pudełek z pięknymi butami, a w przeszklonych witrynach pysznią się starannie poukładane kapelusze i biżuteria modowa. Widać, że nie ma tu miejsca na tanie imitacje. Zanim rzucimy się na przecenione ubrania, przypominam sobie strategię wyprzedażową Rikasha: jeśli widzisz kogoś, kto mierzy coś, co koniecznie chcesz mieć, wystarczy podejść i powiedzieć: „Jaka szkoda, że nie mają tego w pani rozmiarze!”. – Właściwie to niczego nie potrzebuję – odpowiadam Lisie, starając się nadać głosowi przekonujący ton. Kogo ja chcę oszukać? Niektórzy z moich znajomych w Paryżu bywali na takich wyprzedażach, ale mnie nigdy nie udało się zdobyć zaproszenia. Zawsze okropnie im zazdrościłam. – O czym chciałaś pogadać? – pyta Lisa, oglądając biżuterię. – Przypuszczam, że o wczorajszym wieczorze. Jak sobie poradziłaś z tym klientem? – Było strasznie. Jak go zgasiłam, wysłał wstrętnego e-maila do mojego szefa, w którym oskarża mnie o to, że się upiłam i narobiłam mu wstydu. – Chyba żartujesz. Podnosi błyszczącą czarną broszkę. – No, powiedz sama. Wyobrażasz sobie, co to za facet? Był nawet na tyle bezczelny, że przysłał drugiego e-maila do mnie, żeby mi zakomunikować, że zachowałam się nierozsądnie, odrzucając jego zaloty. Kiedy próbowałam wytłumaczyć wszystko Scottowi, ten wziął stronę klienta. – Bingo. Masz sprawę. Jeśli się nie ułoży, zawsze możesz skonsultować się z kimś z mojej firmy. W dziale pozwów pracuje kobieta, która specjalizuje się właśnie w sprawach o molestowanie. – Dzięki, kochana. Być może skorzystam, choć mam nadzieję, że Scott przejrzy na oczy.
– No to powodzenia. – Przynajmniej Antoine jest chyba po mojej stronie. – To dobrze. Wygląda na to, że to porządny facet. Przystojny? – pyta, idąc w kierunku działu prêt-à-porter. – Tak, ale zupełnie nieprzewidywalny. Jednego dnia ochrzania mnie za pomyłki, a następnego ze mną żartuje i prosi, żebym została jego osobą do kontaktu w Nowym Jorku, kiedy przeniesie się do Francji. Po prostu go nie pojmuję. – Może mu się podobasz? W myślach przywołuję argumenty przeciw jej sugestii. Po pierwsze, to i tak nie ma znaczenia, skoro Antoine przeprowadza się do Paryża. Po drugie, jeśli naprawdę mu się podobam, to czemu od czasu wymiany e-maili zupełnie mnie ignoruje? – Nie sądzę. On się z kimś spotyka. Moją uwagę przyciąga jasnoniebieska szyfonowa bluzka. – Faceci zawsze się z kimś spotykają, Cat, co wcale nie oznacza, że to coś poważnego. – Na pewno nie, bo za kilka tygodni wyprowadza się do Paryża. Poza tym, jak na mój gust, to on ma za trudny charakter. Szkoda, że nie słyszałaś, jak się wydzierał na sekretarkę. Aż strach było słuchać. – Na pewno ma dużo stresów. Sama wiesz, jak jest. – Lepiej zmieńmy temat. Może porozmawiamy o tym, że Bonnie i szef działu pozwów wczoraj wieczorem uprawiali seks na podłodze w jej gabinecie? Quel scandale! – Co takiego? – To, co słyszałaś. Przyłapałam ich na gorącym uczynku. Oni na szczęście mnie nie widzieli, ale ja doskonale ich słyszałam. – Co?! – Rikash wspominał, że ona spotyka się z kimś z kancelarii, ale w życiu bym nie zgadła, że chodzi o Harry’ego Trauma. – Władza jest silnym afrodyzjakiem. Poza tym takie rzeczy dzieją się wszędzie. Masz, przymierz. Będzie ci w tym świetnie – mówi, dokładając do mojego stosu cudowny turkusowy sweterek z kaszmiru. Idę za nią na zaplecze, gdzie zupełnie obce kobiety stoją przed wysokimi lustrami w różnych stadiach dezabilu.
– Ciekawe, czy to przez nią Harry się rozwodzi? Właściwie im mniej na ten temat wiem, tym lepiej. Ale dość już o mnie. Jak tam Charles? Wkładam tweedową sukienkę. – Świetnie. W weekend lecimy na Bahamy. To on wszystko zorganizował, nie ja – mówi, podziwiając w lustrze krój swojego kostiumu. – Cudny. Biorę te spodnie. – Jak ci się podoba? – pytam po dodaniu do sukienki czarnego wysadzanego paska. – New Look revisité[31]. – O rany! Cat, wyglądasz szałowo. Zupełnie jak Marion Cotillard w reklamie Lady Dior. Masz świetne oko. Powinnaś zajmować się modą, a nie prawem! Wracam do tematu jej związku. – Źle oceniłam Charlesa. Wygląda na to, że traktuje cię jak księżniczkę, którą w końcu jesteś, ma chérie. Bardzo chciałabym go poznać. – Nie martw się, poznasz. Mam tylko nadzieję, że umawianie się z nim to nie strata czasu. Potrzebuję mężczyzny, który chce się zaangażować. – Więc musisz stworzyć aurę tajemnicy. Catherine Deneuve świetnie to ujęła: „Uwielbiam tajemniczość, to największa przyjemność w byciu kobietą”. – Dzięki za radę. Popracuję nad odpowiednią aurą w czasie weekendu – odpowiada żartobliwie. – Uwierz mi, najlepszy sposób na zatrzymanie faceta to sprawić, żeby cały czas musiał zgadywać. Przymierzam cienki płaszczyk z różowej wełny, który wybrała dla mnie Lisa. Kiedy staję przed lustrem, kilka kobiet zaczyna się zachwycać. – Och, wyglądasz bosko, musisz go kupić. Zerkam na metkę, żeby sprawdzić pierwotną cenę: dwa i pół tysiąca dolarów. Ale, hej, mam osiemdziesiąt pięć procent zniżki. – Rozdają te ubrania praktycznie za darmo – stwierdza jedna ze stojących obok kobiet.
– To klasyk, nigdy się nie zestarzeje – entuzjazmuje się Lisa. – I w tym właśnie tkwi problem. W związkach z płaszczami nie uznaję monogamii. Lisa puszcza moją uwagę mimo uszu. – Przymierz ten granatowy kostium. Każda kobieta powinna coś takiego mieć. – Ja już mam. Naprawdę nie powinnam kupować następnego. – Ale czy ten twój jest od Diora? – Hm, no nie. Zawsze marzyłam o kostiumie Diora, ale miałam obiekcje przed zapłaceniem pełnej ceny. – No więc tak naprawdę nie masz kostiumu. Po prostu przymierz! Nie zapomnij o tej wieczorowej sukience i czarnych skórzanych butach. Nie da się bez nich żyć. To ostatnia para w twoim rozmiarze. Kiedy kończę mierzenie, ruszamy do wyjścia i ogarniają mnie finansowe wyrzuty sumienia. – Lisa, ja naprawdę nie powinnam tego wszystkiego kupować. Muszę umeblować mieszkanie. Patrzy na mnie z niedowierzaniem. – Posłuchaj, te ceny są śmieszne. Poza tym zawsze jest dobra pora, żeby kupić coś, co będzie ci służyć do końca życia. No i powiedz szczerze, ile ty czasu spędzasz w tym mieszkaniu? Podaję kasjerce kartę kredytową. Kiedy przeciąga ją przez czytnik, krzywię się, wiedząc, że zakupy znacznie nadwerężą mój budżet. – Nie cieszysz się? Znalazłaś takie piękne rzeczy! – Cieszę się. Potrzebowałam terapii zakupowej. Po prostu nie jestem przyzwyczajona do wydawania takich sum na ciuchy. Rozpuściły mnie sklepy vintage. Potrzebuję trochę czasu, żeby to przetrawić. – Nie myśl za dużo! Muszę wracać do kancelarii, mam spotkanie. Zdzwonimy się później. Żegna mnie cmoknięciem obok policzka i obładowana trzema wielkimi torbami znika w tłumie. W drodze powrotnej ogarnia mnie pozakupowe poczucie winy. Czy ja właśnie zignorowałam telefon Antoine’a, żeby jechać na wyprzedaż? Ale w końcu moje blackberry nie dzwoniło, więc jego
sprawa nie była najwyraźniej aż taka pilna. Lambert, chociaż raz w życiu zajmij się tym, co najważniejsze. Najpierw jednak muszę dostać się do biura, tak żeby nikt mnie nie przyłapał. Trzymając w rękach dwie wielkie białe torby, podchodzę na palcach pod tylne wejście z nadzieją, że nikt mnie nie zauważy. Na szczęście drzwi Nathana są zamknięte, a Rikasha nie ma na horyzoncie. Myśląc, że uda mi się przemknąć niezauważenie, ruszam biegiem i omal nie zderzam się z Roxanne. – Małe zakupy? – pyta, patrząc z dezaprobatą na moje torby. – Tak, hm, moja mama ma urodziny. To okrągła rocznica, kończy sześćdziesiąt lat. Sama wiesz, jak to jest. – Nie, nie wiem – uśmiecha się złośliwie. Ah, merde! Upycham torby za drzwiami mojego gabinetu i siadam za biurkiem, żeby odsłuchać wiadomości na sekretarce. – Masz siedem nowych wiadomości. Merde! razy dwa. W panice sprawdzam swoje milczące blackberry: bateria jest wyczerpana. Merde! razy trzy. Mówi Phil Purcell z American Banku w San Francisco. Mam pilną sprawę. Proszę jak najszybciej oddzwonić. Catherine, mówi Antoine. Przyjdź do mnie, jak będziesz miała chwilę. Muszę przed wyjściem omówić z tobą jedną sprawę. Tu znów Antoine. Gdzie ty jesteś? Bonjour, Catherine, c’est maman, dzwonię, żeby się przywitać. Catherine, tu jeszcze raz Phil. Skontaktuj się z nami jak najszybciej, okej? Nie płacimy ci skandalicznie wysokiego honorarium za nic. Mam nadzieję, że nie wliczasz do niego czasu spędzonego na odsłuchiwaniu wszystkich moich wiadomości. Catherine, mówi Scott. Właśnie dzwonił do mnie Phil Purcell. Twierdzi, że pół dnia próbuje się z tobą skontaktować. Nie wiesz, że mamy zasadę oddzwaniania do klientów najdalej do piętnastu minut? A, i przy okazji, nie zapomnij policzyć mu za czas spędzany na odsłuchiwaniu jego wiadomości. Catherine, tu Rikash. Gdzie jesteś? Próbowałem złapać cię na
komórkę, ale masz wyłączoną. Szuka cię Scott i chyba nie dał się nabrać na alibi spotkania z klientem. Nie wiem, co mam mu powiedzieć. Zadzwoń do mnie, jak to odsłuchasz. Au, jestem w niezłym bagnie. Podnoszę słuchawkę, żeby połączyć się z Rikashem, kiedy ten staje nagle w drzwiach mojego gabinetu. – Gdzieś ty była? Wszyscy cię szukają, łącznie z twoją matką. – Zafundowałam sobie małą terapię zakupową. Byłam przybita całą tą sprawą z Melem. Rikash wchodzi do pokoju i zagląda za drzwi, gdzie leżą dwie wielkie torby pełne pudełek z butami, wieszaków, kostiumów i cekinów. – To chyba coś więcej niż mała terapia. Wygląda raczej jak długi seans psychoanalizy. O Boże, Christian Dior. Jakie cuda. Wygrałaś na loterii? – Rikash, zamknij drzwi. Dostałam zaproszenie na wyprzedaż próbek, nie zapłaciłam pełnych cen. – Czemu nic mi nie powiedziałaś? – obrusza się. – Mieli też modę męską? Zanim odpowiem, krzyżuję palce za plecami. Nie chcę paść ofiarą wyprzedażowej zemsty Rikasha. – Nie, specjalnie sprawdzałam. – Jest cudowna – mówi, wyjmując z torby sukienkę koktajlową z czarnej koronki wyszywaną czarnymi perełkami. – Przymierz, chcę cię w niej zobaczyć. – Rikash, nie zamierzam rozbierać się w biurze, nie w twojej obecności. – Czemu nie? Jestem gejem, co ci zależy? – A co, jeśli ktoś wejdzie? – Wszyscy wyszli na lunch. – Muszę oddzwonić do Phila Purcella, zanim przyśle po mnie ludzi. – No dalej, przymierz. To ci zajmie tylko minutę. Chowam się za drzwiami i wkładam sukienkę. – No dobra, co sądzisz? – Kochana, wyglądasz oszałamiająco. Paraduję przed nim, udając, że jestem na wybiegu.
– Kiedy zamierzasz się w niej pokazać? – Nie jestem pewna. Mam niedługo ważne spotkanie z klientem. – Z kim? Z panem Browserem? Odpowiadam skinieniem głowy. – Musisz ją włożyć. Daj mi dotknąć materiału. Stoję boso na stosie akt, a Rikash siedzi przy biurku, trzymając w ręce skraj mojej sukni, kiedy drzwi do gabinetu otwiera Scott. Przez chwilę wpatruje się w nas, kręcąc z irytacją głową. No to koniec. Nigdy nie zostanę partnerem. – Przepraszam, że przerywam pokaz mody. Catherine, Phil cię szukał. Dzwoniłaś do niego? Chodź do mojego gabinetu. – Jasne. Zaraz będę. Oh là, là. Co ja narobiłam? Czuję się jak kompletna idiotka. Powinnam była zostać w kancelarii i zająć się aktami Browsera. To najgorsze, co mogło mnie spotkać po tej całej aferze z Melem. Mam tylko nadzieję, że nie wyjdę z gabinetu Scotta bezrobotna. Narzucam na ramiona sweter i ruszam za szefem korytarzem. – Słuchaj, Catherine. Naprawdę nie obchodzi mnie, co robisz w wolnym czasie, ale zakupy, kiedy klient próbuje się z tobą skontaktować, to już lekka przesada, nie uważasz? Jesteśmy zawaleni robotą i nie płacimy ci za spacerowanie po Madison Avenue. Zawstydzona i zażenowana, kulę się na krześle, równocześnie złorzecząc sobie w myślach i usiłując obciągnąć sukienkę tak, żeby zakryła mi uda. Te zakupy mogą zrujnować moją karierę w firmie. Mam ochotę zabić Roxanne za to, że mnie wydała. – Przynajmniej zabieraj z sobą telefon, żebyśmy mogli się z tobą skontaktować. – Bardzo przepraszam – mówię drżącym głosem. Scott zmienia temat. – Przed chwilą dzwonił do mnie Jeff Richardson. Wraca w przyszłym tygodniu i chce się z nami spotkać, żeby omówić kwestię prospektu. – Oczywiście, nie ma problemu. – Rozumiem, że uzgodnił z tobą szczegóły tego koncertu w Carnegie Hall?
– Tak, dzwonił do mnie. – W porządku. Na razie to tyle – mówi i wlepia wzrok w monitor. Z ulgą wychodzę z jego gabinetu, a Roxanne, która przepisuje coś na komputerze, uśmiecha się złośliwie. Rikash miał rację. Ona naprawdę jest wredna.
ROZDZIAŁ SZESNASTY W kancelariach prawnych pracują dwa rodzaje ludzi: ci, którzy cierpią na wrzody żołądka, i ci, którzy je powodują. Kiedy Rikash przynosi mi sprawozdanie, które przygotowałam wczoraj dla Bonnie, staje się jasne, że należy ona do tej drugiej kategorii. Na pierwszej stronie widnieje odręczna notatka: To NIE spełnia moich oczekiwań. Sprawozdanie wymaga PORZĄDNEGO dopracowania. Zgłoś się do mnie, żeby omówić szczegóły. Całe popołudnie i wieczór spędzone na analizach i streszczaniu zmarnowane. Najwyraźniej Rikash miał rację, mówiąc, że Bonnie ocenia dokumentację przygotowaną przez wspólników bardzo surowo. Na studiach wygrała jakąś nagrodę za dobry styl, współredagowała „Columbia Business Law Review” i była wśród pięciu procent najlepszych absolwentów. Szczyci się umiejętnością dyktowania bezbłędnych sprawozdań w rekordowo krótkim czasie i tak samo szybko jest w stanie przedstawić negatywną recenzję pracy innych. Ciekawe, czy w zaciszu sypialni krytykuje też Harry’ego? Marzę właśnie o wyrzuceniu jej notatki do kosza, kiedy dzwoni telefon. – Catherine? Kiedy dostanę poprawione sprawozdanie? Biorę głęboki oddech. Miałam nadzieję, że uda mi się dziś wyjść wcześniej, żeby zdążyć się przebrać przed obiadem z Jeffreyem, ale jak widać, były to tylko mrzonki. – Muszę dokończyć kilka pilnych dokumentów do sprawy Browsera. Czy to nie może poczekać do jutra? Nie wiem, po co w ogóle pytam, skoro i tak z góry znam odpowiedź. – Nie, potrzebuję tego natychmiast. – W porządku. – Słowa „natychmiast” używam dosłownie, więc lepiej się pospiesz. To ważna sprawa antymonopolowa, w której stroną jest jeden z moich największych klientów. Biegnę do kancelaryjnej biblioteki, żeby poprosić kogoś o pomoc
w znalezieniu kilku książek, których wczoraj nie udało mi się dostać. – Przykro mi, Catherine, nadal są wypożyczone – bibliotekarka wzrusza ramionami. Pewnie wraca do mnie zła karma za to, że kiedyś schowałam Konwencję o prawie morza przed kolegą, który na gwałt szukał jej o drugiej w nocy. Zrobiłam to w ramach zemsty za obmawianie mnie przed szefem. Od razu wysyłam praktykantkę na obchód gabinetów wszystkich prawników, żeby znalazła mi książki potrzebne do sprawozdania dla Bonnie. Każę jej zacząć od biura Nathana. Powodem w sprawie jest wielki producent części komputerowych, który twierdzi, że nasz klient potajemnie zawarł porozumienie z innymi wytwórcami w celu podniesienia cen, łamiąc tym samym zasady uczciwej konkurencji. Otwieram wyszukiwarki internetowe LexisNexis i Westlaw, żeby znaleźć precedens dla tego typu spraw. Drukuję wszelkie decyzje komisji, statuty, oświadczenia prasowe i artykuły, które poruszają kwestię łamania praw antymonopolowych. Rozkładam wszystko na trzech stołach, upinam włosy w niedbały kok i zdejmuję buty. Do każdego dokumentu przyklejam karteczkę, identyfikującą jego zawartość. Moje motto brzmi: „Zaniechaj przygotowań i przygotuj się na porażkę”. Pracuję w pełnym skupieniu przez pięć godzin bez przerwy. Na marginesach pierwszego sprawozdania szybko streszczam to, czego się dowiedziałam, tak żebym mogła zlecić przepisywanie poprawek komuś innemu i skoncentrować się na dalszej lekturze. Kończę właśnie czytanie akt wszystkich precedensów i spisywanie ostatecznej wersji dokumentu, kiedy do biblioteki wchodzi Bonnie. – Catherine, nadal pracujesz nad tym sprawozdaniem? – Oczywiście. – Nie słyszałaś, że zaraz po lunchu zawarliśmy ugodę? Szkoda. Mam ochotę uderzyć ją w twarz plikiem papierów, ale zamiast tego wybiegam boso z biblioteki. – To gdzie on cię zabiera na ten obiad? – pyta Rikash, wręczając mi nowe dokumenty. – Do Per Se. – Co za wyrafinowanie. To jedna z najlepszych restauracji
w mieście. – Obiecaj, że nikomu nie powiesz, że się z nim spotykam. Chociaż Jeffrey jest klientem i ten obiad wlicza się do honorarium, nie chcę, żeby ktokolwiek w kancelarii się dowiedział, że chadzam na randki. Nie po aferze z Melem Johnsonem. – Oczywiście, kochanie. Możesz mi zaufać. Wpół do piątej układam w głowie listę rzeczy do zrobienia przed wyjściem z kancelarii: zadzwonić do drukarni, skontaktować się z Urzędem Nadzoru, żeby sprawdzić, czy dotarł do nich wstępny prospekt emisyjny Browsera, oddzwonić do kilku osób. Wszystko udaje mi się szybko załatwić i zaczynam się zbierać. O wpół do szóstej dzwoni telefon. Rikash odbiera i informuje mnie przez interkom: – To Phil, dzwoni z Kalifornii i jest chyba bardzo zdenerwowany. Odbierzesz? – Jasne, połącz. Postanawiam z nim porozmawiać, zakładając, że to moje ostatnie zadanie na dzisiaj. – Catherine, mówi Phil Purcell z American Banku. Jesteśmy w drukarni i potrzebujemy tych dokumentów na dzisiaj. – Cześć, Phil, dokumentacja jest prawie gotowa, ale mówiłeś, że będziecie drukować jutro. Nie wystarczy, że prześlę ją z samego rana? – Nie, muszę ją mieć teraz. – Ale... – Żadnego ale, Catherine, musimy to mieć dzisiaj. Siedzimy tu od czterdziestu ośmiu godzin, brakuje nam tylko tych dokumentów. Drukujemy i idziemy do domu. Cholera, co mam robić? Nie chcę, żeby wyglądało, że wymiguję się od pracy, ale nie mogę też wystawić do wiatru swojego największego klienta. Waham się przez chwilę, po czym wybiegam z gabinetu w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby mnie zastąpić. – Gdzie jest Antoine? – Wyszedł na spotkanie z klientem. Pozostali prawnicy w kancelarii albo rozmawiają przez telefon, albo mają zamknięte drzwi.
– Merde!, spóźnię się. Do mojego gabinetu wchodzi Rikash. – Co się stało? Mogę jakoś pomóc? – Jeśli natychmiast nie wyjdę, to się spóźnię, a muszę wysłać dokumenty do drukarni w San Francisco. – Są gotowe? Mogę je wysłać za ciebie. Pamiętając, jak niedawno podpadłam Antoine’owi za zlecanie pracy asystentom, nie jestem pewna, czy powinnam powierzyć to zadanie Rikashowi. Skoro cała dokumentacja jest prawie gotowa i wcześniej już ją przeglądałam, to wszystko będzie dobrze, prawda? Poza tym ufam Rikashowi. Szybko wprowadzam ostatnie poprawki i przesyłam mu plik i listę e-mailową ze szczegółowymi danymi kontaktowymi. – Dobra, to ja wychodzę. Jesteś pewny, że masz wszystko pod kontrolą? – Tak, zupełnie jak sadysta w sypialni. No, idź już. Baw się dobrze, cukiereczku. Powtarzam mu szczegółowe wytyczne dwadzieścia trzy razy, dwukrotnie sprawdzam, czy bateria w moim blackberry jest naładowana, a potem wybiegam z kancelarii. – Catherine! – słyszę głos dobiegający od strony baru. – Cześć, Jeffrey. Bardzo cię przepraszam za spóźnienie. W ostatniej chwili zadzwonił klient. – Nie ma problemu. Usiądziemy i zamówimy coś? Wskazuje na przytulny kącik koło kominka, skąd rozciąga się wspaniały widok na Central Park. – Mam nadzieję, że ten lokal ci odpowiada. W odpowiedzi ostentacyjnie unoszę brwi. – Żartujesz? Przecież to jedna z najlepszych restauracji w mieście! – Bardzo ją lubię – odpowiada, wieszając marynarkę Hugo Bossa na oparciu krzesła. – Często tu jadasz? – Tak, ten sam szef kuchni prowadził słynną restaurację w Dolinie Napa. Zabierałem tam klientów, kiedy mieszkałem w Kalifornii. – Podobno jego homar w maśle jest grzechu warty.
– Skąd wiesz? – Chyba nie sądziłeś, że którykolwiek prawnik pójdzie z tobą na obiad bez przygotowania? – Oczywiście, że nie. A już zwłaszcza prawnik od Edwardsa, który niedawno przeniósł się z Paryża. – Skąd wiedziałeś? – Nie sądziłaś chyba, że umawiasz się z dyrektorem finansowym spółki debiutującej na giełdzie, który nie sprawdził, jakiego prawnika wynajął? – Touché[32]. Jasne, że nie. – Lepiej zamówmy coś od razu. W zestawie degustacyjnym jest sporo dań. – Ty wybierz, skoro jesteś tu stałym bywalcem. – Prawnik, który pozwala innym podjąć decyzję? Pochlebiasz mi. Przywołuje do stolika kelnera. – Weźmiemy zestaw szefa kuchni i butelkę tego czerwonego wina, które piłem w zeszłym tygodniu. Było wyśmienite. Kelner kiwa głową niczym gejsza, po czym zgrabnie odbiera od nas karty. – Mam nadzieję, że mają dziś melbę brzoskwiniową. Jest rewelacyjna. Foie gras z brzoskwiniami marynowanymi w białym winie i z sosem, który... Zaczynam chichotać, zanim ma szansę dokończyć zdanie. – Co się stało? Błagam cię, tylko nie mów, że nie lubisz foie gras albo że jesteś wegetarianką. Chybabym się załamał. – Nie, uwielbiam foie gras. Tylko rozśmiesza mnie, że Amerykanie tak za nim przepadają. Mam wrażenie, że jest go tu więcej niż w Paryżu. – I oby tak zostało – uśmiecha się ciepło i rozkłada sobie serwetkę na kolanach. – No więc jak ci się podoba w Nowym Jorku? – Kocham to miasto, jest fascynujące. Tutejsza energia aż człowieka odurza. – To prawda, chociaż z czasem zaczyna to powszednieć. – Trudno mi w to uwierzyć. Tyle się tu dzieje. Żałuję, że muszę tak dużo pracować.
– Jesteś prawnikiem w nowojorskiej korporacji. Czego się spodziewałaś? Mam szczęście, że Scott cię dziś wieczór wypuścił. – Właściwie to nie wypuścił, ale wypchał na siłę – żartuję. – Aha, rozumiem. Cóż, ja na tym skorzystałem. – A tak poważnie, to bardzo się ucieszyłam, kiedy mnie poprosił, żebym z tobą poszła. Od wieków nie byłam na koncercie i marzę, żeby posłuchać muzyki na żywo. – Lubisz muzykę? – Uwielbiam. – Jaką? – Właściwie to każdą. Po pracy relaksuję się przy klasycznej, ale najbardziej lubię jazz. Twarz mu się rozpromienia. – Naprawdę? Lubisz jazz? – Tak, j’adore[33]. Kelner przynosi nam pierwsze danie: cappuccino z grzybów leśnych. – Bon appétit. – Bon appétit – odpowiada po tym, jak poluzował krawat i przerzucił go sobie na plecy. – Kto jest twoim ulubionym muzykiem? – Mam kilku, ale najbardziej lubię Wyntona Marsalisa i Ellę Fitzgerald. – No to dobrze trafiłaś. – Dlaczego? – Niedaleko stąd, w siedzibie Time Warnera, odbywają się koncerty jazzowe Lincoln Center Concert Hall. To głównie tam występuje Marsalis. – Cudownie byłoby zobaczyć go w Nowym Jorku. Ostatni raz słyszałam go na festiwalu jazzowym w Montrealu. Miałam szczęście, mogłam poznać go osobiście, bo moja bliska koleżanka jest jego znajomą. Dał nam prywatny koncert. Nigdy tego nie zapomnę. – To musiało być fantastyczne. Zakładam, że byłaś też na festiwalu w Marciac. – Oczywiście. Jest świetny.
– Bardzo chętnie bym się tam wybrał, zwłaszcza w towarzystwie pięknej Francuzki. Nieco zaskoczona, kontynuuję rozmowę jakby nigdy nic. W końcu to tylko niewinny flirt. No i wlicza się do honorarium. – Więc ty też lubisz jazz? – Uwielbiam. – A kto jest twoim jazzmanem numer jeden? – Miles. Uważam, że jest najlepszy na świecie. Lubię też Dave’a Hollanda i Charliego Mingusa. Mile zaskoczona jego wyszukanym gustem muzycznym uśmiecham się i odpowiadam: – Niedawno skończyłam czytać biografię Daviesa. Miał tragiczne życie. – Jak większość geniuszy. Kiedy masz czas na czytanie przy takim nawale pracy? – Głównie w weekendy, chociaż staram się co wieczór czytać trochę przed snem. Niestety, od kilku tygodni czytuję tylko ustawę o papierach wartościowych. – Masz na myśli tę cegłę, która leży na półce w moim biurze? Nie sądzę, żebym otwarł ją więcej niż dwa razy. – Masz szczęście – odpowiadam żartobliwie. – Mam szczęście, że mam kogoś, kto czyta ją za mnie. Uśmiecha się tak, że w policzkach robią mu się dołeczki. Czuję, że moja twarz zaczyna przybierać kolor wina, które pijemy. Choć staje się to coraz trudniejsze, staram się, żeby nasza rozmowa miała stricte zawodowy ton. Przypominam sobie sytuację z Melem i to pomaga. Trochę. – Nie mogę się doczekać, żeby poczytać coś niezwiązanego z prawem, ale zważywszy na wasz debiut giełdowy, muszę uzbroić się w cierpliwość. – Tak, w najbliższej przyszłości nie będziemy czytali żadnych powieści. Mamy zbyt wiele prawnych trudności do pokonania. Przedzieranie się przez te dokumenty tak mnie wyczerpuje, że natychmiast zasypiam. – Znam ten ból.
– Ale przecież twoja praca na tym właśnie polega. Nie masz czasem dość? – Bywa wyczerpująca. Dlatego mam kartę stałego klienta w Starbucksie, gdzie podają mi espresso dożylnie. – Nie mów, że Francuzka kupuje kawę w Starbucksie! Czy to nie jakaś profanacja? – Owszem, ale mam Starbucksa tuż obok kancelarii. Chyba staję się prawdziwą nowojorczanką: wygoda jest na pierwszym miejscu. – Znam jedną kawiarnię w centrum, gdzie robią znakomitą kawę. Musimy się tam kiedyś umówić. Ja też ostatnio potrzebuję zastrzyków kofeiny. Ciągle podróżuję i zaczyna mnie to męczyć. – Co to za podróże? – Tam i z powrotem między Nowym Jorkiem a San Francisco. Dotychczas latałem tak co tydzień, ale teraz, kiedy przenieśliśmy biuro tutaj, sytuacja powinna się poprawić. – Podróże biznesowe nie są już takie jak dawniej. Te wszystkie kontrole i przepisy bezpieczeństwa są absurdalne. – Żebyś wiedziała. W zeszłym tygodniu utknąłem na lotnisku w Arizonie na ponad godzinę. – To spróbuj przejść przez kontrolę na wysokich obcasach i z francuskim paszportem. – Dziękuję, nie skorzystam. Przynajmniej nie na obcasach. Za to nie mam nic przeciwko francuskiemu paszportowi. – Nie? – pytam zdziwiona. – Mógłbym wtedy zamieszkać we Francji, jeśli ty zdecydowałabyś się tam wrócić. Prostuję się zdenerwowana, nie wiedząc, jak zareagować. Najwyraźniej znów włączył pełny tryb „podrywanie”. Nie chcę wplątać się w kolejną aferę w stylu Mela Johnsona, więc próbuję sprowadzić rozmowę z powrotem na tematy giełdowe. – Wasza pierwsza emisja nieźle się zapowiada, prawda? – Tak. Mam nadzieję, że się przez nią nie przepracowujesz? – Nie martw się, poradzę sobie. – Czy zdarzyło się coś, o czym powinienem wiedzieć? Pyta, kiedy kelner podał nam kolejne danie.
– Jak na razie wszystko idzie zgodnie z planem. W piątek złożyliśmy odpowiednie dokumenty w Urzędzie Nadzoru, więc analiza due diligence powinna się zacząć bez opóźnień. – A co z programem akcji dedykowanych? Czy w tej kwestii też wszystko gra? – pyta z przejęciem. – Mamy wielu partnerów, którym chcemy zaoferować nasze akcje, i zależy mi, żeby sprawa przebiegła gładko. Trochę mnie dziwi, że porusza teraz takie szczegółowe kwestie, ale jest to w końcu obiad biznesowy. Program akcji dedykowanych umożliwia członkom zarządu spółki, jej pracownikom, klientom i sprzedawcom zakup akcji w ramach oferty publicznej. Przebiegam w myślach liczbę akcji, które zarezerwowaliśmy dla partnerów i klientów, oraz dokumenty złożone w Urzędzie Nadzoru. – Wszystko powinno być w porządku. Wysłaliśmy pełną dokumentację do Urzędu Nadzoru. – To dobrze. W przyszłym tygodniu znów wyjeżdżam i chcę uniknąć problemów. – Zostaw to mnie. Wszystko pójdzie zgodnie z planem – mówię, siląc się na pewny, opanowany ton. – No więc, Catherine, dlaczego zdecydowałaś się zostać prawnikiem? – pyta, kiedy przyniesiono nam ostatnie danie. – Bo uwielbiam wszystko analizować i prawdziwą przyjemność sprawia mi upraszczanie skomplikowanych spraw, wyjaśnianie ich tak, żeby ludzie byli w stanie je zrozumieć. Uśmiecha się. – No to będzie mi się z tobą świetnie współpracowało, bo ja nie cierpię wielogodzinnego ślęczenia nad zawiłościami prawnymi. Wolę liczby. – Wygląda na to, że oboje dobrze wybraliśmy zawody. Jak to się stało, że pracujesz dla Browsera? – Studiowałem rachunkowość, a potem zacząłem współpracować z kilkoma małymi innowacyjnymi spółkami z Doliny Krzemowej. Jeden z inwestorów mojego poprzedniego pracodawcy zaproponował mi posadę w Browserze. Miałem wątpliwości, ale teraz naprawdę się cieszę, że się zdecydowałem. Odkąd zacząłem tu pracę, firmie wiedzie się
całkiem dobrze. Jesteśmy nawet gotowi do wejścia na giełdę. Przez chwilę milczy i uśmiecha się delikatnie, patrząc mi w oczy. – Zostawiłaś jakiegoś nieszczęśnika w Paryżu i przeprowadziłaś się do Nowego Jorku? Znów wracamy na grząski pozazawodowy grunt. Muszę koniecznie skierować rozmowę z powrotem na tematy prawnicze, wykorzystując w tym celu wdzięk i myślenie strategiczne godne Mary Pierce grającej przeciwko jednej z sióstr Williams w turnieju US Open. – Nie, jak na razie nie udało mi się pogodzić związku z wymogami, jakie stawia przede mną praca. (15:0). – Nie wierzę, że kobieta taka jak ty jest sama w wielkim mieście. (15:15). – Teraz praca jest dla mnie najważniejsza. (30:15). – Nie samą pracą żyje kobieta. (Auć! 30:30). – Jeszcze docenisz, że praca jest moim priorytetem, kiedy będziesz próbował się do mnie dodzwonić o drugiej w nocy, żeby omówić wasz prospekt. (Świetny serwis! 40:30). – Jeśli zadzwonię do ciebie o drugiej w nocy, to możesz być pewna, że nie po to, żeby omawiać debiut giełdowy. (Wow, rewelacyjny bekhend! Równowaga). – Jako prawnik, nigdy niczego nie zakładam. Opieram się wyłącznie na faktach. (Okej, znów niezły serwis, przewaga: Lambert). – A ja chciałbym poznać wszystkie fakty dotyczące pani, mademoiselle Lambert. (Równowaga). Wbijam wzrok w pusty talerz po deserze, a moje policzki zmieniają barwę z malinowej czerwieni wina syrah na głęboki burgund. (Przewaga: Richardson). Wyczuwając moje zażenowanie, sygnalizuje kelnerowi, żeby przyniósł rachunek, po czym z pełnym satysfakcji uśmiechem zwycięzcy wręcza mu kartę kredytową. Gem, set, mecz. W Carnegie Hall przełączam blackberry na tryb wibracji. Na wszelki wypadek. Jeffrey przedstawia mnie całemu zarządowi Browsera, a potem zajmujemy miejsca.
– Mam nadzieję, że ci się spodoba. Dzisiejszy repertuar jest świetny. Dostaję od niego ulotkę z programem i sprawdzam, czego będziemy słuchać: „Zostanie wykonany IV koncert fortepianowy G-dur Beethovena”. Kiedy orkiestra zaczyna grać, przenoszę się do innego świata. Jestem w najbardziej ekscytującym mieście na Ziemi, w sali koncertowej, która przyprawia mnie o gęsią skórkę, i słucham najlepszych światowych muzyków w towarzystwie superprzystojnego dżentelmena... to znaczy superprzystojnego klienta. Czego więcej może chcieć kobieta? Rozkoszuję się chwilą, kiedy nagle przy lewej nodze czuję wibrowanie: na ekranie mojego blackberry wyświetla się e-mail od Antoine’a. Mam wybór: zlekceważyć wiadomość, żeby nie wyjść na źle wychowaną – i ryzykować utratę pracy – albo przeczytać ją szybko (w końcu mogę zrobić to dyskretnie). Waham się przez kilka sekund, tymczasem blackberry wibruje drugi raz. A potem trzeci. I czwarty. Wibrowanie jest na tyle silne, że może spowodować mikrowstrząsy na scenie i w dolnych partiach sali koncertowej. Siedzimy tak blisko orkiestronu, że mam wrażenie, iż słyszę, jak moje blackberry zakłóca system nagłaśniający. Gorączkowo próbuję przełączyć telefon na tryb cichy, równocześnie odczytując wiadomości. Pierwszy e-mail: Catherine, jesteś tam? A. Drugi: Gdzie jesteś? Mam wściekłego dyrektora American Banku na linii, twierdzi, że przesłałaś mu złe dokumenty. Oddzwoń jak najszybciej. A. Trzeci: Jestem zajęty, mam właśnie telekonferencję z klientem. Gdzie ty do cholery jesteś?
Czwarty: CATHERINE, WŁĄCZ TEN PIEPRZONY TELEFON GDZIEKOLWIEK JESTEŚ I NATYCHMIAST ZADZWOŃ DO KANCELARII. Jestem w głębokim caca[34]. Liczę, ile miejsc dzieli mnie od wyjścia: sześć. Nie najgorzej, prawda? Nachylam się w stronę Jeffreya. – Bardzo mi przykro, ale muszę cię na chwilę przeprosić. Zaraz wracam. Patrzy zdziwiony, jak niezdarnie przedzieram się nad kolanami wszystkich członków zarządu Browsera i biegnę do wyjścia. – Antoine, mówi Catherine. Co się dzieje? – Gdzie ty do cholery byłaś? – Z klientem w Carnegie Hall. – Co? Milczę. – No świetnie, Catherine. Ty się bawisz na koncercie, a my harujemy w kancelarii. – Scott poprosił mnie, żebym poszła za niego na wyjście organizowane przez Browsera. Przeczytałam twojego e-maila o dokumentach. Jest tam gdzieś Rikash? – Nie, poszedł już do domu. – Nie rozumiem, co się mogło stać. Przed wyjściem dałam mu dokumenty, które miał wysłać do Phila. – Czy już tego nie przerabialiśmy? Ile razy mam ci powtarzać, że nie możesz zlecać swojej pracy asystentowi. Tętno mi przyspiesza, a po plecach spływają kropelki potu. Catherine, jak mogłaś pozwolić, żeby coś takiego się powtórzyło? – Nie kazałam mu przygotowywać dokumentów, miał tylko je wysłać. Jeśli ci powiem, gdzie znaleźć te akta, mógłbyś je przesłać Philowi? – Chryste, ja nie mam czasu się tym zajmować. Pracuję nad ważną sprawą i jestem właśnie w trakcie rozmowy z klientem. Przyjedź do kancelarii i sama się tym zajmij. Stoję oszołomiona na środku holu. Czyżby właśnie kazał mi wyjść
w środku koncertu Beethovena i wracać do pracy? Jak wytłumaczę się Jeffreyowi? Solidarność z pracującymi prawnikami i syndrom świeżaka w zespole sprawiają, że odpowiadam: – Dobra, będę za dziesięć minut. Rozglądam się i podchodzę do starszego pana, który wygląda na woźnego. Proszę go o przekazanie Jeffreyowi karteczki z wiadomością ode mnie. Bardzo proszę. Na widok malującej się na mojej twarzy desperacji zgadza się. Gryzmolę kilka słów na skrawku papieru, pokazuję mężczyźnie swój bilet, żeby wiedział, gdzie dokładnie siedzi Jeffrey, a potem wybiegam na zewnątrz i usiłuję złapać taksówkę. W drodze do kancelarii moje uczucia oscylują pomiędzy strachem a wściekłością. Mam nadzieję, że mnie przez to nie wyleją: jestem pewna, że dałam Rikashowi właściwe dokumenty. Gdyby się okazało, że się pomyliłam, to już po mnie. Przebiegam obok gabinetu Antoine’a i zamykam się u siebie. Siadając przed komputerem, myślę tylko o jednym – żeby jak najszybciej wrócić do Carnegie Hall. Staram się uspokoić, zanim wykręcę numer drukarni, żeby porozmawiać z Philem. – Phil, z tej strony Catherine z Edwards and White. Co jest nie tak z dokumentami, które ci wysłaliśmy? – Dostaliśmy je, ale na okładce nie było nowej ceny ofertowej. Brakuje też logo firmy. – Nie mogliście sami dodać ceny i logo? Drukarnia ma przecież wszystkie informacje i całą grafikę. – Mogliśmy, ale Antoine powiedział nam, że ty się tym zajmiesz. Musicie się lepiej dogadywać. Jestem wściekła. Dodaję brakujące elementy, po czym wysyłam wstępny prospekt. Czemu kazał mi wracać do kancelarii, żeby zrobić coś, co zajęłoby mu dwie sekundy? Zbieram się właśnie do wyjścia, kiedy w drzwiach staje Antoine. – Słuchaj, nie chcę być niemiły, ale nie wydaje mi się, żebyś traktowała pracę wystarczająco poważnie. Musisz się bardziej przykładać, tak jak inni, żeby coś tutaj osiągnąć. – Przykro mi, że tak mnie postrzegasz, bo pracuję bardzo ciężko
i zostaję po godzinach. Staram się, jak mogę, choć wiem, że nie będzie łatwo ci dorównać – dorzucam pochlebstwo w nadziei, że go trochę rozmiękczę. Krzyżuje ręce. – Martwię się o twoją przyszłość w firmie. Chyba nie chcesz być uważana za kogoś, kogo bardziej interesuje moda i zakupy niż praca? Przekazałem ci sprawę Diora po to, żebyś mogła się wykazać wiedzą i umiejętnościami prawniczymi, a nie po to, żebyś mogła chadzać na wyprzedaże. Klient ma swoje wymagania. Ja zresztą też. – Widziałeś, ile już nabiłam godzin? Nie możesz powiedzieć, że się nie przykładam. – Widziałem. Twoje godziny są do zaakceptowania, ale szczerze mówiąc, to nie wystarczy. Żeby relacja z firmą dobrze się układała, wymagamy pełnego zaangażowania. No świetnie, teraz zaczyna gadać jak jeden z moich byłych. Naprawdę się o mnie martwi czy jest zazdrosny, że Scott wysłał mnie na koncert, podczas gdy on musi tu siedzieć i odwalać papierkową robotę? – Catherine, naprawdę musisz skoncentrować się na karierze, jeśli chcesz mieć szansę na zostanie partnerem. Wie, że trafia w mój czuły punkt. Zaczyna mnie ściskać w żołądku. – Posłuchaj, Antoine. Ja naprawdę daję z siebie wszystko. Pracuję dniami i nocami. Nie wiem, czego jeszcze ode mnie chcesz. Przykro mi z powodu tych zakupów, ale już za nie przepraszałam. – Nie chodzi tylko o to. – To o co? Wpatruje się we mnie w milczeniu, delikatnie wydymając usta. – No co? W odpowiedzi wzrusza tylko ramionami i patrzy na swoje buty. Ciekawe, czy to ma coś wspólnego z wieczornym e-mailem, którego mu niedawno wysłałam. Nie mam teraz czasu tego roztrząsać. Bądź profesjonalna, Catherine. – No, powiedz! Nadal milczy. – Czy chodzi o tę sprawę z Melem Johnsonem? Patrzy na mnie nieobecnym wzrokiem i kiwa głową.
– Scott poprosił mnie, żebym poszła na to głupie przyjęcie, więc nie muszę się usprawiedliwiać – mówię z wściekłością. – Wyjaśniałam już, co się stało, i szczerze mówiąc, bardzo mi przykro, że Scott nie stanął po mojej stronie. Mogłabym złożyć pozew o molestowanie przeciwko firmie, za to że naraża mnie na coś takiego. – Mogłaś rozegrać to inaczej. Inaczej? Jak? Przespać się z Melem? Czuję się bezsilna, do oczu napływają mi łzy i mam ochotę krzyczeć. – Czyżby? A jak? – Nie iść na to przyjęcie. – Nie miałam wyboru, Scott mi kazał. Już ci mówiłam. – Zawsze mamy wybór, Catherine. Nie musisz chodzić na wszystkie bale i koncerty, na które cię zapraszają. – Sugerujesz, że powinnam odmówić szefowi? – Mówię tylko, że powinnaś być czujna. Nie widzisz, co się naokoło dzieje? Wszystko wkrótce się zmieni i nie powinnaś nikomu ufać. Każdy dba wyłącznie o własne interesy. – No to czemu miałabym zaufać tobie? Twarz robi mu się ciemnoczerwona. Widzę, że bierze głęboki oddech. – To proste. Jeśli ty masz dobrą opinię, ja mam dobrą opinię. Masz teraz dużo pracy, masę terminów, a ja liczę na to, że z twoją pomocą uda mi się bezproblemowo przenieść do Paryża. Rozumiesz? A zatem chodzi o jego reputację, nie o moją. Wstyd mi, że nie zauważyłam tego wcześniej – Boże, i pomyśleć, że ja z nim flirtowałam. Odwracam wzrok, żeby dać mu znak, że nasza rozmowa dobiegła końca. On nadal tkwi w drzwiach. – Co? Jest jeszcze coś, co chciałbyś skrytykować? – Tylko... – Tylko co? No, powiedz – domagam się. Stoję kilka centymetrów od niego i czuję, jak wali mi serce. – Nieważne. Wraca do siebie i zatrzaskuje drzwi. – Powodzenia w Paryżu – mamroczę, wychodząc z kancelarii całkowicie wyprowadzona z równowagi.
W Carnegie Hall niecierpliwie czekam na antrakt, żeby znaleźć Jeffreya. Zauważam go w tłumie i macham. – Przepraszam za zniknięcie. – Myślałem, że albo zostałaś porwana, albo wróciłaś do Per Se po dokładkę foie gras. – Bardzo cię przepraszam, zostałam pilnie wezwana do kancelarii. – Nie szkodzi, dostałem twoją wiadomość. Co powiesz na lampkę wina, żeby się uspokoić? Czując ulgę, że nie zepsułam całego wieczoru, uśmiecham się i kiwam głową. – Świetny pomysł. A co z twoimi kolegami? – I tak za często ich widuję. Chodźmy do baru. Sączymy wino, spacerując po Muzeum Rose’ów. Czytamy o historii Carnegie Hall i podziwiamy kolekcję rekwizytów ze słynnych przedstawień. – Mam nadzieję, że w czasie obiadu nie byłem zbyt bezpośredni. – Może troszkę, ale to jeszcze jestem w stanie przełknąć – odpowiadam żartobliwie. – Rzadko spotykam kobiety, które są tak ujmujące i pachną tak wspaniale jak ty – mówi, wpatrując się w zdjęcie Andrew Carnegie’ego. – Dziękuję. Za zapach możesz podziękować panu Diorowi. – Jutro z samego rana wyślę mu e-maila. Uśmiecha się i gestem kieruje mnie w stronę głównego wejścia. Cicho zajmujemy nasze miejsca i delektujemy się drugą częścią koncertu. Tym razem całkowicie wyłączam swoje blackberry. Kiedy to robię, siedząca obok kobieta patrzy na mnie wrogo. – Świetny koncert, prawda? – pyta Jeffrey po drodze do wyjścia. – Tak. Na zewnątrz powietrze jest nasycone zapachem wiosny. – Pójdziemy pieszo? Wieczór jest taki piękny. – Koniecznie. Idziemy wzdłuż majestatycznej Piątej Alei, potem skręcamy w 68 Ulicę, aż w końcu docieramy pod moje drzwi. – Dziękuję za cudowny wieczór. I przepraszam za ten wypad do kancelarii.
– Nie przejmuj się, to po prostu firmowy dryl. Nachyla się i daje mi szybkiego całusa w policzek. Mam wrażenie, że jego wargi wypalają mi ślad na skórze. Bądź profesjonalna! – Bonsoir, mademoiselle Lambert. – Bonsoir. Jeszcze raz dziękuję za uroczy wieczór. Odchodzi w stronę ulicy i kiedy wchodzę do budynku, macha mi na pożegnanie. – Nie martw się, nie zadzwonię o drugiej w nocy, jeszcze nie teraz – woła za mną. – No chyba że tego chcesz. – Stoi z rękami w kieszeni i się uśmiecha. Macham mu na dobranoc, dając znak, że nasz wieczór dobiegł końca. – Dobranoc, Catherine. Kiedy tylko zamykają się za mną drzwi, zaczyna mi się kręcić w głowie. O Boże, ten facet jest ideałem. Muszę zadzwonić do Lisy z krótkim sprawozdaniem. – O szóstej trzydzieści mam telekonferencję z klientem z Europy. Mam nadzieję, że to coś ważnego. Opowiadam jej o swoim wieczorze z najdrobniejszymi szczegółami i czekam, co powie. – W czym tkwi problem? – Podoba mi się klient, a to niedopuszczalne. Chciałabym zacząć się z nim umawiać, ale nie mogę, więc nie zacznę. – Okej, mamusiu, chyba już sama rozstrzygnęłaś swój wielki dylemat. – Uważasz, że jestem staroświecka? – Możliwe. Zastanów się, jak często spotykasz kogoś, z kim świetnie się rozumiesz? Nie pal za sobą mostów. – Boję się o swoją reputację w firmie. – Czemu? Możesz się umawiać, z kim chcesz. Kodeks etyki zawodowej tego nie zabrania. Tylko prawnicy zajmujący się sprawami rodzinnymi i rozwodami nie mogą wchodzić w osobiste relacje z klientami ze względu na ich stan emocjonalny. – Przerywa na chwilę. – No chyba że będziesz wywierała na niego nadmierną presję albo
manipulowała nim w celu uzyskania cielesnej gratyfikacji... to by była niezła zabawa, nie uważasz? – dowcipkuje. – Bardzo śmieszne, mon amie. Nie podoba mi się pomysł mieszania pracy i życia prywatnego. Chcę być traktowana poważnie. Już teraz stąpam po kruchym lodzie. – To, że ten cały Antoine to wariat, nie oznacza, że stąpasz po kruchym lodzie. Poza tym pracujesz dla Jeffreya, więc i tak będziecie się spotykać. Nie musisz podejmować decyzji w tej chwili. Zawsze możesz poczekać do końca sprawy i dopiero wtedy się zaangażować. Słuchaj, mała, idę spać. – Dobranoc, Lisa. Dzięki, że mnie wysłuchałaś. Leżę w łóżku, analizując każde słowo wypowiedziane w ciągu wieczoru przeze mnie i przez Jeffreya, na przemian z perspektywy profesjonalnej Catherine i zadurzonej Catherine. W końcu zasypiam, wyczerpana jak zawodowy tenisista po wygraniu turnieju Wielkiego Szlema.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY – Masz szczęście, że ktoś się o ciebie troszczy – mówi następnego ranka Scott, gdy tylko przekraczam próg kancelarii. – Słucham? Rzuca na moje biurko kartkę z wydrukiem drugiego e-maila, którego dostałam od Mela. Ah, merde! Rikash przesłał go Scottowi bez mojej zgody. Jak to możliwe? – Posłuchaj, Catherine. Chcę cię przeprosić. Od razu powinienem ci uwierzyć i opieprzyć tego idiotę. Oddycham z ulgą; okazuje się, że Scott ma jednak kręgosłup moralny. – Czemu sama nie przesłałaś mi tej wiadomości? Załatwiłbym sprawę od ręki. – Nie wiem. Chyba dlatego, że byłam zdenerwowana i chciałam najpierw wszystko przemyśleć. Radzę sobie z trudnościami po swojemu. – Zauważyłem – mówi, kiwając głową w stronę Rikasha. – On bywa raczej nieprzewidywalny. – Ciekawa charakterystyka – puszcza do mnie oczko. – Widać, że mu na tobie zależy. W tej kancelarii to ostatnio rzadkość... – jego głos cichnie. – Chcę, żebyś wiedziała, że jesteś cennym członkiem zespołu. Ach, kamień spada mi z serca. Nie jestem aż tak naiwna, żeby wierzyć w bezinteresowność komplementów Scotta: spędzam długie godziny, pracując nad jego sprawą: przygotowuję całą dokumentację dla Browsera i pomagam mu zadowolić klienta. To właśnie daje mi przewagę w wojnie wojowników. Być może Antoine ma rację, twierdząc, że Scott mnie wykorzystuje, ale przynajmniej on o mnie dba. – Mamy spotkanie z potencjalnymi klientami w Met Banku, żeby przedstawić im naszą ofertę. Chcesz do nas dołączyć? Myślę, że chętnie cię poznają, bo mają w planach ekspansję do Europy. – Kto jeszcze idzie? – Bonnie, Nathan i ja. – Brzmi ciekawie. Dziękuję za zaproszenie. – Super. Samochód już czeka. Spotkamy się na dole za pięć minut.
– Samochód? Przecież to tylko dwie przecznice stąd. – Wiem, ale Bonnie nie lubi chodzić pieszo. Niszczą jej się obcasy. Scott robi miny, a ja się uśmiecham, przypominając sobie, jak Rikash „zapomniał” zamówić dla niej samochód. Gnieciemy się z Nathanem i Scottem na tylnym siedzeniu przez pół godziny, zanim Bonnie raczy się pojawić, ubrana w obcisły pastelowoniebieski kostium. Scott patrzy na nią z dezaprobatą. – Co? Jakiś problem? Rzuca teczkę na przednie siedzenie i o mało nie uderza kierowcy. – Bardzo się spóźniłaś – syczy Scott. – Rozmawiałam przez telefon. Klient jak zwykle nie chciał mnie wypuścić. – Odrobinę za krótki, nie uważasz? – pyta, wpatrując się w jej kostium – Żartujesz? To Żiwąszi. – Nieważne – mruczy pod nosem, kręcąc głową. W Met Banku witają nas energiczna kobieta i trzech mężczyzn w nieformalnych strojach biznesowych. – Dzień dobry, Scott. Miło, że mogłeś się z nami spotkać. – Przepraszamy za spóźnienie, Amy. Straszne korki. – Nie szkodzi. Usiądźmy w sali konferencyjnej, tam nam będzie wygodnie. – Amy, Bonnie i Nathana już znasz, ale chciałbym ci przedstawić Catherine Lambert. Zanim dołączyła do nowojorskiego zespołu, przez sześć lat pracowała w naszej kancelarii w Paryżu. Ma duże doświadczenie w sprawach bankowych i jest dla nas cennym nabytkiem. Bonnie i Nathan dyskretnie przewracają oczami. – Amy Lee. Jestem tu dyrektorem do spraw prawnych i kontroli wewnętrznej. Miło cię poznać. Napijecie się kawy albo czegoś zimnego? – Chętnie – odpowiada Bonnie, rozsiadając się na szczycie stołu, kiedy wszyscy jeszcze stoją. – Nie macie może kawiarki do cappuccino? Mam ochotę na dobrą kawę. Scott patrzy na nią z wściekłością. – Niestety nie – odpowiada Amy, marszcząc brwi.
– Dobra, to w takim razie napiję się coli light. Kiedy wszyscy siadają, Bonnie otwiera puszkę, kładzie nogi na pustym krześle i rozpoczyna tyradę na temat swoich osiągnięć i dokonań firmy. – Czytaliście pewnie w „Journalu” o tym, że Edwards and White jest główną firmą obsługującą sprawę BlueCrest. Jesteśmy też na szczycie tabeli rankingowej pierwszych emisji i reprezentujemy większość najwyższej klasy banków. W połowie swojego przemówienia opuszcza głowę i wyciąga swoje blackberry. – Przepraszam – mówi, manipulując telefonem – nie bez powodów nazywa się je crackberry[35], strasznie uzależniają. Oh, mon Dieu, ona chyba naprawdę postradała zmysły. Siedzę po przeciwnej stronie stołu i nie mogę się otrząsnąć. Jak ta kobieta mogła zostać partnerem? Czy nie powinna raczej skoncentrować się na potrzebach klienta, zamiast tylko wychwalać firmę? – Jedyny problem z tymi cudeńkami polega na tym, że jeśli zbyt często się ich używa, to można nabawić się syndromu kciuka blackberry. Przez to nie gram już tak dobrze w squasha. Twarz Scotta ma teraz kolor ciemnopurpurowy. Próbując ocalić nas od zupełnej kompromitacji, przerywa Bonnie i niezbyt składnie wspomina o jakimś artykule z dzisiejszego „Timesa” o pozytywnych wynikach finansowych Met Banku. Czworo etatowych prawników nie wykazuje zainteresowania pochwałami Scotta – siedzą nieruchomo, wpatrując się w Bonnie, jakby była Meduzą. Mężczyzna na prawo od Amy wydaje się szczególnie zafascynowany długością jej spódnicy. Właściwie całkiem nieźle się bawię. Zaczynam nucić w głowie piosenkę ZZ Top Legs, przy której często tańczyłyśmy z Lisą za czasów studenckich. – No to jakie macie teraz największe problemy? – pyta od niechcenia Bonnie. – Przypuszczam, że nie jest wam łatwo zorientować się w tych wszystkich nowych przepisach bankowych i wyjątkach do rozporządzenia R ustawy Gramma, Leacha i Blileya? – dodaje, zanim Amy albo ktokolwiek inny zdąży odpowiedzieć. Czworo prawników zgodnie kiwa głowami.
– Zwłaszcza że nie chcecie wydawać zbyt dużo na opłacanie zewnętrznych prawników. Znów potakują równocześnie. – Z doświadczenia wiem, że niektórzy moi klienci oszczędzają czas i pieniądze, korzystając z elektronicznego serwisu regulacyjnego. Jeśli jesteście zainteresowani, możecie przez kilka tygodni logować się z naszego konta za darmo. Poza tym nie musicie się za bardzo martwić, bo rozporządzenie do ustawy zakłada opóźnioną wymagalność – jesteście bezpieczni do pierwszego dnia pierwszego roku podatkowego po następnym wrześniu, co w waszym przypadku oznacza dopiero pierwszy lutego kolejnego roku. Ponadto jestem pewna, że wasza działalność podpada pod jeden z wyjątków rejestracji bankowej. Jeśli chcecie, mogę wam wysłać sprawozdanie, które napisałam na ten temat w zeszłym tygodniu. – Byłoby świetnie – odpowiada podekscytowana Amy, otwierając szeroko oczy. – Bardzo chętnie wypróbujemy też ten serwis. – Wspaniale – mówi łydkom Bonnie prawnik siedzący na prawo od Amy. – Każę Catherine przesłać wam to sprawozdanie i podpiąć was do serwisu – kończy Bonnie, po czym wstaje, gotowa do wyjścia. Dopiero teraz rozumiem, czemu to grubiaństwo uchodzi jej płazem – ona jest po prostu świetnym prawnikiem. Swoim występem zademonstrowała, dlaczego jest uważana za jednego z najlepszych specjalistów od prawa korporacyjnego w Nowym Jorku – mogłam zobaczyć, skąd się bierze przeświadczenie klientów, że Bonnie naprawdę rozumie potrzeby ich firm, i szacunek, którym ją darzą. Zerkam na coraz bardziej zachmurzoną twarz Scotta – wiadomo, że Met Bank nie będzie już jego klientem. – Zakładam, że to ty podejmujesz ostateczną decyzję w kwestii zatrudniania zewnętrznych prawników? – Bonnie pyta Amy, sięgając po swoją teczkę. – Bo jeśli nie, to powinniśmy raczej spotkać się z kimś, kto o tym decyduje. – Tak, tak, oczywiście – odpowiada Amy. – Decyzja należy do mnie. – Świetnie. Mam nadzieję, że nasza współpraca będzie owocna. To
było bardzo produktywne spotkanie, nie uważacie? Wyciąga szczupłą ozdobioną bransoletką od Verdury rękę, żeby pożegnać się z Amy. – Tak, bardzo. Trzech mężczyzn przytakuje, wstając, żeby mieć lepszy widok na dekolt Bonnie. Zdumiony Nathan, wściekły Scott i rozbawiona moi podążamy za mocnym zapachem jej perfum. * Po powrocie do kancelarii zauważam, że gabinet Antoine’a jest pusty. – Spakował wszystko z dnia na dzień – wyjaśnia Mimi, widząc, że zaglądam do opuszczonego pokoju. – Widocznie spieszy mu się do Paryża. – Myślałam, że wyjeżdża dopiero pod koniec miesiąca. Co z pożegnaniami? Nie będzie nawet przyjęcia? – pytam zaszokowana. – Nie – kręci głową. – Znasz Antoine’a, dla niego liczy się tylko praca. Czuję ukłucie żalu. Jak mógł wyjechać i nawet się ze mną nie pożegnać? Ogarnia mnie smutek i rozczarowanie. Myślałam, że skoro poprosił mnie, żebym była jego kontaktem w Nowym Jorku, to w końcu uda nam się zaprzyjaźnić. Nasza ostatnia rozmowa zniweczyła jednak wszelkie nadzieje. – Jak było? – pyta Rikash, kiedy przechodzę obok jego biurka. – Niesamowicie. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby ktoś w ten sposób zdobył klienta. – Nie na spotkaniu, głuptasie. Pytam o randkę z panem Browserem. Doszło do czegoś? – Po pierwsze, to nie była randka. A nawet jeśli, to i tak bym się na to nie zgodziła. Nie wiesz, że jeśli ulegniesz na pierwszej randce, facet już nigdy nie oddzwania? – Właśnie dlatego się zgadzam. Nieważne, powiedz lepiej, jak ci minął wieczór. – Całkiem nieźle. – Czyżby? Obstawiałbym inaczej, zważywszy na to, co leży na
twoim biurku. Na stosach akt i dokumentów pyszni się opakowane w srebrny papier pudełko z dużą czerwoną kokardą. Na karneciku widnieje: Dziękuję za cudowny wieczór. Miłego słuchania. À très bientôt[36], Jeffrey. Otwieram pudełko i znajduję kolekcję płyt Elli Fitzgerald i flakon J’adore. Chociaż uważam ten gest za ujmujący, czuję się niezręcznie, przyjmując tak osobisty prezent od klienta. W bezlitosnym świetle poranka nabieram przeświadczenia, że nasza relacja powinna pozostać ściśle biznesowa. Afera z Melem czegoś mnie nauczyła. – Wygląda na to, że spędziłaś wspaniały wieczór. W odpowiedzi wzruszam tylko ramionami. – No, nie bądź taka sztywna, powiedz. Pamiętaj, że jesteśmy jedną wielką patologiczną rodziną. Nie mamy przed sobą tajemnic. – Powiem ci tylko, że w programie wieczoru nastąpiło poważne zakłócenie, które go nieomal zrujnowało. – Jakie zakłócenie? Coś w stylu zazdrosnej żony? – Antoine wywołał mnie z koncertu, bo pojawił się jakiś problem z dokumentami dla American Banku. – O cholera. Mam nadzieję, że to nie moja wina? Wysłałem wszystko, dokładnie tak, jak prosiłaś. – Nie, nie chodzi o ciebie. Antoine kazał mi wracać do kancelarii tylko po to, żeby zepsuć mi wieczór. – Co z nim nie tak? Raz cię wspiera, a potem zachowuje się jak gnojek. – No właśnie. Mam nadzieję, że już nigdy nie będę miała z nim do czynienia. Dobrze, że wyjechał. Siadam przed komputerem i znajduję w skrzynce e-maila od Jeffreya zatytułowanego „PRYWATNE I POUFNE”. Do zespołu pierwszej emisji Browsera: Upewnijcie się, proszę, że macie wolne poniedziałkowe przedpołudnie. Urząd Nadzoru zajął się wywiadem, który „Business Magazine” przeprowadził z jednym z członków ścisłego zarządu Browsera, i grozi opóźnieniem naszej oferty publicznej. Jeśli tak się
stanie, nasz plan zostanie zaburzony, co może odbić się negatywnie na wycenie akcji. Moja asystentka roześle szczegóły poniedziałkowego spotkania w osobnym e-mailu. Wasze aktywne zaangażowanie w tę sprawę będzie dla nas bardzo cenne. Z góry dziękuję Jeff Richardson Klikam „odpowiedz” i wysyłam mu e-mail z formalnym podziękowaniem za prezent, na który on odpisuje częściowo po francusku. Avec plaisir, ma chère Catherine[37]. Miłego weekendu i do zobaczenia w poniedziałek. Przyglądam się leżącemu na biurku pudełku i myśli kotłują mi się w głowie. Zwykle nieufnie podchodzę do takich konwencjonalnych zalotów, ale z jakiegoś powodu tym razem do mnie przemawiają. Dlaczego nie spotkałam go w klubie jazzowym...?
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Jak powiedział Oscar Wilde, jedyny sposób na uwolnienie się od pokusy to jej ulec. Stosowanie się do rad człowieka, który umarł nieszczęśliwy, na wygnaniu i bez grosza przy duszy, niekoniecznie jest dobrym pomysłem. Kiedy Jeffrey przygotowuje się do zabrania głosu przed zgromadzonymi w siedzibie Browsera, cieszę się, że Scott siedzi obok i pomaga mi skoncentrować się na pracy. – Mam poważne obawy, bo wydarzenia niefortunnie się zbiegły – oznajmia Jeffrey, stając przed interesariuszami. Ma podwinięte rękawy koszuli. (I wygląda bosko. Catherine, opanuj się!) – Nasz dyrektor zarządzający udzielił wywiadu dla „Business Magazine” tuż przed tym, jak złożyliśmy oświadczenie rejestracyjne. Gazeta zamierza wydrukować wywiad, zanim zdążymy wycenić akcje. Urząd Nadzoru chce przesunąć nasze wejście na giełdę, aż sprawa przycichnie. – No i co teraz? – jeden z bankierów rzuca pytanie w stronę grupy prawników. – Moim zdaniem mamy poważny problem regulacyjny – stwierdza znany radca prawny i były członek Urzędu Nadzoru, który teraz reprezentuje gwaranta. – Urząd Nadzoru może zmusić Browsera do opóźnienia emisji. Już kilka razy do tego doszło. Grzebię w pamięci. Wywiad może doprowadzić do przesunięcia debiutu, ponieważ w okresie poprzedzającym pierwszą ofertę publiczną prawo członków zarządu do publicznego zabierania głosu jest ograniczone. Czy jest jakieś wyjście? Serce wali mi jak oszalałe, zbieram się jednak na odwagę i dorzucam swoje trzy grosze: – Niekoniecznie. Dwadzieścia dwie pary pełnych pogardy oczu zwracają się w moją stronę. Zauważam, że kilka osób lustruje z dezaprobatą moje czarne skórzane szpilki. Ściska mnie w żołądku i zaczynam się pocić. Czuję na sobie wzrok Scotta. – Tak? – mówi Jeffrey.
– Moim zdaniem mamy podstawy twierdzić, że emisja Browsera i tak została już opisana w prasie, więc ten artykuł nie wnosi niczego nowego. – Uważam, że to dość słaba argumentacja – oponuje jeden z byłych pracowników Urzędu Nadzoru. – Już raz jej użyłam i zadziałała. – Nie chcę cię rozczarować, kochana, ale siedzę w tym dłużej niż ty. – Nie twierdzę, że nie, ale czy pańskim głównym zadaniem nie jest dbanie o dobro klienta? Nie sądzę, żeby opóźnienie tej emisji przez Urząd Nadzoru odbyło się z korzyścią dla nas. – Zgadzam się – popiera mnie Jeffrey. Upokorzony były pracownik Urzędu Nadzoru kuli się na krześle. – Catherine, czy możesz zadzwonić do Urzędu Nadzoru i omówić tę sprawę? Chcę, żebyś to ty się tym zajęła – oznajmia z dumą Scott. – Oczywiście, z przyjemnością. Po spotkaniu, kiedy Scott jest zajęty rozmową z jakimś prawnikiem, Jeffrey podchodzi do mnie szybkim krokiem. – No, nie dasz sobie w kaszę dmuchać, co? Naprawdę byłem pod wrażeniem. Co powiesz na szybką kawę? – Nie mam czasu. Muszę wykonać ważny telefon do Urzędu Nadzoru, pamiętasz? – A lunch? – Musiałbyś skontaktować się z Rikashem, moim asystentem. Ostatnio mam masę lunchów biznesowych. Może uda mi się wcisnąć cię na środę. – A, więc chcesz mnie wcisnąć? W takim razie niech będzie środa. Wychodzi z sali z pełnym satysfakcji uśmieszkiem. Ja opuszczam ją z wyrazem zwycięstwa na twarzy. Brawo, Catherine!
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY – Słyszałem, że wczoraj dokopałaś jakiemuś ważnemu jajogłowemu na zebraniu Browsera. Tak to się robi – oznajmia Rikash, kiedy następnego ranka przychodzę do kancelarii. – Po prostu robię, co do mnie należy. – To właśnie w tobie lubię, Catherine. Masz maleńkie ego. Najmniejsze w dziejach tej firmy. To powinno być napisane na tabliczce z brązu obok twoich drzwi. – Musiałam zaprotestować. Chodziło o dobro klienta. – Jeffreyowi na pewno się to spodobało – puszcza do mnie oczko. – Pewna siebie Francuzka to to, co pan Numerek lubi najbardziej. Musiał być zachwycony. – Ciii, przestań. – Och, nie bądź taka pruderyjna. Jesteś z Francji, na litość boską. Francuzki flirtują nawet przez sen. – Ja taka nie jestem, okej? – Jak mawiała Mae West, „Nie pozwól, żeby mężczyzna musiał zbyt długo zgadywać, bo znajdzie odpowiedź gdzie indziej”. – Dzięki, zapamiętam. Zamykam drzwi, żeby w spokoju popracować. Próbuję skupić się na niezliczonych aktach i zbliżających się terminach, ale nie mogę zapomnieć o Jeffreyu. Rikash pewnie ma rację. Kogo ja chcę oszukać? Zaczynam naprawdę zakochiwać się w tym facecie. Gram w głupią grę – usiłuję wyobrazić sobie żonatego Jeffreya z szóstką dzieciaków, wielkim piwnym brzuchem, nieprzyjemnym oddechem i jeszcze gorszymi manierami przy stole, żeby przekonać samą siebie, że on tak naprawdę jest beznadziejny. Krótko mówiąc, przyklejam twarz Jeffreya do ciała Mela Johnsona. Działa przez całe trzydzieści minut. To pół godziny wystarcza mi na przygotowanie dokumentów Urzędu Nadzoru dla Scotta. Poprosił mnie, żebym pomogła jego klientowi wypełnić formularze 10K i F-1. Wpisując dane w puste pola, zastanawiam się, skąd Urząd Nadzoru wytrzasnął nazwy tych dokumentów. Chociaż zajmuję się tym od lat, dla mnie 10K nadal odnosi się tylko do złotej biżuterii, a F-1 do wyścigów samochodowych.
Przynajmniej umiem je wypełniać z prędkością Formuły 1. Kończę i wysyłam formularze do Rikasha, polecając mu przez telefon, żeby stworzył nowy folder, zanim prześle je Roxanne. Przez słuchawkę dochodzi mnie jej głos. – Co ona sobie wyobraża? Sama nie może tego zrobić? Wybiegam wściekła z gabinetu i pędzę korytarzem w stronę Roxanne. – Uważaj, kochanie. Ona gryzie i ma wściekliznę – woła za mną Rikash. Dobiegam zdyszana do jej biurka, a ona patrzy na mnie niewinnie, jakby nigdy nic. – Mogę coś dla ciebie zrobić? – Tak, możesz. Na początek możesz przemyć sobie tę złośliwą gębę mydłem i odnosić się do współpracowników z szacunkiem. Śmieje mi się w twarz. – Przemyć sobie gębę mydłem? Ha! Ha! Kim ty jesteś? Moją matką? – Dzięki Bogu nie. Wystarczy, że z tobą pracuję. Za nic nie chciałabym być z tobą spokrewniona. W odpowiedzi wystawia mi język. Nie ma co z nią dyskutować, zachowuje się jak gówniara. Mam ochotę pobiec do Scotta i opowiedzieć mu o jej zachowaniu, ale decyduję, że lepiej nie krytykować jego ulubienicy. Kiedyś się jej odpłacę. Jestem tego pewna. – Byłem pod wrażeniem tego, jak umiesz bronić swojego zdania. Trudno uwierzyć, że miałaś odwagę sprzeciwić się jednemu z najważniejszych prawników giełdowych w mieście. Nie wytrzymałam i przyjęłam zaproszenie na lunch, bo Scott poprosił mnie, żebym zrelacjonowała Jeffreyowi swoją rozmowę z Urzędem Nadzoru. Kogo ja oszukuję? – i tak znalazłabym jakiś powód, żeby się zgodzić. Przez ostatnie dwa dni prawie o niczym innym nie myślę, a w nocy przesypiam tylko kilka godzin, przewracając się w łóżku i dyskutując z samą sobą, czy mam pozostać z nim tylko na stopie zawodowej. Zarezerwował stolik w Fleur de Sel, spokojnej restauracji ze
ścianami z gołej cegły, wykrochmalonymi białymi obrusami i ze znakomitym menu. – Pomyślałem, że może ci się spodobać. Mają tu świetne jedzenie i przytulną atmosferę. – Tak, jest cudownie. Nazwa przypomina mi letnie wakacje na wyspie Ré, gdzie zbiera się sól morską. – Uff – odpowiada żartobliwie. – Co za ulga, że pochwalasz mój wybór. Zamówmy coś. Umieram z głodu. On wybiera confit cielęce, a ja ravioli z kozim serem. Najpierw rozmawiamy o błahostkach, a potem poruszamy temat ostatniego zebrania. – Dałaś temu eksprawnikowi z Urzędu Nadzoru nieźle popalić. Widziałaś twarz tego biedaka? – Nie byłam w stanie się powstrzymać. Mam nadzieję, że nie poczuł się za bardzo urażony. Ojciec nauczył mnie, że jeśli naprawdę w coś wierzę, to muszę tego bronić. – Mądry człowiek. – Tak, był mądrym człowiekiem. Zmarł kilka lat temu – mówię, spuszczając wzrok. Ten temat ciągle jest dla mnie bolesny. – Przykro mi. Wiem, jak to jest stracić kogoś bliskiego. Dwa lata temu moja siostra umarła na raka – odpowiada, a na jego twarzy widać autentyczną czułość i współczucie. – Bardzo mi przykro. To stało się nagle? – Tak. Zmarła na raka płuc, chociaż w życiu nie paliła. Milkniemy na chwilę, kiedy kelner podaje nam lunch. – W jakim była wieku? Miała dzieci? – Była młoda, trzydzieści dziewięć lat. Miała syna, dziesięciolatka Adama. To świetny dzieciak. Często przyjeżdża do Nowego Jorku, żeby mnie odwiedzić. Kiedy go słucham i widzę jego prawdziwe emocje, serce mi mięknie. Opory przed umawianiem się z klientem znikają tak szybko, jak ravioli z mojego talerza. – Posłuchaj, Catherine. Wiem, że wolałabyś, by nasza relacja została na gruncie zawodowym, i szanuję to. Chcę jednak, byś wiedziała, że mi się podobasz, i to nie tylko fizycznie. Uważam, że jesteś
wspaniałym prawnikiem i cudowną kobietą, a w życiu trzeba czasem zaryzykować. W końcu to tylko praca. Ściska mnie w żołądku. Oblewam się rumieńcem. Tracę mowę. Chociaż nie chciałam tego przed sobą przyznać, miałam cichą nadzieję, że Jeffrey przełamie milczenie i poruszy ten temat. Nadal się waham, czy się zaangażować, więc namyślam się nad odpowiedzią, podczas gdy kelner serwuje nam deser. – Tylko praca? Raczej wyrok dożywocia! Śmieje się i nieśmiało sięga po moją rękę. Przestaję jeść crème brûlée. – Co mogę zrobić, żebyś zmieniła zdanie? Zanim odpowiem, wpatruję się w talerz, a potem odwracam wzrok. Mój rozum mówi non, ale serce woła oui. Jest jak w klasycznym romansie, ale czy to wszystko nie jest zbyt piękne, by było prawdziwe? Przez ostatnie kilka dni obmyśliłam dziesiątki różnych scenariuszy i odegrałam je w głowie tysiące razy, próbując znaleźć rozwiązanie, które nie narazi na szwank mojej kariery. Być może najlepiej będzie, jeśli poproszę Nathana, żeby przejął sprawę Browsera i wyjaśnię wszystko Scottowi. Odbije się to niekorzystnie na moich płatnych godzinach, ale będzie dobre dla mnie. – Mam pomysł – mówię z wahaniem. – Dawaj. Zamieniam się w słuch. – Mogłabym poprosić innego prawnika, żeby przejął obsługę prawną waszej emisji. Wtedy nie będzie problemu, prawda? Jeden z moich kolegów aż się pali, żeby... – Nie ma mowy – jego ton natychmiast się zmienia. Jestem w szoku. Dlaczego tak gwałtownie reaguje na moją sugestię? Wyciągam rękę z jego uścisku, a on odczytuje wyraz mojej twarzy. Jego głos znów łagodnieje. – Zwłaszcza nie po takim wspaniałym wystąpieniu na poniedziałkowym zebraniu. W całej firmie to ty masz najlepsze kompetencje, żeby zajmować się tą sprawą. To dla ciebie szansa, żeby się sprawdzić. Zastanawiam się nad tym, co powiedział. Rzeczywiście, to jest
moja wielka sprawa. Co ja sobie myślę? Chyba naprawdę tracę dla niego głowę. – Pewnie masz rację. Cóż, to nie był genialny pomysł. – Wiem, że wiele oczekuję, ale prawda jest taka, że chcę, żebyś to ty reprezentowała moją firmę, i chcę też spędzić z tobą sobotni wieczór. Mam dwa bilety na koncert Wyntona Marsalisa – dodaje, uśmiechając się szeroko. – Nie przyjmujesz do wiadomości odmowy, prawda? Kręci głową. – Nie jestem pewna, Jeffrey. Potrzebuję czasu do namysłu. – To przejdźmy się na Union Square. – Chodziło mi raczej o kilka tygodni, a nie kilka minut – śmieję się. Idziemy wzdłuż Broadwayu. Popołudnie jest piękne, a ja w towarzystwie Jeffreya czuję się zupełnie swobodnie i mam wrażenie, że mogę z nim rozmawiać o wszystkim. Czemu życie musi być takie skomplikowane? – Cudownie zobaczyć błękitne niebo. Ostatnio prawie nie widuję słońca. – Czas mija bardzo szybko, kiedy człowiek nie robi nic, tylko pracuje. – Racja. Dochodzimy do Union Square i Jeffrey prowadzi mnie na najbliższą ławkę. Sceneria jest romantyczna, idealna na pierwszy pocałunek. Przestań! Catherine, o czym ty myślisz? – Tęsknisz za Francją? – I tak, i nie. Brakuje mi spotkań z mamą i wyjść z paryskimi przyjaciółkami. Z drugiej strony, naprawdę kocham Nowy Jork. To doskonałe miejsce na zrobienie kariery. – Na twoim miejscu na pewno bym tęsknił. To cudowny kraj. Opowiada mi o następnej wizycie swojego siostrzeńca. W obecności Jeffreya zupełnie tracę poczucie czasu: rozmowa płynie nam tak swobodnie, że mogłabym gadać z nim godzinami. Wpół do trzeciej patrzy na zegarek. – Póki pamiętam: jak tam program akcji dedykowanych? Zaskoczona nagłym powrotem do spraw biznesowych, przez
chwilę zastanawiam się nad odpowiedzią. – Hm, świetnie. Z Urzędem Nadzoru wszystko idzie zgodnie z planem. – Super. Miło to słyszeć. Widzę, że wyraźnie się odpręża. – Czyli co, idziemy na ten koncert w sobotę? – To benefis? – Tak, madame, to hołd dla wielkich dam jazzu. Zgódź się, będzie świetnie. – D’accord, wygrałeś – odpowiadam zrezygnowanym tonem. Niczym wielcy muzycy jazzowi muszę pójść za rytmem i improwizować.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY – Catherine! – głos Harry’ego Trauma ryczy na mnie z interkomu, kiedy tylko siadam przy biurku. – W moim gabinecie, natychmiast! Jestem przerażona, bo nie mam pojęcia, czemu chce mnie widzieć. Podchodzę na palcach pod jego narożny pokój, starając się stąpać bezgłośnie. Tuż przy framudze tkwi duża złota tabliczka z napisem: GEN. HAROLD J. TRAUM, MEC. Po raz pierwszy zetknę się twarzą w twarz z Harrym Traumem. Odkąd pierwszego dnia w kancelarii byłam świadkiem jego przerażającej lekcji amerykańskiej geografii, unikałam go jak ognia. Drzwi są zamknięte. Pukam delikatnie, ale nikt nie odpowiada. Może jest tam z Bonnie? Mam nadzieję, że nie! Stukam jeszcze raz, tym razem mocniej, i jego głos roznosi się niczym huragan po korytarzu. – Wejść! Siedzi w dużym skórzanym fotelu na środku pokoju, a brunetka w obcisłej czarnej spódnicy obcina mu włosy. – Catherine, poznaj Juanitę. Gabinet wypełniają puchary, bibeloty wojskowe i zdjęcia niezliczonych dzieci i wnuków na wakacjach nad morzem. Nad biurkiem wiszą trzy duże drewniane tabliczki z napisami: „Tego będziemy bronić”, „Zwycięstwo zaczyna się tutaj”, „Równość wobec prawa”[38]. Z tego, co widzę, Harry jest partnerem świetnie przygotowanym do kancelaryjnej wojny. – Muszę z panią o czymś poważnie porozmawiać, pani Lambert – mówi posępnie, siedząc ze złożonymi rękami, podczas gdy Juanita krąży wokół jego wielkiej głowy. – Tak? – Czy słyszałaś o ciążącym na prawnikach obowiązku zachowania poufności? – pyta poważnym tonem. – Oczywiście. – Czyżby? No to co byś zrobiła, gdybym ci powiedział, że Antoine jest alkoholikiem? Powiedziałabyś o tym komuś? Zaskoczona jego pytaniem gorączkowo szukam odpowiedzi. – Hm, nie, jasne, że nie.
– A co, gdybym powiedział ci, że Scott jest homo... – bierze głęboki oddech – ...seksualistą? Czy tym byś się z kimś podzieliła? Mon Dieu, jaki jest cel tego przesłuchania? Czuję, jak kropelki potu zaczynają spływać mi po plecach. – Oczywiście, że nie. – A co gdybyś zajmowała się ważną fuzją znanej spółki giełdowej? Powiedziałabyś o tym któremuś ze swoich chłopaków? – pyta coraz głośniejszym i coraz bardziej przerażającym głosem. – Nie, nie powiedziałabym. Panie Traum, hm, czy mogę spytać, o co chodzi? – Jeśli wiesz o obowiązku zachowania poufności, młoda damo, i jeśli wszystkie te informacje zatrzymałabyś dla siebie, to wyjaśnij mi proszę, Catherine, dlaczego powiedziałaś pieprzonemu asystentowi, asystentowi na litość boską!, że się rozwodzę? Teraz wszyscy w tej zasranej kancelarii się o tym dowiedzą! Kiedy krzyczy, kropelki jego śliny spadają na twarz i dekolt Juanity. Ona odsuwa się na chwilę, podczas gdy kolor jego twarzy zmienia się ze szkarłatnego na jasnoróżowy. Moje myśli galopują. To nie ja powiedziałam asystentowi, to asystent powiedział mnie. Jestem całkowicie sous le choc[39]. Nie wierzę, że Rikash mógłby mi coś takiego zrobić, musi być jakieś inne wyjaśnienie. Decyduję, że lepiej wziąć to na siebie, niż rzucić Rikasha na pożarcie lwom. – Ja... ja nie chciałam. Wyrwało mi się przez przypadek. Przepraszam. – Prawnikom z Edwards and White nie zdarzają się takie przypadki, jasne? Spodziewałem się po tobie dużo więcej, Catherine, i szczerze mówiąc, bardzo się zawiodłem. Mamy tu niezwykle wysokie wymagania i jeśli nie będziesz w stanie ich spełnić, trzeba się będzie poważnie zastanowić nad twoją przyszłością tutaj, rozumiesz? Kolana się pode mną uginają i całe sześć lat przepracowane w firmie przebiega mi przed oczami. Znowu. Już i tak czułam się okropnie po kłótni z Antoine’em, naraziłam się też Scottowi z powodu mojego wypadu na zakupy, ale to może być gwóźdź do trumny. Czyżbym miała stracić te wszystkie godziny wypracowane w pocie czoła przez lata z powodu plotki o rozwodzie, z którą nie miałam nic
wspólnego? – Tak, proszę pana, rozumiem. – No to jak się dowiedziałaś, że się rozwodzę? Jego policzki znów przybrały zwykłą ciemnoróżową barwę. Czuję nagły ucisk w gardle. – Nie pamiętam. – Nie pamiętasz? – Nie. Kręci głową, wzdycha głośno i zerka na Juanitę. – Cóż, kiedy twój ptasi móżdżek coś sobie przypomni, lepiej daj mi znać. Chciałbym dla przykładu zwolnić tego paplę. – Uhm, dobrze. Wychodząc od Harry’ego, czuję się jak dziesięciolatka skarcona przez dyrektora szkoły. Czy to możliwe, że Rikash mnie zdradził? Czyżbym popełniła błąd, obdarzając go zaufaniem? Jak tylko opuszczam gabinet Harry’ego, wchodzi tam Scott i zatrzaskuje za sobą drzwi. Co się tu dzieje? – Rikash? Do mnie, natychmiast! – O co chodzi? Wyglądasz na zdenerwowaną. – To mało powiedziane. Jestem wściekła. Harry Traum właśnie mnie ochrzanił, bo myśli, że to ode mnie cała kancelaria dowiedziała się o jego rozwodzie. Jak do tego doszło? – Nie mam pojęcia, ale to nie ja. Przysięgam! – W takim razie kto mu powiedział? Mogę przez to stracić pracę. Nie pozwolę, żeby jakieś idiotyczne plotki zniszczyły mi karierę. – Kochanie, musisz mi zaufać. Troszczę się o ciebie cały czas, kiedy tu jesteś. Wiem, że ty też się mną opiekujesz. Kiedy złość i upokorzenie stopniowo mnie opuszczają, nachodzą mnie wizje zdradliwych kancelaryjnych asystentów. Rozparci leniwie za stołem w największej sali konferencyjnej, ubrani w rzymskie togi i wyposażeni w widły, delektują się najlepszym kawiorem i wykwintnym szampanem, śmiejąc się złowieszczo z leżącej na srebrnym półmisku głowy. Mojej głowy. – Jasne. Przepraszam cię, Rikash.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY Mówi się, że młodzi ludzie przywiązują zbyt dużą wagę do wyglądu. Być może to prawda, ale zważywszy na to, ile czasu spędzam ostatnio w pracy, powinnam trochę o siebie zadbać. W sobotę po południu wybieram się do salonu fryzjerskiego Bergof’s na masaż skóry głowy, manikiur i pedikiur. Musiałam się nieźle nagimnastykować, żeby wyciągnąć od Lisy adresy dobrych kosmetyczek, ale było warto. Choć paryżanki znane są z tego, że uwielbiają ekscentryczne rytuały i kosztowne zabiegi kosmetyczne (u Michela Perry’ego, w jednym z moich ulubionych butików w Paryżu, można dostać lakiery do paznokci pod kolor butów z kolekcji projektanta), Lisa, tak jak wszyscy w Nowym Jorku, traktuje dbanie o urodę jak biznes, skrupulatnie przeliczając każdą wizytę u kosmetyczki pod kątem zysku z inwestycji. Wydaje kilkaset dolarów na tydzień, żeby dobrze wyglądać. Manikiur i pedikiur uważa za obowiązkowe (ulubiony lakier: Your place or mine od Essie), nie ma mowy o pokazaniu się gdziekolwiek bez perfekcyjnej fryzury, a niezliczone masaże, peelingi i inne zabiegi pozwalają jej odreagować stres w pracy. Nie mam pojęcia, jak znajduje na to wszystko czas – ma tak samo dużo roboty jak ja. Chociaż sama też uwielbiam fundować sobie maseczki, depilacje i kuracje w salonach spa, ostatnio po pracy energii starcza mi ledwie na to, żeby zupełnie się nie zapuścić. Po powrocie do domu relaksuję się, czytając „New York Timesa”, którego otwieram na stronie z ogłoszeniami o ślubach. Uwielbiam je, bo przypominają mi dział „Połączenia i przejęcia” w portalu deal.com, gdzie spółki chwalą się nowymi nabytkami. Kiedy czytam o nowożeńcach, panu Ronie Smithenhowerze i małżonce, odnoszę wrażenie, że to wszystko jest cudownie pretensjonalne. Czy w małżeństwie nie powinno chodzić bardziej o miłość niż o zwiększanie własnej wartości na towarzyskiej giełdzie? Przerzucam kilka stron i w dziale biznesowym w oko wpada mi wzmianka o ofercie publicznej Browsera. Zdaniem dziennikarza jest to najbardziej wyczekiwany debiut giełdowy roku. Trudno mi uwierzyć, że umawiam się z człowiekiem, który to wszystko zaplanował. Równie
nieprawdopodobne jest to, że to ja jestem odpowiedzialna za stronę prawną całego przedsięwzięcia. Właśnie dlatego przyjechałam do Nowego Jorku. Wkładam nową sukienkę Diora i parę sandałków z wężowej skóry z rzemykiem na kostce. Na koniec psikam się J’adore, po czym pospiesznie wychodzę. Punktualnie o siódmej Jeffrey podjeżdża taksówką pod moją kamienicę. – Gotowa na swingowanie? – Tak jest! – Wyglądasz bosko – mówi i całuje mnie w policzek. – Dziękuję. – We Francji całuje się chyba w oba policzki, prawda? Nachyla się, żeby pocałować mnie z drugiej strony i po drodze muska wargami moje usta. Przez dłuższą chwilę patrzymy sobie w oczy, tak że zaczyna kręcić mi się w głowie. Koncert rozpoczyna Dee Dee Bridgewater, która śpiewa Misty, jeden z moich ulubionych jazzowych kawałków. Zdaję sobie sprawę, że słowa piosenki dobrze oddają to, co czuję do Jeffreya, zwłaszcza fragment o tym, jak on z nią flirtuje. Czy rzeczywiście tego chcę? W czasie przerwy idziemy do baru na lampkę szampana. – Wow! – mówi Jeffrey, jakby brakowało mu słów, żeby opisać to, co właśnie widzieliśmy. – Jest cudownie! Czy Diana Ross rzeczywiście niespodziewanie pojawiła się na scenie? Nie mogłam uwierzyć, że oto wchodzi na podium w tej błyszczącej białej sukience. – Serce przyspiesza mi z podniecenia, kiedy stukamy się kieliszkami. – Dziękuję, że mnie tu zaprosiłeś. – Wiem, że to zabrzmi banalnie, ale kiedy jestem z tobą, czuję się zupełnie swobodnie. Twoja obecność mnie uspokaja. – Uznam to za komplement. – Bo to jest komplement. Od dawna się tak nie czułem. Staram się przywołać profesjonalną Catherine, która przypomina mi, że jestem o krok od wpłynięcia na mętne wody związku z klientem. Może się okazać, że popełniam straszny błąd, którego będę długo żałować. Ale przecież Jeffrey nie jest taki jak Mel. Mimo wszystko ostentacyjnie wyciągam z torebki blackberry, żeby pokazać, że to tylko zwykłe spotkanie biznesowe. Jeffrey ze śmiechem kręci głową, po czym
odbiera mi smartfona i chowa go sobie do kieszeni marynarki. Potem chwyta mnie za rękę, przyciąga bliżej i się całujemy. Wypuszczam boję i czuję, jak wpływam na głęboką wodę.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI – Dzień dobry, przystojniaku – mówię do Rikasha, kiedy przechodzę obok jego biurka. – Piękna koszula. Co powiesz na cappuccino? Dziś ja stawiam. – Kochanie, cała promieniejesz. Co się wydarzyło przez weekend? W odpowiedzi uśmiecham się przewrotnie. – Ach! – wykrzykuje, a oczy robią mu się wielkie jak spodki. – No nie mów... Jeffrey? Kiwam głową, uśmiechając się szeroko. – Niegrzeczna dziewczynka. – Ciii, nie tak głośno. – Musisz mi opowiedzieć wszystko ze szczegółami! – domaga się. Idzie za mną do gabinetu i zamyka drzwi, a ja opadam na krzesło. – Obiecaj, że nikomu o tym nie powiesz. Już i tak mam przechlapane, po tym co się stało z Melem i Harrym Traumem. – Obiecuję, obiecuję. – Dobra. No więc zabrał mnie na cudowny koncert jazzowy. Świetnie się bawiliśmy. Pocałował mnie. Było nieziemsko. – Cholera. Wiedziałem, że to niezła partia. – Hej, wiesz co? Darujmy sobie dziś Starbucksa i zamówmy kawę od Freda z Barneys. Chcę to uczcić. – Wyciągam pieniądze z portfela. – Powinno wystarczyć. Zamów sobie coś pysznego i weź też coś dla Mimi. Wychodzi z mojego gabinetu, pogwizdując La vie en rose. Wraca po około dziesięciu minutach, niosąc tacę pełną kawy i słodkich bułeczek. – Badania wykazały, że zapach cynamonu poprawia krążenie krwi w penisie, więc zamówiłem kilka. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu. Z uśmiechem stawia przede mną latte. – Powinnaś częściej uprawiać seks. Dzięki temu nasze poranki będą dużo przyjemniejsze. – Rikash, do niczego nie doszło. – Naprawdę? No to skoro to jest zachowanie przedkopulacyjne, nie
mogę się doczekać, co zamówimy na śniadanie, jak już do czegoś dojdzie. Maria i Roxanne przyglądają się zza swoich biurek, jak Rikash, Mimi i ja zasiadamy do uczty. – Mimi, czy zauważyłaś jakąś zmianę w Catherine? – pyta Rikash, a usta ma przypudrowane cynamonem. – Wygląda promiennie. – Tak, emanuje z niej erotyzm – mówi, poruszając biodrami. Patrzę na niego znacząco, żeby się upewnić, że nie powie za dużo. – O Boże, jak ja bym chciała znów mieć tyle lat, co ty – wzdycha Mimi. – Dla cery nie ma nic lepszego niż pożądanie. – Niektórzy lubią szpanować – mówi głośno Roxanne, tak żebyśmy ją usłyszeli. – Co z nią? Jeszcze w życiu nie spotkałam tak sfrustrowanego człowieka – pytam, sącząc latte. – To jeszcze nic, kochanie – odpowiada Mimi, machając ręką z brzękiem bransoletek, po czym upija łyk cappuccino. – Żebyś ty widziała sekretarki, które tu wcześniej pracowały. Niektóre wyglądały jak wzięte prosto z filmu Hitchcocka. Aż wiało grozą. – Naprawdę? – Tak. U jednej znaleźliśmy raz w szufladzie nóż rzeźniczy. Musieliśmy wezwać policję, wyprowadzali ją w kajdankach. – Niemożliwe! – wykrzykujemy równocześnie z Rikashem. Siedzimy u mnie w gabinecie, delektując się bułeczkami i plotkując, do czasu aż Scott nie przerywa nam śniadanka. – Mimi, musisz się zająć fakturami, dość już pogawędek przy kawie. Nadąsana Mimi idzie za nim do recepcji. – To na pewno Roxanne. Jest straszną skarżypytą. Nie może znieść, kiedy ktoś w kancelarii trochę się rozerwie – mruczy Rikash, wyraźnie zmartwiony, że to na Mimi spadła cała wina. – Ona i Maria całymi dniami nie robią nic, tylko obgadują ludzi za ich plecami. Szkoda, że nie słyszałaś, jak w czasie lunchu plotkują w sali konferencyjnej. Na nikim nie zostawiają suchej nitki. Są wredne. Powinni je za to wywalić z pracy.
– Aż tak? – Kochanie, uwierz mi. Słyszę je, jak zastępuję Mimi w recepcji. Po wyjściu Rikasha wyciągam z szuflady najlepszego przyjaciela każdego prawnika – dyktafon. Skoro może zarejestrować sprawozdanie do transkrypcji, czemu nie miałby nagrać złośliwych sekretarek, które wszystkim dokuczają? Około południa, zanim Maria i Roxanne przyniosą do sali konferencyjnej pizze z Famiglii, cichaczem chowam dyktafon pod jakimiś papierami na drugim końcu długiego stołu i włączam nagrywanie. Zadowolona z siebie wychodzę po kanapkę. Już nie mogę się doczekać odsłuchiwania ich zjadliwych komentarzy. Po jakiejś godzinie jakby nigdy nic wracam do sali, wyjmuję starego przyjaciela spod dokumentów, idę do swojego gabinetu i odtwarzam ich przyjemną pogawędkę. – Och, ta pizza jest taka pyszna. Mogłabym ją jeść codziennie – zaczyna Maria. – No i jesz – odpowiada Roxanne. – No fakt – mówi Maria z pełnymi ustami. – Ale przynajmniej nie kupuję jej w Barneys – sili się na snobistyczny akcent. – Nie do wiary, jak ona mogła zamówić kawę w Barneys i nawet nas nie zapytać, czy nie mamy ochoty. Nienawidzi nas – stwierdza, nie przerywając jedzenia. – I z wzajemnością – mówi Roxanne. – Nie cierpię tej dziwki. Myśli, że jest jakąś primadonną. Śmieję się pod nosem. Zaczyna się robić bardzo interesująco. – A Rikash nic tylko wchodzi jej do tyłka. To taki wazeliniarz! Jest dla niej słodziutki, żeby potem móc cały dzień przysypiać za biurkiem po nocnym clubbingu – odpowiada Maria. – Dobrze, że Antoine w końcu przeniósł się do Paryża – dodaje między kęsami. – Miałam ochotę urwać mu głowę. Uważał, że ona jest wyjątkowa. Dzięki Bogu, już nie muszę oglądać jego strasznej gęby. Obie wybuchają histerycznym śmiechem. – Słyszałaś najnowsze wieści? – pyta Maria. – W zeszłym tygodniu weszłam do Harry’ego Trauma i znalazłam na jego biurku pozew rozwodowy. Pewnie żona dowiedziała się w końcu o jego długich lunchach z Bonnie – mówi, dostarczając Roxanne porcji świeżych
plotek. – Może dlatego chce odejść z firmy? Lubi się z nią pieprzyć, ale nie jest w stanie z nią pracować. A więc to Harry zamierza odejść! To nagranie jest cenniejsze, niż myślałam. – Nie winię go. To straszna dziwka. Ale nie uwierzysz, co zrobiłam. Powiedziałam mu, że Catherine rozpowiada w kancelarii o jego rozwodzie. Boże, szkoda, że nie widziałaś jego twarzy. Był wściekły. – Żartujesz? – piszczy Roxanne. – Uwierz mi, siostro. Obiecaj, że nikomu nie powiesz. – Nie martw się, to będzie nasza tajemnica. Nie chcę przecież, żeby wyżywał się na mnie. Mógłby mi zabronić używania samochodu. Ostatnio pojechałam do fryzjera na Queens. To dużo wygodniejsze niż metro – wyznaje, chichocząc. – Ja jeżdżę na wyprzedaże do supermarketów. Uwierzysz, że uchodzi mi na sucho używanie do tego firmowego auta? – odpowiada Maria. Bingo. Dobra nasza. Dumna ze swoich umiejętności detektywistycznych wyłączam dyktafon. Następnym razem, kiedy któraś z was zajdzie mi za skórę, zrobię szach mat, drogie panie.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI – Dzwoni Amy z Met Banku. Jest chyba strasznie zdenerwowana. – Dzięki, Rikash, połącz. – Dzień dobry, Amy. Przepraszam, że nie wysłałam tego sprawozdania od Bonnie. Zaraz się tym zajmę. – Nie dlatego dzwonię. Nagle słyszę w jej głosie panikę. – Właśnie dostaliśmy zawiadomienie o wszczęciu przeciwko nam postępowania regulacyjnego. Bonnie zasugerowała, żebym zadzwoniła do ciebie, bo podobno w Paryżu zajmowałaś się tego typu sprawami dla francuskiego banku. – Yyy, tak, to prawda. – Świetnie. Chyba będzie najlepiej, jak powierzymy tę sprawę właśnie tobie. – Czego dotyczy to postępowanie? – Jeden z naszych maklerów zataił przed swoim menedżerem milionowe straty w obrotach i zdefraudował fundusze naszych klientów. Oho, sprawa jest poważna. Przebiegam w myślach podobne przypadki, którymi zajmowałam się w przeszłości, i włączam tryb „postępowanie regulacyjne”. – Jak się o tym dowiedzieliście? – Przyznał się po tym, jak jeden z klientów złożył skargę. Mam nadzieję, że nie jesteśmy w poważnych tarapatach – mówi drżącym głosem. – Pewnie grożą nam jakieś wielkie kary. – Nie, jeśli macie odpowiednie procedury kontrolne do wykrywania tego typu malwersacji. Amy milczy. Aha. – Macie procedury kontrolne, prawda? Muszą mieć. W dzisiejszych czasach to standard. – Tak... ale nie jestem pewna, czy są odpowiednie. W zeszłym roku kontrola rządowa stwierdziła, że nasze procedury są wadliwe. Słyszę, że oddycha coraz szybciej, i zaczynam rozumieć dlaczego. – Wprowadziliście zmiany? – pytam, obawiając się, że z góry znam odpowiedź.
– Jeszcze nie. Brakuje nam ludzi i nie mieliśmy czasu się tym zająć. – Och. Merde! Mimo tego, co właśnie usłyszałam, staram się zachować spokój. Nie chcę wprowadzać dodatkowej histerii, ale zdaję sobie sprawę, że Amy i jej bank mają poważne kłopoty. – Ile najwięcej mogą kazać nam zapłacić? Kilkaset tysięcy dolarów? – To może być nawet kilka milionów, ale nie uprzedzajmy faktów. – O Boże, wyleją mnie! – wykrzykuje, zupełnie tracąc nad sobą panowanie. – To ja kieruję działem prawnym i kontroli wewnętrznej. Czy mogę za coś takiego iść do więzienia? Biorę głęboki oddech. – To bardzo mało prawdopodobne, chyba że działałaś z zamiarem popełnienia przestępstwa. Musisz jednak wiedzieć, że w ciągu ostatnich kilku lat skandale i ogólna atmosfera sprawiły, że i organy regulacyjne, i prokuratura bacznie przyglądają się wszelkim uchybieniom. Obawiam się więc, że odpowiedź na twoje pytanie brzmi: tak, istnieje taka możliwość. Zaczyna łkać. To jedna z tych nielicznych sytuacji, kiedy nie cierpię swojej pracy, bo muszę przekazywać ludziom złe wieści. Rób to, w czym jesteś najlepsza, Catherine – zachowaj spokój i optymizm. – Posłuchaj, Amy. Musisz się teraz uspokoić. Wszystko będzie dobrze. Po prostu rób dokładnie to, co ci powiem, a nikt nie pójdzie do więzienia. – Okej – odpowiada, a jej płacz przycicha. Dobra robota, Catherine. Bądź silna i pomóż jej przez to przejść. Już nieraz to robiłaś. – Na początek prześlij mi kopię listu, który dostaliście od regulatora. – Jasne. – Następnie powinniście napisać list do klientów i poinformować ich, że zajmujecie się tą sprawą. Musicie też zabezpieczyć wszelkie dane dotyczące tej sprawy, takie jak e-maile czy nagrania rozmów telefonicznych. W następnej kolejności trzeba zdecydować, czy zawiesić
tego maklera – moim zdaniem koniecznie powinniście to zrobić. Pamiętaj, żeby zapisywać wszystkie podejmowane przez was kroki. Uważam też, że najlepiej będzie podjąć współpracę z organami regulacyjnymi. Radzę ci zadzwonić do nich i powiadomić ich o waszych zamiarach. Taka postawa na pewno będzie działać na waszą korzyść. – Zajmiemy się tym od razu. – Świetnie. Będziemy w kontakcie. – Dziękuję, Catherine. Wiedziałam, że najlepiej zwrócić się w tej sprawie do ciebie. Jak tylko się rozłączam, telefon znów dzwoni, a ze słuchawki ryczy na mnie głos Bonnie. – Rozmawiałaś z Amy? – Tak, przed chwilą. – Co jej powiedziałaś? – Że powinni współpracować z regulatorem i że musi się tym zająć natychmiast. – Nie o to mi chodzi. Co z tym, że może pójść za kratki? Powiedziałaś jej, mam nadzieję, że nie ma takiej możliwości? – Tego nie mogłam zrobić. Zawsze istnieje jakieś ryzyko – odpowiadam, zaniepokojona tym, co usłyszałam – czyżby sugerowała, że powinnam okłamywać klientów? – Co ty do cholery bredzisz? Klienta trzeba uspokoić – wrzeszczy do telefonu. – Moim zdaniem powinni walczyć z regulatorem. Chryste, nie powinnam była wysyłać jej do ciebie. Co z ciebie za prawnik?! – Szczery. Nie chcę kłamać i robić ludziom fałszywych nadziei. – To nie jest kłamstwo, powiedzieć klientowi, że nie pójdzie siedzieć. Tak wynika z orzecznictwa, rozumiesz? – Jej głos zmienia się w nieprzyjemnie wysoki sopran. – Za to ci się płaci, Catherine: masz doradzać klientom, a nie przedstawiać im nieprawdopodobne, czarne scenariusze. Oh zut! Może ona ma rację? Rzeczywiście, zgodnie z dotychczasowym orzecznictwem wyrok więzienia jest raczej mało prawdopodobny. Dotąd stosowałam w pracy zasadę, że jeśli klient zadaje mi pytanie, odpowiadam szczerze i otwarcie, przedstawiając mu najlepszy i najgorszy scenariusz. Teraz zaczynam się zastanawiać, czy to
dobry sposób na praktykowanie prawa, zwłaszcza tu, w Nowym Jorku. – Może dział pozwów będzie w stanie lepiej jej doradzić? – Nie ma mowy. To nasza sprawa, Amy jest moim klientem. Znalazłam się w samym środku kolejnej bitwy wojowników. Fantastique. – A ty lepiej zmień to negatywne nastawienie, bo w przeciwnym razie za dziesięć lat nadal będziesz pisać sprawozdania o pralniach. Rozłącza się bez pożegnania. – Wolałabym prasować koszule w Madame Paulette, niż mieć do czynienia z tobą – mamroczę do słuchawki. – Idziemy do Waverley Inn na drinka. Pójdziesz z nami? Skrzywiłam się, kiedy telefon zadzwonił zaraz po mojej scysji z Bonnie, ale cieszę się, rozpoznając w słuchawce głos Lisy. – My, to znaczy? Wiem, że chodzi jej o tę okropną trójkę, ale pytam i tak, a potem przyjmuję zaproszenie. Muszę się napić. – Świetnie. Spotkamy się na miejscu. – Super. Do zobaczenia o ósmej. Nie spóźnij się, nie chcemy stracić stolika. Strasznie trudno tam cokolwiek zarezerwować. Przychodzę za piętnaście ósma, bar pęka w szwach. Maleńki lokal z niskim sufitem napakowany jest ludźmi ze świata mody, pisarzami w obowiązkowych tweedowych marynarkach, biznesmenami w garniturach i zwykłymi imprezowiczami. Biorę głęboki oddech i czuję, jak rozluźniają mi się ramiona. Amanda macha do mnie z drugiego końca sali i obdarza mnie swoim najlepszym uśmiechem à la Julia Roberts. – Catherine, jak się masz? Chcesz kieliszek Veuve? Ups, ramiona znów mi się spinają. – Nie, dzięki. Nie jestem w nastroju na głupią paplaninę. Przedzieram się przez tłum, żeby usiąść obok Lisy, która rozpoznaje moją minę pod tytułem „muszę pogadać” i zamawia dla mnie lampkę czerwonego wina. – Co ci jest? Wyglądasz okropnie. – Bonnie. – Znowu? Co tym razem?
– Twierdzi, że jestem złym prawnikiem. – Co? A czemu? – Bo powiedziałam klientowi prawdę. Jej zdaniem to nie jest dobre doradztwo. – O co chodziło? Co się stało? – To długa historia. Klientka zapytała mnie, czy istnieje ryzyko, że będzie musiała zapłacić karę albo iść do więzienia. Powiedziałam jej, że chociaż to bardzo mało prawdopodobne, nie można tego wykluczyć. Bonnie strasznie się na mnie wkurzyła. Kiedy opowiadam o wszystkim Lisie, czuję się jeszcze bardziej przygnębiona. Pracuję po godzinach, żeby zdobyć szacunek partnerów, i co w zamian dostaję? Oskarżenie, że nie znam się na prawie, wykrzyczane piskliwym sopranem. – Nie wiem, dlaczego wszyscy tolerują jej okropne zachowanie. – Nie przejmuj się tą zołzą. Może wybierzesz się z nami na długi weekend do Irlandii, żeby o wszystkim zapomnieć? – pyta Lisa, wręczając mi kieliszek beaujolais. Irlandia? Z tymi trzema diwami? Wolałabym raczej spędzić weekend na obozie dla trudnej młodzieży. – Będziemy mieszkać w hotelu G Philipa Treacy’ego. Jest cudowny! – wykrzykuje Beverly. – Ale nie tak cudowny jak niedawno odnowiony Hôtel du Petit Moulin Christiana Lacroix w Paryżu. To dopiero cudo – wtrąca Amanda. Kiedy siedzę i jednym uchem słucham ich płytkiej rozmowy, moje blackberry zaczyna wibrować, sygnalizując nowego e-maila. Boję się, że to kolejna zjadliwa wiadomość od Bonnie, więc najpierw mam ochotę wyłączyć telefon i tak się upić, żeby trzy szpanerki musiały się za mnie wstydzić. Potem jednak Catherine profesjonalistka bierze górę i otwieram e-maila. Od: Amy Lee Do: Catherine Lambert DW: Bonnie Clark; Scott Robertson Temat: Dziękuję Droga Catherine, chciałam tylko powiadomić Cię o postępach sprawy. Zastosowałam
się do Twoich rad – zadzwoniłam do regulatora i poinformowałam, że jesteśmy chętni do współpracy. Dość dobrze zareagowali na naszą propozycję i powiedzieli, że wezmą to pod uwagę, jeśli okaże się, że konieczne będzie nałożenie na nas grzywny. Ponadto jestem prawie pewna, że nie wyląduję w więzieniu. Tego samego nie mogę powiedzieć o naszym maklerze. Bardzo Ci dziękuję, że byłaś ze mną szczera i nie mówiłaś mi tylko tego, co chciałam usłyszeć. Doceniam Twoją szczerość. Jesteś wspaniałym prawnikiem, Catherine, i cieszę się, że to Ty zajmujesz się naszą sprawą. Zadzwonię jutro, żeby omówić szczegóły. Pozdrawiam Amy Jestem w siódmym niebie. Pękam z radości, bo kopiee-maila dostali też Bonnie i Scott. Już mam zamiar zacząć krzyczeć ze szczęścia, kiedy dostaję od Jeffreya esemesa, który sprawia, że przyspiesza mi tętno i mam ochotę skakać z radości. Tęsknię. Chcę Cię zobaczyć. Lunch jutro? – Drogie panie, stawiam następną kolejkę.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY – Musisz odpocząć od tej ciężkiej pracy – mówi Jeffrey, kiedy siedzimy naprzeciwko siebie w Café des Artistes. Rozglądam się po sali i podziwiam malowidła na ścianach. Czuję się jak w filmie Woody’ego Allena. – Wiem, ale muszę pracować nad tym okropnym debiutem giełdowym dla straszliwie wymagającego klienta – droczę się z nim. – Dobra, dobra, to wszystko moja wina. Patrzy na mnie z wahaniem, po czym mówi dalej. – Jeśli to ja skazałem cię na odsiadkę w kancelarii, to ja powinienem cię uwolnić. – Zerka na mnie figlarnie. Czuję, że zaczynają mi się pocić ręce, bo spodziewam się, że zaraz zaproponuje coś, na co ja jeszcze nie jestem gotowa. – Chcę cię o coś zapytać – mówi, wpatrując się w kieliszek chardonnay. – Jasne, pytaj. – Może to trochę za wcześnie na takie propozycje, ale co byś powiedziała na wypad do Bridgehampton? Jeden z moich kolegów ma tam dom i zaprosił mnie na weekend. Weekend? Oh là, là... Czy jestem na to gotowa? Chociaż silny pociąg fizyczny, który czuję do Jeffreya, sprawia, że mam ochotę zgodzić się od razu, profesjonalna Catherine ma poważne wątpliwości. W czasie wspólnego weekendu na pewno pójdziemy razem do łóżka, a to może postawić mnie w niezręcznej sytuacji w pracy. Jeśli przyjmę tę propozycję, już nie będzie odwrotu. Jeffrey widzi, że się waham. – Nie musisz odpowiadać od razu. – Nie chodzi o to, że nie chcę. Po prostu boję się, jak to może wpłynąć na moją reputację w kancelarii. Wiem, że dla ciebie to pewnie praca jak każda inna, ale ja od sześciu lat ciężko haruję w tej firmie i chcę zostać partnerem. – Rozumiem. – Delikatnie gładzi mnie ręką po policzku. – Nie mam najmniejszych wątpliwości, że ci się uda. Silna wola słabnie... Weź się w garść, Lambert!
– Daj mi chwilę na zastanowienie. – Okej, masz czas do deseru. – Sięga po moją rękę. – Na pewno polubisz moich przyjaciół. Już nie mogą się doczekać, żeby cię poznać. – Tak, ja też chętnie ich poznam... Tylko że teraz tyle się dzieje w kancelarii. – Asekuracyjnie dorzucam kilka słów o pracy na wypadek, gdybym chciała odmówić. – Jestem twoim klientem, zapomniałaś? Czy klient nie jest zawsze najważniejszy? – Tak, ale nie jesteś moim jedynym klientem. W tym tkwi problem. – Nie wiesz, że problemy to ukryte możliwości? – puszcza do mnie oczko, a potem pokazuje kelnerowi, żeby przyniósł rachunek. Po tym lunchu przez kilka dni Jeffrey przysyła mi e-maile w stylu: S’il vous plaît, Catherine! Dites oui![40] Jak przystało na prawnika, sporządzam listę „za” i „przeciw” wspólnego weekendu. Za – Słona oceaniczna bryza jest dużo przyjemniejsza niż powietrze z kancelaryjnej klimatyzacji. – Świeży homar jest nieporównanie lepszy niż zimny bufet w biurze. – Kąpiele w wodzie morskiej pomagają w walce z cellulitem. – Nasze wspólne zainteresowania na pewno sprawią, że weekend będzie niezapomniany (już spakowałam płytę z największymi przebojami Niny Simone!). – Spędzę noc z bardzo atrakcyjnym mężczyzną... (Uff, Catherine, spróbuj przebić ten argument!) Przeciw – Blackberry może nie mieć zasięgu na plaży. – Trudno będzie zachować ten wypad w tajemnicy. – Jeśli spotkam tam kogokolwiek z firmy, narażę się na kancelaryjne plotki. – Mogę sobie narobić (trochę) zaległości w sprawie Diora i nie tylko. Jakimś cudem uznaję, że „za” przeważają nad „przeciw”, ulegam więc i przyjmuję zaproszenie. Teraz potrzebuję pomocy w sprawach najwyższej wagi i dlatego wzywam do siebie Rikasha.
– Jeffrey zabiera mnie na weekend do Hamptons. – Masz szczęście. Przynajmniej jedno z nas zostanie zaspokojone. – Przestań! I tak mam masę obaw. – Nie martw się. Jeffrey na pewno znajdzie sposób, żeby cię zrelaksować. – Rikash! Nie zawołałam cię tu po to, żebyś mnie dręczył. Potrzebuję rady w kwestii stroju. – Nie, nie potrzebujesz. Masz najlepszy gust ze wszystkich znanych mi osób. – Pochlebstwami nic nie wskórasz. Chcę usłyszeć opinię eksperta. – W takim razie dobrze trafiłaś. – Świetnie. Zależy mi, żeby wszystko poszło dobrze. Już nie mogę się doczekać spokojnego weekendu daleko stąd. – Spokojnego? Tobie naprawdę potrzebna jest pomoc. – Czemu? Unosi idealne brwi. – W porównaniu z Hamptons Saint-Tropez to ospała mieścina. Wiesz o tym, prawda? Czytałam o tym kurorcie w kilku czasopismach turystycznych, ale nie miałam pojęcia, co mnie tam czeka. – Okej, to co powinnam z sobą zabrać? – Wszystko, co pokazuje trochę ciała. – Ale ja jestem blada jak Maria Antonina – nagie ciało nie będzie wyglądać dobrze. – Kochanie, nie martw się o opaleniznę. Możesz ją kupić w butelce. Za to koniecznie potrzebujesz kilku skąpych kreacji. Przerywa na chwilę. – I treningu obwodowego. – Słucham? – Jeśli masz się rozebrać, to musisz poćwiczyć. Używanie blackberry nie wzmacnia mięśni. – Do wyjazdu zostały mi tylko trzy dni. – Przy wystarczająco intensywnym treningu możesz wymodelować sobie sylwetkę w czterdzieści osiem godzin. Uwierz mi, nieraz tak robiłem. Musisz się zobaczyć z Angelem, to mój osobisty trener.
Prawdziwy cudotwórca. Zadzwonię do niego i zapytam, czy przyjmie cię na kryzysową konsultację. Wychodzi z mojego gabinetu dumny, z zadowoleniem malującym się na twarzy, jak zawsze, kiedy może oświecić mnie w kwestiach mody, urody lub Nowego Jorku. Co ja bym bez niego zrobiła? Dzwoni do mnie interkomem. – W porządku, masz wizytę punktualnie o piątej. Będzie na ciebie czekał w klubie sportowym Reebok. – Rikash, ale ja nie mam z sobą żadnych ubrań do ćwiczeń. Poza tym tonę w papierach – muszę się zająć dokumentami Met Banku. A co jeśli Bonnie będzie mnie szukać? – Kochanie, Bonnie jest w mieście. Robi sobie botoks i kupuje Crème de la Mer, więc nie masz się o co martwić. Panuję nad wszystkim. Jak rasowa sportsmenka stawiam się w klubie Reebok na dziesięciocentymetrowych obcasach, w obcisłej sukience i z perłami na szyi. Czuję się tak, jakbym właśnie przyleciała z kosmosu: mieszanka potu, stękania, rozciągania mięśni i feromonów w powietrzu sprawia, że kręci mi się w głowie. Siadam na krześle, a obok mnie przechodzi dwóch mięśniaków w superdopasowanych spodenkach z lycry. Jeden z nich przygląda mi się pożądliwie. – Nowa w klubie? – Hm, tak, można tak powiedzieć. – No to do zobaczenia – puszcza do mnie oczko. Co ja tu do diabła robię? Mam wielką ochotę pobiec z powrotem do kancelarii i schować się pod biurkiem. Może odpuszczę sobie ćwiczenia i zamiast tego pójdę do klubowej kawiarni na espresso i croque monsieur[41]? Kiedy wyjmuję blackberry, żeby sprawdzić e-maile, do recepcji wchodzi wysoki blondyn w obcisłych czarnych legginsach i czarnym swetrze w serek. – Catherine? – Angel? – Miło cię poznać, kochanie. – Całuje mnie dwa razy. – Przyjaciele Rikasha są moimi przyjaciółmi. – Mówił ci, że nie mam stroju do ćwiczeń?
– Nie ma sprawy, słoneczko. W szafce w damskiej szatni czeka już na ciebie ubranie. Tu masz klucz. Spotkamy się za pięć minut. Szybko wkładam kostium z lycry i kosmicznie wyglądające tenisówki, a potem biegnę z powrotem do recepcji. Angel przez kilka minut ocenia moje mięśnie. Czuję się jak konkursowa jałówka na wiejskim jarmarku. – Okej, już znam twoje najsłabsze punkty. Najsłabsze punkty? Auć, właśnie zaczynam odczuwać ból, który zaraz zostanie zadany mojemu ciału. Sauna wygląda teraz niezwykle kusząco. Z wyrazem współczucia na twarzy Angel podchodzi do mnie i łapie mnie za rękę, tak że niemal dusi mnie zapach jego perfum Acqua di Gio. – Chodźmy, kochanie. Nie ma czasu do stracenia. Potrzebny ci porządny trening. Wchodzimy do przeszklonego pokoju pełnego sprzętów jak z filmów o Jamesie Bondzie. Catherine Deneuve powiedziała kiedyś, że w miarę jak kobieta się starzeje, musi zdecydować, czy będzie dbała o policzki, czy o pośladki. Biorąc pod uwagę, co mnie czeka, wolałabym skoncentrować się na twarzy. Maseczki są znacznie mniej wymagające. – Zaczniemy od pilatesu. Wskazuje na przyrząd przypominający element wyposażenia chińskiej izby tortur. – To reformer. Pomaga wzmocnić główne mięśnie i poprawić ogólną sprawność, a nie tylko poszczególne części ciała. Kiwam głową z przerażeniem. Patrząc na tę maszynę, spodziewam się, że nie wyjdę stąd w jednym kawałku. Instaluję się na reformerze i wykonuję zadawane mi przez Angela ćwiczenia wytrzymałościowe, aż moja twarz robi się sina. Po piętnastu minutach próbuję uciekać, wymawiając się pracą. – Angel, muszę iść do szatni, żeby sprawdzić e-maile. Mam teraz ważną sprawę i... Kręci głową, pokazując, że tego nie kupuje. – Nie kiedy masz trening ze mną. Mowy nie ma. No, dalej, jeszcze dwadzieścia! Musimy spalić trochę tych francuskich kalorii.
Włącza stoper i krzyżuje ręce jak kapral na poligonie. Kiedy tylko kończę się torturować, podchodzi do mnie. – Zanim zapomnę: czy mogę zadzwonić do ciebie po poradę prawną? Mam kłopoty z firmą ubezpieczeniową. Wcale mnie nie dziwi jego pytanie. Prawników ciągle się prosi o darmowe doradztwo. Zważywszy na to, że wiszę głową w dół, całkowicie zdana na jego łaskę, zgadzam się. Kiedy wychodzimy z sali tortur, każe mi przez dwadzieścia minut skakać na skakance. Próbuję go ostrzec, że mam stan przedzawałowy, ale brakuje mi na to powietrza w płucach. – Dobra, a teraz ćwiczenia z piłką lekarską. Przynosi ogromną czerwoną piłkę, mam położyć ją sobie na głowie i chodzić na ugiętych kolanach. – To świetnie modeluje tyłeczek, więc chodź tak przez co najmniej kwadrans. Krążę po pokoju, wyglądam jak upośledzony pingwin i czuję się jak idiotka. Na domiar złego pan Mięśniak obserwuje mnie przez przeszklone drzwi. Pot spływa mi po twarzy i nie mogę przestać myśleć o pracy, która czeka na mnie w kancelarii. Po półtorej godziny pocenia się i zadawania sobie bólu poddaję się. – Angel, było mi naprawdę bardzo miło, ale muszę uciekać. Dziękuję za wszystko. Czuję się jak nowo narodzona. – Powodzenia w Hamptons – mówi, klepiąc mnie po plecach. – Rikash opowiadał mi, że wybierasz się tam na weekend. – Dzięki. – Zadzwonię w przyszłym tygodniu w sprawie tego ubezpieczenia. – Nie ma sprawy. – Do zobaczenia wkrótce! Akurat! Prędzej zacznę pić czerwone wino z kartonu. W kancelarii Rikash przygląda mi się, kiedy chwiejnym krokiem i ze zbolałym wyrazem twarzy przechodzę obok jego biurka. – Nie chcę o tym rozmawiać. Z mojego urażonego spojrzenia orientuje się, że mówię poważnie. Przekręca się w stronę komputera i wraca do pisania. Moje ciało jest jak galaretka. Siedzenie sprawia mi ból i ledwo daję
radę utrzymać ręce na klawiaturze. Żeby poprawić sobie humor, zaczynam myśleć o nadchodzącym weekendzie z Jeffreyem. Nie zważając na promieniujący ból w łydkach, próbuję skończyć sprawozdanie o prawach autorskich w Ameryce dla Diora.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY – Chodźmy na zakupy w czasie lunchu. Musimy znaleźć ci coś, co odsłania ponętny dekolt. – Rikash, być może nie zauważyłeś, ale ja nie mam ponętnego dekoltu. Poza tym niby kiedy miałabym iść na zakupy? Tylko popatrz na moje biurko. – Ustaw sobie przekazywanie połączeń na komórkę. Od lat jeżdżę do Hamptons na festiwal filmowy. Uwierz mi, kochanie, potrzebujesz czegoś naprawdę sexy. Z opisu Rikasha wnioskuję, że w kurorcie jest jak na zlocie modelek ekskluzywnej bielizny, co zaczyna mnie martwić. – No to może o pierwszej? – proponuje. Dokładnie o pierwszej Rikash staje w drzwiach mojego gabinetu i wywołuje mnie zamaszystymi gestami, podczas gdy ja przez telefon omawiam z Amy list do Urzędu Nadzoru Kiwam głową i pokazuję mu, że potrzebuję jeszcze pięciu minut. O drugiej, kiedy nadal rozmawiam, on znów opiera się o framugę i znacząco zerka na zegarek, a ja potakuję, ale nie mogę się nigdzie ruszyć. O trzeciej po raz kolejny staje w drzwiach i macha do mnie, ale muszę go zignorować – właśnie przeglądamy ze Scottem prospekt Browsera. O czwartej, kiedy siedzi u mnie Nathan, Rikash jeszcze raz próbuje wywabić mnie z gabinetu, udając, że dzwoni alarm. Nathan całkowicie lekceważy wysiłki Rikasha i nie przestaje bombardować mnie pytaniami dotyczącymi debiutu Browsera, daty wyprowadzki z narożnego gabinetu i liczby nabitych godzin. Wybija piąta, a ja nadal nie ruszyłam się z krzesła. Rikash wpada do mnie przed wyjściem. – No i co z naszymi zakupami? Idę już do domu. – Wiem, wiem i przepraszam. Miałam kilka palących spraw. Pewnie będę musiała zostać tu do północy. Możemy przełożyć nasz wypad na jutro? Odprowadzam go do windy.
– Jasne, ale dłużej nie możesz tego odkładać. Jutro wyjeżdżasz – mówi, kręcąc głową, wyraźnie zmartwiony stanem mojej mało seksownej garderoby. – W ten weekend musisz poczuć się jak Brigitte Bardot. Czas przywrócić seks do łask. W piątek rano mam jeszcze więcej pracy, niż się spodziewałam. Prawnicy i bankierzy zajmujący się sprawą Browsera nie przestają dzwonić, a muszę jeszcze bezwzględnie skończyć sprawozdanie o prawach autorskich w Ameryce dla Pierre’a Le Fureta. O wpół do dwunastej podnoszę oczy znad ekranu do telekonferencji i widzę, że Rikash siedzi naprzeciwko i trzyma w ręce moją torebkę. – Wychodzimy natychmiast. Nie ruszę się stąd, dopóki za mną nie pójdziesz – mówi głośnym szeptem. – Robię to dla twojego dobra. No, chodź! Pokazuję mu, żeby zaczekał. Jak tylko kończę rozmowę, wysyłam sprawozdanie do paryskiej siedziby Diora i ruszamy biegiem do Barneys na superszybką rundkę po sklepach. Rikash aż promienieje, popychając przeszklone drzwi obrotowe, podczas gdy ja staram się zlekceważyć rwący ból w mięśniach. – To mi poprawi nastrój. Nie mogę znieść atmosfery, jaka ostatnio panuje w kancelarii. – Uważasz, że jest gorsza niż zwykle? – Gorsza? Kochanie, jest tragiczna. Te ciągłe intrygi i podniesienie wymogów godzinowych wszystkich przybijają. – Pewnie masz rację. – Słyszałem, że nawet partner, który kieruje działem własności intelektualnej, myśli o odejściu. A on jest w tej firmie dłużej niż antyki z recepcji. – Naprawdę? Skąd wiesz? – Wszyscy o tym rozmawiają. Jeśli odejdzie, na pewno zabierze z sobą kilku ważnych klientów. Mam nadzieję, że to nie odbije się negatywnie na nas. – Mało prawdopodobne. Widziałeś, ile mam akt na biurku? – Oczywiście, w końcu to ja je przynoszę. Chyba po prostu musimy robić, co się da, żeby mieli o nas dobrą opinię, i spokojnie przeczekać tę burzę.
– Dlatego założyłeś krawat w piątek? – Staram się wpasować w rolę asystenta idealnego. Poza tym nie cierpię niezobowiązujących piątków. Widziałaś, w co się wtedy ubiera większość ludzi? – macha z pogardą ręką. – Na następnym zebraniu zaproponuję, żebyśmy zamiast tego wprowadzili w piątki niezobowiązujący seks. Myślę, że znacznie poprawiłoby to atmosferę. – Świetny pomysł. Bonnie na pewno będzie zachwycona. W Barneys idziemy do działu Co-Op, gdzie są wystawione najnowsze kolekcje. Sama z reguły od niego nie zaczynam. Pierwszą rzeczą, którą bierze do rąk Rikash, jest przezroczysty jasnofioletowy top z maleńkimi cekinowymi motylkami, naszytymi w strategicznych miejscach, tak żeby zakryć sutki. – To jest sexy. – Żartujesz? Nie mogę włożyć czegoś takiego, jest całkiem przezroczysty. – Przestań, będzie ci w nim świetnie. Zatrzymuje się i podnosi parę obcisłych białych dżinsów z cekinami na kieszeniach. – To będzie świetny zestaw! – zachwyca się. Bez przekonania idę do przymierzalni z ubraniami prosto z filmu Boogie Nights. Narzekam przez całą drogę. – Nie wierzę, że zmuszasz mnie do mierzenia czegoś takiego. W życiu nie pokazałabym się w tym na ulicy. Zakrywając sobie klatkę piersiową, wychodzę z przymierzalni, żeby w wielkich lustrach przyjrzeć się swojemu nieprzyzwoitemu strojowi. Mimo obolałych od przysiadów nóg, patrząc na swoje odbicie, próbuję się wyprostować. – Czy ona nie wygląda cudownie? – Rikash zwraca się do dwóch kobiet, które stoją przy wejściu do przymierzalni. – Fantastycznie – wzdycha zazdrośnie jedna z nich. – Szkoda, że ja nie mogę już nosić takich ubrań. Moja najlepsza przyjaciółka miała taki top za czasów Studia 54. Okej, teraz zaczynam mieć jeszcze większe wątpliwości. Mój asystent chce wyprawić mnie na romantyczny weekend ubraną od stóp do głów w ciuchy disco.
– Wezmę te dżinsy – zgadzam się na jeden z jego wyborów, żeby nie zaczął się dąsać. – Ale poszukam mniej prześwitującej góry. Skandal sutkowy będzie musiał poczekać na Tydzień Mody w Indiach. – Nie bądź taka świętoszkowata! Może jako strój plażowy kupisz sobie podomkę w kwiatki? To by dopiero było. Niezadowolony odnosi stanik udający top z powrotem na półkę. – O, to coś dla mnie – mówię, biorąc do ręki różową jedwabną bluzkę bez pleców wyszywaną malutkimi białymi kwiatuszkami. – Potrzebujesz do tego butów. – Potrzebuję kolejnej pary butów, tak jak Paryż potrzebuje więcej samochodów. Mam sandały, które kupiłam sobie na Lazurowym Wybrzeżu. Będą świetnie pasować. – Och, wspaniale – entuzjazmuje się. – Nadal nie mogę uwierzyć, że wyjeżdżam z Jeffreyem. Muszę się uszczypnąć. – Ja to zrobię – mówi, ściskając mnie za ramię. – Aha, są tu jakieś mięśnie. Angel musiał się za ciebie zabrać. – Zabrać się za mnie? O mało mnie nie zabił! Kiedy idziemy w stronę windy, Rikash marszczy brwi. – Czekaj, a co z kostiumem kąpielowym? – pyta. – Masz coś nieprzyzwoitego? – W zeszłym roku kupiłam nowe bikini. Patrzy na mnie zdziwiony. – Musisz mieć coś naprawdę seksownego, żeby zrobić wrażenie na plaży. No, chodź, pospiesz się. Idzie tak szybko, że ledwo za nim nadążam. Rozglądam się i zdaję sobie sprawę, że to tu modne nowojorczanki, które mają grube portfele i szczupłe sylwetki, zaopatrują się w bikini. Rikash z prędkością karabinu maszynowego recytuje mi najważniejszych projektantów, a potem wręcza pięć kostiumów idealnych dla brazylijskiej modelki. Ku jego ogromnemu rozczarowaniu wybieram klasyczny dwuczęściowy strój, który zakrywa wszystkie moje problematyczne miejsca, i ruszam do przymierzalni. W lustrze widzę się nago i przypominam sobie, że przecież Jeffrey zobaczy mnie au naturel. Obawy związane z moim brakiem bronzage i ciągłe wątpliwości
dotyczące weekendu z klientem sprawiają, że szybko opuszczam przymierzalnię. Kiedy stoję przy kasie i wyciągam portfel, podchodzi do mnie Rikash. – Nie spodoba ci się to, co powiem, kotku, ale powęszyłem trochę wokół Jeffreya. – Co masz na myśli? – Zbadałem jego przeszłość. Chciałem się upewnić, że nie jest jednym z tych kobieciarzy, których pełno w Hamptons. Jest ich tam więcej na kilometr kwadratowy niż żywopłotów. Zaskoczył mnie i czuję, jak plecy znów mi sztywnieją. Czemu mówi mi coś takiego kilka godzin przed wyjazdem? – Rikash, nie czas teraz siać wątpliwości. I tak jestem wystarczająco zestresowana tym weekendem. Wiesz coś, czego ja nie wiem? – Chcę mieć pewność, że nikt cię nie zrani. Rozluźniam się. – Dziękuję, że się o mnie troszczysz – klepię go po plecach. – Musimy wracać do kancelarii, bo inaczej Roxanne znów mnie przyłapie na robieniu zakupów w czasie pracy. – Racja. Pani Zołza dużo by dała, żeby złapać cię z tymi torbami, prawda? – No to nie pozwólmy jej zepsuć nam tego cudownego dnia. – Zmieniam temat. – Mam nadzieję, że nie jesteś zbyt rozczarowany moim wyborem bikini? – Diana Vreeland powiedziała kiedyś, że nie należy się bać ordynarności tylko nudy. – Uważasz, że jestem nudna? – Ależ skąd, kochanie. Gdybyś była, w życiu nie pokazałbym się z tobą publicznie.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY Jeśli komuś się wydaje, że wyjazd na weekend do Hamptons jest relaksujący, to musi być całkowicie fou[42]. Po autostradzie numer dwadzieścia siedem samochody poruszają się tak żółwim tempem, że człowiek zaczyna się zastanawiać, czy kiedykolwiek dojedzie na miejsce. Wyglądam przez okno – z każdej strony otaczają nas luksusowe SUV-y i kabriolety. Na szczęście czas mi się nie dłuży, bo Jeffrey trzyma mnie za rękę, opowiada o latach spędzonych w Kalifornii i droczy się ze mną, nabijając się z Francuzów. – Korki może i są gorsze niż w Paryżu, ale przynajmniej nie ma tu paryżan! – Ha! Gdyby amerykańskie samochody nie były tak wielkie, że zajmują pół autostrady, już dawno byśmy dojechali. – Mam ochotę przejechać tych pajaców. Może po naszym debiucie kupię sobie samolot? – Nie tak szybko, monsieur, będziesz musiał jeszcze trochę poczekać. To przypomina mi, że powinnam sprawdzić swoje blackberry. Wyciągam je z torebki i szybko przeglądam około pięćdziesięciu e-maili, które już czekają na mnie w skrzynce. Jest wśród nich wiadomość od Pierre’a, który chwali moje sprawozdanie o prawach autorskich dla Diora. To sprawia, że szeroko się uśmiecham. Kolejna wiadomość jest od Bonnie, która radzi mi, żebym przestała „tracić czas” na błahe sprawy własności intelektualnej dla francuskich klientów. Ten e-mail mnie dołuje. Już mam wyłączyć blackberry, żeby do końca nie zepsuć sobie humoru, kiedy odzywa się Jeffrey. – Wiem, że mieliśmy nie rozmawiać o pracy, ale widzę, że sprawdzasz pocztę. Jak tam nasz prospekt? – Wczoraj rozmawiałam z Urzędem Nadzoru, wszystko jest na dobrej drodze, pewnie niedługo dostaniecie dopuszczenie. – Dziękuję, że tak ciężko dla nas pracujesz. To naprawdę wiele dla mnie znaczy. Tylko tak dalej, a kiedy będzie już po wszystkim, będziemy świętować. Przez resztę drogi bawi się moimi włosami i całuje mnie w rękę,
tak że szybko zapominam o kancelarii. Jest błogo. Docieramy do Bridgehampton około dziesiątej i parkujemy na długim, wąskim wjeździe. Dom jest duży, w charakterystycznym dla Cape Cod stylu kolonialnym. Ma garaż na pięć samochodów, a niewielki placyk na podwórzu wypełniają porsche i inne drogie kabriolety nieznanych mi marek. Zza domu dobiega głośna taneczna muzyka. – Cześć, Jeff, zapraszamy. Wita nas masywny mężczyzna w mokrych kąpielówkach. Przybija Jeffowi piątkę. – Cześć, Catherine. Jestem Charlie. Rozgośćcie się. W kubełku z lodem czeka na was szampan, a za domem mamy jacuzzi. Dla was jest ten większy pokój na górze. Wszystkie inne są już zajęte. Wchodzimy na piętro, żeby zostawić torby. To nie jest zwykły pokój – mamy dla siebie całe skrzydło. Jestem pod wrażeniem ogromu i okazałości tego domu. Tu można nie tylko zaprosić pięćdziesięcioro najbliższych znajomych, tu da się wyprawić wielki bal. Jak tylko kładziemy bagaże na podłodze, Jeffrey całuje mnie w czoło i z entuzjazmem wyciąga z torby kąpielówki. – No dalej, ślicznotko. Wskakuj w kostium, idziemy do jacuzzi. Sięgam do walizki po swoje nowe bikini i na dnie znajduję Kamasutrę. Kiedy otwieram książkę, ze środka wypada karteczka od Rikasha. To indyjska przyprawa, która doda pikanterii Twojemu weekendowi. Wykorzystaj ją dobrze. Pamiętaj, że w sanskrycie określenie na męski członek, lingam, oznacza dosłownie „świetlistą różdżkę”. Czy chcesz wiedzieć coś więcej? Uściski Rikash Nadal chichoczę z prezenciku od mojego asystenta, kiedy kilka minut później wychodzę z łazienki w nowym bikini. Patrząc na twarz Jeffreya, jestem zadowolona (który to już raz?), że posłuchałam Rikasha i kupiłam nowy strój. Trzymając się za ręce, schodzimy do ogrodu, gdzie goście baraszkują w basenie i relaksują się w jacuzzi. – Chodźcie na szampana – woła do nas z jacuzzi mężczyzna z opalenizną, której pozazdrościłby mu nawet George Hamilton. –
Charlie kupił Dom Pérignon. – Wskakujcie, woda jest cudowna – dodaje blondynka o obfitych piersiach i w skąpym staniku. – Jestem Rebecca, miło cię poznać. – Catherine, bardzo mi miło. – Catherine, skąd znasz Jeffa? – Hm, poznał nas znajomy z pracy. Jestem prawnikiem – odpowiadam wymijająco, żeby nie ujawnić, że Jeffrey jest moim klientem. – Słodkie. – A ty, Rebecca, czym się zajmujesz? – Pracuję w usługach kosmetycznych. Prowadzę salon spa w mieście. – Wybierzecie się z nami jutro po południu na mecz polo? – pyta George Hamilton, zaciągając się cygaretką. – Pójdziemy tam prosto z plaży. – Brzmi świetnie, prawda, Catherine? Kiwam głową. – Z przyjemnością – odpowiada Jeffrey z entuzjazmem. Po półgodzinie moczenia się w gorących bąbelkach – i delektowania schłodzonymi drinkami – zaczynam się rozluźniać, choć moja skóra jest teraz pomarszczona jak suszona śliwka. Idziemy na górę i jeszcze przed wejściem do pokoju Jeffrey chwyta mnie za rękę i całuje. – Tak się cieszę, że tu jesteś. Dzięki tobie ten weekend będzie niezapomniany. Otwórz drzwi. Patrzę na niego z wahaniem. Naciskam klamkę i natychmiast uderza mnie zapach świeżych kwiatów. Drzwi się otwierają i widzę porozkładane na szafkach i toaletkach bukiety białych lilii i piwonii. Serce mi zamiera, moje kolana robią się miękkie. Jeffrey obraca mnie i zaczyna całować delikatnie po karku. Lekkie pocałunki składa potem na moich ramionach i plecach, a jego dłonie stopniowo przesuwają się w stronę moich bioder. Bierze mnie na ręce i niesie przez cały pokój, a potem oboje opadamy na łóżko. Do pokoju wdziera się słona bryza, a my wyzbywamy się wszelkich zahamowań. Całujemy się namiętnie chyba przez godzinę, a później on gładzi moje uda i szepcze:
– Tak bardzo cię pragnę. W głowie zapala mi się czerwona lampka alarmowa, informująca, że właśnie posuwam się za daleko w relacjach z klientem, ale znika tak szybko, jak moje bikini. Mówią, że zakochanie poznaje się po tym, że nie możesz zasnąć, bo jawa jest ciekawsza niż sny. To musi być prawda, ponieważ przez całą noc nie zmrużyłam oka. Wyczerpana i podekscytowana wpatruję się w ocean za oknem i nie mogę uwierzyć w swoje szczęście. Rano wita mnie uśmiechnięta twarz i cudownie rozczochrana głowa na poduszce. Quel bonheur![43] – Kupiłem ci mały drobiazg – mówi, wręczając mi maleńkie puzderko z napisem „Chaumet, Paris”. – Jeffrey, co to jest? – No, śmiało, otwórz! – zachęca i całuje mnie w czoło. Otwieram pudełeczko i nagle zaczyna mi się kręcić w głowie. W środku znajduję delikatny złoty naszyjnik z wisiorkiem w kształcie serca. – Jest cudny, ale nie mogę go przyjąć. Nie zważając na moje protesty, bierze ode mnie naszyjnik, zakłada mi go na szyję i zapina zatrzask. – Idealnie. Sięgam po jego opaloną rękę i wciągam go z powrotem do łóżka. Kładzie się na mnie, a ja jedną ręką gładzę go po plecach, a drugą ściągam mu przez głowę biały T-shirt. Wyciąga mnie spod swojego ciepłego ciała i kładzie sobie na piersiach. Kiedy patrzę mu w oczy przed rozpoczęciem kolejnej namiętnej rundy, w moje ciało uderza piorun. Później leżę na brzuchu, a on delikatnie mnie całuje i bawi się moimi włosami. – Co powiesz na śniadanie w mieście, małe zakupy, a potem wypad na plażę przed meczem polo? Może być? Napięty grafik jak na sobotę. Prawie tak wypełniony jak zwyczajny dzień w kancelarii. A ja myślałam, że ludzie przyjeżdżają tu, żeby odpocząć. Mimo to moja odpowiedź jest szczera: – Całkiem niezły pomysł. Biorę szybki prysznic i schodzę na dół, gdzie mam wrażenie, że
znalazłam się na planie filmu, który jest skrzyżowaniem Wielkiego Gatsby’ego z Menażerią. Opalone kobiety baraszkują w bikini, sącząc margarity, podczas gdy ubrani na biało mężczyźni idą grać w tenisa. Zerkam dyskretnie na swoje blackberry, żeby przed wyjściem na śniadanie upewnić się, że nie jestem wzywana w jakiejś pilnej sprawie – wygląda na to, że wszystko w porządku. Dostałam e-maila od Lisy, która pyta, czy chcę wybrać się z nią i z Charlesem do Montauk na drinka w Surf Lodge. Odpisuję, że niestety grafik mam bardziej wypełniony, niż kiedy pracuję nad fuzjami. – Jedziemy do miasta na śniadanie – oznajmia Rebecca, wkładając bluzkę bez pleców (i praktycznie bez przodu). Tak, widać, że wybiera się do miasta. – Okej, do zobaczenia na miejscu. – Ruszajmy, umieram z głodu – zarządza Jeffrey. Do Southampton jedziemy jego kabrioletem. Letnia bryza rozwiewa mi włosy, a ja oddycham świeżym powietrzem i rozkoszuję się luksusem nadmorskiego kurortu. Na szyi mam jedwabną apaszkę i czuję się jak jedna ze szczęśliwych modelek z katalogu J.Crew. – O czym myślisz, kochanie? – Hm? – Wyglądasz na zamyśloną. – Podziwiam krajobraz. Już dawno nigdzie nie wyjeżdżałam. A to wszystko twoja wina – szturcham go żartobliwie. – Tak, to prawda. – Całuje mnie w rękę. Jego komórka zaczyna dzwonić. Jeffrey patrzy na wyświetlacz i twarz mu poważnieje. – Tak? – mówi głośno. – Co to znaczy, że liczby się nie zgadzają?! – wrzeszczy do słuchawki Bluetooth. – Przecież ci mówiłem, ile jest niespłaconych akcji. Nie umiesz liczyć? Hamuje z piskiem opon, zatrzymuje samochód przy straganie z owocami, trzaska drzwiami i stojąc przy drodze, krzyczy do telefonu, a ludzie, którzy kupują owoce, kręcą głowami z dezaprobatą. Nie znałam go od tej strony, więc zaskoczona po prostu się na niego gapię. Dotychczas wydawał się zawsze taki spokojny i opanowany. Po piętnastu minutach chodzenia tam i z powrotem wraca
do samochodu. Jest czerwony na twarzy i wyraźnie zdenerwowany. – To nie do pomyślenia! Płacimy tym cholernym bankierom majątek, a oni na niczym się nie znają. Wszystko jak zwykle spada na mnie! – Mogę jakoś pomóc? – Nie, chodzi o problem w księgowości. – Okej, daj znać, jak będę mogła się na coś przydać. – Obawiam się, że jutro z samego rana będziemy musieli wracać do Nowego Jorku. Przykro mi, Catherine. – Nie szkodzi. Ja też pracuję nad tą transakcją, pamiętasz? Przez chwilę spogląda gdzieś w dal i wzdycha, a potem odpowiada: – Słuchaj, strasznie cię przepraszam, że straciłem panowanie nad sobą. Ostatnio jestem podenerwowany. – To zrozumiałe, żyjesz teraz w ciągłym stresie. Ale pamiętaj, że nie musisz wszystkiego dźwigać sam. Patrzy na mnie z czułością. – Dzięki. Jesteś wspaniała. Parkujemy przy głównej ulicy Southampton, przed restauracją Sant Ambroeus. – Mają tu najlepsze espresso w mieście. Specjalnie dla pani, madame. – Świetnie! Kiedy czekamy, aż przydzielą nam stolik, Jeffrey rozmawia z kierownikiem sali łamanym włoskim, a ja nagle rozpoznaję za sobą znajomy głos. Odwracam się i staję twarzą w twarz z Leanne, jednym z trzech muszkieterów Lisy. – Cześć, Catherine. Wygląda na to, że w końcu tu trafiłaś. – Tak. Leanne, poznaj Jeffreya. Patrzy na nasze splecione dłonie i rozpoznaję na jej twarzy tę samą zazdrość, którą widziałam, po tym jak kelner u Daniela przyniósł mi czekoladki. Widać, że chciałaby być na moim miejscu i szczerze mówiąc, wcale jej się nie dziwię. – Bardzo mi miło – mówi, patrząc na Jeffreya z zaciekawieniem. – Chyba cię już tu widziałam. – Cześć, Leanne, miło cię poznać. Sama powiedz, czy nie jestem
szczęściarzem? Kierownik sali pokazuje nam, żebyśmy szli za nim. Macham Leanne na pożegnanie i siadamy z Jeffreyem tête-à-tête przy stoliku. Bawi się moimi palcami, patrząc mi głęboko w oczy, i w tej konkretnej chwili czuję, że przyjęcie jego zaproszenia było dobrą decyzją. Po pysznym brunchu i krótkiej rundce po sklepach wracamy do domu Charliego, żeby przebrać się na mecz polo. Ponieważ na błyskawicznych zakupach z Rikashem nie zaopatrzyłam się w nic, co pasowałoby do sportów konnych, wkładam nowe dżinsy i top, a na głowę biały kapelusik kupiony w sklepie vintage w Saint Germain. Docieramy na boisko, gdzie pod dużym białym namiotem poustawiano stoły z szampanem, kawiorem i ostrygami. Cały czas rozgrywa się tu ostentacyjny pokaz mody, na którym modelki konkurują z zawodnikami o uwagę zgromadzonych. Namiot wypełnia jeunesse dorée[44] Manhattanu. Kiedy spacerujemy po trawiastym boisku, zauważam Amandę, jedną z pań wszechświata, więc idę się przywitać, a Jeffrey rusza za mną. – Jeffrey, jak miło cię znowu widzieć! – woła, zupełnie mnie ignorując. – Cześć, Amanda. Poznałaś już Catherine? – Tak, cześć, Catherine. Ładny kapelusz, taki... inny. – Wy się znacie? – pyta zdziwiony Jeffrey. – Ale ten świat mały. Amanda uczestniczyła z jednej z naszych wczesnych rund finansowania. – Naprawdę? – pytam beznamiętnie. Sama sfinansowałam jej jedną rundę, płacąc za obiad u Daniela. – Świetnie. – Jesteście tu razem? – Tak – odpowiada Jeffrey z dumą, całując mnie w policzek. – Serio? – pyta zaszokowana. – Słyszałam, że wchodzicie na giełdę. Gratulacje – mówi, rzucając mu słodkie spojrzenie. – Tak, już jedną nogą tam jesteśmy. Catherine ciężko pracuje, żebyśmy ze wszystkim zdążyli. No pięknie, to teraz już wszyscy się dowiedzą, że umawiam się z klientem. Weź się w garść, Catherine, musisz sobie jakoś poradzić! – Masz szczęście – odpowiada protekcjonalnym tonem.
– Oboje jesteśmy zmęczeni i nie możemy się doczekać, kiedy będzie po wszystkim. – Chryste, wiem, jak to jest – mówi i kładzie mu rękę na ramieniu. – Nie masz pojęcia, jak ja ciężko ostatnio pracuję. A, zanim zapomnę – w zeszłym tygodniu spotkałam na siłowni Tinę. Wygląda świetnie. – Kim jest Tina? – pytam. – Och – mówi Amanda z nieskrywaną satysfakcją – to była żona Jeffreya. Była żona?! Nagle czuję kłucie w żołądku, ale staram się zachować spokój. Jak on mógł mi nie powiedzieć, że był żonaty? Co jeszcze przede mną ukrywa? Jeffrey przygląda mi się z paniką w oczach i widzi, że nie jestem zachwycona tym, czego się właśnie dowiedziałam. Po tym jak żegnamy się z Amandą, odciąga mnie na bok. Kiedy tylko wsiadamy do samochodu, wybucham. – Jak mogłeś mi nie powiedzieć, że byłeś żonaty? – Przepraszam, Catherine. Chciałem trochę odczekać, bo bałem się, że nie będziesz chciała ze mną być. – To dość istotna informacja. Zaczynam się zastanawiać, co jeszcze możesz przede mną ukrywać. – Nic, przysięgam. Rozwiedliśmy się dwa lata temu. Teraz jesteśmy tylko przyjaciółmi. – No nie wiem, Jeffrey – odwracam głowę i patrzę na boisko. – Może powinnam przenieść się na noc do hotelu? Bierze mnie za rękę. – Daj spokój, Catherine. Proszę cię, nie bądź taka. Przepraszam, że ci nie powiedziałem. Milczę przez chwilę, a potem odwracam się w jego stronę i patrząc mu głęboko w oczy, zdaję sobie sprawę, że jego przeprosiny są szczere. – Nie chcę, żebyś spała w hotelu, kochanie. Chcę, żebyś była przy mnie. Prosi mnie jeszcze raz i całuje w policzek, tak że w końcu się poddaję. – No dobra, ale więcej żadnych niespodzianek.
– Obiecuję. Przejeżdżamy jego kabrioletem przez Water Mill i Sagaponack. Kiedy mijamy osobliwy sklepik i obite drewnem domy, czuję się jak w reklamie Ralpha Laurena. Trawniki są soczyście zielone i tak zadbane, że mam ochotę poprosić Jeffreya o mały przystanek, żebym mogła się po nich poturlać. Klepie mnie po głowie i mówi: – Śliczny kapelusz. Bardzo do ciebie pasuje. Jedziemy przez te zapierające dech w piersiach osady, ale ja nadal nie mogę przestać myśleć o tym, że zataił przede mną swoje małżeństwo. Czemu nic o tym nie wspominał? Może nadal się z nią spotyka? Kiedy parkujemy przy wydmach na plaży Gibsona, staram się odegnać od siebie czarne myśli. Dziwi mnie, że na tym cudownym pasie białego piasku nie ma prawie nikogo. – Och, świetna plaża. Gdzie są wszyscy? – Nie wiem i nie chcę wiedzieć. – Zdejmuje T-shirt i lniane spodnie. – Pewnie spędzają kolejny ciężki dzień w biurach. – Rusza biegiem do oceanu w samych bokserkach. – No, chodź, szybko! Podwijam dżinsy i podchodzę do niego. Bierze mnie na ręce, brodzimy w falach, a on udaje, że zaraz wrzuci mnie do wody. Pluskamy się w oceanie jak Helena Christensen i Chris Isaak w jego teledysku Wicked Game (nie mam, co prawda, oszałamiającej urody ani ciemnej opalenizny modelki, ale nie czas się teraz dołować). Suszymy się, a potem Jeffrey przynosi z samochodu koszyk piknikowy, w którym są: sałatka z homara, ser i białe wino. – Kiedy ty to wszystko przygotowałeś? – Pytania zostaw sobie na salę sądową, kotku. Teraz ciesz się chwilą. Żartobliwie daje mi pstryczka w nos, a potem zabiera się do sałatki. Jego słowa sprawiają, że znów się spinam – wolałabym, żeby nie wspominał o pracy. Upijam trochę wina i wsłuchuję się w fale. Potem oglądamy zachód słońca, które chowa się w spienionym oceanie, i kiedy całuje mnie w policzek, szybko zapominam o jego byłej żonie i ryzyku umawiania się z klientem. W ogrodzie Charliego odbywa się huczna impreza – z głośników
ryczy hip-hop, faceci w podkoszulkach na ramiączkach tańczą na korcie tenisowym, grupka osób stoi na schodach i wlewa w siebie shoty wódki, a pary porozkładały się na białych kanapach. Nagle od strony basenu dobiegają nas głośne okrzyki. To Rebecca zdjęła stanik i zamierza wskoczyć do wody. Stojący przy niej mężczyźni klaszczą i zachęcają ją. – No dalej, kotku. Dasz radę. Skacze do wody, a w ślad za nią do basenu wskakuje mężczyzna w ubraniu. Potem na trawniku dwóch facetów zaczyna się bić. – Ja pierwszy poprosiłem ją do tańca. – Nie, ja byłem pierwszy. – Jest moja. Spałem z nią dziś. – Ja też, skurwysynu. Jeden z nich przewraca drugiego i turlają się powoli w stronę basenu. Obaj mają na sobie granatowe swetry i prążkowane lniane spodnie. Gdzie ja jestem? – Uwierzyłabyś, że ci dwaj to bankierzy z dyplomami Harvarda? – pyta Jeffrey. – Pewnie studiowali rachunkowość. – Nie wszyscy absolwenci rachunkowości są tacy. Chodźmy stąd. Jeffrey śmieje się, łaskocze mnie, a potem się całujemy. Wchodzimy do domu, gdzie zbliża się do mnie mężczyzna z dużym aparatem fotograficznym. – Powiedzcie: cheese! Decyduję się na bezzębny uśmiech Victorii Beckham i tylko lekko unoszę kąciki ust. – To pewnie znaczy, że będziemy w Internecie. – Co takiego? – To Sal. Prowadzi blog, w którym po każdym weekendzie zamieszcza zdjęcia z imprez. No wspaniale, tego mi teraz potrzeba – zdjęć z Jeffreyem na dzikiej popijawie, które każdy może znaleźć w sieci. Na pewno pomogą mi w awansie. Mam nadzieję, że nikt w kancelarii nie ma pojęcia o istnieniu tego bloga. – Chodźmy. – W końcu jesteśmy sami – wzdycham z ulgą po powrocie do
pokoju. – Trochę przesadzają, prawda? – Mon Dieu, to istna dżungla tam, na dole. – Jeszcze nie widziałaś wszystkiego. Bywa gorzej. Już mnie nie bawią takie wariactwa. Wyrosłem z tego. Gasi światło, a ja nie mogę się doczekać, kiedy pokaże mi to, do czego dorósł. Rano wstajemy punktualnie o szóstej trzydzieści, żeby wyruszyć odpowiednio wcześnie. Chodzimy po domu na palcach, starając się nie robić hałasu. Wkładamy torby na tylne siedzenie i cicho wyjeżdżamy z podjazdu. Po drodze mija nas pędzący kabriolet maserati. Na fotelu pasażera siedzi Rebecca, a obok niej opalony mężczyzna z przyprószonymi siwizną włosami, który jedną rękę trzyma na kierownicy, a drugą pod jej spódnicą. Rebecca z dumą manifestuje, że właśnie spędziła gorącą noc i dopiero teraz wraca do domu. – Cześć! Do zobaczenia wkrótce! – wrzeszczy na cały głos, prawdopodobnie budząc wszystkich w domu Charliego i oznajmiając całemu światu, że niedawno uprawiała seks. Trochę kręci mi się w głowie, kiedy przed wjazdem na autostradę po raz ostatni podziwiam krajobrazy Hamptons. Jak tylko dojeżdżamy do bramki, moje blackberry zaczyna wibrować. Znajduję kilka wiadomości od Antoine’a, które sprowadzają mnie z powrotem na ziemię. Zaczynam od przeczytania ostatniej: Droga Catherine, potrzebowałem Twojej pomocy na telekonferencji z Diorem dziś rano, ale chyba byłaś zajęta sprawą Browsera, bo nie mogłem się z Tobą skontaktować. Poprosiłem kogoś w Paryżu, żeby przejął od ciebie sprawę Diora. Tak będzie lepiej i dla Ciebie, i dla klienta. Laurence skontaktuje się z Tobą w tym tygodniu, żeby omówić przekazywanie sprawy do Paryża. Dzięki. A. PS Pamiętaj starą zasadę: „Ufaj, ale sprawdzaj”. Co?! Nie wierzę. Jestem załamana tym, że odebrał mi sprawę Diora, i ciągle jeszcze wściekam się na niego za rozmowę, którą odbyliśmy przed jego wyjazdem. Mam ochotę skasować tę wiadomość
i wrzucić blackberry do rowu. „Ufaj, ale sprawdzaj”? Co to ma znaczyć? Czy to nie motto Reagana z czasów zimnej wojny? Czyżby jeszcze jedna metafora na użytek kancelaryjnej wojny terytorialnej? – Co się stało, Catherine? Wyglądasz na zmartwioną. – Nie jestem zmartwiona. Raczej porządnie wkurzona. Postanawiam nie mówić Jeffreyowi o tym, że odebrali mi sprawę Diora, bo pomyśli, że bardziej obchodzi mnie rozbijanie gangów fałszerzy torebek niż praca dla Browsera. Muszę jednak przyznać, że wolę pracować dla francuskiego domu mody. Francuzka może wyjechać z Paryża, ale Paryż zawsze pozostaje w jej sercu. – Dlaczego? – Bo dali mi jeszcze więcej pracy, dlatego. Uśmiecha się czule. – Więc nie tylko ja wysoko cenię twoje zawodowe kompetencje. – Hm. Potem szybko mówię au revoir relaksowi i bonjour koszmarnemu bólowi głowy.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY – Jak tam weekend? – pyta Rikash, kiedy w poniedziałek rano przekraczam próg kancelarii. – Rewelacyjnie. Ubranie, które razem wybraliśmy, zrobiło furorę. Wszyscy prawili mi komplementy. – Naprawdę? – pyta, uśmiechając się z dumą. – A co z Jeffreyem? Jemu też się podobało? – próbuje naciągnąć mnie na zwierzenia. – Zdecydowanie tak. Aha, dzięki za karteczkę z radami. – Zadziałały? – Jeszcze jak – uśmiecham się do niego znacząco. – Fantastycznie! Mam nadzieję, że traktuje cię jak księżniczkę, bo na to zasługujesz. – Opowiem ci wszystko później. Teraz mam kilka kryzysów do zażegnania. – O Boże. Znojne życie znów daje się we znaki. – Żebyś wiedział. Dostałam e-maila od Antoine’a, pana Zepsujzabawa. – O nie! Czy to przez niego skróciłaś wyjazd? – Bez obaw, Jeffrey musiał wracać na jakieś nadzwyczajne spotkanie. – No to czego chciał? – Poinformował mnie, że przenosi sprawę Diora do Paryża. Twierdzi, że mam za dużo pracy. Naprawdę mnie tym zmartwił, Rikash. – Przykro mi, kochanie, choć rzeczywiście masz dużo roboty z Browserem. – Wiem, ale Dior to moja ulubiona sprawa. Kwestie prawne są bardzo ciekawe, a sam wiesz, jakie mam zdanie o ich produktach. A teraz koniec z marzeniami o zaproszeniu na Tydzień Mody w Paryżu. – Nie martw się, cukiereczku. Do tego nie potrzebujesz Diora. Mogę ci załatwić wejście na pokazy w Bryant Park, kiedy tylko zechcesz. – Dzięki, Rikash. Zawsze wiesz, jak poprawić mi humor. Podniesiona na duchu, idę do swojego gabinetu. Znajduję tam duży stos zielonych ksiąg z etykietą „Barbri”. Z miejsca, w którym stoję,
jestem w stanie odczytać słowo „Federalny” na okładce tomu na samej górze. – Czy to jest to, co myślę? – pytam w panice. Barbri organizuje kursy przygotowawcze dla nieszczęśników, którzy muszą poddać się jednej z najwymyślniejszych tortur, czyli egzaminowi do nowojorskiej palestry. Ponieważ należę już do paryskiej, myślałam, że chociaż przez rok nie będę musiała starać się o przyjęcie, ale najwyraźniej decyzja została podjęta za mnie. – Wygląda na to, że skrócili ci letnie wakacje – rzuca Maria, przechodząc obok. Rikash patrzy na mnie współczująco. – To nie ja je przyniosłem, kochanie. Przysięgam. To pewnie Roxanne. Kilka minut później wpada do mnie Bonnie. – Catherine, możemy porozmawiać? – Jasne. – Wszyscy prawnicy w centrali muszą zdać egzamin do nowojorskiej palestry. Musisz to zrobić jak najszybciej. To konieczność, jeśli chcesz awansować. – Kiedy są egzaminy? – Pod koniec lipca. – Co? – Zdałam go lata temu, uczyłam się tylko tydzień. Czasu masz aż nadto. Mam ochotę jej powiedzieć: „Chciałabym być kiedyś taka jak ty”, ale postanawiam, że lepiej nie. Może pomyśleć, że chcę zająć jej miejsce, i zacznie mi jeszcze bardziej dokuczać. – Chyba nie mam wyboru. – Nie. Patrząc na stertę leżących przede mną książek, oceniam swoje szanse na poradzenie sobie z nawałem pracy i zaangażowanie się w jakikolwiek związek, z wyjątkiem związku z moim biurkiem, na bliskie zeru. – Lisa, masz czas spotkać się ze mną na kawę? – Cześć. U mnie w porządku, dziękuję, że pytasz. Jak tam
weekend? – Zapomnij o weekendzie. Spotkała mnie prawdziwa katastrofa. – Brzmi groźnie. Mam lepszy pomysł. Spotkajmy się o dwunastej w Kirna Zabête w Soho. Odpisuję na e-maile i oddzwaniam na pilne telefony, a potem wskakuję do taksówki i jadę do centrum. Aż kręci mi się w głowie, kiedy pomyślę, że oprócz pracy nad tyloma sprawami mam się jeszcze uczyć. Staram się przynajmniej na chwilę o tym zapomnieć. Kiedy podjeżdżam pod sklep, nad drzwiami zauważam duży znak z pleksi. „Tak wielu projektantów, tak mało czasu” – głoszą czerwone litery. To zdanie doskonale podsumowuje moje życie. Czytałam o tym butiku w magazynach o modzie i marzyłam, żeby wybrać się tu na zakupy. Czekając na Lisę, przeglądam wieszaki z kreacjami młodych projektantów. Przemieszczam się właśnie w kierunku boskiej turkusowej torebki Pierre’a Hardy’ego, kiedy do sklepu wchodzi Lisa. – No i co to za katastrofa? – pyta, stukając obcasami po schodach. Przytula mnie serdecznie. – Jestem w poważnych tarapatach. Chcą, żebym tego lata zdawała egzamin do palestry i nadal prowadziła wszystkie swoje sprawy. Jak sobie z tym wszystkim poradzę? – Czemu nie powiedzieli ci wcześniej? – pyta, dotykając jedwabnej bluzki Balmain. – Nie wiem. Pewnie sami dopiero teraz się zorientowali. – No cóż, rzeczywiście musisz go zdać, jeśli chcesz być prawnikiem w Nowym Jorku. Równie dobrze możesz załatwić to od razu. Wyobrażam sobie, jak uczę się dniami i nocami w moim maleńkim mieszkanku, dusząc się od upału, podczas gdy Jeffrey zabawia się na plaży z Amandą i Leanne. – Jeffrey o mnie zapomni – użalam się. – Jeffrey nadzoruje właśnie dużą transakcję. – Bierze do ręki cudowną szafirową sukienkę z jedwabiu. – On też musi tkwić w biurze. Opowiedz mi lepiej o swoim weekendzie. Przypuszczam, że było nieźle, skoro tak się o niego martwisz.
– Było cudownie. Chyba się w nim zakochuję. – Super. Zasługujesz na kogoś wyjątkowego, Cat. – Nadal mam wątpliwości, czy powinnam umawiać się z klientem. Nie chcę, żeby to się odbiło na mojej karierze. – Czemu miałoby się odbić? – A co jeśli przestanie nam się układać? Zawsze istnieje takie ryzyko, prawda? Znalazłabym się wtedy w dość niezręcznej sytuacji w firmie. – Nie bądź taką pesymistką. – To nie takie proste. Nadal muszę im udowadniać, na co mnie stać. – To już nie potrwa długo. Myślisz, że czemu cię tu przenieśli, Cat? Chcą cię nominować na partnera. Jaki inny mogliby mieć powód? – Obyś miała rację. – Sprawa zamknięta. Idę przymierzyć tę sukienkę – mówi i oddala się w stronę przymierzalni. – Czekaj, nie powiedziałaś mi, jak ci minął weekend z Charlesem. – Fantastycznie. Musicie się kiedyś wybrać na weekend do Surf Lodge. To cudowne miejsce. – A jak się wam układa? – Rewelacyjnie. Zaproponował, żebym z nim zamieszkała. – I co mu odpowiedziałaś? – Nie zgodziłam się, oczywiście. – Co? – Powiedziałam, że muszę się nad tym zastanowić, bo rozważam przeprowadzkę do Europy. – Co takiego? – Tak jak sugerowałaś, stworzyłam aurę tajemniczości. Stoję przed przymierzalnią i brak mi słów. Po raz pierwszy, odkąd się znamy, posłuchała mojej rady. – No, jestem w szoku. – I wiesz co? Działa. Zasypuje mnie teraz esemesami – pisze, że nie chce mnie stracić i marzy, żebym się do niego wprowadziła. Mam wrażenie, że jest gotowy się zaangażować. Kiedy wychodzi z przymierzalni, jest olśniewająco piękna.
– Lisa, wyglądasz cudownie. – Zostałam zaproszona na ślub jednego ze starszych partnerów. To będzie jak znalazł. Lisa wraca do kabiny, a ja – do tematu egzaminu. – Zdaniem Bonnie egzamin do palestry to bułka z masłem, ale ja słyszałam masę okropnych historii. Podobno kogoś wynosili z Javits Center na noszach, bo dostał ataku histerii. A jeden z naszych wspólników ma nawet na drzwiach plakietkę z napisem: „Sartre powiedział, że piekło to inni. Widać nigdy nie zdawał do nowojorskiej palestry”. – Przestań się nad sobą użalać. Skoro ja zdałam, to ty też możesz – strofuje mnie. – Byłaś jedną z najlepszych studentek, więc przestań się zamartwiać, okej? – Dobra, dobra. Skoro ty stosujesz się do moich rad, to nie mam wyboru, muszę cię posłuchać. W końcu to ty dostajesz nominację na partnera. Na stoisku ze słodyczami kupuję paczkę żelków miśków. Nie zaspokajam swoich zachcianek modowych, więc mogę chociaż pokrzepić się cukrem. Natychmiast poprawia mi się humor i przestaję dramatyzować. Jak wszyscy, których zmuszono do stoczenia egzaminacyjnej bitwy, muszę po prostu zakopać się w książkach. C’est la vie. Kiedy wracam do kancelarii, na automatycznej sekretarce czeka na mnie wiadomość od Jeffreya. – Cześć, kochanie. Proszę, zadzwoń do mnie jak najszybciej. Zakładając, że chodzi o pracę, oddzwaniam od razu. – To był udany weekend, prawda? – Wspaniały. Dziękuję ci za wszystko. – Cała przyjemność po mojej stronie, mademoiselle Lambert. A, i wiesz co? Jesteś już w Internecie. – Gdzie? – Na tym blogu imprezowym, o którym ci opowiadałem, pamiętasz? – Jak się nazywa? Mam nadzieję, że zdjęcie jest przyzwoite. – „Partyworld”. Twoje zdjęcie jest pierwsze pod nagłówkiem
„Impreza przy basenie Charliego Bensona”. Wyglądasz świetnie. Merde! Nerwowo wchodzę na blog, żeby zobaczyć to na własne oczy. – Charlie naprawdę cię polubił. Możemy u niego nocować, kiedy tylko chcemy. – To miłe, ale nie sądzę, żebym w najbliższym czasie się tam wybierała. Właśnie się dowiedziałam, że za kilka tygodni zdaję egzamin do palestry. – Co? A co z naszą emisją? – jego głos robi się nagle nieprzyjemny. – Chyba będę musiała poprosić kogoś o pomoc. Koledzy mogą mnie trochę odciążyć. – Nie ma mowy, Catherine. Chcę, żebyś to ty się tym zajmowała. Ufam ci. Nie będę niańczył innych prawników – mówi coraz głośniej. – Zadzwonię do Scotta i powiem mu, że masz zajmować się naszym debiutem, a nie wkuwaniem na jakiś egzamin. Bez dyskusji. Wiem, że chce, żebym to ja obsługiwała emisję, ale czemu tak się wścieka? Mamy w firmie innych kompetentnych prawników. – Ten egzamin jest obowiązkowy. Poza tym nie sądzę, żebyś mógł przekonać ich do zmiany zdania. – Nie? No to patrz. Rozłącza się, a ja gapię się w okno, obawiając się, co wyniknie z rozmowy Jeffreya ze Scottem. Mam nadzieję, że jeszcze bardziej nie skomplikuje mi życia. Próbuję przeglądać czterdziestostronicową umowę wspólników dla klienta Bonnie, ale jestem zdenerwowana i trudno mi się skoncentrować. Biorę do ręki żółty zakreślacz i zaczynam kartkować dokument, kiedy do gabinetu wchodzi Nathan. Po raz pierwszy jestem zadowolona, że mi przerywa. – Hej, co ty tam oglądasz? Merde! Przez nieuwagę nie zamknęłam strony z imprezowym blogiem i dużym zbliżeniem Rebekki pływającej topless w basenie Charliego. – Nic. Sprawdzałam coś na LexisNexis i przez przypadek natknęłam się na tę stronę.
Przysuwam fotel do komputera, starając się ukryć dowody niezwiązanego z pracą surfowania po sieci. – Ooo, kto to jest? – pyta, wpatrując się w ekran jak zahipnotyzowany. – Hm, nie znam jej. – Co to za strona? – Właściwie to nie wiem. Jakiś blog o imprezach. Prowadzi go facet, który robi na nich zdjęcia. Ludzie są tacy próżni – dodaję, siląc się na pogardę. Nathan wpatruje się w monitor, a na jego twarzy maluje się zazdrość. Potem sięga po myszkę i klika zaciekle, gapiąc się na zdjęcia. – Hej, czy to nie ty? – Hm, chyba tak. W weekend byłam na imprezie. – Jestem pod wrażeniem. Chciałbym żyć tak jak ten facet – rozmarza się, po tym jak wyrwałam mu myszkę z ręki. Kilka minut później wraca do siebie i słyszę, jak głośno zatrzaskuje drzwi. – Nathan, dzwoni Urząd Nadzoru – słyszę, jak Maria mówi do interkomu. – Zapytaj, o co chodzi. Pracuję teraz nad ważnym dokumentem. Śmieję się pod nosem. Nad niczym nie pracuje, ogląda blog. Wracam do czytania umowy, kiedy do pokoju wchodzi Scott. – Właśnie dzwonił do mnie Jeffrey Richardson. Powiedziałaś mu o egzaminie? – Hm, tak, chyba coś wspominałam – mamroczę wymijająco. – Kazał mi przemyśleć decyzję firmy o twoim egzaminie ze względu na jego emisję. Udawaj, że nic nie wiesz. Udawaj, że nic nie wiesz. – Naprawdę? – Powiedział, że jeśli odsuniemy cię od jego sprawy, po zakończeniu transakcji przeniesie sprawy Browsera gdzie indziej. – Scott patrzy na mnie surowo, krzyżując ręce. – Rozmawiałem o tym z Bonnie. Ta emisja to duża sprawa, a my nie chcemy stracić klienta, więc zapewniłem go, że bez problemu ze wszystkim sobie poradzisz. Egzamin wcale nie jest taki trudny. Kiwam głową i uśmiecham się nieszczerze, usiłując stłumić płacz.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY – Ta impreza musiała być niezła, kochanie – mówi Rikash, przynosząc mi pocztę. – Szkoda tylko, że nie było żadnych nagich zdjęć tego mięśniaka. Poza tym ładny ogród. – Słucham? – Nie oszukuj się. Cała kancelaria widziała twoje zdjęcia z Hamptons. – Co takiego?! – Nathan pokazał je wszystkim z naszego działu. Dziwi mnie, czemu nie rozesłał ich przez Internet. Chyba strasznie fascynuje go styl życia tego blogera. Pewnie czuje, że jego życie jest nudne. Opadam na krzesło przerażona – to oznacza, że cała kancelaria wie o moim związku z Jeffreyem. Tylko tego mi teraz trzeba. Czemu ostatnio ciągle wpadam w tarapaty? Czy ktoś próbuje mi przez to coś powiedzieć? – Nie martw się. Na żadnym zdjęciu nie ma Jeffreya. Tylko ty w wybranej przeze mnie oszałamiającej kreacji. – Puszcza do mnie oczko. Następnym gościem jest Scott, który wpada, żeby oznajmić: – Świetna fotka, Catherine. Powinnaś trafić do „Page Six Magazine”. Mam ochotę schować się pod biurkiem. Dzięki Bogu nie kupiłam tej prześwitującej bluzki w Barneys. Tego bym nie przeżyła. – Dziękuję. Dostałam zaproszenie w ostatniej chwili, nie mogłam odmówić. – Nie żartuj. Kilka minut później wpada do mnie Bonnie i zatrzaskuje za sobą drzwi. Mój gabinet jest jak paryski plac Gwiazdy w godzinach szczytu. Jeśli ten ruch nie zelżeje, to albo powieszę na drzwiach kartkę „strajk”, albo zastosuję francuski manewr, polegający na wystawieniu środkowego palca i okrzyku vas te faire...[45] – Catherine, kobiety takie jak ty psują nam reputację. Jesteś prawnikiem i oczekujemy, że będziesz się odpowiednio zachowywać. – Pardon?
– Te wszystkie zdjęcia w Internecie – warczy. – Nie mogę uwierzyć, że upadłaś tak nisko. Nie wiesz, że reputację buduje się całe życie, a niszczy w kilka minut? – Wiem, ale w przeciwieństwie do niektórych osób w tej kancelarii ja nie robię niczego, co mogłoby zszargać moją reputację. – Co chcesz przez to powiedzieć, Catherine? – wrzeszczy, a jej twarz robi się tak czerwona jak jej żakiet od Valentino. – Nic oprócz tego, co właśnie powiedziałam. – Jak śmiesz? – syczy. – Myślisz, że wszystko wiesz, co? Nie masz pojęcia, przez co niektórzy z nas przeszli. Nie pozwolę, żeby jakiś nieopierzony wspólnik tak mnie obrażał, więc lepiej uważaj, co mówisz, młoda damo. Na pewno nie osiągnęłabym tego, co mam teraz, gdybym spędzała weekendy na wyuzdanych imprezach w Hamptons. – Nie wiedziałam, że praca dla firmy oznacza wyrzeczenie się życia towarzyskiego. – Powinnaś postarać się o przyzwoite życie towarzyskie. Jesteś przedstawicielką Edwards and White i reputacja firmy jest z tobą zawsze, nawet kiedy chadzasz po burdelach. Burdelach? Jestem w szoku. Czemu ona tak się przejmuje zdjęciami na jakimś blogu? Czy naprawdę zależy jej na moim dobrym imieniu, czy po prostu jest zazdrosna? – Nie jest łatwo wejść na szczyt, Catherine. Nie zapominaj o tym. A skoro już o tym mowa: jeśli chcesz mieć szansę na nominację, musisz pozyskać dla firmy jakichś klientów. Na pewno nie znajdziesz ich na tandetnych przyjęciach w domkach letniskowych. Łatwo wejść na szczyt? Jeśli teraz jest mi łatwo, nie chciałabym wiedzieć, co to znaczy „trudno”. Postanawiam nie mówić jej, że byłam gościem jednego z naszych najważniejszych klientów. Zamiast tego bronię swoich umiejętności zdobywania dla firmy nowych spraw. – Dla twojej informacji: udało mi się już przyprowadzić do firmy nowych klientów. – Tak? Kogo? – Klub sportowy Reebok. Jest wyraźnie zaskoczona moją odpowiedzią. – Nie widziałam ich w bazie klientów.
– Bo jeszcze ich nie wprowadziłam. Pracuję dla jednego z ich menedżerów. – Trochę koloryzuję dla lepszego efektu. – Phi, amatorszczyzna. Jeszcze ci daleko do pierwszej ligi, kochana – stwierdza lekceważąco. Chociaż to nie jest to, co mam ochotę usłyszeć, wiem, że rada Bonnie jest cenna – pozyskiwanie klientów jest konieczne do nominacji na partnera. Zastanawiam się, czy pralnia Madame Paulette liczy się jako nowy klient. Wynajęli mnie do reprezentowania ich w sądzie do spraw drobnych roszczeń, bo poleciłam tę pralnię wielu ludziom. – Jeszcze jedno – rzuca szybko. – Jeśli chcesz awansować, musisz sobie kupić czerwony kostium. – Czerwony kostium? – Tak, wszystkie silne kobiety w Sądzie Najwyższym i w Kongresie noszą czerwień, to symbol potęgi, pasji i prestiżu. Po raz pierwszy w życiu ktoś mówi mi, jak mam się ubierać, i czuję się urażona. Mam ochotę jej powiedzieć, że powinna przejrzeć portal corporette.com. Mogłaby się z niego dowiedzieć, jak wybierać mniej wyzywające stroje, ale gryzę się w język i zamiast tego mówię: – Tak, najwyraźniej czerwień niektórych rozpala. Pomyślę o tym. Dzięki za radę. Jestem wkurzona na Nathana za to, że pokazał moje zdjęcia całemu działowi, idę więc do jego pokoju, żeby mu powiedzieć, co o nim myślę. Wpadam bez pukania i gwałtownie się zatrzymuję. Nathan pochyla się nad małym lusterkiem, przez którego środek przebiega kreska białego proszku. Kiedy odwraca się w moją stronę, widzę biały kurz na czubku jego nosa. – O Boże, hm, przepraszam. – Poczekaj, Catherine, wszystko ci wyjaśnię. – Nie, nie ma sprawy – odpowiadam i zamykam za sobą drzwi tak szybko, jak je otworzyłam.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY – Bonjour, ma chérie. Ach, ten znajomy, ciepły głos. Dawno do niej nie dzwoniłam, więc cieszę się, że to ona przejęła inicjatywę. – Bonjour, Maman. – Jak się masz? Mam nadzieję, że nie musisz już tak ciężko pracować. – Nie, oczywiście, że nie. – Kłamczucha. – Dbasz o siebie, prawda? Odżywiasz się jak należy? Nie mam odwagi się przyznać, że ostatnio mój jadłospis składa się z gatorade’a, dosy i marnej kawy. – Mais oui. A co u ciebie? Jak tam w domu? Może tego nie widać, ale ja naprawdę nie cierpię okłamywać mamy. – Wszystko świetnie. Christophe i ja codziennie pracujemy w ogrodzie i żeglujemy. Jest cudownie. Żagle? Codziennie? Jedyne „świeże” powietrze, którym oddycham, pochodzi z cytrynowego odświeżacza w damskiej toalecie. – Właściwie to dzwonię, żeby ci powiedzieć, że mamy dla ciebie niespodziankę: wpadniemy do Nowego Jorku z krótką wizytą. Christophe chce się zobaczyć z synem. Pamiętasz, robi letni kurs na uniwersytecie. O Boże, nie mogła chyba wybrać gorszego terminu. Ale jak mam jej to powiedzieć? – Jesteście pewni, że chcecie przyjechać właśnie teraz? To nie jest najlepsza pora roku na wizyty w Nowym Jorku. Upał robi się nie do zniesienia, a ty przecież nie cierpisz parnej pogody. – Nie szkodzi, wcale mi to nie przeszkadza. – Bardzo chcę się z tobą zobaczyć, ale mam teraz masę roboty, pracuję nad ważną sprawą, więc pewnie nie będę mogła spędzić z wami za wiele czasu. – Nie martw się, w końcu to Nowy Jork. Jest co robić. Marzę, żeby wybrać się tam na zakupy. Wpadam w panikę. Wizyta mojej matki oznacza, że nie będę miała
czasu na naukę, nie nabiję odpowiedniej liczby godzin i, co najważniejsze, nie spotkam się z Jeffreyem. W związku z burzliwą historią moich poprzednich związków jeszcze jej o nim nie powiedziałam. Po co ma się za wcześnie ekscytować? Kiedy zrywam z kolejnym chłopakiem, to najczęściej ona jest bardziej rozczarowana niż ja. Zawsze myślałam, że lepiej poczekać, aż sprawa zrobi się poważniejsza. Zważywszy jednak na to, ile czasu spędzałam ostatnio z Jeffreyem, i że chyba naprawdę jest we mnie zakochany, postanawiam podzielić się z nią nowiną. – Maman? – Tak, ma chérie. – Już od pewnego czasu miałam zamiar ci powiedzieć. Spotykam się z kimś. Jest boski. Piszczy tak, że pewnie słyszą ją psy w Central Parku. – Tak się cieszę, że jest ktoś, kto zaopiekuje się moim aniołkiem! Wiesz, jak się martwię, że mieszkasz w Nowym Jorku sama. Jak mu na imię? – Jeffrey. – Żef-ri, jakie piękne imię. Oczyma duszy widzę, jak tańczy w rytm jego imienia. – Już nie mogę się doczekać, żeby go poznać. Zut! O tym nie pomyślałam: oczywiście, że będzie chciała go zobaczyć. Nie jestem pewna, czy on będzie tym zachwycony: matki dziewczyn bywają przerażające. Moja jest jak obraz impresjonisty – cudowna, ale najlepiej podziwiać ją na odległość. – No nie wiem. On też jest teraz bardzo zajęty. – Powiedz mu, że przyjeżdża do ciebie mama. Na pewno znajdzie trochę czasu. Przylatujemy w ten piątek. – Macie już rezerwację? – Mais oui, oczywiście. Mój los jest przypieczętowany – czeka mnie weekend bez pracy i bez rozrywki. A potem niezliczone godziny do nadrobienia. – Okej, ale ostrzegam – moje mieszkanie jest bardzo małe. – Pas de problème. Nie zajmujemy dużo miejsca. Do zobaczenia w piątek.
Trzy razy kręcę pierwsze pięć cyfr jego służbowego numeru, a potem się rozłączam. W końcu zbieram się na odwagę i dzwonię. Nie ma to jak wizyta matki, żeby zmienić się z powrotem w nieśmiałą nastolatkę. – Jeffrey? Przepraszam, że ci przeszkadzam, ale czy moglibyśmy umówić się na obiad z moją matką i jej partnerem? Przyjeżdżają tu na kilka dni. – Kochanie, wiesz, ile mam teraz pracy. Postaram się, ale niczego nie obiecuję. Merde!, sytuacja jest naprawdę niezręczna. Na dodatek będę musiała wszystko wytłumaczyć matce. Podwójne merde. – Rozumiem. Zobaczymy, jak się sprawy rozwiną. Wyczuwa moje rozczarowanie i szybko się wycofuje. – Jeśli wyjdę w piątek wcześniej z pracy, możecie przyjść na obiad do mnie. Coś dla was ugotuję. – Naprawdę? – Naprawdę. Nie wiedziałaś, że jestem absolwentem prestiżowej szkoły gotowania Cordon Bleu? Jest szarmancki i umie gotować. Czy może być lepiej? Matka umrze ze szczęścia. Mój ojciec w życiu niczego nie ugotował. Teraz znalazła sobie faceta, który ma restaurację i robi jej trzydaniowe obiady godne Alaina Ducasse’a. Ciągle mi powtarza, że muszę sobie znaleźć mężczyznę, który potrafi zrobić przynajmniej porządne coq au vin[46]. Domowy posiłek ugotowany przez mojego chłopaka na pewno sprawi, że będzie w siódmym niebie. – Moja matka będzie zachwycona. Piątkowe popołudnie jak zwykle jest szalone. – Rikash, jak ci idzie to sprawozdanie? Potrzebuję go jak najszybciej. – Łoo, zwolnij, kochanie. Co, myślisz, że jestem prawdziwym asystentem? Powtarzaj za mną: wyluzuj. – Muszę je wysłać jeszcze dziś. – Może pójdziesz się przejść naokoło budynku? Nie mogę się skoncentrować, jak ktoś wisi mi nad głową. – Nie, zaczekam tutaj.
Stoję obok jego biurka z rękami na biodrach. – Co z tobą? Jesteś jakaś spięta. Wzdycham. – Moja matka i jej chłopak przylatują dzisiaj w odwiedziny. – Aha, to wszystko wyjaśnia. Rodzice, co? Gdzie będzie spał Jeffrey? Pomiędzy maman a jej petit ami[47]? – Très drôle[48]. Skup się na przepisywaniu, dobra? Dziesięć minut później dzwoni telefon. – Bonjour, Catherine. Już jesteśmy. Jedziemy taksówką. Kark mi sztywnieje, a ręce zaczynają się pocić. – Jestem jeszcze w pracy. – Nie ma problemu. Przyjedziemy po ciebie. Znamy adres, bo mam tę wizytówkę, którą mi przysłałaś. Do zobaczenia wkrótce. Rozłącza się, zanim zdążę zaprotestować. – Rikash, moja matka tu jedzie. – Co? Och, nie mogę się doczekać, żeby ją poznać. – Nieważne. Skończ to cholerne sprawozdanie. Ani się obejrzę, a korytarzem biegnie moja mama. Rozkłada szeroko ręce dobre kilka metrów, nim do mnie dotrze, a potem przytula mnie na oczach całego personelu. – A więc to tu tak ciężko pracujesz – mówi, mrugając do Rikasha. – Boże, cudowny gabinet. Fantastyczny widok. A jaki przestronny! Postanawiam nie wspominać, że to tylko tymczasowe i że niedługo przeniosą mnie do komórki bez okna. Ani o tym, że mój gabinet jest dwa razy większy od mojego mieszkania. – Mamo, Christophe, to Rikash, mój nieoceniony asystent. – Rozmawialiśmy kilka razy. Bonjour, Maman! Podchodzi do mojej matki i serdecznie ją ściska. W tym czasie Christophe szybko robi krok w tył, żeby i jego w ten sposób nie przywitał. – Ma pani piękny strój – dodaje Rikash, patrząc na moją mamę. – Boże, pani i Catherine wyglądacie jak siostry. Matka chichocze jak dziecko. Po raz tysięczny zdaję sobie sprawę, jakim skarbem jest Rikash.
– Catherine, gdzie idziemy na obiad? – pyta moja matka, nadal oglądając gabinet. – Mam ochotę wybrać się do jednej restauracji, o której czytałam w „Vogue’u”. Przerywam jej, bo jest w stanie paplać godzinami. – Ktoś zaprosił nas na obiad do siebie. – Naprawdę? Kto? Patrzę na nią szeroko otwartymi oczami i kręcę głową, mając nadzieję, że jakaś magiczna więź między matką a córką sprawi, że zrozumie i nie wypowie jego imienia na głos. – Czy to Jeff... Znowu jej przerywam. To niegrzeczne, ale sytuacja jest podbramkowa. – Mamo, może pojedziesz z Christophe’em zawieźć torby do mnie i trochę się odświeżyć? Będę z wami za godzinę. Muszę jeszcze zrobić kilka rzeczy przed wyjściem. – Podaję jej klucze. – Nie siedź zbyt długo. Pamiętaj, że jest piątek wieczór – mówi, jakby w tym wariatkowie to miało jakiekolwiek znaczenie. – Kochanie, ona jest urocza – stwierdza Rikash, po tym jak moja matka, dzięki Bogu, znika z horyzontu. – Nie daj się nabrać. Czasem bywa szorstka. – Nie bądź dla niej zbyt surowa, to twoja matka. – Właśnie dlatego tak mnie stresuje. Skończmy lepiej to sprawozdanie, żebym mogła wracać do domu. – Idziecie na obiad do Jeffreya? Kiwam głową, kładąc palec wskazujący na ustach. – Boże, co za ideał. – Jeffrey, ten suflet jest absolutnie parfait– rozpływa się moja matka. – Dziękuję, pani Lambert. Zrobiłem go według rodzinnego przepisu. – I zamówiłeś chleb z piekarni Poilâne specjalnie dla mnie, mon Dieu. Rozpieszczasz mnie! Catherine, czy dalej gotujesz w weekendy? – Ostatnio miałam ważniejsze sprawy na głowie. Może niedługo znów zacznę. W Paryżu – wtedy kiedy jeszcze miewałam czas wolny –
w weekendy chadzałam na zakupy na pobliski marché i przygotowywałam miniuczty. Teraz, kiedy moja matka o tym wspomniała, ogarnia mnie tęsknota za prostszym, mniej stresującym życiem – za francuskim stereotypem wspaniałego jedzenia, wesołego towarzystwa i wybornego wina. Czasem wyobrażam sobie, że prowadzę takie życie – gotuję jak Julia Child, spędzam dni, przyciskając do brzucha miskę, w której mieszam masę do przepysznych ciast. Matka szybko sprowadza mnie na ziemię. – Ale u ciebie nie ma nawet kuchni. Co za dziwny sposób na życie, ma chérie. Rozmowę przerywa nam wibrowanie. – Catherine, to twoje blackberry – mówi Jeffrey. – Przepraszam, pójdę je wyłączyć. Kiedy idę korytarzem w kierunku sypialni, telefon dzwoni jeszcze raz. Chyba wiem, kto to może być. – Catherine? Tu Bonnie. Musisz być na telekonferencji za dziesięć minut. – Jestem na przyjęciu. Czy to nie może poczekać? – Nie. Met Bankowi grozi wrogie przejęcie i potrzebuję cię natychmiast. Siedzę oszołomiona w sypialni Jeffreya. Jest piątek, ósma wieczór, a ja zaraz będę uczestniczyć w telekonferencji. Co tu jest nie tak? Jakby nigdy nic wracam do kuchni i gestem wywołuję Jeffreya na korytarz, a potem do sypialni. – Za dziesięć minut muszę się włączyć do telekonferencji. Zajmiesz się nimi? Nie chcę, żeby matka się dowiedziała. Urwie mi głowę. – Nie ma problemu. Zostaw to mnie. Dojadam suflet i przed daniem głównym wymykam się na telekonferencję. – Kto do nas dołączył? – pyta ktoś, jak tylko wybrałam numer. – Catherine Lambert z Edwards and White – odpowiadam przyciszonym głosem. Po dziesięciu minutach słuchania perory jednego z dyrektorów na temat proponowanego przejęcia, wślizguję się na palcach z powrotem do
jadalni, żeby dziobnąć trochę dania głównego. – Wszystko w porządku, Catherine? – pyta Christophe, kiedy siadam przy stole. – Oczywiście. Jeffrey bombarduje moją matkę pytaniami, żeby odwrócić jej uwagę. Pięć minut później znów wstaję i ruszam w stronę sypialni. Tym razem matka rzuca mi spojrzenie spode łba. – Uważamy, że dla dobra naszych akcjonariuszy powinniśmy zorganizować przetarg akcji. Chcę wrzasnąć do słuchawki: „Nie macie nic lepszego do roboty?”, ale gryzę się w język, ponieważ mam być ambasadorem firmy, a ambasadorowie chyba nie wykrzykują inwektyw w czasie telekonferencji. – Przepraszam, kto reprezentuje Edwards and White? – pyta któryś z uczestników. – Potrzebujemy pomocy przy analizie due diligence. – Chętnie się tym zajmiemy – rozpoznaję przymilny ton Bonnie. – Tu Bonnie Clark, na linii mamy też Catherine Lambert. Niedawno zajmowała się sprawą regulacyjną dla waszego działu prawnego, więc będzie nam pomagać. Bardzo dobrze zna się na sektorze bankowym i ma już dużą wiedzę na temat Met Banku. Komplement z ust Bonnie, to dopiero nowość. Robi mi się ciepło na sercu, ale czuję też pewien niepokój. Musi jej naprawdę zależeć na tej sprawie. Potem dociera do mnie, co usłyszałam o „pomaganiu nam”. Czy nie jestem już wystarczająco zawalona robotą? – Świetnie, cieszymy się, że będziesz dla nas pracować, Catherine. – Tak, Catherine rzeczywiście sporo już wie o waszej firmie. Zamieram, kiedy słyszę głos Antoine’a. Zerkam szybko na zegarek. W Paryżu dochodzi druga w nocy. Czemu on bierze udział w tej sprawie? – Catherine ma większość dokumentacji w Nowym Jorku, ale ja będę nadzorował część kontroli z Paryża – ciągnie. – Nadal masz u siebie dokumenty Met Banku, prawda, Catherine? Już mam odpowiedzieć, kiedy czuję na sobie świdrujący galijski wzrok mojej matki, która stoi w drzwiach sypialni. – Co ty do licha robisz, bordel de merde? – warczy głośno.
Umieram ze wstydu na myśl, że cała ekipa do spraw przejęcia mogła usłyszeć moją matkę. Ten zwrot nie wymaga tłumaczenia. Pokazuję jej, żeby wracała do jadalni. – Tak, hm, powinny nadal być w moim gabinecie. Moja matka stoi nieruchomo. Tkwi w drzwiach z rękami na biodrach. – Franchement![49] – wrzeszczy. – Słyszę jakieś hałasy w tle – mówi któryś z uczestników. – Jakby ktoś oglądał zagraniczny film. Możecie to ściszyć? Trochę mi przeszkadza. Odwracam się do ściany i po kilku minutach, podczas których czuję, jak wierci mi oczami dziurę w plecach, matka w końcu wychodzi z sypialni. – Jak mówiłam... Jak tylko telekonferencja dobiega końca, mój telefon znów dzwoni. – Tak? – Catherine, tu Bonnie. Możesz utworzyć telekonferencję i dodać Antoine’a? Ja jestem w Le Bernardin i nie dam rady. To ważna sprawa. – Jestem na obiedzie i nie mam tu jego domowego numeru. Czy to nie może poczekać do jutra? – Nie. Zadzwoń na informację. Spędzam dwadzieścia minut na linii z biurem międzynarodowej informacji telefonicznej, żeby dostać paryski numer Antoine’a. W końcu mi się udaje i łączę moich dwóch szacownych kolegów. – Antoine, żeby była jasność: przejęcie to moja sprawa, nie twoja. Była twoja, ale ją zostawiłeś przed wyjazdem z Nowego Jorku. Nie ma dyskusji – dodaje, po czym się rozłącza, a my nie wiemy, co powiedzieć. Hm, Met Bank to chyba był pomysł Antoine’a. – Nieważne – mówi, a potem odkłada słuchawkę. Cóż, dla takiej rozmowy warto było zepsuć sobie wieczór i narażać się na gniew matki, prawda? Siadam do stołu i zarówno matka, jak i Christophe traktują mnie jak powietrze. Jeffrey wpatruje się we mnie, unosząc brwi. Aha, jestem w niezłych tarapatach. Po długiej i niezręcznej ciszy moja matka decyduje się wygłosić kazanie.
– Catherine, jak ty się zachowujesz? To nie do pomyślenia! Nie tak cię wychowałam. Jeffrey ugotował wspaniały obiad, my przylecieliśmy aż z Francji, żeby się z tobą zobaczyć, a ty się chowasz w sypialni i rozmawiasz przez telefon. Co z tobą? – Maman, to był pilny telefon z kancelarii. Musiałam odebrać. Jak tylko kończę zdanie, zaczyna dzwonić komórka Jeffreya. – Znowu?! – woła zirytowana. – Czy tak wyglądają wszystkie wasze obiady? Prawda jest taka, że w ogóle nie jadamy takich posiłków. Zwykle kupujemy dania na wynos i jemy je przy biurkach z plastikowych pojemników. Tę informację zatrzymuję jednak dla siebie. – Jest piątek wieczór, Catherine. Nie możesz po prostu zignorować tych telefonów? Jeffrey wraca do jadalni i siada przy stole. – Mamo, oboje jesteśmy teraz bardzo zajęci. Tak wygląda życie w Nowym Jorku. – Niestety, Catherine ma rację – Jeff próbuje mnie wspierać. – Jeffrey, wiem, że chcesz dobrze, ale proszę cię, nie wtrącaj się. Moja córka pracuje za ciężko i nie pochwalam tego. Nabawi się poważnej choroby, tak jak jej ojciec. Zobacz, gdzie on teraz jest: wącha kwiatki od spodu! – wykrzykuje i teatralnym gestem wyciąga opaloną, obwieszoną biżuterią dłoń w kierunku ziemi, tak że razi nas blask jej pierścionka z diamentem Panthère de Cartier odbity w świetle świecy. – Możemy zmienić temat? – staram się sprowadzić rozmowę na bardziej neutralny grunt. Jeffrey i Christophe wyglądają jak jelenie oślepione światłami samochodu. – Uważam, że powinnaś zmienić pracę. To nie jest życie dla ciebie – oświadcza matka rzeczowym tonem. – Twoja kuzynka Françoise uwielbia swoją nową pracę w Chanel. Owszem, pracuje ciężko, ale jest w domu przed szóstą, żeby zająć się dziećmi. Taki powinien być rozkład zajęć. No i znów stara śpiewka: „twoja idealna kuzynka dostała wymarzoną posadę”. Chociaż niechętnie się do tego przyznaję, zazdroszczę jej etatu w Chanel. Ponownie próbuję zmienić temat, ale
matka mi na to nie pozwala. – Françoise wybrała się podobno do słynnej wróżki w Paryżu i dowiedziała się, że powinna rzucić swoją stresującą pracę, bo znajdzie coś fantastycznego. Kilka tygodni później podpisywała umowę z Chanel. Moim zdaniem ty też powinnaś spróbować. – Czego? Mam iść do wróżki? Nie wierzę w te bzdury. – Wszystko, co przepowiedziała, się spełniło. Wszystko. – Daj spokój, Maman, proszę. – Catherine, uważam, że powinnaś pójść. Widziałam tu masę ogłoszeń. Nigdy nie wiadomo, ma chérie, może wyjawi ci coś, czego nie wiedziałaś o swojej karierze. Nie jestem pewna, czy chcę wiedzieć coś więcej, niż już wiem: walczyłam z prawem i zgadnijcie, kto wygrał. – W taksówce widziałam ogłoszenie Madame Simony. Może do niej zadzwonisz? Podaje mi kartkę z nagryzmolonym numerem telefonu. Przypomina mi się dowcip o wróżkach, który słyszałam w radiu: skoro to telepatki, to po co im telefony? Patrząc na twarz mojej mamy, zdaję sobie sprawę, że dla niej to nie są żarty. Nie umiem czytać w myślach, ale rozumiem, że nie ma dyskusji.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY – Madame Simona? – Przy telefonie. – Dzień dobry, nazywam się Catherine. Poleciła mi panią bliska znajoma. Mówiła, że ma pani niesamowite zdolności i że powinnam się z panią spotkać. Świetnie, właśnie okłamałam jasnowidzkę. – Tak, moje dziecko. Kiedy chciałabyś przyjść? – A kiedy ma pani wolny termin? – Jutro wieczorem, o siódmej? – Wolałabym wpół do ósmej. Trudno mi będzie wyjść z pracy przed siódmą. – W porządku. Aha, i weź z sobą zdjęcie męża albo chłopaka, jeśli chcesz porozmawiać o sprawach sercowych. – Chyba nie mam jego zdjęcia. – To w takim razie przynieś coś, co do niego należy, cokolwiek, mogą być nawet skarpetki. Do zobaczenia jutro, moje dziecko. W poniedziałek punktualnie o siódmej trzydzieści wieczorem docieram do lokum Simony w kamienicy bez windy na Lower East Side. Jestem równocześnie podekscytowana i pełna obaw. Naciskam na domofon i czekam kilka minut, aż mi otworzy. – Kto tam? – Madame Simona? Tu Catherine. Czy wróżka nie powinna od razu tego wiedzieć? – A, tak. Wejdź, moje dziecko. W strasznym upale wspinam się na czwarte piętro i zanim zadzwonię, przez chwilę stoję przed drzwiami. Dochodzi zza nich jakiś łomot. Pukam i cierpliwie czekam, aż odsunie zasuwę. – Przepraszam, że musiałaś czekać. Proszę, wejdź. Simona jest dobrze po pięćdziesiątce. W środku nowojorskiego lata ma na sobie długą spódnicę i wełniany sweter, jest obwieszona ciężką, drewnianą biżuterią, a duże okulary jeszcze podkreślają jej szeroko rozstawione oczy. Ze swoją jasną cerą, gęstą grzywką i kręconymi siwymi loczkami wygląda jak skrzyżowanie Soni Rykiel z Robinem
Williamsem w roli pani Doubtfire. Przez kilka sekund przygląda mi się z zaciekawieniem, po czym zaprasza do środka. Robimy ledwie kilka kroków w przedpokoju, a potem pokazuje mi, że mam usiąść na jednym z krzeseł przy składanym metalowym stoliku. Wisząca nad nim lampa jest przykryta bordową tkaniną, pewnie po to, by nadać korytarzowi aurę tajemniczości. Na blacie są porozkładane typowe magiczne utensylia: kryształowa kula, kilka talii tarota i nieopisane fiolki z proszkami i kryształkami. Siada i natychmiast sięga w moją stronę. – Daj mi rękę. Jestem zaskoczona, ale postanawiam porzucić wszelkie próby oporu i podaję jej dłoń. – O tak, widzę, że lubisz robić zakupy. Kiwam głową; żadna rewelacja – większość kobiet w Nowym Jorku uprawia jogging po sklepach. – Pracujesz w biurze, prawda? Jesteś kobietą biznesu. Widzę pracę, dużo pracy. Okej, jak na razie niczym mnie nie zaskoczyła. Mój kostium od Diora jest wystarczająco jasną wskazówką, poza tym powiedziałam jej to chyba przez telefon. – Tak, zgadza się. – Widzę ludzi o trudnych charakterach, masę papierów i komputery. I książki, dużo książek. Zaskoczona otwiera szeroko oczy. – O Boże, jesteś prawnikiem? – Tak. – O nie, zapomniałam ci dać do podpisania formularz zwolnienia od odpowiedzialności! – wykrzykuje. – Nie chcę mieć żadnych kłopotów. Podrywa się z krzesła, wchodzi do któregoś z pokojów i wraca ze zmiętą kartką. – Dobra, podpisz tutaj – komenderuje. Rzucam okiem na poplamiony kawą dokument – to jeden z tych formularzy, które można ściągnąć za darmo z Internetu. Jak tylko zwalniam ją z wszelkiej odpowiedzialności, znów chwyta mnie za rękę.
– Widzę ludzi, którzy naśmiewają się z ciebie za twoimi plecami, moje dziecko. Jakieś wredne kobiety. Taa..., robi się ciekawiej. – Tak, wiem. Nagle przerywa nam dźwięk mojej komórki. Simona, wyraźnie poirytowana, otwiera oczy i patrzy na mnie tak, jakby chciała rzucić na mnie jakiś straszny urok. – Przepraszam. Wybaczy pani na chwilę? To z kancelarii. Krzyżuje ręce i kiwa głową. – Catherine Lambert. – Nie ma cię w gabinecie. Gdzie jesteś? – Cześć, Bonnie. Mam spotkanie w drukarni w centrum – kłamię. – Jak będziesz wracać, wpadnij do Cravath i zabierz dla mnie dokumenty. – Jasne, nie ma problemu. – Kiedy będziesz z powrotem w kancelarii? – Mniej więcej za godzinę. – Możesz też wstąpić do Nobu i przywieźć mi sushi? – Nie mam czasu jechać i do Nobu, i do Cravath. Jestem na East Side. Zirytowana wyłączam telefon. – Bardzo przepraszam. To była jedna z tych wrednych kobiet – mówię, żeby ocieplić atmosferę, ale Simona się nie uśmiecha. Znów chwyta mnie za rękę i zamyka oczy. – Widzę ciągłe walki, trzaskanie drzwiami i obgadywanie w twojej kancelarii. No dobra, teraz zaczyna mi imponować. Plotki dotyczące odejścia części wspólników i podkładanie sobie nóg sięgnęły ostatnio zenitu. – Tak, dobrze pani widzi. W kancelarii wszyscy wciąż się kłócą i spiskują. – Wygląda na to, że i ty zostałaś uwikłana w tę sieć intryg. Uważaj, moje dziecko. Świetnie, jeszcze jeden powód do zmartwień. Wiedziałam, że pomysł mojej matki, żeby tu przyjść, był chybiony. – Widzę też, że praca nie przynosi ci satysfakcji.
Kręci głową, nadal mocno trzymając mnie za rękę. Jej słowa mnie zaskakują. Miałam sporo kłopotów i spotkałam wielu trudnych ludzi, ale czy rzeczywiście jestem niezadowolona? – Nie wyglądasz na szczęśliwą. – Hm... naprawdę? – Nie o tym marzyłaś jako mała dziewczynka, prawda? – A właśnie że o tym. Zawsze chciałam być prawnikiem. – Ale przedtem marzyłaś, żeby zostać aktorką, gwiazdą filmową, może piosenkarką. To bardzo wyraźna wizja. – Może gdy miałam dziesięć lat, ale od tego czasu zmieniłam aspiracje. – Naprawdę? Właściwie dlaczego? To twoje przeznaczenie, moje dziecko, nie można go zmienić. Opieranie się mu tylko przysporzy ci cierpień. – Serio? Widzi to pani? – pytam. To nie ma sensu, przecież każda mała dziewczynka chce zostać gwiazdą filmową. – Widzę więcej, coraz więcej... Ach tak, masz świetne wyczucie stylu, prawda? Czemu nie zajmujesz się modą? – pyta głośnym, onieśmielającym głosem. – Masz też znajomości, które mogłyby ci pomóc! – Obawiam się, że nie ma pani racji – mówię z wahaniem, żeby jej nie obrazić. – Kocham modę, ale nie myślę o karierze w tej branży. Pewnie chodzi pani o moją kuzynkę Françoise. To ona studiowała projektowanie mody w Londynie i pracuje dla Chanel. – Powinnaś zmienić pracę! Koniecznie! Zanim będzie za późno! – wykrzykuje. – Niech pani posłucha, pani Simono: mam świetną posadę, na którą musiałam bardzo ciężko pracować. Nie zamierzam teraz wszystkiego zaprzepaścić. Chcę zostać partnerem w Edwards and White. Poza tym nie potrafię nawet narysować prostej kreski, więc kariera w świecie mody odpada. – Przestań zamartwiać się drobiazgami, moje dziecko. Twoja pasja czeka, aż dogoni ją odwaga! Kiedy zajmiesz się tym, co lubisz, pieniądze same zaczną płynąć szerokim strumieniem, wierz mi! – entuzjazmuje się, nadal ściskając mnie za rękę. – Powiedz, kiedy jesteś
najszczęśliwsza w pracy? Ostatnio kiedy mam zamknięte drzwi i nikt nie może wejść – ciśnie mi się na usta, ale zamiast tego mówię: – Kiedy pomagam komuś rozwiązać problem albo kiedy mogę wyjaśnić skomplikowaną kwestię prawną prostym językiem. To jest jak magia. Patrzy na mnie pustym wzrokiem, wyraźnie nieprzekonana. – Nieprawda, moje dziecko. Jesteś najszczęśliwsza, kiedy zajmujesz się czymś, co wiąże się ze sztuką albo z modą! Przypominam sobie różnych klientów, dla których pracowałam w Edwards and White. Owszem, kiedy Antoine zlecił mi sprawę Diora, byłam w siódmym niebie, ale teraz mi ją odebrał, więc to tyle o modzie w kancelarii. – To prawda, ale takie sprawy trafiają mi się sporadycznie. Specjalizuję się w bankowości i prawie giełdowym. Wzdycha głośno i kręci głową. – Czemu masz opory? Boisz się? Otwieram usta, żeby zaprotestować, ale nie daje mi zabrać głosu. – Czego się boisz? Jesteś jeszcze taka młoda, nie rozumiem cię. Może ktoś rzucił na ciebie straszną klątwę? Klątwę? Wyobrażam sobie, jak Bonnie siedzi przy biurku z reprezentującą mnie laleczką wudu i z ogromną satysfakcją wbija szpilki w jej ręce i nogi, a potem wyrzuca ją przez okno swojego gabinetu. – Widzę problemy rodzinne w dzieciństwie, twoja mama płacze do poduszki. – Hm... Milczę, bo słowa Simony sprawiły, że mam przed oczami obraz matki, która łka zwinięta w kłębek w sypialni. – Młoda wdowa skazana na samotność. Skąd ona to u licha wie? Po plecach przechodzi mi dreszcz. – Widzę depresję, głęboką depresję. Czy ktoś z twojej rodziny na nią cierpiał? – Matka miała depresję po śmierci ojca. – To piękna kobieta, twoja matka.
– Tak, to prawda. – Najwyraźniej to jej choroba sprawiła, że się boisz. Szukasz bezpieczeństwa. Ale musisz wyzbyć się strachu! On cię ogranicza! Jeśli tego nie zrobisz, sama wpadniesz w depresję. – Tak pani uważa? Wspomnienie choroby matki prześladuje mnie do dzisiaj. Nie chcę nawet myśleć o tym, że sama mogłabym przez to przechodzić. – Tak uważam? Ja nie uważam, ja widzę! Ja to widzę! – krzyczy. – Musimy coś zrobić, żebyś pozbyła się tego negatywnego balastu. Nie do końca przekonana, próbuję sprowadzić rozmowę na temat mojego życia uczuciowego. To przynajmniej jest przyjemne. – Widzi pani jakiegoś mężczyznę? – pytam nerwowo. – Przyniosłaś coś, co do niego należy? – Tak, krawat. – Grzebię w torebce i wyjmuję krawat Jeffreya. – Świetnie. Sięga po krawat, chwyta go obiema rękami i zamyka oczy. – O tak. Jest bardzo przystojny, trochę uparty i zawsze stawia na swoim. – Tak. Coś jeszcze? – Widzę pieniądze, zdobędzie wkrótce dużo pieniędzy. – Hm. Jeszcze coś? – Widzę ślub. – Ślub? – Tak, za granicą. O rany, tego się nie spodziewałam. Choć dobrze nam się z Jeffreyem układa, nie jestem jeszcze gotowa na małżeństwo. – Jest jeszcze jeden mężczyzna, mężczyzna, który dużo imprezuje i który bardzo się o ciebie troszczy. – To mój asystent. Za niego nie wyjdę. Jest gejem. – Rozumiem... Och! Będzie miał kłopoty! – Kłopoty? Rikash? – Tak. – Jest pani pewna? – pytam zaniepokojona. – Chyba się pani myli, on nie miewa kłopotów. Żyje beztrosko. – Tak... – ciągnie zamyślona. – O, znów widzę ślub, tym razem nad
wodą. – Na plaży? – Możliwe. Będzie piękny. – Ostatnie pytanie: czy zdam egzamin do palestry? – A, egzamin do palestry. Nie wiem. – Jak to pani nie wie? – Widzę tylko to, co widzę, moje dziecko. Nie jestem cudotwórcą. Musisz sama popracować. – Rozumiem. – Okej, to będzie dwieście pięćdziesiąt dolarów – mówi raptem. – Już koniec? – Tak, powiedziałam ci wszystko, co zobaczyłam – odpowiada dość obcesowo. – Czekają na mnie inni klienci. Jestem bardzo zajęta, nie mam dla ciebie całej nocy. Wstaje z krzesła. To przywołuje mnie z powrotem do rzeczywistości i przypominam sobie, że po drodze do kancelarii mam jeszcze odebrać dokumenty dla Bonnie. – Aha, póki pamiętam: chcę, żebyś brała gorące kąpiele z płatkami róży i octem. – Po co? – Róże przyciągają szczęście, a ocet odpędza złe duchy. Proszę, zrób, jak mówię, to bardzo ważne. Następnego dnia, nieco wstrząśnięta wizjami Simony, wracam po lunchu do kancelarii z kilkudziesięcioma różami i butelką octu balsamicznego kupioną w delikatesach na rogu. Nie mogę uwierzyć, że będę stosować się do jej rad, ale ostatnio czuję się tak dziwacznie, że wolę dmuchać na zimne. – Och, kolejne róże od kochanka? – wzdycha Rikash. – Nie, te kupiłam sama, do mieszkania. Rikash, byłeś kiedyś u wróżki? – U wróżki? Nie, nie wierzę w te brednie. – Nie? Sądziłam, że tak. Są na świecie ludzie, którzy mają niesamowite moce. Nie ciekawi cię to? – Wcale. Widzisz, kochanie, ja naprawdę nie chcę poznawać swojej przyszłości przed czasem. Staram się żyć chwilą. Poza tym nie
zamierzam nikomu płacić, żeby dowiedzieć się czegoś, co już i tak wiem: że moje życie jest popieprzone. – Wczoraj wieczorem poszłam do wróżki, Madame Simony. Jestem trochę zaniepokojona. – Tak? A co ci powiedziała? – pyta, nagle żywo zainteresowany. – Naprawdę dała mi do myślenia – mówię z wahaniem. Nie chcę, żeby mnie miał za idiotkę, ale potrzebuję od niego otuchy. – Powiedziała, że moje niezadowolenie z pracy prawdopodobnie bierze się z traumatycznych przeżyć w dzieciństwie. Przewidziała też, że chciałabym zająć się modą. – Kochanie, wszystkie młode kobiety na Manhattanie są niezadowolone z pracy i marzą o pracy w tej branży. Żadna rewelacja. Okej, co jeszcze? – Wiedziała sporo o mojej rodzinie – mówię, próbując osłabić jego sceptycyzm. – Zobaczyła też, że wezmę ślub nad wodą za granicą. Czy to nie romantyczne? – Czekam na zaproszenie. Może mógłbym być jedną z druhen? – Nie wyobrażam sobie ciebie w różowej sukience. – Nie bądź taka pewna. Do twarzy mi w ciemnoróżowej tafcie. Widziała coś o mnie? – Nie, hm, nic nie wspominała – kłamię, bo nie chcę powiedzieć mu o przewidzianych przez Simonę kłopotach. – Szkoda. Mam nadzieję, że nie zapłaciłaś jej więcej niż pięćdziesiąt dolarów. – No... – Ile? Sto? – Więcej. – Sto pięćdziesiąt? Milczę. – Więcej? – Nie, właśnie tyle. – Zwariowałaś? Nieźle cię naciągnęła, głuptasku. – Wiem, ale było warto. Matka w końcu dała mi spokój. – Nieważne – odpowiada, kręcąc głową. Nie musi wiedzieć, że sesja kosztowała mnie dwieście pięćdziesiąt
dolarów. W końcu dzięki niej moja mama jest zadowolona. Poza tym kąpiele w płatkach róż mogą zdziałać cuda dla mojej zmęczonej cery, a ocet odpędzi złe duchy.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY – Boże, Rikash, jeśli stracę ten dokument, to chyba się zabiję – wołam z gabinetu. – Nie będziesz musiała. Wyręczę cię. Ślęczymy nad tym od trzech dni. Jeśli jeszcze raz na to popatrzę, to chyba zwymiotuję. Egzamin do palestry zbliża się wielkimi krokami i od siedemdziesięciu dwóch godzin nie śpię, próbując pogodzić pracę nad emisją Browsera i półdniowe kursy przygotowawcze. Nastrój Jeffreya zmienia się diametralnie praktycznie co godzinę i oscyluje między niepokojem a euforią. Przez ostatnich kilka tygodni trudno było nam znaleźć czas na spotkanie. Ograniczamy się głównie do e-maili i telefonów, zazwyczaj późno w nocy, kiedy siedzimy w biurach nad przywiezionym z restauracji obiadem. O wpół do drugiej w nocy nadal jesteśmy z Rikashem w kancelarii, próbując dokończyć ważne sprawozdanie, które za kilka godzin musi się znaleźć w Urzędzie Nadzoru. Sześćdziesięciopięciostronicową cegłę mają też dostać do sprawdzenia prawnicy gwarantów. Po trzech dniach intensywnej pracy dokument jest prawie gotowy. Czytam go ostatni raz, a Rikash słucha muzyki na swoim odtwarzaczu mp3, czekając na ostateczną wersję. Nagle mój komputer się zawiesza. – Nie wiem, co się stało. Sprawdzałam tylko literówki, a on przestał działać. – Okej, pokaż. Rikash przejmuje kontrolę nad moim komputerem, a ja patrzę, jak jego zwinne, długie palce biegają po klawiaturze. Ma smykałkę do techniki i najlepiej ze wszystkich moich znajomych zna się na komputerach. Za każdym razem, kiedy w kancelarii coś się zepsuje, to Rikasha wzywa się na ratunek. Mimo to serce wali mi jak oszalałe. – Rikash, zaczynam się naprawdę denerwować. Stracę ostatnią wersję? – Uspokój się, kochanie. Zaraz go odwieszę. Myślisz, że mam ochotę siedzieć tu całą noc i jeszcze raz przepisywać to okropieństwo? Mam ważniejsze rzeczy na głowie. Umówiłem się na później z przyjaciółmi.
– Na później? Jest wpół do drugiej w nocy. Jak ty to robisz? – Nie chcesz wiedzieć. – Racja, nie chcę. Cały czas majstruje przy moim komputerze. – Gdzie się tego nauczyłeś? Myślałam, że jesteś reżyserem. – Nie zapominaj, że pochodzę z Indii. – A co to ma do rzeczy? – Nie wiesz, że to ojczyzna wielu technologicznych geniuszy? – przechodzi na ton pod tytułem: „Teraz będę oświecał Catherine”. – W latach sześćdziesiątych, żeby zapewnić Indiom przewagę gospodarczą, rząd stworzył doskonałe szkoły inżynierskie, takie jak Indyjski Instytut Technologiczny, które szybko stały się prestiżowe. Niezwykle trudno się tam dostać – na egzaminach wstępnych trzeba zdobyć bardzo wysoką liczbę punktów. Mojemu bratu się udało, w przyszłym roku zaczyna studia. – Naprawdę? Nigdy mi o tym nie wspominałeś. – Jestem z niego bardzo dumny. Mam nadzieję, że uda mi się sprzedać mój film, żebym mógł mu pomóc w utrzymaniu. Kiedy mówi, patrzę na niego z podziwem. Ma dobre serce i wcale nie jest taki płytki, jakiego udaje. – A więc to brat nauczył cię tych sztuczek z komputerem? – Mam kilku kuzynów, którzy studiowali w Instytucie. Nie rozmawiają o niczym innym tylko o cholernych komputerach. A poza tym zanim tu przyszedłem, pracowałem przez chwilę w innej firmie i nie miałem wyboru, musiałem podszkolić się z obsługi kompa. – Jestem pod wrażeniem. Na pewno ci się to tutaj przydaje. Większość prawników jest upośledzona komputerowo. – Nie wszyscy. Niektórzy nawet znają się na rzeczy. Antoine był całkiem niezły. – Naprawdę? – Uhm. Wiem, że wszyscy się na niego skarżyliśmy, ale ja właściwie go lubię. Jest strasznie bystry. Wiesz, że skończył prawo na Yale z wyróżnieniem? – Nie, nie wiedziałam. Był zbyt zajęty zawalaniem mnie robotą, żebyśmy mieli czas porównywać CV.
– Mnie zawsze traktował dobrze. Pomógł mi nawet poprawić scenariusz do najnowszego filmu dokumentalnego. Jestem zaskoczona. Kiedy on znalazł na to czas? Czyżbym źle go oceniła, sądząc, że myśli tylko o sobie? – Hm. To miło z jego strony. – Bardzo interesuje się sztuką. Przypomina mi się jedna z naszych wczesnych rozmów o jego pracy pro bono dla szkoły w Harlemie i to, że on ma jednak dobre serce. Szkoda, że rozstaliśmy się skłóceni. – A co tam ze sprawozdaniem? Będziemy siedzieć tu do rana? – Nie, odzyskałem je. – Dzięki, Rikash, ratujesz mi życie. Jak mogę ci się odwdzięczyć? Co powiesz na butelkę twojego ulubionego dżinu? – Nie, wystarczy mi porządny całus. – Nadstawia policzek do pocałunku. – Spotykasz się dziś z Jeffreyem? – Mam do niego zadzwonić przed wyjściem z kancelarii. Nie uwierzysz, ale on też pracuje dziś do późna. Wybieram numer komórki Jeffreya, ale jest wyłączona. Dzwonię więc do jego biura i telefon odbiera jakaś kobieta. – Halo? Czy zastałam Jeffreya? – Nie, nie ma go. Wyszedł kilka godzin temu. – Kilka godzin? – To dziwne. Zwykle dzwoni do mnie przed wyjściem. – Powiedział, dokąd idzie? – Nie – odpowiada obcesowo kobieta – nic nie mówił. Próbuję złapać go w mieszkaniu, ale bezskutecznie. Jestem trochę zaniepokojona i zostawiam mu wiadomość. – Jeffrey wyszedł z biura i nawet do mnie nie zadzwonił. Mieliśmy się dziś spotkać, bo jutro leci do San Francisco. – Siedzę przy biurku i użalam się nad sobą. – Nie martw się, pewnie coś mu wypadło. Idę ze znajomymi na drinka do Tenjune. Może się przyłączysz? – proponuje Rikash. – Jest za późno. Muszę się uczyć. Poza tym i tak by mnie nie wpuścili w takim stroju. – Żartujesz? Jesteś ze mną. Na pewno polubisz Chloe i Amber. Obie zajmują się modą i są fantastyczne.
– Naprawdę nie mogę. Mam jutro ciężki dzień i muszę się pouczyć. Idź i baw się dobrze. Nie pij za dużo. Z samego rana musimy wysłać to sprawozdanie. Rikash wychodzi, a ja nadal siedzę za biurkiem i wpatruję się w skrzynkę e-mailową. Jest w niej kilka wiadomości od Jeffreya o tym, jak bardzo za mną tęskni i że nie może się doczekać naszego spotkania. Czekam jeszcze chwilę w nadziei, że oddzwoni. Rozlega się dzwonek, a ja z ulgą podnoszę słuchawkę. – Kochanie, to twoja ostatnia szansa. Przestań się mazać i przesiadywać w biurze jak ostatnia ofiara. Musisz się oderwać od książek. Weź taksówkę i przyjedź do Tenjune. Będę czekał przy drzwiach. Zmieniam zdanie, kiedy słyszę słowo „ofiara”. Skoro Jeffrey wyszedł, to ja też mogę. Wysiadam z taksówki przed klubem i kiedy bramkarz widzi, że Rikash całuje mnie w policzek, natychmiast odpina odgradzającą wejście aksamitną taśmę. Lawirujemy między tańczącymi, a po chwili Rikash zaczyna machać do dwóch atrakcyjnych kobiet, które siedzą na błyszczącej skórzanej kanapie i sączą martini. – To moja szefowa, więc zachowujcie się przyzwoicie, dobra? Obie chichoczą i ściskają go na powitanie. – Catherine, oto moje przyjaciółki, Chloe i Amber. – Miło was poznać. Chloe jest wysoka, ma włosy w odcieniu ciepły blond i olśniewający uśmiech, a Amber jest filigranową, jasną blondynką o wielkich niebieskich oczach. Obie mają na sobie obcisłe dżinsy, piękne szyfonowe półgolfy w pastelowych kolorach i buty na bardzo wysokich obcasach. W takim stroju chodzą do pracy? Quelle chance![50] – Catherine, spróbuj martini arbuzowego. Jest przepyszne – zachęca Amber. Rikash przywołuje kelnera, który natychmiast go rozpoznaje, i przyjmuje od nas zamówienie. – Kochanie, tym razem ja stawiam. – Więc czym dokładnie się zajmujecie? Rikash wspominał, że wasza praca jest związana z modą.
– Ja jestem stylistką u Armaniego – mówi Chloe z rozkosznym południowym akcentem. – A ja jestem odpowiedzialna za zakupy w Bloomingdale’s – odpowiada Amber, poruszając głową w rytm muzyki. – Brzmi świetnie. Ja ostatnie trzy dni spędziłam na pisaniu sprawozdania na sześćdziesiąt pięć stron i ryciu do okropnego egzaminu. Nie śpię od tygodni. Obie wpatrują się we mnie, jakbym miała cztery głowy. – O Boże, nie zniosłabym takich godzin – mówi Amber. – Nie miałabym życia towarzyskiego. Rikash wręcza nam arbuzowe martini. – Wypijmy za to, żebyś zapomniała o pracy i egzaminach – wznosi toast Chloe. Piję w tej właśnie intencji. Kosztuję trochę, a potem dopijam resztę jednym haustem. – Pyszne. Pokazuję barmanowi, żeby nalał nam następną kolejkę. Kiedy w rekordowym tempie pochłaniam drugie martini, Rikash kręci głową. – Przystopuj trochę. Nie wyspałaś się od ponad tygodnia, a jutro masz ciężki dzień, pamiętasz? – Jutro? Kogo do cholery obchodzi jutro? Jeśli o mnie chodzi, to Jeffrey i ta cała emisja mogą się pieprzyć. – O Boże, nie panuję nad językiem. Rikash kładzie mi rękę na ramieniu. – Uspokój się, kochanie. Trochę cię poniosło. Podczas gdy Rikash opowiada Chloe i Amber o moim życiu uczuciowym, nagle czuję się nie na miejscu w tym głośnym klubie. Wyciągam komórkę, żeby sprawdzić, czy nie dostałam wiadomości od Jeffreya. Jak on mógł nie zadzwonić przed wyjściem z biura? – Wiem, co czujesz – krzyczy Chloe. – Uwierz mi, na twoim miejscu wsiadłabym w pierwszy samolot do Europy. Od trzech lat nie byłam w prawdziwym związku, a niektóre moje znajome już dochodzą do czterech. Wszyscy faceci w tym mieście mają zafajdane fiuty. Przelecieli już tyle kobiet, że albo musieli uciekać z miasta, albo poodpadały im kutasy. Lepiej znajdź sobie miłego
Francuzika. – Przestań! – krzyczy Amber. – To nieprawda. – Czyżby? No to kiedy ostatni raz byłaś w normalnym związku? Amber patrzy na Chloe w milczeniu. – Bardzo dawno temu – mamrocze, a do oczu podchodzą jej łzy. – Amber, czy to nie ten facet, z którym się przespałaś w zeszłym tygodniu? – Rikash wskazuje na bardzo przystojnego i bardzo pijanego dwudziestokilkulatka na drugim końcu sali. – Popatrz też na tego w czerwonej koszuli, jest sexy. Boże, co ja bym dał, żeby zobaczyć go w dhoti. – W czym? – pyta zdziwiona Amber. – No wiesz, w tej spódniczce, którą mężczyźni w południowych Indiach zakrywają krocze. To męski odpowiednik dekoltu. Wszystkie trzy przyglądamy się facetom i chichoczemy. Kelner przynosi nam kolejną tacę martini. Amber bierze jeden kieliszek i idzie w stronę swojej zeszłotygodniowej zdobyczy. Po trzecim drinku znacznie poprawia mi się nastrój. Muzyka robi się coraz głośniejsza i, przynajmniej jeśli o mnie chodzi, dużo lepsza. Ściągam żakiet, podchodzę do seksownego faceta w czerwonej koszuli i zaczynam przed nim tańczyć, kręcąc biodrami. Zanim się obejrzę, idziemy razem na parkiet w kształcie podkowy. Słowa piosenki, którą słyszymy, mój partner traktuje poważnie i odpina mi guziki. Rikash i Chloe kibicują mi z kanapy na antresoli, podnosząc do góry kciuki. Czerwona Koszula naprawdę się wczuwa i zaczyna ssać moje ucho. Bawi się też moimi włosami i trzyma mnie w biodrach tak, że poruszamy się razem w rytm muzyki. O kurczę, czemu nie spędzam tak wszystkich wieczorów? To znacznie przyjemniejsze niż ślęczenie nad aktami w kancelaryjnej bibliotece. – Catherine, chodź do nas – woła Chloe. – Tu jest znacznie lepiej. Odrywam się od niezadowolonej Czerwonej Koszuli i wspinam się na antresolę, żeby dołączyć do swojej paczki. – Uważaj, laleczko – woła jakiś hipster, kiedy chwytam go za ramię, torując sobie drogę. Chloe wykonuje niebezpieczne akrobacje – kręci tyłkiem, nadal
trzymając w rękach kieliszek martini. Z miejsca, w którym stoję, mam widok na cały klub. Energia, która emanuje z tłumu, jest odurzająca. Tańczę z Chloe i obie na cały głos wykrzykujemy słowa piosenki. Rikash przypatruje mi się z rozbawieniem. Pierwszy raz widzi mnie zupełnie zrelaksowaną i ten widok niezmiernie go cieszy. Postanawiam zadzwonić do Jeffreya. Pokażę mu, kto się dziś dobrze bawi. Sygnalizuję Rikashowi, że ma podać mi leżącą na drugim końcu kanapy torebkę. – Co? – podnosi ręce, żeby dodać pytaniu emfazy. – Potrzebujesz pieniędzy? Kręcę głową i robię z palców słuchawkę. Rzuca mi torebkę, a ja wyjmuję blackberry i wybieram numer. Kiedy podnoszę je nad głowę, żeby Jeffrey usłyszał, jaka świetna panuje tu atmosfera, telefon wyślizguje mi się z ręki i wpada pod skórzaną kanapę. Quelle catastrophe! Pokazuję ręką za oparcie, a Amber i Rikash stają nieruchomo i patrzą na mnie ze zdziwieniem. – Spadła mi komórka! – Co? – Komórka wpadła mi pod kanapę – wrzeszczę z całych sił, kiedy nagle muzyka ucicha. Rikash angażuje całą obsługę klubu w poszukiwania mojego telefonu. Dwóch wielkich bramkarzy przychodzi z latarkami. – Ona jest bardzo ważną osobą. To prawniczka, pracuje nad wielką emisją i koniecznie potrzebuje swojego telefonu – mówi, żeby usprawiedliwić całe zamieszanie. Bramkarze odsuwają go na bok, a potem zaczynają na czworakach szukać mojej komórki. Właśnie dlatego warto na zakrapianą imprezę przyjść z asystentem. Łysy mężczyzna podaje mi aparat. – Tu jest, laleczko. Następnym razem uważaj. Włączam swoje blackberry, żeby się upewnić, że działa, i na ekranie pokazuje się godzina. Jest czwarta nad ranem. Oh, mon Dieu. Koniec imprezy. – Miło było was poznać, ale muszę wracać do domu. – Catherine, nie możesz jeszcze iść. Wybieramy się do Florenta na
późną przekąskę – mówi Chloe błagalnym tonem. – Przepraszam was, ale za trzy godziny mam się stawić w kancelarii. Żegnam się z nowymi znajomymi, całuję Rikasha w policzek i wychodzę na ulicę w poszukiwaniu taksówki. Za kilka godzin pewnie słono za to wszystko zapłacę, oblewając egzamin. W tej chwili mam jednak poczucie, że było warto. Kiedy czekam, aż pod klub podjedzie następna taksówka, podchodzi do mnie Czerwona Koszula. – Hej, świetnie mi się z tobą tańczyło. – Dzięki. Mnie z tobą też – odpowiadam zawstydzona. – Musimy się jeszcze spotkać, wiesz, gdzieś razem wyjść. – Taa... brzmi nieźle. Wsiadam do taksówki i odjeżdżam w stronę wschodzącego słońca. W mieszkaniu padam na łóżko, a pokój wiruje wokół mnie. Kiedy leżę wpatrzona w sufit, rozlega się dzwonek mojej komórki. Pomału sięgam po nią na stolik nocny. – Halo? – mówię niewyraźnie. – Hej, kochanie, gdzie byłaś? Chyba przez przypadek nacisnęłaś „połącz” i zadzwoniłaś do mnie. Słyszałem tylko jakiś okropny hałas. – Poszłam z Rikashem na drinka po pracy. – To była chyba niezła impreza. – A gdzie ty byłeś? Dzwoniłam do ciebie wcześniej. – Miałem spotkanie w banku, a potem wróciłem do domu i zasnąłem. W porządku? Masz jakiś dziwny głos? Myślałaś, że gdzie byłem? – Nie, nigdzie. – Posłuchaj, kochanie, bardzo cię przepraszam za dzisiejszy wieczór. Utknąłem na spotkaniach. Wynagrodzę ci to w piątek, jak wrócę z San Francisco. Tęsknię za tobą. Wszelkie moje wątpliwości znikają i zasypiam w ubraniu, przytulając telefon.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI Ten, kto redagował przepisy przeciwko użytkowaniu wieczystemu, był: a) sadystą, b) wariatem, c) ćpunem, d) najprawdopodobniej wszystkie odpowiedzi są prawidłowe. Nie dość, że musimy się nauczyć archaicznego żargonu prawa ziemskiego, to jeszcze musimy umieć go zinterpretować. Jeden z dokumentów przeczytałam chyba sto razy i nadal nie mam pojęcia, o co w nim chodzi. Spędzam weekend zamknięta w swoim maleńkim mieszkaniu i z powodu upału uczę się rozebrana do bielizny. Jedynym źródłem powietrza jest stary wentylator pod sufitem, który pracuje na połowę mocy. Co godzinę chodzę do Starbucksa na rogu 3 i 66, gdzie ratuję się od całkowitego omdlenia podwójnym espresso. Uznaliśmy z Jeffreyem, że najlepiej będzie, jeśli do następnego weekendu nie będziemy się spotykać, bo resztki energii, która mi jeszcze została, muszę wykorzystać na przygotowania do egzaminu. Ponieważ nie chciał, żeby ktokolwiek pomagał mi w sprawie Browsera, po dniu spędzonym w przedegzaminacyjnym piekle wczesne ranki i późne wieczory poświęcam na przeglądanie dokumentów. Śpię tylko po kilka godzin. Pierwszego dnia egzaminów budzę się zupełnie wyczerpana. Żeby przetrwać wielogodzinną gehennę, na śniadanie wypijam dwie puszki red bulla i zjadam pół banana. Przed Javits Center stoi już długa kolejka równie zmęczonych ludzi, którzy czekają na rzeź. Ustawiam się na końcu, a w głowie huczy mi jak w paryskim metrze. Drzwi się otwierają i moim oczom ukazuje się sala wielkości boiska piłki nożnej z rzędami stolików i krzeseł. Siadam, przygotowuję ołówki i butelkę wody, a potem czekam na sygnał do startu. Pierwszego dnia egzaminu odbywa się forsowny sześciogodzinny maraton w postaci testu wielokrotnego wyboru z prawa federalnego. Po zakończeniu wlokę się do domu i przez całą noc śnią mi się pomieszane literki. Następny dzień nie jest lepszy, bo test składa się z pięćdziesięciu pytań z prawa stanowego Nowego Jorku i trzygodzinnego pisania esejów. To okrutne z ich strony, że kazusy dali na samym końcu. Głowa mi pęka, włosy lepią się do karku, a muszę odpowiadać na pytania w stylu:
Jack podszedł do Petera, policjanta w cywilu, i zapytał go, czy nie ma funta marihuany na sprzedaż. Peter odpowiedział, że może załatwić narkotyk za tysiąc dolarów, i zawarli wstępną transakcję. W umówionym miejscu i o wyznaczonej porze Jack zapłacił tysiąc dolarów Peterowi, który zamiast marihuany do paczki włożył funt oregano. Potem Peter aresztował Jacka pod zarzutem nagabywania i zamiaru posiadania narkotyków. Pytanie: Czy Jack może zostać aresztowany za zakup oregano? Mnie nasuwa się raczej pytanie: czy nowojorska policja nie ma nic lepszego do roboty niż sprzedawanie przypraw? I dlaczego Jack nie pozwie Petera za oszustwo handlowe? Egzamin do palestry, horror pisania dwudziestu czterech esejów z rozwiązaniami różnych prawnych kazusów bez dostępu do kodeksów, zapamiętam jako jedno z największych wyzwań, z którym kiedykolwiek musiałam się zmierzyć. Po dwóch dniach egzaminów czuję się jak zombie, nie wiem, gdzie jestem ani jak się nazywam. Nie mam pojęcia, czy zdałam, a wyniki dostanę dopiero za kilka miesięcy. W tej chwili na niczym mi już nie zależy. Wracam prosto do domu, wyłączam blackberry i komputer, a potem zapadam w zasłużony głęboki sen.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI Co powiesz na obiad u Jean-Georges’a w sobotę? – czytam na karteczce dołączonej do bukietu piwonii od Jeffreya. – Wygląda na to, że się pogodziliście – mówi Rikash, patrząc na kwiaty. – To było nieporozumienie. Przez te wszystkie stresy nie myślałam rozsądnie. Powinnam bardziej mu ufać, a mniej panikować. Traktuje mnie wspaniale. Jutro idziemy na obiad do Jean-Georges’a. – Ooo, może chce się oświadczyć? – Przestań. Jesteśmy razem ledwie od miesiąca. – To Nowy Jork, kochanie. Wszystko jest możliwe. Nie zapominaj, co ci powiedziała wróżka. – Nie, na pewno nie jesteśmy jeszcze na to gotowi. Podchodzi do mojego biurka i rozgląda się, czy aby nikt nie słucha. – Catherine, muszę ci opowiedzieć, co mi się przytrafiło tamtej nocy w klubie, po tym jak wyszłaś. Poznałem kogoś wyjątkowego. Chyba się zakochałem. – Co? Ty? Zakochany? Myślałam, że nie chcesz się przywiązywać do jednej osoby. – To było, zanim poznałem Dimitriego. Dawno nie miałem do czynienia z tak miłym facetem. Nasze spojrzenia spotkały się w tłumie, kiedy wychodziliśmy z Tenjune, i zapytał, czy nie mam ochoty na kawę. Przegadaliśmy całą noc. – Wspaniale, Rikash. Bardzo się cieszę. Zasługujesz na kogoś wyjątkowego. – To takie cudowne uczucie. Mamy z sobą tyle wspólnego. Jest niezależnym reżyserem i zastanawiamy się, czy nie zrobić razem dokumentu. Poza tym – o, dzwoni mi telefon. – Wraca biegiem do swojego biurka. Sprawdzam pocztę i znajduję w skrzynce e-maila zatytułowanego „Firmowe wakacje w Kalifornii”. Do wszystkich prawników Edwards & White Żeby uczcić wspaniały rok, firma Edwards & White organizuje dla wszystkich swoich prawników jesienne wakacje w San Diego.
Plan wyjazdu i lista zajęć zostaną rozesłane w późniejszym terminie. Czekamy na Ciebie w San Diego. Zarząd Wspaniały rok? Dla kogo? Podróżowanie z moimi autystycznymi kolegami i marnowanie pięknego weekendu na idiotyczne zajęcia integracyjne w stylu paintballu (może udałoby mi się napełnić piłeczki cementem, odczekać, aż stężeje, i strzelać takimi właśnie pociskami?) to nie jest mój sposób na relaks. Staram się jednak myśleć pozytywnie: wypuszczą mnie z kancelarii i będę mogła pogadać ze znajomymi z Paryża. * – Zamówmy szampana! Jestem w nastroju do świętowania – mówi Jeffrey, odkładając menu. – Ty jesteś po egzaminach, a nasza emisja jest na dobrej drodze. Udało się nam zainteresować wielu inwestorów instytucjonalnych – dodaje z ulgą. – Świetna wiadomość. Cieszę się, że wszystko idzie dobrze, ale mówiąc szczerze, już nie mogę się doczekać, kiedy to wszystko się skończy. – Musimy się gdzieś wybrać jesienią. Może do Saint Barts? Mój znajomy ma tam pensjonat. – Brzmi super. Jeffrey bierze mnie za rękę i delikatnie ściska moje palce. – Naprawdę za tobą tęskniłem. Nawet nie wiesz, jak bardzo. – Ja za tobą też. Nasze oczy się spotykają, a jego spojrzenie robi się coraz bardziej intensywne. – Nie mogę się doczekać, żeby zabrać cię do domu. Masz takie piękne, głębokie oczy. Cholera, jesteś taka piękna, kotku. Rumienię się i upijam trochę wina. Czy ten facet nie jest idealny? – Co noc, kiedy leżę w łóżku po ciężkim dniu, rozmyślam o tym, jakie mam szczęście, że ze mną jesteś. Przywiozłem ci coś z San Francisco. – Znowu? Wyjmuje jedwabną szarą torebeczkę. W środku znajduję
pierścionek z kolekcji Gourmette Diora, zdobiony kwiatuszkami i motylkami. Próbuję zachowywać się dojrzale, ale oczy świecą mi się jak dziecku, które pierwszy raz weszło do wielkiego sklepu z zabawkami. Zachwycałam się tą kolekcją jeszcze w Paryżu. – O Boże, Jeffrey, jest cudowny. – Wiem, jak bardzo lubicie się z panem Diorem. – Nie mogę go przyjąć. – Nonsens. Zasługujesz na to. Wsuwam pierścionek na środkowy palec i czuję się przeszczęśliwa. Ten mężczyzna jest taki ciepły i szczodry. Czemu miałam obiekcje, żeby się z nim umawiać? – Możemy prosić o rachunek? – mówi do kelnera. – Oczywiście, proszę pana. – Zanim pójdziemy, chcę cię jeszcze o coś poprosić. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko? – Proś śmiało. – Chodzi o program akcji dedykowanych, którym się zajmowałaś. – Okej – odpowiadam, zakładając, że pewnie chce dopisać jeszcze kogoś na listę potencjalnych beneficjentów. – Jak wiesz, zamierzałem część akcji przeznaczyć dla naszych szwajcarskich partnerów. – Znów wnikliwie mi się przygląda, ale tym razem nie jest romantycznie. – Tak. – Zmieniłem zdanie. – Rozumiem – odpowiadam. Jego nagła zmiana tonu sprawia, że zaczynam czuć się nieswojo. – Chcę umieścić te akcje na moim koncie w spółce powierniczej na Kajmanach. Pomożesz mi, prawda, kochanie? Wpatruję się w niego przez chwilę zupełnie zaszokowana. Cała się trzęsę i próbuję przekonać samą siebie, że to nie dzieje się naprawdę. Niemożliwe, że prosi mnie o przelanie akcji jego własnej firmy na zagraniczne konto. Musi być jakieś inne wytłumaczenie. Mój prawniczy mózg pracuje na pełnych obrotach. Czyżby próbował wymigać się od umownego zakazu zbywania akcji? Jako członek zarządu jest zobowiązany do trzymania ich przez kilka miesięcy od daty emisji
i dopiero potem może je sprzedać. Niezależnie od tego, jakie ma zamiary, to, o co mnie prosi, jest niezgodne z prawem. Ponieważ przez dłuższą chwilę milczę, Jeffrey zdaje sobie sprawę, że mam wątpliwości. – Nie martw się, kochanie. To nie jest nielegalne. Chcę tylko uniknąć płacenia podatku dochodowego od zysków ze sprzedaży akcji w najbliższych tygodniach. Tak ciężko na to wszystko pracowałem, nie chcę teraz oddawać wszystkiego fiskusowi. Rozumiesz mnie? Nie może sprzedawać akcji w najbliższych tygodniach. Na tym właśnie polega zakaz zbywania. Poza tym te akcje nie należą do niego. Jestem zaszokowana i zniesmaczona tym, że mnie o coś takiego poprosił. Kiedy płaci za obiad, przepraszam go i biegnę do łazienki. Gapię się w lustro i po policzkach zaczynają spływać mi łzy. Ścieram rozmazaną mascarę i czuję się zupełnie tak jak chusteczka, którą wyrzucam do kosza. Robi mi się niedobrze i przykrywam usta ręką, żeby nie zwymiotować obiadu na swoją nową sukienkę Diora. Uspokój się, Catherine, wszystko będzie dobrze. To tylko zły sen. To nie dzieje się naprawdę. Niedługo się obudzisz i wszystko będzie w porządku. W taksówce, którą wracamy do domu, panuje posępne milczenie. Kurczowo ściskam torebkę i przypominam sobie rozmowy dotyczące emisji: program akcji dedykowanych przewijał się w nich nieustannie. Odkąd się poznaliśmy, cały czas o nim rozmawiamy, więc pewnie planował wszystko od początku. Jak mogłam do tego dopuścić? Głupia jesteś, Catherine, okropnie głupia. – Kiedy już będzie po wszystkim, kochanie, będzie mnie stać na dom w Bridgehampton albo w Saint Barts. Albo i tu, i tu. Wyobrażasz sobie? Wybucha wariackim śmiechem. – Słyszałaś, co powiedziałem? Kupimy sobie dwa domy. Będzie nas stać na wszystko! – Wrzeszczy do taksówkarza i ludzi spacerujących po Piątej Alei. Ciekawe, bo ja czuję się tak, jakbym nie miała już nic. W mieszkaniu Jeffreya w milczeniu kładę się na jego nowoczesnym, niskim łóżku. Głaszcze mnie po plecach, ale ja jestem nieruchoma, jakby sparaliżowana. – Co się stało, kochanie? Coś nie tak?
– Niedobrze mi. To pewnie przez tego szampana i wino. Nie służą mi mieszanki. Biegnę do łazienki i obficie wymiotuję. Nie rozpoznaję kobiety, która patrzy na mnie z wielkiego lustra, ale próbuję pocieszyć ją spojrzeniem. Wracam myślami do skandalicznej prośby Jeffreya i mam ochotę krzyczeć. Zamiast tego uderzam pięściami w marmurową ladę. Jak mogłam być tak naiwna i ryzykować karierę dla tego człowieka? Muszę stąd uciekać. Jak tylko Jeffrey zasypia, wykradam się na palcach z sypialni i idę do kuchni. Próbuję zostawić mu jakąś wiadomość. Mam ochotę napisać: „Wyślę cię za to do więzienia, skurwysynu”, ale powstrzymuję się i zamiast tego piszę: Drogi Jeffreyu, przepraszam za wczoraj, źle się czułam. Zadzwonię do Ciebie. Catherine Lepiej udawać, że wszystko jest w porządku, zanim zdecyduję, co zrobić. Może podchodzę do tego zbyt histerycznie – w końcu jestem wyczerpana. Przez kilka godzin spaceruję bez celu po Upper East Side, usiłując poprawić sobie humor oglądaniem wystaw, a w końcu siadam na ławce i zaczynam płakać. To wszystko było tylko przedstawieniem – kwiaty, prezenty, obiady, przymilanie się do mojej matki. Jak mogłam go nie przejrzeć? Merde! Mój smutek zamienia się w złość, a potem w poczucie winy: czyżby związek z Jeffreyem sprawił, że nie myślałam racjonalnie? Jak mogłam być taka głupia, dać się nabrać na jego słodką gadkę i ryzykować karierę dla takiej kanalii?! Jak sobie to poukładam w kancelarii? Próbuję zadzwonić do Lisy, ale nikt nie odbiera. Potem, kiedy jestem już u siebie, wszystko wydaje mi się szare i beznadziejne. Wyłączam telefon, zasuwam zasłony, padam na łóżko i puszczam DVD z filmem adekwatnym do okazji: Witaj, smutku. – Lisa, to znowu ja. Przepraszam, że gnębię cię telefonami w niedzielę wieczór, ale naprawdę muszę z kimś pogadać. Po nagraniu około dwudziestu wiadomości w końcu udaje mi się ją złapać. – Żyć mi się nie chce, Lisa. Okazuje się, że Jeffrey przez cały czas mnie wykorzystywał – wykrzykuję do słuchawki, a potem wybucham
płaczem. – Uspokój się, kochanie. O czym ty mówisz? – Obiecaj, że nikomu nie powiesz. To straszne. Jeffrey chce, żebym pomogła mu okraść jego firmę. – Co? Chyba żartujesz? To żart, prawda? – Niestety nie. Był na tyle bezczelny, że poprosił mnie, żebym przelała część akcji Browsera na zagraniczne konto. Lisa, jemu w ogóle na mnie nie zależy. Obchodzą go tylko miliony, które zarobi. Czuję się taka naiwna. Chcę wracać do domu. – Nie mogę uwierzyć. Co mu odpowiedziałaś? – Nic, jestem zdruzgotana. Całkiem odebrało mi głos. Boże, pomyśleć tylko, że dałam się nabrać na te jego szarady i mu zaufałam. Ale ze mnie debil. – Wcale nie. Zaryzykowałaś dla miłości, a to wymaga odwagi. On za to jest kompletnym łajdakiem. Co zamierzasz zrobić? Powiesz Scottowi? Nie możesz pozwolić, żeby coś takiego mu się upiekło. – Jeszcze o tym nie myślałam – odpowiadam po wyczyszczeniu nosa. – Cały czas mam nadzieję, że może źle go zrozumiałam, że przecież nie zrobiłby mi tego... – Jest tylko jeden sposób, żeby się dowiedzieć: powiedz mu, że tego nie zrobisz, i zobaczymy, jak zareaguje.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY – Gdzie Rikash? – pytam Mimi z samego rana. – Dzwonił, że jest chory. Po głosie można było poznać, że strasznie źle się czuje. Boże, tak bym chciała natychmiast mu się zwierzyć. Zakładam duże okulary do czytania, żeby ukryć opuchnięte oczy. Siedzę u siebie w biurze, wpatruję się w akta Browsera i mam ochotę podrzeć je na strzępy, a potem wyrzucić przez okno. Na sekretarce Jeffrey zostawił mi kilka gorączkowych wiadomości, więc wykręcam jego numer. Wcześniej czy później i tak będę musiała zmierzyć się z le demon. – Cześć, Jeffrey. Przepraszam, że w niedzielę zniknęłam bez pożegnania, ale naprawdę źle się czułam. To pewnie przez ten ciężkostrawny obiad. – A jak się teraz czujesz, kochanie, w porządku? – Dużo lepiej. Możemy chwilę porozmawiać? – Jasne. Ręce mi się trzęsą, kiedy próbuję zebrać się na odwagę i dzielnie stawić mu czoło. – Słuchaj, myślałam o tym, o co mnie prosiłeś, i doszłam do wniosku, że nie mogę tego zrobić. To wykracza poza moje uprawnienia. – Co? Co to do cholery ma znaczyć? – rzuca agresywnie. Zwlekam chwilę z odpowiedzią, przygotowując się na najgorsze. – To znaczy, że musisz poprosić kogoś innego. – Żartujesz? Proszę cię tylko o drobną przysługę, nie wymagam chyba zbyt wiele – mówi lodowatym głosem. – Przeczytałam jeszcze raz umowę z gwarantem – przelew akcji za granicę narusza jej postanowienia. – Co? O czym ty, kurwa, mówisz? Odkąd to stałaś się superprzepisowa? – wrzeszczy do słuchawki. – Drażnisz się ze mną, Catherine? Nie waż się tego robić, nie w takiej chwili. Zaskoczona i przygnębiona tym, jak do mnie mówi, mam ochotę krzyczeć na cały głos: Ô rage! Ô désespoir! Egoiste! Egoiste![51], jak aktorki w reklamie perfum Chanel. – Jeffrey, uspokój się. Chodzi mi tylko o to, że nie czułabym się
dobrze, robiąc coś takiego, nic więcej. Stara się udobruchać mnie słodkim głosikiem. – Posłuchaj, kochanie, już ci mówiłem, że to nie jest niezgodne z prawem. Zasugerował mi to mój księgowy, więc wszystko jest legalne. Po prostu przenosisz akcje zapisane na moją sekretarkę na konto za granicą i po sprawie. Pójdziesz dziś ze mną na obiad? Będziemy mogli jeszcze o tym pogadać i wszystko ci wyjaśnię. Zrobiłem już rezerwację w Chanterelle i kazałem im odłożyć butelkę Sauvignon Blanc z ich własnej piwnicy, tego, które tak lubisz. Jak ja mogłam się na to nabrać? Mogę stracić prawo wykonywania zawodu. I jak można być tak chciwym? Przecież w przyszłym tygodniu i tak zarobi legalnie miliony dolarów. Czy opłaca mu się ryzykować reputację swoją, swojej firmy i, co najważniejsze, nasz związek dla stosunkowo niewielkich sum? Wydawało mi się, że świetnie się nam układa, bo mamy wspólną pasję do muzyki i sztuki. Czyżby cały czas udawał, po to żeby mnie uwieść? Ściska mnie w żołądku, kiedy przypominam sobie, że moje zainteresowania – jazz, literatura, podróże – są wypisane na stronie internetowej firmy i w moim profilu na Facebooku. Dałam się nabrać jak ostatnia idiotka. – Nie wiem, mam masę pracy. Oddzwonię później. – Tęsknię za tobą – mówi, zanim się rozłączę. Siedzę przygnębiona na krześle. Que faire?[52] – Mogę się przysiąść? – Jasne, siadaj. Przerwę na lunch spędzam przeglądając gazety w kancelaryjnej bibliotece, żeby uciec od nieustannych poleceń Bonnie i czytania e-maili, bo nie jestem w stanie nie myśleć przy tym o Jeffreyu. Jestem przybita i zupełnie nie do życia do tego stopnia, że cieszy mnie nawet towarzystwo Nathana, który przyszedł właśnie do biblioteki z lunchem z Fresco on the Go. – Proszę, Catherine, przyniosłem ci espresso. Wiem, że lubisz. Podnoszę wzrok znad gazety, zaskoczona tym przyjaznym gestem. Może w ten sposób chce mnie przekupić, żebym nie powiedziała nikomu o incydencie z kokainą? Teraz nikomu już nie ufam. – Dzięki, Nathan, to bardzo miło z twojej strony.
– Boże, na zewnątrz jest okropnie, nie da się oddychać. Musi być chyba z pięćdziesiąt stopni. – Wiem, dlatego właśnie siedzę tutaj. – Co tam nowego? Byłaś na jakiejś świetnej imprezie, której mógłbym ci zazdrościć? – Żadnych imprez. Pracuję we wszystkie weekendy. – Pewnie dlatego, że zbliża się wielka emisja. – Hm... – to ostatnia rzecz, o której chciałabym teraz rozmawiać. – Przepraszam, powiedziałem coś nie tak? – Nie, po prostu ten temat mnie już męczy, nic więcej. A co u ciebie? Jakieś nowości? – Właściwie to mam wspaniałe wieści. Moja żona spodziewa się dziecka, to będzie nasze pierwsze. Patrzę na Nathana zdumiona. Jego pierwsze dziecko? Nabijając trzy tysiące godzin na rok, nie ma się za dużo czasu na robienie dzieci. Jeśli rok ma mniej więcej osiem tysięcy osiemset godzin, a jedną trzecią z tego podobno zajmuje sen, to żeby płatne godziny mu się zgadzały, Nathan praktycznie całą resztę musi spędzać w kancelarii. Ponieważ czas poświęcony na czytanie e-maili, wypełnianie formularzy dla księgowej, spotkania zespołu, surfowanie po sieci i wciąganie kokainy się nie liczy, żeby nabić trzy tysiące, Nathan musi siedzieć w biurze od bladego świtu do późnej nocy sześć dni w tygodniu, niemal bez przerw na posiłki, łazienkę czy seks. – Gratulacje, Nathan. Świetna nowina. – Tak, bardzo się cieszę. – Jestem pewna, że będziesz wspaniałym ojcem – mówię niechętnie. – Catherine, chciałem ci wytłumaczyć... – Nie ma potrzeby, Nathan. Możesz robić, co uważasz. – Chcę tylko, żebyś wiedziała, że nie jestem uzależniony. Niedawno kolega na przyjęciu dał mi spróbować i od tamtego czasu wziąłem tylko kilka razy. Daje niezłego kopa. – Mówisz tak, jakby to był nowy gatunek espresso. Mogą cię nakryć albo, gorzej, możesz wpaść w nałóg. Za coś takiego wylatuje się z pracy.
– Wiem, już rzuciłem. Mam nadzieję, że mi wierzysz. Widzę, że jest bardzo zażenowany. Nagle zdaję sobie sprawę, że może nie powinnam być taka zadufana w sobie. W końcu oboje mamy na koncie ciemne sprawki – jedyna różnica polega na tym, że jego sekret kryje się w małym zamykanym woreczku, a mój – pod postacią chłopaka manipulatora. – Próbowałaś kiedyś? Staram się, żeby mój głos brzmiał bardziej na luzie. – Nie, nie jestem zainteresowana. Na pewno nie potrzebuję zastrzyku adrenaliny, wystarczy, że Bonnie wisi mi nad głową. Powinna zostać wciągnięta na listę nielegalnych substancji. Chichocze, a potem odgryza kawałek kanapki. Pierwszy raz śmiejemy się razem. – Hej, słyszałaś o sukcesie Antoine’a? – Nie. – Właśnie zdobył dla firmy dużą sprawę – chodzi o prywatyzację jakiejś dużej francuskiej spółki. Fuksiarz, ze świetnym wyczuciem czasu. Ma szansę na nominację jesienią. – Naprawdę? Świetnie – mimo że przed wyjazdem zachowywał się dziwnie, cieszę się z jego sukcesu. – Wygląda na to, że złapał grubą rybę. Ta sprawa jest taka wielka, że cała paryska kancelaria będzie się nią zajmować – ciągnie, a na jego twarzy maluje się zazdrość. – Skąd o tym wszystkim wiesz? – Powiedział mi wczoraj przez telefon. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że Antoine ani razu nie zadzwonił do mnie po nowiny z Nowego Jorku. Po naszej scysji w noc koncertu postanowił pewnie, że Nathan będzie lepszym źródłem informacji. Nie wiem dlaczego, ale robi mi się smutno. – W porządku? Wyglądasz na zmartwioną. Mam nadzieję, że nie przejmujesz się kancelaryjnymi plotkami. Nie sądzę, żebyśmy mieli jakiekolwiek problemy, jesteśmy za nisko w hierarchii. – Nie, nie o to chodzi. Jestem po prostu zmęczona. Ta emisja mnie wykańcza. – Popatrz na jasną stronę. Skup się na pozytywach. Przynajmniej
nie musisz się martwić o godziny – mówi dziarsko. – To na razie. Pozytywach? Pozytywach czego? Postanawiam przejść się po korytarzu, żeby jak najdłużej nie wracać do gabinetu. Prośba Jeffreya znacznie podkopała moją pewność siebie. Pewnie zupełnie nie nadaję się na prawnika. Poza tym jaki jest sens harowania jak wół? Może Madame Simona miała rację i powinnam zmienić zawód? Przez chwilę snuję się po korytarzu, usiłując znaleźć sens swojego życia, kiedy rozmyślania przerywa mi wrzask Bonnie dochodzący z gabinetu Scotta. – Nie wierzę. Catherine pracuje dla mnie, nie dla ciebie! – Nieprawda. Catherine zajmuje się moim Browserem, więc nie może przejąć twojej nowej sprawy. Sorry. Bonnie wypada od Scotta i biegnie korytarzem, a klamry jej seksownej skórzanej spódnicy od Gucciego kołyszą się energicznie. Świetnie, na domiar wszystkiego wojna wojowników toczy się teraz na moich oczach. Po raz pierwszy mam ochotę rzucić się Bonnie do obcasów i błagać ją, żeby dała mi tę sprawę, tak żebym nie musiała pracować z Jeffreyem. Po tym można poznać prawdziwy kryzys... Kiedy wracam do biblioteki, żeby zabrać swoje rzeczy, zaczyna tam dzwonić telefon. Na wyświetlaczu pokazuje się imię i nazwisko Harry’ego Trauma. Ponieważ jestem sama w pokoju, zastanawiam się, czy mam odebrać, aż w końcu telefon milknie. Ruszam do wyjścia, a dzwonek rozlega się na nowo. Boję się, że w bibliotece mogą być kamery i Traum mnie widzi, więc odbieram. – Halo? – Mówi Harry Traum. Potrzebuję informacji z archiwum. Natychmiast. Za kilka godzin mam być w sądzie. – Hm, nie jestem pewna, czy mogę panu pomóc, panie Traum. Pracuję teraz nad dużą transakcją. – Musi poczekać. Moja sprawa jest ważniejsza. – Obawiam się, że nie mam czasu. Może uda mi się znaleźć kogoś, kto będzie mógł się tym zająć – odpowiadam z wahaniem, bo wiem, że dużo ryzykuję. Jestem jednak chronicznie niedospana, a nerwy mam w strzępach, więc postawiam się nie uginać. – Czy ty wiesz, kim ja jestem? – wrzeszczy do słuchawki. –
Wiesz? – Tak, oczywiście... A pan wie, kim ja jestem? – odpowiadam roztrzęsiona. – Nie. Mój mózg pracuje na najwyższych obrotach. Zatem nie ma tu kamer. Nie wie, kim jestem. – Przepraszam – mówię, odkładam słuchawkę i wybiegam z biblioteki, zaszokowana własną bezczelnością. Następnego ranka Rikash przychodzi do pracy nieogolony, cuchnie papierosami i alkoholem. Pod oczami ma ciemne cienie i jest bardziej rozczochrany niż ja. – Rikash, co ci się stało? Wyglądasz okropnie. Wchodzi do mojego gabinetu, zamyka drzwi, kładzie się na podłodze w pozycji embrionalnej i zaczyna szlochać. – Co ci jest? – To straszne, Catherine, straszne. Kucam przy nim i chwiejąc się na obcasach, głaszczę go po ramieniu. – Co się stało? Proszę, powiedz mi! Wije się przez chwilę po dywanie, aż w końcu się odzywa. – Możemy na chwilę wyjść? Muszę zapalić. Wychodzimy z budynku, nikogo o tym nie informując. Zważywszy na moje samopoczucie i wygląd Rikasha, będą musieli sobie bez nas poradzić. Zapala papierosa, potem wyciąga paczkę do mnie, a ja się częstuję. Zakłada sobie kurtkę na ramiona i obejmuje mnie ręką w pasie. – Dimitri ukradł mój film. – O Boże, dlaczego? Jak to się stało? – W sobotę wieczór byliśmy w klubie i chyba zrobił się zazdrosny, że rozmawiam z kimś innym. Znasz mnie, jestem ekstrawertykiem. Uwielbiam być duszą towarzystwa. On pewnie nie był w stanie odnaleźć się w związku z kimś tak otwartym. Mniejsza z tym. Wróciliśmy do mnie, strasznie się pokłóciliśmy, a potem, kiedy zasnąłem, ukradł mi laptopa i kamerę. Na laptopie miałem wszystkie zdjęcia do filmu. – Rikash, tak mi przykro. Ta historia ściska mnie za serce.
– Na dodatek, jak totalny idiota, kopie zdjęć trzymałem w torbie z kamerą. Straciłem na ten film półtora roku. Jestem kompletnym debilem. – Nie wierzę. Dzwoniłeś na policję? – Jeszcze nie. – Czemu? Wzrusza ramionami. – Chyba ciągle mam nadzieję, że wróci. – Rikash, on ukradł ci laptopa. Naprawdę sądzisz, że zamierza wrócić? – Nie wiem. Nie myślę teraz jasno. Do oczu znów napływają mu łzy. – Mój biedny brat się załamie. Miałem zamiar sprzedać prawa do filmu, żeby pomóc mu opłacić studia. Rodziców na to nie stać, nie mają grosza przy duszy. – Mogę dać ci trochę pieniędzy. – Kochana jesteś, ale nie mógłbym ich od ciebie wziąć. – Daj spokój, potraktuj to jak pożyczkę. Kiedyś mi oddasz. – Dziękuję ci, ale mam swój honor. Mam sporo przyjaciół w Bombaju, być może zamieszkam u nich, zanim sobie wszystkiego nie poukładam. Powrót do Indii to chyba najlepsze rozwiązanie. – Rikash, nie chcę, żebyś wyjeżdżał. Zginę tu bez ciebie. Patrzę na niego i po policzkach zaczynają płynąć mi łzy. – Nie tylko ty zostałeś oszukany, mon ami. Oczy robią mu się wielkie jak spodki. – O czym ty mówisz? – O Jeffreyu. Wykorzystał mnie, Rikash. To oszust i kanalia. – Co takiego? – Poprosił mnie, żebym pomogła mu okraść jego firmę. – Ale dlaczego? Przecież on i tak świetnie zarabia. – Jest chciwy. Niektórym zawsze mało. Zatrzymuje się na środku chodnika i obejmuje mnie, a ja zaczynam płakać. – Bardzo mi przykro, kochanie. Powinnaś na niego donieść. Zasługuje na to, dupek.
– Nie wiem, co mam robić. – Hitchcock powiedział kiedyś, że zemsta jest słodka i nie tuczy. Moim zdaniem mistrz suspensu miał rację, nie uważasz? Przed oczami pojawiają mi się tysiące obrazów. – Właśnie podsunąłeś mi pewien pomysł – schylam przed nim głowę, jakby był bóstwem. – Teraz ty jesteś moim panem. – Cześć, Jeffrey. Przemyślałam wszystko przez weekend i postanowiłam ci pomóc, ale tylko jeśli wyświadczysz mi w zamian drobną przysługę. Miłe pogawędki z Jeffreyem nie wchodzą już teraz w grę, ale muszę mieć pewność, że zbiorę odpowiednie dowody. Przełączam go na tryb głośnomówiący i włączam dyktafon. – Jasne, kochanie, co tylko chcesz. – Brat mojego przyjaciela jest na studiach inżynierskich w Indiach i bardzo potrzebuje pracy, żeby opłacić czesne. Czy Browser mógłby go zatrudnić? – Nie ma sprawy. Ciągle szukamy młodych talentów. Załatwione. – Świetnie. Przyślij mi w takim razie pisemną zgodę na przekazanie akcji twojej sekretarce, a ja poproszę Sandy’ego ze Swiss Banku, żeby zajął się przelewem. Załatwiłeś już wszystko tak, żebyś mógł potem przelać pieniądze z powrotem na swoje prywatne konto? – Oczywiście. Mój księgowy jest nieoceniony, takie rzeczy to dla niego chleb powszedni. Sprzedam akcje natychmiast i ani się obejrzysz, jak będziemy się wylegiwać na plaży w Saint Barts. Wysiłek nie pójdzie na marne. Wyłączam dyktafon. Mam cię. Będziesz się wylegiwał, ale na pryczy w celi, connard[53].
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY Następnego dnia przychodzę do pracy w nowym kostiumie Diora, na szyi mam czerwoną jedwabną apaszkę, pachnę perfumami J’adore i czuję się jak pani świata. Dzierżąc firmowy kubek z kawą, pewnym krokiem przechodzę koło gabinetu Bonnie. Ponieważ ma otwarte drzwi, zatrzymuję się. – Dzień dobry, Bonnie. Jak się masz? Zaskoczona, podnosi głowę i zdejmuje okulary do czytania. Z uznaniem patrzy na mój kostium. – Cześć, Catherine. W porządku. A co u ciebie? – Świetnie. Nie pozwolę, żeby jakiś malwersant niszczył mi karierę i zbijał mnie z pantałyku. Idę do siebie, siadam na krześle i wzywam Rikasha. – Zamknij drzwi. Jak się czujesz? – Okropnie. Nie śpię co najmniej od tygodnia. – No to jest nas dwoje. Dla odmiany mam dobre wieści. Twój brat właśnie został zatrudniony przez firmę komputerową Browser. – Co? Przecież on jeszcze nawet nie zaczął studiów? – To nie ma znaczenia. Zadzwoń do niego natychmiast i powiedz mu, że ktoś w nowojorskim oddziale Swiss Banku czeka na telefon od niego. Musi jak najszybciej założyć sobie tam konto. Zajmiesz się tym? – Założyć konto w Swiss Banku? Ale po co? – O nic nie pytaj, po prostu rób, co mówię. – Mam nadzieję, że to nie jest nic ryzykownego. Nie chcę zniszczyć swojej dobrej karmy: przez lata dość ją nadwerężyłem, teraz próbuję wrócić na dobrą drogę. – Nie martw się, twojej karmie nic nie grozi. Zadzwoń tylko do brata i każ mu się skontaktować z Sandym Mercerem ze Swiss Banku. Mamy jego numer w bazie klientów. – Okej, okej, zrobię, jak chcesz. Jesteś dziś bardzo pewna siebie, jakaś taka zadziorna. – Podnosi pytająco brwi. – Tak, jestem przekonana, że wszystko się ułoży. Konto musi być gotowe do jutra do południa, więc każ bratu zadzwonić od razu. Będzie musiał też przefaksować kilka dokumentów, więc powiedz mu, żeby
poszukał faksu. Upijam duży łyk kawy, a potem sięgam po słuchawkę i dzwonię do Swiss Banku. – Cześć, Sandy. Gotowy na wielki dzień jutro? – Tak, to będzie wariactwo. Ta emisja to naprawdę gorąca sprawa. – Słuchaj, mam jeszcze jedno nazwisko, które trzeba dodać do programu akcji dedykowanych. Jeff Richardson kazał mi dopisać pewnego programistę z Indii. – Kolejny z tych komputerowych geniuszy? – Dokładnie. – Dobra, jak się nazywa? – Nitesh Chandra. – Zapisałem. Ma już u nas konto? – Nie, jeszcze nie. Zadzwoni do ciebie w tej sprawie jeszcze dzisiaj. Ma dostać czterysta akcji. – Ci komputerowcy nieźle się obłowią. – Tak, rzeczywiście. Aha, Sandy, póki pamiętam – dostałeś dyspozycję od Jeffa Richardsona, którą ci przesłałam? – Tak, mam ją tutaj. Osiem tysięcy akcji na konto jednej z sekretarek. Musi być niezła. – Obawiam się, że te dane są niepoprawne. Spółka chce, żeby akcje rozdzielić po równo między cały personel administracyjny Browsera. – Naprawdę? – Tak, są bardzo hojni. Mam nadzieję, że nie podważasz moich kompetencji? – Nie, skąd. Ty jesteś szefem. – Sandy, jesteś moim głównym kontaktem w tej sprawie, więc mnie nie zawiedź. – Czy kiedykolwiek się na mnie zawiodłaś? – Nigdy. – No właśnie. Proszę, przypomnij swojemu klientowi, że w tym roku spodziewam się sporej premii. – Nie martw się, na pewno mu przekażę. Rano, w dzień debiutu, siedzę w sali konferencyjnej i czekam na wiadomości finansowe w telewizji. Chwilę po otwarciu sesji giełdowej
prezenterka informuje, że cena akcji Browsera podskoczyła z dwudziestu trzech do stu pięciu dolarów. Zważywszy na liczbę akcji w posiadaniu Jeffreya, ma on teraz papiery wartościowe opiewające na ponad sto milionów dolarów. Wzywam Rikasha. – Powiedz bratu, żeby sprzedał swoje akcje. Nieźle na tym zarobi. – Dziękuję ci za wszystko. Nawet nie wiesz, jak nam pomogłaś. Możesz mieć z tego powodu jakieś kłopoty? – Nie. – A co z Jeffreyem. Dowie się? – To nie ma znaczenia. Teraz pewnie nic nie zauważy, bo ślini się nad kupą pieniędzy, którą właśnie zarobił. – Jesteś moją Lakszmi, boginią szczęścia i bogactwa. Rikash ściska mnie, a potem wybiega z gabinetu. Kiedy otwiera drzwi, widzę Marię, która stoi i podsłuchuje. No pięknie, plotkara będzie zachwycona. Wiedząc, że kiedyś mi się to przyda, zrobiłam kopię nagrania kompromitującej rozmowy między nią a Roxanne w sali konferencyjnej. Czekam, aż wyjdzie na lunch, po czym zostawiam jej na biurku małą kasetę i liścik: Droga Mario, nie bądźmy złośliwe, dobrze? Obie mamy dużo do stracenia. Catherine Kiedy później przechodzę obok jej stanowiska, kiwa pokornie głową, potwierdzając naszą niepisaną umowę. – Gratulacje, Catherine. Słyszałem, że debiut Browsera przebiegł gładko. Szkoda, że sama nie mogłaś kupić akcji. Słyszałem, że zdrożały do ponad stu dolarów – mówi Scott, kiedy idziemy razem do windy, żeby kupić coś na lunch. – Cieszę się tylko, że już po wszystkim i mogę podjąć nowe wyzwania. Patrzy na mnie z zaskoczeniem. – Wybierasz się na weekend do Hamptons? – Nie, jadę na trzy dni na inną plażę. Wezmę w piątek wolne, jeśli nie masz nic przeciwko temu. – Oczywiście, że nie. Gdzie będziesz plażować? – Na Anguilli.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY – Zgadnij, kto dzwonił, kiedy wygrzewałaś sobie tyłeczek w tropikach? – Hm, niech pomyślę. Pan Hyde? – Skąd wiedziałaś? – Strzelałam. Wiedziałam, że rozjuszony Jeffrey będzie się próbował ze mną skontaktować, kiedy zorientuje się, że akcje Browsera zostały przelane na konta wszystkich sekretarek. Przez weekend dostałam kilka okropnych e-maili, które za wszelką cenę starałam się ignorować. Po przeczytaniu ostatniego napisałam Rikashowi dokładnie, co ma robić, kiedy Jeffrey zadzwoni do kancelarii. – Co mówił? – Że sytuacja jest awaryjna i natychmiast musi z tobą porozmawiać. Kiedy mu powiedziałem, że jesteś poza zasięgiem, groził, że zadzwoni do Scotta i oskarży cię o błąd w sztuce. – Co mu odpowiedziałeś? – Dokładnie to, co kazałaś. Powiedziałem mu, że nagrałaś waszą ostatnią rozmowę o przelewaniu akcji i jeśli będzie próbował zniszczyć ci karierę, natychmiast powiadomisz o wszystkim Urząd Nadzoru. Kazał mi się odpieprzyć, a potem się rozłączył. Jestem przekonana, że gdyby Scott się o wszystkim dowiedział, stanąłby po mojej stronie i sam doniósł na Jeffreya. Cieszę się jednak, że nie muszę nikomu opowiadać o naszym związku. Wystarczy, że nielegalna prośba Jeffa sprawiła, iż zaczęłam wątpić w swoje kompetencje. Nie potrzebuję dodatkowych upokorzeń i opowiadania postronnym o osobistym wymiarze tej koszmarnej sytuacji. – Dziękuję, że załatwiłeś za mnie tę okropną rozmowę, Rikash. Jesteś kochany. Chociaż staram się zachowywać jakby nigdy nic, smutek chwyta mnie za serce. Przerażające jest to, jak szybko w moim związku z Jeffreyem rozkosz ustąpiła miejsca rozpaczy. Mam ochotę wrócić na Anguillę i schować głowę w piasek. – Wierz mi, cała przyjemność po mojej stronie. Nienawidzę tego
faceta. Ale jak tam wycieczka na Karaiby? Dobrze się bawiłaś? – „Bawiłaś” to nie jest dobre słowo. Wypoczęłam. Spałam ponad dwadzieścia cztery godziny, a między sesje szlochania udało mi się wcisnąć masaż, okłady z alg i maseczkę. Powiedzmy, że bliżej mi teraz do świata żywych niż umarłych. – To początek rekonwalescencji. Jesteś na dobrej drodze. Od teraz wszystko już będzie dobrze. – A co u ciebie? Jak tam twoja rekonwalescencja? – Świetnie. – Trzepocze długimi rzęsami. – Leczę się seksem. – Pani Lambert, czekamy na panią w sali 22J – z interkomu wydobywa się piskliwy głos. To szefowa działu rekrutacji, Joan Biltmore – filigranowa kobietka z żelazną determinacją i sposobem bycia wojskowego. Poprosiła mnie o pomoc w przeprowadzaniu rozmów kwalifikacyjnych ze studentami prawa starającymi się o przyjęcie na letnie praktyki. Teraz żałuję, że się zgodziłam. Nie mam ochoty nikogo przekonywać, żeby przyłączył się do wyścigu szczurów w tym wariatkowie. Na spotkaniu poprzedzającym rekrutację Joan przedstawiła nam ogólne wytyczne dotyczące całego procesu. – Dążymy do tego, żeby pracowały u nas osoby o różnych osobowościach, bo to naszym zdaniem przyczynia się do długotrwałego sukcesu firmy. Szukamy indywidualistów reprezentujących różne kultury, którzy mają zdecydowane przekonania, a równocześnie wyznają te same wartości, na których opiera się nasza firma. Słucham jej ze zdumieniem. Indywidualiści reprezentujący różne kultury? W kancelarii w Nowym Jorku na czterystu dwudziestu prawników najwyżej dziesięciu jest czarnoskórych. Może chodziło jej o stanowiska sprzątaczki albo kuriera? Kiedy wchodzę do sali konferencyjnej, Joan omawia właśnie korzyści płynące z zaprzedania duszy firmie. – Nasze podejście do szkolenia wspólników jest wyjątkowe. Wszyscy mają możliwość zdobycia doświadczenia w praktyce. Nasi prawnicy to rozsądni ludzie, którzy prowadzą zrównoważony tryb życia. Nie kładziemy nacisku na nabijanie godzin, staramy się raczej, żeby atmosfera w kancelarii była przyjazna. Phi! N’importe quoi![54]
– Dzień dobry, Catherine. Właśnie wyjaśniam Jonathanowi, na czym polega wyjątkowość pracy w Edwards and White. – No to świetnie trafiłam. Uśmiecham się uroczo, żeby ocieplić atmosferę i połechtać Jonathana. – Catherine jest starszym wspólnikiem w dziale prawa spółek. Mówi po francusku i zanim do nas dołączyła, pracowała w naszej kancelarii w Paryżu. Zostawię was na chwilę, żebyście mogli swobodnie porozmawiać. – Prawo spółek? Też chciałbym się w tym specjalizować – entuzjazmuje się Jonathan. Z uwagi na mój stan emocjonalny mam ochotę powiedzieć mu, żeby o wszystkim zapomniał i uciekał, póki może. Gryzę się jednak w język. – Świetnie. Powiedz mi, proszę, coś o sobie – mówię, udając, że poświęcam mu pełną uwagę, podczas gdy tak naprawdę rozmyślam o trzystu e-mailach i niezliczonych esemesach, które nagromadziły mi się przez weekend. Jonathan opowiada o swoich osiągnięciach na studiach tak długo, że oczy robią mi się szkliste. Mam ochotę wrzasnąć: Daj mi spokój i przestań się chwalić, kotku! Jeszcze nawet nie skończyłeś studiów! To, że jesteś redaktorem „Yale Law Review”, predysponuje cię co najwyżej do zajmowania się praniem Bonnie. Po namyśle stwierdzam jednak, że świetnie pasuje do tego narcystycznego raju. – A zatem, Jonathan, dlaczego wybrałeś dużą firmę prawniczą? – Bo zapewnia ciekawe sprawy i doskonałe szkolenia. – Masz jakieś zainteresowania poza pracą? Ulubiony sport? – pytam, żeby uniknąć przepytywania go ze znajomości prawa. – Lubię sporty nastawione na współpracę w drużynie. Pewnie dlatego, że świetnie radzę sobie w zespole. Chętnie też angażuję się we wszystko, co poprawia wytrzymałość, siłę charakteru i lojalność. – Coś poza tym? – Uwielbiam francuskie wino i francuskie kobiety. – Czyżby? Masz bardzo wyszukany gust, Jonathanie. Jego odpowiedź przypomina mi brednie, które wciskał mi Jeffrey,
tak że mam ochotę poderwać się z krzesła i rzucić mu się do gardła. – Ale pochlebstwa bywają zawodne, więc lepiej uważaj. Obawiam się, że aby dostać tu pracę, potrzeba czegoś więcej. – Moim zdaniem ułatwiają wspinanie się po szczeblach kariery. – W takim razie powodzenia we wspinaczce, na pewno będzie ci potrzebne. Przepraszam go i wychodzę. Jonathan jest cholernym artiste[55] i jestem przekonana, że firma i tak zaoferuje mu praktykę, niezależnie od mojego zdania. Przywołuję Joan, żeby dokończyła tę farsę zwaną rozmową kwalifikacyjną, a sama wracam do gabinetu, zamykam drzwi i pierwszy raz w życiu wybucham płaczem w miejscu pracy. Czuję się taka pusta. Czy to uczucie kiedyś minie?
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY – Jeffrey w końcu przestał do mnie wydzwaniać. – Długo nie dawał za wygraną, co? – odpowiada Lisa, po czym zjada ostatni kawałek pikantnego kurczaka. Siedzimy w Tartine w West Village. – Jak ci się udało go spławić? – Wysłałam mu e-maila, który musiał go zniechęcić. Napisałam, że ma szczęście, że po tym, jak poprosił mnie o pomoc w swoim wielkim oszustwie, nikomu na niego nie doniosłam. Dodałam też, że nie podjęłam jeszcze ostatecznej decyzji, czy nie poinformować Urzędu Nadzoru. – Zrobisz to? Jeśli zawiadomisz Urząd Nadzoru, podadzą wszystko do wiadomości publicznej i cała kancelaria się dowie. – Wiem, ale ostatnie, czego potrzeba teraz światu korporacyjnemu, to kolejny złodziej na czele spółki giełdowej. Przygotowałam już list do szefa działu regulacyjnego Urzędu Nadzoru, w którym wszystko opisałam. Zakleiłam kopertę i „zdeponowałam” list w szufladzie, aż będę gotowa go wysłać. Czuję się okropnie, kiedy muszę o tym mówić. Nadal trudno mi się pogodzić z tym, że padłam ofiarą oszusta. – Masz rację, Catherine. Jestem z ciebie bardzo dumna. Do naszego stolika podchodzi kelnerka z dwoma kawałkami ciasta. – Dwaj panowie, którzy siedzą pod oknem, przesyłają paniom deser. Lisa macha do nich w ramach podziękowania. – Słodkie. Może ich zaprosimy, żeby się przysiedli? – Przepraszam, Lisa, ale naprawdę nie jestem w nastroju. Właściwie to ostatnie, na co miałabym ochotę. – Jasne, rozumiem. Cieszę się, że jedziesz na te firmowe wakacje do Kalifornii. Zmiana otoczenia dobrze ci zrobi. Poza tym, kto wie, może w hotelu spotkasz jakiegoś przystojniaka i coś między wami zaiskrzy? Uśmiecham się – Lisa wie, że nigdy nie lubiłam słowa „iskrzyć”. Nie uważam, że jest romantyczne, zawsze kojarzyło mi się raczej ze spawaniem. Powiedziałam jej o tym na studiach i od tamtego czasu się z tego śmiejemy.
Lisa też się uśmiecha, zadowolona, że się rozchmurzyłam. Czyta mi w myślach i mówi dalej: – Jak mówią Francuzi? Un de perdu... – Dix de retrouvés... Jeden zgubiony, dziesięciu znalezionych. Szczerze mówiąc, nikogo nie szukam. – Może nie musisz szukać? Taki Antoine na przykład... Patrzy na mnie z zaciekawieniem. – Co z nim? – Ani trochę się nie cieszysz, że się zobaczycie? – Hm... może trochę. Podobno świetnie mu idzie. – Dość szybko go spławiłaś. Mam wrażenie, że to fantastyczny facet – mówi i puszcza do mnie oczko. – To zdecydowanie nie dla mnie, Lisa. Wystarczy, że umawiałam się z klientem. Jak mówiłam, mężczyźni mnie teraz nie interesują. – Jak chcesz. Po prostu postaraj się dobrze bawić. Jestem pewna, że impreza będzie bombowa. – Taa, zupełnie jak atak terrorystyczny. – Uszy do góry, mademoiselle! Przynajmniej pogoda będzie świetna. Wrócisz wypoczęta. – Mam nadzieję. Potrzebuję teraz czegoś na pocieszenie. Druga w nocy chyba nie jest najlepszą porą do pakowania się na firmowy wyjazd – nie myśli się jasno i zawodzi wyczucie stylu. Wyczerpana po całym dniu spotkań, wrzucam do walizki dwie pary hawajskich japonek Havaianas i dwa kostiumy bikini Eres (idealny strój do paintballu, non). Ale co mam wziąć na spotkania biznesowe i kolacje? Siedzę przez chwilę na łóżku niczym Myśliciel Rodina. Przychodzi mi do głowy świetny pomysł na kreację: przez pół godziny przegrzebuję szafę w poszukiwaniu pewnej spódnicy, dopóki nie przypominam sobie, że oddałam ją do pralni chemicznej. Merde! Szukam czegoś innego, zestawiam różne kombinacje, ale nic nie dorównuje mojemu pierwszemu pomysłowi. Może włamię się do Madame Paulette i odzyskam swoje rzeczy? Wyciągam z szafy i przymierzam wszystkie ubrania, tak że mieszkanie wygląda jak po włamaniu, ale nie znajduję niczego odpowiedniego. Zaczynam panikować, bo Harry Traum zabiera mnie na lotnisko za niecałe dwie
godziny. Opanuj się, Catherine, oddychaj głęboko. Aaa! Ostatnio praktycznie wszystko wyprowadza mnie z równowagi. Kiedy się trochę uspokajam, wkładam do walizki: lekką kurtkę vintage z różowej skórki, dżinsy Acne, kilka podkoszulków, nowy kostium Diora (nigdzie się bez kostiumów Diora nie ruszam), czarną suknię wieczorową z odkrytym ramieniem, szpilki Lanvina, strój na siłownię i dwie sukienki kopertowe od Diany von Furstenberg. Dorzucam kilka wygrzebanych na pchlim targu naszyjników, torebkę J.Crew i voilà, jestem gotowa do drogi. Uff! Punktualnie o piątej limuzyna Harry’ego Trauma podjeżdża pod kamienicę. Większość kolegów wyleciała wczoraj, żeby pograć w golfa przed oficjalnym rozpoczęciem. Ponieważ zajmowałam się sprawą dla zagranicznego klienta, byłam „zmuszona” przesunąć wyjazd, a nieoczekiwanym skutkiem ubocznym jest to, że podróżuję teraz w towarzystwie Harry’ego Trauma. Jego kierowca wchodzi do środka, żeby pomóc mi z bagażem. W samochodzie silę się na inteligentną rozmowę, choć o tak wczesnej porze mój angielski pozostawia wiele do życzenia. – Firma prosperuje chyba całkiem nieźle. W dziale spółek mamy dużo pracy. A jak jest w pozwach? – Zawsze mamy co robić. Nie uwierzysz, ilu oszustów jest w korporacjach. Wręcz przeciwnie, proszę pana, wierzę. Mogłabym nawet dodać jeszcze jednego do długiej listy, ale postanowiłam sama wymierzyć mu sprawiedliwość. – Słyszałem o tobie sporo dobrego, Catherine. Wygląda na to, że znasz się na rzeczy. Miło coś takiego usłyszeć z samego rana. Staram się nie uśmiechać zbyt promiennie. – Dziękuję. Bardzo ciężko pracowałam. Mam nadzieję, że to zaprocentuje. – Mam dla ciebie pewną propozycję – mówi, intensywnie się we mnie wpatrując. O, to nie brzmi dobrze. Propozycję? Jeśli chodzi o seks, to chyba się zabiję. O ile Bonnie nie zrobi tego pierwsza. – Hm, jaką propozycję?
– Sprawa jest poufna, więc zachowaj to dla siebie. Razem z kilkoma starszymi partnerami zamierzamy odejść i założyć własną firmę. Chciałbym, żebyś do nas dołączyła... jako młodszy partner. Patrzę na niego, a oczy wychodzą mi z orbit. Nie mogę uwierzyć, że właśnie zaproponował mi stanowisko partnera! Sześć i pół roku niewolniczej harówy przewija mi się przed oczami. Harry opowiada o sprawach, którymi będę się zajmować (ciekawe), zarobkach (atrakcyjne) i moich udziałach w firmie (bardzo, bardzo zachęcające). Kiedy jednak opadają wstępne emocje, zaczynam mieć wątpliwości. Coś jest nie tak, ale nie wiem co. Wyglądam przez okno na autostradę, próbując zebrać myśli, podczas gdy on mówi dalej. Przyjęcie jego propozycji mogłoby oznaczać więcej pieniędzy, większy prestiż i uwolnienie się z żelaznego uścisku Bonnie. Od czasu afery z Browserem inaczej patrzę jednak na swoją karierę. Czy naprawdę chcę dalej harować i wyrabiać nieludzkie godziny, żeby spełniać niezliczone i często nierealistyczne wymagania klientów i firmowej starszyzny? – Otwieramy firmę specjalizującą się w przestępstwach podatkowych i twoje doświadczenie byłoby dla nas cenne. Mamy kilku oskarżycieli, ty zajmowałabyś się obroną. – Bardzo pochlebia mi pańska oferta, ale nie wiem, czy jestem gotowa na taki krok. Może mi pan dać trochę czasu do namysłu? Patrzy na mnie ze zdziwieniem. – Chyba nie chodzi o lojalność wobec firmy, co? Firmy, którą kieruje banda łajdaków? Sądzisz, że oni potraktowaliby cię lojalnie? Jesteś tylko trybikiem w dobrze naoliwionej maszynie, kochana. Nie zapominaj o tym. Jego słowa przyprawiają mnie o dreszcze. Nie jestem na tyle naiwna, żeby sądzić, że firma nie poradzi sobie bez wspólników takich jak ja. Zważywszy jednak na to, jak się zaharowuję, oczekiwałabym chociaż odrobiny uznania. – Będę pamiętać, dziękuję. – Możesz się zastanawiać, jak długo zechcesz, Catherine – mówi poważnie. Kiedy wygląda przez przyciemnioną szybę, na jego zmęczonej twarzy maluje się smutek.
– Harowałem jak wół przez trzydzieści lat i co z tego mam? Nic. Przez cały ten czas zdobywałem dla firmy dużych klientów, wygrywałem sprawy, które wszyscy spisali na straty, moje apelacje i wystąpienia w Sądzie Najwyższym doprowadziły do zmiany przepisów. I na co to wszystko? Traktują mnie teraz jak zdezelowany stary samochód, który nadaje się na złom. Nie wiem, czy powinnam się odzywać, więc słucham tylko poruszona. Mimo że Harry wygląda na twardziela, teraz przypomina zranionego szczeniaka. – Nie doceniają tego, co dla nich robię. Przez tych idiotów dwa razy zakładali mi potrójne bajpasy. To ja zdobyłem dla firmy najwięcej klientów, a teraz chcą mnie odsunąć na bok. Wyobrażasz sobie? – patrzy na mnie z niedowierzaniem. – To tylko banda niewdzięcznych skurwysynów. Wiesz co? Mogą się wypchać. A wiesz, co jest w tym wszystkim najsmutniejsze? Kiedy odejdę, pójdzie za mną większość moich klientów. Sam będę na nich zarabiał. Ta firma to tylko zgraja zacofanych, chciwych debili. Ot co, zgraja debili. Bardzo mu współczuję. Wygląda jak gwiazda rocka, której piosenki przestali puszczać w radiu. Dlaczego ten sześćdziesięciolatek, który ma miliony na koncie i przepracował kilkadziesiąt lat, nie jest zadowolony, że będzie mógł się zrelaksować na polu golfowym? Chociaż osiągnął ogromny sukces, cieszy się dużym autorytetem, wygląda na bardzo nieszczęśliwego. Zdaję sobie sprawę, że przyczyną jego niedawnego wybuchu mógł być nie tyle rozwód, ile stres związany z tym, że chcą się go pozbyć. To wszystko sprawia, że i we mnie krystalizuje się obawa, którą od dawna odczuwałam – nie wiem, czy tego chcę. Dojeżdżamy na lotnisko i rejestrujemy bagaż przy stanowisku dla klasy biznesowej. – Przebukowałem twój bilet, Catherine. Będziesz siedzieć obok mnie, w pierwszej klasie. Świetnie. Moje szanse na odpoczynek po bezsennej nocy spadły właśnie do zera. – Nie musiał pan tego robić, mogę latać ekonomiczną. Na pewno ma pan masę pracy, a ja nie chciałabym przeszkadzać.
– Wcale nie przeszkadzasz. Mogę przebukowywać bilety za darmo, a nigdy z tego nie korzystam. Poza tym chcę, żebyś pomogła mi napisać przemówienie. – Przemówienie? – Mam wygłosić przemówienie na inauguracyjnej kolacji jutro wieczorem. Zajmujemy miejsca na przodzie samolotu. Harry kładzie sobie na kolanach teczkę pękającą od kodeksów i akt, wyciąga z niej szary skoroszyt i zaczyna żarłocznie czytać, od czasu do czasu popijając kawę. Kiedy na niego patrzę, zdaję sobie sprawę, że jest ludzką maszyną i że tego właśnie oczekuje się od partnerów: pracy i tylko pracy. Słyszę w głowie swojego wewnętrznego Rikasha: „Jesteś pewna, że chcesz zostać partnerem? Kochanie, to jak wspinaczka na Mont Everest w kostiumie topless – na szczycie jest bardzo zimno. Problem z wyścigiem szczurów jest taki, że nawet jak wygrasz, nadal jesteś szczurem. A jeśli uda ci się obłowić, to pamiętaj, że świnki robią się tłuściutkie, ale tuczniki idą na ubój”. To, że Harry’ego niedługą wyślą do rzeźni, potwierdza opinię Rikasha. Ponieważ Harry pracuje niezmordowanie, mam opory przed wyciągnięciem z torebki „Vogue’a”, więc zamiast niego przeglądam magazyn linii lotniczych. – Wiem, że to ty byłaś wtedy w bibliotece – mówi nagle. – Rozpoznałem twój francuski akcent. O Boże. Kiedy pilot ogłasza, że zaraz startujemy, robi mi się niedobrze. Wyjmuję z torebki chusteczkę i przykładam ją sobie do ust. Błagam, nie teraz. Gorączkowo staram się myśleć o czymkolwiek innym, co mogłoby odwrócić moją uwagę od narastających mdłości: o cudownej kurtce Yves Saint Laurenta, którą widziałam w Bergdorf’s, o świeżym prowansalskim powietrzu, którym oddycham, kiedy odwiedzam matkę, o smaku piwa imbirowego w ustach. – Nie martw się, słoneczko, nie gniewam się – mówi po wypiciu kolejnego łyku kawy. – Uważam, że to, co zrobiłaś, było bardzo odważne. Byłem pod wrażeniem. Prawnik musi umieć bronić swoich interesów. Między innymi dlatego proponuję ci pracę.
Silnik ryczy po raz ostatni i samolot rozpędza się na pasie startowym. Wyglądam przez okno w nadziei, że to pomoże mi opanować mdłości, ale ku memu ogromnemu zażenowaniu, wymiotuję obficie na siebie i Harry’ego. Nie uchował się nawet jego szary skoroszyt. Stewardesa przybiega na ratunek z wilgotną szmatką i rozkruszonymi ziarnami kawy, które mają zneutralizować odór. – Bardzo przepraszam, panie Traum. Nie wiem, co mi się stało – mówię, wycierając jego dokumenty. – Nie martw się, kochanie. Mojej czteroletniej wnuczce ciągle się to zdarza. Paląc się ze wstydu, wstaję i szybko idę do toalety. O Boże, nie mogę uwierzyć, że właśnie obrzygałam starszego partnera, który wie, że to ja byłam w bibliotece i nie chciałam mu pomóc. Merde! Po dwudziestu minutach przemywania twarzy zimną wodą decyduję się wrócić na miejsce. Harry nie przejmuje się moimi kłopotami żołądkowymi, pochłonięty pisaniem przemówienia. Odwracam się i zerkam na mężczyznę siedzącego po drugiej stronie przejścia. Trzyma swojego „Maxima” tak, żeby nie było widać biuściastej blondyny na okładce. Na końcu nosa ma okulary i udaje, że czyta „Economista”, podczas gdy naprawdę gapi się na moje nogi. Natychmiast wyjmuję z torby „New York Law Journal”, żeby dać wyraźny sygnał, że nie mam ochoty na rozmowę. Do uszu wkładam słuchawki iPoda. Kiedy sześć godzin później przylatujemy do San Diego, czuję się ohydnie – mam poplamione, śmierdzące wymiocinami ubranie, jestem rozczochrana i blada jak śmierć. Przed terminalem przylotów czekają dziesiątki autobusów z dużym napisem „Edwards & White”. Prawnicy z całego świata przylecieli na ćwiczenia integracyjne. – Catherine, powinnaś usiąść z przodu, na wypadek gdybyś znów miała zwymiotować – mówi Harry, jak tylko wchodzimy do autobusu, a jego donośny głos słychać w całym autokarze. Świetnie. Niedługo ponad tysiąc prawników dowie się, że obrzygałam Harry’ego Trauma. Nie przeżyję tego. Nigdy. Następnego ranka, po tym jak wszyscy koledzy zdążyli się już się ze mnie ponabijać, jedziemy autokarem do wielkiego centrum
konferencyjnego na ćwiczenia. Rozglądając się wokół, zastanawiam się, czy Harry złożył też oferty innym prawnikom z naszej grupy. Mniej więcej w połowie drogi Nathan otwiera puszkę piwa. – Nie za wcześnie na alkohol? – Niee... Żartujesz? Pora jest idealna. Pierwszy raz widzę zrelaksowanego Nathana i ten widok jest w pewnym sensie ujmujący. Najwyraźniej chce się odstresować po pracy i przygotować na nowe stresy związane z ojcostwem. – Konkurujemy z Clifford Chance i Baker and Mackenzie o pierwsze miejsce w klasyfikacji międzynarodowej – informuje Nathana siedzący obok niego Scott. – Tak? – odpowiada Nathan z wyraźnym brakiem zainteresowania, równocześnie gapiąc się na młodą prawniczkę z Pragi, która siedzi naprzeciwko. – Ten wyjazd do świetna okazja do zagrzania wszystkich do boju, tak żebyśmy w przyszłym roku zmiażdżyli konkurencję. – Tak, hm. Dobry pomysł – zgadza się Nathan, ciągle wpatrując się w słowiańską piękność. Chwilę później zauważam siedzących kilka rzędów za nami dwóch przystojnych i świetnie ubranych wspólników z brytyjskim akcentem. Boże, muszę zmienić temat, i to szybko. Patrzę na jednego z mężczyzn – jest nienagannie ubrany, ma potargane włosy i przenikliwe zielone oczy. Kiedy zauważa, że mu się przyglądam, podchodzi i siada przed nami. – Cześć, jestem James. Z której kancelarii jesteście? – Zaczynałam w Paryżu, ale teraz pracuję w Nowym Jorku. – Szczęściara – uśmiecha się, tak że robią mu się dołeczki rozmiarów Wielkiego Kanionu. – A ty? Pewnie Londyn? – Tak, jesteś bardzo spostrzegawcza – odpowiada żartobliwie. – Lubię takie kobiety. Zaczynam się czerwienić. – Witaj w Stanach. – Dzięki. Cieszę się, że tu jestem. Podobno dziś wieczór ma być wielka gala.
– Też coś słyszałam – rzucam nonszalancko. Kogo ja chcę oszukać? Oczywiście, że wieczorem będzie wielka pompa. Przecież zarzygałam nawet przemówienie powitalne. – Czy zaszczycisz mnie swoim towarzystwem w czasie kolacji? – pyta Angol, włączając pełny tryb „flirtowanie”. Scott, który przysłuchuje się naszej rozmowie, zabiera głos: – Zapraszamy do naszego stołu. Albo raczej: zapraszamy do naszego życia? Może Lisa miała rację, że powinnam sobie tu kogoś znaleźć, żeby zapomnieć o Jeffreyu? Dojeżdżamy do centrum konferencyjnego. W kolejce do wejścia stoi Antoine. Ma na sobie lniany garnitur w kolorze khaki, niebieską koszulę w kratkę i jest bez krawata. Jest nawet lekko opalony, co sprawia, że wygląda zdrowiej, niż kiedy widziałam go ostatnio. Podchodzi natychmiast, jak tylko mnie zauważa, a ja czuję delikatne ukłucie w żołądku, bo nasza ostatnia rozmowa była dość burzliwa. – Cześć, Catherine, jak się masz? – jego przyjazny ton powoduje, że się odprężam. – Antoine! Nie sądziłam, że uda ci się przyjechać. Słyszałam, że pracujesz dla rządu nad wielką prywatyzacją. – Dzięki Bogu, jest już trochę spokojniej... Patrzy na mnie ciepło, a mój wzrok przyciąga jego niebieska poszetka od Hermèsa. Podziwiam też pełne wdzięku gesty i szeroki uśmiech. Widać, że Paryż mu służy. – Rozpoczęcie transakcji zajmuje nam dłużej, niż się spodziewaliśmy. – Mam nadzieję, że dobrze ci się wiedzie w Paryżu. – Świetnie. W kancelarii wszyscy za tobą tęsknią. – Naprawdę? Cieszę się, bo odkąd przeniosłam się do Nowego Jorku, trudno mi podtrzymywać znajomości z byłymi kolegami i bałam się, że o mnie zapomnieli. – Wybierasz się na dzisiejszą kolację? – Mais oui. – W takim razie do zobaczenia. Siedzę przy waszym stole, Scott zarezerwował mi miejsce – mówi i puszcza do mnie oczko.
Zmieniłam zdanie: wyjazd firmowy zapowiada się jednak bardzo ciekawie. – Nie mogę uwierzyć, że zaprosiłeś go do naszego stołu – mówi Bonnie do Scotta głośnym szeptem, a potem zaciska wyszminkowane na czerwono usta. – Już z nami nie pracuje, powinien siedzieć przy stole Paryża. Zgniata swoją wieczorową torebkę tak mocno, że ta zaczyna przypominać skórzaną piłkę. – O co ci chodzi? Antoine nieźle się dla nas napracował, a poza tym tak się składa, że go lubię – odpiera atak Scott. Ona odwraca głowę i nie odpowiada. Najwyraźniej nie uzgodnił z nią tego zaproszenia. Mam tylko nadzieję, że przy naszym stole nie dojdzie do trzeciej wojny światowej. – Cześć, Catherine – podchodzi do nas James, który wygląda oszałamiająco w świetnie skrojonym garniturze i jasnoróżowym krawacie. – O, cześć, witaj, James. – Czy to miejsce jest wolne? – pyta, wskazując na puste krzesło obok mnie. – Tak, proszę, usiądź. – Nie chcę ryzykować i podsiadać jakiegoś nowojorczyka. Mógłby odrąbać mi głowę – mówi, rozkładając sobie serwetkę na kolanach. – Nie pochodzę z Nowego Jorku. Jestem Francuzką, zapomniałeś? – A, tak, przepraszam. Francuzka, ja to zawsze mam pecha. Wdajemy się w długą rozmowę pod czujnym okiem kolegów z kancelarii. Antoine siedzi po przeciwnej stronie stołu obok Bonnie, która ostentacyjnie odsunęła krzesło, odwróciła się do niego plecami i rozmawia tylko ze Scottem. Kiedy Nathan wypija pierwszy kieliszek wina, pokazuje mi kciuk zwrócony do góry, po czym daje znak kelnerce, żeby przyniosła mu więcej. Kiedy dziewczyna podchodzi do stołu, Nathan szepcze jej coś do ucha, a ona patrzy na niego zdumiona i oblewa się rumieńcem. On kładzie jej rękę na plecach, a kelnerka dolewa mu wina po raz czwarty. Ten wieczór robi się niezwykle interesujący. Rozmawiam z Jamesem około dwudziestu minut, kiedy przerywa
nam Antoine. – Catherine, mogłabyś przedstawić nam swojego towarzysza? Chyba jeszcze go nie znamy. – Oczywiście, przepraszam. Poznajcie Jamesa, pracuje w kancelarii w Londynie i specjalizuje się w złożonych produktach finansowych. – Złożżone prrrodukty finansowe? – powtarza niewyraźnie Nathan. – W poprzedniej firmie byłem w dziale złożonych produktów finansowych. Co za nuuuda. Musiałem pić dwadzieścia kaw dziennie, żeby nie zasnąć. Za żadne pieniądze bym do tego nie wrócił. – Nikt cię tam nie chce, Nathan. James, ilu prawników pracuje teraz w waszym oddziale? – pyta Scott, usiłując skierować rozmowę na inne tory. – Jeśli chcieliby, żebym wrócił, nie zgodziłbym się. Nienawidziłem tej roboty – głos Nathana robi się coraz głośniejszy. – Na domiar złego, pracowałem dla największego dupka na całym Manhattanie. Nazywał się Josh Green i był debilem przez duże „d”. – Nathan, wiesz, że to nieprawda – wtrąca delikatnie Antoine. – To jeden z najbardziej cenionych amerykańskich prawników w tej branży. – Tak? Jest też w czołówce amerykańskich idiotów. Scott podnosi się z krzesła i daje znak Nathanowi, żeby szedł za nim. Biedny Nathan, dostanie za swoje. – Przepraszam za mojego kolegę. Za dużo wypił. – Nie ma za co. Nie wziąłem tego do siebie. Poza tym ma rację. Sam wolałbym być didżejem w klubie nocnym, ale rodzice pewnie by mnie wydziedziczyli. Kiedy Scott i Nathan oddalają się od stołu, Bonnie zabiera głos. – Nathan zachował się skandalicznie! – To nic takiego. Przecież to tylko firmowa kolacja – odpowiada Antoine. – Nic takiego? Chyba żartujesz. Słyszałeś, co on powiedział? Szczęście, że to tylko impreza wewnętrzna. Powinien za to wylecieć. – Chyba nie mówisz poważnie. To jeden z najciężej pracujących wspólników, a jego żona spodziewa się dziecka. Nie możemy tego zrobić – bronię Nathana. – Co masz na myśli, mówiąc „my”, Catherine? Obawiam się, że
nie uczestniczysz w podejmowaniu decyzji dotyczących naszego działu. – Okej, w takim razie wy nie powinniście tego robić. Po prostu za dużo wypił. To jeszcze nie koniec świata. – Myślisz, że w kwestii doboru personelu będę się stosować do rad kogoś, kto paraduje prawie goły na dzikich imprezach w Hamptons? Atmosfera przy naszym stole robi się tak gęsta, że można by nad nim powiesić siekierę. Długo się zastanawiam, czy powinnam jej odpowiedzieć, ale to, że mam w zanadrzu propozycję Trauma, dodaje mi odwagi. – Chyba lepiej być prawie gołą na imprezie w Hamptons niż na spotkaniach z klientami, nie sądzisz? Antoine i James odwracają się w moją stronę zaszokowani. Ja uśmiecham się do Bonnie, której twarz przybrała teraz kolor jej sandałów Louboutina. Próbuje zmienić temat i opowiada o ważnym przejęciu, którym się właśnie zajmuje. Kiedy ciśnienie wraca mi do normy, odczuwam lekkie wyrzuty sumienia, że byłam wobec niej taka złośliwa. Chociaż zachowuje się okropnie, wiem, że musiała walczyć z seksizmem i męskim kolesiostwem, żeby osiągnąć to, co osiągnęła. Która kobieta jest w stanie przez lata pokornie znosić nieustanne intrygi, wrogość i zażartą rywalizację, nie tracąc przy tym części duszy? Poza tym są jeszcze te niechlubne podwójne standardy: jeśli kobieta zachowuje się jak stereotypowa kobietka, nikt nie bierze jej poważnie. Jeśli walczy ze stereotypem i jest agresywna, zyskuje miano zołzy i dziwki. I tak źle, i tak niedobrze. Po deserze Scott wraca do stołu, ale Nathana nie widać. Kiedy sączymy kawę, Harry Traum odczytuje swoje (pokryte wymiocinami) przemówienie. Jestem trochę wstawiona, więc opieram się o Jamesa, a on też się do mnie przybliża. – Dobry wieczór, drogie koleżanki i koledzy – na dźwięk jego głosu tłum cichnie. – Na początek chciałbym wyrazić swoje uznanie dla talentu i umiejętności pracujących w naszej firmie prawników. James patrzy mi w oczy, a mnie przechodzi ten przyjemny dreszcz, który zawsze towarzyszy flirtowi z przystojnym nieznajomym. Jego bliskość i pociąg fizyczny, jaki do niego odczuwam, sprawiają, że krew
z całego ciała napływa mi błyskawicznie do serca. Rozmyślania przerywają mi brawa zgromadzonych. Harry zaprasza na podium kilku starszych partnerów i razem z nimi będzie wręczał nagrody za całokształt dorobku prawniczego. Po wyczytaniu poszczególnych nagrodzonych ich zdjęcia zostają wyświetlone na rzutniku. Potrzebuję pięciu minut, żeby się ocknąć z pożądliwego zamroczenia i zdać sobie sprawę, że wśród piętnastu nagrodzonych nie ma ani jednej kobiety. Ogarnia mnie ogromny smutek, kiedy myślę o tych wszystkich ambitnych i utalentowanych prawniczkach, które tak wiele zrobiły dla firmy. Te kobiety wspięły się na szczyt zdominowanej przez mężczyzn hierarchii, w dużej mierze poświęciły swoje życie prywatne, nie miały wsparcia w postaci żony, która zajęłaby się domem, i teraz najwyraźniej zostały zignorowane przez rozdające nagrody jury. Jakie wnioski wyciągną z tego kobiety, które stanowią połowę zgromadzonych? Czy zmotywuje je to do tego, żeby codziennie rano wkładać kostium i zakładać uśmiech na twarz, a potem ciężko pracować na konto jednego ze starych wyjadaczy? Ciało mi sztywnieje i zaczyna mi się kręcić w głowie. Czy cokolwiek się zmieni, jeśli zaakceptuję propozycję Harry’ego Trauma? Szczera odpowiedź brzmi: prawdopodobnie nie. – Korzystając z okazji, chciałbym poinformować was, że pobiliśmy nowy rekord, jeśli chodzi o liczbę spraw: wszystkie transakcje, którymi się zajmowaliśmy, przyniosły nam niewyobrażalne sześć miliardów dolarów. Gratuluję wam wszystkim tego wspaniałego osiągnięcia. Tłum wydaje z siebie zbiorowy, orgazmiczny niemal jęk. Bonnie się rozpromienia, jakby gratulacje skierowane były tylko do niej. Podnosi dumnie głowę, niczym Dita von Teese zrzuca z ramion szal i posyła Harry’emu lubieżne spojrzenie. – Zanim rozpocznę swoje przemówienie, chciałbym podziękować jednej z obecnych tu osób za to, że zainspirowała mnie do przeredagowania go. – Poprawia okulary na nosie. – Miałem przyjemność lecieć do Kalifornii w towarzystwie prawniczki z naszej kancelarii, która niedawno przeniosła się z Paryża. Ah, non, c’est pas vrai![56] Czuję na sobie ponad dwa tysiące oczu i mam ochotę zapaść się pod ziemię.
– Tak, wielu z was wie, że Catherine Lambert doskonale zna się na prawie spółek. Nie wiecie jednak, że w samolocie zwymiotowała na moje przemówienie, tak że byłem zmuszony je przepisać. Ktoś na drugim końcu sali wybucha śmiechem, a ja rozpoznaję mojego byłego szefa z Paryża. – Bravo, Catherine. Bravo! Bonnie i Scott patrzą na mnie z niedowierzaniem. Mam ochotę schować się pod stół. – Muszę przyznać, że poradziła sobie z tą całą sytuacją całkiem nieźle, za co ma u mnie dużego plusa. Niezręczną ciszę przerywają oklaski, a Antoine patrzy na mnie i podnosi swój kieliszek. James ściska mnie za rękę i szeroko się uśmiecha. – Dobra robota, Catherine, dobra robota. – Tak, zanim doszło do tego incydentu, zamierzałem mówić o pozycji firmy w międzynarodowych rankingach i tak dalej – ciągnie Harry poważnie. – Postanowiłem jednak, że powiem kilka słów o lojalności i oddaniu. Upijam duży łyk wina jako remedium na zażenowanie. Potem zdaję sobie sprawę, że Harry wygłosi zaraz swoje ostatnie przemówienie w Edwards and White i na pewno nie omieszka podzielić się swoimi frustracjami z publicznością. Uśmiecham się na samą myśl. Omawia cnoty lojalności i oddania, a potem zaczyna chodzić po podium jak ewangelicki kaznodzieja. – Kiedy trzydzieści lat temu zaczynałem tu pracować, Edwards and White była małą firmą specjalizującą się w pozwach, która zatrudniała może dziesięć osób. – Przerywa i uśmiecha się nostalgicznie. – To naprawdę były złote lata firmy. Walczyliśmy zaciekle w sądach i byliśmy lojalni wobec naszych klientów, którzy nas za to uwielbiali. Potem firma zaczęła się rozrastać, zakładano coraz to nowe oddziały, tak że straciliśmy tę kameralność. Ze smutkiem obserwowałem, jak nasi prawnicy stają się samolubni, martwią się tylko o wysokość swoich honorariów... – Głos Harry’ego cichnie, a czerwoni ze wstydu starsi partnerzy zaczynają kasłać i wymieniać zażenowane spojrzenia. – Potem egoizm zastąpiła czysta chciwość – dodaje.
Wygląda zupełnie jak Michael Douglas w filmie Wall Street. Czekam na powtórkę przemowy Gordona Gekko o chciwości, tymczasem Harry zatrzymuje się przed stołem dyrektorów zarządzających i ciągnie swoją diatrybę: – Chciwość, o której mówiłem, okazała się podszyta intryganctwem, zawiścią i bezwzględnością. Patrzę na Bonnie i Scotta, którzy wbijają wzrok w talerzyki z ciastem czekoladowym. Bonnie przykryła nawet dekolt szalem. – Dlatego dziś mówię wam au revoir, żegnajcie, bufoni. Odchodzę, żeby założyć własną firmę, i zabieram z sobą piętnaścioro waszych cennych kolegów... Powodzenia! Ostentacyjnie wychodzi z sali, a publiczność nagle milknie. Jak w odcinku Ryzykantów, wszyscy patrzą po sobie, zastanawiając się, kto przynależy do owych piętnastu „zdrajców”. Ja udaję, że szukam czegoś w torebce, i staram się wyglądać niewinnie. Po dziesięciu minutach przejmującej ciszy Bonnie wybiega z sali, a Scott rusza za nią. Antoine siada na krześle obok mnie. – No, tego chyba nikt się nie spodziewał. – Hm, racja – odpowiadam. – Chociaż były plotki, że zamierza odejść, więc teraz po prostu ogłosił to publicznie. – I to jak! – wtrąca James. Śmiejemy się, żeby złagodzić napięcie. – Nie mogę uwierzyć, że nazwał dyrektorów bandą bufonów. – Antoine kręci ze zdumieniem głową. – O, słyszałam z jego ust dużo gorsze określenia. – Tak? – pyta James. – Żartowałam... Po aferze z rozwodem nie chcę nadużywać zaufania Harry’ego, więc wzmiankę o debilach pozostawiam dla siebie. – James, widzę, że jesteś w dobrym towarzystwie. – W doskonałym. Okazuje się, że nawet firmowa kolacja ma swoje dobre strony. – Catherine jest nie tylko czarująca, jest też świetnym prawnikiem – mówi Antoine, uśmiechając się do mnie. Patrzę na niego zaskoczona. Nigdy nie sądziłam, że pochwali moje kompetencje zawodowe. Ten wieczór jest pełen niespodzianek.
– Mogę postawić wam drinka? Przyda się nam, nie uważacie? – pyta Antoine, pokazując na bar w głębi sali. – Tak, dobry pomysł. Jak tylko siadamy przy ladzie, Antoine zaczyna rozmawiać z Jamesem o pracy. – Poznaję twoje nazwisko, widziałem je w aktach pewnej międzynarodowej sprawy. Wydaje mi się, że reprezentujesz jednego z moich klientów. Zaczynają plotkować o klientach, sącząc martini z oliwkami, podczas gdy ja zastanawiam się nad ofertą, którą złożył mi anty-Gordon Gekko. Szczerze mówiąc, po tym, co dziś zobaczyłam, mam ochotę aplikować na stanowisko sprzedawczyni w J.Crew. Przynajmniej będę znała z wyprzedzeniem ich kolekcje i dostanę duże zniżki. Przepraszam Jamesa i Antoine’a i idę przywitać się z kolegami z Paryża. Kiedy około północy wracam do swojego pokoju, James czeka na mnie w holu. – Co powiesz na drinka przed snem? – pyta, unosząc brew. Waham się przez chwilę, a zanim odpowiem, rozglądam się dookoła. Tak właściwie to co mi zależy? – Okej. Idzie za mną do pokoju i zaczynamy przeglądać minibarek w poszukiwaniu jakiegoś alkoholu. – Białe wino? – Świetnie. – Przepraszam, że rozmawiałem z Antoine’em o pracy. – Nie szkodzi. To jego ulubiony temat. – Nie gadaliśmy tylko o pracy. Był bardziej zainteresowany brytyjskimi zespołami. Bardzo dużo wie o muzyce. – Naprawdę? – Musiałam się wtedy wyłączyć. Pewnie myślałam o teatralnym wyjściu Harry’ego. – Niezłe przedstawienie, co? – Uhm... Nalewa mi wina, patrzy na mnie jak szczeniaczek, a potem podchodzi i delikatnie mnie całuje. Wygląda tak pysznie jak pudełko makaroników Ladurée.
– Jesteś piękna, Catherine. – Dziękuję, James. Całuje mnie w kark. Natychmiast zamieram, bo przypomina mi się Jeffrey. – Nie powinniśmy tego robić – mówię, odpychając go. – Tak bardzo cię pragnę, Catherine. Nikomu nie powiem, obiecuję. Szybko kalkuluję w głowie, jakie są szanse, że w najbliższej przyszłości go zobaczę albo że będę z nim pracować. Dzwoni telefon, a ja próbuję go zignorować, podczas gdy James nie przestaje mnie całować. Dzwonek rozlega się po raz drugi. – Halo? – Mam nadzieję, że cię nie obudziłem. – Nathan, to ty? James patrzy na mnie ze zgrozą. – Tak. Jestem w szambie, Catherine. Po same uszy. – Co się stało? Gdzie jesteś? – W barze na dole. – Będę tam za pięć minut. – To Nathan. Jest w barze hotelowym i chyba przydarzyło mu się coś okropnego. Przepraszam, James. Może umówimy się na jutro? – Czy to nie może poczekać do rana? – Nie, przykro mi. Rozczarowany James bierze swój krawat, całuje mnie w policzek, a potem idzie do drzwi. – Dobranoc, Catherine. – Dobranoc. Wkładam dżinsy i podkoszulek, a potem schodzę do baru po Nathana. Siedzi na wysokim krześle, jest rozczochrany i przechodzi chyba ostatnie stadium trzeźwienia. – Cześć. – W porządku? – Nie bardzo. – Co się stało? – Za dużo wypiłem i zrobiłem z siebie durnia na oczach Bonnie. Oboje ze Scottem mi nagadali. Jestem pewny, że wylecę za to z pracy.
– Byłam przy tym. Nie było tak źle. Poza tym mają teraz ważniejsze sprawy na głowie. Przemówienie pożegnalne Harry’ego Trauma było dla nich niezłym ciosem. – Słyszałem. Szkoda, że mnie na nim nie było. – Było zupełnie jak filmie. Nie wiem, co to oznacza dla przyszłości firmy. – To oznacza, że wszyscy musimy uciekać, gdzie pieprz rośnie. Ale ja teraz pewnie nie mam już gdzie uciekać. Nie chcę stracić pracy. – Nathan, uważam, że potrzebujesz pomocy specjalisty. – Wiem, że nie powinienem był tyle pić, ale mnie poniosło. Mam teraz tyle stresów, jestem kompletnie wyczerpany. Poza tym nie znasz mojej żony – cokolwiek robię, dla niej to zawsze za mało. – Co masz na myśli? – Jak nie mieszkanie w centrum Manhattanu, to dom na plaży, zawsze to, tamto, siamto. Chce, żebym zapewnił jej styl życia, na jaki mnie nie stać. Robię, co mogę, żeby dostać nominację na partnera. – Czemu jej nie powiesz, że wywiera na ciebie zbyt dużą presję? – Za każdym razem, kiedy próbuję z nią rozmawiać, chce mi urwać głowę. A skoro jest taka teraz, nie wyobrażam sobie, co będzie po urodzeniu dziecka. Opiera głowę na rękach. – Po powrocie musisz dołączyć do grupy wsparcia. Inaczej jeszcze bardziej się pogrążysz. – Jeśli nadal mam pracę – odpowiada, wciąż opierając czoło o bar. – Jestem pewna, że do rana o wszystkim zapomną. Nabijasz najwięcej godzin w kancelarii. Scott nie chciałby cię stracić. – Mam nadzieję. Dziękuję ci, Catherine. Naprawdę podtrzymałaś mnie na duchu. Nie chcę cię zatrzymywać, masz rano masę ćwiczeń integracyjnych. – Ty też. Do zobaczenia jutro. – Tak jest. Zeskakuje ze stołka i staje na baczność z lekko rozstawionymi nogami. – Dobranoc, żołnierzu. Spocznij.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY „Twoja pasja czeka, aż dogoni ją odwaga”. Po drodze do hotelowej siłowni powtarzam w głowie słowa Madame Simony. Doszłam do wniosku, że bieganie po bieżni pomoże mi się zrelaksować i, co ważniejsze, zdecydować, co jest moją pasją. Drzwi od windy rozsuwają się na piętrze z siłownią, a mnie zamiera serce – przed oczami mam opalizujący szary transparent z napisem: „Witamy Zarząd Diora”. Pod ścianą stoi długi wąski stół z równiutko ułożonymi srebrnymi torebkami na upominki, na których widnieje napis „Dior”. W podkoszulku Petit Bateau i szortach przechodzę przez hol, po drodze na siłownię mijając masę eleganckich kobiet, które rozmawiają i popijają herbatę. Ciekawe, czy Antoine wie o tym spotkaniu zarządu? Po dziesięciu minutach męczącego dreptania po bieżni i obejrzeniu teledysku George’a Michaela Freedom ’90 na MTV przypadkowe myśli zaczynają przebiegać mi przez głowę: wspomnienia z dzieciństwa; Didn’t know that I wanted to be; spotkanie z Simoną; There’s something deep inside of me; godna pozazdroszczenia praca mojej kuzynki Françoise w Chanel; There’s someone else I’ve got to be; wątpliwości, czy powinnam zostać w firmie; Take back your singing in the rain; niechęć do przyjęcia oferty Harry’ego; Sometimes the clothes do not make the man; mój promienny uśmiech, kiedy Antoine przekazał mi sprawę Diora; Now I’m gonna get myself happy[57]... Nagle uderza we mnie piorun: a co jeśli Pierre Le Furet, dyrektor do spraw własności intelektualnej Diora, jest na tym spotkaniu? Mogłabym go zapytać, czy nie ma w swoim dziale wakatu! Bez namysłu zeskakuję z bieżni, narzucam ręcznik na ramiona i biegnę do windy. Po powrocie do pokoju biorę najszybszy prysznic w życiu, wkładam kostium Diora, długi sznur pereł i buty na obcasach, a potem robię błyskawiczny makijaż, psikam się J’adore na szczęście i wybiegam na korytarz. Biorę z sobą laptopa i w biurze hotelowym drukuję swoje CV. Wkładam je do koperty, a potem wracam na piętro, na którym odbywa się spotkanie Diora. Zastaję tam kilka kobiet wychodzących właśnie z sali konferencyjnej.
– Przepraszam, czy jest tu może Pierre Le Furet? – pytam pierwszą mijaną kobietę. – Nie, Pierre niestety nie przyjechał. Czemu pani pyta? – Mam dla niego ważne dokumenty – odpowiadam, nie kryjąc rozczarowania. – Ale jest tu jego szefowa, Sandrine Cordier, która kieruje działem prawnym. Może pani jej przekazać te papiery. Oh, fantastique! To oznacza, że będę w stanie uderzyć na samą górę, bez konieczności pertraktowania z klientem Antoine’a, który mógłby mnie wydać. – Najlepiej będzie, jak się pani dowie, w którym pokoju mieszka. Proszę się pospieszyć, zebranie już się skończyło. Ruszam pędem do recepcji. W windzie natykam się na prawników z naszej firmy. – Jesteś bardzo elegancka, Catherine. Wybierasz się gdzieś? – Tak – odpowiadam, wybiegając z windy. Staję przy biurku i niecierpliwie czekam, aż konsjerż mnie zobaczy. – Czy może mi pan powiedzieć, w którym pokoju mieszka Sandrine Cordier? – Proszę wybaczyć, ale nie możemy udzielać takich informacji. Może pani zadzwonić do centrali, oni połączą panią z jej pokojem. Podnoszę słuchawkę hotelowego telefonu, a koledzy patrzą na mnie z zaciekawieniem. – Madame Cordier? – Tak. – Bonjour, madame Cordier, nazywam się Catherine Lambert. Jestem prawniczką, mieszkam w tym hotelu i zauważyłam, że Dior ma tutaj zebranie zarządu. Zastanawiałam się, czy nie mogłabym dać pani mojego CV. Mam doświadczenie, które może być dla państwa cenne. Woody Allen twierdzi, że osiemdziesiąt pięć procent sukcesu to dotrzeć na miejsce. Moim zdaniem dziewięćdziesiąt procent sukcesu to śmiałość i odwaga, żeby poprosić o to, czego chcemy. – Jestem teraz bardzo zmęczona, Catherine – odpowiada po długiej, niezręcznej ciszy. – Może umówimy się na rozmowę jutro
o dziewiątej w moim pokoju? Mieszkam w dwieście dziewięć. – Świetnie. Wracam do siebie i rzucam się na łóżko, podekscytowana tym, że udało mi się dopaść głównego prawnika Diora. Wyobrażam sobie, jak pracuję ze światowej sławy projektantami. Przez chwilę oddaję się marzeniom na jawie, a potem nastrój mi się zmienia i nachodzą mnie wątpliwości. Czy jestem gotowa porzucić karierę prawniczą? Włożyłam przecież wiele wysiłku w to, żeby zdobyć dobrą pozycję w firmie. Muszę działać ostrożnie: Dior jest ważnym klientem i jeśli mój plan spali na panewce, to mogę skończyć na odbieraniu telefonów i recytowaniu formułki: „Mówi Catherine, dziękuję, że dzwoni pani do J.Crew”. Mimo wcześniejszych deklaracji wcale nie uśmiecha mi się taka praca. Próbuję zadzwonić po radę do Lisy, ale odzywa się tylko automatyczna sekretarka, więc zamiast tego sprawdzam swoje wiadomości. Głosy kolegów ściągają mnie z powrotem na ziemię. – Cześć, tu Nathan. Jeszcze raz dziękuję za wczorajsze wsparcie. Właśnie rozmawiałem ze Scottem i okazuje się, że nadal mam pracę. Do zobaczenia. – Cześć, Catherine, mówi Antoine. Masz jakieś plany na jutrzejszy wieczór? W programie nic nie ma, a ja chciałbym omówić z tobą pewną ważną sprawę. Zaintrygowana, oddzwaniam do niego i przyjmuję zaproszenie na obiad. W końcu lepiej mieć go po swojej stronie, gdybym potrzebowała referencji dla Diora. Następnego ranka stawiam się przed pokojem Sandrine o ósmej pięćdziesiąt sześć z CV w ręce. Przy drzwiach stoi sterta walizek Louis Vuittona. Zerkam do pokoju – w środku nie ma nikogo. – Już wyjechała – mówi portier, który bezskutecznie próbuje załadować wszystkie walizki na wózek. – Gdzie? – Na lotnisko. – Zostawiła wiadomość? – Mnie nic nie zostawiała. Może złapie ją pani na dole. Wyszła dosłownie kilka minut temu.
Zbiegam w moich szpilkach do holu i widzę, jak kobieta w beżowym trenczu i z czarną skórzaną torbą z najnowszej kolekcji Diora wsiada do taksówki. Daje znak kierowcy, żeby ruszał, nie przestając rozmawiać przez telefon. Stoję na chodniku, zdruzgotana i bez tchu. Jak mogła zapomnieć o naszym spotkaniu? Wlokę się do swojego pokoju i staram się nie rozpaczać. Sandrine Cordier ma do czynienia z kobietą wytrwałą. Wieczorem spotykam się z Antoine’em w holu. Ma na sobie śnieżnobiałą lnianą koszulę, markowe dżinsy i jak zwykle pachnie Vetiverem. Ten zapach przypomina mi nasze pierwsze spotkanie w Nowym Jorku. – Gdzie pójdziemy na obiad? – Zarezerwowałem stolik w nowej włoskiej restauracji w mieście. Mam nadzieję, że lubisz makaron? – Uwielbiam! W taksówce siedzimy jak najdalej od siebie, a on cały czas dziwnie mi się przygląda. Czyżby wiedział, co knuję? Restauracja okazuje się oryginalną trattorią przy cichej, zielonej uliczce. Sadzają nas w kącie, przy stoliku przykrytym tradycyjnym obrusem w biało-czerwoną kratę. – Świetne miejsce. Jak je znalazłeś? – Zapytałem konsjerża w hotelu. Powiedział mi, że mają tu najlepsze jedzenie w mieście. Najlepsze w mieście? Ciekawe, czemu Antoine zaprasza mnie do takiej ekskluzywnej knajpy. Czyżby chciał mnie przekupić, żebym zgłosiła się do pomocy przy tej prywatyzacji? Zanim przyniosą nam menu, Antoine przywołuje kelnera do naszego stolika. – Proszę butelkę waszego najlepszego szampana. Pudło. Nie zamawiałby szampana, gdyby chodziło o rekrutowanie mnie do pracy. Polecenia służbowe wydaje e-mailem w piątkowe wieczory, kiedy próbuję się zrelaksować. – Najlepszego szampana? Czyżbyśmy coś świętowali? – Właściwie tak – mówi i uśmiecha się ciepło. Zaskakuje mnie jego swobodny ton – jest dziś jakiś nietypowo odprężony. To pewnie
zasługa świeżego kalifornijskiego powietrza. – Tak? – Właśnie się dowiedziałem, że zostałem partnerem. Wcale mnie to nie dziwi, wiedziałam, że mu się uda. W przeciwieństwie do mnie Antoine miał nominację wytatuowaną na czole. – Gratulacje! To wspaniale! Bardzo się cieszę! Podnoszę kieliszek. – Dzięki. Nie było łatwo. On też unosi swojego szampana i stukamy się kieliszkami. – Jasne, że nie. Ale wszyscy wiedzieliśmy, że tobie się uda. – Nigdy nie można mieć pewności, dopóki nominacja nie jest oficjalna. Swobodne zachowanie Antoine’a sprawia, że się przed nim otwieram. – Racja. Szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby mnie było na to stać. – Na pewno dasz radę. – Nie jestem gotowa tak się poświęcać jak ty. Praktycznie mieszkasz w kancelarii, a ja już nie mogę znieść tej ciągłej pracy do późna. – Tak, to nieźle daje się we znaki, prawda? – Tak. A ja nie chcę obudzić się za dziesięć lat i nie mieć niczego poza pracą. Antoine wbija wzrok w serwetkę i bawi się widelcem. Ale ze mnie idiotka. – O Boże, co za gafa. Nie mówiłam o tobie, chodziło mi o mnie, o moje życie. – Nie, nie, masz rację, Catherine. Całkowitą. Wtedy zdaję sobie sprawę, że rzeczywiście mam rację. Nie wyobrażam sobie, że mam spędzić kolejne piętnaście lat, od świtu do zmroku nabijając godziny i łowiąc klientów dla Edwards and White. Może praca u Diora będzie dla mnie odpowiednia? Mam ochotę powiedzieć Antoine’owi, że rozważam odejście z firmy i marzę o pracy dla jednego z jego klientów, ale gryzę się w język i zmieniam temat. – Jak ci się wiedzie w Paryżu?
– Świetnie, ale to nie to samo, co Nowy Jork. – Milczy przez chwilę, a potem dodaje. – Dla twojej informacji: to nie ja podjąłem decyzję o przeniesieniu. – A kto? – Harry. Miałam wrażenie, że Antoine został wypchnięty z nowojorskiej kancelarii, ale dlaczego Harry chciał się pozbyć jednego z najlepszych prawników, skoro sam i tak planował odejście? – Bonnie go do tego zmusiła. Pewnie się bała, bo jestem w bliskich stosunkach ze Scottem i umiem pozyskiwać nowych klientów. – Przypuszczałam, że to nie była twoja decyzja. Nie wyglądałeś na zbyt zadowolonego z tych przenosin do Paryża. – Nie, nie chciałem tego. Niestety Scottowi nie udało się skłonić Harry’ego, żeby zmienił zdanie. Mówiłem ci, że ta kancelaria to pole bitwy. – Tak, ale nie sądziłam, że było aż tak źle. – Było i jest. Dlatego sugerowałem, że Bonnie powinna być twoim wojownikiem. Zawsze lepiej mieć ją po swojej stronie – odpowiada sarkastycznie. – Wolałabym nie mieć jej blisko siebie. Kropka. Uśmiecha się. – Ona jest bardzo dobrym prawnikiem. – Wiem, ale mnie onieśmiela. Robię się malutka za każdym razem, kiedy mnie o coś prosi. – Czemu? – Nigdy nie jest ze mnie zadowolona. Moje ego nie zniesie już chyba więcej krytyki z jej strony. Wiesz, że sto razy dziennie przechodzę przez recepcję, żeby tylko nie mijać jej gabinetu? – Naprawdę? – Ona mnie przeraża. – Czy o mnie ludzie też tak mówią? – Nie, hmmm... raczej nie. – Dalej, Catherine. Nie jestem głupi. Co o mnie mówią za moimi plecami? Waham się przez chwilę, ale ponieważ jest w dobrym nastroju,
biorę głęboki oddech i przełamuję się. – Mówią, że jesteś tak sztywny, jakbyś połknął kij golfowy. Śmieje się w głos. – Naprawdę? Świetne. Coś jeszcze? – Rikash wspominał, że pomogłeś mu w pisaniu scenariusza. Bardzo cię ceni. – Chodziło mi o krytykę, nie o komplementy. Wiem, co o mnie myślą: że jestem sztywniakiem i pracoholikiem. – Cóż, pracujesz bardzo dużo. Podnosi ze stołu świeczkę i obraca ją w palcach. – Ty to co innego. Ciągle chadzałaś na ekskluzywne przyjęcia. – Bo Scott mnie wysyłał. I wierz mi, większość z nich wcale nie była taka ekskluzywna. – Przepraszam, że byłem dla ciebie taki niemiły, Catherine. Wiem, że Mel to idiota. Milczę. Nie chodziło mi o Mela. Miałam na myśli raczej Jeffreya podczas koncertu w Carnegie Hall i to, jak mnie wtedy oczarował. Odwracam wzrok i czuję ucisk w żołądku. – Catherine, dobrze się czujesz? – pyta troskliwie. – Przepraszam, zamyśliłam się. Upija łyk szampana, a potem oznajmia: – Muszę ci powiedzieć, że wiem o tej sprawie z Jeffreyem. Nie spodziewałam się, że będzie czytał mi w myślach, więc omal nie spadam z krzesła. Próbuję nie patrzeć mu w oczy, ale nasze spojrzenia się spotykają. – Kto ci powiedział? – Mały ptaszek. – Rikash. Zabiję go. – Martwił się o ciebie. – Martwił się? – Bał się, że Jeffrey może być kobieciarzem, więc zadzwonił, żeby zapytać, czy go znam. Którejś nocy w kancelarii wyguglowałem go sobie i obaj wiedzieliśmy, że będą kłopoty. – Co? Czemu?
– Poprzednio pracował jako dyrektor finansowy w spółce medialnej, która odsprzedała swój dział internetowy. – Co w tym złego? – Zarzucano mu, że wykorzystał poufne informacje, żeby się wzbogacić. Opieram się na krześle zaszokowana. Rikash sugerował, że powinnam go sprawdzić przed wyjazdem do Hamptons. Jak mogłam być taka naiwna? – To w jaki sposób udało mu się zostać dyrektorem finansowym spółki giełdowej? – Widocznie oczyścił się z zarzutów. W przeciwnym razie nie mógłby objąć tego stanowiska. – Dlaczego żaden z was mi o tym nie powiedział? – Próbowałem. Pamiętasz, wysłałem ci tego e-maila o tym, żeby ufać, ale sprawdzać? – I sądziłeś, że zorientuję się, o co chodzi? – Chciałem być taktowny. Wracam pamięcią do momentu, w którym dostałam od niego tę wiadomość i ją zignorowałam, uznając, że Antoine jest irytujący. Jak bardzo się myliłam, sądząc, że to Jeffrey jest godny zaufania, nie Antoine! Próbuję zachować godność i oczyścić swoje imię. – Wiedz, że napisałam list do Urzędu Nadzoru, w którym przedstawiam wszystkie fakty. Nie chcę zamiatać niczego pod dywan. – Wiem o tym. Postępujesz słusznie, Catherine. – Tak. Czy Scott wie? Zważywszy na te wszystkie intrygi, trudno ocenić, komu można ufać. Krzywię się na myśl, że Scott może być wtajemniczony w moją osobistą catastrophe. – Nie. Możesz mi zaufać, Catherine. Naprawdę. Mięśnie na plecach mi się rozluźniają. Antoine jest po mojej stronie. – Mieliście rację co do Jeffreya. To idiota. – Przykro mi. – Miałam wrażenie, że ktoś wlecze mnie po żwirze. Bolało. – Milknę, żeby się pozbierać, ale rany są nadal świeże. Szybko zmieniam
temat. – W każdym razie już po wszystkim. Nie chcę rozpamiętywać przeszłości. Zamierzam zacząć od nowa. Wiem, że alkohol uderza mi do głowy i pewnie zaraz powiem coś, czego nie powinnam, więc decyduję się na inną strategię. Szampan sprawia, że zbieram się na odwagę i pytam go o życie osobiste. – Spotykasz się z kimś? – Nie. Jego odpowiedź mnie zaskakuje: jest przystojny, inteligentny, jako partner będzie miał władzę, więc przypuszczałam, że kobiety rzucają mu się do stóp. – Naprawdę? Taka świetna partia jak ty? Nie do wiary! Pewnie jesteś zbyt zajęty tą prywatyzacją... Patrzy na mnie i zakłada ręce za oparcie krzesła. Milczy przez dłuższą chwilę, a potem wypija duży łyk szampana. – Catherine, guzik mnie obchodzi ten czy tamten klient. Gapię się na niego bez słowa. – Mam ważniejsze sprawy na głowie – mówi, wbijając we mnie ciemne, świdrujące oczy. – Aha. – A jeśli chodzi o guglowanie Jeffreya... – Tak? – Zrobiłem to, bo byłem zazdrosny. Nie chciałem, żeby się wam ułożyło. Patrzę mu w oczy, a serce zaczyna mi bić jak szalone. Antoine podobał mi się od początku, ale nie sądziłam, że on też coś do mnie czuje. Poza tym był raczej cierniem w oku niż kandydatem na amanta. Teraz jednak jest jakiś inny, mniej spięty. – Serio? Wracam myślami do naszych kontaktów, skupiam się na niektórych e-mailach i rozmowach. – To dlatego ignorowałeś mnie przy fotokopiarce po tym, jak wysłałam ci tego flirciarskiego e-maila? – Myślałem, że tylko się ze mną droczysz. – I dlatego odebrałeś mi sprawę Diora? – Uhm, chyba tak. – Wbija wzrok w talerz. – Nie podobało mi się,
że spędzasz weekend w Hamptons z Jeffreyem. – Naprawdę? – Moje zachowanie było niedopuszczalne, przepraszam cię. Prawdę mówiąc, bałem się powiedzieć ci, co czuję, bo wyjeżdżałem do Francji i nie chciałem się sparzyć. Jego wrażliwość sprawia, że serce mi zamiera i otwieram szeroko oczy – to niesamowity mężczyzna. – Co się zmieniło? Nadal jesteś na innym kontynencie. – Nie chcę stracić szansy na związek z kimś takim jak ty. Podnosi się z krzesła i nachyla się w moją stronę. Czuję, jak moje kolana robią się miękkie. – Mogę cię pocałować? Kiwam głową bez namysłu. Chwyta mnie za rękę i przyciąga do siebie. Jestem trochę wstawiona, przez co łatwiej wyzbywam się zahamowań – pochylam się, gładzę jego czarne loki i zatracam się w namiętnym pocałunku. Dotyk jego warg na moich ustach jest nieziemski. Kelner udaje, że nas nie widzi, do czasu aż Antoine daje mu sygnał, żeby przyniósł kolejną butelkę szampana. – Mamy jeszcze jeden powód do świętowania – mówi Antoine do kelnera. – Chyba już więcej nie wypiję. – W takim razie weźmiemy na wynos. Bierze mnie za rękę i delikatnie całuje opuszki moich palców. Jestem w siódmym niebie. – Nie masz pojęcia, jak często o tym marzyłem. Następnego ranka budzi nas dźwięk budzika. – Co powiesz na śniadanie do łóżka? – Nie powinniśmy się chociaż pokazać na ćwiczeniach integracyjnych firmy? – Firmy? Jakiej firmy? – Tej, która właśnie nominowała cię na partnera! – A, tej! Oplata rękami moje ramiona, a od ciepła jego dotyku kręci mi się w głowie.
– Co z tym zrobimy, mademoiselle Lambert? – szepcze mi do ucha, równocześnie głaskając mnie po włosach. Milczę przez dłuższą chwilę. Nie mówię mu, że pół nocy nie spałam, zadając sobie to samo pytanie; że nie zniosę już więcej zawodów miłosnych; że chociaż chcę z nim być, nie jestem pewna, czy byłabym w stanie wrócić do Francji tylko dla mężczyzny; że, na dodatek, rozpaczliwie próbuję odejść z firmy i rozmawiałam już nawet z główną prawniczką Diora. – Chyba mam pewien plan – odpowiadam szeptem. – Naprawdę? Wtajemniczysz mnie w szczegóły? – Jeśli to zrobię, będę musiała cię zabić. – Już mnie zabijasz tym swoim uśmiechem. – Łaskocze mnie. – Jeśli wkrótce znów się z tobą nie zobaczę, zostanie mi tylko sześć miesięcy życia. Odwraca mnie tak, że leżę twarzą do niego, i nagle poważnieje. – Mówię serio, Catherine. Chcę być z tobą, a związek na odległość może być trudny. Wróć do Paryża. Wynagrodzę ci to, obiecuję. Opadam na poduszkę, a on obsypuje mnie delikatnymi pocałunkami. Ogarnia mnie pełnia szczęścia. Nie wiem, jak to nazwać, ale na pewno nie jest to tylko iskrzenie.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY – Jak było w Kalifornii, kochanie? Poznałaś jakiegoś przystojniaka? Wbijam wzrok w podłogę i staram się nie czerwienić. – Dobra, jak mu na imię? – Rikash, zamknij drzwi. – Oooo, będzie pikantnie. – Nie możesz nikomu o tym powiedzieć, okej? Żadnych aluzji, żadnych przymówek, nic. – Okej, okej. Masz romans z Harrym? – Ehm, nie. Chociaż bardzo się do siebie zbliżyliśmy. Zwymiotowałam na niego w samolocie. – Wiem. Cała kancelaria o tym wie. Mów dalej. – Chciałam ci powiedzieć, że coś, hm, że do czegoś doszło między mną a Antoine’em. – Och, kochanie – macha rękami w powietrzu. – W końcu przejrzałaś na oczy. – O co ci chodzi? – Wszyscy wiedzieliśmy, że mu się podobasz. Kilka razy przyłapałem go, jak gapi się na twoje zdjęcie na stronie firmy. – Dziwne. Zawsze sądziłam, że mnie nie lubi. – Wręcz przeciwnie, rybko. – Powiedział mi, że guglowaliście razem Jeffreya. Marszczy nos. – Przepraszam, nie chciałem się wygadać. Po prostu się o ciebie martwiłem. – Wiem. Jesteś dobrym przyjacielem. – Ale on mieszka w Paryżu. Związki na odległość nie są proste. – Poradzimy sobie. – Nie możesz po prostu wrócić do paryskiej kancelarii? Zniżam głos. – W Kalifornii wydarzyło się coś niesamowitego. Dało mi to dużo do myślenia. – Naprawdę? – też ścisza głos do szeptu i teatralnie unosi brwi. –
Co takiego? – Dior miał zebranie zarządu w naszym hotelu i rozmawiałam z ich główną prawniczką o ubieganiu się o pracę. – Dior? O Boże! – Kręci piruet na stosie akt. – Ciii, nie tak głośno! Czy to nie cudowne? To najlepsza praca na świecie. – No to kiedy masz tę rozmowę kwalifikacyjną? – ujmuje moją twarz w dłonie. – Hmm, w tym tkwi problem. – Tak? – Wyjechała z hotelu, zanim zdążyłam dać jej swoje CV. – Och, kochanie, to nie brzmi dobrze. Ale Antoine przecież pracuje dla Diora. Nie mógłby cię polecić? – Rozmawialiśmy o tym przed wyjazdem z Kalifornii. Doszliśmy do wniosku, że z uwagi na jego nominację będzie lepiej, jak sama postaram się o tę pracę. W przeciwnym razie mógłby znaleźć się w niezręcznej sytuacji z zarządem. – Nie rozumiem... Przecież wielu prawników odchodzi z firm, żeby pracować dla swoich klientów. Zwykle jest to dobrze widziane, prawda? Dzięki temu kontrakty zlecane na zewnątrz trafiają do firmy. Ale ja mogę ci pomóc z tą pracą dla Diora. Spróbuję swoich sztuczek. – Nie, nie, Rikash, żadnych numerów, proszę cię. To moja wielka szansa. – Zaufaj mi, kochanie. Czy kiedykolwiek cię zawiodłem? Następnego ranka Nathan wchodzi do mojego gabinetu wyraźnie przygnębiony. – Hej, co się stało? Zamyka drzwi i opada na jedno z krzeseł przy moim biurku. – Czuję się jak śmieć. – Czemu? – Nie udało mi się, Catherine, nie dostałem nominacji. Scott właśnie mi o tym powiedział. – Bardzo mi przykro, Nathan. Na pewno uda ci się za rok. – Nie o to chodzi. Czy ty wiesz, jak cholernie ciężko pracowałem przez ostatnie siedem lat? Ile godzin nabiłem?
– Powiedział ci dlaczego? – Mówił, że nie odwaliłem wystarczająco dużo roboty dla tego czy tamtego partnera, którego zdanie się liczy, albo jakiejś grubej szychy, która ciągnie za sznurki w zarządzie, że muszę udowodnić, że umiem się sprzedać, bla, bla, bla. To wszystko gra polityczna, Catherine, same pierdoły. – Ale przecież nabiłeś najwięcej godzin w całym dziale. – Wiem. Dlatego jestem taki wkurzony. Nie chcę już więcej tego robić. Mam ochotę rzucić się z mostu. – Wiem, co czujesz – milknę, zastanawiając się, co powiedzieć. – Sama jestem tym wszystkim zmęczona. Rozważam odejście z firmy. Nie mogę uwierzyć, że powiedziałam o tym Nathanowi, skoro nie załatwiłam sobie jeszcze innej pracy. Dzięki temu utwierdzam się tylko w przekonaniu, że Edwards and White jest nie dla mnie. – Nie dziwię się. Ta firma to nie miejsce dla kogoś takiego jak ty. – Proszę cię, Nathan, nie zniechęcaj się tym wszystkim. Nie warto. – Łatwo powiedzieć. – Jeśli poprawi ci to humor, czytałam w „New York Law Journal”, że prawnicy w Stanach to jedna z grup zawodowych najczęściej cierpiących na depresję. – Naprawdę? – Uhm. Nieobca nam depresja, alkoholizm, narkotyki, rozwody i samobójstwa. Jesteśmy gronem nieszczęśników. – Przynajmniej w tym rankingu wyprzedzamy dentystów. Z ulgą przyjmuję jego żart. – Więc co zamierzasz teraz zrobić? – Nie mam pojęcia. Gdybym miał choć odrobinę dumy, tobym odszedł, ale zainwestowałem tu już tyle czasu, że nie mogę tak po prostu wszystkiego przekreślić. Nie mogę w to uwierzyć. – Kładzie głowę na rękach i zaczyna łkać. – Co powiem żonie? Będzie wściekła. – Robisz to dla siebie czy dla żony, Nathan? Ona ma cię wspierać. Od tego jest żona, pamiętasz? – Wiem. Ale tak mi wstyd... – Wcale nie. W każdej chwili mógłbyś znaleźć inną pracę. Jesteś świetnym prawnikiem.
Za wszelką cenę staram się dodać mu otuchy, choć wiem, że prawnik, który długo nie dostaje nominacji, powinien zacząć się martwić o swoją pozycję w firmie. – Czemu nie przejdziesz do Harry’ego? – Nie zaproponował mi pracy – odpowiada jeszcze bardziej przygnębiony. – No i co z tego? Może myśli, że nie chcesz odejść z Edwards and White? Zadzwoń do niego! – Hmmm. Sam nie wiem. Muszę to przemyśleć. Ale dzięki, Catherine, jesteś wspaniała. Po wyjściu Nathana zastanawiam się, dlaczego jestem w stanie naprawiać cudze kariery, a ze swoją zupełnie sobie nie radzę. Idę się przejść po spartańskich korytarzach kancelarii i zamyślona oglądam portrety ojców założycieli, panów Edwardsa i White’a. Dlaczego w ogóle zostałam prawnikiem? Przypominają mi się ciężkie egzaminy na studiach, ślęczenie nad kodeksami, wyczerpujące kursy przygotowawcze, które musiałam odbyć, żeby przyjęli mnie do kancelarii w Paryżu i w Nowym Jorku. Skoro Nathan nie dostał nominacji, to jakie ja mam szanse? Czy odejście z firmy jest dobrą decyzją? Młodsza wspólniczka z działu sporów, która przechodzi obok, utwierdza mnie w tym przekonaniu. – Bardzo mi się podoba to, co masz na sobie. Świetnie wyglądasz.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY Może to prawda, że rozłąka ociepla uczucia, ale ja rozpływam się już z gorąca, a moje serce jest jak serowe fondue – gęste i lepkie. Choć od wyjazdu z Kalifornii minął dopiero tydzień, bardzo tęsknię za Antoine’em i myślę tylko o tym, żeby jak najszybciej przelecieć przez Atlantyk. – Nigdy nie zgadniesz, co się dzisiaj stało. – Nie, ale mam przeczucie, że zaraz mi powiesz – odpowiada żartobliwie Antoine, pokazując palcem do małej kamery. Dzięki jednemu z cudów współczesnej techniki – kamerze internetowej – mogę oglądać jego ciepły uśmiech. – Oboje Bonnie i Nathan ogłosili, że odchodzą z firmy i będą pracować dla Harry’ego. – Wydajesz się tym zaskoczona. – Psiakrew, ani trochę! – Zaczynasz mówić jak nowojorczyk. Najwyższy czas, żebyś wróciła do Francji. – Wierz mi, pracuję nad tym. – Nie cieszysz się, że odrzuciłaś propozycję Harry’ego? Inaczej znów pracowałabyś z Bonnie! – Ha! To najlepszy krok, którego zdecydowałam się nie robić. – Masz jakieś wieści od Sandrine? – Nie, wysłałam jej e-maila ze swoim CV, ale nie odpisała. Rikash opracowuje teraz jakiś diabelski plan, jak załatwić mi rozmowę kwalifikacyjną. Trochę się martwię. – Nie ma o co! Pewnie kręci właśnie dokument o twoim życiu, żeby wysłać go do działu prawnego. – To byłby najbardziej przygnębiający film wszech czasów. – No, wielkie dzięki! – Chodziło mi o to, że oprócz bajkowego zakończenia cały byłby o pracy. – No, teraz lepiej. – Idę jutro na lunch z Lisą i jej chłopakiem Charlesem. – Szkoda, że nie mogę iść z wami.
– Też żałuję. Lisa już nie może się doczekać, żeby cię poznać. – Gdzie się wybieracie? – Do Artisanal Bistro. – To jedno z moich ulubionych miejsc. Nie jest mi łatwo. Tęsknię za tobą, Catherine. Nie odpowiadam. – Catherine? Czemu milczysz? – Przepraszam. Mnie też jest ciężko. Jak tylko się rozłączamy, dostaję esemesa. Choć wielka woda dzieli nas, myślę o Tobie cały czas. A :–* Spotykam się z Lisą i Charlesem w Artisanalu, gdzie intensywny zapach sera przypomina mi dzieciństwo. Wdycham głęboko, kiedy czekamy, aż nas posadzą. Na powitanie Charles całuje mnie w policzki. Jest wysokim ciemnym blondynem, ma piegi na nosie i proste białe zęby. Ubrany jest w bojówki w kolorze khaki i w skórzaną kurtkę, tak że wygląda zupełnie jak model z katalogu J.Crew. Kiedy siadamy przy stole, szarmancko odsuwa przede mną krzesło. – W końcu mogę cię poznać, Catherine. Dużo o tobie słyszałem. – Tak? A ja o tobie. – Przypuszczam. Pewnie Lisa ci się na mnie skarżyła – żartuje i chwyta ją za rękę. Zauważam, że na serdecznym palcu jej lewej ręki błyszczy diament. – Mon Dieu! Lisa! Nic mi nie mówiłaś! – Tak! – patrzy kochająco na Charlesa. – Zaręczyliśmy się! On całuje ją delikatnie w usta. – Gratulacje! Tak się cieszę! Zerka na Charlesa, a potem dodaje: – Chcemy się pobrać we Francji. – Naprawdę? – Zastanawiamy się, czy ślub nie mógłby się odbyć w domu twojej matki. Chcielibyśmy się pobrać nad morzem. Przypomina mi się przepowiednia Madame Simony o ślubie nad wodą – a więc chodziło o Lisę. Jestem szczęśliwa – zasługuje na to. – Matka będzie zachwycona.
– Jesteś pewna, że nie będzie miała nic przeciwko? – pyta Charles. – Najzupełniej. – Dziękujemy ci, Cat! – Tak, dziękujemy, Catherine – dodaje Charles. – Chcę, żebyś była moją druhną. – Z przyjemnością. – Będziemy musiały kupić suknię! Może w Paryżu? – Koniecznie! Pójdziemy do Fifi Chachnil po piękną francuską bieliznę. Charlesowi podoba się moja sugestia. – Tak, brzmi świetnie! Po jego słowach wbijam wzrok w mój stek z frytkami. Staram się nie psuć im radości, ale robi mi się smutno, że nie ma z nami Antoine’a. Lisa czyta mi w myślach. – Tęsknisz za Antoine’em? – Tak, bardzo. Po lunchu wracam do kancelarii z nadzieją, że Rikash poczynił jakieś postępy ze swoim diabelskim planem. Odkąd Harry ogłosił, że odchodzi, w pracy zrobiło się dziwnie cicho i już nie mogę się doczekać przeprowadzki do Paryża. Siedzę w swoim gabinecie, marząc o Francji, kiedy na horyzoncie pojawia się Rikash. – Zobacz, co właśnie dostałaś. Są piękne – mówi, kładąc na biurku bukiet białych lilii. – Dzięki, Rikash. Otwieram kopertę, w której znajduję karteczkę z napisem: Kocham Cię Antoine Nie przypuszczałam, że Antoine tak szybko wyzna mi miłość. Jestem wzruszona. Spędziłam sześć najdłuższych i najbardziej bolesnych lat swojego życia, pracując absurdalnie długie godziny i wspinając się na kolejne szczeble kariery tak desperacko, jakby wszystko od tego zależało. Przez to traciłam coś, co daje największą satysfakcję: szansę na prawdziwy związek. Rikash patrzy na mnie wyczekująco.
– No i co? – Napisał coś bardzo romantycznego. – To czemu tak posmutniałaś? – Muszę wymyślić, jak się stąd wyrwać. – Daj spokój, kochanie. Już ci mówiłem, że nie masz się o co martwić. – Robię się coraz bardziej zdesperowana i trudno mi się skupić na pracy. Nie mam już motywacji. – Nie możesz dać po sobie poznać, że jesteś zdesperowana. W ten sposób nic nie osiągniesz. Musisz się zachowywać tak, jakbyś już miała pracę. Powtarzaj za mną: „Jestem wspaniała, a oni będą padać mi do stóp”. – Co to za mantra? – To święta pieśń z Indii. Codziennie przed wyjściem powtarzam ją sobie przed lustrem. I wiesz co? Naprawdę działa. – Jasne. Przepraszam cię, Rikash, ale nie wydaje mi się, żeby powtarzanie jakiejś głupiej mantry pomogło mi dostać wymarzoną pracę u Diora. – Głupiej? – patrzy na mnie wyzywająco. – Nazywasz moje dziedzictwo kulturowe głupim? – Oczywiście, że nie. Po prostu tego nie czuję, ot co. Wyciągam plastikowy kieliszek i awaryjną butelkę czerwonego wina z szuflady biurka. – Muszę się napić. – Nie mów, że zamierzasz pić tanie wino. – Tak, proszę pana, ciężkie czasy wymagają poświęceń. – Święta prawda – mówi, po czym bez słowa wybiega z mojego gabinetu. Następnego dnia leczę kaca po tanim winie, kiedy na wyświetlaczu telefonu pojawia się słowo DIOR. – Catherine? Bonjour, tu Sandrine Cordier. Zamieram na dźwięk jej głosu. – Halo, bardzo się cieszę, że pani dzwoni. Pamięta pani naszą krótką rozmowę w San Diego? – Oczywiście.
– Pewnie nie mogła się pani ze mną spotkać. Musi pani mieć bardzo dużo zajęć. – Tak, masę. – Czy dzwoni pani, żeby wyznaczyć mi inny termin? – Nie do końca. Czuję ucisk w żołądku i spodziewam się najgorszego. Z trudem powstrzymuję się od płaczu. – Dzwonię, bo właśnie dostałam twoje CV wydrukowane złotymi literami na różowej i pomarańczowej tafcie. To rzeczywiście coś. Putain![58] Nie wierzę, że Rikash posunął się tak daleko. Ostatnia szansa na pracę moich marzeń i życie z mężczyzną, którego kocham, została właśnie zniweczona. Przed oczami pojawia mi się wizja reszty mojego życia – zamknięta w gabinecie w Nowym Jorku, przywiązana do krzesła, wyrabiam godziny do upadłego, podczas gdy młodsi wspólnicy knują, jakby tu wysadzić moje biurko w powietrze i wsypać mi trutkę do kawy. – Aha. – Jesteś bardzo zdeterminowana. – Hm, mogę wszystko wytłumaczyć. – Nie ma potrzeby. Właśnie pokazałam twoje CV kilku naszym projektantom. Byli zachwyceni. Nie mogli się nadziwić, skąd znałaś kolory naszej następnej kolekcji. – Cieszę się, że im się podobało. Idę za ciosem, choć właściwie nie mam pojęcia, co ona tak naprawdę dostała. – Możesz się pojawić w Paryżu w przyszły czwartek na rozmowę kwalifikacyjną z naszym dyrektorem? Następuje dłuższa przerwa. Serce bije mi w rekordowym tempie. – Mam stanowisko, które może cię zainteresować: monsieur Le Furet, nasz dyrektor do spraw własności intelektualnej, przechodzi na emeryturę. Potrzebuję kogoś na jego miejsce. W twoim CV wyczytałam, że już się tym zajmowałaś. Będziesz idealna do tej roboty. Każdą cząstkę mojego ciała wypełnia euforia. Chcę jej powiedzieć, że pracowałabym nawet za darmo, ale biorę głęboki oddech i przypominam sobie słowa Rikasha: „Nie możesz dać po sobie poznać,
że jesteś zdesperowana”. – Tak, mam odpowiednie doświadczenie na to stanowisko. Chętnie spotkam się z dyrektorem. Kiedy kończę rozmowę, rzucam w stronę biurka Rikasha małą różową butelkę szampana. – Jesteś cudowny! Łap! – Masz świetnie wyposażony barek w tym swoim gabinecie. Mamy coś do uczczenia? – Oui, monsieur. Przybiega do mnie z butelką w ręce. – Więc zadziałało? – Jeszcze jak. Nie wiem, jak ci dziękować. Jesteś świetny. Podnosi ręce do góry w geście mistrza olimpijskiego, a potem potrząsa szampanem. Kiedy go otwiera, alkohol rozlewa się po całym gabinecie. Nic mnie to nie obchodzi. – Jeśli dostanę tę pracę, chciałbyś zostać moim asystentem? Moglibyśmy razem wypowiedzieć wojnę międzynarodowym fałszerzom. – Nie „jeśli”, ale „kiedy”. Pamiętaj o mantrze, kochanie. Boże, chyba będę ci potrzebny w tym Paryżu – ktoś musi trzymać cię w pionie. Ściska mnie i podnosi do góry. – Musimy to uczcić. Co powiesz na sushi w hotelu Gansevoort? Ja stawiam – proponuję. Chwyta swoją marynarkę i rusza pędem na korytarz. – Zawołaj, jak będziesz gotowa. Sięgam do szuflady. – Spotkamy się w holu za pięć minut. Najpierw muszę wysłać ważny list.
PODZIĘKOWANIA Chciałabym podziękować rodzinie i przyjaciołom za miłość i wsparcie. Szczególnie dziękuję moim rodzicom, Colette i Réalowi, którzy zawsze byli moimi największymi fanami. Książka nie ujrzałaby światła dziennego bez zachęt i pomocy ze strony Isabelle Rayle-Doiron, Marie-Claude Germain i Daniela Bourque’a. Serdeczne merci kieruję też do mojej redaktor Kate Cassaday za jej niezłomny entuzjazm, poświęcenie i godny podziwu savoir faire. Dziękuję również pozostałym członkiniom zespołu HarperCollins – Catherine MacGregor, Jennifer Lambert i Iris Tupholme – które pomogły mi zrealizować moje marzenie. Wyrazy wdzięczności kieruję też do profesora Charlesa Ellisona, dzięki któremu nauczyłam się żyć twórczo. Wróżce Christine, która w pewne szare listopadowe popołudnie zatrzymała mnie na jednej z ulic Manhattanu, żeby powiedzieć mi, że mijam się z powołaniem, należą się wyjątkowe słowa podziękowania. Za zachęty, opinie i inspiracje w trakcie tworzenia tej książki składam serdeczne dzięki: Simonowi Laflèche’owi, Atulowi Tiwariemu, Denisowi Boulianne’owi, Gérardowi Vannoote’owi, Caroline Lemoine, Line Rivard, Dominique Fontaine, Marie-Josée Fournier, Geneviève Guertin, Julie Drapeau-Crevier, Pascale Bourbeau, Michelowi De La Chenelière’owi, Caroline Fortin, Yanicowi Truesdale’owi, Marcy Jezak, Robin Sowers, Joelle Reboh, Olivii Commune, Davidowi Jurado, Claude’owi Commune’owi, Isabelle Lamarre, Carolyne Van Der Meer, Rossanie Sommaruga, Myriam Caron-Belzile, Julii Rivest i Danielowi Laporte’owi. Jestem bardzo wdzięczna panu Patrice Commune za jego joie de vivre, cierpliwość i ogromne wsparcie, które od niego otrzymałam w trakcie tej fascynującej podróży.
PRZYPISY [1] haute couture (franc.) – ekskluzywna moda [2] quelle horreur! (franc.) – koszmar! [3] Très curieux (franc.) – Bardzo dziwne [4] parties intimes (franc.) – czułe miejsca [5] maison de couture (franc.) – dom mody [6] tout de suite (franc.) – natychmiast [7] déshabillé (franc.) – rozebrany [8] double entendre (franc.) – dwuznaczność [9] Salope (franc.) – zdzira [10] sang-froid (franc.) – zimna krew [11] très fatiguée (franc.) – bardzo zmęczona [12] fakes are never in fashion (ang.) – podróbki nigdy nie są modne [13] pourquoi pas (franc.) – dlaczego by nie [14] Magic Circle (ang., dosł. „magiczny krąg”) – nieformalna nazwa pięciu największych międzynarodowych firm prawniczych, które mają główne siedziby w Londynie. [15] Bien sûr que non (franc.) – Oczywiście, że nie [16] Magic Kingdom (ang., dosł. „magiczne królestwo”) – Disneyland na Florydzie [17] Bien sûr! (franc.) – Oczywiście! [18] Vous êtes française? (franc.) – Jest pani Francuzką? [19] Enchantée (franc.) – Bardzo mi miło [20] danse du ventre (franc.) – taniec brzucha [21] Bordel (franc.) – cholera, kurde [22] Zut (franc.) – do licha [23] comtesse (franc.) – hrabina [24] gauche (franc.) – niezręczne [25] Memorial Day – amerykańskie święto państwowe obchodzone w ostatni poniedziałek maja ku czci poległych żołnierzy. [26] Bonsoir, monsieur... (franc.) – Dobry wieczór panu. Wezmę ravioli na przystawkę, a potem filet z soli i sałatkę z orzechami. Dziękuję. [27] n’est-ce pas (franc.) – czyż nie, nieprawdaż
[28] Non, je ne regrette rien (franc.) – Nie, niczego nie żałuję [29] Oh, mon Dieu, quelle horreur! (franc.) – O Boże, koszmar! [30] Je t’aime... moi non plus (franc., dosł. „Kocham cię... ja ciebie też nie”) – tytuł piosenki Serge’a Gainsbourga [31] revisité (franc.) – druga odsłona, powrót; New Look to styl promowany przez Diora po drugiej wojnie światowej jako antidotum na wojenną szarość i prostotę. [32] Touché (franc.) – Masz mnie, trafiony, zatopiony [33] j’adore (franc.) – uwielbiam [34] caca (franc., dosł. „kupa”) – w szambie [35] crack (ang.) – czysta postać kokainy [36] À très bientôt (franc.) – Do zobaczenia wkrótce [37] Avec plaisir, ma chère Catherine (franc.) – Z przyjemnością, droga Catherine [38] Dwie pierwsze to dewizy armii amerykańskiej, często występujące na odznakach i sztandarach; trzecia to motto widniejące m.in. przed wejściem do gmachu Sądu Najwyższego w Waszyngtonie. [39] sous le choc (franc.) – w szoku [40] S’il vous plaît, Catherine! Dites oui! (franc.) – Bardzo cię proszę, Catherine, zgódź się! [41] croque monsieur (franc.) – tradycyjna francuska grzanka z serem i szynką [42] fou (franc.) – obłąkany, szalony [43] Quel bonheur! (franc.) – Jakie szczęście! [44] jeunesse dorée (franc.) – złota młodzież [45] va te faire foutre (franc. wulg.) – spieprzaj [46] coq au vin (franc.) – kurczak duszony w winie [47] petit ami (franc.) – chłopak [48] Très drôle (franc.) – Bardzo śmieszne [49] Franchement! (franc.) – To już przesada! [50] Quelle chance! (franc.) – szczęściary! [51] Ô rage! Ô désespoir! Egoiste! Egoiste! (franc.) – O, wściekłości! O, rozpaczy! Egoista! Egoista! [52] Que faire? (franc.) – Co robić? [53] connard (franc.) – durniu, głupku
[54] N’importe quoi! (franc.) – Brednie, nonsens! [55] artiste (franc.) – aktor, komediant, fantasta [56] Ah, non, c’est pas vrai! (franc.) – O nie, to nie może być prawda! [57] Fragmenty piosenki George’a Michaela Freedom: Didn’t know that I wanted to be (ang.) – Nie wiedziałem, kim chcę zostać; There’s something deep inside of me (ang.) – Jest coś głęboko we mnie; There’s someone else I’ve got to be (ang.) – Muszę być kimś innym; Take back your singing in the rain (ang.) – Skończ już tę deszczową piosenkę; Sometimes the clothes do not make the man (ang.) – Czasem to nie szata zdobi człowieka; Now I’m gonna get myself happy (ang.) – A teraz będę szczęśliwy. [58] Putain! (franc.) – Kurwa!