MALOWNICZE, MARZEC, TERAZ
W
iosna w tym roku nie różniła się niczym od poprzednich. Tak samo jak w ubiegłych latach nadeszła najpierw cicho, nieśmiało zaznaczając swą obecność cieplejszymi promieniami słońca i pękającą na kałużach lodową siateczką. Szczerze mówiąc, Madeleine prawdopodobnie w ogóle nie zwróciłaby uwagi na te zmiany, gdyby nie Marcysia. − Ciociu, widziałaś? Kałuże mają zmarszczki! – zawołała, wpadając do domu i siłą wyciągając opierającą się Magdę na podwórko. – Sama zobacz! − Aha – przytaknęła Madeleine i z trudem stłumiła ziewanie. – Po prostu lód pęka – dodała i na widok rozczarowania na twarzy dziewczynki od razu poczuła wyrzuty sumienia. – To znaczy pęka, bo hmmm… Wiosna przyszła i teraz musi zaprowadzić swoje porządki… − Wiesz co, córko, nie poznaję cię – usłyszała za sobą głos swojej mamy. – Dziecko ci tu poetycko o zmarszczkach na kałużach, a ty co na to? Przyziemnie: lód pęka? − No bo pęka, bo wiosna… − Pani Wiosna po prostu ma teraz masę pracy – litościwie przerwała jej mama. – Lód na kałużach musi rozbić, zimę przegonić… − Ooo, ciociu, to chodźmy na spacer! Ja i Franek pomożemy wiośnie! – radośnie zawołała Marcysia, tłukąc w kałużę kijem. – Zobacz, jak mi to pięknie wychodzi! − Rzeczywiście, ślicznie – rzuciła Magda nieuważnie, cały czas myśląc o tym, co zostawiła w domu. Plik dokumentów, faktur i zamówień, nad którymi ślęczała od kilku godzin, zmniejszył się minimalnie. I przez to pierwsze symptomy wiosny jakby traciły na atrakcyjności. − To co, idziemy? – Marcysia wbiła w nią ufne, pełne oczekiwania spojrzenie. − Kochanie, ale teraz… − Właśnie teraz – przerwała jej mama. – Weź dzieciaki i przewietrz głowę – zadysponowała. – Ty przecież w ogóle ostatnio nie bywasz na powietrzu, a zobacz, jakie ładne słońce wyszło. Skoro nie siedzisz w księgarni, wykorzystaj to! − Mamo, w księgarni został Michał specjalnie po to, bym mogła nadrobić papierkową robotę. Zamówienia, plan… − Plan planem. Sama mi nieustannie powtarzałaś słowa Tuwima, że plan to coś, co potem wygląda zupełnie inaczej. A poza tym papiery nie uciekną, w przeciwieństwie do tego wyjątkowo pięknego dnia. Marzec to niezwykle kapryśny miesiąc i skoro już jest tak słonecznie, szkoda z tego nie skorzystać. Poza tym nie pamiętam, kiedy ostatnio wyszłaś gdziekolwiek z dziećmi – dodała ciszej, tak by dłubiąca patykiem w kałuży Marcysia jej nie usłyszała. – Ja z nimi bardzo chętnie zostaję, pokochałam je
i niczego ci nie wypominam… Ale one po prostu za tobą tęsknią. − Wiem, mamo, wiem – Madeleine potarła ręką czoło i głęboko westchnęła – ale nie umiem tego wszystkiego ogarnąć. A przecież to ty zajmujesz się całym domem. Praktycznie zamieszkałaś u mnie na stałe i nie mam pojęcia, co bym bez ciebie zrobiła. I nie ukrywam, że gnębią mnie ogromne wyrzuty sumienia. W końcu przeze mnie zostawiłaś na pastwę losu tatę… − O ojca się nie martw, jak znam życie, to w skrytości ducha cieszy się z przywilejów słomianego wdowca – roześmiała się mama. – Zresztą całkiem nieźle radzą sobie razem z Kasią. Twoja siostra przez ostatnie miesiące bardzo wydoroślała. A jeżeli chodzi o organizację… − No właśnie, jak ty to robiłaś, że godziłaś ze sobą i pracę, i dom, i wychowywanie trójki dzieci? Przecież zawsze wszystko było na czas, posprzątane, ugotowane i nie miałaś problemu, by wygospodarować chwilę na zabawę z nami. − Ho, ho, ho! Musisz być w niezłym dołku, skoro tak mnie idealizujesz – kpiąco mruknęła mama. – Na pewno się tyle nad wszystkim nie zastanawiałam. Trzeba coś było zrobić, to po prostu to robiłam. Wy jesteście pokoleniem myślącym. Gdy się z wami rozmawia, w kółko się słyszy: „Myślałem o tym, myślałem o tamtym”. I niewiele z tego wynika, bo zazwyczaj na myśleniu się kończy – dodała i znacząco popatrzyła na Magdę. − Mamo, o co chodzi? Chcesz mi dać do zrozumienia, że wyrosłam na myśliciela nieudacznika? − Nie. Chcę ci powiedzieć, że zbyt długie zastanawianie się nie jest wcale dobre. Szczególnie w pewnych kwestiach. I niekoniecznie chodzi mi tutaj wyłącznie o ciebie. Zresztą to nie jest najlepszy moment na taką rozmowę. – Sugestywnie wskazała głową na Marcysię. – Pogadamy kiedy indziej, a teraz idź na ten spacer. Tylko ubierz się ciepło, bo to pierwsze słońce jest bardzo zwodnicze – powiedziała i weszła do domu, nawołując Franka. Madeleine doskonale wiedziała, iż zanim ona się ubierze, chłopiec będzie już czekał na podwórku opatulony troskliwie przez swoją ukochaną i niezawodną, a przede wszystkim mądrą babcię. Później idąc z dzieciakami i przyglądając się, jak beztrosko biegają od kałuży do kałuży, jak do niej zagadują i jak bardzo są szczęśliwe, pomyślała, że coś ewidentnie wymyka się jej spod kontroli. Mama powiedziała głośno to, czego ona sama starała się nie dopuścić do świadomości. Księgarnia, zamówienia, Michał, który niby się oświadczył, ale wciąż mieszkał w tej, pożal się Boże, chatce na kurzej nóżce… Nie tak to wszystko sobie wyobrażałam i planowałam – pomyślała i od razu szeroko się uśmiechnęła. − No tak, plan to coś, co potem… – mruknęła pod nosem. Trzeba będzie coś z tym zrobić – postanowiła. – Ale później. W tej chwili po prostu będę się cieszyć spacerem i dzieciakami. A potem… Potem się zobaczy.
MALOWNICZE, MAJ, TERAZ
S
tojąc przed księgarnią i wystawiając twarz do słońca, przypomniała sobie tamten marcowy ciepły dzień. Matko, jak to możliwe, że od tamtego momentu minęło dwa miesiące? – pomyślała w popłochu. Wydawało jej się, że to było zaledwie wczoraj. Jeszcze zanim przyjechała do Malowniczego, czas gnał na złamanie karku. Tutaj, w miasteczku, jakby na powrót zwolnił. Oswajanie dopiero co kupionego domu, praca w ogrodzie i remontowanie zaniedbanych pokoi nadały jej dniom specyficznego, niespiesznego rytmu. Kiedy więc znów zaczął tak pędzić? Gdy pojawiły się dzieci – odpowiedziała sama sobie po chwili wnikliwego namysłu. − Dzień dobry, pani Magdo. Dobrze, że panią zastałem. Od dwóch dni noszę ze sobą polecony do pani. Zagraniczny – wdarł się w jej myśli dziarski głos. Otworzyła oczy i zamrugała nagle oślepiona słońcem. Dopiero kiedy przysłoniła je dłonią, ujrzała rower i stojącego obok listonosza w zawadiacko przekrzywionej czapce, z ogromną torbą przewieszoną przez ramię. − Dzień dobry, panie Krzyśku. Rzeczywiście, w tym tygodniu zamykałam wcześniej. Czemu nie zostawił pan awizo? − A bo ostatnio sam widziałem, jak ktoś wieczorem przy pani skrzynce majstrował. Chciałem nawet złapać łobuza, ale nie zdążyłem, spłoszył się i zwiał. Zresztą to jakaś plaga, ostatnio giną listy, wandale rozwalają skrzynki, a ta obok księgarni, za przeproszeniem, już teraz trzyma się na słowo honoru. Wolałem więc osobiście dostarczyć, bo jeszcze by pani przegapiła, i kłopot by był. A to przecież urzędowe pismo z kancelarii adwokackiej. – Listonosz wbił w Magdę zaciekawione spojrzenie. – To chyba dobrze, że przypilnowałem, nie co dzień dostaje się takie przesyłki. Swoją drogą, domyśla się pani, co to może być? Kancelaria adwokacka z Francji… − Dobrze pan się zapoznał z tym listem do mnie, panie Krzysiu – mruknęła Madeleine kpiąco. – Wręcz szczegółowo… − Oczywiście – przytaknął wcale niezmieszany dostarczyciel poczty. – Bo gdybym pani znów dzisiaj nie zastał, musiałbym w końcu zostawić to awizo, a wtedy mógłbym zapytać, czy pani szczęśliwie odebrała przesyłkę z Francji… − Z kancelarii adwokackiej – podpowiedziała usłużnie Madeleine, którą coraz bardziej bawiła doskonale widoczna ciekawość listonosza. − O, właśnie. To pierwszy taki list w mojej karierze… No w każdym razie, chyba dobrze, że się nim zaopiekowałem?
− Doskonale. – Magda z udawaną powagą skinęła głową. – Prawdopodobnie to chodzi o spadek – dodała poufnym szeptem. − Dostała pani spadek? Z Paryża? – Mężczyzna z niedowierzaniem pokręcił głową, a czapka jeszcze bardziej mu się przekrzywiła. – Nie może być… − A jednak. Tylko wie pan, panie Krzysiu, o tym nikomu ani słowa. – Znacząco przyłożyła palec do ust. − Oczywiście, nikomu, na bank! – Sugestywnie zacisnął palce na wargach i nie czekając, aż Madeleine wejdzie do księgarni, wsiadł na rower i pognał przed siebie. Patrząc za nim, parsknęła długo wstrzymywanym śmiechem. No to teraz dopiero zaczną się domysły – pomyślała rozbawiona. – Ciekawe, ile kupią książek, byle tylko podpytać mnie o francuskie dziedzictwo… Bo wszem i wobec było wiadomo, że listonosz to męski odpowiednik Kraśniakowej. Tyle tylko że ona swoje centrum informacji o Malowniczem i jego mieszkańcach prowadziła stacjonarnie w mięsnym, więc po wszelkie nowinki udawało się do niej. Pan Krzysztof z kolei pełnił funkcję dostarczyciela mobilnego i poza listami dowoził całkiem bezinteresownie wszystkie plotki i ploteczki zebrane w okolicy. Cóż, reklama dźwignią handlu – pomyślała jeszcze Madeleine, oczami wyobraźni widząc tłumy malowniczan, których ciekawość przygna do księgarni. A o ile znała ludzi, większość z nich w ramach kamuflażu zakupi książki. Przy okazji może uda się namówić jeszcze kogoś do przyjścia na spotkanie dyskusyjnego klubu książki? Kolejne spotkanie miało się odbyć pod koniec następnego tygodnia, zatem wzmożony ruch w księgarni był jej bardzo na rękę. Pan Krzyś, jeżdżąc od gospodarstwa do gospodarstwa i dzieląc się sensacyjną wiadomością o francuskim spadku, nie miał bladego pojęcia, w jak ważnej, propagującej czytelnictwo misji bierze udział. Pod koniec dnia tylko, i wyłącznie dzięki jego determinacji i zacięciu, w dużej części malownickich domów rozprawiano o niespodziewanym szczęściu właścicielki księgarni. Z każdą godziną wiedziano o spadku coraz więcej. Magda zapewne zdziwiłaby się niezmiernie wszechwiedzą swoich sąsiadów, którzy w przeciwieństwie do niej doskonale wiedzieli, co odziedziczyła, po kim i dlaczego. Ale w jednym na pewno się nie pomyliła. Już następnego dnia ruch w księgarni był ogromny. *** Pierwsza zjawiła się oczywiście Kraśniakowa. Z miną znawczyni wkroczyła do księgarni i zatrzymała się przed jedną z półek. Mrucząc pod nosem, wyciągnęła dwie książki, rzuciła okiem na okładkę, pokiwała głową i zdecydowanym ruchem położyła je na biurku, za którym siedziała Magda.
− Niech mi to pani zapakuje. Wygląda na wartościową literaturę… Madeleine, rzuciwszy okiem na wybrane powieści, najpierw znieruchomiała, a potem wydała z siebie zduszony chichot, maskując go od razu kaszlem. Przed nią spoczywały bardzo modne ostatnimi czasy erotyczne powieści autora słynącego z mocnych scen. − Podobno pani nas opuszcza. – Kraśniakowa porzuciła minę wytrawnej czytelniczki i z miejsca przeszła do rzeczy. − Ja? – zdumiała się Magda. – A to niby czemu? − I po co tak udawać? Że niby się nie wie, o co chodzi? Przecież każdy rozumie, że Malownicze to nie Paryż… Skoro można mieszkać w pałacu… − Pani Kraśniakowa, a co ja bym robiła w pałacu? – roześmiała się. – Dzieci by mi się pogubiły, a poza tym wie pani, ile tam jest sprzątania? − Fakt. To co, sprzeda pani? – Kobieta poufale oparła się o biurko. − Po to tu jestem. Już zapakowałam. – Magda podała jej paczuszkę, udając, że nie ma pojęcia, o co Kraśniakowa pyta. − No przecież ja nie o tym! O dziedzictwo mi się rozchodzi… − To taka delikatna sprawa… Dzień dobry, pani Małgosiu – z ulgą powitała nadejście pracownicy biblioteki. – Pani Kraśniakowa, to może przyjdzie pani na nasze spotkanie? Tam zwykle mamy więcej czasu na pogaduszki. – Uśmiechnęła się zachęcająco do właścicielki mięsnego. – W przyszłym tygodniu planujemy dyskusję o powieści Pantaleon i wizytantki Vargasa. − A to ja nie wiem… – Kraśniakowa bąknęła w odpowiedzi, obrzucając niechętnym spojrzeniem bibliotekarkę. Że też musiała akurat pojawić się w chwili, gdy była o krok od poznania szczegółów dotyczących tajemniczego spadku! Za nic nie mogła dopuścić, by listonosz wiedział więcej od niej! − Pani Kraśniakowa, niech pani wpadnie do mnie do biblioteki, to pani wypożyczę – pani Małgosia uśmiechnęła się zachęcająco. – Jeszcze jest kilka dni, zdąży pani przeczytać. A potem można podeprzeć się filmem, który też mamy w naszej multimedialnej części wypożyczalni. − A to może męża przyślę – mruknęła kobieta, wycofując się w kierunku drzwi wejściowych. − W takim razie odłożę dla was egzemplarz. Na pewno zostało jeszcze kilka sztuk – zapewniła ją bibliotekarka. Zrobiła to tylko i wyłącznie z dobrego serca. Nie miała pojęcia, że przez jej uczynność Kraśniakowa zepsuła sobie cały dzień. Nie dość, że nie dowiedziała się niczego konkretnego od Magdy, to jeszcze na dodatek czuła się w obowiązku przyjść na spotkanie jakiegoś tam książkowego klubu. Najwyżej przyślę Kaśkę – myślała ponuro, idąc w kierunku mięsnego. – Ostatecznie dziewczyna
szkoły kończy, niech idzie i się wykaże… No, ale pewnie niczego interesującego z Magdy nie wyciągnie. Brakuje jej charakterystycznej żyłki wywiadowczej. A spotkanie trzeba bezwzględnie wykorzystać i pociągnąć oporną właścicielkę księgarni za język. Nie, Kaśka jednak odpada… Cóż, na przeszpiegi będzie musiała wysłać Kraśniaka. Najpierw zaś przekonać go, by przeczytał książkę. I o ile wysłanie męża z misją szpiegowską wydawało się właścicielce mięsnego w miarę proste, o tyle myśl o przekonaniu go do czytania czegokolwiek nie napawała jej zbyt wielkim optymizmem. W najgorszym razie znajdzie opracowanie albo film obejrzy i będzie wiedział, o co w tym wszystkim chodzi – stwierdziła, wchodząc do sklepu i kierując się na zaplecze. Tam przepasała się fartuchem i ruszyła za ladę, by jak co dzień za sprawą niewyparzonego języka dostarczać wrażeń klientom. Paczuszkę z książkami zakupionymi u Magdy rzuciła niedbale na małą szafeczkę stojącą przy wejściu na zaplecze i natychmiast o niej zapomniała. *** Madeleine pod koniec dnia pracy czuła się fatalnie. Jakby ktoś po niej przejechał walcem. W dodatku na jej własne życzenie, bo w końcu sama otworzyła puszkę Pandory. Przez księgarnię przelał się tłum mniej i bardziej ciekawskich, usiłujących poznać wszelkie szczegóły. Ci bardziej nieśmiali po prostu wchodzili i nic nie mówiąc, popatrywali na nią zagadkowo. Co więcej, pętali się pomiędzy półkami, najwyraźniej czekając, aż pojawi się ktoś bardziej wygadany i niejako przy okazji będzie można czegoś się dowiedzieć. Z pytającymi jakoś sobie radziła, jednak z tymi drugimi miała twardszy orzech do zgryzienia. Bo co zrobić z kimś, kto tylko patrzy? Gdy tylko ostatni klient wyszedł, ciężko usiadła na wyściełanym krześle i smętnie zwiesiła głowę. Jej wzrok zahaczył o dłoń, na której lśniły dwa pierścionki. Jeden zaręczynowy od Michała, drugi podarowany jej przez panią Leontynę. Poruszyła palcami, łapiąc w lśniące kamienie promienie światła. Dwa pierścionki, dwie historie. W obu kryły się niepewność i sekret. Ten od Leontyny w rubinowych kiściach bzu wiązał się z tajemnicą. Madeleine do tej pory zachodziła w głowę, czemu to właśnie ją pierścionek wybrał sobie na nową właścicielkę. Znając jego historię i historię Leontyny, nie wątpiła, że mały, kosztowny przedmiot ma w sobie przedziwną moc i jeżeli według starszej pani to Magda jest mu teraz przeznaczona, to tak właśnie jest. Zresztą jej ostatnie wątpliwości rozwiały się z chwilą, gdy wsunęła pierścionek na palec. Pasował idealnie, a ona, która do tej pory nie przepadała za biżuterią i dość długo musiała przyzwyczajać się do każdej nowej ozdoby, nawet nie czuła, że go nosi. Co więcej, miała wrażenie, jakby rubinowa kiść bzu ciepło i opiekuńczo oplatała jej palec, choć za nic nikomu by się do tego nie przyznała. Było jej z nią bezpieczniej. Natomiast drugi pierścionek, ten od Michała, lśnił niepewnością. Ostatnimi czasy Madeleine wyraźnie czuła, że coś między nimi się psuje.
A może po prostu oczekiwała zupełnie czegoś innego niż Michał? Czy ja chcę czegoś wielkiego? – pomyślała z nagłym smutkiem. Bliskości, czułości i po prostu tego, by był przy mnie i przy dzieciach, w domu, bo to, co jest teraz… Nagle znieruchomiała z uniesioną wysoko dłonią, bo niespodziewanie poraziła ją jasna i precyzyjna, nigdy dotąd tak dokładnie niesformułowana myśl. − Przecież ja jestem samotną matką – wyszeptała do siebie. – Samotną matką z trójką dzieci. Kobietą miotającą się pomiędzy domem, pracą i samcem, którego usiłuje zadowolić… Głupią kobietą – dodała i poczuła, jak w gardle rośnie jej ogromna gula. W tym samym momencie spojrzała na wiszący nad drzwiami zegar. Jęknęła głośno i zerwała się na równe nogi. Powinna już stać pod furtką przedszkola Franka! Mama na kilka dni pojechała do domu, do Warszawy, więc Madeleine musiała przeorganizować swój dzień pracy. Do tej pory szło jej całkiem nieźle. Teraz miotając się po księgarni w poszukiwaniu kluczy, nawet nie zauważyła, kiedy wielka gula, tkwiąca jeszcze przed chwilą w jej gardle, zniknęła. W końcu postawiła prawidłową diagnozę: była samotną matką, a samotne matki nie mogą pozwolić sobie na płacz i histerię. A przynajmniej nie wtedy, gdy w przedszkolu czekają stęsknione dziecko i zirytowana przedszkolanka. Późnym wieczorem padała z nóg. Cały czas coś robiła. Przygotowywała kolację, kąpiel, pomogła Ani pisać wypracowanie, ułożyła Marcysię i Franka w łóżkach, przeczytała im na dobranoc opowieść o księżniczce, po czym usłyszawszy od Franka, że księżniczki są do niczego i że on ma po tych bajkach koszmary, poddała się i przeczytała dodatkowo historię o krwiożerczych piratach. Pożałowała tego, ledwo odłożyła książkę, bo nie mogła wyjść z pokoju dziecinnego, dopóki Marcysia z Frankiem nie usnęli, gdyż oboje jak jeden mąż stwierdzili, że boją się i piratów, i księżniczek. Gdy w końcu oddechy maluchów stały się równe, wymknęła się na palcach i zajrzała do Ani. Dziewczynka usnęła z policzkiem na zeszycie do matematyki. Magda delikatnie pogładziła ją po buzi, otuliła kołdrą i wychodząc, zgasiła światło. W kuchni zastała zlew pełen brudnych naczyń, na stole rozlaną mleczną kałużę, a podłoga podejrzanie się lepiła. Gdy odstawiała ostatni czysty talerz na suszarkę, dochodziła północ. Sięgnęła po komórkę i ignorując późną godzinę, wybrała numer Michała. Zamiast sygnału odezwała się automatyczna sekretarka. Zrezygnowana, usiadła przy stole, opierając na nim łokcie, i dopiero wtedy przypomniała sobie o rozlanym mleku, które właśnie skapywało na podłogę i wsiąkało w rękawy jej nowego sweterka. Tego było doprawdy za wiele. Można by rzec, że kropla mleka przepełniła czarę goryczy, i Madeleine wybuchła długo powstrzymywanym płaczem. Nie zważając na brudny stół, położyła głowę na blacie i rozpaczliwie szlochała. Była zmęczona, zniechęcona i rozgoryczona. Pogrążona w żalu nie słyszała nic poza własnym chlipaniem. Pewnie dlatego, gdy nagle tuż za jej plecami rozległ się głos, śmiertelnie się przeraziła.
− Matko Boska, dziecko, co się stało? – zadane cicho pytanie w uszach Magdy zabrzmiało niczym wystrzał armatni. Obejrzała się przerażona i dopiero po chwili w majaczącej w półmroku postaci rozpoznała mamę. − To ty! Zupełnie nie słyszałam, jak wchodziłaś. A w ogóle skąd się tu wzięłaś o tej porze? Prawie dostałam zawału! – wyszeptała z lekką pretensją, przykładając dłoń do łomoczącego w piersi serca. − Miałam przyjechać dopiero w przyszłym tygodniu, ale w Warszawie spotkałam ojca Majki i od razu się z nim zabrałam. Chyba jednak dobrze się stało, że się pospieszyłam z powrotem. Co tu się dzieje? Czemu siedzisz w ciemnościach i wyjesz niczym dusza potępiona? I czemu, na litość boską, wycierasz sobą stół? Masz resztki czegoś dziwnego na policzkach. − Ty to umiesz człowieka pocieszyć – burknęła Magda, wycierając twarz wierzchem dłoni. – To coś dziwnego to mleko z okruchami bułki i nie wycieram sobą stołu, tylko oddaję się czarnej rozpaczy. – Sugestywnie pociągnęła nosem. − Chyba raczej białej, skoro taplasz się w mleku. Poza tym wszystko rozumiem, ale dlaczego musisz rozpaczać w brudzie? Do wszystkiego potrzebne jest odpowiednie otoczenie… − Brudny stół jak najbardziej harmonizuje z moim nastrojem – odparła przekornie Madeleine. – Podkreśla, ten… no… dramatyzm. − Skoro tak uważasz, to rzeczywiście nie należy ci przeszkadzać. – Wbrew temu, co właśnie powiedziała, odsunęła krzesło i usadowiła się za stołem. Popatrując na córkę spod oka, uznała, że mała utarczka słowna jest jak najbardziej na miejscu. Przy trójce dzieci i mężu, który również miewał humory, nauczyła się jednego – w kryzysowych momentach należy najpierw odwrócić uwagę od istoty nieszczęścia i dopiero wtedy o nim rozmawiać. Od nieszczęśliwej, płaczącej i chlipiącej Magdy niewiele by się dowiedziała. A z nadal nieszczęśliwą, ale nieco podirytowaną można było spróbować dojść do ładu. − Martwisz mnie, córko. Ostatnio, jakby to ładnie powiedzieć… wypłowiałaś. − Mamo, kocham cię nad życie, ale jest późno, ledwo pamiętam, jak się nazywam, zatem nie wymagaj ode mnie, bym w lot wyłapywała te wszystkie przenośnie. Dziś jestem mało bystra, więc mów do mnie wprost. I najlepiej powoli. Co masz na myśli, mówiąc, że wypłowiałam? − Dokładnie to, co powiedziałam. – Mama wzruszyła ramionami. – Straciłaś kolory. Te od środka również. Co się dzieje? − Nie wiem, może po prostu jestem zmęczona, nie umiem wszystkiego dopiąć na ostatni guzik, miotam się pomiędzy jednym obowiązkiem a drugim. Życie przecieka mi między palcami, a ja nie mogę go uchwycić, zatrzymać ani posmakować. Michał ostatnio mnie unika. Niby mam najistotniejszy dowód jego uczuć – Madeleine wyciągnęła rękę tak, by i mama mogła spojrzeć na pierścionek – ale co mi z tego? Jego nie ma, choć tak naprawdę powinien właśnie być. Koło mnie. Chcę oparcia, stałości,
trwałości. Chcę prawdziwego domu dla dzieci. A co im dałam? Sfrustrowaną, samotną matkę! Podrzucam je na całe dnie tobie i usiłuję zarabiać… I oszukuję wszystkich dookoła. Że niby jestem taka zaradna, taka dzielna… – Madeleine nawet nie wiedziała, skąd biorą się te wszystkie wylewające się z niej wartkim potokiem słowa. − To przestań udawać – przerwała jej mama. – Przestań się miotać i starać się nieść nieszczęścia całego świata na własnych barkach. Garbu się od tego dorobisz i niczego więcej. A garbata dusza to też nic przyjemnego. To tak nawiązując do tego, co powiedziałam, że wyblakłaś od środka. − Łatwo powiedzieć… – Magda stanowczo nie chciała dać się pocieszyć, mama miała absolutną rację. − Tak ci się wydaje? To, co ci zaraz powiem, też wcale nie jest proste, zwłaszcza gdy takie słowa trzeba rzucić prosto w oczy ukochanemu dziecku. – Twarz mamy spoważniała. – Co zrobiłaś z moją córką? Z dziewczyną, która zawsze brała się z życiem za bary, z wysoko podniesioną głową szła naprzód, nawet jeśli mnie i tacie nie bardzo podobało się tempo, jakie narzucała? Gdy kupiłaś ten dom, pomyślałam, że to czyste szaleństwo. Że zupełnie nie wiesz, co robisz, że choć jesteś już dorosła, to wylazł z ciebie rozkapryszony dzieciuch, tupnął nogą i spełnił swój kaprys. Pomyślałam, że kompletnie nie nauczyliśmy cię racjonalności, planowania, przewidywania. A tymczasem to ja się myliłam, bo gdybyś była inna, nie byłabyś sobą. Przyjechałaś tu, wyremontowałaś dom, uratowałaś troje dzieci przed smutnym i brutalnym życiem, które niewątpliwie by je czekało, gdybyś się nie pojawiła. Zaprzyjaźniłaś się z miasteczkiem i ludźmi. Zrobiłaś kawał dobrej roboty. A teraz siedzisz i mażesz się z powodu jakiegoś faceta? Bo do tego przecież to się sprowadza. − Nie jakiegoś tam faceta, tylko mojego osobistego narzeczonego. A poza tym mażę się ogólnie, z powodu całokształtu. − Srały muszki, będzie wiosna – prychnęła mama i jak zwykle w takich przypadkach wywołała u Magdy lekką konsternację. Dziewczyna cały czas zachodziła w głowę, skąd jej rodzicielka bierze takie powiedzenia. – Wszystko, o czym mówiłam, zrobiłaś zupełnie sama. Teraz spójrz mi w oczy i powiedz, czy nie walczyłabyś o dzieciaki, gdyby Michał się nie pojawił. Zostawiłabyś je samym sobie? − Oczywiście, że nie, ale… − Czekaj, nie skończyłam. A dom? Wróciłabyś do Warszawy? Nie zajęłabyś się księgarnią? Zrezygnowałabyś z tego wszystkiego? − Nie! − Właśnie. No to przestań jęczeć i zajmij się tym wszystkim, co trzeba zrobić. Weź się za to! To życie jest dla ciebie. A nie na odwrót. I wcale nie mówię tego ot tak sobie. Ja odkryłam tę prawdę dużo, dużo później i wiele bym dała, gdyby lata temu znalazł się ktoś odważny i mi to tak zwyczajnie, prosto w oczy powiedział. To ty decydujesz o tym, czy będziesz szczęśliwa.
− Przepraszam cię, mamo, ale to brzmi jak kupa frazesów! – zdenerwowała się Magda. − Możliwe. Frazesy czy nie, ważne, że to prawda. Szczęście jest kwestią wyboru. Zresztą spójrz na mnie i powiedz, że nie mam racji. − Nie mogę, bo jednak w głębi serca moje racjonalne „ja” całkowicie się z tobą zgadza. Jednak zawsze byłam przekorna, dobrze o tym wiesz… − Dzięki Bogu, nie przeszkadza ci to widzieć swoich niedoskonałości. Przynajmniej trochę mnie uspokoiłaś. Najwyraźniej wraca ci rozsądek. Teraz idź do łóżka i porządnie się wyśpij. A jutro najlepiej zacznij od otworzenia tego listu z Paryża, bo jak znam życie, jeszcze tego nie zrobiłaś. − Skąd ty to wszystko wiesz? – Madeleine spojrzała na nią zdumiona. − Mogłabym podeprzeć się rodzicielską intuicją, ale tym razem rozwiązanie tej zagadki jest bardziej przyziemne. Widziałam nieotwarty list na szafce na dole – z ociąganiem wyznała mama. – A co do Michała, to żebyśmy się dobrze zrozumiały: nie mówię, żebyś zostawiła wszystko przypadkowi. Porozmawiaj z nim na spokojnie, od serca – poradziła jej na odchodne, a w myślach dodała, że jeśli to nie poskutkuje, ona zrobi to za córkę. I wtedy zwrot „na spokojnie” z całą pewnością nie będzie miał zastosowania. *** Madeleine była niezwykle wdzięczna mamie za burę, którą od niej dostała. Rzeczywiście, łzy i użalanie się nad sobą dotąd nie leżały w jej naturze. W jednym tylko nie mogła się z nią w pełni zgodzić: w sprawie Michała. Mama miała rację – gdyby nie pojawił się w jej życiu, i tak zrobiłaby to wszystko, co zrobiła razem z nim. Ale cały szkopuł polegał na tym, że Michał już wpisał się w jej życie. Po prostu był, i nic tego nie mogło zmienić. Muszę z nim porozmawiać na spokojnie – pomyślała, zawijając się w kołdrę. Wbrew obawom, nie miała problemu z zaśnięciem. Reprymenda matki zrobiła swoje, prawdziwa Madeleine dochodziła do głosu. Następnego dnia obudziła się na długo przed budzikiem. Nie czekając na mamę, przygotowała dla wszystkich śniadanie i z filiżanką parującej kawy wyszła na ganek. Wokół panowała charakterystyczna dla poranków cisza, którą przerywał jedynie szum lekkiego wiatru w gałęziach drzew. Madeleine wciągnęła głęboko świeże, rześkie powietrze i poczuła zapach kwitnącego, wilgotnego od rosy bzu, kawy i czegoś ulotnego, nieomal nieuchwytnego. Tak pachniał właśnie jej dom, przepełniające go radości, smutki i marzenia. Tego poranka, wychodząc z domu do pracy, pewnie sięgnęła po nieotwarty do tej pory list. Dość zastanawiania się, teraz przyszedł czas na działanie – pomyślała i poczuła ulgę. − Mamo, twoja prawdziwa córka wróciła – szepnęła, wsiadając do samochodu, i uśmiechnęła się
sama do siebie. *** Wyjmując z torebki klucze do księgarni, wyczuła pod palcami gładki papier cienkiej koperty. Wyciągnęła ją i przez chwilę obracała w palcach. W końcu mamrocząc pod nosem: „raz kozie śmierć”, zdecydowanym ruchem rozerwała ją i wyjęła gęsto zapisaną kartkę. Zamknęła za sobą drzwi, rozłożyła papier na biurku i zagłębiła się w treść listu. Tak pochyloną i zamyśloną zastała Leontyna. Stanęła w drzwiach księgarni niemal niewidoczna zza ogromnego bukietu biało-fioletowego bzu. − Przyniosłam ci trochę mojego ogrodu – uśmiechnęła się, wręczając Magdzie kwiaty. – Jakieś kłopoty? – Przeniosła wzrok z dziewczyny na list. − Nie, właściwie nie. Tylko muszę w końcu załatwić sprawy tego nieszczęsnego spadku – mruknęła, zanurzając twarz w pachnących kiściach kwiatów. – Mecenas nalega i pisze, że już naprawdę nie powinnam przeciągać załatwienia formalności. Wytoczył ciężkie działa i odwołał się do słów mojego świętej pamięci wuja, który ponoć liczył na moją pomoc w pewnych kwestiach. I szczerze mówiąc, zaczynam się trochę niepokoić. − A więc jest nieco prawdy w tych sensacyjnych plotkach? – roześmiała się Leontyna, siadając wygodnie na pluszowym fotelu. Sama go wynalazła dla Magdy na targu staroci. – Podobno odziedziczyłaś grube miliony i pałace, a nawet jedna z klientek wspomniała mi coś o służbie. Wzbudziłaś tym ogromne zainteresowanie w Kraśniaku. − Tymi grubymi milionami? – uśmiechnęła się domyślnie Magda. − To by mnie tak bardzo nie zdziwiło, ale nie, wzmiankę o pieniądzach pominął całkowicie. Ewidentnie zaintrygowała go twoja francuska służba. − Moja fikcyjna francuska służba – sprecyzowała Magda. – Może żona kazała mu dowiedzieć się wszystkich szczegółów. Była tu u mnie wczoraj i obawiam się, że nie zaspokoiłam jej ciekawości. − A to możliwe, niedoinformowana Kraśniakowa znaczy mniej więcej tyle co wściekła Kraśniakowa i zapewne Kraśniakowi nieźle się z tego powodu dostaje. A wracając do tego twojego spadku, o którym wszyscy rozprawiają… − Zupełnie nie wiem, co tam na mnie czeka. A jeszcze ta wzmianka w liście, że wuj liczył na moją pomoc… Nie podoba mi się to. − Obyś przypadkiem nie odziedziczyła długów tego tajemniczego pana. Nie znałaś go, prawda? Dobrze kojarzę? − Tak, ale długów się nie obawiam. Przez całe moje życie co miesiąc wpłacał mi na konto pieniądze. Gnębiły go wyrzuty sumienia. To były naprawdę spore sumy, nie przypuszczam, by ktoś z kłopotami
finansowymi mógł sobie na to pozwolić. W każdym razie, skoro już przeczytałam to pismo, nie mogę dłużej tego odwlekać, a nie znajdę lepszego momentu na załatwienie tej sprawy. Szkoła za chwilę się skończy, mama i tak chciała na jakiś czas zabrać dzieciaki do Warszawy. Zadzwonię i umówię się z mecenasem na koniec czerwca. − Zrób to. Pewnych rzeczy nie można przeciągać w nieskończoność. Wiem, co mówię, bo i mnie czekają poważne decyzje… − Bronek? – Magda popatrzyła na nią uważnie. − Bronek – przytaknęła. – Wymieniliśmy kilka listów, ostatnio nawet rozmawialiśmy przez telefon. Nie będę mogła przed nim wiecznie uciekać. Zresztą to bardziej ucieczka przed samą sobą. A to nigdy do niczego dobrego nie prowadzi. Coś mi się widzi, że ty pojedziesz do Paryża, a ja do Warszawy… − Czemu tam? Przecież to miasto tkwi w pani sercu niczym zadra. − I dlatego pora ją w końcu wyrwać i dać się ranom zabliźnić. – Leontyna wtuliła się w fotel. – Warszawa to jedyne dobre miejsce na takie spotkanie. Tam się poznaliśmy, tam po raz pierwszy się pocałowaliśmy… Niewiele mieliśmy czasu dla siebie. Wojna i… sama wiesz. – Starsza pani spojrzała jej znacząco w oczy. – Aż trudno uwierzyć, że tak mało czasu potrzeba, by pokochać. Kilka, kilkanaście miesięcy. Obietnice, patrzenie w oczy, pocałunki. A potem całe życie z tęsknotą w duszy. Bo tak naprawdę tylko jego kochałam. Potem był jeszcze Antoni, ale to zupełnie inna historia. W każdym razie jeżeli mamy odnaleźć jakąś cząstkę tamtych siebie, to chyba tylko w tych miejscach, które wtedy były świadkami naszej miłości. − Pani Leontyno, ale te miejsca… – Magda zamilkła, bojąc się dokończyć zdania. − Chcesz powiedzieć, że ich nie ma, tak? − Cóż… − Ależ są! Ukryte za fasadą innych, nowszych budynków, przykryte nowym, trwa stare. Tak samo jak za tymi zmarszczkami jestem dawna ja. No, może nieco bardziej doświadczona i zgorzkniała, ale niewątpliwie ta sama. – Leontyna dotknęła dłonią policzka. – Ukryta szczelnie, niewidoczna gołym okiem, istnieję. Dobrze, dość tego pytlowania jęzorami. Wpadłam tylko na moment i jak zwykle się rozgadałam. Nie wiem, co ty w sobie masz, dziewczyno, ale nikomu innemu się nie zwierzam, a przy tobie słowa same płyną. I serce staje się lżejsze. Czyli ty do Paryża, ja do Warszawy? Umowa stoi? − Na to wygląda. – Magda pokiwała głową, odprowadzając starszą panią do drzwi. Zanim wsiądę do samolotu, czeka mnie jeszcze jedna podróż. Leontyna ma rację, pewnych spraw nie można odwlekać w nieskończoność – pomyślała, patrząc za oddalającą się starszą panią. – Skoro Michał nie odbiera telefonu, trudno. Może okaże się rozmowniejszy, stając ze mną twarzą w twarz. ***
Zobaczyła go już z daleka. Majstrował przy motorze, pogwizdując skoczną, wesołą melodię. Gdy ją spostrzegł, gwizdanie ustało. Melodia urwana w połowie tonu zawisła w powietrzu. Przez moment stali naprzeciwko siebie w zupełnym milczeniu. W końcu Madeleine odchrząknęła i położyła rękę na koślawej furtce. − Mogę wejść? – zapytała, czując irracjonalność sytuacji. Oto stoi przed domem narzeczonego, człowieka, którego pokochała, który ją pokochał, z którym gotowa była dzielić całe życie, dobre i złe, i pyta się jak kogoś obcego, czy może wejść. Najwyraźniej nie tylko ją to uderzyło, bo i na twarzy Michała odbiło się zakłopotanie. − Po co pytasz? Wchodź – powiedział, sięgając po leżącą na ziemi szmatę i wycierając w nią czarne od smaru ręce. – Dobrze, że jesteś – usłyszała i od razu zrobiło jej się lżej na sercu. – Miałem do ciebie dzisiaj dzwonić, ale w takiej sytuacji… Telefon nie będzie potrzebny – dokończył. Coś w jego głosie, a może pochmurnym spojrzeniu sprawiło, że znów poczuła w piersi ciężar. − Nie odbierasz komórki, nie odzywasz się, nie przychodzisz… Nie pozostaje mi nic innego, jak zobaczyć, czy w ogóle żyjesz – powiedziała, siląc się na lekki ton. − Problem mam – mruknął, unikając jej wzroku. – Musiałem najpierw poukładać to sobie w głowie. − I dlatego udajesz, że cię nie ma? – Pytająco uniosła brwi. − Jakie: udajesz? Niczego nie udaję i przed nikim się nie chowam. Przecież nie uciekłem na twój widok do chaty i nie zaryglowałem się od środka. − Jeszcze by tego brakowało! I może mam ci być jeszcze wdzięczna za wpuszczenie na podwórko? W końcu łaskawie zniżyłeś się do rozmowy. Naprawdę tak trudno odebrać ten cholerny telefon i poinformować mnie, że nie możesz gadać? Powiedzieć dokładnie tak jak teraz, że masz problem i musisz pomyśleć? Zdawkowo rzucić: „oddzwonię, gdy będę mógł?”. I… − I w tym właśnie tkwi szkopuł – przerwał jej. – Nie chciałem cię traktować zdawkowo. − Pewnie, lepiej było nie traktować mnie w ogóle! – krzyknęła wyprowadzona całkowicie z równowagi. – Jesteś potwornym egoistą, wiesz?! − I dlatego unikałem tej rozmowy! Bo wiedziałem, że musi się tak skończyć. Awanturą, żalami i pretensjami! − Czekaj, bo czegoś tu nie rozumiem. Nie odbierasz telefonu, unikasz mnie, bo wiesz, jak to się skończy? Przecież gdybyś normalnie kontaktował się ze mną, tej całej kłótni by nie było. Co więc miało źle się skończyć? − To, o czym zaraz będę musiał ci powiedzieć… Na początku chciałem samemu to jakoś rozwiązać. Nie pojawiłem się u ciebie, bo na kilka dni musiałem wyjechać… – przerwał na moment i głęboko westchnął.
Madeleine patrzyła na niego i zupełnie nie mogła pojąć, o co może mu chodzić. − Wyjechałeś? Dokąd? Ledwo wypowiedziała te słowa, poczuła, że wcale nie chce znać odpowiedzi. Coś w postawie Michała, w wyrazie jego oczu mówiło jej, by odwróciła się na pięcie i natychmiast uciekła. − Pod Warszawę. Musiałem coś sprawdzić. − Michał, mówisz albo nie. Nie będę cię ciągnąć za język. Nic z tego. Jeżeli jednak pozwolisz mi teraz stąd wyjść i nic nie wyjaśnisz, to nie zamierzam znów cię szukać. Mam dość tej karuzeli. I wymówek. − Chciałbym, by to były wymówki, uwierz mi. To prawda, muszę ci wszystko opowiedzieć, ale nie tutaj. Wejdźmy do środka. Napijemy się herbaty – zaproponował, otwierając zapraszająco drzwi. Choć prawdą a Bogiem w tym wypadku wódka znacznie bardziej by się przydała – pomyślał, lecz nie powiedział tego głośno. *** Widząc, jak rozbija się po kuchni, otwiera szafki, wyjmuje i wstawia z powrotem kubeczki, Madeleine poczuła narastające zdenerwowanie. W końcu nie mogąc znieść bezczynnego siedzenia przy stole, wstała i wyjęła mu z rąk puszkę z herbatą. Ich palce się zetknęły i nie wiedzieć kiedy i jak znalazła się w jego ramionach. Całował ją zachłannie, jakoś tak inaczej, trochę dziko. Tak jakby za chwilę miał skończyć się świat – przemknęło jej przez myśl i przeszył ją dreszcz. Wyswobodziła się z jego uścisku i popatrzyła mu głęboko w oczy. − Michał? Co się stało? − Woda się gotuje – mruknął i wlał wrzątek do kubków. Żadne z nich nie zwróciło uwagi, że Magda wciąż trzymała w ręku zamkniętą puszkę herbaty. − Nie dzwoniłem i nie powiedziałem ci o wyjeździe, bo zupełnie nie wiedziałem, od czego zacząć i jakich słów użyć – powiedział, w końcu przerywając ciszę i siadając na drewnianym taborecie stojącym przy stole kuchennym. Madeleine odruchowo przysunęła sobie drugie krzesło i przysiadła na jego brzegu. Z każdym słowem płynącym z ust Michała jej serce biło coraz szybciej i szybciej. Ono pierwsze wie o nadchodzącym niebezpieczeństwie – pomyślała z nagłym smutkiem. – Jeszcze nie padły decydujące słowa, a ono już wie… − Zadzwonił do mnie kumpel. Spotkałem go kilka miesięcy temu i wymieniliśmy się numerami telefonów. Zresztą właściwie nie ma to znaczenia, bo w obecnej sytuacji i tak byłbym bezsilny. A może to i dobrze, przynajmniej przyspieszyło sprawę…
− Jaką sprawę? Co dobrze? – Madeleine zmarszczyła brwi, usiłując zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. − Dobrze, że jednak go spotkałem. − Czekaj, po kolei, bo niewiele z tego rozumiem. Spotkałeś kumpla z dawnych lat, pogadaliście i wymieniliście się kontaktami, tak? − Dokładnie. − I pewnie to on zadzwonił i czegoś się od niego dowiedziałeś – mówiła powoli, sama dopasowując do siebie dostępne cząstki układanki. – Co takiego ci powiedział? – zażądała konkretów. − Że Dana jest nieprzytomna, a mnie szukają od dłuższego czasu. Bartek, ten mój kolega, pracuje jako sanitariusz w tym samym szpitalu, w którym ona leży. Usłyszał przypadkiem moje nazwisko i tak to wszystko się zaczęło. Mówił, że gdyby nie wiedział, że to ona, nigdy by jej nie rozpoznał. Ledwo się dowiedziałem, wsiadłem na motor i pojechałem sprawdzić, zobaczyć na własne oczy. Od momentu gdy ci się oświadczyłem, starałem się ją odnaleźć… – mówił coraz bardziej nieskładnie. − Stop, poczekaj. – Madeleine mimo usilnych starań miała w głowie coraz większy mętlik. – Zacznijmy od początku. Kim jest Dana? – zapytała, siląc się na spokój. – Twoja znajoma, dawna miłość? − Boże, jak to wszystko wyjaśnić? – Michał spojrzał na nią z rozpaczą. – To wszystko wydarzyło się wieki temu. Z Danką przyjaźniliśmy się od podstawówki. Najpierw, zanim ją naprawdę polubiłem, było mi jej zwyczajnie szkoda. Nie miała rodziny, wychowywała się w domu dziecka. Taka bida z nędzą. Zahukana, zastraszona i odsunięta na margines całego towarzyskiego klasowego życia. Nie patrz tak na mnie, wcale nie zachowywałem się lepiej od innych. Nie ruszyłem jej na pomoc, nie zabrałem na dyskotekę i nie tańczyłem z nią przez pół nocy. Nie było mnie stać na taki heroizm. − Nawet mi to przez myśl nie przeszło – wtrąciła. – Po prostu właśnie zrozumiałam, skąd u ciebie znajomość tematu. Gdy zabierałam do domu Marcysię, Anię, a potem Franka, wydawało mi się, że doskonale rozumiesz, co przeżywają te dzieciaki. Zachodziłam w głowę, jak to możliwe. Bez obrazy, wyglądałeś mi na rozpieszczonego i wychuchanego. Co prawda, z fantazją, jednak lekkoducha. Teraz nareszcie wiem. Może nie odegrałeś roli księcia, ale chyba jednak przekonałeś się do tej Danki, tak? − I możesz nie wierzyć, lecz nie było to nic wielkiego. Może gdyby ktoś ją kiedykolwiek przy mnie pobił czy wyśmiał, wcale bym się za nią nie wstawił. – Na moment zamilkł, jakby zbierając siły do dalszej opowieści. – Pewnie bym uznał, że to nie moja sprawa. W końcu w klasie zawsze musiała być jakaś ofiara losu – dodał, wzruszając ramionami. – Jednak pewnego razu wychowawczyni kazała mi zostać po lekcji. Już nie pamiętam, o co dokładnie chodziło, ale pewnie chciała mi za coś zmyć głowę… − Byłeś łobuzem, co? – uśmiechnęła się do niego, uświadamiając sobie, że tak naprawdę po raz pierwszy rozmawiają ze sobą w taki sposób. Znała Michała od dawna, przyjaźnił się z jej bratem. Poznali się z Tonim na jednej z licznych
wypraw motocyklowych i od tamtego czasu już stale bywał w domu ich rodziców. Jednak choć widywała go często, a potem, już w Malowniczem, przecięły się ich ścieżki, nigdy nie rozmawiali o swojej przeszłości. W końcu ważne było tu i teraz. Tyle się przecież działo. I dopiero w tej chwili do Madeleine, która przecież tak bardzo kochała swój stary dom i wszystkie wiekowe przedmioty, niosące ze sobą tajemnicze historie, dotarło, że i siedzący naprzeciwko niej mężczyzna dźwiga ze sobą bagaż wypchany minionymi latami. I że być może ona coś przeoczyła i zaniedbała. − Łobuzem? – przerwał jej rozmyślania. – Aż tak to nie. Chyba bardziej nicponiem. Nauczyciele mieli ze mną krzyż pański, bo potrafiłem przy tym nieźle czarować. − No tak, to ci zostało do dziś – odparła z ulgą, bo atmosfera wyraźnie zelżała. Może tylko mi się wydawało, że za chwilę cały mój świat runie – pomyślała. – Nawet serce przestało mi się tłuc w piersi jak oszalałe… − Wiesz, w końcu dzięki temu nadprzeciętnemu urokowi zdobyłem twoje serce – zażartował. – I najwyraźniej Franio ma zadatki na takiego czarującego gagatka. − Cóż, będziemy wychowywać go razem, coś z ciebie powinien mieć – powiedziała miękko, a Michał odwrócił wzrok, co nie uszło jej uwadze. – Nauczycielka cię zatrzymała, i co dalej? – odezwała się, udając, że niczego niepokojącego nie dostrzega. − Wychodziłem z klasy sam. Wtedy zobaczyłem ją na podwórku szkolnym. Stała, zadzierając wysoko głowę, i miała na twarzy wypisaną rozpacz. Nawet na takim – jak to powiedziałaś? – rozpieszczonym i wychuchanym typie jak ja zrobiło to wrażenie. Coś mnie wtedy do niej pchnęło. Okazało się, że dowcipnisie wrzucili jej plecak na drzewo. Zaczepił się naprawdę wysoko. Do tej pory pamiętam, jak wtedy na mnie popatrzyła, oczami wypełnionymi bezbrzeżnym smutkiem i rozpaczą. I wtedy stało się dla mnie jasne, że ktoś, kto tak patrzy, nie może zostać sam. − I zakochałeś się w niej na zabój… – dodała domyślnie Magda. − A widzisz, pani wszechwiedząca, jednak nie masz racji. Nie zakochałem się ani wtedy, ani potem, ale ściągnąłem ten plecak. Gdy schodziłem z drzewa, obsunęła mi się noga i zjechałem po pniu, zdzierając sobie skórę z połowy łydki. A ona bez słowa zdjęła apaszkę z szyi i opatrzyła mi ranę. Jak się później dowiedziałem, ta chusteczka to była jej najładniejsza rzecz… W każdym razie właśnie wtedy kiedy w milczeniu tamowała krew płynącą mi z nogi, coś się we mnie zmieniło. Wiedziałem, że coś między nami się stało, jednak to nie była miłość – zastrzegł, kładąc rękę na dłoni Magdy. – Po prostu już nie mogłem patrzeć, jak sama siedzi pod ścianą na przerwach, jak przemyka chyłkiem do szatni. Postanowiłem być obok niej. I to wystarczyło. Inni przestali od niej stronić, bo w klasie liczono się z moją opinią. Tak rozpoczęła się jedna z najpiękniejszych przyjaźni. Później trafiliśmy do tej samej klasy w liceum, potem poszliśmy na studia. Inne kierunki, ta sama uczelnia… Aż zniknęła mi z oczu. − Przyjaźnie z lat młodzieńczych często umierają śmiercią naturalną. Jak na razie to historia, jakich
wiele… − Byłaby nią, gdyby nie jeden drobny szczegół, ale o tym za chwilę. Zacząłem szukać Danki, gdy poznałem ciebie, a raczej gdy ci się oświadczyłem. Nie udało mi się jednak wpaść na jej ślad. Jakby zapadła się pod ziemię. I tak to wyglądało aż do niedawna. Aż do momentu gdy zadzwonił Bartek i poinformował mnie, że Danusia leży w szpitalu i że lekarze usiłują się ze mną skontaktować. Zakończył i spojrzał na nią błagalnym wzrokiem. Było w tym spojrzeniu wszystko: i miłość, i żal, i niema prośba o to, by jednak nie zadała tego pytania, które wisiało w powietrzu i w końcu musiało paść. − Michał, dlaczego to właśnie ciebie szukają? Przecież… – zamilkła, bo coś ścisnęło ją w gardle. – Dlaczego? – powtórzyła. – Bo Danka jest moją żoną – wyszeptał głucho, a Madeleine poczuła się tak, jakby właśnie ktoś wylał jej na głowę kubeł lodowatej wody. *** Przez moment myślała, że już nigdy nie uda jej się nabrać powietrza do płuc. Nie miała nawet siły, by zabrać rękę spod dłoni Michała. Jedyne, co czuła, to ostry, wręcz fizyczny ból, przeszywający ją od stóp do głów. Dopiero po chwili zaczęło w pełni do niej docierać znaczenie wypowiedzianych przez niego słów. Ból zszedł na drugi plan. Na pierwszy wysunął się strach. Madeleine, na swoje nieszczęście, zrozumiała, co tak naprawdę dla niej oznacza wyznanie Michała. − Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, co zrobiłeś? – przemówiła w końcu schrypniętym, nieswoim głosem. − Poczekaj, daj mi dokończyć – poprosił cicho. – Bo to naprawdę nie jest tak… − Tak jak mi się wydaje? Daj spokój, nie rób z siebie jeszcze większego idioty i drania. I tak osiągnąłeś w tych dwóch dziedzinach prawdziwe mistrzostwo – mówiła spokojnym głosem. Ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu nie miała nawet ochoty krzyczeć. Nie odczuwała też wściekłości. − Nie, nie tak jak ci się wydaje, ale też nie tak jak brzmi – Michał nieznacznie podniósł głos. Najwyraźniej, w przeciwieństwie do Madeleine, jemu nerwy zaczęły puszczać. – Ożeniłem się z nią, to prawda, ale wtedy byłem młody, nie umiałem przewidzieć konsekwencji tej farsy! Posłuchaj! – Poderwał się od stołu i przykucnął przed nią, łapiąc ją za ręce. – Pewnie i tak, niezależnie od tego, co teraz powiem, uznasz, że cię oszukuję, że jestem draniem, ale musisz wysłuchać do końca. Być może, gdy już to wszystko przemyślisz, chociaż w części zrozumiesz. Danka była dla mnie jak siostra. I nie miała nikogo. Rozumiesz, nikogo na świecie. Zaszła w ciążę i zostawił ją chłopak. Nieskończone studia, zero bliskich, strach o dziecko… Ją zostawili w domu dziecka, bo nie radzili sobie z opieką. Zresztą kto wie, może chodziło o coś więcej… Nie pochodziła z kryształowej rodziny i sama chciała żyć inaczej,
wychowywać swoje dzieci w normalnym, szczęśliwym domu. Wiesz, uśmiechnięta mama, tata podrzucający do góry śmiejące się pociechy… Taką miała wizję siebie za kilka lat. Tymczasem wyszło, jak wyszło. Zamiast radości i szczęścia w oczy zaczęło zaglądać jej widmo biedy, samotności i upokorzenia. Wtedy jeszcze samotne matki traktowano z pogardą… − Michał, to nie było średniowiecze – przerwała mu. – Jaka pogarda? − Normalna, ludzka. Nie tylko dobroć jest ludzka, złość i pomiatanie innymi też. Zresztą co ty możesz o tym wiedzieć? Uważałaś mnie za rozpieszczonego i wychuchanego, ale ty pod tym względem wcale się ode mnie nie różniłaś. Nigdy niczego ci w życiu nie brakowało, więc nie wiesz, co przeżywały dziewczyny pokroju Danusi. Bez opieki, bez pomocnych rąk gotowych na wszystko rodziców. Poczekaj, nie przerywaj, muszę skończyć – dodał, widząc minę Madeleine. – Powiedziałem jej, że jej pomogę, że dam jej dziecku nazwisko i nie będzie musiała wpisywać w rubrykę ojciec: „nieznany”. To był tylko układ, rozumiesz? − A więc poza żoną masz jeszcze dziecko… Cudownie! – z trudem panowała nad głosem. − Nie, nie mam dziecka, bo Danka poroniła – niespodziewanie jego głos stwardniał. – A potem wyjechała za granicę. Tam znalazła pracę i skończyła studia. Początkowo pisaliśmy do siebie, lecz już wtedy starała się ode mnie odciąć. W końcu listy przestały przychodzić. Nie widziałem się z nią przez te wszystkie lata. Nie szukałem jej aż do momentu, gdy spotkałem ciebie. Może to dziwnie zabrzmi, ale dopóki nie zamierzałem zakładać rodziny, nawet nie myślałem o tym papierowym małżeństwie. Dopiero ty i dzieciaki sprawiliście, że przypomniałem sobie, iż w moim wypadku to nieco bardziej skomplikowane. Uwierz, wszystko, co zrobiłem, zrobiłem z dobrego serca… − Boże, nie wierzę… – Madeleine wyrwała ręce z jego dłoni i poderwała się od stołu. – Nie wierzę! Z dobrego serca? Cholerny samarytanin! Czy ty jesteś kompletnie ślepy? A może cierpisz na jakieś dziwne, niezdiagnozowane do tej pory schorzenie? − Magda, wiedziałem, że będziesz wściekła i rozgoryczona, i przyjmuję to z pokorą, ale, na litość boską, nie każ mi rozwiązywać zagadek! Możesz chyba mówić wprost! Koniec z kluczeniem i przenośniami. Właśnie to zawsze mnie przerażało w kobietach. Daj mi po prostu po gębie. Zasłużyłem na to. − A co by mi to dało? Rozwiązało jakikolwiek problem? A to, że nic nie rozumiesz, jakoś mnie nie dziwi. Wobec niej i mnie zachowałeś się tak samo! Naprawdę nie widzisz podobieństwa? Może wcale mnie nie kochasz, może chciałeś się ze mną ożenić, bo masz obsesję na punkcie kobiet w potrzebie! Zobacz, oświadczyłeś się wtedy, gdy okazało się, że ślub ułatwi opiekę nad dziećmi! − Oświadczyłem się wtedy, gdy uzmysłowiłem sobie, jak bardzo cię kocham! I jak bardzo zależy mi na dzieciakach! Możesz sobie myśleć, co chcesz, możesz być na mnie wściekła i zupełnie mnie nie rozumieć, lecz nie pozwolę, byś kwestionowała to, co czuję. Kocham cię, rozumiesz? Kocham jak
nikogo innego na świecie – powtórzył z mocą. − Szkoda tylko, że zapomniałeś o żonie, bo poligamia w tym kraju raczej nie jest mile widziana! Czy ty w ogóle wiesz, co teraz może się stać przez to twoje cholerne dobre serce? Przecież pozwolono dzieciom zamieszkać ze mną, bo zadeklarowaliśmy nasz rychły ślub. Co będzie, gdy wyjdzie na jaw, że mój przyszły mąż już się kiedyś ożenił, tylko – upss – o tym zapomniał?! A jeśli teraz kierują tobą te same pobudki co wtedy? Skąd mam to wiedzieć? Może to kolejna farsa, teatr i rola, którą sobie wymyśliłeś? − Teraz to ty jesteś niesprawiedliwa! Naprawdę cię kocham. Dla ciebie i dzieci jestem gotowy na wszystko. I byłem idiotą… Bynajmniej, nie dlatego że ożeniłem się z Danką. Wtedy wydawało mi się to jedynym dobrym rozwiązaniem. Powinienem ci o wszystkim powiedzieć. Tyle tylko że znalezienie jej miało być proste, a rozwód zwykłą formalnością. Gdyby tylko udało mi się to zrobić, wszystko bym ci wyjaśnił. Chociaż rozważałem możliwość zatajenia tego na wieki wieków, byś nigdy nie dowiedziała się o Danusi – dodał uczciwie. – Przecież to nie miało dla mnie żadnego znaczenia. I gdybym tylko wcześniej ją znalazł albo gdyby teraz nie leżała nieprzytomna w szpitalu, może wyglądałoby to wszystko inaczej. Niestety, wyszło, jak wyszło. I najbardziej mnie boli, że nie udało mi się… − Nadal mydlić mi oczu? − Chciałem powiedzieć: chronić – odpowiedział i zrobił krok w jej kierunku. – Madziu, ja naprawdę… − Naprawdę to ty nic nie rozumiesz – przerwała mu i gorzko się roześmiała. – Szczerze mówiąc, ja też niczego już nie mogę być pewna. Jedno ci powiem, zabieraj ten pierścionek i wszystkie te tombakowe zapewnienia. – Nerwowo ściągnęła z palca złoty krążek z rzucającym uwodzicielskie błyski kamieniem. − Magda, nie rób tego. – Zacisnął jej palce na zdjętym w pośpiechu pierścionku. − Nie masz prawa mówić mi, co mam robić, a czego nie! Dopiero teraz zaczął opuszczać ją ten dziwny spokój. Poczuła, że cała drży. − Nie, nie mam prawa, ale skoro już zrobiłem głupstwo, to przynajmniej ty bądź ode mnie mądrzejsza. – Jeszcze mocniej ścisnął jej rękę. – Przecież nikt poza nami nie wie o Danusi. I nikt nie może się dowiedzieć. Tak długo jak się da… Sama mówiłaś, że od tego zależy dalszy los dzieci. Nie komplikujmy dodatkowo tego, co już i tak jest zagmatwane. A poza tym nie dam ci, tak po prostu, od siebie odejść. – Popatrzył jej głęboko w oczy. – Kocham cię i to jest szczera prawda. Nie mam wpływu na to, co robiłem i kim byłem w przeszłości. Nie ma sposobu na cofnięcie czasu. Za to przyszłość, każdy dzień, począwszy od tej minuty, która teraz trwa, zależy tylko od nas samych. I obiecuję zrobić wszystko, byś mi na powrót zaufała. I dlatego nie pozwolę ci oddać pierścionka ani nie zgodzę się na to, byś mnie usunęła ze swojego życia. I z życia dzieci. To wy jesteście całym moim światem. I jeśli mnie
zostawisz, ten świat dla mnie się skończy… − Michał, przecież sam na własne życzenie zafundowałeś sobie ten prywatny Armagedon – powiedziała z goryczą. − Do ciężkiej cholery, Magda! Przecież nawet gdybym chciał, nie jestem w stanie wymazać tego, co było! − Nie o to chodzi! Nie chodzi o Dankę i o to, że dwoje małolatów postanowiło wybawić się z kłopotów. Tylko o to, że mnie okłamałeś! Jak możesz tego nie rozumieć? Mogę żyć z kimś, kto popełnia błędy, z kimś, kto czasem ucieka w samotność i nie odbiera telefonów, choć takie milczenie też potrafi ranić. Ale na pewno nie mogę żyć z kimś, kto nie jest w stanie zapewnić mi luksusu w postaci szczerości. Nie pozwolę się okłamywać. Kłamstwo w dobrej wierze nadal pozostaje kłamstwem. − Przecież właśnie powiedziałem ci prawdę! A nie musiałem. Mogłem mój wyjazd wytłumaczyć pracą, mogłem nadal cię zwodzić. Staram się naprawić to, co schrzaniłem… – zamilkł, jakby nie znajdując więcej słów. Madeleine pokręciła głową i delikatnie odsunęła jego zaciśniętą na jej dłoni rękę. − Nie wiem, co ci powiedzieć. Matko, jak to wszystko prosto wygląda w powieściach i filmach! Taka bohaterka rzuca swojemu kochankowi pierścionkiem w twarz, tonie w rozpaczy, zjada hektolitry lodów i łazi w porozciąganej piżamie po domu. A potem następuje cud i wszystko się wyjaśnia! Tymczasem ja nawet nie mogę cisnąć w ciebie tą nieszczęsną błyskotką, bo w tym jednym akurat masz rację. − Posłuchaj… − Nie chcę – powiedziała krótko. – Nie chcę cię słuchać ani na ciebie patrzeć. − Magda, przecież to ty nieustannie powtarzałaś mi, że w trudnych momentach należy rozmawiać, że nie można dezerterować. − I właśnie dlatego do ciebie przyszłam, bo nie odbierałeś moich telefonów, ale teraz… Nie rozumiesz? Nie mam ci nic do powiedzenia. Wracam do domu. Nie dzwoń, nie przychodź, trzymaj się ode mnie z daleka. Przynajmniej na razie – dodała i nie oglądając się, wyszła na podwórko, cicho zamykając za sobą drzwi. Była już przy furtce, gdy sobie o czymś przypomniała, i zawróciła. Michał nadal tkwił w tym samym miejscu, w którym go zostawiła. Na jej widok w oczach zapaliły mu się iskierki nadziei. − Nie zapytałam… Co jest tej twojej Dance? − Wypadek samochodowy. Ktoś ją potrącił na pasach i uciekł, ale to nie wszystko. Danka cały czas się leczy. Nowotwór – odpowiedział krótko. – Magda, to niczego nie zmienia. Muszę tylko poczekać, aż odzyska przytomność…
− I co? Pochylisz się nad jej łóżkiem i zażądasz od chorej kobiety rozwodu? Będziesz ją włóczył po sądach i kazał wyjaśniać sytuację sprzed lat? Czy raczej przywleczesz prawników do szpitala i opowiesz o tym, jak to kiedyś chciałeś być rycerzem wybawiającym damy z kłopotów? A ją zmusisz do opowiadania o fikcyjnym ślubie i dziecku, którego nie miała szansy urodzić? Nie bądź głupi – zakończyła i odwróciła się w stronę drzwi. − Głupi?! – zapytał zimnym tonem i jednym skokiem znalazł się tuż przed nią, odgradzając ją od wyjścia. Opuściły go resztki spokoju. Twarz miał zaciętą, złą i obcą. – Głupi? – powtórzył. – Bo co? Bo chcę znaleźć rozwiązanie, bo w końcu zdobyłem się na odwagę i postawiłem wszystko na jedną kartę? Tak, byłbym w stanie to zrobić: stanąć koło jej łóżka i poprosić o to, o co bym musiał. Czasami tak w życiu bywa, bo z pewnych sytuacji nie ma dobrego wyjścia. Jest złe i gorsze. I trzeba wybierać. Ona by to zrozumiała, bo doskonale o tym wie, w przeciwieństwie do ciebie. Taka jesteś święta, taka doskonała, bez skazy… – Z sekundy na sekundę tracił resztki opanowania. – A tak naprawdę nie znasz życia, panno idealna! Zawsze pod kloszem u rodziców, zawsze wybawiana z opresji. Cholerna zarozumiała i egoistyczna księżniczka! Niby ja zabawiłem się w rycerza? Jakim prawem to mówisz? Skąd u ciebie taka buta i pewność, że jesteś lepsza od innych? − Niczego takiego nie powiedziałam – wtrąciła, mrużąc ze złością oczy. – Nie uważam się za lepszą! Ale… − Nie? To dlaczego jesteś tak cholernie niesprawiedliwa? Gdybym teraz ci powiedział, że te dzieciaki to tylko twój kaprys? Że dzięki nim chcesz poczuć się lepsza? Że nie robisz niczego dla nich, tylko dla siebie, a jak się znudzisz albo poczujesz ciężar obowiązków, to sobie odpuścisz i… − Zamknij się, bo… − Bo co? Ani myślę cię słuchać! Zabolało? A pomyślałaś choć przez chwilę, co ja czułem, gdy rzucałaś we mnie tymi ciężkimi słowami? Wiesz, co ci powiem? – wycedził jadowicie. – No wiesz?! – podniósł głos i uniósł ręką brodę Madeleine do góry, zmuszając ją do patrzenia prosto w swoje oczy. – Jesteś jeszcze większym tchórzem niż ja. Bo ja w końcu znalazłem w sobie odwagę, by ci wszystko powiedzieć, i nie poddałem się ani na moment. Tymczasem ty widzisz tylko czubek swojego zadartego wysoko nosa. A to jest właśnie prawdziwe życie: umiejętność mierzenia się z problemami i przeszłością! Ty nawet nie masz odwagi otworzyć głupiego listu, bo boisz się tego, co w nim napisał umierający krewny! Witamy w świecie dorosłych! – dorzucił z pogardą. − Dziękuję zatem, że to właśnie ty wprowadziłeś mnie w ten prawdziwy świat, i za udzielenie pierwszej lekcji – syknęła, jednocześnie stanowczym ruchem odsuwając jego dłoń. – Okłamałeś mnie i tym kłamstwem zepchnąłeś całą moją rodzinę na skraj przepaści. Wszystkie moje starania w sprawie dzieciaków mogą pójść na marne. Nie tylko moje życie może rozsypać się jak domek z kart. Rzeczywiście byłam naiwna – rzuciła rozgoryczona.
Wzmiankę o liście z Paryża pominęła milczeniem. Przeczytała go, ale była zbyt wściekła, by dalej rozmawiać z tą zakłamaną szują. Jeszcze przez chwilę stała, wbijając w niego spojrzenie rozognione złością i rozgoryczeniem, a potem bez słowa odepchnęła go na bok i wyszła na zewnątrz. Nie obejrzała się ani razu. Nie chciała na niego patrzeć, bo bała się, że może tego nie wytrzymać i że jej pęknięte serce wybuchnie i rozpadnie się na milion maleńkich kawałeczków, których już nigdy nie zdoła poskładać w całość. *** Nie pamiętała drogi do miasteczka. Ocknęła się dopiero pod księgarnią. Cały czas czuła buzującą w sobie złość. Niewiele myśląc, podeszła do zamkniętych drzwi i zamaszystym ruchem zerwała z nich kartkę, na której przed wyjściem optymistycznie napisała „Zaraz wracam”. W końcu miała pójść do Michała tylko na chwilę, by pogadali, pokrzyczeli na siebie, a potem, jak to zwykle między nimi bywało, obrócili wszystko w żart. Tymczasem wyszło, jak wyszło. Łajdak jeden – pomyślała, mnąc w ręku zerwaną z drzwi kartkę. – Drań i bydlak! – dodała w duchu, jednak jakby z mniejszym przekonaniem. Zalewająca ją od stóp do głów wściekłość zaczynała powoli słabnąć, a Madeleine z doświadczenia wiedziała, że gdy złość zupełnie minie, jej miejsce zajmą rozpacz i rozgoryczenie. A wtedy na pewno nie powinna być tutaj, w księgarni. Nikt nie powinien jej widzieć zalewającej się łzami, a te zdradliwie już podchodziły do oczu… Prawie biegiem ruszyła w kierunku parkingu i wsiadła do auta. Była głucha i ślepa na to, co się dzieje dookoła niej. Nie zauważyła nawet swojej sąsiadki Krysi, gdy ta wyszła z herbaciarni, by zatrzymać pędzącą Magdę i podpytać o przyczynę pośpiechu. Kobieta w samą porę uskoczyła w bok i odprowadziła zaniepokojonym wzrokiem odjeżdżający z piskiem opon samochód Madeleine. Przez moment zastanawiała się, czy nie zadzwonić do mamy dziewczyny i ostrzec, że dzieje się coś niedobrego, ale po chwili zastanowienia zrezygnowała z tego pomysłu. Tylko bym ją zdenerwowała – pomyślała, wracając do herbaciarni i bezwiednie sięgając po czekoladową pralinkę ze stosu piętrzącego się na malowanej w przepiękne czerwone maki porcelanowej paterze. To była patera niespodzianka. Takie autorskie, Krysine odpowiedniki ciastka z wróżbą. Każdy smak czekoladki wiązał się z konkretną przepowiednią. Jej trafiła się pralinka z rozpływającym się w ustach nadzieniem kokosowym. Egzotyka pomieszana z aksamitem mlecznej czekolady według rozpiski oznaczała zmysłowy pocałunek. Nie wiedzieć dlaczego, od razu skojarzyła się jej z ciepłymi ustami Kacpra. Ledwo to pomyślała, skrzywiła się. Boże, stara i głupia – skwitowała samą siebie z niesmakiem. – Swoją drogą to jednak zadzwonię do domu Magdy – postanowiła, zerkając na zegarek. Wyglądała na… – przez moment szukała właściwego
określenia – spanikowaną i nieszczęśliwą – dopowiedziała sobie w końcu i serce zabiło jej niespokojnie. Magda była wprawdzie energiczna i spontaniczna, ale jednocześnie miała w sobie spokój. Pędzenie na oślep przed siebie i wariacka jazda samochodem nie leżały w jej naturze. Coś musiało się stać. Za pięć, dziesięć minut powinna być już w domu, bo niby dokąd indziej mogłaby jechać? Krysia wiedziała, że człowiek, któremu świat i ludzie zaleźli za skórę, zmierza tam, gdzie czuje się bezpiecznie i gdzie może w spokoju zaszyć się w kącie i wypłakać. Do domu. Odczekała jeszcze piętnaście minut, zanim wyszukała w komórce domowy numer swojej sąsiadki. Słuchawka została podniesiona niemal natychmiast. − Słucham? – Krysia rozpoznała głos mamy Madeleine. − Dzień dobry. Mówi Krysia. Sąsiadka – dodała dla jasności. – Czy mogłabym rozmawiać z Magdą? − Dzień dobry, Krysieńko, poznałam cię po głosie. Magdę musisz łapać w księgarni. Jeszcze nie wróciła z pracy. − A, czyli jeszcze nie wróciła… A da mi pani znać, jak dojedzie? Bo coś mi mówi, że już niedługo powinna być – plątała się Krysia. – A jakby jej nie było, to też… − Dziecko, o co chodzi? – przerwała jej mama Magdy stanowczym głosem. – Stało się coś? − Właściwie… Nic. Nie wiem, jak to ująć, by nie uznała mnie pani za wścibską panikarę. No i nie chciałabym pani zdenerwować. − Za późno. To drugie już się stało. Poza tym ciebie ostatnią mogłabym posądzić o wścibskość i histerię. Skoro więc to już sobie wyjaśniłyśmy, z łaski swojej powiedz mi, co się dzieje. − Tak jak mówiłam: w sumie nic. Tylko Madeleine zamknęła wcześniej księgarnię, mało co mnie nie stratowała, gnając do samochodu, a potem ruszyła z wściekłym rykiem silnika. Chciałam się dowiedzieć, czy wszystko w porządku. Wyglądała na zdenerwowaną… Założyłam, że jedzie do domu. Gdybym jednak się pomyliła, to tym bardziej powinnam panią uprzedzić. Może wtedy trzeba by jej poszukać? Potem jednak pomyślałam, że to tylko moje domysły i nie powinnam nimi straszyć ludzi. Chciałam nawet sama za nią pojechać, ale mają się zjawić ludzie po odbiór tortów. Nie mogę wyjść z herbaciarni, zanim ktoś się po nie zgłosi – westchnęła. – Może brzmi to dziwnie, ale Magda naprawdę wyglądała tak jakoś… – Pokręciła w zamyśleniu głową. – Chyba jednak powinnam ją zatrzymać. Nawet siłą, jakby inaczej nie dało rady – dodała nieszczęśliwa. – A teraz… − A teraz, zanim sama siebie zamęczysz wyrzutami sumienia, poczekaj chwilę, bo chyba właśnie słyszę samochód pod domem – przerwała jej rozmówczyni. – Tak, podjechała. Cała i zdrowa – zapewniła uspokajająco, choć sama czuła ogromny niepokój. – Dziękuję ci, Krysieńko, za troskę. Coś chyba rzeczywiście musiało się stać – powiedziała cicho, obserwując córkę zza odchylonej firanki.
*** Magda wysiadła z auta i dopiero w tej chwili zdała sobie sprawę, że plan zaszycia się w domowych pieleszach ma jedną, a właściwie cztery zasadnicze wady: mamę, Marcysię, Anię i Frania. Bezradnie zatrzymała się w pół kroku. Jeszcze nigdy nie była w takiej sytuacji. Do tej pory nie musiała liczyć się z niczyją obecnością. W domu, w razie jakiegokolwiek niepowodzenia, mogła spokojnie i bezkarnie oddawać się rozpaczy. W końcu mieszkała sama. Ale teraz… Czy tak już będzie zawsze? – zapytała siebie w duchu, czując, że za chwilę nie wytrzyma i wybuchnie płaczem niemożliwym do powstrzymania. Złość, żal i rozpacz kłębiły się w niej z taką siłą, jakby miały rozerwać ją na strzępy. Jak inne matki sobie z tym radzą? Jak udaje im się doczekać do momentu, aż wszyscy pójdą spać i dopiero wtedy dawać upust uczuciom? Jak dają sobie radę ze strachem? Z niepewnością, co przyniesie jutro? I co robią z zakłamanymi facetami? Przez te wszystkie mnożące się wściekle pytania czuła się coraz bardziej bezradna. Boże, nie mam nawet własnego kąta. Nie mam gdzie się wypłakać. W domu są dzieci, a mama na pewno nie zostawi mnie w świętym spokoju – pomyślała rozżalona, a powstrzymywane dotąd łzy nabiegły do oczu i niechybnie wypłynęłyby, przerywając wszelkie tamy, gdyby nie dźwięk komórki. Jeśliby odezwała się jakakolwiek inna melodyjka, Madeleine prawdopodobnie by ją zignorowała, ale ta przypisana była do wychowawczyni Ani. Słysząc ją, zareagowała instynktownie. Nie wiedząc nawet jak i kiedy, wygrzebała telefon z głębi torebki i przytknęła go do ucha. − Słucham? – zapytała nieco zduszonym głosem. − Pani Magdo, tylko proszę się nie denerwować – powiedziała nauczycielka kojącym tonem, a Madeleine oczywiście natychmiast się zdenerwowała. – Mamy tutaj mały problem… Musi pani przyjechać do szkoły. − Teraz? Coś się stało Ani? − Spokojnie, nic się nie dzieje. − Jeżeli nic się nie dzieje, to dlaczego mnie pani straszy? Ciekawe, czy zna pani choć jedną osobę, która słysząc „proszę się nie denerwować”, rzeczywiście się nie denerwuje! − Ma pani rację, źle się wyraziłam – nauczycielka westchnęła. – Proszę chwilę poczekać, tylko wyjdę na zewnątrz – dodała, a Madeleine usłyszała w tle odgłos stukania obcasów i pisk zamykanych drzwi. – Dobrze, pani Magdo, teraz będę mówić szybko. Wyszłam z gabinetu dyrektora i nie chciałaby pani być w mojej skórze, jeżeli zaraz tam nie wrócę. Przepraszam, jeśli panią zaniepokoiłam, ale nie miałam wyboru. W gabinecie już czekają rodzice innej dziewczynki z Ani klasy i naprawdę musi pani przyjechać. To pilna i hmmm… delikatna sprawa. − Dobrze, już jadę. – Magda zawróciła do samochodu. – Proszę mi tylko jeszcze krótko powiedzieć,
czy Ania narozrabiała. − Tak bym tego nie ujęła. Raczej rodzice koleżanki Ani trochę zbyt gwałtownie zareagowali na to, czego się dowiedzieli. Przepraszam, ale to nie jest rozmowa ani na telefon, ani w tym momencie. Muszę natychmiast wracać do gabinetu. Czekam na panią. Powiem dyrektorowi, że musiałam wyjść, bo zasięg mi się rwał – dodała jeszcze i Magda zrozumiała, iż w razie czego powinna trzymać się tej wersji. − Nic z tego nie rozumiem – zamruczała pod nosem, wrzucając telefon do torebki. – Co to za dziwne tajemnice, co tam, do choroby, mogło się stać? I tak oto wychowawczyni Ani zupełnie nieświadomie zastosowała metodę mamy Madeleine. W kryzysowym momencie odwróciła uwagę kobiety od istoty nieszczęścia. A czasem natłok kłopotów bywa zbawienny. Nie daje bowiem czasu na drobiazgowe rozpamiętywanie i zatracanie się w rozpaczy. *** Madeleine stanęła przed drzwiami dyrektora i zanim zapukała, przygładziła rozwichrzone włosy i usiłowała przybrać opanowany i dostojny wyraz twarzy. Nie do końca pewna, czy jej wysiłki przyniosą oczekiwane efekty, nabrała głęboki haust powietrza i zastygła nieruchomo z wyciągniętą przed siebie ręką. Zawsze w takich miejscach czuła się stremowana. Gabinet dyrektora kojarzył się niezmiennie z grzeszkami ciążącymi na sumieniach uczniów i choć Magda już dawno temu skończyła szkołę, wcale nie pozbyła się tych skojarzeń. Poza tym wszystkie takie wezwania na dywanik wciąż budziły w niej niepokój. Przecież dzieci mieszkały u niej od niedawna. Niby załatwiono wszystkie formalności, ale… No właśnie, „ale” zostawało. A po dzisiejszych rewelacjach, które usłyszała od Michała, tym bardziej nie mogła odpędzić od siebie złych przeczuć. A jeżeli ktoś się czegoś dowiedział? Na przykład ci rodzice koleżanki Ani? I teraz pod pretekstem wydumanego wybryku uczennicy wzywają Magdę, by udowodnić celowe wprowadzenie w błąd wszystkich pracowników szkoły, opieki społecznej i Bóg jeden wie kogo jeszcze… W tej chwili dotarło do niej, że wyobraźnia wyraźnie ją ponosi. Dość! Potrząsnęła głową i nie czekając na kolejny atak rozszalałej fantazji, zapukała do drzwi i słysząc ciche „proszę”, z uniesioną wysoko głową wkroczyła do jaskini lwa. Wtedy nagle cały strach gdzieś zniknął. Niech się dzieje wola nieba – przemknęło jej przez głowę powiedzenie, którego często używała babcia. Czegokolwiek dotyczyło to wezwanie, nie zamierzała okazać lęku. Nie dostaną jej łatwo! Jakby w odpowiedzi na to postanowienie wróciły do niej słowa Michała: „Jesteś jeszcze większym tchórzem niż ja”. „Widzisz tylko czubek swojego zadartego wysoko nosa. A to jest właśnie prawdziwe życie: umiejętność mierzenia się z problemami i przeszłością!”. Już ja ci pokażę, jak sobie radzić z problemami! Wszystkim wam pokażę! – pomyślała buńczucznie, jednocześnie uśmiechając się uroczo do młodziutkiej sekretarki, gdy ta otwierała przed nią drzwi. Za
wielkim biurkiem z poważną miną siedział dyrektor szkoły, a obok niego spoczywała drobniutka kobieta, pani pedagog. Magda wymieniła z nią szybkie powitalne uśmiechy i spojrzała na znaną z zebrań parę. Kobieta i mężczyzna siedzieli naprzeciwko dyrektora z zaciętymi minami oskarżycieli. Byli to rodzice Agaty, z którą rzeczywiście Ania ostatnio się zaprzyjaźniła. Nawet wczoraj dziewczęta spędziły u nich w domu całe popołudnie i Magda dopiero pod wieczór odwiozła Agatę do domu. Dziewczyna wydawała się sympatyczna, wesoła i rozgadana – stanowiła wymarzone towarzystwo dla Ani. Madeleine miała nadzieję, iż przy niej Ani będzie łatwiej się otworzyć i być może zaprzyjaźnić z resztą klasy, bo wciąż miała kłopoty z wejściem w grupę. Wspominała o tym wychowawczyni podczas ich ostatniej rozmowy. Wprawdzie obie zgodnie stwierdziły, że nie ma w tym niczego dziwnego i że po traumie, jaką dziewczynka przeszła, zanim trafiła do Magdy, trudno oczekiwać zmian z dnia na dzień. Jedyne, co można zrobić, to cierpliwie czekać, aż się przełamie. I w przyjaźni z Agatą Magda dopatrywała się właśnie tych pierwszych symptomów otwierania się Ani na świat. Teraz, patrząc na wrogie spojrzenia rodziców Agaty, poczuła ukłucie niepokoju w okolicach serca. Tuż obok nich z miną męczennicy skazanej za nie swoje grzechy siedziała wychowawczyni dziewczynek. − Dzień dobry, pani Magdo. Dobrze, że udało się pani dotrzeć tak szybko. – Nauczycielka posłała jej pełne wdzięczności spojrzenie. − Z tą szybkością to bym nie przesadzała – mruknęła mama Agaty, oglądając przy tym swoje długie, pomalowane na czerwono paznokcie. – Czekamy tutaj już dobre pół godziny. Może gdyby pani była łaskawa odbierać komórkę, załatwilibyśmy to wszystko szybciej. Swoją drogą, to dziwne, że ktoś powierzył opiekę nad dziećmi tak nieodpowiedzialnej i niefrasobliwej osobie… − Chciałbym uniknąć wycieczek osobistych – wtrącił łagodnie dyrektor, ale jeśli zamierzał w ten sposób zamknąć usta matce Agaty, srodze się pomylił. − Tu nie chodzi o moje prywatne zdanie. Kiedy pociechy przebywają w szkole, ich rodzice powinni być uchwytni. Tego żadnej solidnej osobie raczej nie trzeba tłumaczyć. − Mnie też pani nie musi – przerwała jej bezpardonowo Magda. – Jak widać na załączonym obrazku, jestem. A skoro wezwano mnie tu w pilnej sprawie, dlaczego marnujemy czas na bezsensowne połajanki? To dobre dla dzieci w przedszkolu. Nie wiem, jak państwo, ale ja powinnam teraz przebywać w pracy i zarabiać na… Jak to pani ujęła? Swoje pociechy. Aby zapewnić im godziwy byt w szkole i poza nią. Sami rozumiecie. Dałam się uchwycić, ale mój czas jest bezcenny. Jak każdego pracującego rodzica – zakończyła jadowicie. Fakt, że jeszcze przed momentem zamknęła księgarnię na cztery spusty i uciekła roztrzęsiona do domu, rozsądnie postanowiła przemilczeć. Tego nikt z obecnych nie musiał wiedzieć. − Tak, pani Magda ma rację. Proszę, niech pani siada. – Dyrektor wskazał na puste krzesło koło
wychowawczyni. – Wyjaśnijmy sobie to wszystko i wracajmy do swoich zajęć – odchrząknął i nerwowo splótł palce. – Otóż państwo Świętkowie, rodzice Agaty, nalegali na to spotkanie. Jako dyrektor nie mogłem nie zareagować – dorzucił tonem usprawiedliwienia. – Yhmmm… Tak… Spotkaliśmy się więc, by wyjaśnić dość niezręczną, nietypową sprawę… – zamilkł i zakłopotany, zdjął okulary, po czym zaczął przecierać szkła dużą kraciastą chusteczką, którą wyciągnął z kieszeni marynarki. Madeleine zapatrzyła się na kraciasty materiał i bezwiednie się uśmiechnęła. Kto teraz używa takich prawdziwych, materiałowych chusteczek, a nie jednorazówek? Ostatni raz widziała podobną w rękach swojego dziadka. Babcia w każdą sobotę prasowała stos materiałowych barwnych szmatek. Dziadek zawsze miał jedną, pasującą kolorystycznie do koszuli, elegancko złożoną i schowaną w wewnętrznej kieszeni marynarki. Rozrzewniona, oderwała spojrzenie od kraciastej chusteczki i w tym samym momencie jej oczy spotkały się z niebieskim, nieco rozmytym spojrzeniem dyrektora. I to wystarczyło, by Magda nabrała pewności, że oto ma przed sobą pokrewną duszę. W końcu używa chusteczek jak mój dziadek – pomyślała, jakby to miało wszystko wyjaśniać. − Państwo przecież się włączą! Cała szkoła musi jakoś zareagować! Bo jeżeli chodzi o mnie… nie mogłabym być w takiej sytuacji bierna! To… To jest po prostu obrzydliwe! – piskliwym głosem zakrzyknęła matka Agaty, bezpowrotnie wytrącając Madeleine z sentymentalnego nastroju. − Ja bym tego tak nie określiła – wtrąciła się do rozmowy milcząca do tej pory pani pedagog. – Nawet jeśli częściowo mają państwo rację, z psychologicznego punktu widzenia jest to naturalne w tym wieku. Po prostu czasami się zdarza. − Normalne? Może w takich patologicznych rodzinach jak ta, z której wywodzi się ta dziewucha! – uniosła się matka Agaty, a Madeleine poczuła na policzkach rozlewający się gwałtownie gniewny rumieniec. – Ja żądam… Znaczy my żądamy – przypomniała sobie o istnieniu męża siedzącego ze spuszczoną głową – żeby natychmiast prześwietlono tę całą podejrzaną rodzinę! Już wy tam macie te swoje sprawdzone sposoby inwigilacji! – zwróciła się gniewnie do coraz bardziej zakłopotanej pani pedagog. – Zróbcie jakiś wywiad! − Wywiad? – głos Magdy zabrzmiał groźnie. – Inwigilacja? Prześwietlić? Czy pani aby nie minęła się z powołaniem? Agata mówiła, że pracuje pani w zakładzie kosmetycznym, myślę, że jednak powinna pani się przekwalifikować i zrobić karierę w wywiadzie. Taką terminologię to się chyba wynosi z domu. Ciekawe, kim byli szanowni rodzice… Bo ich czasy obfitowały w okazje, by machnąć tu i tam mały donosik. − O, tego to już za wiele – zdołała wykrztusić matka Agaty, zanim z oburzenia zabrakło jej powietrza. − Pani chyba zupełnie nie zna się na naszej pracy – wtrąciła się w tej samej chwili pedagog tonem niewróżącym niczego dobrego. – Staramy się pomagać, a nie utrudniać komuś życie inwigilacją
i innymi świństwami! Wychowawczyni już otwierała usta, by wyrazić poparcie dla koleżanki, ale dyrektor nie dopuścił jej do głosu. Jedno wnikliwe spojrzenie wystarczyło, by ocenił sytuację, a nie wyglądała ona najlepiej: ze wszystkich stron otaczały go cztery wściekłe i oburzone do żywego kobiety. Ojca Agaty w ogóle nie brał pod uwagę, bo facet żył pod pantoflem żony. Był, a jakby go nie było. Tak więc na polu walki pozostał tylko jeden jedyny prawdziwy mężczyzna w tym gronie, czyli on. Dodatkowo dysponujący niewątpliwym atutem w postaci wieloletniego doświadczenia w postępowaniu z kobietami. Prywatnie mąż jednej i ojciec kolejnych pięciu, by przeżyć w tak wielkim stężeniu kobiecych emocji, musiał wypracować strategię przetrwania. Polegała ona na tym, że, po pierwsze, w domu, do którego się przeprowadzili po narodzinach trzeciej córki, urządził sobie swój prywatny gabinet, gdzie od czasu do czasu mógł się schronić (żona nazywała to dezercją). Po drugie zaś, wyspecjalizował się w sztuce łagodzenia konfliktów. Wprawdzie według jego brata znacznie więcej, a na pewno szybciej osiągnąłby, gdyby od czasu do czasu huknął pięścią w stół i jasno pokazał, kto tu rządzi, ale jakoś nigdy nie zdobył się na zastosowanie tej rady w praktyce. Poza tym o ile metoda huczącej pięści mogłaby się teoretycznie sprawdzić na gruncie domowym, o tyle na zawodowym była wykluczona. A w szkole, jak to w szkole, większość kadry stanowiły panie. I tutaj umiejętności nabyte w domu wśród córek i żony okazały się bezcenne. Już nie raz i nie dwa sprawdzał się jako mediator. Teraz przede wszystkim nie mógł nikogo dopuścić do głosu. Pani pedagog i wychowawczyni zdecydowanie potrzebowały czasu na ochłonięcie. Co prawda, za nic nie powinny dać się ponieść emocjom, lecz trudno było trzymać nerwy na wodzy, słuchając tego, co wypluwała z siebie matka Agaty. Chwila oddechu przydałaby się również pani Magdzie. Widział ją po raz pierwszy, ale słyszał o niej całkiem sporo. Zresztą trudno się dziwić. W Malowniczem wszyscy wszystkich brali na języki, a jeśli trafiała się jakaś niecodzienna sprawa, miejscowe kumoszki nie oszczędzały nikogo. Dlatego siłą rzeczy, nie znając kobiety, znał dość dobrze historię dotyczącą i jej, i dzieci. Już samo to, co do tej pory słyszał, przychylnie go do niej nastawiało, a teraz to wrażenie sympatii się pogłębiło. Doskonale rozumiał przyczynę jej wzburzenia. Gdy matka Agaty krzyczała o kontroli i wywiadach, mógł sobie tylko wyobrażać, co czuje kobieta, która dopiero co skończyła długi i trudny proces starania się o zostanie rodziną zastępczą. I rzeczywiście dyrektor trafił w sedno. Madeleine nic nie mogła na to poradzić, że wciąż żyły w niej dość świeże wspomnienia testów i wywiadów środowiskowych, wizyt mających na celu ustalenie, czy może zająć się dziećmi, choć tak naprawdę nikt poza nią ich nie chciał. – Moje drogie panie, za daleko tak nie zajdziemy – przemówił autorytatywnie. – Musimy wspólnie ustalić linię działania. Krzykami niewiele osiągniemy, a zapewne wszyscy chcielibyśmy jak najszybciej zakończyć to spotkanie…
− A może zanim zaczniemy cokolwiek ustalać, ktoś zechce mi wyjaśnić, o co właściwie chodzi? – zapytała Madeleine, zwracając się do dyrektora i pani pedagog. – Wciąż nie wiem, co takiego się stało. − Właśnie od tego powinniśmy zacząć – przemówiła w końcu wychowawczyni, a dyrektor odetchnął. Ku jego niewypowiedzianej uldze sytuacja wracała do normy. Nikt z obecnych nie ukrywał niechęci do mamy Agaty, ale najwyraźniej wszyscy opanowali się na tyle, że będzie można w cywilizowany sposób porozmawiać. − Pani podopieczna, ta bezwstydnica… Magda zagryzła wargi i w myślach policzyła do dziesięciu. Na końcu języka miała szereg niecenzuralnych słów, doskonale nadających się na takie właśnie okazje. Powstrzymał ją jedynie błagalny wzrok dyrektora i resztki zdrowego rozsądku. Gdyby znowu dała się sprowokować, wybuchnie awantura, której nie da się już zatrzymać. Powietrze i bez tego było aż gęste od kłębiących się w pokoju emocji. − Co takiego zrobiła Ania? – przerwała matce Agaty, wspinając się na wyżyny opanowania. − Usiłowała zbrukać moje dziecko! Chciała uwieść moją dziewczynkę – dodała z mocą i z satysfakcją popatrzyła na osłupiałą twarz Magdy. *** − Uwieść? – Madeleine dopiero po dłuższej chwili odzyskała głos. – To największa bzdura, jaką słyszałam! − Pani Magdo, to nie tak powinno wyglądać – odezwała się skruszonym tonem szkolna pedagog, pani Bogna. – Powinnam panią na tę rozmowę przygotować. Niestety, pani Aleksandra, mama Agaty, zażądała natychmiastowej rozmowy z panią. Miałam nadzieję, że uda nam się wspólnie wyjaśnić to, co się stało. − Pani Bogno, naprawdę pani w to uwierzyła? W ten cały stek bzdur? Szczerze mówiąc, po kim jak po kim, ale po pani się tego nie spodziewałam. − Bo to zostało tak brzydko przedstawione – westchnęła pedagog. – Tak naprawdę… − Naprawdę to mamy dowody! I nie zawahamy się ich użyć – wybuchła matka Agaty. – Radziłabym z miejsca zabrać tę małą roz… − Dość! – huknął niespodziewanie dyrektor. – Nie jesteśmy na bazarze, tylko w szkole i nikt tu pod moim dachem nie będzie wyzywał uczniów! – grzmiał, unosząc się z fotela. – A teraz państwo wyjdą i poczekają na korytarzu, aż sekretarka was zawoła – zwrócił się do rodziców Agaty. – Bez dyskusji! – dodał tonem nieznoszącym sprzeciwu. I ku swojemu zdumieniu ujrzał, jak pani Aleksandra wraz z mężem posłusznie opuszczają jego
gabinet. − Teraz już spokojnie możemy porozmawiać – powiedział wciąż oszołomiony swoim wybuchem i jego skutkiem. – Pani Bogno, proszę mówić. − Dzięki Bogu, że pan ją wyrzucił! To znaczy wyprosił – poprawiła się natychmiast pedagog. – Przy niej nie udałoby się normalnie, po ludzku porozmawiać. A wracając do Ani… Pani Magdo, takie zauroczenia pomiędzy dziewczynkami czasami się zdarzają. Pomiędzy chłopcami zresztą też. To taka fascynacja, podziw, który dzieciaki biorą za miłość. To naturalne i naprawdę nie ma się czym martwić. W pokoju przez moment panowała cisza. I ta chwila w zupełności wystarczyła, by Magda zebrała rozproszone myśli. To, co usłyszała w gabinecie, nadal nie mieściło jej się w głowie. Oskarżenia matki Agaty wydawały się absurdalne, ale zarzuty już nie, bo te zapewne rozejdą się po miasteczku lotem błyskawicy. Pani Aleksandra nie wyglądała na kogoś, komu argumenty o dobru dziecka trafią do serca. Nie wyglądała też na osobę trzymającą język za zębami. Ania dopiero co zaczęła nieśmiało wychodzić do ludzi, normalnie się śmiać i zachowywać, jak na nastolatkę przystało. A teraz groziło jej niebezpieczeństwo. Madeleine poczuła, jak ogarnia ją lodowaty spokój. Teraz nie było czasu na złość i krzyki. Teraz musiała działać i zrobić wszystko, co w jej mocy, by ochronić dziewczynkę. − Naprawdę wiem, co mówię, nie ma się czym martwić – powtórzyła pani Bogna, z niepokojem zerkając na siedzącą w milczeniu opiekunkę Ani. − O tym porozmawiamy za chwilę. – Madeleine wyprostowała się na krześle i podniosła wysoko głowę. – Póki co wciąż nie wiem, czym potencjalnie mam się martwić. Jak dotąd usłyszałam tylko, że moje dziecko chciało uwieść i sprowadzić na złą drogę swoją koleżankę. Skąd to wiecie? Są jakieś podstawy, by tak twierdzić? − No tak, pani Aleksandra wyprowadziła nas z równowagi i w końcu nie powiedzieliśmy pani najważniejszego – odezwała się wychowawczyni dziewczynek. – Mama Agaty dzisiaj znalazła to w wiadomościach córki. – Podała Magdzie zadrukowaną kartkę. – Dziewczynki pisały ze sobą na Facebooku. „Myślisz, że gdybyśmy bardziej się postarały, to pomiędzy nami mogłoby się TO wydarzyć? Mogłybyśmy się w sobie zakochać?” – przeczytała Magda wiadomość wysłaną przez Anię. „Może… Ale dzieci z tego nie będzie” – brzmiała odpowiedź Agaty. „To nawet lepiej, wszyscy trąbią o konsekwencjach, a my wolne i swobodne…” „ Taaa… Jak anioła głos, cha, cha”. „Anioły chyba też nie mogą mieć dzieci. Będziemy jak dwie anielice”. „I to niedouczone, bo jutro klasówka z matmy, a ja nic nie umiem. Ty pewnie też. Najpierw więc matma, potem miłość” – brzmiała odpowiedź Agaty.
Na tym wiadomości się kończyły. − I to tyle? – zdumiała się Magda. – O tych kilka zdań tyle szumu? − Według mamy Agaty Ania obejmowała jej córkę i dziewczynki szły, trzymając się za ręce… Mówiła też jeszcze kilka innych rzeczy, lecz nie ma na to dowodów, więc nie będę ich powtarzać – powiedziała pani Bogna. – Dla mnie to też jest przerysowanie problemu, ale proszę mnie zrozumieć, musiałam zareagować. Po to tu jestem. − I zareagowała pani. I co dalej? – to pytanie padło z ust dyrektora, który do tej pory przysłuchiwał się całej rozmowie w milczeniu. Z treścią wydrukowanych na kartce wiadomości zapoznał się już wcześniej i podobnie jak Magda uważał, iż matka Agaty robi z igły widły. Osobiście widział dużo gorszych i bardziej niepokojących tekstów autorstwa gimnazjalistów i gdyby chciał je wszystkie brać dosłownie, powinien natychmiast zamknąć szkołę, a połowę uczniów umieścić w ośrodku dla młodocianych przestępców. W głębi duszy był szczęśliwy, że to pani Bogna, a nie on, musi podjąć w tym konkretnym przypadku decyzję. − Rodzice, a właściwie matka dziewczynki żąda, by przestały się widywać. Mówiła też o przeniesieniu ich do innych klas. − To chyba lekka przesada – wtrąciła wychowawczyni. − Też tak uważam – pokiwała głową pani Bogna – ale jeżeli się uprze… − To z całą pewnością Ania zostanie w swojej klasie – powiedziała spokojnie Madeleine. – Nie dam jej przenosić, ona i tak już musiała znieść dostatecznie dużo zmian. − To prawda. Ania nie powinna zmieniać klasy. − A właściwie dlaczego zaczynamy wszystko od końca? – zapytała nagle Magda. − To znaczy? – Wszyscy obecni w gabinecie spojrzeli na nią z zaciekawieniem. − Przecież najpierw powinno się porozmawiać z samymi zainteresowanymi, a nie podejmować desperackie decyzje w oparciu o parę wyrwanych z kontekstu zdań. Poza tym nurtuje mnie jeszcze jedna kwestia. Co by było, gdyby okazało się, że dziewczynki rzeczywiście mają się ku sobie? Spalilibyśmy je na stosie? – zapytała, podnosząc się z krzesła. – Całe to krzyczenie o tolerancji o dupę potłuc, bo gdy dochodzi do czego… a właściwie nawet do niczego nie dochodzi, robi się takim dzieciakom piekło. Nie wiem, co powiecie rodzicom Agaty, ale ja nie zamierzam z nimi już dzisiaj rozmawiać. Niestety, mogłabym nie zdzierżyć i gołymi rękami udusić panią Aleksandrę. Jej męża bym oszczędziła, bo i tak chłopina nie ma łatwego życia i zapewne po śmierci trafi w nagrodę prosto do raju. Chyba męczennicy mają jakąś taryfę ulgową, prawda? Nie pozwalam również na podejmowanie żadnych kroków dotyczących Ani – dodała twardo. – Jadę do domu i porozmawiam z nią jak człowiek z człowiekiem. I dopiero wtedy zastanowię się, co dalej.
Było w jej postawie coś takiego, że nikt nie starał się jej zatrzymywać. Nikt też nie zadał ani jednego pytania. Gdy zamknęły się za nią drzwi, dyrektor z uznaniem pokiwał głową. − Wiecie co, moje panie? – zwrócił się do Bogny i Darii. – Coraz częściej dochodzę do wniosku, iż największe niebezpieczeństwo dla szkoły stanowią procedury i rutyna. Dlaczego, na litość boską, daliśmy się wplątać w tę chorą sytuację, zamiast spokojnie poprosić mamy dziewczynek, by najpierw z nimi porozmawiały? − A wyobraża pan sobie Aleksandrę Świętek spokojnie rozmawiającą z kimkolwiek? – zapytała retorycznie Bogna. – No właśnie – stwierdziła, podchodząc do drzwi gabinetu. – Tak czy siak, muszę jeszcze z nią pogadać i spróbować załagodzić sprawę. Skoro jednak pani Magda już poszła, zabiorę Świętków do siebie. − Doskonały pomysł – zgodził się dyrektor i odetchnął z ulgą. Rodziców Agaty miał chwilowo po dziurki w nosie i nie przypuszczał, by szybko za nimi zatęsknił. *** Gdy tylko wyszła ze szkoły, odszukała w torebce telefon i zadzwoniła do mamy. − Matko Boska, dziecko, ty mnie kiedyś naprawdę przyprawisz o zawał serca – powitał ją zdenerwowany głos. – Gdzieś ty się podziewała? − Byłam w szkole u Ani. Wezwali mnie pilnie – powiedziała, zanim zdążyła pomyśleć o tym, iż tak sformułowany komunikat tylko pogłębi zdenerwowanie rodzicielki. − Jezus Maria… − Mamo, nie jezusuj, z Anią wszystko OK. Jedynie małe problemy natury… hm… wychowawczej. Opowiem ci wszystko, gdy wrócę. Zresztą po to między innymi dzwonię, by powiedzieć, że się spóźnię. Muszę pogadać z Anią w cztery oczy, a w domu będzie to trudne. − Niewykonalne raczej – mruknęła mama. – Zaraz muszę odebrać Marcysię i Frania, poza tym Krysia ma wpaść po pracy. Martwi się o ciebie. Ponoć zamknęłaś księgarnię w środku dnia i pognałaś na oślep przed siebie… − Rany Julek, w tym miejscu nic się nie ukryje! – burknęła. – Ciekawe, ile osób już rozpowiada o moim nietypowym zachowaniu… − To zależy od tego, czy ktoś poza Krysią cię widział. Bo ona tylko mnie powiadomiła. Doszła do wniosku, że coś poważnego musiało się stać. Natomiast jeżeli twój dziki pęd zobaczyła na przykład Kraśniakowa, to rzeczywiście jesteś już na językach połowy Malowniczego. A tak wracając do podejrzeń Krysi… − Mamo, nie teraz – ucięła stanowczo.
− Aha, czyli nasza sąsiadka miała rację. Coś się stało. − Mamo, proszę! Naprawdę nie mogę teraz o tym rozmawiać. Przede wszystkim muszę wyjaśnić kilka spraw z Anią. − Na pewno nie potrzebujesz mojej pomocy? Wsparcia w rozmowie albo po prostu zwyczajnego przytulenia i posłuchania banalnych matczynych zapewnień, że cokolwiek się dzieje, to wszystko będzie dobrze? Bo na pewno będzie, córeczko – dodała ciepło. Madeleine przez moment milczała. Najzwyczajniej w świecie wzruszenie odjęło jej mowę. − Mamusiu, skąd ty tak dokładnie wiesz, co się ze mną dzieje i czego mi najbardziej potrzeba? – zapytała drżącym głosem. − Jest takie powiedzenie: „Bóg nie może być wszędzie, dlatego wynalazł matkę”. Jak widzisz, to żadna moja zasługa, po prostu matki tak mają. Posłuchaj, cokolwiek się dzieje, jestem z tobą. Załatw, co masz do załatwienia, i wracaj do domu – powiedziała miękko. − Mamo, bardzo cię kocham i nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła. Bez ciebie i tych twoich magicznych słów – odparła, pociągając nosem. – Muszę już kończyć, bo zaczynam się rozklejać, a teraz za nic na świecie nie mogę sobie na to pozwolić. Rozłączyła się i spojrzała na zegarek. Ania kończyła zajęcia za piętnaście minut. Najrozsądniej było po prostu na nią zaczekać. Usiadła więc na ławce stojącej przed szkołą i przymknęła oczy. Jeszcze przed godziną marzyła o tym, by zaszyć się w domu i zapłakać się na śmierć. A teraz w ogóle nie czuła takiej potrzeby. Właściwie czemu chciałam to zrobić? – zastanowiła się. – Dlaczego salwowałam się ucieczką jak pierwszy lepszy tchórz? Nie zmieniła wcale zdania – Michał zachował się podle i skrajnie nieodpowiedzialnie. Franek tak szybko trafił do jej domu tylko i wyłącznie dlatego, że zadeklarowali rychły ślub. Wciąż jeszcze nie do końca do niej też docierało to wszystko, co jej narzeczony powiedział o sobie i tej kobiecie. Nie potrafiła podejść do tego trzeźwo i rozsądnie. Gdyby to dotyczyło tylko ich dwojga, byłoby łatwiej, ale w epicentrum całego tego galimatiasu znajdowały się dzieci. A poza tym nie umiała poradzić sobie z przepełniającym ją żalem ani z płytką zazdrośnicą, która zżerała ją od środka. W końcu gdzieś tam w szpitalnej sali leżała nieprzytomna kobieta. Samotna, pozbawiona bliskiej duszy, w dodatku kiedyś tak podobna do Marcysi, Ani i Franka. Przecież tak samo jak one czekała na kogoś, kto zjawi się w progach sierocińca i natychmiast ją pokocha. Magda przypomniała sobie samotnego chłopca i jego słowa: „Powiedz, że chcesz Frania”. Jego spojrzenie, ciepła łapka wsunięta w jej dłoń i te słowa właśnie zakotwiczyły się w jej sercu i nie pozwoliły o sobie zapomnieć. On miał szczęście, ale Danusia, jak tysiące innych dzieci, nie. Jej sen się nie ziścił, musiała więc ułożyć sobie życie tak, jak umiała. Miały być dzieci, kochający mąż, dom. Tymczasem dostała sfingowane małżeństwo,
a ciążę poroniła. A potem nowotwór i wypadek. Madeleine widziała to wszystko oczami wyobraźni, ten ogrom nieszczęścia i samotności, a jednak nie mogła pozbyć się uczucia niechęci. W końcu gdyby nie ona… – ledwo to pomyślała, oblała się rumieńcem wstydu. Ależ jestem podła! – jęknęła w duchu. – I obrzydliwie płytka. Jak w ogóle mogę… Z drugiej strony była usprawiedliwiona. Mogła, bo teraz chodziło wyłącznie o Frania, Anię i Marcysię, o ich szczęście, bo to właśnie zadrżało w posadach. Magda przez te wszystkie miesiące starania się o zabranie do siebie dzieci doświadczyła okrucieństwa biurokracji. W procedurach nie było miejsca na serce i miłość. I doskonale zdawała sobie sprawę, że jeżeli urzędnikom cokolwiek wyda się podejrzane, dzieciaki mogą wrócić do domu dziecka. Trudno, w pewnych sytuacjach bezwzględność jest usprawiedliwiona. Przypomniała sobie słowa z ostatnio czytanej powieści Kinga: Czasem trzeba być bezduszną jędzą, żeby dać sobie radę w życiu. Czasem tylko to daje ci siłę… Wszystko, co zrobiłam, zrobiłam z miłości… z miłości, jaką matka darzy swoje dzieci. To najsilniejsza miłość na świecie i najbardziej niebezpieczna. Największą jędzą na ziemi jest matka przerażona o swoje potomstwo.1
Najwyraźniej nadszedł czas bycia jędzą… Tylko co w tej sytuacji począć z Michałem? Albo co począć bez niego? Dźwięk dzwonka przerwał jej rozmyślania. Cóż, będę musiała i z tym jakoś dojść do ładu – pomyślała, wstając z ławki i patrząc na wysypujące się ze szkoły dzieciaki. – Ale jeszcze nie teraz. Muszę spojrzeć na to wszystko z dystansem. A na to chyba jest jeszcze za wcześnie. Teraz najrozsądniej będzie, jeżeli zajmę się tym, co najpilniejsze. Jakby w odpowiedzi na jej myśli w drzwiach pojawiła się Ania. − A co ty tu robisz? – zapytała zdumiona, podchodząc do Magdy. − Czekam na ciebie. Chodź, zabieram cię na wycieczkę – dodała, zagarniając dziewczynkę ramieniem. − Na jaką wycieczkę? Mam inne plany, umówiłam się już z Agatą. Pani Bogna na chwilę ją odwołała. Poczekajmy na nią, co? Bo potem będzie mnie szukać. A skoro już chcesz gdzieś mnie zabrać, to może Agata pojechałaby z nami? − Aniu, obawiam się, że to nie wchodzi w grę. Chyba nie ma sensu na nią czekać… – Madeleine westchnęła. − Dlaczego? – Ania przystanęła, przerzuciła plecak z jednego ramienia na drugi i zajrzała jej prosto w oczy. – Nie zjawiłaś się tutaj, ot tak sobie, prawda? – bardziej stwierdziła, niż spytała, a Magda tylko skinęła głową. − Chodź, pogadamy. Nowa Ruda i lody w Białej Lokomotywie czy spacer nad rzeką? – celowo
unikała konkretnej odpowiedzi. − Z tego, co widzę, masz mi coś do powiedzenia i sama nie wiesz, jak się do tego zabrać – odezwała się Ania z zadziwiającą jak na swój wiek przenikliwością. – To chyba spacer będzie lepszy. Przynajmniej nikt nie będzie podsłuchiwał, o czym rozmawiamy… *** Rzeka lśniła migotliwie w słońcu. W wodzie, gdy się dokładniej przyjrzeć, można było dostrzec przemykające niczym cienie pstrągi. Madeleine usiadła na piasku i bezwiednie zaczęła go przesypywać pomiędzy palcami. − Lubię taką ciszę nabrzmiałą od wypełniających ją dźwięków – powiedziała. – Niby nic nie słychać, a przecież woda pluska, drzewa szumią, ptaki śpiewają. − Aha, brzmi ciekawie… – Dziewczynka przewróciła oczami, a Magda nieznacznie się uśmiechnęła. − No tak, ty pewnie wolisz dyskotekę, koleżanki i głośną muzykę. Też kiedyś to preferowałam. Właśnie zdałam sobie sprawę, że chyba się ostatnio zmieniłam. − Ja wcale nie lubię dyskotek ani hałasu. – Ania wzruszyła ramionami. – Muzyki wolę słuchać w swoim pokoju. W ogóle najbardziej lubię nasz dom i swój pokój, i pokój Marcysi, i Franka. Nawet nasze kłótnie lubię… – Zapatrzyła się w wodę. – Tylko czasami się boję, bo ten spokój musi kiedyś się skończyć. To niemożliwe, by cały czas człowiekowi mogło być tak po prostu dobrze – zakończyła cicho. Słuchającej jej z uwagą Magdzie ścisnęło się serce. − To, o czym mówisz, to jest po prostu zwyczajność – powiedziała, starannie dobierając słowa. – Codzienność, której z reguły się nie docenia. Większość ludzi chce czegoś wielkiego, czeka, aż jakieś wydarzenie diametralnie odmieni ich życie, buntuje się przeciwko zwykłym dniom. A to one właśnie są piękne w tej swojej zwykłości. I uwierz mi, już ja dopilnuję, by to po prostu „dobrze” po prostu trwało – zakończyła z mocą. − Nie zasługuję na to wszystko – powiedziała Ania cichutko. – Nie jestem wcale dobra. − O czym ty, dzieciaku, mówisz? – Magda spojrzała na nią ze zdumieniem. − Bo ja wcale nie tęsknię ani za babcią, ani za dziadkiem. Wcale! Gdy o nich myślę, modlę się, by już nigdy ich nie zobaczyć! Żeby nie chcieli nas zabrać, żeby zniknęli! – wyrzuciła z siebie z szybkością karabinu maszynowego, zaciskając ręce w pięści. – A jeśli zjawią się tu pewnego dnia? Nienawidzę ich, rozumiesz? I siebie też nienawidzę za te wszystkie złe myśli! Ksiądz mówił nam ostatnio na religii, że trzeba wybaczać, że po to jesteśmy ludźmi. A ja nie tylko nie umiem im wybaczyć tego wszystkiego, co się tam działo, ja po prostu nie chcę się tego nauczyć! Jestem zła do szpiku kości! − Dziwne by było, gdybyś myślała inaczej. – Magda złapała ją za rękę. – Spójrz na mnie! Czy
według ciebie jestem złą osobą? − Ty? Żartujesz! − Widzisz, a ja też dzisiaj miałam podobny dylemat. I też nie umiem wybaczyć, choć powinnam. Jednak nie potrafię. To nie jest takie proste. A co do twoich obaw, to nigdzie nie pozwolę zabrać ani ciebie, ani Marcysi, ani Frania. Koniec, kropka. I nie zamęczaj się tym więcej. Jeżeli coś mówię, to… − Mówisz – roześmiała się Ania. – A jeśli mówisz, to chyba wiesz. Ciągle mi to powtarzasz. To teraz gadaj, po co mnie tutaj przywlekłaś – zażądała, a Madeleine po raz kolejny nie mogła wyjść z podziwu, jak szybko zmieniają się nastroje Ani. W jednej chwili poważniała, mówiła rzeczy, które zupełnie nie współgrały z jej wiekiem, wychodził z niej doświadczony przez życie i los człowiek, a już w następnej sekundzie zmieniała się w postrzeloną nastolatkę. Beztroską i nieco z góry traktującą nudnych dorosłych. − No tak, właśnie postawiłaś mnie pod ścianą. Planowałam zacząć tę rozmowę od czegoś mało zobowiązującego, a dopiero potem krok po kroczku… W sumie masz rację, nie ma co odwlekać – westchnęła i w kilku krótkich zdaniach powiedziała o tym, co wydarzyło się w gabinecie dyrektora. Starała się mówić rzeczowo. Celowo też pominęła wszystkie epitety usłyszane od matki Agaty. − Przecież to były nasze prywatne wiadomości! – wybuchła oburzeniem Ania, gdy tylko Magda przestała mówić. − Wiem, ale najwyraźniej mama Agaty w jakiś sposób musiała się do nich dostać. Może przez przypadek. Twoja koleżanka mogła się nie wylogować, jedno słowo wpadło w oczy jej matki, a ta zaniepokojona, postanowiła doczytać do końca. – Sama nie wiedziała, dlaczego usiłuje ją usprawiedliwiać. – W każdym razie zrobiła się z tego niezła afera i teraz musimy o tym porozmawiać. Czy ty… Czy wy… No wiesz… – Madeleine nie wiedziała, jak sformułować pytanie, by zabrzmiało odpowiednio łagodnie. − O rany! Ciociu! – Tak zwracała się do niej tylko wtedy, gdy coś ją bardzo poruszyło. Zwykle mówiła po prostu Magda. – Naprawdę muszę z tobą o tym rozmawiać? – Jej policzki aż poczerwieniały. − Dobrze by było. Chyba że wolisz pogadać o tym z panią Bogną? − A więc po to zawołała po lekcjach Agatę – domyśliła się Ania. – W takim razie stanowczo wolę tobie powiedzieć… Tylko właściwie co? Głupio się czuję. Idiotycznie to wszystko wyszło! − Co wyszło? – spokojnie zapytała Magda. − Bo to było tylko takie gadanie. Na ostatniej godzinie wychowawczej pani puściła nam filmik o dojrzewaniu. Takie bla, bla, bla, którego nikt za bardzo nie słuchał. W końcu to my dojrzewamy, no nie? To na jaką chorobę mamy jeszcze o tym filmy oglądać? Raczej powinni to puścić tym, co muszą się z nami męczyć.
− Jest w tym jakaś pokrętna logika – mruknęła Magda. − No i w filmie mówili też o sytuacji, gdy dziewczyna zafascynuje się dziewczyną albo chłopak chłopakiem. I że to zupełnie normalne. No i pomyślałam, że gdybym zainteresowała się Agatą, bo z nią się przyjaźnię, to nareszcie miałabym coś zupełnie normalnego w życiu. A ja nigdy nie miałam normalnie, aż do teraz. Agacie pomysł się spodobał. Ma nieźle pokręconą rodzinę, więc też nie pogardziłaby odrobiną standardu. Tak to wyglądało w teorii. Z praktyką było nieco gorzej. Jedyne, do czego doszłyśmy, to patrzenie sobie w oczy, bo potem dostałyśmy ataku śmiechu. Dużo bardziej od nas samych podoba nam się Krystian z pierwszej liceum. Ciociu, jakie on ma oczy! A jakie rzęsy – rozmarzyła się Ania, a Magda z trudem powstrzymała wybuch śmiechu. – A te wiadomości na Facebooku to tylko żarty – dokończyła z westchnieniem ulgi. No i mamy koniec skandalicznej historii – pomyślała ubawiona Magda. – Cóż, nie ma to jak rozmowa i dobre, mądre książki. Bo tak naprawdę postanowiła wyjaśnić wszystko najpierw z Anią, gdy pod wpływem tematu donosów i pomówień przypomniały jej się słowa taty Borejko z książki Małgorzaty Musierowicz. W analogicznej sytuacji stwierdził, iż od tego trzeba było zacząć, bo jeśli jego córka twierdzi, że czegoś nie zrobiła, to tak właśnie jest, i kropka. − To może skoro już wszystko wiem, kupimy wielkie lody i pojedziemy z nimi do domu? – zapytała, uśmiechając się do Ani. − Tak po prostu? A co z aferą? Nie będziesz mnie dalej wypytywać ani pouczać? − Ani mi się śni – z rozbrajającą szczerością wyznała Magda. – Z aferą to się jeszcze zobaczy. Pomyślę o tym jutro, jak mawiała Scarlett O’Hara. A przy tych lodach może opowiesz mi coś więcej o tym Krystianie o cudownym wejrzeniu? − Chyba sobie żartujesz! – prychnęła Ania. – Chociaż piękny jest… − Chyba dzisiaj wieczorem poczytam sobie Musierowicz – mruknęła Magda, wstając z piasku i otrzepując energicznie długą spódnicę. – Jakoś tak nagle za nią zatęskniłam. Za ciepłem domu Borejków, Gabrysią, miłością i dobrem – pomyślała, smutniejąc. W tym samym momencie spojrzała na stojącą obok niej Anię i nagle ją olśniło. Przecież ja to wszystko mam! Ciepły dom, dzieci, miłość też. Może trochę skomplikowaną, pokręconą, ale jednak! Mam też wokół siebie ludzi, którzy siadają razem ze mną przy stole, troszczą się o mnie, a ja o nich dbam. Właśnie własnoręcznie piszę swoją sagę rodzinną. I w dużej mierze ode mnie zależy, jak potoczą się losy głównych bohaterów… I poczuła, jak oczy napełniają się jej łzami wzruszenia. ***
Po powrocie do domu Magda pogratulowała sobie w duchu rozsądku i właściwej oceny sytuacji. Dobrze, że na rozmowę z Anią wybrała neutralny teren. Dobrze, że zrezygnowała z planu zamknięcia się w pokoju i zapłakania na śmierć. Zresztą nawet gdyby bardzo chciała, ani pierwszego, ani drugiego nie udałoby jej się zrealizować w domu. Dół zaanektowali dorośli, czyli mama razem z Krysią, a na piętrze urzędowały dzieci. Marcysia i Franio z wielkim zaangażowaniem i jeszcze większym hałasem prowadzili oddziały pluszaków do bitwy. Wszystkie krzesła leżały poodwracane do góry nogami, a ze sterczących drewnianych nóg zwieszały się koce i kapy. − Ciociu, niech ciocia nie wchodzi na linię ognia! – krzyknęła na jej widok Marcysia. – Franiu, pilnuj misia. Niech wali z działa! – zakomenderowała dziarsko. Franio posłusznie wydał z siebie odgłosy strzelania, jednocześnie celując zadkiem misia w ustawione w malowniczym rządku lalki. − A nie miałeś strzelać z działa? – zapytała Magda, zanim uprzytomniła sobie, że bawiącym się dzieciom, a już szczególnie tej parze, nie należy przeszkadzać. − Miś robi za jedno i za drugie – wyjaśniła ochoczo Marcysia. – Pochodzimy z ubogiej rodziny i nie stać nas na armatę. Zła macocha i jej brzydkie córeczki i Kopciuszek, który zszedł na złą drogę, właśnie nas zaatakowały. A my jesteśmy dobrzy i prawi piraci! − Coś tu się z czymś nie zgadza – mruknęła pod nosem Magda. − Ciociu, a jak to jest zejść na złą drogę? Opowiesz mi? Bo to bardzo ciekawe… − Eeee… może trochę później, bo teraz zamiast na złą drogę muszę udać się na dół. Czeka tam na mnie ciocia Krysia – wymigała się pospiesznie. – A wy tu się ładnie bawcie. − Dobrze, to uwaga! Franiu, strzelaj! Franek wyjątkowo ochoczo zaczął czynić swoją powinność. Z misia armaty padały strzały. − No i stało się! Za karę zostały kobietami upadłymi. A dobrzy i prawi piraci żyli długo i szczęśliwie – dotarło do wychodzącej z pokoju Magdy. − Kim zostały? – zdumiona natychmiast wróciła do pokoju. − Kobietami upadłymi. Przecież wszystkie padły jak jeden mąż. – Marcysia wskazała na leżące pokotem lalki. − Aha, no tak. To ja już naprawdę idę – bąknęła i jak najszybciej zeszła na dół. − No i co tam? Dzieci ładnie się bawią? – zagadnęła siedząca na werandzie Krysia. − Bardzo. Lalki są kobietami upadłymi, Kopciuszek zszedł na złą drogę, a piraci żyli długo i szczęśliwie – zrelacjonowała pogodnie Madeleine. − Żartujesz? – Kobieta zrobiła wielkie oczy. − Ani trochę. Umknęłam stamtąd, gdy Marcysia zaczęła się domagać zwierzeń, jak to jest…
− Być kobietą upadłą? – zachichotała Krysia. − No, na całe szczęście nie o to jej chodziło. Według moich młodszych dzieci kobieta upadła to taka, która straciła równowagę i rymsnęła o glebę. − Coś w tym jest. Nie można im odmówić logiki. − Fakt. Ciekawości świata też nie. Bo o ile kobiety upadłe nie budzą ich zainteresowania, o tyle chciały koniecznie dowiedzieć się, jak to jest zejść na złą drogę. − No i jak to jest? − Przed tobą też mam dezerterować? – zażartowała Madeleine. − Przede mną to ty już dzisiaj uciekłaś. Chociaż chyba trochę nieświadomie, bo w ogóle mnie nie zauważyłaś. – Krysia spoważniała. – Nie będę pytała o to, czy coś się stało, bo to akurat widać gołym okiem. Chciałam ci tylko przypomnieć, że jakby co, wiesz, gdzie mnie szukać. − Wiem, ale nie będę cię oszukiwać. Chwilowo nie mogę i nie chcę o tym rozmawiać. Muszę to wszystko jakoś sobie poukładać. Była to tylko część prawdy. Bo chociaż ufała Krysi i nie posądzała jej o chęć zaszkodzenia komukolwiek z jej rodziny, to w tej chwili musiała dmuchać na zimne. Im mniej osób dowie się o tym, o czym opowiedział Michał, tym lepiej. Czasem można coś powiedzieć zupełnie niechcący, a zwykle zdarza się to w najmniej odpowiednich momentach i towarzystwie, czego Madeleine wolała za wszelką cenę uniknąć. Poza tym nawet gdyby chciała zwierzyć się Krysi, zupełnie nie wiedziała, od czego zacząć. Co niby miała powiedzieć? „Wiesz, bo mój narzeczony ma żonę. Jest taki roztargniony i zapomniał mi o tym wcześniej wspomnieć. Ups, taka sytuacja…” I tak cierpła jej skóra na samą myśl o tym, że będzie musiała o wszystkim powiedzieć mamie. Tu nie miała wątpliwości. Kto jak kto, ale mama musiała być poinformowana. − Właśnie dlatego zamiast naciągać cię na zwierzenia, przyniosłam coś, co zawsze pomaga na obolałą duszę – przerwała jej rozmyślania Krysia i wyciągnęła z torebki paczkę owiniętą w firmowy papier herbaciarni. – Ostatni hit, czekoladki wróżebne, sprzedają się jak świeże bułeczki – uśmiechnęła się. – Musisz zamknąć oczy, wylosować jedną i zobaczyć, co przepowie ci jej smak – dodała, czekając, aż Magda upora się z rozwinięciem paczuszki. − Zamykam, losuję i… – Wsunęła czekoladkę do ust i przez moment delektowała się jej smakiem. – Gorzka czekolada z chili. Niebo w gębie! Jesteś cukrową, a właściwie w tym wypadku czekoladową, wróżką. A co to znaczy według twojej rozpiski? – zagadnęła, gdy Krysia wyciągnęła kartkę z przypisanymi do każdego smaku przepowiedniami. − Gorzko-pikantna miłość, pełna namiętności i burz, szczęśliwych chwil i palącej tęsknoty, rozstań i powrotów. – Krysia rzuciła na Magdę okiem i widząc jej pobladłą twarz, zorientowała się, że tym razem słodka przepowiednia mało ma wspólnego ze słodyczą. Ewidentnie przyniosła ze sobą smak
goryczy. – E tam, to takie głupoty – powiedziała szybko, wrzucając kartkę z powrotem do torebki. – Nigdy nie wierzyłam w przepowiednie. − Aha! I komu ty to mówisz? Przecież wierzysz w znaki, zbiegi okoliczności, duchy… − Ale nie we wszechwiedzę czekoladek – przerwała jej Krysia. – To tylko taka głupiutka zabawa. Niepotrzebnie w ogóle cię w to wciągałam. − Daj spokój. Przynajmniej wiem już jedno: czekoladka prawdę ci powie… − Jaką prawdę? O namiętności i burzy czy o rozstaniach i powrotach? − A obiecałaś nie pytać – przypomniała Magda, odsuwając od siebie papierową tackę z pralinkami. Jakoś zupełnie przeszła jej ochota na słodycze. – Tak między nami mówiąc, na twoim miejscu też pewnie nie dotrzymałabym słowa i usiłowała wziąć cię na spytki – dodała uczciwie. – Powiem ci tylko tyle: jak na razie twoja czekoladka w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach ma rację. − A ten jeden procent? − To końcówka tej przepowiedni. Jak to było? Pokaż mi tę kartkę. – Wyciągnęła dłoń i poczekała, aż Krysia odnajdzie ją w torebce. – Gorzko-pikantna miłość, pełna namiętności i burz, szczęśliwych chwil i palącej tęsknoty, rozstań i powrotów – przeczytała i spojrzała sąsiadce prosto w oczy. – Wszystko się zgadza co do joty. Namiętność, burza, szczęśliwe chwile, rozstanie i paląca tęsknota. Pod znakiem zapytania staje jedynie ten powrót. To właśnie ten jeden, brakujący procent. Widzisz, nic nie musiałam mówić, wystarczyła jedna mała pralinka – uśmiechnęła się smutno. – I nawet nie musiałaś mnie ciągnąć za język. Krysia przez moment nic nie mówiła. Patrzyła na nią i widziała w jej oczach bezdenny smutek, od którego ściskało jej się serce. Doskonale wiedziała, co Magda teraz czuje. Tuż po rozstaniu z Kacprem i wiele lat później widywała taki sam wyraz oczu w lustrzanym odbiciu. − Powiedz mi, dlaczego faceci są tacy beznadziejnie głupi i czemu muszą szukać wciąż czegoś nowego – wyrwało jej się prosto z serca. − Uwierz, że niekiedy dużo gorzej jest, gdy szukają czegoś starego, co niespodziewanie na powrót zagościło w ich życiu – mruknęła Madeleine. I być może opowiedziałaby w końcu całą historię, lecz właśnie wtedy z góry zbiegły dzieci i nastrój sprzyjający zwierzeniom bezpowrotnie zniknął. Cóż, będę musiała częściej tutaj zaglądać – pomyślała Krysia. – Magda będzie teraz potrzebować wsparcia. Dobrze, żeby wiedziała, że jestem. Wbrew swemu postanowieniu na słonecznej werandzie sąsiadki spędzała jednak ostatni wieczór. Ale o tym miała się przekonać dopiero niebawem. ***
Z mamą udało jej się porozmawiać późno w nocy. Dopiero wtedy dom się wyciszył. Dzieci poszły spać, goście (bo poza Krysią zjawili się też Tymoteusz z Julką i Kacper) porozchodzili się i zostały same we dwie. Madeleine po raz pierwszy tego dnia miała okazję spokojnie pomyśleć. Mama krzątała się w milczeniu po kuchni, jakby wiedziała, że córka potrzebuje kilku chwil spokoju. W końcu jednak postawiła czajnik na gazie i usiadła przy stole naprzeciwko Magdy. W kuchni zapanowała cisza przerywana jedynie szumem gotującej się wody i mruczeniem Katastrofy, która rozłożyła się na parapecie i mrużąc porozumiewawczo ślepia, przyglądała się dziewczynie. − Katastrofa nam dorosła, zauważyłaś? – zapytała Madeleine. – Mniej niszczy, nabrała gracji i już nie zrzuca wszystkiego, co trafi pod jej łapy – w jej głosie zadźwięczała nostalgiczna nutka. − Chyba cię to nie martwi – roześmiała się mama. – Zresztą dzisiaj na podłodze wylądowała doniczka z twoimi ulubionymi fiołkami, więc spokojnie, Katastrofa nadal jest sobą. A teraz przestań mi tu mydlić oczy kotem i natychmiast wyznaj matce, o co tak naprawdę chodzi. − Łatwo powiedzieć… Nawet nie wiem, od czego zacząć. To był sądny dzień, a to zaledwie preludium tego, co czeka mnie w najbliższym czasie. Mamo, to nie są żarty – dodała poważnie i opowiedziała o wszystkim, co się wydarzyło. Nie pominęła niczego, zmieniła jedynie kolejność. Najpierw zrelacjonowała spotkanie w szkole Ani, a dopiero potem w krótkich słowach streściła wizytę u Michała. – Trudno mi nad tym wszystkim przejść do porządku dziennego – zakończyła. – I proszę, nie mów mi, że działam pod wpływem emocji… − Nie mam zamiaru. Tylko nie mieści mi się to w głowie. Jak on mógł zrobić coś tak nieodpowiedzialnego? Tak bezmyślnego? Przecież wiedział, jakie mogą być konsekwencje. I twój brat niby nic nie wiedział o tej Danuśce? W końcu przyjaźnili się od dawna… − Nie od tak dawna, mamo. Antek poznał Michała już po studiach, długo po tej całej historii ze ślubem. I nie sądzę, by Michał specjalnie zatajał przed nim wydarzenia z przeszłości. O takich rzeczach pewnie nie opowiada się tak po prostu. Nawet najlepszemu przyjacielowi. − Ani też narzeczonej – sarknęła mama. – Czy mi się wydaje, czy ty go bronisz? − Sama sobie się dziwię – przyznała uczciwie Magda. – Ale jestem tak zmęczona tym dniem, że chyba wyparowała ze mnie cała złość. Nie mam najzwyczajniej siły. Nawet płakać mi się nie chce. Zresztą nic by mi to nie dało. Proszę, nie przejmuj się – dodała, widząc zaniepokojenie na twarzy mamy. – Nadal jestem sobą. I póki co nie zamierzam nawet oglądać tego pajaca. − Może właśnie powinnaś, może… − Nie, na razie nie mogę się z nim spotkać, bo gdy tylko go zobaczę, najpierw umrę z rozpaczy, a potem wydrapię mu oczy. − Chyba na odwrót – mruknęła mama. − Mniejsza o kolejność. I jednego, i drugiego wolałabym uniknąć. Nie wiem, jakim cudem udało mi
się wyciszyć emocje, ale dobrze znam siebie – to nie jest stan stały. Na jego widok wszystko wróci. − Znaczy przejdziesz ze stanu stałego w stan ciekły? No, nie patrz się tak na mnie, zażartowałam tylko. Wiesz co – dodała po chwili – czuję się tak, jakby ktoś podmienił mi córkę. Dziecko, nie poznaję cię. Ten twój nagle nabyty spokój i rozsądek trochę mnie przerażają. − Lepiej, bym urządzała sceny i rwała włosy z głowy? − Stanowczo nie. Histeria w tej sytuacji jest nam zupełnie zbędna, za to potrzebujemy czego innego – mruknęła. W duchu zaś pomyślała, że na wszystko przyjdzie czas. Nie wierzyła w nagły spokój córki. Nikt nie zmienia się z sekundy na sekundę. Teraz prawdopodobnie trzymała się dzięki napiętym niczym postronki nerwom i adrenalinie. Gdy zaś to wszystko opadnie… Wolała nie myśleć, co wtedy będzie czuła Madeleine. I z całych sił modliła się, by dziewczyna nie była wtedy sama. Z jednej strony miała ochotę zamordować Michała, z drugiej – cała ta historia wydawała się zbyt nierealna. Jak mógł zrobić coś tak idiotycznego? Zataić istnienie pierwszej żony i starać się o drugą? Scena iście z telenoweli – potrząsnęła z irytacją głową. − Mamo, czy ty mnie w ogóle słuchasz? – z zamyślenia wyrwał ją głos Magdy. – Pytam już trzeci raz, o co ci chodzi i co nam jest potrzebne. − Plan, córko – odpowiedziała, wstając od stołu. – Potrzebny nam dobry plan. I duży dzbanek kawy, bo szybko raczej dzisiaj się nie położymy. *** Na dworze wstawał już blady świt. Z szarości odchodzącej nocy powoli wyłaniały się kontury drzew i majestatycznych, dumnych gór. Z ich szczytów unosiły się kłęby gęstej mgły. Magda stała na werandzie i w niemym zachwycie obserwowała cud rodzącego się poranka. Nie po raz pierwszy widziała, jak góry toną w miękkości chmur, a pierwsze jaśniejsze promienie przeganiają ciemność, ale nadal nieodmiennie zachwycała się porannym spektaklem. Nawet teraz, po nieprzespanej nocy, obciążona zmartwieniami, nie mogła oderwać oczu od gór skąpanych w pierwszym blasku świtu. Do czwartej nad ranem pochylone nad kuchennym stołem, przyciszonymi głosami dyskutowały z mamą, co najlepiej zrobić. − Córeczko, jedno jest pewne: w tej chwili nie możesz pozwolić sobie na żaden fałszywy ruch. Czy ty wiesz… – zawiesiła głos i niepewnie na nią popatrzyła. − No mów – przynagliła ją. – Nie ma czasu na czajenie. − Co będzie z Michałem? Wiem, że to pytanie pada za wcześnie i powinnaś mieć czas na przemyślenie tego, co się stało, jednak stawka jest zbyt wysoka. − Na razie nie potrafię wyobrazić sobie życia z nim… Poczekaj – powiedziała, gdy mama chciała jej
przerwać. – Nie wyobrażam też sobie życia bez niego. Mamo, ja go po prostu kocham. Kocham też dzieci i jestem odpowiedzialna nie tylko za siebie, ale przede wszystkim za nie. I za to, by miały dobre, spokojne życie. To, co zrobił Michał, nie zachwiało tylko mną i moim sercem. Zachwiało też światem dziewczynek i Frania. Dziwne, że po raz pierwszy widzę wszystko z tak precyzyjną dokładnością. Zwykle w takich momentach robiłam karczemną awanturę, wściekałam się, płakałam i złorzeczyłam całemu światu. Gdy wyszłam od Michała, chciałam zachować się dokładnie tak samo i dopiero w szkole u Ani uświadomiłam sobie, że to już minęło, zostało za mną, bo teraz nie ma czasu na takie histeryczne sceny. W domu to ty z tatą byliście dla nas opoką. Teraz przyszła pora, bym ja stała się kimś takim dla moich dzieci. To tyle w związku z tym tematem. Natomiast jeżeli chodzi o Michała, to właściwie niewiele się stało. Ja to doskonale, mamo, wiem. Nie zdradził mnie, a przynajmniej nie w klasycznym tego słowa znaczeniu, bo kłamstwo to jednak też zdrada. Tak więc zdradził, ale inaczej. Poza tym powiedział o kilka słów za dużo. Nie zadzwonił do mnie ani nie przyjechał. Może zamiast mnie pytać o to, co z nim, trzeba by było z takim samym pytaniem zwrócić się do niego… Może właśnie postanowił zostawić mnie i dzieci? Ja też zresztą nie przebierałam w słowach. Mógł poczuć się urażony. Odpowiadając na twoje pytanie: nie wiem, co z Michałem. Nie wiem też, co dalej robić. − W takim razie posłuchaj, co mam ci do powiedzenia. Skoro wiesz, że nic nie wiesz, nie rób nic – powiedziała mama takim tonem, jakby przekazywała jej największy sekret. A potem wyłuszczyła swój plan. Magda wywnioskowała z niego jedno – jak na osobę mającą nic nie robić w najbliższym czasie będzie cholernie zapracowana. O czwartej nad ranem wiedziała już, że przede wszystkim musi pozamykać bieżące sprawy związane z księgarnią. − W tym tygodniu mamy dyskusyjny klub książki i czytanie dzieciom – wyliczała. – Tego absolutnie nie mogę odwołać ani powierzyć nikomu innemu. − To ogarnij to. I tak potrzebujemy kilkunastu dni na organizację. Potem musisz załatwić zastępstwo do księgarni, bo lepiej jej nie zamykać. W końcu zaczyna się lato, do Malowniczego zjadą turyści i będą kupować mapy, pocztówki i przewodniki. − Powieści w tym czasie też nieźle się sprzedają. Ludzie na urlopach mają w końcu czas na czytanie. Wiem, zaproponuję to Julce. Musi dorobić, a nie chce zostawać z tego powodu we Wrocławiu i rozstawać się z Tymkiem. On na całe lato przyjeżdża do ojca, do leśniczówki. Musi go trochę odciążyć. Pan Kazimierz ostatnimi czasy nieco niedomaga. − Widzisz, to akurat świetnie się składa. Mówię, rzecz jasna, o zastępstwie w księgarni, a nie o chorobie pana Kazia. Julce można zaufać. Będziesz spokojna, a ona szczęśliwa. Ty zajmiesz się sprawami, które i tak musisz załatwić, ja zabiorę dzieci do Warszawy. O te kilka dni brakujące do zakończenia roku nikt nie powinien mieć pretensji, a my zejdziemy ludziom z oczu. Przez lato sprawa Ani przyschnie, we wrześniu już nikt nie będzie o tym pamiętał. Jeżeli już teraz to wszystko samo nie
rozejdzie się po kościach. Chętnie bym dorwała mamę Agaty i powiedziała jej do słuchu. − Jasne, gadał dziad do obrazu, a obraz do niego ani razu. Dokładnie tyle byś osiągnęła. – Popołudniowe spotkanie w szkole pozbawiło Madeleine jakichkolwiek złudzeń dotyczących rodziców koleżanki Ani. – Zostawmy to. Teraz mamy ważniejsze sprawy na głowie. Wyjaśnij mi coś jeszcze. Wiem, czemu zabierasz ze sobą dzieciaki na wakacje, ale po co ja mam stąd się ewakuować? – wróciła do sedna rozmowy i do spornego punktu maminego planu. − Po pierwsze, musisz załatwić w końcu sprawę tego tajemniczego zapisu i nie ma już sensu szukać kolejnych wymówek. A po drugie, to tobie przede wszystkim potrzebny jest czas. − Mnie? – zdumiała się Magda. − Tak, tobie i Michałowi. I zanim mi zaczniesz wyrzucać, że to podłe, że staję po jego stronie i że nie ma żadnych was, posłuchaj tego, co chcę ci powiedzieć. – Zmęczona, przetarła oczy i z trudem wyprostowała bolące plecy. – Na początku naszej rozmowy byłam gotowa odsądzić go od czci i wiary. Skrzywdził cię, i tylko to się dla mnie liczyło. Dla matki dziecko zawsze jest najważniejsze. To jego szczęście definiuje pojęcie dobra i zła. I nie ma tu nic do rzeczy obiektywizm ani poczucie sprawiedliwości. Kochająca matka nie jest sprawiedliwa. Kochająca matka jest… kochająca. I właśnie dlatego powiedziałam ci to, co powiedziałam. Bo potem wyznałaś mi, że go kochasz. I uwierz mi, prawdziwa miłość to jedna z niewielu rzeczy, o którą naprawdę warto walczyć. Bo nie zdarza się co dzień, bo o niej się nie zapomina, bo tylko ona umie wybaczać, goić rany. Ona odejmuje lat i przydaje oczom blasku. Wiem, co mówię, bo mam niebywałe szczęście tak kochać i być kochaną. A twój ojciec niejedno musiał mi wybaczyć. I dlatego wyjazd jest ci niezbędny. − Za jednym zamachem namawiasz mnie do walki i nakłaniasz do ucieczki? − A kiedy niby mówiłam o ucieczce? − Przecież ten wyjazd to dezercja. − Ten wyjazd da wam szansę. Teraz ani ty, ani Michał nie potraficie ze sobą normalnie rozmawiać. Trzeba dać czasowi czas. − Mamo, ty mnie tu nie bierz pod włos poezją śpiewaną. – Madeleine pogroziła jej palcem. – A co z Frankiem? A co jeśli jednak się nie dogadamy? Michał wprawdzie już raz ożenił się charytatywnie, ale drugi raz bez rozwodu raczej tego nie zrobi. − To złapiemy kandydata z ogłoszenia. Przekupimy go twoim francuskim majątkiem i nocą poślubną. – Ziewnęła rozdzierająco mama. − Mamo! – Madeleine pomimo oburzenia nie mogła powstrzymać uśmiechu. – Nie powinnaś nawet tak żartować! − A ty nie powinnaś bawić się w czarnowidztwo. Michał zrobił coś głupiego i nieodpowiedzialnego, ale cię kocha, przeciwnie niż tę dziewczynę, której kiedyś chciał pomóc. Ty też go kochasz, więc daj
wam szansę. Wam, dziewczynkom i Frankowi. Graj na zwłokę i zobacz, co z tego wyniknie. I pozwól Michałowi pokazać i udowodnić, że jest mężczyzną. − Czyli znów mam myśleć o tym później. – Madeleine mimowolnie się skrzywiła. – Równie dobrze mogliście nazwać mnie Scarlett… Ostatnio nic tylko odkładam myślenie na potem. Jednak i tak muszę załatwić sprawę spadku, więc równie dobrze mogę zrobić tak, jak chcesz. Poza tym nie mam alternatywnego planu. Twój jest jedyny. − Mój jest najlepszy. A teraz pozwól twojej starej matce położyć się do łóżka – powiedziała, wstając. Zanim wyszła z kuchni, czule pogładziła córkę po głowie. Chciała dodać jej tym gestem otuchy. Pomimo lekkiego tonu i pewności, z jaką przedstawiła swój plan, w środku aż drżała z niepokoju. Bała się, że młodzi się nie dogadają. Bała się zbliżającego się lata i tego, co nadejdzie po nim. Bała się, że stracą Frania i wszystkim im pękną serca. Za nic jednak nie mogła dać tego po sobie poznać. Była mamą, a mamy w takich przypadkach muszą być twarde. W dodatku została babcią, a babcie się nie boją. − Babcie pożerają wilki jednym kłapnięciem – mruknęła do siebie i rezygnując z prysznica, położyła się od razu do łóżka. Madeleine w ogóle zrezygnowała ze spania. Stojąc na werandzie, usiłowała jeszcze raz dokładnie wszystko przemyśleć. Po nocy zawsze nadchodzi dzień – pomyślała, patrząc na rozjaśniające się coraz bardziej niebo. − Oby to dotyczyło też mojego życia – wyszeptała prosząco. *** Tego dnia pojechała do księgarni wcześnie rano. I tak nie zamierzała się kłaść, więc równie dobrze mogła poświęcić ten czas na coś pożytecznego i przygotować się do spotkania dyskusyjnego klubu, wybrać książeczki do czytania z dzieciakami czy zrobić nową wystawę. Na nią miała już od dawna pomysł. Zbliżało się lato i do Malowniczego zaczęli zjeżdżać urlopowicze. O tej porze głównie starsi, którym emerytura pozwalała na swobodne dysponowanie czasem. Od nich właśnie Magda zamierzała zacząć całą akcję. Na pomysł wpadła, robiąc zamówienia. Jedna z firm przysłała ofertę ozdobnej papeterii i na widok pięknych kopert zaświeciły się jej oczy. Aż chciało się zasiąść do biurka i natychmiast zacząć pisać. Tylko kto pisze listy? – pomyślała z nagłym żalem. – Teraz wszyscy wysyłają maile, bo tak jest szybciej, sprawniej i wygodniej. Potem te wiadomości lądują w koszu i giną na wirtualnym wysypisku śmieci, w wielkiej bezkresnej dziurze nicości. Jak tak dalej pójdzie, nic po nas nie zostanie – rozmyślała coraz bardziej przygnębiona. – Żadne, nawet najpiękniejsze, listy do Marysieńki nie miałyby szans na ocalenie. Przyszli badacze mogą zapomnieć o szperaniu w prywatnej korespondencji ludzi, których losy będą zgłębiać. Nikt przy okazji sprzątania strychu nie znajdzie pożółkłej paczuszki listów, przewiązanej
wyblakłą różową wstążeczką. Nikt nie otworzy ich drżącymi ze wzruszenia palcami i nie przeniesie się w czasie, by pozwolić na nowo ożyć dawnym miłosnym wyznaniom. Zapisane słowa nie zadrżą od tłumionego przez lata wzruszenia. O takich rzeczach będzie można przeczytać tylko w romantycznych, przestarzałych i niemodnych powieściach – westchnęła i już miała zamknąć oglądaną stronę, ale w ostatnim momencie zrezygnowała. – A właściwie czemu nie spróbować? W końcu lato sprzyja wysyłaniu kartek. Jeśli dobrze do tego podejdę, może ludzie napiszą coś więcej niż tylko pozdrowienia z wakacji. Jeżeli nie spróbuję, to się nie przekonam. I właśnie wtedy zamówiła kilka wzorów papeterii. Poszukała też romantycznie wyglądających długopisów i piór, zamówiła nawet ręcznie czerpany papier dla szczególnie wymagających. Akcja „Napisz od serca do mnie list” została zaplanowana. I dziś wejdzie w życie – postanowiła Madeleine, otwierając księgarnię. Ledwo jednak zdążyła zniknąć na zapleczu, usłyszała, jak ktoś puka w wystawową szybę. − Kogo przyniosło o tak wczesnej porze? – mruknęła do siebie i tęsknym wzrokiem obrzuciła puszkę z kawą. – Oby szybko sobie poszedł. Nie mam ani siły, ani ochoty na pogawędki – burczała, idąc z powrotem do wejścia i przekręcając klucz w zamku. Przed drzwiami w wyczekującej pozie stał proboszcz. Opierał się ramieniem o framugę i z dezaprobatą kręcił głową. − Ty też oblałaś test – powiadomił ją i nie czekając na zaproszenie, wszedł do środka. – Było to bardzo, ale to bardzo nierozsądne. − Co takiego? – Madeleine odruchowo odsunęła się, robiąc księdzu przejście. − Nawet nie spojrzałaś, kto czai się na zewnątrz. A gdybym okazał się brutalnym, pozbawionym skrupułów złoczyńcą, czyhającym na cnotę niewinnych dziewic? − To w tym konkretnym przypadku mógłby się proboszcz rozczarować – wypaliła, zanim zdążyła pomyśleć. – To znaczy… Zawsze uważałam ten wasz celibat za nie najlepszy pomysł. Tylko wam dziewice w głowie. − Dziewica to tylko przykład. I nie chodziło o mnie, tylko o potencjalnego złoczyńcę, mordercę… – z godnością odpowiedział proboszcz. − Może to nie takie głupie? Przynajmniej jako ofiara mordu nie musiałabym borykać się z… – W porę ugryzła się w język. – Z tym wszystkim – zakończyła ogólnikowo. − Z czym wszystkim? – natychmiast zainteresował się ksiądz. − Z życiem. A tak w ogóle skąd u proboszcza takie mordercze myśli? − Wpływ lektur – odparł niefrasobliwie. – Ostatnimi czasy wciągnąłem się w serię kryminalną. Trup ściele się gęsto, niebezpieczeństwo czai się na każdym kroku, a bohaterowie zachowują się tak, jakby
całkiem wyłączył im się instynkt samozachowawczy. Bo kto normalnie myślący włamywałby się do cudzego domu, by sprawdzić, czy wszystko tam jest w porządku? − Po pierwsze, trudno włamać się do własnego mieszkania, po drugie, gdyby nie takie zachowanie nie byłoby połowy książek. − A widzisz, moja droga, ja właśnie w związku z tym postanowiłem zrobić eksperyment i wyszło mi, że tak naprawdę większość z nas pozbawiona jest instynktu samozachowawczego. Nie mamy go za grosz! Ty zresztą również zaliczasz się do tego zacnego grona. − Bo nie sprawdziłam, kto się dobija do księgarni? Z całym szacunkiem, ale jeśli ktoś chciałby mnie tu teraz ukatrupić, okazałby się najgłupszym złoczyńcą, na jakiego mogłabym trafić. Dopiero co wybiła siódma i jesteśmy w rynku. − No i co z tego wynika? – zaciekawił się proboszcz, błądząc wzrokiem po półkach ciasno zastawionych literaturą skandynawską. − Kiepskie zakończenie. Mordercę od razu zauważyłyby gospodynie malownickie zdążające na targ i po pieczywo, poza tym walenie w okna nie pomogłoby mu w zachowaniu anonimowości… A nawet gdyby, jakimś cudem, i to pozostało niezauważone, to moją księgarnię ma nieustannie na oku Kraśniakowa, a z nią żaden złoczyńca nigdy nie wygra. Od razu znalazłby się pod czujną obserwacją. − Z żalem muszę przyznać ci rację. Pani Kraśniakowa jest nie do pokonania – westchnął proboszcz, wyciągając z półki kryminały Camilli Läckberg. – Tego jeszcze nie czytałem. − Nie wiem, czy ksiądz zauważył, ale księgarnia jest jeszcze nieczynna – burknęła Madeleine z przekąsem. − Skoro już jestem, a ty dobrowolnie mnie tu wpuściłaś, to chyba nie odmówisz człowiekowi dostępu do literatury? − Właściwie to nawet dobrze, że ksiądz przyszedł. Musimy pogadać. Tylko błagam, przy kawie, bo po bezsennej nocy nie dam rady normalnie funkcjonować ani logicznie mówić. − Kawy nigdy nie odmawiam. Szczególnie tej migdałowej od Krysi, a z dobrze poinformowanych źródeł wiem, iż właśnie dostałaś od niej sporą paczkę. − Ksiądz naprawdę marnuje się na tej plebanii. Lepiej by było zrzucić sutannę i założyć biuro detektywistyczne. − Tropiciele ludzkich dusz – podjął rozmarzony proboszcz. – Uduchowione i tajemnicze jednocześnie. A i sutanny nie musiałbym zrzucać. − Racja, siatkę wywiadowczą to ma ksiądz już całkiem nieźle zorganizowaną. Skoro nawet wiecie, jaką kawę kupuje każdy mieszkaniec tego miasteczka… − Nie każdy, nie każdy. Po prostu sam ci tę paczkę odstąpiłem. Krysia mówiła, że to ostatnia i że
będziesz rozczarowana, bo miałaś po nią wpaść. Zatem z dobrego serca, rezygnując dobrowolnie z rozkoszy podniebienia, zrezygnowałem z zakupu. Poza tym pani Dorotka ubzdurała sobie ostatnio, iż kawa mi szkodzi. − W takim razie wypicie razem ze mną porannego kubka zakazanego płynu po części powinno wynagrodzić proboszczowskie dobre serce – uśmiechnęła się Madeleine, idąc na zaplecze i wstawiając wodę. − Nie ukrywam, propozycja spadła mi jak z nieba, bo nie umiem normalnie żyć bez kawy. Rozważałem wprawdzie pójście do Krysi i zamówienie porządnego, aromatycznego espresso, lecz jeśli moja gospodyni znanymi tylko sobie sposobami dowie się o tym, to będzie ze mną krucho. Jak widzisz, na plebanii znaleźliby się tacy, którzy dużo lepiej poradziliby sobie z prowadzeniem biura śledczego. A teraz powiedz mi, moje dziecko, o czym chciałaś ze mną porozmawiać. I czemuż to nie sypiasz po nocy? I co to za zmartwienie masz wypisane na twarzy? − To aż tak widać? – sypnęła się Magda. − Gołym okiem. Masz to wymalowane wielkimi literami. Może inni by tego tak od razu nie dostrzegli, ale taka to już specyfika mojej pracy. Muszę umieć patrzeć, sama rozumiesz. − Dobrze, to może zacznijmy od lekcji francuskiego. Muszę je przerwać i tym razem nie możemy zorganizować kursów wakacyjnych. − Co, pan Miecio i jego kumple zaszli ci za bardzo za skórę? To się da załatwić. − Pan Miecio i jego koledzy nie mają tu nic do rzeczy. Szczerze mówiąc, nawet polubiłam te lekcje z nimi. O ile tylko siedzimy przy otwartym oknie, a oni zbyt często nie popijają pod ławkami. − Że co? – zdumiał się proboszcz. − Chociaż właściwie nawet to popijanie mi już nie przeszkadza. Odkąd przestali mnie namawiać do degustacji tego, co akurat przynieśli, jest całkiem spoko – ciągnęła lekko ubawiona Madeleine. – A gdy trochę popiją, niebywale poprawia im się wymowa. A tak na serio, nie będę mogła prowadzić lekcji, bo muszę wyjechać – spoważniała. – I chciałabym, by ksiądz mnie usprawiedliwił z ambony. − Czyli, jeśli dobrze się domyślam, dochodzimy właśnie do tego zmartwienia. − Trochę tak, a trochę nie. – Podsunęła mu kubek z parującą kawą i na talerzyk wysypała cynamonowe ciasteczka obtoczone w lśniących, grubych kryształkach cukru. – Kawa od Krysi, ale ciasteczka to moja własna robota. – A widząc, w jakim tempie znikają z talerzyka, dodała: – Pani Dorotka chyba nie tylko kawę uznała za szkodliwą. − Coś ostatnio jej się stało i postanowiła mnie zdrowo żywić – westchnął głęboko proboszcz. – I w ogóle przestawić na zdrowy tryb życia. Na przykład prawie siłą wypycha mnie na poranne spacery – pożalił się.
− Teraz rozumiem tę wizytę o świcie w księgarni – roześmiała się Magda. – Musi proboszcz przeczekać. Na panią Dorotkę nie ma rady. − Tyle to i ja wiem. A wracając do naszej rozmowy, o co chodzi z tym wyjazdem? − Wyjeżdżam na jakiś czas do Paryża. Pamięta ksiądz, jak opowiadałam o moim wuju i o jego testamencie? Muszę pojechać i załatwić formalności. Za długo się to ciągnie, zresztą do tej pory zawsze były zawsze jakieś ważniejsze sprawy: dzieci, przyjazd Marty, pani Leontyna… − A co się dzieje z Leontyną? – zaniepokoił się proboszcz. − Nic, zupełnie nic, tylko jesienią zbliżyłyśmy się do siebie i nie chciałam zostawiać jej samej – powiedziała wymijająco. Lubiła proboszcza, ale nie miała najmniejszego zamiaru zdradzać mu tajemnic starszej pani. Jeżeli Leontyna będzie miała ochotę opowiedzieć mu o swojej historii, na pewno to zrobi. − W każdym razie ciągle coś się działo, a teraz… Teraz też się dzieje, i tym bardziej muszę wyjechać. − A mogłabyś przestać mówić ogródkami? − Proszę księdza, a czy tę naszą rozmowę przy kawie i ciasteczkach można uznać za… spowiedź? – zapytała powoli. − Tak, jeżeli tylko tego chcesz. − I tajemnica spowiedzi będzie proboszcza obowiązywała? – upewniła się Madeleine. − Oczywiście. – Proboszcz obrzucił ją poważnym spojrzeniem. – Jednak nawet gdybyśmy rozmawiali zwyczajnie, nie rozgłosiłbym tego na prawo i lewo. Przecież wiesz. − Wiem, ale tym razem muszę się zabezpieczyć z każdej możliwej strony. – Dziewczyna spuściła głowę. – Nie myślałam, że kiedykolwiek to powiem, bo wydawało mi się, iż doskonale radzę sobie z własnym sumieniem. Dekalog jest uniwersalny, nie trzeba przecież chodzić do kościoła, by go stosować w życiu. A Bóg, jeżeli jest wszechwiedzący, wszechmocny i miłosierny, będzie wiedział, co zrobić z moją niepokorną duszą. Teraz jednak potrzebuję rady, bo nie potrafię zrobić czegoś, co powinien umieć każdy człowiek. Zwłaszcza jeśli kocha. Nie potrafię wybaczyć, choć ta kobieta, o której zaraz księdzu opowiem, jest bardzo samotna i nieszczęśliwa, a mężczyzna, o którym też nie omieszkam wspomnieć, ma dobre serce. Wiem, że jestem bezduszna i płytka, ale po prostu nie potrafię! – I opowiedziała księdzu całą historię z Danką i Michałem w rolach głównych. − Tego się nie spodziewałem. – Proboszcz przez chwilę zbierał myśli. – I rozumiem cię. Przebaczenie wynika ze zrozumienia albo przynajmniej pogodzenia się z tym, co się stało. Potrzeba na to czasu. To cały proces. Skoro to spowiedź, mam jedno zalecenie. – Specjalnie nie użył słowa „pokuta”. – Pojedź do Paryża, jednak nie odcinaj się od tego, co zostawiasz tutaj. Codziennie wróć myślami do tego, co cię boli. Z daleka widać lepiej – dodał w zamyśleniu.
− Tylko tyle? – Madeleine spojrzała na niego zaskoczona. – Żadnych grzmiących słów na temat potępienia i grzechu? − Średniowiecze skończyło się już jakiś czas temu. – Niby w roztargnieniu sięgnął po ostatnie ciasteczko. – A wracając do tego, co mi powiedziałaś, chciałbym jeszcze cię poprosić o jedno: pamiętaj, że dobrze widzi się tylko sercem. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu. − Mały Książę – odgadła Madeleine z uśmiechem. − Mały Książę, a właściwie lis z Małego Księcia – potwierdził proboszcz. – A tak już zupełnie prywatnie, to w razie czego stanę murem za tobą i dziećmi, czyli będziesz miała po swojej stronie większą część miasteczka. Tak to działa w niewielkich społecznościach. A teraz już pójdę, bo pani Dorotka, zaniepokojona moją przydługą nieobecnością, gotowa wyruszyć na poszukiwania, a nie chciałbym być w naszej skórze, gdyby przyłapała nas na gorącym uczynku – westchnął, dopijając ostatni łyk kawy. − Chyba księdza. Ja na całe szczęście nie jestem pod kuratelą pani Dorotki. − O, nie bądź taka pewna siebie! Nie znasz dnia ani godziny, a już na pewno możliwości mojej gospodyni! Ależ mi się ładnie zrymowało – pochwalił sam siebie i z ociąganiem podniósł się z wygodnego fotela, otrzepując sutannę ze zdradliwych, słodkich okruszków. Madeleine, odprowadzając go do drzwi, wsunęła do reklamówki z kryminałami puszkę z resztką ciastek cynamonowych. Patrząc za oddalającym się proboszczem, pomyślała, że gdyby wszyscy księża byli tacy jak on, kościoły pękałyby w szwach. Tylko wtedy malownicki proboszcz niczym by się nie wyróżniał, a tego zupełnie nie mogła sobie wyobrazić. O to w tym wszystkim chodzi! – pomyślała w nagłym przypływie olśnienia. – Musi istnieć zło, byśmy doceniali dobro i dążyli do niego. Malownicze ma niebywałe szczęście, bo trafił do niego taki, a nie inny proboszcz, a ja mam fart, bo trafiłam do Malowniczego. I widać tak miało być. Proboszcz natomiast, idąc niespiesznym krokiem w stronę plebanii, myślał o tym, jak zagmatwane ścieżki wybiera czasami Bóg, by trafić do ludzkiego serca. Przez te wszystkie miesiące usiłował podejść Magdę i uświadomić jej, iż tak naprawdę podświadomie tęskni za tym wszystkim, co związane jest z Bogiem. Oswajał ją krok po kroczku i cały czas pamiętał o tym, co jeszcze powiedział lis: Poznaje się tylko to, co się oswoi oraz Stajesz się odpowiedzialny na zawsze za to, co oswoiłeś. I w związku z tym wiedział też, że jeżeli Magda będzie potrzebowała jego wsparcia, otrzyma je. Albowiem proboszcz nigdy nie uchylał się od odpowiedzialności, a już zwłaszcza gdy chodziło o kogoś, kto mu zaufał. *** Ledwo za księdzem zdążyły zamknąć się drzwi, do szyby wystawowej znów zapukano.
− Ruch jak na Marszałkowskiej! Ki diabeł… – zaczęła, otwierając drzwi, i gwałtownie zamilkła. Przed drzwiami stała matka Agaty. W tym wypadku wspomnienie o diable jest jak najbardziej właściwe – przemknęło Magdzie przez głowę. – Cholera jasna, trzeba mieć niezły tupet, by jeszcze nachodzić mnie w pracy! Dość tego – zbuntowała się, patrząc w perfekcyjnie umalowane oczy kobiety. – Skoro tak, to będzie wojna. A najlepszą obroną jest atak. − Naprawdę? Nie mogła sobie pani darować? Musi się pani nade mną pastwić? – zgodnie z planem od razu przeszła do natarcia. − Przyszłam… − Właśnie widzę – przerwała jej bezceremonialnie. – I proszę wybaczyć, ale nie zamierzam na pani widok z entuzjazmem wykrzyknąć: „Co za niespodzianka!”. Dała mi pani wczoraj nieźle w kość – dodała, siląc się na spokój. – Nie lepiej by było najpierw porozmawiać z córką i wysłuchać tego, co ona ma do powiedzenia? A już w ogóle radzę zacząć od zastanowienia się nad tajemnicą korespondencji, prywatnością. Wiem, wiem, prawdopodobnie dla pani to trochę obcy język… − Wpuści mnie pani do środka, czy będziemy rozmawiać w drzwiach, na oczach połowy Malowniczego? – wtrąciła mama Agaty, gdy Magdzie zabrakło tchu. − Od kiedy pani tak ceni dyskrecję? – Nie mogła sobie darować, ale w duchu przyznała jej rację, bo przed mięsnym stała już Kraśniakowa i nie odrywała od nich zaciekawionego spojrzenia. Wojna wojną, jednak należy ograniczyć rozgłos. – Proszę wejść. – Niechętnie wpuściła ją do środka. – Słucham. − Nie ułatwia mi pani zadania – westchnęła teatralnie pani Aleksandra, a Madeleine z trudem powstrzymała się od wygłoszenia jednej z wielu przychodzących na myśl, kąśliwych uwag. – A ja przyszłam w pokojowych zamiarach… Zamilkła, najwyraźniej czekając na jej reakcję. Jasne, bujać to my, a nie nas – pomyślała Magda. – Zupełnie jakby kobra oświadczyła, że od dziś zmienia się w owieczkę. Ciekawe, do czego to wszystko zmierza. − Przyszłam przeprosić – matka Agaty, nie doczekawszy się żadnej reakcji, postanowiła nie owijać w bawełnę. – Za wczoraj. Może rzeczywiście trochę mnie poniosło i nie przemyślałam pewnych… No za ostro to wszystko powiedziałam. Może po prostu o tym zapomnijmy, co? – Wbiła w zdumioną Magdę proszące spojrzenie. – Widzi pani, ja dopiero otworzyłam zakład kosmetyczny. Początki zawsze są trudne i nie mogę pozwolić sobie… – przerwała, głośno przełykając ślinę. – No, niechże mnie pani zrozumie! Jak kobieta kobietę! − Co ma z tym wszystkim wspólnego moja kobiecość i zakład kosmetyczny? – zdumiała się Madeleine.
− Wszystko. Nie mogę sobie pozwolić na stratę klientek, a gdy to wszystko pójdzie w obieg, nie będzie różowo. − Przecież to pani wczoraj… − Wczoraj to było wczoraj, a dzisiaj jest dzisiaj – przerwała jej ze zniecierpliwieniem pani Aleksandra. − Trudno odmówić słuszności temu stwierdzeniu – mruknęła Magda pod nosem. – Czyli tak podsumowując, czego pani ode mnie oczekuje? − Niczego. Po prostu nie wracajmy już do tego. − Przecież żądała pani przeniesienia dziewczynek do osobnych klas, pod adresem Ani padały z pani ust niewybredne epitety, a teraz mamy o tym zapomnieć? – Pomimo usilnych prób nadal nie mogła wyjść ze zdumienia. − I czemu się tu dziwić? – Kobieta powoli traciła cierpliwość i coraz gorzej szło jej odgrywanie skruszonej i pełnej dobrej woli. – Tylko krowa nie zmienia poglądów. Zamiast się na mnie gapić i zadawać głupie pytania, może by tak trochę wdzięczności okazać – zaczęła, ale szybko zorientowała się, że nieco się zagalopowała. – No, rękę wyciągam na zgodę i wychodzę, to… − Dobrze, zapomnijmy o tym wszystkim – przerwała jej Magda. – Nie wiem, co panią do tego skłoniło ani skąd ta nagła zmiana frontu, ale mniejsza o to. Nie zamierzam dociekać. Jestem ostatnią osobą, której zależy na ciągnięciu tego tematu. Rozmawiała pani z Agatą? − O tak, rozmawiałam! Człowiek to nigdy nie wie, co go czeka. I to od własnego dziecka! Adoptowane muszą być jeszcze gorsze! Rozumu trzeba nie mieć, by się w to pakować – zakończyła i obrzuciła Magdę spojrzeniem pełnym politowania. – To trzymam panią za słowo. Do widzenia – dodała zimno i wyszła, zatrzaskując za sobą drzwi. Najwyraźniej w byciu miłą nie miała zbyt dużo wprawy. Madeleine jeszcze przez moment stała bez ruchu, wpatrując się w kołyszącą się miarowo tabliczkę z napisem „otwarte”. Jej druga strona z napisem „zamknięte” widoczna była od ulicy. I tak nic sobie z niej nie robią – pomyślała. – Zamknięte czy nie, wszyscy się tu dobijają. O ile proboszcza jeszcze rozumiem, bo w końcu się przyjaźnimy, o tyle tej tam nie pojmuję – pokręciła z niedowierzaniem głową. − Nic z tego nie rozumiem – zwierzyła się stojącym na półkach książkom. – Nic a nic. I tak moje szerokie plany na dzisiejszy ranek legły w gruzach. Może przynajmniej uda mi się zmienić wystawę? Może ruch będzie niewielki? – Ledwo uzmysłowiła sobie, co pomyślała, postukała się palcem w czoło. – Z takim nastawieniem to ty, moja droga, możesz od razu zamknąć lokal. Kto zdrowo myślący i umiejący liczyć życzy sobie braku klientów? Zamiast stać i bezsensownie marnotrawić czas, weź się do roboty – poradziła samej sobie i z westchnieniem sięgnęła po pudełko wypełnione ozdobną papeterią.
*** O dziwo, z wystawą uporała się, jeszcze zanim wybiło południe. Stojąc przed księgarnią, sama nie mogła oderwać oczu od kopert, czerpanego papieru i ręcznie malowanych kubków, wypełnionych długopisami. Ale nie tylko to sprawiało, że wystawa wyglądała wyjątkowo. Magda uczciwie musiała przyznać, że jej początkowy pomysł był dość ubogi i gdy obejrzała pierwszą wersję świeżo zaaranżowanej witryny, zrzedła jej mina. Papeteria ginęła w dużym oszklonym wykuszu, pióra i długopisy wyglądały jak porzucone i zapomniane. Nie pomogło nawet dołożenie ozdobnych notesów. Miejsca było za dużo, rzeczy traciły naturalny powab i z przykrością stwierdziła, że to, co widzi, absolutnie nie zachęca nawet do wypisania pocztówki, o listach nie wspominając. I nie wiadomo, jak potoczyłyby się losy projektu „Napisz od serca do mnie list”, gdyby nie pani Leontyna, która ostatnimi czasy wpadała do niej na poranną herbatę. Obrzuciła uważnym spojrzeniem wystawę, a potem minę Magdy i już wszystko wiedziała. Nie musiała o nic pytać. − Dzisiaj pijemy u mnie – zarządziła dziarsko. − Pani Leontyno, nie mogę – potrząsnęła głową Madeleine. – Nie mogę w kółko zamykać księgarni. W końcu pójdę z torbami i tak to się skończy. − Oj tam, oj tam! Już kiedyś Majeczka z Uroczyska przepowiadała sobie rychły upadek, a zobacz, jak pięknie jej idzie z pensjonatem. Malownicze to dobre miejsce do życia. Nie martw się, nie damy ci zginąć. − My, czyli kto? – Czujnie spojrzała na starszą panią. − Ja, Krysia, proboszcz. − Aaaaaa i wszystko jasne. Nasłał panią na mnie? − Nie nasłał, tylko wspomniał o swojej wizycie w księgarni. Miał tak błogą minę, gdy opowiadał o ciastkach cynamonowych, że nie mogłam się oprzeć i też przyszłam – roześmiała się. – A poza tym twoje podejrzenia są bezzasadne, bo przecież prawie codziennie do ciebie zaglądam o tej porze – uśmiechnęła się. Proboszcz rzeczywiście napomknął o tym, iż dziewczyna ma kłopoty i teraz szczególnie trzeba o nią dbać, a Leontyna nie zamierzała tego przed nią ukrywać. Nie powiedział nic więcej, ale ona nie potrzebowała szczegółów, by być obok kogoś, kto jest jej bliski, bo Magdę pokochała jak córkę, której nigdy nie miała. Ciekawe, czy gdyby wtedy to wszystko inaczej się potoczyło, miałabym dzieci. Wnuki, rodzinne obiady i podwieczorki przy okrągłym rozkładanym stole – pomyślała z nagłą tęsknotą. – Jednak wydarzyło się tak, a nie inaczej. Los miał swój plan i konsekwentnie go realizował. Nie powinnaś narzekać – skarciła samą siebie. – Masz wokół tylu bliskich i dobrych ludzi: Magdę, proboszcza, Majkę,
Antoniego. Pomyślała też o Kubie. Przyjeżdżał do niej często z Wrocławia. Najpierw tłumaczył swoje wizyty interesami, omawiał z nią kolejne lwowskie wystawy, przywoził coraz to nowe projekty, cukrowe i marcepanowe figurki. Mówił do Leontyny „babciu kłamczuszko”, niby tak tylko w nawiązaniu do ich pierwszego spotkania, ale starsza pani swoje wiedziała. Dostrzegała błysk czułości w jego oczach, gdy mówił do niej „babciu”. Jak się okazało, nie tylko starsze panie bywały na tym świecie samotne. W końcu kiedyś zabrała go do siebie do domu na podwieczorek i powiedziała, iż figurek marcepanowych ma już tyle, że starczy ich przynajmniej na kolejny rok. − Rozumiem, w takim razie będę się zbierał. – Kuba wyglądał, jakby ktoś oblał go zimną wodą. − Nie dałeś mi skończyć – zatrzymała go Leontyna. – Cukrowych cacuszek mam mnóstwo, ale wnuczka ani jednego. Nie chciałbyś zaadoptować nieco zbzikowanej lwowskiej babci? I tak adoptowali się wzajemnie. Głupia, marudna babo, nie narzekaj więc – pomyślała i nagle spojrzała na Magdę, która najwyraźniej już od jakiegoś czasu coś do niej mówiła. − Przepraszam cię, moje dziecko, zamyśliłam się – westchnęła ze skruchą. – Na starość robię się roztargniona. − Starość – prychnęła jej rozmówczyni. – W pani wykonaniu wydaje się całkiem pociągająca. Gdybym miała pewność, że będę choć minimalnie podobna do pani, wcale bym się jej nie obawiała. A wracając do tematu ciastek, to niestety proboszcz pożarł większość, a resztę zabrał na plebanię. Potajemnie wrzuciłam mu je do reklamówki z książkami. Bidulek jest odcięty od kawy i słodyczy, bo pani Dorotka wpadła na genialny pomysł zdrowotnej diety. Tak czy siak, nie mam czym pani poczęstować, ale kawy i herbaty jest u mnie dostatek, więc nie musi mnie pani wywabiać do siebie. A wypytać mnie o to i owo można zarówno tu w księgarni, jak i u pani w Kuferku – dodała, uśmiechając się szelmowsko. Doskonale wiedziała, że ksiądz musiał coś napomknąć Leontynie. Zbyt dobrze poznała starszą panią i wyraźnie widziała wyraz zatroskania malujący się w jej oczach, gdy na nią popatrywała. − Podpytać rzeczywiście mogłabym cię wszędzie, lecz po pierwsze, nie mam w zwyczaju ciągnąć ludzi za języki, jeśli sami nie chcą mówić, a po drugie, masz tu mały kłopot. – Wskazała na wystawę. – A ja mam na to radę, ale tylko i wyłącznie u mnie w sklepie. Tak więc w Kuferku Magda najpierw została napojona wspaniałą angielską herbatą, nakarmiona bułeczkami drożdżowymi z kardamonem, a następnie obdarowana pudłem najróżniejszych rzeczy kojarzących się w sposób pośredni i bezpośredni z listami. Patrząc na starą, łypiącą na nią literkowymi klawiszami maszynę do pisania, postanowiła podjechać po te wszystkie dobra samochodem. Dopiero gdy ułożyła na wystawie wypożyczone przedmioty, całość nabrała szlachetnego, romantycznego
charakteru. Leontyna w swoich bogatych zbiorach miała stare pożółkłe koperty, które czarowały przedwczorajszą urodą i aurą tajemnicy. W kruchym wnętrzu, teraz pustym, kiedyś kryły się nie tylko sekrety, ale też i nadzieje. Madeleine dostała także stare listy pisane takim charakterem pisma, że na pierwszy rzut oka wyglądały jak drukowane, do tego dwa wiekowe kałamarze, wtulone miękko w załamania wykuszu, a na środku całkiem spory, malowniczo rozłożony stosik z nieotwartymi listami. Dwa były zalakowane woskową pieczęcią. − Te koperty przyniósł mi w pudle facet porządkujący strych po śmierci wuja. Przed sprzedażą domu chciał pozbyć się rzeczy. Bardzo mnie kusiło, by złamać te pieczęcie, nie miałam jednak śmiałości. – Leontyna, wręczając jej stare koperty, z czułością przejechała szczupłym, pomarszczonym palcem po wosku. – Nienaruszone mają dużo większą wartość, tak to sobie wytłumaczyłam. − A potem oczywiście ich pani nikomu nie sprzedała – roześmiała się Magda. − Oczywiście – przytaknęła starsza pani ani trochę niezmieszana. – To jest lokowanie potencjalnych oszczędności, swoista inwestycja. Nie można wszystkiego wyprzedać, trzeba zabezpieczyć byt, bo fortuna kołem się toczy. W każdym razie teraz będą jak znalazł. I rzeczywiście były. Wystawa wyglądała czarująco, i nie tylko Magda tak uważała, bo sporo ludzi zatrzymywało się przed księgarnią i szybko znaleźli się pierwsi chętni do zakupów. − Właściwie zapomniałam już o pisaniu listów – zwierzyła się jedna z klientek, pakując do torby ozdobne koperty. – A przecież mam tylu przyjaciół i powinnam się do nich odezwać. I kogoś, do kogo dotąd pisałam całkiem zwyczajne, pozbawione tej całej otoczki – skinęła głową w kierunku papeterii – mailowe wiadomości. A ten ktoś jest wyjątkowy… Dziękuję – dodała, wychodząc. Madeleine uśmiechnęła się do niej i stojąc w drzwiach, odprowadziła ją wzrokiem. Kobieta wyglądała tak jak tysiące innych. Dźwigała wypchaną siatkę z wystającymi bladymi nogami kurczaka i rozwichrzoną zieloną czupryną pietruszki. A przecież w sercu nosiła kogoś szczególnego. I ten ktoś już niebawem dostanie od niej romantyczny list. Zresztą kto wie, może będzie prozaiczny do bólu? O tym rosole, co to go pewnie ugotuje z kurczaka? Ale wciąż pisany specjalnie dla niego, skreślony ręką ukochanej, więc jednak romantyczny. Proza pomieszana z poezją. Zwyczajność – skwitowała swoje rozmyślania i sięgnęła po torebkę leżącą tuż obok. Godzina zamknięcia księgarni już minęła. Pora przekręcić klucz i pojechać do domu. Przytulić dzieci, może trochę im poczytać, odciążyć nieco mamę, bo ostatnimi czasy wyglądała na porządnie zmęczoną. Swoją drogą, gdy już załatwię wszystkie sprawy związane z tajemniczym zapisem wuja, muszę na nowo zaprzyjaźnić się z rzeczywistością. Poukładać, dopasować do siebie porozsypywane kawałki, bo z całą pewnością nie może być tak dłużej. Muszę zwolnić tempo, no i odciążyć mamę, bo jak na razie to
ona odwala za mnie najgorszą robotę. A poza tym przede wszystkim potrzebna jest w Warszawie, tacie i Kaśce – rozmyślała, wsiadając do samochodu. Ledwo jednak włożyła kluczyk do stacyjki, zastygła w bezruchu. To wariactwo! Nie po żadnym powrocie, nie później, nie kiedyś, tylko teraz! Jeśli coś mam zrobić, to nie mogę myśleć o tym w kategorii dalekiej, niewiadomej przyszłości. Dla mnie ważne jest tu i teraz. Przyszłość to niewiadoma. Mogę na nią pracować, starać się, choć nie zależy ode mnie, a przynajmniej nie w stu procentach. Tylko to, co się dzieje w tej chwili, jest w moich rękach, stanowi o tym, co zobaczę, gdy obejrzę się za siebie – pomyślała w nagłym przebłysku olśnienia. Zanim wróciła do domu, pojechała na zakupy. Gdy na podwórku wyciągała ciężkie, wyładowane po brzegi torby, wiedziała już doskonale, co powinna zrobić. − Od dziś ten dom będzie prawdziwym domem. Będzie pachniał chlebem, ciastem i gorącą czekoladą. Będzie w nim dużo śmiechu i trochę łez. Proza i poezja. Zwyczajność – szepnęła do siebie, patrząc na schodki prowadzące na werandę i szeroko otwarte drzwi, które prowadziły wprost do salonu. Zwyczajność – powtórzyła jak zaklęcie i poczuła, że ze wzruszenia wilgotnieją jej oczy. O Michale na razie starała się w ogóle nie myśleć. Postanowiła w tym wypadku posłuchać rady mamy i dać czasowi czas. Nic innego, mądrzejszego nie przychodziło jej do głowy. *** Następnego dnia wstąpiła do biblioteki. Okazało się, że mają w domu całkiem spory stos już dawno przeczytanych książek, więc postanowiła dać szansę innym czytelnikom. Jedną z nich musiała wykraść z pokoju Marcysi bez jej wiedzy, bo dziewczynka bardzo się do niej przywiązała i w ogóle nie zamierzała się z nią rozstawać. Co więcej, choć znała książkę na pamięć, cały czas żądała, by czytać ją od początku. Jestem Puszek, czarny Puszek. Nic nie robię, bo nie muszę. Któż by mnie przymuszać śmiał? miau – miau – miau! Jestem głuchy na rozkazy – Można wołać mnie sto razy. Przyjdę, kiedy będę chciał – miau – miau – miau! Mówią do mnie: Wracaj kotku. Mleko dają mi na spodku. Wrócę kiedy będę chciał – miau – miau – miau!2
Pierwszą stronę Magda mogła recytować bez zająknięcia nawet w środku nocy wyrwana z głębokiego snu. A po ostatniej, wieczornej rozmowie wiedziała, że nie zapomni jej do końca życia. Marcysia już leżała w łóżku, Madeleine właśnie kończyła czytanie (a właściwie mówienie z pamięci), gdy dziewczynka uniosła się na łokciu i podparła na piąstce okrągły policzek. − Wiesz, ciociu, ten Puszek to taki nasz Franio – powiedziała i rozkosznie ziewnęła. − Naprawdę? Przecież Puszek lubi mleko i jest kotkiem, a Franio jest chłopcem i mleka nie pija. − Ale kakao lubi. Ja też wolę kakao od mleka albo taką czekoladę, jak dzisiaj zrobiłaś. Mniam. A Franio jest jak Puszek, bo robi, co chce, i też czasem możesz wołać go sto razy, zanim przyjdzie. A zresztą te koty są w ogóle jak męz… męz… no, chłopaki. Zobacz, wujek Michał też przychodzi tylko wtedy, kiedy chce. A ty mu takie ładne talerze z zupką przygotowujesz. … Ja mu następnym razem o tym powiem… − Ani mi się waż – wypaliła Magda, zanim zdążyła się powstrzymać. – To znaczy nie ma takiej potrzeby. Zresztą to jest zwyczajna książka dla dzieci o kotach i psie. Zamiast gadać, przeczytajmy jeszcze raz o tym, jak kocury związały Pimpusia w baleron – umiejętnie odwróciła uwagę dziecka od poprzedniego tematu. Jej taktyka zdała egzamin. Marcysia już nie wróciła do porównań mężczyzn do kotów, lecz Magda wciąż była pod wrażeniem przenikliwości i spostrzegawczości dziewczynki. Rzeczywiście, dzieci widzą o wiele więcej, niż przypuszczają dorośli – pomyślała, wchodząc do biblioteki. Biurko bibliotekarki, pani Małgosi, okupowały już dwie starsze panie, więc stanęła nieco z boku, mimowolnie zerkając na książki, które wyciągnęła z przepastnej torby pierwsza z czytelniczek. Omiotła wzrokiem okładki, zerknęła na kobietę i zrozumiała, iż pani Małgosia ma kłopoty. Wprawdzie sama dopiero od niedawna prowadziła księgarnię, ale już nauczyła się rozpoznawać taki wyraz twarzy, jaki prezentowała właśnie oddająca książki osoba. Nieodmiennie wskazywał on na nadchodzącą awanturę i grad pretensji. Tylko o co można czepiać się bibliotekarki? – Ledwo zdążyła to pomyśleć, a już udzielono jej wyczerpującej odpowiedzi. − Pani Małgorzato, no, doprawdy tego się po pani nie spodziewałam! – powiedziała oschle czytelniczka i pociągnęła nosem. – Jestem zniesmaczona i zażenowana! Słów mi po prostu brakuje! − Bardzo mi przykro, pani Lucyno – wybąkała pani Małgosia. – Tyle tylko… − I słusznie! W tym wypadku nic więcej pani nie pozostało, tylko wyrazić skruchę – przerwała jej oburzona dama. – Gdyby pani nie było przykro, to by znaczyło, że świat się kończy! − Tak, tak, oczywiście. Tylko gdybym mogła dowiedzieć się, czym tak konkretnie zawiniłam…
− Jak to czym? Widzi pani – zwróciła się do stojącej za nią rumianej i nieco speszonej całym zajściem starszej kobiety. – Niby nie wie, o co chodzi! Pani Małgorzato, jak w ogóle mogła mi pani polecić coś takiego? – Z rozmachem plasnęła dłonią w książki. − No, przecież lubi pani romanse historyczne, a to podobno bardzo dobra autorka. − Romanse historyczne, owszem! Ale takie świństwa? Takie sceny? Żadnej subtelności, tylko seksualne rozpasanie! Czy ja wyglądam na taką, co…. Czy sądzi pani, że w moim wieku interesują mnie takie rzeczy? Że coś takiego czyta się u mnie w domu? − Nie, absolutnie nie, na pewno się nie czyta. I zupełnie pani nie wygląda na taką, tylko na zupełnie inną – zaplątała się bibliotekarka. – Będę pamiętała, by pani już tej autorki nie polecać. − No ja myślę – łaskawie zgodziła się oburzona matrona. – Niech pani posłucha mojej rady i schowa to gdzieś na zapleczu. Lepiej, by to bezeceństwo zniknęło z półek, nieprawdaż? – zwróciła się do stojącej za nią pani, a ta nic nie odpowiedziała, tylko zakłopotana spuściła wzrok. – No dobrze, skoro już sobie to wyjaśniłyśmy, chciałam wypożyczyć tę książkę, którą mamy omawiać w naszym klubie. − O matko! – bibliotekarka nie zdołała powstrzymać jęknięcia. – Ostrzegam panią, ta książka może nie przypaść pani do gustu. − Pani Małgorzato, choć lubię romanse, to jestem w stanie przeczytać też literaturę wyższego lotu. − Ale ja nie w tym sensie! Vargas po prostu pisze… oględnie mówiąc, w specyficzny sposób. − A jakże ma być inaczej? W końcu tego Nobla za coś mu dali. − Jak sobie pani życzy, tylko przy świadkach mówię, że czyta pani na własną odpowiedzialność – skapitulowała pani Małgosia i wyciągnęła z leżącej na biurku kupki powieść Pantaleon i wizytantki. Ledwo za panią Lucyną zamknęły się drzwi, starsza pani, dotąd stojąca w milczeniu, znacznie się ożywiła. − Co dla pani, pani Aneto? − Poproszę te wszystkie książki oddane przez tamtą panią – powiedziała, rumieniąc się nieznacznie. – Ja tam pruderyjna nigdy nie byłam i chociaż wiek już taki, a nie inny, to przynajmniej sobie poczytam i przypomnę, jak to dawniej z moim Damianem bywało… – Wyraźnie się rozmarzyła, a Madeleine nagle się rozkaszlała i schowała między półkami. Wyszła spomiędzy nich dopiero wtedy, gdy za panią Anetą zamknęły się drzwi. − Pani Małgosiu, muszę przyjść do pani na lekcję opanowania – wyznała, ocierając wilgotne od powstrzymywanego śmiechu oczy. – Nie dość, że się popłakałam, to o mało co się nie udusiłam. W końcu nie wypadało śmiać się w głos. − To rzeczywiście mogło być zabawne – zgodziła się bibliotekarka – zwłaszcza dla kogoś stojącego z boku. Jednak na spotkaniu dyskusyjnego klubu książki raczej nie będzie tak wesoło. Pani Lucyna
rzuci na mnie wszelkie możliwe klątwy po przeczytaniu Vargasa. Gdyby to jeszcze odbyło się u nas w bibliotece… Ale przecież spotykamy się teraz u pani. Naprawdę nie chciałabym, by miała pani jakieś nieprzyjemności z tego powodu. Gdyby tylko dało się to zorganizować gdzie indziej… Niestety, remont sali w czytelni przeciąga się i z nieba nam pani spadła z propozycją urządzenia spotkania w księgarni. Coś mi jednak się widzi, że za dobre serce rykoszetem dostanie się i pani… − A co to za różnica, gdzie pani Lucyna będzie rzucać gromy? Zresztą na dwoje babka wróżyła, być może w obcym otoczeniu trochę złagodnieje i będzie się bardziej sumitować. A swoją drogą, kto wytypował książkę Vargasa? − Uczestnicy. Ostatnio mieliśmy kryminał, więc teraz wypadało coś bardziej ambitnego. Noblista wydał się wszystkim jak najbardziej pożądany. Zapowiada się niezapomniane spotkanie… − Pożyjemy, zobaczymy – filozoficznie skwitowała Magda. – Na pewno będzie ciekawie. − O, tego rzeczywiście możemy być pewne – zgodziła się pani Małgosia. – Nawet Kraśniak się zapowiedział. − Kraśniak, pan Miecio… − Co takiego? On też? – zdumiała się bibliotekarka. − Tak, poczuł nagły głód czytania – oględnie wyjaśniła Magda. Bo cóż miała powiedzieć? Że tam gdzie ona, tam i pan Miecio, i jego kumple? Że czuje się odpowiedzialna za Mietka i jego żonę heterę? Pani Małgosia spokojnie mogła żyć bez tej wiedzy. W tym wypadku Madeleine zgadzała się w stu procentach z powiedzeniem: „Mowa jest srebrem, a milczenie złotem”. I zamierzała je zastosować w praktyce. *** Tym razem dzień upłynął w spokoju. Do księgarni nikt się nie dobijał, klienci zachowywali się poprawnie i raczej wiedzieli dokładnie, po co przyszli. Wystawa nadal przyciągała przechodniów, a zainteresowanie papeterią, choć ta wcale nie sprzedawała się jak świeże bułeczki, i tak okazało się większe, niż Magda zakładała. Dopiero tuż przed samym zamknięciem zdarzyło się coś, co zburzyło monotonię nieco sennego i jednostajnego dnia. Madeleine już zbierała się do wyjścia, gdy do księgarni niczym wicher wpadł zarumieniony Kraśniak. − Zdążył pan dosłownie w ostatnim momencie – poinformowała go uprzejmie. − Wiem, wiem, ale cały dzień kombinowałem, jak umknąć spod czujnego oka mojej starej i nie wzbudzić jej podejrzeń. − I zdołał pan niepostrzeżenie zbiec szacownej małżonce? – zainteresowała się mimowolnie. − A czy się taki urodził, któremu by się to udało? – mruknął z rezygnacją. – Ona wszystko wie, wszystko widzi i nic jej nie umknie, lecz mam na nią swoje sposoby. Lata praktyki, wie pani. Tak to
załatwiłem, że jeszcze sama mnie popędzała, bym zdążył przed zamknięciem księgarni – pochwalił się. − No i udało się panu. To czym mogę służyć? W końcu szkoda zmarnować tę pańską przebiegłość. − Co? – zdumiał się Kraśniak. – A, znaczy się, po co przyszedłem? Po książkę. − Coś takiego, nigdy bym nie zgadła – nie wytrzymała Madeleine. − A widzi pani, nie należy nigdy sądzić po pozorach – pouczył ją z powagą Kraśniak. – Ostatnio czytam. − Tak, tak, pani Małgosia z biblioteki wspominała, że nawet zamierza pan wpaść na spotkanie dyskusyjnego klubu książki – przerwała mu nieco zniecierpliwiona Magda. − A tak, jak trzeba, to trzeba. Ja właśnie między innymi w tej sprawie. Tę książkę chciałem kupić, ale nie pamiętam tytułu. Coś z pantalonami czy jakoś tak. − Jakoś tak – właścicielka księgarni z trudem ukryła uśmiech. – Już podaję. − To nie wszystko – zaszeptał Kraśniak konspiracyjnie. − Nie? − No nie. Ale ja tak nie umiem od razu przechodzić do rzeczy – popatrzył jej znacząco w oczy i zrobił krok do przodu. Madeleine poczuła, jak ogarnia ją lekka panika. Dopiero teraz spostrzegła, że Kraśniak wygląda jakoś inaczej. Koszulę ma białą – zdiagnozowała po obrzuceniu go jeszcze jednym wnikliwym spojrzeniem. – I ogolony jest. Zwykle chodzi z kilkudniowym zarostem. − Panie Kraśniak – zaczęła ostrzegawczo, jednocześnie cofając się w stronę biurka. Zdecydowanie potrzebowała jakiejś naturalnej bariery, by trzymać odmienionego Kraśniaka na dystans. − To ja tak zacznę nietypowo. Pani Madeleine, wzbudziła pani we mnie niesamowity głód. − Matko jedyna – jęknęła, wbiegając za biurko i chwytając za oparcie krzesła. – Zwariował pan czy co? – zapytała, jednocześnie grzebiąc w torebce w poszukiwaniu telefonu. − A co tak niegrzecznie? Chciałem tylko powiedzieć, że wzbudziła we mnie pani… − Niech pan nie kończy! Już słyszałam: głód, i więcej nie chcę – przerwała mu stanowczo. − Głód czytelniczy – kontynuował niezrażony Kraśniak. – A co? Coś innego po głowie chodziło? – uśmiechnął się domyślnie. − Jak innego? Co innego? – zdenerwowała się Magda. – Nic mi nigdzie nie chodziło. − Dobra, dobra, już ja swoje wiem. Niech się nie denerwuje, książki i tak kupię, bo to, co w nich znalazłem… Takie talenty odkryłem! Na początku jak zajrzałem, myślałem, że to poradnik o tym, jak się wystrzegać, na co uważać, gdy człowiek na takie bezeceństwo się natknie. Bo wie pani, tak oko mi poleciało i przeczytałem „geja”.
− Aha, chyba nareszcie wiem, o czym mówimy. – Magda odetchnęła i nawet zdobyła się na lekki uśmiech. – O ostatnich zakupach małżonki. O ile dobrze pamiętam, kupiła Pięćdziesiąt twarzy Greya. − O, dokładnie tak. Zresztą nie tylko. I o to mi się rozchodzi. Kolejne części bym chciał i coś jeszcze w tym samym stylu. Wie pani, żeby dużo się działo i… − Dobrze, nie musi pan szczegółowo opisywać – przerwała mu szybko. – Na tamtej półce jest szeroki wybór interesujących pana powieści. – Pokazała mu stojący tuż za nim regał z literaturą erotyczną. A potem ze zdumieniem obserwowała, jak właściciel mięsnego wybiera wielką stertę. Ogołocił prawie dwie półki i z zadowoloną miną stanął przed Magdą. − Hm, sporo tego – odchrząknęła, sięgając po pierwszy tytuł z zamiarem nabicia go na kasę, ale zanim zdążyła to zrobić, Kraśniak powstrzymał ją ruchem ręki. − Biorę to wszystko. W następnym tygodniu przyjdę po kolejne. I będę kupował u pani regularnie tyle książek, ile nawet pani się nie marzyło. − Jeśli będzie pan tak szalał, to za miesiąc już nie będzie co czytać. Autorzy nie nadążą z pisaniem. − To kupię inne. Nawet mogą być poezje, choć nigdy tych bzdur nie pojmowałem. − Rozumiem, to znaczy nie, nie rozumiem. Skoro pan w tym nie gustuje, to po jakie licho wydawać na to pieniądze? – zdumiała się Magda. − Bo zamierzam z panią zawrzeć układ. – Kraśniak wypiął pierś i zmrużył małe przebiegłe oczka. – Będę najlepszym klientem i zadbam o to, by książki u pani szły. Innych też nagonię. Ja to ja, ale doskonale pani wie, że moja żona ma dar przekonywania. Wystarczą odpowiednie argumenty, a nawet analfabeta będzie u pani regularnie książki kupował. To dobra propozycja, bo Malownicze to nie Kraków ani Wrocław. Bez takiej, powiedzmy, bezinteresownej, sąsiedzkiej pomocy pani zginie – zakończył i z zadowoleniem zatarł wielkie czerwone ręce. – To co, jak będzie? − Z czym? – Madeleine od początku tej przemowy czuła się tak, jakby ktoś znienacka przeniósł ją do alternatywnej rzeczywistości. Ni w ząb nie rozumiała, o co chodzi Kraśniakowi. Cóż, albo moje pierwsze skojarzenie okazało się słuszne i nadmiar erotycznych wrażeń rzucił mu się na mózg, albo ewentualnie w tak zawiły sposób daje mi do zrozumienia, że chce pobierać ode mnie haracz – pomyślała. − No z naszym układem. − Panie Kraśniak, jakim układem? Przecież nie łączą nas żadne umowy. − Jeszcze nie, ale za chwilę to się zmieni. Rzecz w tym, moja droga Madeleine… Chyba mogę tak mówić? – uśmiechnął się lekko i wyprężył pierś obleczoną białą koszulą. W swoim mniemaniu był niezwykle szarmancki i uwodzicielski.
− No cóż… – wybąkała skonfundowana i zakłopotana Madeleine. − To na czym stanęliśmy, Magdaleno? – Kraśniak nie zawracał sobie głowy czekaniem, aż właścicielka księgarni dojdzie do siebie. – Powiem krótko… – zawiesił głos i spojrzał na nią znacząco. − Trzymam pana za słowo. – Jej zdumienie powoli zaczęło zamieniać się w irytację. – No, niechże już pan przechodzi do sedna! − Konkretna, lubię takie – Kraśniak wyrecytował tę kwestię w taki sposób, jakby wyuczył się jej na pamięć. Magda podejrzewała, iż pochodzi z jednej z jego ostatnich lektur. Wtedy tknęło ją niepokojące przeczucie. A co jeśli poza uczeniem się fragmentów zapragnie wcielić w życie inne elementy? To by dopiero się działo… – pomyślała. Biedna, nawet nie wiedziała, jak blisko prawdy się znajduje. Nie miała też pojęcia, że to ona padnie pierwszą ofiarą roznamiętnionego Kraśniaka. − W takim razie świetnie się składa: pan lubi konkretne, ja lubię konkrety, to do rzeczy! − Oczywiście. Zrobię wszystko, co obiecałem, a pani w zamian zabierze mnie ze sobą do Paryża. − Słucham? – Tego kompletnie się nie spodziewała. Z niedowierzaniem potrząsnęła głową i wbiła w niego zdumione spojrzenie. − No przecież pani tam jedzie. – Kraśniak na widok jej miny trochę się zmieszał. Na całe szczęście z tego wszystkiego zapomniał o zwracaniu się do dziewczyny „moja droga Madeleine”, bo tego by nie zdzierżyła. − Ja tak, ale pan? Skąd ten niedorzeczny pomysł? − To wszystko z powodu tej ciekawości świata. I to pani wina. Na nic się zda ta mina niewiniątka! − Moja wina? – Madeleine odniosła wrażenie, że już do końca życia będzie mówić samymi znakami zapytania. − A tak! I teraz trzeba ponieść konsekwencje! Najpierw to się krzyczy, że czytanie rozbudza ciekawość świata, że otwiera, te, no… oczy. A gdy co do czego przychodzi, to radź sobie sam, człowieku! − Panie Kraśniak, jak się ma ciekawość świata i czytanie do wyjazdu do Paryża? I to ze mną? − Jak to jak? Jak to jak? – obruszył się mąż Kraśniakowej i oblał krwistym rumieńcem. Zupełnie jak jego żona – pomyślała Magda. – Najwyraźniej to cecha rodzinna, bo Wieśka też w momentach wzburzenia robiła się czerwona niczym piwonia w pełnej krasie. − Ja zaraz powiem jak! − Na to właśnie cały czas liczę – wyznała dziewczyna, wznosząc oczy do sufitu. − Proszę bardzo, proszę spojrzeć! Co to jest? – Mężczyzna wyjął z kieszeni jedną z książek zakupionych wcześniej przez żonę. – I o czym?
− Niestety, nie czytałam, ale się domyślam – odparła, zerkając na okładkę ze skąpym białym fartuszkiem, spod którego wyrastały obleczone pończochami zgrabne nogi. Za nic nie chciała, by Kraśniak zaczął dzielić się z nią szczegółami. − Właśnie. I ja teraz chciałbym zobaczyć, jak to jest. Madeleine zatkało. Jeszcze raz obrzuciła spojrzeniem nieco pogniecioną obwolutę powieści, potem spojrzała na odpicowanego właściciela mięsnego i poczuła, że czara się przelała. − Tak jak w tej książce? I dlatego chce pan jechać ze mną, powtarzam, ze mną do Paryża? – zapytała groźnie, gdy w końcu odzyskała głos. – Co pan sobie, do cholery, wyobraża? − No, na pewno nie to samo co pani – przerwał jej szybko. – Po prostu nie znam nikogo innego, kto by się nadawał… − Panie Kraśniak! Wypraszam sobie takie insynuacje! Wypraszam… − A tam, może sobie wypraszać – niespodziewanie pozbył się zażenowania. – Ja tam jestem człowiek uparty. Inaczej do niczego bym nie doszedł, sklepu bym nie miał, córki na ludzi nie wyprowadził. I teraz też nie ustąpię! Odkąd przeczytałem tę książkę, mam tylko jedno pragnienie. − Matko Boska! – jęknęła Magda. – To niechże pan idzie z tą sprawą do żony! − A co ma do tego moja Wieśka? – zdumiał się mężczyzna. − Chyba całkiem sporo. W końcu to żona i wie pan, to z nią… no… te sprawy powinien pan omawiać – plątała się coraz bardziej. − Eee tam, ona tu nic nie pomoże. − Dlaczego? Przecież każde małżeństwo z długim stażem miewa czasem momenty… zwątpienia. Gdyby jednak pan się postarał… − To co, służbę mi najmie? Już to widzę! − Służbę? – W tym momencie Madeleine zupełnie zgłupiała. – A co to wszystko ma wspólnego ze służbą? O czym my w ogóle rozmawiamy? − Ciągle o tym samym. Ta książka jest o wielkiej posiadłości, lordzie i pokojówce. Ona najpierw oczywiście się opiera, ale w końcu musi ulec. I gdy on… − Starczy, bez szczegółów – wyjąkała słabo Magda. − W każdym razie na koniec wielka i namiętna miłość. I jeszcze nic pani nie rozumie? Przecież odziedziczyła pani w tym Paryżu pałace, wszyscy o tym mówią. A skoro pałace, to i służbę. Sam słyszałem, jak jedna rozmawiała o tym ze starą Leontyną. − Może trochę więcej szacunku! Też mi młodzieniaszek się znalazł – parsknęła z oburzeniem. – Zaraz, to pan chce jechać ze mną i być jak ten… ekhm, lord? Z moją pokojówką? – Z trudem powstrzymała się od śmiechu, który zdradliwie podchodził jej do gardła.
− No nareszcie! Ciężko było. Myślałem, że nigdy nie dojdziemy do porozumienia. Niech pani liczy te książki – dodał, podsuwając jej pod rękę leżące na ladzie pozycje. Madeleine odruchowo zaczęła wbijać poszczególne pozycje na kasę. − To jak będzie? − Zaraz, najpierw skończę – mruknęła, bo potrzebowała chwili, by się opanować. Absolutnie nie powinna wyśmiać Kraśniakowych fantazji, ale przecież nie mogła nawet udawać, że traktuje je poważnie. Już chyba wolałabym, by usiłował wymusić na mnie haracz – pomyślała, skanując ostatnią leżącą przed nią książkę. – Przynajmniej wtedy wystarczyłaby interwencja policji. Jednak w tej sytuacji… Nareszcie rozumiem, dlaczego zamiast potencjalnymi milionami tak interesował się moją równie potencjalną służbą. – Pokiwała głową, wspominając to, o czym kilka dni wcześniej mówiła jej Leontyna. − Panie Kraśniak – zaczęła, wciągając głęboko powietrze. – Wyszło tyle. – Pokazała mu wyświetlacz z sumą za książki i wpakowała mu je do dwóch wielkich toreb. – Po pierwsze, jak pan sobie to wyobraża? Niby mam spokojnie na to patrzeć? − A to mnie oskarża o zbereźne myśli! Chciałoby się popodglądać, co? – zarechotał, podając odliczoną kwotę. − Nie o tym mówię. Z pana taki lord jak z koziej dupy trąba – wypaliła doprowadzona do ostateczności. – I nie mogłabym patrzeć, jak mi ktoś usiłuje uwodzić pokojówkę, kucharkę czy inną biedną kobietę! Niech pan lepiej poczyta o karach za molestowanie, to powinno pana ostudzić! − Matko, aż taki wybór tam jest? Kucharka, pokojówka… No, no, no! – Kraśniak bez trudu przełknął zniewagę i pominął wzmiankę o konsekwencjach prawnych, skupiając się jedynie na interesującym go temacie. − A po drugie, to wszystko plotki! Nie ma żadnej służby, żadnych posiadłości! Rozumie pan? To są informacje wyssane z palca! – Magda była bezlitosna, ale nawet to go nie zniechęciło. − Rozumie się. Niech się pani nie martwi! Dyskrecja pożądana! U mnie z tajemnicą jak w banku! Nikomu nawet słówka nie szepnę. To co, jesteśmy umówieni? – Kraśniak złapał wyładowane książkami torby i uśmiechnął się porozumiewawczo. Przy drzwiach jeszcze się odwrócił i puścił do oniemiałej Madeleine oczko. – Paaa! – zawołał i zniknął, domykając drzwi nogą. Dopiero to trzaśnięcie wytrąciło ją z osłupienia. − Paaa? Jesteśmy umówieni? A jednak zwariował – zaszeptała do siebie. – I co ja mam zrobić? Jak to co? To co zwykle ostatnimi czasy – odpowiedziała sobie w myślach. – Pomyślę o tym później. − A teraz, Scarlett, zbieraj manatki i biegiem do domu, bo powinnaś już tam być co najmniej pół
godziny temu – mruknęła. *** Zamykając księgarnię i idąc do samochodu, bardzo pilnowała, by jej spojrzenie nie pobiegło w kierunku mięsnego. Kraśniaka i jego pomysłów miała po dziurki w nosie, a na myśl o tym, co zrobi Kraśniakowa, gdy dowie się o chytrym planie męża, czuła dreszcz niepokoju. Niedobrze jest mieć na pieńku z kimś, kto posiada ostre tasaki oraz praktykowane latami umiejętności ćwiartowania wielkich połaci mięsa… *** Gdy dotarła do domu, na werandzie zastała siedzące nad otwartymi podręcznikami Anię i Agatę. − Wy razem tutaj? A czy twoja mama nie ma nic przeciwko temu, że do nas przychodzisz? – zwróciła się do Agaty. Wyczerpana przejściami z erotycznie rozbuchanym właścicielem mięsnego, nie miała siły na owijanie w bawełnę. Poza tym za nic nie chciała na nowo rozpoczynać wojny z panią Aleksandrą. Niby to ona przyszła i przeprosiła, w końcu to jej zależało na dyskrecji. Jednak, prawdą a Bogiem, nie była w tym pragnieniu odosobniona. Ostatnie, czego życzyła sobie Madeleine, to nadanie tej idiotycznej sprawie rozgłosu. I właśnie dlatego musiała zadać to pytanie. Z ludźmi, a już szczególnie takimi pokroju matki Agaty, nigdy nic nie wiadomo. − Skądże znowu. – Dziewczynka uspokajająco skinęła ręką. – Co prawda, nie okazywała zachwytu, bo wrzeszczała tak, że chyba wszyscy sąsiedzi ją słyszeli. − No to pięknie. – Magda do listy wrogo do siebie nastawionych osób znów dodała panią Aleksandrę. − Proszę się nie przejmować, ona w kółko krzyczy, więc nikt w ogóle nie zwraca na nią uwagi. Wszyscy przywykli – pocieszyła ją Agata. − No tak, ale… – zamilkła, patrząc na nie w zamyśleniu. Nie mogła przeciwstawić się matce Agaty i zastanawiała się właśnie, jak im to powiedzieć, kiedy odezwała się milcząca dotąd Ania: − Ale w końcu się zgodziła. Agata może do nas przychodzić, może nawet z powrotem siedzieć ze mną na lekcjach. − Tak? – Madeleine nie zdołała ukryć zaskoczenia. – Jak ją, to znaczy mamę, przekonałaś? – zwróciła się do dziewczynki głosem pełnym mimowolnego podziwu. Bo ta dokonała nie lada wyczynu. Magda nie wyobrażała sobie, jak można pokonać taką hydrę. − Normalnie. Dzięki mnie przyszła też do pani i przeprosiła. Po prostu po tej całej aferze w szkole… Do tej pory nie mogę w to uwierzyć! Takiego siana nie robi się nawet najgorszemu wrogowi, a co
dopiero własnemu dziecku! Ale moja mama to moja mama… Gdy wróciłyśmy do domu i usłyszałam o wszystkich jej rewelacyjnych pomysłach, postawiłam sprawę jasno: jeśli tego nie odwoła, będę każdemu opowiadała, że to ja namawiałam Anię do głupich rzeczy, bo mam takie skłonności i lubię dziewczyny. Obiecałam przychodzić do jej zakładu i opowiadać wszystko klientkom, a wyobraźni u mnie pod dostatkiem. Nie na darmo kupują mi tyle książek. W końcu na coś konkretnego by się przydały. No i była awantura, na szczęście wszystko ucichło. − Ale tak… tak do własnej mamy? − Pani Magdo, moja własna mama zagląda mi do wiadomości i idzie z tym prosto do dyrektora, a w dodatku paskudnie mówi o… – zerknęła na Anię i Magda pojęła, iż nie chce wchodzić w szczegóły, by nie robić przykrości przyjaciółce – o wszystkim. A skoro ona może, to i ja mogę. W końcu jaka matka, taka córka – powiedziała z goryczą w głosie. Zapewne musiała usłyszeć to od kogoś bliskiego i bardzo ją to porównanie zraniło. Nieraz słowa mają moc ołowianych kul – pomyślała Madeleine ze smutkiem. – Ta mała zapamięta je do końca życia. Nawet jeżeli nie będzie chciała, to przywoła je zdradliwa pamięć w chwilach zwątpienia i smutku. – I w tym samym momencie przed oczami stanął jej Michał i wspomnienie ich ostatniej rozmowy. Oboje w jej trakcie nie grzeszyli subtelnością. − Dlatego jeśli nie ma pani nic przeciwko, chciałabym nadal przyjaźnić się z Anią – wdarł się w jej myśli poważny głos Agaty. − Coś ty, Magda nie ma nic przeciwko – zadeklarowała zamiast niej Ania. – Prawda? − Prawda – wybąkała. Właściwie sama nie wiedziała, co o tym myśleć, bo choć rozumiała motywy dziewczynki, jej bezwzględność trochę ją przeraziła. Rozsądnie jednak nic o tym nie wspomniała, tylko powlekła się do kuchni, gdzie – tak jak przypuszczała – zastała mamę. − Rozmawiałaś z dziewczynkami? Wszystko jest już wyjaśnione, a matka Agaty wyraziła zgodę na to, by jej córka nadal widywała się z Anią. − Raczej nie pozostawiono jej wyboru. – Madeleine bez siły opadła na krzesło i sięgnęła do miski wypełnionej czerwonymi dorodnymi truskawkami. – Posłuchaj tylko, czego właśnie się dowiedziałam – powiedziała, pakując do ust wielgaśny owoc. − To może najpierw przełknij, a potem mów – poradziła mama. A po wysłuchaniu rewelacji, skwitowała: – Zuch dziewczyna. − Zuch? Mamo, ona przecież zaszantażowała swoich rodziców! Mówiła wprawdzie tylko o matce, ale na to samo wychodzi, bo ojciec niewiele ma do powiedzenia. − Czego chcesz? Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie. Najważniejsze, że wobec przyjaciółki okazała się lojalna i nie dała się zastraszyć. To moim zdaniem świadczy na jej korzyść. Przynajmniej
umie sobie radzić w życiu. Ani z całą pewnością przyda się ktoś, kto myśli trzeźwo i odpowiednio reaguje. − Trudno nie przyznać ci racji – westchnęła Magda. – Oby ta cała niedorzeczna historia rozeszła się po kościach. Swoją drogą, Agata też nie ma w domu łatwo. − Na to wygląda. I dlatego stosuje takie, a nie inne metody. Przecież gdyby stanowczo się nie broniła, za parę lat wyrosłaby na drugą panią Aleksandrę albo matka by ją zadusiła. A tak przynajmniej ma swoje zdanie i umie go bronić. Mniejsza o metody. Co z tobą? – zapytała, patrząc z niepokojem na córkę. – Nie wyglądasz kwitnąco. − Praca z ludźmi jest wyczerpująca. Małe miasteczka bywają koszmarne. − Do tej pory znajdowałaś tu raczej więcej plusów niż minusów. − I nadal tak jest. Poza małymi wyjątkami. Taki Kraśniak na przykład wymyślił, że pojedzie ze mną do Paryża. Czekaj – machnęła ręką, bo mama już otwierała usta – już wyjaśniam: uwodzić moją służbę. − Co takiego? To ty masz służbę? Na widok miny rodzicielki Magda nie mogła powstrzymać się od śmiechu. − Pięknie! Zamiast się oburzyć w związku z jego niecnymi zamiarami, ciebie interesuje jedynie mój stan posiadania. – Ubawiona pokręciła głową. – Nic nie wiem o żadnej służbie, ale za to inni wiedzą doskonale. Nawet nie masz pojęcia, co na mnie w tym Paryżu czeka. − Chyba rzeczywiście musisz pojechać tam jak najszybciej. To najlepszy sposób na uciszenie plotek. Tylko nadal nie rozumiem, o co chodzi z Kraśniakiem. – A gdy usłyszała całą historię, wybuchła śmiechem, po czym ocierając załzawione oczy, stwierdziła: – A to się nasz Kraśniak rozbuchał! Jedno tylko nie daje mi w tym wszystkim spokoju: co na to wszystko Kraśniakowa? − To pytanie i ja sobie zadaję – spoważniała Magda. – I coś ci powiem. Jeżeli pewnego dnia zaginę, a w księgarni zobaczycie ślady tasaka, to wiesz już, kto będzie za tym stał. Sama zobacz, jak mnie porządnie wychowałaś – jeszcze za życia dbam o to, byś nie musiała za bardzo się męczyć, szukając mojego potencjalnego oprawcy – westchnęła i pomyślała, że właściwie powinna się powstrzymać i nie wywoływać wilka z lasu. A Kraśniakowej tym bardziej. – Pójdę do dzieci. Podniosła się z krzesła. W drzwiach jeszcze przystanęła i spojrzała na mamę. − Michał przypadkiem tu nie zaglądał? – zapytała, siląc się na lekki ton. − Gdyby przypadkiem zajrzał, na pewno bym ci powiedziała. – Mama spojrzała na nią zatroskanym wzrokiem. – Córciu… − Idę do dzieci. Nie chciała ciągnąć tego tematu. Nawet nie bardzo wiedziała, dlaczego zadała to pytanie. Zresztą dlaczego miałby przyjechać tu, a nie do księgarni? Znał godziny jej pracy i wiedział, gdzie szukać.
A gdyby jednak przyszedł? Zjawił się, stanął przed nią i jeszcze raz powiedział, że ją kocha i będzie o nią walczył do ostatniego tchu? Co by wtedy zrobiła? Nadal czuła do niego żal, gorycz i rozczarowanie, a znając życie i siebie, nie chciałaby z nim rozmawiać. Rzeczywiście potrzebowała czasu, by to wszystko sobie poukładać. Dlaczego więc, u diaska, czuła się rozczarowana, gdy się nie pojawił? Nie znajdowała żadnego wiarygodnego wyjaśnienia, a przez to czuła się jeszcze gorzej. *** Madeleine do tej pory uważała, że najgorsza w życiu jest niepewność. Tego poranka, ujrzawszy zmierzającą w kierunku księgarni Kraśniakową, gwałtownie zmieniła zdanie. Akurat w tej sytuacji wcale nie pragnęła rozwiązania. Chętnie potrwałaby w niepewności do końca świata, a nawet jeden dzień dłużej. Niestety, Kraśniakowa była zdecydowana. I wściekła, co podkreślały zamaszyste ruchy i uniesiony wysoko podbródek. Na całe szczęście Madeleine miała towarzystwo, bo na zapleczu siedziała Leontyna, która jak zwykle wpadła na poranną kawę. − No to się będzie działo. Muszę panią na chwilkę przeprosić – mruknęła Magda i w tym momencie zadźwięczał dzwoneczek zawieszony nad drzwiami, a zaraz po nim rozległ się głos właścicielki mięsnego. − Pani Magdo, jest pani tutaj? − Jestem, już idę! – odkrzyknęła. Kraśniakowa ze zmarszczonymi brwiami stała przy biurku, a na jej twarzy wykwitł najbardziej krwisty rumieniec, jaki Madeleine w życiu widziała. − Ja jestem kobieta konkretna i nie będę owijać w bawełnę. Przyszłam tu z powodu tego tłumoka, mojego męża – powiedziała, nie siląc się na wstępy. – Tego drapichrusta, obiboka i lubieżnika! No mówię pani, co to się z nim porobiło, to się w głowie nie mieści. W bajkach to żaba zamienia się w księcia, ale widać jakie życie, taka bajka, bo ta moja ropucha zamieniła się, wypisz wymaluj, w starego satyra! − Pani Kraśniakowa… − Wiesława mam na imię. Wszyscy tylko Kraśniakowa i Kraśniakowa. − No tak – zawstydziła się Magda. – Pani Wiesławo, ja nie bardzo wiem, co w tej sytuacji powiedzieć. Pani mąż wczoraj… − Ja właśnie w tej sprawie – przerwała jej bezceremonialnie. – Ogłupiał od tych książek, co to je zaczął czytać. Chodzi po Malowniczem, do dziewczyn w wieku córki oczami strzela, koszule powyciągał z szafy! A do tej pory to tylko na śluby i pogrzeby wkładał. Nawet do kościoła w niedzielę nie chciał nosić marynarki, a teraz, proszę bardzo! Picuś-glancuś! Ludzie zaczynają się za nim oglądać. Jeszcze trochę i palcami będą nas wytykać, a do tego to ja przyzwyczajona nie jestem!
Bo do tej pory to ty wytykałaś i się oglądałaś – pomyślała Magda. − I ja wiem, co on sobie wymyślił! Wczoraj usiłował mnie przekonywać, że to tylko dla mnie do Paryża chce jechać! Niby chce być naocznym świadkiem, jak tam z tym dziedzictwem jest, wszystkiego dopatrzyć i raporty mi słać. Ale ja wiem, o co chodzi. On ma na panią oko! A ja w żadnym razie zgody na to nie daję! Żadnych Paryżów… − Pani Kraś… to znaczy, Wiesławo, nie godziłam się na nic takiego – wtrąciła obronnym tonem Magda. – Nawet… − Toż ja to wiem, tylko do niego teraz niewiele co trafia. Przestrzec przyszłam, by go pani unikała i nie słuchała, a po zmroku to broń Boże do księgarni wpuszczać, bo nie wiadomo, co mu się w tej głowie uroi. A kto będzie potem musiał znosić cały wstyd? Żona! No, chyba mnie pani rozumie, jak kobieta kobietę… Co one z tymi kobietami? Najpierw matka Agaty, a teraz ta powołuje się na babską solidarność niczym na świętość… – pomyślała skołowana takim obrotem sprawy. Była przygotowana na wszystko, od awantury począwszy, a na groźbie wyklęcia z miasteczkowej społeczności skończywszy. Wiedziała, iż rozsierdzona Kraśniakowa zdolna jest do wszystkiego, jednak czegoś takiego się nie spodziewała. − Zrozumiała mnie pani? A pani, pani Leontyno, niech się już nie czai tam z tyłu. Przecież doskonale wiem o pani obecności. I dobrze, bo świadka w razie czego mam, że lojalnie ostrzegałam, co się z tym moim porobiło. Całe szczęście wcześniej nie ciągnęło go do czytania, bo aż strach pomyśleć, jakie wygłupy musiałabym znosić przez te wszystkie lata małżeństwa! − To nie przez czytanie, a przynajmniej nie całkiem. Rzadko kiedy książki mają taki wpływ na czytelnika – ośmieliła się wtrącić Magda, kątem oka dostrzegając właścicielkę Kuferka, która godnie wynurzyła się z zaplecza. – A skąd pani wie o pani Leontynie? − Przecież oczy mam i wiem, kto do pani przychodzi i wychodzi. I ile siedzi – dodała, a w jej głosie zabrzmiało coś na kształt ukrytej groźby. – No to tyle – zakończyła i nie patrząc ani na Madeleine, ani na jej gościa, wymaszerowała z księgarni. − No to tyle – powtórzyła za nią starsza pani i uśmiechnęła się szelmowsko. – Nieładnie tak jej pytać, skąd wie. Przecież każde malownickie dziecko ma świadomość, że Kraś… przepraszam, Wiesława wie wszystko. − Jak widać, jednak nie do końca – roześmiała się Magda – Bo o francuskiej służbie i fascynacji swojego męża nie ma pojęcia. Pani Leontyno, niech pani jeszcze chwilę zostanie, to wszystko opowiem. Miałam to wprawdzie zostawić dla siebie, ale skoro już Kraśniakowa powiedziała „a”, nie mogę się powstrzymać od wyśpiewania reszty alfabetu. Bo mogę panią zapewnić, że na „b” się nie skończy – stwierdziła, włączając czajnik. – Tak naprawdę to nie ja jestem obiektem westchnień pana Kraśniaka…
*** Kilka następnych dni minęło Magdzie bardzo szybko. Wiedziała, że nie będzie w stanie ujarzmić myśli i w każdym wolnym momencie będzie wracała do tej związanej z Michałem, do tego, co sobie wtedy wykrzyczeli. Miała też świadomość, iż tęsknota będzie się nasilać i zapewne w końcu stanie się nie do zniesienia, i w związku z tym rozsądnie postanowiła nie dopuścić do tego, by coś takiego jak wolny moment w ogóle się pojawiło. Zaplanowała więc gruntowne sprzątanie księgarni, mycie półek, ustawianie książek i pucowanie okien. Gdy Julka przyjedzie na zastępstwo, nie będzie miała problemu z odnalezieniem tytułów – myślała, segregując powieści. Po powrocie do domu zabierała dzieciaki na długie spacery, najchętniej pod górkę, z których wracała ledwo żywa. Po ciepłej kąpieli dowlekała się do łóżka, gdzie natychmiast zasypiała kamiennym snem. Ale o ile w ciągu dnia panowała nad myślami i emocjami, nocą mózg działał na własnych zasadach i zsyłał na nią sny pełne ciepłego dotyku, ciemnych włosów i czułych ust. Michał wyparty z jej życia za dnia powracał nocami. Niekiedy wydawało się jej, iż dłużej tego nie wytrzyma i nie zniesie kolejnego dnia bez niego. Gdyby zjawił się w takim momencie, zapewne wybaczyłaby mu wszystko. Michał jednak się nie pojawiał. Słowo „nigdy” nabrało innego znaczenia. Pewnego razu, kiedy wracała z pracy do domu, w radio puścili starą piosenkę: Już nigdy – jak okrutnie dwa słowa te brzmią, już nigdy nie zobaczę twych oczu za mgłą. Odszedłeś – jakże trudno pogodzić się z tym, że nie wrócisz ni nocą, ni dniem, myślą ni snem, już nigdy. Czyż można samym żyć wspomnieniem, echem zapomnianych dni? 3
Dalej nie dała rady słuchać. Wyłączyła i zjechała na pobocze. Powoli zaczynało do niej docierać, że być może ona też powinna zadać sobie to pytanie: czy można samym żyć wspomnieniem? Jak widać, można. A mogło być tak pięknie – pomyślała z żalem i z trudem opanowała podchodzące do oczu łzy. Złość na Michała powróciła. I dobrze, bo wolała być zła niż zrozpaczona. Z gniewem łatwiej jej było żyć. Utwardzał ją, podczas gdy żal sprawiał, iż miękła i traciła odporność. Na całe jednak szczęście takie momenty załamania zdarzały się jej rzadko. Madeleine po prostu zadbała o to, by i na to nie mieć czasu. Zresztą zwykła codzienność w Malowniczem dostarczała sporo wrażeń i zajęć. Na
przykład takie trzymanie Kraśniaka na dystans okazało się potwornie pracochłonne. Niestrudzenie usiłował przekonać Magdę, że bez jego życzliwości księgarnia upadnie. − Panie Kraśniak, daj mi pan w końcu święty spokój – nie wytrzymała pewnego razu, gdy znów zaczepił ją przed księgarnią. W tym samym momencie przed mięsnym pojawiła się czujna Kraśniakowa. – Przecież skoro odziedziczyłam te miliony, mogę sobie utrzymywać nawet dziesięć nierentownych sklepów, jeżeli tylko będę miała taki kaprys! Nie pomyślał pan o tym? – rzuciła mu prosto w twarz. – Niech pan lepiej wraca do żony i tam poszuka inspiracji! W końcu może ją pan ubrać w fikuśny fartuszek i będzie prawie to samo. Od tamtego momentu Kraśniak już się u niej nie pojawił. Albo się obraził, albo posłuchał i teraz nie mają czasu – myślała z rozbawieniem. I tak upływał dzień za dniem. Powoli zbliżał się czas wyjazdu do Paryża. Madeleine dogrywała szczegóły i pakowała się, a wieczorami nie mogła się opanować i stawała przy oknie, tęsknie patrząc na furtkę i zakręt na drodze. Milion razy w wyobraźni widziała, jak zza niego wyłania się motor Michała. Nadal nie miała pojęcia, co by się stało, gdyby się zjawił, ale przynajmniej byłby to namacalny dowód na poparcie jego słów. Mówił, że kocha i nie odpuści, a tymczasem, odkąd odeszła, nie pojawił się ani razu. Ani razu nie spróbował… W końcu dopięła na ostatni guzik wyjazd, spakowała walizki i umówiła się z notariuszem. Mama miała jeszcze kilka dni zostać, by upewnić się, czy Julia i Tymoteusz radzą sobie z księgarnią, a dopiero potem zabrać dzieci, zamknąć dom na cztery spusty i pojechać do Warszawy. Magda codziennie przed położeniem się spać obchodziła wszystkie pokoje, gładziła stare piece, zamykała okiennice. Rano powtarzała ten rytuał. Chciała przed wyjazdem uspokoić dom. − Wrócę – szeptała do starych mebli, firan i zasłon. – Wrócę – powtarzała o świcie, odmykając zielone okiennice. Z pewnością komuś z zewnątrz jej zachowanie wydawałoby się dziwne, ale zupełnie nie interesowało jej, co pomyślą inni. Zżyła się w tym domu z każdym pokojem, wiedziała, gdzie skrzypi podłoga, które stopnie drewnianych schodów trzeszczą, pokochała odgłos deszczu bijącego w dach i wycie wiatru w kominie. I miała wrażenie, iż dom wie, że za moment znów zostanie pusty. A przecież tyle lat czekał na to, by zabrzmiał w nim śmiech, by roznosił się tupot nóg zbiegających z piętra, by zapachniało kawą, ciastem i pieczywem pieczonym w stareńkim piecu chlebowym. Teraz, na widok przygotowania Magdy do wyjazdu, zastygł w niemym i bojaźliwym oczekiwaniu. Choć może to były tylko jej wymysły? Być może to nie dom uspokajała, lecz siebie? Przecież i ona potrzebowała wrócić do tego wszystkiego – zabawek porozrzucanych w pokoju dzieci, kłótni Frania i Marcysi o książeczkę do czytania przed snem, ciepłego uścisku oplatających ją pulchnych łapek. Potrzebowała pewności, że za ścianą Ania się uczy albo słucha muzyki, a pokój dawno temu wybrany przez Julkę czeka na jej
przyjazd. I potrzebowała Michała, tej drugiej połówki jabłka. Tylko w tym przypadku ktoś je znienacka nadgryzł i zostali z poranionym, nabierającym brzydkiego brązowego odcienia kawałkiem. Dlatego tak utulała dom, zagłuszając coraz silniejsze uczucie strachu. Bała się wyjazdu, bo nie miała pewności, czy wszystko to, co tak kochała, będzie na nią czekać po powrocie, czy będzie takie, jakie zapamiętała, i takie, jakiego pragnęła. *** W końcu nadszedł odwlekany i witany bez entuzjazmu ostatni dzień w Malowniczem. Po południu miało odbyć się spotkanie dyskusyjnego klubu książki, a po nim nastąpić wyjazd. Madeleine wahała się, czy nie zostać na noc w domu, ale w razie jakiegokolwiek utrudnienia na drogach nie zdążyłaby dojechać i spóźniłaby się na samolot. Rozsądniej było więc przenocować we Wrocławiu. Z samego rana wpadła do niej bibliotekarka. − Chciałam zapytać, czy w czymś mogę pomóc – powiedziała. – Może trzeba poustawiać stoły i krzesła? − Pani Małgosiu, mam już umówionych pomocników. Pan Miecio z kumplami zgłosili się na ochotników. Rzeczywiście, gdy pan Miecio zajrzał do niej tuż po otwarciu i zobaczył, jak targa stół z końca księgarni, zatchnął się świętym oburzeniem. − No gdzież to, żeby takie delikatne rączki coś takiego robiły! – zakrzyknął – Taki kwiatuszek polny to powinien tylko rosnąć i pachnieć. − Panie Mietku, kwiatuszki polne mają bardzo krótki żywot. Wolę być już pospolitym chwastem – wysapała. – Przynajmniej jest nie do zdarcia. − Co też panienka złota opowiada! – Miecio załamał ręce. – Ja tu zaraz z kolegami przyjdę i wszystko poustawiamy. To męska robota. A oni na pewno pod sklepem z nudów usychają. − Skoro pod sklepem, to raczej są nieźle nawodnieni – mruknęła Madeleine. – A jeżeli usychają, to pewnie dotknął was brak funduszów. − O nie, nic z tych rzeczy, tylko, widzi panienka, nasze wino się wyprzedało i teraz czekamy, bo ma dojechać. Wprawdzie jakieś piwko już kupiliśmy, ale to tak tylko na przeczekanie, bo na więcej nie możemy sobie pozwolić. Musimy oszczędzać, a ja to już w szczególności. − O, a to dlaczego? – zainteresowała się rozbawiona Magda. − Postanowiłem zmienić swoje życie – wyznał, nie wiedzieć czemu wzruszony prawie do łez Miecio. – I to wszystko dla panienki.
− O matko! – tyle tylko zdołała wykrztusić. − No. Bo ja nie mogę tak do końca życia tylko stać pod sklepem, no nie? – zamrugał przekrwionymi oczami i zapatrzył się w nią z podziwem. − O tak, zgadzam się z panem całkowicie. I co, idzie pan do jakiejś pracy? − A nie, z pracą to ja zawsze miałem pod górkę – wyznał z rozbrajającą szczerością. – Teraz już wiem, dlaczego tak się działo. Z kolegami to rozważyliśmy bardzo dokładnie. I wyszło nam… No, ciekawy jestem, czy panienka zgadnie? − Nawet nie będę próbowała. – Podniosła ręce w geście poddania. – Może zdradzi mi pan tę tajemnicę? − A co mam nie zdradzić? W końcu ja z myślą o panience to wszystko. No więc Łysy na to pierwszy wpadł. Bo do szkoły żaden z nas nie bardzo lubił chodzić, takie wolne ptaki z nas zawsze były, no i tylko jedno jest na to wytłumaczenie. Artystami jesteśmy, tylko za późno żeśmy to odkryli… No co tam, zdziwiona panienka? − Potwornie – bez oporów wyznała Magda. – Ale dlaczego akurat artystami? − A bo to Drabik potwierdził. Bo jego wuj z miasta, artysta wszechstronny, tak samo szkoły nie skończył, kochliwy jak rzadko który, a gdy na grzebieniu grał… No, podobno łzy w oczach stawały. Nawet dla małego Drabika zrozumienie miał i piwa dawał mu zawsze spróbować. Bo on, tak jak wszyscy cierpiący na ten artyzm, to popić lubił. No a jakeśmy to rozważyli, to ja najbardziej z nich wszystkich uzdolniony jestem. Języka się uczyłem, stałem się eleganckim mężczyzną. Magda nie mogła się powstrzymać i mimowolnie spojrzała na Mieciową koszulę w kwiatki, krojem niepokojąco przypominającą damską bluzkę i na torsie zachlapaną czymś czerwonym. Przypuszczalnie ulubionym trunkiem artystycznie uzdolnionych panów stojących pod sklepem. − Aha, brzmi ciekawie – wybąkała, starając się ze wszystkich sił, by zabrzmiało to poważnie. − Prawda? Że też człowiek tyle lat już żyje, a dopiero teraz widzi co i jak. − No i co pan w związku z tym zamierza robić? Grać na grzebieniu? − Nie, w tym kierunku to ja uzdolniony nie jestem, ale pić piję, jak na artystę przystało, trudne życie mam, już moja żona dba o to, by za lekko mi nie było, a to podobno konieczne. No i kocham się nieszczęśliwie i na zabój, to wypadło na mnie. – Miecio rozłożył ręce i popatrzył na Magdę szklistym wzrokiem. – Rozumie panienka? − Nie bardzo – przyznała. – Przecież mówił pan, że już nie będzie stał pod sklepem. − Nic takiego nie mówiłem – zaparł się w żywe oczy. – Kumpli nigdy nie opuszczę. Oni dla mnie wszystko, jak bym mógł? Biorę się jednak do roboty, to i panienka wstydzić się za mnie nie będzie musiała. Najpierw myśleliśmy, żebym został wynalazcą.
− O Matko Boska! – jęknęła Madeleine. − Robi wrażenie, prawda? – Z zadowoleniem obserwował reakcję Magdy. – Ale pomysł upadł, bo to wszystko musi być takie, co byśmy dostali te dotacje. W telewizji o tym trąbią, Poldek mówił. Podobno wystarczy papiery wypisać i pieniądze dają, tylko pomysł trzeba mieć dobry. Czyli chwytliwy, no nie? − No tak – zgodziła się, uspokojona nieco zapewnieniem, że pan Miecio jednak nie zostanie wynalazcą. Dręczyło ją jednak pytanie, kim w takim razie postanowił zostać. Znając fantazję jego i jego kumpli, mogła spodziewać się wszystkiego. − No, a skoro teraz wszyscy coś piją albo wciągają, palą, to wpadłem na pomysł… − Matko jedyna, panie Mietku, ja nie wiem, czy jestem gotowa na otwartość waszych umysłów. Ba, ja to ja, ale czy świat jest przygotowany na taką rewolucję i czy to uniesie? − Spokojnie, wpadłem na superpomysł. No bo gdyby zrobić dwa w jednym, taki lokalny i legalny narkotyk – zaszeptał konspiracyjnie i czknął. Magda nie zdołała wydusić z siebie ani słowa, bo najzwyczajniej w świecie ją zatkało. − Lokalne produkty się sprzedają, a taki nasz regionalny narkotyk to by było coś! Ale nic z tego, bo najpierw trzeba badania robić, eksperymenty. Wprawdzie wszyscy, i Grzelak, i Poldek, i Łysy, i nawet Drabik zgłosili się na ochotnika, co by dla dobra nauki testować na sobie, ale to za długo trzeba czekać. Zresztą, jak ja bym ich miał obserwować przez cały dzień? A to chyba trzeba spisywać każdą minutę… − Nawet sekundę – skwapliwie wtrąciła Madeleine. – To zajęcie na pół życia, a tacy artyści jak wy zasługują na lepszy los – dodała, by skutecznie zniechęcić pana Miecia i całą resztę do produkowania lokalnych legalnych narkotyków. Ostatecznie ciężka praca nigdy ich nie pociągała. − Właśnie, dlatego też postanowiłem zostać lokalnym ludowym twórcą. Będę pisał przyśpiewki. I będziemy śpiewać na festynach, żeby dbać o naszą polską kulturę. − O cholera! – wyrwało się Magdzie. − Słucham? – nie dosłyszał Miecio. − E, nic takiego. Ciekawa jestem, czy już pan coś stworzył z tych, no – odchrząknęła – ludowych pieśni. − A jakże! Próbę będziemy mieli w przyszłym tygodniu pod sklepem, to i pieśni muszą być. – Pan Miecio dumnie wypiął pierś. – Chce panienka jako pierwsza, dama mego serca, posłuchać? − O tak, bardzo. Nie mogę się doczekać – mruknęła z niezadowoleniem, stwierdzając, że wizja śpiewających kolegów Miecia i jego samego niesamowicie ją bawi. − No to zaśpiewam pierwszą. To będzie szło tak: Leci bocian, leci,
Głośno dziobem kłapie. Uciekaj, dziewczyno, Bo za dupsko złapie!
Zachrypiał i zakończył malowniczym przytupem, a ona nie zdzierżyła i wybuchła śmiechem. Śmiała się tak, że przez moment nie mogła złapać oddechu. A potem pomyślała, że naprawdę wiele ją ominie z powodu wyjazdu. Widok śpiewających i tańczących kumpli pana Mietka to coś, co pozostawi po sobie niezapomniane wrażenie. I nie omieszkała powiedzieć o tym swojemu zawianemu adoratorowi. *** Po południu księgarnia została przygotowana na przyjęcie dyskusyjnego klubu książki. Cały środek lokalu wypełniły połączone ze sobą stoły, z biblioteki dowieziono krzesła. Panie, które stale uczęszczały na spotkania, upiekły ciasta i ciasteczka. Zaskoczyły też Magdę, wręczając jej pokaźnych rozmiarów paczkę. Gdy rozerwała brązowy papier, jej oczom ukazał się obraz przedstawiający kobietę w staromodnej, długiej sukni. Siedziała za biurkiem i z wdzięcznie przechyloną głową spoglądała na widoczny zza otwartego okna, wypełniony pełną paletą barw ogród. Na biurku leżała rozłożona książka. Patrząc na obraz, miało się wrażenie, że kobieta nie może skupić się na czytaniu, wpatruje się w ogród i czeka na kogoś, kto powinien za moment pojawić się tuż pod oknem. − To od nas wszystkich – odezwała się pani Małgosia – Nie było okazji, by wręczyć coś pani podczas otwarcia, a chcielibyśmy życzyć pani, pani Magdo, żeby książki sprzedawały się jak świeże bułeczki, żeby zarażała pani pasją czytania wszystkich mieszkańców i żeby powieści znikały z półek, robiąc miejsce kolejnym. A ten obraz poleciła nam pani Leontyna. Według niej pasuje zarazem do wnętrza księgarni, i do pani – dodała. Madeleine podziękowała i poszukała wzrokiem starszej pani. Od początku wiedziała, kto maczał palce w wyborze upominku. Posłała jej pełne ciepła spojrzenie, a Leontyna w odpowiedzi lekko się uśmiechnęła. Nie zdradziła jednak Magdzie pewnego szczegółu. Gdy przyszły do niej do sklepu panie z prośbą o drobiazg dla Magdy, nie miała obrazu u siebie. Nie wiedziała nawet o jego istnieniu. Za to chwilę wcześniej do Kuferka wszedł Michał. Chciał porozmawiać, wyraźnie zbierał się w sobie i usiłował znaleźć odpowiednie słowa, ale delegacja pań z klubu zniweczyła jego plany. Nie zapytał już o nic, tylko poczekał, aż Leontyna zostanie sama, i wtedy poprosił, by na prezent dla Magdy wytypowała obraz, który on przyniesie. − Kupiłem go specjalnie dla niej i bardzo mi zależy, by trafił w jej ręce – powiedział. − Ale dlaczego… – niedokończone pytanie zawisło w powietrzu. − Proszę o nic nie pytać – odpowiedział smutno. Nie zapytała więc, tylko najzwyczajniej w świecie zgodziła się na jego propozycję. Patrząc na
namalowaną kobietę, odniosła wrażenie, że Michał chciał tym podarunkiem zakląć rzeczywistość. Leontyna od tej chwili już o nic nie musiała pytać ani jego, ani Magdy. Była uważną obserwatorką i to wystarczyło. Skoro młodzi się pogubili, potrzebowali pomocy, bo dopóki kobieta z obrazu będzie tylko tęsknie patrzeć przez otwarte okno, a ten, na którego czeka, krążyć niezdecydowanie gdzieś tam w oddali, nic się nie zmieni. On musiał pojawić się w ogrodzie, a ona musiała wyjść mu naprzeciw. Leontyna pokiwała z przekonaniem głową. Tak, tylko wtedy to wszystko będzie miało sens. *** Zamieszanie przy wręczaniu prezentu, podziękowania i nowe miejsce spowodowały, że spotkanie rozpoczęło się niestandardowo i pani Małgosia postanowiła zrezygnować ze zwyczajowego wstępu. − To może dzisiaj przejdziemy od razu do dyskusji o powieści, bo zapewne wszyscy coś przeczytali o autorze i nie będziemy już przedłużać – zaczęła, przekrzykując gwar rozmów. – Bohaterką naszego dzisiejszego spotkania jest powieść autorstwa pana Maria Vargasa Llosy Pantaleon i wizytantki. Jej głównym bohaterem jest Pantaleon Pantoja, kapitan wojskowy, który otrzymuje tajną misję stworzenia dla żołnierzy oddziału wizytantek. – Sięgnęła po książkę i odczytała z tylnej okładki: – Pantaleon, znany z niezwykłej dyscypliny i oddania służbie, organizuje perfekcyjnie działającą machinę frywolnego przemysłu. Z pełnym oddaniem i zaangażowaniem dopracowuje szczegóły, które usprawnią działanie gotowych do pełnego poświęcenia kobiet. A wszystko pod klauzulą ścisłej tajemnicy wojskowej. – Spojrzała na klubowiczów z uśmiechem. – To tyle tytułem wstępu. Cały czas z niepokojem spoglądała na panią Lucynę, co nie uszło uwagi Magdy. Starsza pani siedziała spokojnie i nie wyglądała raczej na kogoś o niecnych zamiarach. Owszem, minę miała trochę skwaszoną i zaciętą, lecz z obserwacji Madeleine wynikało, że ten typ po prostu tak ma – niezależnie od okoliczności. − Ja tam dokładnie nie przeczytałem, ale przekartkowałem i co trzeba, to wiem – roześmiał się rubasznie Kraśniak. Przyszedł co prawda na spotkanie, ale ostentacyjnie nie zwracał uwagi na dziedziczkę francuskiego pałacu z francuskimi pokojówkami. – Ależ chłopisko miał fantazję, a jaki był zaangażowany! − A właśnie ja bym jednak chciał zacząć od autora – przerwał mu starszy jegomość, siedzący po prawej stronie Magdy. – Kiedyś, za czasów mojej młodości, gdy pisarz dostawał Nobla, to wszyscy wiedzieli, kim on jest, co pisze i o czym. No, kto nie znał takiego Hemingwaya? Ktoś z państwa nie kojarzy nazwiska? − Ależ co pan, panie Jerzy, sugeruje – parsknęła z oburzeniem elegancko utleniona blondyneczka. – Jak można nie kojarzyć Hemingwaya? − Ano właśnie. Tak samo Sienkiewicz!
− O, to to – ożywił się pan Miecio, wciśnięty wraz ze swoim kolegą Łysym w najdalszy róg stołu. – Ja to zawsze chciałem być takim Kmicicem. – I nie bacząc na śmieszki wśród zgromadzonych, podniósł się i wyrecytował, patrząc prosto na Madeleine: Tak waćpannę miłuję, że dychać nie mogę… Miłuję waćpannę i piechotą, i na koniu, i na czczo, i po jedzeniu, i na wieki, i po szkocku… Chceszli być moją?
Magda pomimo wielkich wysiłków nie zdołała opanować rumieńca, który oblał ją od stóp do głów. No pięknie! Nawet jeżeli komuś do tej pory umknęły Mieciowe karesy, teraz z pewnością nie da się tego nie zauważyć – pomyślała z irytacją. − To raczej nie Kmicic, choć niewątpliwie Sienkiewicz – kontynuował niezrażony pan Jerzy, nieświadomie odwracając uwagę od właścicielki księgarni, dzięki czemu występ pana Miecia nie wzbudził tak wielkiej sensacji, jakiej się obawiała. – I to jest dowód wielkości tego pisarza. Nawet najgorsze szumowiny znają Sienkiewicza. – Nagle zdał sobie sprawę z tego, co powiedział, i skonfundowany zamilkł. Madeleine i pani Małgosia spojrzały na siebie w popłochu, ale na całe szczęście Łysy, umęczony ciężkim dniem pod sklepem, drzemał, a Mieciowi nawet do głowy nie przyszło, by ta szumowina tyczyła się jego. − No i co nam pan tym chciał przekazać, panie Jurku? – zagaiła szybko bibliotekarka. − Że to była klasa sama w sobie, każdy wiedział, kim są, a teraz noblista i, proszę, jego nazwisko nic mi nie mówi! W internecie muszę szukać podstawowych informacji, a i te niewiele w moje życie wnoszą. I do tego o czym on pisze? Jak przedstawia wojsko? Jako bandę napalonych, niemyślących o niczym poza seksem i panienkami chłystków! − Skoro pisze, widocznie ma w tym jakiś cel – wtrąciła się nieoczekiwanie pani Lucyna. – W końcu to noblista, to i wyższe dążenie musiało mu przyświecać. A skoro już o tym mowa, chciałabym panów zapytać, jak to jest z tym seksem – powiedziała pełnym głosem i zapadła cisza jak makiem zasiał. Niestety, pierwszy doszedł do siebie Miecio. − Jakoś sobie jeszcze radzimy. Dziękujemy za troskę – odparł uprzejmie w imieniu ogółu. − Ale ja nie o tym. O domy publiczne chciałam zapytać. I te, jak je nazywa Vargas, praczki. − A to nie wiem, bo nie czytałem – wycofał się pan Miecio. − No, o panienki chodzi – wyjaśnił mu Kraśniak, puszczając oko. − Właśnie. Dlaczego mężczyźni muszą korzystać z takich przybytków? – drążyła niezrażona pani Lucyna. – Skąd to się bierze? Pana, panie Jurku, nawet nie pytam, bo to już nie ten wiek… − Ale dlaczego, właśnie pan Jureczek mógłby nam tutaj trochę rzeczy ze szczegółami opowiedzieć, bo z tego, co wiem, miał i nadal ma spore powodzenie u kobiet – wtrąciła siedząca koło pana Jerzego
zażywna brunetka i stanęła cała w pąsach. Pani Małgosia nie starała się nawet ukryć zdumienia. Mimo usilnych prób nie mogła pojąć, że ta sama pani Lucyna, która kilka dni temu zrugała ją za polecenie nieodpowiedniej lektury, teraz swobodnie i bez skrępowania wypytuje panów o takie sprawy. − Jak najbardziej, już wyjaśniam. – Pan Jurek uniósł się ze swojego miejsca. – To wynika z czystej nauki. Zgodnie z naturą, moje drogie panie, przepraszam za wyrażenie, rozsiewamy, roznosimy nasze geny. Szczodrze się nimi dzielimy. A wy macie przede wszystkim odchować i zapewnić bezpieczeństwo potomstwu. Właściwie obu stronom chodzi o to samo, o przetrwanie gatunku. Dlatego mężczyzna nie jest stworzony do wierności. − No oczywiście, najłatwiej tak powiedzieć – zaperzyła się młodziutka dziewczyna siedząca naprzeciwko Madeleine. – I to jest wasze usprawiedliwienie? − Absolutnie nie zamierzam tu nikogo usprawiedliwiać ani propagować idei wolnej miłości. – Pan Jurek zamachał rękami w obronnym geście. – Ja tylko odpowiedziałem na pytanie. Poza tym po to mamy mózg, by z niego korzystać, a wielu z nas naprawdę umie kochać i kocha tylko jedną partnerkę. − Moi kochani, a może tak wrócimy do książki? – słabym głosem zaproponowała pani Małgosia. − Przecież cały czas trzymamy się tematu – zapewniła ją pani Lucyna. – Chciałam jeszcze wrócić do tego fragmentu, jak Pantaleon to wszystko precyzyjnie wylicza. Rozpisuje, ile czasu ma żołnierz na dziewczynę. Jak długo… – trochę się speszyła – nic nie było, to wyliczał mniej… − Pani kochana, a co pani chciałaby jakiegoś cudu? Wiadomo, że jak przerwa długa, to… – zaczął wyjaśniać Kraśniak. − A tak, tak – tym razem Madeleine wykazała się refleksem. – Wszyscy wiemy, o co chodzi. − Pantaleon po prostu jest zorganizowany, taki od do, kompetentny, a autor chciał w ten sposób uwypuklić te cechy – przyszła jej z pomocą Leontyna. – A poza tym, moi drodzy, to trochę satyra, trochę nawet groteska. Nie zapominajmy o tym, bo nie można traktować wszystkiego, co tam jest napisane, śmiertelnie poważnie. Magda, słysząc to, nieznacznie odetchnęła i chyłkiem wycofała się na bok, zostawiając dyskusję pozostałym. Po chwili dołączyła do niej bibliotekarka. − Pani Małgosiu, niepotrzebnie się pani zamartwiała. Pani Lucyna całkiem sprawnie poradziła sobie z tematem – zaszeptała do niej z uśmiechem. − Nawet zbyt sprawnie! Czy pani słyszy, w jakim kierunku zmierza ta rozmowa? Zaraz dojdą do wniosku, że domy publiczne są niezbędne, i jeszcze, nie daj Boże, powstanie inicjatywa postawienia takiego w Malowniczem. − Pod patronatem biblioteki. – Madeleine parsknęła nieopanowanym śmiechem.
− Ciekawe tylko, co napiszę w sprawozdaniu ze spotkania… − No, jak to co? Dyskusja była burzliwa i wartka, a książka wzbudziła wiele emocji – wyrecytowała Magda. − Ma pani rację. – Rozchmurzyła się w końcu pani Małgosia. – Jednak następnym razem będę optować za Sienkiewiczem. Jakoś tak będę czuła się bezpieczniej… *** Gdy spotkanie dobiegło końca, za oknami księgarni zapadał już zmierzch. Madeleine zgasiła światła, usiadła za biurkiem i potoczyła wzrokiem po dobrze znanym wnętrzu. Książki cicho stały na półkach, czekając, aż ktoś sięgnie po nie i ożywi świat zamknięty w słowach. Papeteria i koperty na wystawie trwały w niemym oczekiwaniu na kogoś, kto sprawi, że spełni się ich powołanie. Panowały cisza i spokój. Nadchodząca noc kołysała wnętrze księgarni do snu. Madeleine nie chciała stąd wychodzić. Jutro z rana nie przekręci już klucza w starodawnym zamku, nie usłyszy specyficznego chrobotu, a drzwi nie zaskrzypią zapraszająco. Ostatni dzień maja. Ostatni dzień w księgarni. Ostatni dzień w Malowniczem. A potem czekała ją podróż, która napawała ją dzikim strachem. Bała się rozłąki z dziećmi, domem i tego, co przyniesie przyszłość. W dawnym życiu drżałaby zapewne tylko i wyłącznie o to, że Paryż nie spełni jej oczekiwań. Przecież to dlatego nigdy tam nie poleciała – ze strachu przed zawodem. Londyn zwiedziła, Rzym znała jak własną kieszeń, Barcelonę uwielbiała za jej kręte ulice, słońce i śniade twarze roześmianych mężczyzn i kobiet. Jednak Francja napawała ją lękiem. Wszystko, co francuskie, kochała platonicznie i mocno, opierając się wyłącznie na wyobraźni. Nigdy nie ośmieliła się skonfrontować tych rojeń z rzeczywistością. A teraz? Ależ ja byłam głupia – pomyślała, wzruszając ramionami. – Co mnie właściwie obchodzi, czy tam będzie tak pięknie, jak zawsze mi się wydawało? Jakie to ma znaczenie? To, co ważne, zostawiam przecież tutaj. W Malowniczem są mój dom, moje dzieci i moja prawdziwa, nieszczęśliwa miłość. Część mojej pięknej, burzliwej przeszłości i niewiadoma przyszłość. A to, czy zachwyci mnie wieża Eiffla albo czy dostatecznie urzeknie mnie cmentarz Père Lachaise… Co to ma do rzeczy! I tak Malownicze, znane nielicznym, znienacka zostało umiejscowione ponad Miastem Świateł. Takiej nobilitacji nikt nigdy by się nie spodziewał i zapewne u wielu konkluzja Magdy wywołałaby jedynie śmiech. Ale nie nam to oceniać, bo czasami właśnie takie maleńkie, niepozorne miasteczko może stać się dla kogoś całym światem. Prywatnym wymarzonym Paryżem w mikroskali. *** Wychodząc z księgarni, w progu jeszcze na moment się zatrzymała. Przypomniała sobie o książce, którą miała zabrać. Stała na regale z używanymi egzemplarzami. Taką samą miała i we własnej domowej
biblioteczce, lecz co szkodziło tamtą zostawić na półce, a tę wrzucić do torebki? Może i Paryż nie budził w niej już takich emocji, ale wciąż pamiętała, że na wielką, wyśnioną wyprawę nie zamierzała wziąć ze sobą ani jednego przewodnika, nawet mapy, oprócz jednej książki. Bez niej nie mogła powitać wielkiego marzenia, bo zaczarowała ją już od pierwszego zdania: A potem była niepogoda. Tak zaczyna się Ruchome święto Ernesta Hemingwaya, jego powrót do młodości i do ukochanego, beztroskiego Paryża. Może i marzenie zdążyło się już przeterminować, jednak wciąż było dawnym marzeniem. Cóż szkodziło zabrać do torebki część tej dawnej, nie do odzyskania już dzisiaj, Madeleine?
1 Stephen King, Dolores Claiborne w przekładzie Tomasza Mirkowicza. 2 Fragment pochodzi z książki Marii Terlikowskiej Dwa koty i pies trzeci wydanej w 1978 roku. 3 Piosenka autorstwa Andrzeja Własta.
CZERWIEC, PARYŻ
J
eżeli można wierzyć w samospełniającą się przepowiednię, to nikt inny tylko Madeleine była winna temu, co zastała w Paryżu. A potem była niepogoda – to zdanie tłukło jej się po głowie przez całą podróż. A gdy wyszła z lotniska, niemal przewrócił ją porywisty wiatr, który przyniósł lodowate krople deszczu. Do taksówki wsiadała przemoczona do suchej nitki, szczękając zębami z zimna. A przestrzegają mądrzy ludzie, żeby być ostrożnym z marzeniami! Chciało mi się romantycznego wstępu, to mam. Chociaż, na litość boską, Hemingway pisał o późnej jesieni, a nie czerwcu! – myślała w drodze do hotelu. – Pewnie jeszcze zgubili moją rezerwację, zabrakło wolnych pokoi i skończyła się ciepła woda… Nic takiego jednak się nie stało. Pokój na nią czekał, gorący prysznic nieco pomógł, choć nadal się trzęsła. Zatelefonowała do mamy, zdała krótki raport z podróży i pogodzie pod psem. W Malowniczem było za to pięknie, dzieci póki co w szkole i przedszkolu, a po powrocie do domu mają do niej dzwonić. − Jakie masz dzisiaj plany, córeczko? Bo z notariuszem spotykasz się dopiero jutro po południu. − Cóż, zamierzałam iść na spacer, ale w taką ulewę to zakrawa na masochizm. Po prostu zjem coś i pójdę spać. − To niemoralne – mruknęła mama. – Być w Paryżu i po prostu iść spać? − Myślisz, że tutaj ludzie nie sypiają? A poza tym co mam robić? Wędrować samotnie w deszczu i patrzeć na tulące się w kafejkach zakochane pary? A potem to już chyba tylko z rozpaczy pójść i rzucić się do Sekwany. − Nie bądź niemądra, córko – sarknęła mama. – Zresztą z tego, co opowiadasz, Sekwana jest zbędna. Próżny trud. Możesz się po prostu utopić w tej ulewie. − Ty to umiesz człowieka pocieszyć. – Madeleine na przekór wszystkiemu poprawił się humor. – Gdy tylko będę potrzebowała słowa otuchy, zadzwonię do ciebie. − I to właśnie chciałam usłyszeć – uśmiechnęła się mama. – Trzymaj się, córko, dzwoń i na bieżąco zdawaj relacje – powiedziała jeszcze ciepło, zanim się rozłączyła. Magda stała przez moment, mocno ściskając telefon. Dopóki żyją nasze matki, ciągle jesteśmy dziewczynkami. Cóż z tego, że wielu mężczyzn odeszło, a nasze córki podorastały?1
Zanuciła i coś ścisnęło ją za serce. Podwójnie, bo pomyślała o swojej mamie, mądrej, rozsądnej,
a przede wszystkim kochającej, i o sobie. Czy ja tak będę potrafiła? Czy kiedyś w dalekiej przyszłości ktoś pomyśli tak o mnie? Czy dzięki mnie będzie przez całe życie czuł się dzieckiem? I czy będę umiała zapewnić moim dzieciakom bezpieczeństwo, ciepło, ogrom miłości? I co będzie z Michałem, ze mną, z nami? O ile jeszcze jacyś „my” istniejemy. Te myśli spowodowały, że na powrót zrobiło jej się zimno. Początkowo miała zamiar przed zejściem do restauracji sprawdzić maile, ale przygnębiona, odłożyła laptop i natychmiast wyszła z pokoju, by się nie rozpłakać. Stanowczo wolała rozgrzać się gorącą herbatą z rumem albo… samym rumem. I absolutnie, w żadnym wypadku się nie rozkleić. Dokładnie tak zrobiła. I dlatego nie dowiedziała się, jak bardzo się myli. Michał wcale nie milczał i nie zapomniał. *** W restauracji hotelowej było ciepło i zacisznie, koniak podany przez eleganckiego kelnera natychmiast zadziałał i Magda z sinobiałej przybrała barwę krwistej czerwieni. Nie bardzo jednak się tym przejmowała. Wypiła jeszcze jedną lampkę i zakręciło się jej w głowie. Jednak powinnam coś zamówić do jedzenia – pomyślała. – To już zrobię w pokoju. Otulę się kołdrą i zjem w łóżku, krusząc i zupełnie się tym nie przejmując. Wróciła na górę, zamówiła pierś z kurczaka w cieście francuskim, sałatkę z cykorią i serem pleśniowym oraz czekoladowy suflet. Gdy w końcu dostarczono jej te wszystkie smakowicie pachnące dobra, przebrała się w porozciągany dres, pełniący funkcję piżamy, wyciągnęła z torebki Ruchome święto, wpakowała się do łóżka i obstawiła talerzami. Otworzyła książkę, bacząc na to, by ominąć pierwsze zdanie – co tu dużo mówić, niepogody miała po dziurki w nosie – i podjadając, zagłębiła się w lekturze. Jedzenie okazało się wyśmienite, łóżko wygodne i ciepłe, deszcz za oknem szumiał i uderzał w szyby i dzięki temu nawet hotelowy, bezosobowy pokój wydawał się przytulny. Madeleine zrobiło się błogo. Hemingway na kartach powieści opowiadał, jak odkrył paryską księgarnię Szekspir i Spółka. Razem z nim ruszyła w Paryż, którego już dziś nie było: W owych czasach nie było pieniędzy na kupowanie książek. Brałem książki z wypożyczalni Szekspir i Spółka, która była czytelnią i księgarnią Sylwii Beach na rue de l’Odéon 12. Na zimnej, smaganej wiatrem ulicy było to miejsce ciepłe, pogodne, z dużym piecem w zimie, stołami i półkami pełnymi książek, nowymi książkami na wystawie, a na ścianach fotografiami sławnych pisarzy, zarówno zmarłych, jak żyjących. Wszystkie te fotografie przypominały zdjęcia migawkowe i nawet zmarli pisarze wyglądali na nich tak, jakby kiedyś żyli naprawdę.
Czytała ze smakiem, widząc oczami wyobraźni wnętrze księgarni, jej właścicielkę o piwnych oczach
i brązowych włosach. Z opisu Hemingwaya wynikało, że nie tylko rysy twarzy miała ostre, ale i również język. Po chwili Magda dotarła do sceny powrotu Ernesta i jego opowieści o nowym odkryciu. Mój dom na rue Cardinal Lemoine był dwupokojowym mieszkaniem bez gorącej wody i bez wewnętrznych urządzeń toaletowych, poza antyseptycznym pojemnikiem, który nie był niedogodny dla kogoś przyzwyczajonego do michigańskich ustępów podwórkowych. Z ładnym widokiem i dobrym materacem sprężynowym rozłożonym na podłodze w charakterze wygodnego łóżka, i z obrazami, które lubiliśmy, na ścianach, było to pogodne, wesołe mieszkanie. Kiedy tam przyszedłem z książkami, opowiedziałem żonie o wspaniałym miejscu, które znalazłem. – Ale, Tatie, musisz tam iść dziś po południu i zapłacić – powiedziała. – Jasne, że pójdę – powiedziałem. – Pójdziemy oboje. A potem przespacerujemy się nad rzeką i po nabrzeżach. – Przejdźmy się po rue de Seine i obejrzyjmy sobie wszystkie galerie i wystawy sklepowe. – Dobrze. Możemy iść gdziekolwiek i wstąpić do jakiejś nowej kawiarni, gdzie nikogo nie znamy i nikt nas nie zna, i wypić szklaneczkę czegoś. – Możemy wypić dwie szklaneczki. – A potem gdzieś coś zjeść. – Nie. Nie zapominaj, że musimy zapłacić w czytelni. – Wrócimy do domu i zjemy tutaj, i zrobimy sobie coś dobrego, i będziemy popijali Beaune z tej spółdzielni, którą tam widać z okna, z ceną wina na wystawie. A później poczytamy, położymy się do łóżka i będziemy się kochać. – I nie będziemy nigdy kochali nikogo, tylko siebie nawzajem.2
Biedna, biedna, szczęśliwa jeszcze wtedy Hadley – pomyślała z nagłym smutkiem Magda o pierwszej żonie młodego Ernesta. – Tak właśnie powinno być. I w twoim życiu, i w moim też. Powinniśmy do końca kochać tych samych partnerów, a oni nas. Biedne, biedne my… – pociągnęła nosem i poczuła, jak dwa mokre strumyczki płyną po jej policzkach i skapują na talerz z resztkami sufletu czekoladowego. Ze złością odłożyła książkę, odstawiła puste naczynia na podłogę i zagrzebała się w kołdrę. Po beztroskim nastroju nie pozostał nawet cień wspomnienia. − Wolałabym nie płakać – mruknęła do siebie, usiłując powstrzymać drżenie brody, i rozszlochała się na dobre. Piękny początek bytności w najbardziej romantycznym mieście świata – pomyślała, łkając w poduszkę. – Cholerny Hemingway! Cholerni, obrzydliwie zakłamani faceci! Teraz to już na pewno nie będę mogła usnąć. – Wtuliła twarz w poduszkę, usiłując się uspokoić. Tym razem jednak się pomyliła. Zmęczona zarwaną nocą, podróżą, zawirowaniami pogodowymi i uczuciowymi, nawet nie zauważyła, kiedy zmorzył ją zdrowy, mocny sen. *** Obudziła się następnego dnia i ze zdumieniem stwierdziła, że za oknem świeci słońce, a niebo jest bezchmurne. W taki pogodny poranek nie można się smucić – stwierdziła, przeciągając się rozkosznie. A może to
jest dobry znak? Może uda mi się załatwić już dziś wszystkie formalności i będę mogła wrócić do domu? Eee, nie – odpowiedziała sama sobie po chwili zastanowienia. – Aż tak dobrze nie będzie. Nie bez powodu prawnik wuja prosił, bym wzięła sobie kilka dni wolnego. Ciekawe, co takiego wymyślił ten tajemniczy człowiek, skoro potrzeba na to tak dużo czasu. – Od razu poczuła podekscytowanie. – To teraz tylko sprawdzę maile, wezmę prysznic i – zerknęła na zegarek – będę musiała się zbierać. Dochodziła dziesiąta. Madeleine nie pamiętała już, kiedy ostatni raz spała tyle godzin bez przerwy. Drugi plus. Ładna pogoda i nieprzyzwoita ilość snu. To musi być znak – pomyślała z uśmiechem, zaglądając do poczty. Nieuważnie przeleciała wzrokiem po pierwszych mailach. Same reklamy, jedna oferta od działu sprzedaży wydawnictwa i… Kiedy dotarła do wczorajszych wiadomości, znieruchomiała, patrząc na jedną z nich. Chwilę trwało, zanim zdecydowała się ją otworzyć. Najeżdżając na nią kursorem, czuła, jak na jej żołądku zaciska się ciasna metalowa obręcz strachu. Cóż, zakochani mają w brzuchu motyle. Z niepewnymi miłości jest już gorzej. Od: michał
[email protected] Do:
[email protected] Temat: Kto późno przychodzi, sam sobie szkodzi. Jedyne duszy i serca mego kochanie, najśliczniejsza i najwdzięczniejsza Magdalenko! Jeżeli chcesz spytać, czy postradałem rozum, to od razu odpowiadam: o niczym takim mi nie wiadomo. Choć to właściwie powinno budzić mój niepokój, bo tak jak więzienia pełne są niewinnych ludzi, tak w psychiatrykach siedzą sami normalni… Optymistycznie jednak zakładam, iż z moją głową jest wszystko w porządku. Ten wstęp, być może nieco dziwny, daje mi nadzieję, że pierwsze zdania na tyle Cię zaintrygują, że nie wyrzucisz od razu tego listu do spamu. Specjalnie nie piszę „maila”, bo z założenia to miał być właśnie klasyczny list. Na Twojej ozdobnej papeterii, zaklejony w kopercie. Plan był, ale cóż mi po nim, skoro nie znam Twojego aktualnego adresu. Spóźniłem się, Madeleine, o jedną nieszczęsną noc. Pojechałem do Ciebie do domu, ale zastałem tylko Twoją mamę. Przyjęła mnie ozięble. I nie dziwię się jej zbytnio. Powiedziała, iż wyjechałaś wczoraj wieczorem, a ona nie ma prawa podejmować za Ciebie decyzji i nie poda mi adresu. Niebawem zabiera dzieciaki do Warszawy i na całe szczęście pozwoliła mi przytulić Franka i Marcysię. Tak strasznie, potwornie się za nimi stęskniłem. Sam nawet nie zdawałem sobie sprawy z rozmiarów tej tęsknoty… Schrzaniłem to wszystko i mam do siebie ogromny żal. Ale nie bój się, nie zamierzam się usprawiedliwiać ani nad sobą użalać. W każdym razie od razu po wizycie w naszym (Twoim) domu pojechałem do Kuferka, do Leontyny, by dowiedzieć się czegokolwiek o Tobie. Starsza pani okazała się jednak twarda, jak zwykle zresztą. Popatrzyła na mnie tym swoim przenikliwym niebieskim spojrzeniem i wzruszając ramionami, stwierdziła, że skoro Cię nie ma, widać taka była Twoja wola. A potem zapytała, czy widziałem wystawę w księgarni. Wtedy wydawało mi się, że robi sobie ze mnie żarty. Ja szukam choć cienia wiadomości o Tobie, a ona pyta o witrynę. To nie po ludzku stroić sobie żarty z czyjegoś niepokoju i cierpienia. Powiedziałem jej to zresztą, a ona kiwnąwszy tylko głową, kazała mi obejrzeć wystawę i wrócić, gdy zrozumiem, co mi chce powiedzieć. Wiesz, jak to jest, tonący brzytwy się chwyta. Nie widziałem wprawdzie żadnego sensu w oglądaniu książkowych nowości, ale pojechałem. A jeśli tytuł jednej z książek naprowadzi mnie na miejsce Twojego pobytu? Taką miałem właśnie nadzieję, ale zamiast powieści w witrynie zobaczyłem te wszystkie ozdobne cacuszka. Nie pojmowałem, co to może mieć wspólnego ze mną i z Tobą, aż w końcu doznałem olśnienia. Natychmiast wróciłem do Kuferka. „Listy – rzuciłem już od progu. – Tylko nie znam adresu. Gdybym znał, zamiast pisać, natychmiast bym do niej pojechał”. „Michale,
gamoń jesteś – powiedziała z politowaniem. – Wasze pokolenie nie potrzebuje adresów. Madeleine na pewno zadba o dostęp do internetu”. A kiedy wyszeptałem: „Maile”, prychnęła: „Nareszcie. Zawsze tak jest, że gdy Pan Bóg zamyka drzwi. to zostawia uchylone okno”, dodała i wetknęła mi w ręce płócienną torbę pełną książek. Jeżeli nie o to chodziło tej zbzikowanej staruszce, to z góry przepraszam, ale chyba tym razem się nie mylę. Zaczynam więc od początku, tak jak powinno być. I stąd nagłówek mojego listu. Jedną z książek, jaką dostałem od pani Leontyny, są listy Jana Sobieskiego do Marysieńki. On właśnie tak do niej pisał. Brzmi tajemniczo? Może. Ale bardzo Cię kocham i nie zamierzam odpuścić. Nawet jeżeli jedyne, co mi pozostanie, to zasypanie Cię listami. Potem może pozwolisz mi powiedzieć sobie prosto w oczy to wszystko, o czym będę pisał. Teraz chciałbym Ci tylko zakomunikować, że nie było mnie przez kilka dni, bo usiłowałem wszystko załatwić. Poza tym poczucie obowiązku nie pozwoliło mi na zupełne opuszczenie Danusi. Wiem, nie powinienem o niej wspominać, ale przez to ona wcale nie zniknie. Co więcej, jej pomoc będzie mi bardzo potrzebna podczas drogi powrotnej do Ciebie. Mam nadzieję, że powrót… Ale na to chyba za wcześnie. Po kolei, powolutku… Kolejny list niebawem. Całuję wszystkie śliczności od i najukochańszej mojej Madeleine.
włosa
głowy
aż
do
najwdzięczniejszych
stopeczek
najśliczniejszej
PS To oczywiście zaczerpnięte z Sobieskiego.
– Rzeczywiście zwariował – wyszeptała i poczuła, jak usta rozciągają jej się w mimowolnym uśmiechu. Nie zapomniał więc o niej, nie zrezygnował. Wariat czy nie, ale się martwi. No, no, no – skarciła samą siebie. – Bez przesady. Nie zapominajmy, że to jednak drań. Ale mój – podszepnął jej natychmiast wybaczający głos i zerwała się jak oparzona. – O nie! Nie ma tak łatwo. Nie bądź głupia, Madeleine. Jeden mail wiosny nie czyni i nie jest żadnym dowodem. Niech się trochę jeszcze postara, udowodni. Ostatecznie to on w kółko powtarzał, iż mężczyźni stworzeni są do zdobywania, do walki. Skoro tak, proszę bardzo! Niech zdobywa i walczy – pomyślała buńczucznie, skrzętnie ukrywając przed sobą, jak wielką ulgę sprawiły jej słowa listu. Kamień, a właściwie głaz, spadł jej z serca i motyle zastąpiły miejsce obręczy. W końcu oznajmił, że kocha i że nie odpuści… I napisał. To niech jeszcze trochę popisze – uśmiechnęła się do siebie, wchodząc do łazienki. – Kochana pani Leontyna. Będę musiała jej podziękować. Po wczorajszej niepogodzie zarówno za oknem, jak i w jej duszy nie pozostał nawet najmniejszy ślad. *** Do kancelarii dotarła dosłownie w ostatniej chwili. Trochę pobłądziła i zamiast spacerować, niemal biegła, by się nie spóźnić. Nie miała kiedy podziwiać zabytkowych kamienic, roztkliwiać się nad urokami bocznych uliczek i zaglądać do wnętrz kawiarni. Kancelaria mieściła się w starym budynku na pierwszym piętrze. Madeleine, odmykając starą, kutą bramę, poczuła się tak, jakby właśnie przekraczała wrota do przeszłości. Sekretarka, siedząca za ciężkim dębowym biurkiem, na jej widok uśmiechnęła się serdecznie i zaprowadziła do biura mecenasa.
− Bonjour. – Wyciągnął do niej rękę starszy szpakowaty pan w okularach. – Długo kazała nam pani na siebie czekać, ale było warto – zapewnił, obrzucając ją pełnym uznania spojrzeniem i szarmancko odsuwając krzesło przy małym stoliczku, na którym po chwili pojawiła się kawa dostarczona przez sekretarkę. – Nazywam się Alexandre Debré, pełniłem, a właściwie nadal pełnię, obowiązki pełnomocnika pana Jacques’a Bellemare’a, pani wuja. Czekałem na panią z niecierpliwością, bo jeden z warunków Jacques’a, pozwolę sobie tak go nazywać, bo poza interesami łączyła nas wieloletnia przyjaźń, wiązał się z przekazaniem pani osobiście pewnych dokumentów i instrukcji – rozpoczął, wyciągając z szafki pod biurkiem małe drewniane pudełko. – Pozwoli pani, pani Madeleine, że najpierw przekażę pani wszystko, a dopiero potem odpowiem na wszystkie pytania i wyjaśnię ewentualne niejasne kwestie. A więc zaczynajmy – westchnął i położył dłonie na pudełku. Mówił długo i szczegółowo. Madeleine nawet nie usiłowała mu przerywać zbyt zdumiona tym, co usłyszała. − Starałem się wytłumaczyć to w miarę klarownie – zakończył, spoglądając na nią znad okularów. – Co prawda, mówi pani znakomicie po francusku, ale czy na pewno wszystko pani zrozumiała? − Nie, prawdę mówiąc, niewiele. Czy to ma być jakaś gra? − Skądże. Pani wuj był bardzo poważnym człowiekiem, oczywiście niepozbawionym poczucia humoru, jednak na pewno w tak ważkich sprawach nie pozwoliłby sobie na żadne kpiny. − Czyli nic mi pan nie powie? Leciałam tutaj po to, by pan mógł mi wręczyć listy? Naprawdę? − Powiedziałem wszystko, co mogę! Nawet wymieniłem kwotę, jaką Jacques pani zapisał. Proszę mnie jednak zrozumieć, muszę postępować zgodnie z wolą zmarłego i choć wiem, co pani przekazał, muszę zadbać, by jego zalecenia zostały wypełnione. Dlatego teraz mogę przekazać tylko zawartość tej skrzynki i ponumerowane kolejno listy. Jacques prosił, by otwierała je pani we właściwej kolejności. Pierwszy proszę otworzyć tutaj. Wyjdę, by mogła pani zapoznać się z pismem w spokoju – dodał, wręczając Magdzie trzy koperty. Przez chwilę obracała je w palcach, aż w końcu wybrała tę z cyferką jeden i zdecydowanym ruchem rozerwała. Droga Madeleine, zapewne dziwisz się, że zamiast przyzwoitego, standardowego testamentu dostajesz takie zalecenie. Wbrew pozorom, Twój nieznany wuj, francuski oryginał, nie był jednak dziwakiem i ekscentrykiem. Właściwie to nie miałbym nic przeciwko temu, byś tak o mnie myślała. To nawet mogłoby być miłe, gdyż wiodłem żywot raczej spokojnego, a niekiedy nawet nudnawego pana. Lubiłem dobre wino, jedzenie i święty spokój. I może się zdziwisz, ale świadomość tego, że gdzieś tam daleko jesteś, też lubiłem. Sam, jak już pewnie wiesz, nie miałem dzieci ani bliskiej rodziny, prawie… Pozostaje Joséphine. Pokrzepiająco na mnie działała wiedza o tym, iż jednak część mojej krwi, pośredniej, bo pośredniej, ale jednak rodzinnej, płynie w Twoich żyłach. W dalekiej i obcej Polsce. Los jednak dziwnie się plecie i często to, co dalekie, staje się bliskie… Ale teraz nie o tym, tylko o testamencie, gdyż poza tymi listami jest oczywiście spisany porządny dokument. Gdy dowiedziałem się o moim stanie, postanowiłem załatwić to,
co trzeba. Nawet nie wiesz, jaką ulgę czuję, zostawiając Ci cząstkę siebie. W pudełku od mecenasa są wszystkie najważniejsze dla mnie pamiątki. Zdjęcia rodzinne, fragmenty pamiętników, listów, kwitów… Kawałki historii rodzinnej, którą może kiedyś zechcesz włączyć do swojej. Ostatecznie, choć mój brat był bydlakiem (wiem, o zmarłych nie mówi się źle, ale skoro już niedługo do niego dołączę, mogę sobie pozwolić na więcej), to jednak Twoim ojcem, a więc nasza historia jest też Twoja. I Twoich dzieci. Oczywiście zrobisz z tym, co chcesz. To tyle tytułem wstępu. Teraz chciałbym wyjaśnić, na czym ma polegać rzecz z listami. Ten pierwszy zaprowadzi Cię do mieszkania. Spotkasz w nim Joséphine. Jest moją kochanką. Z rozmysłem nie używam tego paskudnego słowa „konkubina”, kochanka jest o wiele lepsza. To pierwsza część mojego dziedzictwa. Aż żałuję, że nie widzę Twojej miny, musi być bezcenna. Pokażcie mi kogoś, kto odziedziczył w spadku kochankę! Ale już na poważnie. Sprawa jest bardzo skomplikowana. Joséphine jest… Jakby to delikatnie ująć? Specyficzna. I nie ma nikogo poza mną, a skoro czytasz ten list, mnie też już w jej życiu zabrakło. Jej całym światem jest to mieszkanie i wszystko, co się w nim znajduje. Ono oczywiście też przejdzie na Twoją własność w odpowiednim czasie, gdy moja kochanka już do mnie dołączy. Chciałbym, byś do niej poszła. Ma ci coś do przekazania. Z pewnością po tej wizycie i Ty będziesz mogła przekazać coś jej. Wiem to, bo jesteś mądra, Twoja mama sporo mi o Tobie opowiadała. Joséphine za nic nie przyjęłaby tego ode mnie. Zawsze powtarzała, iż jest ze mną tylko i wyłącznie dlatego, że mnie kocha, a nie dla potencjalnych korzyści. Doceniam to, ale z czegoś musi żyć. Nie chciałbym, by kobietę, która przez dużą część swojego i mojego życia zwyczajnie mnie kochała, dotknęła nędza. Przyjmij uściski od nieznanego, ale oddanego wuja. Z poważaniem Jacques PS Listy otwieraj po kolei. Uwierz, to konieczne, by prowadziły Cię krok po kroku i byś wszystko zrozumiała.
Jeszcze przez chwilę patrzyła na starannie wykaligrafowany list. Napisał go ktoś… Nie, nie ktoś, tylko wuj Jacques, który zostawił jej w spadku, bagatelka, swoją kochankę Joséphine i jakąś supertajną, zagmatwaną misję. Wariactwo – pomyślała, wzruszając ramionami. – Czyste szaleństwo. Zresztą właściwie co mi szkodzi, zrobić to, o co prosi? W tym samym momencie jej rozmyślania przerwał mecenas, zaglądając przez uchylone drzwi. − Można już? – zapytał. Madeleine twierdząco skinęła głową. − Proszę. Skoro wie pan, co zawierają te listy, nie muszę tłumaczyć, jaki będzie mój następny krok. − Nie musi pani. Pozwolę sobie zatelefonować do madame Joséphine i umówić panie na spotkanie. Powiedzmy… teraz? − Ale tak już? − A na co czekać? – zapytał mecenas retorycznie i sięgnął po telefon. W duchu przyznała mu rację. Musiała jak najszybciej uporać się z tym wszystkim. − Madame czeka na panią. – Mecenas odłożył słuchawkę i spojrzał Madeleine w oczy. – Po tej wizycie będziemy mogli podpisać pierwszą część testamentu. − To testament ma części? – zdumiała się Magda.
− Ten tak, lecz proszę uwierzyć, że jest to konieczne. Jacques chciał, by była pani w pełni świadoma tego, co na panią spada. − Zabrzmiało groźnie – mruknęła Madeleine. − Nie miało mieć takiego wydźwięku. Nie mogę zdradzić, co zawierają listy, ale z ręką na sercu mogę zapewnić, iż nie musi się pani obawiać. Kolejny list proszę otworzyć dopiero po podpisaniu kolejnej części testamentu. − A jeśli nie wytrzymam i zajrzę do niego przed czasem? − Nie mnie oceniać. To wola Jacques’a, czyli w tej chwili wola zmarłego, a ostatnie przykazania na łożu śmierci rzecz święta… Taksówka już podjechała – dodał, podchodząc do okna i wyglądając na ulicę. – W innym przypadku towarzyszyłbym pani, ale jedzie pani do Joséphine. − Aha. I to ma wszystko wyjaśniać – mruknęła do siebie po polsku. Po chwili opuściła kancelarię odprowadzana uprzejmym uśmiechem sekretarki i pomknęła na tylnym siedzeniu taksówki ku tajemniczej kochance wuja. Cóż, niech się dzieje wola nieba – pomyślała, zerkając przez okno na mijane domy, chodniki pełne ludzi i małe piekarenki, pod którymi w ogonkach stali wygłodniali turyści. Paryż zza szyb auta wyglądał dość pociągająco. Na razie jednak musiała zadowolić się jedynie patrzeniem. Mecenas narzucił szybkie tempo. A zawsze czytała, że we Francji wszystkie formalności załatwia się mozolnie. Albo książki kłamały, albo jej przypadek był zgoła wyjątkowy. *** Joséphine mieszkała w starej kamienicy. Dlaczego mnie to nie dziwi? – pomyślała Magda, uśmiechając się z lekkim przekąsem. – Tu chyba nie można inaczej. Stare, nasiąknięte historią mury… Weszła po trzech schodkach, otworzyła ciężkie drzwi i w tej samej chwili dwie rzeczy wydarzyły się niemal równocześnie: pod nogami smyrgnęło jej coś małego i włochatego, ale zanim zdążyła wrzasnąć, prawie stratowała ją góra zwiewnych tiuli i koronek. Uskoczyła w ostatniej chwili, niestety, zwiewna koronkowa mara nie miała tyle szczęścia i zaczepiwszy bucikiem o próg, wyrżnęła u stóp zszokowanej Magdy. Dopiero po chwili dziewczyna zorientowała się, że ze sterty materiałów wyłania się kobieca głowa z misternie upiętymi włosami, i rzuciła się na pomoc. − Zostaw mnie, niemądra dziewucho, i lepiej go łap! – wrzasnęła tiulowa dama. – Tam pobiegł, o tam. – Wskazała gdzieś w głąb ulicy. – No leć! Boże, jaka ta dzisiejsza młodzież jest niegramotna! − Kto pobiegł? – wydukała ogłupiała doszczętnie Madeleine. − Kot, którego wypuściłaś! Leć i go złap! – kobieta nakazała zniecierpliwionym tonem nieznoszącym sprzeciwu, więc Magda posłusznie poleciała.
Dopiero gdy złapała zadyszkę, dotarł do niej absurd tej sytuacji. Dlaczego jej posłuchałam? – zapytała samą siebie, zatrzymując się i z trudem łapiąc oddech. I wtedy go dostrzegła. Siedział na brzegu chodnika, z napuszonym ogonem i dumnym wyrazem pyska, łypiąc na nią zmrużonymi zielonymi oczami. − A więc tu jesteś – mruknęła natychmiast, zapominając, że właśnie miała się wycofać z idiotycznej pogoni za zwierzakiem. – No, chodź, kici, kici, ładny, miły kiciuś. – Przykucnęła, wyciągając rękę, ale wystarczyło jedno spojrzenie, by zmieniła zdanie. To nie zadziała. Kot miał dokładnie taką samą minę jak Katastrofa, gdy chciała dać domownikom do zrozumienia, iż nic a nic nie obchodzą jej ludzie, a już tym bardziej ich życzenia i plany. – Dobrze, futrzana kupo kłaków. Skoro tak, to weźmiemy cię sposobem. Katastrofa mnie wyszkoliła i już wiem, co z takimi buntownikami się robi – mruczała, szukając w torebce kluczy przypiętych do smyczy z pękiem sztucznych piórek, jaką dostała od Marcysi na Dzień Mamy. Kiedy położyła smycz na ziemi, przesuwając zachęcająco piórka tuż przed nosem kota, ten od razu chwycił przynętę i to wystarczyło, by wykorzystując jego skupienie na pierzastej zwierzynie, jednym sprawnym ruchem złapać go za kark. Jednak nie doceniła przeciwnika. Kocur wywinął się i boleśnie wbił pazury w jej rękę. − O ty skurczybyku – zajęczała, ale nie wypuściła zdobyczy. – Przycisnęła go do chodnika i mocniej chwyciła za skórę na grzbiecie. – No widzisz, wizyty u weterynarza do czegoś się przydały – zwróciła się do niego, gdy prychając, zawisł bezwładny niczym worek. – Tam mi pokazano, jak sobie radzić z takimi delikwentami. Dogadalibyście się z Katastrofą – ciągnęła, maszerując z jak najdalej od siebie wyciągniętą ręką z kotem – albo pralibyście się nieustannie. Taka gorąca miłość, wiesz, jak z tej piosenki: Pomimo to Stach kochał swoją Hankę, Choć nieraz bił, katował aż do krwi, Lecz kiedy znów przepraszał swą bogdankę, To czułe słowa do uszu szeptał jej.
Ale nie, nie możesz wiedzieć. W końcu jesteś francuskim kocim arystokratą. Pewnie nigdy w życiu nie słyszałeś swojskiego Staśka Wielanka. Zamilkła nagle, gdy zauważyła, że kilka osób ogląda się za nią z zainteresowaniem, a nawet lekkim uśmieszkiem. Matko, idę paryską ulicą i gadam do kota! – jęknęła w duchu i przyspieszyła kroku. Poza tym schwytana kicia zbierała siły i szykowała się do ataku, czego Magda stanowczo wolała uniknąć. Skoro już złapałam tę dziką furię, wolałabym przekazać ją w stęsknione ręce tej dziwnej damy – pomyślała i z ulgą zobaczyła idące w ich kierunku falbany, zwoje i draperie koronek.
*** Na ich widok kobieta przystanęła i najpierw załamała ręce, a potem natychmiast je wyciągnęła, niemal wydzierając Magdzie odzyskanego pupila. Jeżeli dziewczyna spodziewała się podziękowań, była w błędzie. Dama spojrzała na nią wyniośle, poprawiła koronkowy peniuar i z dezaprobatą pokręciła głową. − Jak ty go niesiesz! Biedak na pewno ma już naderwaną skórę! − Biedak! – parsknęła Madeleine. – Ta bestia rzuciła się na mnie z pazurami! − Bo do moich kotów trzeba mieć odpowiednie podejście! Są wysublimowane i… − Taki wysublimowany, a dał się złapać na stary numer ze sznurkiem. − Co chcesz, to w końcu kocur. – Wzruszyła ramionami. – A oni są jak mężczyźni. I jednym, i drugim wystarczy pomachać przed oczami czymś atrakcyjnym i już tracą głowę. A teraz pospieszmy się, bo czekam na kogoś. Nie chciałabym, żeby dziewczyna pocałowała klamkę. − Czeka pani na kogoś? Na kobietę? – Madeleine przystanęła tknięta nagłym przeczuciem. − Tak, a co w tym dziwnego? − Madame Joséphine, jak mniemam – bardziej stwierdziła niż spytała. − Dokładnie. Ach, więc to ty – na twarzy Joséphine pojawił się nieznaczny, prawie niewidoczny uśmiech. − No, na to wygląda. Tylko mi może przydarzyć się takie wejście – mruknęła Madeleine. – Wyobrażam sobie, co pani o mnie myśli. − Zapewne to samo, co i ty mogłabyś pomyśleć o mnie. Czuj się wyróżniona, bo rzadko kogo witam, padając mu do stóp – powiedziała, mrużąc szelmowsko starannie umalowane oczy. – Właśnie o mało co nie zadeptałaś i nie zagubiłaś swojego wuja. − Słucham? – Magda w osłupieniu popatrzyła na idącą obok niej kobietę. − Tak, to jest właśnie nasz kochany Jacques. − Znaczy się uważa pani, że ten kocur jest moim krewnym? – upewniła się na wszelki wypadek. − Oczywiście. Znalazłam go dzień po śmierci Jacques’a. Wystarczyło, by na mnie spojrzał, i już wiedziałam… Wrócił do mnie. − Aha, a tak dokładniej, to po czym pani to poznała? – zapytała, myśląc, iż biedna kobieta postradała zmysły z rozpaczy. − Serce mi powiedziało – odparła krótko. – A teraz chodź, wszystko opowiem ci w środku, przy kawie i rogalikach z czereśniowymi konfiturami. Jacques prosił, bym ci wszystko przekazała, prawda, kochanie? – zwróciła się do kocura w objęciach. – Sam byś to zrobił, gdybyś tylko mógł mówić. − Miau – zgodził się z nią kot, a Madeleine z lekką zgrozą przewróciła oczami.
Jak to wuj Jacques określił w liście? Specyficzna. No to wyjątkowo łagodnie to ujął – pomyślała i wkroczyła za Joséphine w półmrok przedsionka. *** Gdy Madeleine myślała o mieszkaniu Joséphine (wciąż nie mogło do niej dotrzeć, że w przyszłości to będzie jej mieszkanie), oczami wyobraźni widziała dwa maleńkie pokoiki, przytulną kuchenkę i mikroskopijną łazienkę. To, co zobaczyła, wprawiło ją w zdumienie. Maleńkie paryskie mieszkanko (zazwyczaj takie pokazywano w filmach) okazało się ogromnym, zajmującym całe piętro apartamentem. Gospodyni zdawała się nie dostrzegać jej zaskoczenia. Nie skomentowała również, gdy Madeleine zrobiła wielkie oczy na widok współlokatorów damy w koronkach. Wszędzie, gdziekolwiek się obejrzała, leżały, chodziły, siedziały i myły się koty najróżniejszej maści i wielkości. − To są moje dzieciaczki – przemówiła Joséphine, stawiając na intarsjowanym stoliku porcelanowe filiżanki z kawą. – Zawsze chciałam mieć dużą rodzinę, los jednak zdecydował inaczej. Gdy się okazało, że nie mogę mieć dzieci, trochę się posmuciłam, powyrzekałam na niesprawiedliwość, a potem znudziło mi się – powiedziała w taki sposób, jakby mówiła nie o swoim życiu, ale o pogodzie za oknem. – Nigdy nie lubiłam zbyt długo się smucić ani zadręczać otoczenia swoimi problemami. Wzięłam więc sobie kota. Niejako w zastępstwie. Nie powinno się jednak mieć jedynaków, nie chowają się dobrze, dlatego z czasem pojawił się drugi i trzeci… − A ile ich jest teraz? – Madeleine zanim usiadła, przezornie sprawdziła, czy fotel na pewno jest pusty. − Szesnaście. Każdy szczególny. Leonardo da Vinci mówił: „Najmarniejszy kot jest arcydziełem”. A poza tym wierzę, iż każdy z nich jest wcieleniem jakiegoś wielkiego człowieka. Ta dama na oknie to na pewno Maria Antonina. Uwielbia ciastka. Widziałaś kota pożerającego słodkości w każdej postaci? − Tak, też mam kotkę, jedynaczkę jak na razie… Magda usilnie próbowała odnaleźć się w tej nowej i nieco dziwnej sytuacji. Wrzucona do domu z szesnastoma kotami, z których każdy okazał się wcieleniem jakiejś wielkiej osobistości, przy jednym stole z kobietą matkującą futrzakom, bo nie mogła zostać mamą, nie mogła w żaden sposób zebrać rozpierzchniętych myśli. Na całe szczęście nie musiała się zbytnio wysilać, bo to Joséphine wzięła na siebie sterowanie rozmową. − Dobrze, to teraz powiem ci wszystko, co powinnaś wiedzieć. Jacques prosił, bym ci wszystko przekazała. Oczywiście mógł to zrobić Alexandre, ale cóż pożytecznego mógłby powiedzieć? – Wpiła w Magdę brązowe spojrzenie, a upięte na czubku głowy loczki zachwiały się w niemym pytaniu. − Zapewne nic – wybąkała skonsternowana. − Właśnie, nic. Mógłby wspomnieć o kilku sklepikach z modnymi ubraniami, ale nic więcej. A ja ci
mogę o nich opowiedzieć, przekazać, jak je prowadziliśmy, dać wskazówki… − Madame Joséphine… – przerwała jej Magda. − Mów mi po prostu: Joséphine. Jacques był twoim wujem, a ja nie mogąc być ciotką, chciałabym przynajmniej być odrobinę bliżej. Ta madame wprowadza nieznośny dystans. − Mogę mówić: ciociu Joséphine – uśmiechnęła się Madeleine. – Jeżeli tylko nie będzie ci to przeszkadzało. − Absolutnie, skoro twój wuj to wuj, ja mogę być przyszywaną paryską ciotką. Macochą bym nie chciała, musiałabym nabyć cechy czarnego charakteru, by stać się wiarygodna, ale ciotka to zupełnie coś innego. Strasznie dużo mówię, prawda? To dlatego że koty są doskonałymi słuchaczami i podzieliliśmy się rolami tak, by każdy znalazł miejsce dla siebie. To o co pytałaś? − O sklepy. Nie wiem, o czym mówisz, ciociu Joséphine. − Twój wuj jakiś czas temu rzucił pracę i otworzył kilka sklepików z modną odzieżą. Ostatnio otworzyliśmy kolejne dwa punkty z rzeczami retro. Stały się na powrót modne. Mamy nawet swoje krawcowe i modystki. − O kurczę – wyszeptała Magda, patrząc na zaróżowione policzki Joséphine. Nagle przypomniała sobie słowa z listu od wuja. I wszystko stało się jasne. – Brzmi pięknie! Mogłabyś mnie zabrać na wycieczkę i pokazać te sklepy? – zapytała, postanawiając działać ostrożnie, by nie wzbudzić w kobiecie podejrzeń. − Oczywiście. Zresztą czuję się do tego zobowiązana – uśmiechnęła się. – Obiecałam twojemu wujkowi wszystko osobiście ci przekazać. – I choć bardzo starała się to ukryć przed gościem, jej oczy posmutniały. Właśnie dzięki temu Madeleine zyskała pewność, że właściwie odczytała intencje wuja. *** U Joséphine siedziała aż do wieczora. Świeżo nabyta ciotka wcale nie chciała zostawać sama. Z chęcią opowiadała o wuju, ich wspólnym życiu i podróżach. Wyłaniał się z tych opowieści obraz dobrego, ciepłego człowieka. Jedno tylko zdumiało Magdę. Gdy Joséphine w pewnym momencie zaczęła mówić o jakimś wyjeździe, który miał coś ważnego odkryć, nagle zamilkła i posłała jej spłoszone spojrzenie, a zmieszanie próbowała pokryć niefrasobliwym machnięciem dłoni. − A co ja ci zresztą będę głowę truła – powiedziała lekko. – Niepotrzebnie zatrzymałaś się w hotelu. Mogłaś przecież spać tutaj, w końcu teraz to twoje mieszkanie. To też będziemy musiały omówić. − Tak, wiem – zgodziła się Magda bez oporów. – Porozmawiamy o tym, lecz już nie dzisiaj. Muszę wracać, bo zrobiło się późno, a jutrzejszy poranek mamy zaplanowany – powiedziała i szybciutko zebrała się do wyjścia.
Tym razem pokój hotelowy już nie wydawał jej się bezosobowy. Z ulgą powitała ciszę i od razu położyła się do łóżka. Pomimo ogromnej sympatii, jaką wzbudziła w niej ciotka Joséphine, nie żałowała, że zatrzymała się w hotelu. Stanowczo potrzebowała odetchnąć i pobyć sama ze swoimi myślami. Rozgryzła już, o co chodziło wujowi. Wpadła też na świetny pomysł, ale najpierw musiała wszystko dobrze zaplanować. A do tego potrzebowała spokoju. *** Następny dzień upłynął na oglądaniu sklepików, których stała się właścicielką. Były piękne i doskonale zaopatrzone, a w dwóch z nich zrobiła zakupy dla siebie. Szczególnie zachwyciła się tymi z artykułami retro. Te wszystkie kapelusze, koronkowe rękawiczki i futrzane mufki – aż nie mogła stamtąd wyjść. Dodatkowo ku swojemu ogromnemu zaskoczeniu stwierdziła, że Joséphine jest doskonałą kompanką zakupów. Razem z nią przeglądała to, co umieszczono na wieszakach, przymierzała kapelusze (dwa z nich znalazły się w torbach szanownej paryskiej ciotki) i mierzyła rękawiczki. Madeleine już poprzedniego dnia, gdy minął pierwszy szok, poczuła do niej nić sympatii, a z każdą godziną to uczucie się pogłębiało. Gdy już obeszły wszystkie sklepy, Joséphine nie chciała nawet słyszeć o powrocie Magdy do hotelu. − Absolutnie nie! Pójdziemy do mnie i wypijemy nalewkę z malin. Już dwa lata stoi i czeka na właściwą okazję i towarzystwo. I zjemy obiad. Zamówiłam w najlepszej restauracji w okolicy. Mam tam znajomego kelnera, przyślą nam taksówką – zarządziła, poprawiając długą falbaniastą spódnicę, co rusz zsuwającą się na biodra. Oczywiście dół miała zakończony koronką (najwyraźniej Francuzka przejawiała wyraźną słabość do tego materiału). − Skoro tak mówisz. – Magda nie zamierzała oponować. Wręcz przeciwnie, plan Joséphine był jej niebywale na rękę. Nalewka i obiad powinny stworzyć odpowiednią atmosferę do przedstawienia paryskiej ciotce chytrego planu w taki sposób, by przyjęła go bez zbędnych obiekcji. Po posiłku z kieliszkiem w ręku usiadły na fotelach i od razu dołączyły do nich koty. Otoczona ich ciepłymi futerkami i mruczeniem, spojrzała na tak samo obłożoną zwierzakami Joséphine. − Piękne są te sklepy! I świetnie prowadzone. Te profesjonalne, umiejące we wszystkim doradzić dziewczyny, te rzeczy, które można kupić i na miejscu poprosić o przerobienie – w tym wszystkim widać ogromną dbałość. Muszę ci powiedzieć, że jestem nieco przerażona – dokończyła, robiąc zasępioną minę. − Czym? – zdumiała się Joséphine. − Bo ja się na tym kompletnie nie znam! − Cóż, jaki wuj, taka rodzina.
− To nie wujek zajmował się sklepikami? – Madeleine wyglądała niczym kwintesencja zdumienia, choć już wczoraj domyśliła się, jak było naprawdę. − A gdzie tam! Ja ich doglądałam. − Doskonale! Ciociu Joséphine, nawet nie wiesz, jak wielki ciężar zdjęłaś mi z serca – przerwała jej, postanawiając kuć żelazo, póki gorące. – Przecież sklepy nie mogą dostać się w nieodpowiednie ręce! Proszę, zajmij się nimi! Tak jak do tej pory. Oczywiście spiszemy odpowiednią umowę, wyznaczymy pensję i premię zależną od zysków, tak by to wszystko miało sens. − No, nie wiem… Nie po to żyłam z Jakiem, by cokolwiek od niego przyjmować… – Joséphine najwyraźniej zaczynała się wahać. − Ciociu, przecież niczego nie przyjmujesz! Ratujesz to, co razem stworzyliście, a to zupełnie coś innego. Pomagasz mi na jasno określonych warunkach, a przy okazji zdejmujesz z barków ogromny ciężar. I tak musiałabym kogoś zatrudnić, a kto zrobi to lepiej od ciebie? − Nikt – roześmiała się ciotka. − Właśnie, wiedziałam, że się dogadamy! Przy okazji mieszkanie też zostanie w dobrych rękach. − Słucham? – Joséphine zastygła z uniesionym do ust kieliszkiem. − Ja tutaj nie mogę się przeprowadzić, mam dom w Polsce, dzieci, o których ci wczoraj opowiadałam. Nie zostawię tego z dnia na dzień, bo po pierwsze, nie widzę w tym sensu, a po drugie, zwyczajnie nie chcę. Tego mieszkania nie wynajmę, bo najemców trzeba pilnować. Przecież nie będzie stało puste. Ty tu sobie mieszkaj ze swoimi kotami, a jeśli będę chciała pokazać Paryż dzieciom, odstąpisz nam jeden pokój. Sama utrzymujesz i płacisz wszystkie rachunki, więc tylko na tym zyskam. Kobieta nic nie powiedziała, tylko pokiwała głową i sięgnęła po opróżnioną w połowie karafkę z nalewką. Napełniła puste kieliszki i przeciągle popatrzyła Magdzie w oczy. − Dziękuję – powiedziała cicho. – Widzisz, ja nie jestem taką kompletną wariatką. Te wszystkie koty, kapelusze, koronki… Po prostu musiałam nauczyć się odnajdywać szczęście w małych rzeczach. Kochałam Jacques’a najbardziej na świecie, ale gdzieś tam w głębi serca i ja, i on tęskniliśmy za pełną rodziną. A ty wcale nie jesteś taka sprytna. Wiem, dla kogo to robisz: dla mnie i dla niego. Zawsze wydawało mu się, że umie mnie przechytrzyć. Zapamiętaj, Madeleine, moje słowa: mądra kobieta nigdy nie pokazuje do końca, jak głęboko sięga jej mądrość… Byłabym głupia, gdybym odrzuciła twoją propozycję, nawiasem mówiąc, bardzo uczciwą. Najbardziej bałam się jałmużny rzuconej mi z łaski, lecz ty zrobiłaś to z klasą. Doceniam – w wymownym geście położyła rękę na sercu – jednak przyjmę twoją propozycję tylko pod jednym warunkiem: będziesz mnie odwiedzać. Przyjedziesz od czasu do czasu z dziećmi, pozwolisz mi być dla nich ciocią, tak samo jak pozwoliłaś mi być nią dla siebie. Czuję się bardzo, bardzo samotna… Przyjmujesz warunki, wspólniczko? Madeleine przez moment w milczeniu patrzyła na siedzącą naprzeciw niej kobietę i czuła, jak
wzruszenie ściska jej gardło − Twoja propozycja to dla mnie zaszczyt, ciociu – powiedziała. Niewątpliwie Joséphine była z tych, co znają Józefa, a pokrewnych dusz nigdy nie powinno się porzucać i zostawiać samym sobie. *** Kolejne dni upłynęły jej na załatwianiu formalności, podpisywaniu upoważnień, zlecaniu i przenoszeniu obowiązków. Biegała po urzędach, spotykała się z ludźmi, dopinała wszystko na ostatni guzik. Wieczory spędzała z Joséphine i jej kotami. Wszystkie zdążyły do niej przywyknąć. Jedynie Jacques, potencjalne wcielenie wuja, unikał jej jak ognia i udawał, iż Magda nie istnieje. Nadal nie mógł jej wybaczyć, że bezpardonowo chwyciła go za kark, pozbawiając kociej godności. Gdy wracała do hotelu, energii starczało jej jedynie na to, by sprawdzać pocztę i czytać listy od Michała, który zgodnie z obietnicą nie zakończył na tym pierwszym. Dwa dni później dostała od niego taką wiadomość: Od: michał
[email protected] Do:
[email protected] Temat: Dylemat współczesnego faceta nieumiejętnie podszywającego się pod amanta z dawnych lat. Najzacniejsza Pani Zanim przejdę do meritum, od razu zastrzegam, że będzie to zapewne najdziwniejszy list, jaki dostałaś. W każdym razie zaczynam powoli rozumieć tych dawnych kawalerów i ich wybranki serca. I widzę, jak daleko mi jest do takiego dawnego romantycznego jegomościa… Zobacz, nawet wysławiać się porządnie nie umiem. Ta Twoja Pani Leontyna doskonale wiedziała, co robi, dając mi naręcze pachnących kurzem książek. Sam w życiu bym sobie nie poradził. Całym sercem pragnę, byś dała mi szansę, a jeżeli jej nie dostanę, niech przynajmniej zostanie coś po mnie w Twoim życiu. Nawet jeśli to będą tylko te słowa… A więc, moja najukochańsza, zaczynam… (zobacz, jak dobrze mi idzie, „najukochańsza” weszło już na stałe do mojego słownika). Najzacniejsza Pani Od chwili gdy panią pierwszy raz ujrzałem na majówce, wyryło się anielskie Twe oblicze na zawsze w mem sercu i czarująca jej postać ustawicznie mi stoi przed oczyma. Nadto dowiedziałem się od ludzi, posiadających zupełne moje zaufanie, tyle pięknych i dobrych rzeczy o Pani, że jest mojem najgorętszym pragnieniem poznać Cię bliżej. Ponieważ atoli, z jednej strony, nie chciałbym obrazić natrętnością, z drugiej zaś, nie lubię się do celu zbliżać ścieżkami skrytemi, przeto udaję się do Pani z niniejszym listem otwarcie, błagając o łaskawe oświadczenie, czybym mógł mieć choćby tylko iskrę nadziei, że Pani z czasem zechce mi być wzajemną. Niechże Pani raczy powiadomić o niniejszym liście swych zacnych rodziców, gdyż tylko za ich przyzwoleniem wstąpiłbym do domu państwa. W razie gdyby serce najzacniejszej Pani już było zajętem, co przecież według wszystkiego, czego się dotychczas dowiedziałem, nie zdaje mi się prawdopodobnem, lub jakie inne przeszkody stawiały zaporę mym szczerym zamiarom, to błagam o otwarte oświadczenie. Z najwyższym szacunkiem Michał Nie bój się, nie mam rozdwojenia osobowości ani też nie pomyliłem Cię z kimś innym. Tylko właśnie tak
powinno się między nami zacząć. Ale wiem, że to nie te czasy i możliwości. Zamiast majówki po raz pierwszy ujrzałem Cię wśród naćpanych i pijanych kolegów Kaśki. Po raz pierwszy, bo wtedy spojrzałem na Ciebie nie jak na siostrę przyjaciela, ale na kobietę. Jeśli jednak tylko chcesz, od razu po Twoim powrocie zabiorę Cię na sierpniówkę czy wrześniówkę. Wybacz, ale do kolejnej majówki nie doczekam, bo to rok bez mała. Potem wszystko się zgadza, Twa anielska twarz i czarująca postać… Gość ani chybi musiał Cię znać, skoro tak wiarygodnie Cię opisał. No i zgadzam się też z tym błaganiem o łaskawe oświadczenie, czybym mógł mieć choćby tylko iskrę nadziei, że z czasem zechcesz na powrót mi być wzajemną. Dalej jest nieco gorzej, bo z całą stanowczością oświadczam, że zamierzam być natrętny, i mam ogromną nadzieję, iż Twoje serce jest już zajęte i choć wybranek Twój niedoszły okazał się idiotą pierwszej wody, dasz mu jeszcze szansę. O domu Twych rodziców wolę nawet nie myśleć, bo Twoja mama dała mi wyraźnie do zrozumienia, że uważa mnie za łajdaka. Trudno zresztą jej się dziwić. Gdyby ktoś wywinął taki numer mojej córce, udusiłbym go gołymi rękami. No tak… Ewidentnie nie nadaję się na romantyka z dawnych czasów. Nie znam się zbytnio, ale raczej wtedy starający się o względy panny nie wspominał nawet półsłówkiem o dzieciach. Tylko jak nie mówić o potomstwie, skoro już mamy w domu całkiem spory przychówek… Leontyna rzuciła mnie naprawdę na głęboką wodę, choć wiem, co jej przyświecało. Dotarło w końcu do mnie, że między nami zabrakło tego… No, tego pierwszego szaleństwa zakochania, tego patrzenia sobie w oczy, nieśmiałych pocałunków… Choć to Ty ponosisz główną winę, bo ni mniej, ni więcej zostałem siłą wciągnięty do Twojej sypialni. Co oczywiście wspominam bardzo mile. O rany, naprawdę nie nadaję się na dżentelmena starej daty. Pewnie prędzej wybaczono by mi aluzje dotyczące dzieci niż sypialni, choć jedno z drugim jest nierozerwalnie związane i nie rozumiem, po co te ceregiele. Na sam koniec ośmielę się wspomnieć o tym, co stało się w Malowniczem. Wprawdzie w moich słowach o Tobie było sporo prawdy, ale i tak żałuję, że w porę nie ugryzłem się w język. Ty też nie przebierałaś w słowach i miałaś dużo racji. W każdym razie nie chcę uciekać przed odpowiedzialnością. Zamierzam zrobić wszystko, by wyprostować to, co pogmatwałem. Zrobię naprawdę wszystko, bo powiedzenie, iż każdy zasługuje na drugą szansę, nie jest wcale takie głupie. PS W książkach od właścicielki Kuferka jest również wzór listu, który nękana panna może wysłać natarczywemu wielbicielowi. Obyś nie posiadała tej publikacji i nie chciała z niej skorzystać. Twój Michał
Na ten list również nie odpisała, choć aż świerzbiły ją palce. Nie zamierzała jednak zbyt szybko ulec, nie chciała, by Michał poczuł się zbyt pewnie. Coś jej podpowiadało, że to jeszcze nie jest dobry moment na wybaczający i oczyszczający z zarzutów list. Wspomnienie Danki nadal burzyło jej krew w żyłach i powodowało bolesne kłucie w okolicach serca, jednak emocje powoli ustępowały i do głosu dochodził rozsądek. A ten podpowiadał, że przecież w końcu będą musieli porozmawiać, wszystko sobie wyjaśnić i postanowić co dalej. Może list nie byłby najgorszym początkiem? – zastanawiała się, czytając po raz kolejny wiadomości od Michała. Jego słowa sprawiały, iż tęskniła za nim jeszcze bardziej, choć wciąż nie mogła zapomnieć o bólu, jaki jej sprawił. Od: michał
[email protected] Do:
[email protected] Temat: Odezwij się, niedobra! Madeleine! Gdzie Ty się podziewasz? Okrutnico jedna, żeby ani jednego słowa, ani jednej literki! Napisz chociaż, czy
żyjesz… Miałem się uzbroić w cierpliwość, nie naciskać, działać powoli i krok po kroku, byś nie poczuła się osaczona. Nie wiem, dlaczego sądziłem, iż ci dawni amanci tak właśnie postępowali. Niech idą do diabła! Chcę Cię osaczać, nie w mojej naturze leży drobienie w miejscu. Ja zawsze byłem z tych, co to skaczą na głęboką wodę, a dziś w nocy obudziłem się zlany potem z przeświadczeniem, że coś złego stało się Tobie albo dzieciom. Dzwoniłem do Twojej mamy, ale nie odbiera. Dzwoniłem do Ciebie, ale chyba odrzuciłaś na stałe połączenia ode mnie. Nocne widziadła nadal nie dają mi spokoju. Widzisz, jednak te wszystkie lektury od pani Leontyny pozostawiły we mnie jakiś ślad. Może i nie jestem idealnym absztyfikantem z zamierzchłej przeszłości, ale udzieliła mi się ich wiara w rzeczy nadprzyrodzone (sny, bo zjaw na razie, Bogu dziękować, nie widuję). Bądź człowiekiem i daj znak, że wszystko w porządku… Twój na wieki Michał PS Nie spocząłem na laurach, nie ćwiczę tylko sztuki epistolografii, działam i staram się naprawić błędy. Chciałbym, byś to wiedziała.
Dopiero po tym liście postanowiła odpisać, bardziej z przekory niż z potrzeby serca. Zastanawiała się nad każdym słowem i zanim ostatecznie wysłała wiadomość, kilkanaście razy ją poprawiała. Od:
[email protected] Do: michał
[email protected] Temat: hm, hm, hm… Michale nękany przez wyrzuty sumienia, które opacznie bierzesz za sny prorocze! Odpowiem zbiorczo na wszystkie listy od Ciebie. Jak widzisz, żyję, nic mi nie jest, mam się doskonale. Twoje sny są li tylko wytworem Twojej chorej wyobraźni, a nie przeczuciami płynącymi z głębi serca. Szaleństw, o których wspominasz, nie brak mi w ogóle i tym tropem nie idź. A wzór listu do odrzuconego absztyfikanta postaram się zdobyć i trzymać w zanadrzu, gdyż przydać się może. Madeleine
Odpowiedź dostała jeszcze tego samego wieczora: Od: michał
[email protected] Do:
[email protected] Temat: Z serca na stopę Najdroższa Madeleine, ciężar niepokoju spadł mi z serca prosto na stopę. Żyjesz – a to najważniejsze! Natomiast ani słowem nie wspominasz, gdzie jesteś, z kim (jestem fatalnie, wprost chorobliwie zazdrosny). Mimo to jestem niebywale szczęśliwy, gdyż w końcu napisałaś mi choć parę słów. Wprawdzie przy moich wypieszczonych, długaśnych listach ten Twój wypada dość blado, jednak wzbudził we mnie ogromną radość i nadzieję. Jest szansa, że kiedyś jeszcze ze mną porozmawiasz. I skoro już wspomniałaś o liście do natrętnego kochanka, uznaję, iż przemawia przez Ciebie tylko ciekawość, a nie chęć skorzystania ze wzoru. Dlatego przesyłam Ci poniżej przepisany z dbałością o każdą literkę i detal. Twój gotowy na wszystko, Michał Odpowiedź na list natarczywego kochanka. Nadzwyczaj żałuję, że Pan tak wielce się trudzisz, gdyż dotąd nie odczuwam w Pańskiej obecności najmniejszej przyjemności. Otwarcie nawet Panu wyznam, że jesteś Pan dla mnie całkiem obojętnym. Od pewnego czasu jest mi nawet Pańska znajomość wstrętną. Czy mam gust dobry lub nie, osądź Pan, jak uważasz, dość, że tylko politowanie
we mnie Pan wzbudzasz. Zatem zrób mi Pan tę łaskę i zechciej zrozumieć moje wyrazy i nie nasyłaj listami, które niesłychanie mnie nudzą. Z powyższych słów możesz Pan wywnioskować, iż jestem otwartą. Klara B. PS Tęsknię jak wariat!
Madeleine nic już na to nie odpowiedziała. Pomyślała, że chyba będzie musiała w końcu się przełamać i do niego zadzwonić, ale jeszcze nie teraz. Teraz zamierzała przeczytać kolejny list od wuja. Podpisała już pierwszą część testamentu, załatwiła wszystko, co trzeba było załatwić, by Joséphine mogła zajmować się sklepami i nadal mieszkać w mieszkaniu, które do tej pory zajmowała. Spełniła wszystkie warunki, więc mogła wreszcie otworzyć kolejną wiadomość. Zrobiła to, leżąc w łóżku, a wraz z każdym kolejnym słowem jej oczy robiły się coraz większe ze zdumienia. Właściwie to nie powinnam się temu dziwić – pomyślała, składając list i wkładając go na powrót do koperty. – Wuj już mi udowodnił, że wszystkiego można się po nim spodziewać. Tej nocy długo nie mogła usnąć. *** Następnego dnia zamówiła bilet na samolot, sprawdziła połączenia pociągów, spakowała się i spędziła ostatni wieczór z Joséphine. Na noc wróciła do hotelu i wczesnym świtem pojechała taksówką na lotnisko. Patrząc na budzący się do życia Paryż, pomyślała, że nigdy nie przypuszczała, by coś takiego w ogóle było możliwe. Wreszcie znalazła się w Paryżu, a nie zobaczyła niczego. Ani jednego miejsca, o którym dawniej marzyła. Paryż nadal stanowił dla niej białą plamę na mapie. Choć teraz będę miała po co tu wracać – pomyślała, przymykając oczy. *** Po południu dotarła pod adres wskazany w drugim liście od wuja. Rozejrzała się dookoła i jeszcze raz sprawdziła, czy na pewno jest w dobrym miejscu. Nawet zaczepiła miejscowego, prosząc o potwierdzenie nazwy miejscowości i dokładnego adresu. − Musi pani pójść tam. – Pokazał przed siebie. Poszła więc i stanęła oniemiała. O co, do diabła, może w tym chodzić? – zapytała się w duchu. – I co to wszystko ma wspólnego ze mną?
1 Fragment wiersza Anny Piwkowskiej Dopóki żyją nasze matki. 2 Ernest Hemingway Ruchome święto, w przekładzie Bronisława Zielińskiego, 1966.
KONIEC CZERWCA 1843 ROKU
Z
mierzch już zapadał, gdy na drodze prowadzącej do wsi pojawiła się zgarbiona postać, opatulona w długi pielgrzymi płaszcz. Mężczyzna szedł wolno, podpierając się sękatym, grubym kijem z zamocowaną na końcu skórą z jeża. Niejeden już raz ta kolczasta nakładka uratowała mu skórę, gdy rozjazgotane kundle usiłowały go pogryźć. Przy boku miał też przytroczony bat, ale używał go znacznie rzadziej. Psy nie były głupie. Przećwiczone kilka razy kijem i jeżową skórą, wolały zostawić go w spokoju. W miejscach, gdzie bywał częściej, nawet rozpoznawały go z daleka i umykały na jego widok z podkulonymi ogonami. I dobrze robiły, bo dzięki temu Maciej nie musiał używać bata, który smagał o wiele dotkliwiej niż kostur. A już taki miał charakter, że przemocy nie lubił, choć życie nieraz zmuszało go do zadania gwałtu swej łagodnej naturze. Podpierając się coraz mocniej kijem, głośno westchnął. Całodzienna wędrówka w upale i kurzu polnych dróg zmęczyła go i teraz ciążyła mu nawet lekka, płócienna torba wypełniona ziołami i przymocowane do pleców gęśle. Minął kilka wsi, gdzie serdecznie zapraszano go do większości chałup, bo jakaś siła pchała go wciąż przed siebie. A stary Maciej podczas wieloletniej pielgrzymki nauczył się, że czego jak czego, ale przeczuć nie należy ignorować. Był prawdziwym dziadem. Nie to co duża część żebraków i złodziejaszków, usiłujących podszyć się pod dziadów z krwi i kości. A w ostatnich latach namnożyło się tych farbowanych lisów co niemiara i tylko opinię psuli takim jak on. Oszukiwali, wykorzystywali wiarę ludzi, kradli. Nie próbował nawet zliczyć przypadków, gdy ktoś został poszkodowany przez maskującego się skutecznie oszusta. Na całe szczęście nadal w większości miejsc otwierano przed nim drzwi, bowiem przepędzenie dziada sprowadzało na dom nieszczęście. Ta wiara głęboko osiadła w sercach ludzi, dużo głębiej niż strach przed potencjalnym hochsztaplerem. Maciej w głębi duszy nie chciał wywoływać strachu, lecz doskonale wiedział, że to, co niezrozumiałe, budzi lęk. Widział dużo więcej niż zwykli śmiertelnicy, a ci wprawdzie pragnęli poznać to, co dla nich ukryte, jednak jednocześnie bali się jego umiejętności niczym diabeł święconej wody. Tak czy inaczej, dar Macieja czasem wymagał od niego poświęceń. Tak jak w tej chwili gdy nie bacząc na ból nóg i dokuczliwy skwar lejący się z nieba, szedł przed siebie, nie korzystając po drodze z proponowanej gościny. Czuł, że potrzebny jest w innym miejscu. I to potrzebny niezwłocznie. Teraz, mijając pierwsze domy we wsi, poczuł przebiegający po plecach charakterystyczny zimny dreszcz – niechybny znak, iż zbliża się do celu. Jednak żadne z okolicznych domostw go do siebie nie wołało, choć z kilku chałup wyszli do niego mieszkańcy, zagadując i serdecznie zapraszając do środka. Zatrzymywał się, odpowiadał na pytania, a na jednym z podwórek poprosił o wodę. Skwapliwie podała mu ją pulchna, rumiana kobieta, do której nóg przytulała się cała gromadka dzieci. Maciej wypił, podziękował, uczynił nad drobiazgiem znak krzyża i powędrował dalej. Gdy w oddali zamajaczyła
szeroko otwarta, bogato zdobiona, kuta brama, przyspieszył kroku. *** Za bramą ciągnęła się wiekowa lipowa aleja. Dzień chylił się ku końcowi, ale wciąż panował nieznośny upał. Nawet wejście w zacieniony lipowy tunel nie przyniosło dziadowi ulgi. W koronach drzew nie drgał ani jeden listek. Maciejowi zrobiło się nieswojo. Otaczająca go cisza miała w sobie coś nieprzyjaznego. Prosta droga w pewnym momencie rozwidliła się. Stare lipy wyznaczały trakt prowadzący w głąb parku, druga droga, obramowana dużo młodszymi drzewkami, odbijała w przeciwną stronę. Dziad przystanął na moment zdezorientowany. − Też mi coś – burknął pod nosem. – Żeby staremu, zdrożonemu wędrówką człowiekowi takie figle płatać! Rozstaje dróg wymyślać… W końcu, posapując z irytacji, dał się powieść młodym lipkom. Jak już po chwili się okazało, wybrał słusznie. Dotarł do przestronnego podwórza. Mieszkańcy dworu rozpierającego się dumnie pośrodku wielkiego terenu musieli wieść tu dostatnie życie. Budynki gospodarcze wyglądały na zadbane, przed stajnią stały osiodłane konie, z tyłu posesji rozciągał się ogród. W oddali lśniły ciemniejące wraz ze zmrokiem tafle stawów. Maciej, opierając się mocno na kiju, śmiało wszedł na podwórze i ruszył prosto ku frontowemu wejściu. Przy stajniach zatrzymała go starsza kobieta, schludnie opasana białym fartuszkiem. − Widzę, żeście zdrożeni. – Śmiało zagrodziła mu drogę. – Może wejdziecie do nas, tam, do czworaków? Właśnie będziemy siadać do wieczerzy. Jedzenia i miejsca wystarczy. A może jak byście nam po swojemu zaśpiewali, to i reszta roku łatwiejsza będzie… Wy, dziadowie, do Pana Boga macie bliżej niż ktokolwiek inny. Maciej uśmiechnął się lekko pod siwym wąsem i odmownie pokręcił głową. − Pomodlę się za ciebie i twoją rodzinę, ale dzisiaj tam muszę – powiedział, patrząc w kierunku dworu. − To nie najlepszy moment na odwiedziny u państwa – kobieta zniżyła głos do świszczącego szeptu. – Pani z rozpaczy mało co nie postradała zmysłów. Tam jest żałoba po kolejnym dziecku. Ciałko jeszcze nawet dobrze nie ostygło. Stara Florianowa mówiła, że ktoś na nich urok rzucił, i stąd ta cała bieda. Pani, gdy Teklusia zaczęła chorować, księdza na specjalne wyświęcanie domu wezwała, a i tak nic nie pomogło. Snadź przekleństwo jakieś nad nimi ciąży większej wagi niż zwykły urok. A mała była słodka jak aniołeczek… – Kobieta zż pałała chęcią podzielenia się tragicznymi, ale też w jej pojęciu sensacyjnymi nowinami. − Tym bardziej jestem im potrzebny. – Zniecierpliwiony Maciej zastukał kijem. – Modlitwy im potrzeba, śpiewu i nocnego czuwania, a ty mi tutaj, kobieto, o jedzeniu mówisz i głowę plotkami chcesz
zawrócić? – dodał z lekką przyganą i jeszcze szybszym krokiem ruszył ku wejściu. Teraz już wiedział, co go tak gnało. Wszedł po półkolistych schodach, ale nie zdążył nawet wyciągnąć ręki, by zastukać, bo drzwi same się przed nim otworzyły. Stał w nich młody jeszcze mężczyzna o zmęczonym i przepełnionym cierpieniem spojrzeniu. − Wpuścisz mnie, synu? – Maciej nie czekał, aż tamten przemówi. – Znużony jestem po całym dniu wędrówki. Wołają na mnie Maciej – dodał, opierając się na kiju. − Niech Maciej wybaczy, teraz nie mam głowy do przyjmowania gości. – Mężczyzna potarł dłonią zmarszczone czoło. – Niech Maciej pójdzie do kuchni. Dam dyspozycje… − Januszu, wpuść go. – Z korytarza bezszelestnie niczym duch wyłoniła się na czarno ubrana kobieta. – Tułacza, dziada wędrownego chcesz jak pierwszego lepszego żebraka odesłać? – zapytała pełnym niedowierzania głosem. − Przecież nie odmawiam poczęstunku. − Tylko odsyłasz do drzwi kuchennych. – Zacisnęła chudą, niemal przezroczystą dłoń na zmiętej chusteczce. Maciej nie mógł od niej oderwać oczu. Gdyby nie upiorna bladość twarzy, stałaby się zupełnie niewidoczna, pochłonąłby ją mrok nadchodzącej nocy. Zresztą nie tylko o porę dnia tu chodziło ani o czarny, zlewający ją z otoczeniem strój. Dusza niewiasty ciągnęła ją ku czarnej czeluści, zapadała się w nieziemskim cierpieniu. Balansowała na cienkiej granicy, coraz słabiej trzymając się tego, co tu i teraz. − Basiu… – odezwał się Janusz łagodnym, pełnym perswazji głosem. − Nie można odesłać takiego wędrowca, nie udzieliwszy mu przyzwoitej gościny – przerwała mu i zdecydowanym ruchem otworzyła szerzej drzwi. – Nie mnóżmy z własnej woli nieszczęść. Ten dom i tak jest nimi przesiąknięty – dodała, z trudem opanowując drżenie podbródka. − Zabobony i ciemnota – mruknął pod nosem Janusz. Innym razem postawiłby na swoim, ale dziś bał się stanowczo sprzeciwić. Bał się, że jeżeli nie wpuści tego brudnego, śmierdzącego obdartusa, Basia gotowa obwinić jego, Janusza, za wszystkie nieszczęścia. Te, które już się wydarzyły, i te, które dopiero nadejdą. Dlatego wbrew temu, co myślał, odsunął się, robiąc dziadowi przejście. Maciej, nie patrząc na niego, wszedł do pogrążonego w półmroku domu i pewnym krokiem skierował się do pokoju, gdzie otulona w białą strojną sukienkę, leżała mała dziewczynka. Powieki miała zamknięte, włoski starannie ułożone wokół kształtnej główki. Na pierwszy rzut oka wyglądała, jakby po prostu zasnęła znużona pełnym wrażeń dniem. Dopiero uważniejsze spojrzenie odkrywało, iż to sen wieczny ją otulił. Maciej przysiadł na stojącym obok krześle, przymknął oczy i począł się modlić. Oczywiście za duszę dziecka też, ale przede wszystkim skupił się na nieszczęsnej matce. To los Basi leżał mu najbardziej na sercu i dla niej musiał znaleźć ratunek. Gdyby ktoś zapytał go, dlaczego właśnie ona,
a nie inna pogrążona w żalu kobieta, nie umiałby odpowiedzieć. Tak miało być, i koniec. Maciej nigdy nie zadawał zbędnych pytań. Życie bez szukania na nie odpowiedzi było dużo prostsze. Zresztą czasem lepiej nie wiedzieć zgoła nic, niżby miało się poznać za dużo. *** Maciej opuścił pokój, dopiero gdy wybiła szósta. Przez całą noc śpiewał cichym głosem tylko sobie znane pieśni. Gęśle muskane jego starymi palcami wydawały z siebie tęskne i żałosne dźwięki. Momentami melodia przypominała kołysankę nuconą usypiającemu dziecku. Już tak bywa, że początek życia i koniec naznaczony jest podobną do siebie rzewnością. Na dźwięk bicia zegara wzdrygnął się i z dezaprobatą pokręcił głową. Zatrzymał się w korytarzu, czekając na matkę dziewczynki, która została jeszcze przy małej. Dziad przez całą noc bardziej wyczuwał, niż słyszał szeptane przez nią ledwo słyszalnym głosem modlitwy. Janusz dołączył na krótko do żony, ale nie modlił się wcale. Wraz z odejściem córeczki odeszła też nadwątlona już wcześniej wiara mężczyzny. Zbyt wiele dzieci musiał pochować i na zbyt wiele łez Basi się napatrzeć, by nadal wierzyć. Dziad nie dziwił się mu wcale. Tylko głupi i bezwzględni nigdy nie poczuli zwątpienia. Jego rozmyślania przerwało pojawienie się kobiety. Jeszcze bledsza niż wczoraj, ledwo trzymała się na nogach. − Córuchna, zjeść coś musisz – powiedział Maciej, z trudem prostując bolące plecy. – Sił ci potrzeba. − Nie mogłabym w tej chwili przełknąć ani kęsa – odparła zachrypniętym głosem – ale stół już jest nakryty. Wczoraj nie zdążyłam zaproponować… – urwała w połowie zdania, jakby zabrakło jej sił na wypowiedzenie kolejnych słów, i w milczeniu ruszyła w kierunku pokoju stołowego. − Wczoraj inne sprawy były ważniejsze – skwitował, podążając za nią. – Zresztą ja wiele nie potrzebuję. Trochę chleba i mleka wystarczy. Jedno spojrzenie rzucone na przygotowany stół wystarczyło, by przekonał się, że w tym domu na pewno nie podadzą mu tak skromnego posiłku. Bogato haftowany obrus i delikatna porcelanowa zastawa świadczyły o tym, iż jada się tu inaczej. Maciej z westchnieniem przysiadł na krześle zmyślnie wyplecionym z trzciny. Znacznie swobodniej czułby się w chłopskiej chacie, na prostej drewnianej ławie. Z niepewnością i obawą zerknął na cienkie, niemal przezroczyste filiżanki z maleńkimi uszkami, jakby w jego dużych, ogorzałych od słońca dłoniach miały rozkruszyć się na milion kawałków. − Mąż twój nie przyjdzie, prawda… – bardziej stwierdził, niż zapytał. − Nie, co rano objeżdża cały majątek – odpowiedziała i zacisnęła mocno usta. Po jej bladej twarzy przemknął cień. Dziad nic na to nie odpowiedział, tylko popatrzył na nią uważnie. Wyglądała jeszcze mizerniej.
− No co?! – wybuchła nagle. – Co mam powiedzieć? Że ucieka? Że nie wierzy? Że nie chce patrzeć ani na mnie, ani na ciebie? Zły jest, bo w ogóle cię wpuściłam! Zawsze się podśmiewał z moich niby przesądów, ale teraz nie ma to już nic wspólnego z niewinnym przekomarzaniem się. Zresztą po tych kilku latach, gdy spotkało nas tyle zła, nikt nie ma serca do beztroskiego droczenia, do żartów. Janusz teraz tego serca i do mnie mieć nie będzie! Nie chce na mnie patrzeć, bo mu przypominam małą! Z dumą mówił o Tekluni jak o miniaturowej kopii jej mamy! A teraz to podobieństwo go boli. Ja to wiem, widzę to w jego oczach. I boję się, tak strasznie się boję… – Po jej twarzy pociekły łzy. – A jeśli to moja wina? – dokończyła, łkając. – Może zgrzeszyłam zbytnią pewnością siebie? Ona tak ładnie i zdrowo rosła… Poprzednie maleństwa nie dożywały nawet roku, a ona trzy miesiące temu skończyła dwa latka. To mi dało nadzieję, uśpiło wszelkie obawy. Przez ostatnie miesiące byłam tak bezwzględnie, tak bezapelacyjnie szczęśliwa! Niczego więcej nie chciałam od życia. I nareszcie zaczęłam śmiało patrzeć w przyszłość. A babka przestrzegała mnie przed taką pewnością, bo to buta i wyzwanie rzucone losowi. Nie mogę uwierzyć, że Teklunia… że ona… Jeszcze czuję na szyi uścisk jej ciepłych, pulchnych ramionek… – Kobieta ukryła twarz w dłoniach, a obleczone w czarny batyst ramiona zadrżały od szlochu. Maciej bezgłośnie wypuścił wstrzymywany dotąd oddech. Wielki ciężar spadł mu z serca. Niepokoił go pozorny spokój Basi. Dużo lepiej będzie, jeżeli owładnie nią gwałtowna rozpacz i znajdzie swe ujście we łzach. − Nie powinnam płakać – odezwała się, jakby odpowiadając na jego myśli. – Powinnam jej tego oszczędzić, wiem. Inne moje maleństwa dźwigają przeze mnie wiadra pełne łez… − Co ty, córuchna, opowiadasz? – zdumiał się dziad, marszcząc brwi. − Wstyd się przyznać, ja… Byłam taka zrozpaczona i taka niepewna… Gdy Tekla się urodziła, oczywiście chodziłam do kościoła, ale nie tylko. Tu na skraju wsi mieszka taka kobieta, zamawiaczka. Wszyscy wiedzą o jej darze. Ona wiele może i ona właśnie mi to powiedziała. − Co dokładnie? – Maciej, widząc, jak Barbara usiłuje stłumić oczyszczający płacz, poczuł narastający gniew. – Co ci powiedziała? − O widzeniu. Rok temu, w Dzień Zaduszny widziała wszystkie moje zmarłe dzieci przy bramie cmentarza, maleńkie, dźwigające konwie wypełnione łzami, które z żalu po nich wylałam. − Na skraju wsi, powiadasz. Zajdę do niej, a ty na przyszłość nigdy już tam nie chodź. − Myślałam, że ona i ty… To znaczy macie podobne fachy. Nie trzymacie się razem? Nie powinno was łączyć swoiste porozumienie? – Basia spojrzała na niego zagubionym wzrokiem. − Ta kobieta to pospolita oszustka. Płacz jest wyrazem żalu, dzięki temu dusza odchodzi do nowego miejsca z najpiękniejszym darem, jaki mogła otrzymać od żyjących. Darem miłości. Dlatego płacz, córuchna, bo to i dla ciebie dobre, i dla twojego maleństwa. A gdy będziesz potrzebowała kogoś, kto
posłuży ci radą, kogoś podobnego do mnie, idź ścieżką w stronę lasu. Zaprowadzi cię prosto do celu. Na pewno rozpoznasz to miejsce. Tam jest stara pasieka, a tuż przy niej dom. Mieszka w nim naprawdę mądra kobieta. A teraz posłuchaj mnie, dziecko, uważnie… – przerwał i poczekał, aż młodziutka służąca podająca do stołu odejdzie. – Kiedy został postawiony ten dom? − Przed naszym ślubem – szepnęła po chwili milczenia Basia. Zaskoczyła ją nagła zmiana tematu. – Janusz jeszcze zanim mi się oświadczył, zaczął budowę – dodała, podnosząc zapłakaną twarz. − A co się stało ze starym dworem? − Na razie nic. Stąd go nie widać, stoi w głębi parku. Janusz planuje oddać go księdzu na plebanię, bo dwór stoi tuż przy kościele. Ksiądz chciałby nawet przejście zrobić i zbudować pomost. − Tak się sprawy mają… Maciej zamyślił się. W pokoju zapanowała cisza przerywana jedynie spazmatycznym oddechem zapłakanej kobiety. − Zrobisz tak… – odezwał się w końcu, starannie dobierając słowa. – Pochowasz małą, przeczekasz tu pierwszy miesiąc żałoby, a potem natychmiast przeniesiesz się do starego dworu. Jeżeli mnie posłuchasz, następne dziecko będzie zdrowo rosnąć. Te, co urodzą się po nim, też. Ten dom stoi w bardzo złym miejscu. Coś, co nigdy nie powinno być odkryte, zostało naruszone podczas stawiania dworu. Tu nie wychowasz ani jednego dziecka, nie przeżyje tu żadna radość związana z nowym życiem. Nigdy nie okociła się wam tu kotka albo nie oszczeniła suka? − Gloria, ulubienica Janusza, miała szczeniaki – odpowiedziała wolno zapytana. Z zaciśniętego gardła z trudem wydobywał się głos. – Ale… − Żaden nie przeżył – dokończył za nią dziad. − Dokładnie – potwierdziła i nerwowym ruchem szarpnęła trzymaną w dłoni chusteczkę. Tę samą szmatkę widział Maciej w jej rękach, gdy poprzedniego dnia witała go w drzwiach. Wtedy była tylko pomięta, teraz zaś zostały z niej jedynie strzępy. – I co ja mam zrobić? – zaszeptała do siebie. – Nawet dla mnie to brzmi nieprawdopodobnie i niedorzecznie, a Janusz, który nie wierzył nigdy w przepowiednie, nie będzie chciał słyszeć o przeprowadzce do starego domu. Zresztą urażę go śmiertelnie. Przecież on ten dwór stawiał dla mnie, w dowód miłości. − A więc mówisz, że cię kocha? – Maciej podniósł wzrok znad talerza pełnego rozkruszonej bułki. − Przynajmniej do niedawna kochał… – wyszeptała pobielałymi ustami. − Miłość nie mija z dnia na dzień. To nie gorączka. Jeśli cię kocha, zrobi dla ciebie wszystko. Nawet jeżeli to, czego będziesz chciała, wyda mu się głupstwem. Zresztą jak świat światem, kobieta umiała pokierować mężczyzną podług własnej woli. Macie w sobie tę dziwną, niepojętą moc. Użyj jej. A gdy dzieci będą wam się chowały zdrowo, nie będzie mieć żalu. – Zjadł ostatni kawałek bułki i szurając krzesłem, wstał od stołu.
W tym samym momencie rozległo się donośne bicie zegara. Dziad drgnął i surowym wzrokiem obrzucił zapłakaną kobietę. − Dlaczego nikt nie zatrzymał zegarów? – zapytał. – Rozpacz rozpaczą, ale obowiązki obowiązkami. Chcecie mieć w domu nieszczęśliwą, zagubioną duszę? − Nie, nie wiem dlaczego… – zająknęła się. – Zwykle to Janusz… ale widać teraz… – mówiła nieskładnie, nie starając się nawet ukryć strachu wywołanego słowami dziada. − Posłuchaj, córuchna. – Na widok jej przerażenia Maciej złagodniał. – Gdy twoja córka żyła, robiłaś wszystko, by niczego jej nie brakowało. Teraz potrzebuje od ciebie innej dbałości. Musisz jej pomóc odnaleźć drogę. Dlatego zadbaj o to, by zatrzymano zegary, pootwierano okna i drzwi, te od szaf i komód również, bo i tego nie zrobiono. Zamknięte drzwi utrudniają duszy odejście. I zasłońcie lustra. – Sugestywnie odwrócił wzrok od wiszącego na ścianie zwierciadła. – I jeszcze przez dwie noce trzeba czuwać – powiedział, sięgając po kij i ruszając w stronę wyjścia. – A gdy będziesz już w starym dworze, idź do Sabiny. Ona weźmie cię pod opiekę, umie chronić kobiety przy nadziei. Inne kobiety – dodał w myślach ze smutkiem. Jak to jest, że mając tak wielki dar, można pomóc innym, ale nie sobie? – zadawał to pytanie nie po raz pierwszy, choć nie znalazł na nie żadnej zadowalającej odpowiedzi. Być może to danina, którą trzeba zapłacić za trzecie oko, za prorocze sny i oswojenie świata widziadeł. Opuszczając teren dworu, szedł dużo wolniej niż poprzedniego dnia. Gdyby ktoś przyjrzał mu się uważniej, dostrzegłby również, iż jest bardziej przygarbiony. Jego dar, tak samo jak dar Sabiny, oznaczał zarówno błogosławieństwo, jak i przekleństwo. Może został wybrany właśnie po to, by przynosić do odwiedzanych domostw radość i nadzieję, a zabierać stamtąd smutek? Ta jedna noc, spędzona ze zrozpaczoną matką, dodała mu sporo lat. Gdy wyszedł poza otwartą bramę, obejrzał się za siebie i uczynił w powietrzu znak krzyża. − Mam nadzieję, że mnie posłucha – mruknął sam do siebie. – Inaczej i ją w końcu ten dom zabije. A nie ma gorszej śmierci niż powolne umieranie z rozpaczy… *** Zanim opuścił wieś, odszukał chatę na jej skraju. Wszedł do środka, nie czekając na zaproszenie. Rozwarł szeroko drzwi i stanął w nich, prostując się gwałtownie. Było w jego postawie coś przerażającego i wzbudzającego szacunek. Zapewne dlatego na widok niespodziewanego gościa okutana w chusty kobieta zerwała się ze stojącej pod ścianą ławy i lękliwie uczyniła znak krzyża. Maciej skrzywił się z obrzydzeniem na widok jej skołtunionych włosów, walających się po stole fragmentów kości zwierzęcych i sterty zielska suszącego się przy piecu. Potem przeniósł rozgorzałe gniewem spojrzenie na strwożoną twarz kobiety.
− Ponoć uroki odczyniasz, zmarłych widzisz i porad udzielasz – przemówił głosem gromkim i niepodobnym do tego, jakim odzywał się do pogrążonej w rozpaczy Basi. We dworze przemawiało przez niego współczucie dla cierpiącej matki, a w tej chwili wrzał w nim srogi gniew. − O tam od razu porad – piskliwym głosem przemówiła kobieta, nerwowym ruchem przygładzając splątane włosy. – Przychodzą, pytają, to im odpowiadam. A jak głupie są i wierzą, to już nie moja sprawa! − Może i nie twoja, ale moja na pewno! Takeś ty mądra i odważna? To pewnie wiesz, iż mam moc błogosławić, a także przeklinać. – Uniósł kij ponad głowę i wymierzył jego koniec wprost w stojącą pod ścianą kobietę. − Nie! – krzyknęła, a jej twarz wykrzywiła się w paskudnym grymasie. – Nie rób tego! Ja już nigdy, nikomu… − Właśnie to chciałem usłyszeć. – Maciej opuścił kij, nie spuszczając nawet na moment wzroku z twarzy domorosłej zamawiaczki. – Nigdy, nikomu – powtórzył dobitnie, celując w nią palcem – bo wrócę… I posprzątaj tutaj, bo ci wszyscy, co dali się nabrać na twoje tanie sztuczki, mają teraz wypaczone mniemanie o prawdziwych babach. Wstyd i sromota! Flejtuch, psia jucha. – Splunął na podłogę i nie oglądając się za siebie, opuścił chatę. Wiedział, że już nigdy nie będzie musiał tu zaglądać. Maciej umiał być przekonujący. Początkowo zamierzał od razu ruszyć w dalszą wędrówkę, ale dopadło go zmęczenie i skierował kroki w stronę lasu. Polna droga prowadziła go wprost do starej pasieki. − Cóż, czasem i ja mogę ulec pokusie – wyszeptał, dając sobie tym samym rozgrzeszenie. Dla dobra Sabiny i swojego obiecał unikać chaty pod lasem. Nie zaglądał tam już od kilku miesięcy i bardzo tęsknił. Pójdę i uprzedzę ją o wizycie Basi. Kto wie, może nie chciałaby z nią gadać, w końcu to pani ze dwora. – Szukał usprawiedliwienia, choć w głębi duszy wiedział, iż Sabina nie zamknęłaby drzwi przed nikim prawdziwie potrzebującym. Jednak bez wyraźnego pretekstu nie śmiałby się u niej pojawić. Skoro go znalazł, mógł pozwolić sobie na ten przejaw słabej woli.
KONIEC LIPCA 1843 ROKU
J
anusz był zupełnie bezradny. I wściekły. Patrzył na pootwierane kufry i miał ochotę przeklinać, krzyczeć, a najlepiej dać komuś mocno w mordę. Jego żona niewątpliwie postradała zmysły. Na początku słysząc niedorzeczne historie o śmiercionośnym domu, kładł je na karb rozpaczy po śmierci Tekluni. Nie brał też na poważnie rzucanych ukradkiem sugestii, by opuścić dwór. Być może popełnił błąd i nie powinien bagatelizować zachowania Basi. Jednak sam też nie potrafił otrząsnąć się z nieszczęścia. Tym trudniejszego, bo skrywanego głęboko w sobie. Jako mężczyzna nie mógł pozwolić sobie na jawną, nieznającą granic rozpacz. Łzy stanowiły oznakę słabości, dlatego do tej pory wyrzucał sobie, że kilka dni po śmierci córki wieczorami zamknięty w gabinecie, rozpaczliwie płakał. Pamiętał o pogardliwych słowach ojca: „Mażą się tylko baby, nie mężczyźni, a już na pewno nie mężczyźni z naszej rodziny”. Pewnie zdaniem ojca stanowczo lepiej byłoby zapić się na śmierć – pomyślał, krzywiąc się z niesmakiem i przysiadając na jednym ze spakowanych już kufrów. Wszyscy prawdziwi mężczyźni topią smutki w kieliszku i z pewnością żaden z nich nie pozwoliłby żonie na jawne nieposłuszeństwo. Gdyby ojciec wciąż żył i był świadkiem tego, co działo się w domu syna, wydziedziczyłby go. Nie uznawał czegoś takiego jak odmienne zdanie żony. W jego pojęciu kobiety w ogóle nie miały żadnego zdania i podlegały swemu panu i władcy – mężowi. Rzecz w tym, że ani Janusz, ani jego brat bliźniak w niczym nie przypominali swojego ojca. Czasem gdy widzieli, jak pogardliwie i okrutnie obchodzi się z matką, nienawidzili go z całego serca i za nic na świecie nie chcieli być do niego podobni. Nie wiadomo, czy udałoby im się tak odseparować, gdyby nie nagła śmierć despoty. Rok później obaj założyli swoje rodziny. Czasem, kiedy Janusz patrzył w oczy swojej Basi, żałował, iż nie ubiegł brata i nie pospieszył się, by paść przed ukochaną na kolana jako pierwszy. Wtedy piękny pierścionek ich matki trafiłby w jego ręce, a następnie na palec młodziutkiej żony. Od kiedy obaj z bratem przestali się rumienić na myśl o dziewczętach, mama obiecała oddać swój ulubiony pierścionek temu, kto pierwszy klęknie u stóp panny i wyzna jej swą miłość. Dlatego ten nosiła teraz żona brata Janusza. Kiedyś, jeszcze w czasach narzeczeństwa, Janusz opowiedział tę historię swojej Basi, a ona pogładziła go tylko po policzku i zapewniła, że przecież co innego się liczy. Tak, wtedy liczyła się tylko miłość, ale gdy teraz mężczyzna bezradnie patrzył, jak żona wbrew jego woli szykowała się do przeprowadzki, budził się w nim gniew. Może jednak poglądy ojca zawierały w sobie ziarno prawdy? – pomyślał ponuro. – Gdybym od początku rządził twardą ręką, nie miałbym pewnie takich problemów. Ledwo ta myśl przemknęła mu przez głowę, poczuł niesmak. Doskonale wiedział, że nie tędy droga. Podniósł się z kufra i spojrzał na bledziutką i drobną twarz Basi. Jego żona zawsze była filigranowa,
a przez ostatni miesiąc strasznie zmizerniała. − To szaleństwo – próbował jeszcze raz przemówić jej do rozsądku. – Nie możemy się stąd wyprowadzić. Nasz dom sporo mnie kosztował, nie zostawimy go, ot tak sobie. To ten wariat, stary dziad, nakładł ci do głowy głupot… − Ot tak? Głupot? – Spojrzała na niego wielkimi oczami. – Wszystkie nasze dzieci leżą w grobach, a ty to nazywasz głupotą? Dzieci, które urodziły się zdrowe. A szczeniaki Glorii? Pierwszy miot, zdrowe, ładne pieski. Ledwo otworzyły oczy, zdechły co do jednego. Trzy tygodnie temu urodziła kolejne… − I żyją. Pięknie się chowają, nic im nie jest – przerwał jej z niecierpliwością. − Dobrze więc. – Kiwnęła z namysłem głową. – Jeżeli przeżyją, przyznam ci rację i nie powiem nawet słowa o przeprowadzce. Jeśli zaś cokolwiek im się stanie, niezwłocznie się stąd wyniosę. I zanim się to nie wyjaśni, będę sypiała sama – dodała twardo. – Nie zaryzykuję poczęcia kolejnego dziecka w tym domu. Czułabym się, jakbym osobiście, z pełną świadomością skazała je na śmierć. − Czyli mogę kazać na powrót rozpakować kufry. Pominął jej ostatnią uwagę milczeniem, choć go zabolała, bo nie był to najlepszy czas na robienie żonie wyrzutów. Najważniejsze, że Basia choć odrobinę ustąpiła. Szczeniaki miały się świetnie, więc to kwestia czasu, by sama doszła do wniosku, iż opowieści dziada są tylko wymysłami nawiedzonego włóczęgi. − Nie ma takiej potrzeby. Kufry zostaną spakowane – stanowczy głos Basi wdarł się w jego myśli. – W ciągu kilkunastu dni wyjdzie na moje, sam się przekonasz. – Podeszła do niego i zacisnęła swoją drobną, niemal przezroczystą rękę na dłoni Janusza. – Nie mówię tego po to, by zrobić ci na złość, nie chcę cię też od siebie odsunąć – dodała cicho. – Wprost przeciwnie, usiłuję nas uratować. *** Nie musieli czekać nawet kilkunastu dni. Już następnego ranka obudził ich rozpaczliwy skowyt Glorii. Żaden ze szczeniaków nie przeżył. *** Doktor, zażywny okrągły jegomość, wyszedł z pokoju Basi z zasępioną miną. Spojrzał na Janusza i znacząco położył palec na ustach. − Musimy porozmawiać na osobności – powiedział półgłosem. − Chodźmy do gabinetu. – Nie oglądając się, Janusz poprowadził lekarza za sobą. W gabinecie wskazał mu wygodną otomanę i podsunął pudełko z cygarami. Przez moment panowie zgodnie milczeli, zaciągając się aromatycznym dymem. − No to, panie dziejaszku, tak… – odchrząknął w końcu doktor. – Zbadałem panią Barbarę.
Fizycznie nic jej nie dolega. Słaba jest trochę, ale to minie. Za to psychicznie… Cóż, nie ma co ukrywać, szanowna małżonka niedomaga. − Tego się właśnie obawiałem. W tej sytuacji chyba nie będę miał innego wyjścia, jak tylko siłą zmusić ją do uległości. Nie chciałem tego robić, ale pozwolić jej na to szaleństwo… Mówiła doktorowi o planie przeprowadzki? − Z tego, co zrozumiałem, przeprowadzka jest już w toku, a właściwie nawet już w pełni przygotowana. Doktor w zamyśleniu zaciągnął się cygarem. Jego poczciwa rumiana twarz wyrażała zatroskanie. − Najgorsze, panie dziejaszku, że ona naprawdę zdaje się wierzyć w… – zamilkł, jakby nie znajdując słów. − W przekleństwo tego domu – dopowiedział za niego Janusz. – To prawda. Jest o tym święcie przekonana. − Tak właśnie mi się wydawało. Jednakże zastanowiłbym się nad tym, jak pan to ujął, zastosowaniem siły. − Kiedy nie miałem na myśli niczego strasznego. – Na twarzy Janusza rozlał się krwisty rumieniec. Na samą myśl o tym, iż doktor mógł jego słowa opacznie zrozumieć, zrobiło mu się wstyd. – Nigdy nie uderzyłem żony i nie zamierzam tego zmieniać. – Odłożył cygaro i spojrzał lekarzowi prosto w oczy. – Myślałem raczej o przetrzymaniu jej w zamknięciu do czasu, aż rozsądek do niej wróci. − Tak… Nie wyglądał mi pan na kogoś, kto pięścią rozwiązuje problemy, ale cóż, musiałem się upewnić. – Z namysłem pokiwał głową. – Nie przeczę, mężczyzna czasem musi tupnąć nogą, lecz zdarzają się i tacy, co przesadzają. Niech mi pan uwierzy, w czasie długoletniej praktyki naoglądałem się wielu makabrycznych rzeczy, aż włos jeży się na głowie na samo wspomnienie. Janusz nic na to nie odpowiedział. Przed oczami przez ułamek sekundy zamajaczyła mu twarz matki z rozciętą wargą, z której sączyła się czerwoną cienką strużką krew. Mógłby sporo powiedzieć o wyrafinowanych praktykach domowych oprawców. Co innego opatrywać rany, co innego być świadkiem tego, jak powstają. − Co do zamknięcia, to tego również bym nie robił – lekarz przerwał przedłużającą się ciszę. – Taka przemoc na delikatnej i kruchej naturze może spowodować, iż pańska żona całkiem postrada zmysły. W jej stanie nie należy tego wykluczyć. − Co pan w takim razie radzi? Mam potulnie godzić się na tę niedorzeczność? − Hmm, jakby to powiedzieć… Może nie tyle godzić, ile nie przeszkadzać. Czasem trzeba po prostu przeczekać, pozwolić na własnej skórze poczuć pomyłkę. Pani Barbarze potrzeba czasu. − Czyli jednak pozwolić i twarz stracić. Wie pan, co będzie się działo, ile będzie gadania i strzępienia
języków? Już mówią, że siedzę pod Basinym pantoflem. − A bo to, panie dziejaszku, z ludźmi już tak bywa. Mówić muszą, co im ślina na język przyniesie, bo to w ich wrodzonej naturze leży. Jeśli jednak tak pana obchodzi opinia bliźnich, niech pan wymyśli racjonalny powód przenosin. Plaga szczurów albo inne nieszczęście z pewnością wytłumaczy chwilową przeprowadzkę. Pani Barbara wygląda na rozsądną kobietę, więc na pewno nie będzie miała nic przeciwko takiej drobnej konfabulacji. Pan rozwiąże problem, a i twarz zachowa. − Rozsądek! Może go i miała, ale teraz… – Janusz ze smutkiem pokręcił głową. − Ma go nadal. Tylko w tej jednej rzeczy uparła się, i koniec. Z kobietami w takich momentach trudna sprawa. One są z innej gliny ulepione, panie dziejaszku. Zupełnie z innej, lecz jednocześnie Bóg wiedział, po co je stwarza. Tutaj o delikatną rzecz chodzi. Pani Barbara teraz przede wszystkim myśli jak matka. I to matka, która już nigdy swoich dzieci nie zobaczy. Nigdy pan tego nie pojmiesz, boś takich uczuć nie doświadczył, więc zamiast leków zostawiam ci, panie Januszu, radę: przenieście się chwilowo do starego dworu, niech tam żona dojdzie do siebie. Lepsze to niż kolejna żałoba, bo ze zrozpaczoną kobietą nigdy nic nie wiadomo – to mówiąc, podniósł się, poprawił surdut i ruszył w kierunku wyjścia. − Zaraz, panie doktorze, co pan chciał przez to powiedzieć? – Janusz zerwał się i jednym susem znalazł się tuż obok lekarza. − Tylko tyle, że zabronić jej tej niedorzecznej z rozsądnego punktu widzenia przeprowadzki to to samo, co odebrać nadzieję. Skutki sam możesz pan sobie wyobrazić – powiedział poważnie, a jego dobrotliwa twarz przybrała posępny wyraz. Janusz porażony złowrogim wydźwiękiem wypowiedzi doktora jeszcze długo po jego odjeździe stał przed domem i patrzył niewidzącym wzrokiem w głąb parku. Dopiero gdy zmierzch zaczął zapadać, otrząsnął się z zamyślenia i z podniesioną głową wszedł do domu, po czym skierował kroki prosto do salonu. − Całe szczęście kazałem na wiosnę wysprzątać stary dwór – zwrócił się do siedzącej przy oknie Basi. – Teraz wystarczą drobne porządki. Jutro przewieziemy najbardziej potrzebne meble. Zaraz wydam dyspozycje. Czy tę jedną noc dasz jeszcze radę przespać tutaj? − Zmieniłeś zdanie? – Na chorobliwie bladej twarzy odbiło się zdumienie podszyte niedowierzaniem. − Nie mam wyboru – odrzekł krótko, patrząc jej prosto w oczy. Przez moment chciał powiedzieć, że zrobiłby dla niej dużo więcej, że bardzo ją kocha i tylko to się liczy. Zdusił jednak w zarodku to pragnienie. Może podświadomie chciał ukarać Basię za upór i za zamknięcie przed nim sypialni. Jakby był nieczułym i nic nieczującym zwierzęciem. A przecież nigdy nie tknął żony wbrew jej woli. Cały czas szumiały mu w uszach słowa: „Będę sypiała sama. Nie zaryzykuję poczęcia kolejnego dziecka w tym domu”. Jakby on miał w głowie tylko jedno! Jakby nie
obeszła go strata ukochanej córki! Bolało go to odtrącenie, bolało w sposób potworny. Nie przyszło mu do głowy, iż to nie jego bała się Barbara, lecz samej siebie. Otumaniona rozpaczą, mogła szukać pocieszenia w jedynym bezpiecznym miejscu na tym świecie – w jego ramionach. A przecież wędrowny dziad wiedział, co mówi, i nie mogła ryzykować. Dlatego broniąc się przed samą sobą, zatrzasnęła drzwi sypialni przed mężem. *** Stary dwór otoczył ich ciepłem i spokojem. Z jego drewnianych pobielonych ścian promieniowały marzenia, radości i smutki dawnych mieszkańców. To był wiekowy, mądry dom, znający jasne i ciemne strony życia. Dom, który w ciągu wielu lat zyskał stoicki spokój, niedostępny nowym budynkom. Koił w nieszczęściu i cierpliwie czekał na lepsze dni, a przynajmniej tak wydawało się Basi, gdy chodząc po pustych jeszcze pokojach, otwierała na oścież zamknięte do tej pory okiennice. Potoki światła wlewały się do pomieszczeń, wyganiając czający się w kątach półmrok. Na piętrze znalazła idealny pokój. − To będzie nasz – powiedziała do siebie. – A obok urządzimy kolejne dla dzieci. W tej chwili w drzwiach ukazał się Janusz. − To dobre miejsce na sypialnię – przytaknął, zmuszając się do uśmiechu. O dzieciach wolał nie wspominać.
POCZĄTEK WRZEŚNIA 1843 ROKU
B
asia wymknęła się z domu, gdy tylko ucichł odgłos końskich kopyt. Zanim wyszła, wyjrzała raz jeszcze przez okno, upewniając się, że mąż i rządca, wybierający się jak co rano na objazd włości, zniknęli na dobre w szarości poranka. Narzuciła na głowę dużą chustę, która przykryła ją niemal całkowicie, i pobiegła ku bramie, modląc się, by nikt jej nie zobaczył ani nie zaczepił. Ledwo zamknęły się za nią drzwi, dwie młode służące przypadły do okna. − Ciekawe, gdzie o tej porze się wybiera – rzuciła Frania, patrząc za oddalającą się spiesznie postacią. − Ani chybi chłopa jakiegoś sobie przygruchała – mruknęła jej towarzyszka. − Taaa, i w codziennej toalecie do niego poleciała. – Wzgardliwie wydęła usta Frania. – W czarnej żałobnej sukni, roztargana po wstaniu z łóżka. Ty, Lućka, w ogóle na miłości się nie znasz – dodała tonem wskazującym na to, iż akurat w tej dziedzinie ma spore doświadczenie. − A co tu się dzieje? – rozległ się za nimi surowy głos. – Co za banialuki opowiadacie? Pani w żałobie, w rozpaczy, a wy takie plotki rozsiewacie? − Pani Jadwigo, jakie plotki, gdziebyśmy śmiały! – bardziej rezolutna Frania pierwsza odzyskała głos. − I jeszcze kłamie mi w żywe oczy, przebrzydłe dziewuszysko! – zdenerwowała się ochmistrzyni. – Do roboty się brać, a nie panią podglądać i szpiegować! Jeszcze raz na czymś takim panny przyłapię, to z hukiem za drzwi wywalę! Na wasze miejsce spory wianuszek równie dobrych jak wy czeka! – wygrażała umykającym spiesznie dziewczętom. Jednak gdy tylko zniknęły jej z pola widzenia, sama podeszła do okna i odchyliła firankę. Jej surowa na co dzień twarz złagodniała i przybrała wyraz zatroskania. Aleje parkowe świeciły pustką. Po drobnej postaci Basi nie został nawet ślad. Jadwiga przez moment trwała w bezruchu zapatrzona na promienie słońca przebijające się wśród pożółkłych miejscami liści. Wczesne wyjście pani domu nie dawało jej spokoju. Dokąd mogła pójść? – myślała, bezwiednie miętosząc w dłoni skrawek muślinowej zasłonki. – Że też nie zauważyłam, jak wychodzi. Wtedy… No, co byś wówczas zrobiła? – zadrwiła sama z siebie. – Nic, bo to nie twoja sprawa. Pani może wychodzić, o której chce, i iść, dokąd jej się żywnie podoba. Mimo to miała wrażenie, jakby czegoś nie dopilnowała, coś przeoczyła. A obiecała panu Januszowi mieć panią Basię na oku. I zawiodła. Jej obowiązkowa i skrupulatna natura nie mogła sobie tego darować. ***
Basia szła ścieżką prowadzącą w stronę lasu. Im bardziej oddalała się od zabudowań, tym jej krok stawał się wolniejszy. Co ja właściwie robię? – pomyślała i zadrżała na całym ciele. Otuliła się ciaśniej chustą i rozejrzała dookoła. Panowała cisza przerywana od czasu do czasu świergotem ptaków i bzyczeniem pszczół. W oddali majaczyła ciemna ściana lasu. – Może jednak źle zrobiłam, nikomu nie mówiąc, gdzie wychodzę? Gdyby coś mi się stało, nawet przez myśl im nie przejdzie szukać mnie w tej okolicy. Tylko kogo mogłaby wtajemniczyć w swoje plany? Janusz odpadał, wyłącznie by go zdenerwowała i zapewne cała sprawa utknęłaby w martwym punkcie. On stanowczo by się sprzeciwiał, ona upierałaby się, by chociaż spróbować. I niechybnie skończyłoby się awanturą, a i tak ostatnio nie było im ze sobą łatwo. Janusz ustąpił z przeprowadzką, ale zrobił to tylko z obawy o jej zdrowie i w głębi duszy chował do niej urazę. Wytrzymywali jeszcze ze sobą, bo się kochali. Basia nie wyobrażała sobie, jak w takich sytuacjach wygląda małżeństwo zawarte bez miłości, bez choćby cienia sympatii. Jak przetrwać życiowe burze, nie mając w zanadrzu tego głębokiego uczucia? A przecież nawet kochając się nawzajem, znaleźli się na skraju przepaści. Choć ból po stracie Teklusi nieco przyćmił jej wzrok, nie była całkiem ślepa i doskonale zdawała sobie sprawę, w jakim niebezpieczeństwie znalazło się jej małżeństwo. Dlatego teraz zacisnęła mocniej usta i przyspieszyła kroku. Być może zachowywała się niepoczytalnie, ale skoro istniał choć cień szansy, że ta kobieta, o której wspomniał Maciej, może jej pomóc, musi spróbować. Basia wiedziała jedno – ani ona, ani Janusz nie przetrwają kolejnego załamania. Czego tu się lękać? W końcu już raz to zrobiłaś i przeżyłaś – usiłowała sama sobie dodać animuszu. Wprawdzie wtedy szła do wsi, bezpieczniej czuła się wśród ludzi, jednak rezultat tej wizyty był opłakany. Tamta brudna, opryskliwa kobieta położyła na jej sercu ciężar nie do udźwignięcia. Wizja dzieci uginających się pod konwiami pełnymi jej ciężkich, gorzkich łez prześladowała ją potem nieustannie. Sprowadzała koszmary senne. Nawet teraz, gdy poznała prawdę o zamawiaczce, ta przeokropna wizja wracała do niej bezsennymi nocami, gdy snuła się po ciemnych pokojach dworu. Właściwie mogłam powiedzieć Jadwidze – pomyślała, spuszczając głowę. Jej wzrok zahaczył o ubrudzone w pyle drogi czarne buciki i dół sukni pokryty kurzem. – Mogłam wymusić na niej obietnicę milczenia, dla niej dane słowo to świętość. Już sobie wyobrażam jej minę, gdy zobaczy moje ubranie w takim stanie. Ależ się pod nosem namruczy i nagada. – Na samą myśl o gderaniu ochmistrzyni uśmiechnęła się mimowolnie. – Tak, mogłam, ale nie powiedziałam, a teraz nie mogę już zawrócić – postanowiła i przyspieszyła kroku. Musiała odnaleźć starą pasiekę i chatę Sabiny. Jeżeli dziad mówił prawdę, kobieta będzie umiała jej pomóc. Właściwie nie chciała od niej niczego konkretnego, jedynie odpowiedzi na dręczące ją od jakiegoś czasu pytanie. Wprawdzie Maciej zapewniał, że po przeprowadzce urodzi dziecko, które będzie żyć przez długie lata, i że to tamten dom odpowiada za wszystkie nieszczęścia, lecz musiała się upewnić.
*** Tak jak to opisał dziad wędrowny, droga sama zawiodła ją do chaty położonej w lesie. Wyglądała nad wyraz schludnie, pobielona, otoczona drewnianym, świeżo wymalowanym płotem. Tuż pod ścianami rozrosły się dziki bez i kalina, otulając dom zieloną liściastą kotarą. Bluszcz zaglądający do okien sprawiał wrażenie, jakby chciał chronić chatę przed wścibskimi spojrzeniami przechodniów. Basia położyła dłoń na sztachecie płotu. − Niech się dzieje wola nieba – szepnęła w końcu do siebie i zdecydowanym ruchem pchnęła furtkę. Szybkim krokiem przeszła porośniętą łopianami ścieżką wiodącą do wejścia. Stając przed zamkniętymi drzwiami, pomyślała tylko, że chyba źle użyła słów, bo to, co robiła, z wolą nieba prawdopodobnie nie miało nic wspólnego. *** Zapukała, a ze środka dobiegł zapraszający głos. Nie budził w niej grozy, więc odważnie otworzyła drzwi i jej oczom ukazała się przestronna, czysta izba. Na ścianach i przy suficie zawieszono pęki najrozmaitszych ziół, pod ścianą ustawiono ławy, a przed jedną z nich długi stół. Na nim, na białej lnianej ściereczce leżał ogromny bochen chleba i porozkładane na kupki wysuszone rośliny. W kącie izby pysznił się wielki piec chlebowy, pod którym wylegiwał się czarny kocur. Za stołem, pochylona nad stosem zielska, siedziała niemłoda już kobieta. Na widok wchodzącej ledwo uniosła oczy znad roboty i lekko skinęła głową. Nie wydawała się zdumiona niezapowiedzianą wizytą. Basia, wypowiedziawszy słowa powitania, zatrzymała się w progu, nie bardzo wiedząc, co dalej począć. Poczuła się onieśmielona. Sabina w ogóle nie przypominała tamtej oszustki ze wsi. Barbara przygotowała się na brudne wnętrze chaty i kobietę wyglądającą jak wiedźma z czytanych w dzieciństwie bajek i gdyby zastała taki obrazek, poczułaby się pewniej. Tymczasem czysta izba pachnąca mieszanką ziół i rozleniwiony kocur, nie wiedzieć czemu, budziły w niej obawę. Zerkała na siedzącą za stołem Sabinę. Kobieta w milczeniu kończyła sortowanie wysuszonych kwiatów. Zadziwiająco gładka twarz wciąż nosiła niezatarte ślady dawnej urody. Posiwiałe loki dodawały jej niesamowitego uroku, wprost promieniała. Basia nie zdawała sobie sprawy, że wygląd Sabina zawdzięcza nie tylko fizycznej urodzie, bo rzeczywiście była nią obdarzona ponad miarę, ale przede wszystkim mądrości i prawości charakteru. Jasne i uczciwe spojrzenie zdradzało zarazem niepokornego, niedającego niczym się złamać ducha. Kilka ledwo widocznych zmarszczek przy ustach świadczyło o tym, iż doświadczyła niełatwego życia, ale jednocześnie otaczał ją specyficzny spokój. Tylko ktoś bardziej wyczulony, czytający między wierszami, wiedziałby, co jest jego źródłem. Sabina, godząc się na wyrzeczenia i zmagając z losem, zawsze zachowała do siebie szacunek, a tym samym zyskiwała poważanie u innych.
− Usiądź. W końcu jednak przyszłaś – odezwała się litościwie. Na początku czekała, aż przybyła pierwsza przemówi, ale widząc jej zmieszanie, postanowiła pomóc. − W końcu? Skąd… – Basia zająknęła się, nie wiedząc, jak ma się zwracać do Sabiny. Mówić bezosobowo, jak do parobków, nie chciała, po imieniu nie miała śmiałości. Nigdy czegoś takiego nie czuła. Kobieta siedząca w prostej chłopskiej izbie, na twardej ławie, wywoływała w niej ogromne zmieszanie. − Mówią do mnie Sabina – gospodyni uśmiechnęła się pod nosem, spoglądając na gościa z sympatią – albo babka. Wolę to pierwsze. Babką niczyją nie jestem. A chciałaś zapytać o to, skąd wiedziałam, że przyjdziesz. − Tak, rzeczywiście trochę mnie to zdziwiło – przytaknęła, przysiadając na brzegu ławy i jeszcze raz obrzucając uważnym spojrzeniem wiszące na ścianach pęki ziół. − Nie bój się, jak na mądrą babkę, bardzo dobrze się prowadzę – roześmiała się Sabina, podążając za jej spojrzeniem. – To wszystko jest poświęcone w kościele. Chronić ma moją chałupę od złego, choć ja może trochę inaczej je postrzegam niż większość… Zresztą mniejsza z tym. Czekałam, aż przyjdziesz – na widok zaniepokojonej miny Barbary zmieniła temat. – Maciej cię, jak by to tam u ciebie we dworze powiedzieli? Zaanonsował? – zapytała i na chwilę zamilkła. *** Myśli jej pobiegły do tamtego czerwcowego dnia, gdy w progu domu stanęła dobrze znana, ukryta pod długim płaszczem postać. Nie widziała go bardzo długo. W skrytości ducha obawiała się, że tym razem dotrzyma słowa i już nigdy się u niej nie pojawi. A jednak przyszedł. Nawet nie musiała podnosić głowy, by go rozpoznać. Tylko Maciej otwierał w ten sposób drzwi chaty. Pewnie, zdecydowanie, jakby wchodził do siebie. Przez chwilę patrzyli sobie głęboko w oczy. Kiedyś od razu nadzy i roznamiętnieni trafiali do drugiej izby, gdzie stało łóżko. Potem nakrywali się pozszywanymi w ogromną płachtę skórami wilczymi i przysypiali po to tylko, by zregenerować siły. Noce były długie, a oni nie lubili ich marnować. Lata jednak robiły swoje. Teraz bardziej tęskniła za zwykłą czułością i poczuciem bezpieczeństwa, jakie dawał, niż za tym dawnym, nieokiełznanym ogniem. − Przyszedłem, bo sprawę mam do ciebie – powiedział, choć w oczach widziała prawdziwy powód jego przybycia − Nie mógłbyś po prostu powiedzieć, że się stęskniłeś? – spytała z wyrzutem. − Sprawę mam – powtórzył, choć tym razem bardziej miękko, z rozczuleniem. − Jakakolwiek by była, może poczekać – ucięła. – Najpierw się umyjesz i posilisz, a potem w nocy pogadamy. − Kiedyś co innego byś mi zaproponowała – mruknął, zdradzając tym samym, iż jego myśli biegną
dokładnie tym samym torem. – Co nam z tamtych czasów pozostało? − Skóra z wilków i mniej odwagi. – Nagła powaga odmalowała się na jej twarzy. – Kiedyś byś mnie tak łatwo nie zostawił. − A ty znowu swoje! – żachnął się, zrzucając płaszcz. – To tylko i wyłącznie dla twojego, naszego bezpieczeństwa! Przecież wiesz! − Tak? Przez tyle lat zostawił nas w spokoju, by teraz, kiedy jesteśmy starzy, się mścić? Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby w ogóle nie wiedział, gdzie jestem! − Nie bądź głupia! On wie wszystko, przynajmniej jeżeli chodzi o jego ludzi. Co, kto i kiedy! Jest ślepy, ale i tak widzi dużo więcej niż my wszyscy! − Nic dziwnego, skoro ma tyle dziesiątek par oczu do szpiegowania – prychnęła. – A nawet jeśli, to do tej pory nie zrobił z tej wiedzy użytku. Gdybym wiedziała, że tak upłynie całe moje życie, nigdy bym się na to nie zgodziła! Wykorzystałabym twoją zapalczywość i chęć walki o mnie. Póki jeszcze ją miałeś – zaatakowała. W końcu po wielu latach chciała wyrzucić z siebie to wszystko, co ją przepełniało. Całą gorycz samotności i wiecznego oczekiwania. – Dlaczego cały czas się boisz? Ba, z wiekiem ten strach się pogłębia, wchodzi w każdy por twojej skóry! − Może jest właśnie tak, jak mówisz – ku zaskoczeniu Sabiny przyznał jej rację. – Nie wiesz jednak, co czułem, gdy przez tyle lat czekałem na znak wzywający do zemsty na nas1. Rozumiesz, co by się wtedy stało? Przyjaciele, o ile w ogóle tacy istnieją, staliby się z godziny na godzinę wrogami. O ciebie mi najbardziej chodziło, choć nie będę udawał, że spieszno mi na drugą stronę. I te coroczne zebrania, na które muszę się stawiać! Nigdy nie wiem, co mnie tam czeka. A właśnie pojawiła się nowa data… − Pójdziesz? − Muszę. Przecież wiesz. Jemu się nie odmawia. Zresztą nie chciałbym mu się przeciwstawiać. Ten jeden jedyny raz, gdy chodziło o ciebie, wystarczył. We wszystkim innym on rządzi – powiedział, obmywając się lodowatą wodą ze stojącej na podłodze konwi. − Kiedy to zebranie? − Jeszcze trochę – odparł wymijająco. – A teraz chodź pod tą wilczą skórę. Może i jestem stary, ale co nieco z dawnych lat pamiętam – roześmiał się i pociągnął ją za sobą do drugiej izby. Dopiero potem, późno w nocy opowiedział jej o dziedziczce i śmierci kolejnego dziecka. Poprosił, by o nią zadbała w sposób szczególny. − Nie wiem dlaczego, ale coś każe mi się nią zaopiekować – powiedział, przeczesując palcami jej siwe włosy. Przy Sabinie czuł się o wiele młodszy. Jej zapach, dotyk włosów, mądre oczy znaczyły tyle co cofnięcie się w czasie. Była jego siłą i młodością. Przy niej prostowały mu się plecy i na moment stawał
się młodzieńcem z dawnych lat. Przytulając się do niej, przyznał jej rację. Zrobił się tchórzliwy. A poza tym ciągłe uciekanie nie przynosiło niczego dobrego. Poczucie zagrożenia nie malało i kładło się cieniem na każdym dniu. Dostatecznie długo umykał i udawał, że problem nie istnieje. Milczenie w tym wypadku nie okazało się zbawienne. Zmarnował większą część swojego, a właściwie ich życia. Musiał to naprawić, bo jedyne, czego pragnął poza wędrówką, to móc zawsze wracać do Sabiny. Z podniesionym czołem, nie oglądając się trwożliwie za siebie. Przecież to wszystko i tak farsa. On wie. I wie, że ja wiem, że on wie… Muszę to w końcu załatwić – pomyślał, zapadając w sen. – I to tak raz na zawsze. Jak prawdziwy mężczyzna. *** Sabina potrząsnęła głową, by pozbyć się atakujących ją natrętnie wspomnień. Maciej został z nią zaledwie dwa dni. Rozumiała to, w końcu był dziadem, wędrówka stanowiła jego powołanie i przeznaczenie. Nie miała o to do niego żalu. Nawet nie chodziło jej o ślub, choć inni dziadowie mieli rodziny, żony, dzieci. Bardziej bolał ją sposób, w jaki zawsze odchodził. Zwykle zostawiał ją z gorzkimi słowami i zapewnieniem, że to ostatni raz, a następnego nie będzie. I to dla jej dobra. Dobra! Choć tym razem coś się zmieniło. W drzwiach, jak to miał w zwyczaju, odwrócił się i już myślała, iż usłyszy to, co zwykle, ale zamiast rzec o rozstaniu na wieki, Maciej popatrzył na nią dziwnie i z czułością pogładził jej policzek. Odprowadziła go wzrokiem do furtki, gdzie zatrzymał się, obrócił i uśmiechnął tak smutno. Szpakowaty, z długimi włosami i brodą poprzetykaną jaśniejszymi pasmami, oparty na kiju, stał w promieniach wschodzącego dopiero co słońca. Płaszcz i całe oprzyrządowanie dziadowskie dodawało mu lat i powagi. − Pamiętaj o pani dziedziczce! – zawołał i odszedł. Nie powiedział ani słowa o swoich zamiarach. Nie wspomniał, kiedy i czy w ogóle wróci. Jego dziwne zachowanie wytrąciło ją z równowagi. Z jednej strony, dawało nadzieję, że coś wreszcie się zmieni, z drugiej jednak, budziło sięgający głęboko w serce niepokój. − Niech się dzieje wola nieba – szepnęła wtedy do siebie, choć zostawienie spraw w rękach boskich wcale jej nie uspokoiło. Ona, mądra baba, czarownica, jak niektórzy zabobonni szeptali za jej plecami, prosta kobieta z ludu oraz dobrze urodzona, wykształcona pani dziedziczka użyły tego samego zaklęcia, obie wątpiąc w jego skuteczność. Choć z pozoru dzieliło je wszystko, to tak naprawdę łączyło jeszcze więcej. Obie kochały i wiedziały, co znaczy cierpienie. Jedna pochowała wszystkie swoje dzieci, druga nigdy nie dostąpiła błogosławieństwa bycia matką. Obie tęskniły za szczęściem i spokojem dzielonym z ukochanym człowiekiem. Jeszcze tego o sobie nie wiedziały, ale pierwsza nić sympatii i przeznaczenia zawiązała się pomiędzy nimi.
*** Sabina, mając w pamięci słowa Macieja, pierwsza wróciła do przerwanej rozmowy. − Maciej mówił, co ci poradził. Posłuchałaś go? − Tak, ale i tak musiałam tu przyjść. Nie mogłam ryzykować. Ani ja, ani mój mąż nie przeżyjemy kolejnej straty. Jedyne, co mam pewnego na tym świecie, to właśnie jego. Nie mogę dłużej patrzeć, jak rok po roku nasze małżeństwo umiera. Jeżeli możesz, to… Nie wiem, spójrz w moją przyszłość, powróż mi czy co tam macie w zwyczaju robić w takich wypadkach. − Powróż, spójrz w moją przyszłość. – Sabina się roześmiała. – Przyszłość albo się przede mną odsłoni, albo nie! To nie ode mnie zależy. Ja nie jestem Cyganką, która prawdę ci powie. Skoro jednak Maciej coś ci nakazał, zrób to. Ten człowiek by cię nie okłamał – z jej głosu przebijały żar i zapalczywość, jakby wygłaszała mowę obronną. – Nie on! − Muszę się upewnić! – Basia bezwiednie zanurzyła dłoń w kupce ususzonego rumianku i zaczęła przekładać szeleszczące kruche łodyżki z miejsca na miejsce. – Jeżeli istnieje ryzyko, że maleństwo znowu umrze, daj mi po prostu coś, co nie pozwoli mi być brzemienną! Nie chcę więcej rodzić i skazywać swoje dzieci na przedwczesną śmierć! A nas na ten potworny ból! − A więc o to ci chodzi. – Sabina popatrzyła jej przenikliwie w oczy i nie uprzedzając o tym, co zamierza, położyła rękę na jej brzuchu. – Nie ruszaj się – nakazała, bo kobieta wzdrygnęła się pod tym dotykiem. – Cóż, na środki zapobiegawcze jest już za późno – mruknęła. − Ale to niemożliwe! Jak? − To pytanie odpowiednie dla panny mającej wyjść za mąż, a nie dla wieloletniej mężatki. Co wy robicie w łóżku, skoro nie zauważyłaś, skąd się biorą dzieci – zażartowała Sabina i roześmiała się w głos na widok krwistego rumieńca na policzkach Barbary. – No tak, pani dziedziczka, zapomniałam! U was to się o takich rzeczach nawet nie wspomina, co? − Na pewno nie w ten sposób – powiedziała, czerwieniąc się jeszcze bardziej. – Nie o to mi chodziło. Nie mam pojęcia, kiedy… Od przeprowadzki tylko raz… – zająknęła się, a zdradliwy rumieniec nie tylko wypełzł na policzki, ale też rozognił jej dekolt. Zaczęły ją piec nawet uszy. − Widać tym razem raz wystarczył. – Sabina nadal nie mogła ukryć rozbawienia. − Matko Przenajświętsza, nie dopilnowałam. – Do Basi dotarło wreszcie w pełni to, co usłyszała. – A obiecałam sobie… − Że urodzisz i wychowasz dziecko – przerwała stanowczo. – Opuściłaś dom, który miał w sobie złą moc, i wszystko będzie dobrze. Teraz mieszkasz w szczególnym miejscu – mruknęła jakby do siebie. – Zresztą zajmę się tobą – dodała poważnie. – Nie przepowiem ci przyszłości, ale dam zioła, otoczę opieką… – już miała dodać coś o ochronie przed złymi siłami, na szczęście w porę przypomniała sobie,
z kim ma do czynienia. Pani dziedziczka! Rozsądniej było przemilczeć takie sprawy, by oszczędzić jej nerwów. − Zioła? − Tak, dostaniesz takie do picia, a także do powieszenia nad drzwiami wejściowymi i do sypialni. Pokój, gdzie będziesz rodzić, też poobkładasz całymi pękami. Zresztą pomogę ci przy porodzie. Znam się na tym, niejedno już dziecko witałam na tym świecie. A teraz słuchaj, to jest bylica… Weszła na ławę i sięgnęła po jeden z pęków zawieszonych na ścianie. Położyła go przed milczącą Basią i zanuciła: Trzewiczki – z byliczki, pończoszki z Krakowa, kawaler z Stobnicy, panna z Przemykowa.
− To jakieś zaklęcie? – Barbara spojrzała na nią rozszerzonymi z lęku oczami. − Dziecko, gdzie ty się uchowałaś? Między ludźmi nie bywasz? Jakie zaklęcie? Cała wieś śpiewa tę piosenkę – burknęła Sabina. – Chociaż wy tam w tym dworze pewnie inne pieśni macie – dodała po chwili namysłu i machnęła ręką. – Zresztą nie o tym mamy rozmawiać. Tak jak ci powiedziałam, zatkniesz gałązki bylicy nad drzwiami. Jest szczególna, zbierana w wigilię świętego Jana, a jej moc od samego Chrystusa pochodzi. − Od Chrystusa? – powtórzyła z niedowierzaniem Basia. − Oj, co ty wiesz o świecie. – Kobieta z wyraźnym politowaniem pokiwała głową. – Dawno, dawno temu – rozpoczęła, jakby zamierzała opowiedzieć baśń małemu dziecku – kiedy Jan Chrzciciel był małym chłopcem i rówieśnikiem Jezuska, razem po polach spacerowali i niejeden figiel spłatali, jak to chłopcy, którym pomysłów do żartów nigdy nie brakuje. Ale też z racji świętości, co już od kołyski nad nimi świeciła, zajmowali się również innymi, poważniejszymi sprawami. I tak Jaś, biegając po łąkach i przyglądając się roślinom, począł Jezusa prosić, by mu z nieba nasion specjalnych, takich, co to by miały ludziom pomagać, nasprowadzał. Jezusek uległ jego prośbom chętnie i sprowadził z łąk niebieskich na ziemskie pastwiska zioła i kwiaty i razem ze świętym Janem chodzili i je z troską w ziemi zakopywali. Między innymi zasadzili też bylicę. Tak więc jest to dar od samego Boga – zakończyła, pieszczotliwie gładząc ususzone gałązki. Przemilczała inną opowieść, sięgającą znacznie głębiej, a mówiącą o bożku, bądź też bogini urodzaju, Kupale. Te same zioła, wiszące teraz u powały Sabiny, zbierali jej praojcowie, co czcili bóstwa zepchnięte już w niepamięć. Ta wiedza nie przeszkadzała jej święcić w kościele ziół, a jednocześnie pamiętać o bogach przodków. Uważała, że i Chrystus, i inni bogowie dość mają oleju w głowie, by się
ze sobą dogadać. W przeciwieństwie do ludzi. − Piękna opowieść. – Barbara z widocznie większą śmiałością sięgnęła po bylicę. − Zbierałam ją, tak jak trzeba, z dziewięciu różnych miedz, przed wschodem słońca, w odpowiednim czasie. − Mówiłaś, w wigilię sobótki. Widziałam płonące ognie na wzgórzu. Pięknie wyglądały. Nie wiem dlaczego, ale ich widok wywołał u mnie jakąś dziwną tęsknotę. Takiego uczucia nigdy wcześniej nie doświadczyłam… – zamilkła w pół zdania, jakby zdając sobie sprawę, iż powiedziała trochę za dużo. Sabina uśmiechnęła się pod nosem. Ona doskonale znała tę tęsknotę. Była przecież mądrą babą i jako takiej nigdy nie przymuszano jej do życia w określonych ramach. Tęsknota za pierwotnym życiem, za tym, co powiązane z przodkami, oznaczała coś naturalnego. Pewną dzikość, nieujarzmienie duszy, część pradawnej wiary odziedziczyła w spadku po matce, babce i prababce. Kobieta siedząca właśnie przy jej stole nie miała szans na takie dziedzictwo. Wysokie urodzenie dawało wiele, ale też wiele odbierało. A skoro widok ogni wzbudził w niej tak żywe uczucia, widać pomimo sztywnych ram i etykiety został gdzieś wyłom, który pozwolił na wydostanie się tej specyficznej tęsknocie. A może to ogrom nieszczęścia sprawił, że stała się wrażliwsza? − Byłaś tam? Przy płonących ogniskach? – w głosie Basi zapłonęła ciekawość. − Byłam, ale mnie co innego w głowie niż hulanki przy ogniach. Za stara już na to jestem, niech młodzi przez ogniska skaczą, ja mam co innego do roboty. Tu masz liście na napar. Z ziela świętego Jana. Do mięty jest podobne. Będziesz go piła co wieczór. A teraz już idź i wróć za miesiąc, bym cię mogła obejrzeć – powiedziała z nagłym rozdrażnieniem. Basia nie mogła wiedzieć, iż ognie sobótkowe i puszczanie wianków oznaczały dla Sabiny rozdrapywanie starych ran. Wiele lat temu właśnie w ten wieczór Maciej zrzucał swój strój wędrownego dziada i razem z nią tańczył przy ogniskach do białego rana. Odmieniony, młody i piękny. Przymknęła oczy i tamten czas wrócił. Niemal słyszała dźwięki skrzypiec jednego z chłopców z chaty kowala. Ognisko płonęło, ogień huczał, a płomienie strzelały wysoko, ciepłym blaskiem otulając tańczących. Było w tym tańcu coś pierwotnego, coś przywodzącego na myśl dawno zapomniane tańce, odprawiane na Łysej Górze. Cienie rzucane przez las i tańczących chwiały się wokół nich, niczym duchy przybyłe na pradawną ucztę bogów. A wśród tej magii i dzikości ona i Maciej wpatrzeni w siebie. Na tę jedną noc stawali się kimś innym. Aż w końcu znajdował się pierwszy śmiałek i rozpoczynały się skoki ponad ogniem. Widowisko trwało długo w noc czerwcową. Przy tlącym się ogniu, w czerwonym półmroku taniec nie ustawał. Tak wieki całe bywało, tak jest i zapewne będzie. Ognie na wzgórzach płonęły nadal bez względu na to, czy ona i Maciej brali udział w zabawie. Sabina, choć od kilku lat nie wchodziła do kręgu, z głębi mrocznego lasu, tuląc do piersi zebrane zioła, obserwowała tańczących. Przemijali i ona, i Maciej, ale wierzyła, że zawsze będzie jej dane patrzeć na sobótkowe ognisko. Chociażby jako jeden
z chybotliwych cieni. I być może wtedy Maciej do niej dołączy. Znów piękny i młody, nieprzygarbiony ciężarem lat… Z zamyślenia wyrwał ją szelest czarnej sukni Barbary. Kobieta z ociąganiem podniosła się z ławy, usiłując zagarnąć przygotowane dla niej pęki ziół, a łodyżki wysypywały jej się z rąk i spadały na podłogę. Sabina syknęła z niezadowoleniem i stanowczym ruchem wpakowała suche pęki do starego, splecionego z łyka kosza i podała go Barbarze. − Masz, oddasz następnym razem – powiedziała. – I nie bój się, Maciej wie, co mówi. – Lekko pogładziła ją po ramieniu. – Będzie dobrze. Długo jeszcze stała na progu domu i patrzyła w ślad za oddalającą się, ubraną na czarno postacią. W rzeczywistości widziała dużo więcej, niż chciała powiedzieć. − Dziecko w jej łonie będzie tym, które wynagrodzi jej wszystkie cierpienia – zaszeptała, przymykając oczy. – Los będzie nad nim czuwać. Ono jedno nie ma czego się obawiać. Zazna dużo szczęścia, choć i cierpienie go nie ominie… Teraz wszystko i wszyscy będą nad nim czuwać – dodała już w myślach. – Pani dziedziczka nie wie, w jak szczególnym miejscu mieszka. A tego nie mogę jej powiedzieć. Albo nie uwierzyłaby starej prostej babie, albo przeraziłaby się śmiertelnie. Nie dla nich, wydelikaconych i dalekich od tradycji przodków taka wiedza. Nie dla nich. – Pokiwała głową i wróciła do izby, by dokończyć wiązanie ziół. *** Zgodnie z przewidywaniami Basi Jadwiga na jej widok załamała ręce. − Matko w niebiosach, jak pani wygląda? Toż całą wieś chyba pani omiotła z kurzu! Suknia do czyszczenia, o bucikach nawet nie wspomnę! − Rzeczywiście, mogłam włożyć te cięższe, chociażby te do konnej jazdy. − Jeszcze czego! Widział to kto, by pani spacerowała w takich buciorach! To już lepiej, że te na zmarnowanie poszły. Przynajmniej nikt pani na języki nie wziął. A we wsi to zaraz by gadali… − Kochana Jadwiniu, może by i gadali, gdyby mnie widzieli – przerwała jej, zastanawiając się, jak przygotować ochmistrzynię do widoku kosza pełnego ziół, który rozsądnie zostawiła w najciemniejszym kącie przedsionka. – Ale ja we wsi nie byłam. − Jak to nie we wsi? To gdzie? – zdumiała się Jadwiga. – Bo nie w parku, nie na cmentarzu, nie w kaplicy ani w kościele. − Jadwinia nie próżnowała – roześmiała się Basia. – Całe śledztwo zostało przeprowadzone. A cóż takiego się wydarzyło, skoro tak pilnie mnie poszukiwaliście? − A bo to pani nie wie… – zmieszała się Jadwiga. – Pańskie oko konia tuczy. Bo to i trzeba kuchni doglądać, i pokojówki przypilnować. − Wczoraj specjalnie wieczorem wszystkie dyspozycje dałam i Jadwini, i kucharzowi. Zresztą
z doglądaniem radzisz sobie doskonale. – Spojrzała na spłonioną kobietę spod oka. − Martwiłam się o panią! – w końcu wydusiła z siebie ochmistrzyni. – Znika pani rano, nie wiadomo gdzie i po co, a ja obiecałam mieć na panią baczenie! – wyznała niemal ze łzami w oczach. − Ach tak! A ostatnio nawet wydawało mi się, że chodzisz za mną krok w krok. To może coś ustalmy: ja daję ci słowo, iż niczego głupiego nie zrobię, a ty przestaniesz… – w ostatnim momencie ugryzła się w język i nie użyła słowa „szpiegować” – … się zamartwiać. Na twarzy Jadwini pojawiła się ulga. − Proszę wybaczyć śmiałość, ale skoro nie była pani we wsi… − I tak miałam ci powiedzieć. Będziesz musiała mi pomóc. – Barbara bezwiednie położyła dłoń na brzuchu. – W sieni jest kosz. Trzeba część ziół powiesić nad wejściem, część porozwieszać w naszej sypialni, tak by Janusz nie zauważył – dodała. – Chciałam zrobić to sama, ale w tym stanie lepiej nie ryzykować wchodzenia na stołki. Jadwiga w milczeniu przesunęła wzrokiem po dłoni spoczywającej na płaskim brzuchu, a potem spojrzała w oczy swojej chlebodawczyni. Ten opiekuńczy gest znały i rozumiały bodaj wszystkie kobiety na całym świecie. − Zioła? – Jadwiga bezwiednie zniżyła głos do szeptu. – Skąd…? − Od zielarki. Tej, co mieszka pod lasem, w starej chacie z pasieką z tyłu – przerwała jej Basia, by mieć już za sobą ogłoszenie tej nowiny. Nikomu innemu by się nie tłumaczyła, lecz do Jadwigi czuła się przywiązana w sposób szczególny. Ochmistrzyni pracowała jeszcze we dworze u jej rodziców, a potem razem z panienką przeniosła się do domu Janusza. Komu jak komu, ale jej mogła zaufać i tylko ją poprosić o pomoc. − Tej czarownicy? – Jadwiga przeżegnała się trwożliwie. – I po cóż pani tam szła? Na niebezpieczeństwo się narażała? Z takimi jak ona to najlepiej z daleka. Ponoć do tej pory na Łysicę w te pogańskie święta lata… − Jadwiniu, czy Jadwinia się słyszy? – Basia ze zniecierpliwieniem machnęła ręką. – Lata? A co to ona bocian, że skrzydła ma? Bo chyba Jadwiga nie wierzy w te bajki o wiedźmach na miotłach? Może jeszcze w sobótkę spotyka się z diabłem i z nim razem bezeceństwa wyprawia? – wypaliła, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co mówi. Dopiero zszokowana mina Jadwigi i jej poczerwieniała nagle twarz przywołały ją do porządku i przypomniały, iż na takie słowa to mogła sobie pozwolić w chacie pod lasem, ale nie tutaj. Przecież sama na śmiałe żarty Sabiny zareagowała zakłopotaniem. Co więc ją podkusiło, by wprawić w zmieszanie poczciwą Jadwigę? − Dobrze, nie mówmy już o tym – odchrząknęła. – Zajmijmy się ziołami.
− To nie po chrześcijańsku. – Jadwiga w końcu odzyskała głos. – Wiadomo, co to za zielsko? I jaką ma moc? − W kościele poświęcone, więc nie musisz się martwić. Ponoć ma chronić dom i jego mieszkańców. Zadziała czy nie, należy spróbować. Pomożesz mi, czy sama mam się wspinać? − Pomogę. Panu nic nie powiem – zapewniła, widząc pytające spojrzenie Basi. – Teraz nie powinna się pani denerwować – wyjaśniła, jakby usprawiedliwiając swoją uległość. − W koszu są też zioła do parzenia. Będę je piła co wieczór, ale i o tym cicho sza. Kucharz ani nikt inny nie może się dowiedzieć. Gdy będę mogła, sama je przygotuję, jeśli nie… − Ja to zrobię. – Pokiwała głową Jadwiga. Nie zamierzała już dyskutować, wolała zgodzić się i trzymać rękę na pulsie, niż zostać wykluczoną i nic nie wiedzieć. A księdza to i tak na wszelki wypadek zawołam – pomyślała. – Już ja tam wolę na własne oczy zobaczyć, że święconą wodą to wszystko pokropione, niż wierzyć na słowo jakiejś… czarownicy! − Może i głupia, i zabobonna jestem, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże – mruknęła, z niechęcią zanurzając rękę w koszu z ziołami. Tajemnicą pozostało, jak udało się Jadwidze nakłonić Basię do tak błyskawicznego wezwania księdza. Cokolwiek powiedziała, już następnego dnia proboszcz pojawił się we dworze. I dopiero gdy wszystkie pomieszczenia zostały porządnie pokropione święconą wodą i zabezpieczone modlitwą, ochmistrzyni odetchnęła z ulgą i już bez tak wielkiego lęku patrzyła, jak jej ukochana pani co wieczór popija napar o tajemniczym, intensywnym zapachu. Zioła służące do jego sporządzania też profilaktycznie podsunęła pod padające z kropidła krople.
1 Dziadowie polscy mieli własny system znaków, jedne z nich mówiły o tym, czy w danym domu mieszkają przyjaźni ludzie, inne wskazywały datę spotkań, walnych zgromadzeń, jeszcze inne wzywały do zemsty. W Polsce zachowały się jedynie znaki, natomiast niewykluczone, że nasi dziadowie, podobnie jak dziadowie białoruscy, mieli też swój własny język.
KONIEC WRZEŚNIA 1843 ROKU
M
aciej wspinał się mozolnie górską stromą ścieżką. Kiedyś wbiegał tędy w podskokach. Znał każdy kamień i korzeń. Dawno temu lubił tu wracać. Tak dawno, że w tej chwili wydawało mu się, iż tamte czasy w ogóle nie istniały, a chłopak pędzący stromą ścieżką to wcale nie on, tylko ktoś obcy. To był inny świat. Wtedy jeszcze bez Sabiny, może dlatego wydawał mu się tak nierealny. Wspierając się na kiju, dotarł do miejsca, gdzie dróżka urywała się przy spiętrzonych skałach. Ten, kto trafił tu pierwszy raz, widział jedynie koniec drogi. Tymczasem wiła się ona nadal wśród skalnych ścian, które w pewnym momencie rozstępowały się, ukazując oczom wędrowca małą polankę, a na niej chatę. Z jednej strony chroniły ją skały, z drugiej – dostępu strzegło strome urwisko. Jej mieszkańcy musieli być raczej samotnikami, inaczej bowiem nie wytrzymaliby na takim pustkowiu. Zanim Maciej wszedł do środka, zapukał raz długo, potem kilka razy krótko, a na końcu zahuczał głosem puszczyka i dopiero wtedy pchnął ciężkie drewniane i nieco wypłowiałe drzwi. Chata z zewnątrz przypominała wiejską siedzibę, ale już pierwszy rzut oka na wnętrze zadawał temu kłam. Nie wchodziło się tu bowiem do środka przez pomieszczenie dla zwierząt, tylko człowiek od razu znajdował się w dużej izbie, udekorowanej obrazkami świeckimi i obrazami świętych. Wśród nich królował jeden, oprawiony w bogate ramy i przyozdobiony świeżymi kwiatami. Przedstawiał świętą Łucję. Innych izb nie było, w jednej dużej sali mieściło się wszystko. Dwa duże kufry, stół potężny, ławy, palenisko i łoże zarzucone słomą. Przy palenisku stał głęboki fotel, obity drogim materiałem, tak przy tym niepasujący do prostego i siermiężnego wystroju chaty, że z miejsca przykuł wzrok stojącego w progu Macieja. W fotelu siedział długowłosy i długobrody mężczyzna podobnie do niego odziany. Różniły ich jedynie twarze, bo mężczyzna miał więcej zmarszczek i niewidzące oczy. Maciej przez moment patrzył na rozpartą w fotelu postać i ledwo dostrzegalny uśmiech zagościł mu na ustach. − Oto właściwy człowiek na właściwym miejscu – odezwał się w końcu, wchodząc do środka i zamykając za sobą drzwi. – Tron godny króla. − A czemuż to zaszczyciłeś mnie swoją obecnością już dziś? – zapytał spokojnym tonem gospodarz. – Zgromadzenie dopiero jutro, a ty zazwyczaj jak szczur przemykasz się między nami. Ostatni wchodzisz i pierwszy znikasz. − Słuchaj, nie po zwadę przyszedłem. – Maciej z najwyższym trudem zdołał się opanować, choć grymas wściekłości wykrzywił mu twarz. − Powiedziałem: jak szczur! Z tonącego okrętu! – huknął siedzący, prostując się nagle. – Dodatkowo durny, bo ten okręt nigdy nie zatonie! Wiedziałem, że idziesz – dodał zupełnie innym, spokojnym już głosem. – Ptaszki mi wyśpiewały. − Znam ja ci te twoje ptaszki. – Pokiwał głową Maciej. – Uprzedziły cię, nim połowę drogi
pokonałem. I masz rację. Niepotrzebnie się uniosłem. Uciekałem, bo cóż miałem zrobić po tym, co mi powiedziałeś? Ty nie tylko mój brat jesteś, ale i mój pan. Wystąpić przeciwko tobie nie mogłem i nie chciałem. A ulec ci znaczyło tyle, co wydrzeć sobie duszę… Rozmówić się przyszedłem. − Szkoda, że dopiero teraz. Coś ty myślał? Przecież gdybym chciał, tobym ją dostał! Ale słusznie prawisz. Gdybyście mi wtedy nie zeszli z oczu… – roześmiał się chrapliwie. – Dziwnie brzmią takie słowa w ustach ślepca, lecz to prawda – dodał. – Złość we mnie pałała i pamięć jej urody. Toż ja wtedy jeszcze pamiętałem co nieco z dawnych obrazów. Teraz to już czym innym patrzę, oczu mi nie trzeba – dodał zamyślony. – Te obrazy paliły mnie najbardziej. Gdybym nigdy nie widział, byłoby mi lżej… − Ojciec chciał, byś sam podjął decyzję. Dlatego tak długo zwlekał. Sam o tym wiesz. – Maciej w końcu zdecydował się przysiąść na małym twardym zydelku stojącym nieopodal fotela. − Żaden to wybór. Wszak z ojca na syna przechodzi nasz tytuł. Mogłem zhańbić nasz ród albo żyć w zaszczytach i luksusie – parsknął ironicznym śmiechem. – Widzisz ten splendor, który mnie otacza? − Nie udawaj, stać cię na wszystko. − Tylko nie na nią. Nie okazałem się dość dobry. Gdybym przynajmniej jej nie widział… Ale to stare dzieje. Dlatego by oszczędzić tych wszystkich trosk pierworodnemu, tuż po urodzeniu zabrałem mu wzrok. Czego nie znasz, za tym nie możesz tęsknić. Przynajmniej tego mogłem mu oszczędzić – powiedział twardo. Maciej w milczeniu słuchał jego słów. Nie zgadzał się z Władysławem. A co z tęsknotą za nieznanym? On wszak tęsknił za rodziną, bliskością i śmiechem dzieci, choć nigdy tego nie doświadczył. Za część tych niespełnionych marzeń odpowiadał nie kto inny, lecz rozparty w fotelu mężczyzna. Maciej w głębi serca dziękował Bogu, że urodził się jako drugi. Władysław był jego starszym bratem, pierworodnym synem Jana – króla dziadów. Ich ojciec nie widział, Władek też musiał zostać ślepym, by urząd przechodzący z ojca na syna móc piastować. Król dziadów oddawał wzrok w zamian za władanie światem żebraków i kalek. Sam kaleka i żebrak, ale na najwyższym stanowisku. Ślepota czyniła go kimś wyjątkowym i tej wyjątkowości i władzy nie oparł się Władysław. Ojciec dał mu możliwość wyboru, więc jego następca wzrok zachował do dwudziestego roku życia, choć i tak przyzwyczajano go, oswajano przez wszystkie lata z tym, co miało się wydarzyć. − To moja spuścizna i dziedzictwo mojego syna – wdarł się mu w myśli głos Władka. – A teraz powiem krótko. Rzekłem ci wtedy, że albo ją dostanę, albo zginie. Chciałem, byś ty żył i cierpiał, byś gryzł się do krwi, słysząc, co przeszła, nim umarła. Jednak gdy już cały plan zemsty miałem obmyślony, gdy wiedziałem, na co ją skażę i jak upokorzę, zmogła mnie straszna gorączka. Oczy, a raczej to, co po nich zostało, ropą nabiegły i żadne lekarstwa, zioła, cudowne maści nie pomagały. Wtedy zobaczyłem postać… Jaśniała i promieniała, kiedy mówiła, żem wzrok oddał, by się do Boga przybliżyć i władać tymi, którzy są pod Jego szczególną opieką, ubogimi i chromymi, ale władać mądrze. Zapytała, czy
naprawdę chcę skazać tę dziewczynę na to, com jej przygotował, bo ona sama – tak mi wtedy rzekła – oczy kazała sobie wyłupić, by lubieżnie w nie oprawcy nie spoglądali… I wtedy ją rozpoznałem, patronkę naszą, świętą Łucję. – Odwrócił głowę w stronę obrazu świętej wiszącego na ścianie. – Podała mi tacę, a na niej ujrzałem te oczy ocienione długimi, pięknymi rzęsami. Patrzyły na mnie. Byłem przerażony. Ponoć miotałem się na łóżku w malignie, krzycząc coś niezrozumiałego. Wszyscy myśleli, iż już z tego nie wyjdę. Tymczasem po tym widzeniu bardzo szybko doszedłem do siebie. Nikomu do tej pory nie mówiłem o tym, komu to cudowne przywrócenie do zdrowia zawdzięczam. Obiecałem wtedy, że nigdy zaślepiony żądzą zemsty nikogo nie skrzywdzę, bo po to wzrok dobrowolnie oddałem, by mimo jego braku widzieć więcej… − A ja myślałem, że to z miłości do niej podarowałeś jej spokojne życie. − To czemuż przez tyle lat uciekałeś ode mnie i przede mną? Ona też zaszyła się w tej chatynce. Pszczołami się zajmuje. Jak widzisz, wiem o was wszystko. − Widzę. – Maciej w zadumie pokiwał głową. − Masz trochę racji. Kochałem ją bardzo i równie mocno znienawidziłem. Zapalczywy byłem, złość to niebezpieczny doradca. I gdyby nie wstawiennictwo i reprymenda świętej Łucji, oddałbym twoją czarownicę do najpodlejszego domu rozpusty, by brał ją każdy, kto ma na to ochotę. Nawet wtedy gdy wyzdrowiałem, odmieniony, nie mogłem sobie odmówić tego, by trzymać cię w niepewności. Obiecałem sobie, iż dopóki nie odważysz się przyjść do mnie i wyjaśnić sprawę, nie powiem ci o tym, że zemsta wam nie grozi. Długo musiałem czekać, choć i tak podziwiałem cię za stawianie się na wszystkich zebraniach. − Nie mogłem inaczej. Nigdy całkowicie nie wypowiedziałem ci posłuszeństwa. Poza tym jednym… – Maciej spuścił głowę. – Sabina od dawna przekonywała mnie, bym postawił sprawę jasno, tylko bałem się. Bo wtedy być może nic innego by mi nie pozostało, jak… – zawiesił głos i głośno przełknął ślinę – po prostu cię zabić – dokończył cicho. − Zabić mnie? Króla? – Władysław roześmiał się chrapliwie. – Rozdarliby cię na strzępy gołymi rękami. Moi poddani są mi bezwzględnie oddani. A wiesz dlaczego? Bo się mnie boją. Teraz i po mojej śmierci będą się lękać, a nawet jeszcze bardziej. − Gdybyś jej groził, w końcu musiałbym zachować się jak mężczyzna. Ja też mam swój honor. Dopóki milczeliśmy, nie musiałem podejmować żadnej decyzji. − Honor! Przeklęta rzecz. I mielibyśmy piękną wendetę – skwitował Władek. – Wet za wet. Ale sam widzisz, nie doszło do tego. Przenocujesz u mnie. Jutro wszyscy będą zachodzić w głowę, co się stało. A my nic nie powiemy. To, co ode mnie usłyszałeś, zachowasz tylko i wyłącznie dla siebie. − Ale Sabina… − Dogadaliśmy się i to jej powiesz. Musi jej to wystarczyć. Mówiłeś coś o honorze. Ja też mam swój
i nie chcę, by poznała moje niegdysiejsze plany wobec niej, rozumiesz? W tej chwili nie przemawiał brat, tylko król. Maciej otrzymał rozkaz. Zrozumiał też jedno: Władek właśnie w okrężny sposób powiedział mu, że król też może się wstydzić. Tylko jako władca woli ten wstyd ukryć za potężniejszym słowem „honor”. *** Pod koniec następnego dnia, ledwo pierwsze wieczorne cienie zaczęły otulać las, przy chacie ukrytej między skałami przemknęła na ciemno ubrana postać. Nie pukając, pchnęła drewniane drzwi i zniknęła w mrocznym wnętrzu. − No, jesteś nareszcie. – Władysław nawet nie próbował ukryć zniecierpliwienia. – Na deszcz się zanosi, a naszych jeszcze nie widać – dodał i wskazał przybyszowi głową ławę przy stole. – Długo kazałeś na siebie czekać. Mężczyzna usiadł i łakomym spojrzeniem obrzucił leżące na stole bochny chleba i woreczek z solą. Z jeszcze większym pożądaniem spojrzał na ogromną flaszkę z zielonego szkła napełnioną mocną wódką i stojącą przy niej szklankę. − Spokojnie, nasi powoli się zbliżają. Trochę mi czasu zeszło na ubiciu interesów ze stróżami prawa, stąd spóźnienie. Mieli zakazać żebrania na jarmarku. − I co? − Jak to co! Przecież ze mną rozmawiali, a ja jestem bardzo przekonujący – roześmiał się, prostując potężne plecy. – Zmienili zdanie. Czy mi się wydaje, czy mamy gościa? – Spojrzał uważnie w ciemny kąt izby. − Nawet jeżeli, to mój gość i nic ci do tego – uciął Władysław. – Zatem jarmark załatwiłeś? Obcych przepędziłeś, tak jak ci kazałem? − A co miałem nie przepędzić. – Przybyły niechętnie odwrócił badawczy wzrok od zaciemnionej części chaty. – Przypomniałem im, co ostatnio stało się z tymi, którzy nie na swój rewir weszli… – przerwał, bo przy drzwiach coś zachrobotało, zaszurało i do izby jedna po drugiej zaczęli wsuwać się ludzie. Przychodzili pojedynczo i w większych grupach. Zadziwiające to było towarzystwo złożone z kobiet i mężczyzn, starców i dzieci. Co jeden ślepy albo kulawy, z twarzą wykrzywioną strasznym, nienaturalnym grymasem, z ranami wyeksponowanymi tak, by stały się widoczne. Znalazła się i karlica z twarzą ogromną, jakby od kogoś innego doczepioną, i górujący nad innymi olbrzym z równie wielkim rozbójniczym kosturem, ginącym w jego wielkiej niczym bochen chleba pięści. Jedni powłóczyli nogami, inni szli okrakiem, zdarzali się też tacy, co czołgali się na rękach i kolanach. Całe to zgromadzenie przypominało zlot czartów i sług diabelskich, ale każdy wchodzący witał się słowami:
„Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”, po czym z pochyloną głową podchodził do siedzącego w fotelu Władysława i żegnał się znakiem krzyża, czekając, aż król w geście powitania dotknie jego czoła i odpowie: „Amen”. Gdy już wszystkich w ten sposób pobłogosławił i przywitał, wstał z fotela i dopiero wtedy z zacienionego kąta wyszedł Maciej. Bracia musieli poprzedniego dnia wszystko skrupulatnie ustalić, bo na twarzy jednego i drugiego malował się niczym niezmącony spokój i wyraz pewności. Przez moment stali obok siebie, czując na sobie pytający wzrok zgromadzonych. Ludzie czekali na wyjaśnienia, jednak się nie doczekali. Władysław w milczeniu ruszył pewnym krokiem w kierunku stołu, a tłum stłoczony w izbie rozstępował się przed nim w głuchej ciszy. Król dziadów sięgnął po zieloną butelkę i napełnił szklankę wódką, po czym wypił ją jednym haustem. Nalał raz jeszcze i wyciągnął szklankę do Macieja, a ten przyjął ją i, podobnie jak brat, wypił do dna. Znaczyło to więcej niż tysiące najbardziej nawet żarliwych słów. Dla przybyłych stało się jasne, że zwaśnione do tej pory rodzeństwo zawarło sojusz, a Maciejowi należy się wzmożony szacunek i uwaga. Władysław zabrał z rąk brata szklankę i nalał ponownie, wyciągając ją ku zgromadzonym. Był to dowód na królewską gościnność. Następnie wskazał leżące na stole bochny chleba i woreczek z solą, dając tym samym do zrozumienia, iż wita wszystkich zgromadzonych i cieszy się z ich obecności. Na ten gest tłum oberwańców i kalek czekał przez cały czas. Z miejsca zrobiło się gwarno, w rękach pojawiły się powyciągane z zakamarków łachmanów noże i koziki, krajano chleb, pito wódkę. Władysław jeszcze przez chwilę pełnił funkcję gospodarza i rozlewał zawartość zielonej butli do naczyń, które w cudowny sposób pojawiły się na stole. Z zadziwiającą sprawnością król dziadów operował butelką i bezbłędnie rozpoznawał zgromadzonych. Gdyby nie nieruchome źrenice, można by podejrzewać, że jedynie udaje ślepotę. Maciej wycofał się z tłumu i z najdalszego kąta obserwował coraz bardziej rozochocone towarzystwo. Im więcej alkoholu trafiało do naczyń i gardeł, tym szybciej zmieniała się sceneria spotkania. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki rozbawieni żebracy prostowali się i ożywiali. Znikali chromi i ślepi, kończyny w sposób cudowny odrastały, rany się goiły. Na początku ktoś nieśmiało zaczął przygrywać na skrzypkach, potem muzyka stawała się coraz głośniejsza, zaczęły się tańce. Ludzie skłębili się na środku izby, pląsając coraz szybciej i szybciej. Jakby chcieli wykorzystać każdą minutę, kiedy mogli zrzucić udawane jarzmo kalectwa. Nawet głosy ze słabych i proszących zmieniły się w mocne i pewne. Najgłośniej krzyczeli niemi, by wynagrodzić sobie dni przymusowego milczenia. Śpiewy nabożne i przekleństwa, śmiech i zawodzenie zlały się ze sobą, a Maciej patrzył na to wszystko z obrzydzeniem. Nie chciał mieć z tym motłochem nic wspólnego, ale jednak należał do niego. Na całe szczęście nie on musiał zmierzyć się z zaszczytnym tytułem króla tej całej hołoty. Gdy Władysław powoli oddalał się od skłębionej ciżby, zerwał się z miejsca i po chwili stanął koło niego. − To byłoby na tyle – przemówił brat i poklepał Macieja po ramieniu. – Wszyscy, którzy powinni
nas razem zobaczyć, doskonale zrozumieli, co im chciałem przekazać. Nawet jeśli kogoś tu zabrakło, to i tak dowie się od innych. A teraz wracaj do siebie. Nie będę ci mówił, co masz robić, bo to ty z nas dwóch masz prawdziwe powołanie. Ja ze swoją ślepotą im przewodzę, ale ty widzisz więcej i to ciebie los obdarzył darem należnym proszebnym dziadom. Ja tu muszę jeszcze sprawozdań wysłuchać, pieniądze zebrać i rozkazy wydać, kto, gdzie i za kim ma się udać1. Ty już idź. Wiem, jak niemiłe jest ci przebywanie w tym towarzystwie. − Skoro nie masz dla mnie żadnych poleceń… − Poleceń… – Władysław skrzywił się ironicznie. – W Zaduszki pilnuj cmentarza przy kościele Świętej Małgorzaty. Tobie go oddaję. Będziesz miał blisko do niej, do starej pasieki i do tego dworu, gdzie ostatnio tyle zamieszania uczyniłeś. Maciej słuchający do tej pory z pochyloną głową podniósł ją i spojrzał na króla ze zdumieniem, a także z odrobiną podziwu. − Skąd to wszystko wiesz? To wydaje się prawie niemożliwe… − Nie doceniasz mnie. A teraz idź już. – Wepchnął mu do ręki ciężką, wypełnioną po brzegi monetami sakiewkę. Maciej przez chwilę ważył ją w ręku i walczył z chęcią oddania jej z powrotem. Do tej pory radził sobie sam. Jednak schował woreczek do płóciennej torby i cicho, niczym duch, wymknął się z chaty. Odchodził szybkim krokiem, ani razu nie obejrzawszy się za siebie. Miał przed sobą długą wędrówkę. Najbliższy kościół pod patronatem świętej Łucji znajdował się o kilka dni szybkiego marszu stąd, a Maciej musiał go koniecznie odwiedzić i podziękować świętej za ocalenie Sabiny. I pomodlić się za brata, króla dziadów, bo ten podczas spotkania z nim ani razu nie wymówił imienia mieszkanki chaty pod lasem. To dowodziło, iż Sabina nigdy nie przestała być dla niego ważna, a ta niespełniona miłość, jedyna rzecz, której nie dostał podczas swego panowania, nadal go bolała i zapewne boleć będzie.
1 Takie „dziadowskie” zebrania rzeczywiście się odbywały. Król dziadów zbierał od swoich poddanych wyżebrane pieniądze i sam nimi dysponował. Zatajenie części dochodów lub próba okłamania króla wiązały się z dużym niebezpieczeństwem, bo wśród żebraków miał swoich sowicie opłacanych szpiegów. Wiadomo też, że zwykle dbał o swoich poddanych, opłacał ich potrzeby, a w razie choroby lub śmierci wykładał potrzebne kwoty na leczenie albo godziwy pochówek. Na zebraniach dziadowskich składano mu raporty, odbierano rozkazy i wykonywano je z bezwzględnym posłuszeństwem. Środowisko żebracze miało własną, ściśle ustaloną hierarchię.
POCZĄTEK CZERWCA 1844 ROKU
T
ej nocy Janusz zachowywał się jak szaleniec. To, co działo się za zamkniętymi drzwiami, doprowadzało go do obłędu. Pierwsze jęki i posapywania przyjął w miarę spokojnie. To nie był jego pierwszy raz. W końcu poród tak właśnie wyglądał. Gdyby tylko mógł, gdyby ktoś dał mu taką możliwość, wziąłby większą część bólu żony na siebie, ale mógł jedynie czekać. Pierwszy krzyk dobiegający z sypialni postawił go na nogi, a gdy zaraz potem zapanowała cisza, pomyślał, że to może koniec, ostatni wysiłek, i nie zaniepokoił go nawet brak dziecięcego kwilenia. Wpatrywał się w oczekiwaniu w drzwi, jakby te za chwilę miały się uchylić i wypuścić położną z dobrą nowiną. Czy na pewno dobrą? Tyle razy już ją słyszał i tyle samo razy cierpiał nad grobowcem, który jak nienasycona bestia wciąż żądał od nich coraz to nowych ofiar. Zgodnie z jego przypuszczeniem, drzwi się otworzyły i wybiegła zza nich stara akuszerka. − Panie, ja tam już w niczym nie pomogę! – krzyknęła i w tym samym momencie pojawił się lekarz. Na widok jego pobielałej twarzy Januszowi zamarło serce. Lodowaty strach rozlał się w klatce piersiowej. − Panie doktorze, co się dzieje?! − Panie dziejaszku, panie dziejaszku… Niedobrze. Kłopoty, synu. Nie, nie wolno ci! – krzyknął, ale Janusz i tak go nie posłuchał. Z całych sił odepchnął doktora i wbiegł do pokoju. Pierwsze, co zobaczył, to pokrwawione prześcieradła. Basia spojrzała na niego i zdołała unieść nieco głowę. Musiał się nad nią pochylić, by zrozumieć ledwo słyszalny szept: − Sprowadź Sabinę, natychmiast sprowadź Sabinę… W tym momencie całe racjonalne myślenie, wszystkie przekonania zniknęły. Jak oszalały wybiegł ze dworu i już po chwili na końskim grzbiecie gnał na skróty, przez pola w kierunku lasu. Jechał na oklep, nie chciał tracić czasu na siodłanie. Jeżeli ona umrze, to będzie tylko moja wina. Moja! Bo to ja nie zgodziłem się posłać po tę kobietę. Krzyczałem, że to czarownica, że taka wiara dobra jest dla zacofanych ludzi! – myślał gorączkowo, poganiając konia. Rzeczywiście, tym razem postawił na swoim. Nie pozwolił jej wezwać Sabiny. − Nie ma mowy! – powiedział twardo. – Dość tych przesądów! Potrzebni są tu doktor i położna, a nie ktoś, kto w gusła wierzy i wątpliwej jakości czary odprawia! Na nic zdały się płacz i przekonywania Basi ani jej gorące prośby. A teraz opętany strachem gnał na łeb na szyję, by przywieźć starą zielarkę.
Wpadł do chaty Sabiny, nie pukając i nawołując od progu. Sam słyszał, ile rozpaczy jest w jego głosie. Kobiecie wystarczyło jedno spojrzenie na niespodziewanego gościa i już wiedziała, o co chodzi. − Pan dziedzic u mnie? – zapytała sarkastycznie, mrużąc zaspane oczy. − Gdybym musiał, duszę bym nawet diabłu odsprzedał, byle tylko Basię uratować – wyrzucił z siebie Janusz. – Mogę nawet na kolana paść… − Ani jedno, ani drugie nie będzie potrzebne – przerwała mu ostro. – Czekaj tutaj – dodała i zniknęła w sąsiedniej izbie. Janusz słyszał dobiegające stamtąd szmery i szepty, każda sekunda zdawała mu się godziną, ale nie śmiał popędzać kobiety. Sabina pojawiła się przed nim z dużym węzełkiem w dłoni. − Słyszałam tętent, przyjechałeś na koniu, prawda? Janusz twierdząco pokiwał głową. − To dobrze, będziesz musiał mnie zawieźć – powiedziała i nie oglądając się, wyszła z chaty. – Na całe szczęście właśnie dziś się zaczęło – mruknęła. – Najwyższy czas i pora. Tyle tylko zdołał usłyszeć Janusz. Potem w uszach miał jedynie świst powietrza. Koń pędził jak oszalały, wioząc zrozpaczonego jeźdźca i przylegającą do jego pleców Sabinę. *** We dworze na wielkim łóżku leżała Basia, nad którą pochylał się bezradny i załamany lekarz. *** Ledwo koń zniknął, z chaty wyszedł Maciej. W rękach trzymał duży kosz. Dokładnie zatrzasnął drzwi i szybkim krokiem ruszył na przełaj przez pola. *** Sabina wpadła do sypialni i jednym spojrzeniem obrzuciła leżącą w skłębionej pościeli Basię. − Wrzątek jest? – zapytała, nie zwracając uwagi na patrzącego na nią z nieukrywanym zdumieniem doktora. − Tutaj. – Janusz wskazał drżącą dłonią wniesiony dopiero co gar pełen wrzącej wody. − Dobrze – mruknęła pod nosem i z węzełka wydobyła duży metalowy kubek i małe zawiniątka. − Czy to aby na pewno bezpieczne? – Doktor nieufnie zajrzał jej przez ramię. − A jakie ma to znaczenie? – sarknęła gniewnie. – Przecież ona już nie ma sił i za chwilę… – Spojrzenie jej padło na ściągniętą bólem twarz Janusza i zrezygnowała z dokończenia zdania. – Jeżeli to was uspokoi, proszę, zobaczcie, co mam – powiedziała, rozwiązując węzełek.
Doktor pochylił się nad ziołami i pudełeczkami z tajemniczym proszkiem. Na każdym z nich widniał nieznany mu symbol. − Już? Napatrzyliście się? To teraz wszyscy wyjdziecie – zarządziła. – No już! – podniosła głos, gdyż panowie nie ruszyli się z miejsca. − Mąż, to rozumiem, ale ja… – Doktor zrobił nieokreślony ruch dłonią. − Powiedziałam wszyscy! Niech pan go zabierze – zwróciła się do Janusza. – Tracimy tylko cenny czas. Mężczyzna bez słowa ujął lekarza pod rękę i pociągnął za sobą. Drzwi sypialni trzasnęły popchnięte władczo przez Sabinę. Janusz bezsilnie opadł na fotel i ukrył twarz w dłoniach. Lekarz nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Jeszcze nigdy nie potraktowano go tak bezpardonowo. Nie mógł jednak pomóc rodzącej, a w przeciwieństwie do Janusza wierzył i wiedział, że zielarki sporo potrafią. Widział jednak, co dzieje się z rodzącą. Tu pomógłby tylko cud albo konszachty z tą, co kosę nosi… Poza tym zawartość węzełka go rozczarowała. To były łagodnie działające zioła. Mogły pomóc jedynie na kaszel i przeziębienie. Jedynie pudełka stanowiły zagadkę, nie przypuszczał jednak, by zawierały cokolwiek szczególnego. Z westchnieniem usiadł na drugim fotelu. Rozpoczęły się długie minuty oczekiwania. Janusz i doktor trwali w bezruchu, każdy z nich pogrążony w innych, tak samo ponurych i pełnych niepokoju myślach. *** Tymczasem Sabina, zatrzasnąwszy drzwi za wychodzącymi, przypadła do Basi i pomacała jej brzuch. Następnie nad podziw silnymi rękami rozwarła nogi rodzącej. Przez moment badała ją, nie zważając na pojękiwania pełne bólu. Na jej twarzy przez ułamek sekundy pojawił się wyraz zatroskania, lecz już po chwili zamaskowała go dobrotliwym uśmiechem. − Posłuchaj, wiem, że jesteś bardzo zmęczona. – Nachyliła się nad Basią. – Teraz dam ci coś do wypicia. To wzmacniający napar. Doda ci sił i powstrzyma krwawienie – tłumaczyła, unosząc jej głowę i przytykając do ust kubek z gorącym wywarem. Napój parzył usta Basi, ale posłusznie przełykała małymi łykami. Sabina dopilnowała, by w kubku nie została nawet kropla. − Teraz musimy chwilę poczekać – wymruczała jakby do siebie i podeszła do okna. – Gdzie on się podziewa? Powinien już być. – Wyjrzała w nieprzeniknioną ciemność i nerwowo pokręciła głową. – Wytrzymaj jeszcze trochę, zaraz będzie lepiej – dodała, podchodząc do Basi i ocierając jej pot z czoła. W tej samej chwili na zewnątrz rozległo się sowie pohukiwanie, a Basię poraziła kolejna faza bolesnych skurczów. Sabina błyskawicznie znalazła się przy oknie, otworzyła je na oścież i spuściła długi sznur. Po chwili wciągnęła do pokoju kosz z ziołami. Zupełnie innymi niż te, które wyjęła
z węzełka. − Nareszcie! Teraz zaparzę coś, co poluzuje ci mięśnie. I trochę znieczuli. Będę musiała wyjąć dziecko – uspokajająco przemówiła do wijącej się z bólu kobiety i jednocześnie pewnymi ruchami sięgała po coraz to inne wysuszone liście i pojemniczki z tylko sobie znaną zawartością. Na koniec dosypała do kubka szczyptę czegoś z małego puzderka, po czym natychmiast schowała je w zakamarkach sukni. Mogli posłać po mnie wcześniej – pomyślała, z niepokojem patrząc na rzucającą się w pościeli Basię. – Dziecko jest źle ułożone, coś je tamuje, gdybym mogła podać napar rozluźniający godzinę wcześniej… Będzie, co Bóg da – westchnęła i zanurzyła ręce w gorącej wodzie. Skóra aż ją szczypała, lecz zacisnęła zęby. Nie miała pojęcia o istnieniu bakterii i zarazków, ale wiedziała, że tak trzeba. Tę wiedzę przekazywały sobie kobiety z pokolenia na pokolenie. Tak robiła jej matka, a jeszcze wcześniej babka i zapewne prababka, a skoro one tak czyniły, to tak miało być, i koniec. Jeszcze chwilę stała u wezgłowia łóżka, czekając, aż napój zacznie choć trochę działać. Widziała, jak oczy Basi zachodzą mgłą, jak z coraz większym trudem usiłuje przeć. Nie było już odwrotu, nie było na co czekać. Sabina przyklęknęła między nogami rodzącej i wsunęła rękę w jej wnętrze. Wyczuła dziecko, małe ciepłe i śliskie ciałko. W tej chwili nie myślała o tym, co robi. Działała instynktownie. *** Krzyk, który dobiegł zza zamkniętych drzwi, nie przypominał niczego, co Janusz do tej pory słyszał. Nieludzkie wycie z pełnym bólu nieomal zwierzęcym zawodzeniem ugodziło go prosto w serce i na moment odebrało zdolność poruszania się. Nie mógł podnieść się z fotela. Czuł się tak, jakby dopadł go nagły, wszechogarniający paraliż. Nie tylko on, bo i doktor zastygł w bezruchu. Trwało kilka sekund, zanim obaj panowie zerwali się na równe nogi i pobiegli do zamkniętych drzwi. Jednak szarpanie za klamkę nic nie dało. Mąż Basi stracił panowanie nad sobą. Po raz pierwszy w życiu władzę nad nim objął spychany dotąd w najgłębsze obszary podświadomości, pierwotny, dziki instynkt. Jedyne, czego Janusz chciał, to dostać się do środka, do żony. Nie obchodziło go, co pomyślą inni, jak zostanie odebrany i z jaką krytyką będzie musiał się zmierzyć. Odszedł kilka kroków i rozpędziwszy się, z całych sił uderzył ramieniem w zamknięte drzwi. Nie czuł bólu, uderzał raz po raz, z coraz większą determinacją. Solidne drzwi nie chciały jednak ustąpić. Głuchy i ślepy na to, co się działo wokół niego, nie zauważył, że lekarz od jakiegoś czasu usiłuje coś mu przekazać. Szczerze mówiąc, doktor czuł się przerażony i bezradny. Jakby ktoś spłatał mu paskudnego figla i osadził w zakładzie dla psychicznie chorych. Nieludzkie wrzaski dochodzące zza zamkniętych drzwi, kobieta sprowadzona prosto z lasu do rodzącej, potrzebującej już tylko spokoju i niczego więcej, i obłąkany, nieprzytomny wyraz twarzy jej męża, który z rozpaczy postradał zmysły. Doktor bał się
tego, co się stanie, gdy drzwi puszczą. Zielarka zapewne zabarykadowała się ze strachu, bo jej pomoc na niewiele się zdała, i pani Barbara, świeć, Panie, nad jej duszą, jest nie do ocalenia. Oby ta cała Sabina wykazała się zdrowym rozsądkiem i uciekła przez okno. Lepiej dla niej, by poobijała się przy upadku, niż stanęła twarzą w twarz z oszalałym z rozpaczy Januszem. Mąż Barbary był w tej chwili zdolny do wszystkiego, a doktor z kolei wolał mu się nie przeciwstawiać. Za stary był na bijatyki. Zresztą nawet za młodu unikał wszelkich bójek, a gdy nieopatrznie nie umknął przed starciem z osiłkowatymi kolegami, zwykle wychodził z niego z rozkwaszonym nosem i podbitymi oczami. W te niewesołe myśli wdarły się słowa dochodzące zza drzwi sypialni: − Niechże przestanie się tak rozbijać! Drzwi nie mogę otworzyć, bo mi tu wpadnie i jeszcze sobie krzywdę zrobi! Jakbym nie dość miała roboty! Najwyraźniej nie tylko do doktora dotarły pełne złości okrzyki, bo Janusz, ciężko dysząc, zaprzestał forsowania drzwi. W tym samym momencie dobiegło do nich ciche kwilenie, podobne do miauczenia słabego, dopiero co urodzonego kociaka, i zazgrzytał przekręcany w zamku klucz. Drzwi stanęły otworem. Janusz, choć zaledwie przed chwilą siłą usiłował wedrzeć się do zamkniętego pokoju, teraz stanął w progu, nie ośmielając się zrobić kolejnego kroku. Z trwogą spojrzał na leżącą w łóżku postać. Przykryta kołdrą Basia była blada, miała zamknięte oczy. − Straciła przytomność – powiedziała szybko Sabina, podążając za wzrokiem mężczyzny i domyślając się targających nim obaw. – I chwała Bogu za to, bo to oszczędziło jej sporo bólu. − Ale wygląda tak… − Jak nieprzytomna – przerwała mu litościwie zielarka. – I jak kobieta, która otarła się o śmierć. Żyje jednak, i to jest w tej chwili najważniejsze. Dzieci są zdrowe. − Dzieci? – do Janusza z trudem docierał sens wypowiadanych słów. − Dzieci. Bliźnięta. Chłopiec jest słabszy i mniejszy, ale jeżeli postaracie się o dobrą mamkę, szybko dogoni siostrzyczkę. Znam czystą dziewczynę z dobrym pokarmem. Oszołomiony Janusz zdołał tylko pokiwać głową. Cicho podszedł do kołyski i popatrzył na dwa maleńkie zawiniątka. Od razu rozpoznał chłopca, mniejszego i bardziej pomarszczonego od dziewczynki. Nieśmiało wyciągnął ręce i położył dłonie na maleńkich, ciepłych główkach. Po twarzy popłynęły mu łzy szczęścia i niepewności. Z wielką radością witał nowe życie i z równie wielkim strachem, bo doświadczył tego, jak bardzo bywa kruche. *** Czasem wiele lat żyjemy w przekonaniu, że wiemy o sobie niemal wszystko. I nie dopuszczamy do siebie myśli, by cokolwiek mogło się zmienić. A wystarcza jedna chwila, by przewartościować całe nasze życie. Janusz, który do tej pory z pobłażaniem traktował stosunek Basi do wędrownych dziadów
i jeszcze kilka dni temu stanowczo sprzeciwił się wezwaniu Sabiny do porodu, ten sam Janusz osobiście poprosił zielarkę, by została przy jego żonie i dopiero co urodzonych dzieciach. Nie sprzeciwił się też, gdy Basia zaczęła do małej mówić „Sabina”. Prawdę mówiąc, ucieszył się w skrytości ducha, gdy imię córeczki po raz pierwszy padło z ust żony. W innym wypadku sam musiałby zaproponować to, o czym Basia zadecydowała.
OSTATNI DZIEŃ PAŹDZIERNIKA 1854 ROKU
P
aździernik w tym roku okazał się wyjątkowo zimny. Można było zapomnieć o brodzeniu w złotych i purpurowych liściach, o pławieniu się w jasnym jesiennym słońcu i wypatrywaniu pajęczych nitek, przecinających powietrze. Niemal od pierwszych dni powiało chłodem przywodzącym na myśl listopadowe przymrozki. Słońce skrzętnie skryło się za ciężką zasłoną ciemnych chmur. W starym dworze co rano zziębnięte służące rozpalały wszystkie piece, a Basia skrupulatnie pilnowała, by żadne z jej dzieci nie wychyliło nosa spod pierzyny, zanim dom się nie nagrzeje. W poprzednim roku, w kwietniu, najmłodszy syn Jędrek ciężko zachorował na zapalenie płuc. Ledwo go odratowano i od tamtego momentu Barbara zrobiła się jeszcze bardziej ostrożna. Janusz wprawdzie nie nazywał tego przezornością, ale przewrażliwieniem i nieraz potrafił huknąć na żonę, że zachowuje się jak gdacząca stale kwoka. − Dzieci muszą się hartować, muszą być silne! Nie możesz ich trzymać wiecznie w domu! I przy byle gorączce i kaszlu wpadać w panikę! Wychowasz histeryków i tyle! – przekonywał ją w zaciszu sypialni, gdy nikt ich nie słyszał. Basia słuchała, przytakiwała, a gdy jedno z dzieci choć kichnęło, schemat się powtarzał. Janusz pomimo uwag i odmiennego na pozór zdania w gruncie rzeczy doskonale rozumiał żonę. Po wielu latach cierpień nareszcie mogli cieszyć się szczęśliwym rodzicielstwem. Poza bliźniętami urodziło się im jeszcze dwóch synów. Najmłodszy Jędrek miał trzy lata i był oczkiem w głowie wszystkich domowników. Pulchny, uśmiechnięty, dreptał na tłuściutkich nóżkach po całym dworze. Starsze rodzeństwo traktowało go jak maskotkę. Nawet kucharz Lucjan, który do kuchennego królestwa niechętnie wpuszczał dzieci, na widok malca nie mógł powstrzymać lekkiego uśmiechu, ukazującego się pod sumiastym wąsem. I Jędrek zawsze wychodził z kuchni obdarowany jakimś łakociem. Starsze rodzeństwo dość szybko zauważyło słabość kucharza i bezpardonowo wykorzystywało chłopca, wysyłając go na kuchenne łowy. Lucjan doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje, i zwykle hojną ręką odkrajał kawał ciasta. Dokładnie taki, by starczyło do podziału na cztery części. I właśnie to oczko w głowie wszystkich, ten pieszczoch, najmłodszy, a więc i najmniej odporny, zachorował. Być może przyczyniła się do tego zdradliwa kwietniowa pogoda. Fałszywe ciepło podszyte zimową wilgocią. Posłano natychmiast po Sabinę i po doktora. Ta dwójka zdążyła się już dobrze poznać, a nawet nieco zaprzyjaźnić. Gdy we dworze ktokolwiek podupadał na zdrowiu, wołano ich oboje. Janusz ironicznie kwitował tę zapobiegliwość powiedzeniem: „Panu Bogu świeczka, a diabłu ogarek”. Jednak nawet jeżeli trochę się z tego podśmiewał, pierwszy posyłał chłopca stajennego po zielarkę. Ufał jej bezgranicznie i nigdy nie zapomniał, że to właśnie ona uratowała Basię, gdy i akuszerka, i doktor byli bezradni.
Nic więc dziwnego, że już przy pierwszych symptomach choroby tych dwoje pojawiło się na posterunku, ale tym razem ani zioła, ani napary Sabiny, ani medykamenty zalecane przez doktora nie chciały podziałać. Jędrek nikł w oczach. Leżał rozgorączkowany, niemal nieprzytomny. Z trudem łapał powietrze i coraz gorzej znosił ataki kaszlu. Spojrzenia Sabiny i doktora coraz częściej się krzyżowały i wyrażały coraz większą bezradność. Basia szalała z niepokoju. Nieomal każdą chwilę spędzała przy łóżku synka. Wieczorami wymykała się do kościoła i klęcząc na zimnej posadzce, modliła się gorąco. Dziwnie brzmiały te modlitwy. W prośby do Boga wkradały się słowa skierowane zupełnie do kogo innego, pełne żalu i wyrzutów. − Moim dzieciom nic tutaj miało nie grozić. Miały dożyć długich lat, posmakować życia. Mówiłeś tak, obiecywałeś… – szeptała. Po chwili, jakby zdając sobie sprawę, gdzie jest i do kogo powinna się zwracać, pochylała niżej głowę i wracała do dobrze znanych modlitw. Otumaniona niepokojem i cierpieniem, potęgowanym przez każdy napad kaszlu synka, nie dostrzegała pełnych smutku spojrzeń Sabiny. Aż pewnej nocy, gdy i doktor, i zielarka stracili całą nadzieję, nastąpiła niespodziewana poprawa. Rano gorączka spadła i chłopczyk błyskawicznie zaczął nabierać sił. − To było przesilenie, panicz ma silny organizm – stwierdził szczęśliwy doktor. I tylko Sabina nie wyglądała na uradowaną. Czuła coś, co kazało jej sądzić, iż Jędrek nie przeżyje. Pomyliła się, wyzdrowiał, jednak przeczucie pozostało i wywoływało bolesny skurcz w jej sercu. Nie mogła pozbyć się wrażenia, że dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby to choroba go pokonała. Coś wisiało nad jego małą, pokrytą jasnymi loczkami główką. Coś, czego Sabina nie umiała zobaczyć ani określić, ale co, dobrze o tym wiedziała, wcześniej czy później musiało nastąpić. I przez to niewiadome i zarazem nieuniknione z obawą patrzyła w przyszłość mieszkańców dworu. *** Ostatniego dnia października nic nie wskazywało na to, by jakakolwiek tragedia miała dosięgnąć rodzinę Basi i Janusza. O chorobie Jędrka wszyscy poza Sabiną zdążyli już zapomnieć. Jak o większości złych rzeczy, które doczekały się szczęśliwego rozwiązania. We dworze przygotowywano się do nadchodzących pierwszych dni listopada. Dni gdy w szczególny sposób należało zadbać o tych, co odeszli. Basia wstała skoro świt, by wszystkiego przypilnować. Niewiele czasu już zostało do momentu, aż zegar wybije północ i ogłosi wszem wobec pierwszy listopada, dzień Wszystkich Świętych, a jeszcze tyle zostało do zrobienia. Przede wszystkim trzeba było dokończyć pieczenie chleba zaduszkowego. Kilka bochenków już wprawdzie przygotowano, ale kolejne czekały na włożenie do pieca. − Jeśli naprawdę nie zdążymy, podzielę chleby na kromki – mówiła do zarumienionego kucharza,
gdy wsuwał kolejne wyrośnięte krążki do pieca. – Oczywiście wolałabym, by każdy zmarły otrzymał cały bochenek, a nie tylko wydzieloną pajdę. − Przecież dopiero co świtać zaczęło, zdążymy – uspokajająco zamruczał Lucjan. – Niech się pani Basia nie martwi, przed północą piec będzie wygaszony. − Inaczej być nie może – wtrąciła się Jadwiga, zajrzawszy właśnie do kuchni. – W mojej wsi pewna kobieta pieczenie chleba zostawiła na ostatni moment i nawet nie zauważyła, że to już Dzień Zmarłych się zaczął. A wtedy przecież dusze powracają w odwiedziny do swoich domostw i widać jedna z nich w piecu się zawieruszyła. I nie mogąc się uwolnić, wyważyła z wielką siłą drzwiczki, płonące szczapy i polana rozrzuciła po podłodze. Chałupa w try miga stanęła w płomieniach. Kiedy jak kiedy, ale w tych dniach na żadne zaniedbania nie można sobie pozwolić! – dokończyła i ukradkiem się przeżegnała. − Masz rację, Jadwiniu, trzeba wszystkiego dopilnować – zgodziła się Basia. – Jutro na mszy chleby poświęcimy i pojedziemy na cmentarz. Mam nadzieję, iż wśród żebraków będzie nasz dziad Maciej – pomyślała. – To właśnie jemu najchętniej powierzyłabym modlitwę za nasze zmarłe dzieci i rodziców. Jemu ufam i wierzę. − Przysłać kogoś do pomocy? – wdarł się w jej myśli pytający głos Jadwigi. − Właśnie miałam cię o to prosić. Masło trzeba koniecznie jeszcze ubić i Bini sukienkę wyjściową nareperować, bo szew puścił, a jutro do kościoła będzie jej potrzebna. Czasu zostało naprawdę niewiele… I wieczorem niech Jadwiga zbierze całą służbę i przypomni o tym, czego absolutnie jutro robić nie wolno1. Tej Rózi trzeba wbić do głowy, że jak będzie wylewała pomyje, musi koniecznie przed tym powiedzieć: „Uciekajcie wszystkie dusze, bo ja wodę wylać muszę”. Wprawdzie służy u nas już od dwóch lat i co roku jej się o tym przypomina, ale tak roztargnionej i powolnej dziewczyny to ja w życiu nie widziałam. − Ma pani rację, rozumu i mądrości to jej Bozia poskąpiła, lecz to dobre i posłuszne dziecko. Jak ją pani oddali ze służby, nigdzie jej nie przyjmą albo jeszcze krzywdę zrobią. A tam u niej w domu straszna bieda… − Jadwiniu, na litość boską, przecież nie chcę jej wyrzucać – przerwała jej z niecierpliwością Basia. – Jest bardzo pomocna i do prostych prac nikt inny nam niepotrzebny, ale w związku z jej pewną ociężałością umysłową trzeba pilnować, by do tragedii jakiejś nie doszło. To wszystko! − Tak, ma pani rację. Oczywiście przypomnę i osobiście dopilnuję. I zaraz przyślę jedną z dziewcząt do tego masła – dorzuciła, wybiegając z kuchni. Basia, patrząc za nią, odetchnęła z ulgą. Skoro Jadwiga powiedziała, że czegoś dopilnuje, ona sama mogła przestać się tym zupełnie przejmować. Ze spokojną głową wróciła więc do przerwanych zajęć.
1 W dzień Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny nie można było robić wielu rzeczy. Na liście czynności zakazanych oprócz palenia w piecu, co groziło uwięzieniem w nim duszy i pożarem, znajdowała się większość zajęć domowych, które mogłyby skrzywdzić odwiedzające swoje dawne domy dusze.
1 LISTOPADA 1854 ROKU
J
eszcze długo przed świtem pierwszego listopada cmentarz zaludnił się przemykającymi pomiędzy grobami cieniami. Można było się przerazić tych snujących się między grobami zjaw, ale gdy nocne mgły nieco opadły i szarawe światło rozjaśniło mrok, okazało się, że to żebracza kompania stawiła się na swoje coroczne posterunki. Znajdował się wśród nich i Maciej. Wiedział, iż Sabina będzie go tego dnia wyglądała, jednak nie tylko dlatego spieszył się, by pierwszego listopada zawitać na ten właśnie cmentarz. Na trasie wędrówki nie brakowało mu podobnych do tego miejsc ani też rąk wyciągających się w jego kierunku z poświęconymi kromkami i banknotami – opłatą za modlitwę za zmarłych, w intencji których rodzina ten chleb wypiekała i święciła1. Tutaj gnały go serce i niepokój. Pierwsze kroki skierował do grobowca rodzinnego mieszkańców dworu. Rozświetlając mrok zapaloną świecą, obejrzał płytę nagrobną i dopiero wtedy odetchnął z ulgą. Nie przybyło nowych imion. Mógł spokojnie stanąć pod kościołem i z prawie czystym sumieniem spojrzeć w oczy Basi. Prawie, bo wciąż dręczyła go pewna sprawa. Jednak według Sabiny odpowiedni moment jeszcze nie nadszedł, a tutaj to ona miała decydujący głos. Maciej mógł tylko milczeć i czekać, aż zielarka w końcu uzna, że pora wyznać prawdę. *** Wieczorem Basia dopilnowała, by nikt z mieszkańców dworu nie wychylił nosa na zewnątrz. Za to wszyscy zebrali się wokół stołu w jadalni. Ciemność rozświetlały rozstawione wokół świece, ich płomienie rzucały chybotliwe cienie. − Januszu, uchyliłeś drzwi? – cichym i uroczystym głosem zapytała Basia. − Tak – przytaknął jej mąż i przycisnął do siebie popłakującego Jędrka. Chłopiec wprawdzie nie rozumiał rzeczywistego powodu zgromadzenia, ale doskonale wyczuwał podniosły i przesiąknięty grozą nastrój. Troje pozostałych dzieci zbiło się w trwożliwą gromadkę, starając się stać jak najbliżej rodziców. Doskonale znały rytuał obchodzenia Święta Zmarłych, jednak wcale przez to mniej się go nie obawiały. A ta noc i to, co za chwilę miały przeżyć, wywoływało szczególny lęk. Przez moment panowała cisza zmącona jedynie cichym chlipaniem Jędrka. W końcu Janusz sięgnął po kartkę i przytłumionym głosem zaczął nawoływanie: − Mario! − Mario! – powtórzyła za nim jak echo Barbara. − Ignacy! − Ignacy! Lista była długa. Gdy w końcu padło imię Teklusi, z piersi zgromadzonych wyrwało się
westchnienie ulgi. Ją jako ostatnią duszę należało powitać w progach jej dawnego domu. Teraz należało w ciszy rozejść się do pokoi i przed snem zmówić modlitwę. Zanim jednak ktokolwiek zdołał się poruszyć, niespodziewany wiatr przeleciał przez jadalnię i zdmuchnął kilka płomieni świec. Jędrek rozpłakał się głośno, a jego bracia Julek i Józek, nie panując nad sobą, rzucili się w kierunku Basi, która natychmiast ich do siebie przygarnęła. Przytuleni do jej piersi, słyszeli, jak mocno i głośno tłucze się jej serce. Tylko Sabina, zwana w rodzinie Binią, stała nieruchomo, wpatrując się w dymiące knoty. Skłamałaby, gdyby zaprzeczyła, iż się boi. Drżała z przerażenia tak jak pozostali, ale poza tym strachem pojawiło się coś jeszcze. Ekscytujący dreszcz zatrzymał ją na miejscu i kazał napawać się atmosferą grozy. I zapewne stałaby tak jeszcze długo, gdyby nie ponaglający szept matki. − Biniu, na co czekasz? Trzeba się położyć. – Basia lekko popchnęła córkę w kierunku schodów, gdzie już znikali jej bracia prowadzeni przez ojca. − Mogę dzisiaj spać razem z chłopcami? – zapytała, niechętnie ruszając się z miejsca. − Tak, już nawet kazałam przenieść twoją pościel. Prześpisz się razem z Jędrkiem – uśmiechnęła się Basia. Doskonale rozumiała, że nikt w taką noc nie chce być sam. *** Janusz stał pod pokojem dzieci i przez szparę w uchylonych drzwiach przyglądał się temu, co się działo w środku. Właściwie to powinien wejść i zagonić całe towarzystwo do łóżek. Po to właśnie wysłała go Basia, słysząc hałasy dobiegające zza ściany. Jednak patrząc na dzieciaki, nie mógł się na to zdobyć. Doskonale pamiętał, jak sam przeżywał noc Wszystkich Świętych. Strach i oczekiwanie na niewiadome mieszały się z ekscytacją i ciekawością. Teraz z pewnym rozrzewnieniem przyglądał się, jak troje starszych dzieci przepycha się przy oknie. − I co, widzisz coś? – dobiegł go szept Julka. – W ogóle to co się tak rozpychasz? Nie powinnaś siedzieć z głową pod kołdrą i szczękać zębami ze strachu? − A to niby czemu? – Wzruszyła ramionami Sabina. − Jak to dziewczyna. − Właśnie – wtrącił nieco drżącym ze strachu głosem Józio. – Dziewcyny powinny teraz zdać się na nas, męzcyzn – zaseplenił. Miał trudności z wymową, co oczywiście rodzeństwo bezlitośnie wykorzystywało. − Nie będę tu pokazywać palcem, kto dziś na dole szczękał zębami – prychnęła Sabina w odpowiedzi. – Obym nigdy nie musiała polegać na takich męzcyznach – przedrzeźniała go i demonstrując swoją wyższość, rozparła się jeszcze bardziej na parapecie, odpychając młodszego brata. − No, nie bądź taka. W końcu pozwoliliśmy ci z nami spać – wstawił się za Józkiem Julek. – Gdyby
nie my, w ogóle byś nie widziała kościoła, bo twoje okna wychodzą na stawy. Mogłabyś tylko pomarzyć o podglądaniu zjaw… − Cicho bądź, głupi – parsknęła Binia i palnęła go w ucho. – Dzisiaj nie można o tym głośno mówić! Za chwilę ściągniesz nam tu na kark całą armię duchów i ciekawe, co wtedy zrobicie. Męzcyzni! A o stawach przypomnę wam w Wigilię, gdy będziecie chcieli pooglądać poranne wyciąganie ryb! − Dobrze, już dobrze, przecież mieliśmy umowę. – Najwyraźniej Julek uznał, iż nie należy drażnić siostry. – Ty nam udostępniasz okno w wigilijny poranek, my tobie w dzisiejszą noc. Skąd w ogóle wiesz o tej mszy dla duchów? Może to bujda? − Sama słyszałam, jak Jadwinia o tym w kuchni ze służbą rozmawiała. Nam nie mówią, by nas jeszcze bardziej nie straszyć. Zaledwie wczoraj mama wspominała tacie, że wieczorne zapraszanie zmarłych na pewno odbije się na naszym zdrowiu i trzeba nam będzie uspokajające herbatki parzyć. Właśnie, skoro o tym mowa, to pamiętajcie, żadnych nerwowych odruchów jutro, bo ja tego świństwa pić nie zamierzam. To mnie wcale nie uspokaja, tylko jeszcze bardziej denerwuje. Na samą myśl robi mi się niedobrze. A jeśli wy będziecie musieli pić, to i ja też. Na wszelki wypadek. Już ja znam tę naszą mamę i jej wszelkie wypadki… − No to skoro tak się o nas martwią, cemu sprasają te duchy? – mruknął zniesmaczony Józio. − Bo tak trzeba, baranie. – Julek aż syknął, słysząc słowa brata. – To nasza rodzina. Tak jakby… no, daleka. Inna. − Znacy się dzika? – dociekał Józio. − Weźcie ode mnie to dziecko! – jęknął Julek. – Nie dzika, tylko inna, martwa. Poza tym nie słyszałeś, co mama mówiła? To tradycja, szacunek i pamięć. W pokoju przez moment panowała cisza. Nawet wiecznie narzekający i niezadowolony Józio wiedział, że z takimi wartościami się nie dyskutuje. − Biniu, a co w końcu w tej kuchni się działo? – przerwał milczenie Julek. – Co Jadwinia mówiła? − Rózi tłumaczyła, czego nie wolno robić: zamiatać, tego i tamtego nie dotykać, no a po zmroku nie można nikomu, ale to nikomu, z domu wyjść. Sprawy na zewnątrz trzeba pozałatwiać, korzystając z dziennego światła. Potem rozsiadła się na stołku i zaczęła opowiadać, po co zostawiamy we dworze uchylone drzwi. Dzięki temu nasze domowe dusze mogą nas odwiedzić. Tak samo dzieje się w kościele. Ksiądz nie tylko go nie zamyka, ale jeszcze swoją sutannę i stułę na ołtarzu zostawia. A gdy się ściemni… – Binia zawiesiła tajemniczo głos. − To co? – Józio niby przypadkiem przysunął się do Julka, który z kolei z pełną premedytacją udawał, iż w ogóle tego nie dostrzega. W każdym innym momencie odepchnąłby brata z niecierpliwością, ale teraz czuł w głębi serca, że ta bliskość jest mu wyjątkowo na rękę. − To całe towarzystwo z cmentarza udaje się do kościoła i słucha mszy odprawianej przez jednego ze
zmarłych proboszczów. Do mszy służą widmowi ministranci, a nad wszystkim czuwa zamieniony w proch kościelny – głos Sabiny coraz bardziej cichł, potęgując makabryczny nastrój. – I dlatego tak nas wszystkich pilnują, byśmy z domu nie wychodzili, bo duchy nie tolerują obecności żywych. Podobno, tak mówiła Jadwinia, ktoś w jednej z ławek w naszym kościele zostawił kiedyś szal. Następnego dnia rano znaleziono jedynie strzępy! To samo stałoby się ze śmiałkiem przeszkadzającym duszom w ich nabożeństwie. A teraz bądźcie cicho i patrzcie przez okno. Może zobaczymy, jak ten korowód zjaw sunie do kościoła – powiedziała już zupełnie innym tonem. Słuchający pod drzwiami Janusz z niedowierzaniem pokręcił głową. Cokolwiek by mówić, udała mu się córka. Właściwie powinien użyć słowa „nam”, bo jemu i Basi, ale gdy myślał o Bini, przywłaszczał ją dla siebie. Być może dlatego że była jedyną dziewczynką, a może z powodu jej charakteru? Odważniejsza od chłopców, nie bała się ryzykować. Oczywiście pozostałym dzieciom nigdy nie dał odczuć, że Sabina rządzi się w jego sercu specjalnymi prawami, ale przed samym sobą nie mógł tego ukryć. Teraz, słuchając opowieści snutej przez córkę, pomyślał, że spośród wszystkich jego dzieci to ona najbardziej nadawałaby się na nieprzejednaną wojowniczkę. Była nieustraszona. Widział to już wtedy, gdy tuż po urodzeniu spojrzał w jej szeroko otwarte błękitne oczy. I pewnie właśnie wtedy tym jednym spojrzeniem skradła mu serce. Dlatego teraz nawet nie starał się zapędzić dzieci do łóżek. I tak, ledwo by zniknął z pola widzenia, na jej komendę znów przemknęłyby do okna. A duchy pokazują się tylko tym, którym chcą się dać zobaczyć. Tak mówiła jego babcia. Nie sądził, by wybrały na widownię troje smarkaczy, jednak mimo to nie zdecydował się zostawić dzieci samym sobie. Przysiadł pod przymkniętymi drzwiami i poczekał, aż trójkę przy oknie zmorzy sen. Najpierw słyszał tylko głośne ziewania, aż te w końcu przeszły w równomierne posapywanie. Na to właśnie czekał. Wypatrywanie, wszystko jedno, duchów czy świętego Mikołaja, nuży tak samo. A w każdą Wigilię odbywało się to dokładnie tak jak teraz i zmożeni tropiciele świętego zasypiali z nosami przy szybie. Dopiero gdy zyskał pewność, że dzieci usnęły głęboko, wszedł na palcach do pokoju i po kolei zaniósł je do łóżek. Zanim wyszedł, starannie zamknął wewnętrzną okiennicę. Okno wychodziło na widoczny z oddali cmentarz i kościół i kiedy to sobie uświadomił, poczuł dreszcz. Dopiero później na palcach wyszedł z sypialni chłopców, bezszelestnie zamknął za sobą drzwi i wrócił do żony. − Długo cię nie było – mruknęła zaspana Basia. – Śpią już? – zapytała, unosząc zapraszająco ciepłą pierzynę. − Tak, jak susły. – Wślizgnął się do łóżka i przytulił do jej pleców. – My też śpijmy – dodał i naciągnął kołdrę na głowę. Tej nocy stary dwór według tradycyjnych wierzeń przechodził na kilka godzin we władanie dawnych mieszkańców. I Janusz, choć na co dzień twardo stąpał po ziemi, wolał zanadto nie wsłuchiwać
się w nocne odgłosy. Nawet jeśli przynajmniej cień prawdy tkwił w opowieściach o tym, że z pierwszego na drugi listopada świat żywych i tych, którzy odeszli, zazębiały się ze sobą, wolał, by działo się to bez jego udziału. W końcu na tym między innymi polegała wiara: by nie podawać w wątpliwość tego, co niezbadane. *** W leśnej chacie drzwi również pozostały uchylone. Sabina nie zdziwiła się ani nie przestraszyła, gdy późną nocą zaskrzypiała podłoga i w ciemności zamajaczyła niewyraźna postać. Maciej wrócił. Ani on, ani ona nie obawiali się duchów. Świat budzący lęk w innych śmiertelnikach tym dwojgu towarzyszył na co dzień. Sabina czasami zastanawiała się, do którego jest jej bliżej. Maciej rozebrał się i znużony położył obok niej. − Widzisz, wszystko jest tak, jak mówiłem. Zanim poszedłem o świcie pod kościół, byłem na cmentarzu sprawdzić imiona na grobowcu. Zasiałaś we mnie ziarno wątpliwości – powiedział, zamykając oczy. – A jednak tym razem się pomyliłaś… Wszyscy we dworze mają się dobrze. − Co się odwlecze, to nie uciecze – zaszeptała do siebie. Maciej już jej nie usłyszał. Zmęczony, usnął natychmiast, gdy tylko położył głowę na poduszce.
1 Poświęcone chlebki zaduszne lub kromki rozdawano stojącym pod kościołem żebrakom, dziadom proszebnym z prośbą o specjalną modlitwę za zmarłych. Wierzono, że ich modlitwa ma szczególną moc. Dlatego też nie szczędzono im w ten dzień datków.
POCZĄTEK CZERWCA 1860 ROKU
B
asia na widok dwojga najstarszych dzieci wchodzących do salonu nie mogła powstrzymać głębokiego westchnienia. Ledwo mogła uwierzyć, że ta poważna pannica z uniesioną głową i stojący obok niej wysoki młody mężczyzna to te same bezbronne, malutkie dzieci, które wydała na świat. Zmienili się, wydorośleli. Nawet najmłodszy Jędrek już nie dawał się otulać przed snem kołdrą i prychał zirytowany w odpowiedzi na najbardziej niewinne matczyne pieszczoty. Coraz trudniej było przymykać oczy i udawać, że nie widzi się upływu czasu. Niby to naturalna kolej rzeczy i niedługo przyjdzie się pożegnać z najstarszymi, bo założą swoje własne rodziny, ale na samą myśl o wyprowadzce dzieci jej serce boleśnie się kurczyło. Z jednej strony rozpierała ją duma, z drugiej – ich samodzielność i dorosłość paliła ją żywym ogniem. Stanowiła też przyczynę różnych zmartwień. Teraz właśnie patrząc na wchodzącą dwójkę, Basia wiedziała, że czeka ją kolejne starcie z ich poczuciem dojrzałości. Odruchowo się wyprostowała. Miny rodzeństwa świadczyły, iż przychodzi z poważną sprawą. Co więcej, nawet domyślała się z jaką i na samą myśl o czekającej ją dyskusji poczuła nadchodzącą migrenę. Przez moment w salonie panowała głucha cisza. Barbara nie zamierzała dzieciakom niczego ułatwiać. Być może brak zachęty z jej strony skłoni je do wycofania się? W głębi serca znała jednak odpowiedź – tych dwoje nigdy nie rezygnowało. Przynajmniej to ich łączyło, bo jeżeli chodzi o wygląd, to los spłatał im niezłego figla. Niby bliźnięta, a różnili się od siebie wszystkim. Sabina wyrosła na piękność. Drobna, rudowłosa, niebieskooka, z lekko zadartym nosem i zawadiackim błyskiem w oczach, zwracała na siebie uwagę okolicznych kawalerów. I jak na razie żadnego z nich nie traktowała poważnie. Przynajmniej tym odejmowała zmartwień matce, która chwilowo nie musiała martwić się przyszłym zięciem. Takie podejście znacznie odbiegało od normy – Barbara zdawała sobie z tego sprawę. Inne matki na jej miejscu raczej siwiałyby ze zgryzoty i strachu, gdyby pod ich dachem działa się tak straszna rzecz: piękne dziewczę w odpowiednim wieku miast przeistoczyć się w łabędzia, zamienia się w budzący grozę twór, zwany powszechnie starą panną. Powinna być przerażona, tymczasem oddychała z ulgą, patrząc, jak kolejny absztyfikant odjeżdża z nosem spuszczonym na kwintę. I życzyła sobie, by ten stan trwał jak najdłużej. Julek natomiast wyrósł na rosłego, postawnego chłopca, choć to Binia urodziła się większa. Kiedy tak stali ramię w ramię, wyglądała przy nim na bezbronną i kruchą – ona z uniesionym hardo podbródkiem, on z gęstą grzywą kręconych ciemnobrązowych włosów, spod której patrzyły bystro niemal czarne oczy. Teraz lekko zmrużone. Basia doskonale znała oba te spojrzenia. Tak samo uparte. − Mamo, właśnie dowiedzieliśmy się o śmierci generałowej Sowińskiej1. – Jak zwykle w takich wypadkach Binia przejęła inicjatywę. − Widać ktoś nas ubiegł, bo zamierzaliśmy wam o tym powiedzieć razem z ojcem, gdy wróci od
proboszcza. Ledwo otrzymał tę smutną wiadomość, poszedł omówić z księdzem szczegóły wyjazdu. Generałowa była wprawdzie luteranką, ale na jej pogrzebie nie wiara będzie miała największe znaczenie, lecz całe życie. – Basia poniewczasie zdała sobie sprawę, że powiedziała stanowczo za dużo. − Właśnie, chcieliśmy się zapytać, na kiedy mamy się przygotować. O której wyjeżdżamy? − Jeszcze o tym nie rozmawialiśmy z tatą, ale nie sądzę, byście jechali z nami – powiedziała, starannie dobierając słowa. – Warszawa jest niebezpieczna, nigdy nie wiadomo, co może się wydarzyć. Zresztą sami doskonale o tym wiecie. Widzicie, co się dzieje. My z ojcem musimy jechać, to jasne. Rodzina taty od lat znała się z Sowińskimi. Poza tym tata i Józef, świeć, Panie, nad jego duszą, przyjaźnili się. Nie możemy nie uczestniczyć w pogrzebie generałowej, ale wy? – Wysoko uniosła brwi, spoglądając na Sabinę i Julka. − My też nie możemy nie pojechać! Mamo, ty przecież doskonale wiesz, o co chodzi, tylko uparcie udajesz! – Sabina stanęła przed matką. − Miało być dyplomatycznie – syknął w jej kierunku Juliusz i błyskawicznie stanął przed nią, zasłaniając buńczuczną minę siostry przed wzrokiem matki. – Mamo, Binia nie powinna mówić do ciebie w ten sposób. − Nareszcie jakieś rozsądne słowa. – Basia głośno wypuściła wstrzymywane dotąd powietrze. − Ale… – zaczął Julek. − No tak, powinnam się domyślić, że to tylko wstęp – sapnęła z irytacją. – Wstawić się za matką i przyznać jej rację to za dużo, czyż nie?! − Mamo, to nie tak. Przecież wiesz, kim była pani Katarzyna! – Sabina na powrót wysunęła się przed brata. – Dla mnie ona jest… największym wzorem! Sama nas uczyłaś, że nie można o takich ludziach zapominać! A ona w czasie powstania pielęgnowała rannych i opiekowała się rodzinami tych, co już nie wrócili! Gdy poległ jej mąż, pan Józef, nie bacząc na niebezpieczeństwo, sama ruszyła na pole walki, by odnaleźć resztki poszarpanych i zakrwawionych zwłok, wrzuconych do wspólnej mogiły! Nie ugięła się nawet w więzieniu i do końca życia walczyła o to, byśmy nie zapomnieli, kim jesteśmy. I ty nie chcesz zabrać nas na jej pogrzeb? Nie mogłabym przespać ani jednej nocy w spokoju, gdyby miało mnie tam zabraknąć. Muszę uczestniczyć w mszy za jej duszę! − Zawsze możemy zamówić mszę w intencji pani Katarzyny w naszym kościele. – Basia mocno zacisnęła ręce na oparciu krzesła. − To nie to samo. Mamo, my już jesteśmy dorośli. Nie możesz trzymać nas siłą w domu – spokojnie odezwał się Juliusz. – Zresztą jakby to wyglądało, gdybyśmy nie pojechali? To nie tylko pogrzeb, mamo. To potwierdzenie, po której stronie stoimy. − I dlatego właśnie nie chcę was tam! – krzyknęła Basia, całkowicie tracąc nad sobą panowanie. − A my nie możemy się z tym pogodzić! Mamy swoje poglądy! Zresztą i ty, i ojciec nas w nich
utwierdzaliście! Mamo, nie możesz zamykać oczu na to, co się dzieje! W końcu to i tak dotrze tutaj, do dworu, i nie będzie już gdzie uciekać. Trzeba będzie zająć jedyne słuszne stanowisko! – Julek pomimo najszczerszych chęci nie dał rady zachować spokoju. Tym razem Barbara nic nie odpowiedziała, tylko odwróciła się do dzieci tyłem. Widząc jej drgające ramiona, Julek zagryzł usta ze złości. − Pacan – ironicznie parsknęła do niego Sabina. – Mówiłeś coś o dyplomacji? Jeżeli to twoja droga życiowa, musisz jeszcze sporo poćwiczyć – wycedziła przez zaciśnięte zęby i oczami pokazała drgające od płaczu łopatki matki. − Mamo… – tym razem odezwali się jednocześnie i zamilkli skonfundowani. − Teraz nie będę z wami rozmawiać. – Barbara ostatkiem sił opanowała drżący głos. – Zostawcie mnie samą. Bez dyskusji! *** Sabina stała w pokoju Julka i ze złością bębniła palcami o parapet. − Pięknie to załatwiliśmy, po prostu cudownie! – skwitowała w końcu i z niechęcią popatrzyła na stojącego obok brata. – Mnie nie poszło, to fakt, ale ty tylko dolałeś oliwy do ognia – jej głos aż kipiał od przepełniających ją zarzutów. − Pewnie, teraz to najłatwiej zrzucić całą odpowiedzialność na mnie – zaperzył się Juliusz. – A gdy radziłem, by od razu załatwić przez ojca, to byłaś mądrzejsza. Nie wiem, dlaczego cię posłuchałem. − Bo zwykle mam rację – prychnęła Binia. – Teraz zresztą też wyjdzie na moje, zobaczysz. Pojedziemy. Ojciec stanie po naszej stronie. Mimo wszystko z jakichś powodów wychowywali nas tak, a nie inaczej – dodała z niezachwianym przekonaniem i potrząsnęła rudymi lokami. – W ostateczności przebłagam ojca. On ma do mnie słabość, więc pewnie uda mi się go przekonać. − To może powinnaś już iść i wprowadzić go w sprawę. – Julek spojrzał na siostrę spod oka. − Coś ty! Na razie daj rodzicom załatwić to między sobą. Zobaczysz, to nam ojciec przyzna rację. Wszak nie o zabawę nam idzie, tylko o ważne sprawy. Jutro rano każą nam przygotowywać się do drogi – dodała i w zamyśleniu oparła czoło o chłodną taflę szyby okiennej. *** Janusz patrzył na Basię zatroskanym wzrokiem. − Nie, nie i jeszcze raz nie! – powtarzała po raz kolejny – Nie pozwolę! − Przecież sami uczyliśmy nasze dzieci szacunku do takich ludzi. Pamięci, ojczyzny je uczyliśmy! − No i sama nie wiem, czy zrobiliśmy dobrze! – krzyknęła, z rozpaczą rzucając się na otomanę.
− Baśka, tego to nawet ja nie mogę słuchać! – zdenerwował się Janusz. – No dobrze, skoro sama poruszyłaś ten temat, wreszcie porozmawiamy. Powinniśmy to zrobić już dawno temu. Co się z tobą dzieje? Co w ciebie wstąpiło? − A co się ma dziać? Wiem, co mi zaraz powiesz! Te wszystkie wielkie słowa, że to od nas teraz zależy, czy Polska przetrwa, czy nasze dzieci będą o niej pamiętały, przechowywały ją w sercach i kochały. Ale w moim sercu, w sercu matki, są tylko dzieci! I będę o nie walczyć pazurami, jeżeli będzie trzeba. Żadna inna miłość nie jest dla mnie w tej chwili istotna! Tylko moja, rozumiesz?! – krzyknęła. – Przecież zdaję sobie sprawę z tego, co się dzieje. Te wszystkie twoje podróże w interesach! To coś więcej! Wiem o tym i nie mam na to wpływu! Jednak ich tknąć ci nie pozwolę. Pamiętasz te słowa? Gdzie dłoń młodzieńcza, tam dźwięk łańcucha, Gdzie słowo śmielsze, to szpieg, co go słucha, Gdzie się syn młody krajowi rodzi, To matka płaczem zawodzi.2
Bo mnie wciąż tłuką się po głowie. I wiesz co? Nie zgadzam się! I do tego nie dopuszczę! Ja już swoją ofiarę złożyłam. Dostatecznie dużo dzieci pochowałam. To jest moja danina na rzecz tej miłości, o której tyle się mówi! Nikt nie może ode mnie żądać kolejnych poświęceń, ani ty, ani nikt inny – dokończyła już nieco ciszej. Powoli opadała z sił i tylko jej oczy świeciły gorączkowym blaskiem. − Nie chcę z tobą rozmawiać o mnie i o tym, co robię. To nie jest dobry czas ani miejsce. – Janusz przysiadł obok żony i chciał ująć ją za rękę, ale Basia cofnęła dłoń za siebie. Udał, że tego nie dostrzega, choć w głębi serca zrobiło mu się przykro. Ostatnimi czasy oddalili się od siebie. Wkradła się między nich obcość. Dopiero po chwili milczenia wrócił do przerwanego tematu: – Tym bardziej taka rozmowa nie ma sensu, bo od jakiegoś czasu wolisz zamykać oczy i nie patrzeć na to, co się dzieje dookoła. Jedno ci powiem: nie tylko twoja miłość się liczy. Właśnie tego już nie można ignorować. Za daleko to zaszło. − Nie rozumiem, o co ci chodzi. – Basia poczuła, jak jej głowę przeszywa ostre ukłucie bólu, i bezwiednie zaczęła masować sobie skronie. – Chyba po tylu latach nie stałeś się zazdrosny o dzieci? − Nie, ja nie… – Popatrzył na żonę z nagłym smutkiem. – Ale ty tak. Krzywdzisz je – powiedział cicho. W jej uszach wypowiedziane przez niego słowa zagrzmiały z ogromną siłą. Przez moment nie wiedziała, co odpowiedzieć. − To bzdura! Ja? – wydusiła w końcu z siebie z niedowierzaniem. – Ja, która bym za nie życie oddała? Serce własnymi rękami z piersi wydarła? Ja je krzywdzę? − Właśnie ty. Odwiedził mnie wczoraj Bogdan. Podobno odprawiłaś jego syna z kwitkiem. Nie
dałaś mu nawet możliwości porozmawiania z Binią i zupełnie mnie pominęłaś, a przecież i ja powinienem być obecny przy tej rozmowie. Poza tym zrobiłaś ze mnie idiotę, bo byłem mu przychylny i wyraźnie dałem temu wyraz przy ostatniej bytności u nich we dworze. Bogdan jest oburzony, słusznie zresztą. A Adam szaleje z rozpaczy. − To nie jest kawaler dla niej. – Barbara spuściła głowę. – Do pięt jej nie dorasta. Zresztą co to za mąż, skoro z byle powodu popada w rozpacz. − A nie przyszło ci do głowy, by zapytać o zdanie główną zainteresowaną? Może ona ma na ten temat coś innego do powiedzenia? − Co ty opowiadasz! Binia na nikogo jeszcze nie zwróciła w ten szczególny sposób uwagi! Wiedziałabym o tym! − Basiu, ty niczego byś nie dostrzegła! Nie chcesz dopuścić do siebie myśli, że nasze dzieci dorosły i pora dać im swobodę. Być oparciem, drogowskazem, jak najbardziej. Teraz mamy taką rolę. Ty jednak jesteś jak strażnik w więziennej celi! Wyłożyłaś wprawdzie tę klatkę gęsim puchem, ale to nadal jest więzienie! I przykro mi bardzo, muszę jednak powiedzieć: dość! − To znaczy? Podniosła na niego oczy pełne łez. Usta jej drżały od powstrzymywanego szlochu. − Julek i Binia pojadą z nami do Warszawy na pogrzeb generałowej. Nie można im tego zabronić. Basiu, powiedziałem i nie zmienię zdania – dodał szybko, bo żona szykowała się do dyskusji. – A po powrocie spróbujemy, ty i ja, załagodzić sprawę z Bogdanem – ciągnął, nie dopuszczając jej do głosu. – I damy swobodę młodym. Niech oni zadecydują, czy pasują do siebie. Adam jest doskonałą partią, a Binia robi się coraz starsza. To wszystko. Jakim okazałbym się mężem, gdybym w takich wypadkach nie umiał postawić na swoim, tylko popadał w rozpacz? – dodał, nie mogąc powstrzymać się od tej drobnej złośliwości, i skłoniwszy się przed żoną, wyszedł, by powiadomić dzieci o jutrzejszym wyjeździe. Basia gorzko się rozpłakała. Gdzieś tam w głębi serca wiedziała, że przemawia przez nią egoistyczne pragnienie zatrzymania dzieci tylko dla siebie. Po chwili jednak zdusiła ten przebłysk zdrowego rozsądku i pogrążyła się w czarnych myślach. Janusz był niesprawiedliwy i zazdrosny! I na pewno nie miał racji, gdy zarzucił jej samolubstwo! Wprawdzie teraz nie mogła nic zrobić, ale nie zamierza się poddać! A już na pewno nie pozwoli, by ten chłystek, ten cały Adaś, dotknął choćby skraju sukni jej córki!
1 Wdowa po bohaterze powstania listopadowego Józefie Sowińskim. W grudniu 1830 roku należała do grupy warszawianek, które postanowiły powołać Towarzystwo Dobroczynności Patriotycznej po Domach zachęcające kobiety do pracy charytatywnej, m.in. pielęgnowania rannych i opieki nad rodzinami poległych. 2 Fragment wiersza pochodzi z książki Marii Bruchnalskiej Ciche bohaterki: udział kobiet w powstaniu styczniowem.
25 CZERWCA 1860 ROKU
B
inia od rana czatowała przed domem na ojca. Gdy Janusz wjechał na podwórko, dopadła do niego, nie czekając, aż zeskoczy z konia. − No, no, co za powitanie! – zawołał, z rozczuleniem patrząc na córkę. – Przypomniały mi się czasy, gdy byliście małymi szkrabami i z niecierpliwością wyglądaliście mojego powrotu. Wtedy wszyscy jak burza gnaliście przez podwórze… − Bo my zawsze za tatką tęskniliśmy i tęsknić będziemy – roześmiała się Sabina, całując ojca w szorstki od nocnego zarostu policzek. − Za mną czy za słodyczami, które zawsze wam przywoziłem? – uśmiechnął się pod nosem. − Przywoziłem? – Binia udała ogromne rozczarowanie. − Wiedziałem! Dobrze, już dobrze, chyba nie sądzisz, że mogłem zapomnieć o uwielbianych przez ciebie marcepanowych czekoladkach? Dla reszty też mam ich ulubione łakocie – dodał, podając córce pudełko. – W środku masz to, na co naprawdę czekasz – szepnął na odchodnym i uścisnął jej drobną dłoń. Gdy wszedł do domu, w salonie powitała go Basia. − Sabina nie mogła się ciebie doczekać – powiedziała, nadstawiając blady policzek do pocałunku. – Coś jej przywiozłeś? – w jej głosie usłyszał podejrzliwość. − Jak zwykle czekoladki – rzucił lekko. – Niby duże te nasze dzieci, ale i tak pewne sprawy nigdy się nie zmienią. Basia tylko pokiwała głową. Z tym akurat zgadzała się całkowicie. Dzieci na zawsze miały pozostać dziećmi. *** Sabina z pudełkiem czekoladek trzymanym kurczowo w zaciśniętych palcach pobiegła na górę. Zanim zamknęła się w swoim pokoju, cicho zawołała Julka i Józka. Oczywiście na nic zdała się ta konspiracja, bo za starszymi chłopcami i tak przyszedł też Jędrek. − Młody, tatko wrócił. Pewnie i dla ciebie coś przywiózł. – W ramach przynęty pomachała mu przed oczami pudełkiem wypełnionym marcepanowymi pysznościami, ale Jędrek ani myślał wychodzić z pokoju. − Słodycze nie zając – mruknął, robiąc zblazowaną minę i rozsiadając się na fotelu stojącym pod oknem. – Za to coś innego naprawdę mnie ominie, jeżeli stąd wyjdę… − Jędruś, po prostu idź i przywitaj się z ojcem, ja ci dobrze radzę. – Binia powoli traciła cierpliwość.
− Nie pójdę! Ani mi to w głowie! Wy myślicie, że ja niczego się nie domyślam, a ja mam już trzynaście lat! Józek jest ode mnie tylko trzy lata starszy! − Andrzeju… – zaczęła Sabina, groźnie marszcząc brwi. − Właściwie to on ma rację. – Julek nieoczekiwanie przyszedł w sukurs młodszemu bratu. – Nie jest wcale taki smarkacz. Niech zostanie, jeżeli chce, co ci szkodzi. – Wzruszył ramionami. – Tylko o jednym musisz pamiętać – zwrócił się do Andrzeja – ani słowa mamie o tym, o czym tu rozmawiamy. Rozumiesz? − Pewnie. – Podekscytowany Jędrek z zapałem kiwnął głową. W tej samej chwili blond loki zaczesane do tyłu spadły mu na czoło, nadając jego twarzy jeszcze bardziej dziecinny wyraz. Nie powinniśmy go w to wciągać – przemknęła przez głowę Sabiny nagła myśl, lecz zanim zdążyła się nad nią głębiej zastanowić, Józek trącił ją łokciem. − No i co, wiesz coś? − Poczekaj. Napisali o tym, tylko jeszcze nie wiem co. Ojciec mi przemycił – powiedziała, wyciągając z pudełka złożoną gazetę. – Prosiłam, by przywiózł mi „Czas”1, bo te wszystkie gazety u nas wydawane z prawdą mają tyle wspólnego co nic. Specjalnie z myślą o tobie to zrobiłam – zwróciła się do Józka. – My z Julkiem widzieliśmy wszystko na własne oczy. − Nie musisz mi tego przypominać. Nigdy nie przestanę żałować, że rodzice nie zabrali mnie na ten pogrzeb – westchnął Józek. – Zawsze gdy dzieje się coś wielkiego, przechodzi mi to koło nosa. − Nie marudź. Wielkie to dopiero nadejdzie – mruknęła pod nosem. – Lepiej pomyślcie, gdzie schować gazetę. Trzeba ją ukryć nie tylko przed mamą, ale i po to, by przetrwała dla naszych dzieci. No co się tak patrzycie? – Lekko zaczerwieniona, wygładziła zadrukowaną płachtę. – Przecież nie zostanę starą panną, a wy kawalerami. Trzeba przechowywać takie rzeczy, aby kiedyś o tym wszystkim pamiętano. A ten pogrzeb, mówię wam, przejdzie do historii. − Boże, ile ty gadasz! Może zamiast ględzić, zaczęłabyś czytać? – sarknął zniecierpliwiony Józek, bo na myśl o potencjalnej żonie poczuł jakieś dziwne zaniepokojenie. − No przecież, mądralo jeden, szukam artykułu. Inteligentni mogą robić dwie rzeczy jednocześnie. Ale skąd ty masz, biedaku, o tym wiedzieć – dorzuciła złośliwie, przelatując wzrokiem zapisane szpalty. – Jest! Słuchajcie – odchrząknęła i uroczystym głosem rozpoczęła: Nadeszła godzina 6ta wieczorem, już z różnych ulic i różny lud ciśnie się na ulicę Królewską, skąd ciało zmarłej wdowy Sowińskiej mają wyprowadzać. Zniesiono już ciało, i z Królewskiej ulicy prawdziwie królewski wyruszył orszak pogrzebu niosąc trumnę na własnych barkach, przez ulicę Żabią obok Banku i całą Elektoralną, aż po rogatki Wolskie do grobu na cmentarz ewangelicko-reformowany… 2
Sabina przerwała i przymknęła oczy. Nie poczuła nawet, gdy Julek odebrał jej gazetę, bo owładnięta wspomnieniami, znów znalazła się na warszawskich ulicach, wśród tłumu podążającego za trumną. Wszyscy przyszli: i wojskowi, i prości chłopi, i rzemieślnicy, i młodzież. To wcale nie miał być zwyczajny pochówek. Ludzie z pochodniami, karawan sześciokonny, a i tak nikt trumny do niego nie złożył. Niesiono ją na ramionach i każdy chciał choć na chwilę dostąpić tego zaszczytu. Każdy kto, rzecz jasna, był mężczyzną – Binia mogła tylko o tym pomarzyć. Pod czujnym okiem matki szła sztywno, nie mając odwagi unieść nawet spojrzenia na otaczające ją twarze. A tak bardzo, choć przez chwilę, chciała stać się częścią tego tłumu. Razem z żałobnikami zanucić cicho zakazane pieśni, rozdawać patriotyczne obrazki i wiersze rewolucyjne. Nie pomylili się z Juliuszem i ojcem, gdy przypuszczali, że ten pogrzeb będzie miał też drugie oblicze. Jednak przy czujnie wpatrzonej w dzieci Basi ani ona, ani jej brat nie mogli nawet pomarzyć o manifestacji patriotycznych uczuć. Widać Julek myślał o tym samym, bo w pewnym momencie złapał ją za rękę i znacząco uścisnął. − Na mój znak dajemy dyla – szepnął jej do ucha i po chwili pociągnął ją w tłum. Przez chwilę Sabina słyszała jeszcze spanikowany głos matki, ale już za moment rodzice zostali daleko w tyle, a jej z Julkiem udało się przebić na sam przód konduktu. Gdy dźwigający trumnę przystanęli i zdjęli ją z barków, Juliusz błyskawicznie znalazł się wśród czekających na swoją kolej zmienników. Sabina z zazdrością patrzyła na barczyste plecy brata, na jego ramię podtrzymujące ciemną drewnianą skrzynię. Dookoła cisnęli się ludzie, usiłując choć koniuszkami palców dotknąć tego, co za chwilę miało zniknąć na wieki wieków pod ziemią. Długa okazała się ta wędrówka na cmentarz. Ludzie specjalnie szli coraz wolniej i wolniej, jakby odwlekając ten moment, gdy skarb dźwigany na ramionach zostanie ukryty w mogile. Sabinie wydawało się, iż uczestniczy nie tylko w pogrzebie, ale i w zmartwychwstaniu. Chowano wdowę po generale, bohaterze powstania listopadowego. Z piersi tysięcy żałobników, ze słów śpiewanych pieśni powstawała nadzieja i chęć podniesienia głowy. I w tym momencie Binia poczuła, że cokolwiek się stanie, ona nie będzie biernie stać z boku. Niby już dawno o tym wiedziała, po kryjomu czytywała poezje Mickiewicza, nuciła dawne patriotyczne pieśni, ale teraz te słowa wypływające z tysięcy ust i podniosła atmosfera z całą mocą uderzyły prosto w jej serce. Działo się coś wielkiego, i z nią, i z Polską, która choć wymazana z mapy, była tu i teraz. Namacalna, tak samo jak i ci wszyscy ludzie tłoczący się wokół niej. Bo to oni byli ojczyzną. A ona, Sabina, też stanowiła jej cząstkę. Gdy w końcu dotarli na cmentarz i postawiono trumnę tuż koło wykopanego dołu, zapanowała cisza. Przerwał ją dopiero głos księdza. − Zobacz, nawet niebo płacze – usłyszała zdławiony szept. To Julek, nie wiedzieć jak i kiedy, znalazł się przy niej. Rzeczywiście, nadciągnęły chmury i zaczęło dokuczliwaie mżyć. Sabina uniosła twarz do góry i w tej samej chwili, jakby na zawołanie, pojedyncze promienie słoneczne przebiły się przez ciemne gęste
chmury. To znak – przemknęło jej przez głowę. − To znak – szepnęła do siebie i dopiero po chwili dotarło do niej, że nie jest na cmentarzu, tylko w domu i zamiast falującego tłumu otaczają ją trzej bracia. − Księżniczko, obudź się – szturchnął ją Józek. – Skończysz czytać? Bo tobie to stanowczo lepiej wychodzi niż Julkowi… − Dajcie. – Bez pytania zabrała gazetę z rąk brata. – Gdzie skończyłeś? Dobrze, to słuchajcie: Tłumy łowią każdy wyraz księdza, jakiemi streszczał życie zmarłej, chociaż nazbyt ogólnie lecz kiedy chciał już zakończyć słowami, że zmarła Katarzyna była wdową po pułkowniku wojsk polskich, z tysiąca piersi powstał jeden głośny okrzyk przeczenia, „nie po pułkowniku, lecz po jenerale”. Pobladł i zamilkł mówca3 a trumnę zaczęto spuszczać do grobu. Podtenczas rzucił się do niej wszystek lud, rozrywając krańce sukni, wystające z za trumny, wszystkie jej ruchome ozdoby zdarł na szczątki, chował przy sercu, aby unieść z cmentarza choć tę jedyną pamiątkę. Zdawało się, jakby nie ciało żony Sowińskiego, lecz razem pamięć jej męża spuszczono do grobu. Młodzież w tej uroczystości okazała się pierwszą z całym zapałem ducha narodowego. Ciało spoczęło już w ziemi, lud tłocząc się ogromną masą, jak rozogniona lawa płynie do grobu, by rzucić nań garść ziemi rodzinnej, a obrywając pobliskie drzewa z liści, zdało się, że wieńczył skronie zmarłej w laur zasługi jej męża. Tymczasem słońce, kłoniące się ku zachodowi, rozbryzgując po błękicie nieba tysiące zórz koralowych, zajaśniało jeszcze raz żywiej, opromieniając w blask różowy wszystko dokoła, tworzyło rosę, jakby drogocenne krople krwi bohatera. Skończono obrzęd. Z kilkunastotysięcznej ludności, stanowiącej orszak pogrzebowy, bardzo wielka część wprost z cmentarza udała się do Woli, i tam, z miejsca, gdzie Sowiński poległ, uszczknęła gałązki i niemi umaiwszy się, wróciła późno do miasta…
– Zakończyła Sabina cichym uroczystym głosem. − I wy też wróciliście z takim skrawkiem sukni generałowej? – z nabożną czcią zapytał Jędrek. − Tak, wszyscy chyba dostali choć nitkę, nawet sukno z trumny też zostało zdarte. My mamy fragment ogona od sukni – powiedział Julek i wydobył z kieszeni kawałek szarego jedwabiu. – Wieko trumny go przytrzasnęło – dodał, przesuwając palcem po śliskim materiale. − Poprzednia rewolucja zakończyła się śmiercią generała Sowińskiego na Woli, a teraz pogrzeb jego żony rozpocznie coś zupełnie innego – szepnęła Sabina, otwierając szafę. – Zobaczycie, historia lubi zataczać koło…. Odwróciła się do chłopców, trzymając w rękach czarną suknię. − Idźcie sobie – powiedziała, przyciskając czarny materiał do piersi. – Muszę się przebrać. − Teraz, w środku dnia? – zdumiał się Józek. − Chodź, wyjaśnię ci to po drodze. – Julek spojrzał na brata z lekkim politowaniem. Józek od najmłodszych lat miał trudności z kojarzeniem faktów. Dużo lepiej wychodziło mu działanie niż myślenie. − A co tu wyjaśniać? – Wzruszył ramionami Jędrek, wychodząc z pokoju. – Czarne suknie to żałoba
i najbardziej jawny protest przeciwko Moskalom. Nawet ja to wiem, a podobno jestem młodszy i głupszy… − No, młodszy to jesteś nie tylko podobno – wytknął mu Józek z zadowoleniem, bo tym razem udało mu się natychmiast znaleźć celną odpowiedź. − I nikt nigdy nie twierdził, że jesteś głupszy. Binia po prostu chciała cię chronić, dlatego nie dopuszczaliśmy cię do naszych poważnych rozmów. Ale, jak widzisz, i to się zmieniło… – dodał Julek i obejrzał się na stojącą przed lustrem siostrę. Zanim zamknął drzwi, usłyszał jeszcze, jak Sabina, przykładając do siebie czarną sukienkę, cicho śpiewa: Schowaj, matko suknie moje, Perły, wieńce z róż: Jasne szaty, świetne stroje – To nie dla mnie już! Niegdyś jam stroje, róże lubiła, Gdy nam nadziei wytryskał zdrój; Lecz gdy do grobu Polska zstąpiła, Jeden mi tylko przystoi strój: Czarna sukienka! 4
− Tak… Jeżeli mowa o matkach, to coś mi się wydaje, że dopiero teraz w naszym domu zacznie się piekło – mruknął Jędrek, spoglądając na brata. I tym samym utwierdził Julka w przekonaniu, że choć najmłodszy z nich wszystkich, momentami rozumiał dużo więcej od Józka. Miał rację, ich siostra za moment rozpęta prawdziwą domową wojnę. A oni, chcąc nie chcąc, też będą musieli stanąć w pierwszych szeregach, tuż obok niej z dumnie podniesionymi czołami. Julek westchnął głęboko. Gdyby miał wybór, wolałby raczej iść z bagnetem na wrogów, niż w zacisznym salonie przeciwstawić się własnej matce. *** Gdy Basia zobaczyła ubraną na czarno córkę, z niezadowoleniem zmarszczyła brwi. Sabina wyglądała w tej sukni nad wiek poważnie i dostojnie. Barbara stanowczo wolała, gdy Binia przypominała dziewczynkę, a nie młodą, dojrzałą kobietę. Wiele by dała, by powrócić do czasu, gdy to ona decydowała o strojach i fryzurze córki. Jednak te lata bezpowrotnie minęły. Teraz musiała dyplomatycznie załatwić sprawę tej okropnej, ponurej sukni. − Czemu się przebrałaś, kochanie? – zapytała, przywołując na twarz uśmiech. – Tak ci ładnie było w tej białej sukience z bufiastymi rękawami i bladoróżowymi kokardami.
− Ta jest odpowiedniejsza, mamo. – Dziewczynie ulżyło, gdy do salonu wszedł ojciec. Z jego strony zawsze mogła liczyć na wsparcie. − Odpowiedniejsza? Do czego? – Basia poczuła niepokój. − Już na pogrzebie generałowej postanowiłam nosić czarne suknie, tak jak inne kobiety i dziewczęta. Nie chciałabym narażać was na koszty, więc Jadwiga przefarbuje kilka tych, które wiszą u mnie w szafie – odparła jednym tchem. Wolała to mieć za sobą, bo wiedziała, jaka będzie reakcja matki. − Przefarbuje? – Basia aż uniosła się z fotela. – Janusz, czy ty to słyszysz? − Owszem. Przynajmniej Binia myśli rozsądnie i zastanawia się, jak oszczędzić pieniądze – jeszcze usiłował udawać, że nie rozumie, w czym rzecz. Był zmęczony, dopiero co wrócił z wyczerpującej podróży i pragnął jedynie zjeść coś porządnego i nareszcie się wyspać. Wystarczyło jednak tylko spojrzeć na miny obu pań… O spokoju mógł tylko pomarzyć. Awantura wisiała w powietrzu. − A nie mówiłam! Nie powinniśmy zabierać dzieci na ten pogrzeb! Nikt mnie nie słuchał! – zawołała jego żona, załamując ręce – A teraz same nieszczęścia! − Basiu, przecież już tyle razy o tym rozmawialiśmy – wtrącił Janusz zmęczonym głosem i zrezygnowany opadł na krzesło stojące przy fortepianie. − Jeżeli ty to nazywasz rozmową, to doprawdy bardzo ci dziękuję! Ty podjąłeś tę decyzję! Nie dopuściłeś mnie do głosu! Nie powinnam ci ustąpić! Jak zawsze chciałeś być mądrzejszy. Pamiętasz? Lata temu też nie chciałeś się zgodzić na przeprowadzkę! Gdyby nie ja, nie mój, jak mówiłeś wtedy, bezsensowny upór, to wciąż mieszkalibyśmy w tym przeklętym miejscu! Albo i nie, bo pewnie umarłabym z rozpaczy! To mój upór zmusił cię do przeprowadzki do starego dworu! Dlaczego ty nigdy nie chcesz mnie słuchać? − Basiu, naprawdę po raz kolejny musimy do tego wracać? Janusz z całych sił usiłował zachować spokój. Ktoś z nich dwojga musiał, inaczej już dawno by się pozabijali. − Nie, nie musimy. – Barbara zacisnęła usta i powoli uniosła się z fotela, po czym przeszła na środek pokoju. – Po prostu każ jej zdjąć tę obrzydliwą sukienkę. I powiedz jasno i dobitnie: w tym domu nie będzie żadnych manifestacji. Żadnych czarnych sukienek, żadnych pieśni, żadnych… − Skończ! – Janusz nagle znalazł się przy żonie i przyłożył jej drżący palec do zaciśniętych warg. – Skończ! – powtórzył wzburzonym głosem, aż przestraszona Basia się cofnęła. Nigdy, przez wszystkie lata małżeństwa z Januszem nie widziała go tak wściekłego. Ledwo nad sobą panował. − Co mam jej powiedzieć? Że to wszystko, co jej wpajaliśmy, nagle stało się nieaktualne? Bo jej
matka się boi? A może sprzyja Moskalom? Może tak dobrze maskowałaś się przez te wszystkie lata, iż zdołałaś nas oszukać? Janusz z każdym słowem napierał na nią coraz bardziej, aż w końcu nie miała już gdzie się cofnąć i przewróciła się na stojącą za nią sofę. Dopiero widok pobladłej twarzy żony i bezbronnych, szeroko otwartych oczu podziałał na niego jak kubeł zimnej wody. Zawstydzony, zerknął spod oka na córkę. Stała bez ruchu, tak mocno zaciskając ręce na piersi, aż zbielały jej palce, a niemal przezroczysta twarz wydawała się jeszcze bledsza na tle czarnego materiału. − Przepraszam – westchnął z trudem, odzyskując panowanie nad sobą. – Naprawdę bardzo mi przykro, Biniu, iż musiałaś być świadkiem tej sceny. Dobrze jednak się stało, bo zobaczyłaś – zwrócił się do żony – do czego mogą prowadzić bezmyślnie rzucone słowa! Ja też nie wytrzymam wszystkiego! Na miłość boską, nie jestem z kamienia! − A ja? Jak mogłeś nie tylko pomyśleć, ale też głośno powiedzieć te wszystkie straszne rzeczy? Że niby ja sprzyjam Moskalom? Nie, ja im nie sprzyjam. Nienawidzę ich tak samo jak pomysłów na te wasze rewolucje! I będę nienawidziła każdego i każdej sytuacji, jeśli zagrozi temu domowi! Tobie i dzieciom! − Mamo, tato, przestańcie! – krzyknęła Sabina, zasłaniając uszy dłońmi. Pierwszy raz widziała rodziców tak wzburzonych i pozbawionych wszelkich hamulców. Przestraszyła się tego, co za moment może się wydarzyć, lecz nikt jej nie słuchał. Nawet gdyby salon wypełnił się teraz ludźmi, i tak nie powstrzymałoby to Barbary i Janusza. Wszelkie tamy pękły. − Może i powiedziałem za dużo, ale nie mieści mi się w głowie, by moja żona, kobieta, którą kochałem i kocham, tak bardzo się zmieniła! Zawsze byłaś odważna, uparta, mądra! A teraz co, nagle oślepłaś? Usiłują nam zabrać polskość, a ta musi się ostać przede wszystkim w takich domach jak nasz. − A ty nagle przestałeś wyciągać wnioski! Ja oślepłam? Jeżeli tak, to ty ogłuchłeś! I straciłeś pamięć! Bo tylko tym mogę sobie tłumaczyć, że chcesz nas wszystkich narażać na śmierć, katorgę i więzienie! Nie pamiętasz? To ja ci przypomnę twojego kuzyna. Maturę zdał zaledwie… − Przestań, wiesz, jak ta sprawa mnie boli! − Tak? A niech boli, może rozum ci wróci, gdy ci jeszcze raz powiem o nim parę słów. Apoloniusz Rawicki. Taki przystojny, młody brunet. Dobrze mu z oczu patrzyło, złote serce. Zdał maturę, całe życie się przed nim rozpościerało! – mówiła jak w transie, zupełnie nie zwracając uwagi na męża. Ten jakby w zwolnionym tempie usiadł z powrotem na krześle przy fortepianie i smutno zwiesił głowę. – I po tej maturze chcieli się wspólnie z kolegami zabawić. Uczcić swoją dorosłość, początek nowego etapu w życiu. Trochę wypili wina, pożartowali, pośpiewali. Tam na błoniu błyszczy kwiecie, Witaj majowa jutrzenko, Jeszcze jeden mazur dzisiaj5. I popraw mnie, jeżeli się mylę, na zakończenie gruchnęli Warszawiankę 1831. Piękną wykazali się postawą, patriotyczną! – głos Basi ociekał ironią. – Czyż nie?
A ty – zwróciła się do tkwiącej nieruchomo córki – teraz słuchaj uważnie! Może coś w końcu do ciebie trafi. Tak jak mówiłam, zaśpiewali Warszawiankę 1831 i rozeszli się szczęśliwi do domów. Udana potańcówka, wino, śpiew. Czego można chcieć więcej, prawda? Traf jednak chciał, że wśród nich był kolega Gałecki, który od życia chciał stanowczo więcej. I postanowił się wykazać. − Mamo, tata nie powinien musieć tego słuchać. – Sabina nie mogła oderwać oczu od coraz bardziej bladego Janusza. − Ojciec zna tę historię i mylisz się, dziecko, powinien jej wysłuchać raz jeszcze. Bo jeżeli czegoś w tym domu się nie zmieni, to za chwilę może się okazać, iż na słuchaniu o strasznych tragediach się nie skończy! Basia nie zamierzała ustąpić. Wrzał w niej tak wielki gniew, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie odczuwała. − Tak więc kolega Gałecki od razu po skończeniu potańcówki udał się do cyrkułu6 i złożył doniesienie na siebie i kolegów. − Dlaczego mi nic nie powiedzieliście? – wyszeptała Binia. – Przecież znam Apoloniusza. Jeszcze w zeszłym roku latem jeździliśmy razem na zabawy, gdy odwiedził nas z rodzicami. − Nie mówiłem ci kochanie, bo jeszcze nie wiem, jak ta sprawa się skończy – przemówił ochrypłym głosem Janusz. – Gdy już myśleliśmy, że wszystko jest na dobrej drodze… − Na dobrej drodze – parsknęła Basia. – I ty to nazywasz dobrą drogą! − Przestańcie się w końcu kłócić! Mamo, co się stało z Apoloniuszem? – zwróciła się do Basi, bo ojciec tylko zacisnął wargi i w milczeniu pokręcił głową. − Tak jak mówiłam, Gałecki doniósł. Choć sam brał udział w zabawie, chciał okazać lojalność wobec cara. Aresztowali wszystkich co do jednego. Gałeckiego również, by nie było wątpliwości. Siedzieli w areszcie i zostali skazani, rzecz jasna. Na dwadzieścia pięć batów na gołą skórę. – Basia spod oka spojrzała na córkę, by zobaczyć, jakie ta wiadomość zrobi na niej wrażenie, jednak twarz dziewczyny została nieprzenikniona. – Karę wymierzono publicznie na rynku i chłopców wypuszczono do domu. I to twój ojciec nazwał dobrą drogą – dorzuciła. – Ale… − Ale naczelnik cyrkułu uznał, iż może coś tą sprawą zyskać – wszedł jej w słowo Janusz, podnosząc głowę i wpijając wyzywające spojrzenie w oczy żony. Wreszcie wziął się w garść i postanowił pokazać Basi, że tym razem nie da się zakrzyczeć. − Postanowił raz jeszcze zbadać sprawę chłopców, bo w ich spotkaniu nagle ujrzał zebranie spiskowców w celu obalenia cara – powiedział i potarł ręką zmarszczone czoło. – Aresztowano ich ponownie. Jak na razie sprawa jest w toku. Rodzice i cała rodzina robią wszystko, by chłopakowi i jego kolegom pomóc, lecz nie wygląda to dobrze. To między innymi w tej sprawie wyjeżdżałem. Mam znajomości tu i tam, a poza tym trzeba rodzinę wesprzeć dobrym słowem…
− I pieniędzmi – wtrąciła Basia. − Tak, pieniędzmi też. Janusz spojrzał na nią z tak jawnym i wielkim rozczarowaniem, że pomimo złości zrobiło jej się wstyd. Na chwilę wróciła dawna empatia i serce jej się ścisnęło na myśl o tym, co teraz przeżywa matka Apoloniusza7. − I tym bardziej nie zdejmę czarnego stroju – wdarł się w jej myśli głos Sabiny. – Właśnie dlatego, żeby pokazać, iż jestem z Poldkiem i z innymi podobnymi do niego… To jedno zdanie wystarczyło, by zdusić w Barbarze zalążek współczucia. − Dość! – syknęła. – Pójdziesz teraz na górę i natychmiast się przebierzesz! Albo… − Nie możesz jej do tego zmusić – wszedł jej w słowo Janusz. − Mogę i zrobię! Nie rozumiesz?! Na górę, i to już! A jeśli nie, własnoręcznie zedrę z ciebie to cholerne giezło! – wrzasnęła Basia i ruszyła w kierunku córki z furią wypisaną na twarzy. Janusz na widok poczynań Basi poderwał się na równe nogi i nie wiadomo, jak skończyłaby się ta cała sytuacja, gdyby nagle nie otworzyły się z łoskotem drzwi do salonu. Wszyscy zamarli: Basia z wyciągniętymi i rozcapierzonymi drapieżnie dłońmi, Janusz w półkroku na środku pokoju, Sabina z dramatycznie przyciśniętymi do piersi rękami. W drzwiach, wyprostowany i groźny, stał Maciej. Wysoko uniesiony kostur wyglądał, jakby za chwilę miał rzucać gromy. I padły one rzeczywiście, ale nie z kija, tylko z ust wędrownego dziada. − Cisza!!! Co tu się dzieje?! – zagrzmiał, wkraczając do salonu, a tuż za nim wsunęła się wystraszona Jadwinia. − Przepraszam, mówiłam, że nie wolno państwu przeszkadzać, ale Maciej nie chciał mnie słuchać – wyszeptała, wbijając spłoszone spojrzenie w podłogę. − A jakżeby inaczej! – huknął dziad i postukując kosturem, podszedł do okna i zamknął je z impetem, aż szyby zadrżały. – Czy wy powariowaliście? Moskali wyzywać, o demonstracje się kłócić przy otwartych oknach? Może od razu wyjdźcie na rynek i tam ogłoście wszem i wobec, jakie macie plany i kto z rodziny u cara w gościnie siedzi! – grzmiał, patrząc to na Basię, to na Janusza. – Dziewczyny nie winię, bo ona choć najmłodsza, to najrozsądniejsza! Najmniej ją było słychać! Za to ty. – Zwrócił w stronę Basi gniewne i zasępione oblicze. – Ty się popisałaś! Nie ma co! Jeszcze chwila, a twoje wrzaski ściągnęłyby tu całą armię policji! – zamilkł na chwilę, głośno chwytając oddech. – Co się z tobą, dziecko, porobiło, co? – zapytał cicho. W jego głosie zabrzmiała prawdziwa troska, a Basia po raz pierwszy od wielu tygodni nie wiedziała, co odpowiedzieć. Schyliła głowę, by ukryć krwisty rumieniec, który powoli rozlewał się od policzków i pokrywał dekolt i ramiona. Janusz na palcach podszedł do Sabiny, zagarnął ją ramieniem i bezszelestnie
wyprowadził z pokoju. Po raz tysięczny dziękował losowi za dzień, kiedy Maciej po raz pierwszy zjawił się pod ich drzwiami, a Basia nie pozwoliła go odprawić z kwitkiem. Ten oberwaniec, jak go wtedy w duchu nazywał, stał się błogosławieństwem dla jego rodziny. I jeżeli ktokolwiek miał mieć w tej chwili wpływ na Basię, to tylko on. A Janusz doskonale wiedział, że nie należy mu przeszkadzać. *** Gdy wyszli z pokoju, Sabina bez słowa ruszyła w kierunku schodów prowadzących na piętro. Janusz po namyśle dogonił córkę i przystanęli na półpiętrze. − Córeczko, miałbym do ciebie prośbę – zaczął, a słowa ledwo wydobywały się z zaciśniętego gardła. − Wiem, tato, wiem… Chwilowo ani słowa chłopcom. Ani o tym, co wydarzyło się w salonie, ani o Poldku. − Dokładnie. − Jednak mimo wszystko Julek powinien się dowiedzieć, tato. My w trójkę, Julian, Poldek i ja, bardzo się przyjaźniliśmy. Lepiej poinformować go teraz, niżby potem wiadomości miały na niego spaść jak grom z jasnego nieba. Zresztą takich rzeczy nie powinno się dowiadywać od przypadkowych ludzi… A to w końcu dojdzie do jego uszu. Ja tam na dole przez chwilę czułam się oszukana, że ukrywaliście przede mną to wszystko, co się stało. − Córeczko, to tylko po to, by was niepotrzebnie nie obciążać. − Wiem, ale to na nic, tato – powiedziała nagle zmęczonym i poważnym tonem. – My i tak jesteśmy już obciążeni tym, gdzie i kiedy się urodziliśmy. Powiedz Julkowi. Młodszym nie, ale jemu tak. − Dobrze – przyrzekł Janusz. Prawdę mówiąc, obiecałby jej wszystko przerażony tą poważną, niemal starczą nutką, którą wychwycił w jej głosie. Znów poczuł ten dziwny strach i po raz pierwszy, odkąd przeprowadzili się do starego dworu, wydało mu się, iż nawet tu, w jego mocnych, solidnych ścianach, nikt nie jest bezpieczny. − Tato. – Sabina położyła rękę na jego ramieniu. – Ja też mam do ciebie prośbę. Weź to ode mnie. – Wcisnęła mu w ręce ulubioną broszkę, wysadzaną kosztownymi kamieniami. Miała kształt czterolistnej koniczynki. Binia dostała ją kilka lat temu w prezencie bożonarodzeniowym i uważała za swój szczęśliwy klejnot. − Kochanie, daj spokój, nie trzeba. − Właśnie trzeba, tato. Tego akurat jestem pewna: trzeba. Mogłabym sama ją sprzedać, ale ty z pewnością dostaniesz za nią więcej. Pieniądze przekaż rodzicom Poldka. Może się przydadzą – dodała i przytuliła się do ojca, a potem wbiegła na schody.
Janusz stał jeszcze przez chwilę, wsłuchując się w powoli milknące echo jej kroków. W zamyśleniu spojrzał na połyskującą na jego dłoni broszkę i pomyślał, że najchętniej by jej nie sprzedawał. Wtedy jednak śmiertelnie uraziłby Sabinę, czego by za nic w świecie nie chciał. Mądrą miał córkę. Mądrą i dorosłą. I w związku z tym zasługiwała na to, by szanować jej decyzje. *** Gdy Basia została sam na sam z dziadem, ulżyło jej, bo pozbyła się kłopotliwych świadków, lecz zarazem poczuła się samotna i opuszczona. Pod groźnym i czujnym spojrzeniem Macieja zamieniała się w małą, bezbronną dziewczynkę. Doskonale zdawała sobie sprawę, ile mu zawdzięcza, wierzyła też w jego moc i trochę się go obawiała. I szanowała go jak mało kogo. Maciej doskonale o tym wszystkim wiedział i tylko dlatego pozwolił sobie na tak bezpardonowe wtargnięcie do dworu. Miał świadomość, że nikt go stąd nie wyrzuci. A zważywszy na to, do czego mogła doprowadzić awantura, przypuszczał, słusznie zresztą, iż większość domowników powita go z ulgą. I choć dobrze zrobił, siłą wdzierając się do dworu, nie czuł się z tym dobrze. Często tu gościł, szczególnie w ostatnich latach, gdy coraz rzadziej wypuszczał się na długie wędrówki. Wiek już mu powoli zaczynał doskwierać. Coraz szybciej się męczył i opadał z sił. Dlatego zamienił długie pielgrzymki na penetrowanie okolicy. Zamieszkał u Sabiny w chacie pod lasem i choć młodość bezpowrotnie przeminęła, cieszył się, iż resztę życia może spędzić przy jej boku. Do dworu zachodził często, ale zawsze czekał na zaproszenie. Dziś po raz pierwszy złamał ten niepisany zwyczaj. Cóż, sytuacja była wyjątkowa – rozgrzeszył się po namyśle i z westchnieniem popatrzył na stojącą przed nim kobietę. − Posłuchaj, dziecko – rzekł łagodnie. – Ja cię rozumiem. Troska o bezpieczeństwo ogniska domowego to bardzo chwalebna rzecz i zawsze leżała w kobiecych rękach. Jedno jest jednak pewne: twoje dzieci już dorosły, nawet jeśli nie chcesz się z tym pogodzić. − I dlatego w milczeniu mam godzić się na najgorsze nawet szaleństwo? Patrzeć, jak same na siebie wydają wyrok? – zapytała zduszonym głosem. − Nie, tego nie powiedziałem. One i tak zrobią to, co uważają za stosowne, ale jeśli staniesz przeciwko nim, nie dopuszczą cię do siebie i sama siebie skażesz na samotność. − To znaczy? – Basia nerwowo zmięła w rękach serwetkę, którą bezmyślnie wyciągnęła spod stojącego na kominku zegara. − Będą cię traktowały jak wroga, a wrogowi ani nie powierza się tajemnic, ani nie dopuszcza go do serca. Odsuną się od ciebie, a co więcej, nie będziesz mogła im pomóc, gdy zajdzie taka potrzeba. Zakazami niczego nie osiągniesz, w przeciwieństwie do współpracy i zrozumienia. Być może to, że teraz ustąpisz, uratuje je kiedyś od podjęcia błędnych decyzji… Bo w porę będziesz mogła wkroczyć do akcji.
− Musiałabym kłamać… − A może tylko przypomnieć sobie, w co i ty kiedyś wierzyłaś? W tej chwili opanował cię strach, a strach wyczuwa się z wielkiej odległości. Sama ściągniesz na rodzinę nieszczęście, jeżeli tego nie opanujesz. Wróg ma wyostrzony węch. Cokolwiek postanowisz, nie możecie dopuścić, by powtórzyła się sytuacja sprzed chwili. − Tak, Maciej ma rację. – Basia w zamyśleniu pokiwała głową. – I to akurat mogę obiecać z czystym sumieniem: nigdy więcej takich awantur. Postaram się zmienić – dodała, zanim dziad opuścił salon. Odprowadziła go do drzwi wejściowych i patrzyła, jak odchodzi w głąb alei parkowej. Wiedziała, że wszystko, co od niego usłyszała, było prawdą. Będę musiała się z tym zmierzyć – pomyślała ze znużeniem. – Z tym, co nadchodzi, ze strachem i z własnymi dziećmi. Niech myślą, że zmieniłam zdanie. Do tej pory usiłowałam działać prosto i jawnie. Teraz muszę się maskować. Skoro to pomoże mi zachować nad wszystkim kontrolę, tak zrobię. Dla dzieci zrobiłabym dużo, dużo więcej… *** Zapadła już ciemna noc, gdy drzwi pokoju Sabiny uchyliły się i dziewczyna wymknęła się cichaczem na schody. Na palcach zbiegła na dół i kuchennymi drzwiami wydostała się na podwórze. Przez moment stała tuż pod domem, nasłuchując uważnie, ale wokół panowała cisza. Dwór trwał w uśpieniu. Już dużo wolniej i spokojniej przeszła przez podwórko i zagłębiła się w aleję lipową. Tuż przy bramie wyjściowej z parku przystanęła i rozejrzała się dookoła. − Adam, Adaś, jesteś tutaj? – zawołała głośnym szeptem. Odpowiedziała jej cisza i dopiero po chwili spostrzegła ukrytą w mroku sylwetkę. − I czemu się nie odzywasz? – zaszeptała, podchodząc bliżej. − Nie mogłem uwierzyć, że jednak przyszłaś – przemówił, wychodząc z cienia i biorąc ją za ręce. – Już straciłem nadzieję. − A czy kiedykolwiek nie przyszłam? Chociaż dzisiaj rzeczywiście mógł być ten pierwszy raz. Jak na złość ojciec długo się nie kładł, a i matka pewnie nie mogła zasnąć… – przerwała z westchnieniem. − Stało się coś? – Adam usiłował przebić wzrokiem ciemność. − Wybuchła nieziemska awantura. Gdy mama zobaczyła mnie w czarnej sukni i usłyszała, że od tej pory to będzie mój codzienny strój… Jeszcze nigdy nie widziałam jej tak wściekłej. Miała w sobie coś przerażającego i obcego. − Chyba nie mogła być bardziej oschła i nieprzyjemna, niż wtedy gdy rozmawiała ze mną. Potraktowała mnie tak, jakbym nie był godzien nawet na ciebie spojrzeć – powiedział, przesuwając palcami po jej nadgarstku. – A przecież nic nie powinno stać na przeszkodzie! Nic! – mimowolnie
podniósł głos. − Ciii… – Wysunęła dłoń z jego ręki i uciszyła go, kładąc mu palec na ustach. – Nie krzycz. − Trudno zachować spokój po czymś takim! Gdyby w grę wchodził mezalians albo cokolwiek innego, poważnego stało na przeszkodzie, miałbym więcej zrozumienia. A tak jedyne wytłumaczenie zachowania pani Barbary, jakie przychodzi mi do głowy, to czysta złośliwość. − To nie tak. Mama jest zaborcza i nadopiekuńcza, ale wszystko, co robi, robi z miłości do nas. − No właśnie, pomówmy o miłości… – wyszeptał jej wprost do ucha i poczuła jego gorące usta na policzku. – Czy ty wiesz, że jeszcze nigdy nie powiedziałaś mi, co do mnie czujesz? Nigdy nie usłyszałem… − Czego? Wyznań? Zapewnień? Przecież jestem tutaj. Przychodzę do ciebie. To chyba znaczy o wiele więcej niż słowa. A ty jak rozkapryszona panienka domagasz się wyznań? – prychnęła z irytacją. – Gdy tylko sytuacja pozwoli, wyjdę za ciebie. Przecież wiesz. Za ciebie jedynego – dodała z rozpędu. − To już coś – uśmiechnął się i przyciągnął ją do siebie. – Nareszcie powiedziałaś coś konkretnego. I właśnie między innymi dlatego chciałem się z tobą zobaczyć. Wiem, co powinniśmy zrobić. − To znaczy? Sabina uniosła głowę i usiłowała zajrzeć mu w oczy, ale wokół panowała czerń od czasu do czasu rozświetlana bladym i anemicznym księżycowym blaskiem, który co chwila bladł przysłonięty nadciągającymi chmurami. Nad ich głowami szeleszcząco szumiały lipy i dziewczyna odniosła wrażenie, jakby w tej chwili nikogo innego poza nimi nie było na świecie. A i oni składali się tylko z dotyku rąk i szepczących słów. Niby miała go na wyciągnięcie ręki, realnego, ciepłego i silnego, ale i tak w tej chwili liczył się tylko jego głos, kojący dotyk, szept lip. Czuła w tym wszystkim jakąś przedziwną magię, urok, jaki rzucili na siebie nawzajem, możliwy do spełnienia tylko tutaj, w ciemnej parkowej alei. − Powinniśmy zrobić coś takiego, co nie pozostawi twojej matce wyboru – zaszeptał w odpowiedzi, a jego ręka przygarnęła ją jeszcze silniej. – Coś, co wręcz nakłoni ją do tego, by moje oświadczyny stały się błogosławieństwem. − Nie wiem, czy coś takiego w ogóle istnieje – uśmiechnęła się Sabina, topniejąc pod jego dotykiem. − A gdybyś oczekiwała dziecka? − Co?! Nawet nie wiedziała, kiedy i jak wyswobodziła się z jego silnych ramion. Cały czar prysł. − Wtedy wytrącilibyśmy twojej matce wszystkie wydumane argumenty i wykorzystalibyśmy jej nadopiekuńczość. Przecież by nie pozwoliła na to, by wytykali cię palcami. Przyznaj, to nie jest zły pomysł – dodał, usiłując na powrót objąć dziewczynę, ale ta ze złością odtrąciła jego rękę. − Tak więc to sobie wymyśliłeś? Rzeczywiście moja matka zrobiłaby wszystko, by mnie chronić, za
to ty nie miałbyś skrupułów. Pozwoliłbyś, żeby ludzie wzięli mnie za ladacznicę? − Oszalałaś? Przecież natychmiast bym się z tobą ożenił! − I niby udałoby się utrzymać w tajemnicy powód tak przyspieszonego ślubu? Gdzie w tym miejsce na narzeczeństwo, na przygotowania do wesela, kompletowanie wyprawy? I na szacunek do naszych rodziców? Bo jeżeli chodzi o mnie, nie dbam o to, czy będę miała dziesięć prześcieradeł więcej czy mniej, ale wiem, jak to wszystko ważne jest dla mojej matki. Zresztą nie tylko dla niej! Pomyślałeś choć przez moment o swojej? O ojcu? O… − Przede wszystkim myślałem o nas – przerwał jej wściekłym głosem. – Okres narzeczeństwa? Zapowiedzi? Kiedy ma to nastąpić, od kiedy możemy zacząć liczyć czas, skoro twoja matka nie dopuszcza myśli, że jesteś już dorosła?! Kiedy za mnie wyjdziesz?! – krzyknął rozeźlony. – Chcę to usłyszeć tu i teraz! Mam dosyć czekania! Sabina nie odpowiedziała. W ciszy, która zapadła, słyszeli tylko swoje przyspieszone oddechy. Właściwie idąc tutaj, zamierzała dać mu konkretną odpowiedź na wykrzyczane przed chwilą pytanie. Nie spodziewała się jednak, iż sprawy przybiorą taki obrót. Była przygotowana na rozmowę o małżeństwie i o uporze matki, ale na nic więcej. A już na pewno nie na taką propozycję! − Właściwie powinnam dać ci po gębie – przemówiła w końcu mocnym i wyraźnym głosem. − Słucham? – wydukał zdumiony. Jeszcze nigdy nie słyszał od niej takich słów. – Jak ty w ogóle się wyrażasz? − Tak jak na to zasługujesz. Skoro niczym pierwszej lepszej puszczalskiej dziewce proponujesz mi pospieszne zabawy na sianie albo w krzakach, to ja odpowiadam ci na tym samym poziomie. Powinnam ci nakłaść po tej twojej ładnej buźce, i to bez względu na to, czym się kierowałeś. Skoro jednak chcesz usłyszeć odpowiedź tu i teraz – ciągnęła, prostując się i krzyżując ręce na piersi – proszę bardzo! I tak miałam ci to powiedzieć. Choć zastanawiałam się, jak najlepiej, najłagodniej to ująć. Widać po tym, co usłyszałam, niepotrzebnie miałam jakiekolwiek skrupuły. Ty nie masz problemu z mówieniem prosto z mostu, to i ja mogę sobie na to pozwolić. − Kochanie, jednak… − Nie ma żadnego jednak. Adasiu, ty doskonale wiesz, a jeżeli nie, to najwyższa pora, byś sobie zdał sprawę, że nie jestem pierwszą z brzegu gęsią. Moja matka, w przeciwieństwie do innych matek, wychowywała mnie przede wszystkim dla siebie, a nie z myślą o mężczyźnie, przyszłym mężu, panu i władcy. − O czym ty w ogóle mówisz? − O tym, iż nie jestem potulną panną. Nie będę też ślepo posłuszną żoną. Mam swoje zdanie i plany… − I za to cię cenię! – przerwał jej. – I powiedziałem to, co powiedziałem, bo nie widzę innego
wyjścia, nie wiem, jak inaczej przekonać panią Barbarę. Nie chciałem cię obrazić! − Ale to zrobiłeś. Matką w odpowiednim czasie się zajmę i wyjdę za mąż z jej błogosławieństwem lub bez, ale bez takich… obrzydliwych krętactw i podchodów. Z podniesionym czołem, a nie z rumieńcem wstydu! Nie to jednak miałam ci zakomunikować. Tak jak już wcześniej powiedziałam, wyjdę za mąż, gdy tylko będzie to możliwe. − Czyli? − Gdy sytuacja w domu się uspokoi i wyjaśnią się inne rodzinne sprawy – dodała, a przed oczami stanęła jej ściągnięta bólem twarz ojca opowiadającego o Poldku. – Teraz mamy więcej powodów do smutku niż do radości. A poza tym, o czym dobrze wiesz, atmosfera ostatnio gęstnieje. Coś wisi w powietrzu. Nie wiadomo, czy w końcu to coś nie pęknie. − A więc tym bardziej zasługujemy, by być koło siebie i jak najwięcej mieć z tego życia! Właściwie to nie rozumiem, co chcesz mi powiedzieć… − Nic poza tym, co powiedziałam. Musimy jeszcze poczekać. − Dobrze – wycedził w ciemności. – Uważaj jednak, bo może mi się znudzić to czekanie – dodał i odwróciwszy się na pięcie, odszedł. Był wściekły. Na siebie i na nią. Za swoją bezpośredniość, bo, do cholery, rzeczywiście mógł to inaczej powiedzieć! I za jej uległość wobec matki. Przez chwilę chciał rzucić to wszystko w diabły, zapomnieć o jej rudych włosach i niebieskich oczach. Tyle wszak otaczało go panien chętnych i gotowych na każde jego skinienie. Mógł się pocieszyć natychmiast. Cały szkopuł jednak polegał na tym, że to ją, upartą, wygadaną i przemądrzałą, pokochał. I żadna inna, choćby nie wiadomo jak ładna i miła, nie miała przy niej szans. A świadomość tego potęgowała poczucie bezradności. Kochał ją jak wariat. I w związku z tym, choć sam przed sobą nie chciał tego przyznać, nie pozostawało mu nic innego, jak tylko przyjąć wszystkie jej warunki. A to z kolei złościło go jeszcze bardziej. W końcu zamiast do domu zboczył do stojącej we wsi gospody i pił do rana. Gdy już porządnie się wstawił, na pytające spojrzenie karczmarza odpowiedział, bełkocząc: − Nieraz nie pozostaje nic innego, jak tylko się upić. Tego akurat karczmarzowi nie trzeba było tłumaczyć. Ze zrozumieniem pokiwał głową i postawił przed paniczem kolejną pełną butelkę.
1 Krakowska gazeta, wolna od ówczesnej cenzury. 2 Fragment pochodzi z krakowskiej gazety „Czas”, nr 141 z 22 czerwca 1860 roku.
3 Generałem zaczęto go tytułować w powstaniu listopadowym. Mówca zamilkł, bo bał się represji ze strony szpiegów carskich, którzy z pewnością pojawili się w tłumie żałobników. Z innych relacji, opisujących pogrzeb Sowińskiej wiadomo, że ksiądz kilka razy mówił „pułkownikowa”, a tłum coraz głośniej krzyczał „po generale polskim, co zginął pod Wolą”. 4 Piosenka napisana przez Konstantego Gaszyńskiego po upadku powstania listopadowego, w Paryżu w 1832 roku. Śpiewano ją potem przy wielu ważnych wydarzeniach. Na nowo zyskała popularność przed powstaniem styczniowym i podczas niego. Fragment wiersza Czarna sukienka Konstantego Gaszyńskiego pochodzi z wydania jego Poezji z roku 1868. 5 Z piosenką Jeszcze jeden mazur dzisiaj wiążą się najróżniejsze opowieści, które stawiają pod znakiem zapytania datę jej powstania. Jedni wiążą ją z powstaniem listopadowym, inni uważają, że została napisana dopiero w 1863 roku. Na potrzeby mojej opowieści przyjęłam, że równie prawdopodobna jest pierwsza wersja. 6 Komisariat policji w zaborze rosyjskim. 7 Historia Apoloniusza Rawickiego jest autentyczna. Nie zmieniłam nawet imienia i nazwiska tego chłopca. Rzeczywiście po potańcówce trafił do więzienia i został wraz z kolegami ukarany dwudziestoma pięcioma batami. Karę wymierzono na rynku w Piotrkowie Trybunalskim. Namiestnikowi policji jednak to nie wystarczyło i młodych ponownie aresztowano. Oczywiście stwierdzono, że ich spotkanie miało na celu obalenie cara. Część z chłopców skazano na śmierć, część na katorgę. Przy okazji do odpowiedzialności pociągnięto ich nauczyciela i kilka postronnych osób. Apoloniusz dostał karę śmierci. Rodzina odwołała się do jego wysokości namiestnika Królestwa Polskiego. Odwołanie trwało długo i sporo kosztowało, ale przyniosło skutek. Apoloniusz w dowód łaski został wcielony do Zakaukaskiego Pułku Piechoty na trzydzieści pięć lat. Powędrował wraz z innymi zesłańcami na Sybir. Wędrowali skuci kajdanami, spali, gdzie popadnie, jedli od przypadku do przypadku. Obowiązywała zasada: dwa dni marszu, jeden odpoczynku. Apoloniusz, przemianowany przez Rosjan na Apolinarego, osłabiony więzieniem, batami i wędrówką, nie dotarł do jej celu. Przeszedł około sześciuset kilometrów. Zmarł w szpitalu w Ostrogu. Miał dwadzieścia dwa lata. A wszystko przez bal maturalny i piosenkę…
LISTOPAD 1862 ROKU
T
ego ranka Maciej wstał długo przed świtem. Jeszcze wcześniej niż zwykle. Ostatnimi czasy starał się podnosić z łóżka przed Sabiną. Nie chciał, by widziała, ile trudu kosztuje go zwleczenie się z łóżka. Kostur służący niegdyś tylko za dziadowski atrybut i broń do opędzania się od agresywnych kundli stał się podporą, bez której Maciej czuł się niepewnie. Teraz też zanim dźwignął się z posłania, poszukał dłonią kija i dopiero wtedy wstał, i starając się robić jak najmniej hałasu, wyszedł do drugiej izby. Dorzucił drewna do tlącego się jeszcze ognia i zamyślony zapatrzył się w palenisko. Ostatnich kilka nocy prawie w ogóle nie spał, a gdy nawet sen nadchodził, był płytki i nie przynosił odpoczynku. Wręcz przeciwnie, Maciej budził się jeszcze bardziej zmęczony. Dręczyło go sumienie. Prawie codziennie bywał we dworze, przysiadał na ławce stojącej pod drewnianą ścianą i spod przymkniętych powiek obserwował wszystko, co się działo na podwórku. Wyraźnie ożywiał się, gdy w zasięgu wzroku pojawiała się Binia. Wtedy serce ściskało mu się boleśnie i zadawał sobie pytanie, czemu wtedy uległ. I dlaczego jego Sabina podjęła taką decyzję. Przecież mogło być tak pięknie… Ale nie dała się przekonać, a on nie czuł się na siłach, by z nią walczyć. Zresztą przygniatały go wyrzuty sumienia. Przez wiele lat nieustannie ją porzucał po to tylko, by po kilku miesiącach znów zjawić się u progu jej chaty. Niewiele miała z niego pociechy. Dobrze, że w końcu się przełamał i odważył wyjaśnić sprawę zemsty ze swoim bratem. Dzięki temu mógł przynajmniej oferować jej szereg spokojnych już lat, nienaznaczonych groźbą rodzinnej wendety. Tylko na młodość było już za późno. Maciejowi coraz częściej doskwierało to, ile przez to ciągłe życie w strachu stracili. Miał wyrzuty sumienia, i to przez nie we wszystkim ustępował Sabinie. Nawet pozwolił jej łamać daną obietnicę. Aż do teraz. Bo dziś zamierzał przypomnieć jej o tym, do czego się kiedyś zobowiązała. Poczekał, aż wstanie. Z niekłamaną przyjemnością patrzył, jak krząta się po domu, splata siwe włosy w warkocz, który potem zawija w ścisły węzeł, i dobrze znanym, pewnym ruchem rozlewa mleko do przygotowanych kubków. Zastanawiał się, co zrobi, jeżeli Sabina odmówi po raz kolejny. Chyba nie pozostanie mu nic innego, jak samemu załatwić tę sprawę. − Słuchaj, idę dzisiaj do dworu – rozpoczął, gdy skończyli jeść śniadanie. − To żadna nowina. Jesteś tam codziennie. – Zgarnęła dłonią okruchy chleba i wrzuciła je do ognia. – Zresztą, od kiedy ty mi się spowiadasz? Od zawsze chodzisz tam, gdzie chcesz – burknęła, nie wiedzieć czemu zirytowana. − Nie mówię, ale mimo wszystko i tak wiesz, gdzie jestem – uśmiechnął się pod wąsem. − Czasy niespokojne, wszędzie pełno panoszących się Moskali, to dobrze wiedzieć, gdzie ewentualnie cię szukać. − A ty się do dworu nie wybierasz?
Odchrząknął, nie za bardzo wiedząc, jak przejść do sedna, lecz nieoczekiwanie Sabina sama ułatwiła mu sprawę. − Dość tej zabawy w kotka i myszkę – powiedziała, biorąc się pod boki. – Nie sypiasz po nocach, snujesz się z kąta w kąt, codziennie chodzisz do dworu i Bóg jeden wie, dlaczego siedzisz tam całe dnie. Latem nic nie mówiłam, ale teraz? Opamiętaj się, na Boga, bo w końcu zamarzniesz na tej ławce! Jak myślisz, od czego kości tak cię bolą? I dlaczego z łóżka ledwo się podnosisz? − Zauważyłaś? – zdumiał się. – Specjalnie wstawałem przed tobą… − Ach, ta męska duma! Musiałabym być głucha, by tych stęków porannych nie słyszeć. A poza tym zapomniałeś, kim jestem? Ile w życiu pokręconych reumatyzmem rąk i nóg widziałam? Siedzenie w listopadowej słocie na pewno ci nie pomaga. − Widziałaś, a żadnych ziół mi nawet nie zaparzyłaś ani smarowidła nie zaproponowałaś? – zapytał z rozżaleniem, bo nagle poczuł się zlekceważony. − A to ja zaczęłam tę zabawę w podchody? Gdybyś powiedział, już dawno byś nawet nie pamiętał, że w ogóle masz kości. – Wzruszyła ramionami. – Zaraz zaparzę ci zioła i maść na noc przygotuję – dodała łagodniej – ale musisz mi powiedzieć, o co ci chodzi. Wprost. Spojrzała w wyblakłe błękitne oczy otulone siatką zmarszczek. Przez moment oboje milczeli. − Obiecałaś – powiedział w końcu, nie spuszczając wzroku. – Obiecałaś! Już dawno temu powinnaś to zrobić! Nadal nie rozumiem, czemu… Sabinie nie trzeba było tłumaczyć, o czym mówi. Wiedziała od pierwszego słowa. − Czemu co? – odparowała. – Nie zachowałam się samolubnie i nie myślałam tylko o sobie? Gdzieś się podziewał przez te wszystkie lata? − Starałem się chronić i ciebie, i siebie! Przecież wiesz! − Tak, wiem, ale potem, gdy już nie mieliśmy się czego obawiać, bo twój brat nam wybaczył, ile czasu spędzałeś tu ze mną? No ile? − Tym razem to chyba ty zapominasz, kim jestem. – Z impetem uderzył kosturem o podłogę. – Chcesz dziada proszebnego w czterech ścianach zamknąć? Zabronić mu wędrówki?! Zmienić przeznaczenie?! – Z wściekłością coraz mocniej uderzał kijem. − Głupi jesteś, Macieju – powiedziała niespodziewanie spokojnie. – Bezdennie głupi. Podjęłam jedyną słuszną decyzję. Co ty o tym wiesz? O tej ranie, która przez te wszystkie lata nigdy się nie zagoiła? Myślałam, że choć w części to rozumiesz, jednak teraz wiem, jak bardzo się pomyliłam. Byłam sama, zdana tylko i wyłącznie na siebie. Gdyby mi się coś stało, dowiedziałbyś się o tym dopiero po powrocie. Nie mogłam tak ryzykować. A teraz zarzucasz mi chęć odebrania ci wolności! Nie spodziewałam się tego po tobie. Rozczarowałeś mnie – dodała twardo. – Pamiętam, co ci obiecałam.
Choć nigdy nie rozumiałam, czemu ci na tym tak zależy. − Bo chcę, by o nas pamiętała, by wiedziała, że ja, że ty… że my dla niej… – Targające nim emocje wzięły górę i nie pozwoliły nawet dokończyć zdania. − Bzdura – przerwała mu bezlitośnie. – Do niczego to nie jest jej potrzebne. Tylko może zaszkodzić. Dlatego nie chciałam o tym mówić, ale powiem – zapewniła. Maciej, nie kryjąc zaskoczenia takim zwrotem w rozmowie, zapatrzył się na nią z półotwartymi ustami. Po tym, co przed chwilą usłyszał, sądził, iż Sabina nie ustąpi. − Powiem, ale nie z powodu danej ci obietnicy – ciągnęła, odwracając się do niego plecami. – Coś mi mówi, iż ta wiedza teraz może się jej przydać. Stanie się coś niedobrego. Wiem to, czuję w kościach. Dlatego ona musi wiedzieć. I tylko dlatego Basia jako pierwsza to wszystko usłyszy. A com ci obiecała, pamiętam, i wiem, że nie wszystkie obietnice warte są dotrzymania. Zwłaszcza gdy mogą zniszczyć czyjeś życie – zakończyła i nie zaszczycając go ani jednym spojrzeniem, zarzuciła na plecy grubą chustę i wyszła. Maciej podszedł do okna i ze zmarszczonymi brwiami spoglądał za oddalającą się zgarbioną sylwetką. Sabina nigdy nie była dużą kobietą, a przez ostatnie lata jeszcze bardziej zmalała i zrobiła się rozczulająco krucha. Tym bardziej zaskakiwała go twardość i niezłomność jej charakteru. Patrząc na pustą już drogę, jakoś wcale nie cieszył się, iż w końcu dopiął swego. Zamiast zadowolenia czuł narastający niepokój. Bał się tego, co się stanie, gdy prawda wyjdzie na jaw. Zaczęły targać nim wątpliwości i po raz pierwszy w głowie zakiełkowała mu myśl, że być może Sabina miała rację i to wszystko powinni zostawić własnemu biegowi. A jeśli jednak się myliła? Jeśli zdolność zaglądania w przyszłość zestarzała się razem z nią? Przecież to według niej coś miało się stać najmłodszemu synowi Basi i Janusza. Uparła się, że to dziecko jest naznaczone śmiercią, a tu proszę – Jędrek zdrowy i silny jak byk żyje i ma się dobrze. Mimo to rzucone przez nią słowa zakotwiczyły się w nim na dobre i wzbudzały niepokój. *** Barbara patrzyła na Sabinę w milczeniu. W pierwszym momencie nie do końca wiedziała, o czym starsza kobieta mówi. Zaczęła się nawet zastanawiać, czy stara zielarka nie postradała czasami zmysłów. − Nie rozumiem. Co ty mi za bajki opowiadasz? Takie opowieści wieczorami snuła moja niania. I ty chcesz, bym w to wszystko uwierzyła? – zapytała w końcu. − Nie masz wyjścia, bo to prawda. – Sabina uniosła wysoko głowę. – Nigdy bym ci tego nie powiedziała, gdyby nie pewność, że ona musi się dowiedzieć. Ta wiedza może ją uratować. − Moja Binia? Chcesz mnie zmusić, bym jej to powtórzyła? Ten stek bzdur, który właśnie od ciebie usłyszałam? Właściwie to nawet jestem w stanie cię zrozumieć. Rozpacz pomieszała ci zmysły. Przez tyle
lat pragnęłaś dziecka, aż w końcu coś sobie uroiłaś. Naprawdę rozumiem cię jako matka i bardzo ci współczuję, ale… − Nie ma żadnego „ale”. I nie po współczucie tu przyszłam – przerwała jej gniewnie. – Pomóc ci przyszłam. Właściwie to bardziej jej niż tobie… W jej głosie zabrzmiało coś, co wzbudziło w Barbarze ogromny niepokój. Do tej pory zdumienie nie pozwalało jej zastanowić się głębiej nad słowami Sabiny i dopiero teraz pomyślała z przerażeniem, iż w słowach tej starszej kobiety może tkwić ziarno prawdy. − Poczekaj, zacznijmy od początku. – Wzięła głęboki oddech. – Czyli tamtej nocy… − Tamtej nocy, gdy rodziłaś, twój mąż przyjechał po mnie. Nawet już zaczęłam się niepokoić, czy nie za długo w tej ciąży chodzisz, bo z moich wyliczeń wynikało, że powinnaś już urodzić. Gdy przybyliśmy, nie byłam pewna, czy uda mi się ciebie uratować. Janusz za późno mnie przywiózł. Wyrzuciłam i jego, i doktora z pokoju. Nie chciałam, by mi przeszkadzali. Zresztą to pamiętasz, prawda? Basia, nie spuszczając wzroku z jej ust, skinęła głową. − No, a później dałam ci napar. Na rozluźnienie. − To też pamiętam, a potem straciłam przytomność… – W nagłym przebłysku zrozumienia zakryła dłonią usta. – I wtedy ty… − Tak. – Sabina pokiwała głową. – Dokładnie tak. − Ale przecież przyniosłaś tylko zioła i nikt inny nie wchodził do pokoju… − Okno – krótko wyjaśniła zielarka. – Maciej czekał na dole z drugim koszem. Wciągnęłam go na sznurze. − Jak mogłaś? Tak ci ufałam. – Basia przygryzła usta, hamując łzy cisnące się do oczu. – Czemu we mnie zwątpiłaś? Naprawdę myślałaś, iż mogłabym skrzywdzić dziecko? – zapytała, wycierając wierzchem dłoni dwie mokre strużki płynące po policzkach. W tym momencie zniknęła z jej twarzy zaciętość. Na ułamek sekundy znów stała się podobna do siebie sprzed lat. Do tej zagubionej kobiety, która nie bacząc na nic, poszła po poradę do starej czarownicy z chaty pod lasem. − Nie, nigdy cię tak niesprawiedliwie nie oceniłam. Nie o krzywdę tu chodziło. Dlaczego miałabyś się nią zająć? Małym podrzutkiem o nieznanym pochodzeniu? Może byś i pomogła, ale ja nie mogłam ryzykować. Zresztą pomoc to było zbyt mało. Dla mnie ta dziewczynka porzucona na moim progu oznaczała najcenniejszy dar. Nie mogłam mieć swoich dzieci, a gdy los podarował mi to maleństwo, dotarło do mnie, że nie jestem w stanie zapewnić jej niczego. Stałaby się obca, już na zawsze. Do twojego świata nie miałaby dostępu, a we wsi też wytykaliby ją palcami. Wyobrażasz sobie ją napiętnowaną jako córkę wiedźmy? A ty mogłaś dać jej wszystko: i wykształcenie, i opiekę, i dobre
życie. − O miłości nie wspomnisz? – wyzywająco wtrąciła Basia. − Nie, bo tej nie zabrakłoby również w mojej chacie – odpowiedziała cicho. – Zresztą wiedziałam, że ją pokochasz. A ja mogłam cały czas na nią patrzeć. To trochę tak jakby w małej cząstce była moja… Nie powiedziałam ci też z jeszcze jednego powodu: nie chciałam obciążać cię kłamstwem, bo wtedy musiałabyś okłamywać męża, niosłabyś na swoich barkach duży ciężar. − A teraz bez zastanowienia mnie nim obarczasz. Basia wstała i nerwowo zaczęła chodzić po pokoju. Nadal nie w pełni jeszcze dotarło do niej znaczenie słów Sabiny. W natłoku kłębiących się myśli nagle jedna wybiła się na prowadzenie. Stanęła i wbiła obce, surowe spojrzenie w zielarkę. Zniknęło podobieństwo do dawnej Basi, twarz jej stężała. Znów stała się Barbarą, a Barbara była przede wszystkim matką. − Wiesz, przez moment nawet ci wierzyłam – wysyczała zmienionym głosem. – Rzeczywiście jesteś czarownicą! Żmiją, którą nierozważnie wpuściłam w progi swojego domu! Chcesz mi zabrać dziecko, tak? – zapytała, robiąc krok w kierunku Sabiny. – Dobrze to sobie wykombinowałaś! Może jeszcze chciałaś na mnie urok rzucić, co? – Napierała na staruszkę coraz bardziej. – Nic z tego! To są moje dzieci! I wara od mojej córki, rozumiesz? Jej oczy pałały dziwnym, gorączkowym blaskiem. Sabina pojęła, iż nic tutaj nie wskóra, bo ma przed sobą chorą kobietę. Westchnęła cicho i z troską pokręciła głową. − Nie chcę ci jej zabierać, przecież sama dobrowolnie się jej zrzekłam – spróbowała jeszcze raz. – Tylko niebawem ona będzie potrzebowała mojej pomocy. Dlatego musisz jej powiedzieć. Nawet jeżeli nie całą prawdę, to po prostu przypomnij jej o mnie. Tak bym wbiła się w jej pamięć. − O tak, oczywiście! Przestrzegę ją przed tobą, to ci mogę solennie obiecać! I dopilnuję, by nigdy więcej o tobie nie usłyszała! A teraz wynoś się stąd! Nie chcę cię tu więcej widzieć! – krzyknęła. Sabina, nie oglądając się, wyszła, zostawiając w pokoju dyszącą z wściekłości Barbarę. Dopiero gdy zamknęła drzwi, uświadomiła sobie, że w tym właśnie pomieszczeniu przed laty odbierała poród Basi. I co ja mam teraz zrobić? – pomyślała zrozpaczona. Przez chwilę rozważała, czy nie zwrócić się do Janusza albo bezpośrednio do Bini, lecz odrzuciła oba pomysły. Prawda mogła wszak poczynić więcej szkody niż pożytku. Dziewczyna prawdopodobnie tylko by się jej wystraszyła i uznała staruszkę za niespełna rozumu. Zniechęciłaby ją do siebie. A Janusz? Bóg jeden wie, jak by zareagował. A gdyby Binię wydziedziczył? Albo skrzywdził w inny sposób? Niby poznała go jako dobrego, prawego człowieka, ale jednak u takich jak on pochodzenie zawsze miało znaczenie. A gdy się dowie, że przez tyle lat go oszukiwano, prawdopodobnie nie wpadnie w szampański nastrój. Kochał swoją córkę, dopóki był pewny, że to krew z jego krwi, ale co by się stało, gdyby prawda wyszła na jaw? Sabina bała się ryzykować. Wiedziała jedno: miłość jest wprawdzie
potężna, jednak od nienawiści dzieli ją zaledwie krok. Z trudem powstrzymując łzy, które nabiegły jej do oczu, powlekła się ponurymi alejami dworskiego parku. Dominujące poczucie porażki przygarbiło jej plecy i wydała się teraz jeszcze chudsza i starsza. Znalazła się w sytuacji bez wyjścia. Nie mogła nic zrobić, choć to, co miało się wydarzyć, niosło ze sobą tylko zło. Trzeba by było cudu – pomyślała i wzniosła oczy ku szarym ciężkim chmurom. – A cuda nieczęsto się zdarzają… Biedna Sabina nie wiedziała, iż martwi się bez potrzeby. Albowiem zanim Barbara kazała jej iść precz, od uchylonych drzwi pokoju oderwała się skulona, ubrana w czarną suknię postać i bezszelestnie zniknęła w sąsiednim pomieszczeniu. Może cuda nie zdarzają się zbyt często, co wcale nie znaczy, że nie dzieją się nigdy. A może to wcale nie cud, tylko zrządzenie losu albo zwykły przypadek? Tak czy siak, Binia usłyszała całą rozmowę i nie uroniła z niej ani jednego słowa. *** W swoim pokoju zamknęła drzwi na klucz i przycisnęła gorący policzek do zimnej okiennej szyby. Myśli galopowały w jej głowie niczym stado spłoszonych narowistych koni. Znała starą Sabinę. Do niedawna chodziły do niej razem z matką po zioła. Kiedyś nawet powiedziała do niej „babciu”. Nie wiedziała, skąd jej się to wzięło, przyszło samo, w sposób naturalny. W oczach starej zalśniły wtedy łzy, a na twarzy odbiło się ogromne wzruszenie. Nie trwało jednak długo, bo Binia została natychmiast ostro upomniana przez matkę i już nigdy więcej nie zwróciła się w ten sposób do zielarki. Kiedy mówiłam „stara”, matka nie protestowała, a na „babcia” oburzyła się tak, jakbym powiedziała stek najgorszych przekleństw – pomyślała, krzywiąc się mimowolnie. – A teraz okazuje się, że miałam rację z tą „babcią”. A matka… Zawahała się. Zaczynało do niej docierać, co tak naprawdę oznaczały słowa Sabiny. A więc to wszystko, co do tej pory znała, kochała, w co wierzyła, to kłamstwo? Rodzice nie są rodzicami, bracia braćmi? To kim ona jest? I jak ma się w tym wszystkim odnaleźć? Niewiele myśląc, złapała grubą pelerynę i szarpnęła drzwi. Dopiero po chwili bezskutecznego mocowania się z klamką przypomniała sobie, że przecież zamknęła się na klucz. Z trudem udało się jej go przekręcić. Palce drżały i nie chciały słuchać. Zbiegła po schodach, niemal przewróciła stojącą w sieni Jadwinię i po chwili pędziła po alejach parkowych, nie bacząc na to, iż dół sukni taplał się w błocie i nasiąkał wodą z kałuż. Po chwili dogoniła Sabinę. Starsza kobieta szła bardzo wolno, a z każdym krokiem jej nogi robiły się coraz cięższe. Tak jakby ciężar, który dźwigała w sercu, przenosił się na całe stare ciało. − Poczekaj! – zawołała Binia, dysząc ciężko. – Poczekaj! Sabina odwróciła się i bez słowa patrzyła na zarumienioną z wysiłku dziewczynę.
− Wszystko słyszałam! – Binia podniosła wysoko głowę i spojrzała staruszce głęboko w oczy. – Chciałam zapytać o coś matkę, zastałam uchylone drzwi i nie odeszłam w porę. A gdy zorientowałam się, o czym mowa, nie zamierzałam już przestać słuchać. I teraz sama nie wiem, co mam z tą wiedzą zrobić… Kim jest moja matka? Ojciec? No mów! – krzyknęła drżącym głosem rozdrażniona milczeniem starszej kobiety. − Dziecko, ty masz matkę i ojca. I znasz ich – przemówiła w końcu Sabina, z trudem łapiąc powietrze. Powstrzymywane długo łzy popłynęły i stoczyły się po pomarszczonych policzkach. A przecież ona mogłaby być moja. Mogłaby mówić do mnie „mamo” – przemknęło jej przez myśl, a sercem szarpnął żal. – Nie czas jednak na takie wyznania. Trzeba być konsekwentnym – przywołała się do porządku. − Masz rodzinę – przemówiła, usiłując zagłuszyć swoje uczucia. Nie ona tu była istotna i najważniejsza. Musiała pomóc dziewczynie. – Rodzina to ludzie, którzy cię kochają i których ty kochasz. − Ale sama powiedziałaś, że jestem podrzutkiem… − To nie ty jesteś podrzutkiem. Przed laty było nim małe dziecko na moim progu. Mogłam mu wtedy podarować lepsze życie i to zrobiłam. Udało mi się. Los, Bóg, duchy przodków ci sprzyjały, a takich podarunków się nie odrzuca, nie gardzi się nimi. Ty już nie jesteś tamtym dzieckiem. Jesteś córką Basi i Janusza. Piękną i dobrą panienką, jaką sobie wymarzyłam i wyśniłam w najgorętszych snach. I nigdy bym nie zakłóciła ci tego spokoju, gdyby nie to, co czuję… − Wiem, słyszałam. – Dziewczyna głośno przełknęła ślinę. – Powinnam wiedzieć, bo to może uratować mi życie. Ale jak? Kiedy? To brzmi niewiarygodnie i nieprawdopodobnie. Co się stanie? I dlaczego akurat ja? Nie matka, ojciec, jeden z braci? − Dziecko, gdybym mogła odpowiedzieć chociażby na część twoich pytań, byłabym naprawdę szczęśliwa. Jednak nie potrafię. Nigdy nie widzę jasno. Odsłaniają się przede mną fragmenty przyszłości, czasem te moje widzenia bardziej przypominają błądzenie we mgle… Jedno jest pewne: ta mgła zawsze opada i wtedy widać wszystko. Tylko wtedy nie ma się ochoty na to patrzeć… Są tacy, co twierdzą, iż to mój dar. A ja coraz częściej zastanawiam się, czy to nie przekleństwo – dodała cicho. − Ale mojej matce pomogłaś, ty i ten twój Maciej. Gdyby nie wy, rodzice nigdy by się nie przenieśli do starego dworu. − Tak, czasem to coś, co w sobie nosimy, ja, dziad wędrowny i nam podobni, przynosi ulgę i radość – przytaknęła Sabina. Nie dodała, że dużo częściej niesie ze sobą strach, trwogę i bezsilność. Dokładnie tak jak teraz. Bo nawet jeśli Binia pozna część prawdy o swojej przyszłości, to i tak niczego nie zmieni. Sabina nie
potrafiła jej uchronić, bo nie wiedziała, skąd nadejdzie niebezpieczeństwo. − I co ja mam teraz zrobić? – Dziewczyna zacisnęła dłonie na pelerynie. Z nieba zaczął siąpić zimny, nieprzyjemny deszcz. Jej twarz zsiniała z zimna, co w kontraście z płomiennorudymi włosami wyglądało upiornie. Nawet przez gruby materiał peleryny bez trudu można było dostrzec drżenie jej drobnych pleców, gdy wstrząsały nią dreszcze. − Wróć do domu, jak gdyby nigdy nic – powiedziała w końcu zielarka, przerywając ciężką ciszę. − Jak gdyby nigdy nic? I stanąć przed matką, która wie, iż nie jestem jej córką? Jak mam spojrzeć w oczy ojcu? − A kochasz ich? – Sabina wyprostowała się i spojrzała dziewczynie prosto w oczy. To spojrzenie przenikało ją na wskroś, a wyblakłe oczy staruszki czytały w niej jak w otwartej księdze. − Nad życie! Tak właśnie, nad życie! Serce bym mogła dla nich z piersi wydrzeć! Tylko od dawna dręczyło mnie przeświadczenie, że ja do nich nie do końca pasuję – szepnęła urywanym od wzruszenia głosem. – We mnie zawsze jakaś przekorna nuta grała. Nigdy nie byłam dobrze ułożoną i grzeczną panną, choć starałam się ze wszystkich sił… I choć inni też starali się mnie taką uczynić – dodała uczciwie. − Jeżeli jest tak, jak mówisz, to właśnie dlatego, w dowód tej miłości, wrócisz do nich. Jesteś już dorosła i z tego, co wiem, mądra. Gdy się uspokoisz i na chłodno to sobie przemyślisz, przyznasz mi rację. Twoja mama przejdzie do porządku dziennego nad tym, co jej powiedziałam. Nie zdziwię się, jeżeli w ogóle wyrzuci z pamięci tę całą historię i uzna mnie za starą wariatkę, której wszystko w głowie się pomieszało. I może lepiej… Niech w to wierzy. Najważniejsze, że ty wiesz, i w razie konieczności będziesz mogła z tej wiedzy zrobić użytek – dodała. – A teraz wracaj, bo już przemokłaś do suchej nitki. Mówiąc to, wyciągnęła rękę, pogładziła dziewczynę po lodowatym, mokrym policzku i nie czekając na jej reakcję, odwróciła się i odeszła nad podziw szybkim krokiem. Nie obejrzała się ani razu. Binia jeszcze przez chwilę stała nieruchomo, patrząc zza oddalającą się postacią. Wspomnienie dotyku chłodnych palców na policzku mieszało się z zimnym deszczem i gorącymi łzami. Ani Binia, ani zielarka nie miały pojęcia, iż wracając do swoich domów, obie tak samo błogosławią padający deszcz. Dzięki niemu łzy stawały się łatwe do ukrycia.
STYCZEŃ 1863 ROKU
B
arbara czuła się rozdarta. Zupełnie nie mogła odnaleźć się w zagmatwanej rzeczywistości. Do niedawna jeszcze miała wrażenie, że nad wszystkim panuje, że wszystko jest w najlepszym porządku. Ale nieoczekiwanie jej mały, pozornie poukładany świat wymknął się spod kontroli. Właściwie wszystko zaczęło się od wizyty tej starej wariatki spod lasu. Nie przejęła się tym zbytnio, choć w pierwszym momencie udało się starej ją zaskoczyć. Na całe szczęście jednak rozsądek szybko wrócił. Binia miałaby być podrzutkiem? Zielarce wszystko musiało pomieszać się w tej siwej głowie. Gdy emocje Basi opadły, na myśl o tamtej rozmowie uśmiechała się tylko z pobłażaniem. Zamiast się unosić, powinna co prawda ze spokojem wysłuchać i dać kobiecie do zrozumienia, iż takim gadaniem tylko naraża się na pośmiewisko. I Bini może zaszkodzić, bo ludzie wszak i najgorszą bzdurę pochwycą, byleby mieć temat do plotek. Niepotrzebnie tak gwałtownie zareagowałam i wyrzuciłam Sabinę z domu. Trzeba będzie to jakoś załagodzić – myślała, leżąc wieczorem w łóżku. – Poślę do niej Jadwinię z koszykiem smakołyków i z prośbą o zioła. To będzie jawne wyciągnięcie ręki, a gdy już stara zjawi się we dworze, pogadam z nią od serca i przekonam do milczenia. Wariatka bo wariatka, ale dzieciom zawsze była oddana i na pewno świadomie skrzywdzić ich nie chce. A poza tym w razie choroby jej obecność jest nie do przecenienia. Swoją drogą, trzeba na nią uważać, bo nie wiadomo, co jej do głowy przyjdzie. Najlepiej trzymać ją na jakiś czas z daleka od Bini. Właściwie od wszystkich dzieci. I Janusza. Na samą myśl o tym, ile przybędzie jej obowiązków, głęboko westchnęła. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że wizyta Sabiny to dopiero początek kłopotów. Kolejny pojawił się kilka dni później w postaci Adama. Tego chłystka już od wielu miesięcy starała się bezskutecznie pozbyć. Okazał się nad wyraz uparty i cierpliwy. I co najgorsze, Janusz mu sprzyjał, a Binia była nim zauroczona. Basia czekała, aż dziewczyna przejrzy na oczy. Gdyby tylko ona go nie chciała, to i z Januszem sprawa sama by się rozwiązała. W końcu to ukochana córeczka tatusia. Początkowo usiłowała przemówić córce do rozsądku. − Dziecko, a gdzie ci będzie lepiej niż w domu? Zresztą czasy są takie, że strach myśleć o założeniu rodziny – perswadowała. – I po co ci taki ciężar, co? − Akurat ty, która cały czas kładziesz mi do głowy, iż rodzina jest najważniejsza, nie powinnaś się mnie o to pytać – odpowiedziała hardo. Nawet przyzwyczajona do jej wybuchowego temperamentu Basia nie mogła ukryć zdziwienia. Ostatnimi czasy Binia bardzo się zmieniła. Stała się bardziej agresywna i impertynencka. No i coraz mniej słuchała matki.
− Akurat ja wiem, co mówię. – Otrząsnęła się ze zdumienia i postanowiła za nic na świecie nie dać się przegadać smarkatej. – Za zapłatę za cały trud i poświęcenie będziesz potem musiała znosić takie obelgi jak ja teraz. Poza tym będziesz umierać ze strachu i zgryzoty, a twoje dzieci będą miały to za nic… − Mamo! − Teraz to „mamo”? A jak się do mnie na co dzień odzywasz? Zresztą to tylko jeden z problemów! Spójrz na swoją szafę pełną czarnych strojów, na medalion – powiedziała z wyrzutem, spoglądając na zawieszony na szyi dziewczyny ciężki wisior. Doskonale wiedziała, co kryje jego wnętrze. Kawałek sukni zdobyty na pogrzebie generałowej Sowińskiej. Sabina traktowała tę szmatkę niczym relikwię. − I jak ci się teraz wydaje, łatwo być kochającą matką? – dodała, korzystając z przedłużającego się milczenia. Tak było jakiś czas temu i wtedy udało jej się zagadać temat potencjalnego małżeństwa, odsunąć w czasie. W końcu młodzi przyparli ją do muru. Pewnego popołudnia bez zapowiedzi zjawili się rodzice Adama wraz z synem. Widać wszyscy poza nią wiedzieli, bo Janusz wyszedł przywitać gości w odświętnym ubraniu, a Binia, choć nadal spowita w te swoje koszmarne czernie, włożyła najładniejszą i najbardziej strojną z sukien. Nawet chłopcy wyglądali odświętnie. Basia w duchu musiała przyznać, iż nie dziwi się podstępowi. Już kilkakrotnie i Binia, i Janusz usiłowali ustalić z nią termin oficjalnego przyjazdu rodziców Adama. Barbara doskonale wiedziała, w jakim celu i do czego to miało prowadzić, i zawsze udawało jej się wymigać. Co prawda, przy ostatniej z prób kosztowało ją to wiele, bo musiała położyć się na kilkanaście dni do łóżka, udając ciężki atak korzonków, ale czegóż się nie robi dla dobra dziecka. Jednak całe to poświęcenie nie zdało się na nic, bo oto wróg stał u bram witany entuzjastycznie przez jej zdradzieckiego męża i równie podstępne dzieci. Teraz już nic nie mogła poradzić. Janusz nigdy nie ukrywał, że Adam wkradł się w jego łaski. Binia, naiwna dziewczyna, twierdziła, że go kocha. Bracia stali po jej stronie. Szczególnie Juliusz, który ostatnio też zaczął przebąkiwać o żeniaczce z jakąś gąską, poznaną zaledwie pół roku wcześniej… Młodzi i głupi – myślała z rozpaczą, patrząc na dwoje najstarszych dzieci. – I znikąd pomocy. – Z niechęcią patrzyła na męża wprowadzającego gości do domu. – Cóż, trzeba robić dobrą minę do złej gry – pomyślała. Jawny sprzeciw przy przewadze liczebnej wroga nic by nie dał. – Tu trzeba działać podstępem… − Proszę pani, mamy gości – jej rozmyślania przerwał głos pokojówki. − O, doprawdy? – udała zdziwienie i po chwili z uroczym uśmiechem witała przybyłych. Postronnemu obserwatorowi nawet przez myśl by nie przeszło, iż ta dowcipna, spokojna i uśmiechnięta kobieta wewnątrz buzuje gniewem i nienawiścią. Nawet Janusz dał się zwieść jej czarowi i odetchnął z ulgą. Tylko Binia nie wierzyła w gwałtowną przemianę matki. Taka uległość zupełnie nie
pasowała do Barbary. Jej niepokój wzrósł jeszcze, gdy ta entuzjastycznie przyjęła oświadczyny Adama. Dziewczyna przez cały wieczór przyglądała się jej ukradkiem, ale Basia wczuła się w rolę. Założyła na twarz uśmiechniętą maskę i nosiła ją z takim przekonaniem, że momentami sama zapominała, iż to tylko gra. Dopiero późną nocą, gdy Janusz mocno zasnął, wymknęła się z łóżka i stanęła przy oknie. W jej duszy szalał bezsilny gniew. Muszę coś zrobić! Muszę sprawić, by on zniknął z naszego życia. Nawet gdybym musiała własnoręcznie… – tu jednak zatrzymała się przerażona kierunkiem, w jakim płynęły jej myśli. Przycisnęła gorące czoło do chłodnej szyby. – Nie, do tego nie wolno się posunąć. − Dobry Boże, nie mogę na to pozwolić – szepnęła. – I w Twoje ręce składam swój los, byś uczynił coś, co uchroni moją córkę od najgorszego błędu i najcięższego grzechu. Bo czyż może być coś okropniejszego niż opuszczenie matki? Niż odwrócenie się do niej plecami? Zdradzenie jej z pierwszym lepszym mężczyzną? Boże, wierzę, że temu zapobiegniesz. Bo jeśli nie, sama będę musiała się z tym rozprawić – dodała. Nieco uspokojona, wróciła do łóżka. Układ z Panem Bogiem został zawarty. Albo On się z tym rozprawi, albo z Jego błogosławieństwem zrobi to ona. Mogła zatem spać spokojnie. Dlatego też jako jedyna w rodzinie z niezmąconym spokojem przyjęła wydarzenia, które nastąpiły. W jej przekonaniu to właśnie na tę prośbę Bóg wywołał powstanie styczniowe, a jednocześnie, by chronić jej rodzinę, sprawił, iż dwór zajęli Moskale. Wszystko toczyło się tak, jak chciała. Dogadała się z Panem Bogiem. Teraz to już na pewno ten chłystek Bini nie dostanie – myślała z przebiegłym uśmiechem, przyglądając się z góry rosyjskim żołnierzom panoszącym się na podwórku. – Pójdzie walczyć do swoich, do lasu i być może w ogóle nie wróci. Cała jego rodzina sprzyja powstańcom, więc i on pójdzie złożyć się w ofierze ojczyźnie. A ofiara zostanie przyjęta. Przecież układ jest jasny: trzeba Binię chronić, nie przez chwilę, tylko zawsze. Bóg o tym nie może zapomnieć. Adam na pewno nie wróci! Kamień z serca! Moskale to też niewątpliwie odpowiedź na jej prośbę, by ochronić chłopców. Jej by nie posłuchali i zapewne rwaliby się do walki. Poszliby w dzikie ostępy jak nic, a ona umarłaby z rozpaczy. A tak obecność carskich żołnierzy przesądzała o wszystkim. Chłopcy musieli siedzieć spokojnie w domu i nikt nie śmiał z tym dyskutować. Dlatego gdy patrzyła na panoszących się po dworze i dewastujących park Rosjan, z trudem ukrywała uczucie wielkiego szczęścia. Co znaczyło tych kilkanaście może i prastarych dębów, które już pierwszego dnia kazali wyciąć! Trochę bardziej bolało strzelanie do chodzących po podwórzu gęsi i kur, ale trudno, czasem trzeba znieść drobne niedogodności dla dobra większej sprawy. Najważniejsze, że moja rodzina jest bezpieczna. I że ten bezsensowny bunt niczym czeluści piekielne
pochłonął tego całego Adasia – myślała, rozcierając zgrabiałe palce. To był jedyny mankament – zimno. Żołnierze palili tylko na dole, a na górze panował przenikliwy chłód, lecz z tym dało się żyć. I nagle to poczucie szczęścia zostało zmącone. Najpierw okazało się, iż nie tylko ich dwór został zaanektowany przez carskie wojsko, a Adam zamiast ginąć chwalebnie w potyczce w lesie, został unieruchomiony w domu. Tak samo jak jej synowie. Dojmujące poczucie rozczarowania i niesprawiedliwości zalało ją od stóp do głów. Potem działo się już tylko gorzej. To, co wydawało jej się idealnym układem, okazało się okiem cyklonu. Ani jej dzieci, ani mąż nie zamierzali rezygnować ze swoich wcześniejszych planów i nieco je tylko zmodyfikowali. Janusz na pozór potulnie znosił wszystko, co się działo w domu. Nawet ku jej zaskoczeniu pomagał wyrąbywać drzewa w parku i z iście pańską szczodrością otworzył przed nieproszonymi gośćmi drzwi piwniczki z trunkami. − Ty jesteś rozsądny człowiek – pochwalił jego zachowanie dowódca Moskali i poklepał go po ramieniu. – Daleko zajdziesz. − Trzeba umieć wybrać, co dla nas najlepsze, i umieć się dostosować – odpowiedział zagadkowo. Taka postawa wzbudziła w oficerze zachwyt, ale Basi coraz mniej to wszystko się podobało. Nie poznawała swego męża. Odkąd to ten zażarty patriota stał się taki spolegliwy? – zastanawiała się. – Wprawdzie może to lepsze od bezsensownego uporu, ale… No właśnie, zostawało „ale”, niedające jej spokoju, a dopuszczenie żołnierzy do alkoholu zupełnie wyprowadziło ją z równowagi. − Po co wpuszczałeś ich do piwniczki? – zaatakowała go wieczorem, gdy leżeli już w łóżkach, starając się nie słuchać odgłosów dobiegających z dołu. Krzyki, pojedyncze wystrzały z pistoletów, piski dziewek sprowadzonych do dworu przez żołnierzy spędzały jej sen z powiek. − Lepiej dać po dobroci. A poza tym głupi nie są, w końcu mamy zaszczyt gościć w swoich progach oficerów, a oni doskonale wiedzą, że w każdym szanującym się dworze jest suto zaopatrzona piwniczka, i byle czym się nie zadowalają. W przeciwieństwie do tego motłochu zajmującego czworaki. Szczęście w nieszczęściu, iż w domu zamieszkali wyżsi rangą. Bardziej przypominają cywilizowanych ludzi. A co do piwniczki, to i tak by znaleźli… − Może jednak nie? Bez alkoholu byli dostatecznie nieznośni, a teraz dodatkowo są niebezpieczni – kontynuowała. − No proszę? Takie słowa w twoich ustach? A wyglądałaś, jakbyś cieszyła się z ich obecności… − Ja? Chyba żartujesz! – zaparła się w żywe oczy, zastanawiając się, jakim cudem Janusz się
domyślił. Przecież tak bardzo uważała, by nosić kamienny wyraz twarzy. – Zresztą nie odwracaj kota ogonem. Przez to zachęcanie do pijaństwa narażasz nas na większe niebezpieczeństwo! − Basiu, nie bądź naiwna – nie wytrzymał w końcu. – Ich do wódki i wina nie trzeba namawiać. Codziennie pili na umór. A niebezpieczni są przez cały czas. Dlatego odesłałem wszystkie dziewczęta do domów – mruknął. – I jak widać, dobrze zrobiłem. Musieli sobie sprowadzić swoje własne, znające ten fach. − A my zostaliśmy bez służby – burknęła. – Co oni tak dzisiaj hucznie świętują? Nigdy aż tak głośno się nie bawili. − Rozgromili spory oddział naszych. Doszło do przerażającej masakry… − Skąd znasz takie szczegóły? – Basia mimowolnie zniżyła głos. − Nie szepcz, są zbyt rozbawieni i nie usłyszeliby nawet wystrzału armatniego. Sami mi powiedzieli. Uznali mnie za swojego, nawet do stołu mnie wołali… − Chyba nie wzgardziłeś zaproszeniem? Znam twoje poglądy, ale pamiętaj: teraz stawka jest wysoka. O nasze życie idzie i o nasze dzieci. Dlaczego nic nie mówisz? Odmówiłeś im, tak? Jak mogłam nawet przez moment uwierzyć w twój zdrowy rozsądek! – Barbara załamała ręce. − Gdybyś chociaż na chwilę umilkła, dawno już bym ci powiedział. Otóż nie wzgardziłem, przeciwnie, rad byłem temu zaproszeniu. Siedziałem i przepijałem razem z nimi. − Ty? – Zdumienie nie pozwoliło Basi poczuć ulgi. – Usiadłeś do wspólnego stołu z oficerami cara? I piłeś z nimi? − O co ci, kobieto, do jasnej Anielki, chodzi?! Najpierw mało co nie umierasz z niepokoju, że nie piłem, nie jadłem, nie usiadłem, a gdy okazuje się, że to wszystko zrobiłem, też jesteś niezadowolona? − Nie niezadowolona, tylko zaskoczona. Bo ty… − Co ja? Robię to, co muszę. Poza tym skoro już tu są, to niech ich obecność czemuś służy. Popili, to języki im się rozwiązały. Zapamiętałem wszystko, znam ich plany. Teraz nasi będą mogli się przygotować i wystrychnąć ich na dudka. Poza tym ku mojemu zaskoczeniu ułatwili mi zadanie. Łatwiej mi jest pomagać naszym chłopcom z nimi niż bez nich. Są pewni siebie i nie podejrzewają nawet, by tuż pod ich nosem działy się takie rzeczy. − Januszu, ja wszystko rozumiem, ale co ty chcesz zrobić? Oni tu są, mieszkają z nami, nie możesz, ot tak sobie, znienacka zniknąć i… – przerwała i głośno przełknęła ślinę. – I pójść z tymi wszystkimi wiadomościami do lasu. A co, jeśli się zorientują, jeśli będą cię śledzić? Postanowiła zacząć od perswazji, lecz gdyby Janusz oponował, posunęłaby się znacznie dalej. Nawet do szantażu i gróźb. − Ty wszystko rozumiesz? Basiu, nie traktuj mnie jak pierwszego naiwnego. Spójrzmy prawdzie
w oczy, nigdy nie rozumiałaś i nie zrozumiesz. Ty po prostu nie chcesz ryzykować. W jednym masz jednak rację: nie ja powinienem przekazywać to, czego się dowiaduję. Dlatego robi to ktoś inny… − Robi? – słysząc to, aż uniosła się w pościeli. – Od kiedy to trwa? I kto jest tym innym? – kiedy zadawała ostatnie pytanie, serce niemal zatrzymało się jej w piersi. – Jeden z naszych synów? − Nie, możesz się uspokoić. Maciej jest kurierem. − Nasz dziad? – Poczuła niewypowiedzianą ulgę i z trudem powstrzymała się od śmiechu. – Niezłego posłańca wybrałeś, nie ma co – zakpiła. – Przecież on ledwo nogami ostatnio powłóczy. − Tym lepiej, bo nie zwraca na siebie uwagi, a i wszyscy traktują go z pewnym respektem. Tam u nich też wierzą, iż dziad ma moc od Boga, jest jego posłańcem, toteż wolą z nim nie zadzierać. Pozwalają mu wszędzie chodzić, zaglądać, nie szpiegują go. Poza tym uważają go za szalonego! No i Maciej udaje niemowę. Dzięki temu w ogóle nie jest podejrzany. − A róbcie sobie, ty i dziad, co tam chcecie – parsknęła w odpowiedzi. – Obyś dzieci w to nie mieszał. Chociaż mnie to wszystko przypomina odbicie w krzywym zwierciadle. Posłaniec i szpieg, który ledwo trzyma się na nogach. No cóż, jaka wojna, tacy spiskowcy – dorzuciła jadowicie. – Przynajmniej nawet gdyby nabrali podejrzeń, trudno was poważnie traktować… Może to uratuje nam skórę. A tak w ogóle – spojrzała na niego z uwagą – sprawdziłeś, czy Binia zamknęła się na klucz? − Tak, jest bezpieczna w swoim pokoju – odpowiedział, choć w ich sytuacji coś takiego jak bezpieczeństwo po prostu nie istniało. Zamykamy się wprawdzie w pokojach, przekręcamy klucze w zamkach i barykadujemy drzwi, ale cóż to za zabezpieczenie? Będą chcieli, to i tak wejdą – pomyślał ponuro. Szczególnie martwił się o córkę. Dowódca tych tam z dołu wcale nie krył zainteresowania dziewczyną, z miejsca zwrócił na nią uwagę, a w jego oczach zapaliło się coś niedobrego, od czego Januszowi serce ścisnęło się z niepokoju. Już pierwszego dnia Binia miała do czynienia z tym oficerem. − A ty co? Na czarno ubrana? – zapytał, chwytając ją za podbródek. – A nie wiesz, że nie wolno? Że czarny strój zakazany? Janusz, patrząc na to, cały się spiął. Chłopcy stojący za nim postąpili do przodu, nie odrywając oczu od żołdaka. Jeszcze się hamowali, jednak w razie konieczności gotowi byli bronić siostry bez względu na konsekwencje. Kroiła się awantura. Jak ginąć, to szybko – przemknęło Januszowi przez myśl. W tej chwili Binia odezwała się spokojnym głosem. − Wiem, ale ja żałobę noszę. – Stanowczym gestem odsunęła od siebie ściskającą ją rękę. – Narzeczony mnie porzucił – dodała, przybierając naiwną minę. − Narzeczony? Oczu nie miał w takim razie – parsknął śmiechem oficer. – Zamiast suknię czarną
nosić, trzeba się pocieszyć! – dorzucił i zostawił dziewczynę w spokoju. Janusz odetchnął z ulgą i gdy tylko żołnierze się oddalili, złapał Binię za łokieć i pociągnął w najdalszy kąt pokoju. − Jak już coś wymyślasz, to z sensem – skarcił ją ostrym szeptem. – Bogu dziękuj, że on mało spostrzegawczy! − Tato, o co ci chodzi? – Spojrzała na niego zdumiona. – Przecież wszystko dobrze się skończyło. − Dobrze się skończyło, bo nie spojrzał na twoją rękę! Na palcu masz pierścionek zaręczynowy! − Oj, tatku, przecież musiałam się czymś pocieszyć i zostawiłam sobie pierścionek na otarcie łez – uśmiechnęła się, a w oczach błysnęły jej przekorne iskierki. Janusz na wspomnienie jej miny mimowolnie się uśmiechnął. Gdy myślał o córce, łatwiej mu przychodziło wierzyć, że nie tylko tamta sytuacja znalazła szczęśliwy finał. Dla swoich dzieci ze wszystkich sił starał się wzbudzić w sobie dawny chłopięcy entuzjazm i dziecięcą wiarę w dobre zakończenia. Bardzo chciał kiedyś opowiedzieć całą tę historię swoim wnukom i zakończyć ją zwrotem „i żyli długo i szczęśliwie”. Jednak życie rzadko kiedy przypomina bajkę… A prawdziwe są tylko złe wróżki, które potrafią przybrać najróżniejszą postać. Niekiedy nawet objawiają się jako żołnierze cara.
KONIEC GRUDNIA 1863 ROKU
T
en dzień zaczął się w miarę szczęśliwie. Janusz obudził się w pogodnym nastroju. Być może wpłynęło na to słońce, które pomimo ostrego przymrozku śmiało ogrzewało powietrze. Przy goleniu jak zwykle ostatnimi czasy zastanawiał się, jak będzie wyglądała nadchodząca zima. Carscy żołnierze poważnie nadszarpnęli zapasy w majątku, a nie wydawało się, aby chcieli opuścić zajęty dwór. Tak Bogiem a prawdą, to mimo problemów, jakich przysparzali, Janusz cieszył się z ich obecności. Stanowiła gwarancję ocalenia całego majątku, a pełna oddania postawa dziedzica i pozorna współpraca z Rosjanami pozwalały sądzić, że uda się przeżyć całe powstanie w spokoju. Już dawno ich do siebie przekonał i żadnemu z mieszkających u niego oficerów nawet przez myśl nie przeszło, by wierny carowi szlachcic, tak chętnie z nimi pijący i szczodry, okazał się jednym z najważniejszych zwiadowców powstańczych z dostępem do danych z samego serca wojskowej machiny okupanta. Dopuszczali go nawet do posiedzeń sztabowych. Dlatego Janusz nie zdziwił się wcale, gdy rosyjski pułkownik wtargnął o poranku do jego pokoju. − Kiedy skończycie poranną toaletę, będziecie nam potrzebni na dole. – Gdy gospodarz odłożył do miseczki brzytwę, dodał: – Po pierwsze, miejsce w stodole trzeba zrobić, bo wozy do nas jadą, a po drugie, pogadać musimy, wasze rady są nieocenione. W końcu jak nikt inny znacie się na tych leśnych zbirach. Ani chybi najjaśniejszy car was orderem nagrodzi za wierną służbę. A może i w nowym rządzie, co po wszystkim stanie w Warszawie, jakąś posadę otrzymacie. To i dla was, i dla dzieci waszych wielka szansa. − Macie rację, pułkowniku, macie rację, ale jednakże moich rodaków bijecie, a mnie serce krwawi. Łatwo mi nie jest… − Wiemy to, wiemy. Nie kryliście się z tym nigdy, że żal wam tych tam… Tym bardziej to dobrze świadczy o waszym rozsądku. Po słusznej stronie jesteście. A i wdzięczność naszą macie zaskarbioną. A teraz dość gadania po próżnicy. Chodźcie do nas, bo wozy z prowiantem powinny za moment zajechać, a przecież i wam co nieco z tego skapnie za wasze usługi. Nie możemy was tylko ze szczętem objadać, bo zimą razem pospołu z głodu pomrzemy! – roześmiał się rubasznie. − Widzę, że dobry humor pułkownika nie opuszcza. – Janusz uśmiechnął się z przymusem. − Czym mam się smucić? Ciepło mam, jest co jeść, towarzystwo przednie, nawet te leśne potyczki nie są złe. Przynajmniej mundur można przewietrzyć i postrzelać do celu. Bo tam u nich z bronią coraz cieniej, ale mniejsza o to. Chodźcie, rozładować wozy trzeba. Bo z waszych zapasów to niewiele zostało. − Wojsko z was jak malowane, to i dzielnie z moimi zapasami się rozprawiliście – roześmiał się tym razem szczerze Janusz.
Nie musiał specjalnie udawać dobrego humoru. Informacja o wozach z zaopatrzeniem przybyła w samą porę, bo spiżarnia powoli zaczynała świecić pustkami. Co prawa, jeszcze do głodu było daleko, ale szła zima. A poza tym Rosjanie rzucali się na jedzenie tak, jakby miesiącami głodowali. I chłopcy się ucieszą, a kucharz i kucharki trochę odetchną – pomyślał. Na szczęście obydwie wróciły do dworu, bo bez pracy i tak z głodu by pomarły. Jak na razie los im sprzyjał – nikt ich nie zaczepiał, nikt krzywdy nie robił, a Lucjan, kucharz, nareszcie mógł zacząć normalnie pracować. Sam ledwo dawał radę z gotowaniem dla takiej wygłodniałej ferajny. Myśląc o tym wszystkim, Janusz poszedł do stodoły. Miejsca na rosyjski furaż mieli aż nadto. To i dobrze. Gdy wóz przyjedzie, to się nim zajmiemy, a teraz trzeba przywdziać wilczą skórę i do moich Ruskich iść – westchnął. – Oby tylko to całe stado wilków nie wywęszyło owcy. Ciekawe, co dzisiejsza narada przyniesie. Nawet trochę ich polubił. Zwłaszcza gdy po pierwszych burdach do dworu przybył pułkownik Wasilackij. Zapałał sympatią do Janusza. Nawet się jakich paranteli doszukiwał między nimi, a postawa właściciela dworu przekonująco udającego wiernego poddanego cara bardzo ujęła go za serce. Dzięki temu cała rodzina mogła sobie pozwolić na wiele więcej niż okoliczni ziemianie, a nieco zbyt gorliwy porucznik Kozaków, któremu wydawało się, że może bezkarnie złupić bogaty majątek, boleśnie przekonał się, iż ziemian carowi posłusznych, a szczególnie tych, ruszać nie wolno. Powstańcy też mieli z Janusza sporo pożytku. Z każdej narady wynosił cenne informacje, pozwalające unikać niebezpieczeństwa i skutecznie zwalczać mniejsze oddziały okupanta. Na samą myśl o kolejnej naradzie przyspieszył kroku, by jak najszybciej znaleźć się we dworze. W salonie, na stole pamiętającym podobno jeszcze króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, leżały rozłożone mapy. − Wchodźcie, panie Januszu, i zamknijcie drzwi, mamy ważną sprawę i tylko wy nam możecie pomóc. – Pułkownik był jak zwykle serdeczny, ale i, co nie uszło uwagi mężczyzny, nieco zdenerwowany. − Cóż, złe wieści, panie pułkowniku? – zapytał, dokładnie zamykając drzwi. − I złe, i dobre – odparł Koniow, oficer odpowiedzialny za mapy i plany. – Mamy problem, lecz i sporo radości. Otóż… – zamilkł i spojrzał na zatroskanego pułkownika, a ten po chwili skinął głową. – Otóż musi nam pan pomóc po raz kolejny. Jedzie do nas opancerzona kareta z żołdem w złocie i wysokimi nagrodami dla wiernej szlachty… Takiej, co wie, gdzie jej miejsce. Szukamy miejsca na nocleg, bo chcemy ominąć wszystkie dwory, aby się sprawa nie rozniosła. Janusz zmartwiał. Powstanie marniało, ludzie powinni uciekać albo dozbroić się należycie, a tutaj sama okazja pchała się mu w ręce. Żołd i nagrody to majątek, i to w złocie! − Panowie, a może lepiej nie unikać dworów?
− Panie Januszu, takie są wytyczne, nikomu nie mamy ufać, sam pan rozumie. − Jeżeli tak, to tu nieopodal jest takie jedno miejsce. Polana ukryta przed wszystkimi, dostać można się tam jedynie drogą wiodącą ukrytym parowem. Nikt ich tam nie znajdzie. − Niech pan pokaże to miejsce – poprosił pułkownik. Janusz wraz z pułkownikiem i jego ludźmi pochylił się nad mapami. Po chwili wszystko już było ustalone. *** Ledwo zdołał powiadomić Macieja, a ten ledwo zdołał dotrzeć z wiadomością do Felicjana, młodego szlachcica dowodzącego partią powstańczą, by chłopak zrobił odpowiedni użytek z tak precyzyjnie przekazanych informacji. Teraz tylko pozostawało czekać, aż gruchnie wieść o bandyckim napadzie. Jednak nic się nie działo. Rosjanie nawet słowem nie zająknęli się o przewożonym skarbie. W końcu zaniepokojony Janusz zdecydował się jeszcze raz posłać Macieja, by zasięgnął języka, ale zamiast się uspokoić, zdenerwował się jeszcze bardziej, gdyż Maciej nie wracał. Dzisiaj także nie mógł sobie znaleźć miejsca w domu. Najpierw obszedł park, potem przystanął przed domem, wpatrując się w głąb bezlistnej alei lipowej. Rosjanie siedzieli w środku, ale zachowywali się zbyt cicho. Janusz miał złe przeczucia. Coś się tu nie zgadzało. W tym samym momencie na podwórze wyszedł Koniow i na widok Janusza zrobił zapraszający ruch ręką. − A, jest pan! To dobrze, bo świętujemy. Zapraszamy do kompanii. Ważna dzisiaj rzecz wypić zdrowie Najjaśniejszego Pana. Wasza rodzina już jest z nami. I żona, i gość, który przyjechał do córki również. Nie mogliśmy przecież chłopaka pominąć… Basia od kilku dni udawała chorą, aby Janusz zamiast z oficerami mógł przebywać z nią na górze w ich pokojach. Teraz, usłyszawszy, iż wraz z dziećmi została ściągnięta na dół, poczuł nieprzyjemne mrowienie w karku. Wprawdzie nie pierwszy raz Rosjanie upierali się, by całą rodziną czcić ich tryumfy, ale nigdy tak nagle… I jeszcze jak na złość Adam musiał się przyplątać. A tak go prosił, by jak najrzadziej przyjeżdżał do Bini i nie narażał ani siebie, ani jej. Cóż poradzić na młodość. Szalone głowy nie do ujarzmienia… − Już idę. A cóż to za szczególna okazja, drogi panie Koniow? – zwrócił się do żołnierza, przybierając pogodny wyraz twarzy. − To już pułkownik panu powie. Nie było na co czekać. Janusz podążył za Koniowem i razem weszli do salonu. Świętowanie musiało rozpocząć się jakiś czas temu, bo Rosjanom kurzyło się już z głów. Chłopcy wyglądali na całkiem zadowolonych, a Adam, nauczony sytuacją ze swojego domu, posłusznie przepijał z żołnierzami i tylko
rzucił Januszowi przelotne, zaniepokojone spojrzenie. Widać jemu też to wszystko nie bardzo przypadło do gustu. Basia z Binią siedziały na krzesłach. Pierwsza z trudem hamowała zdenerwowanie, druga z udawaną pogodą słuchała wynurzeń na wpół pijanego żołnierza. − Dzień dobry panom – gospodarz uprzejmie skłonił się wszystkim. – Jakież mamy święto, panie pułkowniku? – zapytał, zajmując miejsce koło Basi. − Ano złapaliśmy szpiega, i nie tylko zresztą. – Pułkownik posłał mu dziwnie ostre i nieprzyjazne spojrzenie. – Wypijmy zdrowie Najjaśniejszego Pana, zdrowie cara, panowie! Januszowi zrobiło się słabo, ale nie miał czasu zastanawiać się nad tym, co właśnie usłyszał, bo niemal natychmiast wciśnięto mu kielich z wódką w garść. Nawet chłopcy dostali pełne szklanice, chociaż nie lubił, gdy pili, a najmłodszy Jędrek do tej pory alkoholu jeszcze nawet nie próbował. Nie był to jednak dobry moment na dyskusje. − Zdrowie Najjaśniejszego Pana! – zawołał dziedzic, po czym wstał, uniósł kielich do góry i wypił duszkiem. Wszyscy obecni poszli w jego ślady. Pułkownik podszedł do niego szybkim krokiem, a gdy Janusz wyciągnął ku niemu dłoń na powitanie, zdzielił go pięścią w twarz. Mężczyzna zachwiał się, ale ustał na nogach. Drzwi do salonu otworzyły się z hukiem i wpadli żołnierze z karabinami. Barbara instynktownie usiłowała zasłonić sobą Binię. Na niewiele się to jednak zdało. Siedzący obok żołnierz złapał ją za ramię i przycisnął do mokrego od wódki stołu. Chłopcy chcieli się zerwać z krzeseł, lecz przytrzymały ich krzepkie dłonie żołnierzy. Dwa tuziny karabinów mierzyły w Polaków. − Złapaliśmy szpiega, krewniaku – zawarczał pułkownik i cisnął Januszowi w twarz zwitek dokumentów. – Tak, jesteśmy krewnymi, właśnie otrzymałem list od ojca, i to właśnie dzisiaj! – Jego wściekłość powoli się ulatniała i zamiast niej, ku zaskoczeniu Janusza, pojawiło się coś na kształt żalu. – Siądźmy. Chyba już ostatni raz razem. Jutro przyjadą po was żandarmi i zawiozą do miasta. A tam czeka was szafot, szubienica lub zesłanie. Ja raczej tu zostanę – zatoczył wkoło ręką – bo skorośmy kuzynami, po trosze to moje – zaśmiał się ochryple. − Panie pułkowniku, to jakaś straszna pomyłka! Jesteśmy lojalnymi poddanymi cara! Przecież pan wie! – Janusz usiłował grać do ostatka. − Tak… Lojalnymi poddanymi cara. Widzisz, panie bracie, od pewnego czasu nasze plany pokrywały się z działaniami waszych bandytów. To znaczy ubiegali nas o chwilę, dwie, o włos z końskiego ogona! Albo są dobrzy, albo ich dowódca ma szósty zmysł, jego szczęście, nasz pech – tak myśleliśmy. Ale nie, bo nie dość, że za dużo było tych przypadków, to u jednego z waszych poległych znaleźliśmy wszyty w kurtę list. A w nim wieść o kimś, kto od nas przekazuje wam informacje. Ale kto? I daliśmy wam lisa, a wy za nim pobiegliście. O nie, was nikt nie podejrzewał poza generał-majorem. A ja, głupi, chciałem jego adiutanta szablą posiekać za tę impertynencję, bo kazał i was sprawdzić. Was –
mojego kuzyna. Posłaliśmy kibitkę i to nie jedną, ale nie ze złotem, lecz z bombą! Rozumiesz, z bombą! Gdy ją otworzyli, to walnęło jak pięć armat! Na miejscu padło kilkunastu bandytów! Nasi Kozacy nie mieli niemal kogo dorzynać. Niestety, wybuchła też ta kibitka, o której tylko ty wiedziałeś. Ta, co stała na polanie za jarem. Dawać tu starucha! Drzwi otworzyły się i do salonu wepchnięto Macieja. Wcześniej nie szczędzono mu nahajki, bo twarz znaczyły mu krwią podbiegłe szramy. − Ten wasz głupek nic nie powiedział, a śledziliśmy go i wiemy, iż biegał od ciebie do lasu i z powrotem. Zawiśnie dziś jeszcze na drzewie na podwórzu. Chyba że coś powie. No, stary, mów! Maciej stał pokrzywiony, opierając się na swoim kiju… i milczał. − To niemowa i nie do końca wie, co się dzieje, dajcie mu spokój, pułkowniku – cicho powiedział Janusz. – Przekazywał to, co mu napisałem – dodał, by oszczędzić dodatkowych cierpień staruszkowi. I tak nie miał już po co udawać. Ich przyszłość, a raczej jej brak, była przesądzona. Oby tylko dzieci i Basi nie męczyli – pomyślał z nagłym smutkiem. − A niech cię! Masz na pożegnanie taki prezent ode mnie. – Pułkownik popchnął starego na ławę i Maciej zwalił się na nią jak kukła. − Panie pułkowniku, to nie będziemy wieszać? – z rozczarowaniem zapytał jeden z żołnierzy. − Nie. Taką fantazję dzisiaj mam i życie mu oszczędzę. Dzisiaj – zaznaczył. – Bo co jutro będzie, tego nikt nie wie. Masz, dziadzie, jedz. – Rzucił mu kurczaka ze stołu. – Pijmy! Pijmy ostatni raz. Wypili i Janusz, i chłopcy, i rosyjscy oficerowie. Pierwszy wstał pułkownik. − Dobranoc, panowie oficerowie. Zdrajców powiązać i do lochu, jutro jadą do miasta. Tylko żadnego plądrowania, bo to od jutra będzie pewnie moje. − Dobranoc, panie pułkowniku – odpowiedzieli. − No, zdradzieckie ptaszki, wstawać i do lochu! Sierżancie, zaprowadź panów, a panie dotrzymają nam towarzystwa. Ledwo pułkownik znikł za drzwiami, Koniow przejął komendę nad stołem. Słysząc to, Janusz zmartwiał. O nie! Tylko nie to! Nie jego żona i córka! Nie w ten sposób! Doskonale wiedział, do czego zdolne są te bestie w ludzkiej skórze. Szczególnie gdy sobie popiją. – Panie Koniow, tak nie można! – z rozpaczliwie wyciągniętymi rękami próbował oponować i podejść do Rosjanina, lecz od razu został schwytany przez dwóch osiłków, a Koniow wolno podszedł do niego i z rozmachem trzasnął go pięścią w brzuch. Trzymający go żołnierze aż się zatoczyli, ale to był zaledwie początek. Na skulonego mężczyznę spadły potężne ciosy. − Nienawidzę zdrajców! I pomyśleć, że chciałem twoją córkę za żonę brać, w konkury iść. A pułkownik chwalił pomysł i popierał… Tfu, na psa urok! – Splunął mu prosto w twarz. – I tak będę ją miał, teraz, tutaj, na twoich oczach.
Adam zaczął się szarpać i od razu dostał kolbą w brzuch. Barbara, przyciśnięta do stołu, bezgłośnie płakała, gdy Koniow z płonącymi oczami złapał Sabinę za rękę i usiłował rozedrzeć jej suknię. Nagle zawył i złapał się za policzek. Paznokcie dziewczyny rozorały mu twarz, zostawiając na niej krwawe pręgi. Wtedy najmłodszy z braci, Jędrek, wykorzystując zamieszanie, wyrwał się trzymającemu go Rosjaninowi i dobiegł do szamoczącego się z Sabiną Koniowa. Wyrwał mu zza pasa sztylet i pchnął w brzuch. Może gdyby był nieco wyższy, nieco bardziej doświadczony, cios by się udał, lecz tym razem trafił w klamrę pasa i ześlizgnął się po niej. Zranił Koniowa boleśnie, ale nieszkodliwie. Rozwścieczony Rosjanin popchnął szarpiącą się i prychającą wściekle Binię w ramiona stojących naprzeciwko oficerów. – Trzymajcie mi ją! – krzyknął. Złapał Jędrka i niemal bez wysiłku odebrał mu sztylet. Chłopak jeszcze usiłował walczyć, choć nie miał żadnych szans. Koniow, nie spuszczając wzroku z Janusza, wolnym ruchem poderżnął chłopcu gardło. Jędrek osunął się na podłogę. U jego stóp powiększała się karminowa kałuża. W tym samym momencie od strony stołu rozległ się niemal nieludzki wrzask przechodzący w wycie. Taki odgłos Janusz słyszał tylko raz. Gdy ból przy porodzie niemal odebrał jego żonie zmysły. W tej chwili dusza i serce Basi rozdzierały się na miliony kawałków. − Dość! – wrzasnął Koniow. – Nie chcą się z nami bawić, to nie! Zabrać mi to bydło do lochu! Tę wrzeszczącą staruchę również. Budzi moje obrzydzenie – Koniow splunął w stronę Barbary i wytarł sztylet o ubranie leżącego chłopca. – Młódka natomiast zabawi się z nami za wszystkie czasy, prawda, panowie? Odpowiedział mu obrzydliwy rechot dobywający się z kilkunastu pijanych gardeł. Na nic zdało się szarpanie mężczyzn. Janusz, popychany przez żołdaków, co chwila oglądał się, usiłując ostatni raz spojrzeć swojej córce w oczy. Nie powinien tego robić. W oczach Bini ujrzał tak ogromną rozpacz i prośbę o pomoc, że już do końca życia nie miał uwolnić się od tego niemego krzyku swojego dziecka. To samo zobaczyła Barbara. I właśnie wtedy jej nerwy nie wytrzymały. Przed oczami zapanowała ciemność. Niby nie straciła przytomności, ale zupełnie nie wiedziała, co się dookoła niej dzieje. Pozwoliła zawlec się do lochów. Rzucona na kamienną posadzkę, nawet się nie poruszyła. Chciała nie czuć, nie wiedzieć, nie być, a skoro nikt nie skracał jej męczarni, bez cienia wahania podążyła w otwierającą się czeluść szaleństwa. Ostatnim dźwiękiem, jaki słyszała i skojarzyła, było trzaśnięcie zamykających się drzwi lochu. Janusz nie mógł spać, powolnymi ruchami głaskał trzęsące się ciało Barbary. Ona też nie spała. Patrzyła w przestrzeń nieprzytomnym, niewidzącym wzrokiem. Janusz wiedział, że dużo czasu upłynie, zanim w tych oczach pojawi się błysk zrozumienia. Może lepiej, by już tak zostało? – pomyślał i po twarzy popłynęły mu łzy. – Nie pamiętałaby, co
stało się z Jędrkiem i co właśnie dzieje się z Sabiną. Pod przeciwległą ścianą siedział Adam. Twarz miał ukrytą w dłoniach, jego ramionami wstrząsał szloch. Janusz nawet nie próbował się do niego odzywać. Cóż w takiej sytuacji można powiedzieć? Przynajmniej chłopcy posnęli. Dużo wódki w nich Rosjanie wlali, a niewprawionym w piciu niewiele trzeba. I dobrze, nie muszą myśleć. A jutro wszystko się skończy. Może nie będą ich męczyć. Może podpułkownik wyjedna im łaskę szybkiego umierania. W końcu to rodzina – pomyślał szyderczo, a wtedy za drzwiami usłyszał jakiś szmer. Ktoś nadchodził. – Chyba jeszcze nie przyszli, bo do świtu daleko. – W otępieniu patrzył na powoli otwierające się drzwi. − Panie Januszu, tutaj, szybko, konie czekają – do jego uszu dotarł cichy głos Macieja. − Jak to? – Mężczyzna wysunął z lochu głowę. – Wszyscy się popili? − Dokumentnie, a przynajmniej prawie. Ostatniemu ja pomogłem – dziad mówił z trudem i przyciskał rękę do boku. − Słuchaj, gdzie Binia?! – Do otwartych drzwi dopadł Adam. – Gdzie ona jest? − Teraz to nieważne, teraz macie uciekać. − Gdzie ona jest?! – tym razem zawołał Janusz. − Jej na razie nie pomożecie. – Dziad wyraźnie unikał odpowiedzi. – Budź, człowieku, chłopców i uciekajcie, dopóki można! Tak brzmiały ostatnie słowa Macieja, bo gdy tylko szerzej otworzył drzwi lochu, nie oglądając się za siebie, zniknął w mroku nocy. − Trzeba robić, co każe. Chłopcy! Chłopcy, uciekamy, Basiu wstawaj, musimy iść – cicho nawoływał. Z trudem dobudził synów, ale z Basią nie udało mu się nawiązać kontaktu. W końcu siłą postawił ją na nogi. Na całe szczęście dała mu się prowadzić. − Chłopcy, zostańcie tu z matką – powiedział, kiedy wyszli na zewnątrz. – Muszę sprawdzić, czy… Co z Sabiną – dokończył zdławionym głosem. − My musimy z tobą – zaczął Julek. − Wy musicie przypilnować matki – powiedział ostro. – Adam ze mną pójdzie. Trzeba to zrobić biegiem. Idziemy, a wy nie spuszczajcie mamy z oka i pilnujcie koni. Po chwili dwaj mężczyźni chyłkiem wsunęli się do dworu. Jak po chwili stwierdzili, nie musieli zachowywać aż takiej ostrożności. Wszędzie leżeli pijani w sztok Rosjanie. Między nimi błyskało tu i ówdzie nagie kobiece ciało, nigdzie jednak nie było widać Sabiny. W duchu Janusz zaczął liczyć na odrobinę szczęścia, nieśmiało rodziła się w nim nadzieja. Jednak już po chwili zobaczył na stole podarte
resztki czarnej sukni córki. – Nie, nie, tylko nie to… – wyszeptał. Adam patrzył dokładnie w to samo miejsce. Potem ich wzrok podążył niżej. Na podłodze leżało ciało Jędrka. Teraz po śmierci jeszcze mniejsze niż za życia. Najmłodszy z chłopców, zawsze żywy i wszędobylski, oczko w głowie wszystkich w rodzinie, zapłacił za swoje bohaterstwo najwyższą cenę. A przepowiednia Sabiny z opóźnieniem się wypełniła. *** − Tato, musimy go pochować. – Do Janusza z trudem docierały słowa. Dopiero po chwili zdołał oderwać wzrok od martwego synka. − Co ty tu robisz? – zapytał ochryple. – Po co tu przyszedłeś? Miałeś matki pilnować! − Józek z nią został. Nie ucieknie, jest bezwolna jak lalka. Tato, co my teraz zrobimy? Jak będziemy żyć ze świadomością, że na naszych oczach… Że do tego dopuściliśmy… Na te słowa w Januszu wzbudziło się coś dziwnego. Nieznanego. Najpierw usiłował nad tym panować, ale gdy wzrok jeszcze raz objął leżącego w kałuży krwi Jędrka i poszarpane szczątki Biniowej sukienki, całkowicie stracił panowanie nad sobą. Nie wiedział, skąd w jego ręku pojawiła się szabla. Metodycznie szedł od jednego spitego Rosjanina do drugiego i beznamiętnie podcinał im gardła. Nie robił tego sam. Julek i Adam bez słowa przyłączyli się do tej cichej nocnej zemsty. Mordowali w ciszy, czasami tylko ofiary wydawały cichy, nikomu niewadzący bulgot śmierci. Na końcu znaleźli Koniowa. Przy nim dopiero Janusz oprzytomniał i coś się w nim zmieniło, zacięło. To była zła przytomność, złe przebudzenie. − On nie! – zawołał do pochylającego się nad pijanym Rosjaninem Adama. – On jest tylko mój. − To ja powinienem… − Ja jestem ojcem! – uciął takim tonem, aż Adam się cofnął. To już nie był ten sam człowiek, którego znał. − Bierzemy go. I ciało Jędrka też trzeba zabrać. Nie ma teraz czasu na pochówek – zarządził. W ciszy spełniali jego polecenia. Najpierw owinięte w stary płaszcz po pradziadku zwłoki Jędrka. Szczelnie, by Basia nie zobaczyła, co jest w środku. Może na widok ciała najmłodszego dziecka wybudziłaby się z transu, a lepiej, by jak najdłużej pozostawała w stanie otępienia. Wynieśli chłopca, potem wrócili po pijanego Rosjanina. – Tato? – odważył się odezwać Józek. – A Binia…? – Nie ma jej tam – krótko odpowiedział Janusz. Wzięli niewiele bagaży, bo i czasu nie mieli dużo. Powoli zbliżał się świt, żołnierze w czworakach,
w przeciwieństwie do przełożonych, nie będą spali snem wiecznym. Uciekinierzy pojechali w kierunku stawów i umyli się szybko. Szczękając zębami z zimna, przebrali się w czyste rzeczy. Koniow też już się obudził i z przerażeniem patrzył na swoich niedawnych jeńców. Knebel skutecznie blokował wszelkie dźwięki. − Dawajcie go. – Janusz nawet nie zaszczycił Koniowa spojrzeniem i z beznamiętnym wyrazem twarzy patrzył, jak chłopcy zrzucają go z jucznego konia. Upadek musiał być bolesny, bo aż ziemia jęknęła, gdy zwalił się szlachcicowi do stóp. − Co pan chce zrobić? Utopić go? – Adam patrzył pełnym nienawiści wzrokiem na gwałciciela. − Utopić? – roześmiał się nieprzyjemnie Janusz. – Pamiętacie, jak uczyłem was o historii Polski? O czasach Bolesława Chrobrego? Wiecie, co czekało cudzołożników i gwałcicieli? A ty wiesz, psie? – kopnął z całej siły Koniowa w brzuch. – Gdzie jest moja córka, ty kundlu, gdzie jest mój dom!!! Ściągnijcie mu spodnie, chłopcy, tylko szybko! Teraz już nikt nie dyskutował i o nic nie pytał. Wspólnie z Adamem obdarli Rosjanina z ubrań. Janusz wyjął z przytroczonych do siodła sakw spory młotek i gwoździe. − Do bariery go! Powlekli szamoczącego się mężczyznę do barierki mostu. Janusz złapał jego genitalia i szybkim ruchem przybił gwoździem do drewnianej balustrady. Wrzask Koniowa przebił się nawet przez knebel. − Powinienem dać ci nóż, abyś sam podjął wybór, ale jeszcze by cię ci twoi zbyt szybko znaleźli, a tego nie chcemy, prawda? Tym razem więc wyboru nie będzie… – I szybkim ruchem odciął go od balustrady. – Jedziemy, chłopcy! Na koń. – Wytarł obryzgane krwią buty rosyjskim mundurem. – Adam, a ty gdzie? – zapytał, gdy chłopak skierował konia w inną stronę. – Musisz pojechać z nami… − Ja muszę ją odnaleźć albo dowiedzieć się, co się z nią stało – odpowiedział, patrząc prosto w oczy Januszowi. – Pan musi ratować chłopców i żonę, ja muszę zrobić coś zupełnie innego – dodał. Przez moment patrzyli na siebie w milczeniu. − Wiesz, że ją kocham? – zapytał Janusz zdławionym szeptem. − To tak jak ja. Niech pan się nie obawia, odnajdę ją – przyrzekł. Po chwili ruszył przed siebie, a pozostałe konie pognały w innym kierunku. Ku nowemu życiu. *** Był w drodze od wielu dni. Początkowo każda dziewczyna o rudych włosach budziła w nim nadzieje, które natychmiast ulatywały. Żadna z nich nie była tą, której szukał. Powoli zaczął wątpić w to, że ją odnajdzie. Gdy po kolejnej morderczej, spędzonej na końskim grzbiecie nocy zobaczył smukłą
rudowłosą postać stojącą przed niepozorną wiejską chatą, nie poczuł nic. Najmniejszego drgnienia serca. Tylko dla świętego spokoju podjechał bliżej, by przyjrzeć się twarzy dziewczyny. Gdy zbliżył się do płotu okalającego dom, zza chmur wyszło słońce, oślepiając go zupełnie. Pod przymkniętymi powiekami rozbłysły mu czerwono-rude błyski. Serce zabiło jak oszalałe. Już nie musiał patrzeć, po prostu wiedział.
CHYBICE, CZERWIEC, TERAZ
M
adeleine stała wśród wiekowych lip i patrzyła przed siebie jak urzeczona. Wokół niej rosła trawa, a wysokie pokrzywy zasłaniały widok na to, co zapewne znajdowało się za nimi. Gdyby nie wytyczające drogę lipy i ślady po samochodzie, który miłosiernie położył zielsko na ziemi, zapewne zagubiłaby się wśród chaszczy. A tak dotarła do miejsca, gdzie drzewa się skończyły, odsłaniając przed nią niegdyś pobielone, a teraz zarosłe gąszczem traw i bzu ściany starego domu. Madeleine miała wrażenie, że ten budynek już jakiś czas temu się poddał, zrezygnował z jakiegokolwiek oporu wobec rozrastającego się zielska i cicho pogodził się ze swoim losem. A ja uważałam mój dom w Malowniczem za zaniedbany – pomyślała i rozejrzała się niepewnie wokół siebie. Dziwnie się czuła otoczona lasem chwastów. Miała wrażenie, jakby nie tylko ona patrzyła na dom, ale i on przyglądał się jej. W liście wuj podał jej ten adres: Góry Świętokrzyskie, Chybice i numer posesji. Oprócz tego tylko numer telefonu i nazwisko Biernacki. Magda już kilkakrotnie dzwoniła, ale nikt nie odbierał. − Wujku, jeśli czegoś nie wykombinujesz w tych swoich zaświatach, to nie pozostanie mi nic innego, jak złamać twoją świętą wolę i otworzyć trzeci list, zanim wypełnię wszystko, czego sobie życzyłeś w drugim – mruknęła. – Bo nie wiem, co dalej. Jestem bezradna. Gdybyś więc zechciał… – nie zdążyła dokończyć, bo rozdzwonił się telefon. − Dzień dobry, Biernacki Bogumił. Dzwoniła pani do mnie kilka razy – powiadomił ją męski, nieco oschły głos. Wydukała swoje nazwisko i nagle uświadomiła sobie, że cokolwiek teraz mu powie, zabrzmi zapewne tak, jakby postradała rozum. Trudno, najwyżej weźmie mnie za wariatkę – pomyślała, wzruszając ramionami. − Dzwonię do pana w dość nietypowej sytuacji. − Nie pani pierwsza, nie pani ostatnia – powiadomił ją głos z lekkim zniecierpliwieniem. – Co druga osoba dzwoni do mnie z niestandardowymi sprawami. Gdybym się w nich nie specjalizował, zapewne już dawno byłbym bezrobotny. − Doskonale. W takim razie postaram się nakreślić panu moją sprawę. Otóż stoję właśnie gdzieś… – Rozejrzała się wokół siebie. – Właściwie nie wiem, jak określić dokładnie to miejsce. Mogę panu podać adres. W ręku mam list od nieżyjącego wuja, który polecił, bym skontaktowała się z panem, gdy tylko tu dotrę. Wiem, jak to brzmi… − Proszę jeszcze raz podać swoje nazwisko i nazwisko wuja. – Jej rozmówca nie wydawał się wcale zaskoczony, a kiedy Madeleine wolno i wyraźnie je podała, dodał: – Przyjechała pani w doskonałym
momencie. Pojutrze idę na urlop. Jest tam pani na miejscu? − Tak, ale… − Niech się pani stamtąd nie rusza. Będę dosłownie za dziesięć minut – obiecał i nie czekając na jej odpowiedź, po prostu się rozłączył. − Nic z tego nie rozumiem – wyszeptała zrezygnowana, wpatrując się w milczący już telefon. Po chwili zadarła głowę i spojrzała w niebo. – Szybko tam u was działają. Mówisz i masz. Tajemniczy Bogumił nie zwykł rzucać słów na wiatr, bo nie minęło nawet dziesięć minut, gdy usłyszała szum silnika i zobaczyła sunące ku niej duże, wysokie auto. Po chwili wysiadł z niego potężny mężczyzna, ubrany w garnitur i błękitną koszulę, z nienagannie zawiązanym krawatem. Patrząc na niego, Madeleine poczuła się jak karzełek, w dodatku niechluj. Przy jego nienagannej prezencji i wytworności jej powyciągana bluza podróżna i nieco sprane dżinsy wyglądały dość marnie. − Czekałem na panią już od dawna. Właściwie to nawet zacząłem się zastanawiać, czy kiedykolwiek pani się tu zjawi – powiedział zamiast przywitania i wyciągnął z samochodu skórzaną teczkę. – To dość nietypowe zachowanie. Zwykle w takich sytuacjach ludzie zjawiają się już następnego dnia… Coś w jego głosie, ledwo słyszalna nutka, zirytowało ją i bezceremonialnie mu przerwała. − Przepraszam, nie bardzo wiem, o czym pan mówi. Jakie sytuacje ma pan na myśli? − Dokładnie takie – wyjaśnił facet o posturze niedźwiedzia. – Gdy ludzie coś dziedziczą, w try miga zgłaszają się po spadek. Czasem nieboszczyk w grobie jeszcze nie ostygnie. − Zaraz, zaraz, jakie dziedziczą, co dziedziczą? – zapytała dla porządku, bo już zaczynała się domyślać, co będzie dalej. − Stoimy na pani terenie. Mnie zobligowano do przypilnowania wszelkich formalności, przekazania kluczy i dokumentów, choć i tak tę część testamentu musi pani podpisać w Paryżu. Pani wuj życzył sobie, by najpierw pani obejrzała nieruchomość i ziemię. Z tą drugą będzie mały problem, bo jak pani zapewne dostrzegła, wszystko tutaj zarosło i trzeba chyba przebijać się z kosą. − Z budynkiem też nie będzie lekko – mruknęła, spoglądając na oplątane zielenią fragmenty domu. – Nadal niewiele z tego rozumiem. − A co tu jest do rozumienia? Jako jedyna spadkobierczyni Jacques’a Bellemare’a dziedziczy pani jego ziemię i dwór. − Dwór? − Tak. Może w tej chwili nie widać, ale stoimy właśnie przed dworem, a te chaszcze wokół to dworski park. Trudno uwierzyć, prawda? − Prawda. O matko. A więc jestem teraz właścicielką… − O ile podała mi pani prawdziwe dane. Właściwie przed przekazaniem i podpisaniem dokumentów
muszę to sprawdzić. − Tak, wiem, mam i dowód, i jakieś pisma od mecenasa zajmującego się sprawą. − To doskonale. Nawiasem mówiąc, też jestem mecenasem i też reprezentuję interesy pani wuja. Tutaj, na miejscu. − Tak, domyśliłam się. – Madeleine potarła ręką czoło i jeszcze raz rozejrzała się wokół siebie. – Jestem zdumiona, bo nikt mi nigdy nie wspominał, że wuj ma jakiś związek z Polską. Zawsze mówiono tylko o Paryżu. − Ludzie mają najróżniejsze sekrety i tajemnice i nie zawsze chcą się nimi dzielić – przerwał jej z powagą. – Pan Jacques Bellemare był skrytym człowiekiem. Sporo rozmawialiśmy, ale nigdy nawet słowem nie wspomniał, dlaczego zdecydował się na zakup tego miejsca. A nie on jedyny się o nie starał. − Czyli pan też nic nie wie? − O przyczynach takiej decyzji nie, za to trochę o samym miejscu, choć nie jest to imponująca wiedza. Najwięcej wiem o parku, bo mój stryj jest pasjonatem dawnych założeń parkowych i ogrodowych, a moja rodzina pochodzi stąd, więc siłą rzeczy interesował się tym miejscem i bardzo ubolewał nad jego zaniedbaniem. Park założono na początku XVIII wieku i rozrastał się aż do wieku XX, kiedy to trochę się tu zmieniło. − Czyli dostałam miejsce z prawdziwą historią – mruknęła Magda, rozglądając się dookoła. – Najwyraźniej to rodzinne. Mam ogromny sentyment do starych budynków, do historii ludzi i rzeczy. Niesamowite, gdy coś, co przed chwilą wydaje nam się jedynie kłębowiskiem chwastów, zyskuje nagle inne oblicze. To jak z bajką o brzydkim kaczątku. − To prawda, choć tutaj trzeba niemałej wyobraźni, by zobaczyć to miejsce takim, jakie było kiedyś. – Bogumił rozejrzał się wokół siebie. – Ja tego nie widzę, bo mam raczej ścisły umysł. Natomiast pani na pewno spodoba się opowieść o alei lipowej. Prowadziła z dworu przez park aż do zabudowań gospodarskich. Stryj mówił, że tak ją wytyczono, by słońce, zachodząc w noc świętojańską, świeciło dokładnie w osi tej alei. To dość charakterystyczne dla tych terenów. Tutaj do tej pory w wigilię świętego Jana rozpala się ogniska. Może już bez tej całej otoczki, zresztą zapewne wiele osób w ogóle nie wie, po co to robi. Po prostu taka tradycja z dziada pradziada. – Spojrzał na wielkie oczy Madeleine i roześmiał się na widok jej miny. – No nie, spokojnie, to odosobnione przypadki. Proszę się nie martwić, nie zostaliśmy w średniowieczu. W tym parku rośnie też ponoć dereń jadalny, a jego owoce to takie nasze polskie oliwki. Co do samego dworu, jak już pani zapewne dostrzegła, budynek jest otynkowany. − Widzę właśnie. Chyba nie przetrwał próby lat… − Właśnie nie do końca. Dwór miał tak naprawdę niebywałe szczęście. Przed wybuchem drugiej wojny został nawet gruntownie wyremontowany. Wprawdzie nie w całości, bo zawierucha wojenna
wstrzymała prace, ale sporo w nim zrobiono. Powiększono okna, dodano piece kaflowe, nawet podciągnięto prąd i wodę. Po wojnie też trzymał się całkiem nieźle. Dopiero później kupił go jakiś wariat, z tych, co to szukają skarbów, i wszystko rozwalił w pył. Park ocalał cudem, bo ten szaleniec szukał ponoć nawet w korzeniach lip i podlewał je jakąś trucizną. − Jak w ogóle można było na coś takiego pozwolić? – wyszeptała Magda. – To zbrodnia na historii, na czymś, co miało przecież tyle szczęścia i przetrwało. W kraju, gdzie większość takich miejsc z historią została zmieciona przez bomby i spalona w czasie wojny, coś takiego powinno być bezwzględnie karane. I to bez żadnych skrupułów. − Racja, niestety, nie wszyscy tak myślą. W każdym razie teraz ten teren i modrzewiowy dwór należą do pani i w pani rękach od tego dnia leży jego dobro. – Bogumił wyciągnął z teczki klucze i papiery. – To muszę pani przekazać. Proszę tu pokwitować. Resztę formalności załatwi pani z głównym mecenasem, panem Alexandre’em Debré. – Rozumiem, że dopiero pani przyjechała. – Zerknął na walizkę i plecak leżący koło nóg dziewczyny. – Wynajęła już pani pokój? − Jeszcze nie. Kierując się wskazówkami, jakie zostawił mi w liście mój dość tajemniczy wuj, wiedziałam wprawdzie, dokąd jadę, nie miałam jednak pojęcia, co tu zastanę. Nie zadbałam więc o stronę praktyczną. Nie przygotowałam się na to, jak na wiele rzeczy zresztą – dodała, patrząc na zarośnięty dwór. − Mogę pani polecić nocleg w pobliskim gospodarstwie agroturystycznym. To rzut beretem od dworu. Jeśli woli pani hotel, trzeba by szukać znacznie dalej. − Nie, pokój w gospodarstwie będzie jak znalazł. Muszę to wszystko sobie na spokojnie poukładać. Poza tym chciałabym się tu rozejrzeć. Kupię jakąś kosę albo dwie… Jedna chyba nie wystarczy. Podwiezie mnie pan? − Tak, oczywiście. Właśnie zamierzałem to zaproponować. Niestety, nie zdążę pani oprowadzić, ale przynajmniej powiem w kilku słowach, czego tutaj można się spodziewać. Teren jest duży, gdzieniegdzie są utorowane ścieżki. Tamtędy dojdzie pani do głównych punktów. Tam w dole są stawy. – Obrócił się we wskazywanym kierunku. – Ponoć w dwóch z nich bije naturalne źródło. Tam z kolei – wskazał w bok – znajdowały się kiedyś czworaki, z których nic nie zostało. Do niedawna były jeszcze fragmenty wozowni, niestety, też zostały rozebrane. Nie muszę pani mówić, że bez zgody konserwatora i bez inwentaryzacji. Zachował się jedynie dawny lamus dworski1, budynek gospodarczy przed wojną używany jako owczarnia. No i jest jeszcze stara studnia. Wykopana w XVII wieku, ale nadal głęboka. Proszę uważać i nie wpaść. − Skąd pan to wszystko tak dokładnie wie? − Po pierwsze, pochodzę stąd z dziada pradziada… − Już pan dziś użył tego sformułowania odnośnie do wigilii świętego Jana. Może pan też rozpala te
ogniska w noc Kupały, tylko się nie przyznaje, co? – zażartowała, idąc za nim do samochodu. − Rozgryzła mnie pani. – Roześmiał się i w końcu stracił prawniczą sztywność. – Wezmę bagaże – zaproponował i bez wysiłku podniósł walizkę, którą Magda ledwie dotargała. – W każdym razie mieszkam tu od dziecka i siłą rzeczy słyszałem to i owo. Poza tym podejmując się reprezentowania pana Jacques’a Bellemare’a, przeczytałem wnikliwie wszystkie papiery związane z dworem. Musiałem być przygotowany na spotkanie. – Otworzył przed Madeleine drzwi samochodu, a plecak i walizę wrzucił na tył. Do gospodarstwa dojechali w milczeniu. − Jeśli ominie się główną drogę i pójdzie tamtą ścieżką, do dworu można dotrzeć w pięć minut. Gdyby coś, proszę dzwonić – powiedział na pożegnanie wielki Bogumił. − A nie wspominał pan o urlopie? − Rzeczywiście, ale od specjalnych klientów zawsze odbieram telefon. Pani dostała się na tę listę. Proszę nie pytać dlaczego. Czasem mam taki kaprys, by ułatwić komuś życie – dodał, wsiadając do auta. Magda w geście pożegnania uniosła dłoń i uśmiechnęła się blado. Dopiero teraz poczuła, jak bardzo jest wyczerpana. Cóż, co za dużo, to niezdrowo. Zbyt wiele niespodzianek nawet najsilniejszego może wykończyć – pomyślała. – Biorąc pod uwagę, że został mi jeszcze jeden list od wuja, nie zdziwię się, jeśli padnę trupem… *** Pokój w gospodarstwie w niczym nie przypominał pokoju hotelowego. Był mniejszy i po domowemu przytulny, a gospodyni na pytanie Magdy o najbliższy sklep spożywczy zaprosiła ją na późny obiad. Na kolację zresztą też. − Spróbuje pani serów domowej roboty i chleb też sami pieczemy. A nawet wędlinę mąż sam wędzi. W sklepie takich rzeczy pani nie kupi. W cenie noclegu jest już wliczone wyżywienie – dodała, widząc wahanie dziewczyny. − Skoro tak, to bardzo chętnie – uśmiechnęła się z wdzięcznością. W sklepie zamierzała kupić bułkę i kawałek kiełbasy, więc na wieść o proponowanych frykasach własnej roboty nie zamierzała protestować. Obiad zjadła w towarzystwie przemiłych gospodarzy. − To pani jest nową właścicielką dworu? – zagadnął gospodarz. − Nowiny szybko się rozchodzą – uśmiechnęła się i pomyślała, że małe miejscowości pod tym względem niczym się od siebie nie różnią. Miejscowi w jakiś tajemniczy sposób wiedzą o wszystkim, co dotyczy ich terenu.
− Bogumiła podpytałam – wyznała z rozbrajającą szczerością gospodyni. − Tak, z tego, co mówił pan Bogumił, to jestem. Zaskoczyło mnie to, bo nie wiedziałam, co tu zastanę. W każdym razie muszę się zastanowić, co dalej. Niedawno kupiłam stary dom na Dolnym Śląsku i wiem, jaka wiąże się z tym odpowiedzialność, nie wspominając już o finansach… Mniejsza z tym. Skoro już państwo wiecie, to może powiecie mi coś o historii tego miejsca, dworu i parku? Chodzi mi bardziej o jego mieszkańców. Może zachowały się jakieś opowieści? − Nie bardzo się w tym orientujemy, ale jest ktoś, kto będzie umiał powiedzieć pani więcej. To dziewczyna, która opiekuje się grobami dawnych właścicieli dworu – powiedział gospodarz, dokładając sobie mizerii. – Proszę ją podpytać. − Gdzie mogę ją znaleźć? – Madeleine z rozkoszą przełknęła łyk kompotu truskawkowego. − W niedzielę po wieczornej mszy zawsze chodzi zapalać znicze na grobach. Na pewno pani ją tam zastanie. − W takim razie spróbuję – uśmiechnęła się Magda. – Dziękuję za przepyszny obiad – dodała i poszła do siebie. Była wykończona, a jeszcze czekała ją lektura kolejnego listu od wuja. Nie zamierzała tego odwlekać. Zanim jednak się do tego zabrała, wzięła prysznic, przebrała się i poczuła nadciągającą senność. − Mała drzemka mi nie zaszkodzi – mruknęła, zawijając się w koc i układając wygodnie na łóżku. Usnęła natychmiast. Gdy się obudziła, zapadał już zmierzch. Kolację dostała do pokoju. Z zadowoleniem nalała sobie do kubka herbaty i sięgnęła po ostatnią kopertę z tajemniczą zawartością. Moja droga Madeleine, pewnie jesteś zaskoczona tym nagłym zwrotem akcji. Lubię sobie wyobrażać, jak czytasz ten list, oparta o białe ściany starego dworu, który właśnie przeszedł w Twoje, mam nadzieję, że kochające, ręce. Temu domowi właśnie takie są potrzebne. Zapewne w Twojej głowie roi się od pytań: po co, dlaczego i skąd? Oczywiście mogłem kupić dwór i otaczający go park z czystego kaprysu, z fantazji albo ulegając starczym fanaberiom bogatego człowieka, bo rzeczywiście jestem, a raczej byłem, bogaty. Jednak dwór kupiłem z konkretnego powodu. W pewnym momencie zaczął mnie nękać głód, ponoć dość często pojawiający się u ludzi dojrzałych. Zapragnąłem mianowicie poznać losy mych antenatów. Zapewne zaglądałaś już do pudełka i widziałaś te wszystkie fotografie, listy, rachunki i fragmenty zapisków. To wszystko leżało w moim domu od zawsze, ale w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę nie opowie mi o mojej przeszłości. Fotografie (są wśród nich naprawdę bardzo stare) dają pole do imaginacji, lecz nie przemówią, nie opowiedzą o uchwyconych na nich ludziach. Zacząłem więc szukać. Gdy postanowiłem stworzyć szczegółowe drzewo genealogiczne, zaplanowaliśmy razem z Joséphine cały cykl podróży śladem mojej rodziny. I tak, krok po kroku, odkryłem coś zdumiewającego. Otóż, jak się okazało, moja rodzina jest związana z Twoim krajem i właśnie stamtąd wywodzą się moje korzenie. Przynajmniej w połowie. Dwór, który odziedziczyłaś, należał do mojego przodka. Nie wiem, jakie drogi zaprowadziły go do Francji, nie wiem, co skłoniło go do opuszczenia kraju, ale jedno wiem na pewno: dwór w Chybicach należał dawno temu do mojej rodziny. I tak dzięki mojemu bratu historia zatoczyła koło. Wdał się w romans z Polką, Ty jesteś owocem tego związku i wszystko wróciło do punktu wyjścia. Kupiłem ten dwór z nie do końca zrozumiałego sentymentu. Miałem wrażenie, że właśnie
tu, w kraju, gdzie mieszkasz, moja historia ma szansę na ciąg dalszy. Tylko Ty możesz sprawić, by moja historia nie odeszła wraz ze mną. Dlatego składam swój los i los dworu w Twoje ręce, wierząc, iż będziesz umiała i jego, i mnie choć trochę ocalić od zapomnienia. Szczerze przywiązany Jacques PS Gdybyś nie zauważyła, drzewo genealogiczne, o którym wspomniałem, jest pomiędzy dokumentami w drewnianej skrzyneczce.
Madeleine przez chwilę siedziała w zupełnym bezruchu. Treść listu totalnie ją zaskoczyła. A więc o tym myślał wuj, gdy pisał w pierwszym liście… Jak to szło? Dziewczyna lekko trzęsącymi się palcami wyjęła z koperty pierwsze pismo i odszukała odpowiedni fragment: Pokrzepiająco na mnie działała wiedza o tym, iż jednak część mojej krwi, pośredniej, bo pośredniej, ale jednak rodzinnej, płynie w Twoich żyłach. W dalekiej i obcej Polsce. Los jednak dziwnie się plecie i często to, co dalekie, staje się bliskie…
A więc już na początku drogi zawiodła tego nieznanego, ale pokładającego w niej ufność człowieka i nawet nie przejrzała zawartości skrzynki. Owszem, zerknęła do niej w Paryżu, w hotelu, ale stwierdziwszy, iż w większości zawiera zdjęcia, zostawiła sobie oglądanie ich na później. Teraz czuła wyrzuty sumienia, że wykazała tak małe zainteresowanie tym, co przekazał jej wuj. Niewiele myśląc sięgnęła po skrzynkę i wysypała jej zawartość na stół. Oddzieliła dokumenty od zdjęć, znalazła drzewo genealogiczne i położyła je osobno. Postanowiła zacząć od fotografii. Dokumenty przejrzę jutro – pomyślała. Rzeczywiście, wiele zdjęć było bardzo starych. Część z nich podpisano na odwrocie, część pozostawała jednak tajemnicą. To zapewne moja rodzina – dotarło do niej. – Ta zachwycająca dama w kapeluszu z piórami to moja ciotka albo daleka krewna. Kto wie, może pra-pra-prababka…. Jutro porównam podpisy na zdjęciach z drzewem i może wtedy mi się uda rozszyfrować choć w części, kto jest kim – pomyślała, przesuwając palcem po fotografiach w kolorze sepii. Nagle znieruchomiała i przyjrzała się dokładniej jednemu zdjęciu. Potem jakby nie wierząc, podsunęła je pod samą żarówkę nocnej lampki, a po chwili, nie bacząc na późną porę, zbiegła do gospodarzy i poprosiła o lupę albo szkło powiększające. Spojrzeli na nią jak na wariatkę, ale uprzejmość nie pozwoliła zostawić jej w kłopocie. Na górę wróciła po półgodzinie, ściskając w ręku szkło znalezione w pudle z zabawkami wnuczki gospodarzy. Oględziny powiększonej fotografii potwierdziły to, co przypuszczała. Trzęsącymi się rękami sięgnęła po drzewo genealogiczne i przesuwając palcem, odszukała interesującą ją gałąź. Wszystko zaczynało do siebie pasować. − O cholera – szepnęła do siebie, nie odrywając oczu od zapisków wuja. – O jasna cholera… Tylko tyle potrafiła powiedzieć. Spojrzała szybko na zegarek i z żalem stwierdziła, że jest już po dwudziestej trzeciej. Stanowczo za późno, by dzwonić. Musiała jakoś doczekać do rana.
*** Usnęła dopiero przed świtem, ale nie spała długo, bo obudził ją uporczywy dzwonek telefonu. − Dzień dobry, nazywam się Danuta Koniewska. Czy dodzwoniłam się do pani Magdaleny? – w komórce odezwał się cichy, ledwie słyszalny głos. − Tak to ja. – Zaspana Madeleine usiadła w pościeli. − To dobrze. Jestem jeszcze bardzo słaba, więc gdybym mogła prosić, by mi pani nie przerywała. – Głos momentami się urywał. – Dopiero kilka dni temu obudziłam się ze śpiączki – dodała kobieta i dopiero w tym momencie Magda zrozumiała, z kim rozmawia, i w ułamku sekundy opuściła ją cała senność. – Od razu powiem, że numer pani ukradłam Michałowi z komórki – ciągnęła, robiąc przerwy na wzięcie oddechu. – On za nic na świecie nie zgodziłby się, bym do pani zadzwoniła… Natomiast opowiedział mi wszystko. O tym, jak bardzo panią kocha, jak bardzo się boi i… jak bardzo zawiódł panią i dzieci. O tym, jak mu pani uciekła w nieznane i jak bardzo tęskni. I choć może nie powinnam, to chciałabym… Chciałabym pani powiedzieć kilka słów. Niech pani nie będzie głupia. Prawdziwa miłość, wbrew temu, co piszą o niej w książkach i pokazują w filmach, wcale nie zdarza się tak często. Ja jej szukałam przez tyle lat i nie znalazłam… Michał mówił, że opowiedział pani o mnie, więc moja choroba i wypadek nie są żadną tajemnicą. Walczę o życie… Rak to trudny przeciwnik. Wiem, jak to jest tkwić cały czas nad przepaścią i z trudem utrzymywać równowagę, ale jednak… Mimo to oddałabym wszystko, rozumie pani? Wszystko za to, by choć przez chwilę ktoś mnie tak pięknie kochał. Niech pani o tym pomyśli. Bo nic dwa razy się nie zdarza… – zamilkła i po chwili dał się słyszeć sygnał przerwanego połączenia. Danka musiała się rozłączyć, nie czekając na jej odpowiedź. Na całe szczęście zresztą, bo Magda nie byłaby w stanie nic powiedzieć. Każde z usłyszanych właśnie słów trafiało prosto w jej serce, a to boleśnie się kurczyło. Madeleine siedziała w pościeli, przyciskając telefon do piersi. Po twarzy płynęły jej łzy. Słowa Danki uświadomiły jej, ile mogła stracić i z czego chciała zrezygnować. Niewiele myśląc, wystukała numer Michała. Odebrał niemal natychmiast. − Przyjedź – poprosiła. – Przyjedź szybko. Adres napiszę ci w esemesie – dodała i się rozłączyła. Dała sobie pięć minut na to, by porządnie popłakać, a potem poszła pod zimny prysznic. Przyda mi się – pomyślała, kuląc się pod lodowatym strumieniem wody. – Ależ ze mnie idiotka! Uparta i zazdrosna o kobietę, która być może uratowała moje szczęście. Nic dwa razy się nie zdarza… Madeleine wiedziała jedno: tych słów nie zapomni nigdy i do końca życia będzie wdzięczna Dance za to, że walcząc o każdy oddech, powiedziała jej, co o niej myśli. – Nie bądź głupia i już więcej niczego nie schrzań – mruknęła do siebie. – Mama miała rację. Potrzebowałam czasu i tego zimnego prysznica w postaci telefonu od Danki. Zresztą ten lodowaty
strumień też mi się przyda. Przynajmniej wreszcie się obudzę i już nigdy nie pozwolę zasnąć prawdziwym uczuciom. Cholerna śpiąca królewna! Skoro już otworzyłaś oczy, unieś głowę, popraw koronę i zasuwaj – nakazała sama sobie, wychodząc spod prysznica i zawijając się w ręcznik. Czekało ją dużo rzeczy do zrobienia. Przyjedzie Michał i trzeba będzie wszystko sobie wyjaśnić. Najpierw jednak musiała zadzwonić do Leontyny. *** Starsza pani odebrała dopiero po kilku sygnałach, gdy Magda straciła już nadzieję, że w ogóle podniesie słuchawkę. − Pani Leontyno, muszę pani zadać jedno pytanie, choć dość dziwnie zabrzmi – przeszła od razu do sedna. – Proszę mi powiedzieć, czy pani pradziadek ze strony taty miał brata. − Pradziadek ze strony taty… – powtórzyła ze zdziwieniem starsza pani. – O co ty mnie pytasz? No dobrze, poczekaj, dziecko, muszę się zastanowić… Tak, miał. Nazywał się… − Janusz – dokończyła za nią Magda. − Dokładnie. Skąd o tym wiesz? – zdumiała się Leontyna. − Wyjaśnię za momencik. I ten Janusz miał trzech synów, prawda? Najmłodszy z nich zginął jako młody człowiek, a dwóch dożyło późnej starości i jeden z nich wyjechał z kraju, dobrze mówię? − Poczekaj chwilkę, bo ja to sobie muszę wszystko poukładać… No tak, to była dziwna historia, dlatego dość dobrze kojarzę, o czym mówisz. O Januszu i jego żonie sporo się mówiło. To ta część rodzinnych historii, podawanych z ust do ust. Tam, o ile dobrze pamiętam, zdarzyła się jakaś straszna historia i żona Janusza… Tylko nie pamiętam, jak miała na imię… − Basia – powiedziała Madeleine, zerkając do drzewa genealogicznego. – Miała na imię Barbara. − Moje dziecko, ja nic z tego nie rozumiem! Jakim cudem możesz o tym wiedzieć więcej ode mnie? – zdumiała się Leontyna. − Za chwileczkę to pani wyjaśnię. Na razie proszę skończyć. Mówiła pani o tragicznej historii. − Basia ponoć postradała wtedy zmysły. To miało związek z powstaniem styczniowym. Janusz, jak wielu jemu podobnych, walczył na rzecz odzyskania niepodległości, ale wszystko się wydało. Najmłodszego syna mu zabili, a córka w tajemniczy sposób zniknęła. Tak, mieli też dziewczynkę. Sabina urodziła się razem z najstarszym, Julianem albo Andrzejem, nie pamiętam imienia. W każdym razie byli bliźniakami, jak ich ojcowie. Nie wiem, jak reszcie udało się uciec. W każdym razie schronili się u pradziadka mojego taty, rodzonego brata Janusza. Jeden z synów rzeczywiście wyjechał za granicę. Chyba do Paryża, ale tego nie wiadomo dokładnie, bo słuch po nim zaginął. Przynajmniej mnie nic nie wiadomo. To był ten brat bliźniak. Podobno nie mógł tu żyć ze wspomnieniami zaginionej siostry, a obłąkana matka nieustannie myliła go z nieżyjącym synem. Opowiadano też, że tej Basi musiano ciągle
pilnować, bo uciekała i wyruszała na poszukiwanie swoich dzieci. Straszna historia. Między innymi dlatego zapewne tak dobrze ją zapamiętałam. Okrutne i tragiczne opowieści niesamowicie poruszają dziecięcą wyobraźnię. A teraz może mi powiesz, skąd te wszystkie pytania? I skąd wiesz więcej niż ja? − Zaczęło się od wyjazdu do Paryża – rozpoczęła Magda, gdy już wszystko stało się dla niej jasne. – Pamięta pani? Mój nieznany wuj przepisał mi coś w spadku… − Tak, tak, tajemnicze pałace w Paryżu i służbę, której nasz biedny Kraśniak nie może odżałować – roześmiała się Leontyna. − Ze służbą to gruba przesada, ale w pałacu tkwi ziarnko prawdy. Wprawdzie to nie pałac, tylko zrujnowany dwór, i nie w Paryżu, lecz w Chybicach, w Górach Świętokrzyskich. − Coś takiego! – zdumiała się starsza pani. – Tego to bym się nie spodziewała w najśmielszych snach. − To dopiero początek niespodzianek, pani Leontyno. Otóż wczoraj, przeglądając stare zdjęcia, odziedziczone po wuju, znalazłam fotografię pięknej kobiety. W starodawnej sukni i w kapeluszu. Na odwrocie widniało imię: Aleksandra. − Tak jak mama mojego tatusia. – Po głosie Leontyny Madeleine poznała, że starsza pani się uśmiecha. − Tak, tak jak mama pani ojca Stanisława. Na fotografii w dość dużym zbliżeniu widać dłoń kobiety. Na palcu ma pierścionek z kiścią bzu. Dokładnie jak ten od pani. Po drugiej stronie zapanowała cisza. − Ale jak to? – dopiero po dłuższej chwili starsza pani odzyskała głos. – Jak to możliwe? − Oprócz zdjęć wuj zostawił mi zrobione przez siebie drzewo genealogiczne. Pod spodem umieścił też przypisy. Jeżeli udało mu się dowiedzieć czegoś więcej o danym członku rodziny, sporządzał notatkę. I to wszystko złożyło się w całość. Jest tam wymieniony i pani ojciec, i mama, i pani… Miała pani rację, gdy opowiadała, że pierścionek jest niezwykły. Mój wuj wywodzi się z pani rodziny! Jego przodkiem był syn Janusza. Ten brat bliźniak, który z rozpaczy wyjechał do Paryża, a potem kontakt się z nim urwał. Pani Leontyno, czy pani rozumie? Jestem pani krewną… − Mój Boże! To aż niewiarygodne! Czyli pierścionek wiedział, co robi – powiedziała starsza pani nabrzmiałym od wzruszenia głosem. – Aż trudno mi w to wszystko uwierzyć, moje dziecko. Czyli… jesteśmy rodziną? – zapytała z niedowierzaniem, a po chwili roześmiała się radośnie. – Mam rodzinę! Dziecko, przecież ja cię pokochałam jak własną córkę, a teraz okazuje się, że naprawdę łączą nas więzy krwi. Czy to możliwe? To zbyt piękne, by było prawdziwe! − Pani Leontyno, do tej pory trudno mi w to wszystko uwierzyć, ale z tego drzewa, z zapisków jasno wynika…
− Kochanie, w tej chwili to już absolutnie nie możesz do mnie mówić: pani. To po pierwsze. A po drugie, może to nie będzie eleganckie, co zaraz powiem, ale chwała temu francuskiemu fircykowi za to, że bryknął z twoją mamą i wybrykał ciebie! − Pani Leontyno! Ojej, chyba nie potrafię inaczej mówić… − Z czasem się przyzwyczaisz! − Pewnie tak, lecz w tym wszystkim jest jeszcze jedno. Ten dwór to w takim wypadku również część pani historii. Musi tu pani koniecznie przyjechać i wszystko zobaczyć. Ja w tym czasie spróbuję dowiedzieć się czegoś od miejscowych. Podobno jest jakaś dziewczyna, która opiekuje się starymi grobami. Może będzie wiedziała coś więcej. Musi też pani obejrzeć ze mną fotografie. Na pewno rozpozna pani jakieś osoby… Długo jeszcze rozmawiały, a gdy Madeleine odłożyła telefon, z rozrzewnieniem spojrzała na pierścionek z kiścią bzu, lśniący na jej palcu. Rubinowe płatki wplecione w misternie wykonane zielone listki. Niesamowite… One wiedziały. Ciekawe, co jeszcze wiedzą. Czy mają pojęcie o przyszłości, o tym, co dobre i złe… – Wreszcie oderwała wzrok od zwodniczego migotania. Nawet jeżeli wiedzą, to ona nie zamierzała zaglądać zbyt daleko w przyszłość. – Czasem po prostu dobrze jest dać się zaskoczyć losowi – pomyślała i zerknęła na telefon, bo ten właśnie pikaniem oznajmił esemesa. Wyszła przed dom gospodarzy i usiadła na ławeczce. Michał napisał, że będzie za godzinę. Chciała, by zobaczył, że na niego czeka. *** Właściwie później nie umiała sobie dokładnie przypomnieć, jak wyglądało ich powitanie. Na pewno nie było długiej rozmowy, choć ją sobie zaplanowała. Zastąpił ją namiętny, pełen żaru pocałunek, który zaczął się na podwórku, a skończył w jej pokoju. Nie miała zielonego pojęcia, jak udało im się pokonać schody, otworzyć zamek i zamknąć pokój. Zatraciła się w dotyku jego warg i wszystko inne straciło znaczenie. Był tylko on, jego oczy, włosy i niecierpliwe dłonie, doskonale odnajdujące drogę do najskrytszych, stęsknionych zakamarków jej ciała. − Piękny daliśmy popis – mruknęła jakiś czas później, siadając na łóżku i naciągając na siebie prześcieradło. – Właśnie swoim przybyciem doszczętnie zniszczyłeś moją reputację. − Bardzo żałuję, ale wybacz, na twój widok zapomniałem o wszelkiej moralności. – Michał popatrzył na nią spod oka i uśmiechnął się łobuzersko. − A ja przygotowałam sobie taką ładną, poważną mowę. Mądrą i dostojną. − Nie sądzisz, że to, co najważniejsze, już sobie powiedzieliśmy? – zapytał, nagle poważniejąc. – Gnałem tu na złamanie karku, tęsknota odebrała mi rozum. Nie umiem bez ciebie żyć. To wszystko. Też
miałem przygotowaną mowę, jednak nawet w części nie oddałaby tego co to jedno zdanie. Kocham cię, Madeleine. Mój świat bez ciebie nie ma sensu. I tak jak powiedziałem, nie mogę bez ciebie żyć. Czy to wystarczy, byś mi wybaczyła? − Wybaczyłam ci już dawno. Tylko trwałam w tym swoim uporze i pielęgnowaniu urazy. Poza tym paraliżował mnie lęk o dzieci, ale wcale mnie to nie tłumaczy. Bo to, co robiłam, przybliżało tylko katastrofę, a nie zapobiegało jej. − No dobrze, zróbmy to zatem jeszcze raz… – zaczął i przysunął się do Magdy. − Oszalałeś? Nie tylko wezmą mnie na języki, bo przyjęłam cię w tak pięknym stylu, ale i zaczną uważać za nimfomankę! W tym domu jest dobra akustyka, zapewniam cię. Żaden jeszcze raz nie wchodzi w grę! − Kobieto, ja nie mówię o tym! Tylko jedno ci w głowie. – Pogroził jej żartobliwie palcem, a potem chwycił jej dłoń. – Mówię o tym – dodał, ściągając jej zaręczynowy pierścionek. Magda oniemiała. − Nie rozumiem – wydukała. – Co to ma być? − Cicho bądź, bo nie dajesz mi się skupić – przerwał jej i zamknął usta długim pocałunkiem. – Widzisz, do czego mnie zmuszasz? Przez ciebie wypadam z roli – dodał i nabrał głęboko powietrza. – Madeleine – zaczął uroczyście i od razu ściszył głos. – Mam tylko jedno marzenie. Powraca ono do mnie ciągle, chociaż w pewnym momencie bałem się, że prawdopodobnie nigdy się nie spełni. Marzę o własnym domu, o rozpalonym ogniu na kominku, o własnym kocie i psie, o odgłosie kroków przyjaciół, którzy przyszli w odwiedziny, i marzę o tobie, Madeleine. Zaskoczona, milczała, wpatrując się w niego rozszerzonymi i wilgotnymi ze wzruszenia oczami. Już rozumiała. − Nic nie mówisz. To nawet lepiej, bo zgodnie ze scenariuszem. Po prostu właśnie zalała cię fala szczęścia… Dwa lata temu zadałem ci pewne pytanie. Czy dzisiaj dałabyś mi inną odpowiedź, gdybym je powtórzył? Wprawdzie już mi odpowiedziałaś, ale potem chciałaś rzucić we mnie pierścionkiem, dokładnie w moją twarz, dlatego chciałbym jeszcze raz je zadać. − Ty draniu, skąd wiedziałeś? Przecież nie mogłabym odmówić komuś, kto oświadcza się w najbardziej romantyczny sposób! Kto ci podsunął pomysł z Anią z Zielonego Wzgórza i Gilbertem, co? − Nasza Ania. Zadzwoniła do mnie i powiedziała, że jesteś maniakalną wielbicielką i na pewno się temu nie oprzesz. − Jakie mam mądre dziecko! – roześmiała się Madeleine. − A w ogóle to czuję się rozczarowany. Ania Gilbertowi patrzyła w oczy spojrzeniem pełnym
miłosnego uniesienia, słowa nie mogła wykrztusić ze wzruszenia, a ty co? Gadasz i gadasz. Zero wdzięczności! − Jaki Gilbert, taka Ania – odcięła się, patrząc na niego roziskrzonym wzrokiem. − To jak będzie z tą odpowiedzią, Magdaleno? − Tak, tak, tak! – odpowiedziała i po raz kolejny dała sobie zamknąć usta gorącym pocałunkiem. − Chciałem ci powiedzieć – wyszeptał jej prosto w ucho w przerwie pomiędzy jednym muśnięciem warg a drugim – iż ostatni raz tak się wygłupiam. Teraz będę twardym, stanowczym facetem. Rozumiemy się? − Yhm – przytaknęła. − Ale póki jeszcze nie dokonałem pełnej przemiany, chciałbym ci coś dać. – Sięgnął po leżącą na podłodze skórzaną kurtkę i z kieszeni wyciągnął małą paczuszkę przewiązaną bladoróżową kokardką. – W środku są wszystkie moje listy do ciebie. Najpierw wysłałem je mailem, a potem odręcznie przepisałem. Papeterię i koperty kupiłem u ciebie w księgarni. Leontyna powiedziała, jak bardzo ci żal tych wszystkich listów, które nigdy nie zostaną naprawdę napisane i wysłane. Zatem teraz będziesz miała co ukrywać na strychu dla potomności… Madeleine po raz kolejny tego dnia zamilkła, nie mogąc znaleźć odpowiednich słów, i po raz kolejny poczuła pod powiekami łzy wzruszenia. Nie zamierzała ich wcale ukrywać. Przepełniało ją szczęście i te łzy były tego wyrazem. W duchu życzyła sobie, by tylko takich łez doświadczali i ona, i Michał, i ich dzieci. *** Kilka następnych dni minęło w szaleńczym pędzie. Wbrew obawom Magdy gospodarze przyjęli nagłe pojawienie się Michała z wyrozumiałością. − Cóż, kiedyś też byliśmy młodzi – odpowiedziała gospodyni, puszczając do swojego męża oczko. − Czasem nawet do tego wracamy – odparł, uśmiechając się pod wąsem. – A mieszkajcie sobie spokojnie. Nam to nie przeszkadza – dodał i na tym się skończyło. Madeleine opowiedziała Michałowi o wszystkim, co wydarzyło się w Paryżu, o tajemnicy dworu i splecionej historii Leontyny, paryskiego wuja i jej samej. Powiedziała też o telefonie Danki. − No i bądź tu człowieku mądry – bezradnie skwitował to ostatnie wyznanie Michał. – Chciałem to wszystko sam załatwić, wziąć całą odpowiedzialność na siebie, a potem przybyć z gotowym rozwiązaniem. A i tak wszystko za moimi plecami załatwiły baby! − No, no, tylko nie baby – prychnęła Madeleine z udawaną złością. – Tak naprawdę to jej słowa postawiły mnie do pionu i uświadomiły, jak wielką jestem szczęściarą.
− Skoro już wiesz, że Danka się wybudziła, to mogę ci też powiedzieć o formalnościach rozwodowych, bo te już trwają. Tak naprawdę to naszego związku nigdy nie było, więc rozwiązanie go też nie powinno stanowić kłopotu. Odwiedziłem znajomego prawnika i teraz wszystko już pójdzie szybko. W październiku na pewno będziemy mogli wziąć ślub, więc wszystko będzie tak, jak początkowo planowaliśmy. A teraz dość gadania. Trzeba brać się do roboty. O ile oczywiście chcesz zobaczyć, jak ten dwór wygląda za tymi wszystkimi chwastami. I rzeczywiście Michał ciął, wyrywał i wyrąbywał, aż w końcu dwór pokazał swoje oblicze. Dom ze schodami prowadzącymi na piętro, z tajemniczo wyglądającymi, zakurzonymi okienkami strychowymi, pozbawiony krzaków i chaszczy, wydawał się odmieniony. Jakby odetchnął i się wyprostował, jakby wstąpiło w niego nowe życie. Jak okazało się w środku, Bogumił nie przesadził, opowiadając o poprzednim właścicielu. Szaleniec, poszukując wyimaginowanego skarbu, zerwał nawet podłogi, rozbił kaflowe piece, zaglądał pod drewniane progi. Magda, patrząc na rozmiary zniszczeń i barbarzyństwo, jakie się tutaj dokonało, czuła rozpacz i wściekłość jednocześnie. − Nie rozumiem, po prostu nie rozumiem – powiedziała do Michała, obchodząc dom dookoła i wspinając się po schodach na górę. − A co tu jest do zrozumienia? – Wzruszył ramionami. – To fanatyk opętany myślą o bogactwie. Dzięki Bogu, zrujnował jedynie dom, a nie zaczął zabijać. − Tego nigdy nie możesz być pewien. Zresztą to, czego tu dokonał, to też morderstwo! Takich ludzi powinno się ubezwłasnowolniać, a potem leczyć. Albo przynajmniej dożywotnio zamykać w więzieniu. − Więzienia już bez takich świrów są przepełnione – odparł Michał, siłując się z drzwiami od strychu. – Zacięły się skurkowane… − Może są zamknięte na klucz? − Nie, zaklinowały się – wymruczał, napierając na nie coraz mocniej. W rezultacie, gdy puściły, wpadł z rozpędem do środka. − Dobrze, że podłoga nie jest dziurawa. Jeszcze byś przeleciał i dopiero by było – powiedziała, wchodząc za nim i rozglądając się po zakurzonym wnętrzu. Stało tam trochę starych mebli, szafa bez połówki drzwi, koślawy stolik i fotel z wybebeszonym siedziskiem. − Ciekawe, czy to też dzieło tego wariata. – Skrzywiła się Magda, patrząc na dramatycznie sterczące z mebla sprężyny. − Nie zdziwiłbym się. – Pokiwał głową Michał i przesunął fotel, robiąc przejście w głąb pomieszczenia. – Zobacz, tam jest jakaś skrzynia.
Pod ścianą stał ogromny kufer, na którym piętrzyły się resztki po starych ramach i poszarzałe od kurzu deski. Kiedy Michał zaczął je zdejmować, nagle cała ta sterta zwaliła się na podłogę z wielkim hukiem. Madeleine poczuła, jak włoski na karku stają jej dęba. − Cholera jasna! To drewniane draństwo spadło mi na stopę! Gdyby nie grube robocze buty, miałbym połamane palce! A tak w ogóle co to jest? – zapytał, podnosząc drewniany przedmiot. − Wygląda… Poczekaj, pokaż do światła – powiedziała, podchodząc do okienka. – Tak, to klęcznik. Stareńki. Ten nawiedzony dziad musiał go chyba przeoczyć – dodała i w tym samym momencie klęcznik wymsknął im się z rąk i gruchnął o podłogę. − On chyba jest obdarzony własnym życiem i wolą – skomentował Michał. – Może dlatego ocalał – dodał, stawiając go w odpowiedniej pozycji. – Chyba powinien tak stać. − Dokładnie. Tu się klęczało. – Madeleine nachyliła się i przyjrzała klęcznikowi wnikliwiej. – Zobacz, tu się oderwał kawałek… I chyba coś stamtąd wystaje. − Pewnie od tego upadku drewno pękło… Nie, czekaj, masz rację. W środku jest coś dziwnego. Michał podważył obluzowaną deskę i ich oczom ukazała się przybrudzona, zakurzona gazetowa płachta. Magda odwinęła ją drżącymi rękami i wydobyła ze środka ciężki, misternie rzeźbiony wisior – sekretnik. Nacisnęła blokadkę i wieczko otworzyło się, ukazując w środku strzępek materiału. − Co to może być? – wyszeptała zdumiona. – Może to fragment koszuli ukochanego? A ja myślałam, że w takich wisiorach nosiło się zdjęcie albo kosmyk włosów. − O ile moja zdolność kojarzenia faktów wciąż jest dobra, to tu masz odpowiedź. – Michał podał jej trzymaną w ręku gazetę i przysiadł na podłodze. – Trzymasz w rękach prawdziwy skarb. I to nie o sam srebrny sekretnik chodzi… Madeleine wzięła od niego zadrukowane karty. Był to numer krakowskiej gazety „Czas” z 22 czerwca 1860 roku. − Przeczytaj tutaj. – Palcem wskazał jej wybrany fragment i oświetlił gazetę latarką. – Dokładnie ten fragment. Tłumy łowią każdy wyraz księdza, jakiemi streszczał życie zmarłej, chociaż nazbyt ogólnie lecz kiedy chciał już zakończyć słowami, że zmarła Katarzyna była wdową po pułkowniku wojsk polskich, z tysiąca piersi powstał jeden głośny okrzyk przeczenia, „nie po pułkowniku, lecz po jenerale”. Pobladł i zamilkł mówca a trumnę zaczęto spuszczać do grobu. Podtenczas rzucił się do niej wszystek lud, rozrywając krańce sukni, wystające z za trumny, wszystkie jej ruchome ozdoby zdarł na szczątki, chował przy sercu, aby unieść z cmentarza choć tę jedyną pamiątkę. Zdawało się, jakby nie ciało żony Sowińskiego, lecz razem pamięć jej męża spuszczono do grobu…
Magda oderwała się od lektury i podniosła pełne zdumienia spojrzenie na Michała. − A więc naprawdę znaleźliśmy skarb – wyszeptała. – I nie trzeba było zdzierać podłóg ani demolować całego domu. Ciekawe, kto to tutaj schował i do kogo należał ten wisior.
− Do kogoś, komu zależało, by pamięć o tym wydarzeniu nigdy nie zaginęła. I raczej, sądząc po tym, gdzie trzymano materiał, odpowiedzialna za to jest kobieta. Ciekawe, co powiedziałby ten fanatyczny poszukiwacz skarbów na widok kawałka papieru i srebrnego wisiorka. − Pewnie by się rozczarował, bo to nie diamenty ani złoto. Przynajmniej nie dla niego – powiedziała Madeleine w zamyśleniu. – Ale wiesz, nie sądzę, by on to w ogóle znalazł, nawet gdyby rozebrał ten dom na części. Może głupio to zabrzmi, lecz coś mi mówi, że to jest podarunek dworu dla nas. To dom uznał nas za godnych zaufania i zdradził nam strzeżoną do tej pory tajemnicę. Pamiętałeś w ogóle o kimś takim jak generałowa Sowińska? − Nie bardzo – przyznał Michał. – Niby uczyłem się o niej w szkole, ale teraz na pewno nie zapomnę. Chodźmy stąd – dodał, słysząc na schodach dziwne skrzypnięcie. – Nie wiem dlaczego, ale poczułem się nieswojo. A ty mi tu jeszcze wyskakujesz z domem, który ma własną wolę… − Bo ma – odparła Magda z przekonaniem. – Nie musisz się jednak bać. Jest naszym przyjacielem – powiedziała i przezornie zamilkła. Z lekkim wahaniem zamknęła sekretnik i zawiesiła wisior na szyi. Ułożył się miękko pod jej bluzką, wtulił się w nią. Pasował. Wychodząc ze strychu, Magda obejrzała się za siebie. Nie mogła pozbyć się wrażenia, że dom odetchnął z ulgą. Jakby wywiązał się z dawno danej obietnicy. *** Następnego dnia była niedziela i Magda postanowiła spróbować porozmawiać z dziewczyną, o której wspominali gospodarze. W kościele trwała wieczorna msza, gdy przekroczyła starą cmentarną bramę i odnalazła interesujący ją grób. Zapadał już zmierzch, kiedy dziewczyna pojawiła się koło grobowca dawnych właścicieli majątku. Madeleine nie mogła oderwać od niej wzroku. Spodziewała się jakiejś zwykłej szarej myszki z warkoczem spadającym skromnie na ramiona, tymczasem ujrzała piękność. Ciemnorude loki spadały gęstą kaskadą na ramiona dziewczyny, a zielone oczy aż lśniły. Matko, ona wygląda jak czarownica! – pomyślała z podziwem, przyglądając się nieznajomej. – Tak wypłynęła z odchodzącego dnia… Tak nierzeczywiście. Na widok Magdy siedzącej na ławeczce przybyła nie okazała najmniejszego zdumienia. Podeszła i bez słowa zapaliła znicze, a potem jakby nigdy nic przysiadła obok. − Cieszę się, że panią spotkałam – zaczęła Madeleine przyciszonym głosem. – Moi gospodarze wspomnieli, iż to pani opiekuje się tym grobowcem. Chciałam podziękować. − Nie ma za co. – Spojrzała jej prosto w oczy. – U nas w rodzinie to już tradycja. Oprócz naszych grobów pielęgnujemy też ten. To trochę taka nasza rodzina, choć nikt nie wie, jak to dokładnie było. Pilnie strzeżona tajemnica rodzinna. Ale jak to zwykle z sekretami bywa, pojawiały się jakieś przecieki, pogłoski. Choć teraz to już nie wiadomo, gdzie kończy się prawda, a zaczyna opowieść zmodyfikowana
przez czas i języki ludzkie. − Może się przedstawię, bo nie ukrywam, iż chciałabym panią podpytać o to i owo, a czułabym się bardziej ośmielona, gdybyśmy się znały… − Wiem, kim pani jest – przerwała jej dziewczyna, odrzucając na plecy wpadające do oczu włosy. – Nowa właścicielka dworu, pani Magdalena. Pani przyjazd jest jedną z większych sensacji. − No proszę. Nie sądziłam, że aż tak szybko to się rozejdzie. A mogę zapytać o pani imię? − Sabina – odpowiedziała i wpatrzyła się w migający płomyk znicza. − Rzadkie imię. – Madeleine podążyła za jej spojrzeniem. − Nie u nas w rodzinie. Pierwsza dziewczynka w każdym pokoleniu dostaje na imię Sabina. To po mojej prapra i tak dalej babce. Z nią zresztą związany jest ten sekret, o którym pani wspominałam. Ponoć wychowywała się w tym dworze. Traktowano ją jak córkę. A potem musiała uciekać i się ukrywać. To wydarzyło się po powstaniu styczniowym, kiedy we dworze ponoć doszło do strasznej masakry. Cudem zbiegła, a gdy odnalazł ją jej ukochany, ukrywał się razem z nią, a potem ożenił. Mieszkali w tym samym miejscu, gdzie ja teraz mieszkam, choć oczywiście to już nie ten dom. Wtedy podobno stała tam odosobniona chata pod lasem, gdzie nawet diabeł się nie zapuszczał. Według legend mieszkała tam czarownica… − I pani w to wierzy? – zapytała Madeleine, usiłując nie uronić ani słówka. − Nie ma nic bardziej płynnego niż wiara – mruknęła. – A o czarownicach tutaj w kółko się słyszy. Podobno dawniej na Łyścu odbywały się sabaty, a teraz proszę – klasztor na Świętym Krzyżu. O czarownicach szepcze się po kątach, jakby chyłkiem, ale się o nich nie zapomina. Powinna pani tu przyjechać na wigilię świętego Jana – uśmiechnęła się nieznacznie. − Tak, słyszałam o tym. Przepraszam, że wypytuję, ale pani wie o wiele więcej niż ja… − Proszę pytać. – Machnęła ręką nieznajoma. Miała długie smukłe palce i szczupłe dłonie. − Dostałam ten dwór zupełnie niespodziewanie. Może to brzmi dziwnie, lecz dopiero co dowiedziałam się o jego istnieniu i chciałabym wiedzieć jak najwięcej, a nikt nie umie powiedzieć mi nic konkretnego. − Bo jest pani nowa. Nowym się nie ufa – wyjaśniła dziewczyna. – A co konkretnie panią interesuje? − Nie wiem, może trochę historii związanej z tworzącymi go ludźmi? Ktoś w końcu go zbudował, mieszkał tu, sadził w parku drzewa. Takie rzeczy pomogłyby mi – zerknęła na Sabinę, zastanawiając się, czy może użyć takiego zwrotu – oswoić dom i poznać jego radości i smutki – zaryzykowała, ale dobrze zrobiła, bo dziewczyna spojrzała na nią z sympatią. − Widzi pani ten grobowiec? – zapytała. – Jeśli pani spojrzy na wyryte daty narodzin i śmierci,
zobaczy, że spoczywa tu kilkoro dzieci. To historia nierozerwalnie związana z tym miejscem. Ten dwór, który pani odziedziczyła i który przetrwał, to stary budynek. Potem jeden z dziedziców chciał godnie powitać młodą żonę i wybudował dla niej nowy dom. Podobno przeklęty. Wszystkie dzieci w nim umierały i nikt nie wiedział dlaczego, więc tłumaczono to przekleństwem. A wyjaśnienie okazało się proste. – Sabina zaczęła snuć swoją opowieść, a zasłuchana Madeleine poczuła się, jakby przeniosła się w czasie. – W Chybicach w czasach pogańskich istniał święty gaj ze świętymi dębami. Prawdopodobnie zachodzili do niego pielgrzymi wędrujący na Łysicę. Tutaj mogli odpowiednio się wyciszyć, przygotować duchowo i pomodlić do boga Peruna, czyli Dębowca. Być może składano tu nawet krwawe ofiary ze zwierząt, a wcześniej może i z ludzi. Przez wiele lat krzewiący nową wiarę bracia ze Świętego Krzyża i inni duchowni nie mogli sobie poradzić z wyznawcami Peruna. W końcu zaczęto działać siłą. Wycięto święte drzewa, by położyć kres pogańskim obyczajom, a stół ofiarny rozbito, ale i to nie pomogło. Wybudowano więc kościół z urwiskami z trzech stron. Teren, gdzie dziś znajdują się park i dwór, stawy, dawne trojaki, stanowił część gaju, miejsce kultu, gdzie spierały się dobre i złe moce. Te drugie były zawsze pod kontrolą kapłanów, jednak gdy ich zabrakło, zostały tylko niedobitki świętych drzew i unosząca się wokół nich aura, nad którą nikt już nie umiał panować. Jednak stary dwór stał w dobrym miejscu. Tam do tej pory promienieje ciepło, można naładować akumulatory. Dopiero nowy naruszył kruchą równowagę, bo stanął ponoć na dawnym cmentarzysku. Zło się ujawniło, żadne nowe życie w zbezczeszczonym miejscu nie mogło się uchować. Nie mam pojęcia, czemu na powrót zamieszkano w starym dworze, a nowy z czasem zburzono. Teraz nie ma po nim śladu – zakończyła Sabina, budząc się z zamyślenia. − Niesamowita historia! Aż mi dreszcze po plecach przeszły – wyszeptała Magda, ze zgrozą popatrując na grobowiec. – Skąd ty, to znaczy pani to wszystko wie? − Mów mi Sabina – uśmiechnęła się. – Wiem, bo jestem nauczycielką i pasjonatką historii w jednym. Szczególnie interesuje mnie ten rejon i sam dwór, bo możliwe, że ta pierwsza Sabina w naszej rodzinie tam właśnie się wychowywała. Wspominałam ci o tym wcześniej. − Tak, ale czemu w takim razie jej nie szukano? – zapytała ostrożnie, mając świeżo w pamięci historię o zaginionej bliźniaczce. To wszystko niby do siebie pasowało, a jednak miało sporo luk. − Nie wiem. W tej historii więcej jest dziur niż pełnych fragmentów – odpowiedziała dziewczyna, co tylko utwierdziło Magdę w przekonaniu, że cokolwiek wtedy się stało, pozostanie niewyjaśnione. Zbyt wiele czasu upłynęło, a ludzie, którzy mogli cokolwiek o tej sprawie opowiedzieć, dawno już odeszli. I chyba trzeba się z tym pogodzić. Pewna część historii na zawsze miała zaginąć. Być może po to, by przyszłe pokolenia mogły budować swoją bez poczucia winy, strachu i niepewności. Pogrążona w myślach Madeleine nie zauważyła nawet, gdy zmrok zamienił się w ciemną noc. Wzdrygnęła się,
kiedy uświadomiła sobie, gdzie jest. Po tych wszystkich opowieściach stanowczo wolałaby nie przebywać po zmroku na cmentarzu. Zanim razem z Sabiną dotarły do bramy cmentarnej, zaproponowała, by nazajutrz udały się razem do dworu, a potem pożegnały się i każda poszła w swoją stronę. Dziwne – pomyślała Magda, oglądając się w ślad za odchodzącą dziewczyną. – Być może ona jest moją krewną, rodziną Leontyny. Może jej pra, pra, pra coś tam to zaginiona siostra, córka, której nigdy nie odnalazła Basia. Jak głęboka musiała być jej miłość do dzieci, skoro już nigdy nie otrząsnęła się po ich stracie. – Nagle sama poczuła ogromną tęsknotę za mamą, Anią, Marcysią i Franiem. – Muszę koniecznie do nich jeszcze dziś zadzwonić – postanowiła, idąc spiesznie w kierunku gospodarstwa. W oknie świeciło się światło. To Michał na nią czeka. I to przeświadczenie napełniło ją spokojem i poczuciem bezpieczeństwa. Była szczęśliwa. Nie musiała rozwiązać wszystkich zagadek z przeszłości, ale z całą pewnością musiała zatroszczyć się o przyszłość. A tym razem z rodzicami, Michałem i dziećmi na pewno sobie poradzą. A stary dwór… Cóż, stała się za niego odpowiedzialna. Nie mogła pozostawić go samemu sobie. Tyle w nim przetoczyło się historii, tyle radości i smutków, marzeń i nadziei zawierały stare modrzewiowe ściany. A ani marzeń, ani nadziei nie można nikomu odbierać. Zostać tu też nie mogła, lecz nagle poczuła niezbitą pewność, że wszystko dobrze się ułoży. Tylko trzeba dać czasowi czas. A marzeniom i nadziejom pozwolić się ziścić. *** Tymczasem stary dwór stał i pozwalał otulać się ciepłej czerwcowej nocy. Słuchał trzepoczących się w koronach drzew ptaków, pohukiwań sowy, chrobotania polnych myszy. Lipy grały swoją odwieczną zieloną melodię, niezrozumiałą dla ludzkich uszu, ale doskonale znaną modrzewiowym ścianom. Opowiadały o zabawach dzieci, o wędrownym dziadzie, starej zielarce. O pierwszych miłościach i łzach, marzeniach i rozpaczy. O nadchodzącym końcu i okrucieństwie. I o nowych początkach. Bo ani one, ani stary dwór nigdy nie straciły nadziei na lepsze jutro. A teraz zyskały pewność, że ono właśnie nadchodzi. Modrzewiowy dwór odetchnął uspokojony.
1 Lamus – fragment z Encyklopedii staropolskiej autorstwa Zygmunta Glogera: „Przy dworach i dworkach szlacheckich budowano zazwyczaj lamusy drewniane, czasem dachówką lub gontami, częściej strzechą słomianą pokryte, służące przeważnie do przechowywania wędlin, zapasów śpiżarnianych, narzędzi wszelakich, siodeł, rzemieni itd. Lamusy takie miewały podsienia i bardzo często pięterka, gdzie lokowana była w porze letniej młodzież, przybywająca na wakacje”.
PODZIĘKOWANIA To już moja dziewiąta powieść, która trafiła w Wasze ręce. Jej tytuł odzwierciedla również wszystko to, co działo się przez ostatnie lata w mojej duszy. Dużo tam było i marzeń, i nadziei. Nie spełniłyby się, gdyby nie Wy – moi Czytelnicy. Jesteście dla mnie nieustającą inspiracją. Dziękuję Wam z całego serca. Dziękuję również pani redaktor Ani Rucińskiej. Za wsparcie, zrozumienie, przyjaźń, przywoływanie do porządku, długie rozmowy, w których uspokajała i pomagała rozwiązywać najtrudniejsze dylematy. Za cierpliwość i wiele cennych uwag. Chciałabym również złożyć podziękowania na ręce wszystkich, którzy pracowali nad Nadziejami i marzeniami. Karolino, Kasiu, Mirelo, Ewo, Basiu – bez Was zginęłabym w odmętach skomplikowanego wydawniczego świata. Krysi Mirek i Reni Kosin – za to, że zawsze mogłam zadzwonić, wygadać się, poradzić. Za stawianie do pionu, wspólny śmiech, rozwiewane wątpliwości i długie godziny rozmów. Za wsparcie i zrozumienie. Idze i Błażejowi Rawickim – dziękuję Wam, że zechcieliście podzielić się ze mną nie tylko opowieścią o Waszym dworze, dzięki czemu zostali powołani do życia Janusz i Basia, ale też za Waszą przyjaźń, zaangażowanie i to, że mogłam razem z Wami pić kawę, spoglądając na Święty Krzyż. Za to, że mogłam słuchać szumu tych samych wiekowych lip, które szumiały bohaterom mojej powieści. Igo, za przyjaźń, wsparcie i serce – dziękuję Ci! Błażeju, bez Ciebie i szczegółowego opracowania historii Chybic powieść nie tchnęłaby pięknem, nostalgią i autentycznością. Dziękuję również za piękny dziadowski kostur J. Coś takiego to tylko u Was i od Was! Iwonie i Tomkowi Wronikowskim – za przechowywanie Tyśka, za pogodę ducha. Za historię o dziadzie, która zainspirowała mnie do tego stopnia, że bez dziada wędrownego nie mogło się obyć. Za degustowanie nalewek i wspólne letnie wyprawy. Jesteście niesamowici. Adamowi Wysockiemu – za wiarę, za wsparcie, za mądrość. Adasiu, jesteś jedyny i nieoceniony! Kubusiu – za pierwsze czytanie, za słowa uznania i krytyki, za to, że jesteś, trwasz, kochasz i sprawiasz, że mój świat jest ciepły i bezpieczny. Za to, że dzięki Tobie każdy nadchodzący dzień jest piękniejszy od poprzedniego. Dziękuję. Zuzanko – za udostępnianie pokoju, opiekę nad bratem, za to że jesteś najlepszą i najczulszą córeczką na całym świecie. Tymusiu – za uściski, za donoszenie herbaty, za buziaki. Za to, że jesteś moim najlepszym synkiem. Dziękuję Wam wszystkim pięknie!
Spis treści Karta tytułowa Malownicze, marzec, teraz Malownicze, maj, teraz Czerwiec, Paryż Koniec czerwca 1843 roku Koniec lipca 1843 roku Początek września 1843 roku Koniec września 1843 roku Początek czerwca 1844 roku Ostatni dzień października 1854 roku 1 listopada 1854 roku Początek czerwca 1860 roku 25 czerwca 1860 roku Listopad 1862 roku Styczeń 1863 roku Koniec grudnia 1863 roku Chybice, czerwiec, teraz Podziękowania Karta redakcyjna
Projekt okładki Agnieszka Kucharz-Gulis Fotografia na okładce © Zero Creatives/Cultura/Getty Images Fotografia na pocztówce na skrzydełku © Depositphotos/simonalvinge Opieka redakcyjna Anna Rucińska Redakcja Karolina Macios Korekta Barbara Gąsiorowska Katarzyna Onderka
Copyright © by Magdalena Kordel © Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2016
ISBN 978-83-240-4322-4
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail:
[email protected]
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com