1 2 Spis Treści PROLOG str. 3 Rozdział 15 str. 123 Rozdział 1 str. 4 Rozdział 16 str. 127 Rozdział 2 str. 11 Rozdział 17 str. 133 Rozdział 3 str. 18 R...
7 downloads
21 Views
2MB Size
1
Wszystkie tłumaczenia w całości należą do autorów książek jako ich prawa autorskie, tłumaczenie jest tylko i wyłącznie materiałem marketingowym służącym do promocji twórczości danego autora. Ponadto wszystkie tłumaczenia nie służą uzyskiwaniu korzyści materialnych, a co za tym idzie każda osoba, wykorzystująca treść tłumaczenia w celu innym niż marketingowym, łamie prawo.
Spis Treści PROLOG
str. 3
Rozdział 15
str. 123
Rozdział 1
str. 4
Rozdział 16
str. 127
Rozdział 2
str. 11
Rozdział 17
str. 133
Rozdział 3
str. 18
Rozdział 18
str. 135
Rozdział 4
str. 26
Rozdział 19
str. 142
Rozdział 5
str. 36
Rozdział 20
str. 147
Rozdział 6
str. 43
Rozdział 21
str. 155
Rozdział 7
str. 54
Rozdział 22
str. 160
Rozdział 8
str. 65
Rozdział 23
str. 164
Rozdział 9
str. 70
Rozdział 24
str. 174
Rozdział 10
str. 82
Rozdział 25
str. 182
Rozdział 11
str. 88
Rozdział 26
str. 186
Rozdział 12
str. 101
Rozdział 27
str. 190
Rozdział 13
str. 112
Rozdział 28
str. 195
Rozdział 14
str. 115
Rozdział 29
str. 202
Rozdział 30
str. 208
tłumaczenie: niux1 korekta: Ika_MS (r.116) klaudiaaa90 (r.20-30) 2
PROLOG Zakład Psychiatryczny Oak Hill, rok 1958 Gdyby te ściany potrafiły mówić, ciekawe, co by mi powiedziały. Ciekawe, czy powiedziałyby mi, że jestem szalona w sposób dający się potwierdzić. Że te pigułki, które codziennie wpychają mi do gardła, są trucizną. Że nie potrzebuję tego pokoju z wyściełanymi, pikowanymi ścianami, kaftanami bezpieczeństwa, metalowymi ogranicznikami, zakratowanymi oknami i zapuszkowanymi snami. Że może nie jestem tak szalona, jak wszyscy uważają. Nie… Nie dbam o to, co mówi mi personel. Ja. Nie. Jestem. Szalona. To po prostu niedorzeczne. Śmieszne. Toczy się we mnie wewnętrzna walka na przeciąganie liny między tym, co jest prawdziwe, a tym, co nie jest. Może oszukuję samą siebie, a może te pigułki, którymi karmią mnie na siłę dzień po dniu, sprawiają, że zaczynam mieć urojenia. Gdybym nie była szalona, to by mnie tu nie zamknęli. Nie wrzeszczałabym gwałtowanie w środku nocy. Personel nie pędziłby w popłochu korytarzem, ze strzykawkami wypełnionymi robiącymi z mózgu papkę środkami, by uciszyć moje przeraźliwe krzyki i wyczyścić mi pamięć. Ale bezustannie powtarzam sobie, że nie jestem szalona. Że to, co wciąż powtarzają mi pracownicy zakładu, to totalne bzdury. Nie, nie jestem szalona. Ale gdybym nie była, to by mnie tutaj nie było, prawda? Więc może… Jestem.
3
Rozdział 1 Pamiętam moją pierwszą noc tutaj. Pamiętam migoczące na suficie światła, które przypomniały mi lampy-pułapki do zabijania insektów. Pamiętam pozbawiającą złudzeń atmosferę rozchodzącą się od przyćmionych świateł tańczących po neutralnych w barwie ścianach. A bardziej niż cokolwiek innego pamiętam sposób, w jaki mnie tutaj przywlekli. Dwóch sanitariuszy, ubranych od stóp do głów w biel, którzy ściskając moje łokcie, eskortowali mnie wzdłuż zaciemnionego korytarza, bosą i szlochającą. Brud i krew oblepiały moje loki koloru nocy i utytłały brzegi limonkowozielonej sukienki. Wrzeszczałam w histerii. Płakałam z oddaniem. I kopałam z przekonaniem. Zaprowadzili mnie do strefy sanitarnej, zdarli ze mnie ubranie, zlali wodą ze szlaucha jak świnię przed wysłaniem do rzeźni. Kostka mydła trzasnęła mnie w bok głowy, kiedy sanitariusz cisnął nią we mnie i powiedział, że mam się umyć. Byłam zbyt wystraszona, by zrobić cokolwiek. Zbyt wystraszona, by się ruszyć. Więc siedziałam tam przez pięć minut, szlochając tak mocno, że ledwo mogłam oddychać, podczas gdy moje nogi i ramiona drżały od spazmów. W końcu zniecierpliwiony i zły sanitariusz podszedł do mnie ciężkim krokiem i sam mnie umył. Nigdy nie czułam się bardziej zrozpaczona, bardziej żałosna i sprofanowana w tak okropny sposób.
4
Po siedmiominutowym prysznicu, nie pozwalając mi wyschnąć, przylepili szpitalną koszulę do mojego mokrego ciała i zaprowadzili do sali. Drżałam z zimna, szczękałam zębami i wtłaczałam ciepło z powrotem w swe ciało, pocierając się rękami. Poczułam mdłości i przełknęłam wymioty przesuwające się po tylnej ścianie gardła. Patrzyłam otępiałym wzrokiem wprost przed siebie, niezdolna do koncentracji. Pamiętam moje myśli: Jeśli zabijają tutaj ludzi, to mam nadzieję, że wkrótce mnie zabiją. Umieścili mnie w izolatce. Małym pokoju o kształcie pudełka na buty, z wyściełanymi ścianami. Zapięli mnie w kaftan. Walczyłam z ograniczeniami. Wołałam o pomoc. Kopnęłam jednego z sanitariuszy w szczękę.
Jesteś niebezpieczna dla siebie i innych, powiedzieli. To dla twojego własnego dobra, twojego bezpieczeństwa, powiedzieli. To była pierwsza rzecz, jakiej się nauczyłam po przybyciu do Zakładu dla Psychicznie Chorych Oak Hill; kiedy wszyscy myślą, że jesteś szalony, nikt nie będzie cię słuchał. Albo zrobią z ciebie swoją własną poduszeczkę na igły i wypełnią twoje żyły jakimś lekiem uspokajającym, którego używa się dla koni. Tamtej nocy, mojej pierwszej nocy tutaj, trzęsłam się do rana. Zwinięta w piłkę na mojej małej pryczy, szlochałam mocniej niż kiedykolwiek wcześniej. Zabawna rzecz; nie przestałam od tego czasu. Trzy tygodnie. Minęły trzy tygodnie. A ja wciąż nie wiem, dlaczego tu jestem. Co takiego zrobiłam, że skończyłam w tym miejscu? Zadaję sobie to pytanie po wielokroć każdego dnia i nigdy nie udaje mi się znaleźć odpowiedzi. Czasami słyszę znajomy głos w mojej głowie.
5
Głos taty. ‘Masz się trzymać z dala od jej głowy, ty mały skurwielu’. ‘Masz się
trzymać z dala od jej łóżka, ty mały skurwielu’. Ale kto jest tym małym skurwielem, o którym mówi? Mój ojciec
był
złym
człowiekiem.
Kumplował
się
z
Jimmym,
Jackiem
i Meksykaninem o imieniu Jose1. Lubił popijać ze swoimi trzema najlepszymi przyjaciółmi. Czasami nawet zdarzało mu się razem z nimi urżnąć do nieprzytomności. Niekiedy bywał miły; zazwyczaj gdy jego kolegów nie było w pobliżu. Czasami nawet pozwalał mi wierzyć, że mnie kochał. Tak myślę. Kiedy byłam mała, tatuś bujał mnie na huśtawce z opony, którą dla mnie zrobił. Powiedziałam mu, jak bardzo chciałabym być ptaszkiem, kanarkiem, ponieważ kanarki są śliczne i żółte, i mają piękne śpiewne głosy. Mamusia była w pobliżu i uważała za zabawne, że mówiłam o kanarkach.
‘I gdzie byś poleciała, moja ptaszynko’ – mawiała, całując mnie w głowę i chichocząc. Wtedy jej odpowiadałam: – Poleciałabym do księżyca. – Mama, tata i ja śmialiśmy się. Byliśmy szczęśliwą rodziną. Aż do pewnego dnia, kiedy obudziłam się, a mama zniknęła. I tata już nigdy nie był taki sam. Czasami jego przyjaciele przychodzili z nim do domu, a po jakimś czasie przychodzili z nim do domu codziennie. A ja codziennie zadawałam sobie pytanie, gdzie odszedł mój dawny tatuś, i myślałam, jak bardzo chciałabym, żeby wrócił. Ale już nigdy nie zobaczyłam mojego dawnego taty. Zostawił mnie, tak jak mama. Nie lubiłam mojego nowego taty. Kiedyś spojrzałam na niego, tak po prostu, obdarzając go smutnym spojrzeniem, ze łzami błyszczącymi w moich fiołkowych oczach. Popatrzył na mnie i przez chwilę wydawało mi się, że widzę przebłysk mojego 1
http://spf.fotolog.com/photo/47/35/124/_priest_leandro/1205118471_f.jpg
6
dawnego taty. Wstał ze swojego rozkładanego fotela, zbliżył się i spojrzał na mnie z góry zmrużonymi oczami. Otworzyłam usta, by powiedzieć mu, jak bardzo go kochałam i że tęsknię za moim dawnym tatusiem, a on powiedział: ‘Wyglądasz
dokładnie jak ta dziwka będąca twoją matką’. A potem uderzył mnie w twarz. Takie traktowanie miało miejsce przez następnych osiem lat, ale nauczyłam się być cicho, żyć sama ze sobą. Nauczyłam się trzymać z dala od ojczulka i słuchać go. Bo wiedziałam, co się stanie, jeśli tego nie zrobię. Pewnej nocy przyjaciele tatulka spili się, a on stawał się coraz bardziej rozdrażniony. Miał ich już dość jak na jedną noc. Czasami koledzy namawiali go do robienia szalonych rzeczy. Tamtej nocy - nocy, której mnie tutaj przywieźli – ojczulek wyciągnął swoją strzelbę, wycelował, po czym… BANG! Wtedy wszystko pociemniało i zaczęły się wrzaski. Ciężkie kroki zagłuszające moje krzyki. Próbowałam sobie powiedzieć, żeby przestać krzyczeć, ale to było tak, jakby mój rozum i emocje toczyły ze sobą wojnę. Nim się zorientowałam, drzwi do mojej sali się otworzyły. Cztery osoby. Są tam cztery osoby, które zbliżają się do mnie, ostrożnie rozkładając ramiona, jakbym była jakąś dziką, drapieżną bestią potrzebującą schwytania. Cztery osoby. Nie mam do obrony nic poza dwoma rękami, dwoma nogami i bystrym umysłem. Ale czworo na jednego? Jestem w poważnym osłabieniu liczebnym. To jest bitwa i zanosi się na moją przegraną. Mimo iż wiem, że zostanę pokonana, wybucha we mnie determinacja. Nigdy nie byłam typem, który poddawał się bez walki. Może właśnie dlatego przez osiem ostatnich lat pozwalałam ojcu katować mnie niemal na śmierć. Nigdy nie chciałam dać
7
mu satysfakcji, tej wiedzy, że za każdym razem, gdy jego pięść weszła w kontakt z moją szczęką, psychicznie nie mógł mnie złamać. Zerwałam się z łóżka, ruszając pędem w stronę drzwi. Machające ręce pochłonęły mnie i złapały w sieć stanowczości, po czym ponownie zawlekły na pryczę. Miotając ramionami, przywaliłam pielęgniarce tyłem dłoni, zrywając jej czepek z głowy, gdy chwyciła zaokrąglony kołnierz mojej koszuli, na moment skutecznie odcinając mi dopływ powietrza. - Przytrzymajcie ją! – Na polecenie lekarza przysadzista pielęgniarka wbiła swoje kolano w mój krzyż i docisnęła.
Nie! Nie trzymajcie mnie! Puśćcie mnie! To nie jest miejsce dla mnie! - Nie! – Mój głos jest chrapliwy i surowy, i suchy, pełny skumulowanego strachu i gniewu. – Nie! – Staram się walnąć tego kogoś za mną, ale dwóch sanitariuszy dociska moje ramiona do pryczy. Szamocząc się, próbuję uwolnić się z ich uchwytu, ale pielęgniarka z kolanem na moich plecach napiera na mnie całym ciężarem, wystrzeliwując dreszcze bólu wzdłuż mojego kręgosłupa i unieruchamiając mnie. - Uspokój się – mówi mój lekarz. Ma miękki, kojący, ale zabójczy głos. Zerkam przez pasma moich hebanowych włosów, obserwując słodki, słodki czyszczący umysł płyn tryskający z koniuszka igły jak fontanna. Narkotyk szepcze do mnie:
Zapomnij, kim jesteś. Zapomnij, gdzie jesteś. Zapomnij, dlaczego się tutaj znalazłaś. Zapomnij o wszystkim. Nie pozwolę im sprawić, bym zapomniała. Nie pozwolę, żeby mnie zobojętnili i zrobili ze mnie jednego ze swoich pustych robotów. Nie pozwolę. Nie pozwolę. Nie pozwolę. - Nie ruszaj się, Adelaide. Nie będzie bolało. Poczujesz tylko szczypnięcie.
8
Ale to szczypnięcie rozcieńczy wszystko. Wpadam w panikę, krzyczę głośniej, miotam się tak mocno, jak tylko mogę. Sanitariusze przede mną chwytają mocniej mój nadgarstek i tylko jednego z nich widzę wyraźnie przez strąki moich nieumytych włosów. Bujne czarne włosy, intensywnie błękitne oczy i złocista orzechowa skóra. Nie patrzy na mnie tak, jak gapi się ten pyzaty z jasnymi, szarymi włosami obok niego. Nie patrzy na mnie jak na wariatkę. Patrzy na mnie, jakby było mu mnie żal. Jakby chciał mnie zabrać z tego przygnębiającego więzienia i ukryć przed lekarzami z igłami i metronomami. Proszę, Błękitnooki. Uratuj mnie. Bądź mym księciem z bajki. Moim rycerzem w lśniącej zbroi. Uratuj mnie z płonącej wieży depresji, smutku i niedoli. Nie robi tego. Nie zrobi tego. Nie może. Igła wchodzi w moją skórę, a ja wydaję z siebie jęk. Narkotyk eksploduje w moich żyłach i przenika krwioobieg, pogrążając każdy narząd wewnątrz mnie w nocy. Otwieram szeroko oczy, zwalczając skutki leku, gdy ten toruje sobie drogę przez me ciało. Zaciskam prowokująco pięści, próbując znów krzyczeć, ale jestem zbyt słaba, zbyt zmęczona i zbyt owładnięta narkotykami, by wydać z siebie cokolwiek więcej poza ledwie słyszalnym jękiem. Słyszę lekarza. Mówi do członków personelu w sali: – Tylko zaczekajcie, aż zacznie w pełni działać. – Jego głos jest stłumiony, zanika w oddali, po chwili nie potrafię go już w ogóle dosłyszeć. Myślę, że moje drzwi się zamknęły. W moich uszach rozbrzmiewa dzwonienie, którego nie mogę odciąć. Na nadgarstku pojawia się ręka, która nie puszcza. Nim wyczerpanie zdoła przejąć kontrolę, unoszę wzrok. Błękitnooki stoi przy końcu łóżka. Uwalnia mój nadgarstek i splata swoje palce z moimi. Mrużę oczy, gdy środek uspokajający
9
rozmywa moją zdolność widzenia, zaczyna dekapitację mojego umysłu, po czym dostrzegam boleść w błękitnym spojrzeniu. Na powierzchni bólu tych dwóch niebieskich klejnotów jest coś znajomego. O Boże. O Boże. O Boże. Jak ja mogłam go zapomnieć? Jego, ze wszystkich ludzi. Jedyną osobę na całym świecie, która trzyma klucz do mojego serca. Jedyną osobę, która kiedykolwiek naprawdę mnie kochała. Potem przypominam sobie, że nakarmili mnie i naszprycowali tyloma środkami, że chyba tylko cudem nie zapomniałam, kim jestem. Zbieram siłę, by zabrzmieć spójnie. – Damien? Mówi coś bezgłośnie. Pięć słów. Pięć słów, które wydają się zbyt niemożliwe, by były prawdziwe. Pięć słów, które wsączają nadzieję do mojej duszy. Pięć słów. - Nie jesteś szalona. Kocham cię.
10
Rozdział 2 ~ PRZED ~ Delikatna bryza unosi się w mokrym czerwcowym powietrzu. Wilgoć zrasza pasma włosów zwisające z mojego luźnego kucyka i zwija w loki kosmyki
na
szyi.
Halka
uczepia
się
wilgotnego
ciała
i
choć
to
lepkie
i nieprzyjemne, jest mi z tym zaskakująco dobrze. Odrzucam głowę w tył, wsłuchując się w gwar świerszczy. Jest wczesny ranek, około 7:00, i jest tu kilkoro maruderów, którzy jeszcze nie poszli spać. Dźwięk uspokaja mnie, wypełnia moje uszy spokojem, którego nie zaznam nigdzie indziej poza moimi porannymi spacerami. Ojczulek wychodzi do pracy o 5:30. Nie wolno mi opuszczać domu, gdy on w nim jest, więc kiedy słyszę, jak frontowe drzwi zamykają się za nim, patrzę z okna, jak jego Rambler rocznik 1953 ciska ziemią i żwirem i płynie wzdłuż podjazdu. Od tej chwili mogę czuć się swobodnie. Od tej chwili cały strach, który wyrył we mnie, odparowuje. Cóż, nie na stałe. Ale przynajmniej mam jakieś dziewięć godzin spokoju. O 6:30 zaczynam spacer. Nie mam celu. Żadnej innej intencji poza tą, by
na kilka godzin wyrwać się
z więzienia, w którym żyję przez ostatnich osiem lat. Słyszałam, że niektórzy ludzie uważają spacerowanie za spokojną aktywność czy też nawet traktują to jako ćwiczenie.
11
Jestem zazdrosna o ludzi, którzy mają swobodę w dokonywaniu takiego wyboru.
Powinnam wybrać się na spacer? Iść do sklepu? Odchylam głowę do tyłu, pozwalając palącemu letniemu słońcu przypiec moje blade policzki. Przygnębiające westchnienie opuszcza moje usta. Proste, przyziemne wybory są darami, których nigdy nie otrzymam. Spaceruję, kiedy pada i kiedy świeci słońce. Niezależnie od tego, czy na zewnątrz jest gorąco, czy zimno. Mieszkamy w West Des Moines w stanie Iowa. Na geografii nauczyłam się, że nasz stan jest częścią tego, co określa się jako Środkowy Zachód. Zimowymi miesiącami robi się tutaj całkiem mroźno. I kiedy większość ludzi woli zostać w środku, opatulić się przy żarzącym kominku i sączyć gorącą czekoladę, ja nadal spaceruję. Czasami zastanawiam się, czy miałabym kiedykolwiek odwagę, by odejść i nigdy nie wrócić. Śmieję się do siebie za każdym razem, gdy o tym myślę. Gdzie bym poszła? Co bym robiła? Co w tych czasach mogłaby robić jakakolwiek kobieta bez pieniędzy i z niekompletną edukacją? Kończę szkołę średnią dopiero w przyszłym roku. Chciałabym znać odpowiedź na te pytania. Otaczają mnie mile pól uprawnych. Hektary własności. Pola pełne kukurydzy. Bale siana, zrolowane i wijące się po szeroko otwartych równinach. Dźwięk opon chrupiących po żwirze pulsuje w moich uszach i unoszę głowę, gdy jasnoczerwony kabriolet płynie obok mnie. Nie wiem za dużo o samochodach, ale widziałam w mieście kilka osób jeżdżących autami jak to. Słyszałam, jak nazywają to Cadillaciem. Znam chłopaka w aucie. Cóż, nie tak go znam, że znam; ale wiem o nim. Jego imię było na ustach kilku dziewczyn w liceum, do którego chodzę, i widziałam go kilka razy – jako że przez całe moje życie mieszka ze mną po sąsiedzku. Cóż, nie tak znów po sąsiedzku. Coś jakby z pół mili dalej, w sąsiednim budynku. Ale tak właśnie wygląda bliskie sąsiedztwo w tej okolicy.
12
Kiedy byłam mała, a mama wiozła mnie obok jego domu, myślałam, że to zamek. Mur z czerwonej cegły okalał pasującą do niego rezydencję z czerwonej cegły i zazwyczaj dopytywałam się mamy, czy mieszka tam księżniczka. – Nie – odpowiadała, chichocząc. – Dwaj przystojni książęta. Damien Allen. Nawet jeśli nie chodził do szkoły z resztą dzieciaków z okolicy – bo jego bogaci rodzice wysłali go do jakieś kosztownej szkoły z internatem – to nigdy nie powstrzymywało dziewcząt przez plotkowaniem o nim. Był w naszym miasteczku tak jakby celebrytą. Jego rodzice posiadali kilka fabryk opon, byli dziedzicami sporych majątków i mieli dwóch pięknych, wymarzonych synów. Kiedy ogłoszono zaręczyny starszego brata Damiena z jakąś bywalczynią nowojorskich salonów, przysięgam, że połowa dziewcząt popadła w żałobę. Ale to uczyniło z Damiena najbardziej pożądanego kawalera w miasteczku. Jesteśmy w tym samym wieku. Cóż, niemal w tym samym. Wiem, że on ma osiemnaście lat. Ja wciąż mam siedemnaście, ale za sześć miesięcy skończę osiemnaście. Urodziłam się tuż przed Bożym Narodzeniem. Na moich ustach pojawił się grymas i chciałam zastąpić go uśmiechem, ale przegrałam i wyszła mi jakaś niedorobiona mina. Myślę o mamie. Jak zwykła mówić: Adelaide, jesteś najlepszym
bożonarodzeniowym prezentem, jaki dostałam. Dużo myślę o mamie. To zawsze boli. Czasami wolałabym, żeby ojciec mnie uderzył, bo nawet jeśli siła uderzenia jego dłoni o mój policzek jest bolesna, to ten rodzaj bólu w końcu minie. Ból towarzyszący wspomnieniom o nieobecnej mamie - nie. Za każdym razem, gdy o niej myślę, ból zaczyna się od małego punktu na krawędzi mojego serca i po chwili rozprzestrzenia się, utwardza moje serce i pokrywa cały organ czernią. Robię wdech i wydech, łzy nabrzmiewają w moich oczach, udręka zbiera się w brzuchu. Powtarzam sobie, by myśleć o czymś innym. Powstrzymuję ochocze łzy przed wylaniem się z oczu, ale nie ma znaczenia, ile razy mówię sobie, by czegoś nie robić - funkcje mojego ciała nigdy nie są posłuszne wobec komend, jakie wykrzykuję do nich w mojej głowie.
13
Dwie łzy spływają wzdłuż moich policzków i zamykam oczy, unoszę głowę, pozwalając jasnemu, promiennemu słońcu osuszyć je. – Hej tam. Głęboki, gardłowy głos wysyła nerwową falę przez moje ciało. Szybko spoglądam w prawo, ocierając pozostałą wilgoć z moich oczu i kilka razy mrugając. Kilka zwisających łez spada na żwir i przełykam grubą warstwę emocji, o których wiem, że zabrzmią w moim głosie, kiedy się odezwę. Odchrząkuję kilka razy i szczypię policzki, by wyglądały bardziej na spalone słońcem niż zarumienione. – Cześć – mówię chrapliwie, po czym znów przełykam ślinę. Odwracając głowę, jestem pewna, że wszystkie kolory odpłynęły z mojej twarzy i myślę, że chyba będę wymiotować. Cadillac Damiena Allena toczy się wolno na wstecznym biegu, zrównując
się
z moimi krokami. Jego opalona ręka zwisa z boku auta, a na ustach widnieje pewny siebie uśmiech. Ma założone okulary przeciwsłoneczne, a kiedy je zdejmuje, moja równowaga dryfuje gdzieś w powietrze i potykam się. Nigdy nie widziałam oczu tak bardzo niebieskich jak jego. Są niczym dwa iskrzące się szafiry w szklanej gablocie. Przypominam sobie, że on jest tylko człowiekiem. Że to w porządku, jeśli będę zachowywać się normalnie, ale jestem tak powalona jego urodą, że nie potrafię. Jego niebieskie oczy omiatają mnie od palców u stóp do buzi. Nie stać mnie na nic innego poza gapieniem się na jego śliczną twarz. Jego szczęka jest zaciśnięta, gdy masuje jej krawędzie swoim kciukiem i palcem wskazującym. Wciąż nie odrywa ode mnie swoich oczu. Po czym mówi: - Wiesz, że damie nie przystoi paradować w samej bieliźnie? Moje oczy się rozszerzają. Jestem skonsternowana zuchwałym tonem jego głębokiego i władczego głosu. Rumienię się, zawstydzona jego uwagą. Nie jestem pewna dlaczego. Może dlatego, że to pierwszy raz, kiedy widzę go z bliska, i uświadamiam sobie, że plotkujące dziewczyny w szkole nie mogły mieć więcej racji, nazywając go piękniejszym od Adonisa - z jego długimi do brody czarnymi włosami, muśniętą słońcem skórą i przenikliwymi niebieskimi oczami.
14
Zerkam na niego, moje oczy koncentrują się na muskularnym ramieniu. Pewnie jest wyrzeźbiony we wszystkich właściwych miejscach. Przestań! Besztam samą siebie. Przestań myśleć o tym, jak wygląda reszta jego ciała. Jeśli mój ubiór nie przystoi damie, a wierzcie mi, wiem, że tak jest, to moje myśli zaczynają przechodzić w takie, jakie mogłaby mieć prostytutka. Spoglądam w dół na moją cielistą, miejscami przetartą halkę. To nie tak, że jestem naga czy coś. Pod halką mam bieliznę. Opuszki moich palców przeczesują wysoką, żółtą trawę na poboczu drogi. Nie chcę spojrzeć mu w oczy. – No cóż, jest gorąco – odszczekuję. – Nie cierpię nosić sukienek w taki upał. – No a w dodatku nie planowałam spotkać kogokolwiek podczas mojego spaceru. Czasami widzę auto czy dwa pędzące wzdłuż wijących się wiejskich dróg, ale to rzadkość. O tak wczesnej rannej porze miasto jest opustoszałe. Nasycone wiązki światła suną z nieba i pieszczą moje odkryte ramiona. Im dłużej stoję na zewnątrz, tym czerwieńsza się staję. Przyspieszam kroku, wiedząc, że muszę zdążyć wrócić do bezpieczeństwa mojego domu. Muszę też zacząć przygotowywać kolację, nim ojczulek dotrze do domu z pracy. Staram się być punktualna, jeśli chodzi o tatę, bo gdybym nie była, on wziąłby pas, a tylko po jednej jego chłoście nie zdołam porządnie usiąść przez kilka dni. Oczy Damiena wciąż są na mnie. Wpatruję się w niego z kamienną twarzą, nie zwalniając tempa. Zasysam głęboko powietrze na widok tego, jak jego oczy wwiercają się w moje, i staram się ignorować motyle kotłujące się w mym brzuchu. – Może wskoczysz? – pyta, a jego pewny siebie uśmieszek przekształca się w pełny, megawatowy uśmiech. – Jechałaś w ogóle kiedyś kabrioletem? Uśmiecham się do niego, a potem przyklejam wzrok do stóp. – Nie, nie jechałam. – Właściwie to w ogóle jechałam samochodem niewiele razy. Tata na to nie pozwalał. Nie pozwalał mi również zrobić prawa jazdy.
15
Zawsze mówi: Kobieta powinna siedzieć w domu. A nie szlajać się samochodem
po okolicy. Kilka razy jechałam autobusem do szkoły, a w najlepszych czasach ojczulek zabierał mnie gdzieś swoim autem, zwykle do miasteczka, po rzeczy, jakich potrzebował – albo przy rzadkich okazjach, kiedy czuł się wspaniałomyślnie i pozwalał mi na zakup nowej sukienki do szkoły. Wierzcie mi, kiedy mówię rzadko, naprawdę tak myślę. Nie potrafię nawet doliczyć się na palcach jednej ręki rzeczy, jakie mi kupił, odkąd mama odeszła. – Mój ojciec będzie niedługo w domu – mówię Damienowi. – Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. Kłamię. Ojczulka nie będzie w domu jeszcze przez kilka godzin. Ale miał osiem lat, by zaszczepić we mnie strach i odwalił z tym kawał dobrej roboty. Gdyby dotarło do niego pocztą pantoflową, że byłam na zewnątrz, jeżdżąc autem po okolicy z jakimś chłopakiem – a wierzcie mi, to jest małe miasteczko, ludzie gadają – wiem, że nie byłabym w stanie usiąść przez tygodnie. Rozczarowanie rozkwita na pięknej twarzy Damiena i bycie świadkiem tego sprawia, że
moje
wnętrzności
drżą
i
zaciskają
się
przed
obróceniem
się
w pełnoobjawowy ból. Chciałabym móc powiedzieć mu, dlaczego nie mogę udać się na przejażdżkę, ale wstydzę się, a w dodatku tak naprawdę w ogóle go nie znam. Może sobie być najpiękniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziałam, ale moje zaufanie jest czymś cennym, czymś, na co trzeba sobie zapracować. Znam pięknych ludzi. Chodzę z nimi do szkoły, widuję ich od czasu do czasu w mieście, a oni zawsze mają sposób, by dostać to, czego chcą. Zawsze znajdą sposób, by wkraść się w głąb ciebie i dostać twoją zgodę na coś, nim w ogóle zdołasz się zorientować, co robisz. Cóż, nie dbam o to, jak piękny jest Damien Allen ani o to, jakie mogą być jego pobudki. Nie dostanie ode mnie tego, czego chce, czymkolwiek to jest. - Och. – W jego głębokim, wspaniałym głosie jest smutek. – Może innym razem.
16
- Jasne. – Uśmiecham się i osłaniam oczy przed słońcem swoim przedramieniem. – Innym razem. Prawdę mówiąc, nigdy nie zamierzałam gdziekolwiek z nim pojechać, ale szybko się dowiedziałam, jak uparty potrafi być Damien. Po tym, jak pierwszy raz odmówiłam, żeby udać się z nim na przejażdżkę, przez calutki tydzień zjawiał się na moim podjeździe parę godzin po wyjeździe ojczulka do pracy. – To co z tą eskapadą? – zapytał mnie i po wszystkich dniach odmawiania mu, w końcu zgodziłam się na dziesięciominutową jazdę.
17
Rozdział 3 ~ PO ~ Nie jesteś szalona. Kocham cię. Śnię słowa i wyobrażam sobie twarz osoby, która je wypowiedziała. Czarne włosy. Niebieskie oczy głębsze niż otchłanie Pacyfiku. Jasna, gładka, złocista skóra. Wysokie kości policzkowe. Rzeźbiona linia szczęki. Szczupłe, umięśnione ciało. Mocne dłonie. Długie palce. Niski, głęboki głos. Siadam wciąż oszołomiona i świadomość wybucha we mnie jak bomba. Błękitne oczy. Znam go – nie – nie tylko go znam. On jest moją drugą połówką. Moje serce ma zamek, a on klucz do niego. Damien, Błękitnooki, sanitariusz… On jest miłością mojego życia. Wczoraj był pierwszy raz, kiedy go tutaj zobaczyłam. Skąd wiedział, że tu jestem? Jak mnie odnalazł? Kiedy mnie tutaj przywieźli, cześć mnie miała nadzieję, że mnie znajdzie. Słowa rozdzwaniają się w mojej głowie. Piękne słowa, które kiedyś do mnie powiedział: „Addy, jesteś moim słońcem, moim księżycem i moimi gwizdami. Jesteś moim niebem, moim piekłem i moją ziemią. Gdzie ty, tam i ja. Pójdę za tobą wszędzie”. I jest tu.
18
Jestem zła na siebie, że nie rozpoznałam go od razu, ale jestem taka spowolniona przez te psychiatryczne niepostrzeżenie rozwalające umysł prochy, że niewiele udaje mi się ostatnio zauważać. Przesuwam zygzakiem palce przez włosy i pociągam. Ale to Damien! Damien! Nie jakiś tam po prostu facet. Zapomniałam go. Teraz wiem, że muszę go odnaleźć. Zsuwam stopy z boku łóżka. Nowe otoczenie pali me oczy. Jasnobrązowy tynk na ścianach zamiast grubych, białych i wyściełanych. Jedno podłużne zakratowane okno. Dwie komody. Dwie szafy. Dwa łóżka. Przenieśli mnie do innej sali. Delikatny piskliwy dźwięk odbija się od ścian i moje oczy odwracają się w prawo. O cholera. Umieścili mnie w pokoju z wariatem. Mówią, że ja jestem wariatem. Ale nie takim. Ani trochę. Dziewczyna kołysze się w przód i tył na swojej pryczy, przyciskając kolana do piersi, i kręcąc pasma szorstkich, rudych włosów między koniuszkami palców. Jej piegowate ramiona drżą. Śpiewa z vibrato.
Powoli zaczynam wariować. Raz. Dwa. Trzy. Cztery. Pięć. Sześć. Zmiana. Wariować zaczynam powoli. Raz. Dwa. Trzy. Cztery. Pięć. Sześć. Zmiana.
19
Myślę, by znów zacząć krzyczeć. Niech ją ktoś wyłączy. Powoli unosi głowę i zauważam irytujący wyraz jej dużych, brązowych oczu i upiorny uśmiech wpełzający na blade, piegowate usta. – Ciii – szepcze. – Idą po nas. - Jacy oni? Kręci głową i wypuszcza rechot zmieszany z najgłębszym rodzajem szaleństwa. Myślę, że umieścili ją tutaj ze mną celowo. Próbują mnie złamać. Myślą, że jeśli będą trzymali mnie w otoczeniu naprawdę niepoczytalnych osób, to zaakceptuję swój pobyt tutaj. Cóż… są w błędzie. Nie wiem, ile razy mam to powtarzać; to nie jest moje miejsce. To nie jest moje miejsce. To nie jest moje miejsce. To nie jest moje miejsce. To nie jest moje miejsce. To nie jest moje miejsce. To nie jest moje miejsce. To nie jest moje miejsce. To nie jest moje miejsce. To nie jest moje miejsce. To nie jest moje miejsce. To nie jest moje miejsce. To nie jest moje miejsce. Podskakuję na dźwięk drzwi uderzających o ścianę. Zerkam na Świruskę, która nadal kołysze się w przód i tył na swojej pryczy. Sekundę wcześniej powiedziała: „Ciii, idą po nas”. Może Świruska to medium. W drzwiach stoi pulchna pielęgniarka z jaskrawoczerwoną szminką i dwoma papierowymi kubeczkami. – Adelaide. – Podaje mi kubeczek. Nie spuszcza mnie z oka, obserwując, czekając. Przecina mnie przenikliwymi szarymi oczami. Tak jakby mówiła:
Połykaj te przeklęte tabletki, wariatko. Obserwuję ją obserwującą mnie. Na jej ustach pojawia się drwiący uśmieszek. Chciałabym zedrzeć go z jej buźki. Moje spojrzenie przemyka do jej plakietki z imieniem. Marjorie. Była tu podczas mojego napadu szału ostatniej nocy. Wbiła kolano w moje plecy. Kręgosłup wciąż mnie rwie od ciężaru jej kładącej na mnie całą swoją wagę.
20
Marjorie próbuje innego podejścia. Przykleja fałszywy uśmiech do swojej okrągłej buzi. Jej twarz nie jest przeznaczona do uśmiechów, bo wygląda jeszcze bardziej przerażająco niż sekundę wcześniej. – W porządku, kochanieńka. – Dodała lekkości swojemu głosowi w miejsce jego zwyczajowej mroczności. Beztroska zamiast przytłoczenia, to jest niemal… to jest niemal… matczyne. To jest przerażające. Ponagla mnie swoimi stalowymi oczami, bym to zrobiła. – Do dna. Gapię się w swój kubeczek na ogromne piguły. Trzy razy dziennie pakują w moje ciało pełno medykamentów, począwszy od mojego drugiego dnia tutaj. Nienawidzę tego. Tabletki robią ze mnie zombie. Zmuszają do chodzenia korytarzami, wodzenia palcami po gładkiej fakturze, zapomnienia tego, kim jestem oraz wielu innych rzeczy. Świruska na pryczy naprzeciwko mnie zaczyna skandować. Do dna. Do dna. Do dna. Podnoszę kubeczek do ust i wychylam jego zawartość tylko po, żeby się przymknęła. Nie połykam ich. Wpycham je pod lewą stronę języka i staram się zachować poważną minę, gdy kredowy, gorzki smak powleka moje kubki smakowe. - Otwórz szeroko – instruuje mnie Marjorie. Robię,
co
mi
powiedziano.
Marjorie
wygląda
na
usatysfakcjonowaną.
Przemieszcza się do Świruski. – Aurora. – Podaje jej kubeczek, a ona go bierze. Na tym etapie odwracam wzrok i wpatruję się w maleńkie pęknięcia na gipsowej ścianie. Tak właśnie się czuję w środku, popękana – nie – roztrzaskana. To tak, jakby patrzeć na lustro, które przed tobą eksplodowało. Jest tak wiele kawałków i nie masz pojęcia, jak na nowo poskładać je w całość. Nie masz pojęcia, gdzie poleciały odłamki. - Otwórz szeroko, Auroro. – Zerkam przez ramię, jak Aurora otwiera buzię. Chciałabym, żeby w końcu przestała się ociągać.
21
Jeśli będę musiała trzymać te tabletki pod moim językiem odrobinę dłużej, to równie dobrze mogłam je po prostu połknąć. W chwili, gdy Marjorie znajduje się za drzwiami, wypluwam tabletki na dłoń i wpycham je w jedną z większych szczelin na ścianie. Nie dam się im już faszerować prochami. Nie dam im zrobić z siebie jednego z ich bezmózgich robotów. Nagle górne światło w sali zaczyna migotać przed przygaśnięciem. Przenoszę uwagę na Aurorę, która gramoli się do rogu pryczy, zawijając poduszę wokół głowy. - O nie! O nie! O nie! – krzyczy. Jej piegowate kolana zaczynają dygotać. Jej zawodzenia przybierają na sile. – Każ im przestać! Każ im przestać! Każ im przestać! - Nie mogę – mówię cicho. Ale ona wciąż krzyczy ile sił w płucach, więc chyba mnie nie słyszy. Chcę jej tylko powiedzieć, że chciałabym wiedzieć, co zrobić, żeby przestali. Nie mówię jej tego, że pewnie nigdy tego nie zrobią. Wolt elektryczności wspina się po przewodach za gipsowymi ścianami i oświetlenie w naszej sali wraca do normy. Wiem, co się dzieje, że światła migoczą; to znaczy, że wzięli kogoś innego do piwnicy. To znaczy, że zabrali kogoś innego do ich sadystycznej sali tortur, by poprzez rażenie prądem próbować wyplenić z niego szaleństwo. Bacznie obserwuję jedną dziewczynę w mojej grupie, która dostał terapię elektrowstrząsami i utwierdzam się w przekonaniu, że lekarze tutaj nie są tak mądrzy, za jakich się mają. Wysyłanie tylu woltów elektryczności przez ludzkie ciało nie wyeliminuje szaleństwa. Jedyne, co to może zrobić, to usmażyć twój mózg, rozrzedzić ci pamięć i zabić cię szybciej. Odgłosy kroków niosą się echem po drugiej stronie drzwi i schodzą w dół, a wkrótce wszystkie cichną. Podchodzę do drzwi, po czym lustruję korytarz. Jest opustoszały, a jedyny dźwięk stanowi brzęczenie świateł na suficie.
22
Zamykam drzwi i odwracam się na pięcie, stając twarzą w twarz ze Świruską, znaczy Aurorą. Nieśpiesznie bada mnie wzrokiem i tłumię krzyk, który utknął mi gdzieś w gardle. Moje plecy uderzają głucho o drzwi, kiedy próbuję się od niej odsunąć. Czemu umieścili mnie tutaj z nią? Czy lekarze uważają za normalne umieszczanie szaleńców z nie-szaleńcami? Aurora przechyla głowę na bok i robi małe, rozplanowane kroki w moją stronę. Jest teraz cale ode mnie; jej chłodny oddech rozpościera się po moich policzkach i unosi się do moich nozdrzy. Opuszczam wzrok i patrzę na jej ręce, czy nie ma w nich ukrytej jakieś broni. Nie ma, ale wciąż czuję grozę zamykającą się na moim kręgosłupie, kiedy tak wisi nade mną. - Czzeegoo… Czego chcesz? – mówię ochryple. Wyraz zmieszania przeszywa jej twarz. Ma rysy dziecka. Duże, szeroko otwarte, brązowe oczy. Miękką skórę koloru kości słoniowej. Delikatnie szpiczasty nos. Wąskie, a jednak pełne wargi. Nieprzerwanie gapi się na mnie, więc odwracam głowę i zamykam oczy. Może pojmie aluzję, jeśli nie będę na nią patrzyła. Może zobaczy, jaka przerażona nią jestem. Może zostawi mnie w spokoju. Ale jakoś w to wątpię. Pasma moich włosów koloru nocy osłaniają mi twarz i odważnie otwieram oko, by zerknąć przez pukle na Aurorę. Jej palce są w ustach i grzebie w nich, szukając tam czegoś. O nie. Może ukryła broń w buzi. Słyszałam, jak inne dziewczyny w pokoju rekreacyjnym opowiadały o pacjentach ukrywających żyletki pod językami. Mówię sobie, by znów zamknąć oczy, ale nie mogę przestać jej obserwować. Oczy Aurory rozszerzają się. Jej palec wskazujący i kciuk wydają się coś ściskać. Cholera. – Proszę! – błagam ją. – Nie zabijaj mnie!
23
Staję z nią twarzą w twarz, a ona przygląda się mi w dziwaczny sposób. Przygląda mi się, jakbym to ja była tą szaloną, a ona tą normalną. Wyciąga to coś, czego szukała, po czym roluje to w pięści. I wyciąga do mnie dłoń. – Daj mi rękę. – Jej głos drży. Zachowuję ciszę i potrząsam głową. - Powiedziałam: daj mi rękę – mówi głośniej, z warknięciem. Wysuwam rękę do przodu, dłonią do góry, a Aurora umieszcza na niej dwie tabletki. – Bądź tak miła i wsadź je tam, gdzie wsadziłaś swoje. – Opada na swoją pryczę, podczas gdy ja stoję dalej w miejscu, gapiąc się na nią z konsternacją. Jej wzrok przesuwa się po mojej twarzy, po czym wzrusza ramionami. – No cóż. Zmuszam samą siebie do ruchu i podchodzę do mojej pryczy, po czym wtykam dwie tabletki w tę samą szczelinę, w której ukryłam swoje. Siadam na pryczy i podwijam nogi pod tyłek, mówiąc: -- Nie łapię tego. Aurora odwraca się do mnie. – Nie łapiesz czego? - Myślałam, że brakuje ci więcej klepek pod sufitem. – Delikatny uśmiech rozprzestrzenia się na jej ustach. – Byłam całkiem przekonująca, nieprawdaż? – Przytakuję, a ona mówi dalej: -- Tu biuro informacji szpitali psychiatrycznych. Jeśli zachowujesz się jak wariatka i udajesz, że przyjmujesz lekarstwa, to zostawiają cię w spokoju na tyle, na ile można. – Siada, opierając się plecami o ścianę i podciągając kolana do klatki piersiowej. – To ludzie tacy jak ty, którzy próbują z nimi walczyć, powodują, że skupiają się na – Zrobiła palcami znaki cudzysłowów – próbie
naprawienia. - Nie powinnam tu być – mówię jej. – To nie jest miejsce dla mnie. - Ani dla mnie – twierdzi uparcie. – Ale ostatnie miejsce, w jakim chcę skończyć, to piwnica. I wierz mi, dalej zachowuj się tak, jak się zachowujesz, a załatwisz tam sobie bilet pierwszej klasy.
24
Zadrżałam, kiedy pomyślałam o tym, co dzieje pod deskami podłogowymi mojej sali. Nigdy nie widziałam piwnicy, i nie chciałam, ale miałam wiele pamiątek, co się tam na dole wyprawia – w postaci dzikich wrzasków w nocy (nie moich), migoczących świateł oraz straszliwych opowieści innych pacjentów. Przesuwam się bliżej krawędzi mojej pryczy i bawię moimi palcami. - Cóż, jeśli mamy zachowywać się jak wariaci, to w jaki sposób lekarze będą mogli powiedzieć, że nam się polepsza? Jak kiedykolwiek będziemy mogły się stąd wydostać? Myśl o wolności wydawała się niemal żartem. Albo odległym wspomnieniem. Jak wtedy, gdy byłam dzieckiem i mówiłam rodzicom, że chcę być kanarkiem i polecieć na księżyc. W tym miejscu nie jesteśmy ptakami, a ludzie odlatują jedynie wtedy, gdy są naćpani albo stracą rozum. Aurora unosi brew. – Wydostać się stąd? – pyta i wybucha śmiechem, co przypomina mi rechot, który wypuściła wcześniej. Marszczę brwi, gdy bawi się moim kosztem, ale po chwili jej twarz przybiera poważny wyraz. – To proste. Stąd się nie wydostajesz. Nie, w Oak Hill bezpiecznie jest mówić, że nigdy nie będziemy ptakami. Zawsze będziemy trzymanymi w klatkach szczurami laboratoryjnymi.
25
Rozdział 4 ~ PO ~ - Nazwisko pacjentki: Adelaide Carmichael. Wiek: dwadzieś… Dr Watson siedzi za biurkiem, odchylony do tyłu w fotelu, stukając długopisem o podłokietnik, ze złotymi włosami i oszałamiającym profilem na idealnym widoku. Dostrzega mnie w drzwiach i jego oczy przypiekają moje. Dr Elijah Watson nie wygląda wystarczająco dojrzale jak na lekarza. Z jakiegoś powodu, kiedy myślę o tym, jak powinien wyglądać lekarz, widzę obraz pediatry, do którego zabierała mnie mama, gdy byłam dzieckiem. Mającego nadwagę faceta z miłą buzią, z drucianymi okularami ze złotą obwódką i białymi włosami. Dr Watson wciska przycisk na małym dyktafonie, do którego mówił, po czym siada prosto w fotelu, starannie zakładając ręce na biurku przed sobą. Uśmiecha się do mnie, ale jego uśmiech nie sięga piwnych oczu. - Ach, Adelaide. – Robi gest w kierunku krzesła stojącego przed biurkiem. – Proszę, wejdź i usiądź. – Słyszałam, w jaki sposób mówią o nim pielęgniarki. Niektóre pacjentki też. Stojąc tutaj, po raz pierwszy przed nim, dostrzegam, dlaczego ludzie plotkują o nim i mówią rzeczy, jakie mówią. Wahając się, śledzę palcem dębową okładzinę ościeżnicy. Rzeczywiście jest tak piękny, z ostrą, kanciastą linią szczęki, bladą
26
cerą i oszałamiającymi oczami w kolorze pomiędzy orzechem laskowym a ciepłym miodem. Ten człowiek mnie przeraża. Nie ufam mu. - Adelaide. – Jego głos ma głęboką strukturę. Przyglądam się mu z obawą. Noo, ten mężczyzna zdecydowanie robi wrażenie. – Obiecuję, że nie będę gryzł. – Znów wskazuje na krzesło naprzeciw biurka. – Proszę. Usiądź. – Z jakiegoś powodu mam wrażenie, że to polecenie, a nie prośba. - Addy – mówię, podchodząc do krzesła i siadając przed nim. Unosi perfekcyjnie łukowatą brew. – Addy? - Wolę być nazywana Addy. Układa dłonie w strzelistą wieżę przy ustach. – Dobrze, niech będzie Addy. – Jego oczy szybko mnie omiatają, a sposób, w jaki dotykają moją nagą skórę na ramionach i nogach, sprawia, że czuję się nieswojo. Spięta. Podenerwowana. Dr Watson odchrząkuje i nawet to normalne dla ciała działanie, które od niego pochodzi, doprowadza mnie na krawędź. Myślę, że zakład lubi zmieniać lekarzy pacjentom. Nie mam pewności, po co to robią, ale aż do teraz miałam srogiego, aczkolwiek bogatego w informacje doktora, który nazywał się Matthew Morrow, więc to jest moja pierwsza wizyta u dr. Watsona. Widzicie, mimo że on jest piękny, to ja wiem, że nawet pod tak nieskazitelną powłoką może czaić się coś naprawdę zdolnego do czynienia zła. To jest jak dwustronna moneta. Jedna strona jest piękna i idealna, a druga zgniła i złowroga. Oczy dr. Watsona wciąż są na mnie, czuję jego wzrok szatkujący cienką tkaninę mojej szpitalnej koszuli. Robię wszystko, by unikać patrzenia na niego, gapiąc się na jego dyplomy porozwieszane po białych ścianach tej puszki po tuńczyku nazywanej gabinetem, strzepując meszek z kolana, a potem spuszczając wzrok na dłonie i zaczynając bawić się palcami.
27
W końcu dr Watson wcina się w ciszę i mówi: -- No więc, Addy, ponieważ to jest twoja pierwsza sesja ze mną, nie masz nic przeciwko temu, żeby zacząć od początku? - Początku? – Zerkam na niego, ale staram się nie patrzeć mu prosto w oczy. Myślę, że większość kobiet mogłaby przepaść z ich powodu. Jedno spojrzenie w jego oczy mogłoby być ich zgubą. Ich zatraceniem. Większość pacjentek tutaj zdaje się być zatraconymi. Zastanawiam się, czy to mężczyźni wyglądający jak Elijah Watson są tego powodem. W dzisiejszych czasach wiele kobiet jest oszukiwanych przez pięknych mężczyzn, myśląc, że są kimś, kim nie są. Ściągając wargi, nadal badam rysy twarzy dr. Watsona i decyduję, że jest Afrodytą w porównaniu do większości atrakcyjnych mężczyzn, których widziałam w moim życiu. Nie chcę podejmować żadnego ryzyka. A może tak. Wiem, że Damien jest gdzieś tutaj i nigdy nie mogłabym być wobec niego niewierna. Więc odważnie patrzę prosto w oczy dr. Watsona. I widzę, że tak samo jak są oszałamiające, są równie nieobecne – puste. Moja uwaga przekierowuje się na szarą teczkę na jego biurku. Dr Watson przez moment przegląda jej zawartość, po czym znów na mnie patrzy. – Tak, od początku. Mam twoją dokumentację od dr. Morrowa. – Poklepuje grubą teczkę, ale nie spuszcza na nią wzroku. – Ale chciałbym usłyszeć z twoich ust, dlaczego się tutaj znalazłaś. – Patrzy na moje usta. Oczywista zmiana w jego uwadze wymusza na mnie przygryzienie dolnej wargi i doprowadza krew do moich policzków. Krzywię się. – Nie wiem – mówię z trudem. Twarz dr. Watsona wykrzywia się z dezorientacji. – Słucham? - Nie wiem – mówię głośniej i z siłą. - Nie wiesz, dlaczego tu jesteś? – W jego głosie brzmi odrobina zdziwienia. Kręcę głową. – Nie.
28
Słysząc to, dr Watson sięga do biurka, błyskawicznie wyciąga z niego notatnik i ołówek, po czym wciska przycisk na dyktafonie. – To powiedz mi, Addy, jakie jest twoje ostatnie wspomnienie? Co pamiętasz ze swojego życia, zanim przyjechałaś tutaj? - Masz na myśli, zanim mnie tutaj przywieziono? - Wybacz mi, tak, zanim cię tutaj przywieziono. – Przełykam ciężko i odwracam wzrok. – Nie chcę. Dalej mnie sonduje. – Nie chcesz czego? - Nie chcę o tym mówić – odpowiadam ostro. – Nie chcę nawet o tym myśleć. – Po czym zaciskam usta i żałuję, że pozwoliłam sobie na taką pyskówkę z nim. W obecnej chwili myślę o piwnicy. O urządzeniach, o których słyszałam, że tam są. O pacjentkach, które odwiedziły piwnicę i nigdy nie wróciły. Potem myślę o Damienie i o tym, ile musiał poświęcić, by podążyć tutaj moim śladem i jak jego serce roztrzaskałoby się na milion kawałków, gdybym załatwiła sobie podróż na niższą kondygnację i nigdy nie wróciła. – To znaczy… – zawieszam głos, pracując nad kilkoma fałszywymi łzami. – Naprawdę trudno mi mówić czy myśleć o tym. – Wbijam kciuki w kąciki moich oczu, by osuszyć wilgoć. – Ale czasami pojawiają się jakieś urywki. Dr Watson uśmiecha się triumfalnie. Jak jakiś arogancki sukinsyn, który myśli, że jest jedynym, któremu udało się mnie złamać. Wiesz co, ty pretensjonalny kutasie? Sama się złamałam – nie – bardziej złamały mnie zapadające w pamięć obrazy tej instytucji i świadomość tego, co może się stać ze mną, jeśli nie będę współpracowała. – Urywki – duma dr Watson i odchyla się do tyłu, dociskając złączone dłonie do swoich pełnych warg. – Co przez to rozumiesz, Addy? - Coś jakby retrospekcje – mówię mu. Ale nie mówię mu tego, że to są te same retrospekcje, przez które budzę się w nocy z wrzaskiem. Te same retrospekcje, które zmuszają lekarzy, pielęgniarki i sanitariuszy na nocnej zmianie do gnania korytarzem
29
z silnymi rękami i strzykawkami wypełnionymi lekami uspokajającymi, by uciszyć moje krzyki. - Może mi o nich opowiesz? – Dr Watson krzyżuje nogi i nakłania mnie oczami, bym kontynuowała. Nie podoba mi się sposób, w jaki na mnie patrzy, bo jest niemal zmysłowy. Od czasu do czasu zerkam na niego, jego ciepłe w barwie oczy omiatają moje ciało, a zadowolona z siebie mina mówi mi, że zastanawia się, jak wyglądam bez szpitalnej koszuli czy bielizny. – Tata jest w większości z nich – mówię. – Tatuś ma zły charakter. Dr Watson mruży oczy. – Czy teraz go ma? – Przytakuję i wypuszczam powietrze. To jest bolesne. Mówienie o moim tacie to jak sypanie soli na zainfekowaną ranę, boli. To jest tak, że gdy myślę, że rana już pokrywa się strupem, ktoś go wspomina i nagle zagojona rana na powrót broczy krwią. Wizja solniczki przemyka przez mój umysł i widzę białe drobinki wydostające się z metalowych otworów. Oplatam się kurczowo rękami. – Tak, ma. - Mam tutaj napisane, że twój ojciec był alkoholikiem. – Dr Watson przekartkowuje moją teczkę. – Czy to prawda? – Przytakuję. - Gdzie była twoja mama? - Odeszła, kiedy miałam dziesięć lat. - Czy wiesz, dokąd wyjechała? - Nie. Wiem tylko, że obudziłam się pewnego dnia, a jej już nie było. Potem tatuś powiedział, że odeszła, ponieważ nie była stworzona do bycia matką. – Było też wiele takich sytuacji, kiedy nazywał ją dziwką i zawsze zastanawiałam się, czy odeszła dlatego, że poznała kogoś innego. Dr Watson przekrzywia głowę na bok. – Wierzysz w to? - Nie.
30
- Zatem uważasz, że czemu odeszła? - Przez tatę i jego picie. - Czy wiesz, dlaczego nie zabrała cię ze sobą? – Potrząsam głową, patrzę w prawo i wyglądam przez małe, kwadratowe okno. Nie ma za bardzo na co patrzeć. Zima odcisnęła swoje piętno na niegdyś zielonym dziedzińcu, teraz znajduje się tam jedynie kupa chwastów i martwych liści. Ale to przebija patrzenie na pięknego człowieczego demona siedzącego przede mną. Gdybym miała oprzeć swoją opinię o dr. Watsonie wyłącznie na podstawie pierwszego wrażenia, to powiedziałabym, że jest zarozumiały, ale skomplikowany. Zanim pomyślałam, że jest złem wcielonym. Teraz nie jestem już taka pewna. Wiem, że jest w nim coś podstępnego i zdecydowanie mu nie ufam, ale postanawiam, że może, jedynie być może, nie powinnam się go obawiać. Przynajmniej dopóki nie da mi powodu, by zacząć.
~~~
Każdego dnia mamy trzy godziny czasu wolnego. Ja spędzam moje w rogu pokoju rekreacyjnego albo czytając, albo patrząc na chłopców po drugiej stronie ogrodzenia. Oak Hill jest podzielone na dwie sekcje. Dziewczęta są umieszczone po jednej stronie gigantycznego metalowego ogrodzenia, chłopcy po drugiej. Chłopcy spędzając wiele czasu na zewnątrz. Nie wiem, dlaczego my nie. Mówiąc my, mam na myśli dziewczęta. A może to robimy, tylko ja jeszcze nie miałam do tego okazji. Zimna pogoda staje się mniej odczuwalna dopiero od dwóch tygodni, a przede wszystkim wciąż jestem tu nowa. Podekscytowanie faktyczną możliwością opuszczenia budynku
31
wije się we mnie. Kocham przebywać na dworze. Cudowna myśl o wdychaniu świeżego, wiosennego powietrza pęcznieje w moich płucach. Wiatr rozwiewający włosy. Słońce na skórze. Przez chwilkę naprawdę wierzę, że jestem na zewnątrz, nim delikatne szepty grupy dziewcząt po lewej stronie atakują moje bębenki. Nie znam ich wszystkich, jedynie blondynkę o fryzurze chłopczycy imieniem Cynthia, która wydaje się być w ich grupie zarówno hersztem jak i intrygantką. Ilekroć tutaj byłam, zawsze o kimś plotkowała albo drwiła z innych pacjentów. Aurora zdaje się być obiektem jej żartów. Moje oczy wędrują do Aurory, która siedzi w dalekim lewym rogu pomieszczenia, nucąc do siebie i rysując w kolorowance zieloną kredką. Jest w pełnym trybie wariata. Powoli unosi głowę, puszcza mi oczko, po czym wraca do swojej kolorowanki. Domyślam się, czemu Cynthia i ci wszyscy inni mówią o niej różne rzeczy. To znaczy, ona naprawdę jest bardzo sympatyczną dziewczyną, ale jestem w stanie zrozumieć, dlaczego
ją
obmawiają.
Mogłabym myśleć
to
samo, gdyby
nie była moją
współlokatorką i nie wiedziałabym, że jest inaczej. Jej słowa z ostatniej nocy wzbierają we mnie. To proste. Stąd się nie
wydostajesz. Czy nikomu tutaj się nie polepsza? Czy żadna z tych dziewcząt nie ma rodziców, którzy czekają niespokojnie na dzień, kiedy mogliby je wciągnąć do swoich Buicków i zawieźć do domu? Moje oczy zataczają krąg wokół dziewczyn po lewej. Wiem, że nigdy nie zbliżę się do nich na tyle, by spytać. To nie tak, że nie chcę się zaprzyjaźnić, ale zawsze byłam wyrzutkiem. Nie staram się nim być, ale z jakiegoś powodu dziewczyny lubią mnie albo nie. W większości przypadków nie lubią. Nie pomaga również to, że jestem strasznie nieśmiała i decyduję się nie mieszać w ich kręgi społeczne z oczywistego powodu: nie jestem typem chichoczącej, infantylnej, plotkującej panienki. Czasami personel daje nam posłuchać radia. Dzisiaj jest jeden z tych dni i ożywiam się, gdy Patsy Cline śpiewa „Crazy”. Muszę się roześmiać na tę ironię. Do
32
czasu, gdy niski głos Cynthii wcina się w refren piosenki. – Słyszałyście, co przydarzyło się Suzette? Gdy siedziałam w izolatce, Suzette zazwyczaj przebywała w pomieszczeniu naprzeciw mojego. Ona, tak jak ja, miała nocne przerażające incydenty. Słyszałam opowieści, głównie od Cynthii i jej klanu, jak to personel zwykł podawać jej podwójne dawki środków uspokajających, jakie otrzymywał normalny pacjent. Wtedy mnie olśniło i zaczęłam się zastanawiać, skąd Cynthia czerpie swoje informacje. Trzymam głowę prosto, oczy mam zamknięte, ale uszy otwarte. Przez większość czasu jedyną podniecającą czynnością jest podsłuchiwanie cudzych rozmów. Jedna z dziewczyn, gruba brunetka o średniej długości brązowych włosach i kocich okularach, wydaje sapnięcie. – Nie, co jej się przydarzyło? - Biedna Suzette. – Głos Cynthii jest ciężki od smutku, który nie jest szczery i to powoduję, że mój żołądek się skręca. Zastanawiam się, czy suka gada tylko po to, by gadać. – Wiecie, zabrali ją na dół do piwnicy – szepcze i sapnięcia wypełniają pokój. – Podsłuchałam, jak jedna z piguł mówiła, że będę chcieli spróbować na niej tę procedurę. Siadam prosto. No to teraz wiem, jak Cynthia zdobywa swoje informacje. Ona też lubi podsłuchiwać. - Jak się nazywa ta procedura? – pyta inną dziewczynę w grupie. Jest chuda, wątła, ma blond włosy, które ciągną się do połowy długości jej pleców. - Lobotomia2.
2
Walter J. Freeman od 1936 r. propagował sposób prowadzenia lobotomii przedczołowej, poprzez wbijanie szpikulca do lodu przez oczodół pacjenta (wprowadzając go pod gałkę oczną) i cyt. "obracanie go jak mieszadełka do koktajli wewnątrz mózgu", co miało jego zdaniem leczyć psychozę, depresję czy przysparzające problemów zachowania. Freeman wykonał tę procedurę u ponad 2900 osób, spośród których najmłodsza miała 4 lata. Gdy u pacjenta dochodziło do zmniejszenia pobudzenia, Freeman uważał procedurę za udaną. Jednak wiele osób umierało na stole operacyjnym lub pozostawiono je z nieodwracalnymi uszkodzeniami: dziecinnych, potulnych, bezmyślnych, tracących poczucie tożsamości, apatycznych i bezwolnych oraz niemogących utrzymać moczu lub stolca. W okresie między 1935 a 1960 wykonano w USA blisko 50 000 zabiegów, polegających na przecięciu połączeń pomiędzy płatami czołowymi mózgu a wzgórzem. W efekcie tego zabiegu blisko 60% pacjentów umierało, pozostała część wykazywała zaś tendencje do ustąpienia niektórych objawów.
33
Cały pokój zamiera. Milknie. Każdy wie, czym jest lobotomia. Procedura została wprowadzona przez jakiegoś niemieckiego lekarza w zakładzie takim jak Oak Hill dekady temu. Niektórzy ludzie wychodzą z niej bez szwanku i czują się lepiej. Jakby ta poluzowana śrubka w nich została dokręcona. Opierając się na tym, co twierdzi personel, nie mieliśmy żadnego takiego przypadku w Oak Hill. Pacjenci albo kończyli w stanie wegetatywnym, albo umierali. Ale tego też dowiedziałam się, podsłuchując rozmowy Cynthii. Zakładam, że w przypadku Suzette nastąpiło to drugie. Jedynie przyglądając się twarzom dziewczyn w pokoju rekreacyjnym, wiem, że myślą tak samo. I teraz wszystkie wiemy, że Suzette nigdy nie wróci. Blondynka zabiera głos. – Kto to zarządził? – Przełyka drżenie w strunach głosowych. – Mam na myśli, który lekarz powiedział, że tego jej trzeba? - Ten nowy – szepcze Cynthia. – Młody, jak z marzenia. - Dr Watson? – Odnajduję swój głos i chociaż raz wtrącam się do rozmowy. Pudrowo niebieskie oczy Cynthii rozszerzają się i zauważam, że nawet Aurora wydaje się zainteresowana. Porzuciła swoją kolorowankę i gapi się na mnie. Ssie swój kciuk, uważając, by całkowicie nie porzucić swojego ‘jestem wariatką’ przedstawienia. – Znasz go? – pyta Cynthia. - Poznałam go dzisiaj. – Moje oczy wracają do okna. – Leczy mnie. - Myślę, że on sprowadza życie do banału; gdyby spojrzenia mogły zabijać – dodaje Cynthia. – Lepiej miej nadzieję, że nie będzie cię leczył tak jak Suzette. - Ale wydawało mi się, że mówiłaś, że on to zalecił, ale tak naprawdę tego nie zrobił.
34
Cynthia wzrusza ramionami. – To zasadniczo to samo. Co za różnica. Ma rację. Nie wiem, czemu powiedziałam to, co powiedziałam. To tak jak osoba, która trzyma broń, podczas gdy jej wspólnik rabuje skarbiec w czasie napadu na bank. To nie czyni osoby, która nie czyści skarbca, mniej winną. W moich oczach jest nawet bardziej winna niż osoba obrabiająca skarbiec. Nanosekundę później Dr Watson przechodzi pewnym krokiem obok pokoju rekreacyjnego. Wszystkie dziewczyny przymykają jadaczki, a ja gapię się na jego sylwetkę, która odbija się w oknie. I wtedy jego zimne, piękne oczy spoczywają przez szybę na moich plecach. Dreszcz paniki przebiega wzdłuż mojego kręgosłupa i teraz wiem… Powinnam się bać dr. Elijah Watsona. Bardzo, bardzo się bać.
35
Rozdział 5 ~ PRZED ~ Mój związek z Damienem szybko postępuje naprzód. To mnie zaskoczyło. Nigdy nie przeciwstawiłam się tacie. Moje niesłabnące posłuszeństwo brało się głównie ze strachu przed nim i jego czynami, ale okazało się, że jeśli chodzi o Damiena, to wszystko, czym wcześniej byłam, przestawało się liczyć. Wraz z upływem kolejnych tygodni zapałałam do niego tak mocną i beznadziejną miłością, że miałam daleko gdzieś ojca i kary, które wiedziałam, że mi się dostaną, jeśli zostanę przyłapana. Gdy byłam mała, tata zwykł mi mawiać, że nie mogę się umawiać, jeśli on wcześniej nie pozna chłopaka i nie zaakceptuje go. - Moja śliczna córunia zasługuje na uczciwego młodzieńca, który będzie traktował ją z szacunkiem – powiedział mi kilka razy z uśmiechem. Tatuś był kiedyś taki przystojny. Mogłam zrozumieć, dlaczego mama go lubiła. Wiem też, czemu odeszła. Powiedziała mi kiedyś. – Ci trzej przyjaciele tatusia będą jego zgubą – mawiała. Wiem o tym, mamusiu. Wiem.
36
Teraz mam jedynie nadzieję, że doprowadzą go tej zguby nieco szybciej. Wiem, że to straszne myśleć w ten sposób, ale nie wiem, ile jego gwałtownego temperamentu będą w stanie jeszcze znieść moje kości. Moje okno skrzypi przy otwieraniu i lekki powiew wiatru porusza bladożółtymi zasłonami. Damien uśmiecha się do mnie przez ciemność i wewnętrznie czuję się upojona do tego stopnia, że myślę, iż moja miłość do niego może mnie rozsadzić, jeżeli zaraz mnie nie dotknie. – No chodź – szepcze w mrok. – Na co czekasz? Przykładam palec do ust.
– Ciii. – Chrapanie ojczulka przenika przez ściany
i zastygam w miejscu na kolejną minutę. Zawsze lubię odczekać kilka minut przed wymknięciem się, by mieć pewność, że tata jest pogrążony w głębokim śnie. Przez te wszystkie lata nauczyłam się odróżnić jego głęboki sen od drzemki. To też ma związek z przyjacielem, z którym spędził dzień. Dzisiaj to był Jack, a gdy zjawia się Jack, ojczulek śpi jak mumia w sarkofagu. Schlany na umór i martwy dla świata. Mój wzrok przemyka szybko do Damiena. Jego niebieskie oczy tną ciemność, ich spojrzenie jest potrzebujące, głodne. W tej samej chwili czuję, jak moja skóra rozpaczliwie pragnie jego dotyku. Po kilku dodatkowych sekundach jestem już przy oknie, a Damien chwyta mnie w talii, unosząc na zewnątrz i stawiając na ziemi. Nie robimy nawet kroku, gdy szarpie zębami moją dolną wargę, przyszpilając mnie do ściany domu. Wplatam ręce w jego włosy, a jego język wślizguje się między moje wargi i lekko dyszę w jego usta. Celebruję te sekretne schadzki. Znaczą dla mnie więcej niż życie. Myślę o nich calutki dzień, calutką noc i nawet śnię o nich. W przeszłości nie miałam nic, na co mogłabym czekać. Nic przyjemnego, o czym mogłabym myśleć. Żadnej nadziei na przyszłość. Po prostu egzystowałam i z każdym dniem umierała jakaś cząstka mnie.
37
Wtedy zjawił się Damien w swoim wiśniowo-czerwonym Cadillacu i nauczył mnie, jak mieć nadzieję, jak czuć i kochać. Damien jest jedyną osobą, która mnie kocha.
Mnie. Mnie. Mnie. Ze wszystkich ludzi. Mógłby mieć każdą dziewczynę, jakiej by zapragnął, a chce mnie. Wybrał mnie. Kocha mnie. Czuję się jak najszczęśliwsza dziewczyna na świecie. Zapytałam go kiedyś, dlaczego tak się uparł na mnie, a on odpowiedział mi promiennym uśmiechem. – Jesteś nie tylko piękna, ale i tajemnicza. Uważam to za fascynujące. – To była jedna z tych sytuacji, kiedy tak naprawdę nie dbałam o to dlaczego, no bo wybrał do kochania właśnie mnie, ale chciałam wiedzieć tak z ciekawości. Damien odsuwa się ode mnie i wkłada kosmki moich włosów Uśmiecha się, a ja dotykam dołeczków w
jego
policzkach,
które
za tak
uszy. bardzo
kocham. – Moja piękna niepokorna miłości – rozmyśla na głos i wspiera swoje czoło na moim. – Przypomnij mi jeszcze raz, gdzie ja bym był bez ciebie? Śmieję się. – Prawdopodobnie na randce z jakąś boską bywalczynią albo inną ślicznotką z miasteczka. – Damien łapie mnie za rękę i odciąga od domu. – Po co mi którakolwiek z nich, skoro mam tuż obok najpiękniejszą dziewczynę na świecie?
–
W jego głosie pobrzmiewa dokuczliwa nuta, ale oczy wyrażają niezachwianą szczerość. Po co on mi to wciąż powtarza? Wiem, że to dalece mija się z prawdą. Nie zrozumcie mnie źle, wiem, że jestem atrakcyjna jak na kogoś całkiem zwyczajnego. Ale nie tak jak inne dziewczęta, z którymi chodzę do szkoły. Nie jestem tym typem pięknej dziewczyny stosownej dla Damiana. Śmieję się z tego, że nazywa mnie piękną. – Najwyraźniej w ogóle nie jestem piękna. Najwyraźniej wyglądam po prostu jak dziwka. – Dziwka będąca moją matką tak dokładniej. Prawdę mówiąc, nie jestem nawet pewna, czy w ogóle wiem, jak wygląda dziwka. Tata nie pozwala mi oglądać telewizji. Nie wolno mi kupować żadnych książek ani czasopism. Ale zakładam,
38
że większość kobiet nazywanych dziwkami ubiera się w skąpe stroje i ma wielu partnerów seksualnych. Damien gwałtownie staje, odwraca się twarzą do mnie i puszcza moją rękę, a elektryzująca iskra złości uwidacznia się w basenach błękitu. Niemal zderzam się z jego klatką piersiową, ale on zaciska swoje palce wokół mojego nadgarstka, chwytając go kurczowo, nim ja to robię. - Gdzie, u licha, to usłyszałaś? Czy on ci tak powiedział? – Nienawiść kapie z jego głosu jak tłuszcz z kadzi do smażenia i moje ciało sztywnieje w odpowiedzi na ostry ton jego głosu.
On w sensie tata. – Tak - mówię, ale nie wchodzę w to głębiej. Chcę mu powiedzieć, że ojczulek mówi to przynajmniej raz dziennie. Czasami częściej. Chcę mu powiedzieć, że czasem bije mnie wtedy, nawet jeśli nie zrobiłam niczego złego, a potem mówi mi, że to dlatego, że wyglądam tak jak ona. Ale nie robię tego. Jest już wystarczająco rozgniewany. Nie chcę dolewać więcej oliwy do ognia, podsycając jego furię. Właśnie w czasie tych chwil chciałabym wiedzieć, gdzie była mama i dlaczego nie zabrała mnie ze sobą. Tata mówi, że to dlatego, że już nie chciała dłużej być matką. Nie wiem, czy to jest cała prawda. Myślę przede wszystkim, że to jest coś, co on sobie wmawia, żeby nie musieć żyć z poczuciem winy, że to jego niezdolność do kontrolowania picia ją odpędziła. Damien osiągnął punkt kulminacyjny, w którym zaczął oddychać tak mocno, że aż ochrypł. Puścił mój nadgarstek i zaczął chodzić tam i z powrotem przede mną, jego smukłe, muskularne ciało było całe spięte. Wyciągam do niego rękę, ale odgania mnie. Mówię mu: – Uspokój się. – Ale mnie ignoruje. Teraz ja jestem zła. I sfrustrowana. I zbiera mi się na płacz. Zakładam ręce na piersi, zasysam z powrotem napływające łzy i ruszam z powrotem w kierunku domu.
39
Damien znajduje się przy moim boku w nanosekundę. Dotyka mojego ramienia, a ja strącam jego rękę, głośno odchrząkując. Sięga po mój biceps i chwyta go w mocny uścisk. – Gdzie ty idziesz, do cholery? - Wracam do środka
– mówię ostro. – Puszczaj mnie. – Damien nie słucha
i ściska moje ramię mocniej. - Nie możesz tam wrócić. - Kto tak twierdzi? Ja tam mieszkam. - A co, jeśli się obudził? Odciągam jego palce od mojej ręki. – Wtedy będę sobie z tym radzić. - Radzić z tym? – Damien podnosi głos. – Radzić z tym? – Chwyta oba moje ramiona, patrzy mi głęboko w oczy i potrząsa mną. Jestem przerażona, a jednak zahipnotyzowana emocjami w jego wzroku. – Nie, Addy. Nie. – Puszcza moje ramiona i przebiega drżącą dłonią przez swoje włosy, po czym przesuwa nią po twarzy. – Boże, Adelaide. Masz pojęcie, jak piękna, mądra i bystra jesteś?
– Wzdycha i potrząsa
głową. – Oczywiście, że nie wiesz. – Wskazuje palcem na moje okno. – Bo pozwalasz, żeby ci wmawiał, że jest inaczej. – Zamyka lukę między nami, wplatając palce w moje włosy i patrząc czule w oczy, jego usta są ledwie o oddech od moich. – Nie możesz tam wrócić. Nie pozwolę ci. Nie pozwolę mu dłużej cię krzywdzić! Daję mu po rękach i wyplątuję jego palce z moich włosów. – Wiesz, że muszę – mówię ostro. – Nie skończyłam nawet jeszcze szkoły średniej. Nie mam pieniędzy. Ani pracy. Ani prawa jazdy. Więc powiedz mi, Damien, co będę robić? Dokąd pójdę? Gdzie będę żyć? Jak miałabym sobie poradzić? Damien przybliża się o krok. – Masz mnie. Śmieję się i sądząc po wyciu, jakie wydaję z siebie na koniec, wiem, że brzmię jak szalona. – Ty? Jak tego dokonasz? Nie masz nawet jeszcze dyplomu. A co z collegem? Czy ty czasem nie wybierasz się jesienią do Yale? Nie pozwolę, żebyś z mojego powodu rezygnował z rzeczy, jakie chcesz robić w życiu.
40
Przesuwa opuszkami palców po moim policzku i odwracam wzrok. To mnie zabija. Ma jeszcze tyle w życiu przed sobą i jeśli zostanie ze mną, to jak nic pociągnę go ze sobą na dno. Jestem jak wir pośrodku wzburzonego morza – jeśli tylko znajdziesz się w moim zasięgu, nie będę miała innego wyboru, jak capnąć cię za nogę i wciągnąć pod powierzchnię. - Nie widzisz tego, Addy? – Jego głos jest delikatny i słyszę w nim tyle ciepła, że moje ciało przegrzewa się od samego słuchania. – Nie chcę żadnej z tych rzeczy. Nie obchodzi mnie Yale. Nie obchodzą mnie żadne inne rzeczy, na których według ciebie mi zależy. Bo prawda jest taka, Addy, że jedyne, czego chcę i nigdy z tego nie zrezygnuję, to ty. Zamykam oczy i łzy zawisają na krawędziach moich długich rzęs. Serce grzmi jak szare niebo, nim błysk pioruna zerknie zza pociemniałych chmur. Mam uczucie, jakby mojemu żołądkowi urosła para nóg i ruszył sprintem przez przełyk. – Przestań, Damien. Proszę. - Addy, ja… - Idź sobie. – Mój głos łamie się od mieszaniny bólu i stanowczości. - Addy, nie rozumiem. – Przesuwa się w moją stronę i zwalczam histerię, która wzrasta we mnie, starając się trzymać każdą część mnie razem, mimo że tak naprawdę czuję, jakbym rozpadała się na kawałeczki. - Po prostu odejdź! – krzyczę. Łzy zalewają mi policzki, a przenikliwie piskliwy głos niesie się po wilgotnym, nocnym niebie. Oczy Damiena rozszerzają się i chwyta swoją pierś. Szybko spuszcza wzrok na ziemię i chwieje się nieco na nogach. Ale zaskoczony wyraz jego twarzy i sposób, w jaki trzyma się za pierś, mówią mi, że moje słowa przebiły jego serce, i to mnie łamie. Nie potrafię już dłużej zachować wyrazu twarzy mówiącego, że naprawdę tego chcę. Nie potrafię już dłużej trzymać uczuć na wodzy.
41
Wypuszczam żałosny jęk i uciekam od niego. Z powrotem do mojego domu. Z powrotem przez moje okno. Z powrotem do mojego łóżka. Zawijam poduszkę wokół głowy i krzyczę, podczas gdy agonalny ból przenika moje ciało. Zawijam się w koc jak w kokon, nie przestając cicho szlochać w poduszkę. Chrapanie ojca przenika przez ściany i wsłuchiwanie się w jego zniekształcone oddechy pozwala mi się nieco rozluźnić. Przekonuję się, że wszystko, z czym właśnie miałam do czynienia, byłoby jeszcze bardziej odczuwalne, gdyby nie spał. A potem znów mam pokręcone myśli i dumam, że może, jedynie być może, fizyczny ból pochodzący od pięści taty mógłby uśmierzyć ból emocjonalny, który nieprzerwanie narasta, narasta i narasta we mnie. Dochodzę do rozdzierającego serce samouświadomienia, że Damien jest zbyt dobry dla kogoś takiego jak ja. Jest inteligentny, piękny i mądry, i ma przed sobą niesamowite życie, bardzo daleko stąd i bardzo daleko ode mnie. Znajdzie sobie w college’u uroczą dziewczynę. Pobiorą się. Doczekają tuzina pięknych dzieci. I będę parą do pozazdroszczenia – taką, o której się myśli, wyobrażając sobie, jak powinna wyglądać miłość i szczęście. Będą obrazem doskonałości. Damien na to zasługuje. Zasługuje na całą błogość
i olśniewające szczęście
w świecie. I mam to chore uczucie, kłębiące się w moich trzewiach, które daje mi znać, że nie znalazłby tego rodzaju szczęścia ze mną.
42
Rozdział 6 ~ PO ~ Dr Watson słucha muzyki. Jest odwrócony plecami do mnie, ale widzę płytę winylową wirującą na adapterze za nim. Claude Debussy, Claire de Lune. To jeden z moich absolutnie ulubionych utworów. Nie jestem snobem w kwestii muzyki. Doceniam każdy jej rodzaj – nieważne, czy to rock and roll, jazz, czy nawet Motown3, ale w muzyce klasycznej jest coś naprawdę pięknego. To niemal niesamowite, w jaki sposób melodia toruje sobie drogę do środka twej duszy, bo nie ma tam nikogo, kto by nucił słowa, odwracając twoją uwagę od sedna utworu. Czasami, gdy ojczulka nie było w pobliżu, wymykałam się i słuchałam radia. I za każdym razem, gdy przekręcałam gałkę, moje palce jakimś cudem odnajdywały stację z muzyką klasyczną. Zamykam oczy i słucham uważnie, pozwalając brzmieniu pianina wypełnić każdą cząstkę mnie. Jestem spokojna, rozluźniona, robię głęboki wdech, łapiąc powiew wody 3
Rodzaj muzyki łączący w sobie rytmy bluesa, popu, gospel.
43
kolońskiej dr. Watsona, która przenika powietrze. Pachnie egzotycznie, choć piżmowo. Jak wilgotna gleba o poranku, wymieszana z tropikalnymi lasami deszczowymi. Wypuszczam powietrze i otwieram oczy. Dr Watson jest zwrócony twarzą do mnie, przygląda mi się, a lekki uśmiech spowija jego pełne usta. – Lubisz ten utwór? Siadam na krześle naprzeciwko niego. – Tak. – To siódmy raz, kiedy spotykam się z nim na terapii, odkąd tutaj przybył, i zaczynam czuć się przy nim bardziej komfortowo. Myślę, że pod tym boskim, surowym obliczem i chłodnymi spojrzeniami, kryje się porządny człowiek. Po prostu nie ma ciepłej osobowości, ale to nic. Nie każda osoba na planecie musi być taka sama. Czasami jest mi trudno nie podziwiać go w pełen uwielbienia sposób i kończę, porównując go do Damiena. Wiem, że w pewnym sensie to niewłaściwe, ponieważ Damien ma moje serce i duszę, ale z jakiegoś dziwnego powodu czuję ten pociąg do dr. Watsona. Może to dlatego, że chociaż wiem, co wszyscy o nim mówią, naprawdę czuję, że on faktycznie chce mi pomóc. Że naprawdę chce zobaczyć mnie opuszczającą kiedyś to miejsce. Jakkolwiek nierealnie by to brzmiało. Dr Watson wcina się w moje myśli, mówiąc: – Bardzo lubię muzykę klasyczną. - To tak jak ja. Uśmiecha się promiennie i orientuję się, że ja też uśmiecham się w odpowiedzi. Uwielbiam uśmiech dr. Watsona, bo za każdym razem, gdy nim do mnie błyska, to jakby cała jego twarz rozświetlała się, a każda rysa na jego buzi promieniowała. To też przypomina mi o tym, że jest zdolny do ciepła. To po prostu strona, której nie pokazuje zbyt często. Na krawędzi jego biurka znajduje się coś nowego, srebrna ramka na zdjęcie. Śledzę jej tył opuszkiem palca. – Mogę? - Śmiało.
44
Podnoszę ramkę i odwracam ją, a moje usta otwierają się na widok tego, co jest z drugiej strony. Dziecko. Piękne dziecko. Dziewczynka, która nie może mieć więcej niż dwa latka. – Masz córkę? – Wypuszczam sapnięcie, ciągle nie odrywając wzroku od zdjęcia dziewczynki z rumianymi, okrągłymi policzkami cherubinka, nieskazitelną cerą barwy kości słoniowej i najbardziej zachwycającymi fiołkowymi oczami. – Jest prześliczna – komentuję, gdy stawiam ramkę z powrotem na jego biurku. Uważam za niesamowite, że zdjęcie jest w kolorze. Nigdy nie widziałam zdjęcia w kolorze. Nie wiedziałam nawet, że można takie zrobić. Wzruszam ramionami i porzucam tę myśl. Decyduję, że w technologii musiał zajść jakiś postęp, o którym nie słyszałam. - Dziękuję. – Jego oczy skupiają się na fotografii. – Obawiam się, że urodę odziedziczyła po swojej mamie. - Jesteś żonaty? - To cię dziwi? Czyż większość ludzi mających dzieci nie jest po ślubie? - To nie to – mówię. – Tylko po prostu wyglądasz zbyt młodo, by być lekarzem, nie wspominając już o żonie i dziecku. - Nie jestem znów aż taki młody. – Chichocze. – Za dwa lata stuknie mi trzydziestka. – Przekręca się w fotelu, przybierając wygodniejszą
dla
siebie
pozycję. – No, dość już o mnie. Przejdźmy do ciebie. W końcu to twoja sesja terapeutyczna. - A co o mnie? – Zawsze denerwuję się przed sesjami z nim. Głównie dlatego, że gdy czasami pojawia się temat, z którym czuję się niekomfortowo, on naciska mnie dotąd, aż wyciągnie informacje. - Może opowiesz mi o swojej mamie? – Jego głos dźwięczy stanowczością i wiem, że nie będzie sposobu, bym mogła skierować rozmowę na inne tory. - Dopiero co opowiadałam ci o mojej matce – ripostuję. – Odeszła, gdy miałam dziesięć lat.
45
Teraz zaczyna się wyciąganie. – I nie pamiętasz nic więcej odnośnie jej? - Niewiele. Dr Watson uderza przycisk w dyktafonie. – Może zastanowisz się nad tym przez chwilkę? Nie śpieszę się i torturuję mój mózg wspomnieniami, jakie mam o mamie. Nawet nie pamiętam jej śmiejącej się. Nie pamiętam jej będącej szczęśliwą. Ale jest jedna rzecz, która przychodzi mi do głowy. – Lawenda. Dr Watson unosi brew. – Lawenda? - Tak. Zazwyczaj pachniała lawendą. – Mija kolejna sekunda i w mojej głowie pojawia się więcej wspomnień. – Miała takie perfumy w rolce, którymi zazwyczaj muskała nadgarstki. Kiedy byłam mała, czasami siadałam obok niej przed toaletką, a ona muskała nimi również moje. I wtedy mawiała: Dama zawsze powinna ładnie
pachnieć. - Co jeszcze? - Pamiętam jej imię. Monique. - Cokolwiek innego? - Nie. - Spróbuj, Adelaide. Jego nieustanne wywieranie nacisku mnie irytuje. Nie lubię rozmawiać o żadnym z moich rodziców, bo jedno z nich mnie porzuciło, a drugie używało jako ludzkiego worka treningowego. Wszystko, czego chciałam, to zapomnieć, że przeszłość w ogóle istniała, ale to była ta wystraszona część mnie, druga część chciała ruszyć do przodu ze swoim życiem i skupić się na wydostaniu z tego miejsca. Splatam ręce na piersi. – Robisz to ze wszystkimi swoimi pacjentkami? - Słucham? – Jego głęboki głos podnosi się o oktawę. – Robię co z moimi innymi pacjentkami?
46
- Zmuszasz do mówienia o rzeczach, o których nie chcą mówić? – obruszam się. Srogość przeszywa piękną twarz dr. Watsona i podnosi się ze swojego fotela, po czym obchodzi biurko, stając przed nim. Siada centralnie przede mną, jego miodowe oczy są twarde jak zastygły beton. – Adelaide – zwraca się do mnie oficjalnie i zaciskam zęby, bo wie, że wolę, jak nazywa się mnie Addy. – Moi inni pacjenci i sposób, w jaki ich traktuję, to nie twoja sprawa. To ważne, by w miarę postępowania sesji terapeutycznych mówić o twojej przeszłości, bo to jest ta część twojej pamięci, której brakuje. Czasami, gdy myślimy o rzeczach z przeszłości, wywołujemy inne wspomnienia, rzeczy, jakie zapomnieliśmy. – W tonie jego głosu jest autorytarność, a na policzkach rumieniec. Wydaje się, że go zdenerwowałam. No cóż, on też mnie zdenerwował. Staję naprzeciw niego, gniew wrze we mnie i zaciskam pięści po bokach. – I co zamierzasz zrobić, jeśli nie zechcę mówić? Nakarmisz mnie większą ilością pigułek? Naszprycujesz większą dawką usypiaczy? – Obniżam głos, wściekłość drga w moich strunach głosowych. – Potraktujesz elektrowstrząsami? – Oczy dr. Watsona rozszerzają się, po czym mrużą. Unosi się powoli, a ja nie spuszczam z niego wzroku, gdy prostuje się do pełnego wzrostu, górując nade mną, jego metr osiemdziesiąt osiem nad moim metr pięćdziesiąt pięć. - Panuj nad swoim tonem i nie podważaj mojego autorytetu, Adelaide, albo… - Albo co? – krzyczę. – Poślesz mnie do piwnicy? Zaplanujesz dla mnie lobotomię, tak jak zrobiłeś z Suzette? Nagle dr. Watsonowi puszczają nerwy, rzuca się na mnie i chwyta za ramię. Mimo iż strach wzrasta w moim krwioobiegu, jestem zdeterminowana, by nie okazywać, że się boję i zachowuję niewzruszony wyraz twarzy. Przesuwa mnie do rogu i moje plecy uderzają z głuchym łoskotem w ścianę przy drzwiach. Jest rozwścieczony, jego ciepłe, piękne oczy są groźne, rzeźbiona linia szczęki napięta. - Gdzie to usłyszałaś? – warczy.
47
- Jakie ma to znaczenie? To prawda, tak? Unosi głos. – Gdzie to słyszałaś? Trzymam moje oczy zakleszczone na nim i wyrzucam ostro: – Od jednej z pacjentek.
– Proszę bardzo, mam nadzieję, że
jesteś szczęśliwy, ty zadowolony
z siebie gnojku. Uwalnia moje ramię i zaczyna krążyć po gabinecie. Po chwili przebiega ręką przez swoje lśniące pukle złota. Mamrocze: „Mówili mi” to jedyne słowa, jakie mogę dosłyszeć. - Mówili co? – pytam nieco zuchwale. Zbywa mnie machnięciem ręki i nie przestaje krążyć. Coś tu jest na serio nie tak. Sekundę później zatrzymuje się w pół kroku i z szybkim piwotem staje twarzą do mnie. Jego wargi formują prostą linię, a oczy nie spotkają moich. – Skończyliśmy na dzisiaj. – Odprawia mnie i obchodzi biurko, siadając w fotelu, plecami do mnie. Obserwuję, jak podnosi słuchawkę telefonu i wybiera numer. Nie jestem pewna, co powinnam zrobić, więc pozostaję w miejscu, póki nie krzyczy: – Skończyliśmy, Addy! Idź już! – Odrywam się od ściany i przesuwam w stronę drzwi, obawiając się, że nagły ruch może go sprowokować. W ciągu wszystkich
spotkań, jakie miałam
z dr. Watsonem, to pierwszy raz, gdy widziałam go wyprowadzonego z równowagi. Facet jest zawsze opanowany. Zawsze powściągliwy. Podczas tego wybuchu wyglądał niemal – nie – on wyglądał na przerażonego.
~~~
Podczas kolacji siedzę sama na końcu długiego stołu i popycham rozgotowane spaghetti po mojej tacy. Gapię się na samotnego pulpeta w prawy rogu i dźgam go widelcem. Widelec nawet nie narusza jego powierzchni, od razu się odbija. Fuu, kulka mięsa jest sztuczna. No wiecie, to nie taki domowej roboty pulpet, to pulpet z paczki.
48
Ohydztwo. Myślę, że z całym tym paskudnym jedzeniem, które tutaj serwują, nie powinnam była myśleć inaczej. Chichocząc, przerywam moje tête-à-tête z drugim daniem i kątem oka dostrzegam Aurorę, która zlizuje sos z nitek makaronu i ciska nimi przez stołówkę. Koncentruję się na makaronie w jej ręce, kiedy nim rzuca. Oślizgła nitka sunie z gracją w powietrzu, po czym ląduje we włosach dziewczyny przy stole naprzeciwko naszego. Robię, co mogę, aby się nie roześmiać. Po tym wszystkim, co się tutaj dzieje, przynajmniej mogę zawsze liczyć na Aurorę, która dostarcza mi pewnego rodzaju rozrywki. Rozmyślanie o tym, co wcześniej wydarzyło się z dr. Watsonem, rani moje serce. Właściwie to moje skronie nie przestały pulsować, odkąd opuściłam jego gabinet. Upuszczam widelec
i odsuwam tacę, po czym wpycham po dwa palce w skronie
i zaczynam je masować. Facet jest skomplikowany, choć piękny. To się równa pięknej, przerażającej katastrofie. Wyglądał na takiego zszokowanego, kiedy wspomniałam słowo lobotomia. Ale według Cynthii to on zaordynował ją Suzette, więc czemu wyglądał na tak zaskoczonego i przerażonego? A może tak naprawdę to nie on ją zlecił, a Cynthia po prostu założyła, że tak było. Zastanawiam się, czy ona zna go tak jak ja i czy on prowadzi również jej terapię. No bo jeśli ona go nie zna, to jestem w stanie domyślić się, dlaczego założyła, że to on był tym, który to zrobił. Moje pierwsze wrażanie było takie, że miał szatańskie skłonności, ale doszłam do tego, że to nie są szatańskie skłonności, a on po prostu nie jest zdolny do tego rodzaju okrucieństwa. Gdy czasem patrzę w oczy dr. Watsona, mam wrażenie, jakby za ich twardą powłoką kryły się lata i lata dręczącego bólu. Oczywiście on nigdy się nie spoufala. Chce rozmawiać jedynie o mnie i moich sprawach, ale przecież taka jest jego praca, chociaż czasami myślę, że mógłby zyskać na dobrej sesji terapeutycznej. Są takie momenty w czasie naszych sesji, kiedy czuję, jak ogromny ciężar spada mi z piersi. Jakby wewnątrz mnie znajdował się jakiś płaski metalowy dźwigar, który napiera bardziej i bardziej na moje płuca, dusząc mnie.
49
A kiedy mówię mu o czymś, co mnie trapi, czuję, jak ten metalowy dźwigar znika i znów mogę oddychać. Kiedyś wspomniałam mu o Damienie. Chociaż był asertywny – jak zawsze – i odpowiedział na mój komentarz, przysięgam, że kiedy to zrobiłam, wzdrygnął się. Nie wiem dlaczego, ale zdecydowałam, że będzie najlepiej, jeśli nie będę ponownie poruszała kwestii Damiena. Przynajmniej nie kiedy będę w pobliżu dr. Watsona. Aurora jest wścibska jak diabli, jeśli chodzi o Damiena. Wczoraj zostawił w mojej sali liścik, żebym dziś wieczór znów spotkała się z nim w pralni, a moja osobista radość została przerwana, kiedy Aurora zapuściła żurawia przez moje ramię i zapytała: Och, od kogo to jest? Spanikowana docisnęłam wiadomość do swojej piersi i warknęłam: – Od nikogo. Wraz z mijającymi tygodniami zdawałyśmy się otwierać przed sobą, ale część mnie wciąż czuła, że nie mogę jej ufać. W czasie naszych rozmów to ja dużo chętniej udzielałam informacji o sobie, niż ona robiła to kiedykolwiek. To sprawiało, że zastanawiałam się nad pewnymi sprawami, które jej dotyczyły. Jak długo konkretnie ona tutaj jest? Za co ją tutaj umieścili? I dlaczego, skoro była tutaj tak długo (a zakładam, że musi być, ponieważ zna to miejsce na wylot), nawet nie próbowała dowiedzieć się o sposobach, jak się stąd wydostać? Zadaję jej to pytanie, kiedy leżymy w łóżkach i gdy czekam, aż zaśnie, żebym mogła spotkać się z Damienem. - Aurora, próbowałaś kiedyś się stąd wydostać? – Milczy przez chwilę, po czym sprężyny w jej materacu skrzypią, kiedy przekręca się na prawy bok twarzą do mnie. – Raz. – W jej głosie jest ból. Wiem, że być może nie powinnam jej naciskać, ale jednak to robię. – Co się stało? Wypuszcza długi, nierówny oddech i przewraca się na plecy.
50
Moja głowa zwraca się w jej stronę i przez mrok mogę dostrzec ją wpatrującą się w sufit. – Przyłapali mnie. – Zadławiłam się sapnięciem. – Chciałaś uciec. To znaczy, czemu nie starałaś się na terapii, żeby ci się polepszyło. Nie ma takiego sposobu, by im pokazać, że już ci lepiej i jesteś gotowa wrócić do domu? - Mówiłam ci wcześniej. – W jej głosie brzmi mieszanka bólu i cierpienia. – Nie ma lepiej. Nie ma wychodzenia stąd. Więc po prostu starasz się najlepiej jak potrafisz, żeby jakoś to przetrwać. – Najlepiej jak potrafisz? W moim przekonaniu nie ma żadnego najlepiej w tej sytuacji. W zasadzie czuję, że mam
przejebane tak czy
owak. – Nie wydaje mi się, że tak mogę – mówię jej. - Nauczysz się. – Jej głos jest delikatny. – Ja się nauczyłam. – Oddycha ciężko. – Jedna dziewczyna, którą znam, naprawdę uciekła. – Jej słowa przyniosły nadzieję moim płucom. – Co, kto? – To jest najbardziej cudowna wieść, jaką usłyszałam w ciągu ostatniego miesiąca. - To nieważne – mamrocze. – Nie poznałaś jej. Marszczę brwi w ciemności, skupiając się na białym suficie
i
bawiąc
się
palcami. – Cóż, jeśli ja jej nie znam, jak ty możesz? Czy nie jesteśmy tutaj tak samo długo? - Nie – szydzi i odwraca się twarzą do ściany. – Ja jestem tutaj siedem lat. - Siedem lat! – niemal krzyczę, po czym przykrywam usta ręką i obniżam głos do szeptu. – Siedem lat? A ile ty w ogóle masz lat? - Prawie dwadzieścia cztery. Głębokie, bolesne ukłucie wyrzutów sumienia zakwita w moim sercu i niemal zaczynam płakać. Część mnie czuje się źle przede wszystkim z powodu poruszenia tego tematu, ale jest też druga część mnie, która odczuwa wdzięczność, bo teraz już wiem, z czym mogę mieć do czynienia, jeśli kiedykolwiek będę próbowała wyrwać się z kajdan, które wiążą mnie z tym miejscem. Pulsujący ból łomocze w moim boku, kiedy spoglądam na odwróconą do mnie plecami Aurorę. Biedna, biedna dziewczyna.
51
Spędziła sporą część swojego życia zamknięta w zakładzie dla obłąkanych, a teraz jest zbyt przestraszona, by mieć chociaż nadzieję na przyszłość. – Aurora? - No? – Jej głos jest ledwie dosłyszalnym szeptem. - Co takiego zrobiłaś, że tutaj wylądowałaś? Zatacza palcem koła na kafelkowej ścianie. - To nie jest coś, o czym lubię rozmawiać. - Okej – mówię powoli. – To może powiesz mi, co ci się przytrafiło, kiedy próbowałaś uciec? – Nie odpowiada. Cisza zdaje się rozciągać przez sekundy, minuty, może nawet godziny, ale pozostaję w łóżku, nawet jeśli mój czas z Damienem się zbliża, muszę to wiedzieć. Wreszcie Aurora odchrząkuje, po czym szybko wciąga i wypuszcza powietrze, jakby podzielenie się tym strzępkiem informacji mogło przysporzyć jej niesamowitego bólu. W końcu odwraca się znów twarzą do mnie, patrzy z cierpieniem tańczącym w jej dużych, brązowych oczach i mówi: – Zabrali mnie do piwnicy. Moje płuca się zaciskają i odmawiają rozluźnienia się. Jestem całkiem pewna, że przez pełną minutę przestałam oddychać, po czym wreszcie udaje mi się wychrypieć: – Nie. - Tak – syczy. – Powinnaś czuć się uprzywilejowana. Nigdy nikomu tego nie mówiłam. - Co oni ci zrobili? - Nie. – Słyszę gęstą warstwę emocji w jej głosie, a potem pociągnięcie nosem. Płacze i moje serce pęka z jej powodu. Myślę o tym, by podnieść się z pryczy, podejść do niej i przytulić, pocieszyć ją, ale nie znam jej wystarczająco dobrze, by wiedzieć, czy lubi tego typu rzeczy. Wiem, że ja bym lubiła, gdybym była zasmucona. Wtedy mówi: – Nie wspominaj o tym więcej, okej? To numer jeden na mojej liście spraw, o których nie lubię rozmawiać. Jestem pewna, że ty też masz taką listę. - Tak.
52
- Jestem całkiem pewna, że każdy z nas tutaj ma taką listę, inaczej w ogóle by nas tutaj nie było. - Zgadzam się. – Ziewam i odwracam się twarzą do ściany, gdy nagle osiada we mnie wstrząsające objawienie: że może Aurora jest godna zaufania i może pomimo wariackich zachowań, jakie odstawia przed personelem i pacjentkami, tak naprawdę jest dużo mądrzejsza, niż daje po sobie poznać.
53
Rozdział 7 ~ PRZED ~ Minęły tygodnie, odkąd rozmawiałam z Damienem. A dwadzieścia jeden dni bez rozmowy z nim było torturą. Wydzwania do mnie. Przychodzi pod moje okno. Chodzi za mną rankami, gdy spaceruję. Dopiero co wczoraj, ledwie zeszłam z podjazdu, a
już
zjawił
się
za
mną. Fioletowe półksiężyce ocieniały jego oczy, zazwyczaj idealna postura była zgarbiona. – Addy, proszę – błaga. – Porozmawiaj ze mną. Proszę. – Wciąż go ignoruję. Chciałabym móc mu powiedzieć, że to ostatnia rzecz, jakiej chciałam. Chciałabym móc mu powiedzieć, by przykrył mnie kocem swych ramion i nigdy nie wypuszczał. By przykrył mnie gorącem swego ciała i stopił lód w moich żyłach. Ale nie robię tego. Bo wiem, co robię, próbując go odepchnąć. Wiem, że tak będzie dla niego lepiej. Mógł sobie myśleć, że mnie kocha i nie może beze mnie żyć, ale w końcu zmieni zdanie. Będzie musiał. Jest tylko jedna rzecz: jest taki uparty.
54
Wychodzę frontowymi drzwiami, zamykam je za sobą i on tam jest, dumnym krokiem zmierzając w moją stronę. Zamykam oczy i wzdycham, po czym ruszam przed siebie. Damien zostaje kilka kroków za mną i krzyczy: – Mówię ci, Adelaide, nie możesz nie odzywać się do mnie wiecznie! Będę tutaj każdego dnia, dopóki ze mną nie porozmawiasz! – Raczej dopóki nie wyjedziesz do college’u w następnym miesiącu, myślę. Nie mogę nic poradzić i zastanawiam się, co by było, gdyby sprawy miały się inaczej. Co by było, gdybym pochodziła z normalnej, szanowanej rodziny? Gdyby moja matka została i wychowała mnie w sposób, w jaki powinna być wychowana młoda dama? Gdyby mój ojciec nie był obelżywy i znany wszystkim jako miejscowy pijak? Czy wtedy nasz związek byłby do zaakceptowania? Czy moglibyśmy być tą szczęśliwą i kochającą się parą, jaką zawsze śniłam, że możemy być? Prawdopodobieństwa takiego scenariusza zanurzają się w moim sercu jak sztylet w ciele Julii na myśl o życiu bez jej Romea. Pulsujący ból nasila się we mnie i decyduję, że obraz jest zbyt bolesny, by o nim myśleć. To nie Szekspir. To moje życie. Ja i Damien nie jesteśmy parą przeklętych przez gwiazdy kochanków. Dziś jest pochmurno. Nie ma słońca na niebie i wieje silny wiatr. Zwykła letnia wilgotność powietrza nie istnieje. Powiew wiatru omiata moją skórę i wysyła dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Drżę i pompuję ciepło z powrotem w ramiona, przeklinając siebie za to, że nie sprawdziłam pogody, zanim wyszłam na spacer. Damian wciąż jest za mną. Słyszę zgrzyt kroków, gdy jego buty szurają po żwirze. Słyszę troskę w jego głosie, gdy mówi: – Zimno ci? – Nie odpowiadam. Przyspieszam kroku, maszerując szybciej. Podbiega do mnie i zrównuje się z moimi krokami.
55
Odwracam wzrok i patrzę na łan wysokiej trawy, utrzymując oczy na zielonych i żółtych źdźbłach wijących się wokół i kołyszących w tę i z powrotem na wietrze. Damien wypuszcza sfrustrowane westchnienie. – Musisz z tym skończyć. Spójrz na mnie, Addy. Nie patrzę. - Kiedy zamierzasz przestać być tak cholernie uparta? Mój wzrok przenosi się na ziemię i kopię kamyk wzdłuż drogi, myśląc: Kiedy zrozumiesz sytuację i zostawisz mnie w spokoju. Wiem, że myśl jest mrzonką. Minęły tygodnie, a on nie odpuścił. Jestem aż tak tego warta? Czy prosta dziewczyna z marginesu społecznego warta jest tego całego zachodu? Jego matka tak nie uważa. Spotkałam Marlene Allen tylko raz i poznanie tej kobiety to było zbyt wiele. Damien nie wydaje się być synem swojej matki, bo jest taki inny, a ona jest taka typowa. Przez typowa mam na myśli typowa jak na bogatą kobietę. Od kiedy ją poznałam, nauczyłam się, że zamożni ludzie mają określony program działania odnośnie tego, co chcą, by ich dzieci robiły w życiu, a według Marleny Allen ja nie pasuję do programu Damiena, czy też raczej programu przewidzianego przez nią i jego ojca. Na początku lata Damien zaprosił mnie do swojego domu na kolację. Tacie udało się dość szybko odpłynąć, więc włożyłam najładniejszą
sukienkę, jaką miałam,
i wymknęłam się oknem, razem z uczuciami niepokoju i podekscytowania kłębiącymi się we mnie. Właśnie miałam poznać rodzinę Damiena. Z jakiegoś powodu myślałam, że będą tacy jak on. Myliłam się. Cóż, nie tak znów do końca się myliłam. Błyskawicznie polubiłam ojca Damiena, Lukasa. Był uprzejmy, miał przyjazne niebieskie oczy, tak jak Damien, i był serdeczny. Złapał moją dłoń i potrząsną nią. – Wspaniale móc cię wreszcie poznać,
56
Adelaide. Damien mówi o tobie w samych superlatywach – powiedział, witając mnie z uśmiechem. Ale nie Marlena. Była chłodna, z grubą warstwą lodu w szmaragdowych oczach, rumieńcem na brzoskwiniowych policzkach i prostą linią pełnych warg. - Witaj, Adelaide – powiedziała ozięble. Nieśmiało potrząsnęłam jej dłonią, a ona obdarzyła mnie spojrzeniem, które postawiło na baczność wszystkie włoski na mojej ręce. Jej uścisk był pewniejszy niż ojca Damiena i wiedziałam po mocy jej uścisku i lodowatym spojrzeniu w oczach, że mnie nienawidziła. Po kolacji potwierdziła tę teorię, gdy przykleiła fałszywy uśmiech do swoich soczyście różowych ust i wzięła mnie pod ramię. – Chodźmy na spacer, moja droga. Dobrze? – Jej głos ociekał sarkazmem oraz plastikową życzliwością i zerknęłam przez ramię na Damiena, szukając ratunku. Miałam nadzieję, że dostrzeże spanikowany wyraz moich oczu i uratuje mnie od żmijowatego uścisku i jadowitego tonu jego matki. Ale nie widział mnie. Był całkowicie pogrążony w rozmowie z ojcem i bratem. To dało Marlenie wystarczającą ilość czasu, by wyszarpać mnie przez tylne drzwi i z dala od jakiejkolwiek nadziei, by Damien mógł mi przyjść z pomocą. Gdy tylko znalazłyśmy się na zewnątrz, zabrała rękę i odeszła z dala od drzwi – z dala od zasięgu słuchu – udając się w stronę stawu za domem. Była zwrócona do mnie plecami, a gdy zbliżyłam się ostrożnie, przywołała mnie bliżej skinieniem nadgarstka. Po samych jej gestach wiedziałam, że musiała pochodzić z bogatej rodziny. Mogę być naiwna czy żyć pod swojego rodzaju kloszem, ale pamiętam, jak widziałam ludzi takich jak Marlena w domach towarowych, do których tata zabierał mnie na zakupy. Mają zadarte nosy i patrzą z góry na pracowników sklepów tylko dlatego, że ci pracują jako sprzedawcy. Uważam to nie tylko za obraźliwe, ale również za obrzydliwe. Chyba nigdy tak naprawdę nie rozumiałam różnicy w hierarchii społecznej. Niektórzy ludzie muszą pracować, a inni mają wszystko podane na tacy - ze względu na
57
to, kim byli ich rodzice, ich dziadkowie i tak dalej, i tak dalej. Osobiście wolałabym dojść do czegoś w życiu pracą. Zatrzymałam się obok Marleny i podążyłam za jej wzrokiem do grupki łabędzi, ślizgających się po spokojnych, mętnych wodach jeziorka. Moje oczy skupiły się na łabędziu w samym środku, gdy to piękne stworzenie rozciągnęło swoje białe skrzydła i zanurzyło głowę pod jasnobrązową wodę. Wiedziałam, że Marlena bacznie mi się przygląda. Czułam jej zimne spojrzenie przedzierające się przez moją skórę i mrożące krew w moich żyłach. – Myślę, że wiesz, czemu cię tutaj poprosiłam – powiedziała rzeczowym tonem. - Poniekąd - odpowiedziałam z trudem. - Nie zgrywaj teraz nieświadomej, moja droga. Wiem, że jesteś na to za mądra. Jej obłudna uwaga poraziła mnie do głębi i wysłała fale szokowe gniewu wzdłuż mego ciała. Nigdy nie należałam do osób, które szybko popadają w złość czy lekceważenie, ale było coś w matce Damiena i jej aroganckiej, elitarnej postawie, co powodowało, że reagowałam w sposób, w jaki nie reagowałam nigdy wcześniej. Zwinęłam dłonie w pięści po bokach, zacisnęłam zęby i głęboko odetchnęłam. Marlena obeszła mnie, zatrzymując się przede mną i blokując mi widok na staw. Uniosłam wzrok, spotykając jej. - Czego ode mnie oczekujesz? Westchnęła i pokręciła głową. – Myślę, że znasz na to odpowiedź. - Nie – powiedziałam, zaciskając zęby. – Szczerze mówiąc, nie znam. - Chcę, żebyś przestała spotykać się z Damienem. Otworzyłam usta, by powiedzieć jej, że nie mogę. Nie mogę go zostawić. Nie mogę, bo kocham jej syna, jakby był tlenem w moich płucach, osoczem w mym krwioobiegu i szybkim pulsującym rytmem mojego serca.
58
Ale nie daje mi szansy na żadne z tych wyznań. Zamyka mi usta zmarszczeniem brwi i sześcioma słowami: − Trzymaj się z daleka od mojego syna.
Nie było na koniuszku mojego języka, ale znów mi się wcięła: – Damien ma przed sobą świetlaną przyszłość. Jest mądry, oddany, lojalny i pełen pasji. Zaprowadzi naszą firmę na kolejny poziom. – Jej oczy skupiają się na moich. – Po tym, jak zdobędzie dyplom z Yale, oczywiście. – Osiągnęłam punkt, kiedy już nawet nie mogłam na nią patrzeć. Spojrzałam pod nogi, skupiając wzrok na kilku pałkach wodnych otaczających jezioro. – Pewnego dnia będzie także doskonałym mężem i ojcem. Tylko nie dla… Weszłam jej w słowo, szepcząc: – Kogoś takiego jak ja. - Przykro mi, że muszę być tak szczera, moja droga, ale taka jest prawda. Żaden z moich synów nie zwiąże się z dziewczyną z takimi zasobami jak twoje. Skrzywiłam się i jednocześnie zmarszczyłam brwi. – Zasobami? Machnęła na mnie lekceważąco ręką i pokręciła głową. – No wiesz, dziewczyna, która pochodzi z rodziny z taką reputacją. Nie masz pochodzenia. I nie masz przyszłości. Pokręciłam głową i lekko się zaśmiałam. – Nie. Bo chodzi ci o to, że nie jestem kimś takim jak ty? – Zimną suką, która ma więcej kasy niż sam Bóg. Wybacz, ale kimś
takim nigdy nie chciałabym być. – Pomyślałam sobie. Zacisnęła usta i wyglądała, jakby nad
czymś
rozmyślała,
a
potem
powiedziała: – Nie. Z technicznego punktu widzenia nie o to mi chodziło. – Znów zwróciła się twarzą w kierunku stawu i założyła ręce na piersi. – Gdybyś pochodziła z przyzwoitej rodziny i była wychowana w sposób, w jaki młoda dama powinna być wychowana, wówczas mogłybyśmy inaczej rozmawiać. – Z jakiegoś powodu nie wierzyłam w to ani trochę. – Wiesz – kontynuowała – mój starszy syn też zahaczył kiedyś o slumsy. – Parsknęłam, kiedy nie patrzyła. Slumsy? Czy ona właśnie powiedziała slumsy? – Zrobiło mu się żal jakieś kelnerki, gdy był w college’u. Ale nie
59
zajęło mu wiele czasu, by dostrzec powód. – Usłyszałam moje imię odbijające się echem gdzieś w oddali. Marlena zerknęła przez ramię i podążyłam za jej spojrzeniem, widząc zbliżającego się Damiena, z szerokim uśmiechem na ustach. - Adelaide! Był coraz bliżej i bliżej. Kiedy był zaledwie kilka metrów od nas, Marlena pochyliła się, jej wargi znalazły się centymetry od mojego płatka ucha i wyszeptała: – Postąp właściwie, moja droga. Nie ciągnij tego dalej, oszczędź sobie cierpienia i złamanego serca w przyszłości. Im dłużej będziesz to kontynuować, tym będzie to boleśniejsze. – Gdy Damien się zbliżył, ona wyprostowała się i uśmiechnęła. Otarła się o moje ramię, przechodząc obok mnie i swojego syna, odrzucając ramiona w tył i zadzierając swój rzymski, wąski nos do nieba. Damien stanął bliżej i cmoknął mnie w policzek. – Co tam? Nie mogłam się ruszyć. Moje całe ciało wydawało się być wciąż i wciąż żądlone przez rój wściekłych os. Żądła zanurzone. Obrzęki
wszędzie. Moja skóra pulsująca.
Łzy zaszkliły się wokół moich gałek ocznych i starałam się
odgonić je mruganiem,
ale to było bezużyteczne. Odwróciłam się od Damiena i z trudem przełknęłam ślinę. – Odprowadzisz mnie do domu? - Coś się stało? – W jego głosie była obawa. – Co ona ci powiedziała? Wypuściłam powietrze i otarłam łzy. – Nic się nie stało – zapewniłam go z lekkim uśmiechem. – Jestem po prostu zmęczona. - Och. – Uśmiechnął się do mnie i pocałował w skroń. – No to chodźmy. Zawinął rękę wokół moich ramion, podczas gdy ja trzymałam wzrok przyklejony do ziemi, starając się z całych sił powstrzymać szloch, który uwiązł mi w gardle. Nigdy nie wyznałam mu tego, co powiedziała mi jego matka, bo w głębi serca, choć to bolało tak mocno, jak tylko mogło, wiedziałam, że miała rację.
60
Prawda jest taka, że możemy być niepokorni. Możemy przeciwstawić się nadziejom i oczekiwaniom jego rodziców. Ale gdzie to nas doprowadzi? Wiem, że kochanie kogoś tak bardzo, jak ja kocham Damiena, jest warte każdej walki i zmagań, przez które musielibyśmy przejść, by być szczęśliwi. Ale to ja tak myślę. A on? Pewnego dnia może mieć do mnie pretensje, że z mojego powodu musiał ze wszystkiego zrezygnować. A ja musiałbym żyć ze świadomością, że któregoś dnia mógłby żałować, że nie posłuchał swojej rodziny, nie poszedł do college’u, nie zrobił czegoś ze swoim życiem, bo zakochał się w kimś takim jak ja. Cóż, ta myśl jest zbyt potworna i zbyt bolesna do zniesienia. Szuranie kroków przeniosło mnie z powrotem do rzeczywistości. Zerkam przez ramię i Damien wciąż idzie za mną. Kopie kamień, który odbija się kilka razy od polnej drogi i zatrzymuje centymetry od moich stóp. Osiągam punkt krytyczny. Musi pozwolić mi przeboleć tę stratę. Musi ruszyć do przodu ze swoim życiem, tak żebym ja mogła ruszyć z moim, z całą jego marnością. – Masz natychmiast skończyć z tym wszystkim! – warknęłam na niego, gdy kopnął kolejny kamień. Damien podnosi głowę i patrzy na mnie ze zdziwieniem w oczach i uśmiechem na ustach. – Czy ty właśnie odezwałaś się do mnie? – Nim byłam w stanie odpowiedzieć, podbiegł do mnie, zgarnął w ramiona, wirując ze mną w kółko. – Addy, tak za tobą tęskniłem. Nie mogłem jeść. Nie mogłem spać. Dlaczego nie oddzwaniałaś? Dlaczego mnie ignorowałaś? Moje oczy wbijają się w jego głębokie niebieskie spojrzenie. Skinęłam brodą i pokazałam gestem, że ma mnie postawić na ziemi. Zwolnił swój uścisk i nasze oczy zablokowały się na sobie, gdy ześlizgiwał mnie w dół po swoim ciele. Tarcie mojego ciała o jego wysyła fale pragnienia aż po czubki moich zakończeń nerwowych. Trzaskam i iskrzę się jak petarda na chodniku w czasie pikniku z okazji Czwartego Lipca. Pożądanie smaga moje wnętrzności i muszę użyć każdej ilości silnej woli, jaką mam, by się odsunąć od niego. Ruszam przed siebie i zatrzymuję się po kilku krokach, spotykając jego wzrok nad moim ramieniem. Mam pustkę w oczach, szum w uszach
61
i ból w sercu. – Damien, to koniec. – Mój głos drży. – Po prostu zapomnij o mnie. Idź do domu i zapomnij o mnie. Cierpienie i niedowierzanie mieszają się w wirze, iskrzą się w jego oczach. Dogania mnie, łapie za ramię i szybko odwraca. Chwyta moją twarz swoimi dłońmi, pocierając policzki kciukami, a ja nie odrywam wzroku od ziemi. Żar z jego rąk pali moje policzki i stawia całe ciało w ogniu. Płonę dla niego i staram się z całych sił, aby to ukryć. Ale moje ciało mnie zdradza. Policzki mi pąsowieją, a łzy nabrzmiewają w oczach, osadzając się w kącikach, gdy zamykam je i lekko wzdycham. – Addy, spójrz na mnie, proszę. – Kręcę głową. To jedyne, na co mnie stać. Szala się przeważyła, a ból wywołany robieniem tego – pozwoleniem mu odejść – rozprzestrzenia się jak spożyta trucizna. – Spójrz na mnie, proszę. – Nalega,
jego
głos
łamie
się
od
emocji. – Proszę. – Nie słucham, więc Damien bierze sprawy w swoje ręce i unosi moją głowę. – Otwórz oczy. - Dlaczego tak mi to utrudniasz. I bez tego jest mi wystarczająco ciężko. – Płaczę, nie mogąc już tego znieść, moje wnętrzności kruszą się, rozbijają o ziemię jak porcelanowa waza, kawałki ceramiki wszędzie. Powoli otwieram oczy i w spojrzeniu Damiena nie ma żadnego wahania. Wpatruje się intensywnie w moje oczy, przeszukując je. Sondując. Penetrując. Może szuka w nich prawdy. Może myśli, że jeśli będzie patrzył w moje oczy wystarczająco długo i wystarczająco głęboko, to wpłynie na mnie. Przysuwa się bliżej. – Ty tego nie chcesz – szepcze. - Oczywiście, że nie chcę – wyznaję. – Kocham cię, ale tak będzie najlepiej. Jego oczy tną, a palce suną po moim policzku, chowając zagubiony kosmyk hebanowych włosów za uchem. Opuszki jego palców są jak pogrzebacze, dopiero co wydobyte z paleniska. Przypalają moje ciało i jestem zaskoczona, jak bardzo mi się to podoba. Prowadzi mnie tyłem do pnia dębu kilka kroków od drogi. Szorstka nierówność tekstury od pnia drapie skórę na moich nagich plecach, a wilgotny, piżmowy
62
zapach wypełnia moje nozdrza. Damien dociska swoje ciało do mojego, przyszpilając mnie. – Kto tak mówi? Oddycham ciężko. Rozkosz wybucha we mnie, odbijając się rykoszetem od ścian żołądka. Moje serce bije tak szybko, że pozostałe organy zmagają się, aby dotrzymać mu tempa. – Kto mówi co? – wykrztuszam, próbując zapanować nad oddechem. - Kto mówi, że tak będzie najlepiej? - Ja? Unosi rzeźbione brwi. – Ty? - Tak – mówię szeptem. - Nie wierzę w to. To niesamowite, jak łatwo jest w stanie mnie przejrzeć. To niesamowite, że jedyne, co musi zrobić, by wiedzieć, co myślę, to zajrzeć mi w oczy. Mimo wszystko próbuję kłamać: – To prawda. – W moim głosie jest odrobina niepewności i wiem, że nie brzmię wiarygodnie. Wargi Damiena spoczywają przy moim uchu. – Śmiem się nie zgodzić – mruczy. – Addy, choćby jeden dzień bez ciebie nigdy nie będzie żadnym najlepiej. Pragnę cię w każdej minucie każdego dnia. Na zawsze. Kocham cię. Zmagam się z nim, by uwolnić się od jego zniewalającego spojrzenia, oszałamiającej twarzy, umięśnionego ciała i sposobu, w jaki czuję je dociśnięte do mnie. Tracę panowanie nad sobą, moim umysłem i tym, co mówiłam sobie, że zrobię, gdy pójdzie za mną w czasie porannego spaceru. Niski, chrapliwy chichot opuszcza gardło Damiena i przez chwilę myślę, że może on też się wścieknie. Chwyta oba moje nadgarstki w jedną rękę i przyszpila je nad moją głową. Dociska biodra mocniej do moich. – Przestań z tym walczyć. – Jego gorące, pełne usta spoczywają obok moich. – Przestań z nami walczyć. – Zaczyna powolny, zmysłowy taniec z moimi ustami, zaczynając od małych, drażniących muśnięć dolnej
63
wargi o moją górną. Otwieram usta w odpowiedzi, a on atakuje mój język, splątując go ze swoim. Nasze pocałunki nasilają się i Damian wślizguje wolną rękę pod moją spódnicę na wyprawę eksploracyjną. Jego dłoń przesuwa się z mojego biodra na podbrzusze. Moja skóra szczypie, a na ramionach mam gęsią skórkę. Miłość, żądza i namiętność stapiają się razem we mnie i czuję, jak pragnienie go nabrzmiewa między moimi nogami. – Tak mi przykro – jęczę przy jego wargach. – Tak bardzo cię kocham. – Naprawdę kocham go tak bardzo, że czasami czuję, że kiedy nie jestem przy nim, to aż boli. To jak maleńkie ukłucia igły dźgającej mnie wielokrotnie. Uwalnia moje ręce ze swojego uścisku. Zostawia szlak pocałunków od podstawy mojej szyi do obojczyka, po czym jego usta spoczywają przy moim uchu. Ciepło z jego warg wysyła dreszcz przytłaczającej przyjemności wzdłuż mojego kręgosłupa. Wibruje w moim rdzeniu i wszczyna szaleńczą gonitwę mojego serca. Dociska mnie mocniej do swojej piersi i czuję, jak jego serce bije w synchronizacji z moim. Dwa bijące serca. Jedno obok drugiego. Ciało przy ciele. I intensywna, niezachwiana miłość między dwojgiem ludzi, która nigdy nie umrze.
64
Rozdział 8 ~ PO ~ Ktoś pochyla się nade mną. Ciemność jego cienia odcina wiosenne promienie słońca wpadające przez okno. Otwieram oko, a Aurora gapi się na mnie z góry. – Co jest? – warczę i przewracam się na drugi bok, zakrywając głowę poduszką. - Spałaś do późna – mówi. – Leki za pięć minut. – Chciałabym móc powiedzieć, że pieprzyć leki, ale nie mogę. Zamiast tego przeciągam się i siadam prosto na mojej pryczy, gdy Aurora dumnie kroczy z powrotem do swojej. – Która godzina? - Prawie dziewiąta. - Mój Boże. – Naprawdę długo spałam. Zazwyczaj jestem na nogach przed siódmą. - Nie krzyczałaś ostatniej nocy – informuje mnie Aurora. - To chyba dobrze, co nie? Wzrusza ramionami. – Wciąż powtarzałaś imię Damien. – Aurora wskakuje na swoją pryczę. – Kim on jest? – Nie wdaję się w szczegóły. – Facet, którego kiedyś znałam. – Nie chcę rozmawiać z nią na temat mojego związku z Damienem. Ponieważ ledwo ją znam i w dodatku nie na tyle, by móc jej zaufać. I jeszcze jedno, to wyłącznie mój interes, o kim śnię czy o czym rozmawiam w moim śnie.
65
Marjorie wpada przez nasze drzwi nanosekundę później i po tym, jak obie z Aurorą udajemy zażycie lekarstw, już jest przy następnych drzwiach. Aż do chwili zniknięcia Marjorie i wręczenia przez Aurorę jej zaślinionych leków nie zauważyłam tego, w co jest ubrana. Dżinsy i czarna bluzka z długimi rękawami i dekoltem w kształcie łódki. Moje oczy omiatają ją od czubka głowy do samej podłogi. – Skąd masz normalne ubrania? – Część mnie myśli, że mogła je ukraść, ale szybko odpędza tę myśl, kiedy mówi: – Marjorie. - To nie fair – mówię ostro. Nienawidzę paradować tutaj w szpitalnej koszuli. Sprawia, że czuję się naga. - Ostatnio bardzo dobrze się zachowywałam – mówi Aurora, wzruszając ramionami. – Powinnaś spróbować czasami. Dobre zachowanie równa się nagroda. Jestem zdesperowana, by wydostać się ze szpitalnej koszuli. Może powinnam spróbować dobrze się zachowywać – przynajmniej przez jakiś czas. Kilka godzin później siedzę w pokoju rekreacyjnym. Dzisiaj panuje cisza. Cieszę się. Cynthia i większość jej bandy jest nieobecna. Tylko dwie są tutaj
– blondyna z naprawdę długimi włosami i pulchna brunetka.
Bez Cynthii nie mają sobie zbyt wiele do powiedzenia, więc siedzą na sofie, oglądając telewizję. Aurora jest w swoim stałym kącie, zachowując się jak szalona/nieszalona ona, a ja siedzę naprzeciwko okna, tak jak przez większość dni. Damien jest dzisiaj na zewnątrz z chłopcami, jego plecy wspierają się o łańcuch okalający ogrodzenie. Przyglądam się mu przez ostatnie dwadzieścia minut. Zamykam oczy, wyobrażam sobie nas bez ubrań. Całuję jego bark i śledzę opuszkami palców zagłębienie od lewego ramienia do prawego. Jedna z jego rąk spoczywa płasko w dole moich pleców. Jego palce poruszają się powoli i za każdym razem, gdy opuszek sunie po mojej skórze, czuję fajerwerki wybuchające w moim wnętrzu. Uczucie jest obezwładniające. To zdaje się być zbyt realne i realność zasmuca mnie tak bardzo, że gwałtownie otwieram oczy i widzę, jak
66
patrzy na mnie przez okno. Opanowane oczy przenikają moje. Przykładając dłoń do szyby, szepczę „Kocham cię”. Odpowiada mi bezgłośnie tym samym i posyła buziaka. To dziecinne zachowanie trafia w czuły punkt i powstrzymuję łzy, które zbierają się w moich oczach. Co się ze mną dzieje? Wiem, że tutaj jest, więc to powinno wystarczyć, racja? Przynajmniej nie jestem zostawiona, zastanawiając się, co jeśli? Więc czemu za każdym razem, gdy go widzę, robię się taka emocjonalna? - Na kogo się patrzysz? Podskakuję, chwytając się za pierś, a rytm mojego serca dostaje kopa na wyższe obroty, kiedy blondyna z długimi włosami zachodzi mnie z lewej strony. Jej nagłe pojawienie się zaskakuje mnie tak bardzo, że nie wiem, co powiedzieć, więc odpowiadam: - Hę? Podkrada się bliżej okna i wygląda przez szybę na przekwitły dziedziniec. – Powiedziałam, na kogo się patrzysz? – Jej oczy śmigają do moich. – Patrzysz się przez to okno od ponad trzydziestu minut. Nie gapisz się chyba na zwiędłą trawę, co nie? - Nie – odpowiadam chłodno. – Ja nie gapię się na żadną zwiędłą trawę. - No to na kogo lub na co się gapisz? – Właśnie mam powiedzieć, że to nie jej zakichany interes, kiedy światła w pokoju zaczynają migotać. Cisza ogarnia salę i brunetka wyłącza telewizor. Głośne brzęczenie rozbrzmiewa w powietrzu i przysięgam, że ściany w pokoju rekreacyjnym zaczynają wibrować. Słyszę, jak Aurora w kącie lamentuje: – Nie! Nie znowu! – Po czym obejmuje swoje kolana i zaczyna kołysać się w przód i w tył. Część mnie zastanawia się, czy tym razem udaje, czy naprawdę jest aż tak przerażona, że mają kolejną pacjentkę w piwnicy. Jęki tortury sączą się przez grubą warstwę tynku i blondyna pędzi do kanapy, uczepiając się kurczowo brunetki. Ja po prostu trzymam wzrok przyklejony do migoczącego światła nad głową. Strach czai się we mnie, czekając, by się zakorzenić i nie robi tego, dopóki jęki tortury nie przekształcają się w stłumione krzyki. Całe moje
67
ciało sztywnieje. Zawodzenia i wrzaski przypominają mi operę, a sposób, w jaki sopranistka zaczyna od niskiego tonu, a potem jej głos rośnie i rośnie, i rośnie, aż staje się tak przenikliwy i wystarczająco wysoki, by roztrzaskać szkło, jest przerażający. Zamykam oczy i chcę zatkać uszy, by wszystko zagłuszyć, ale w chwili, gdy podnoszę palce do uszu… Nie ma żadnego dźwięku. Światło wraca do normalności. Ściany przestają wibrować. Jasne światło pali moje oczy i na chwilę skupiam wzrok na brunatnych ścianach, czekając, by maleńkie białe punkciki w mojej zdolności widzenia wyblakły. Wrzaski, które umilkły minutę temu, wciąż rozbrzmiewają w moich uszach. To miejsce nie wydaje się być rodzajem miejsca, gdzie ludziom się polepsza. To znaczy, nigdy nie myślałam tak naprawdę w ten sposób, bez względu na to, jak negatywne plotki słyszałam, miałam własne zdanie na temat Oak Hill i dalej stwarzałam własną opinię. Moja opinia na temat zakładu teraz… To miejsce nie pomaga ludziom. To produkcja, która kusi ludzi z zewnątrz za pomocą swoich różanych krzewów, bujnej architektury
krajobrazu,
masywnego
czerwono
ceglastego
budownictwa
i fałszywie przyjaznego personelu. To miejsce nie jest instytucją medyczną. To miejsce to rzeźnia. I tak samo jak świnie ludzi przywozi się tutaj na śmierć. Moje oczy odbijają się między dziewczynami w pokoju i one robią to samo. Cisza zawija się wokół mnie jak koc i pociesza mnie albo przynajmniej staram się przekonać samą siebie, że powinnam czuć się w ten sposób. Tak, Addy – mówię sama do siebie. Cisza równa się zero tortur, zero bólu. Cisza równa się spokój.
68
Ośmioro oczu nie przestaje rzucać gwałtownych spojrzeń po pomieszczeniu i lądować na jednej z czterech różnych twarzy. Dochodzę do wniosku, że nikt nie wie, co robić ani co powiedzieć. I przede wszystkim myślę, że to dlatego, że nikt nie chce wypowiedzieć tego najważniejszego pytania – pytania, które zadajemy sobie wszystkie. Tego jednego majaczącego w naszej podświadomości…
Kogo dzisiaj zabrali na dół do piwnicy?
69
Rozdział 9 ~ PO ~ Po kolacji, która składała się z gumiastej pieczeni, mieszanki warzyw koloru wosku i kawałka czerstwego chleba, wracam do pokoju rekreacyjnego i stoję przy oknie. Właśnie zachodzi słońce i niebo jest pochlapane pomarańczami, żółciami i brązami. Na zewnątrz nie ma już nikogo i trzymam wzrok przyklejony do ziemi, obserwując, jak wiatr podrzuca do góry martwe liście, obraca nimi niczym małymi cyklonami, po czym układa je z powrotem na ziemi. Z jakiegoś powodu koncentrowanie się na linii horyzontu przypomina mi o lecie. I Damienie. Zwykliśmy wymykać się z naszych domów o zachodzie słońca. Do tego czasu tatko zdążył już odpłynąć, a rodzice Damiena byli bogaci i ofiarowywali kupę forsy na przeróżne szczytne cele, więc zawsze mieli jakieś wyszukane przyjęcie do zaliczenia. W sezonie letnim mieli jedno każdego wieczora. Nawet w weekendy. Jego głęboki, chrapliwy śmiech głośno dźwięczy w mojej głowie i rozkoszuję się nim. Zamykam oczy, a on goni mnie przez łan pola. Wiesz, że i tak cię złapię, Addy! Jego głos niesie się z wiatrem i gdy powiew mierzwi moje włosy, głos Damiena pieści mi ucho. Śmieję się i szybciej przebieram nogami, pędząc zygzakiem przez długą, kołyszącą się trawę, zmuszając się do szybszego biegu. Ha! Nigdy mnie nie złapiesz,
Damienie Allenie! - odkrzykuję.
70
Jego kroki grzmią w moich uszach i wyczuwam, że mnie dogania. Nim się orientuję, jego ręce już są zawinięte wokół mojej talii i uderzamy o ziemię, śmiejąc się tak mocno, że nie możemy złapać tchu. Samotna łza ucieka z mojego oka i szybko ją ocieram, otwierając oczy. Tęsknię za nim tak bardzo, że od wczoraj moje serce zdaje się być ziejącym piekłem i nie ma żadnej wody ani gaśnicy, aby je ugasić. Koniuszki moich palców muskają taflę szyby. Jest zimna. Nieprzyjazna. Wstrząsająca. Jestem w rozterce, bo Damien wie, że ja wiem, że on tu jest. Czemu nie przyszedł zobaczyć, co u mnie? Rozluźniam się, kiedy myślę o konsekwencjach. Co oni by mu zrobi, gdyby zobaczyli nas razem? Sanitariusz i pacjentka, którą personel ma za niepoczytalną? Prawdopodobnie jego by zwolnili, a ze mną Bóg jeden wie, co by się stało. Pewnie załapałabym się na terapię elektrowstrząsami albo gorzej. Nie… Posiadanie Damiena tutaj jest zbyt cenne. Zbyt wspaniałe. Zbyt niesamowite. I nie zamierzam ryzykować poświęcenia tego. Rzucając ostatnie spojrzenie niebu, odwracam się, by pójść do swojej sali, gdy nagle para rąk zaczyna sunąć w górę po moich plecach. Na początku spinam się, bo jestem przerażona, kto mógłby mnie dotykać. Wtedy widzę w szybie jego głęboko niebieskie oczy. Damien. – Złapałeś mnie – mówię śpiewnie. Błyska do mnie promiennym uśmiechem, który mogę zobaczyć w oknie, i zawija ręce wokół mojej talii. To uczucie jak z nieba. Tak piękne. Tak niebiańskie. Tak idealne. Nie chcę, by ta chwila kiedykolwiek się skończyła, ale w głębi serca wiem, że może się tak stać w każdej chwili. Jego usta, jego pełne, soczyste, wydęte usta są przy moim uchu i wysyłają przez moje nerwy fale uderzeniowe pożądania. Prowadzę jego dłoń
71
wzdłuż mego brzucha, czuję przez cienką tkaninę ciepło palców i nim jego ręka dosięga mojego uda, wyszarpuje ją. – Nie – szepcze. – Nie tutaj. Nie teraz. - To gdzie? – Wtulam się w niego i jego ciało stawia mnie w ogniu. Płonę, płonę, płonę. Chcę płonąć wiecznie. Muska moją małżowinę uszną swoim językiem i znów szepcze: – Magazynek. Na końcu korytarza za dwadzieścia minut. Wydaję jęk i przygryzam wargę, wciąż spowita tą chwilą. Boże, ten mężczyzna, mój ukochany, moje wszystko, zawsze wie, jak sprawić, bym rozsypała się na kawałki w dobry sposób. Otwieram oczy i odwracam się twarzą do niego, ale jego już nie ma. Na jego miejscu jest Marjorie, na której ustach maluje się głęboko zakorzeniony grymas niezadowolenia. – Adelaide, co ty tu robisz? – Chrapliwy i stanowczy ton jej głosu eliminuje z mojego ciała każdą uncję pożądania, jakie czułam, sącząc je na basen podłogi. – Uch. – Zmagam się, by znaleźć odpowiedź. – Um. – Marjorie głośno odchrząkuje i zatrzaskuje zaciśnięte w pięści ręce na biodrach. – Obserwowałam tylko zachód słońca – kłamię i wzdycham z ulgą, wiedząc, że to, co właśnie wyszło z moich ust, zabrzmiało jak coś wiarygodnego. - Nie wolno ci tutaj teraz przebywać. – Jej głos jest ciemniejszy i bardziej opryskliwy. Chwyta mnie za łokieć i wbija paznokcie w ciało. – Ałć. – Szarpię się z nią, gdy ciągnie mnie wzdłuż korytarza. – To boli! - Przysięgam, ty nędzna dziewucho, nigdy nie słuchasz! – warczy na mnie, ignorując mój zarzut, że robi mi krzywdę. Jesteśmy w połowie drogi do mojej sali, gdy Marjorie raptownie się zatrzymuje. Lecę w przód, tracąc równowagę, ale ciasny uścisk Marjorie na moim ramieniu utrzymuje mnie w pionie. Patrzę na nią z pogardą i otwieram usta, by coś powiedzieć, gdy zauważam, że patrzy się na dr. Watsona. Policzki Marjorie są zarumienione i chichocze. Marjorie? Chichocze?
72
Albo zabujała się po uszy w tym nowym doktorku, albo spędziła czas z jednym z dawnych przyjaciół mojego ojczulka. – Elijah – mamrocze. – To znaczy, doktorze Watson. To znaczy, dobry wieczór, doktorze Watson! – wybucha entuzjazmem. - Dobry wieczór, Marjorie. – Jego ton jest uprzejmy i lekki, ale nawet nie patrzy w jej kierunku. Jego oczy są zakleszczone na mnie. – Adelaide – mówi krótko, witając mnie skinięciem głowy. - Addy – poprawiam go. Myślałam, że on i ja już to przedyskutowaliśmy. - Racja – odpowiada, szeroko się uśmiechając. – Bardzo przepraszam, Addy. – Jego oczy wbijają się w Marjorie. – Co tutaj się dzieje? – Skupia swój wzrok na tym, w jaki sposób Marjorie ściska moje ramię. – Zdawało mi się, że słyszę pacjentkę krzyczącą z bólu. Zdawało mi się, że słyszałem, jak mówi, że robisz jej krzywdę. Na ten komentarz Marjorie poluzowuje uścisk na moim ramieniu, po czym unosi głowę w moją stronę, a na jej ustach maluje się niegodziwy grymas. – Ta tutaj to rozrabiara. Nigdy nie przestrzega zasad. - Ja cię słyszę – mamroczę. Marjorie ignoruje mnie i ciągnie dalej. Ale jak tylko zaczyna mówić, staram się ją zagłuszyć. W mojej głowie tyka zegar i czuję, jak uciekające minuty pulsują w moich skroniach. Spotkajmy się w magazynku za dwadzieścia minut. Jeśli Marjorie się nie pośpieszy, stracę szansę na zobaczenie Damiena. A pragnę go – potrzebuję go. Muszę poczuć jego dotyk, usłyszeć jego głos, zobaczyć jego piękną twarz. Potrzebuję tego i jeśli nie będę miała na to szansy, to mnie zabije. Moje myśli zostają przerwane, gdy Marjorie zabiera rękę z mojego łokcia, a dr Watson mówi: – Teraz ja się nią zajmę, Marjorie.
73
O nie. Marjorie odwraca się i rusza wzdłuż korytarza. Chcę krzyczeć za nią. Nie, Marjorie! Przyjmę twój bolesny uścisk i ugryzę się w język! Proszę, Marjorie! Nie zostawiaj mnie z tym człowiekiem! Tym pięknym, niegodziwym człowiekiem! Tym lekarzem, który jest zdolny do okrucieństwa! Mój kręgosłup sztywnieje, panika infiltruje system nerwowy, a fala mdłości wzbiera w dole brzucha. Ciężko przełykam ślinę, zdeterminowana, by nie okazywać przed nim lęku. Dr Watson oferuje mi swoje ramię. – Idziemy? – Nie mogę się zmusić do żadnej reakcji. Stoi w miejscu przez minutę, nim w jego oczach pojawia się błysk zniecierpliwienia. – Chyba już ci mówiłem, że nie gryzę. – Nawet jeśli jego głos jest delikatny i z maleńką domieszką życzliwości, informacja, jaką uzyskałam wcześniej od Cyntii, wciąż mnie prześladuje. Ten mężczyzna jest śmiercionośny, odpowiada za zabicie jednej z pacjentek, zlecając wykonanie procedury, która jest niebezpieczna i której działania nie potwierdzono na żadnym z tutejszych pacjentów. - No dobrze – mówi chłodno. – Jeśli tak bardzo się upierasz, możemy iść obok siebie. - Okej – chrypię i ruszam z miejsca. Idziemy przez pięć minut i gdzieś w tej długości upływającego czasu odnajduję mój głos. – Czemu ostatecznie nie pozwoliłeś Marjorie odprowadzić mnie do sali? Jestem zaskoczona srogim tonem mojego głosu. Dr Watson również wygląda na zaskoczonego. A potem zaskoczenie przekształca się w wyraz bólu, gdy jego wzrok dotyka mojego ramienia. Podążam za jego spojrzeniem i zatrzymuję je na czerwonych śladach po męskich koniuszkach palców Marjorie. Dr Watson wyciąga rękę, by dotknąć świeżych sińców, ale wyszarpuję łokieć, przytrzymując go drugą ręką. – Robiła ci krzywdę. – Jego głos jest ledwo dosłyszalnym szeptem.
74
Zerkam w jego oczy i przysięgam, że dostrzegam w nich przebłysk troski. Ten lekarz mnie zastanawia. Pozwala mi na wiele. Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, czym jest wiele w jego skali, ale odpyskowałam mu kilka razy, zlekceważyłam jego autorytet, a on wciąż nic mi nie zrobił. Inni lekarze podjęliby działania tylko po jednym wybryku i właśnie tego bym się spodziewała. Może Cynthia miała sprzeczne informacje. Może myli się odnośnie niego. Stoimy naprzeciwko siebie przez kilka kolejnych minut, niepokojąca cisza wzrasta między nami, ale żadne z nas się nie rusza. To tak, jakbym nie mogła funkcjonować, bo jego wzrok zniewala mnie całkowicie i kompletnie. Niemal zapominam o spotkaniu z Damienem. O nie! Damien! Mój ukochany. Co ja robię? O czym ja myślę? Przez króciuteńki ułamek sekundy myślę o tym, jak by to było pocałować dr. Watsona. To jest tak szalone, jak tylko może się wydawać, i nienawidzę siebie za te myśli. – Dziękuję za odprowadzenie mnie do mojej sali, doktorze Watson. To było miłe z pana strony. – mówię. - Proszę bardzo. No to do zobaczenia jutro. Adelaide. – Odwraca się, by odejść. - Jutro? Dr Watson zatrzymuje się i znów odwraca twarzą do mnie. – Tak, od teraz będę cię leczył, więc będziemy się spotykali cztery razy w tygodniu. - Ale z dr. Morrow spotykałam się raz albo dwa razy w tygodniu. - No cóż. – Uśmiecha się i to jest pierwszy raz, kiedy zauważam dołeczki w jego policzkach. – Dr Morrow i ja mamy bardzo różne sposoby na traktowanie naszych pacjentów. - Och. – Nie wiem dlaczego, ale jego słowa wprawiają to nieprzyjemne uczucie w moich trzewiach z powrotem w obieg. – No to do zobaczenia jutro.
75
Przytakuje głową i rusza w głąb korytarza. Zamykam drzwi, dociskając ucho do dębiny, czekając cierpliwie, aż kroki dr. Watsona zanikną. Jak tylko tak się dzieje, uchylam drzwi i zerkam na pusty korytarz, moje oczy koncentrują się na wejściu do magazynku na końcu korytarza. - Dokąd idziesz? Podskakuję, obracam się wirująco plecami do drzwi i chwytam za pierś. – Jezu, Aurora. – Walczę, by załapać oddech. – Myślałam, że śpisz. - Y-y. Jeszcze nie. Więc zacznij gadać. - Muszę iść do łazienki – kłamię, ale sądząc po wyrazie jej twarzy, nie wydaje mi się, by uwierzyła. Aurora wzdycha, przewraca oczami i
kładzie
się
na
plecach
na
swojej
pryczy. – Nie daj się złapać. Patrzę na nią przelotnie, wzruszam ramionami i staję twarzą do drzwi, otwieram je cichutko, po czym wymykam się na opuszczony korytarz. Z plecami dociśniętymi do brunatnego tynku ściany przesmykuję się, skalując ścianę kilkoma krokami, zanim docieram do magazynku. W środku świeci się światło, bo widzę poświatę bijącą spod drzwi. Damien zaczekał. Oczekiwanie spada przez me ciało jak ciężarek i osiada w żołądku. Moje serce łomocze w klatce piersiowej. Pragnienie ulokowało się nisko w dole mojego brzucha i muszę powstrzymać wygłodniały jęk, który w każdej chwili grozi wymsknięciem się z moich ust. - Damien – mruczę, otwierając drzwi. Magazynek jest nieco większy od większości domowych spiżarek. Są w nim drewniane półki biegnące wzdłuż ścian, pełne różnorodnych rzeczy. Mydło, papier toaletowy, żarówki i dużo innych środków czystości. Mop z wiadrem wciśnięty pod spodnią półkę po prawej, rząd przetykaczek do odpływów pod półką z lewej. Oprócz mnie i materiałów zaopatrzeniowych magazynek jest pusty. Moje serce bije ciężko.
76
Łzy zbierają się w oczach. Damien nie przychodzi. A może był i kiedy się nie pojawiłam, poszedł sobie. Wchodząc do środka, przebiegam koniuszkami palców po drewnianej rączce jednej z przetykaczek. Szorstki, ale błyszczący uchwyt łaskocze moje palce i rozprasza mnie. Rozprasza mnie, gdy drzwi zatrzaskują się za mną i światło w pomieszczeniu gaśnie. Ręce. Zsuwają się po tyle mej nocnej koszuli, po mojej skórze i wokół mych bioder. Opuszki palców wbijają się w wyższe partie moich ud, a nos ociera się o włosy. Ciepły oddech przemieszcza się wzdłuż mojego karku. Wewnątrz krzyczę, tak napełniona bólem pragnienia, pasją i wygłodniałym pożądaniem, że moje płuca się zaciskają i ledwie mogę oddychać. - Damien – szepczę w mrok. - Hmm – mruczy przy moich włosach i obniża usta do mojego ucha. – Myślałem, że się nie zjawisz. Myślałem, że zostanę wystawiony. Jego usta są na mojej szyi i wszystkie emocje wewnątrz mnie wzrastają i wzrastają, i wzrastają. Sekunda dzieli mnie od wybuchu. Erupcji. – Nie. Nigdy. – Cicho jęczę. Bierze moją lewą małżowinę między swoje zęby i lekko przygryza. – Nie masz pojęcia, jak bardzo za tobą tęskniłem, Addy. Nie masz pojęcia, jak długo na to czekałem. – Obejmuje mnie, przyciągając bliżej do swojego ciała. Sięgam za głowę i przeczesuję palcami jego długie do brody hebanowe włosy. – Och – mówię. – Mam pojęcie. – Bo ja też czekałam na ten dzień i czułam, jakby on miał nigdy nie nadejść. Ręka Damiena zawija się wokół mojej talii, a palce drapią nagą skórę brzucha. Czuję, jak pragnienie pulsuje między moimi nogami. Jego wolna dłoń spoczywa nisko na moim podbrzuszu i szepczę: – Dotknij mnie. – Jego dłoń zsuwa się odrobinę dalej. – Proszę, Damien. Dotknij mnie. Jego ręka przesuwa się głębiej w moją bieliznę. – Gdzie chcesz, żebym cię dotykał? – Słyszę uśmiech w jego chrapliwym głosie. Bawi się ze mną, ale sprawy
77
zaszły już zbyt daleko, by się na niego złościć. Jestem zbyt zatracona w nim, by nie robić tego, co mi każe. Przesuwa rękę niżej, po czym śledzi moją szczękę swoim językiem, zanim z powrotem wyznacza sobie drogę do mojego ucha. – Czy właśnie tutaj mam cię dotykać? – mruczy w nie. - Tak – odpowiadam, na wpół jęcząc, na wpół sycząc. Zamykam oczy i widzę jego promienne niebieskie oczy w mojej głowie. Widzę sposób, w jaki zwykły się wpatrywać w moje - przepełnione miłością i namiętnością - i ta wizja niemal mnie łamie. Kulę się, gdy koniuszki jego palców muskają moją intymną strefę. – Damien, proszę. – Głęboki gardłowy chichot opuszcza jego gardło. – Pragniesz mnie, czyż nie? – Podciąga mnie do pozycji pionowej. Zawija swoje silne dłonie wokół mojego karku. Obraca mnie twarzą do siebie. - Powiedz mi. – Jego wargi ocierają się o moje i to jest szaleństwo, jak delikatne otarcie jego ciepłych, pełnych i wilgotnych warg potrafi posłać mnie na skraj obłędu. Moje całe ciało drży. Moje serce stoi w ogniu. Jego imię jest w moim gardle i myślę o tym, by je wykrzyczeć, ale się powstrzymuję. – No dalej, kochanie – mruczy przy mojej skórze. – Powiedz mi. Powiedz mi, jak bardzo mnie pragniesz. - Pragnę cię tak bardzo. – Sięgam niemal punktu, gdzie nie potrafię już znieść jego drażniącego się ze mną w ten sposób. Moja intymna strefa rwie z potrzeby, by znalazł się we mnie i myślę, że jestem na najlepszej drodze, by stracić rozum. Zbzikować. Zwariować. Uciec korytarzem z powrotem do mojej sali i błagać personel, by zabrał mnie do piwnicy i uwolnił od mojej niedoli. - Moja dziewczynka. – Jego głos jest gęsty od emocji. Owinięty uczuciami. Cofa mnie, po czym przyszpila do ściany. Góruje nade mną i chwyta mój podbródek. – Kocham cię, Adelaide. Zawsze i na zawsze. - Ja też cię kocham. – Wiem, że on zawsze będzie sednem mojego wszystkiego. Nie mogę sobie nawet wyobrazić, by czuć coś takiego do kogoś innego. Nie mogę sobie wyobrazić oddawania siebie komuś innemu w sposób, jaki oddaję się jemu.
78
Tatko zazwyczaj mawiał, że ‘seks’ to brudne, zbrukane słowo, używane jedynie przez dziwki i grzeszników. Domyślam się, że to czyni ze mnie i dziwkę, i grzesznicę, bo pozwalałam Damienowi brukać mnie wielokrotnie przez ostatni rok. I wiem, że pozwalałabym mu robić to dalej, bo nigdy nie miałabym go dosyć. Damien dociska swoje ciało do mojego. Moje dłonie ślizgają się po jego umięśnionym brzuchu, po czym zdejmuje swoją koszulę przez głowę. Moje palce śledzą odznaczający się sześciopak, a brzęczenie jego majstrującego przy swoim pasku dźwięczy w małym pomieszczeniu. Jego spodnie uderzają z głuchym odgłosem o podłogę. Jego dłonie opadają z moich ramion, palce wbijają się w moje ciało, gdy on przykuca. Zahacza kciuki o brzegi mojej bielizny, zsuwa ją wzdłuż moich nóg i przysięgam, że widzę szelmowski błysk pożądania w jego niebieskich, niebieskich oczach. Nawet w mroku. Po tym, jak Damien zdejmuje moją szpitalną koszulę, rzuca się na moje usta. Z początku nasz pocałunek jest subtelny i zmysłowy. Potem, gdy pocałunek się pogłębia, wsuwa swój język w moje usta i splata go z moim. Jestem bez tchu, głodna i unosząca się w powietrzu. Czuję się tak, jakbym szybowała przez chmury, pragnąc nigdy nie zejść w dół. Z jego językiem wciąż tańczącym wokół moich ust, Damien zawija obie swoje mocne ręce wokół mojej talii i dźwiga mnie w górę, przyszpilając między sobą a ścianą. Zostawia szlak pocałunków od mojej szyi do obojczyka, a ja lekko wgryzam się w jego łopatkę i jęczę. Tęskniłam za tym. Tęskniłam za byciem z nim tak blisko. Jednym szybkim ruchem wchodzi we mnie i pomruk opuszcza jego gardło. Sapię i odrzucam głowę w tył, gdy Damien z łatwością przytrzymuje mnie jedną ręką. Chwyta moją brodę i przyciąga usta do swoich, wchodząc we mnie delikatnie i powoli. Koniuszek jego języka muska mój i w tej chwili czuję się, jakbym była niemal na szczycie Mount Everest. Za każdym razem, gdy unoszę stopę, wspinam się coraz wyżej
79
i wyżej, aż wysokość zasysa całe powietrze z moich płuc. Mój głos jest ochrypły, ale mówię: – Damien. Jęczy w odpowiedzi, uderzając mocniej, a jego twarz jest tak blisko mojej, że zauważam zmarszczone brwi i sposób, w jaki z determinacją przygryza swoją wargę. Przyciąga mnie bliżej. Tak blisko, że nasze wilgotne, klejące się od potu ciała przywierają do siebie. Moje dłonie przesuwają się po jego twarzy i szarpią za kosmki włosów. Odrzucam głowę w tył, tak zatracona, tak pochłonięta i zainfekowana przez sposób, w jaki czuję go w sobie, że nie mogę nawet mówić. Nagle wychodzi ze mnie i stawia na podłodze. Odwraca mnie szybkim ruchem. Moje bose stopy są mocno osadzona na zimnej, drewnianej podłodze, a dłonie płasko dociśnięte do brunatnego tynku przede mną. Ręce Damiena pracują wokół moich bioder, a ja wyginam plecy w łuk w odpowiedzi na niego ponownie wbijającego się we mnie. Mój kręgosłup jest zaokrąglony. Tył głowy oparty o jego obojczyk. Porusza się we mnie, trzymając tak blisko siebie, jak tylko potrafi. Jego gorące wargi są przy moich uchu i jęczy w nie: – Jesteś moja. Przygryzam wargę i duszę się stłumionym jękiem. – O Boże, Damien. – Myślę o tym, jak bardzo go kocham. Jak jedno słowo z jego ust potrafi sprawić, że każde zakończenie nerwowe w
moim
ciele
mrowi.
Potem
myślę
o
społeczeństwie
w dzisiejszych czasach i jak mocno jest potępiany seks przed ślubem. Ale jak można potępiać coś tak pięknego, tak idealnego i tak dobrego? Damien zderza swoje usta z moimi i jęczy w nie: – Powiedz, że jesteś moja. – Brak mu tchu i jego głęboki głos jest gęsty i chrapliwy. Ściska mnie mocniej i uderza we mnie ostrzej. – Powiedz mi, Addy. - Jestem twoja, cała twoja, Damien. W tamtej chwili pokój zawala się wokół mnie, kiedy oboje całkowicie się zatracamy. Jego imię formuje się na wierzchołku moich strun głosowych i z trudem przełykam ślinę, by powstrzymać się przed wykrzyczeniem go. On zastyga i przyciąga
80
mnie bliżej do siebie, kiedy znajduje swoje uwolnienie, a potem oddycha delikatnie w moje włosy, zakopując palce w moim brzuchu. Chwilę później czuję łzy zbierające się w oczach. Próbuję je powstrzymać, zdeterminowana nie pozwolić, by widział mnie taką, ale ucieka mi cichy szloch i Damien przyciąga mnie do swojej piersi, całując moje włosy. – Skąd te łzy, kochanie? – pyta. - Nie chcę cię zostawiać – mówię. Nie mówię mu jednak tego, że jestem przerażona, bo nie wiem, kiedy będę mogła ponownie go zobaczyć. Myślenie o nim jest niewystarczające.
Obserwowanie
go
z
odległości
jest
niewystarczające.
Życie
wspomnieniami z przeszłości nie jest i nigdy nie będzie wystarczające. Damien śledzi moją szczękę opuszkiem palca i zgarnia w tył włosy z mojej twarzy. Znajduję w mroku jego niebieskie oczy, chwytając go za bicepsy i nie chcąc nigdy ich puszczać. Całuje mnie delikatnie. – Wkrótce nie będziesz musiała mnie zostawiać, kochanie. – Jego głos jest pełen pewności. Czy on wie coś, czego ja nie wiem? - Co? - Mam plan, Addy – mówi z przekonaniem. – Zamierzam cię stąd wydostać.
81
Rozdział 10 ~ PRZED ~ Niebo jest bezchmurne, z milami pudrowego błękitu stanowiącego tło. Jest wietrznie, nie za silnie ani nie za słabo, a promienie słoneczne są ciężkie. Jesteśmy na polu za moim domem, ukryci wśród wysokiej, kołyszącej się trawy. Nie jest wilgotno, więc mam na sobie kwiecistą sukienkę, spowitą kocem ramion Damiena. On sięga za siebie i wyrywa kawałek żółtej, uschłej trawy, po czym muska nią nagą skórę na moich ramionach. Stwardniałe, uschnięte źdźbło wchodzi w kontakt z moją skórą, co przyprawia mnie o dreszcz i jednocześnie łaskocze. Nie mogę się zdecydować, czy powinnam jęknąć z przyjemności, czy roześmiać się radośnie. Damien przesuwa trawę wzdłuż mojego ciała, a potem prowadzi ją wyżej i wyżej w górę mojego uda, aż jej koniec znika pod moją sukienką. Zatrzymuje się przy mojej bieliźnie i w tym momencie wybucham śmiechem, wyrywając długie źdźbło z jego palców. - Ha! – Poruszam kawałkiem trawy przy jego twarzy, a potem przesuwam nim po ramieniu. – No i kto ma teraz przewagę? – Damien parska i przewraca swoimi szafirowymi oczami, nim spoczywają na mnie. – Jesteśmy na polu pełnym trawy, mój piękny głuptasku. – Wyrywa kolejne długie źdźbło trawy i uderza nim w dłoń. – Gdybym teraz był na twoim miejscu, to właśnie zacząłbym uciekać.
82
Zrywam się na nogi, z rękami na biodrach i uśmieszkiem na buzi. – Co masz zamiar mi zrobić? Wychłostać? – Lanie źdźbłem trawy, poważnie, co on kombinuje? - Kto wie, do czego jestem zdolny? – mówi z szatańskim błyskiem w oku. – Ale gdybym był tobą, zacząłbym uciekać. – Robi krok i przysuwa się bliżej. Jest tak blisko, że gdy się pochyla nade mną, jego chłodny oddech, który pachnie czekoladą i liśćmi mięty, ogrania moją twarz. – Już. Zaczynam biec. Przebieram nogami tak szybko jak potrafię, popychając ciało do granic wytrzymałości, gdy zwiększam dystans między nami i nabieram prędkości. Zerkam przez ramię, by sprawdzić, czy wciąż jest za mną. Nie ma go. Gdzie, do licha,
się podział? Wciąż słyszę jego stopy chrzęszczące po trawie. Wciąż czuję żar innego ciała w pobliżu. Musi ukrywać się przede mną czy coś, ale w chwili, gdy odwracam głowę i myślę o wykrzyknięciu jego imienia, on wyskakuje z miejsca, gdzie wysoka trwa rosła w gęstym skupisku. Wystraszył mnie tym jak diabli. Moje serce łomocze. Mój żołądek jest roztrzęsiony. Damien rzuca się na mnie i staram się zrobić unik, ale jego długie ręce chwytają mnie w pasie i ciągną do ziemi. Przekręcamy się oboje na plecy i wybuchamy śmiechem. Śmieję się tak mocno, że moje usta są suche i bolą mnie boki. Obejmuję się i staram się opanować, ale gdy zerkam na Damiena, mój śmiech ulatuje, a uśmiech znika z mojej twarzy. – Damien, coś się stało? Patrzy w bladoniebieskie niebo i wyciąga palce w stronę mojej ręki. Leżę na plecach obok niego, a on bierze moją dłoń, przyciąga do swoich ust i całuje. – Nic – mówi.
– Myślałem tylko o tym, jak bardzo byłem zagubiony, zanim cię znalazłem.
I myślałem o tym, jak bardzo cię kocham. - A ja kocham ciebie – wypowiadam bardzo wyraźnie każde słowo, a następnie przechylam się i cmokam go w policzek. – Bardzo. – Czasami mam wrażenie, że kocham go tak bardzo, że nie mam już miejsca, by czuć cokolwiek innego. Ale nie mam nic przeciwko temu. Nie przeszkadza mi, że moje uczucia do niego tłumią wszystko
83
inne. Nikt nigdy nie wypowiedział do mnie tych dwóch słów. Cóż, przynajmniej od kiedy odeszła moja matka, ale to było lata temu. Jego kciuk muska skórę między moim kciukiem a palcem wskazującym. – Jutro będzie u nas brunch, przyjdziesz? – pyta. Rozmyślam nad odpowiedzą, po czym wyskakuję z: - Może. – To nie tak, że nie chcę iść, bo chcę. Szczerze mówiąc, gdybyśmy mogli spędzić razem każdą chwilę naszego życia, rozkoszowałabym się tym wspólnym czasem i przekonałabym siebie, że będziemy żyli długo i szczęśliwie. Ale po ostatniej wizycie i pogawędce z jego matką, nie wiem, czy mam ochotę na kolejną. - Tylko może? – Uśmiecha się, puszcza mi oko i zgina swój palec wskazujący, miziając nim po moim policzku. – Dlaczego tylko może? Myślałem, że mówiłaś, że mnie kochasz? – drażni się. Przekręcamy się na bok, twarzami do siebie. Damien sięga i skręca pasmo moich włosów między swoimi palcami. Drżę z przyjemności, gdy koniuszek jego palca muska moją skórę. – Bo cię kocham – mówię. – Ale jutro jest sobota i tata będzie w domu cały dzień. Nie sądzę, by mnie puścił. Tata nie pozwala mi na nic. W dodatku ponieważ jutro jest sobota i ma wolne, to wiem, że będzie pił cały dzień, a ja będę miała podwójne prace domowe do zrobienia. Tata nie lubi, kiedy się od nich migam. A ja nie lubię wprawiać go w złość. Damien milczy przez chwilę. – No dobrze. – Uśmiecha się. Kocham jego uśmiech. Jest idealny. Jest piękny. Sprawia, że na moich ustach też pojawia się uśmiech. – Zatem widzimy się jutro wieczorem? - Oczywiście, mój skarbie. Przybliża się. – Pod wierzbą, o zmroku? – Przytakuję i uśmiecham się. Sędziwa wierzba za moim domem jest naszym niebem. Spotykamy się tam o zmroku niemal
84
każdego dnia. Całymi godzinami leżymy tam razem, owinięci naszą miłością i swoimi ramionami, i oglądamy, jak słońce znika, a nocne niebo budzi się do życia. Jego wargi trzepoczą na szczycie moich i kiedy się odsuwa, zauważam żar w jego oczach. – Nigdy nie widziałem oczu jak twoje. – Zgarnia zabłąkane włosy z mojej buzi, by uzyskać lepszy widok. – Są oszałamiające. - Mam je po mamie – mówię. – Miks granatu i amarantu – fiołkowy. Damien przekręca się i układa na mnie, dociskając swoje ciało do mojego. Zostawia ślad miękkich pocałunków wzdłuż mojej szyi. Zasysając głęboko powietrze, jęczę cichutko. Następnie odchylam głowę w tył, gdy pragnienie wspina się po moich udach, a pożądanie pęcznieje w dole brzucha. Za każdym razem, gdy składa pocałunek gdzieś na mojej obnażonej skórze, czuję, jak żar wewnątrz mnie rośnie. – Chcę się z tobą kochać – szepcze przy moich ustach. - To zrób to – mówię, gdy moje potrzebujące dłonie pełzną po tyle jego koszuli, a palce wbijają się w jego skórę. Jednym płynnym ruchem Damien ściąga koszulę przez głowę, a potem przesuwa się w dół mojego ciała. Unosi moją sukienkę i całuje wewnętrzną stronę uda, a ja czuję się tak, jakbym była balonem na rozgrzane powietrze, z którego ma ono zaraz ulecieć. Sięga po moją bieliznę i opuszki jego palców muskają moje biodra, wywołując gęsią skórkę na mojej skórze. Zaczyna powoli zsuwać bieliznę wzdłuż moich nóg, a ja wyginam plecy w łuk, wijąc się na ziemi jak szalona. I wtedy to słyszę. Trzaśnięcie drzwi od samochodu, a następnie: -- Psiakrew, Adelaide! Gdzieś ty, kurwa, się podziała? Mój obiad gotowy? - O nie! – sapię i podciągam bieliznę z powrotem do pasa. – Muszę iść! – Zrywam się na równe nogi i poprawiam sukienkę. – Już idę, tato! – krzyczę.
85
Robię krok, a Damien chwyta mnie za nadgarstek. – Nie idź – prosi. – Nie musisz iść. Wyrywam rękę. – Muszę. Nie rozumiesz. – Łzy wzbierają w moich oczach, gdy uciekam od Damiena i staram się nad nimi zapanować, bo nie chcę, żeby tata pytał mnie, dlaczego płakałam. Mam również nadzieję, że Damien nie będzie miał okazji zobaczyć, jak tata się zachowuje, gdy pije, a już po brzmieniu jego głosu mogę powiedzieć, że zaliczył dawkę Josego dzisiaj przed powrotem do domu. Nie jest mi dane pokonać całej drogi, ponieważ w pewnym momencie podczas biegu do taty brakuje mi tchu i jestem tak przepełniona emocjami, że upadam na kolana i szlocham w swoje ręce. Tak dużo na mnie ciąży i osiągnęłam kres wytrzymałości. Mój ojciec to pijany dupek. Matka mojego chłopaka mnie nie lubi. Moja matka mnie porzuciła. Miłość mojego życia opuszcza mnie pod koniec lata. To wszystko to zbyt wiele. To zbyt przytłaczające. Kulę się i mocno chwytam za boki, by powstrzymać łkania wibrujące w piersi. Staram się oddychać. Staram się uspokoić, ale nic zdaje się nie działać. Wtedy słyszę: – Dziewucho, co, do diabła, się z tobą dzieje? – Mrozi mi krew. Strach rozpościera się w moich trzewiach. Łzy momentalnie opuszczają oczy. – Nic, tatusiu. – Tatuś to duży mężczyzna. Przynajmniej metr dziewięćdziesiąt trzy wzrostu. Masywne, potężne ramiona. Wydęty mięsień piwny. Mocne, męskie dłonie. Wyłania się nade mną, rzucając cień na moje drobne, filigranowe ciało. – Nic, gówno prawda. Nim jestem w stanie zareagować, rzuca się na mnie, łapie za włosy na czubku głowy i zaczyna wlec przez pole do domu. Ból zakwita w skórze na głowie jak sztylety dźgające mnie po wielokroć i krzyczę z agonii, gdy ciągnie mnie przez każdy ze stopni werandy. Uderzam w jego rękę, starając się zmusić go do poluzowania uścisku, ale on jedynie ściska mocniej, a ja krzyczę bardziej.
86
Przy frontowych drzwiach wciąż trzyma mnie za włosy, ale napięcie w skórze mojej głowy maleje, bo jestem w stanie umieścić stabilnie stopy na drewnianej werandzie. Otwieram oczy, przekręcam głowę i widzę czerwoną od furii twarz Damiena, jego zaciśniętą szczękę, dłonie zawinięte w pięści po bokach, gdy pędzi w naszą stronę. Panika wypełnia moje oczy, a niepokój serce. Rozszerzam oczy i kręcę głową. Poruszam bezgłośnie ustami: – Nie. Damien nie słucha, zaczyna biec, a ja krzyczę, ile mam sił w płucach. – NIE! Wtedy zwalnia, staje w miejscu i nawet z miejsca, gdzie stoję, widzę łzy lśniące w jego oczach. Wygląda, jakby prowadził wewnętrzną walkę, czy powinien mnie posłuchać, czy nie. Jego warga drży i sfrustrowany przeczesuje włosy dłonią. Znów rusza do nas. Kręcę głową i bezgłośnie mówię: – Kocham cię. – W tym samym czasie tata uwalnia rękę z moich włosów i kłęby nich padają mi pod nogi. Stoję z chwiejnymi kolanami, pewnie osadzam stopy na drewnianej werandzie, po czym moje oczy spotykają Damiena, gdy tata ustawia swój obcas w dole moich pleców i wkopuje mnie do środka.
87
Rozdział 11 ~ PO ~
Budzę się z krzykiem. Później moje krzyki wzrastają o oktawę i zaczynam piszczeć: – Nie dotykaj mnie! – Wyskakuję ze swojej pryczy, zrywając się na równe nogi. – Nie dotykaj mnie! Rzucam się do drzwi i otwieram je zamaszyście, wybiegając na korytarz i biegnąc w kierunku magazynku. Damien tam jest, powiedział, żebym się z nim spotkała, a ja zapomniałam. Zasnęłam i zapomniałam. Ale jeśli wciąż tam jest, to będzie wiedział dokładnie, co zrobić, bym poczuła się lepiej. Będzie wiedział dokładnie, co powiedzieć. Zawsze wie. Zawsze będzie wiedział. Więcej pisków. Mam w głowie ten jeden obraz taty. Wyciąga pasek ze spodni, a ja chowam się w kącie kuchni. – Nie! Tatusiu! Nie! Zaciskam oczy, najmocniej jak potrafię. – Niech on przestanie! Niech on przestanie!
88
Kroki grzmią za mną i stłumione głosy wypełniają cichy korytarz. Ktoś krzyczy: – Gdzie ona jest? – Inny głos dochodzi do równania. – Powiedz nam, gdzie ona jest, psiakrew! Aurora odpowiada z pełnohisteryczną, szaloną fasadą: – Nie wiem. Nie wiem. Nie wiem. Nie krzyczcie na mnie! Nie krzyczcie na mnie! Jestem niemal przy magazynku, mogę niemal poczuć chłód metalowej klamki w swoim uścisku. Mogę poczuć lodowatość strzelającą przez mą skórę i chłodzącą mnie. Jestem tak blisko. Tak bardzo, bardzo blisko. Wyciągam rękę, rozpościeram palce. Jeszcze kilka cali. Teraz centymetrów. Nie daję rady. Po mojej lewej stronie ktoś zasuwa w moim kierunku niczym obrońca pod koniec futbolowego meczu i blokuje mnie. Miotam się i kopię, wciąż krzycząc i walcząc, by się uwolnić. Udaje mi się to na kilka kroków, po czym znowu mnie blokują. – Puszczajcie mnie! – Ich ramiona zacieśniają się wokół moich barków, ich nogi zawijają się wokół moich. – Puśćcie mnie! Grzmienie ustaje. – Podajcie ją. – Mój szloch jest intensywny, więc ledwo słyszę otaczających mnie ludzi. Ale wiem, że osobą, która powiedziała Podajcie ją jest Marjorie. Szlocham tak mocno, że nie mogę oddychać. Przede mną toczy się sprzeczka, ale już wiem, co się wydarzy. Czekam na dźgnięcie igły. Czekam, by poczuć, jak prochy, których tak nienawidzę, rozprzestrzenią się po moim systemie nerwowym i przyćmią postrzeganie. Czekam, aż ujarzmią moją podświadomość i pozwolą mi odpłynąć w ciemność. Ale dźgnięcie igły nie przychodzi. Nie ma żadnych narkotyków pływających w żyłach. Zamiast tego wszystko cichnie, potem głosy odpływają i unoszę się z podłogi, podniesiona przez parę ramion.
89
Ktoś mnie niesie. Moje powieki trzepoczą i chowam głowę między szyję a kość obojczykową tej osoby. Łzy rozmywają moją zdolność widzenia, ale mogę dostrzec mocną linię szczęki i fragment karmelowej skóry. Damien. To musi być on. Nikt inny by mnie nie uratował. Zaopiekował się mną. Martwił się o mnie. Nikt inny nie podążyłby za mną przez cały stan, żeby po prostu być blisko mnie. - Uratowałeś mnie – szepczę w zagłębienie jego szyi. - Oczywiście, że cię uratowałem. – Jego wargi dociskają się do mojego czoła. – Zawsze będę cię ratował. Kocham cię tak bardzo. – Mojemu sercu wyrosły skrzydła. Trzepoczą w mojej klatce piersiowej, wysyłając przez płuca podmuchy wirującego powietrza. Próbuję coś powiedzieć, ale mam nabrzmiały język. Myślę, że mogłam się w niego ugryźć w czasie mojego śródnocnego odlotu, więc tylko mamroczę: – Ja też cię kocham. – Nie mam pewności, czy słowa okazały się zrozumiałe, ale myślę, że nie, ponieważ nie dostaję od Damiena żadnej odpowiedzi. Światła w korytarzu migoczą. Panuje upiorna cisza. Bezruch pochłania Damiena oraz nas całych i dość szybko jedyną rzeczą, jaką słyszę, jest bicie jego serca. Wtulam się bardziej i opieram ucho na wyrzeźbionej piersi. Jego serce dudni. Łomocze. Wali. Kojarzy mi się z tym śmiertelnym rytmem bębna, który wygrywa kat przed ścięciem kogoś. Może to jakiś znak, że o tym myślę. Że może Damien będzie miał kłopoty za przyjście mi z pomocą. A może, że mój związek z nim od początku był skazany na niepowodzenie. W pewnym momencie moje ciało staje się bezwładne, ale wciąż jestem częściowo świadoma. Czuję, jak zostaję opuszczana na moją pryczę, i czuję Damiena,
90
gdy kładzie się ze mną do łóżka, tuląc się do mnie. Jego ręka obejmuje mnie w talii. Jego miękkie oddechy brzmią nierytmicznie w moich uszach, gdy opiera twarz w zagłębieniu mojej szyi i oddycha w moje włosy. W końcu oddaję się całkowicie przyciąganiu wyczerpania, odcinając wszystko inne.
~~~
W mojej głowie jest mrok. A spoza ciemności wyłania się wizja. Jest w niej mężczyzna, którego twarz jest zamazana, ale po samej jego postawie mogę powiedzieć, że cechuje go łagodność. Łagodność, która przynosi mi spokój. Utrzymuje przy zdrowych zmysłach. Palce muskają nagą skórę, gdy bawi się moim ramiączkiem od stanika. Jego dłonie są ciepłe. Całuje moje ramię. – Tęskniłem za tobą, piękna – mówi głębokim, kojącym głosem, jego wilgotne usta ślizgają się po moim ramieniu. Odpowiadam z uśmiechem: – Ja też za tobą tęskniłam. – Drażni moją skórę zębami i podniecające uczucie wysyła tysiące iskier przez moje zakończenia nerwowe. Potem jego usta są wszędzie. W moich włosach. Przy moim uchu. Na moim obojczyku. Każda część mnie tli się, gdy namiętne uczucie zaczyna podróż do mojego serca. Patrzę w dół. Moje ubranie zniknęło. I nie mogę sobie przypomnieć, czy byłam naga przez cały czas tej jakby fantazji, czy też w pewnym momencie mężczyzna przede mną zdarł je ze mnie, bo on również jest nagi. Wciąż nie widzę jego twarzy, ale wyciągam rękę i śledzę jego napiętą szczękę, po czym sunę palcami wzdłuż jego twardej, muskularnej piersi. On warczy i rokoszuję się tym żądnym i wygłodniałym dźwiękiem, który właśnie opuścił jego gardło. To nie jest wściekłe czy groźne warknięcie. To warczenie z przyjemności. Warczenie z pragnienia.
91
- Zbliż się – kusi mnie i robi gest palcem. Jestem na górze czegoś płaskiego. Powierzchnia jest gładka, wypolerowana, jej chłód przenika pory mojej skóry, miesza się z palącym pragnieniem wrzącym w żyłach, wysyła wstrząsy gorąca i zimna gwałtownie opadające przez każdy zakamarek mojego ciała. Zaczynam chybotać do krawędzi powierzchni, wciąż niepewna, na czym leżę, ale mężczyzna jest potrzebujący. Jak dla niego nie poruszam się wystarczająco szybko. Z warknięciem wyrzuca ramiona i zdecydowanie chwyta moją talię. Jego palce wbijają się w moje tkanki, gdy mocniej napiera w dół i przesuwa mnie tak blisko siebie, że nasze ciała są niemal połączone. Następnie unosi się nade mną, zawija kosmyk moich czarnych włosów wokół swojego palca, przyciąga moją twarz bliżej swojej i szepcze mi do ucha: – Tak lepiej, boska. - Jego usta muskają dolną część małżowiny, a ciepły oddech przesuwa się wzdłuż mojego karku. Buduje się we mnie siła, którą muszę uwolnić. Moje nogi drżą. Skóra stoi w ogniu. Przełykam głośny pomruk, który uwiązł mi w gardle, by powstrzymać się przed wykrzyczeniem jego imienia. Ale to jest niemożliwe. Nie mogę wykrzyczeć imienia, bo jego twarz wciąż jest rozmazana i nie mam pojęcia, kim on jest. Moje serce podpowiada mi, że to Damien, ale umysł mówi, że nie. Chwyta mój podbródek i obraca głowę w swoją stronę. Chciałabym móc go zobaczyć. Chciałabym móc wpatrywać się w jego oczy i zatracić się w nich, bo czuję je na mojej skórze. Czuję niegodziwy sposób, w jaki pożerają moje ciało. Nagle przykrywa moje usta swoimi i jestem tak pochłonięta tym, jak jego język drażni mój, że zapominam, jak się nazywam. Co robię. Część mnie nie przestaje dociekać, kim jest ten mężczyzna. Popycha mnie w tył na gładką powierzchnię i moje plecy uderzają w nią, mocno. Bezceremonialna siła pozbawia mnie oddechu i gapię się szeroko otwartymi oczyma
92
na tego obcego mężczyznę, który mnie zachwyca. Jest dziki. I jestem zaskoczona – głównie sobą – jak bardzo mi się to podoba. Walczę, by znaleźć słowa. Mój oddech jest płytki. Nierówny. Wkrótce udaje mi się wykrztusić: – Co ty wyprawiasz? Mężczyzna wypuszcza przepełnione rozkoszą, choć wygłodniałe westchnienie i sunie palcami przez długość mojego ciała. W odpowiedzi na jego dotyk pojawia się gęsia skórka i wyginam plecy w łuk. W uszach słyszę mruczące warknięcie i nie jestem pewna, czy to on wydaje ten dźwięk, czy ja. Zahacza rękę przez krzywiznę mego ciała, wczołgując się ze mną na powierzchnię. Wtedy wciąga mnie na kolana, delikatnie liże moje usta i chowa płat moich rozpuszczonych włosów za ucho. Ten mężczyzna robi ze mną jakieś szalone rzeczy. Rozmazana twarz i to wszystko. Jestem w punkcie, gdzie nie dbam o to, kim jest. Nie dam o to, gdzie jesteśmy, ani że to może być jedynie sen. Chcę tylko, by położył mnie na tej powierzchni i słodko, słodko kochał się ze mną. Chcę, by rozpalił moje serce. Wysłał mnie w namiętną nicość. I wywrócił mój świat do góry nogami. Teraz jest delikatny. Dotyka mojej twarzy. Muska swoimi wargami moje. Jego usta smakują jak miód i chcę go połknąć. Chcę wychlipać jego pełen słój, ale odsuwam się od niego, a jego palce chwytają moją brodę. – A ty dokąd? – Jego głos jest lekki. Rozbawiony. - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie – mówię. - Przypomnij mi – szepcze mi do ucha, po czym śledzi zębami moją żuchwę. – Co to było? – Leżę płasko, gdy on pochyla się nade mną, rozchylając moje nogi łagodnym pchnięciem. Przebiegam palcami przez jego włosy i czuję, że coś jest nie tak. Odpowiada na moje pytanie, gdy wchodzi we mnie i kładzie się na mnie. Nasze nogi są splecione. Oddechy chrapliwe. Ciała lepkie od żaru i wilgoci. Porusza się we mnie. Z początku to jest wolne i podciągam nogi, gdy jego biodra stapiają się z moimi. Następnie układa usta nad moimi i szepcze w moją buzię: – Zamierzam cię zerżnąć,
93
Adelaide. – Nie mogę odpowiedzieć, ponieważ sposób, w jaki jego biodra wciskają się we mnie, doprowadza mnie do szału wyśmienitej przyjemności - tak intensywnej, że jedyne na co mnie stać, to jęknięcie. – Chcesz tego, Adelaide? – pyta. Moją odpowiedzią jest jęknięcie. Jego uderzenia przyspieszają i przygryzam wargę, krzyczę. Jestem tak pokręcona, tak zagubiona, tak udręczona namiętnością, że czuję, jakbym miała eksplodować. Mój wzrok skupia się na jego klatce piersiowej, gdy on staje się bardziej zdecydowany i moje ciało zaczyna przesuwać się po powierzchni obiektu, na którym jestem. Świadomość uderza we mnie. To nieważne, co podpowiada mi serce, bo teraz wiem, że ten mężczyzna nie jest Damienem. Damien ma niewielką blizną tuż nad lewym obojczykiem. Ten mężczyzna nie. Damien ma mały skrawek włosków na mostku. Klatka piersiowa tego mężczyzny jest delikatna i gładka, a jedyne włoski, jakie ma, to szczęśliwy szlak ciągnący się wzdłuż podbrzusza. Garbi się nade mną, przywiera do mnie, dyszy w moje ucho, dociska swoje wargi do moich. I uderza, uderza, uderza. Ogromna debata rozbrzmiewa we wnętrzu mojej głowy. Część mnie wciąż się zastanawia, co ja, do cholery, wyprawiam. Wewnętrzny głos wciąż syczy na mnie: Jak możesz to robić Damienowi? On nigdy by ci tego nie
zrobił. Ale jest inna większa część mnie, która krzyczy: Nie walcz z tym. Odpuść. Gdyby to miało być błędem, nie byłoby takie dobre. Robiąc
kolejne
głębokie
pchnięcie,
mężczyzna
nade
mną
wypowiada
z warknięciem moje imię i wypuszczam stłumiony okrzyk, wbijając paznokcie w jego plecy. Nagle mam wrażenie, jakbym unosiła się nad głębokim wąwozem, patrząc w dół, starając się zlokalizować dno. Ktoś mnie popycha. Wpadam. Moje kończyny młócą. Fale strachu chlupoczą w moim brzuchu. W tym samym czasie wolne, wyzwalające uczucie smaga przeze mnie i nawet jeśli coraz gwałtowniej spadam w dół, czuję, jakbym była popychana w górę. Czuję, że frunę.
94
Człowiek, z którym pieprzę się w tym mokrym śnie, uderza we mnie finalnym pchnięciem, po czym opada na mnie. Nasze klatki piersiowe unoszą się razem, gdy uspokajamy nasze oddechy. Coś w tym, co właśnie się stało, sprawia, że czuję się kompletna. Gdzieś tam głęboko we mnie mam wrażenie, że znam tego mężczyznę i że być może powinnam się z nim kochać. Ale co z Damienem? Obiecałam sobie, że będę kochała go wiecznie. Że dam mu zatrzymać moje serce. Obiecałam mu, że żaden mężczyzna nigdy nie sprawi, że będę się czuła w sposób, w jaki on to robi. I jest tu ten obcy, który ma tak wiele poufałości. Mężczyzna, z którym, mogę przysiąc, czuję się w pewien sposób związana. - Kocham cię, Adelaide – mruczy, gdy podnosi się ze mnie i zgarnia moje wilgotne włosy z czoła. Jeśli on mnie kocha, to muszę go znać. Na litość boską, pragnę, by to rozmycie jego twarzy zniknęło. Odruchowo odpowiadam: – Też cię kocham. – Po czym zatykam usta ręką. To niemal tak, jakbym nie mogła kontrolować tego, co mówię, czuję czy robię przy tym mężczyźnie. Szok toruje sobie drogę przeze mnie, gdy siadam i patrzę, jak mój kochanek się ubiera. Nie jest Damienem i wiem to, ale czuję, że muszę to sobie samej wytłumaczyć kilka razy, zanim ta myśl dotrze do świadomości. Więc muszę sobie zadać to jedno pytanie: jeśli ten mężczyzna nie jest Damienem, to kim on jest, do cholery? Groza, głęboka wibrującą groza grzmi w mojej piersi i wydziera mnie z krainy snów. Moje nogi drżą. Serce wali tak mocno, niemal katapultując się z klatki piersiowej. Moje oddechy więzną mi w gardle, grzęznąc w surowym uczuciu i gęstej ślinie, przypominającej śluz, który pokrywa ściany mojego przełyku. Chcę się złapać za pierś, ale nie mogę. Przekręcam ręce, ale to tak, jakby cała górna część mojego ciała została zmumifikowana. Moje oczy dryfują w dół mojego
95
brzucha. O nie. Zaczynam czuć panikę, gdy staram się poruszać, ale w rzeczywistości nie mogę. Biały materiał kaftana bezpieczeństwa blednie do i z ostrości w moich oczach, a brzęczący odgłos metalowych ograniczników odbija się echem w moich uszach. Moja panika zostaje zastąpiona strachem, bo nie mogę sobie wyobrazić, co mogłabym zrobić. Kogo mogłabym skrzywdzić. Ani kiedy, ani czy personel odbywa w tym momencie naradę, próbując zdecydować, co ze mną zrobić. Mogę przysiąc, że światło dyndające nad moją głową przez sekundę zamigało. Przysięgam, że torturowane wrzaski wibrują przez ścianę. Słyszę już buczenie elektryczności w mojej głowie. Czuję smak waty wciskanej do buzi. Czuję elektryczność pędzącą przez moją czaszkę i smażącą mój mózg. Nie. Tylko nie piwnica. Nie pozwolę im się tam zabrać. Nigdy nie pozwolę im się tam zabrać. Muszę się stąd wydostać. Wstaję, moje oczy rzucają szybkie spojrzenia po pokoju. Nie ma dwóch łóżek. Dwóch komód. Żadnej Aurory. Wyściełane ściany. Zostałam z powrotem umieszczona w izolatce. Jedna prycza. Jedna osoba. Jedno zakratowane okno i mężczyzna stojący obok niego. Mężczyzna? Z długimi do brody, czarnymi włosami, niebieskimi oczami i karmelową skórą. Damien? – Ciężko przełykam. Mój głos jest ochrypły. – Co tutaj robisz? – Kręcę się pod pasami ograniczającymi mojego kaftana. – Damien, możesz mi pomóc wydostać się z tej rzeczy? Ignoruje mnie. Nie odrywam od niego wzroku, patrzę, jak opuszcza ręce po swoich bokach i zaciska pięści. – Damien, proszę.
96
Odpowiada mi, ale nie patrzy na mnie. – Gdzie byłaś ostatniej nocy? – Jego głos jest niski, mrożący krew w żyłach, nawet groźny. Nie brzmi jak mój Damien. Głos mojego Damiena jest zawsze ciepły, kochający i miły. – Odpowiadaj, Addy. – Jest nieugięty, a jego głos wzrasta o oktawę. – Czy wiesz, że czekałem całe godziny? – Jego błękitne oczy wpatrują się we mnie przez grubą taflę szkła. Są zimne. Bez wyrazu. – Opuściłaś mnie. W ogóle się nie pokazałaś. Moja twarz szczypie i muszę przygryźć wargę, by powstrzymać ją przed drżeniem. Czy nie pamięta, jak niósł mnie z dala od personelu, gdy przyszli po mnie z ich cennymi igłami? Czy nie pamięta, jak zjawił się niczym biały rycerz na stalowym rumaku i przyszedł mi z ratunkiem? – Ale… ale ty tam byłeś ze mną? – dukam. – Trzymałeś mnie. – Kręcę głową i szarpię się pod kaftanem. – Nie pamiętasz tego? Widzę w szybie okna, jak Damien mruży oczy, grymas formuje się na jego ustach, a grube, czarne brwi się marszczą. – Gdzie? Opuszczam wzrok na moje ukryte ręce. – Nie wiem gdzie, ale mogę przysiąc, że byłeś tam, niosąc mnie korytarzem. Damien wypuszcza sfrustrowane westchnienie, przebiega drżącą ręką przez swe hebanowe loki i nadyma wargi. – Nie. Ja byłem w magazynku, czekając na ciebie. - Więc kim był mężczyzna, który mnie niósł przez korytarz? - Mężczyzna? – warczy Damien i uderza pięścią w białą, wyściełaną ścianę. – Jaki pieprzony mężczyzna? - Nie wiem. Damien, myślałam, że to byłeś ty! Damien okręca się, stając twarzą do mnie, niebieskie oczy są dzikie od furii, rumieniec płonie na jego karmelowych policzkach.
– Czy ty masz w ogóle pojęcie,
co musiałem zrobić, by wrócić do ciebie? – Jego głos chrypie i jest grobowy. Gwałtownie podchodzi bliżej. Odczołguję się od niego, wycofując do rogu. – Czy wiesz, co dla ciebie poświęciłem? – Teraz już krzyczy. – Kocham cię tak bardzo,
97
że doprowadza mnie to do szaleństwa! – Jego niebieskie, niebieskie oczy mają oszalały wyraz, jest w nich panika. – Kocham cię tak bardzo, że czasami mam wrażenie, że to mnie dusi! – Moje plecy uderzają z głuchym odgłosem w wyściełaną ścianę, a Damien pochyla się nade mną i uderza pięścią w ścianę tuż obok mojej głowy. Łzy swobodnie płyną z moich oczu i na moment zamykam powieki, starając się powstrzymać niektóre z nich, ale to nie ma sensu, po moich zarumienionych policzkach płynie rzeka. – A ty… ty.. ty robisz coś takiego – duka. – Poświęciłem wszystko dla ciebie! – Znów krzyczy. – A ty sobie paradujesz tutaj z innym facetem! Zasysam łzy i potrząsam głową. – Nie, Damien! Nie rozumiesz! To było tylko… - Przerywa mi. – Zachowaj te brednie dla kogoś innego, Addy! Rozdziawiam buzię. Moje wargi drżą. Łzy wydostają się potokami. Staram się dosięgnąć go desperacko dygoczącymi palcami, ale zapominam, że jestem w kaftanie. Szarpię się w nim. Muszę go dotknąć. Muszę poczuć, że jest prawdziwy, bo z jakiegoś powodu wydaje mi się, że mam kolejny koszmar. Damien odsuwa się ode mnie, jego ręce w powietrzu, oczy zamknięte. – Nie dotykaj mnie! Nie dotykaj mnie! – Opadam na podłogę, garbiąc się przez krzyk i szlochając histerycznie. Nie mogę oddychać. Nie mogę oddychać. Nie mogę oddychać. Jego słowa przebijają dziurę w moim sercu. Podnoszę głowę i moje oczy momentalnie skupiają się na jego pięknej twarzy. Ma zamknięte oczy, usta w prostej linii. Kiedy otwiera oczy, wilgoć połyskuje w ich kącikach. Mruga, pozbywając się emocji, uciska nasadę nosa i rusza w stronę drzwi. Jestem na nogach, rzucam się za nim. – Damien, proszę! – błagam. – To nie tak, jak myślisz! - Powiedziałem, daruj sobie, Addy! – Otwiera drzwi. – Zachowaj to dla kogoś, kogo to rusza – mamrocze, słyszę ból w jego głosie. – Bo ja z tym kończę. Mam dosyć bycia tym, który przychodzi ci na ratunek.
98
- Nie! – wrzeszczę i opadam na kolana, powietrze uchodzi z moich płuc. Pokój wiruje i wiruje, i wiruje. – Nie! – Upadam w przód i mój policzek leży na zimnej posadzce. Moje całe ciało się trzęsie i nie mogę zapanować nad szlochami i tym, jak brzmią, opuszczając moje gardło. Przez chwilę myślę, że brzmię jak wariat. Jakbym należała tu na równi z czubkami. Ból przeszywa mój bok i przebiega przez wnętrzności. Nie jest to ostry ból, trwa jedynie przez minutę lub dwie, po czym odchodzi. To tępy, pulsujący ból, który przybiera na sile wraz z upływającymi sekundami. Damien jest wciąż przy drzwiach. Gapię się na jego plecy, oczy wędrują wzdłuż długiego, szczupłego ciała, zatrzymując się przy przygładzonych, czarnych puklach. Jego włosy są zlepione przy czubku głowy, jakby ktoś wetknął tam kawałek gumy do żucia. Mrużę oczy, myśląc, że zauważyłam coś sączącego się z jego czaszki, ale pozbywam się tej myśli. To nic, po prostu mój umysł płata mi figle. Mój wzrok opada do jego stóp. Chcę sięgnąć i złapać go, ale zapominam, że nie mogę. Najgłośniejszy wrzask, jaki kiedykolwiek z siebie wydałam, opuszcza moje gardło i zwijam się na podłodze w pozycję embrionalną. Po raz pierwszy w życiu czuję wdzięczność za kaftan bezpieczeństwa, bo jestem przekonana, że to jedyna rzecz, jaka trzyma mnie w jednym kawałku. Moje drzwi trzaskają i próbuję usiąść. Kołyszę się w przód i w tył na mojej kości ogonowej, mamrocząc sama do siebie. Wpatruję się w zamknięte drzwi, czekając, by Damien wrócił. Nadzieja płynie przez mój krwioobieg jak wirus, nim staje się pełnoobjawowa. On wróci, prawda? To była tylko głupia, mała kłótnia. Już wcześniej się kłóciliśmy i zawsze godziliśmy się w niedługim czasie. Tym razem będzie tak samo. Damien może pojawić się w każdej chwili, przeprosimy się nawzajem i znów będziemy kochającą się, zaślepioną miłością parą, jaką byliśmy przez ostatni rok. Ale Damien nie wraca.
99
Nie jestem pewna, jak długo tak siedzę, mogły to być sekundy, minuty, godziny, może nawet cały dzień. W pewnym momencie mogłabym przysiąc, że wyobrażam sobie jego cudowny śmiech. Wstaję, potykając się, moje ciało uderza w metalowe drzwi pomieszczenia. Staję na palcach, dociskam ramię do wyjścia, by utrzymać równowagę. Wyglądam przez maleńkie, kwadratowe okienko na górze drzwi, patrząc na słabo oświetlony korytarz. Cienie tańczą po brunatnych, tynkowych ścianach, rząd wiszących świateł migocze, ale nie ma tam nikogo. Potrząsam głową i układam plecy płasko przy drzwiach, po czym przykucam i siadam. Opuszczając głowę, rozprostowuję nogi. Co się ze mną dzieje? Wypuszczam urywany oddech i walę głową lekko w drzwi. Więcej łez zbiera się w moich oczach i gdy je zamykam, staczają się po policzkach. Nigdy nie zapomnę tego wyrazu twarzy Damiena. Wyglądał, jakbym dźgnęła go w pierś, wydrążyła jego serce i wsadziła je do miksera. Myśl, że zraniłam go tak bardzo, zabija mnie. Delikatnie. Powoli. Pochylając się, upadam na bok. Biała posadzka wypełnia mój nieprzytomny wzrok i pali oczy. Biel i małe kropelki czerwieni. Przysuwam się bliżej, biel znika z płytki i wszystko, co widzę, to czerwień. Cztery maleńkie, czerwone kropelki, które zdają się znacznie większe niż w rzeczywistości. Cztery maleńkie, czerwone kropelki,
które palą moje oczy i powodują ucisk
w żołądku. Cztery maleńkie, czerwone kropelki… Krwi.
100
Rozdział 12 ~ PO ~ Ktoś próbuje mnie zabić. Na twarzy mam poduszkę. Ręce napierają na nią z siłą. Otwieram usta, ale nie mogę krzyczeć. Wykorzystuję cały tak cenny tlen w moich płucach, starając się zrobić wdech. Młócę rękami i chwytam w szpony powietrze. Trafiają w rękę i wbijam paznokcie w jej tkanki, i drapię mocno. Słyszę przytłumiony krzyk: – Kurwa! Poduszka zostaje podniesiona z mojej twarzy i zasysam powietrze w płuca, zrywając się do pozycji siedzącej. Aurora ściska moją poduszkę, zaciskając mocno palce wokół jej brzegów. Chwytam oddech i wstaję na równe nogi. – Coś ty robiła, psiakrew? – Ruszam w jej stronę, wskazując na nią palcem. – Mogłaś mnie zabić! Ciska poduszą w kąt sali i zakłada ręce na piersi. – Sama mogłaś się zabić! – mówi ostro. – Znowu krzyczałaś, a nie sądzę, by wycieczka do piwnicy była dzisiaj w twoim planie dnia. – Przewrócenie okiem. – Próbowałam cię obudzić normalnie, ale spałaś jak trup. – Klapiemy na nasze prycze w tym samym czasie. Aurora opuszcza wzrok, zerkając na krwawe zadrapania na bladej, piegowatej ręce. Krzywi się i jej oczy spotykają moje. – Jezu, czy ty słyszałaś w ogóle kiedyś o pilniczku?
101
- Przepraszam, okej? – Naburmuszam się. – Myślałam, że chciałaś mnie zabić. Aurora zaprzecza, kręcąc głową i wybucha miękkim śmiechem. Szczerym śmiechem. Bez ani deka szaleństwa. – Y-y. Zostawię to personelowi. Śmieję się z nią - nie dlatego, że to śmieszne, ale dlatego, że czasami, gdy jesteś w takiej strasznej sytuacji
jak my z Aurorą, czasami wszystko, co możesz zrobić,
by poczuć się lepiej, to śmiać się z czegoś. Nasz śmiech zamiera i Aurora odchrząkuje. – Więc – Unosi wygięty łuk brwiowy – kim jest ten chłopak, o którym zawsze mówisz przez sen? - Chłopak? – pytam ją, nawet gdy wiem, że mówi o Damienie. - Albo mężczyzna. - Aurora wzrusza ramionami. – Jego imię zaczyna się na D. - Damien – mówię i odwracam głowę, wyglądając przez zakratowane okno. - Był twoim absztyfikantem czy coś takiego? – Wkłada nogi pod swój tyłek, przybierając wygodniejszą pozycję. – Wiem, że mówiłaś mi wcześniej, że to był tylko przyjaciel, ale sposób, w jaki go wołasz, uważałabym za dziwny, gdyby był tylko przyjacielem. – Robi pauzę. – Pytam tylko dlatego, że się martwię o ciebie. To, jak krzyczysz co noc i próbujesz uciec. Wiesz, że to tylko kwestia czasu, nim zabiorą cię do piwnicy, jeśli będziesz się tak zachowywała. Jej szczere słowa wywołują uśmiech na mojej twarzy i przemożny spokój mojemu sercu. Badam jej twarz przez chwilę. Jej brwi są zmarszczone. Grymas na ustach. Nie zagniewany czy nawet taki związany z rozczarowaniem. To jeden z tych prawdziwie i szczerze smutnych. Nie chcę mówić o tym, co może mnie spotkać z powodu nocnych koszmarów czy śródnocnych ewakuacji. To nie jest coś, o czym chcę również myśleć. Więc wmawiam sobie, że te zachowania nigdy nie doprowadzą mnie do przerażających konsekwencji stosowanych w tym zakładzie, żeby było lepiej. Prościej. Pomaga mi to budzić się każdego ranka. To pomaga mi przetrwać dzień. - On jest moim absztyfikantem – mówię Aurorze, zmieniając temat.
102
Miejmy nadzieję, że to powstrzyma ją przez gadaniem o moich krzykach w nocy i możliwości podprogowych tortur z powodu dzikich wrzasków i wartkich biegów korytarzem o północy. Poskutkowało. Buzia Aurory rozpromienia się. Patrzy zaintrygowana. A na policzkach ma nieznaczny odcień różu. Mimowolne cielesne funkcje mówią mi, że chłopcy nieczęsto są tematem rozmów, jakie zwykle przeprowadza. Po minucie ciszy wierci się, bawiąc się palcami, a jej oczy zerkają w wstydliwy sposób pod nogi. – Miałam kiedyś absztyfikanta. – Ton jej głosu jest miękki, ale odległy. To mnie zaskakuje. Nie dlatego, że Aurora nie jest urocza - z jej grubymi, kręconymi rudymi włosami, piegowatą cerą bez skazy i wątłą, ale o zaokrąglonych kształtach budową ciała, ale dlatego, że przez większość czasu zachowuje się tak dziecinnie. Ale potem przypominam sobie, że przez większość czasu, gdy jestem w jej pobliżu, ona jest aktorką grającą rolę swojego życia jako wariatka. Przesuwam się na krawędź łóżka, a ona unosi wzrok, przyglądając mi się badawczo przez długie rzęsy. Teraz jej policzki są w głębokim odcieniu czerwieni. – Może mi o nim opowiesz? – nadmieniam. Następnie odwracam pytanie. – Mam pomysł. Może opowiesz mi o swoim, a ja opowiem ci o moim? Aurora nadyma wargi i zastanawia się nad pytaniem. W końcu mówi: – Dobrze. Mijają sekundy, a ona nic nie mówi. Nie spuszczam z niej wzroku, a przez sposób, w jaki żuje swoją wargę i obraca kciukami, mogę powiedzieć, że to będzie dla niej trudne. – Na imię miał Edward. – Jej głos jest pełen emocji i nawet z miejsca, gdzie siedzę, widzę, jak łzy połyskują w jej oczach. - Aurora, jeśli to jest zbyt trudne… - Nie! – odpowiada ostro, przerywając mi. – To tylko… nie widziałam go ani nie myślałam o nim od wieków. Nie pamiętam nawet, ile miałam lat, kiedy pierwszy raz go zobaczyłam. Może
piętnaście
albo
szesnaście.
Mogłam
pewnie
mieć
nawet
z czternaście, któż to wie. Ale jedno pamiętam bardziej obrazowo niż cokolwiek innego,
103
dźwięk jego śmiechu. To był głęboki, gromki, dudniący śmiech. Nawet jeśli miałam za sobą najgorszy dzień, samo słyszenie go sprawiało, że stawał się jaśniejszy. – Wzdycha. – Miał też piękne morze zielonych oczu. Nie za jasnych. Nie za ciemnych. Były czarujące. - Brzmi, jakby był prawdziwym ciachem – komentuję z uśmiechem. - Tak. – Cień uśmiechu pojawia się na jej ustach. – Był. – Aurora stara się ukryć przede mną swoją buzię, ale mnie nie nabierze. Łzy dryblują po jej policzkach, rysy jej twarzy wykrzywiają się w bólu i w tym momencie wiem, że kochała tego chłopaka. I to smuci mnie bardziej niż cokolwiek innego, bo jej przybycie tutaj było prawdopodobnie powodem jej oderwania od niego. Aurora odchrząkuje i stara się pozbyć emocji ze swojej buzi. – No to teraz opowiadaj o swoim – mówi. Wdaję się w szczegóły i opowiadam jej o Damienie. O tym, jak się poznaliśmy. Jak jesteśmy zakochani. Co nieco o tym, co w nim kocham. Co nieco o tym, co doprowadza mnie do szału. Opisuję jego wygląd zewnętrzny i mówię o jego matce oraz o tym, jak
bardzo jej nie znoszę. Pod koniec mojej paplaniny jestem zaskoczona,
że Aurora wciąż wygląda na żywo zainteresowaną, by wiedzieć o nim więcej. Wygląda z melancholią przez okno. – Wiesz, gdzie on jest? - Damien? Przytaknięcie. - Oczywiście, że wiem gdzie jest. – Prycham. – Jest tutaj. – Wzrok Aurory zakleszcza się na mnie i marszczy obie brwi. – Tutaj? Tutaj, czyli w zakładzie psychiatrycznym tutaj? - Tak, ale nie jako pacjent. – Chichoczę. – Należy do personelu. – Obie jej brwi strzelają w górę. – Naprawdę? Jak to możliwe, że nigdy go nie widziałam? - Nie wiem. Często pracuje w męskim skrzydle szpitala. – Mierzę ją wzrokiem. – Może po prostu nigdy wcześniej nie zwróciłaś na niego uwagi.
104
- Addy, jestem tutaj od siedmiu lat i znam imię każdego z personelu, wiem, jak wyglądają, nawet trochę pogrzebałam w ich teczkach osobowych, więc znam kilka bardziej osobistych faktów – informuje mnie. – Nie pracuje tu żaden Damien Allen. - Jest nowy – mówię jej. – Przyjechał niedługo po mnie. Prawdopodobnie nie miałaś okazji, by przeprowadzić jakiekolwiek śledztwo. - Addy, tutaj… Nasza konwersacja zostaje zakłócona przez pukanie do drzwi. To Marjorie. Uśmiechałam się i dobrze bawiłam do czasu, aż dobrze przyjrzałam się jej zadowolonej z siebie, okrągłej buźce. – Adelaide – mówi zwięźle. – Dr Watson poleciał mi doprowadzenie cię na sesję z nim. Racja. Zerkam na Aurorę, która zaczęła gdakać, a potem rzucam przez ramię spojrzenie Marjorie, która patrzy na Aurorę z politowaniem i kręci głową. Macham ręką do szalonej wersji Aurory i wychodzę za Marjorie przez drzwi, podążając wzdłuż korytarzem. Zostawia mnie tuż pod drzwiami dr. Watsona. Jest zwrócony do mnie plecami i rozmawia z kimś przez telefon. Podnoszę rękę, by zapukać, ale rozmyślam się. Przesuwam się z plecami przyklejonymi płasko do ściany i podsłuchuję. - To wykluczone! – mówi ostro. – Wiesz, że nie toleruję tego rodzaju podejścia. – Robi pauzę. – Powiem to raz jeszcze, to wykluczone! – Jego ton jest bardziej kategoryczny. Bardziej ostateczny. – Taki rodzaj terapii jest nieludzki. – Westchnienie frustracji. – Nie obchodzi mnie, za jak efektywną ją uważasz. A może tak? Ty będziesz leczył swoich pacjentów po swojemu, a ja swoich po swojemu, ale żebyśmy mieli jasność; nie będziesz używał żadnych z tych metod na moich pacjentach. Matthew, rozumiemy się?
105
On rozmawia z dr. Marrowem. Ostry wdech wędruje w dół mojego gardła i moje usta formują o. Oni muszą rozmawiać o tym, co się dzieje w piwnicy. Mój kręgosłup sztywnieje, a panika wiruje wokół wnętrzności mojego brzucha na samą myśl o słowie
piwnica. Gapię się przed siebie w przypominającym trans stanie na ściany w neutralnym kolorze, które rozmazują się w moich oczach. Spokój zastępuje panikę, którą wcześniej czułam, gdy uświadamiam sobie, że doktor Watson nie jest złym facetem. Nie jest z tych, co posyłają ludzi do piwnicy. Nie wierzy w tego typu metody lecznicze i po raz pierwszy, odkąd uczęszczam na sesje terapeutyczne, jestem wdzięczna, że to on jest moim lekarzem, a nie doktor Morrow. - Adelaide. – Podskakuję na dźwięk mego imienia, odwracam głowę i chwytam się za pierś, chcąc uspokoić łomotanie serca. Dr Watson stoi obok mnie, przyglądając się mi chłodnym, a mimo to czujnym spojrzeniem. Dzisiaj jego oczy mają bardziej kolor bursztynu i jest w nich intensywność, gdy badają moją twarz. – Od jak dawna tutaj stoisz? Otwieram usta, by mu odpowiedzieć, ale wydaje się, że brak mi słów. To albo moja krtań nie działa. To dziwne, jak ten człowiek mnie urzeka. Otrząsam się z myśli, gdy poczucie winy przepływa przez moje wnętrzności, prosto do serca. Damien. Odtwarzam sobie wyraz bólu na jego twarzy w czasie mojej polekowej drzemki. Nie, mówię sobie. Nie powinnaś być urzeczona tym mężczyzną. Dla ciebie liczy się tylko jeden człowiek. Damien. Dr Watson splata ręce na piersi i unosi brew. – Zatem? Gapię się na niego z rozdziawioną buzią przez kolejną minutę. Lubię, kiedy robi tę minę. To pytające spojrzenie, a kiedy rozszerza oczy, widzę w nich głębię, piękno. Bez ogródek, to spojrzenie robi wrażenie. W końcu udaje mi się odnaleźć głos i skupiam się na kremowych, kwadratowych płytkach. – Dopiero co przyszłam – mówię ściszonym głosem i dokładam starań, by nie patrzeć mu w oczy.
106
Słyszałam z kilku źródeł, że możesz dużo powiedzieć o osobie po samym spojrzeniu w oczy i wiem, że gdyby w tej chwili doktor Watson zajrzał w moje, byłby w stanie powiedzieć, że go okłamuję. – No dobrze, zatem – mówi i wskazuje gestem na otwarte drzwi – wejdź i usiądź. Moje oczy śledzą długość jego ręki i odpycham się od ściany. Wskazuje drogę do swojego biura, wycofując się do niego, a ja siadam na składanym krześle. Pochyla się, sięga do szafki, szperając po niej i robiąc przy tym dużo hałasu, i wiem, co on robi. W tym momencie mdłości uderzają o ścianki mojego żołądka, całe ciało się spina, a serce dudni w klatce piersiowej.
– Nie! – sapię, wiercąc się na swoim miejscu
i przesuwając w tył krzesło. – Nie chcę. Dr Watson obraca się i stawia przede mną metronom. – Wiesz, że musisz, Adelaide. To jest bardzo efektywna metoda leczenia. – Jego głos jest ciepły, ale oczy zimne i zdawały się nieco stwardnieć. Kręcę głową, a mój głos się trzęsie. – Proszę, nie zmuszaj mnie. Łzy żądlą kąciki moich oczu, ale powstrzymuję je i odwracam wzrok od doktora Watsona. Nienawidzę metronomu. Sposób, w jaki tyka, wcinając się w ciszę, aż wszystko, co słyszysz, to tik, tik, tik. Irytujący dźwięk rezonuje w twoich uszach i pulsuje w skroniach. Nienawidzę sposobu, w jaki równy rytm wabi ci ku fałszywemu poczuciu rzeczywistości, gdy to porusza się tam i z powrotem, tam i z powrotem, tam i z powrotem. Dr Watson wykorzystał to na mnie już dwa razy wcześniej i po tych dwóch razach, gdy opuściłam jego gabinet, czułam się zbałamucona i goła. Zbałamucona, bo to tak, jakby to małe wahadło metronomu miało swój własny rozum i dokładnie wiedziało, jak wyszarpać najgłębsze, najczarniejsze sekrety z mojej głowy. Jak zakazany kochanek, który dobrze wie, jak do ciebie mówić, i dotykać, i całować, by sprawić, żebyś rozłożyła dla niego nogi. Czułam się goła, bo z jakiegoś powodu to tik,
tik, tikanie ma zdolność do wyciągania ode mnie podwórkowej łaciny i pod koniec sesji byłam zażenowana pewnymi rzeczami, jakie powiedziałam na głos. Niezależnie od tego, czy to mi pomaga czy nie, są pewne sekrety; rzeczy, które miały miejsce w mojej
107
przeszłości, o których nie mam ochoty opowiadać dr. Watsonowi. A wiem, że kiedy używa metronomu, to większość z nich ze mnie wyciągnie. Dr Watson kręci głową i prycha. – Adelaide. – Wówczas obchodzi swoje biurko, siada na jego lewej krawędzi i rozkłada ramiona. Jego palec celuje w cieniutkie wahadło metronomu. W tej chwili zrywam się ze swojego siedzenia i odpycham jego rękę. – Nie! – Dr Watson wstaje, górując nade mną. Pochyla się, kładzie obie dłonie na moich policzkach, jego kciuki muskają moje kości jarzmowe. Ten człowiek ma magiczny dotyk. Jedna pieszczota jego palców odpręża mnie, ale jest też coś mętnie
znajomego
w doktorze Watsonie kładącym
na mnie swoje ręce. Ale nie rozgryzłam tego, czym ta znajomość jest, na razie. Dotykał mnie już wcześniej.
Nie
w
jakiś
chory,
wypaczony
sposób,
ale w zatroskany i czasami nawet myślę, że tak jakby czuły. – Już dobrze, Addy – uspokaja mnie. – Nic złego się nie stanie. Zaufaj mi. Chcę ci jedynie pomóc. Chcę tylko, żebyś poczuła się lepiej i mogła opuścić to miejsce. – Jego głos wibruje w mojej głowie. Ten uprzejmy, piękny i głęboki głos gwałtownie spada do najmroczniejszych zakątków mojego mózgu i przysięgam, że słyszałam go już poza naszymi sesjami. Patrzymy sobie w oczy i jego wzrok łagodnieje subtelnie. Bada mnie zdecydowanie, oczy przemieszczają się po każdej rysie mojej twarzy i wtedy mogę przysiąc, że dostrzegam przebłysk bólu w jego spojrzeniu. Ten mężczyzna coś ukrywa, mówię wam. Jego dłonie opadają z mojej twarzy i spoczywają na moich kościach ramion, ale żadne z nas nie odrywa od siebie wzroku. Tak jest, aż słyszymy wrzask. - Nie! – Dudniące kroki zderzają się z płytkami posadzki, a ponad wrzaskami słychać krzyki personelu. – Nie! Zostawcie mnie! – Dr Watson odrywa ode mnie oczy i patrzy na korytarz. Kilka pielęgniarek mija w popłochu drzwi. – Proszę! Proszę! Nie zabierajcie mnie tam na dół!
108
Dr Watson odchodzi ode mnie i biegnie w stronę drzwi. Idę za nim, stając obok niego i jego oczy robią się wielkie. Pozostaję przy drzwiach, gdy on zrywa się sprintem, biegnąc na drugi koniec korytarza. Jego ciało jest spięte, pięści zaciśnięte. Mam wrażenie, że rozegra się tu jakiś spór. Wyglądam za drzwi i zatłoczony korytarz jest czystym chaosem. Dr Morrow jest otoczony przez dwóch sanitariuszy, trzy pielęgniarki, a Cynthia, wariatowa królowa plotek, wije się na podłodze. Miota się pod uściskiem sanitariuszy i pielęgniarek. Stara się z nimi walczyć, kopiąc i młócąc rękoma, ale w końcu udaje im się ją ujarzmić. Moje oczy rozszerzają się z szoku i wymykam się na korytarz, zatrzymując się w połowie jego długości. Żal ogarnia całe moje ciało i chciałabym móc jej jakoś pomóc. Nie mogę się powstrzymać i zastanawiam się, czy istnieje jakiś sposób, bym mogła jej pomóc. Pomóc jej uciec. Wysłać ją w drogę do domu, jakikolwiek posiada. Cyntia wciąż się rzuca i krzyczy: – Zrobię wszystko! Cokolwiek! Tylko nie zabierajcie mnie tam znowu! Dr Morrow przygotowuje środki uspakajające. Moje oczy dryfują przez wszystkie twarze w tłumie i zauważam Damiena, który pędzi do zbiegowiska. Jego oczy śmigają do doktora Watsona, a pogardliwy i nienawistny grymas rozprzestrzenia się na jego ustach. A tutaj o co chodzi? Oczy Damiena na sekundę spotykają moje i ból przenika te niebieskie, niebieski oczy. Blednie, a potem odwraca wzrok. Chcę do niego pobiec. Chcę przeprosić. Chcę błagać go o przebaczenie i wszystko wytłumaczyć. Że ten obcy mężczyzna, którego widziałam we śnie, był jedynie obcym mężczyzną i nic dla mnie nie znaczy. Chcę powiedzieć Damienowi, że jest jedynym, który się dla mnie liczy. Jedynym, który zawsze będzie w pełni posiadał moje serce. Ale tego nie robię. Dr Watson zakłóca moje myśli, kiedy krzyczy: – Co się tutaj dzieje, do cholery?
109
Dr Morrow naciska kciukiem spód strzykawki i niewielka ilość cieczy tryska przez czubek igły. – Złapaliśmy tę jedną na próbie ucieczki. - Jego głos jest opanowany, mrożący i całkowicie przerażający. Moja uwaga odwraca się do Cynthii, która wciąż się rzuca, ale z każdą sekundą staje się coraz słabsza i słabsza. Łka cichutko, a widok jej czerwonych policzków i przerażonego wyrazu twarzy napędza łzy do moich oczu. Chcę krzyczeć: Nie róbcie jej
krzywdy, proszę. Wtedy kątem oka zauważam Damiena, który przytrzymuje ją, podczas gdy dr Morrow dźga ją igłą. Ciało Cythii staje się wiotkie w ramionach dwóch sanitariuszy i dwóch pielęgniarek, a jej głowa kołysze się w te i z powrotem, gdy trzy pielęgniarki przywiązują ją do szpitalnego wózka. Dr Watson jest oburzony i wskazuje palcem w twarz dr. Morrowa. – To nie jest w porządku, Matthew, i wiesz o tym! To nie są zwierzęta! To są ludzie! Nikczemny uśmiech wywija usta dr. Morrowa. Zawija dłoń wokół bicepsa dr. Watsona i mówi: – Robię tak, jak powiedziałeś, Elijah. Pozwalam ci leczyć twoją pacjentkę w sposób, w jaki chcesz ją leczyć. No a to jest sposób, w jaki ja leczę moje. – Żyły wyskoczyły z szyi dr. Watsona, a jego twarz pokryła się głębokim odcieniem szkarłatu. Oddycha głęboko, zaciskając pięści przy swoich bokach. – Nie rób tego, Matthew – mówi przez zaciśnięte zęby. Dr Morrow odwraca wzrok od dr. Watsona i instruuje pielęgniarkę: – Zabierz ją na dół. – Potem staje twarzą w twarz z dr. Watsonem. – Pilnuj swojego nosa, Elijah. Martw się o swoją własną pacjentkę. Pacjentkę? Pacjentkę? Czy jestem jego jedyną pacjentką?
110
Słowo kołacze się po mojej głowie, a pisk szpitalnego wózka odbija się echem i wypełnia cały korytarz. Damien zwleka i opiera się o jedną ze ścian, nie spuszczając wzroku z dr. Watsona, który teraz patrzy na podłogę. Ja patrzę to na
jednego,
to
na
drugiego,
bardziej
zdezorientowana
niż kiedykolwiek w całym swoim życiu. Dr Watson zwiesza ramiona i obraca się na pięcie, idąc do swojego gabinetu. Damien wykrzywia się do jego pleców. Ale czemu? W trakcie tej chwili nie mogę nic poradzić, ale zastanawiam się nad dwiema rzeczami: po pierwsze – dlaczego Damien nienawidzi człowieka, którego nawet nie zna? I po drugie – dlaczego jestem jedyną pacjentką dr. Watsona.
111
Rozdział 13 ~ PRZED ~ Tata był dzisiaj w naprawdę złym humorze. Kwitnący siniak na moim policzku i ból w żebrach służą mi za przypomnienie. Po gwałtownym wdechu intensywny ból przeszywa mnie tak dogłębnie, że kończę skulona na podłodze w łazience, nie mogąc oddychać. Ból rozprzestrzenia się po jamie mojej klatki piersiowej, następnie gwałtownie opada do ścian brzucha, po czym przechodzi w pełne rwanie. Tracąc z bólu rozum, drżącymi palcami wyciągam bandaż z szafki pod umywalką i zawijam go pod biustem tak ciasno, jak mogę. Mocno prowizoryczna opaska uciskowa nie uśmierza całkowicie bólu, ale pomaga. Teraz mogę zaczerpnąć małe, płytkie oddechy bez uczucia, jakby wielokrotnie przebijał mnie nóż. Ociągam się w moim pokoju, krążąc w kółko po obwodzie 3,5 x 3,5, czekając na dudniące chrapanie taty, niosące się przez ściany. Niebo za moim oknem jest dwukolorowe, jedna połowa jest brunatna, a druga granatowa. Jest po zmroku. Panika rozwija się w moich płucach i oddycham głęboko, sycząc z bólu, gdy zapominam o szkodach, jakie tata wyrządził moim żebrom.
112
Damien będzie na mnie czekał. Mam nadzieję, że nie pomyśli sobie, że go wystawiłam. Mam nadzieję, że nie zacznie się martwić i nie przyjdzie mnie szukać. Jeśli tatko jeszcze nie osłabł, to wkrótce to zrobi. Mijają sekundy. Potem minuty. Mam wrażenie, że czekam całą wieczność, by wreszcie uległ swemu upojeniu. W końcu zatrzymuję się w pół kroku, gdy słyszę nosową, wysokiego tonu oznakę bycia zatraconym w nieprzytomności wywołanej alkoholem. Czekam. Uważam, by się nie ruszyć nawet o cal. W końcu chrapanie wzrasta do miksu czegoś pomiędzy charczeniem a ryczeniem i wtedy jestem już pewna, że tata odpłynął na całą noc i nie wróci, dopóki słońce nie wzejdzie. Dzięki Bogu. Część mnie pragnie, aby tatko był w stanie przespać swoje życie. Część mnie ma nadzieję, że po tych wszystkich latach jego pijaństwo w końcu dobierze mu się do tyłka. Że jednego szczególnego dnia położy się do łóżka i nigdy nie obudzi. Ale kogo ja oszukuję tym marzeniem? Ludzie tacy jak tata to nikczemnicy, którzy żyją wiecznie. To tak, jakby Bóg zsyłał ich na ziemię celowo. Czyniąc ich testem dla dobrych ludzi na świecie. Jeśli jesteś w stanie znieść to, co dobry Bóg zsyła na ciebie, pozostajesz wierny swojemu czystemu sercu i przetrwasz wszystkie przeszkody rzucane ci pod nogi, wówczas zasłużysz na miejsce przy jego boku w niebie. Czekam z niecierpliwością na ten dzień. Czekam z niecierpliwością na dzień, kiedy będę się uśmiechała z nieba, zastanawiając się,
co spowodowało, że mój tata stał się tak chory, pokręcony
i zdemoralizowany. Nie mogę doczekać się dnia, kiedy wybaczę mu wszystko, co zrobił, i będę patrzyła na niego z mojej niebiańskiej chmurki w niebie, modląc się za jego potępioną duszę, podczas gdy jego będą pochłaniały płomienie i będzie smażył się w piekle.
113
Wdrapanie się na okno bez naprowadzających mnie rąk Damiena okazuje się być wyzwaniem. Zawłaszcza z obitymi żebrami. Kiedy jestem już w połowie drogi przez kwadratowy otwór, moja klatka piersiowa mocno uderza w parapet i gdy ból dryfuje przez każdą część mojego ciała, zwalniam uścisk na oknie i upadam w tył, uderzając z głuchym odgłosem plecami o ziemię. Zostaję pozbawiona tchu i kaszlę, co tylko pogarsza ból. Siadam, obejmując się rękami tak ciasno, jak tylko mogę, przesuwając się na tyłku po pokrytej rosą trawie i opierając płasko plecy o biały aluminiowy sajding mojego domu. Moje wargi drżą. Łzy palą oczy i grożą wypłynięciem. Wstrzymuję oddech, aż już dłużej nie mogę. Dotkliwy ból w żebrach powoli zanika i ostrożnie wypuszczam wstrzymywany oddech. Lekko. Delikatnie. Tak. Tak znacznie lepiej. Znów mogę coś jakby oddychać. Używając domu jak podpory i nie śpiesząc się, udaje mi się stanąć na nogach. Potem dźwigam się z dala od bezpieczeństwa twardej powierzchni i aluminiowego sajdingu. Podczas pierwszego chwiejnego kroku potykam się, ale chwytam równowagę przez wyciągnięcie przed siebie ręki i owinięcie tej drugiej wokół moich piersi. Wtedy idę, okryta afganem z blasku księżyca i gwiazd, do ogromnej wyłaniającej się płaczącej wierzby, gdzie wiem, że będzie czekał Damien.
114
Rozdział 14 ~ PO ~ Po incydencie z Cyntią dr Watson odwołuje moją sesję i odkłada metronom. Odczuwam ulgę i uszczęśliwienie. Odprawia mnie, więc mogę iść i dołączyć do innych pacjentów płci żeńskiej w pokoju rekreacyjnym. Damien czeka na mnie na końcu korytarza i kiedy zaczynam go mijać, zrównuje się z moimi krokami. Rzucam mu rozdrażnione spojrzenie. – Co się z tobą dzieje? – mówię stanowczym głosem. – O co chodzi z tymi nienawistnymi spojrzeniami i minami pod adresem dr. Watsona? Krzywi się na samo wspomnienie. – Nie podoba mi się, jak ten facet na ciebie patrzy. I wiem, że cię dotyka. Widziałem to. – Jego głos ocieka jadem i nie sądzę, bym kiedykolwiek słyszała tak wstrętny ton opuszczający jego usta. Zawija palec wokół mojego ramienia i zatrzymuje się w pół kroku. – Należysz do mnie. – Jego głos jest terytorialny. – Jesteś moja. Nikt cię tak nie pokocha jak ja. Marszcząc brwi, wyszarpuję rękę i ruszam dalej korytarzem. Damien jest zazdrosny i wcale mi się to nie podoba. – Lepiej skończ z tymi okropnymi spojrzeniami i minami, Damienie Allenie – wygłaszam. – Nie wiem, ile razy
115
już ci mówiłam, że jesteś moim jednym i jedynym. Że kocham cię z głębi duszy. Dr Watson jest moim lekarzem. Po prostu stara się mi pomóc, i to wszystko. Damien milczy przez chwilę. – Jeśli to prawda, ucieknij ze mną. – Zatrzymuję się. Damien chwyta moje ramiona, a ja patrzę
w jego
promieniujące
niebieskie
oczy. – Chodź ze mną, Addy – powtarza. – Powiedziałem ci kiedyś, że pomogę ci się stąd wydostać. Zróbmy to teraz. Wiesz, że cię ochronię. Wiesz, że nie pozwolę im cię skrzywdzić. Możemy uciec. – Muska moje usta swoimi i wysyła dreszcz przyjemności przez mój układ nerwowy. Odsuwa się i jego wilgotne, soczyste wargi delikatnie opierają się o moje. – Możemy być razem. Kochać się swobodnie. Tylko ty i ja przez resztę naszego życia. Kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy po przywiezieniu mnie tutaj, to było wszystkim, czego kiedykolwiek pragnęłam. Byśmy mogli spędzać wspólnie każdą chwilę, wielbiąc siebie nawzajem, kochając się nawzajem. Fale pożądania pędzą przez me ciało i ciężko przełykam, by dojść do siebie. Opieram czoło o jego i szepczę: – No nie wiem, Damien. To zbyt niebezpieczne. Po byciu świadkiem tego, co stało się z Cyntią, nie wiem, czy kiedykolwiek spróbuję ponownie ucieczki. Został zaszczepiony we mnie strach. Obawa. Wątpliwość. Nawet jeśli dr Watson jest przeciwny nieludzkim i podłym torturom, jakie zadaje swoim pacjentom dr Morrow, to kto powiedział, że dr Morrow nie zadziała wbrew słowom dr. Watsona i nie ukaże mnie za próbę tego, co zrobiła Cynthia. Odtwarzam w głowie obraz twarzy dr. Morrowa. Widziałam błysk w jego niebieskozielonych oczach. Widziałam, jak zło wywija w górę jego cienkie wargi. Damien odgarnia mi kosmyki z buzi i splata palce z moimi kruczoczarnymi włosami. – Nie jest – mruczy. – Już ci mówiłem. Nie pozwolę im cię skrzywdzić. Musisz mi zaufać, Addy. – Jego głos jest pełen miłości, ciepła i prawdziwie dozgonnego oddania. – Kocham cię ponad wszystko i nigdy bym nie poprosił, byś ryzykowała swoim życiem, gdybym nie sądził, że nam się uda.
116
Wiem, że ma rację. I ufam mu. Ale coś mnie powstrzymuje. Nie wiem dokładnie, czym jest to coś, ale jest dla mnie wystarczające, by kwestionować słowa Damiena, choć nie myślałam, że kiedykolwiek to zrobię. W przeszłości po prostu zawsze podążałam za nim. Zawsze się go słuchałam i ufałam, że on wie, co robi. Potem przypominam sobie, że to nie jest przeszłość. To nie my wymykający się w środku nocy, by się kochać pod wierzbą za moim domem, kiedy tata był pogrążony we śnie. To jest inne. To życie albo śmierć. Moje życie albo śmierć. - Damien, ja… Zawija dłoń wokół mojego karku, ustawia twarz centymetry od mojej i przykłada palec do moich ust. – Ciiii… – Przezornie rzuca oczami po korytarzu, gdy wiszące światło nad naszymi głowami zaczyna migotać, a bzyczący dźwięk przenika przez ściany. Moje kończyny zaczynają się trząść i strach iskrzy się w moich
fiołkowych
oczach. Potrząsam głową, moje wargi drżą, a uczucie mdłości zaczyna tańczyć w trzewiach. – Nie – cicho zawodzę. – Nie. – Zawsze mnie przeraża, kiedy zabierają kogoś do piwnicy, ale teraz jest jeszcze gorzej, bo wiem, kogo tam mają. Słyszeć o kimś tam wziętym na dół to jedno, ale być tego naocznym świadkiem to coś całkowicie psychodelicznego. Cyntia, taka młoda, taka niewinna, ze swoimi płowo niebieskimi oczami, rumianymi policzkami i krótkimi blond włosami. Wszystko, czego pragnęła, to nowe życie. Wszystko, czego chciała, to nowy początek. Szansa na normalność. Nie uważam za zbrodnię, że ona czy którykolwiek z tutejszych pacjentów – ze mną włącznie – chce stąd uciec. Nie uważam, że to coś złego, żebyśmy mieli nadzieje i marzenia na życie poza tym miejscem. Nim znalazłam się tutaj, Damien i ja mieliśmy plan, plan na przyszłość. Zamierzaliśmy spakować walizki i uciec. Być razem na zawsze. Kochać siebie nawzajem bez jego matki i jej błękitnokrwistej pozbawionej skrupułów elity, bez mojego ojca,
117
jego trzech najlepszych przyjaciół i jego śmiercionośnej pięści. I byliśmy na najlepszej drodze do tego, gdy niespodziewanie skończyłam tutaj. Kolejne mignięcie lampy nad głową i cała sztywnieję. Przytłumione wrzaski Cythnii sączą się przez ściany i robię wszystko, co w mojej mocy, by sama powstrzymać się przez wrzaskiem. Przegrywając walkę z milczeniem, wypuszczam pisk, po czym przykrywam usta, gdy Damien całuje moją skroń. – Chodź tutaj. – Rozkłada ramiona i zamyka mnie w nich, zawijając je wokół mnie tak ciasno, że czuję się z nim spojona na więcej niż jeden sposób. Przez chwilę wspiera brodę na czubku mojej głowy, po czym mówi: – Będziesz bezpieczna. Chodź za mną. – Trzymam głową przy jego piersi, a on prowadzi mnie kilka kroków na moje lewo, po czym dajemy nura do toalety dla personelu. Wibracje elektryczności nie dotykają niebieskoszarych płytek na ścianie, a górne światło jest świetlówką, która nie migocze. Damien przekręca zamek w drzwiach wolną ręką, a ja schylam się pod jego ramieniem, idąc prosto do jedynej białej, porcelanowej muszli klozetowej tutaj. Siadam na tronie i chowam głowę w dłoniach, przeczesując palcami skołtunione włosy, które napinają się przy skórze głowy. Mam ochotę krzyczeć. Mam ochotę płakać. Chcę spalić to miejsce do cna. Chcę ocalić każdego pacjenta i dać mu szansę na życie. Ponieważ to… to… jak żyjemy tutaj każdego jednego przeklętego dnia, to wcale nie jest życie. Damien jest przy moim boku, zabiera palce z moich włosów i zawija je wokół moich nadgarstków, podciągając mnie z toalety na swoje kolana. Przykrywa mnie kocem swoich ramion i obejmuje ciasno, a ja układam głowę w zgięciu jego szyi. – Nie martw się, kochana, zabiorę cię z tego domu wariatów – szepcze w moje włosy. – Nie ma znaczenia, ile to będzie mnie kosztowało.
– Tuli mnie, kołysząc w tył i przód,
a potem zgarnia włosy
składa
z
mojego
czoła
i
na
nim
delikatny,
czuły
pocałunek. – Nigdy więcej nie będziesz musiała żyć w strachu. Jego słowa pędzą przeze mnie. Napełniają mnie nadzieją. Posyła strach, który wyhodował swoją ohydną głowę zaledwie minuty wcześniej, w najmroczniejszy zakątek
118
mojego mózgu. Damien potrafi użyć odpowiednich słów. Damien potrafi dotykać, całować… zaczynam myśleć, że jest dobry we wszystkim. Dwa górne guziki od jego koszuli są rozpięte i śledzę palcem jej krawędź, po czym wsuwam dłoń do środka. Czekam, by poczuć bicie jego serca i patrzę w szafirowe oczy ukryte pod grubymi, ciemnymi rzęsami. Pasma błyszczących, czarnych włosów opadają mu na twarz i zaczesuję je w tył, chowając za jego prawym uchem. – Martwię się o ciebie, wiesz – nadmieniam. – Pomaganie mi w ucieczce może być dla ciebie niebezpieczne. – Ucisza mnie swoimi ustami. Pocałunek trwa jedynie nanosekundę i kiedy się odsuwa, czuję, jakbym miała ulec samozapłonowi, jeśli mnie znów nie pocałuje. – Nie przestawaj – błagam w potrzebie, chwytając za otwarte klapy jego koszuli. – Pocałuj mnie jeszcze. Śledzi moje usta swoim długim palcem, a kokietujący uśmieszek pojawia się na jego pięknej twarzy. – Kocham cię, wiesz o tym, prawda? Przekręcam się tak, że nasze twarze znajdują się jedynie cale od siebie, a ja siedzę okrakiem na nim. Szybkim ruchem ręki strąca włosy z mojego ramienia, muska palcami fragment skóry przy moim obojczyku i moje ciało staje w płomieniach. Pragnienie wybucha w moim wnętrzu. Ogień, iskry i padający wszędzie popiół. Czuję również i jego potrzebę, gdy dociska się między moimi udami. Przesuwam palcami w górę jego koszuli, przebiegając przez mały skrawek czarnych włosów na piersi. Moje usta poruszają się bliżej jego. Mój nos jest przy jego policzku. Wdycham jego zapach, pławiąc się w nim, zaciągam się jego esencją, zmieszaną z zapachem proszku do prania. Teraz moje wargi są na jego. Jego usta się otwierają, witają ze zmysłowym pomrukiem mój język, który obraca się w drażniący sposób przy czubku jego języka. Dyszę w jego usta: – No to mi pokaż. – Jednym płynnym ruchem chwyta moje ramiona i rzuca mnie na podłogę. Jego śmiałe dłonie chwytają moją szpitalną koszulę, unosząc ją przez brzuch, aż zatrzymują się przy
119
piersiach. W moim gardle narasta jęk, którego nie mogę wykrzyczeć. Między udami żar, któremu nie dam osłabnąć. Gdy Damien dociska swoje ciało do mojego, jestem już tak odurzona, upojona oparami miłości, pożądania i pragnienia, że moje nogi drżą. Dźwięk rozpinanego zamka roznosi się echem po małym pomieszczeniu. Czucie między nogami jego ręki, która przesuwa bieliznę na bok, uruchamia chór krzyków w mojej głowie. Proszę. Proszę. Proszę. Chcę błagać. Chcę płakać. Chcę, by kochał, kochał się słodko ze mną, aż moje nogi przestaną dłużej funkcjonować. Wchodzi we mnie i mocno przygryzam wargę, by powstrzymać jęk rozkoszy, który uwiązł mi w gardle. Moje biodra dociskają się do jego z każdym uderzeniem, a oddech eskaluje z każdym pocałunkiem, jaki składa na moich ustach. – Addy, skradłbym dla ciebie wszystkie gwiazdy i podał ci je na złotym talerzu – mruczy przy moich wargach. – Zerwałbym słońce z niebios, żeby tylko mogło ci rozjaśnić dzień. – Kolejne delikatne muśnięcie moich warg. – Umarłbym dla ciebie. Jego słowa są takie piękne, takie nieprzemijające, takie całkowicie i absolutnie idealne. I nie tylko jego słowa, ta chwila jest idealna, bez zarzutu, jedyna w swoim rodzaju, to taka chwila, która nigdy nie będzie mogła być odtworzona. Zamykam oczy i wypuszczam szept jęku. Chociaż nie mam dużego doświadczenia z mężczyznami, to przekonałam
się, że Damien jest rzadkością, jeśli chodzi o jego płeć. Strzela jak
z rękawa harmonijnymi sonetami, jest oddanych kochankiem i chłopakiem i twierdzi, że kocha mnie bardziej niż własne życie. Ja również kocham go ponad wszystko, więc za żadne skarby nie mogę pojąć, dlaczego gdy odwracam głowę, by spojrzeć w jego głębokie oceany błękitu, to widzę twarz dr. Watsona i jego oczy w kolorze ochry wpatrujące się we mnie. Mój mózg popełnia gafę. Moje serce pogrąża się w chaosie. Kilkakrotnie mrugam szybko i czekam. Robię wielkie oczy.
120
Damien blokuje moje nogi wokół swoich łokci i zaczyna uderzać z większą siłą. Stęka, koniuszek jego języka wystaje z prawego kącika ust, a ja wciąż jestem tak oszołomiona tym krótkim przebłyskiem obrazu dr. Watsona, że nie potrafię koncentrować się dłużej na tym, co robimy. Damien pochyla się i chwyta między zęby mój obojczyk. Mruczy w moje ucho i wypuszczam powietrze, gdy ciepło jego ust wysyła volty żaru wzdłuż moich ud i między nogami. To, w jaki sposób się porusza, szlifuje i uderza biodrami w moje, odczuwam tak niesamowicie, tak niebiańsko, tak nadzmysłowo, że na moment to mnie rozprasza, ale gdy tylko przekręcę głowę i zamknę oczy, jedyne o czym potrafię myśleć, to dr Watson. Dr Watson i intensywność w jego pięknych oczach barwy ochry, kiedy widziałam jego twarz. To nie fair wobec Damiena. To nie fair z mojej strony, że kocham się z nim, a myślę o innym mężczyźnie. I nie mogę mu powiedzieć, co właśnie zobaczyłam, bo to by było złe na tak wielu poziomach. Nie wspominając już o tym, co by to oznaczało. Kocham Damiena i nigdy nie chciałabym go zranić. Powiedzenie mu o tym byłoby takie małoduszne. Na dodatek jego wcześniejsze zachowanie względem dr. Watsona mówi mi, że Damien mógłby być zdolny do zrobienia czegoś drastycznego i szalonego. Więc udaję orgazm, kiedy Damien dochodzi i dyszę ciężko razem z nim, gdy opada na mnie. Po
wszystkim
idziemy
ramię
w
ramię
wzdłuż
opuszczonego
korytarza
i zatrzymujemy się przed moimi drzwiami. Damien obraca z uśmiechem moją dłoń i całuje nadgarstek. – Będziemy w kontakcie, najdroższa. – Puszcza moją rękę i odwraca się ode mnie. – Kiedy zobaczymy się następnym razem, będę miał wszystko zaplanowane. Przytakuję. Nie odrywając wzroku od Damiena, obserwuję jego plecy, dopóki nie skręca za róg i znika mi z widoku. Od tego momentu zaczynam panikować, robiąc głębokie wdechy i wydechy, wykasłując emocjonalne sapnięcia, chodząc tam i z powrotem
121
przed moimi drzwiami. Co się, kurwa, ze mną dzieje? Może naprawdę jestem szalona. Może powinnam tutaj być. Zatrzymuję się w pół kroku, gdy drzwi do mojego pokoju otwierają się zamaszyście i Aurora wygląda na zewnątrz, ukazując swój profil na tle metalu. – Na miłość boską, Addy, możesz wreszcie tu wejść! – Idę za nią do środka, a ona zamyka drzwi. – Co ty wyprawiasz, do cholery? Starasz się załapać na śródnocny zastrzyk od Marjorie? - Nie – mamroczę i zwijam się na swojej pryczy. – Nie sądziłam, że byłam taka głośna. – Wbijam stopy pod cienkie, białe prześcieradło i umocowuję je wokół klatki piersiowej. Aurora wspina się na swoją pryczę i mówi: – Głośno jest niedopowiedzeniem roku. Tupałaś i mamrotałaś, i to było więcej niż głośne. Spałam już, a ty mnie obudziłaś. - Przepraszam – mówię szczerze. Wyczuwa smutek i dezorientację w moim głosie. - Dobrze się czujesz? Pytanie mknie do mnie przez ciemność i dudni w uszach. – Tak myślę – mówię jej. Ale prawda jest taka, że właściwie to sama nie wiem.
122
Rozdział 15 ~ PRZED ~ Widzę w ciemnościach sylwetkę Damiena. Jego długie, szczupłe, wyrzeźbione mięśniami ciało. Plecy, którymi jest zwrócony do mnie, i męskie, szerokie barki. Opiera się o pień drzewa. Ramiona ma założone, łokcie sterczące, mięśnie pleców napięte. Odpycha się od drzewa, wypuszczając sfrustrowane westchnienie, po czym przeczesuje ręką swoje grube, czarne fale. - Damien! – wołam. Ale mój głos jest zbyt cichy. Nie słyszy mnie. – Damien! – próbuję ponownie, ociupinkę podnosząc głos. Tym razem coś uzyskuję. Zastyga i przechyla głowę nad swoim ramieniem. Potem robi kilka kroków w moją stroną. – Addy? - Tak. To ja. A kogo innego się spodziewałeś? Damien zamyka lukę między nami i zgarnia mnie w ciasny uścisk. – Nie wiem. Myślałem, że nie przyjdziesz. Krzywię się i jęczę na ciasność jego ramion i małe ukłucia bólu, które temu towarzyszą. Potem wypuszczam cichy pisk.
Damien
się
odsuwa,
a
ja
unoszę
wzrok, spotykając jego intensywne spojrzenie i zaniepokojenie malujące się na jego twarzy. – Co się stało?
123
Opuszczam głowę i odwracam wzrok. – Nic. – Staram się rozegrać to tak, jakby mi nic nie było, ale wiem, że tak czy inaczej zorientuje się, co się ze mną dzieje. Zawsze wie. To jest jak dar, z którym rodzą się zmutowani ludzie w science-fiction. A może to dlatego, że Damien umie odczytywać mnie tak dobrze. - Nie okłamuj mnie. – Jego głos jest nieugięty. – Wiesz, że i tak będę wiedział. Chce, żebym mu co powiedziała? Powinnam powiedzieć prawdę i gdy to sobie uświadamiam, on już trzyma mnie za brodę i unosi moją głowę. Jego oczy zatrzymują się na siniaku na moim policzku, który do tej pory zdążył już zapewne przybrać żółtofioletowe barwy. Wtedy mruży oczy, zaciska szczękę i przysięgam, że słyszę, jak jego zęby zgrzytają. Puszcza moją brodę i odsuwa się, ruszając jak burza w kierunku mojego domu. – Miarka się przebrała! – krzyczy. – On już, kurwa, nie żyje! - Damien, nie! – Doganiam go i łapię za rękę. - Przestań, proszę! – Damian wyszarpuje dłoń i coś ciągnie w mojej piersi, powodując, że nogi uginają się pode mną z bólu. Zniekształcony krzyk opuszcza moje gardło, a kolana uderzają o ziemię. Nie mogę oddychać. Zbyt wiele bólu. Staram się złapać dech. – Daaamm. – Próbuję wymówić jego imię, ale słowo nie chce wyjść prawidłowo. – Daaamm – stękam i używam rąk jak bandaży. Damien orientuje się, że nie ma mnie za nim i odwraca się. Kiedy dostrzega mnie na ziemi, w sekundę jest tuż obok, zgarniając mnie w ramiona i niosąc aż do pnia wierzby. – Nie – świszczę cicho i delikatnie klapię go w ramię. – Postaw mnie. – Kładzie mnie płasko na ziemi, zgarniając włosy z mojej buzi i wtedy zauważam przebłysk bólu w jego oczach. Wskazuję palcem na prawą stronę mojej klatki piersiowej. – Naciśnij tutaj. – Płaskimi dłońmi naciska tuż pod moim biustem i mimo że ból całkowicie nie ustępuje, staje się bardziej znośny. A móc oddychać nigdy nie wydawało się być wspanialsze.
124
Miałam już kilka razy wcześniej potłuczone żebra, ale ból nigdy nie był aż tak potworny. To prowadzi mnie do przypuszczenia, że być może mam jedno pęknięte lub co gorsze kilka złamanych. Połamane, stłuczone czy pęknięte żebra to według mnie najgorszy rodzaj obrażeń. Gdy po raz pierwszy jeden z ciosów zostawił mnie z potłuczonym żebrem, tata zabrał mnie do szpitala. I wiecie, co oni tam zrobili? Zupełnie nic. Część mnie myśli, że właśnie dlatego tata tak często kopie mnie po żebrach, bo wie, że będę cierpiała przez cały czas powrotu do zdrowia. – Teraz lepiej? – W oczach Damiena jest błagalna prośba i warstwa wilgoci. Nigdy wcześniej nie wiedziałam, żeby płakał. Tata nigdy nie płacze. Nie płakał nawet wtedy, kiedy odeszła mama. Zawsze mówi: „Prawdziwy mężczyzna nigdy nie płacze, a ci, co płaczą, to cipki”. - Tata to idiota. Podziwiam Damiena za umiejętność okazywania uczuć. Co w połączeniu z jego innymi niesamowitymi cechami sprawia, że jest w moich oczach niemal idealny. Wyciągam rękę, przesuwam palce po jego policzku i ocieram łzy. - Nie płacz z mojego powodu, kochanie. Będę żyła. Wszystko będzie dobrze. – Ale to odnosi odwrotny skutek do zamierzonego. Damien zrywa się ze swojej pochylonej pozycji na nogi. W jego oczach jest ciemność, jakiej nigdy wcześniej nie widziałam. Na ustach taki grymas, że nie mogę się zmusić, by na niego spojrzeć. Jego pierś unosi się i opada w synchronizacji z oddechami, a głośny zgrzyt wypełza z gardła. Nagle zaciska dłonie w pięści przy swoich bokach, odchyla głowę w tył i krzyczy. Jego krzyk jest tak głośny, tak wzburzony i tak przenikliwy, że brzmi jak udręczone wilcze wycie podczas biegu o północy przy pełni księżyca. - Damien. – Wyciągam do niego rękę, moje palce są potrzebujące, głos zdesperowany, ale zachowuje się tak, jakby nawet nie wiedział, że tam jestem. Teraz wiedziałam, że temperament Damiena wybucha z mnóstwa okazji. Większość tych okazji ma miejsce zwykle po moich awanturach z tatą, ale to jest inne. Nigdy wcześniej nie widziałam go takiego. Takiego… takiego… pozbawionego kontroli nad sobą.
125
Po paru dodatkowych krzykach, jakimś dreptaniu i kilku rundach chodzenia w tę i z powrotem Damien kładzie się obok mnie i całuje w skroń. Odwracam się buzią do niego i patrzę, jak uciska nasadę nosa, wypuszcza długie, pozbawiające tchu westchnienie i wtedy przenoszę uwagę na kąciki jego oczu, skupiając się na maleńkich strumieniach, które spływają po jego policzkach. – Zabiorę cię stąd, od niego. Obiecuję ci, Addy. – Jego głos łamie się od emocji. – Nie potrzebuję pieniędzy moich rodziców. Zdobędę własne. Będziemy mogli za to przeżyć. – Patrzy na mnie z poważną miną. – Mówię serio. Zróbmy to. Ucieknijmy. - Twoja matka tak tego nie zostawi. – Wyobrażam sobie głęboko wyryty grymas na nieskazitelnym obliczu Marleny, kiedy odkrywa, że jej syn zahaczył o slumsy i zdecydował się na stały pobyt w nich. To wywołuje uśmiech na moich ustach. – Postara się, żeby każdy policjant w tym stanie cię szukał. Splata swoje palce z moimi i przysuwa moją rękę do ust, całując ją. – Mam osiemnaście lat. W świetle prawa jestem dorosły. Nie może nic zrobić. Patrzę w dół na nasze splecione palce. – Ale co ze mną? - Co masz myśli przez co z tobą? - Nie mam jeszcze osiemnastu lat. Jestem niepełnoletnia. A to oznacza, że jeżeli tatko zdecyduje się grać ostro i będzie mnie szukał, jedyny sposób, w jaki opuszczę West Des Moines w stanie Iowa, to będzie worek na zwłoki.
126
Rozdział 16 ~ PO ~ Następnego ranka siedzę w pokoju rekreacyjnym na swoim stałym miejscu przy oknie. Delikatne trajkotanie grupy dziewczyn siedzących na kanapach przemyka do mnie, ale się wyłączam. Przez ostatnich dwadzieścia minut wpatruję się w puste miejsce, gdzie zazwyczaj siedzi Cynthia. Od czasu do czasu odrywam wzrok od kanapy i patrzę na szerokie wejście z otwartym łukowatym przejściem, czekając, aż się w nim pojawi. Ale się nie pojawia. Martine LaVelle, rezydent świr i ktoś, kto w istocie nie udaje tego jak Aurora, kroczy tam i z powrotem po tylnej części pomieszczenia, mrucząc: – Liczby. Tak wiele liczb. Jeśli umiesz liczyć, to dobrze je znasz. Wtedy możesz je dodać do siebie. Jeden dodać jeden równa się dwa. A dwa dodać dwa równa się cztery. – Wykonuje tę sekwencję od blisko piętnastu minut, kręcąc kosmyk mahoniowych włosów między kościstymi palcami. Potem raz po raz zaczyna ten ciąg od nowa, powtarzając się. Nie widuję Martine zbyt często w pokoju rekreacyjnym. Zazwyczaj trzymają ją w izolatce, bo nie lubi mieć styczności z innymi pacjentkami. W dodatku ma skłonności do przemocy. Kiedyś wgryzła się w ramię innej pacjentki, wbijając się w nie jak w nogę kurczaka. Po tym jak ją odizolowano i zabrano do piwnicy, słyszałam, jak ktoś mówi, że
127
Martine wspomniała, że to głos w jej głowie kazał jej ugryźć rękę tej dziewczyny. Później Aurora poinformowała mnie, że Martine jest schizofreniczką. Trzyma się z dala od reszty w pokoju. Myślę, że dzisiaj musi być dobry dzień. Moje oczy śmigają do stałego miejsca Aurory. Miejsca, gdzie koloruje. Robi to każdego dnia. – Czy to nie jest trochę dziecinne? – zapytałam ją kiedyś. – No wiesz, ja nie kolorowałam od podstawówki. Aurora zmarszczyła brwi i odpowiedziała: Nie. Trzymała w ręce zieloną kredkę i kolorowała trawę otaczającą domek, który właśnie narysowała. – Kolorowanie to jedyna rzecz, jaka przynosi mi ukojenie. – Przewraca oczami. – Jeśli coś tak dziecinnego jak kolorowanie pozwala mi na przetrwanie w tym miejscu, to będę to, kurwa, robiła. – W tonie jej głosu zabrzmiała uszczypliwość, więc wycofałam się i postanowiłam nigdy więcej nie pytać jej o jej kolorowanie. Skupiona na pustym krześle Aurory zastanawiam się, gdzie ona dzisiaj jest. Nigdy nie opuszcza zajęć w pokoju rekreacyjnym. Może ma sesję terapeutyczną, która się przedłużyła, a może musiała skorzystać z toalety. Wzruszam ramionami i decyduję, że z całą pewnością nic jej nie jest i nie powinnam się zbytnio przejmować. Wiem, że piwnica przeraża Aurorę tak samo jak mnie, więc nie zrobiłaby niczego, co by spowodowało, że by ją tam wysłano. Jeśli teraz jej tu nie ma, to na pewno zaraz tu będzie. Ostatecznie, dokąd miałaby pójść? Odwracam się w kierunku okna i przez siatkę ogrodzeniową dostrzegam znajdującego się na męskim oddziale Damiena, który pochyla się i podnosi z ziemi plastikową piłkę. Plamy zieleni zaczynają prześwitywać spod uschniętych, pożółkłych traw. Siedzę niecierpliwie, dociskając dłonie do chłodnej szyby i myśląc, że może Damien się odwróci i spojrzy na mnie. W środku skanduję: Tak. Proszę. Odwróć się.
Nie mogę się doczekać, by zobaczyć twoją śliczną buzię. Ale moje wewnętrzne intonowanie ustaje, gdy Aurora zachodzi mnie od tyłu i mówi: – Na co się gapisz?
128
Podskakuję, chwytam się za pierś i odwracam. – Mój Boże! – sapię, czując pod palcami moje walące serce. – Mogłaś mnie jakoś ostrzec, że zakradasz się od tyłu. Unosi brew. – Niby jak? - Nie wiem. – Prycham na nią, z powrotem odwracając się do okna. – Może szturchając mnie w ramię czy coś. - Sorki – mamrocze i widzę w szybie, jak wzrusza ramionami. – No to na co się patrzysz? - Nie na co – mówię jej – tylko na kogo. – Tak jakbyśmy się doskonale zsynchronizowali, bo kiedy patrzę na Damiena, on podnosi głowę i chwyta moje spojrzenie w oknie. Błyska mi swym pięknym, lśniącym, biało zębnym uśmiechem, a ja zawijam palce na szybie, roztapiając się w środku. – Damien. Chór słów w mojej głowie wyśpiewuje mu chwałę. Ciepłe mrowienie pojawia się na moich ustach na myśl o całowaniu go. Dreszcz przebiega wzdłuż kręgosłupa i mogę niemal poczuć jego palce na skórze. Pełzające. Odkrywające. Pasjonujący pęd adrenaliny dryfuje przez głębię mojego rdzenia i część mnie pragnie rzucić się przez okno i paść na ziemię, bym mogła znaleźć się u jego stóp. Głos Aurory wcina się w moje myśli: – Damien? Gdzie? Wskazuję
palcem
na
miejsce,
gdzie
Damien
kurczowo
chwyta
siatę
ogrodzeniową, niczym zwierz uwięziony w klatce. Bezgłośnie porusza ustami, mówiąc: „Kocham cię” i posyła mi całusa. Chichoczę dziewczęco, odpowiadając mu takim samym wyznaniem i też posyłam mu buziaka. Aurora z dziwną miną rzuca spojrzeniami między mną a oknem. Przekrzywia głowę i jeszcze raz wygląda na dziedziniec zakładu psychiatrycznego. – A więc to on, hmm?
129
- Tak. - Milutki – mówi krótko i szybko zmienia temat. – Żadnych wieści o Cynthii? Słysząc o Cythii, spuszczam wzrok i cofam rękę z okna. – Nie. - Myślisz, że oni jej to zrobili? Odwracam głowę i zerkam na Aurorę. – Zrobili co? – Aurora odchrząkuje. – No wiesz? Wiem, że chodzi jej o lobotomię. Ona wie, że ja wiem, że chodzi jej o lobotomię. I wiem również, że lobotomie to nie są tematy, na które możemy spokojnie rozmawiać. Głównie dlatego, że chyba obie wiemy, iż każda z nas może być następna. Każda z nas może zostać przywiązana do krzesła, a nasze oko podważone - błyszczącym metalem w zasięgu pola widzenia. W pokoju rekreacyjnym stoi mały regał z książkami. Z plotek zasłyszanych od pacjentek i personelu dowiedziałyśmy się, że są tam książki medyczne, które możemy poczytać, a jedna pokazuje szczegółowo zdjęcia z procedury. Dla mnie to smutne – nie - więcej niż smutne, więcej niż rozdzierające serce. Ale to nie jest jedynie rozdzierające serce, bo po tym, jak ta lśniąca igła zanurzy się przez twą gałkę oczną, stajesz się warzywem. Albo umierasz. To jest rozdzierające serce, bo to ostatnia rzecz, jaką zobaczysz. To znaczy, nie chodzi mi o to, że ostatnia, jaką
widzisz, ale to naprawdę nie jest już patrzenie. Na przykład już nigdy nie będę w stanie dojrzeć odrobiny wody w tęczówkach Damiena, tuż wokół jego źrenic. Nigdy nie będę już w stanie dostrzec pod fluorescencyjnymi światłami w pokoju rekreacyjnym jaskrawego, lśniącego złota w rudych włosach Aurory. Piękno w niektórych rzeczach wyblaknie. Ludzie wyblakną. Wszystko, co pozostanie, to wydrążona skorupa. Ciało bez istoty. Bez osoby, którą kiedyś się było. Znów staję twarzą
do okna, ale Damiena już nie ma. Wyciągam rękę
i przykładam palce do szyby, pozwalając im osunąć się po chłodnej i gładkiej
130
powierzchni. Okno jest nieomal śliskie. Lodowate. Mokre. Jego gładkość niemal sprawia, że staję się podenerwowana. To również przypomina mi o Zakładzie Psychiatrycznym Oakhill. Trzeba postępować ostrożnie w takim miejscu, miejscu jak Oakhill. Poruszać się powoli. Uważnie. Bo nigdy nie wiesz, kiedy możesz się poślizgnąć i upaść. Przerażający wrzask przeszywa powietrze i razem z Aurorą odwracamy się do grupy dziewcząt siedzących na kanapie. Pulchna brunetka, która zwykle kumplowała się z Cyntią, siedzi z kolanami przy klatce piersiowej, ze schowaną głową i trzęsącymi się kończynami. Blondyna z włosami do tyłka pociesza ją, a reszta z ósemki oczu należących do członkiń grupy koncentruje się na łukowym otwartym wejściu. Prawie nie patrzę. Moje oczy omiatają twarze dziewczyn w grupie i każda z nich wygląda, jakby zobaczyła ducha. Aurora szturcha mnie w bok, co ma mnie skłonić do zwrócenia uwagi na wejście. Zaciskam zęby i z siłą cedzę: – Nie. - Tylko spójrz – oświadcza Aurora. Moje oczy raz jeszcze ogarniają pomieszczenie i uświadamiam sobie, że jestem jedyna, która nie patrzy. Cokolwiek jest przy drzwiach w oczywisty sposób zrobiło wrażenie. Kilka dziewczyn, na przykład pulchna brunetka, trzęsie się i szlocha. Kilka innych ma rozdziawione buzie i oczy wielkie od szoku. Kolejne szturchnięcie Aurory. – Poważnie. Musisz to zobaczyć. Dzielnie odwracam głowę w kierunku wejścia. Krztuszę się sapnięciem i przełykam ślinę, kiedy widzę stojącą w progu Suzette, z nieobecnym wyrazem jej oczu w kolorze toffi. Patrzy w przestrzeń, nie skupiając się na niczym szczególnym. Jej kiedyś opalona skóra straciła cały swój koloryt i teraz ma szarawy odcień. Robi kuśtykający krok do przodu i cała sala wstrzymuje oddech, a kilka dziewczyn nawet krzyczy - przerażone osobą, którą kiedyś znałyśmy. No bo ta osoba nie jest dziewczyną,
którą
kiedyś
znałyśmy.
Ta
dziewczyna
jest
zombie,
produktem
psychiatryka i tego, co się dzieje, jeśli przeciwstawisz się regułom.
131
Suzette przekrzywia głowę na bok i jej czerwonobrązowe włosy opadają z buzi, odsłaniając biały plaster przypominający gazę, przyklejony do prawego oka. Kolejny utykający krok Suzette i moje plecy uderzają w okno. Dziewczyny na kanapie tłoczą się w kupie, ściskając jedna drugą. Aurora też stoi z plecami przy oknie. Najpierw myślałam, że widzę ducha, bo założyłam, że Suzette nie żyje. Ale potem zdałam sobie sprawę, że jeśli wszyscy ją widzą, to ta teoria jest zapewne wytworem mojej wyobraźni. Potem zastanawiam się, że może ktoś z personelu sprowadził ją tutaj na górę. Może używając Suzette, dają nam przesłanie, a to przesłanie mówi: Każda z was może być następna.
132
Rozdział 17 ~ PO ~ Nikt się nie rusza. Suzette stoi w tym samym miejscu, gapi się. Upiorny, koślawy uśmiech szarpie wargi Suzette a mój żołądek robi salto w tył. Blednę i muszę odwrócić wzrok. To mogła być Cynthia. Mogła być Aurora. To mogłam być ja. Tak jest do chwili aż pojawia się Marjorie i otwiera swoją buzię a ja z powrotem zerkam w kierunku Suzette. – Moje panie czas… Tęga pielęgniarka z czerwoną szminką na swoich dwóch przednich zębach rzuca jedno spojrzenie w kierunku Suzette i jej duże oczy robią się wielkie, po czym wybiega z pokoju krzycząc. – Cholera! Sekundy później dwóch sanitariuszy, inna pielęgniarka, Marjorie i dr. Morrow wbiegają do pokoju rekreacyjnego. Dr. Morrow wykrzykuje polecenia do sanitariuszy i każdy z nich chwyta kurczowo Suzette za łokcie. Dr. Morrow krzyczy na Marjorie i inną pielęgniarkę. – Co u licha tutaj się stało? Jak ona wyszła? A ja myślałam, że ona była nie żywa?
133
Odwracam wzrok od tej sprzeczki i wbijam go w podłogę gdy Marjorie i druga pielęgniarka tłumaczą, że zamknęły drzwi od celi Suzette i nie wiedzą jakim cudem była w stanie się wydostać. Kilka więcej karcących komentarzy od dr. Morrow i spór zakończony. On wybiega jak burza z pokoju a Marjorie wykrzykuje komendy do sanitariuszy gdy ci starają się wyciągnąć Suzette z pomieszczenia. Zaczynają od delikatnych pociągnięć za jej łokcie ale gdy ona nie reaguje, wtedy używają więcej siły i zapierającą się piętami zaczynają wywlekać z pokoju. Zdobywam się na odwagę by raz jeszcze spojrzeć na Suzette i to jest tak jakby czuła mój wzrok na sobie. Przekręca głowę w moim kierunku, jej oczy barwy toffi przepalają się przez moją skórę i wtedy wypuszcza z siebie szaleńczy rechot. Nie sili się na rzucanie, próbę uwolnienia siebie. Nie jestem nawet pewna czy może. Dźwięk jej obłąkanego śmiechu wypełnia moje uszy i skaża mój umysł gdy sanitariusze wyszarpują ją z pokoju i wleką wzdłuż korytarza. Oczywistym jest, że jej obecność nie była zaplanowaną przez personel. To było ewidentnie widać po minie Marjorie kiedy ją pierwszy raz zobaczyła. I było to oczywiste w oskarżycielskich pytania dr. Morrow. Ten wyraz twarzy Suzette nim została wywleczona z pokoju błyska w mojej głowie i wzdrygam się. To tak jakby tym ostatecznym spojrzeniem dawała mi ostrzeżenie. To było jakby mówiła: Uciekaj stąd póki możesz.
134
Rozdział 18 ~ PO ~ Na kolacji nie mogę odnaleźć apetytu. Dzisiaj zaserwowali makaron z serem co tak się składa jest moim ulubionym i najbardziej apetycznym tutaj daniem. I nawet gdy mój żołądek burczy z głodu a moje usta ślinią się na samą myśl o buzi pełnej serowej delicji, nie mogę zmusić się do jedzenia. Nawet próbowałam parę razy, podnosząc do ust kilka łyżek pełnych pokrytego serem makaronu kolanka. Wtedy staje mi przed oczami Suzette, nieumyte włosy, biały plaster na oku, nawiedzone spojrzenie i obłąkany rechot. Przechylam moją łyżkę i cały makaron spada na moja pomarańczową tacę. Przepycham po niej makaron widelcem kiedy Aurora siada obok mnie. Stonowała swą zabawę w wariatkę na dzisiaj ale od czasu do czasu gdy ktoś patrzy w naszym kierunku, ona wbije swoje palce w serową breję na swojej tacy a potem pisze po stole makaronowo-serowym tuszem. Trzyma swoją głowę nisko, pisząc słowo
ucieczka
wciąż i wciąż od nowa. Potem wyciera słowo swoją serwetką, powtarzając cały proces. Przysuwa się bliżej mnie, obniża swój głos i mówi. – Jak popieprzone to było? Nawet nie mogę znaleźć słów. W dalszym ciągu popycham moje jedzenie po tacy. Aurora ciągnie. – Myślałam, że ona nie żyje. – I na to stwierdzenie odnajduję swój głos. – Ja też.
135
- Widziałam wielu czubków przyjeżdżających tutaj ale nigdy nie widziałam czegoś takiego. – Aurora podnosi kawałek makaronu kciukiem i palcem wskazującym, wrzuca go sobie do ust, wysysa cały ser, potem wypluwa z siłą i patrzę jak szybuje w powietrzu po czym ląduje w czyichś włosach. - A jak myślisz gdzie oni ją trzymają? – Pytam. Aurora wzrusza ramionami. – Może w piwnicy? Zerkam na nią przez moje włosy. – Myślisz? - Jak powiedziałam przed chwilą, może. Prycham. – Cóż, to ty byłaś tam wcześniej. Nie pamiętasz co widziałaś? Nie widziałaś innych ludzi? – Aurora sztywnieje na swoim miejscu i odsuwa swoją tacę. – Już ci to mówiłam. – Wyrzuca ostro. – Nie lubię o tym rozmawiać! – Wiem, że już wspominała, że nie lubi opowiadać o swojej wycieczce do piwnicy ale ja tylko chcę by zrozumiała, że nawet najmniejszy skrawek informacji jakim będzie skłonna się podzielić może być przydatny. Pomocny. – Wiem i przepraszam, że o tym wspominam… − Nadmieniam. – Tylko, że… - Przerywa mi z dzikim spojrzeniem i warknięciem. – Daj temu spokój. - Aurora ja… ja… Jej temperament wybucha i krzyczy. – Odpuść! – Rozdziawiam buzię. Właśnie odpuszczałam. Starałam się przeprosić ją za poruszenie tak bolesnego dla niej tematu w pierwszej kolejności. Cała stołówka milczy i wszystkie oczy są zwrócone na nas. Róż pokrywa moje policzki i odwracam głowę, zawstydzona. Zerkając przez ramię
na
Aurorę otwieram usta by spróbować przeprosić ją po raz drugi ale słowa stają mi kołkiem w gardle. Mamroczę nieskładnie i Aurora spycha swoją tacę na
podłogę,
wstaje od stołu, i tupiąc wychodzi zanim jestem w stanie cokolwiek zwerbalizować. Wiem, że to jest moja cholerna wina, że to ja ją wkurzyłam. Bóg wie, że mam listę tak samo długą jak ona odnoście tematów o których nigdy nie chcę mówić.
136
Ale rzecz w tym, gdyby jakikolwiek kawałek z mojej bolesnej przeszłości mógłby okazać się pomocny komuś innemu, rozmawiałabym o tym. A przynajmniej chcę tak myśleć. Ręka chwyta moje ramię i spinam się. Są usta przy moim uchu. Gorący oddech sunie wzdłuż mojego karku. Głęboki głos. Damiena głos. I dwa słowa. – Dziś wieczór. Jego ręka puszcza moje ramię i odwracam się ale jego już nie ma. Ból rwie w moim sercu ale męka szybko przemija gdy dochodzę do wniosku, że on chce uknuć naszą ucieczkę. Tak, niektóre rzeczy i okoliczności przerażają mnie, ale wolę polec w boju niż siedzieć i nie robić nic.
~~~
Aurora nie odzywa się do mnie od obiadu. Gdy gasną światła, obie leżymy na naszych pryczach, dźwięk naszych oddechów wzmaga się i wcina w ciszę naszej małej, kwadratowej sali. Kroki i przytłumione głosy przenikają przez ściany i czekam trzydzieści minut by zanikł jakikolwiek ruch aby się poruszyć. Wypełzając z łóżka, pochylam się nad Aurorą, moje oczy błyskawicznie omiatają jej twarz. Szturcham ją swoim palcem. Jęczy, wciąż pogrążona w głębokim śnie i przewraca się na drugi bok, teraz buzią zwrócona jest do jasnobrunatnej ściany. Czekam kolejne dziesięć minut. Potem uchylam drzwi. Moje oczy omiatają korytarz. Upiorna cisza wypełnia moje uszy a migoczące światła palą moje oczy. Z ostatnim zerknięciem na Aurorę wymykam się na korytarz, cichutko zamykam drzwi i zakradam do Damiena. On już jest w magazynku kiedy się zjawiam i nakrywa mnie swoimi ramionami w chwili jak gdy tylko przechodzę przez drzwi. Jego dłonie dotykają moich policzków i wysyłają ciepło na wskroś przez moje ciało. – Tęskniłem. – Szepcze z wargami na moim czole. Delikatnie mnie całuje.
137
Cichutko chichoczę. – Dopiero co mnie widziałeś. – Uśmiecha się i jego jasne, białe zęby lśnią w świetle, niemal mnie oślepiając. – Widzenie cię przez sekundy czy minuty nie wystarcza. I nigdy nie wystarczy. – Lekko przytakuję głową zgadzając się. Nawet wtedy gdy go widzę czuję jakby moje serce pękało na dwie części wiedząc, że nasze spotkanie będzie krótkotrwałe. – Obmyśliłeś już jakiś plan? Zerka na mnie z góry i unosi brew. – Plan? - No wiesz. – Mówię. – Dla nas, związany z ucieczką. - Och. – Wzdycha. – Wciąż pracuję nad nim. – Odsuwam się od niego, wpatrując się w niego skonsternowana. – Ale ja myślałam, że właśnie z tego powodu chciałeś się ze mną zobaczyć. – Zawija swoje ramiona wokół mnie ciaśniej. – Czy to zbrodnia, że po prostu chciałem się z tobą spotkać? – Jest uśmiech w jego głosie. – Mimo wszystko jesteś miłością mojego życia. - Nie. – Mówię, ton mojego głosu wypełniony jest lekkim rozczarowaniem. Damien wychwytuje go, zauważając drżenie w moim głosie. Chwyta moją brodę kciukiem i palcem wskazującym, pociąga ją w kierunku swojej twarzy. – Nie smuć się piękna. – Wypuszcza sfrustrowane westchnienie i przesuwa swoim nosem po moim policzku. – Te plany wymagają czasu aby je dopracować. - Wiem. Po prostu czuję się jakby to miejsce po kawałeczku, dzień po dniu, żywcem mnie zjadało. Twoja wzmianka o planie dała mi nadzieję, wiesz? Jego niebieskie, niebieskie oczy przemykają po mojej twarzy. Jest
cierpienie
w jego spojrzeniu i to tak jakby jego ból był moim bólem. – Obiecuję ci, najdroższa – Zaczyna – obmyślę coś jutro z samego rana. - Przysięgasz? – On nigdy nie złamał żadnej danej mi obietnicy, ale coś w tej schadzce wydaje się być nie tak.
138
Robi X na swojej piersi. – Na własne życie. – Opieram głowę na jego klatce piersiowej. Czekam na uderzenia jego serca aby przeszyły moje bębenki. Na subtelny, miarowy rytm. Łomotanie. Dudnienie. Ale to nigdy nie nadchodzi. Nie zdaję sobie sprawy, że jestem odciągana od niego póki nie dochodzi mnie głos Marjorie. – Co ty do jasnej cholery tutaj wyprawiasz? Jej męskie ręce są na moich bicepsach. Damien sięga po mnie i krzyczy na Marjorie, grymas niezadowolenia na jego ustach. – Puść ją! – Rusza po mnie ale Marjorie wywleka mnie na korytarz i trzaska drzwiami od magazynku Damienowi przed nosem. - Nie! – Próbuję wyciągnąć ręce ale Marjorie wbija koniuszki swoich palców głęboko. Ruszam do przodu z siłą, pociągając Marjorie za sobą przez kilka kroków nim ona odzyskuje kontrolę i szarpie mną w tył. Utykam, niemal upadając. Moje wrzaski pokrywają ściany korytarza i zauważam, że kilkoro pacjentek otworzyło swoje drzwi. W panice moja głowa odwraca się w kierunku drzwi do magazynku. Damien otwiera je i biegnie w naszą stronę. Wyciągam ile mogę swoje palce. – Damien. Marjorie wlecze mnie obok moich drzwi i piorunuję wzrokiem Aurorę. Ona patrzy tępo przed siebie, grymas dezaprobaty na jej ustach. – Ty to zrobiłaś? – Wykrzykuję oskarżycielsko. – Ty na mnie doniosłaś? Aurora, jak mogłaś? Nie potwierdza mojego oskarżenia ale również mu nie zaprzecza. Wszystko co robi to wzdycha po czym trzaska drzwiami od naszego pokoju. Dr. Morrow pędzi korytarzem z inną pielęgniarką. W jego dłoni jest umysł kasujący lek. Robi mi się niedobrze. Korytarz wiruje wokół mnie i gdyby Marjorie nie trzymała moich ramion tak silno, wiem że upadłabym na kolana. Choć raz jestem naprawdę jej wdzięczna za to, że trzyma mnie tak mocno. Wbijam swoje pięty w podłogę kilkakrotnie, starając się nadepnąć jej na palce u stóp, ale ona jest szybka, i na dodatek ona wie, że spróbuję takiego chwytu aby się
139
uwolnić. Szydzę z grymasu na jej ustach. Ona triumfuje. Tak jakby mówiła: Tak, ty
mała, psychiczna szmato. Przechytrzyłam cię. Smagam swoimi włosami w przód i w tył próbując trafić Marjorie w twarz ale ona trzyma mnie w uścisku i odsuwa się od moich dzikich włosów. Po wykrzyczanej przez dr. Morrow komendzie, dwie pielęgniarki przyszpilają mnie do lodowatej, wyłożonej kafelkami posadzki. Wiję się pod ich uściskiem, kopiąc i wrzeszcząc tak głośno, że moje gardło jest obolałe a mój głos ochrypły. Łzy zbierają się w moich oczach i mrugając pozbywam się ich, mój wzrok desperacko przeszukuje korytarz za Damienem. Gdzie on
jest? Widziałam go biegnącego za nami. Dr. Morrow przykuca przede mną, strzykawka w jego ręce. Opróżnia igłę z powietrza i przyglądam się jak narkotyk tryska z jej czubka łukiem. Oczy dr. Morrow skupiają się na mnie i dostrzegam poirytowanie w nich. Zbliża igłę do mojego ramienia. – To powinno przymknąć cię na jakiś czas. Staram się poruszyć ale nie mogę. Marjorie ma obie moje ręce a druga pielęgniarka obie moje nogi. Mój środek ciała wije się ale to mnie nigdzie nie zaprowadzi. Dr. Morrow to łajdak. Nienawidzę go z całego serca. On jest twórcą Oakhilowej armii zombie. Zombie jak Suzette, prawdopodobnie Cynthia i Bóg jeden wie kto jeszcze. Mogę być unieruchomiona ale nie jestem pozbawiona możliwości. Gromadzę tak dużo śliny w ustach jak tylko mogę, zwijam w pęk wokół mojego języka, i kiedy doktor Morrow jest centymetry ode mnie pluję mu w twarz a potem piszczę tak głośno jak tylko potrafię. Szklana strzykawka wypada mu z palców rozbijając się o podłogę. Ociera plucinę ze swojej twarzy a potem z pomrukiem uderza mnie tyłem dłoni. Ból wybucha w moim policzku i przemieszcza w dół do szczęki, i myślę o tym by się rozpłakać ale nie robię tego. W zamian wybucham śmiechem. Śmieję się tak głośno, że mój rechot odbija się od ścian i wypełnia cały hol.
140
- Pieprzone czuby. – Dr. Morrow mówi przez zaciśnięte zęby. Wstaje a ja przykładam policzek do zimnej podłogi. Lodowata posadzka gasi ogień po jego uderzeniu. Z jakiegoś powodu nie mogę opanować śmiechu i całe moje ciało wibruje. Podeszwy od butów doktora Morrow piszczą w kontakcie z posadzką. Właśnie kiedy myślę, że zamierza się odwrócić i powędrować po kolejną dawkę do wstrzyknięcia mi leku, dochodzi mnie słabe sapnięcie od Marjorie, a potem: Doktorze Morrow, nie! Odwracam głowę na sekundę. W samą porę by zobaczyć prawy obcas doktora Morrow, gumową podeszwę i całą tę resztę, miażdżącą moje palce u ręki.
141
Rozdział 19 ~ PRZED ~ Tej gorącej lipcowej nocy, w cieniu płaczącej wierzby, Damien i ja obmyśliliśmy plan. On wyjedzie na swój pierwszy semestr do colleg’u a kiedy wróci na zimową przerwę, spakujemy nasze rzeczy i do 29 grudnia, już nas nie będzie. Będziemy daleko od Iowa. Daleko od jego matki i mojego ojca. Damien powiedział mi, że chciałby zamieszkać w mieście. Być może w Los Angeles. A może nawet w Seattle. Mnie jest wszystko jedno gdzie pojedziemy tak długo jak będziemy razem. Dziś jest moja ostatnia noc z nim. Rano wyjeżdża do szkoły. Leżę w jego ramionach pod wierzbą, moje ucho na jego piersi. Delikatnie brzdąkanie rytmu jego serca wypełnia moje uszy i głęboko wciągam powietrze, wdychając zapach jego ciała i piżmowej wody kolońskiej. Otwieram oczy, wpatruję się w niego i śledzę opuszkami swoich palców guziki jego białej koszuli, która właściwie lśni na tle jego opalonej skóry. - Będę tęskniła za tym. Umieszcza dwa palce pod moją brodą i składa dwa miękkie pocałunki na moich wargach. – Ja też. – Przekręca się i oboje leżymy teraz zwróceni twarzami do siebie. Wilgotna trawa łaskocze moją skórę i promienny uśmiech na ustach Damiena topi moje serce. – Chodź tutaj. – Szepcze. Zaczynam się przysuwać do niego ale nim jestem
142
w stanie pokonać całą odległość, on wślizguje swoją rękę pod moje udo i przyciąga mnie przez resztę drogi. - Byłem zagubiony zanim cię poznałem. – Mówi. Potem miażdży moje usta swoimi i ciepło jego warg wysyła to coś przez mój kościec w dół aż do mojego brzucha. Ale to czego ten piękny mężczyzna nie wie to, że to ja byłam tą zagubioną. Nie on. Ja. Bez żadnych nadziei na przyszłość i skłonna wierzyć, że nikt nigdy nie pokocha mnie w sposób w jaki o to robi. Przez długi czas czułam jakbym wędrowała bez celu przez moje życie. Jedyną rzeczą jakiej nie mogłam się doczekać były moje poranne spacery i marzenie o wydostaniu się stąd pewnego dnia i życiu na własny rachunek. Wtedy pojawił się Damien. Damien przyniósł mi nadzieję. Wniósł miłość w moje życie. Rozpalił
mój
mroczny świat promiennym uśmiechem. Napełnił mój umysł pięknymi obrazami i wspomnieniami. Wymyślił plan. Będziemy mieli wspólną przyszłość. My będziemy. I w moim oczach nasza przyszłość jest świetlana. Nasza przyszłość jest cudowna. Jest długa i szczęśliwa. Mogę wyobrazić sobie to w mojej głowie. Damien wróci do domu po pracy a ja będę w kuchni szykować kolację. Cmoknie mnie w policzek, obejmie swoimi ramionami a dwójka naszych dzieci, dziewczynka i chłopczyk, będą siedzieć przy stole jadalnym, śmiejąc się. Będziemy dużą, szczęśliwą rodziną. Czymś czego nigdy nie miałam ale zawsze pragnęłam. Damien bawi się rąbkiem mojej sukienki, jego palce lekko muskają moje udo z każdym przekręceniem się tkaniny. Za każdym razem gdy jego rozpalona skóra styka się z moją to ciepły dreszcz rozkoszy krąży między moimi nogami. Unoszę wzrok i patrzę na niego żarliwie, tak przepełniona miłością, tak przepełniona namiętnością,
143
tak pełna szczęścia, że to aż wylewa się ze mnie. Sunę palcami po jego policzku, rozkładając je półkoliście, podziwiając miękkości jego muśniętej słońcem skóry. Jego prawa ręką przesuwa się pod moją sukienką i koniuszki jego palców wbijają się w moje udo. Moje palce znajdują jego kruczoczarne włosy i z delikatnym szarpnięciem przyciągam jego twarz bliżej. - Kochaj się ze mną. – Mruczę przy jego ustach. Lekkie wzdrygnięcie i unosi swoją twarz od mojej na kilka centymetrów. – Jesteś pewna? – Obawa jest wyryta w jej rysach, prostej linii jego warg. Dociskam swoje usta do jego i gdy on otwiera swoje mogę skosztować mieszanki kawy i czekolady. – Jestem pewna. – W całym moim życiu nie byłam niczego bardziej pewna. Unosi brew. – Jesteś pewna, że jesteś pewna? – Śmieję się lekko i żartobliwie uderzam go w ramię gdy on chowa swoją głowę w zgięciu mojej szyi. – Tak. - Nie chcę żebyś myślała, że musisz. Wiem co mówią o dziewczynach kiedy one, no wiesz? – Ja też wiem co oni mówią. Nazywają ten typ dziewcząt puszczalskimi . Tata nazywa je ladacznicami. Ta sama rzecz, różne słowa. Ale ja nie jestem ani ladacznicą ani puszczalską. Czasami wydaje mi się, że kocham Damiena tak bardzo, że nasz wspólny czas nie wystarcza. Chcę by miał więcej mnie i ja chcę więcej niego. – Damien, kocham cię. I pragnę tego. – To nie jakiś tam przelotny romans na jedną noc. To jest naturalne, realne i prawdziwe. To ten rodzaj miłości jakiego doświadczasz raz w życiu i jeśli tak jest, nie chcę marnować żadnego aspektu z tego. Wargi Damiena dotykają moje i zaczyna delikatnie pieścić moje usta swoimi. Oddaję jego pocałunek żarliwie i odrzucam głowę w tył z sapnięciem kiedy odsuwa się od moich ust a jego język śledzi linię od mojej szyi do obojczyka. Rozświetlone, białe gwiazdy promieniują z nieba i wypełniają mój wzrok gdy dłonie Damiena suną w górę moich ud i rozszerzają moje nogi, jego potrzebujące palce muskają mój brzuch gdy
144
usuwa moją bieliznę. Potem przysiada na nogach, zdejmuje przez głowę koszulę. Zasysam oddech i przygryzam wargę. Widziałam go kilka razy bez koszuli. Ale jest coś takiego odnośnie tej chwili. Coś odnośnie sposobu w jaki poświata księżyca marszczy się na jego wyrzeźbionym brzuchu i oświeca całe jego ciało co sprawia, że to jak wygląda całkowicie zapiera mi dech w piersiach. Intensywność płonie w tych niebieskich, niebieskich oczach i pomaga mi zdjąć moją sukienkę a nieodparte pragnienie wybucha we mnie na myśl o naszych ciałach topniejących wspólnie. Chcę tego. Potrzebuję tego. Rozszerzam nogi i Damien zawisa nade mną, jego palce zawijają się wokół moich łopatek, jego kciuki pocierają w te i powrotem moje ciało. – Addy? – Jest chropowatość w jego głosie i gdy zamykam z nim swoje spojrzenie mogę przysiąc, że widzę głębię jego duszy. - Tak? - Chcę żebyś coś wiedziała. - Okej. Obniża głowę, składa delikatny pocałunek na moich ustach. – Chcę tylko żebyś wiedziała, że jesteś moim słońcem, moim księżycem i moimi gwiazdami. Moim niebem, moim piekłem i moim lądem. Zrobię dla ciebie wszystko. Pójdę gdziekolwiek za tobą. Jeśli mnie kiedykolwiek opuścisz, podążę za tobą. - Nigdy nie będziesz musiał podążać za mną bo ja cię nigdy nie opuszczę. Moja miłość do niego płonie we mnie jak rzymski ogień. Płomień jest wibrujący, tlący a dym unoszący się od czubka, duszący. I mimo, że czuję jakbym nie mogła oddychać, i jeśli to przez Damiena tak właśnie się czuję, mam nadzieję, że nigdy już nie zaczerpnę oddechu. Z delikatnym pchnięciem swoich bioder wchodzi we mnie. Dławię się sapnięciem i jęczę gdy biodra Damiena kołyszą się tam i z powrotem, natarczywie między moimi
145
nogami, delikatnie, rytmicznie. Wplata swoje palce
w moje włosy i ciężko oddycha
w krzywiznę mojej szyi. Jego ciepły oddech zalewa moją skórę prądami i wypuszczam jęk, który wstrzymywałam w swoim gardle. Damien postękuje i koniuszek jego języka wystaje spomiędzy jego warg, jego twarzy ma zdeterminowany wyraz. Sunę opuszkami palców po jego umięśnionych plecach, czując jak się zaciskają i rozluźniają z każdym uderzeniem. Gdy zaczyna wchodzić we mnie ostrzej, wyginam plecy w łuk, cichutko jęczę i unoszę biodra by spotkać każde pełne rozkoszy pocieranie jego bioder o moje. Unosząc głowę, umieszczam swoje usta na jego i pozwalam jego wałęsającemu się językowi wtargnąć w moją buzię. Moje paznokcie wbijają się w jego skórę. Przepadłam. Już jest po mnie. Płynę na fali namiętności. Brodzę w morzu rokoszy. Iskry ognia syczą w moim wnętrzu. Płomienie liżą obszar między moimi nogami. Damien jęczy – Jesteś moja – w moje usta. Odpowiadam mu delikatnym prztyczkiem mojego języka. To prawda. Jestem jego. Bo żaden inny mężczyzna nigdy nie posiądzie tej cząstki mnie.
146
Rozdział 20 ~ PO ~ Słowa nie oddadzą tej ilości bólu jaki przeszył moją dłoń, nim pomknął w górę ręki. Wydałam zduszony krzyk i zadławiłam się powietrzem. Bojąc się poruszyć koniuszkami palców, leżę nieruchomo na podłodze i skrobię zębami po płytkach. Marjorie znajduje się przede mną, jej ciężki oddech wypełnia moje uszy. Wtedy ona się jąka. – Czy… czy było to konieczne doktorze Morrow? Nie mogę obejrzeć się na doktora Morrowa, ale słyszę jak strzela swoją szyją i wyobrażam sobie jakby to było chwycić ją i skręcić aż trzaśnie. Odchrząkuje i mówi srogim głosem. – Chciałem ją złamać. Nastaje chwila ciszy poczym odzywa się do Marjorie. – Idę po więcej środków uspokajających. Przytrzymaj ją. – Skrzypienie roznosi się spod jego stóp i odbija się echem po korytarzu, gdy odchodzi i znika za rogiem. Jego słowa pulsują w mojej głowie jak ból w mojej dłoni. Chciałem ją złamać. Wiem co miał przez to na myśli. On nie tylko chciał złamać moje kości. Chciał złamać mojego ducha. Chciał dać mi nauczkę. Chciał mieć pewność, że dotarło do mnie, że to on tu dowodzi i że nigdy nie pozwoli mi uciec. Kolejny głos zostaje dodany do równania. – Co się dzieje? To dr Watson.
147
Jego kroki mozolnie posuwają się po podłodze aż widzę jego brązowe mokasyny kilka cali od mojej twarzy. Chcę spojrzeć w jego oczy ale nie mogę. Ból połyka mnie jak boa dusiciel. Pożera każdy kawałek mojego ciała cal po calu, jeden kawałek na raz. Mój policzek dociśnięty jest do podłogi ale moje włosy są na mojej buzi i nie widzę dr Watsona wyraźnie. Próbuję zdmuchnąć włosy słabym dmuchnięciem ale to na nic. – Powiedz mi Marjorie! – Mówi ostro, jego głos spleciony z kiełkującej wściekłości. – Co się stało? Podczas gdy Marjorie wszystko wyjaśnia, rzucam szybkie spojrzenie palcom, które już w ogóle nie wyglądają jak palce. Są wygięte do góry, pokrzywione i przypominają mi martwe gałęzie. Mieszanka niepokoju i furii wiruje wokół jego promiennych, miodowych oczu. – Och Adelaide. – Chyba nigdy nie słyszałam tyle emocji w jego surowym głosie. – Dobrze się czujesz? Ciężko przełykam, kręcę głową i się krzywię. Staram się poruszać małym palcem ale tak intensywny ból przeszywa moją dłoń więc podejmuję decyzję, że nie obchodzi mnie czy kiedykolwiek znowu będę korzystała z tej ręki. Będę trzymała ją nieruchomo tak długo, jak nie będę musiał czuć znowu bólu takiego jak ten. Dr Watson zgarnia włosy z mojej twarzy i gdy jego skóra wchodzi w kontakt z moją, z jakiegoś powodu zalewa mnie fala spokoju. Spotykam jego wzrok i jego oczy wpatrują się we mnie, spojrzeniem tak obezwładniającym i tak intensywnie pięknym, że niemal odbiera mi dech w piersiach. Wsuwa ręce pod moje ramiona i pomaga mi się podnieść, opierając mnie o ścianę. Spróbowałabym sama się podnieść tylko, że nie wiem jak wiele siły byłam w stanie użyć jedną ręką. – Jej współlokatorka powiedziała mi, że nie przyjęła porannej dawki leków. Nie wiem czy powtórzyła ten proces udawania, że przyjmuje leki pozostałe dwie dawki na dzień, które winna przyjąć ale wiem, że nie połknęła ich rano. Łagodny wzrok dr Watson’a twardnieje do oskarżycielskiego, gniewnego spojrzenia. – Czy to prawda Adelaide? Jakby w akcie buntu, unoszę policzek, odmawiając spojrzenia mu w oczy i pozostać obojętną. Wewnątrz uczucie zdrady rozchodzi się przeze mnie i jestem
148
rozdarta między byciem złą, czuciem się winną a przede wszystkim, jestem wściekła na siebie samą za zaufanie Aurorze. Jak mogła mi to zrobić? Nic jej takiego nie zrobiłam by zasłużyć na to. Po tym jak Dr Watson się wyprostował, pojawił się za nim dr Morrow z nową strzykawką. – O, dr Watson. – Dr Morrow wita go złośliwym tonem. – Widzę, że zdecydowałeś się dołączyć do nas. Żywy odcień szkarłatu zalewa policzki dr Watsona i w mgnieniu oka rzuca się na dr Morrow, jego przedramię dociśnięte do starej szyi lekarza, przyszpilając go do ściany. – Co żeś ty kurwa zrobił? – Dr Watson krzyczy mocniej dociskając rękę do szyi dr Morrow’a. Dr Morrow wydaje bulgoczący dźwięk i unosi dłonie, strzykawka wyślizguje się z jego uścisku i raz jeszcze roztrzaskuje o podłogę. – Nie mogę oddychać. – Mówi chrapliwym tonem. Dr Watson nie ustępuje i moje oczy robią się wielkie na widok fioletowej w barwie twarzy dr Morrow. Żyły wyskakują mu ze skroni. Widzę, że stara się złapać powietrze ale nie ze zbyt wielkim powodzeniem. Myślę, że dr Watson może zabić dr Morrow’a. Zakrywam swoje oczy sprawną ręką i w ułamek sekundy później dr Watson sam odpycha się od ściany, ciężkie oddechy opuszczają jego gardło. Upuszczam rękę i dr Watson chodzi w te i z powrotem przed dr Morrow i przebiega ręką przez swoje idealnie ułożone, złote włosy. Po chwili zatrzymuje
się
bezpośrednio
przed
dr
Morrow,
okrutny
błysk
w jego oczach. Zaciska swoje drżące pięści, przeczyszcza gardło i wypuszcza powietrze. – Następnym razem gdy spróbujesz użyć tych środków na moim pacjencie bez mojego przyzwolenia, będziesz miał znacznie większe problemy niż próba złapania oddechu, starcze. Dr Morrow warczy i patrzy na mnie wilkiem. – Ta walnięta, mała wywłoka miała epizod. – Prostuje się masując swoje gardło. – Wymagała sedacji. – Kaszle, jego oddech powraca do wpół–normalngo. – A potem napluła mi w twarz. – Jego głowa strzela w moją stronę i nigdy nie widziałam tak dużo nienawiści w czyichś oczach. – Ma
149
szczęście, że tylko palce jej połamałem. – Spuszczam wzrok wiedząc, że dr Morrow skrycie pragnie by mógł połamać każdą kość w moim ciele. – Nigdy. Więcej. Jej. Tak. Nie. Nazywaj. – Dr Watson robi pauzę po każdym słowie. W jego głosie jest żwir i zgrzyt i choć jeden raz brzmi jak wariat. Dr Morrow otwiera usta ale dr Watson nie pozwala mu dojść do słowa. – Nie zezwoliłem ci na podawanie jej jakichkolwiek barbituranów. Nie chcę by je brała. Czy nie omówiliśmy już tego doktorze Morrow? Możesz leczyć swoich pacjentów i używać jakich ci się żywnie podoba metod leczenia, a ja będę leczył moich stosując metody jakie ja preferuję. – Dr Watson robi kilka głośnych kroków w kierunku dr Morrow. – Zrozumieliśmy się Matthew? – Postradałeś zmysły, wiesz o tym Elijah? – Dr Morrow pociąga za swój biały kitel, wygładzając pomięte klapy. – Potrzebowała barbituranów. Znajdowała się poza łóżkiem po ogłoszeniu ciszy nocnej i była agresywna. Nie panowała nad sobą. Leki by ją uspokoiły i sam dobrze o tym wiesz. – Dr Morrow odepchnął się od ściany i wycelował palcem w dr Watsona. – Jesteś zbyt bliski dla— – Dość! – Dr Watson krzyczy, głośnym, dudniącym tonem. – Nigdy więcej barbituranów. Nigdy więcej terapii głębokim snem Matthew. Staram się by pamiętała, a nie staram się żeby zapomniała. – Ty nawet nie— – Powiedziałem dość! – Dr Watson przykucnął przede mną. Dr Morrow pokręcił głową i wbił swoje oczy w plecy dr Watsona. Potem dr Watson zanurkował swoją ręką w dół i pomógł mi się podnieść. Kiedy stanęłam na nogach, druga ręka dr Watsona opasała moją talię, gdy ja zassałam powietrze i przesunęłam moją bolącą dłoń po jego ramieniu. Przynajmniej tyle, że ból ustąpił. Teraz cała moja ręka jest zdrętwiała i uczucie mrowienia wystrzeliwuje w moje ramię. Mogę odetchnąć z ulgą. Dr Watson prowadzi mnie w dół korytarza i kroki dr Morrow tłuką o posadzkę za nami. – Dokąd ją zabierasz?
150
Widzę jak szczęka dr Watsona zaciska się, a potem rozluźnia. – Do izby chorych. – Wiesz, że ona nie może wrócić do swojej sali. – No to ją zaprowadzę do izolatki. Będzie mogła tam spędzić noc. – Skręcamy za róg, znikając innym z widoku i dr Watson pochyla się blisko do mojego ucha. – Nie obawiaj się Adelaide. Ze mną jesteś bezpieczna. Słyszałam już wcześniej takie stwierdzenie; Ze mną jesteś bezpieczna. Słyszałam jak Damien powiedział do mnie dokładnie to samo kilka razy wcześniej. I gdzie on teraz jest? W chwili kiedy zostaliśmy przyłapani on uciekł, ukrył się i zostawił mnie bym sama poniosła całą karę. Myślę, że mam złamane serce z tego powodu bardziej niż z jakiegokolwiek innego. I z jakiegoś powodu, słowa: Ze mną jesteś bezpieczna, sprawiają, że czuję się bardziej przerażona niż zwykle.
~~~
W izbie chorych potwierdzono, że moja dłoń i palce są zdecydowanie połamane. Szczęśliwie dla mnie, kości nie są roztrzaskane i nie będą potrzebowały żadnej interwencji chirurgicznej, więc moja dłoń i palce są opatrzone, a ja zostaję odesłana. Dr Watson prowadzi mnie do mojej sali na noc i jak tylko znajduję się w środku, białe, wyściełane ściany palą moje oczy i natychmiast sprawiają, że mój kręgosłup sztywnieje. Powoli odwracam się w stronę Dr Watsona, z czujnym wzrokiem. – Nie zamierzasz… Nie zamierzasz… – Kończy za mnie zdanie. – Zapiąć cię w kaftan bezpieczeństwa? – Nieznaczne pokręcenie głową. – Nie. Dr Watson prowadzi mnie do pryczy i gdy jestem już w łóżku, naciąga przykrycie aż pod moją brodę. Uśmiech stara się wygiąć w łuk moje wargi ale tłumię to przez
151
zaciśnięcie ich razem w prostą linię. To jest dziwne. Mam wrażenie jakby dr Watson był moim ojcem i myślę, że cały ten bieg wydarzeń wyprowadza mnie z równowagi, bo on jest również mężczyzną, o którym śnię śmiałe sceny erotyczne. Pomimo że za pierwszym razem jego twarz nie była widoczna. Wiem, że to był on. Jest coś w jego głosie i dotyku, co mi to uświadamia. Po tym ja umościłam się pod przykryciami dr Watson robi krok w tył i wkłada ręce do kieszeni. Patrzę mu w oczy. Ból z nich odszedł. Chłód. Wygląda na niemal zadowolonego. – Dziękuję – mówię. Jestem szczerze wdzięczna, że się zjawił kiedy się zjawił. Kto wie co by się stało gdyby się nie pojawił? – Nie dziękuj mi Adelaide. Jestem twoim lekarzem. Moim zadaniem jest troszczyć się o ciebie. − Troszczyć się o mnie, tak. – Ocalać mnie, nie. – Żałuję tylko, że nie przyjechałem przed tym zanim wziął górę temperament Matthew. – Iskierka ubolewania lśni w jego miodowych oczach i odwraca się ode mnie. Chciałabym móc dosięgnąć go. Dotknąć. Pocieszyć. – Mogło się skończyć gorzej. – Mogę dostrzec jego profil i ostre rysy twarzy doskonale z miejsca gdzie leżę. Jego szczęka zaciska się na mój komentarz, po czym rozluźnia. Wie, że mam rację. On zna dr Morrow i wie, że istniało takie prawdopodobieństwo, że mogłabym opuścić ten szpital w worku na zwłoki. Wzrok dr Watson przesuwa się na zegar wiszący nad metalowymi drzwiami. Wpatruje się w niego w stanie melancholii. Wygląda niemal na bezradnego. – Chcę żebyś mi coś obiecała. – Pewnie. – Przysięgnij. – Przysięgam.
152
Cofa się do łóżka i siada obok mnie. – Obiecaj mi, że będziesz brała lekarstwa tak jak powinnaś. – Marszczę brwi. – Czemu? Wstaje i poprawia zagniecenia na swoich spodniach w kolorze khaki. – Chcesz wyjść stąd, no nie? – Oczywiście, że chcę. Kto by nie chciał? – To jest to czego wszyscy pacjenci psychiatryka chcą. Cóż, no może za wyjątkiem Aurory. Robię sobie mentalną notatkę by nie odzywać się czy ufać jej nigdy więcej. Jeśli wypaplała Marjorie o tym, że chowam moje tabletki w ścianie, Bóg jeden wie co nagadała o Damienie. – O cholera! – Próbuję podnieść się do pozycji siedzącej. – Damien. Dr Watson krzywi się słysząc jego imię po czym kładzie mocną dłoń na moim ramieniu. – Jestem pewien, że nic mu nie jest. – Zapewnia mnie. Wiem, że to wywoła wiele pytań ale z jakiegoś powodu czuję, ze powinnam. – Czy może się pan upewnić czy z nim wszystko dobrze doktorze Watson? Trwa cisza a twarz doktora Watsona jest skupiona jakby starał sobie jakoś poradzić z sytuacją i starał się wymyślić odpowiedź. W końcu mówi. – Jasne. Zmienia temat obracając się i dumnym krokiem zmierzając do drzwi. – Jeśli chcesz się stąd wydostać to musisz dać co nieco od siebie by co nieco dostać. – Informuje mnie. Jestem zdezorientowana. – Słucham? – To się nazywa kompromis. – Dr Watson zawija swój palec wokół metalowej klamki w drzwiach i otwiera je szarpnięciem. – Po prostu bierz leki, dobrze? Dla mnie? – Zgoda. – Z technicznego punktu widzenia to on ocalił mnie i powiedział, że upewni się, że z Damienem wszystko okej. – Obiecuję, że będę brała leki.
153
– Dziękuję Adelaide. – Wychodzi na korytarz ale wciska głowę przez drzwi. – Do zobaczenia zatem. Widzimy się pojutrze. – Dobranoc doktorze Watson. – Część mnie chce go zawołać z powrotem do pokoju. Zaprosić go by położył się ze mną na pryczy, nawet gdy jestem przekonana, że nie byłoby to wygodne. Chcę poczuć jego ramiona zawinięte wokół mnie. Chcę poczuć jego ciepłe ciało obok mojego. Jego oddech na mojej szyi. Ale nie mówię nic. – Dobranoc. – Gasi moje światło, zamyka drzwi, a ja odpływam w sen wsłuchana w jego kroki, jak przemierzają korytarz i słabną do cicha.
154
Rozdział 21 ~ PO ~ Czas wlecze się w izolatce. Minuty przechodzą w godziny. Godziny w dni. Dni przechodzą w tygodnie. Są chwile gdy czuję się jak zapomniana część garderoby. No wiecie jak ta brakująca skarpeta ukryta w tylnej części szafy i nieodnaleziona do czasu, aż osoba zdecyduje się ją posprzątać. Oczywiście Marjorie przychodzi, trzy razy dziennie by dostarczyć mi moje leki i posiłki i kilka razy w tygodniu dostarcza mnie na sesje terapeutyczne z dr Watsonem. Poza tym jestem zostawiona sama sobie. Nie mogę znieść bycia ograniczaną przez te wyścielane ściany. Moja skóra jest drażliwa. Moje nogi niespokojne. A moje serce jest ciężkie. Pustka we mnie pęcznieje i wycieka moimi skórnymi porami i spędzam masę czas zwinięta na swojej pryczy płacząc. Niekoniecznie ze słabości, ale raczej z samotności. Tęsknię za interakcjami z innymi dziewczynami. Czuję jakby cząstka mnie umierała trochę więcej każdego dnia, gdy budzę się w tym pokoju, i pozostaję tu sama ze sobą i nie mam nikogo z kim mogłabym porozmawiać.
155
W zeszłym tygodniu zapytałam Marjorie czy może mi przynieść talię kart. Ku memu zdziwieniu poczuła się zobligowana i spędzam mój wolny czas z talią rozłożoną na mojej pryczy, układając pasjansa. To wydaje się zabijać czas w większość dni. Ale są też inne dni, kiedy nie mam ochoty na grę i gdy nadchodzi taki dzień czas się wydaje dłużyć w nieskończoność. Nawet pomimo tego, że wciąż jestem na nią zła, tęsknię za Aurorą. Potrafiła wnieść światło do najmroczniejszych sytuacji jednym sarkastycznym komentarzem. Brakuje mi śmiechu. Nie mogę sobie przypomnieć ostatniego razu gdy się śmiałam. Minęły tygodnie? Może miesiąc? Kto wie czy jeszcze będzie mi dane zrobić to znowu? Tuląc kolana do klatki piersiowej, wyglądam przez zakratowane okno w moim pokoju. Czasami zastanawiam się co mogłabym zrobić, gdybym była w stanie usunąć pręty. Ogromny kawał mnie myśli sobie, że powinnam po prostu rzucić się przez szybę, polecieć swobodnie i spotkać chodnik z akceptacją, ponownie uświadamiając sobie, że nawet śmierć byłaby lepsza od pozostania w Oakhill przez resztę mojego życia. Pukanie do drzwi wyrywa mnie z moich chorobliwych myśli i jednym susem zeskakuję z mojej pryczy, sprintem udając się do metalowej przeszkody, która trzyma mnie w zamknięciu. Na paluszkach zerkam przez małe okienko. Kiedy zauważam biały uniform odsuwam się od drzwi i słucham kiedy przekręci się zamek. W izolatkach nasze pokoje są zamknięte od zewnątrz, żebyśmy nie mogły wyjść. To jeden z powodów, dla którego brakuje mi dzielenia z kimś pokoju. We współdzielonej sali masz nieco więcej wolności, nie zamykają cię w niej jak więźnia. Z jakiegoś powodu gdy zostajesz przeniesiony do wspólnego pokoju to uważa się, że stanowisz mniejsze zagrożenie dla siebie samego i innych pacjentów. Nie jestem pewna czemu. Nigdy nie przyszło mi na myśl by o to spytać. Czy choćby chęć by to zrobić. Ja po prostu byłam wdzięczna, że pozbyłam się kaftana i że mam towarzystwo. Nawet jeśli temu towarzystwu brakuje kilku klepek.
156
Dzisiaj zabierają mnie do ambulatorium. Sprawdzą postępy w gojeniu się mojej ręki i zmienią mi gips. Cieszę się. Ten już swędzi jak diabli, zabrudził się przy krawędziach i śmierdzi jak rynsztok. Czekam aż zamek kliknie i drzwi się otwierają z rozmachem. Damien stoi przede mną zatrzaskując klucze o szlufkę w spodniach. Jego widok wyprowadza mnie z równowagi. Gdzie on się podziewał kiedy mnie tu zamknęli? Czy jeszcze go to w ogóle obchodzi? Smyrgnął jak przerażony kociak w nocy gdy zostałam przyprowadzona do izolatki i widziałam go tylko raz po tym i wszystko co zrobiliśmy, to wymieniliśmy spojrzenie.
Spojrzenie! Przemknęłam obok niego na korytarz i założyłam ręce na piersi. Zrównał ze mną krok i czuję jak jego niebieskie oczy wypalają dziurę w moim policzku. – O co ci chodzi? – Zatrzymałam się w pół kroku piorunując go wzrokiem. – O co mi chodzi? – Jego oczy są surowe i wiem, że zanosi się na potężną awanturę i jestem pewna, że po tym nawet najbardziej popaprani pacjenci tutaj będą zdawać się poczytalni. – O co mi chodzi? – Powtarzam, podchodząc bliżej. – O ciebie mi chodzi. – Gdzie on był przez cały ten czas? Dlaczego nie przyszedł do mnie? Nie po to by podnieść mnie na duchu ale dlatego, że właśnie to robisz gdy kogoś kochasz. – Możesz mieć pretensje tylko wtedy gdy ktoś robi coś złego Addy. – Szydzi. – Ja nic takiego nie zrobiłem. Zrób mi przysługę i skończ z tą dziecinadą. – Szczęka opada mi na podłogę i ruszam przed siebie. – Ty też zrób mi przysługę – krzyczę przez ramię. – Zostaw mnie w spokoju! – Może tak zrobię! – Odkrzykuje, jego dudniący niski głos wypełnia wąski korytarz. – Wtedy będziesz miała mnóstwo czasu dla swojego nowego kochasia, doktora Watsona! – To powoduje, że staję jak wryta. Zaciska moje płuca. Przyspiesza rytm mojego serca. Powoli się odwracam, drżą mi wargi, łzy zbierają się w moich oczach.
157
W środku mnie skręca, jestem rozdarta między zranieniem, a złością i nie wiem któremu uczuciu winnam dać wygrać tę batalię o mą uwagę. Przypuszczam na niego atak, obraz rozmazany, policzki zaczerwienione i ciskam nim o ścianę. – Jak w ogóle możesz mówić coś takiego? Jak możesz oskarżać mnie o coś takiego? – To prawda, że miałam myśli na temat dr Watsona ale nigdy bym się tak nie zachowała. Nigdy. Ale tutaj właśnie sytuacja się komplikuje. To dr Watson był tym, który był przy mnie kiedy kogoś potrzebowałam. Nie Damien. Dr Watson przysięga zdeterminowany, że chce widzieć mnie jak opuszczam to potworne miejsce. Damien też tak mówił ale nie miałam od niego żadnych wiadomości ani czegokolwiek odnośnie jego planu naszej ucieczki. Więc komu powinnam ufać? Kogo powinnam słuchać? Damien trąca mnie swoim ramieniem i przepycha się obok mnie. – Czemu miałbym w to wierzyć? Zawsze jesteś z nim? Na pierwszy rzut oka widać, że jest w tobie zakochany. Widzę to w jego oczach. – Odwraca się twarzą do mnie, jego wzrok twardnieje. – Robi na tobie wrażenie bo jest lekarzem? Bo ukończył jakiś luksusowy uniwerek. Mogłem też tego wszystkiego dokonać, wiesz? Mogłem— Moja zdrowa ręka przykrywa jego usta i mówię. – Damien przestań. – Staram się powstrzymać więcej napływających łez. – Po prostu przestań, proszę. – Upuszczam swoją rękę. – On jest tylko moim lekarzem. To wszystko. On stara się mi pomóc wydostać stąd. – Sądząc po wyrazie jego twarzy nie wydaje mi się bym go w jakikolwiek sposób uspokoiła. Rusza przed siebie i doganiam go zrównując się z jego krokami. – Zostawisz mnie Addy, prawda? – Daminen opuszcza wzrok, skupiając się na podłodze. Moje oczy błądzą po jego twarzy i widzę jak mruga powiekami by powstrzymać łzy. – Damien wiesz, że to nie prawda. – A jednak. – Jego głos jest przepełniony uczuciami. Złamany bólem. – Wiem, że kochasz tego lekarza.
158
Kocham go? Kocham go? Przecież ja nawet go nie znam. – Damien, nie! – Nie rozumiem czemu tak się zachowuje. Nie wiem czemu potrzebuje bym wciąż zapewniała go raz za razem, że przyprawia mnie o dreszcze jedną pieszczotą opuszków swoich palców. Wznieca ogień w moim sercu. Rozświetla mą duszę. Jest jedynym mężczyzną, którego kiedykolwiek kochałam. Zawsze nim będzie. – Proszę cię nie mów tak. Nie odzywa się do mnie przez resztę drogi do ambulatorium. Pod drzwiami kiwa do mnie głową, miga słaby uśmiech na jego ustach gdy wchodzę przez otwarte drzwi. W środku dyżurna pielęgniarka jest przyjazną blondynką o imieniu Peg. Skupiam się na jej plakietce z imieniem i nawet nie stać mnie na cień podekscytowania gdy mówi mi, że w przeciągu kilku tygodni moja ręka będzie jak nowa. Jestem całkowicie pochłonięta przez Damiena i ból jaki malował się w rysach jego twarzy. Nie tylko to ale jego zwątpienie w siebie. Jak mógł pomyśleć, że mogłabym kiedykolwiek pokochać innego w sposób jaki kocham jego? Jak mógł pomyśleć, że był ktokolwiek inny kto sprawiał, że moje serce śpiewa, szybuje i pikuje w sposób w jaki jemu się to udaje? Muszę sprawić żeby to zrozumiał. Muszę w jakiś sposób wyciągnąć go z tego stanu przygnębienia i pokazać mu, że jest moim jednym i jedynym. I kiedy wychodzę z ambulatorium takie dokładnie są moje zamiary. Zmiażdżę go swoimi ramionami, a potem pokryję swoimi ustami i wyszeptam miłosne słówka w jego uszy. Sprawię, że to dostrzeże. Sprawię, że to poczuje. Sprawię, że to zrozumie. Ale pojawia się pewien problem… Kiedy opuszczam ambulatorium przed drzwiami do niego stoi nowy sanitariusz a Damien, cóż… Damiena nie ma.
159
Rozdział 22 ~ PRZED ~ Damiena nie ma od miesiąca. Wiem, że to niezbyt długo dla niektórych ludzi ale dla mnie to zdaje się być dekadami. Pisze do mnie. Miłosne listy. Są przepełnione poezją, podnoszące na duchu i piękne. Tak jak on. Po raz pierwszy otrzymałam list od mojego ukochanego trzy tygodnie temu. Z początku, troszkę się obawiałam tego kontaktu między nami ze względu na tatę i wszystko, ale taty nigdy nie ma w domu gdy przychodzi poczta. Nie wolno mi odbierać poczty. Tatko woli ją przynosić kiedy wraca do domu. Ale nim Damien wyjechał, obiecał pisać do mnie więc sprawdzam pocztę codziennie po mojej przechadzce. I jak dotąd dostaję list każdego tygodnia. Dzisiaj jest piątek. Stoję na końcu mojego podjazdu i przeglądam stos poczty. Radość przepełnia mnie gdy dostrzegam moje imię na kopercie i szybko zabieram list, składam na pół i chowam w kieszeni mojej sukienki. Potem pędzę w górę podjazdu, moje serce uderza
160
milion razy na minutę. Moje żyły pulsują z pragnienia, a moja głowa pływa od myśli o przeczytaniu słów mego kochanka. Najbardziej za nim tęsknię gdy leżę w nocy sama w łóżku. Nie zamykam okna bo myślę, że jakaś maleńka część mnie myśli, że zobaczę go, stojącego tam, w blasku księżyca, gotowego by mnie wykraść na zewnątrz i czmychnąć ze mną do naszego własnego małego świata. Świata jego i mnie. Świata miłości i piękna. Świata bez bólu, przygnębienia czy nieszczęścia. Ale on nigdy się nie zjawia. Wiem, że to dlatego, że jest tysiące mil stąd, działając zgodnie z naszym planem, szykując się do naszej przyszłości ale jakoś tak zostawianie otwartego okna na noc i udawanie, że on może się pojawić, pomaga mi przetrwać dni lepiej. Rzucając się na moje łóżko, piszczę jak rozbawione dziecko gdy drę na strzępy kopertę i wyciągam jej zawartość. Coś metalowego i błyszczącego spada na mój cienki, żółty koc i podnoszę to. Zawieszka w kształcie serca. Trzymam ją w górze, obserwując promienie słoneczne wpadające przez szybę i tańczące na jej powierzchni. Słońce dotyka ją w miejscach, sprawiających, że migocze i zasysam głęboko powietrze, przytłoczona jej pięknem. Jest oddzielna karteczka papieru oprócz listu. Otwieram ją powoli i łzy żądlą moje oczy gdy ją czytam.
Addy, To prezent dla ciebie moja miłości. Przypomniał mi o sposobie w jaki cię kocham. I chciałem jedynie byś wiedziała… Że zawsze będziesz miała moje serce. Kochający po wieki wieków D.
161
Nigdy nie posiadałam żadnej biżuterii i gdy jestem pogrążona w lekturze tego krótkiego liściku, zakładam łańcuszek z medalionem i przypominam samej sobie, że muszę to zdjąć kiedy tata wróci do domu tak, by tego nie zobaczył. Wiem co by się stało gdyby to zrobił. Zobaczył to, mam na myśli. Albo by to złamał albo ukradł i próbował sprzedać. Więcej kasy na jego zły, nikczemny nałóg. Picie w nadmiarze jest kosztowne. Ojczulek to wie ale nie wiem czy dba o to. Nie lubi bym wtykała nos w jego finansowe sprawy, a jestem przekonana, że to jest zupełnie normalne dla większości rodziców. Wiem, że Damien również nie orientuje się ile pieniędzy mają jego rodzice. To znaczy mam na myśli, on wie, że mają garaże pełne forsy ale nie wie jaką dokładnie kwotę. Orientuję się w naszej finansowej sytuacji jedynie na tyle, że kiedy nie ma taty w domu, czasami dzwonią do nas komornicy. Ojczulek nie zawsze płaci nasze rachunki na czas, a czasami nie płaci ich wcale. Czasami myślę o tym by wspomnieć o tych telefonach ale wiem, że przez to mogę zarobić kilka cięgów jego pasem lub ciosów w szczękę. To przypomina mi powiedzonko matki mojej mamy, które powtarzała mi jak byłam mała. „Dzieci ma być widać a nie słychać”. Nie wolno nam zadawać pytań. Nie wolno nam nawet się odzywać. Zasadniczo miała przez to na myśli, że dzieci powinny siedzieć na miejscu, z rękami złożonymi na kolanach i patrzeć się w przestrzeń podczas gdy dorośli omawiali swoje sprawy. Mieliśmy istnieć i nie istnieć zarazem. Mieliśmy być jak ożywione lalki. Zawsze byłam wdzięczna mamci, że nie myślała w ten sposób. Zawsze marszczyła brwi na swoją mamę i mówiła. „Cicho mamuś. To zbyt staromodne by nawet myśleć o tym”. Ogarnia mnie smutek gdy myślę o mamie. Wiem, że pokochałaby Damiena równie mocno jak ja. I wiem, że on też by ją pokochał. Po podróży przez list Damienia gdzie opowiada mi o życiu w collegu, jak bardzo na mną tęskni, i jak odlicza dni do spotkania ze mną, składam go i zeskakuję z łóżka.
162
Przesuwam lekką ramę łóżka, odkręcam końcówkę mosiężnej gałki po lewej i wyciągam niewielki śrubokręt. Zabrałam śrubokręt ze skrzynki na narzędzia taty, dawno temu. To nie tak jakby nigdy nie używał swoich narzędzi. Poza tym, ma chyba ze dwadzieścia takich samych śrubokrętów więc wiedziałam, że nigdy nie zauważy jego braku. Wyjęłam zardzewiałe metalowe narzędzie, klękam i podważam jedną z poluzowanych desek podłogowych. Mam ukryte w tym miejscu dwa wcześniejsze listy od Damiena i umieszczam tam również ten krótki liścik i jego trzeci list. Ale medalika nie zdejmuję. Przynajmniej na razie. W ten sposób przez cały czas mogę mieć serce Damiena tuż obok mojego.
163
Rozdział 23 ~ PO ~ Mam ostatnio przebłyski. Krótkie wizje, które pojawiają się w mojej głowie na moment, jeśli aż moment i potem z kolejnym przebłyskiem, znikają. Większość z nich nie mówi mi nic ważnego. Jeden, który pojawia się znacznie częściej jest o mnie stojącej w białej sukience. Moje kruczoczarne włosy są przedzielone po środku, opływają moje barwy kości słoniowej ramiona kaskadą loków. Kolejny jest dźwiękiem. Niekoniecznie jest to przebłysk bo idę przez ciemność. Dziecko zawodzi w oddali. To płacz dziecka w potrzebie i tak jakbym szukała tego malutkiego człowieczka. Jest we mnie wzbierająca potrzeba, że jak tylko odnajdę dziecko to muszę je pocieszyć. Jedyny problem jest taki, że nigdy nie znajduję niemowlęcia, które jest. Dr Watson wydaje się usatysfakcjonowany tym, że robię postępy. Przedwczoraj, błysnął mi uśmiechem, który sięgnął jego oczu, coś czego nigdy u niego nie widziałam, a potem uściskał mnie. Kolejny czuły pierwszy raz od zimnego ale urodziwego doktorka.
164
Ale to jest postęp dla niego. Nie dla mnie bo te wizje wciąż mi nic nie mówią. Nie dają mi żadnych wskazówek w jaki sposób i dlaczego się tutaj znalazłam. Widziałam Damiena kilka razy od naszej małej sprzeczki w drodze do ambulatorium. Próbowałam z nim porozmawiać. Próbowałam przeprosić. Zapewnić go, że cokolwiek wydarzyło się między nami było jedynie nieporozumieniem ale za każdym razem jak tylko otwieram buzię, kręci głową i odmaszerowuje w przeciwnym kierunku. Dzisiaj zostaję nagrodzona za postęp i dobre zachowanie. Dr Watson rozmawiał z Marjorie i ona zabiera mnie z mojej klatki na zewnątrz, na cały dzień. Jestem tym straszliwie podekscytowana. Aurora miała rację. Może bycie grzeczną popłaca i jeszcze bardziej się w tym utwierdzam gdy Marjorie zjawia się pod moimi drzwiami z parą dżinsów i białym podkoszulkiem. Dżins i bawełna dają spektakularne uczucie na mojej skórze. Spodnie szorstkość a koszulka lekkość i rześkość. Rozważam chęć zapytania Marjorie czy mogę założyć ten strój do łóżka, a potem jutro, a potem pojutrze ale ona ma grymas na swojej jadaczce więc decyduję się nie dawać jej powodu do naszczekania na mnie. Przy wejściu na dziedziniec słońce już promieniuje przez dwa prostokątne okna w podwójnych metalowych drzwiach i robię głęboki wdech wyobrażając sobie wiatr w moich włosach, słońce na mej skórze i kuszący zapach świeżego powietrza gdy zasysam go w płuca. Gdy Marjorie w końcu otwiera drzwi, praktycznie wystrzeliwuję jak z procy na zewnątrz w bujny, zielony dziedziniec i w przeciągu kilku sekund tarzam się po starannie utrzymanej trawie. Zamykam oczy gdy dmie wiatr, targa moimi włosami i łagodzi żar słońca przegrzewającego moją skórę. Razem z Damienem spędzaliśmy tak całe godziny w letnie miesiące. Okryci kocami własnych ramion, pod wysoką trawą, pławiąc się pięknem otwartej przestrzeni i palącego letniego słońca. Brakuje mi tych dni. Teraz gdy robię postępy, nie mogę się doczekać by je odzyskać.
165
Ktoś się kładzie obok mnie. Słyszę czyjeś ciało głucho uderzające o ziemię i krótką trawę jak o nie szeleści. Uśmiecham się, mając nadzieję, że to może być Damien. Nie wiem czemu tak myślę. Wiem, że Damien większość swojego czasu spędza na męskim oddziale. Otwieram oko i momentalnie je zamykam, grymas niezadowolenia pojawia się na moich ustach. To nie Damien. To Aurora. – Hej – mówi potulnym głosem. – Cześć. – Mój ton wcale nie jest potulny. Liczę na to, że wychwyci w nim pogardę. Niestety, nie wychwyciła. – Cudownie jest na zewnątrz, nie uważasz? – Ćwierka śpiewnym głosikiem. Przewracam oczami pod powiekami. – No. – Niewielka część mnie nie chce robić z tego dramatu i zostawić to co zaszło między nami w przeszłości ale jest znacznie większa część mnie, która wie, że nigdy nie będę w stanie pogodzić się z faktem, że zdradziła moje zaufanie i naszą przyjaźń. Spójrzmy prawdzie w oczy, mogłam na nią donieść. Mogłam powiedzieć Marjorie, że ona również zaniedbywała swoje medykamenty i wpychała swoje tabletki w ścianę na równi ze mną. Ale nie zrobiłam tego. Ponieważ w przeciwieństwie do niej, nie jestem szczurem. Aurora zmienia swoją pozycję i czuję jak unosi się nade mną nieco zbyt blisko mnie. Otwieram oczy, osłaniam je przed słońcem swoim przedramieniem i obracam twarzą do Aurory. Wspiera się na swoim łokciu i skubie źdźbła trawy. Zgniatając swoje brwi i wydymając wargi lekko otwiera buzię. Myślę, że zamierza coś powiedzieć. Dopóki Merilee Winter nie staje między nami, zwęża swoje oczy, krzywi się po czym warczy na mnie. – Dasz wiarę Meredith Thompson? – Szydzi i przewraca swoimi piwnymi oczami, jej druciane brązowe włosy oprószone pasmami szarości powiewają wokół jej bladej
166
twarzy. – By oskarżać mnie o sypianie z jej mężem tylko dlatego, że on lubi kosić trawę i ja lubię trawę. – Po czym wybucha śmiechem i zmywa się mamrocząc coś do siebie samej. Biedna Merilee. Jest jedną z tych skazanych na dożywocie. Straciła swój rozum kiedy jej mąż został znaleziony zamordowany w alejce kilka przecznic od ich domu. Aurora siada, podkurczając swoje nogi i moja uwaga znów skupia się na niej. –Wiem, że jesteś wściekła na mnie – mówi. – Nie mogę powiedzieć, że cię winię. To czego naprawdę jestem żądna wiedzieć to dlaczego mi to zrobiła. Myślałam, że byłyśmy przyjaciółkami. – Jak mogłaś zrobić mi coś takiego? Odrzuca swoją głowę w tył pozwalając słońcu ogrzać jej policzki i ciężko wzdycha. –Chodzi o coś więcej niż myślisz. Siadam. – Ach tak? Czyżby? – To długa historia – mamrocze pod nosem. – I trudna do wyjaśnienia. – Mam czas – mówię do niej poganiając ją by zaczęła opowiadać moimi fiołkowymi tęczówkami. Czuję, że zasłużyłam na wyjaśnienie za to wszystko co musiałam znosić przez nią, będącą całkiem do bani osobą i lepiej żeby to była dobra wymówka. – Starałam się ciebie chronić – mówi do mnie, wymachując kilkoma długimi źdźbłami trawy. Unoszę brew. – Chronić mnie? – Po czym piorunuję ją wzrokiem z niedowierzaniem. – Wygląda na to, że spaprałaś robotę. Jakbyś czasem nie wiedziała to skończyłam z połamaną dłonią i miesiącem spędzonym w izolatce.
167
Nie przywiązuje żadnej wagi do mojego tonu i nie przestaje wymachiwać. – Tak się składa, że wiedziałam. – Zdaje mi relacje. Czasami denerwuje mnie, że Aurora okazuje taki spokój odnośnie niektórych spraw. W rzeczywistości robi przeciwnie do większości ludzi; bzikuje odnośnie najgłupszych spraw i pozostaje spokojna i opanowana w przypadku tych nie głupich rzeczy. – Na wypadek jakbyś o tym nie wiedziała – papuguje mój komentarz i ton – ściany tu są cienkie a ludzie gadają. Kręcąc głową i zaciskając zęby odwracam wzrok. Nie mam pojęcia czemu marnuję swój czas, więc zaczynam się podnosić ale Aurora zaciska swe palce wokół mojego przedramienia. – Zaczekaj. – Jest naleganie w jej głosie. – Ja nie skończyłam. – Odniosłam inne wrażenie. Ścisnęła swoją twarz. – Dokonałaś błędnego założenia. Moje oczy skupiają się na metalowym ogrodzeniu, które odcina nasz oddział od męskiego oddziału. Damien stoi przy nim, palce ma zaczepione o metalowe szczeble, oczy unieruchomione na mnie. Podnosząc się na nogi, startuję do ogrodzenia. Nic nie mogę poradzić na magnetyzm jaki czuję gdy on znajduje się w pobliżu. Nic nie mogę poradzić, że jest zawsze w stanie zwabić mnie w swoją sieć tymi krystalicznie błękitnymi oczami. Aurora podnosi się z ziemi i podąża za mną. – Gdzie ty idziesz? – jęczy. – Myślałam, że rozmawiałyśmy ze sobą. – Rozmawiałyśmy? – pytam. Potem zdecydowałam się to zakończyć. Szarpię ramieniem wyrywając się z jej uścisku i przewracam oczami.
168
– Do czasu aż zdecydowałaś się przestać do mnie mówić. – Pomyślałam, że to było miłe z mojej strony wysłuchać ją, bo ogromna część mnie uważa, że nie zasłużyła sobie na mój czas. – Nie przestałam mówić. – Dąsa się. – Nie dałaś mi skończyć. – Zerka przez moje ramię na łańcuchem złączone ogrodzenie, oczy zmrużone.
– Dokąd się wybierałaś
w każdym razie? – Nie twoje sprawa. – Warczę na nią, odwracam się i maszeruję w kierunku ogrodzenia. Staję w pół drogi gdy orientuję się, że Damiena nie ma już przy nim. Posyłam przez ramię gniewne spojrzenie Aurorze i wyrywam w jej kierunku, szturchając jej ramię gdy przemykam obok niej. – Super – mamroczę. – No i sobie poszedł. – Kto? – Jej głos skacze o oktawę. – Ten Damien?
Ten Damien? Ten Damien? Sposób w jaki mówi to tak od niechcenia doprowadza mnie do furii. Ona nie rozumie. On nie jest po prostu jakimś tam Damienem. Przypadkowym chłopakiem. On jest aniołem stróżem mojego serca. Światłości mojej duszy. – To nie tylko jakiś tam Damien. – Wypluwam, w mój głos wpleciona złość. – Musisz z tym skończyć. – Odwraca się i podbiega by nadążyć za mną. – Cieszy mnie to, że wiesz czego mi potrzeba. – Cedzę przez zęby z nadzieją, że zostawi mnie w spokoju zanim gorąca para narastająca we mnie wybuchnie przez me uszy. Ale ona nie odpuszcza. – Właśnie dlatego powiedziałam coś personelowi. Adelaide, ty masz urojenia! Myślę, że to miejsce w końcu dobrało się do ciebie. Okręcam się, nienawiść błyska w moich oczach. Wpada na mnie zderzając się z moją klatką piersiową i unoszę palec.
169
– Ty nic nie wiesz! I ty jesteś tą, która powinna zacząć gadać. To ty udajesz wariatkę bo jesteś zbyt dużym tchórzem by stanąć w swojej obronie! Opada jej szczęka i robi głęboki wdech. – Ty też o niczym nie masz pojęcia. – Nagle puszczają jej nerwy i wbija mi swoje paznokcie w ramiona. – Czy wiesz jak to jest w piwnicy? – Jej oczy są dzikie i przez sekundę jestem bardziej przerażoną nią niż za pierwszym razem gdy ją poznałam. – Masz pojęcie co oni ci tam robią? Jak cię torturują? – Cofam się, starając się oddalić ale ona wciąż idzie na mnie. – Masz jakikolwiek pojęcie jak to jest być związanym i mieć tysiące woltów elektryczności płynących przez twe ciało? Odbiera mi mowę i żałuję, że naskoczyłam na nią. Widzę ból w jej oczach wymieszany ze złością. Nie powinnam byłam się tam zapuszczać. Nie powinnam byłam popychać jej do przywoływania tej bolesnej części jej przeszłości. – Aurora, ja— – Po prostu się zamknij. – Warczy na mnie. – Dzień w którym dostaniesz się do piwnicy jest dniem gdy będziesz mogła skomentować sposób w jaki się zachowuję. – Cofa się odsuwając ode mnie i kręci głową. – To jest twoja pieprzona wina, że tam wylądowałam w pierwszej kolejności. – Co? – Unoszę się. – Nawet mnie tu nie było wtedy! – Nie było? – Mruży oczy. – Skąd możesz to wiedzieć? Nie pamiętasz nic sprzed dnia jak tu trafiłaś kilka miesięcy temu. – Nie. – Mówię cicho kręcąc głową z niedowierzaniem. – Nie. To niemożliwe. – Nie ma rzeczy niemożliwych. – Odcina. – To jest co Dr Morrow powiedział do mnie tuż przed tym jak wepchnął mi watę do buzi i usmażył mnie jak bekon; Umysł
potrafi być potężną bronią. Ona się pieprzy z moją głową. Ona musi to robić. Wszystkie tu jesteśmy popaprane, a popaprani ludzie mają sposób na to, że ludzie zaczynają wierzyć w rzeczy w jakie normalnie by nie uwierzyli.
170
– Kłamiesz. – Podchodzę bliżej do niej. – Jeśli przeze mnie wylądowałaś w piwnicy to czemu mnie też tam nie zabrano? – Nawet jeśli tam byłam, wiem, że nie będę w stanie tego pamiętać. – I czemu mi nie powiedziałaś co mi się przydarzyło? – Wspomniałam o tym co ci się przydarzyło. – Nie prawda. – Właśnie, że tak. – Zadowolona z siebie mina pojawia się na jej dziecinnej buźce. – Ale niech zgadnę… – Jej oczy robię się duże i przykłada palec do swojego policzka drwiąc ze mnie. – Ty tego nie pamiętasz. – Otwieram usta by warknąć na nią ale mi się wcina. – Wspomniałam o tym. Jednej z pierwszych nocy kiedy dzieliłyśmy wspólnie pokój. – Zatwardziały wyraz jej twarzy łagodnieje i obniża ton swojego głosu. – Wiesz, możesz sobie pomyśleć, że znienawidziłam cię po tym wszystkim ale nigdy tak się nie stało. Nawet po tym jak zabrali mnie do piwnicy, wiedziałam, że powinnam cię znienawidzić ale nie mogłam się zdobyć na to. Cieszyłam się twoim szczęściem i myślałam, że skoro to nie mogłam być ja to przynajmniej był ktoś. Wciąż jestem zagubiona. Zakładając ramiona na piersi marszczę brwi. – Wciąż nie mam pojęcia o czym ty mówisz Aurora. – Aurora odchyla swoją głowę do tyłu i wypuszcza powietrze z policzków. – Ty jesteś nią. – Mówi cicho. – Dziewczyną, o której wspomniałam. Tą, która się wydostała. Tą, która uciekła. – Wracam pamięcią do tej rozmowy i część mnie chce jej wierzyć ale inna część mnie wciąż pozostaje w zaprzeczeniu. – Mówiłaś, że nie znam tej dziewczyny. – Dlatego, że nie znasz, prawda? Potrząsam głową, opuszczam ramiona i zaczynam bawić się swoimi palcami. – Chciałabym żebyś pamiętała. – Mieszanka szczęścia i smutku szarpie struny głosowe Aurory. – Polubiłabyś tamtą Adelaide. Nie wiem co powiedzieć. Jak się czuć. Co myśleć. Unoszę głowę, wciąż zdezorientowana i patrzę jej głęboko w oczy.
171
– Ja… ja— Ona wie dokładnie co myślę. – Nie przepraszaj. – Ciężko przełyka i wzdycha. – Mówienie, że ci jest przykro nawet z milion razy niczego i tak nie zmieni. – Otwieram usta by znów odpowiedzieć ale ona wcina się, mogłoby się wydawać po raz pięćdziesiąty odkąd zaczęłyśmy naszą krótką rozmowę. – Zapomnij o tym. – Unosi ręce cofając się do tyłu. – Nie powinnam w ogóle nic mówić. – Nie. – Nacieram na nią – Cieszę się, że to zrobiłaś. – To niczego nie zmieni. – Ostatecznie mogłoby. Aurora zatrzymuje się u stóp schodów prowadzących do budynku. Jej oczy szybko przesuwają się na metalowe ogrodzenie. Wymawia bezgłośnie słowo, które właśnie powiedziałam – Ostatecznie – po czym otrząsa się ze swojego transu i patrzy mi prosto w oczy. – Nie rozumiem czemu wciąż spoglądasz na to ogrodzenie. Nie ma tam nic poza opuszczonym polem. To znaczy, jeśli lubisz się patrzeć na uschniętą trawę i śmieci to spoko, ale— – Męski oddział jest tam. – Przerywam jej. – Oni zawsze są na zewnątrz coś robiąc. Obserwowanie ich to moja rozrywka. Aurora bacznie mi się przygląda przez moment, zmieszana, po czym jej usta formują się w prostą linię. – Adelaide, oddział męski spłonął pięć lat temu. – Nie. – Zaprzeczam potrząsając głową. – Ja non stop ich widzę. – Nowy oddział męski został ukończony półtorej roku temu. Milę stąd w górę drogi.
172
Mój umysł wciąż powraca do słowa kłamczucha. Bez ustanku wmawiam sobie, że ona musi kłamać. Ale wtedy muszę zadać sobie pytanie po co? Po co miałaby to wszystko zmyślać? Dlaczego celowo miałaby mnie oszukiwać? – To nie dzieje się naprawdę. – Mamroczę. Być może ja śnię. Może właśnie siedzę w gabinecie Dr Watsona wsłuchując się w delikatne tykanie metronomu i lada moment zbudzę się i zdam sobie sprawę, że cała ta rozmowa była tylko jakimś pochrzanionych koszmarem. – Och, to prawda. – Aurora zapewnia mnie. Zerka przez swe ramię, wpatrując się w ponury budynek z czerwonej cegły. – To miejsce po prostu ma swoje sposoby by pierzyć się z twoją głową. – Wzdryga się po czym przenosi wzrok na mnie. – To miejsce zawsze znajdzie sposób by cię znowu dopaść. Nawet jeśli udało ci się zwiać w przeszłości. Moje oczy podążają za nią do budynku, przesuwając się stopniowo po metalowym trejażu do drugiej kondygnacji i skupiają się na jednym z zakratowanych okien. I przez cały czas zastanawiam się, czy może jednak nie jestem tak normalna za jaką się uważałam.
173
Rozdział 24 ~ PO ~ Słowa Aurory gnają po mojej głowie. Jesteś nią. Tą, która uciekła. Nie rozumiem. Nie może mi się to pomieścić w głowie. Jeśli jestem tą co uciekła, to jakim cudem na powrót tutaj skończyłam? Więcej słów Aurory pozbawionych jakiegokolwiek sensu tłucze mi się po głowie. Z jakiegoś powodu to miejsce zawsze znajdzie sposób by cię ponownie dopaść. Przemierzając długość mojej sali, warczę z frustracji i przegarniam ręką przez włosy. Może te maleńkie przebłyski jakich doznaję mają coś wspólnego ze mną wydostającą się. Może w takim razie one mają znaczenie. Może one mi coś mówią. Odtwarzam słowa Dr Watsona w swojej głowie. „Ja staram się jej pomóc pamiętać.
A nie sprawić by zapomniała”. Może właśnie to się mi przytrafiło. Może teraz gdy nie dostaję żadnych uspokajaczy moja pamięć powraca. Teraz dowiem się czemu tu jestem i co się wydarzyło. Kliknięcie zamka w moich drzwiach odwraca i przywraca mnie do bacznej postawy i wygania pytania z mojej głowy na chwilę. Damien stoi w progu, jego plecy proste jak deska, grymas na jego ustach i udręczony wyraz jego promiennie niebieskich oczu.
174
– Musisz pójść ze mną. – Informuje mnie chłodnym głosem. Zobaczenie go po tym jak mnie ignorował przez tak długo, wstrząsa mną do szpiku kości i nie stać mnie na nic więcej poza pozostaniem w moim miejscu i gapieniem się na niego. Część mnie jest zła na niego o oskarżanie mnie o to, że kocham Dr Watsona, mężczyzny, którego nawet nie znam, a druga część mnie pragnie być złożoną w jego ramionach bardziej niże kiedykolwiek czegokolwiek bardziej w całym moim życiu pragnęłam. – Damien, ja— Dalej traktuje mnie ozięble i mówi jedynie. – Chodźmy. Nigdzie się z nim nie wybieram dopóki nie powie mi o co chodzi albo co takiego zrobiłam, że go zasmuciłam. Zakładam ręce na piersi. – Nie. Mruży oczu. – Słucham? – Powiedziałam nie. – Obruszam się. – Nigdzie z tobą nie idę póki mi nie powiesz o co chodzi. Nie daje mi szansy na powiedzenie czegokolwiek innego. Jednym szybkim ruchem rzuca się na mnie, chwyta moją rękę i wyszarpuje mnie za drzwi w cichy korytarz. Jedną ręką trzyma mnie za ramię i zamyka drzwi tą wolną, po czym próbuje prowadzić mnie wzdłuż korytarza. Wlokę za sobą nogi, staram się pobiec w przeciwnym kierunku ale on jest dużo silniejszy ode mnie. Wzmacnia swój uścisk na mojej ręce i szarpie mnie w przód. – Masz wizytę z kochasiem i nie chcę popaść w tarapaty przez twoje spóźnienie bo ty masz ochotę na strojenie fochów – mówi ostro. Jego słowa wyrywają dziury w mojej piersi. Kochasiem? Kochasiem? – Ty jesteś moim jedynym kochasiem – mówię po czym unoszę moją wolną rękę i wbijam paznokcie w jego biceps. Warczy, oszołomiony
bólem
i
puszcza
moje
ramię. – Skończ z tym! Skończ z tym natychmiast Damienie Allenie! – krzyczę i odwracam się na pięcie uciekając od niego w dół korytarza.
175
Nie udaje mi się uciec zbyt daleko. W sekundę znajduje się przy mnie, ponownie szarpiąc mnie za rękę. – Już wyrwałaś mi serce z piersi Adelaide. – Jego ton jest szorstki, żwirowaty i nacechowany bólem. – Czy chcesz je jeszcze posiekać i mnie nim nakarmić? – Jesteś śmieszny! – wrzeszczę i trzaskam go w rękę. – Nie zrobiłam czegoś takiego! Nie mogłabym, nigdy! – Myślałem, że gdy obiecałaś mi miłość po wieczność to dotrzymasz swoich słów. A nie zrobiłaś tego – mówi cierpko wlekąc mnie korytarzem. – Jesteś kłamczuchą. – Nie! – Potrząsam głową. – Nie jestem! Mylisz się! Źle to zrozumiałeś! Damien zatrzymuje się. Jego ciało się spina. Potem patrzy na mnie z żałośnie torturowanym wyrazem w jego wzburzonych morzach błękitu. Ból wyryty jest na jego pięknej twarzy. – Kiedy powiedziałem, że kochał cię będę po wieki, Addy, mówiłem poważnie. – Jak i ja. – Rzucam ostro. – Nie powinnam w ogóle zapewniać cię o tym. – Wyrywam rękę z jego uścisku i czym prędzej staję przed nim chwytając jego twarz obiema swoimi dłońmi. Patrzę w te jego rozbiegane, niebieskie oczęta. – Spójrz na mnie. – Nie patrzy. – Damien, spójrz na mnie! Przenosi swój wzrok na mnie i przypominam sobie pierwszy raz gdy w nie spojrzałam, tego upalnego czerwcowego dnia, który się zdaje, że był wieki temu. Pamiętam powrót do domu i trzaśnięcie frontowymi drzwiami i chichotanie jak dziewczynka bo zapytał mnie czy wybiorę się z nim na przejażdżkę. Przede wszystkim pamiętam jak pomyślałam sobie, że gdybym mogła wpatrywać się w te otchłanie jego cudownych, błękitnych oczu do końca mojego życia, to byłabym najszczęśliwszą dziewczyną na tej planecie. Patrzę teraz w te niebieskie oczy ale nie dostaję tych samych wibracji jak wówczas. Ponieważ coś im teraz brakuje. Nie mogę w nie zajrzeć. Wyglądają niemal
176
mętnie i na zaszklone. Nie jak te żywo niebieskie jak zazwyczaj. Zamykam oczy i przełykam zwitek grubej śliny w moim gardle. Co ja wyprawiam? Wypytuję siebie samą o to czy jego oczy są zachmurzone czy nie? To jest szalone. Całuję jego usta. Te piękne, pełne usta, które uśmiechały się do mnie, całowały każdy cal mojego ciała i szeptały czarujące słówka w moje uszy. Oddaje pocałunek niechętnie i jestem zaskoczona tym jak zimne są jego wargi. Tym, jak obce jest to uczucie. I dziwne. Jak całowanie ryby. – Damien? – Odsuwa się ode mnie, przebiega rękę wokół swojej szczęki i delikatny, szczery uśmiech rozprzestrzenia się po jego twarzy. Moje oczy latają tam i z powrotem po jego kościach policzkowych, marszczę brwi z troski. – Co ci jest? – Jego skóra jest bardziej niż blada. Bez złocisto orzechowego odcienia. Bez różowości w jego napiętych policzkach. Wygląda jakby został wybielony. – Nic, kochana. – Łapie moje ramię i prowadzi wzdłuż korytarza. Tym razem delikatnie. – Lepiej się pośpieszmy. Chyba nie chcesz być spóźniona. Jestem bardziej niż zdezorientowana. O co chodzi z tymi wahaniami nastroju? Minutę temu był zły na mnie i myślałam, że doprowadzi mnie do łez. Nagle, nic z tego ni z owego jest miły. Chwytam jego palce mocno, moje stopy szurają o podłogę, zimna temperatura płytek krwawi przez moje skarpetki. Jego profil pojawia się na widoku i tuż nad jego kością policzkową brakuje skrawka jego czarnych jak smoła włosów. Wyciągam rękę by dotknąć tego łysego miejsca ale odtrąca moją dłoń. – Damien? Jesteś chory? – Moja oczy omiatają go całego. – Wyglądasz strasznie, mój najdroższy. Damien kasła, odwraca głowę i używa łokcia by zakryć swoje usta. – Myślę, że coś mnie rozbiera.
177
– O nie. Moje biedactwo. Żałuję, że muszę tu być. Zaopiekowałabym się tobą. Sprawiłabym, że poczułbyś się lepiej. Zatrzymujemy się przed drzwiami gabinetu Dr Watsona i Damien robi coś spontanicznego. Jego ręka wije się za moje plecy, przyciąga mnie ciasno do swojej piersi i całuje mnie. Całuje mnie mocno. I nawet gdy jego usta są nadal zimne, czuję intensywność w pocałunku, namiętność,
niedostatek i potrzebę. Więc zatracam się
w tym, zapadając się głębiej i głębiej w świat gdzie on i ja istniejemy. W tym świecie, nie jesteśmy ograniczeni szpitalem psychiatrycznym, czy lekarzami czy chorobami psychicznymi. Jesteśmy na polu za moim domem, słońce pada na nasze ciała, zapach dzikich kwiatów tańczy na wietrze. Jesteśmy figlarni i zakochani, turlając się w wysokiej, zielonej i żółtej trawie, nasze ubrania pogniecione i brudne, pot sprawia, że włosy przyklejają nam się do naszych buzi. Śmiejemy się. Razem. Tworząc muzykę z naszych głosów wspólnie dudniących. Potem znów spadam, zdarzając się na powrót z rzeczywistością gdy Damien wycofuje się z pocałunku. Przez moment, po prostu tam stoję, wyciągając za nim rękę, moje oczy wciąż zamknięte. – Wróć do mnie – szepczę. Ale gdy otwieram oczy, Damien po prostu tam stoi, przygryza swoją wargę z zasmuconą miną. – Damien, o co chodzi? – Przysuwam się bliżej. – Czemu mi nie powiesz co się dzieje? Krzywi się na dźwięk mojego głosu. – To zbyt wiele. – Jego głos się łamie. – Czego zbyt wiele? Nie odpowiada.
178
W zamian odwraca głowę, wypuszcza przygnębiające westchnienie i widzę jak maleńka łza toczy się po jego policzku. Widok jego łez łamie mi serce i przyprawia o mdłości w tej samej chwili bo nic nie poradzę ale zastanawiam się czy ja jestem powodem jego płaczu. Robię kolejny krok bliżej i powoli unoszę rękę by otrzeć łzy z jego policzka ale Damien łapie mnie za nadgarstek nim moja dłoń unosi się wystarczająco wysoko. – Nie. – Słowo wychodzi płytkie i szorstkie z jego gardła. – Nie chcę płakać – mówię. – Powiedz mi. Powiedz mi co mogę zrobić by złagodzić ból. – On musi mi powiedzieć. Musi mi dać coś zrobić bo widzenie go takiego sprawia, że jestem sekundy od przewrócenia się na szynach smutku i szaleństwa. – Proszę cię, Damien. Otwiera swoje zachmurzone niebieskie oczy i mrugając odgania kilka łez. Oddycha lekko, ale jego oddech wychodzi świszczący. Potrząsa głową, opuszcza ją i gdy ją unosi, bierze moją dłoń i dociska płasko do swojej klatki piersiowej. Jego mięśnie drgają pod opuszkami moich palców i czuję jego zimną, wilgotną skórę przesączającą się przez cienką, białą koszulę od jego uniformu. Garbi się, opiera swoje czoło o moje. – Zawsze będziesz je miała, Adelaide. – Wdycham jego stęchły oddech. Jego oddech zwykły pachnieć kawą i czekoladą. Teraz to odór wilgotnych, ciemnych szaf i próchnicy. – Miała co? – Moje serce. Sapnięcie opuszcza moje gardło, a jego słowa dźgają i wykręcają moje trzewia. Moje serce pulsuje i kołacze w mojej piersi. Moje palce się trzęsą. Z drżącymi wargami i łzami zalanymi policzkami, otwieram oczy. Moje ręka jest wciąż wyciągnięta, utrzymująca się w powietrzu. Damien zniknął. Moje oczy przesuwają się wzdłuż korytarza i wołam jego imię.
179
Żadnej odpowiedzi. Wtedy przenoszę rękę do mojej klatki piersiowej, ale zatrzymują ją w pół drogi. Kątem oka zauważam coś— to, że opuszki moich palców są pokryte krwią.
180
Rozdział 25 ~ PRZED ~ Tata dzisiaj grubo przesadził z Jimmy’m. Kiedy jest ‘dzień Jimmiego’ to robi się awanturniczy. Mnóstwo krzyków. Rzucanie rzeczami. Zaczyna również szukać dziury w całym. Przestawiać meble. Badać czystość przedmiotów gospodarstwa domowego. Gruntownie. – Kurwa mać, Adelaide! Jestem w swoim pokoju, wyciągnięta w poprzek mojego łóżka, czytając ponownie listy od Damiena kiedy słyszę swoje imię. – Adelaide! Głupia dziewucho! Zbieraj tutaj dupę! – Jego głośny, donośny głos trzęsie ścianami w moim pokoju. Ścina mi krew w żyłach i strach przepływa przez mój krwioobieg kiedy myślę o konieczności opuszczenia mojego pokoju i zmierzeniu się z nim. Ale wiem, że jeśli zignoruję jego wołania to tylko sprawi karę jaką mi za to wymierzy, o wiele gorszą. – Idę tatusiu! Migiem zeskakuję z łóżka, ukrywając moje listy pod listwą podłogową i wybiegam przez drzwi w rekordowym czasie. Na podłodze leży talerz a na twarzy ojca jest grymas niezadowolenia.
181
– Co kurwa tak długo? – Szydzi z chrypą. Kłamstwo zlatuje z mojego języka tak szybko, że sama jestem tym zaskoczona. – Ubierałam się. – Miejmy nadzieję, ze nie zwróci uwagi na to, ze mam na sobie te same ubrania co miałam rano. Nie zwraca. On nawet nie patrzy na moje ubrania. Potem dotykam palcami swój medalion. Jest schowany bezpiecznie pod kołnierzykiem mojej sukienki. Oddycham z ulgą. Wskazuje swoim placem, jego grymas pogłębia się. – Chodź tutaj. Wolnymi, chwiejnymi krokami, podchodzę bliżej. Kiedy nie ruszam się wystarczająco szybko, on szarpie mnie za rękę i pcha moją buzię w podłogę. Kopie talerz w poprzek podłogi i on ślizga się pod moją twarz. Wtedy jego głośne kroki dudnią mi w uszach jak oklaski na zatłoczonym, futbolowym stadionie gdy podchodzi i staje koło mnie. Słyszę jego ciężki oddech i zimny pot zrasza moje czoło. Już to przerabiałam. Wiem co się szykuje. – Czy są plamy na tym naczyniu? – Jego głos jest cichy, graniczy z szeptem. Jest w tym śmiercionośne brzmienie. Bo widzicie, kiedy głos taty jest cichy, powinnam bać się bardziej niż zwykle bo kiedy on nie krzyczy jest bardziej złowrogi i nikczemny i lania są gorsze. – Patrzysz, dziewucho?
Dziewucho? Nawet nie Adelaide. Jestem tylko dziewuchą. Nie otrzymałam ani jednego czułego słowa czy pochwały odkąd miałam dziesięć lat. Ale raz, tylko raz chciałabym by dostrzegł we mnie swoją córkę. Spuszczam wzrok na talerz przede mną. Próbuję zdecydować czy powinnam mu powiedzieć prawdę; że nie ma plam na tym talerzu czy powinnam po prostu zgodzić się z nim. Myślę o Damienie. Wraca dziś do domu na przerwę z okazji święta dziękczynienia. Potem jeszcze dwa tygodnie. Dwa tygodnie do naszej ucieczki, determinacja w naszych głowach, zażarta miłość w naszych sercach.
182
Zerkam w górę na tatę przez ramię. Decyduję się na małą prowokację. – Nie widzę żadnych plam. – Wiem, że nie jest to dobra rzecz do powiedzenia w chwili, gdy warczy i naciska swoją masywną stopą w dół, bucior z twardą podeszwą wciąż, w poprzek moich barków. – Przyjrzyj się bliżej. Moja twarz jest centymetr od talerza a moje długie rzęsy niemal dotykają ceramiki. Moje ciemne włosy opadają i obramowują moją buzię o kształcie serce, rozłożone na białym talerzu jak błyszczące pióra kruka. Zaciskam zęby. – Wciąż żadnych nie widzę. Wiem, że powinnam być uległa. Wiem, że powinnam przystać na wszystko co powie by ratować siebie od połamanego ciała i zranionej duszy, ale nie mogę. Po prostu nie mogę już tego znieść. Moja nieuchronnie zbliżająca się wolność jest zbyt prawdziwa, zbyt bliska. Pozwalam moim myślom o ucieczce zawładnąć mym umysłem i w rezultacie, zaczynam się stawiać. Ojczulek nie lubi kiedy się stawiam. Czuję jak zabiera but z moich ramion i nie wiem czemu myślę, że to już koniec tej tortury bo w chwili kiedy podnoszę się z bycia na czworakach, widzę but taty zmierzający w moim kierunku ale nie mam dość czasu na ruch nim szpic podkuty stalą, zakopuje się w moim brzuchu. – Tylko mi tu nie pyskuj! – Moje ciało leci w tył przez kilka stóp, trzaskając o dolny rząd szafek tuż pod zlewozmywakiem. Ból, głęboki, złowieszczy ból wstrzymuje mój oddech zaciskając się wokół płuc jak opaska uciskowa i kulę się próbując złapać powietrze. Rozmywa mi się obraz. Ogłuszająca cisza brzęczy mi w uszach gdy staram się oddalić. Tato widzi mnie i przekręca rękę w moich włosach, chwytając moje długie pukle ciasno przy skórze głowy. – Stój tu bezwartościowa dziewucho! – Mocnym pchnięcia ciska mną znów o szafki. Mocny cios z moimi plecami trzaskającymi o drewno wypełnia małe, kwadratowe pomieszczenie z żółtymi ścianami i dębową podłogą
183
głośnym łoskotem. Przysuwam kolana do piersi i całe moje ciało drga od mieszanki strachu, złości i nienawiści, że czuję się jak balon tak pełen helu, że zaraz pęknie. Płaczę. Cichutko. Z bólu czy nienawiści, nie jestem pewna. Ojczulek nie widzi. Dzięki Bogu. Nauczyłam się przez lata, że płacz nie pomaga. Dla taty wszystko co zrobię jest źle. Wszystko jest zawsze moją winą. Według niego płacz jest oznaką słabości. A każda słabość w człowieku, mężczyźnie czy kobiecie, musi być złamana. Naczynia brzęczą o blat. Unoszę głowę, zerkając przez moje trzęsące się palce jak tata wyjmuje wszystkie naczynia z szafek i ustawia w niechlujny stos tuż obok zlewu. Jeden talerz balansuje na krawędzi blatu, chwiejąc się w te i we wte, w te i we wte. O nie. Ześlizguje się. Wyciągam rękę ale nie wystarczająco szybko by złapać talerz zanim rozbije się o twardą podłogę, roztrzaskując na milion drobnych kawałeczków. To moja wina, że naczynie spadło. Tata okręca się i głośne mlaśnięcie rozlega się, gdy jego dłoń spotyka się z moim policzkiem. Moja skóra mrowi i pali i instynktownie przykładam rękę do policzka, mając nadzieję, że moja chłodna dłoń ugasi ogień. Ale to nie działa. – Zrób porządek z tym gównem! – krzyczy i ciężko stąpając idzie do drugiego pokoju. Z rękami i nogami jak z galarety, staram się podnieść z podłogi i wypuszczam szloch gdy nie udaje mi się i wpół drogi upadam z powrotem na plecy. Próbuję raz
184
jeszcze, używając blatu jako wsparcia i daję radę podciągnąć się, skalując dystans. Kiedy udaje mi się dotrzeć do zlewu, odkręcam wodę. Potem szlocham, nie za głośno, ale osiągam swój punkt kulminacyjny kiedy szlocham tak bardzo, że dostaję suchych torsji. Poruszam bezgłośnie ustami „Damien” i używam swoich rąk jak bandaża by trzymać się w kawałku. Bym poczuła się cała. Chociaż wcale nie jestem cała. Gdybyście ustawili mnie pod słońce moglibyście zobaczyć jasne, połyskujące promienie słoneczne prześwitujące przeze mnie. Jestem tak samo połamana jak ten ceramiczny talerz w kawałkach dekorujący podłogę. Dwa tygodnie. Dwa tygodnie. Mam wrażenie jakby te dni wlokły się w nieskończoność. Że moja ucieczka nigdy nie dojdzie do skutku. Dwa tygodnie. X wszystko o czym myślę to, że mam nadzieję iż pomiędzy teraz a potem, ojczulek mnie nie ukatrupi w pierwszej kolejności.
185
Rozdział 26
~ PRZED ~ Nie mogę spać. Jestem zbyt podenerwowana. Zbyt niespokojna. Zostawiłam otwarte okno i chłodny jesienny wiatr wpada do środka poruszając moimi zasłonami. Taty chrapanie jest głośne ale mnie to nie przeszkadza. Nie usłyszy Damiena robiącego rumor przy wdrapywaniu się przez okno. Wiem, że to jest ryzykowne. Takie skradanie się podczas gdy tata śpi w sąsiednim pokoju ale nie dbam o to. Jego nieobecność wywołała stały ból w moim sercu odkąd wyjechał do collegu i nie mogę się doczekać jego dotyku, który sprawi, że ten ból zniknie. Nie mogę się doczekać by poczuć jego ciepłe wargi na moich. Jego ciało obok mojego. Jego gorący oddech wysyłający dreszcz rozkoszy wzdłuż mojego kręgosłupa. Moje story szeleszczą. Odgłosy dwóch stóp na mojej podłodze. Siadam, promieniuję w ciemność gdy Damien wyplątuje się z bałaganu moich żółtych zasłon. Podnoszę się z łóżka i jego niebieskie oczy wcinają się w mrok, wpatrując intensywnie
186
w moje. Krztuszę się oddechem. To niemal wydaje się być nierealne. Mam wrażanie jakbym śniła. Ale rzeczywistość nastaje gdy Damien pokonuje wszerz podłogę, dwoma olbrzymimi krokami, chwyta mnie za kark, przekręca palce w moich włosach i rzuca się na moje usta. Zawija silną rękę wokół moich pleców, nasze ciała ściśnięte ze sobą tak kurczowo jakbyśmy byli ze sobą sklejeni. Roztopieni. Stopieni. Nic nie może nas rozdzielić. Jego kciuki muskają moje policzki, a moje palce przeczesują jego włosy gdy nasz namiętny, francuski pocałunek tli się i staje intensywniejszy z każdą sekundą. Ociera zębami o moją dolną wargę i chrypiąc bez tchu mówi. – Boże, ależ ja za tobą tęskniłem. Słowa mnie zawodzą. Umykają mi. Zwiewają jak zamaskowany przestępca, biegnący przez zaciemnione aleje. Nie jestem w stanie nawet zacząć opisywać jaką torturą było nie bycie z nim przez tyle miesięcy. Więc pokazuję mu. Pokazuję mu przez nigdy nie zerwane pożądliwego otumanienia, pełnych uwielbienia języków, warg i chrapliwych oddechów. Pokazuję mu przez ruszenie do tyłu, upadnięcie na moje łóżko i wciągniecie go na siebie. W jego oczach jest wygłodniały błysk gdy patrzy na mnie. Ma mnie. Wie, dokąd z tym zmierzam. Na jego ustach pojawia się figlarny, seksowny uśmieszek. – Ach to tak? Aż tak bardzo się za mną stęskniłaś? – W końcu odwracam głowę na bok i zaczerpuję powietrza. – Tęskniłam za tobą każdej sekundy każdej minuty, każdej godziny, każdego dnia. Damiena głęboki, gardłowy śmiech wywołuje uśmiech na mojej buzi. – To spora ilość zmarnowanego czasu na tęsknocie za kimś. – Patrzę na niego, wpatrując się z miłością w jego niebieskie oczęta, dotykając jego długich, czarnych rzęs, umieszczając dłoń na jego przegrzanym policzku. – Jesteś tego wart. – Chciałabym zmarnować każdą sekundę swojego życia na nim gdybym mogła. – Chciałbym byś trochę bardziej za mną potęskniła. – Słyszę chropowaty, uwodzicielski ton w jego głosie i decyduję się z nim podroczyć.
187
– Och, doprawdy chciałbyś? Zanurza swoją głowę bliżej, jego usta niemal dotykające moje. Jego oczy rzucają szybkie spojrzenia po mojej buzi, skanując, przeszukując moją duszę przy pomocy ognia w jego otchłaniach błękitu. Otwiera usta, jego język do połowy na zewnątrz. Wtedy mówi. – Tak, proszę. Odpowiadam mu delikatną pieszczotą mojego języka a on odpowiada mi podciągnięciem mojej koszuli nocnej i przesunięciem swojej męskiej lecz delikatnej dłoni wzdłuż mojego brzucha. Miejsce między moimi nogami jest mokre od potrzeby. Głosy w mojej głowie wyśpiewują jego chwałę. A łomot mojego serca jest pełen miłości. Damien zagina palce po obu stronach mojej bielizny i przesuwa ją w dół. Zadziornie się uśmiecha. – Jesteś gotowa poczuć za czym tęskniłaś? – Tak. – Syczę gdy on wspina się na mnie. Pociągam w dół jego spodnie, wyginam plecy w łuk i pozwalam sobie na poddanie się każdej jego zachciance z pierwszym delikatnym pchnięciem jego bioder. Godziny później leżymy w swoich ramionach. Lśniący od potu. Nasze oddechy płytkie. Nasze kończyny wciąż drgające od naszego uprawiania miłości. Damien sięga za łóżko podnosząc swoją bieliznę i spodnie z podłogi, wkładając je na siebie w pośpiechu. Obserwuję go smutnymi oczami i jękiem. – Nie chcę żebyś już szedł. Dociska swoje wargi do moich, poruszając swoimi ustami powoli, zmysłowo, erotycznie. Po czym się odsuwa. – Myślisz, że chcę? – Nie – szepczę i śledzę to słowo po jego bicepsie swoim palcem. – Minęło tyle czasu. I zdaje się jakbyś dopiero co tutaj przyszedł. – Wiem moja najdroższa. Wiem. Przekręca się i wstaje z łóżka. Owijam moje nagie ciało kołdrą i odprowadzam go do okna. Uklękając przed parapetem czuję jak łzy szczypią moje oczy gdy on wychodzi
188
kwadratowym otworem i jego stopy z głuchym odgłosem uderzają o ziemię. Jesteśmy twarzą w twarz, nasze oczy beznadziejnie zatracone w sobie nawzajem. Damien ociera swoje usta o moje. – Dwa tygodnie – mruczy przy moich wargach i wycofuje się od mojego okna z dłonią przyłożoną do swojego serca. – Dwa tygodnie – powtarzam cicho i posyłam mu całusa, którego łapie i umieszcza na swoich ustach. Potem odwraca się na pięcie, puszcza biegiem i znika w mroku nocy.
189
Rozdział 27
~ PO ~ Gapię się na moje place przez ostatnie dziesięć minut. Ignoruję osobę wołającą moje imię przez ostatnie trzy. Widziałam to. Widziałam krew na koniuszkach moich palców. Z początku tam była, taka czerwona, gęsta i kleista. Teraz ona, trach – zniknęła, jakby odparowała w powietrze czy coś. A może wyobraziłam to sobie. Może ostatecznie postradałam wszystkie klepki. Może to miejsce w końcu dobrało się do mnie. – Adelaide? – Dr Watson wygląda ze swego gabinetu, jego miodowe oczy promienne i tlące. – Coś się stało? Wołałem cię. Gotowa na naszą sesję? Patrzę przez ramię na niego po czym z powrotem na swoje palce. – Była tam. – Ciężko oddycham wciąż zdumiona. – Widziałam ją. – Widziałaś co? – Jego głos unosi się o oktawę. – Co takiego widziałaś Adelaide?
190
– Krew. Miałam krew na palcach. – Dr Watson wybiega ze swojego gabinetu, bierze moje dłonie w swoje i zaczyna mnie sprawdzać. – Zraniłaś się? – Podnosi moją rękę. – Czy ktoś inny cię skrzywdził? – Jego głos jest na krawędzi. – Nie. – Zapewniam go. – Nie. Kiedy dotknęłam… kiedy dotknęłam. – Jąkam się, starając się wydobyć słowa. – Kiedy dotknęłam Damiena zobaczyłam ją. Na moich palcach była krew. – Dr Watson wypuszcza sfrustrowany jęk na wzmiankę o Damienie i wiem, że nie powinnam była o nim wspominać. – Zapomnij o Damienie na tę chwilę – mówi i prowadzi mnie do swojego gabinetu. Moje stopy szurają o podłogę i unoszę głowę gdy siadam. Metronom jest już ulokowany z przodu jego biurka. – Nie – mówię, wstając z siedzenia. Tylko nie ta rzecz znowu. Nie teraz. Nie dzisiaj. Nie po tym jak dopiero co doszłam do wniosku, że tracę zmysły. – Usiądź Adelaide. – Jego ton jest miękki, jego głos stanowczy. – Od jakiegoś już czasu masz odstawione barbiturany. Wiem, że pamiętasz co się stało. Jedynie to blokujesz. Zaciskam zęby. – Nie chcę. Dr Watson siada na krawędzi swojego biurka tuż obok tego głupiego przyrządu. Posyłam mu gniewne spojrzenie i odwracam głowę głośno odchrząkując. – Addy, musisz to zrobić. Odmawiam spojrzenia mu w oczy i zmieniam niepewnie pozycję na plastikowym krześle, wpychając dłonie pod nogi. Myślę by powiedzieć „ nie, nie muszę” ale dr Watson kontynuuje.
191
– Chyba, że preferujesz bym użył metod terapii dr Morrow’a. Opada mi szczęka a moja głowa strzela do niego. – Nie zrobiłbyś tego. Wzrusza od niechcenia ramionami i rozdziawiam usta na sposób w jaki unoszą się jego barki. – Nie chcę tego – mówi. – Ale jeśli nie będziesz współpracowała z moimi metodami leczenia to nie widzę innego wyjścia dla ciebie, moja droga. – Nie mogę w to uwierzyć!
–
Wyrzucam ręce w powietrze, sfrustrowała
i zła. – Myślałam, że jesteś po mojej stronie! – Ja jestem po twojej stronie. – Zeskakuje z biurka i kuca przede mną, splatając swoje palce z moimi. Część mnie chce wyrwać palce z jego uścisku, wymierzyć mu policzek i powiedzieć mu by to zrobił w takim razie. Powiedzieć mu by przyniósł pasy i watę, i skończył już z tymi pieprzonymi torturami. Ale jest dużo, dużo większa część mnie, której podoba się sposób w jaki odbieram jego dotyk. Podoba mi się w jaki sposób jego kciuki pocierają moją skórę. – Wiesz, że jestem przeciwko tym średniowiecznym metodom leczenia. Mam wrażenie, że nie działają tak efektywnie jak moje, więc dlatego tak bardzo, bardzo potrzebuję żebyś współpracowała. – Zabiera jedną ze swoich rąk od mojej, wpatruje się głęboko w moje oczy i pociera wierzchem swojej dłoni mój policzek. – Proszę Addy. – Nigdy nie rozumiem czemu on ma taki wpływ na mnie. Czemu myślę o nim w intymny sposób. Czemu lubię słuchać jego głębokiego głosu. Czuć jego ciało na moim. I mieć dzikie, erotyczne fantazje o nim. Przypomina mi Damiena w ten sposób. – No dobrze – mówię pokonana. – Ale nie jestem pewna czy coś uzyskasz w ten sposób. Uśmiecha się, wyprostowuje i kładzie palec tuż obok igły metronomu. – Śmiem się nie zgodzić Addy. Myślę, że wiele się z tego dowiem. Musisz jedynie myśleć w tył, otworzyć swój umysł i wpuścić mnie do środka.
192
To przerażające w moim umyśle, a ja powiedziałam sobie dawno temu, że ja czy ktokolwiek inny na dobrą sprawę, chciałby tam wejść. Wrócić tam. Nie ma nic poza bólem w mojej przeszłości, bólem, którego nie chcę na nowo przeżywać. Moje usta formują
o. Chcę coś powiedzieć ale zapominam czym to coś jest.
To i tak już nie ma żadnego znaczenia bo w chwili kiedy otwieram usta, palec dr Watsona napiera na metalową igłę metronomu i igła zaczyna się kołysać. Zaczyna tikać. Tik… Tik… Tik… Moje oczy natychmiast skupiają się na metalu. Jest mosiężny i matowy, i sposób w jaki się porusza, zawsze tak wolny, wprawia mnie w trans. Jestem wyciszona. Zrelaksowana. Mogłabym zasnąć. Moje powieki zaczynają trzepotać. Co kilka sekund potrząsam głową i otwieram oczy starając się przezwyciężyć efekt jaki ten przyrząd na mnie ma. – Rozluźnij się Adelaide. – Głos dr Watsona jest łagodny – kojący – jak kołysanka. – Otwórz swój umysł dla mnie.
Otwórz swój umysł dla mnie. Słyszę to w swojej głowie raz za razem. Ale wkrótce tykanie staje się głośniejsze. Ruch igły jest zbyt uspakajający. Myślę, że dr Watson mówi coś więcej ale nie mam pewności przez tik… tik… tikanie. Wkrótce cała zawartość gabinetu się rozmywa. Moje powieki są ciężkie. Wydaje mi sie, że słyszę. – Przestań z tym walczyć. – Pauza. – Po prostu odpuść. To jak stanie w jaskini z klifem. Jesteś na krawędzi tego klifu. Patrzysz w dół. Widzisz niebiesko–zielone wody w basenie u dołu, tego długości dwudziestu stóp spadku, bijące o mokre skały. W swojej głowie wiesz, że jak wskoczysz to woda złapie cię, połknie cię i jak tylko przebijesz powierzchnię, to będziesz w stanie oddychać. Ale jest tam coś jeszcze… jakiś maleńki, dokuczliwy głos w głębi twojego umysłu, który
193
cię powstrzymuje. Mówi ci żebyś tego nie robił. By nie żyć chwilą. Byś żył w strachu. Był tchórzem. Nie skakać. Zostać gdzie jesteś. Nigdy nie iść do przodu. Rozmyślam o tym w chwili gdy moje powieki w końcu się zamykają i odchylam głowę w tył pozwalając lulającemu metronomowi wciągnąć mnie w krainę nastroju i snu. Myślę o tej sytuacji bo przypomina mi życie. Tak wielu ludzi żyje w strachu. Nie chcą ruszyć ze swoim życiu w przeciwnym kierunku bo pozwalają trawić się lękowi. Zżerać się. Pozostawić swoje kości czyste. Talk wielu ludzi żyje zadając sobie pytanie co jeśli? Co jeśli? Co jeśli? Co by było gdybym stała na krawędzi klifu? Co jeśli zepchnęłabym na bok ten dokuczliwy głos w mojej głowie, wykopała ostrożność ku wietrzysku i rzuciła się z klifu, spadając swobodnie, tylko po to by zostać złapaną w radosną kałużę orzeźwiającej wody? Czy czułabym się lepiej odpuszczając? Tak. Wiem to ponieważ jedyny powód, dla którego się powstrzymuję jest taki, że jestem przerażona bólem jaki przywołają moje wspomnienia. Ale życie to ból. Życie to chaos. Nigdy nie jest proste. Jest ciągłą walką. Teraz wiem, że jedyny sposób na to, by pozbyć się bólu z przeszłości jest się z nim skonfrontować, z pełną determinacją. I to jest moja ostatnia myśl nim pozwalam ciemności mojego umysłu całkowicie mnie skonsumować.
194
Rozdział 28
~ PRZED ~ Moje nowe życie zaczyna się jutro. Jestem uszczęśliwiona. Czuję podekscytowanie. Czuję głęboki, mocny pęd adrenaliny. Leżę w swoim łóżku wiercąc się, ale nie ze zdenerwowania, nie z podniecenia, bo nigdy nie przypuszczałam, że ten dzień nadejdzie. Chrapanie taty dudni w moich uszach. Jutro nie będzie już więcej tego. Cichutko się śmieję jedynie na samą myśl o tym. Nigdy więcej wymykania się. Nigdy więcej maltretowania. Moje życie będzie się składało jedynie z całkowitej i absolutnej miłości i szczęścia. Damien leży obok mnie, jego cichy oddech wypełnia moje uszy, jego ręka udrapowana troskliwie na moim nagim brzuchu. Śpi. Lubię mu się przyglądać kiedy śpi. Jest nawet piękniejszy gdy jego twarz jest całkowicie rozluźniona, jego włosy są dzikie od jego pokręconych oparów sennych, a jego mięśnie wolne od napięcia. Przez większość czasu Damien mnie martwi. Lubi dowodzić. Lubi snuć plany. Postępować zgodnie z harmonogramem. I czasami myślę, że to zbyt wiele jak dla jednej osoby. Pytam go cały czas czy potrzebuje mojej pomocy ale on zawsze odpowiada „Daj mnie się tym zająć kochanie”. Zdecydowałam, że dla dobra naszej przyszłości, będę moje
195
sprzeczki z nim wybierała ostrożnie. Damien rusza się i jego powieki trzepoczą. Obniżam się na łóżku zrównując moją twarz z jego. Jego oczy otwierają się w szparki po czym jęczy i skręca kosmyk włosów między swoimi palcami. – Która godzina? – Druga trzydzieści. – Druga trzydzieści? Jasna cholera! – Zrywa się z łóżka zrzucając kołdrę z siebie i ze mnie. – Ej! – Jęczę i chwytam kołdrę, podciągając ją pod samą brodę. Jestem naga a w moim pokoju jest zimno. Damien wybałusza oczy i posyła mi ponaglające spojrzenie. – Co robisz? – Sięga przeze mnie i zbiera swoje ubrania i zaczyna je wkładać. – Musimy się pośpieszyć. Wtulam się w mój koc. – Czemu? Mówiłeś, że mamy czas do piątej. – Nasz autobus odchodzi o w pół do siódmej. Zdecydowaliśmy z Damien, że to w mieście Seattle rozpoczniemy nasze nowe życie. Zna tam pewnego faceta, z którym mieszkał w internacie, którego ojciec jest właścicielem jakieś potężnej korporacji. Jego kumpel powiedział, że załatwi mu robotę i to jest super. Cieszę się, że mu się udało. Ale ja, nie jestem do końca pewna co zamierzam robić. – A co ze mną? – zapytałam go gdy zdecydowaliśmy się na Seattle. – A co z tobą? Moja niemądra, śliczna dziewczyno? – Zachichotał i westchnął w moje włosy. – Co ja będę robiła? – Cokolwiek zechcesz.
196
– Co? – Słyszałaś mnie. Możesz robić cokolwiek zechcesz.
Cokolwiek zechcę? Nigdy nie było mi wolno robić co chciałam. Zawsze byłam więźniem i idea wolności wydawała się obca, tak prawdziwe jak to możliwe. Damien wcina się w moją retrospekcję swoimi spanikowanymi słowami. – Dalej Addy, wstawaj. Musimy jeszcze spakować twoje rzeczy. – Damien spokojnie. Zrobiłam to jak spałeś. – Wskazuję na kilka toreb z ubraniami i walizkę pod oknem. Poklepuję puste miejsce na materacu obok mnie. – Wracaj do łóżka, proszę. Zmarzłam. Chodź mnie rozgrzać. Obdarza mnie seksownym uśmiechem i wślizguje do łóżka obok mnie. Szczypie mój obojczyk swoimi zębami i szepcze. – Kocham cię. Jesteś gotowa na naszą wieczność? Uśmiecham się w ciemność i wzdycham gdy jego ciepłe palce suną po moim brzuchu przegrzewając moje całe ciało. – Tak. Nie mogę się doczekać. – Wydaje się jakbym nie myślała o niczym innym przez kilka ostatnich miesięcy. Ja i on. Tak bardzo w sobie zakochani. W nowym miejscu. Rozpoczynający nasze życia. Damien umieszcza swoją brodę w zakrzywieniu mojej szyi i składa pocałunek tuż pod moim uchem. – Ja też cię kocham. Bardzo. – Szepczę. Czuję jak jego klatka piersiowa unosi się i opada przy moich plecach i myślę sobie, że nigdy nie czułam się bardziej jak w domu niż w jego ramionach. Nigdy tak naprawdę nie czułam jakbym gdzieś przynależała. Ale w jego ramionach już tak nie czuję. Znalazłam się gdzieś gdzie jest moje miejsce. Znalazłam kogoś, kogo kocham całkowicie i bezwarunkowo. Kogoś kto kocha mnie w taki sam sposób. Ale odpieram przyciąganie snu bo choć to malownicza chwila, ten widok ze mną i Damienem, naszymi splątanymi kończynami, ciałami dotykającymi w miłosnym
197
objęciu wydaje się tak idealna, tak piękna, i tak właściwa ale napad mdłości smaga przez moje wnętrzności mówiąc, że coś odnośnie tego wszystkiego daje wrażenie niewłaściwego. Coś jest nie tak. Potrząsam Damienem. – Damien wstawaj. Unosi głowę, wpatrując się intensywnie w moje oczy. – O co chodzi? Nadstawiam uszu by usłyszeć chrapanie taty. Nic nie słychać. Martwa cisza. Panika przesącza mój krwioobieg i potykam się wyskakując z łóżka. – Wstawaj! – Wykrzykuję na wpół wrzeszcząc, na wpół szepcząc. – Addy? – Po prostu wstawaj! Moje serce pędzi gdy rzucam się do komody i wyciągam pierwszą sukienkę jaką udaje mi się znaleźć. Decyduję się na zieloną i wkładam ją przez głowę, nie zawracając sobie głowy założeniem majtek czy stanika. Pędzę obok łóżka i Damien splata swoje palce z moimi i pociąga mnie z powrotem na materac. – Uspokój się. – Wije palcami przez moje włosy i ociera swoimi wargami o moje. – Wszystko jest okej. – Ale nie jest okej. Wiem to. Czuję to. – Musimy iść. – Posyłam mu najbardziej naglące, błagalne spojrzenie na jakie mnie stać. – Musimy iść, i to już. Kroki dudnią wzdłuż korytarza. Moje oczy odwracają się do drzwi. – Och nie! – Sapię. Zapomniałam je zamknąć. Groza w moich oczach gdy spoglądam z powrotem na Damiena. – Wstawaj! Uciekaj przez okno! – Ale jest za późno.
198
Tata wpada przez moje drzwi zauważając Damien w moim łóżku i jego oczy robią się wielkie, skręcone taką ilością furii jakiej nie widziałam nigdy wcześniej. Z trzema długimi krokami znajduje się przy krawędzi mojego łóżka, chwytając mnie za gardło i chrypiąc. – Ty mała dziwko. Brakuje mi powietrza. Białe kropki przed moimi oczami. Czuję zawroty głowy. Wtedy jednym zwinnym ruchem tato ciska mną przez mój mały pokoik i moje plecy uderzają o moje żółte, tynkowe ściany z głuchym łomotem. – Wypieprzaj z łóżka ty mały skurwielu! Za mną rozgrywa się bójka. Mnóstwo
szurania
– Słyszę jak tata wrzeszczy. stóp.
Krzyków.
Szeleszczących
rzeczy. – Zniszczyłeś ją! – Głowa ojczulka strzela w moją stronę. – Jesteś niczym innym jak niemoralną dziwką. Dokładnie jak twoja matka. – Nie nazywaj jej tak! – Damien. – Nigdy jej tak nie nazywaj! Ty bezwartościowy moczymordo! – Czuję na sobie wzrok Damiena i zmagam się aby pozbierać się z podłogi. – Addy nie słuchaj go! – Trzymaj się z dala od jej głowy ty mały skurwielu! – Tata. Więcej hałasu. Szamotania. Staram się krzyczeć. – Nie, Tato! Nie! – Ale słowa wychodzą cicho, ledwo ponad szeptem. Z chwiejnymi kolanami, podnoszę się wspierając o ścianę. Przełykam ślinę ale moje gardło boli i mam wrażenie jakbym miała stałego guza w samym środku mojego przełyku. Nie mogę tego przełknąć. Nadzieja przepływa przez me ciało. Gdybyśmy dali radę do okna. Tylko kilka kroków i możemy się wydostać. Odgłosy kroków niosących się po korytarzu dudnią mi w uszach. Tata zniknął. Damien jest przy moim boku. – Szybko Addy! – Damien. – Chrypię, próbując mówić. – Nie teraz. – Mówi śpiesznie. – Chodź. – Prowadzi mnie do okna i szarpie je otwierając z siłą. Z dołu dochodzi głośny, klekoczący dźwięk. Damien zaczyna wyrzucać
199
nasze bagaże za okno. Jeden po drugim słyszę jak chrzęszczą uderzając o śniegiem pokrytą ziemię. Zawrotny zimny wiatr wpada przez otwarte okno. Dygoczę i przeszywa mnie dreszcz gdy lodowata, zimowa aura, uderza mnie w klatkę piersiową. Damien wyciąga swoją rękę. – Hej, pomogę ci wyjść. – Umieszcza rękę na mojej talii, przygotowując się do opuszczenia mnie na ziemię. – A co z tobą? – szepczę. – Nigdzie nie idę bez ciebie. – Nie martw się o mnie. – Nie. – Usuwam jego rękę z mojego pasa i wypycham go w stronę okna. – Ty idź. – Walczy ze mną ale ja ponaglam go w przód. – Obiecuję. Będę tuż za tobą. – Ale nie ma czasu na nic z tego. Tato wrócił. Ma strzelbę. – Pogrzebię cię. Tak jak pogrzebałem tę dziwkę będącą twoją matką. Pali mnie szok. Nie mogę pojąć co on do mnie mówi. – Co? – Łzy żądlą moje oczy. – Co? – Czy on mówi, że zabił moją mamusię? Odbezpiecza broń. Mierzy. BANG! Tata wystrzeliwuje pocisk prosto w moją pierś. Nie mogę zareagować, stoję tam po prostu czekając by przywitać śmierć. Przynajmniej wraz ze śmiercią, odchodzi cały ból. Następna sekwencja zdarzeń przebiega w zwolnionym tempie. Zamykam oczy. Czuję dłonie na moich ramionach. Czuję jak moje ciało zostaje odepchnięte na bok. Upadam na podłogę i słyszę napięte chrząknięcie. Moja głowa strzela w bok w samą porę by zobaczyć jak Damien przyjmuję kulę w samą klatkę piersiową.
200
– Nie! – Wrzeszczę. – Nie! Damiena niebieskie, niebieskie oczy są zamglone. Jego buzia jest bielsza niż prześcieradła na moim łóżku. Próbuje coś powiedzieć, ale śrut ze strzelby wyrzucił wszystko z jego przodu, przenikając przez jego skórę, raniąc jego narządy wewnętrzne, a krew wytryskuje z jego ust. Upada na kolana, więcej krwi rozprzestrzenia się po jego piersi jak mleko z zrzuconego z blatu kartonu. Dotyka jamę swojej klatki piersiowej, upiorny uśmiech drga na jego ustach. Całe powietrze uchodzi z moich płuc. Nie mogę oddychać. Nie mogę oddychać. Nie mogę oddychać. Chcę umrzeć. Przesuwam się przed siebie, moje ramiona rozpostarte, ból i groza w moich fiołkowych oczach, tępy ból w moim sercu. – Nie! Damien! Odwraca swoją głowę powoli. Kiwa nią do mnie. Błyska uśmiechem, który tak bardzo kocham. Poruszając ustami bezgłośnie wypowiada. – Kocham cię. Potem osuwa się… Upada jak żelazna kotwica na dno oceanu. Nie żyje.
201
Rozdział 29
~ PRZED ~ Nie ma… Nie ma… Nie ma takich słów, które mogłyby opisać ten ogrom bólu jaki czuję. Rzucam się do Damiena, ślizgam się i broczę w jego krwi i zgarniam go w swoje ramiona. Trzymam go. Kołyszę go. Szlocham za nim. – Obudź się. Obudź się. Obudź się. Proszę. – To nie dzieje się naprawdę. Wiem, że nie może. Policzkuję jego piękną, spokojną buzię. Raz. Dwa. Trzy razy. Ciągle nic. Opieram swoją dłoń płasko na jego policzku. Ciepło słabnie z jego skóry na równi z kolorem. Jest zimny. Lepki. Jakby dopiero co został umieszczony w lodówce żeby się nie zepsuł. – Dlaczego? – Krzyczę na niego. – Dlaczego to zrobiłeś? – Łzy ciekną z moich oczu. – Dlaczego? – Czekam na odpowiedź, która wiem, że nie nadejdzie.
202
Moje palce przemieszczają się wokół rany postrzałowej na jego klatce piersiowej. Zaraz przy jego sercu. Czekam, myśląc, że może nadal będzie biło. To jest wyparcie i wiem o tym ale nie umiem pogodzić się z tym co się właśnie stało. Nie sądzę bym kiedykolwiek umiała. Realność sytuacji przewierca się przez moją czaszkę i wsiąka w mój mózg. Ciągle nic. On naprawdę nie żyje. Garbię się nad jego ciałem, trzymając go tak mocno jak potrafię by powstrzymywać moje ręce przed drżeniem. Płaczę w jego brzuch i na górze tego gorzkiego zapachu krwi wychwycam woń jego piżmowej wody kolońskiej, utrzymujący się na koszuli. Potem tracę rozum w kółko od nowa. Unoszę oczy, okrążone czerwienią, łzy ciekną kaskadami po moich bladych policzkach i przelotnie patrzę na miejsce gdzie stał mój tata. Zniknął i zabrał ze sobą swoją strzelbę. Część mnie jest z tego zadowolona a część nie. Cieszę się bo nigdy nie miałam złego charakteru ale po tym jak tata wspomniał co mógł zrobić mamusi, a potem zabił Damiena, nigdy w całym moim życiu nie pragnęłam go zabić tak bardzo. Inna część mnie chciałaby żeby wciąż tutaj był, tak bym mogła wyrwać mu strzelbę z rąk, zastrzelić siebie i dołączyć do Damiena gdziekolwiek się znajduje, ponieważ umrzeć dla mężczyzny, którego kocham brzmi o wiele lepiej od bolesnej rzeczywistości zwanej piekłem, w której teraz żyję. Tracę zmysły. Tracę zmysły. Tracę zmysły. Czas mija. Nie jestem pewna jak dużo. Może godziny. Może minuty. Zaczynam mieć halucynacje.
203
Tak, moja podświadomość syczy. Dlaczego? Ponieważ Damien tam jest żywy. Nie umarły. Leży w moich ramionach, uśmiecha się do mnie, błysk w jego chłodnych odcieniach błękitu. Potem bawi się moimi włosami, skręcając kosmyk włosów koloru nocy wokół koniuszka palca. Mrugam powiekami i piękna fantazja odchodzi. Nie przestaję powtarzać sobie, że ona wróci. Nie przestaję powtarzać sobie, że jeśli tylko to przeczekam to znowu go zobaczę. Mój umysł płata mi figle, a ja powtarzam sobie, że to nic takiego. Że to nic takiego, że udaję, że Damien żyje, leży obok mnie. To nic takiego, że udaję, że on śpi i że jego klatka piersiowa unosi się i opada. Wszystko jest lepsze od stawienia czoła rzeczywistości. Stawienia czoła prawdzie. Że on… że on… że on… Nie. Potrząsam głową i zakopuję ją w miejscu gdzie szyja Damiena łączy się barkiem. Nawet tak nie myśl. Nie mogę. Jeśli to zrobię, będę rozpadała się w kółko od nowa. Ktoś dzwoni na policję i do rodziców Damiena. Nie jestem pewna kto po nich zadzwonił ani mnie to nie obchodzi. Damiena matka, Marlena, wpada w histerię. Szarpie mnie z podłogi za ramiona i mną potrząsa. Wyłączam dźwięk jej głosu. Jestem otępiała, wpatruję się w krew na podłodze. I ciało Damiena. Marlena wymierza mi policzek i mówi, że to wszystko moja wina i to wybija mnie z transu, w którym byłam. Ból parzy w moim policzku i czuję jak krew i ciepło unosi się ku powierzchni. Jest tam pewnie ślad po uderzeniu. Mam to gdzieś. Nie mogę zmusić się do żadnej reakcji. Ojciec Damiena, Luke, odciąga ją ode mnie i ona szlocha w jego pierś. Dopiero kiedy przyjeżdżają ratownicy medyczni i ładują ciało Damiena do czarnego worka przypominającego mi worek jaki zakłada się na kosz na śmieci tylko, że ten jest grubszy, ruszam się z miejsca. Rzucam się całym ciałem na jednego
204
z ratowników i powalam go na ziemię. – Nie możesz go zabrać! – krzyczę, łzy zbierają się w moich oczach, dźgający ból w mojej piersi. – Nie możecie go zabrać! My należymy do siebie! – Rzucam się na worek i krzyczę histerycznie. Moja klatka piersiowa wibruje od szlochów. Małe strumyki łez spływają po worku. – Nie! Nie! Nie! – Więcej łez. Więcej bólu. Więcej wrzasków.– Uciekaliśmy! – Nienawiść pali moje oczy i piorunuję wzrokiem Marlenę. – Uciekaliśmy od ciebie! – Marlena odwraca głowę z powrotem w pierś Luka i łka jeszcze bardziej niż chwilę wcześniej. Myślę, że wini siebie za to co się stało bardziej niż mnie ale jest takim typem osoby, która nigdy się do tego nie przyzna. Trzeba było dwóch ratowników, dwóch policjantów i jedną dawkę środków uspakajających by oderwać mnie od ciała Damiena. Oficer policji zostaje przy mnie gdy ładują ciało Damiena na tył ambulansu i jestem spokojna tylko przez narkotyk w moim organizmie. Przede wszystkim czuję się pusta w środku i przekonałam siebie, że moje serce również leży krwawiące na podłodze w mojej sypialni, przemoczone krwią Damiena. Godzinę później, wspomniani policjanci sadzają mnie z tyłu ich wozu. – Jak się czujesz skarbie? – Ten starszy z miłymi brązowymi oczami i siwiejącymi brązowymi włosami zwraca się do mnie. Nie odpowiadam mu. Wpatruję się w mój dom przez lusterko nad deską rozdzielczą, odtwarzając wszystko co właśnie się wydarzyło w mojej głowie. Twarz Damiena wiruje przed moimi oczami. Wyraz jego rozszerzonych, oszołomionych szafirowych oczu osadza się samoczynnie w moim mózgu. To było w chwili gdy zdał sobie sprawę, że został postrzelony. Jego twarz znika, teraz wszystko co widzę to jego wargi. Jego pełne, wydęte wargi i jego ostatnie słowa, które miał na koniuszku swojego języka. – Kocham cię. Te słowa są nikogo innego. Należą do mnie. Na zawsze.
205
Na wieki. Bez względu na to gdzie on się znajduje. Nic nie mogę poradzić ale mam tę chorą myśl w tej chwili o tym, jak strasznie chcę wrócić do mojego domu, w którym się wychowałam, oblać go benzyną, zapalić zapałkę, rzucić ją na ganek i patrzeć z sadystycznym uśmiechem jak dom pali się do cna. Znów pojawia się ból. Środek uspokajający nie może zabrać tego rodzaju bólu. Nie ma znaczenia jak dużo prochów mi dają, ja to wiem. Żadna ilość farmaceutyków nigdy nie będzie w stanie zabrać bólu, który towarzyszy złamanemu sercu.
~~~
W drodze na komisariat, coś podają przez radio. – Ujęto podejrzanego. Narzędzie zbrodni miał przy sobie. Tata. Mam nadzieję, że albo go usmażą albo zamkną na resztę jego życia. Mam nadzieję, że sprawią iż zrozumie znaczenie słowa ból. Za mamusię. I za Damiena. Policjant sadza mnie w małym, kwadratowym pokoju i próbuje przesłuchać. Mówię im co mogę na temat tragedii, która dopiero co miała miejsce, ale nie wiem czy zbyt wiele pomogę. Nie mogę powstrzymać głosu przed drżeniem. Nie mogę powstrzymać łez. Nie mogę się powstrzymać od przyciągnięcia kolan do mojej piersi, kołysania się
206
w przód i w tył, chwytania się za włosy i wrzeszczeniem ile mam sił w płucach. Oficer przesłuchujący mnie patrzy na mnie jakbym była szalona. Kto wie? Może jestem. Policjant przesłuchujący mnie wychodzi na jakiś czas. Kiedy wraca chwyta mnie pod rękę i pomaga podnieść się z krzesła. – Dokąd idziemy? – Mój głos trzęsie się. – Zabieramy cię stąd. – Zabieracie stąd? – Powtarzam w stanie melancholii. – Tak. – Nie patrzę funkcjonariuszowi w oczy ale ma miłe brzmienie głosu. – Wysyłamy cie gdzieś, gdzie będą w stanie ci pomóc dojść do siebie. Śmieję się. – Dojść do siebie? – Skręcamy za róg i biel od ścian dusznego korytarza rozmazuje się w moich oczach. – Dojść do siebie? – Śmieję się mocniej. Takim rodzajem śmiechu jakim śmieją się ludzie, którzy naprawdę postradali swoje zmysły. Policjant ma zatroskany wyraz twarzy i odwraca wzrok ode mnie gdy tak idziemy. Ci ludzie są debilami. Wiem, że tylko starają się mi pomóc ale i tak są debilami. Bo tylko ja zdaję się widzieć sprawy jasno. Ja już nigdy nie dojdę do siebie.
207
Rozdział 30
~ TERAZ ~ Wszystkie bolesne wspomnienia napływają z powrotem. Moje oczy otwierają się raptownie. Gapię się na dr Watsona. Moje wargi opadają w grymas niezadowolenia. Wszystko to uderza we mnie naraz. Damien, tata, mamusia i on, dr Watson. Cały czas wiedział o mojej przeszłości. Musiał wiedzieć. No oczywiście. Łajdak ma moją kartotekę. Dlaczego to zrobił? Jak mógł to zrobić? Czemu chciał bym pamiętała coś tak druzgocącego i przerażającego? Kto nazywa te sadystyczne tortury metodą leczenia? Wstaję powoli, dygoczą mi kolana, moje serce stoi w płomieniach, a moje pięści zaciskają się po bokach. – Adelaide? – Oczy dr Watsona są na mnie. Wygląda na zdezorientowanego. – Możesz mi powiedzieć co pamiętasz? – Nie! – syczę, podchodząc bliżej.
208
Dr Watson wstaje i góruje nade mną. Ale ja się go nie boję. Myślę, że furia gotująca się w moim krwioobiegu czyni ze mnie nieustraszoną. – Jak mogłeś? – Kipię ze złości. – Jak mogłeś mi to zrobić? To jest chore! – krzyczę, łzy zbierają się w moich oczach. – To jest nikczemne i chore! Dr Watson unosi swoje dłonie. – Uspokój się Addy. – Próbuje mnie przekonać. Uspokoić mnie. Ale tym razem to nie zadziała. Nie teraz. Ani nigdy więcej. – Nienawidzę cię! Nienawidzę cię! – Zaskoczona jestem jak wysoki i piskliwy jest mój głos. – Jesteś złym, złym człowiekiem! – Adelaide! – Dr Watson krzyczy. – Nie rozumiesz! – Nie rozumiem czego? – Sonduję go używając wrednego tonu. – Powiedz mi doktorze Watsonie. Czego to ja nie rozumiem? – Nigdy nie widziałam dr Watsona tak zagubionego i zdezorientowanego. Może powinnam była częściej tracić panowanie nad sobą jeśli chcę wyciągnąć od niego jakieś odpowiedzi. – To skomplikowane. Jego ogólnikowość jest tym co sprawia, że tracę ostatni gwóźdź, który trzymał mój mózg w kupie. Z drżącymi palcami, zaciśniętymi w górze pięściami, napiętymi oddechami, zaciśniętą szczęką, krzyczę. Potrząsam moją głową. Wpadam w szał. Fiksuję. Jestem jak dzikus, rzucam się na dr Watsona i przewracam go na biurko. On gapi się na mnie z szeroko otwartymi oczami, rękami w powietrzu, stara się mnie unieruchomić gdy sięgam po jego szyję. Nieodparta chęć by zmiażdżyć jego tchawicę jest wszystkim o czym mogę myśleć. Dr Watson stęka gdy ja wyję jak upiór, zatapiając szpony w jego twarzy gdy chwyta moje nadgarstki. – Jak mogłeś? Jak mogłeś to zrobić dr Watson? – Łzy zalewają mi oczy, oślepiając mnie i muszę
kilka
razy
zamrugać
by
moja
zdolność
widzenia
powróciła. – Myślałam, że chciałeś mi pomóc!
209
– Chcę, Addy. – Broni się a w jego oczach jest rozpacz. – To jest wszystko czego chcę. – I myślę, że słyszę jak dodaje. – Ty jesteś wszystkim czego chcę. Nadal jestem irracjonalna i wściekła, i teraz Dr Watson nie tylko złamał moje serce, mój umysł i moją duszę ale złamał również moje zaufanie. Teraz, nie znajduję się jedynie w agonalnym bólu ale poczucie bycia zdradzoną wzrasta we mnie i zaczyna chrzanić się z moimi emocjami. Zaczyna zyskiwać przewagę w naszej walce gdy dr Morrow i Marjorie wpadają przez drzwi. – Kurwa mać, Elijah! – Dr Morrow kręci głową, zawija rękę wokół mojej talii i szarpie. – Już dobrze! Już dobrze! – Dr Morrow zerka przez ramię na Marjorie. – Leć po środek uspokajający. Teraz robimy to po mojemu. – Marjorie przytakuje i znika za drzwiami w mgnieniu oka. Po chwili wraca i nie traci ani sekundy. Dźga mnie w udo igłą, mocno. Staram się walczyć z skutkiem leku jak to robiłam wielokrotnie. Dr Watson i dr Morrow kłócą się ale ich słowa są niewyraźne i nie mogę zrozumieć co mówią. Jasne światła gabinetu zaczynają słabnąć. Moje wymachujące kończyny nie są już wymachujące lecz teraz są gdzieś pomiędzy zwisaniem, a machaniem jak ryba wyciągnięta w wody na drewniany pomost. Zaczynam przegrywać walkę z lekami. Obezwładniają mnie. Zmętniając wszystko. Pokój wiruje. Twarze blakną i stają się nieostre. Słodki, słodki środek uspokajający przesącza się w mój krwioobieg. Jest głos w mojej głowie krzyczący zwalcz to, zwalcz to, zwalcz to! Nie pozwól się im otruć! Nie pozwól żebyś zapomniała! Ale to nie mój głos słyszę krzyczący w mojej głowie. To Damiena. Wyciąga do mnie rękę. Skąd nie wiem. I tuż przed tym jak zamykam oczy, wydaje mi się, że go widzę.
210
Potem wszystko zasnuwa się czernią.
~~~
Kiedy otwieram oczy, piskliwy dźwięk łaskocze moje bębenki uszne. Przygaszone, migoczące światła wiszą nad moją głową i szybką mijają. Ściany otaczające mnie są zrobione z betonu. A wilgotny, stęchły zapach przenika powietrze. Czuję jakby unosiła się na powierzchni. Potem uświadamiam sobie, że się poruszam. Jestem pchana wzdłuż korytarza na łóżku szpitalnym. Staram się usiąść ale nie mogę. I kiedy spoglądam na swoje ciało, zauważam trzy szerokie, brązowe pasy zamocowane wokół mojej klatki piersiowej.
O nie. Panika penetruje ściany mojego żołądka i widziałam kogoś przywiązanego do łóżka tak samo. Cynthię. Tuż przed tym jak została zabrana do… O nie! Oni zabierają mnie do piwnicy! Albo możliwe, że już tam jestem. Chichot niesie się wąskim korytarzem i gdy patrzę w lewo, zauważam cele z metalowymi kratami. Ręce Suzette zwisają za okratowanie i bez ustanku stuka swoją głową o metalowe pręty. O swoją klatkę. Jej śmiech, cichy i upiorny zabarwiony nutką śpiewu. Gdy jestem przetaczana obok niej, unosi zakrzywiony palec i wskazuje na mnie. Strach zamyka się na moim kręgosłupie i nie chce puścić. Przełykam ślinę z trudem, moje gardło jest obolałe i suche od wszystkich moich wcześniejszych wrzasków. Jestem pchana bardziej w głąb korytarza i wiele więcej celi się wyłania. Większość jest pusta ale w tej ostatniej Cynthia leży na swojej pryczy, w pozycji nieboszczki, jej oczy skupione na suficie. – Cynthia – szepczę i staram się przykuć jej uwagę.
211
To nie działa. Cynthia odeszła. Kolejna stracona ofiara zakładu psychiatrycznego i ich pochrzanionych metod leczenia. Łóżko zwalnia gdy zbliża się do wahadłowych, podwójnych drzwi. Ktokolwiek mnie pcha, manewruje obracając łóżko i przechodzi przez podwójne drzwi, odwrócony do nich plecami. Pchają mnie do rogu pomieszczenia zaraz obok maszyny z całą masą różnych przycisków, gałek i mierników. Widzę przypominający opaskę na głowę aparat i muszę odwrócić głowę. Wymiociny wolno posuwają się w górę mojego gardła i moje płuca
się
obkurczają.
Terapia
elektrowstrząsami.
Chcą
mnie
poddać
terapii
elektrowstrząsami! Muszę się stąd wydostać. Skręcając się, wiercę się pod pasami starając się je poluzować. Gruba skóra wrzyna się w moje ciało i zaczyna palić linie na mojej skórze. Ale nie mogę się poddać. Nie chcę się poddać. Wciąż się skręcając, wypycham w górę biodra, próbuję się wykręcić. Próbuję poruszać stopami. To nie działa. Patrzę w dół, moje oczy omiatają długość mojego ciała i dostrzegają więzy ciasno okręcone wokół moich pięt. Więzy są przymocowane łańcuchem do noszy na kółkach. Szlochy opuszczają moje gardło gdy dociera do mnie rzeczywistość. Nie mogę się wydostać. Nie ma żadnej możliwości ucieczki. Kroki dudnią po bladozielonych kafelkach podłogowych i Dr Morrow pochyla się nade mną. – No cóż, witaj Adelaide. – W jego głosie ma zmurszały ton i wiem, że on specjalnie pogrywa sobie ze mną. Sięga w swoje lewo i bierze ogromny zwitek waty ze swojej tacy. – Jestem bardzo podekscytowany tym aby zapoznać cię z tym co ja lubię
212
nazywać terapią. – Płaczę tak bardzo, że z trudem łapię powietrze, a Dr Morrow wpycha mi watę do buzi z siłą. – Nie. – Chcę powiedzieć ale słowo wychodzi przytłumione. Dr Morrow wskazuje na moje usta. – To jest po to żebyś sobie nie odgryzła języka, złotko. Wciąż próbuję błagać go by przestał nawet gdy moja buzia jest pełna i wiem, że nie może mnie zrozumieć. – Prrroszzę. Prooooszę. Ignoruje mnie, chwyta przyrząd przypominający opaskę na głowę i zakłada mi go, dwa guzki po każdej stronie dociśnięte są do moich skroni. Skupiam uwagę na okrągłym, w kształcie kopuły, urządzeniu oświetleniowym nade mną. Moja ślina nawilża watę i małe włoski przyklejają się do ścian moich policzków. Nic mi już nie pozostało. Błaganie było moją ostatnią opcją. Dr Morrow usmaży mój mózg jak jajko na patelni. I nic nie mogę zrobić aby go powstrzymać. – Niech to będzie nauczka dla ciebie – szepcze mi do ucha. – Jak Kuba Bogu tak Bóg Kubie. Tu nie chodzi tylko o leczenie mnie. To jest rewanż. Zemsta. A wszystko dlatego, że naplułam mu w twarz? Marjorie wchodzi do pomieszczenia i zajmuje miejsce przy boku Dr Morrow’a. Kiwa głową do Dr Morrow i on sięga po jeden z potencjometrów. Mój mózg już brzęczy, ustawiając się na volty elektryczności, które go obiegną. Uciskam zębami na watę w przygotowaniu i zaciskam pięści. Potem staram się sobie wmówić, że jestem gotowa na to nawet gdy wiem, że to kłamstwo i myślę, że chyba się zmoczę. – Stop! – Głos Dr Watsona rozlega się wewnątrz małego pomieszczenia przypominającego salę operacyjną i ręka Dr Morrow zastyga na czubku potencjometru.
213
Dr Morrow ignoruje go i myślę, że słyszę jak maszyna buzi się do życia. – Do diabła, Matthew! Powiedziałem przestań! – Staram się unieść głowę ale udaje mi się tylko częściowo. Dr Watson tupie, idąc w stronę stołu jego oczy omiatają mnie z paniką. Jego wzrok ciemnieje gdy patrzy na Dr Morrow. – Puść ją. Masz rozpiąć jej pasy. – Marjorie robi ruch w moją stronę i Dr Morrow blokuje ją przykładając rękę do jej klatki piersiowej. – Nie Marjorie. Twarz Dr Watsona jest poczerwieniała, jego iskrzące się oczy przepełnione złością i nadyma pierś nim uderza swoją pięścią w stół obok maszyny. Mówi ze chrzęstem w swoim głosie, przeciągając każde słowo. – Powiedziałem. Żebyś. Ją. Wypuścił. Marjorie szybko się uwija, usuwając watę z mojej buzi, rozwiązując pasy z moich kostek i odczepiając te w poprzek mojej klatki piersiowej. – Popełniasz wielki błąd Eilijah. – Dr Morrow beszta go. – Jesteś zbyt powiązany z tą sprawą! Musisz się wycofać! – To ja jestem za nią odpowiedzialny! – Dr Watson odszczekuje się. – Ona jest moj—! – Dr Watson poprawia się. – Ona jest moim pacjentem! – Nie powinna! – Dr Morrow krzyczy. – Nie umiesz odseparować swoich uczuć! Jesteś zbyt powiązany! Nie możesz być jej lekarzem! Dr Watson sięga w dół i pomaga mi wstać z łóżka. Jego oczy są życzliwe i czułe, jego twarz zmarszczona z niepokoju. – Możesz stanąć? – Tak myślę. Dr Watson zniża swoje ramię i ja przesuwam moją rękę po nim. Pomaga mi zejść na podłogę i szok spowodowany lodowatą posadzką wywołuje gęsią skórkę. Dr Watson pociera mój biceps, pompując ciepło z powrotem w moją skórę. – Tego właśnie mogłeś
214
się spodziewać. – Dr Morrow kręci głową. – Tego właśnie mogłeś się spodziewać po zadawaniu się z wariatką.
– Dr Watson traci panowanie nad sobą, ma szaleństwo
z oczach i rzuca się na Dr Morrow, chwytając go za kołnierzyk i przypierając go do ściany. – Mówiłem ci już żebyś jej tak nie nazywał. – Panika błyska w oczach Dr Morrow’a gdy Dr Watson się odsuwa, poprawia swój kitel. Dr Watson znajduje się przy moim boku ponownie i prowadzi mnie do podwójnych drzwi na końcu sali. – Postradałeś rozum tak jak ona Elijah, wiesz o tym? – Krzyczy za nami. – Ona nawet nie wie kim ty jesteś! Dr Watson zatrzymuje mnie w pół drogi. Jego całe ciało sztywnieje i kiedy zerkam w jego oczy widzę przebłysk cierpienia. Nie mam pojęcia co tutaj się dzieje. Nie mam pojęcia o czym mówi Dr Morrow. Jeszcze nigdy nie czułam się tak niewtajemniczona, zdezorientowana czy torturowana w całym moim życiu. Dr Watson splata swoje palce z moimi, spogląda przez swoje ramię, iskra psychopatycznego sprzeciwu płonie w jego pięknych oczach. – No to wyjaśnijmy sobie jedną rzecz Matthew. – Mówi ozięble. – Jeśli jeszcze raz choćby palcem tkniesz moją żonę, to cię kurwa zabiję. – Jego żonę? Jego żonę? Ale to jest niemożliwe. Dopiero co tutaj przyjechałam. Czyż nie? Słowa Aurory przemykają przez mój umysł. Jesteś nią. Tą co uciekła. Och… Zgadza się. Ale kiedy wyszłam za mąż? Opada mi szczęka i gapię się na tego pięknego mężczyznę przede mną. Mężczyznę, którego rzekomo poślubiłam. On intensywnie wpatruje się w moje oczy,
215
omiata spojrzeniem całą moją sylwetkę, a potem przyciąga mnie do swojej piersi, chowając moją głowę pod swoją brodą. Całuje moje włosy i jego ciepły oddech przemieszcza się po moim karku. – Nie rozumiem doktorze Watson, jak… Ucisza mnie kojącym dźwiękiem i kolejnym pocałunkiem, tym razem w skroń. – Wiem, że nie, najdroższa. Wiele przeszłaś i obiecuję ci jutro wszystko wyjaśnić. – O…o…kej. – Jąkam się, wciąż będąc w szoku. – Musiałem spróbować sprawić byś sobie przypomniała swój pierwszy raz tutaj, i dlaczego, abyśmy mogli ruszyć dalej i przejść do następnego etapu leczenia. – Następnego etapu? – Żebyś przypomniała sobie jak się poznaliśmy i zakochali w sobie. – I pobrali, pomyślałam sobie. Bierze moją twarz w swoje ręce, odgarnia moje włosy z mojej buzi i głęboko wpatruje się w moje oczy. Widzę miłość skrzącą się w maleńkich drobinkach brązu w jego miodowych tęczówkach. – Wiedziałem, że to będzie tylko kwestia czasu jak do nas wrócisz. Unoszę brew. – Nas? Przykłada wargi do mojego czoła. – Tak. Willow i mnie. – Willow? – Naszej córki. Ból krwawi z mojego serca. Łzy szczypią moje oczy. Ja wciąż nie znam tego człowieka. Niezależnie od tego co utrzymuje wciąż nie widzę w nim nikogo innego jak mojego lekarza. I nawet nie znam własnego dziecka. Mojego ciała i krwi. Zamykam oczy i wilgoć leje się po moich policzkach. Moja twarz
216
stoi w ogniu i chłodne kciuki Dr Watsona natychmiast gaszą pożar gdy pociera moją skórę, ocierając łzy. – Nie płacz – szepcze. – Wiem, że wspomnienia wrócą do ciebie. Ja to po prostu wiem. Nie poddam się póki tak się nie stanie. – Doktorze Watson ja— – Elijah. – Elijah – powtarzam z niepewnością. Dezorientacja rozprzestrzenia się po całym moim ciele i część mnie wciąż myśli, że to wszystko to jakiś wyszukany głupi żart. – Dlaczego Willow? – Lekko się odsuwa i unosi brwi. – Słucham kochanie? – Willow. Dlaczego nazwaliśmy naszą córkę Willow? – Promienny uśmiech pojawia się na jego buzi. – Nie my nazwaliśmy ją Willow. Tylko ty. Próbowałem ci to wyperswadować bo uznałem, że to niemądre nazwać naszą córkę jak drzewo. – Drzewo? – Tak. Zawsze opowiadałaś o tej płaczącej wierzbie na podwórku za twoim domem i jak wiele czasu tam spędzałaś. – Och. – Wypuszczam sapnięcie, wybałuszam oczy i zakrywam usta ręką. – The
Willow tree – Wierzba. Nadzieja wznieca się oczach Elijah i przytakuje głową z podekscytowaniem. Po wyrazie jego twarzy mogę powiedzieć, że myśli iż doświadczyłam jakiegoś wielkiego objawienia. Nie doznałam, i nie mam emocjonalnej siły by powiedzieć mu, że nie pamiętam nic ze związku z nim czy dnia kiedy nazwałam naszą córkę Willow. Ale nawet bez moich wspomnień, ja wiem dlaczego.
217
Z powodu jednego chłopaka z niebieskimi, niebieskimi oczami, czarnymi włosami i złocistą, orzechową skórą. Damiena. Elijah, zawija swoją rękę wokół moich ramion, znów całuje moją skroń i umieszcza swoje usta milimetr od mojego ucha. – Więcej wróci do ciebie moja kochana. Ja to wiem. Czuję to. I nigdy nie zrezygnuję z walki dopóki tak się nie stanie. Obiecuję. Idziemy razem, ramię w ramię do podwójnych drzwi i nim przez nie wychodzimy dostrzegam Damiena w kącie pomieszczenia, skulonego, szyderczy uśmiech na jego ustach i jedna, samotna łza spływająca po jego policzku. Nasze oczy zakleszczają się. Jest zimny, wyrachowany błysk w jego oczach i nie mogę oderwać moich oczu od jego. Wtedy otwiera swoje usta i mówi. – A widzisz, wiedziałem to. – Ma oburzony wyraz twarzy i nienawistny blask w swoich błękitnych oczach. – Wiedziałeś co? – Poruszam bezgłośnie ustami. – Że jesteś kłamczuchą.
Koniec cz. I
218