Z angielskiego przełożyła:
niux1 korekta: klaudiaaa90
Spis treści: Prolog
str. 3
Rozdz. 15 str. 103
Rozdz. 1
str...
4 downloads
15 Views
2MB Size
Z angielskiego przełożyła:
niux1 korekta: klaudiaaa90
Spis treści: Prolog
str. 3
Rozdz. 15 str. 103
Rozdz. 1
str. 8
Rozdz. 16 str. 110
Rozdz. 2
str. 17
Rozdz. 17 str. 114
Rozdz. 3
str. 31
Rozdz. 18 str. 121
Rozdz. 4
str. 34
Rozdz. 19 str. 131
Rozdz. 5
str. 47
Rozdz. 20 str. 134
Rozdz. 6
str. 49
Rozdz. 21 str. 149
Rozdz. 7
str. 53
Rozdz. 22 str. 159
Rozdz. 8
str. 57
Rozdz. 23 str. 163
Rozdz. 9
str. 63
Rozdz. 24 str. 169
Rozdz. 10 str. 68
Rozdz. 25 str. 177
Rozdz. 11 str. 73
Rozdz. 26 str. 181
Rozdz. 12 str. 80
Rozdz. 27 str. 188
Rozdz. 13 str. 88
Rozdz. 28 str. 191
Rozdz. 14 str. 97
Prolog Styczeń 1954
Jedynie Bóg może mnie osądzić. To była jedna z ulubionych rzeczy jakie tata mówił mamie za każdym razem gdy próbowała wyperswadować na nim by coś w sobie zmienił. – Jak myślisz co mieszkańcy miasteczka mówią kiedy wydajesz w sklepie z alkoholem przeszło dwadzieścia dolarów tydzień w tydzień? – pytała mama. Próbowała by tata dostrzegł powagę jego problemu. Odpowiadał: – Mam to gdzieś co sobie myślą, Monique. Bo jedynie Bóg może mnie osądzić. Ale mylisz się tato. Ale tak bardzo, bardzo się mylisz. Ponieważ ława przysięgłych złożona z twoich równolatków też może cię osądzić i coś mówi mi, że Bóg byłby bardziej pobłażliwy. Szczególnie z tajną bronią prokuratury. Mną. ~~~
Podczas procesu taty przypomniałam sobie pierwszy raz kiedy to mnie uderzył. Kiedy była z nami mama namówiła go aby zbudował dla mnie piaskownicę. Pamiętam jak obserwowałam go jak ją budował. Zajęło mu to cztery dni z rzędu w gorącym, żarzącym słońcu. Cięcie piłą i walenie młotkiem. Cięcie piłą i walenie młotkiem. Kiedy skończył wybiegłam sprintem na zewnątrz tylnymi drzwiami by się w niej pobawić. Pamiętam jak widziałam błysk w jego oku. Zdawał się być szczęśliwym bo ja byłam szczęśliwa. Ale myliłam się. On nie zbudował tej piaskownicy dla mnie. Zbudował ją dla mamy bo go o to poprosiła. Później zdałam sobie sprawę, że w tamtym czasie on zachowywał się bardzo poprawnie. Mamusia już w zasadzie odpływała, błyszcząca cząstka pyłu w promieniach słońca, i próbował złapać ją i zatrzymać ją. Na zawsze. Czasami mama wpatrywała się w przestrzeń. Wydawała się być zatraconą w świecie, do którego nikt inny nie był zaproszonym by jej towarzyszyć. Wówczas mogła myśleć, że jestem zbyt mała by zauważyć, ale nie byłam. Nie byłam za mała. I dostrzegłam to. Raz ją zapytałam. – Mamusiu, co się dzieje? Jesteś taka smutna. – Siedziałyśmy przed jej toaletką a ona muskała lawendowymi perfumami w rolce po moich nadgarstkach. To był nasz rytuał. Zmarszczyłam brwi na nią do jej lustrzanego odbicia i chwyciłam ją za rękę. Smutna mina szybko odparowała z jej buzi i mama zastąpiła ją promiennym uśmiechem. Ścisnęła moją rączkę. – Nic moja ptaszynko. –
Potem przykucnęła obok mnie, pocałowała w czoło i wzięła mój nadgarstek, wąchając go. – Ślicznie pachniesz. – Jak i ty mamusiu. Jeszcze jeden promienny uśmiech. Wiedziałam, że kłamie i wiedziałam, że kłamie by mnie chronić na jej własny sposób. Po zmroku zwykłam leżeć w moim łóżku z poduszką zawiniętą wokół moich uszu by zagłuszyć krzyki mamy i taty gdy się kłócili i dźwięk naszych domowych sprzętów rozbijających się o drewnianą podłogę. Aż pewnego dnia, po jednej z takich sprzeczek, obudziłam się i mamusi już nie było. Kilka dni później, bawiłam się w piaskownicy, którą zbudował mi tato. Nagle spojrzałam w górę i tata stało obok. Nie wyglądał dobrze. Jego oczy miały czerwoną obwódkę. Cały czas pociągał nosem. Cały kolor zniknął z jego brzoskwiniowej cery. Cierpiałam ponieważ tatuś cierpiał. I ponieważ kochałam go, chciałam zrobić coś aby poczuł się lepiej. – Tatusiu buduję zamki z piasku – powiedziałam radosnym głosikiem. – Chodź będziemy budować razem. Tata spojrzał na moją rączkę wyciągniętą by złapać go za rękę. Kiedy uniósł wzrok to było jakby coś w nim przeskoczyło. Już dłużej nie był smutny. Nie wyglądał na zrozpaczonego. Miał wredną minę. Jego oczy zwęziły się i szarpną mnie na nogi chwytając za kołnierzyk od mojej sukienki. – Nie masz żadnych wiaderek. – Jego głos był ochrypły. Zgrzytliwy. – Co tatusiu? – Nie wiedziałam jak zareagować. Nigdy go takiego nie widziałam. Potem obniżył rękę i trzasną mnie w szczękę. Uderzenie piekło. Łzy zebrały się w moich oczach. Nie przestawałam zadawać sobie pytania gdzie odszedł mój miły tatuś. Ale nim mogłam sama zadać mu to pytanie on wcisnął
moją buzię w piasek i krzyknął mi do ucha. – Piaskowe zamki budujesz z pieprzonych wiader! Już nigdy więcej nie bawiłam się w tej piaskownicy. Sala sądowa gdzie toczy się proces taty jest mała. Są tam rzędy drewnianych ław. Osiem z każdej strony. Siedzę w pierwszej ławie po prawej. Pokój wypełnia przyciszona paplanina i moje oczy omiatają każdą ławkę i uświadamiam sobie, że patrzę za dwiema osobami, których wiem, że nie będzie w tym pokoju. Mamusią i Damienem. W ostatniej ławie po tej samej stronie sali co ja, są rodzice Damiena. Ich widok wysyła falę bólu przez moje serce. Ściskam kurczowo swoją klatkę piersiową, moje oczy łzawią i mam problemy z oddechem. Ucieka mi sapnięcie gdy ból rozprzestrzenia się do mojego boku i koncentruję wzrok na kolanach, patrząc jak łzy spadają z moich oczu, kropkując moją sukienkę w żonkilowym kolorze. Nagle cały gwar w sali ustaje. Drzwi z tyłu pomieszczenia otwierają się i widzę mojego tatę. Ubrany jest w ciemnoszary kombinezon. Jego włosy są długie i kudłate. Na szczęce ma szczecinę. Dwóch policjantów eskortuje go wzdłuż ław, a jego ręce są zakute w kajdanki za jego plecami. Jego stopy są spętane i brzęczenie łańcuchów roznosi się po cichej sali sądowej. A jego oczy są utkwione we mnie. Nie ma w nich miłości. Żadnej skruchy. Znowu, dla niego to wszystko to moja wina. Jedyna obecna rzecz w jego oczach to czysta nienawiść.
Utrzymuję z nim to spojrzenie bo wiem co on próbuje zrobić. On próbuje mnie sobie podporządkować. Próbuje znęcać się nade mną w sposób psychiczny, wystraszyć mnie żebym nie zeznawała przeciwko niemu. Myśli, że jego śmiertelne spojrzenie sparaliżuje mnie, obróci mnie w mazgający się, żebrzący bałagan jak w przeszłości. I jego spojrzenie dusi mnie ale nie dlatego, że się boję. Nie. Skończyłam już pozwalać temu człowiekowi zastraszać mnie. Jego przepełnione nienawiścią spojrzenie dusi mnie ponieważ uświadomiłam sobie, że dla niego jestem jedynie utrapieniem i, że on w ogóle mnie nie kocha. Opuszczam wzrok na kolana, zasysając z powrotem łzy. Wszystko czego kiedykolwiek pragnęłam to by tata kochał mnie w jakiś sposób. Ale wiem skądś, że niektórzy ludzie nie są zdolni do kochania. Tata jest jedną z nich. Jak może kochać kogokolwiek innego skoro nie kocha nawet samego siebie? Nie znajdziesz miłości na dnie butelki, tatusiu. Wszystko co tam znajdziesz to ból głowy i być może robaka. Sędziowie opuszczają swoją siedzibę i każda osoba w sądzie wstaje. Oczy taty są wciąż na mnie. Tną przez mą skórę i wszystkie włoski na moich rękach stają dęba. Wypuszczam oddech i prostuję plecy. Nie pozwolę mu mnie zastraszyć. Choć raz chcę by wiedział jak to jest być traktowanym w sposób, w jaki on traktował mnie przez te wszystkie lata. Pragnę sprawiedliwości dla tego co uczynił i jestem wdzięczna, że dostanie mu się to, co się
do niego zbliża.
A ponieważ w ogóle nie jestem taka jak on, nie jestem przepełniona nienawiścią, modlę się o to, że jak sędzia będzie odczytywał wyrok, to by Bóg miał litość nad jego nędzną duszą.
Rozdział 1 Moja cela to gorące pudełko. Wypełnia ją zapora tak gęstego dymu, że nic przez niego nie widzę. – Pomocy! – wrzeszczę, skręcając się pod pasami ograniczającymi mojego kaftana bezpieczeństwa. – Pomocy! Była tutaj wcześniej Marjorie i zapięła mnie w kaftan. Powiedziała mi, że w ten sposób będę bezpieczniejsza. Pieprzyć Marjorie. Pieprzyć ten kaftan. Czemu? Bo to będzie przyczyną mojego zgonu. Za każdym razem kiedy krzyczę, zasysam więcej tego nikczemnego, szarego smogu w moje płuca. Czuję jak pali gdy przesuwa się wzdłuż mojego gardła. Czuję jak dym pokrywa i osmala moja płuca, trując mnie z każdą mijającą sekundą. Powinnam wstrzymać oddech i starać się go nie wdychać. Ale nie mogę. Jestem zdesperowana. Alarm przeciwpożarowy dzwoni przez ostatnie trzydzieści minut i nikt się nie zjawił, żeby mnie uratować. Znów wrzeszczę, tym razem głośniej, starając się z całych sił uderzać przez tkaninę mojego kaftana bezpieczeństwa. Łzy od dymu zebrały się w moich oczach, panika wzrasta w mojej piersi i uświadamiam sobie, że to
bezcelowe. Gruba tkanina kaftana jest jak juta. Nie ma szans się z niej wydostać. Dopada mnie smutna rzeczywistość. Umrę w tym pokoju z białymi, wyściełanymi ścianami. Umrę, upchana w kaftan bezpieczeństwa jak mięso i ryż w paprykę. I ni cholery mogę zrobić aby temu zapobiec. Moje serce bije ze zdwojoną siłą. Moje płuca się zaciskają. Opieram plecy płasko o metalowe drzwi do mojej celi. Więcej dymu przemyka przez szczelinę pod drzwiami i słucham spanikowanych krzyków dobiegających z korytarza. Teraz jest jeden z tych razy kiedy chciałabym zobaczyć Damiena ale iluzja nie nadchodzi. Poddaję się ze wstrzymywaniem oddechu, chętna by z tym już skończyć i zaczynam wdychać stęchły, szary dym, który opanował cały mój pokój. Żądli moje gardło, sprowadza więcej łez do moich oczu i kaszlę gdy wije się przez moje płuca. Część mnie chciałaby móc przyspieszyć proces umierania. To trwa dłużej niż sądziłam, że będzie. Leżąc na podłodze staram się dostrzec sufit ale nie mogę nic zobaczyć. Dym w mojej celi przypomina mi o czterech białych, wyściełanych ścianach mojej celi. To przeszkoda. Nie mogę uciec. I kiedy właśnie myślę sobie, że mam zamiar poddać się nędznej śmierci, dym zaczyna odparowywać. Przyglądam się jak wiruje, obniża, po czym powoli ucieka przez moje otwarte drzwi. Przekręcam się uszczęśliwiona i słaba przez to wszystko, co się nawdychałam i widzę Aurorę z figlarnym uśmieszkiem rozciągniętym na jej piegowatych ustach.
– No i co tak tu leżysz? – mówi ostro. – Wstawaj! To nasza szansa! – Przetaczam się na brzuch i zauważa mój kaftan. Szybko się porusza i zabiera do rozpinania pasów i klamer. Wreszcie zszarpuje kremowe ustrojstwo ze mnie i ciska nim na bok. Potem pomaga mi stanąć na nogi. – Szybko! Nie mamy za wiele czasu! Stoję, używając jednej z wyściełanych ścian jako podpory i zataczając się, biegnę za Aurorą w dół korytarza. Wszyscy już najwyraźniej muszą być na zewnątrz. Aurora porusza się szybko chwytając plecak z podłogi i łapiąc mnie za rękę. Ciągnie mnie wzdłuż zaciemnionego korytarza, robiąc szybki lewy zakręt na rozwidleniu między świetlicą, a ambulatorium. Dym wisi przy suficie i czuję żar od ognia, mimo że jest gdzieś za nami. Cięgle słyszę jak trzaska i syczy gdy przedziera się przez sale i wyrządza katastrofalne szkody. Kawał tynku spada za naszymi plecami i rozbija się o drewnianą podłogę. Musimy się stąd wynosić i to szybko. – Dokąd biegniemy? – krzyczę. Nie wiem po co w ogóle zawracam sobie głowę pytaniem skoro wiem dokąd zmierzamy. – Do piwnicy! Oczywiście. Opracowałyśmy ten plan tygodnie temu. Siedziałyśmy w świetlicy w naszym wolnym czasie i powiedziałam do Aurory ledwo dosłyszalnym szeptem. – Chcę spróbować. Chcę spróbować uciec. Posłała mi przebiegły uśmieszek i odpowiedziała śpiewnym głosem. – Nie beze mnie. – Odłożyła swoją czerwoną kredkę, którą w tym czasie używała i ciągnęła. – I znam sposób na dywersję, która nam w tym pomoże. Wiedziałam, że planowała coś szalonego, ale pożar? Nigdy bym jej nie podejrzewała, że podłoży ogień.
– Jak to zrobiłaś? – pytam, przekrzykując trzaski i zgrzyty ryczących płomieni za nami. Posyłam mi kolejny przebiegły uśmieszek przez swoje ramię. – Wiesz, że mam kontakty. – Jest tutaj już tak długo, że rozpoczęła wymianę barterową z niektórymi pracownikami. Musiała wymienić coś za paczkę zapałek. Nie pytam co było przedmiotem wymiany i nie chcę wiedzieć. Jestem tą, która znalazła okno w piwnicy dla nas do ucieczki. Jedyne okno w całym psychiatryku, które nie ma krat. Co musiałam zrobić żeby się o tym dowiedzieć… To nie jest coś o czym kiedykolwiek chciałabym mówić. Przy drzwiach do piwnicy, Aurora otwiera je szarpnięciem i pierwsza zbiega na dół. Waham się przez sekundę po czym ruszam za nią, zamykając za sobą drzwi. Aurora jest już u podnóża schodów gdy ja zaczynam dopiero zbiegać. Poruszam się znacznie wolniej niż ona, prawdopodobnie dlatego, że moje płuca grzęzły w dymie. Cementowe ściany wszystkie rozmazują się do kupy gdy sięgam ostatniego stopnia i wdycham stęchły, wilgotny odór wilgoci i pleśni. Szybko idąc, przemierzam wąski, czarny jak smoła hol do spiżarni na jego końcu. Aurora stoi pod oknem, układając kilka książek jedna na drugiej. Okno jest długie lecz dość szerokie i już ma je otwarte. Ruchem prawej ręki przywołuje mnie. – Chodź! – krzyczy. – Ty pierwsza! Nie zamierzam się sprzeczać. Jestem słabsza z nas dwóch i jeśli pójdę ostatnia będę nas spowalniać. Staję na książki i wciskam ręce w otwór okienny. Mówię moim stopom, nie zawiedźcie mnie teraz gdy chybocząc się na boki, wypadam z piwnicznego okna na zimną, wilgotną ziemię.
Aurora trzyma ręce na moim tyłku i z pomrukiem daje mi jedno, ostateczne pchnięcie. Gdy już jestem cała na zewnątrz, pochylam się i sięgam po nią. Najpierw podaje mi jutowy plecak w kolorze khaki, który dla nas spakowała z przedmiotami jakie udało jej się ukraść bez bycia zauważoną przez personel szpitala. Potem wystawia obie swoje krótkie ręce za okno. Zaciskam palce wokół jej nadgarstków. Ciągnę. Z siłą i zaciętą determinacją. Jesteśmy tak blisko wolności, że mogę skosztować jej jak słodkogorzkiej czekolady rozpuszczającej się na moim języku. – Użyj stóp. – Warczę. – A gdzie mam je sobie postawić? – Obrusza się z sarkastycznym półtonem. – Wdrap się nimi na ścianę gdy będę ciągnęła. – Wymuszam zasapana. Aurora nie jest aż tak ciężka. W rzeczywistości ona wcale nie jest ciężka. Jest drobnej budowy i pewnie nie waży więcej jak 45 kg. Ale ja nigdy nie byłam jakąś siłaczką i mój uścisk na jej nadgarstkach zaczyna się ślizgać. Potykając się w tył, używając tak dużo siły jak tylko mogę, wbijam swoje pięty w błotnistą glebę by zapewnić sobie trochę przyczepności. I wtedy to dobiegają mnie głosy. – O nie! – Ciągnij! – Aurora krzyczy gdy głosy przybierają na sile a po nich następuje trzaśnięcie drzwiami. Ciągnę. Ciągnę tak mocno, że boję się iż mogę wyciągnąć jej delikatne ramiona z ich stawów. Do czasu jak jestem w stanie ją częściowo wyciągnąć za okno, członkowie personelu zaczynają wypełniać małe pomieszczenie. Gorączkowe okrzyki wyciekają za okno i słyszę jak ktoś krzyczy: – Łapać je! W tym momencie Aurora patrzy na mnie groźnie. – Idź!
– Co? – Potrząsam głową i nie chcę jej puścić. – Nie! Obiecałyśmy sobie, że zrobimy to razem! Nie zostawię cię! – Niech to szlag Adelaide, uciekaj! Stawiam pewnie stopy na ziemi i Aurora zerka przez swoje ramię. Marjorie jest cale za nią. Poczucie winy penetruje ścianki mojego żołądka i sprowadza napływ mdłości. W taki sposób jakbym na nowo przeżywała śmierć Damiena. – Nie mogę. Aurora zaciska zęby. – Dobra jak sama nie chcesz iść to cię zmuszę. Patrzę na nią zdziwiona. Jestem zmieszana. – Jak to mnie zmusisz? Kiedy się najmniej tego spodziewam Aurora otwiera buzię, wyciąga się na zewnątrz jeszcze odrobinę, zaciska swoje zęby na mojej skórze i mocno mnie gryzie. Ból przemieszcza się w górę mojej ręki z prędkością światła i potykam się w tył puszczając ręce Aurory. Uderzam tyłkiem o zimne, mokre podłoże i gramolę się z powrotem do okna w samą porę by zobaczyć jak Marjorie szarpie Aurorę w tył. Aurora miota się w jej uścisku ale udaje jej się spotkać moje spojrzenie. – Biegnij Adelaide! Biegnij! Słyszę co do mnie mówi ale nie mogę zmusić się do reakcji. Jakby moje ręce i nogi zostały przybetonowane do ziemi. Pojawia się Dr Morrow. Nikczemny uśmieszek na jego ustach przeszywa mnie do szpiku kości i spoglądam gorączkowo między nim a Aurorą. Wiem, że zdążył zaplanować już coś sadystycznego dla niej ale Aurora zdaje się nie być tym zbita z tropu. Ona wpatruje się w niego, ma wyzywający grymas na swoich wargach. Ona szydzi z niego. Jakby mu mówiła, pokaż na co cię stać, bo to nie będzie miało wpływu na mnie. Dr Morrow krzyczy do jednego z sanitariuszy. – Leć na zewnątrz i dorwij tę drugą!
Wtedy Aurora patrzy po raz ostatni w moją stroną. – Adelaide, biegnij już! Moje stopy nie zaczynają się poruszać aż do momentu gdy widzę sanitariusza w bieli wyłaniającego się zza rogu. Biegnie sprintem w moją stronę i podskakuję zapominając o plecaku u moimi stóp i biorę nogi za pas. Przebieram nogami tak szybko jak mogę, wpatrując się w las przed sobą. Są tam drzewa wszelkich kształtów i rozmiarów. Będę bezpieczna w tych drzewach. Mogę się na nie wspiąć. Mogę się w nich ukryć. Zwykłam się wspinać na ogromną wierzbę na podwórku za domem. To była taka gra moja i mamy, bo ona zawsze przychodziła szukając mnie. Zabawne jest to, że zawsze wiedziała gdzie jestem ale i tak bawiła się w to. Siedziałam na gałęzi nad jej głową, próbując powstrzymać mój śmiech, a ona była pod spodem z przedramieniem przyłożonym do czoła. Mrużyła oczy i rozglądała się po polu pełnym zżółciałej, suchej trawy. Potem mówiła „Ptaszynko! Dokąd poleciałaś? Odgłosy kroków sanitariusza grzmią w moich uszach i rozbrzmiewają w synchronizacji z moim łomoczącym sercem. Nigdy w całym moim życiu tak nie pędziłam. Brak mi tchu. Zaczynam czuć wyczerpanie. Nie zatrzymuj się teraz. Nie zatrzymuj się teraz. Jeszcze tylko kilka metrów. Jestem prawie na miejscu.
Czuję oddech sanitariusza na swoim karku i czuję szarpnięcie gdy koniuszki jego palców chwytają moją szpitalną koszulę. Jednakże wyrywam się, łapiąc drugi oddech gdy jestem przy krawędzi lasu. Przedzierając się przez gąszcz przy wejściu do lasu, słyszę gorączkowe krzyki Aurory w mojej głowie. Biegnij Adelaide! Biegnij! Dźwięk jej głosu jest jedyną rzeczą jaka pcha mnie przed siebie. Wiedząc, że ona chciała bym uciekła i wydostała się, nawet gdy ona nie mogła, jest jedyną rzeczą utrzymującą uczucie pieczenie moich płuc przed rozprzestrzenieniem się i oblaniem reszty mojego ciała płomieniami. Biegnij Adelaide! Biegnij! Będę biegła, Auroro, będę. Będę biegła dla ciebie. I siebie. Nie zatrzymam się. Obiecuję. Nie przestanę biec tak jak chciałaś. Nie przestanę biec do upadłego.
Rozdział 2 ~Przed ~ Zaatakowałam tatę. Po tym jak został osądzony i skazany za zabicie mamusi i Damiena, zaatakowałam go. Starłam się być opanowaną. Zachować spokój. Być lepszą osobą. Ale nie umiałam. Puściły mi nerwy, rzuciłam się na jego szyję łaknącymi palcami. I nienawidzę się za to. Starałam się wydusić z niego życie. Nie potrafię wyjaśnić co mnie napadło. Może to przez zwykłą retrospekcję chwili kiedy zajmowałam miejsce dla świadków, a
on
przejechał
sowim
kciukiem
w
poprzek
gardła
w obscenicznym geście skierowanym do mnie, co spowodowało, że ostatnie pokłady zdrowego rozsądku odpłynęły. A może… A może jestem bardziej podobna do niego niż sądziłam. I ta możliwość mnie przeraża.
Trzeba było czterech policjantów żeby mnie od niego oderwać. Przez cały czas tata nie był nawet zły. Rechotał jak wariat. Czemu? Bo wygrał. Zatłukł mnie i złamał w każdy fizyczny, psychiczny i emocjonalny sposób. A ja pozwoliłam mu. Gdy zacisnęłam palce wokół jego szyi a on parsknął śmiechem, krzyknęłam. Tandeta. Gniewem zapłonęły mojego palce gdy wzmocniłam uścisk. I kiedy policjanci odciągnęli mnie, drapałam powietrze, mając nadzieję, że jakimś cudem moje paznokcie mogłyby zeskrobać skórę z jego twarzy. Tak bym mogła zostawić na nim blizny. Tak jak on zostawił blizny na mnie. Po tym jak został odczytany skazujący werdykt i straciłam zdrowy rozum, swój umysł, i całe moje opanowanie, policjanci ulokowali mnie w tymczasowej celi. Wiele przeszłaś, gliniarze mi powiedzieli. Odsyłamy
cię
abyś
mogła
uzyskać
pomoc
jakiej
potrzebujesz,
powiedzieli mi. Ale oni mówili mi, że zdobędą dla mnie pomoc wcześniej i nie zrobili tego. Teraz rozumiem dlaczego. Bo oni mnie obserwowali. Czekali. Zapewne mając nadzieję, że ostatnie nitki mojej poczytalności w końcu się zerwą. Wtedy będą w stanie powiedzieć: odtransportować ją, to wariatka. Jestem pewna, że dostali dokładnie to czego chcieli. Teraz, jestem kanarkiem, którym zawsze pragnęłam być.
Albo przynajmniej jasno żółty autobus, którym jadę, pozwala mi się poczuć się jakbym była jednym z nich. Lecę. Lecę daleko, daleko stąd. Jest tylko jeden problem; lecę sama ponieważ Damien, druga osoba, która miała wyruszyć ze mną w tę podróż, nie żyje. On nie żyje. On nie żyje. On nie żyje. Nie ma znaczenia jak wiele razy powtarzam sobie, że on nie żyje. To wciąż do mnie nie dociera. Nie wydaje się prawdziwym. Czy łagodzi niekończący się ból przeszywający moje wnętrzności odkąd tata go zastrzelił. Moja uwaga kieruje się na okno do
otwartych, szerokich równin
i poruszanych wiatrem, mijanych drzew. Przed nami jest otwarta, szeroka połać szosy i autobus przyśpiesza. Odwracam wzrok od okna. Cały krajobraz staje się niewyraźną plamą i robi mi się niedobrze. Przesuwam wzrokiem po pustych siedzeniach. Są jasnobrązowe. Pewnie sztuczna skóra. Wbijam palec w siedzenie przede mną, obserwując jak wgniecenie po palcu powoli znika. Sfrustrowana, odrzucam głowę w tył i zaczynam uderzać nią w miękki zagłówek. Chciałabym żeby był tu ktoś do porozmawiania. Lub do popatrzenia. Szkoda, że w autobusie nie ma nikogo kto mógłby mnie rozproszyć. Ale nie ma. Poza mną i kierowcą autobus jest pusty. – Jak długo jeszcze? – Wołam z siedzenia trzy rzędy od tyłu, po prawej.
Kierowca, gruby mężczyzna z pulchną buzią i szczotą nad oczami, patrzy na mnie we wstecznym lusterku. – Jeszcze z godzinkę. Wszystko co powiedzieli mi policjanci to to, że wysyłają mnie do miejsca gdzie pomogą mi przezwyciężyć moje ‘problemy’. Problemy jakie narosły po śmierci Damiena. Był krótki moment; dni po jego śmierci, że myślałam, że będzie dobrze. Że mogę być w stanie zawsze pamiętać naszą miłość, być w stanie ruszyć przed siebie. Ale zmienił to dzień jego pogrzebu. Kiedy jego matka wyrzuciła mnie z kościoła. Zobaczyła mnie z tyłu świątyni, w ostatniej ławce. Moje oczy były osadzone w dół bo nie mogłam powstrzymać łez. Nie wiedziałam nawet, że mnie zauważyła do momentu gdy chwyciła mnie za łokieć i syknęła „Ty”. Jej głos był przepełniony bólem i nienawiścią, i wtedy wyszarpała mnie z ławki i odprowadziła do podwójnych drzwi. Oczy mi się zaszkliły i wypuściłam długi oddech na wspomnienie tamtej chwili. Moje serce cierpi, wyrywa się z mojej piersi i spada gdzieś na podłogę autobusu. Chwilę później szlochy opuszczają moje gardło i muszę się objąć by powstrzymać moje ciało przez drżeniem. To co chciałam wykrzyczeć jego matce to, że ja też go kocham. Tak bardzo. Bardziej niż jest sobie w stanie wyobrazić. To nie było w porządku, że nie byłam w stanie pożegnać się z nim odpowiednio. Ponieważ teraz, nigdy nie będę w stanie się z tym pogodzić. Nigdy nie będę w stanie ruszyć przed siebie. Moje szlochy eskalują do punktu gdzie ryk cierpienia opuszcza moje gardło i nic nie mogę zrobić aby go powstrzymać.
Kierowca autobusu słyszy mnie i się pyta. – Wszystko w porządku skarbie? Nie mogę mu odpowiedzieć. Rozpacz i żal pochłaniają mnie. Konsumują mnie. Pożerają mnie jak kanibal. Wtedy coś słyszę. – Psst. Powoli unoszę głowę, mruganiem oczu odganiając łzy i zezując na przód autobusu. Nikogo tam nie ma. Znów słyszę ten dźwięk.
– Psst. Przekręcając się, wbijam pięści w oczy i przełykam ślinę starając się nawilżyć suchość w moim gardle. Moje oczy skupiają się na ostatnim siedzeniu. Tuż obok wyjścia ewakuacyjnego siedzi on. Z tlącymi się niebieskimi, niebieskimi oczami. – Damien? – szepczę. Szczypę się kilka razy bo wiem, że muszę go sobie wyobrażać. Potem zamykam oczy, mocno je ściskając po czym otwieram je gwałtownie. Szeroki uśmiech wybucha na jego pełnych wargach. – Nie płacz kochana. Dźwięk jego głosu jest jak dar od Boga i moje wcześniej nieobecne serce w magiczny sposób na powrót się pojawia i pędzi jak opętane. – To nie jest prawdziwe. – Płaczę, próbując uspokoić siebie. – Ty nie jesteś prawdziwy.
Damien wstaje, idzie między rzędami i siada obok mnie. – Czy nie pamiętasz, moja niemądra, śliczna dziewczyno? Sięgam ręką by go dotknąć i czuję ciepłotę jego skóry między moimi palcami. – Damien. – Sapię i
przyciągam jego usta do moich. Są gorące
i mokre i jego słodki, słodki oddech rozchodzi się w moje usta. – Jesteś tu! – Nie mogę się powstrzymać i płaczę składając pocałunki na całej jego buzi. – Jesteś pewna, że wszystko w porządku? – Kierowca autobusu ponownie zwraca się do mnie. Ignoruję go i kontynuuje atakowanie Damiena pocałunkami. – Nie mogę uwierzyć, że tutaj jesteś. – Oczywiście, że jestem – mówi. – Czy nie pamiętasz co mówiłem? – Patrzymy sobie w oczy i on dotyka mojego policzka. – Powiedziałem, że pójdę za tobą wszędzie. ~~~
W mojej głowie słyszę głos mamy. Nuci. Mówi mi cudowne rzeczy. Że tęskni za mną. Że kocha mnie. Że zawsze będę jej ptaszynką. Jej głos wibruje, odbijając się od wewnętrznych ścian mojej czaszki.
Kocham cię Addy. Kocham cię Addy. Kocham cię Addy. Jej głos jest jak marzenie. Zbyt wspaniale brzmiący by być prawdziwym. Zamykając oczy, ucztuję w dźwięku jej głosu. Udaję jakbym go miała i wsłuchiwała się w niego przez całe moje życie. Udaję, że ona nigdy nie
została zamordowana i że to ona mnie wychowała. Wychowała mnie w domu pełnym miłości i czystego, płonącego szczęścia. Wyobrażam sobie, że budzimy się każdego dnia ze słonecznymi uśmiechami na naszych twarzach i przewracamy wspólnie naleśniki w kuchni. Śmiejemy się i bawimy, i śmiejemy się i bawimy. Następnie w nocy mama układa mnie do łóżka, szepcze czułe słówka do mojego ucha i śpiewa mi kołysankę. Nie ma taty. Jest tak jakby nigdy nie istniał. To zawsze tylko ja i mama. Ja i mama. Ja i mama. Słońce kapie w horyzont rozpryskując barwy żółci, brązu, stopionej pomarańczy z odrobiną różu. Asortyment barw wypełnia mój narząd wzroku i zamykam oczy gdy podmuch zimnego wiatru zwiewa kosmyki czerni z moich policzków. Mamusia stoi za mną, popychając mnie na huśtawce z opony. Śpiewa mi. Delikatnie. Słodko.
Ptaszku, ptaszku, rozwiń skrzydełka i leć. Ptaszku, ptaszku szybuj po nieba tle. Jej głos jest ciepły i harmonijny gdy przemyka powietrze. Dźwięk ten dostarcza mi tyle radości. – Mamusiu. – Chichoczę z uśmiechem i zerkam na nią przez ramię.
Odwzajemnia uśmiech. Sięga on jej fiołkowych oczu, a na jej bladych policzkach jest rumieniec. – Zawsze będę cię kochała, ptaszynko. Wiesz o tym, prawda? – Oczywiście. Ja też cię kocham mamusiu. – Muszę już iść, ptaszyno. Bądź grzeczna teraz. Marszczę brwi i łzy wzrastają w moich jakby dziecinnych oczach. – Nie mamusiu! Nie zostawiaj mnie! Mamusia nie słucha. Jej uśmiech przekręca się ze szczęśliwego do smutnego, gdy odsuwa się ode mnie. – Bądź grzeczna, ptaszynko, bądź grzeczna. Huśtawka wznosi się wyżej. Odwracam się, łzy kapią mi z brody i wyciągam do niej rękę. – Nie mamusiu! Proszę nie zostawiaj mnie! – Przykro mi ptaszynko. – Mama chwyta huśtawkę z opony za linę, na której wisi i umieszcza swoje wargi przy moim uchu. Czuję jej skórę ocierającą się o moją. Jej ciało jest zimne. Lepki. Martwe. – Zawsze będę cię kochała Adelaide. Teraz bądź grzeczna i leć przed siebie – szepcze. Jej głos już dłużej nie jest ciepły. Jest trzeszczący, chrapliwy i szorstki. – Chcę mamusiu żebyś poleciała ze mną. Proszę. – Błagam ją moim maleńkim głosikiem i dławię szlochem zalegającym w moim gardle. – Proszę mamusiu. Chcę żebyś poleciała ze mną. Odwracam się buzią do niej i opieram czoło o linę. Niebo ciemnieje, jasne kolory odparowują i krople deszczu, które wyglądają jak popiół opadają z niebios, pokrywając uschłą brązową i żółtą trawę przed naszym domem. Mama cofa się, powoli. Chwiejnie. Próbuję biec za nią ale niewidzialna siła wiąże moje uda do huśtawki. Ciągnąc, wychylam swoją górną połowę najdalej
jak mogę. Ból przeszywa moje serce i wołam płaczliwie za nią ostatni raz. – Mamusiu! Nie! Kobieta którą widzę za sobą nie jest moją mamusią. Kobieta za mną ma skórę, która topi się z jej kości, wszystko spłowiałe, szare i pozbawione życia. Jej pełne energii fiołkowe gałki oczne wychodzą z jej głowy i drobne kropelki krwi kapią z jej oczodołów. Krzyczę. Łkam. Drżę. Ze strachu i z bólu. Kobieta za mną zaczyna się rozpadać. Jej skóra odchodzi od mięśni i organów i przemienia w proch gdy uderza o ziemię. Ona jest otwarta, odsłonięta i widzę jak wali jej serce. Słyszę jak jej siła życiowa dudni. Ta Dam. Ta Dam. Sekundy
później
różowawy,
czerwonawy
organ
zwalnia,
zanim
samoczynnie kurczy się do głęboko szkarłatnej skały i spada z jej piersi. Chowając głowę w moich małych rączkach, cichutko płaczę do siebie. Kobieta za mną nie jest moją mamusią. Nie… Kobieta za mną to nic innego jak szkielet. Dzielnie podnoszę głowę, ośmielając się po raz ostatni zerknąć na groteskową scenę rozgrywającą się przede mną. Moje oczy robią się ogromne i przebiega mnie dreszcz.
Teraz szkielet jest niczym więcej jak stertą kości. Tęgi podmuch wiatru smaga przez drzewa i stos kości za mną zmienia się w proch. Wkrótce zostaje on podrzucony w powietrze i uderza mnie to, że pozostałością po mojej mamusi jest ta błyszcząca cząsteczka pyłu, niesiona przez wiatr. – Proszę. – Płaczę, i nagle niewidzialna bariera, która stopiła mnie z gorącą gumą nagle znika. Mogę się poruszyć. Zeskakuję z huśtawki w mgnieniu oka, gnając za mamusią. Chwytam palcami powietrze ale nie mogę złapać żadnego kawałeczka mamy, i muszę patrzeć jak się rozwiewa. – Nie. – Cichutko szlocham. – Nie. Wtedy słyszę głos. Myślę, że to męski głos. – Skarbeczku. – Teraz są palce na moim ramieniu. – Obudź się. – Ktoś mną potrząsa. – Jesteśmy na miejscu. Wydęty bandzioch kierowcy jest cale od mojej buzi gdy on pochyla się nade mną. Czuć go dymem papierosowym, i wędliną z delikatesów a guziki od jego flanelowej koszuli wglądają jakby miały zaraz poodlatywać. Jego policzki są różane, jego oczy przyjazne. Mogę powiedzieć, że nie chce mnie skrzywdzić ale jestem tak zaskoczona i oszołomiona po mojej drzemce, że odskakuję od niego kuląc się w zgięciu siedzenia. Pamiętam Damiena zajmującego miejsce obok mnie i wyciągam za nim rękę, zdesperowana by poczuć jak
ściska
paliczki moich palców ale nie czuję niczego. Chwytam powietrze. Panika uczepia się ścian mojego żołądka i wyskakuję z siedzenia jak oparzona. Moje nagłe działanie zaskakuje kierowcę i uderza on plecami w siedzenie po drugiej stronie. – Gdzie on jest? – Ciężko oddycham omiatając wzrokiem każde siedzenie w autobusie. – Dokąd poszedł? Coś ty z nim zrobił? Kierowca przejeżdża rękami po swojej pyzatej twarzy i drapie po łysinie na głowie. – Skarbeńku, coś ci się pomieszało. – Wyciąga do mnie rękę ale
przepycham się obok niego i biegnę wzdłuż rzędów siedzeń, moje oczy gorączkowo przeszukują każdy miejsce. – Odprowadzę cię do środka. Nie potrzebuję by ten człowiek odprowadzał mnie do środka. Potrzebuję żeby powiedział mi gdzie jest Damien. – Co żeś z nim zrobił? – Podnoszę głos gdy przebiegam wzdłuż siedzeń drugi raz, sprawdzając również pod siedzeniami. – Był tutaj jakiś czas temu a teraz go nie ma. – Staję i lecę w przód. Chwieją mi się kolana i robię co mogę by zablokować je w miejscu. – Bardzo pana proszę. – Błagam. – Niech mi pan powie gdzie on jest. Czy gdzieś pan go wypuszczał? – Chwytam się rogu fotela gdy moje kolana się poddają. – Wiem, że tu był. – Wskazuję na pusty fotel na którym siedziałam. – Siedział tuż obok mnie – powiedział mi, że podąży za mną wszędzie. A teraz zniknął. Kierowca unosi swoje przysadziste ramiona w uspakajającym geście. – No już, uspokój się. – Dzielnie i z ostrożnym spojrzeniem robi krok do przodu. – Skarbeńku. Wiesz przecież, że w autobusie nie było nikogo poza mną i tobą. Marszczę brwi, zaciskam pięści i wypluwam. – Kłamiesz. Jego oczy się rozszerzają i mimo że robi kolejny krok naprzód to mogę powiedzieć po tym jak napięły się jego kończyny, że jest przerażony mną. – Czemu miałbym kłamać? – Jego głos wychodzi miękki ale wymuszony. – Musisz uświadomić sobie, że on nigdy… Głośny trzask mojej dłoni o policzek kierowcy odbija się od metalowego sufitu w kolorze morskiej zieleni i przychodzi mi do głowy, że coś w moim wnętrzu zostało roztrzaskane całkowicie. Że straciłam to. Że ja naprawdę straciłam swój rozum. I jakby tego było mało, nie mogę powstrzymać mojego serca od bólu i mojego temperamentu od wybuchania. Nie chcę stawiać czoła faktom.
To zbyt trudne. Zbyt prawdziwe. Zbyt nieznośnie bolesne by nawet o tym rozmyślać. Kierowca autobusu zatacza się w tył trzymając za policzek. Zszokowane spojrzenie osiedla się na jego tłustej twarzy. Wyciąga przed siebie lewą rękę żeby mnie zatrzymać ale ręka nie jest wystarczająca. Ręka nigdy nie wystarczy by powstrzymać
dziewczynę z
udręczoną duszą,
złamanym sercem
i popieprzonym umysłem. – Stój gdzie jesteś. – Mówi chrapliwym głosem. Ale się spóźnił. Rzucam się na niego i krzyczę. Łzy oślepiają mnie a moje pięści zatapiają się w wypukłości jego brzucha. – Dlaczego mi go zabrałeś? – Mój głos jest piskliwy, histeryczny a moje gardło jest bolesne. – Jak mogłeś? – Kierowca blokuje moje ciosy swoim przedramieniem i ledwo dociera do mnie zawodzenie opuszczające jego usta. Mój umysł jest zbyt wypaczony od miłości i straty i gotowości do tego by to wszystko przezwyciężyć. – Oddawaj go! – Łapię go za koszulę i potrząsam nim. – Oddawaj mi go! Rozluźniając mój uchwyt na koszuli kierowcy, pauzuję by złapać oddech nie zdając sobie sprawy, że daję mu przewagę. Nim jestem w stanie zareagować on odpycha mnie od siebie i rzuca się do drzwi. W mgnieniu oka jestem na nogach, pędząc za nim ale jakoś udaje mu się zabarykadować drzwi, zamykając mnie w środku. Chodząc w te i z powrotem, przebiegam trzęsącymi się palcami przez moje splątane włosy. Gdzie jesteś Damien? Gdzie jesteś? I dlaczego uważasz, że to w porządku aby mówić, że podążysz za mną wszędzie a potem nie podążając za mną wcale?
Chwilę później widzę kierowcę przed wejściem do tego miejsca gdzie zostałam przywiezioną. Towarzyszy mu dwóch mężczyzn o wyglądzie osiłków, ubranych od stóp do głów na biało i wskazujących palcem na autobus. Ruszają w dół schodów i coś sobie uświadamiam. Oni idą. Po mnie. Staram się uciec skacząc przez tylne drzwi autobusu ale spóźniłam się. Teraz są na mnie cztery ręce, przygniatające mnie do podłogi i mój nos zatapia się w brudnej podłodze autobusu. Miotam się pod uściskiem tych mężczyzn i próbuję im zwiać do wyjścia. Ale nie jestem wystarczająco silna. Mężczyźni obezwładniają mnie przez położenie się na mnie całym swoim ciężarem. – Nie! – wrzeszczę. – Musicie dać mi go znaleźć! Proszę. Proszę. Proszę. – Spokój już! – Jeden z nich wymusza ochrypłym głosem. Wciąż wiję się pod nimi kiedy nie wiadomo skąd czuję uszczypnięcie w ramię. Uszczypnięcie? Co to do cholery było? W efekcie domina każda moja część zaczyna składać się na nowo. Moje pędzące serce zwalnia. Mój rozproszony rozum zbiera się do kupy i wraca na swoje miejsce. Mój temperament uspakaja się i wkrótce wszystko z czym walczę, to utrzymać oczy otwarte. – Gdzie on jest? – mamroczę. Głęboki, gardłowy śmiech wypełnia moje uszy. To facet po mojej lewej. – Nie wiem kochanie. – Ma dziwnie brzmiący głos. Z mocnym akcentem. Musi być zza oceanu.
Moje całe ciało wiotczeje i jestem podnoszona z podłogi. Przy moim uchu jest ciepły oddech. Nie wywiera na mnie żadnego wrażenia. No może takie, że jest to trochę denerwujące. Jak mucha co bzyka ci po całym domu, a której nie udaje się tak łatwo znaleźć. – Gdddziie? – Bełkoczę i to jest ostatnie słowo jakie wypowiadam. Czymkolwiek to uszczypnięcie było, no cóż, udało mu się sparaliżować moją krtań. Wciąż czuję jak jestem wynoszona z autobusu. W dół po kilku schodkach. Potem w górę po kilku więcej. I tuż przed tym jak mamy przejść przez coś, co zdaje się być parą podwójnych drzwi, mężczyzna który dyszy mi w szyję, szepcze mrożącym krew w żyłach głosem. – Nie wiem gdzie on jest, kochana. – Gęsia skórka pojawia się na mojej skórze a włoski na rękach stają dęba. – Ale wiedz jedno; gdziekolwiek on jest, mogę ci to obiecać, że tutaj z pewnością go nie znajdziesz.
Rozdział 3 ~ Po ~ Dźwięki nocy wypełniają powietrze tworząc zapadającą w pamięć melodię, która przytłacza i łagodzi moje nerwy jednocześnie. Unoszę wzrok ku rozległemu,
granatowemu
niebu,
kłębującemu
się
ze
sporadycznym
wybuchem gwiazd i głośno wzdycham. Księżyc w pełni jest jasny, zerka zza drucianych gałęzi pokrytych przyciemnionymi, zielonymi liśćmi i myślę, że człowiek na księżycu puszcza mi oczko. Tak jakby mówił mi, że nie ma się czym martwić. Że będę bezpieczna i wolna. W końcu. Przestałam biec. Nawet jeśli powiedziałam, że tego nie zrobię, zatrzymałam się, ale tylko dlatego, że sanitariusz goniący mnie był zaledwie kilka cali od złapania mnie. Jego kroki są dodanym dźwiękiem do świerszczy i świszczącego wiatru. Chodzi w te i powrotem pode mną i mam czysty widok na kudłatą czuprynę na czubku jego głowy. Tłumię chichot gdy patrzę jak drapie się po głowie. Jest zdezorientowany. Przechytrzyłam go, dzięki Bogu. Po moim wtargnięciu do lasu, pobiegłam zyg–zakiem przez grupkę wysokich dębów i na moment go zgubiłam. Potem wspięłam się na pierwsze drzewo jakie zauważyłam nim znów mógł mnie mieć w zasięgu wzroku.
– Adelaide, złociutka! – wołał. – Wiem, że gdzieś tu jesteś! – Jego akcent brzmiał donośnie w powietrzu i odbijał się echem na wietrze. To ten sam sanitariusz, który niósł mnie z
autobusu
kiedy
przyjechałam
do
Oakhill. – Znajdę cię kochana! To tylko kwestia czasu! Cieszę się, że tak myśli. Ja wiem swoje. Ale mimo to podejmuję wszelkie środki ostrożności aby nie zauważył mnie na drzewie, na którym siedzę na gałęzi. Czekam aż świerszcze osiągną swoje crescendo przed przekręceniem się do przeciwnej strony pnia. Potem dociskam płasko plecy do niesfornej kory i krzywię się gdy czuję jak jej fałdy trącają moją skórę. Wciąż mam na sobie swoją szpitalną koszulę i mentalnie besztam się za to, że zapomniałam o plecaku, który spakowała Aurora. Pochylając się przed siebie, lokuję się między rozwidleniem gałęzi, opierając nogi na każdym z grubych konarów. Chociaż planowałyśmy z Aurorą tą ucieczkę wspólnie, to ona wszystko bardziej planowała niż ja. Pomyślała o wszystkich rzeczach jakie byłby nam potrzebne. Ubranie. Buty. Jedzenie. Pieniądze. Wszystko co ja zrobiłam to uzgodniłam szczegóły naszej trasy i zlokalizowałam jedyne okno w całym psychiatryku, które nie miało krat. Niepokój i ból pędzi przez mój żołądek kiedy myślę o mnie tutaj, wolnej, podczas gdy Aurora jest nadal w Oakhill prawdopodobnie poddawana elektrowstrząsom. Pożar jaki wywołała został ugaszony oczywiście. Ale ona chciała tego dla mnie. Powiedziała tak. Powiedziała mi żebym biegła. Muszę sobie to powtarzać. Muszę sobie powtarzać, że nie powiedziałaby mi żebym biegła gdyby chciała żebym została, prawda? Pocieszająco nie przestaję myśleć o tamtej chwili wciąż i wciąż od nowa kiedy Aurora krzyczała na mnie i błagała swoimi oczami. To jedyny sposób w jaki mogę kontynuować tę podróż bez pożerającego mnie poczucia winy i używającego moich kości jak wykałaczki. – Chujnia – mówi sanitariusz pode mną wzdychając z frustracją. Zerkam przez ramię i patrzę jak wpatruje się w mrok. – Te cholerne sukinsyny każą mi
tu uganiać się za jakimś przeklętym głuptokiem. – Robi obrót na pięcie. – Mogą mnie cmoknąć w dupę. Moje oczy śledzą go gdy wędruje w dół dobrze ubitej leśnej ścieżki w kierunku szpitala i wzdycham z ulgą, kiedy znika mi z widoku. Ześlizguję się wzdłuż pnia i usadawiam się między jedną z grubych gałęzi. Moja stopa dynda w powietrzu i unoszę wzrok gdy silny podmuch wiatru miota drucianymi konarami zasypanymi małymi drobnymi liśćmi. To przypomina mi Damiena. To przypomina mi o dniach jakie
spędziliśmy leżąc pod
wierzbą
w ogrodzie za moim domem. Wiatr dął i targał gałęziami podczas gdy białe pąki na końcach wyglądały jak kawałki bawełny na tle pudrowo błękitnego nieba. Zamykam oczy gdy chłód wysyła kuszący dreszcz w górę mojego kręgosłupa i wydaję jęk gdy ciepło zastępuje ten dreszcz płonącym pożądaniem gdy dłoń Damiena wspina się po moim udzie. – Uwielbiam sposób w jaki wiatr pieści moją skórę – powiedziałam do niego. Przysunął się bliżej i żar z jego warg parzy płatek mojego ucha. – Tylko wiatr? – Zapytał kokietującym głosem. Zacisnęłam palce wokół jego nadgarstka i uśmiechnęłam się. – I ty też, głuptasie. – On uśmiechnął się promiennie. Wtedy nasze języki splątały się a nasze umysły stały zamglone. Ból. Głęboki, przeszywający ból rwie w moim sercu i muszę trzymać się za pierś by powstrzymać go przez rozprzestrzenieniem się. Nie wiem czemu tak torturuję się tymi wspomnieniami. Ciężko oddycham i zwijam się gdy łzy płyną mi po policzkach i zwilżają korę konaru drzewa. W przyszłości wiem, że będę w stanie powrócić do tych wspomnień i uśmiechnąć się. Będę w stanie pamiętać, że Damien i ja kochaliśmy się beznadziejnie i żyliśmy w naszym
własnym małym świecie, nawet jeśli tylko przez tak krótki czas. Ale teraz, nawet po miesiącach, rana w moim sercu jeszcze nie do końca się zagoiła. Jest wciąż świeża. Wciąż zbyt otwarta. Odwracam swoją uwagę na pustą ścieżkę by powstrzymać się od myślenia o chłopaku, którego kochałam. Chłopaka, którego widzę kiedy jestem na lekowym haju i mam halucynacje. Spycham wyobrażenie o nim, które błyska w mojej głowie w tę część mojego umysłu, która należy do niego. Resetuję mój mózg, skupiając go wokół zadania do wykonania. Mojej ucieczki.
Rozdział 4 ~ Przed ~
Damien zwykł obserwować mnie w czasie snu. Nie wiem jak, ale zawsze byłam w stanie to wyczuć. Stąd wiem, że ktoś obserwuje mnie teraz. Odważnie unoszę prawą powiekę, zerkając przez szczelinę na parę szeroko otwartych, brązowych oczu. Tuż pod oczami jest mały, nachylony nos, piegi ciągnące się od jego nasady aż po koniuszek. Otwierając oboje oczu, siadam gdy dziewczyna, która mnie obserwowała, potyka się w tył o swoją własną pryczę. – Cześć – mówię i przekręcam głowę na bok. – Jestem Adelaide. Dziewczyna siada na swojej pryczy. – Aurora. – Jej głos jest łagodny i piskliwy. Jak myszy. Aurora przesuwa się w najdalszy kąt swojego łóżka i przyciąga kolana do piersi. Co jest nie tak z tą dziewczyną? Ona wygląda na przerażoną. Mną. – Musisz być moją nową współlokatorką – mówi, nerwowe drżenie wibruje w jej strunach głosowych.
Rozglądam się po małym pomieszczeniu o bladych, jasnobrązowych ścianach i robię inwentaryzację jego wnętrza, stwierdzając, że wszystkich sprzętów jest podwójna ilość. – Wygląda na to, że jestem. Nie pamiętam ich jak mnie tu sprowadzili ale prawdopodobnie zrobili to po tym, jak zrobili mi zastrzyk z pewnego rodzaju umysł kasującym lekiem. Bo gdyby
mnie
sprowadzili
tutaj bez naszprycowania
mnie
ćpunami
to
pamiętałabym to. – A więc co ci dolega? – Moja nowa współlokatorka pyta. Śmieję się na to. – Wiele rzeczy. – Przewieszam swoje stopy przez bok łóżka. – A tobie? – Nie lubię o tym mówić. – Rozumiem – mówię. Zakładam, że jak pomieszkam z tą dziewczyną wystarczająco długo to w końcu się otworzy. Wiem również, że jest masa rzeczy, o której ja wolę nie mówić. Aurora rozluźnia ramiona i przygląda mi się w dziwaczny sposób. Jest nieufna a mimo
to spokojna.
–
Moja ostatnia
współlokatorka była
schizofreniczką. – Informuje mnie. Spośród wszystkich problemów jakie mam, jestem wdzięczna, że schizofrenia nie jest jednym z nich. – Ja nie jestem. Aurora mruży swoje duże oczy. – Tak właśnie powiedziała moja ostatnia współlokatorka. – Wyciąga swoją lewą rękę dłonią do góry. – A potem mnie ugryzła. – Pochylam się do niej i mrużę oczy. Dwie zakrzywione, wypukłe, różowawe blizny zdobią część jej przedramienia. Jedna wygląda jak uśmiech. Kolejna jak grymas niezadowolenia.
Siadam z powrotem. – Obiecuję ci Aurora. Nie jestem schizofreniczką. – Podwijam nogi pod tyłek nie spuszczając jej z oczu. Nie wygląda na przekonaną. Zapada niezręczna cisza między nami kiedy wzajemnie taksujemy się wzrokiem. Dziewczyna na pryczy naprzeciw mnie jest mała. Niemal jak chochlik. Filigranowa z bladą, piegowatą cerą i czupryną niestromych, rudych loków na czubku głowy. Wygląda młodo. Zbyt młodo by przebywać w miejscu jak to. Przełamuję ciszę między nami pytając: – Ile masz lat? Odrywa wzrok od mojego i zaczyna pisać słowa palcem po ścianie. – Dwadzieścia. – Dwadzieścia? – Jestem w szoku. Nie wygląda na więcej niż trzynaście. – Wiem. Wiem – mówi. Wciąż pisze po ścianie i gapię się na nią przez moment, po czym poddaję się próbując rozgryźć co pisze. – Ludzie wciąż mówią mi, że nie wyglądam na swój wiek. – To chyba dobrze. – Wyobrażam sobie jak Aurora ma pięćdziesiątkę a wygląda na czterdzieści lub trzydzieści pięć. Założę się, że niektóre kobiety zabiłyby za takie geny. Przestaje pisać i zerka na mnie zza ramienia z dzikim wyrazem w jej głębokich, brązowych oczach. – Czyżby? Charakter jej pytania wprawia mnie w zakłopotanie więc zmieniam temat. – Jak wiele współlokatorek miałaś? Jej uwaga przenosi się ze ściany na jej włosy i szarpie kilka pasemek wybierając rozdwojone końce. – Dwanaście. – Dwanaście? – Zapiera mi dech i opada szczęka. – Jak długo tu jesteś? Ona wzdycha. – Dwa i pół roku.
Moje serce pęka dla niej kiedy mi to mówi. Nie mogę nawet pojąć spędzenia tutaj kolejnego dnia, nie mówiąc już o dwóch latach. To prowadzi mnie do kolejnego pytania: – Czemu? – Czemu co? – Czemu wciąż tutaj jesteś? Nie powinnaś już wyjść do tej pory? – Nie. – Jej lekki głos zmienia się w niższy, mroczniejszy. – Personel nie uważa żeby mnie już naprawili. – Naprawili cię? – Niepokoi
mnie to,
że kiedy personel
mówi
o naprawianiu ludzi to przypomina mi to o reperowaniu uszkodzonego sprzętu kuchennego. – Tak – mówi. – Bo uważają, że nie odnalazłam jeszcze mojego rozumu. – Acha. – Przesuwam się w tył na mojej pryczy aż moje plecy opierają się płasko o ścianę. Dreszcz przebiega wzdłuż mojego kręgosłupa gdy zimny tynk przesącza się przez cienką tkaninę mojej szpitalnej koszuli. Aurora porzuca kontemplację nad jej włosami i zeskakuje ze swojej pryczy. Jej nagły ruch zaskakuje mnie i chwytam się za pierś by pohamować moje pędzące serce. Chodzi w te i z powrotem przede mną i obserwowanie jej przyprawia mnie o zawroty głowy. Zamykam oczy, a kiedy je otwieram, ona znajduje się centymetry ode mnie. O matko. Ta dziewczyna jest bardziej niż dziwna. Gryzie swoją dolną wargę, przekrzywia głowę na bok i zaintrygowany grymas rozciąga się po jej twarzy. – Co oni ci powiedzieli jak cię tutaj sprowadzili?
– Że to miejsce pomoże mi poczuć się lepiej – mówię jej. Nie wspominam dlaczego mnie tu sprowadzono przede wszystkim. Nie wiem jakiej reakcji oczekiwałam po niej ale nie śmiechu. Wyjącego śmiechu. Tego rodzaju śmiechu kiedy musisz trzymać się za boki ponieważ śmiejesz się tak bardzo, że nie możesz złapać oddechu. – A to banda kłamców. – Śmieje się drwiąco i uderza w prawe udo. – I pomyśleć, że oni wciąż karmią ludzi tymi banialukami. – Masz na myśli, że nie pomagają tutaj ludziom? – Nigdy w całym moim życiu nie byłam bardziej skołowana. Nie rozumiem czemu policja i personel powtarza, że są tutaj by pomagać skoro tak nie jest. Śmiech Aurory przycicha. – Nie, oni tutaj nie pomagają ludziom. – Jej oddech się wyrównuje i wskakuje na moją pryczę obok mnie. – Separują nas od społeczeństwa i próbują nas pacyfikować. – Wciąż nie rozumiem. – Składam ręce na moich kolanach i zaczynam bawić się palcami. – Dla większości społeczeństwa bycie szalonym jest jak wirus. Jeśli przebywamy na zewnątrz gdzieś w miejscu publicznym, ludzi myślą, że mogą złapać od nas szaleństwo czy coś. Prościej dla nich jest separować nas i zapomnieć, że w ogóle istnieliśmy. Prawie jak w kwarantannie. Widywałam psychiatrów zanim trafiłam tutaj. Pamiętam jak przyjaciółki mamy plotkowały na ten temat. Nie pozwalały mi się bawić ze swoimi dziećmi. To trochę jak rozwódki w dzisiejszych czasach. Inne kobiety z nimi nie rozmawiają. Zwykle są unikane. Tępy ból pulsuje w moim boku i zaciskam pięści. – Jakbyśmy zostały wyrzucone na śmietnik. Aurora uśmiecha się. – To świetna analogia, Adelaide. – Rozciąga swoje krótkie nogi i krzyżuje je w kostkach. – Nawet gdybyśmy wydostały się stąd,
wątpię byśmy miały jakieś normalne życie. Zawsze będziemy tą osobą, o której będą szeptać gdy przejdziemy obok. W ich oczach zawsze będziemy czubkami. – Nie myślę o tym w ten sposób – mówię jej. – Jeśli stąd wyjdę zamierzam zacząć wszystko od nowa gdzieś gdzie mnie nikt nie zna. Aurora chichocze. – Może dołączę do ciebie. – Plecy Aurory są teraz płasko oparte o ścianę i siedzimy blisko, nasze ramiona się dotykają. – To piękne marzenie. Marzenie? Marzenie? Wydostanie się z Oakhill nie jest i nigdy nie będzie dla mnie marzeniem. Składam sobie obietnicę w tym momencie, mówiąc sobie, że ja wydostanę się z tego miejsca. Zacznę nowe życie. Będę miała przyszłość. Zrobię rzeczy jakie zawsze chciałam zrobić jak pływanie w oceanie, jazda na koniu, nauczenie się jak prowadzić samochód i zobaczenie filmu w kinie. Wydostanę się z Oakhill. Zrobię to. Bez względu na koszty.
~~~
Przez bardzo długi czas próbuję walczyć ze snem. Wpatruje się w sufit, zastanawiając się co by się wydarzyło gdyby rzeczy przybrały inny obrót dla mnie i Damiena. Zastanawiam się co by się wydarzyło
gdybym to ja umarła zamiast niego. Jest ogromna cześć mnie, która pragnie by tak właśnie było. Myślę o tym w każdej minucie. Z każdej godziny. Z każdego dnia. Mieliśmy z Damienem tak odmienne życia. On miał nadzieję. Miał przyszłość. Rodzinę, która go kochała. Ja, ja nie miałam nic. I wiem, że gdybym umarła zamiast niego, nie byłoby nikogo kto by za mną tęsknił. A Damien, no cóż, wiem, że jest cała masa ludzi, która za nim tęskni. Nie mogę mówić za jego rodzinę ale przekonałam siebie, że ja tęsknię za nim bardziej niż którekolwiek z nich. To co rani najbardziej to ja, myśląca o tym jaką mogliśmy mieć przyszłość. Myśląca o kochających uśmiechach, których już nigdy sobie nie poślemy. O ciepłych uściskach jakich już nigdy nie wymienimy. Fakcie, że nasze usta już nigdy, przenigdy się nie dotkną. Myśli o życiu jakie mogliśmy wieść to zbyt wiele do zniesienia i kiedy głęboki, wgryzający się ból dźga moje serce, przekręcam się na drugi bok na mojej pryczy. Zwijam swoje ciało w pozycję embrionalną. Potem płaczę dopóki nie zasypiam. Właśnie kiedy myślę, że mój wcześniejszy koszmar się skończył, zdaję sobie sprawę że to dopiero początek. Stoję w mojej starej sypialni. Okno jest otwarte. Moje wyblakłe żółte zasłony tańczą na tle chłodnej bryzy. Moje oczy odwracają się do miejsca na podłodze gdzie Damien umarł. Zaschnięta krew na dębowej podłodze stale przypomina o chłopaku, którego kochałam.
Chłopaku, którego straciłam. Chłopaku, który oddał wszystko, wliczając w to swoje życie, dla mnie. Stoję zastygła w miejscu, wpatrując się w plamę krwi na podłodze, która jest teraz brązowa, zardzewiała jak tłumik starego auta. Liczne pytania przebiegają przez mój umysł gdy ból przeszywa moje serce a łzy szczypią moje oczy. Czemu policja nie posprzątała tego? Czemu ja tu wróciłam? Dlaczego czuję się tak jakbym przeżywała śmierć Damiena w kółko i w kółko od nowa, w mojej własnej, osobistej wersji piekła? Podmuch powietrza opuszcza moje płuca i upadam na kolana. Moja klatka piersiowa wibruje od szlochów, które uwięzły mi w gardle i nudności uderzają o ścianki mojego żołądka falami. Zasłaniam usta ręką gdy pochylam się nad brązową plamą. Myślę, że będę wymiotować. Nim jestem w stanie zapanować nad sobą zaczynam krzyczeć. Walę pięściami w ostatnią część Damiena jaką będzie mi dane zobaczyć. Ostatnią część jego jaką kiedykolwiek dotknę. Po chwili po prostu tam leżę, mój policzek na zaschniętej krwi Damiena i zimnej, drewnianej podłodze. Odrętwienie rozprzestrzenia się po mnie jak wirus i nie mogę zmusić się aby podnieść się z podłogi. Nie mogę zmusić się do choćby mrugnięcia okiem. Promienie słoneczne zaglądają do środka przez moje okno. Coś błyska w peryferiach mojego wzroku i zerkam pod łóżko. Mój medalion błyszczy gdy światło odbija się od jej powierzchni. Nie pamiętam żeby mi spadł. Nie pamiętam żebym go nie miała. Na szczycie mojego żalu po stracie Damiena, jestem zła na siebie, że zapomniałam o ostatnim i jedynym prezencie jaki otrzymałam od niego. Porywam go spod mojego łóżka i zapinam sobie na szyi. Wtedy mój koszmar się zmienia. Przekręca.
Wykrzywia. Stoję przed małym, jednopiętrowym domem. Biała farba na elewacji jest przetarta miejscami, kilka okien ma pęknięcia a czarne okiennice zwisają z zawiasów. U moich stóp jest pusty kanister z benzyną, pudełko zapałek w mojej prawej kieszeni. Pocieram pudełko z zapałkami opuszkami moich drżących palców, podenerwowana tym co zamierzam zrobić. Ale wmawiam sobie, że ja muszę to zrobić. Muszę. Muszę. Muszę. Będzie zbyt wiele cierpienia jeżeli ten dom wciąż będzie stał. Zbyt wiele złych wspomnień. Za dużo bólu. Ani śmieć mamusi i Damiena nie zostanie pomszczona. Tata spędzający resztę swojego życia w więziennej celi nie jest wystarczający. Nie. To jest jedyny sposób. Wyciągam pudełko
zapałek
z kieszeni, zrywam jedną z wiązki i odpalam ją. Jedyny sposób aby przynieść jakikolwiek rodzaj ukojenia mojemu umysłowi i jakoś poradzić sobie ze śmiercią mojej mamy i miłości, to spalić ten przeklęty przez Boga dom. Tak, syczę w mojej głowie. I przysięgam, że słyszę Damiena za sobą szepczącego. – Zrób to Addy. Zrób to. Potem, za nim jestem w stanie siebie powstrzymać, upuszczam zapaloną zapałkę na ziemię, moje oczy skupiają się na szlaku benzyny jaki zostawiałam gdy on wznosi się w miksturę pomarańczowych i żółtych płomieni. Świeżo zapalone płomienie wirują przede mną trzaskając, szeleszcząc i sycząc. Wtedy robię kilka kroków w tył i unoszę głowę kiedy dom pełny śmierci i niedoli, płonie do pieprzonych zgliszczy. Budzę się z krzykiem ale nagle moje krzyki są przytłumione.
Gdzie jest Aurora? Obudziłam ją? Moje oczy śmigają po sali ale białe kropki przyćmiewają moją zdolność widzenia. Krople potu skapują z mojego czoła i walczę o oddech. Czuję się jakby ktoś zawinął swoje ręce wokół mojego gardła. Czuję jakby osoba dusząca mnie była zdeterminowana. Nie przestaną póki moje oczy nie wywrócą się do tyłu i nie zmiażdżą mojej tchawicy. Wtedy orientuję się, że sama siebie duszę. Nie chcę przestać. Nie chcę przestać bo śmierć będzie słodka. Śmierć będzie piękna. Będzie mi dane zobaczyć mamusię, i Damiena, a tata będzie sam gnił na tej ziemi. Daj Boże w niedoli. Wiem, że niedola kocha towarzystwo. Modlę się by nigdy takiego nie doczekał. Trzy pielęgniarki, dwóch sanitariuszy i jeden lekarz wpadają przez drzwi. Są krzyki, ale są stłumione. Myślę, że słyszę cichy skowy należący do Aurory. Pielęgniarka i sanitariusz stają po każdej mojej stronie i próbują oderwać mi ręce od gardła ale ja tylko ściskam z większą siłą. Wkrótce więcej drobnych, białych plamek rozmywa mi obraz. Lekarz wykrzykuje polecenia do pracowników w mojej sali. Wszystko się wymyka. Znika. Moje otoczenie pulsuje robiąc się raz za razem ostre i nieostre. Jestem tak blisko mamy i Damiena. Tak blisko. Tak blisko. Tak blisko.
Myślę, że widzę ich ręce wyciągnięte do mnie. Wtedy słyszę cichy głos, zbyt miękki i piskliwy by należał do Damiena. – Nie teraz, ptaszynko. To nie twój czas. – Głos należy do mamusi. Czuję szczypnięcie w moje prawe ramię. Moje oczy przewracają się w lewo i wiedzę koniuszek metalowej igły migoczącej pod fluorescencyjnym światłem nad moją głową. Nie. Żadnych więcej ćpunów. Cokolwiek tylko nie więcej ćpunów. Proszę. Nie lubię tego jak się czuję po tych lekach. One kasują wszystko. Sprawiają, że mój umysł czuje się jakby był gdzieś indziej. Prawdopodobnie na wakacjach. Sprawiają, że moje ręce i nogi są jak z galarety. A kiedy idę, czuję jakby podłogi kołysały się w te i powrotem pod moimi stopami. To przerażające by tracić kontrolę nad sobą w takim stylu ale przez większość czasu budzę się następnego dnia i zapominam o całej tej utracie kontroli w pierwszej kolejności. Wiem, że personel zakładu preferuje gdy wszyscy pacjenci poruszają się jak roboty. Jestem tu od miesiąca ale ja nie potrzebowałam miesiąca by nauczyć się tego smakowitego kąska informacji. Mojego pierwszego dnia tutaj widziałam jak szprycują histeryczną pacjentkę naprzeciwko mojej sali. Patrzyłam jak miłe uśmiechy rozciągnęły się na wargach lekarzy i pielęgniarek, a kończyny pacjentki drgnęły jeszcze kilka razy w ich ramionach zanim wszystkie przestały się ruszać. To podczas tych momentów personel medyczny myśli, że wygrali bitwę między poczytalnością a niepoczytalnością. Ale nie wygrali. Wiem to. Nie ma znaczenia co oni myślą. Nie ma znaczenia jak wiele razy dźgają pacjenta igłą i wypełnią jego żyły umysł–kasującymi lekami. Lekarstwo na szaleństwo nie znajduje się w tej strzykawce. Oni wciąż będą się budzić i będą szalonymi jutro.
Walczę z lekiem wijącym się przez mój krwioobieg ale po kilku sekundach moje palce zaczynają tracić uchwyt wokół mojej szyi. Moje ręce opadają na boki. Moja głowa opada w tył i mrugam powiekami kiedy jasne światło nade mną błyska w moje oczy bo to jest wszystko co mogę. – Przewróćcie ją. – Ktoś krzyczy. Myślę, że to lekarz. – Zwiążcie ją mocno. Metal brzęczący o metal pulsuje mi w uszach. Leżę twarzą w dół na cienkim materacu na mojej pryczy, wciąż walcząc by mieć otwarte oczy. Moje ręce są teraz za mną. Głos w mojej głowie mówi mi żebym się poruszyła, ale nie mogę. Uświadamiam sobie, że wsadzili mnie w kaftan bezpieczeństwa. Aby ratować mnie przed jedyną rzeczą, która może mnie zranić. Mną samą. Echo od trzaśnięcia drzwiami odbija się od ścian mojej sali. Moje powieki są ciężkie i opadają. Teraz jedynie jestem w stanie trzymać je otwarte w szczeliny. I tuż przed tym jak ulegam wspaniałemu zamiarowi snu, widzę go. Damiena. Kuca obok mnie, jego niebieskie, niebieski oczy mają żywą barwę. Są niemal elektryzujące. Zbiera włosy z mojej buzi delikatnym muśnięciem opuszków swoich palców i składa pocałunek na moim czole. – Już, już dobrze. Moja śliczna,
śliczna Addy.
– Jego głos jest głęboki a jednak melodyjny.
To przypomina mi o słuchaniu stacji z klasyczną muzyką w radiu. – Naprawdę myślałaś, że pozwolę ci się zabić? Próbuję mu odpowiedzieć ale nie mogę znaleźć słów. Czy mojego głosu. Odleciałam już za daleko, dryfując w to co wiem, że będzie snem bez snów,
gdzie wszystko jest czarne i ponure. Czuję jak kąciki moich ust ciągną. Czyżbym się uśmiechała? Sprężyny mojego materaca piszczą i czuję jak Damien wczołguje się na moją pryczę. Wsuwa jedną rękę pod moje biodro i przysuwa mnie bliżej siebie. Drżę gdy fala gorąca krwawi przez moją cienką, szpitalną koszulę i wspina się na mój brzuch. Damien układa swój podbródek w zgięciu mojej szyi, jego wargi przy moim uchu. – Nie pozwolę ci umrzeć Addy. – Pauza. – Nie – mruczy. – Jestem tutaj z tobą. To ty i ja, moja kochana. Na zawsze.
Rozdział 5 ~ Po ~
Nie jestem pewna jak dużo czasu minęło. Sekund. Minut. Godzin może? To co wiem to, że widziałam jakieś wschody słońca i jakieś jego zachody więc w mojej głowie zakładam, że to musiały być dni. Ale nie mogę być pewna. Nie mogę być pewna bo wszystko zdaje się rozmywać do kupy. Niebo. Drzewa. Błotnista, brązowa ścieżka pod moimi stopami. Minęło trochę czasu odkąd coś piłam czy jadłam. Nauczyłam się ignorować moje głodowe bóle, ale moje usta są gorące i suche i nie wiem jak długo uda mi się jeszcze pociągnąć na ślinie jako napoju. Moje kroki są chwiejne. Moje kolana obolałe. I kiedy tak idę odcinam wszystkie inne dźwięki w lesie takie jak: ptasi trel, trzaskanie gałązek, moje własne szuranie nóg. – Ałć! – Ostry ból strzela przez łuk mojej stopy i zatrzymuję się gdy spostrzegam, że nadepnęłam na kamieniu o szczerbatej powierzchni. Siadam na polnej ścieżce, podnoszę stopę i oceniam szkody. Moje stopa jest pokryta błotem i ledwo widać jakieś plamy mojego ciała przez nie. Pasma skóry luźno zwisają wzdłuż boków i są pewne miejsca gdzie
zaschnięta krew miesza się z błotem. Miałam już gorsze rany ale potrzebuję moich stóp. Potrzebuję ich aby niosły mnie dalej. By wyprowadziły mnie z lasu. By pomogły mi zacząć nowe życie dla mnie samej. Naciskam na przebitą ranę moim palcem wskazującym i krzywię się kiedy ból wystrzeliwuje w górę mojej nogi. Gorączkowo przeszukuję leśną ściółkę za czymś, czym mogłabym owinąć ją i decyduję się na kilka dużych liści, które posłużą jako dobry, wykonany domowym sposobem bandaż. Cienie otaczają mnie. Dotykają mojej skóry i obracają cały mój świat w czerń. Okrywają ścieżkę błota przede mną, podpełzając do przodu wraz ze spadającym z nieba słońcem. Porzucam chęć owinięcia stopy i z pomocą pobliskiego drzewa, znów staję na nogi. Szczerze mówiąc, dochodzę do wniosku, że będzie o wiele lepiej gdy ruszę przed siebie niż będę tu tkwiła martwiąc się o swoją stopę. Poza tym, na każdej z nich mam przynajmniej po dziesięć innych rozcięć. Jedno więcej nie robi znów aż takiej różnicy. Gdy kuśtykam po pogrążonej w mroku ścieżce, mój żołądek wykrzykuje bluźnierstwa pod moim adresem za to, że jest pusty od tak dawna. Nieprzyjemne burczenie dodaję do listy rzeczy jakie źle się ze mną dzieją w tej chwili ale spycham je wszystkie na bok. Muszę wydostać się z tego lasu. Lub padnę trupem próbując.
Rozdział 6 ~ Przed ~ Jeśli nie masz po co dłużej żyć, znalezienie jakiejkolwiek ulgi jest niemożliwe. Myśl, że ona w ogóle istnieje jest po prostu dokuczliwym głosem gdzieś w głębi twojego umysłu. Są chwile gdy sama sobie zadaję pytania. Są chwile gdy doszukuję się nowej Adelaide, Adelaide, którą się stałam od śmierci Damiena i pytam się czy to w ogóle kiedyś odejdzie? Czy co odejdzie? Ból. Złamane serce. Niekończące się cierpienie. Część mnie, która chce żyć w przeszłości przeżywa ten katastrofalny dzień w kółko i w kółko od nowa w mojej głowie. Część mnie myśli, że jeśli przeżywam ten dzień, to mogę go jakoś zmienić. Może. To możliwe prawda? Prawda?
Jest jeszcze inna część mnie, która stara się mnie przekonać, że to nigdy w ogóle się nie wydarzyło. Że to jakiś rodzaj urojeń. Jakaś pochrzaniona wersja bajki dla dzieci. Rozproszona, myśl bąbelek przebity szpilką. Stojąc przed samotnym, zakratowanym oknem w mojej sali, chwytam pręty i opieram głowę o metal, wzdychając. Jestem samotną, zrozpaczoną dziewczyną w pokoju z białymi, wyściełanymi ścianami, okratowanym oknem i niemymi myślami. – Podejdź tu. – Delikatne słowa wypowiedziane głębokim głosem rozchodzą się w moją stronę, i wspinają się po moim obojczyku zanim dudnią mi w uszach. Przez odbicie w szybie, widzę Damiena. Siedzi na mojej pryczy, jego plecy płasko opierają się o jedną z czterech wyściełanych ścian. Jego lewa noga jest podparta w górze i opiera o nią swój lewy łokieć. Żartobliwy uśmieszek ma na swojej idealnej, wyrzeźbionej symetrycznie twarzy i widok ten powoduje, że przygryzam wargę, rumienię się i spuszczam wzrok. – Co ty wyprawiasz? Zgniatam swoje brwi do siebie. – Co masz na myśli? Głośny,
ochrypły
śmiech
opuszcza
jego
gardło
i
pęcznieje
w ograniczonej przestrzeni. Rozważam poproszenie żeby raz jeszcze się zaśmiał bo kocham znajomość tego dźwięku. Sposób w jaki sprawia, że moje serce pompuje nawet mocniej. I sposób w jaki przyprawia mnie o dreszcze w nieopisanie dobry sposób. – Wiesz co mam na myśli. – Poklepuje puste miejsce na pryczy obok siebie. – Powiedziałem chodź tutaj. Posłusznie podchodzę do swojej pryczy i siadam na niej. Luźny drut sprężyny przebija się przez bawełnę pokrywającą mój materac i trąca mnie
w tyłek. Zaciskam usta i spycham na bok małe ukłucie bólu. Decyduje się je ignorować. Te chwile z Damienem są zbyt rzadkie i zbyt cenne dla mnie aby skupiać się na czymkolwiek innym poza nim. Nie wiem czemu nie widuję go tak często jakbym chciała. I dlaczego zawsze zjawia się u mnie w najdziwniejszych momentach. Zazwyczaj rano albo tuż przed pójściem do łóżka. Wiem, że nie powinnam narzekać. Powinnam być zadowolona z tego, że w ogóle do mnie przychodzi. Siedzimy na pryczy, ramię w ramię ale ja trzymam mój wzrok w dole. Patrzę się na jego umięśnione przedramiona, brązowawy kolor jego skóry i sposób w jaki jego żyły, jak korzenie drzewa, odznaczają się na jego ciele. Jego ciężar się przemieszcza obok mnie i prycza ugina się gdy on wyciąga rękę i zakłada moje czarne loki za moje prawe ucho. – Zmęczona jesteś kochanie? – pyta. Zapominam języka w gębie więc zwyczajnie przytakuję. Kładę się pierwsza a Damien idzie w moje ślady. Udrapowuje rękę wokół mojej talii i trąca nosem moje włosy. Czuję ciągnięcie jego oddechu gdy głęboko się zaciąga i znajomy zapach mydła w kombinacji z zapachem jego ciała, zakrada się do moich nozdrzy. – Kocham cię. – Wzdycha w moje włosy i jego gorący oddech wędruje wzdłuż mojej szyi, wsiąkając w moją skórę. – Ja też cię kocham. Jego dłoń wślizguje się pod moją szpitalną koszulę i wypuszczam sapnięcie kiedy jego palce tańczą shimmy pod rąbkiem mojej bielizny. On jest jak lew, który spędził dnie na przeszukiwaniu jałowych afrykańskich równin, bez żadnej zebry czy gazeli w zasięgu wzroku. Jest głodny. Mojego dotyku.
Moich pocałunków. Naszych ciał związanych unią i stających się poplątaną masą kończyn, rozszalałym rytmem serc i szorstkich oddechów. Wsuwa swoją rękę pod mój kark i odwraca moją głowę koniuszkami swoich dwóch palców. – Pocałuj mnie. – Żąda. Po raz pierwszy odkąd przybył patrzę mu w oczy. Wpatruję się w głębiny mórz błękitu, żywo iskrzące się szafiry, i nieskończone niebo. Chcę coś powiedzieć. Chcę mu powiedzieć, że te chwile z nim to jedyne części mojego życia, które utrzymują mnie wciąż w jednym kawałku. Że żeruję na nich. Oczekuję ich. Ale on nie daje mi okazji do powiedzenia czegokolwiek bo jego usta już są dociśnięte do moich. Nasze wargi tańczą tango i pocałunek pogłębia się gdy moje usta rozdzielają się i Damien wsuwa swój język między moje zęby. Odrywam się od pocałunku, bez tchu i Damien śledzi krzywiznę mojej szyi swoim językiem zanim okręca go wokół mojego obojczyka. – To niesamowite uczucie – mruczy. Ma rację. To naprawdę niesamowite uczucie. Nie tylko niesamowite, ale spektakularne. Transcendentne nawet. Ale gdzieś tam w głębi mojego umysłu myślę sobie, że ta chwila, tutaj z Damienem jest zbyt niesamowita… Zbyt niesamowita by być prawdziwa.
Rozdział 7 ~ Przed ~ To co nauczyłam sie o personelu Oakhill to to, że są kłamcami. Wszystko ulega zmianie po dostaniu zezwolenia na wejście. Pacjenci w stanie transu, snujący się zaciemnianymi korytarzami, krzyki tortur pokrywające
warstwą jasnobrązowe ściany, a czasami energia
elektryczna wibrująca przez tynk i masz wrażenie jakby cały zakład się trząsł. Światła migoczą od czasu do czasu. Czasami znikają ludzie i nie masz pojęcia co się z nimi stało. Nie mam pojęcia jak długo jestem zamknięta. Dziesięć dni? Może dwadzieścia. Prawdopodobnie trzydzieści. Obecnie moje dni i noce zlewają się ze sobą i mam wrażenie jakbym żyła w alternatywnej rzeczywistości. Nie umiem kontrolować czasu. Wszystko co wiem to, że budzę się każdego dnia w tej samej sali z białymi, wyściełanymi ścianami. Jedna prycza z cienkim materacem. Jedno zakratowane okno. I jedna wariatka kołysząca się w przód i w tył na pryczy, ręce skręcone w jej włosach, próbująca powstrzymać mrożące krew w żyłach krzyki, które uwięzły jej w gardle przez ślinę tak gęstą jak melasa.
Ta wariatka to ja. Kiedy przyjechałam do Oakhill, nie wiedziałam, że było ze mną aż tak źle. Nie myślałam, że śrubka w mojej głowie była aż tak poluzowana. Ale jest. I nie ma tu nigdzie w pobliżu śrubokręta żeby ją dokręcić. Jestem pewna, że miałam wszystkie śrubki kiedy tu przyjechałam. Ale to miejsce… To miejsce weźmie rzeczy od ciebie. To miejsce zrobi z poczytalnych ludzi szalonych, a z nieco szalonych niepoczytalnych. Zaczynam zadawać sobie pytania. Zaczynam się powtarzać. Czy to właśnie mi się przydarzyło? Byłam w błędzie. Bo tuż przed tym jak tutaj się znalazłam, on pojawił się w autobusie. On, mam na myśli Damien. On przypomniał mi o bólu jaki czułam kiedy zginął. On przypomniał mi jakie to uczucie gdy serce eksploduje ci w piersi, gdy uświadamiasz sobie, że będziesz musieć żyć bez jedynej osoby jaką kiedykolwiek kochałeś. I on przypomniał mi o obietnicy jaką złożyłam mu miesiące wcześniej. Powiedziałam, że będę kochała go wiecznie. Że nigdy nie odpuszczę. Ale część mnie chce odpuścić. W głębi duszy wiem, że długo nie pociągnę na kochaniu ducha wiecznie. Powtarzam to sobie codziennie. Potem go widzę i zapominam, że miałam takie myśli. Bo kiedy go widzę on wygląda dokładnie jak Damien jakiego poznałam
tamtego wilgotnego, letniego dnia, który zawadiacko się do mnie uśmiechał, jadąc swoim cukierkowo czerwonym Cadillakiem na wstecznym biegu. Kiedy go widzę to wygląda tak sugestywnie. Na tętniącego życiem. Nie tak… tak… Tak nieżywo. Kliknięcie rozbrzmiewa po moim pokoju i odbija się od wyściełanych ścian. Przebiega mnie dreszcz i chowam się w najdalszym kącie mojej pryczy, gdy wysoka pielęgniarka o męskiej budowie ciała idzie w moją stroną, niosąc mały kubeczek. Ubrana jest od głowy do palców u nóg na biało i część mnie myśli sobie, że gdyby stanęła na tle białej, wyściełanej ściany, to by się z nią zlała. Myślę sobie też gdybym miała niezły odlot na moich lekach, to bym jej nawet nie zauważyła. Wyciąga przed siebie grubą rękę a ja zerkam na nią przez ekran moich włosów zakrywających część mojej twarzy. Mój wzrok momentalnie przenosi się z kubeczka do jej stalowych, szarych oczu. Potrząsa kubeczkiem niecierpliwie. – No Adelaide. – Nalega niskim głosem. Wciąż waham się. Leki jakie mi dają wieczorami, przywołują dzikie, przerażające sny. Sny o mamie. I Damienie. I tym zbolałym wyrazie jego twarzy tuż przed tym jak przewraca się w kałużę własnej krwi. Potrząsam głową na kubeczek i przesuwam dalej w tył na mojej pryczy. Srebrna plakietka pielęgniarki migocze pod oświetleniem. Marjorie. Myślę, że to imię do niej nie pasuje. Marjorie kojarzy mi się z kobietą, która jest delikatna, uprzejma i atrakcyjna w sposób odbiegający od normy.
Ta Marjorie w ogóle taka nie jest. Jest męska. Nieprzyjemna. I nawet jeśli stara się siebie upiększyć makijażem, to to nie działa. Marjorie robi dwa kroki przed siebie i chwyta mnie za rękę. Jej palce wbijają się w moje ciało i krzyczę gdy ona chrypi. – Masz dziesięć sekund na połknięcie tych leków albo wiesz co się stanie. Kręcę głową raz jeszcze i szeptam. – Nie. – Weź te pigułki. – Marjorie nalega znów a potem wykręca moją rękę i umieszcza kubeczek w mojej dłoni. Tak, wiem co się stanie jak nie będę współpracować. Tak już się stało kilka razy wcześniej. Z ręki Marjorie. Ilekroć z nią walczę, ona wkłada mnie w kaftan bezpieczeństwa. Zapina mnie mocno, wciska mi lekarstwa do gardła a potem zostawia samą bym mogła płaczem utulić się do snu. Albo obudzić się z koszmarów i halucynacji jakie wywołały te leki, tylko po ty by większa ilość pracowników wdarła się przez moje drzwi, by podać mi środki uspakajające na dokładkę. Nie chcę niczego z tego dzisiaj. Nie mogę kontrolować tego co się ze mną dzieje po zażyciu tabletek ale mogę to sobie ułatwić, nie walcząc z Marjorie. Więc zaciskam palce wokół kubeczka i wychylam jego zawartość. Marjorie uśmiecha się do mnie złowieszczo, poklepuje moją głowę z siłą, zabiera kubeczek i zostawia mnie samą bym mogła zatonąć w moich własnych, popieprzonych urojeniach.
Rozdział 8 ~ Po~ Moje otoczenie zaczyna zanikać i stawać się nieostre. Drzewa wirują wokoło mnie. Brązowe, zielone i czarne. Brązowe, zielone i czarne. Muszę się zatrzymać i opieram się ramieniem o jeden z pni. Opuszczam głowę, wypuszczam powietrze. Zawroty głowy są przytłaczające. Nie pamiętam kiedy ostatni raz coś jadłam czy piłam. Nie wiem jaki jest dzień. Całe moje ciało pokrywają koraliki zimnego potu i zaczynam mieć halucynacje. – Psst, Addy. – Przyciszony głos Damiena rozbrzmiewa wśród drzew. – Chodź i znajdź mnie. Jęczę cichutko i próbuję podnieść głowę. Nie mam siły by teraz się z nim bawić w jego grę. – Addy. – Nie! – krzyczę i mój głos rozchodzi się odbijając echem i niesie po pustej, błotnistej ścieżce. – Czemu ty to robisz? Czemu? Próbuję unieść głowę znowu ale udaje mi się to tylko na tyle, by wesprzeć ją
w
zgięciu
mojego
łokcia.
Koncentruję
wzrok
na
ziemi
i zauważam parę brązowych butów, dodatek do leśnego rumoszu na ścieżce. Mój wzrok podąża w górę zanurzając się w wyglądzie Damiena. Nie wygląda jak Damien, którego widywałam będąc w Oakhill. Wygląda jak wtedy kiedy widziałam go po raz ostatni. Wygląda tak jak chwilę przed tym jak umarł.
Zasysam powietrze, którego nie mogę uwolnić. Moja warga drży na widok zaschniętej krwi na jego błękitnej koszuli. Jego skóra jest blada, jego wargi szare. I nawiedzony, martwy wyraz jego niebieskich oczu to zbyt wiele do zniesienia. Blednę i odwracam wzrok. – Nie. – Krzyczę. – Nie. Podchodzi bliżej, gałązki trzaskają pod jego stopami zaraz po szeleszczeniu uschniętych liści. Moje ciało sztywnieje. Panika przebija się przez mój krwioobieg. Czuję go tuż obok mnie i jego zimny, zjełczały oddech owiewa moją buzię. Biorę wdech a następnie szybko robię wydech, dławiąc się przez to jaki ma posmak, jak odgrzebany trup. – O co chodzi Addy? – Jego palce są w moich włosach a jego głos jest upiorny. Obojętny. To nie jest mój Damien. To nie jest mój Damien. To nie jest mój Damien. Powtarzam słowa w mojej głowie. To nie jest mój Damien. To manifestacja mojego umysłu na podobieństwo koszmaru. –
Przestań
–
szepczę
myśląc,
że
ta
prośba
może
faktycznie
poskutkować. Jestem w błędzie. Martwa wizja miłości mojego życia wybucha śmiechem. Ten śmiech nie jest sympatyczny. Jest mroczny, zimny i diaboliczny. Głaszcze mnie po głowie i powtarza swoje wcześniejsze pytanie. – O co chodzi Addy? – Jego palce dają wrażenie śluzu gdy przesuwają się po mojej skórze. Wciąż się ześlizgują i ześlizgują i wysyłają dreszcz strachu wzdłuż mojego kręgosłupa. Wzdrygam się i używam całej mojej siły jaką mam, aby odsunąć się od niego. Patrzę się w jego martwe oczy. – Ale myślałem, że mnie kochasz? – Jego lepka, szarawa skóra marszczy się na czole.
Tak. Kocham to słowo klucz. Zawsze będę są dwoma kolejnymi. Zawsze będzie część mnie, która go kocha. Zawsze będzie część mnie, która pamięta Damiena jakiego poznałam pewnego letniego dnia na polnej drodze w West Des Moines w stanie Iowa. Damiena, który był piękny, mądry, troskliwy i zabawny. Damiena, który skradł moje serce, obiecał kochać mnie wiecznie i planował naszą przyszłość. Przyszłość, która została nagle przerwana i zabita przez mojego będącego wcielonym złem, ojca. Nauczyłam się, że choć część mnie będzie kochać go zawsze to nie znaczy, że nadal będę go kochać tak jak kiedyś. Ponieważ on nie żyje. Muszę sobie to często przypominać. I to też; nie mogę ruszyć przed siebie kochając złośliwego ducha przez resztę mojego życia. Myślę o Damienie i wiem, że nie chciałby tego dla mnie. Chciałby żebym pamiętała co mieliśmy, ale chciałby też żebym miała przyszłość. Chciałby żebym spróbowała i robiła wszystkie rzeczy jakie chciałam zrobić. Chciałby żebym spróbowała i ponownie znalazła miłość. Kiedyś. – Naprawdę cię kochałam – mówię mu. – Kochałam cię bardziej niż… – Potykam się o własne słowa. – Kochałam cię bardziej niż kochałam siebie. Nigdy nie sądziłam, że zdołam otrząsnąć się po tym co ci się stało. Czy przeboleć myśl, że będę musiała wieść życie bez ciebie. On uśmiecha się szyderczo i robi krok bliżej mnie, cofając mnie do innego drzewa. Szorstka kora drapie szczyt moich pleców i krzywię się z bólu ale napieram nie zważając na cierpienie. – Ale robisz to, prawda Adelaide? – Jego ręce są umieszczone nade mną na pniu drzewa i on majaczy nade mną.
Zmuszam się do spojrzenia mu w oczy i to tak jakby zmienił się w innego Damiena. Mojego Damiena. Kolor wraca na jego skórę. Jego niebieskie oczy są pełne energii i mają błysk. – Mogę sprawić, że mnie pokochasz jak kiedyś – mówi pewny siebie. – Damien. – Łzy napływają w moje oczy i leją się po moich policzkach. Poczucie winy chłoszcze mnie po żołądku i moja palce zaczynają drżeć. – Ty nie żyjesz – chrypię. Błyska mi promiennym uśmiechem i opuszcza jedną rękę zawijając ją wokół mojej talii. – Nonsens – syczy przez zaciśnięte zęby. – Czy ktoś kto nie żyje, byłby w stanie zrobić to? – Jednym zwinnym ruchem swoich bioder przyszpila mnie do drzewa i umieszcza usta na mojej szyi. Zamykam oczy, ignorując nieme zarzuty w mojej głowie mówiące mi, że to nie jest normalne. Że coś jest bardzo, bardzo złego z tej sytuacji. Damien umieszcza swoje wargi przy moim uchu i mruczy. – Powiedz mi Addy, czy martwa osoba mogłaby zrobić coś takiego? – Delikatnie szarpie płatek mojego ucha zębami. – Albo takiego? – Jego wolna ręka wspina się w górę mojego brzucha pod moją szpitalną koszulą. – Albo nawet to? – Miażdży moje usta swoimi i całuje mnie delikatnie. Ten
pocałunek
zmienia
się
z
delikatnego
i
zmysłowego,
w zachłanny i namiętny w ciągu sekundy. Ale nagle jakby z nikąd, rzeczy zaczynają się znów rozpadać. Jego goła dłoń na mojej skórze sprawia, że gęsia skórka wznosi się na całych moich rękach i nogach. Nerwowe, uczucie niepokoju osiada w moim żołądku. Jego wargi są lodowate i unieruchamiają moje bijące serce. Coś w tym interludium sprawia, że mrozi mi krew w żyłach. Jego ręka zaczyna schodzić w dół, palce muskają moje podbrzusze. Każda część mnie jest skonfliktowana. Tak jakbym miała dwa głosy w głowie krzyczące różne rzeczy.
Palce Damiena zagłębiają się pod rant mojej bielizny i szepcze. – Lubisz to Addy? Czy kochasz kiedy dotykam cię tutaj? Nie. Nie. Nie. – Tak. – Wiem, że tak. – Orientuję się, że coś jest innego w jego głosie. Jest niższy, bardziej zgrzytliwy. Bardziej śmiercionośny. – Bo jesteś dziwką. – Moje oczy otwierają się błyskawicznie a moje płuca zaciskają. – Tak jak twoja matka. Tata stoi przede mną. Przeładowuje swoją strzelbę. – Nie! – krzyczę ile mam sił w płucach. Sposób w jaki mój wrzask przebija nocne powietrze sprawia, że wszystkie ptaki odlatują z drzew. Chcę być ptakiem w tej chwili. Chcę odlecieć. – Nie! Tata unosi strzelbę do swojej twarzy. Celuje nią we mnie. – Dziwka zawsze pozostanie dziwką. – Tata umieszcza palec na spuście. – Będzie lepiej jak zdechniesz. – Nie! Zanim jest w stanie wystrzelić wykrzesuję każdą ilość siły jaką mam i zaczynam kuśtykać wzdłuż ścieżki. Moje stopy żądlą ze wszystkich otwartych ran i tępy ból pulsuje we wszystkich moich kończynach. Słyszę tatę sobą. – Wracaj tu ty mała wywłoko! – Strzela. – To miałaś być ty!
za
Zaczynam biec, krzycząc z bólu za każdym razem jak moja stopa uderza o ziemię. Przede mną jest światło. I głośny, intensywny hałas. Biegnę w tamtym kierunku cały czas powtarzając sobie… Nie. Zatrzymuj. Się. I nie robię tego. Przebijam sie przez gęstą masę zwartych gałęzi i ciernistych krzaków ledwo zauważając jak kolce tną moją twarz. Gałęzie trzaskają gdy uderzam w nie rękami, przedzierając się przez zarośla w samą porę by zobaczyć szosę pod moimi nogami. Szosę? Jestem na szosie. Moja głowa szarpie się w górę a moje oczy przemieszczają w lewo, gdy jaskrawe, białe światło mnie oślepia. Okrywa moje ciało od dołu do góry. Piszczę, unoszę ręce. Dłońmi zakrywam twarz. Następnie światło pochłania mnie i odpływam w ciche, spokojne morze ciemności.
Rozdział 9 ~ Po~ Moje powieki trzepoczą i jaskrawe, jarzeniowe światło przemyka obok mnie, to tracąc, to przybierając na ostrości. Część mnie odnosi wrażenie jakbym znajdowała się w samochodzie. Nie ma dachu. To kabriolet. Wiatr smaga przez moje włosy i rozdmuchuje je po mojej buzi. Odnoszę wrażenie jakby kierowca pędził po długiej, pustej szosie. Mijamy drzewa. Otwarte pola pełne długiej, kołyszącej się trawy. Jedziemy tak szybko, że wszystko wkoło wydaje się zmywać ze sobą. Ale jest jeszcze druga część mnie. Pozbawiona życia część mnie, która czuje jakbym wbiła się kabrioletem w rzekę i powoli tonę na jej dno. Mam nadzieję, że ktoś mnie uratuje. Mam nadzieję, że Bóg nie da mi utonąć. Przytłumione głosy dudnią mi w uszach. Słyszę mężczyznę po mojej lewej, mówiącego. Próbuję przekręcić głowę ale nie mogę. Potem zdaję sobie sprawę, że umieścili mnie w jakiegoś rodzaju aparacie ortopedycznym na szyję. Przewracając oczami w lewo, mogę spojrzeć na człowieka, który mówi.
Jego złote włosy błyszczą pod jaskrawym światłem i to wygląda jakby miał aureolę. Czekajcie… Czy ja umarłam? Może ten człowiek jest aniołem. Może zesłał go tutaj Bóg żeby mnie zabrał do nieba. Ale jeśli naprawdę nie żyję to gdzie jest moja mama? I Damien? Mój anioł biegnie. Przewracam oczami na prawo i tam jest pielęgniarka i ona też biegnie. Jej biały pielęgniarski czepek podskakuje na jej głowie gdy porusza się, jej rude loki też podskakują pod jej czepkiem. Wtedy mnie to uderza. Jestem na noszach na kółkach. Nie jestem z powrotem w Oakhill, co nie? Mdłości obiegają w kółko mój żołądek. Proszę, żeby tylko to nie było tym, gdzie jestem. Nie. Nie mogę tam być z powrotem. Nie mogę. Wiem to bo czuję jakbym biegła w lesie, unikała drzew i moich własnych pochrzanionych halucynacji przez dni. Może nawet tygodnie. I wiem, że prawdopodobnie nie mogę być tam z powrotem bo nigdy nie widziałam żadnego z tych ludzi po
moich bokach, toczących mnie wzdłuż korytarza
w Oakhill, a znam każdą osobę w tym potwornym miejscu.
– Przygotować wózek reanimacyjny! – Mój anioł krzyczy. – Gdzie dr Pizzuto? – Jestem tutaj. – Kolejny głęboki głos zostaje dodany do równania zaraz po szeleście kartek papieru. – Rozpoznanie? – Została potrącona przez samochód i doznała wielu obrażeń. Pęknięta ręka. Połamane żebra. Krwawi wewnętrznie, to cud, że żyje. Była już mocno odwodniona i jej żołądek jest pusty. Nie sądzę aby coś jadła czy piła co najmniej przez tydzień. Ma też liczne, zainfekowane rany na stopach. – Bardzo dobrze się spisałeś oceniając stan pacjenta, Elijah. Będziesz kiedyś znakomitym chirurgiem. – Robi pauzę. – Jak się tutaj znalazła? Więcej szeleszczenia papierów. Więcej krzyków. – Przygotować salę operacyjną nr 2! – Musimy ją otworzyć i kauteryzować krwawiące miejsce w jamie brzusznej. Inaczej się wykrwawi. – Powiedz mi jak się tutaj znalazła? – Drugi lekarz powtarza swoje wcześniejsze pytanie. – Para, która ją potrąciła, porzuciła ją pod drzwiami. – I nawet nie kłopotali się zostać by zobaczyć czy przeżyje? – Nie doktorze. Jedna z pielęgniarek, która ją znalazła, podejrzewa, że oni pili. Zarzekali się, że wybiegła z lasu prosto pod ich auto. Ta odrobina siły jaką miałam, mnie opuszcza i moje powieki opadają. Próbuję znów je otworzyć ale jestem za słaba nawet na to. Wciąż słyszę wszystkie te głosy rozbrzmiewające wokół mnie. Nie wiem gdzie jestem ani co się dzieje. Mam mętne pojęcie, że jestem w szpitalu ale kilka ostatnich
miesięcy pamiętam jak przez mgłę. Zostałam wyciszona do tego stopnia gdzie czułam się jak robot i już dłużej nie mogę być niczego pewna. Głośne krzyki dochodzą zewsząd w połączeniu z głośnymi krokami. W pomieszczeniu musi być kilkoro ludzi. Kobieta krzyczy. – Wezwać anestezjologa! Całe to zamieszanie chrzani się z moją głową. Jakbym tutaj była w tej chwili a jednak nie. Niemal tak jakbym stała gdzieś z boku ale mam zawiązane oczy i jestem w stanie tylko słyszeć a nie widzieć. Otwórz oczy jeszcze raz! Rozglądnij się! Krzyczę na siebie ale żadna część mojego mózgu nie wydaje się mnie słuchać. Chciałabym by ktoś zdjął tę opaskę z moich oczu. Chciałabym żeby ktoś upewnił mnie w pewności mojej sytuacji i pozwolił mi odkryć gdzie jestem i nie dał mi tylko polegać na przeczuciu. Ktoś pochyla się nade mną, spogląda na mnie. Nie mogę się zmusić do otwarcia oczu ale czuję ciepłotę ich ciał i za powiekami widzę ich ciała rzucające na mnie cień. – Ktoś wie jak ona się nazywa? Mój anioł się odzywa. – Nie. – Jego głęboki głos jest posępny. – Nie miała żadnych dokumentów. Była ubrana w szpitalną koszulę gdy ją podrzucono. Zanim nie zdołamy z nią porozmawiać nie dowiemy się kim właściwie jest, założyliśmy jej kartę jako Jane Doe1. Osoba wciąż pochyla się nade mną i mogę przysiąc, że czuję jak jej oczy przyglądają się mojej twarzy. – Przed czym do diabła tak uciekałaś młoda damo?
1
Odpowiednik naszej Anny Kowalskiej.
Nie mogę nic powiedzieć ale gdybym mogła, powiedziałabym mu tak; gdybyś spędził miesiące w miejscu gdzie byłam ja i widział jak ludzie umierają i gasną aż stają się niczym… Też byś uciekał.
Rozdział 10 ~ Przed~ Białe ściany przerażają mnie. Białe ściany przerażają mnie. Białe ściany przerażają mnie. Białe ściany przerażają mnie. Bycie samemu nie pomoże ci pokonać smutek czy tragedię. Jedynie szybciej doprowadzi cię do szaleństwa. Moja prycza jest mile widzianą matą głęboko zakorzenionego bólu i żalu. Kołyszę się w przód i tył na cienkim materacu, a wyściełane, białe ściany oślepiają mnie. Podwijając kolana do piersi opieram o nie czoło. Wypuszczam sfrustrowane westchnienie. Nie mogę zrozumieć tych ludzi. Czy tego miejsca. Albo dlaczego uważają, że umieszczenie mnie w izolatce pomoże przywrócić mój umysł do tego, co było kiedyś. Mój umysł już nigdy nie będzie taki jak kiedyś. Będzie podzielony i połamany już zawsze. Wcześniej miał tylko odłamek pęknięcia wewnątrz, spowodowany latami maltretowania z ręki mojego ojca. Teraz, to jest jakby laska dynamitu została wciśnięta do mojego mózgu w pewnym momencie i mój umysł został
wysadzony przede mną. Przysięgam, że widzę jego kawałki rozproszone po mojej pryczy, przemieniające białe prześcieradła w czerwone. Źle ze mną. Źle ze mną. Należę tutaj. Bo jestem tak samo stuknięta jak świry, z którymi jestem zamknięta. Czasami przyłapuję się na zachowaniu jak stuknięta. Snuję się korytarzami, będąc na haju po moich lekach i śmieję się z niczego. Zakładam, że większość świrniętych zachowań ma coś wspólnego z tymi ćpunami, na których mnie trzymają ale nie mam pewności. Powiedzieli mi, że leki zabiorą ból. Powiedzieli mi, że leki pomogą mi na sen. Mylą się. Ból po stracie Damiena nie odszedł. Prawie w ogóle nie śpię. Jest taka część mnie, która chciałaby bym mogła zamknąć oczy i odciąć cały świat, ale nie mogę. Nie mogę bo wiem, że pod moimi powiekami zobaczę go. Będzie tam, wyglądając tak świeżo i żywo. Jego skóra będzie miała rześką barwę, jego niebieskie, niebieskie oczy będą lśniły. Błyśnie mi swoim promiennym uśmiechem i przez kilka minut będę właściwie wierzyła, że on nie umarł. Uwierzę w to i potem kiedy się obudzę by odkryć, że mój umysł torturuje mnie tym co mogłoby być, znów stracę kontrolę na emocjami. Krzyczę. Szlocham. Tulę kolana do piersi.
swoimi
Kołyszę w przód i tył. Szarpię za włosy. Krążę po moim wielkości pudełka na buty pomieszczeniu i rzucam się na wyściełane, białe ściany. Modlę się o kogoś lub o coś by wykasował moją pamięć tak, bym już nigdy nie musiała myśleć o Damienie. I po to abym już nigdy nie musiała żyć z bolesnym przypominaczem, że jestem powodem jego śmierci. Damien umarł za mnie. I za miłość. I nie jestem do końca pewna za co jeszcze. Może aby coś udowodnić. Moje szlochy eskalują i widzę łzy spadające z moich oczu i sypiące się na moje gołe nogi. Zwijam się w ciaśniejszą piłkę i głośniej zawodzę by zagłuszyć dźwięk Ciii dobiegający zza mnie.
Ciii? Ciii? Kto mnie ucisza? Podnoszę głowę ostrożnie zerkając przez ramię. Damien siedzi za mną, jego silna prawa ręka płasko na moich plecach. Przesuwa swoją dłoń niżej, na odcinek krzyżowy i delikatnie masuje. – Nie płacz najdroższa – mruczy. – Wiesz, że nie mogę znieść kiedy płaczesz. Wciskam głowę ponownie między kolana. – Idź sobie! – krzyczę. – Wiem, że nie jesteś prawdziwy! – Ależ jestem prawdziwy. – Nalega. – Adelaide, spójrz na mnie.
– Nie. – Proszę popatrz na mnie. Mogę udowodnić, że istnieję naprawdę. – Nie. – Uparta jak osioł. – Syczy pod nosem i wiem, że wraz z tym komentarzem i syknięciem, jest zadziorny uśmieszek na jego ustach. Przesuwa obiema rękami w górę moich pleców, chwyta mnie za oba ramiona i obraca twarzą do siebie. Nie patrzę mu w oczy bo wiem, że gdy to zrobię, na zawsze przepadnę w niezbadanych wodach błękitu. Utonę w tych wodach. Jestem tego pewna. – Adelaide, popatrz na mnie. Potrząsając głową wciskam ją głębiej między kolana i zawijam obie ręce wokół karku, zabezpieczając je tam. Znam Damiena. Znam go bardziej niż samą siebie czasami i wiem, że jest jedna rzecz odnośnie jego, którą znam bardziej niż cokolwiek innego, jego upór. – Wiesz, że nie odpuszczę dopóki na mnie nie spojrzysz, Addy. – Wiem – mamroczę, mój głos stłumiony przez dwie kończyny i gołą skórę. – To czemu nie zaoszczędzisz sobie kłopotu i nie popatrzysz na mnie. – Bo nie chcę. – Kłamiesz. Ma rację. Kłamię. To zabawne jak on zawsze to wie. Wszystko o czym teraz mogę myśleć to by spojrzeć w te wodniste głębie jego oczu, dotknąć jego orzechowej skóry i musnąć moimi wargami o jego. Ale wiem, że nie powinnam.
Nie mogę. Nie zrobię. Bo wiem, że jak zajrzę mu w oczy, to mnie rozwali na części. Kawałek po kawałku. Cal po calu. Rozerwie mnie na strzępy. Otępi mój umysł. I roztrzaska moje serce. Będę ulegała iluzji chłopca, którego kiedyś kochałam i żyła w ułudzie i część mnie wie, że nie może żyć w przeszłości. Tak bardzo jakbym chciała, nie mogę. Kochałam Damiena. Kochałam go z każdym zaczerpniętym oddechem. Tak bardzo jak boli usunięcie go z mojego umysłu, to wiem, że muszę to zrobić. – Addy, proszę. – Damien błaga. – Tylko spójrz na mnie. Nie mogę spojrzeć na niego. Nie mogę. Nie… Muszę być silna. Muszę zwalczyć pragnienie bo tak bardzo jak nienawidzę się do tego przyznawać, nie patrzenie na niego jest jedynym sposobem bym wydostała się z tego miejsca. Nie patrzenie na niego to jedyna szansa jaką mam na przyszłość.
Rozdział 11 ~ Po~ Dźwięk szeleszczących papierów wyrywa mnie z głębokiego snu. Czuję maleńkie rurki podłączone do mnie, gdy moje ręce suną po mojej gołej skórze pod szpitalnym ubraniem. Czemu wciąż jestem w szpitalnym ubraniu? O nie. Czy znaleźli mnie? Jestem z powrotem w Oakhill? Proszę. Boże. Nie. Moje oczy momentalnie się otwierają i próbuję usiąść. Ukłucie bólu wibruje przez obie strony mojej klatki piersiowej i ucieka mi jęk. Ból nasila się i przez chwilę myślę, że będę wymiotować. Blado niebieskie ściany otaczają mnie i leżę w wygodnym łóżku, w niczym nie przypominającym mojej cienkiej pryczy. Staram się poruszyć ramionami ale nie mogę. Mam założony temblak. Jestem w ambulatorium?
– Spokojnie. – Głęboki baryton odzywa się z boku. Przewracam oczami w górę i gapię się. Uciekają mi słowa a moje oczy robią się wielkie. Mężczyzna przede mną jest piękny. – Musisz robić to powoli. Doznałaś wielu obrażeń. – Mężczyzna stojący obok mnie jest ubrany w biały, laboratoryjny fartuch i popycha mnie do tyłu, delikatnie podpierając poduszkę za moją głową. Rozpoznaję go. Myślałam, że był aniołem. Moim aniołem. Nie mogę znaleźć mojego głosu. Myślę, że może być wciśnięty w daleki, ciemny kąt mojego mózgu, ukrywając się przede mną. Otwiera mi się buzia z wrażenia i przyglądam się mojemu otoczeniu. Karty pacjenta wiszą na jasnoniebieskich ścianach. Ciecz kapie w moją rękę przez rurkę, igła wkłuta w jedną z moich żył. Nie… Nie! Tylko nie kolejny usypiacz. Zaciskam rurkę a mężczyzna obok mnie bierze obie moje dłonie w jego jedną i przytrzymuje je w miejscu. – Nie wyciągaj tego. – Jego głos jest srogi. Kategoryczny. – Potrzebujesz tego. Odchrząkuję i znajduję głos. – Nie chcę już żadnych ćpunów więcej. Mężczyzna obok przechodzi przez salę by wyciągnąć kartę ze ściany. Skanuje ją przelotnie następnie skupia swoją uwagę na mnie. – To nie są leki psychotropowe. – Zawiesza kartę powrotem na ścianie i podchodzi do mnie. – To płyny. Potas. Sól fizjologiczna. Kiedy się tutaj znalazłaś, byłaś poważnie odwodniona i niedożywiona. – Z prawej kieszeni wydobywa stetoskop. – Miałaś krwotok wewnętrzny. Nie dawaliśmy ci wielkich szans na przeżycie. – Zanurza koniec stetoskopu pod moją koszulę ale nie dotyka mojej skóry. – To będzie troszeczkę zimne. – Wkłada sobie dwie słuchawki w uszy i płaską część kładzie na mojej skórze. Wzdrygam się kiedy czuję lodowaty metal ma mojej klatce piersiowej. Coś w działaniach tego człowieka wydaje się
mechaniczne. Jakby tak przywykł do sprawdzania akcji serca, że mógłby to robić we śnie. Kiedy on słucha rytmu mojego serca, przenoszę swoją uwagę na szerokie, prostokątne okno, obserwując przechodzące pielęgniarki w swoich uniformach. Białe sukienki. Białe czepki. Widzę nawet parę więcej ubranych w laboratoryjne kitle. – Jestem w szpitalu. – To znaczy w normalnym szpitalu gdzie są ludzie, którzy w rzeczywistości są tutaj aby mi pomóc. – Jesteś – mówi mężczyzna obok. – Wiesz czemu? – Usuwa koniec stetoskopu z mojej skóry i wciska go do kieszeni. Wiem, że się mi
przygląda.
Czuję
jego
oczy
dotykające
mnie
w rozmaitych miejscach. Ramionach. Policzkach. Ustach. Mój wzrok blokuje się z jego i zapiera mi dech. Moje serce łomocze i
czuję to w moim gardle.
Mój anioł jest przystojny – nie – bardziej niż przystojny. Mój anioł jest zachwycający. – Tak i nie. – Spuszczam wzrok i bawię się rąbkiem prześcieradła, którym jestem przykryta. – Jesteś lekarzem? – Tak – mówi krótko. Myślę o moim dzieciństwie i jak zawsze nie znosiłam chodzić do lekarza. Głównie dlatego, że nienawidziłam dostawać zastrzyków ale gdy przyglądam się mężczyźnie obok mnie, mam zabawną myśl. Być może nie miałabym nic przeciwko chodzeniu tak często do lekarza gdyby mój lekarz wyglądał jak ten. – Jesteś moim lekarzem? – Naciskam. Cień uśmiechu spowija jego pełne wargi. – Tak i nie. – Bierze mój nadgarstek i przyciska do niego dwa palce, sprawdzając mi puls. Zaciskam wargi, zastanawiając się przez moment czy on aby nie przedrzeźnia mnie. Uśmiech znika z jego warg i to momentalnie zmienia cały jego wygląd. Jego twarz nabiera twardych krawędzi i jestem zdumiona, że
zwykły półuśmiech mógł dodać do niej tak wiele. Nie zrozumcie mnie źle; nawet z twardymi krawędziami, atrakcyjność tego człowieka nie może zostać ukryta. W zasadzie wszystko co robię, to gapię się na jego twarz. Jego długie rzęsy są ciemne i grube zawinięte do góry w kierunku brwi. Jego włosy są koloru złotej pszenicy i przedzielone po boku, każde pasmo ich utrzymane w miejscu przez jakiegoś rodzaju maź. A jego bursztynowe oczy mają złote plamki wokół tęczówek. – Pracowałem na ostrym dyżurze kiedy cię przywieźli. Formalnie, nie jestem twoim lekarzem ale skoro byłem pierwszym, który cię zbadał – jego oczy blokują się z moimi – to powiedzmy, że jestem osobiście zainteresowany rezultatem twojego powrotu do zdrowia. – Och. – Mój wzrok nie słabnie. W zasadzie jest głos gdzieś mówiący mi, przysięgam mogłabym patrzeć się w te oczy przez wieczność. Odchrząkuje jakby nie czuł się komfortowo pod moją analizą i idzie przez pokój, podnosząc kolejną kartę. Ma szerokie barki i zaznaczające się mięśnie na bicepsie, które mogę dostrzec przez cienką tkaninę jego fartucha. – Jane Doe – mówi krótko. Unoszę brew. – Jane Doe. – Powtarzam. – Kim ona jest? Śmieje się i zauważam dołeczki w jego policzkach i jak każda część go się rozświetla. Jest jak jasno świecące słońce w upalny dzień. Jego zęby są proste, białe i błyszczące na tle jego jasnej skóry. Ale jednak ani uśmiech, ani śmiech nie sięga jego promiennych oczu i zastanawiam się o co chodzi z tym lekarzem, że wydaje się taki… skryty. Powściągliwy. – Ona jest tobą. – Informuje mnie. – Ale ja się tak nie nazywam – mówię mu.
– Kiedy tutaj przyjechałaś byłaś nieprzytomna. Nie miałaś żadnych dokumentów. Nie wiedzieliśmy jak się dowiedzieć kim byłaś. Teraz kiedy jesteś przytomna, możesz mi powiedzieć. Mrużę oczy tak bym mogła odczytać plakietkę z nazwiskiem na jego fartuchu. Jest srebrna, lśniąca i kiedy światło trafia w nią mogę odczytać jego imię. Dr Elijah Watson. Wpatruje się we mnie przez chwilę i jego ciężkie spojrzenie sprawia, że zaczynam się denerwować. Ciepło podnosi się na moje policzki a trzepotanie odbija po żołądku. Denerwuję się bo jestem przerażona powiedzeniem
lekarzowi
jak
się
naprawdę
nazywam.
Nie
znam
go
wystarczająco by mu ufać. Co jeśli… Co jeśli odkryje skąd się wzięłam? Co jeśli spróbuje się z nim skontaktować? Co jeśli oni przyjdą po mnie? Nie mogę ryzykować. Nie mogę. Nie chcę tam wrócić. Nigdy. Oakhill jest jak pijawka tak zniedołężniała z głodu, że gdy przysysa się do ciebie, to wykrwawi cię do sucha. Powoli wysysa z ciebie życie. Każdego dnia inny kawałek ciebie się wykrwawia tak, że już dłużej nie wiesz kim jesteś. Myślę o pacjentach, którzy są już tam jakiś czas. Aurorze. Suzette. Aurora jest tam dwa lata i wciąż wydaje się być częściowo sobą, ale Suzette? Nie. Ona już od jakiegoś czasu nie istnieje. – Zatem? – Głos dr Watsona przecina moje ohydne myśli. – Imię poproszę?
Jeśli mogłabym zmienić imię na jakiekolwiek jakie ono by było? Dr Watson wyciąga pióro z kieszeni i patrzy na mnie z naleganiem. Otwieram usta by powiedzieć mu imię, które mam na czubku języka – jakim jest Mallory – ale nie mam szansy na jego wypowiedzenie. Nie mam szansy na wypowiedzenie mojego imienia bo moja uwaga dryfuje do okna i zauważam dwóch oficerów policji błyskających pielęgniarce z rudymi włosami moim zdjęciem. Skąd oni to dorwali? Albo jak oni to dorwali? Lęk sączy się przez moje skórne pory i strach ciągnie mnie do basenu grozy abym w nim utonęła. Dr Watson zauważa spanikowany wyraz mojej twarzy i podąża za moim wzrokiem do okna. Mruży swoje oczy przez chwilę, a potem robi mały krok odsuwając się ode mnie. W akcie desperacji łapię jego rękę. Spina się z na mój dotyk i jego wzrok opada do naszych połączonych palców. Jego urocze oczy wracają do mojej twarzy i traktują mnie chłodno. Surowo. Z dużą intensywnością. – Proszę – szepczę, starając się powstrzymać emocje wibrujące w moim gardle. – Proszę nie pozwól im zabrać mnie tam z powrotem. – Zdaję sobie sprawę, że błagam i że nie znam tego człowieka. Nie znam tego człowieka i nie wiem czego po nim oczekuję, ale jedyną rzecz jaką mówię sobie to, że muszę coś zrobić. Muszę czegoś spróbować. Czegokolwiek. Nie mogę po prostu leżeć tutaj i poddać się bez spróbowania czegoś. Jeśli nie spróbuję mogę się po prostu dostarczyć dr Morrow i pozwolić mu smażyć mój mózg dopóki nie zapomnę jak się nazywam. – Proszę doktorze Watson. Nie. Jego oczy wpalają się w moje i przez chwilkę mam nadzieję. Może on mi pomoże. Wyszarpuje swoją rękę z mojej i cała nadzieja we mnie odchodzi, jak przerażone dziecko w ramiona swoich rodziców. Moje serce spada z jego jamy do mojego brzucha i krztuszę się jękiem, który uwięzł mi w gardle.
Dr Watson idzie do drzwi, opuszcza żaluzje w oknie i odcinając mi widok na policjantów. Potem posyła mi jedno, ostanie zimne spojrzenie przez swoje ramię i wychodzi z sali, zamykając za sobą drzwi. Zatapiam się w moich prześcieradłach i delikatnie łkam w poduszkę. Nie wiem czemu sobie myślałam, że on mi pomoże i teraz, nie tylko jestem przerażona ale równie mocno zawstydzona. Mentalnie, klnę na siebie za bycie tak niemądrą by myśleć, że błaganie podziała na człowieka takiego jak dr Watson. Tylko po jego manierach mogę powiedzieć, że ma lód w żyłach. Nie ma tam żadnego uczucia. Żadnego ciepła. On musi być ciemny i pusty w środku. Myślę o stwierdzeniu jakie mamusia często używała: Piękno jest
powierzchowne. To nie mogłoby być bardziej prawdziwe o człowieku, którego właśnie poznałam. Z zewnątrz jest piękny ze swoją nieskazitelnie jasną karnacją, dołeczkami, promiennymi, niezwykłymi oczami, które lśnią jak ciepły miód i świecącymi, białymi zębami. Ale w środku, teraz to wiem, jest coś zupełnie innego. Decyduję się umieścić moje słowa w powiedzeniu, które mamusia zwykła mówić.
Piękno jest powierzchowne, podczas gdy zło czai się po skórą.
Rozdział 12 ~ Przed~
Pacjenci tutaj mają wolny czas każdego dnia. Lubię mój wolny czas. Przez całe lata i lata, i lata, mówiono mi co robić lub gdzie iść albo jak się zachować, więc być w stanie mieć odrobinę wolności jest błogosławieństwem. Minusem jest to, że otrzymujesz go jedynie za dobre zachowanie. Moje koszmary powodują, że jestem rozrabiarą więc mój wolny czas jest ograniczony. Ale kiedy go otrzymuję, rozkoszuję się nim i jestem zdeterminowana aby nie tracić nawet sekundy. Siadam przed szerokim, prostokątnym oknem i wyglądam przez nie, wpatrując się w morze zieleni. Sposób w jaki zaprojektowano trawnik instytutu przypomina mi pałacowy dziedziniec i chciałabym żeby pozwolili nam wyjść na zewnątrz by potarzać się w bujnej, zielonej trawie. Potem moja uwaga przemieszcza się do zwęglonych szczątków, które kiedyś były męskim oddziałem. Kilka miesięcy przed moim przyjazdem tutaj, jednej pacjentce jakoś udało się wymknąć tam i oblała drewnianą podłogą naftą a potem podpaliła. Nie trzeba dodawać, że podsłuchałam rozmowę innych pacjentek, że nikt już więcej nie widział tamtej pacjentki.
Krążyła plotka, że jedna z żeńskich pacjentek zakochała się w jednym z pacjentów płci męskiej stamtąd i odbiło jej jeszcze bardziej gdy odkryła, że on ma romans z inną z pacjentek. Sczerniałe, szpiczaste szczapy drewna przypominają mi o tym, jak czuję się w środku, uszkodzona. Zepsuta. Okaleczona na całe życie. Czasami zastanawiam się czy zawsze będę się czuła w ten sposób czy ostatecznie będę w stanie powiedzieć, że żyłam i kochałam i to było cudowne, i w tym samym czasie tragiczne ale było moją przeszłością. Czasami zastanawiam się czy ten obraz jak Damien uśmiecha się do mnie tuż przed tym jak jego kolana uderzają o podłogę mojej sypialni, kiedykolwiek zniknie. Wspominanie jego ostatniej chwili zawsze mnie zabija. Widzenie tego uśmiechu w mojej głowie zawsze wysyła mnie na krawędź. I to zawsze wraca do mnie w najmniej odpowiednich chwilach. To jest tak, że gdy myślę, że będzie już ze mną wszystko dobrze, ten piękny, dręczący uśmiech dopada mnie. Właśnie wtedy gdy myślę, że jestem znów cała. To w tym momencie kruszę się od nowa. Kruszę się jak męski oddział po godzinach spędzonych w płomieniach. Jestem niczym innym jak popiołem i sadzą. Moje uczucia mnie przytłaczają i łzy zbierają się w moich oczach. Mrugam by je odgonić i przysięgam, że przez chwilę, przysięgam, że widzę parę szafirowych oczu wpatrujących się we mnie od tyłu. Nawet w odbiciu w szybie są żywe i teraz moje łzy przekształcają się w szlochy i robię co mogę aby je powstrzymać. Gdy nadal wyglądam przez okno, czuję jak coś wali mnie w tył głowy. Szybko wycieram oczy nie chcąc ujawnić mojej prywatnej chwili smutku,
a potem dotykam mojej kości potylicznej. Mój wzrok opada na podłogę gdy czerwona kredka toczy się po posadzce. Rzucam przez ramię brzydkie spojrzenie Aurorze. Jej duże, brązowe oczy są ogromne z rozbawienia i zakrywa sobie buzię dłonią, śmiejąc się. Wzdycham z frustracją i podnoszę kredkę. Podchodzę do niej i upuszczam ją na stół. – Nie zgubiłaś czegoś? Ona wstrzymuje oddech z udawanych zdziwieniem i odpowiada mi z fałszywym, południowym akcentem. – Z pewnością tak, proszę pani. Dziękuję uprzejmie za jej zwrócenie. – Jej uśmiech jest przesłodzony. Zaciska w pięść prawą dłoń i trzyma ją przed sobą. – Proszę pozwolić, że się odwdzięczę. – Obraca swój nadgarstek odwracają rękę dłonią do góry i błyska mi obscenicznym gestem. Zaciskam szczękę, kręcę głową i klapię na stołek obok niej. – Jesteś stuknięta, wiesz o tym? Śmieje się. – Jaki i ty. – Robi zamach rękę przed sobą jak te hostessy w teleturniejach „zawrzyjmy umowę”. – Toteż, powód dla którego jesteśmy wśród tych czubków. – Nie ogarniam tego tak jak ty. Drwi. – Ja nie ogarniam tego. Przewracam oczami. – Trwasz w wyparciu. Wiesz, dr Morrow mówi, że pokonanie wyparcia jest pierwszym krokiem sprzyjającym wyzdrowieniu. Aurora pochyla się i podnosi niebieską kredkę. Jej jaskrawo rude loki dyndają w górę i w dół gdy rysuje niebieskie krople deszczu na czystej kartce papieru. – Dr Morrow to idiota. – Zaczyna kolorować mocniej i czubek kredki łamie się. – Naprawdę nie sądzę abym była szalona, tak jak i ty. – Czasami myślę na odwrót. – Przeszywa mnie dreszcz i zawijam ramiona wokół siebie. Myślę o sposobie w jaki zachowuję się w nocy kiedy
moje sny przejmują kontrolę nad moim umysłem i przysięgam, że czuję mojego martwego chłopaka leżącego obok mnie w łóżku. – Dużo halucynuję. To nie jest normalne. – To też nie świadczy o szaleństwie. – Aurora zauważa. Wpatruje się we mnie, jej oczy się mrużą. – Czy zastanawiałaś się kiedykolwiek, że mogłabyś przestać mieć halucynacje gdybyś przestała brać leki? – Co? – Sapię. – Nie mogę tego zrobić. Marjorie mnie obserwuje żeby mieć pewność, że jej biorę. – A poza tym jak ich nie wezmę to wcisną mnie w kaftan tak jak kiełbasę wciskają w jej osłonkę. Aurora przekręca się na swoim siedzeniu i sięga po czerwoną kredkę. – Mnie też obserwuje. A nadal ich nie biorę. – Obniża kredkę do kartki i maluje czerwone serduszka pomiędzy kroplami deszczu. – Czy wiesz, że halucynacje są efektem ubocznym? Opada mi szczęka. – Jak długo? – Jak długo co? – Jak długo nie przyjmujesz swoich leków? Wzrusza ramionami wciąż skupiona na kartce. – Kilka miesięcy, być może. Powinnaś spróbować czasem. Czuję się jak nowa osoba teraz kiedy na nich nie jestem. Głośne zamieszanie w rogu pokoju przerywa naszą rozmowę i nasze głowy strzelają w prawo w tej samej chwili. Suzette wytrąca kubeczek ze swoimi lekami z ręki sanitariusza. – Nie! – krzyczy. Potem przyciąga kolana do swojej piersi i zaczyna odbijać się od sofy. Jej głos obniża się o ton i monotonnie intonuje. – Nie chcę ich od ciebie. Nie chcę ich od ciebie. Nie chcę ich od ciebie.
Aurora podnosi się z siedzenia nim jestem w stanie ją powstrzymać i już zmierza w kierunku Suzette. Ja też się zrywam. – Aurora, nie! – Wołam za nią. Kiedy pacjentki tracą swoją ostatnią klepkę, zaczynam się denerwować. Widziałam jak niektóre z pozostałych pacjentek ucierpiały w czasie takich napadów. A ostatnią rzeczą jakiej chcę, to zobaczyć jak Aurorze dzieje się krzywda. Głowa Aurory strzela z powrotem do mnie i nią potrząsa. – Nie martw się o mnie. Wiem co robię. – To cecha, którą najbardziej kocham w Aurorze. Kilka ostatnich tygodni spędziłam na studiowaniu jej i doszłam do wniosku, że jej sztuczki a czasami też trudna postawa to tylko maska. To tylko maska by ukryć to, że jest wrażliwa. I troskliwa. Dla mnie wrażliwość jest piękna. Jest piękna bo to oznacza, że jesteś ludzki. Że masz uczucia. Aurora nie dociera do Suzette na czas. Jest zaledwie kilka kroków od niej, gdy sanitariusz kładzie swoją rękę na ramieniu Suzette. Po tym wszystko się rozpada i wybucha chaos. Aurora mamrocze. – O kurde. Suzette wypuszcza najgłośniejszy, najbardziej przenikliwy krzyk jaki kiedykolwiek słyszałam a zaraz po nim: „Nie dotykaj mnie! Nie dotykaj mnie!”. Potem gryzie sanitariusza w rękę i pędzi na przeciwległy koniec sali. Kuli się w kącie i drży ze strachu. Sanitariusz ściska swoją rękę, zaciska zęby i wyrzuca z siebie przekleństwo, po czym pośpiesznie wybiega z pokoju. Aurora jest przy Suzette szepcząc jej do ucha pocieszające słowa, zgarniając ją w swoje ramiona. Oczy wszystkich pacjentek są skupione na Suzette, wliczając moje. To jest pierwszy raz kiedy widzą, żeby miała taki
wybuch. Nie mam pojęcia co go wywołało ale mam pewność, że Aurora wie po sposobie w jaki tuli Suzette na swoich kolanach, przygładzając w tył jej włosy i starając się ją pocieszyć w sposób, w jaki matka pocieszałaby swoje dziecko. Widok ten przypomina mi o mojej własnej mamie i sposobie w jaki całowała moje kolano gdy je obdarłam ze skóry. To jest zbyt bolesne by o tym myśleć. Więc odwracam wzrok. Kilku członków personelu szturmuje pokój. Nie wiem kto dokładnie bo nie mogę zmusić się by spojrzeć w tamtą stronę, ale słyszę pisk podeszw ich butów gdy ocierają się o posadzkę. – Przestańcie! – Słyszę jak Aurora krzyczy. – To nie jej wina! Ona ma uraz do mężczyzn! – Wtedy dobiega mnie sporo stęknięć, zaraz potem łkanie Suzette i domyślam się, że personel próbuje oderwać Aurorę od Suzette. – Niech was szlag! – Znów Aurora. – Czy wy w ogóle czytacie nasze akta matoły? – Rozlega się potężny huk. Teraz Suzette krzyczy. W końcu zbieram się na odwagę by spojrzeć w ich kierunku. Aurora osuwa się po ścianie krzywiąc się i dotykając ręką tył swojej głowy. Suzette jest wyszarpywana z pokoju przez dwie pielęgniarki i wyciąga rękę w stronę Aurory, przebłysk strachu ma w swoich piwnych oczach. – Rorcia! – wykrzykuje, jej palce chwytają powietrze w rozpaczliwej prośbie by zwrócić na siebie uwagę Aurory. Część mnie czuje się bezużyteczna i okropna, siedząc tutaj i przyglądając się wszystkiemu, ale szczerze to nie wiem co mogłabym zrobić żeby pomóc. Podnoszę się z siedzenia, podchodzę do Aurory i wyciągam do niej rękę. Odtrąca ją z karcącym grymasem. – Dzięki za całą twoją pomoc. Pozostaję na swoim miejscu, moja ręką wciąż skierowana w jej stronę. – Nie wiedziałam co mogłabym zrobić.
Kręcąc głową i postękując, Aurora bierze moja rękę, mocno chwyta i pomagam jej wstać na nogi. Jej równowaga jest zachwiana ale używa swojej wolnej ręki i podpiera się ściany. – Cokolwiek Addy. Mogłaś spróbować coś zrobić – mamrocze. Prowadzę ją z powrotem do naszego stolika i Aurora syczy, pocierając tył swojej głowy. – Kurka wodna, to było bolesne. – Rozszerza oczy i mruga powiekami. – Wciąż mam gwiazdki przed oczami. – Co się stało tak dokładnie? – Dociekam. Nie zawracam sobie głowy mówieniem, że nie byłam w stanie patrzeć. – Marjorie. – Och. – Opuszczam wzrok na moje ręce. Ja, jak każdy inny pacjent Oakhill wie dokładnie jak silna potrafi być Marjorie i że dokładnie wie jak dużo bólu zadać aby uzyskać swój punkt widzenia. – Przykro mi. Aurora wzrusza ramionami. – Ech. To tylko guz na głowie. Pójdę do ambulatorium za chwilkę i dostanę zimny okład na to. – To wciąż nie wyjaśnia tego co się stało ale biorę to za tak dobrą odpowiedź jaką mogę tylko uzyskać. Moja uwaga przenosi się i wpatruję się w pusty korytarz. Nawet jeśli jest pusty w tej chwili, przysięgam, że wciąż słyszę przeraźliwe piski Suzette. Przysięgam, że wciąż czuję woń antyseptyków rozchodzących się w powietrzu tak jakby pocierali Suzette watą przed dźgnięciem jej igłą. – Jak myślisz gdzie ją zabrali? – Ja nic nie myślę. – Aurora głośno odchrząkuje. Odwracam głowę patrząc na nią i zauważam, że wróciła do kolorowania. – Ja wiem gdzie ją zabrali. – Gdzie zatem? – Do piwnicy.
Unoszę brew. – Piwnicy? – No. Tak właśnie powiedziałam, piwnicy. – A co tam się dzieje? – To jest coś co zawsze mnie zastanawiało. Widziałam niesfornych pacjentów zabieranych tam ale nigdy tak naprawdę nie wiedziałam po co tam byli zabierani. Aurora wystawia swój język i bazgroli pomarańczową kredką. – Wierz mi, nie chcesz wiedzieć. – Właśnie, że chcę. – Nie, nie chcesz. – Aurora ciska pomarańczową kredką o stół i śmiertelnie poważnie gapi się na mnie. – Ale mogę powiedzieć ci to; po tym jak cię tam zabiorą – wypuszcza powietrze i wygląda przez ogromne, prostokątne okno za jej plecami – cóż, nie znam nikogo kto wróciłby taki sam.
Rozdział 13 ~ Po~
Czekam. Na odpowiedź. By dowiedzieć się co będzie z moją przyszłością. Oszałamiająco przystojny dr Watson nie wrócił do mojej sali. Jego przytłumiony głos zmieszany z przytłumionymi głosami oficerów policji wyblakł godziny temu. Szeroki wachlarz emocji przenika przeze mnie od tamtej pory. Jest wśród nich strach. Zamęt. Złość. Niepewność mojej sytuacji zżera mnie żywcem. Momentami mam wrażenie jakby para zębów wgryzała się w mój żołądek i szarpała w dół, dopóki nie oderwie nabłonka a ja jestem zostawiona sama sobie. Jestem otwarta, odsłonięta i krwawiąca od wewnątrz. Nie mogę znieść tego, że nie wiem co się ze mną stanie. Gdy siedzę tutaj i czekam, tuzin możliwych scenariuszy błyska mi w głowie. Co jeśli… Co jeśli…
Co jeśli przetrzymają mnie w szpitalu dopóki nie wyzdrowieję a potem z powrotem przetransportują do Oakhill? Co jeśli zabiorą mnie teraz? A co jeśli istnieje jakiś rodzaj procedury, której muszą najpierw przestrzegać? Nie ważne jak na to nie spojrzę, nie ma dla mnie szczęśliwego zakończenia.
Skończę
torturowana,
zbłąkana
i
pusta.
rozczarowaniem jest to, że miałam nadzieję. Miałam ją,
Największym
wierzyłam w nią
i tuliłam w swoich ramionach jak noworodka w powijakach. Byłam ufna wobec nadziei swojej przyszłości ale się zawiodłam. Myślę o Aurorze i o tym co prawdopodobnie poświęciła dla mojej ucieczki. Potem myślę jak byłaby wściekła gdyby zobaczyła mnie będącą na powrót wleczoną korytarzami Oakhill przez dwóch sanitariuszy ubranych na biało.
Dałam ci szansę, powiedziałaby mi. Szansę na wolność, powiedziałaby mi. Wyobrażam sobie zasmucony wyraz jej dużych, brązowych oczu. Wyobrażam sobie skręt emocji na jej dziecinnej buzi. Wiecie co jeszcze by mi powiedziała. Powiedziałaby mi: miałaś to wszystko, Adelaide, i to spieprzyłaś. Zbyt wiele lat spędziłam na gardzeniu sobą. Wierząc we wszystko co powiedział mi kiedykolwiek tata. Że byłam nieużytkiem. Dziwką. Głupią dziewuchą. Nawet Damien nie potrafił zmyć tak dużą ilość samo nienawiści jaką udało mi sie zbudować przez lata. Mrugam odganiając łzy i opuszczam wzrok na swoje dłonie, kiedy myślę o nim. Rurki podłączone do mojej ręki rozmywają się z mojej wizji i dochodzę do wstrząsającego mym sercem wniosku, że trzeba było śmierci Damiena żebym uświadomiła sobie, że nie jestem wszystkimi tymi rzeczami jakie tata mi wmawiał, że jestem. Jestem mądra.
Jestem silna. Jestem bystra. Mam dobre serce i zaciętość w sobie. Dociskając koniuszek palca do jednej z plastikowych rurek podłączonych do mojej ręki, wiem o czym to moje rozmyślanie o rzeczach z przeszłości świadczy. To świadczy. To znaczy, że oficjalnie nie jestem pacjentką Oakhill. Nie jestem nawet pacjentką tego szpitala ponieważ nawet nie wiedzą jak się nazywam. Jestem Jane Doe. Chyba, że policja zdradziła personelowi moją prawdziwą tożsamość. Ale jeśli nie, to wciąż jestem wolna. I wciąż mogę dać stąd nogę. Podnoszę moją poduszkę, wgryzam się w nią i wyrywam rurki kroplówki z każdej z rąk. Wydaję z siebie przytłumiony krzyk i mocniej wgryzam się w poduszkę gdy żądlący ból biegnie sprintem w dół moich przedramion, zatrzymując przy nadgarstkach. Małe kropelki krwi zbierają się w zgięciach moich łokci i szybko je wycieram, po czym szarpię za przewody przyczepione do mojej klatki piersiowej. Po przeciwnej stronie pomieszczenia jest prostokątne okno. Zwlekam się z łóżka i ruszam w jego stronę, kulejąc i zaciskając zęby. Moje nogi bolą. Moje całe ciało jest zesztywniałe. Mogę ledwo oddychać z powodu moich połamanych żeber ale nie pozwolę żeby to mnie powstrzymało. Nie pozwolę by cokolwiek mnie teraz zatrzymało. Docieram do okna i dociskam moje dobre ramię do niego, przesuwam je otwierając ociupinkę. Potem zahaczam moją prawą rękę pod nim i pcham w górę na tyle żebym mogła przez nie wydostać się na zewnątrz. Wtedy patrzę w dół. Jestem na drugim piętrze.
Wystawiając głowę za okno szacuję, że różnica wysokości wynosi około dwunastu stóp2. Moja uwaga przenosi się do boku budynku z cegły. Jest tam gzyms, który rozciąga się od jednego końca do drugiego. Pode mną jest kolejny gzyms. Nade mną jest więcej. W zasadzie wygląda na to, że na każdym piętrze znajduje się gzyms szerokości około dziesięciu cali 3. Studiuję odległość między gzymsem na pierwszym piętrze i gzymsem na piętrze, na którym jestem. Z moimi obrażeniami, przedostanie się z jednej na drugą będzie nie lada wyzwaniem ale mówię sobie, że prędzej umrę próbując uciec, niż nie próbując wcale. Jestem już do połowy za oknem gdy słyszę jak drzwi do mojej sali zamykają się z trzaskiem i jak ktoś mamrocze. – Kuźwa. Zaczynam się kołysać i jestem już niemal cała za oknem, gdy czuję parę silnych rąk na mojej talii. Zaczynam kopać. Nie! Do diaska! Nie! Miotam się i zaczynam okładać osobę swoją zdrową ręką. – Puść mnie! – Moja ręka wchodzi w kontakt z twarzą osoby. Słyszę stęknięcie. – Puszczaj! Teraz używają więcej siły. Obie z jej rąk są zawinięte wokół mojej talii i ciągną. Szarpią. Staram się czegoś złapać ale nie mogę i upadam do tyłu przez okno i na kogoś. Moje oczy są zamknięte i otwieram je nagle. Zasysam głęboko powietrze i patrzę w parę oczu w kolorze bursztynu. Bursztynowych oczu, które ciskają gromy. Staram się podnieść z dr Watsona ale moja ręka ugina się i znowu na niego upadam. Ból tak przejmujący przepływa przez moje żebra, że z trudem łapię powietrze. Dr Watson podrywa się w mgnieniu oka i pcha mnie na ścianę, dłonie płasko dociśnięte do mojej klatki piersiowej. Ból ustępuje i cieszę się cudownym powietrzem gdy biorę głęboki oddech i zasysam je w swoje płuca. 2 3
Około 3,5 m 25,4 cm
Piękny potwór ze swoimi dłońmi na mojej piersi patrzy na
mnie
wilkiem. – Na litość boską co cię opętało? – Wyrzuca z siebie, szczęka zaciśnięta. – Mogłaś się zabić! – Nie. – Sapię i odpycham go próbując ponownie dostać się do okna. Jego wcześniejszy obraz, opuszczającego moją salę aby pójść na pogawędkę z policjantami pojawia się na nowo. Widzę surowy, pozbawiony emocji wyraz jego twarzy. Słyszę napięty pomruk opuszczający jego usta gdy ściskam jego palce. Muszę się stąd wydostać. Muszę się stąd wydostać i to już. Manewrując do mojej lewej, próbuję prześliznąć się obok niego ale chwyta mnie za rękę. To nie boli, ale używa wystarczająco siły żeby mnie zatrzymać koło siebie. – Nie każ mi przenieść cię do innej sali. Umieszczę cię w piwnicy, przysięgam. Tuż obok kostnicy. – Jego głos nie jest okrutny ale słysząc piwnica i kostnica w tym samym zdaniu, wysyła całe moje opanowanie do mrocznych części mojego umysłu i upadam na kolana. Potem krzyczę. Łzy leją mi się z oczu. Trzęsę się i trzęsę i trzęsę. Nie mogę przestać. W końcu błagam. – Proszę nie wysyłaj mnie na dół! – Moja twarz stoi w ogniu i nawet moje łzy nie mogą ugasić pożaru. – Nie możesz mnie tam wysłać! – Chowam buzię w dłoniach i krzyczę mocniej. – Nie możesz! Nie możesz tego zrobić! – Unoszę wzrok na niego, moje rzęsy przemoknięte, moje policzki czerwone i poplamione wilgocią. – Co z ciebie za lekarz? – A myślałam, że chcą mi tutaj pomóc. Skrawek mnie miał nadzieję, że może się pomyliłam względem niego i że być może on mi pomoże.
Dr Watson obdarza mnie dziwnym spojrzeniem i klęka przede mną. Wygląda na oniemiałego a jednocześnie zdezorientowanego. To tak jakby nigdy wcześniej nie widział nikogo tak histerycznego. Wyciąga do mnie rękę ale ja kulę się z dala. Boję się go. Boję się tego do czego może być zdolny. I tego, że może mieć swój udział w dołożeniu mi do mojej niedoli. Może mieć swój udział w przypięciu mnie do łóżka na kółkach w Oakhill i może mieć swój udział w wysłaniu tysięcy woltów elektryczności przez moje ciało. Znów wyciąga do mnie rękę i ją odtrącam. Wzdycha sfrustrowany i przebiega ręką przez swoje pasma złota. – Możesz być rozsądna? – pyta szorstko. – Nie skrzywdzę cię Adelaide. Robię wielkie oczy i rozdziawiam buzię. – Znasz moje imię. – Szepczę. Jego spojrzenie jest nieugięte. – Tak. – Oni ci powiedzieli. – Tak. – Znów sięga po mnie ale jestem zbyt otępiała by zareagować. Zaskakuje mnie kiedy jego palce ocierają mój policzek i chowają moje włosy za moje ucho. Mój policzek łaskocze i wszystko na co mnie stać to gapić się. To pierwszy czuły gest jaki kiedykolwiek widziałam w wykonaniu dr Watsona. No ale przecież widziałam go tylko dwukrotnie. Ten twór ludzki mnie dezorientuje. On jest skomplikowany. Nieczytelny. Nie dlatego że mam dużo na czym mogłabym oprzeć swoją opinię ale Damien był jak otwarta księga. Jedno spojrzenie na niego i już wiedziałam o czym myślał. Albo jak się czuł. Myślenie o nim zabiera mnie do mrocznych miejsc i odwracam głowę od dr Watsona i zamykam oczy. W dziwny sposób ten mężczyzna przypomina mi o Damienie.
A ponowne otwieranie tej rany jest bolesne. Teraz wolę zostać zabraną z powrotem do Oakhill. Mogą mnie tam zabrać do piwnicy. Mogą usmażyć mój mózg. Bo wiem, że to jedyny sposób w jaki będę w stanie zapomnieć wszystko. Robię wydech przyjmując porażkę i patrzę na dr Watsona śmiertelnie poważnie. – Kiedy przyjdą po mnie? Dr Watson zamyka oczy na chwilę i przebiega ręką po swojej rzeźbionej żuchwie. Ma na niej świeży zarost i czuję pokusę przejechania po nim swoimi palcami. Zaciskam razem dłonie aby nie poddać się pokusie. Kiedy otwiera swoje oczy jest w nich coś innego. Jakby pewnego rodzaju iskra. Migocze błyszcząco. I myślę, że to jest… to jest… żal. – Nie przyjdą – mówi powoli. – Co? – Niemal piszczę. – Nie wydałeś mnie im? Dlaczego? Wstaje, stąpając w te i wewte przede mną. – Nie wiem. – Zatrzymuje się w pół kroku i wyciąga do mnie rękę. Kiedy próbuję wstać on pochyla się i umieszcza obie ręce na moich ramionach, pomagając mi się podnieść. – To nie jest coś, co normalnie robię. – Czego to nie robisz normalnie? – Nie łamię procedury by kłamać dla pacjenta. – Pomaga mi dostać się do łóżka, przypina na powrót przewody do mojej klatki piersiowej, potem naciąga okrycie do moich łokci. – Jesteś zatem człowiekiem z zasadami? – Staram się dobrze przyjrzeć jego twarzy ale jego broda skierowana jest w dół. To tak jakby nie patrzenie mi w oczy było jego zbroją. Nie zdaje się być typem osoby, która lubi się zbytnio spoufalać.
– W pewien sposób tak – odpowiada informacyjnie. – Głównie jestem człowiekiem ładu i porządku i nie lubię kiedy ten ład i porządek staje się niezrównoważony. Rozumiesz? – Tak dr Watson. – To dobrze. Teraz odpocznij troszkę. – Zwalczam chęć zapytania go czy to było polecenie i po prostu kładę się na poduszce. Dr Watson kontynuuje. – Masz niemałą wolę walki w sobie. To godna podziwu cecha. Gdybym to ja był potrącony przez samochód i otrzymał taką ilość obrażeń jak ty, nie sądzę żebym był w stanie tak szybko stanąć na nogi. Potrącony przez samochód? To stąd były te oślepiające światła. Powinnam była się tego domyślić bo wiedziałam, że byłam na szosie, no ale znowu byłam w delirium z powodu braku jedzenia, wody, czy odpowiedniego snu. Niemal się uśmiecham gdy myślę o komplemencie jakim obdarzył mnie dr Watson. Damien zawsze powtarzał mi, że byłam silną osobą ale słowa taty, które ciągle mnie prześladowały, nie pozwoliły mi mu wierzyć. Damien miał rację. Jestem dużo silniejsza niż pozwalam sobie myśleć. Odwracając się na pięcie rusza w stronę drzwi. – Doktorze Watson – wołam. Zatrzymuje się i zerka na mnie przez ramię. – Tyle ile jest to warte, dziękuję. Nie odpowiada, jedynie przytakuje głową. – Nie wiem czy policja mówiła panu co mi się przydarzyło czy nie, ale… – To nie moja sprawa Adelaide – mówi przerywając mi. Idzie do drzwi, kładzie rękę na klamce i lekko je uchyla. – Ale moją sprawą jest upewnić się, że odzyskasz zdrowie przed opuszczeniem tego miejsca.
Potem wychodzi, zostawiając mnie samą abym utonęła w moich własnych myślach.
Rozdział 14 ~ Przed ~
Nie lubię dr Matthew Morrow’a. W ogóle. Widuję go od czasu do czasu
na prywatnych sesjach terapeutycznych
i wiem, że za tym przyklejonym do jego twarzy uśmieszkiem, czai się potwór. Widzę sposób w jaki traktuje pacjentów, którzy z nim nie współpracują. Jest głośny, brutalny i okrutny. Posuwa się do rękoczynów przez bicie, popychanie i krępowanie. Czasami bierze niesfornych pacjentów do piwnicy gdzie wykonuje na nich zabiegi. Przypomina mi tatę. Więc powiedziałam sobie na samym początku, że nie dam powodu aby stał się głośny, brutalny czy okrutny wobec mnie. Stoję w progu jego przestronnego gabinetu z żółtymi ścianami, drewnianą podłogą i kraciastą kozetką w dalekim kącie. Włosy dr Morrow w kolorze pieprzu z solą, są jedyną rzeczą jaką mogę dostrzec z miejsca gdzie stoję, ale mogę powiedzieć, że jest pochłonięty papierkową robotą. – Wejdź Adelaide. – Zaprasza mnie robiąc gest ręką. Nieśmiało robię kilka małych kroków do gabinetu, po czym rzucam się biegiem do kozetki. Kładę się na plechach, układając głowę na podgłówku i czekam na dr Morrow aż skończy. Moja szpitalna koszula podjeżdża w górę
moich ud, niemal do moich łonowych rewirów i szarpię za nią gorączkowo dopóki nie znajduję się na rozsądnej wysokości. Wtedy słyszę głos. – Nie podoba mi się ten gostek. – Damien. Nie patrzę w jego stronę ale szepczę. – Odejdź! Damien potrząsa głową na nie i siada na podłodze. – Nigdzie nie idę. Nie ufam mu. – Damien szarpie głową w kierunku dr Morrow. – Powinien być strażnikiem więziennym a nie lekarzem. Lekarze winni pomagać ludziom. – On pomaga! – mówię ostro i podnoszę głos. Dr Morrow podnosi głowę i unosi brwi. – Mówiłaś coś Adelaide? Szybko zaprzeczam potrząsając głową gdy dr Morrow tasuje jakieś papiery na swoim biurku, po czym składa przed sobą ręce. Zmienia pozycję i odchyla się w tył na swoim fotelu, jego oczy wpatrzone we mnie. – No dobrze zatem. Zaczynajmy. Przytakuję. – Jak się czujesz Adelaide? – Głos dr Morrow jest głęboki i szorstki i nie ma w nim ani krztyny zainteresowania. – Zaczynam czuć się lepiej – mówię mu. – Nie mam już tak dużo lęków nocnych a głosy, które zazwyczaj słyszałam, zaczynają zanikać. Damien parska i nadal powstrzymuję się od patrzenia w jego kierunku. – To dobrze – mówi dr Morrow. Siada prosto i podnosi notatnik. – Opowiedz mi o swoim ojcu. – Moim ojcu? – pytam. – A co takiego? – Lubię myśleć, że on nie żyje. Czy, że w ogóle nie istniał tak na dobrą sprawę.
Dr Morrow chwyta pióro, mruży oczy i robi wydech. – Próbował się z tobą kontaktować? – Nie. – Mam nadzieję, że lekarz jest w stanie wychwycić ulgę w moim głosie. – Czy to cię martwi? – Nie. Cieszę się, że tata powstrzymuje się od kontaktów ze mną. Ale nawet gdybym tego chciała, w głębi duszy wiem, że nie zrobiłby tego. W głębi duszy wiem, że prawdopodobnie on nienawidzi mnie bardziej niż robił to wcześniej. Ponieważ w jego głowie, jak zazwyczaj wtedy kiedy mnie bił, wszystko co mu się przydarzało, było moją winą. Zeznawałam przeciwko niemu i po samej jego minie podczas procesu, wiedziałam, że to był ostatni raz kiedy go widzę. Mała część mnie była zachwycona i w tym samym czasie byłam przerażona. Ciężko było patrzeć na człowieka, który zadał mi tak wiele bólu. Trudno było patrzeć na człowieka, który spłodził mnie i nie ujrzeć choć grama miłości dla mnie w jego oczach. Ale ja wiedziałam, że muszę przez to przejść. Że musi być sprawiedliwość dla tego co zrobił mamusi i Damienowi. To co wyróżniało się dla mnie w tych dniach najbardziej to były dwie rzeczy; rodzice Damiena, którzy siedzieli z tyłu sali i ani razu na mnie nie spojrzeli gdy zeznawałam. Potem tata i sposób w jaki na mnie patrzył. Pamiętam sposób w jaki posyłał mi gniewne spojrzenia. Pamiętam sposób w jaki przeciągnął swoim palcem przez szyję, oczy wybałuszone od furii, sugerujące że obsceniczny gest był przeznaczony dla mnie. Cieszę się, że ojczulek odsiaduje dożywocie. Mam nadzieję, że już nigdy nie będę miała okazji go widzieć i słyszeć.
~~~
Po mojej sesji z doktora Morrowa konkluzjami idę wzdłuż korytarza z Damienem przy boku. Wciąż nie mam zamiaru patrzeć w jego kierunku ale wiem, że tam jest. Jestem w stanie to poczuć bo nagle cała temperatura w holu spada o stopień albo dwa. W końcu się odzywa. – Jak długo chcesz to jeszcze ciągnąć Addy? Patrzę tępo wprost przed siebie. – Co ciągnąć? – Jak długo jeszcze zamierzasz mnie ignorować? Dopóki nie złapiesz aluzji i nie przeniesiesz się na tamten świat. – Nie wiem. – Zaskoczona jestem swoim zachowywaniem wobec niego, naprawdę. W przeszłości, nie było takiej siły jeśli chodzi o niego. Mógł przekonać mnie do zrobienia niemal wszystkiego. Może za wyjątkiem skoku z mostu czy coś. Wiem, że uginałam się każdemu jego kaprysowi w przeszłości ale to dlatego, że tak bardzo go kochałam. Czasami miłość jaką czuję do niego dusi mnie nawet teraz. Zanim przekonałam siebie, że to było w porządku nie oddychać ponieważ życie bez niego, było jak życie w świecie bez powietrza tak czy inaczej. Ale teraz… Widzę rzeczy inaczej. Jestem wdzięczna każdego jednego dnia,
że
poznałam Damiena.
Że chapsnął mnie swoim kabrioletem do świata możliwości. Świata gdzie nie byłam jedynie córką miejscowego pijaka. Świata gdzie nie byłam jedynie dziewczyną z nędznym życiem. Kochaliśmy siebie. Mieliśmy nadzieję. Teraz nie mamy nic. Ponieważ Damien nie żyje.
Nie mogę wciąż rozpamiętywać tego co było. Nie mogę iść przez życie kochając go w ten sposób. To jest chore. Pokręcone. Niewłaściwe. – Damien, ja… – Reszta słów utyka w zwitku śliny gdy zauważam Suzette zataczającą się po korytarzu. Moje oczy robią się wielkie i groza pełznie przez moje żyły na jej widok. Jej włosy są zmierzwione i rozczochrane. Cały kolor odpłynął z jej twarzy. Pod oczami na fioletowe półksiężyce. Moja szczęka rozbija sie o podłogę. – Suzette. Wiem,
że
potraktowali
ją
elektrowstrząsami
i
byłam
świadkiem
migających świateł i wibrujących ścian, ale nigdy nie widziałam nikogo po otrzymaniu takiej terapii. I w tej chwili czuję jak zalewa mnie fala mdłości. Suzette wygląda tak nieżywo jak czasami Damien. Jak oni mogą żyć z samymi sobą po zadaniu takiego rodzaju tortur innej żyjącej osobie? Oczy Damiena są na mnie. Nawet nie zauważa Suzette. – Addy, o co chodzi? Nie odrywam wzroku od Suzette. Ona posuwa się spokojnym krokiem obok nas i słucham jak mamrocze: Nie chcę żebyś mnie dotykał. Nie chcę
żebyś mnie dotykał. Jej głos jest pusty, zbłąkany. Tak jakby była w jakimś innym świecie, w którym ona jest jedynym człowiekiem jaki w nim istnieje. Moje
oczy
podążają
za
nią
gdy
posuwa
się
wzdłuż
korytarza
wykorzystując jasnobrązowy tynk do podparcia swojej wagi i utrzymania kolan
przez poddaniem się. To w tym momencie wiem, że muszę się skoncentrować na jednej rzeczy; wydostaniu się z tego miejsca.
Rozdział 15 ~ Po ~ Śnię o Damienie. Nie chorym, pokręconym i martwym Damienie jakiego widziałam w lesie kilka dni temu. Śnię o moim
Damienie.
Brodzimy
w
potoku
kilka
mil
za
jego
domem. Oboje jesteśmy w samej bieliźnie i żadne z nas się tym zdaje nie przejmować. Słychać plusk wody. Ogłuszający śmiech. Palce pieszczące skórę. I wystarczająco dużo pocałunków by ugięły mi się kolana. Damien idzie przede mną gdy wychodzimy z potoku ale ja się trzymam kilka kroków za nim. Trzyma rękę wyciągniętą do mnie, potrzebujące spojrzenie w jego szafirowych oczach. – No chodź Addy – mówi. Nie ruszam się z miejsca gdzie stoję, oglądam się za ramię. Jest tam mężczyzna zwlekający za mną. Co najmniej z pół mili od tego miejsca. Widzę jego sylwetkę. Szerokie barki. Ponad 180 cm wzrostu. Ale nie mogę dostrzec niczego więcej. Nie przestaję rzucać spojrzeń między nim a Damienem. Czuję jak jestem przyciągana przez obydwu, nawet jeśli mężczyzna za mną jest mi obcy. Damien zaczyna się niecierpliwić. Umiem to rozpoznać kiedy patrzę na niego, jego oczy robią się wielkie a potem mrużą i zakłada ręce na piersi. – Co ty robisz? Marszczę brwi. – Co przez to rozumiesz?
Wskazuje ponad moim ramieniem na człowieka za mną. – Ja wiem. – Słowa są skute lodem kiedy opuszczają jego usta i zawisają w powietrzu, jak ciepły oddech unoszący się w mroźny zimowy dzień. – Wiesz co? – Nie graj wstydliwej. Nie jesteś w tym dobra. Robię krok w jego stronę i rzucam ostro. – Co też znowu takiego wiesz Damienie Allenie? Nienawiść tli się w jego niebieskich oczach. – Wiem, że znasz tego faceta. Wiem, że mu się podobasz. Że możesz coś do niego czuć. – Potrząsam głową i krzyżuję ręce, wypluwając. – Nie do twarzy ci z zazdrością Damienie. Wypuszcza z siebie szalony rechot i rusza w moją stronę, jego oczy utkwione w moich. – Ja nie jestem zazdrosny, ja jestem wściekły – syczy. – Pomyśleć, że oddałem ci wszystko – mówi rozdrażniony i potrząsa głową. – Oddałem ci moje serce. Oddałem ci moją duszę. Oddałem ci moje życie. I tak mi się odpłacasz? To tak okazujesz mi swoją wdzięczność? Oglądając się za innym facetem kiedy obiecałaś mi wieczność! W tamtej chwili wybucham. I to jest coś, co myślałam, że nigdy nie zrobię. Martwy czy żywy nigdy nie sądziłam, że kiedykolwiek puszczą mi nerwy i wybuchnę na Damiena. – Nigdy nie pozwolisz mi o tym zapomnieć, co nie? – krzyczę. Łzy żądlą moje oczy i wbijam w nie swoje pięści, moje zaciśnięte dłonie drżą. Mam dzikość w oczach, która nie odejdzie. Przede mną jest duch, który odmawia zniknięcia. I jest ta dawna część mnie, która po prostu nie umie pozwolić mu odejść. – Myślisz, że ten dzień nie tucze się w mojej podświadomości każdego przeklętego dnia? Myślisz, że nie wolałabym zginąć zamiast ciebie? –
Wyrzucam w górę ręce i go odpycham. – Wolałabym Damien! Wolałabym! Wolałabym zginąć na tysiąc różnych bolesnych, męczeńskich sposobów niż patrzeć na twoją śmierć! Oddałabym wszystko aby się tylko móc cofnąć do tamtego dnia i przeżyć go na nowo! – Damien robi krok w tył a ja przebiegam trzęsącymi się palcami przez swoje włosy. Obniżam głos i płaczę. – Kiedy umarłeś myślałam, że straciłam wszystko. Byłam pusta. Otępiała w środku. A ból… ból spowodowany uczuciem jak moje serce pęka wciąż i wciąż od nowa, nigdy się nie skończył. Przepraszam za to co się stało. Myślę, że to wiesz. A co myślę, że wiesz jeszcze lepiej to to, że mnie prześladując i na każdym kroku przypominając co dla mnie poświęciłeś, jest najbardziej małoduszną rzeczą jaką kiedykolwiek zrobiłeś. – Więcej łez zbiera się w moich oczach i zasysam je starając się być silną. – Damien, jakiego znałam nie chciałby tego dla mnie. Nie chciałbym żebym spędziła resztę swojego życia kochając jego ducha. Mój Damien był zbyt honorowy, dobry i bezinteresowny na coś takiego. Jedna rzecz o jakiej zapomniałam to, że w tym śnie to nie jest mój Damien. Ten jest złowrogą, chorą i pokręconą wersją chłopaka, którego kochałam. I staję się tego świadoma gdy rzuca się na mnie, owija obie swoje dłonie wokół mojej szyi, odcinając powietrze w moim gardle i szepcze grobowym głosem. – Masz mnie kochać. – Nie! – Siadam prosto na swoim łóżku krztusząc się powietrzem. – Nie! – Staram się zapanować nad swoim oddechem ale za bardzo się trzęsę żeby się skoncentrować. Dr Watson śpi w krześle naprzeciwko mnie i jego oczy raptownie się otwierają. Zakładam, że jestem pod stałą obserwacją ze względu na moje samobójcze skłonności, bo myśli, że mogłabym spróbować i zrobić sobie krzywdę.
Tracę panowanie i zaczyna się szlochanie. Zawstydzona, zakopuję swoją zaczerwienioną twarz w dłoniach. Nie chcę żeby dr Watson widział mnie taką. Wtedy może zmienić swoje zdanie i zadzwonić do Oakhill. Może im przecież powiedzieć, że tam należę. Szlochanie wychodzi cięższe i głośniejsze i moja klatka piersiowa zaczyna wibrować. Moje dłonie przesuwając się w górę po twarzy jakby miały własny rozum i chwytają moje włosy w pęki tuż przy samej skórze głowy. Materac ugina się koło mnie ale ledwo to zauważam. Rana po śmierci Damiena została na nowo rozcięta i krwawię wszędzie. Ręce. Na moich ramionach są ręce. – Adelaide. – Głos dr Watsona jest delikatny. – Już dobrze, miałaś koszmar. – Nie rozumiesz. – Płaczę. – Ty nic nie rozumiesz. – Domyślam się, że nie – mówi wzdychając. – Ale wiem, że nic z naszych koszmarów nie może nas skrzywdzić w rzeczywistości. Nawet gdy się to wydaje realne w naszych umysłach to nie może. – Ale jakoś, zerkając w jego oczy, mam niewyraźną koncepcję, że on może rozumieć więcej niż mi się wydaje. To o co chcę go zapytać, to jeżeli nic z naszych koszmarów nie może nas skrzywdzić w realnym świecie, to dlaczego czuję się jakby ktoś mnie dźgnął w pierś? Dlaczego czuję się jakbym kawałki mnie były odcinane powoli dla pewności, że czuję ból? Ale nie pytam go o nic. Nie śmiem. Już jestem wystarczająco niestabilna i nie chcę dać mu więcej powodów do myślenia, że jestem w niewłaściwej formie psychicznej. Nie chcę też przywoływać powodu, dla którego jestem emocjonalna w pierwszej kolejności, nie wspominając już o wypowiedzeniu jego imienia na głos. Traumatyczne wydarzenia z mojego koszmaru rozgrywają się bez ustanku w mojej głowie.
Są tam dłonie wokół mojego gardła. Dłonie wokół mojego gardła. Nie mogę oddychać. Nie mogę oddychać. Duszę się. – O Boże – krzyczę. – O mój Boże. Dr Watson przenosi swoje dłonie na moje plecy. – Ciiii, oddychaj Adelaide. Po prostu oddychaj. Śmiało zerkam przez ręce na dr Watsona. On patrzy na mnie uważnie, troskliwość odmalowuje się na jego twarzy. Staram się uspokoić mój oddech ale to nie działa. Za każdym razem jak zaczerpuję oddech, to szlocham mocniej. Dr Watson obniża swoje ręce i wstaje z łóżka. Idzie do rogu pokoju i zabiera strzykawkę wypełnioną czymś, po czym podchodzi z powrotem do łóżka, znów siadając obok mnie. – To pomoże ci zasnąć. – Informuje mnie. – Żadnych więcej koszmarów. – Nie! – wrzeszczę i szarpie się na drugi koniec łóżka. – Nie! Nie chcę niczego! Nie chcę żadnych leków! Pamiętam wszystkie leki jakimi faszerowali mnie w Oakhill. Pompowali moje żyły środkami uspokajającymi i barbituranami każdego dnia. Pamiętam jak one sprawiały, że się czułam. Jakbym była jałowa. Nie do końca powinna tam być, a jednak byłam. Wędrująca po korytarzach podczas gdy cienie wywijały piruety po tynkowych ścianach, a ja gapiłam się w podłogę. Ponieważ kiedy byłam na lekach, wydawało się jakby podłoga była jedyną rzeczą jaka miała znaczenie. Nigdy nie mogłam zmusić się by oderwać od niej wzroku. Dr Watson rzuca spojrzenia między mną, a czubkiem igły w strzykawce, zmieszany grymas na jego twarzy. Odkłada strzykawkę na tacę obok mojego łóżka. – Połóż się. – Nakazuje. Nie stosuję się. Siadam naprzeciwko niego,
przerażona i drżąca, mój umysł skręcony pomiędzy moim koszmarem i prochami, które niemal zostały wstrzyknięte w moje żyły.
– Połóż się. –
Dr Watson powtarza się. Tym razem z większą siłą. Powoli kładę się na plecach. Moje serce dudni mi w piersi. Moja warga drży. Patrzę jak dr Watson kładzie się naprzeciwko mnie, twarzą w moją stronę. – Co… co… co ty robisz? – pytam gdy nerwowy dreszcz smaga przeze mnie. – Próbuję czegoś innego. Kładę głowę na poduszce, moje oczy nigdy nie opuszczają jego. – Innego? – Odmówiłaś leków uspokajających a czasami osoby miewające koszmary odnajdują komfort gdy ktoś śpi obok nich. – Skąd on o tym wie? Mój kręgosłup sztywnieje a serce przyspiesza. – Będziesz spał ze mną? – Wyłącznie w celach leczniczych, oczywiście. – Och. – Mój głos obniża się do szeptu ale coś sobie uświadamiam. Już nie płaczę. Nie mogę nic na to pomóc ale czuję się nieco rozczarowana jego, jedynie dla celów leczniczych, częścią odpowiedzi. Z jakiegoś powodu czuję się przyciąganą do tego człowieka. Nie mogę wytłumaczyć dlaczego, ale część mnie zastanawia się czy możemy być do siebie bardziej podobni niż on myśli. – Teraz już śpij, Adelaide. – Nakazuje. Ton jego głosu jest autorytatywny i stanowczy. Ziewam a moje powieki robią się ciężkie. – Chce pan coś wiedzieć dr Watson? – Adelaide, musisz już spać. – Słyszę frustrację w jego głosie. – Wiem. – Kolejne ziewnięcie. – Chciałam ci tylko coś powiedzieć.
– Co takiego? Patrzę w jego promieniujące oczy, a potem mój wzrok wędruje po każdej części jego ślicznej buzi. Jest jakaś ukryta część w tym człowieku, którą pragnę wydobyć. Wiem, że gdzieś tam w głębi, to nie tylko chłodne spojrzenia i surowe polecenia. Wiem, że część z niego jest zdolna do wyższych uczuć. Czy część niego, która tego chce. Dlaczego tego nie okazuje, nie mogę mieć pewności, ale ja to wiem, że to tam jest. Czuję to. Otwieram usta żeby mu powiedzieć to co chciałam ale przyciąganie wyczerpania przytłacza mnie. Zamykam oczy, biorę głęboki oddech i w zamian zatapiam się w sen.
Rozdział 16 ~ Przed ~ Aurora to geniusz. Minęło zaledwie kilka dni odkąd odstawiłam leki a już zaczynam czuć się jak nowa osoba. Czuję się bardziej żywa niż kiedykolwiek a wciąż biorę pigułki przed snem. Część mnie zastanawia się jak to będzie, kiedy całkowicie je odstawię. Zastanawiam się czy będę czuć się radośnie. Beztrosko. Podniecenie wybucha we mnie ilekroć o tym myślę. Oczywiście Damienowi to się nie podoba. – Wiesz, że potrzebujesz tych leków żeby ci się polepszyło – mówi mi gdy wskakuje na moją pryczę. – Nie, nie wiem. – Ripostuję, siadam po drugiej stronie sali od niego, opierając się plecami o białe, wyściełany ściany mojego pokoju. Ten Damien posiada swoje ukryte motywy w przeciwieństwie do mojego Damiena. Ten Damien chce żebym była zależna od leków tym samym będąc zależną od niego. Bo widuję go tylko wtedy, gdy jestem na cukrowym odlocie po moich farmaceutycznych cymesach. Damien otwiera swoją buzię a potem zamyka. Mruży oczy. Nagle światło nad moją głową migocze i dociskam palce do chłodnego tynku by poczuć wibrujący nurt energii elektrycznej. Zazwyczaj zwijam się w piłkę na swojej pryczy kiedy słyszę krzyki nasączające podłogę.
Myślę, że personel wykonuje te działania kiedy wszystkie jesteśmy rozbudzone jako przypomnienie tego, co może się zdarzyć jeśli się wyłamiemy. Nie potrzebuję przypominaczy. Jestem w pełni świadoma tego co się dzieje kiedy się wyłamiesz. Ale ja gwizdam na to. Moja głowa strzela w kierunku Damiena i nasze oczy się blokują. Pierwszy odrywa wzrok i kręci głową z dezaprobatą. – Wiesz, że to mogłaś być ty – szydzi. – Oczywiście grzeczne dziewczynki, które biorą swoje leki nie kończą w piwnicy. – Cicho! – warczę i zrywam się na równe nogi, krążąc po długości mojego pokoju. Czasami zastanawiam się co powiedziałby mój Damien gdyby widział tego Damiena i sposób w jaki mnie nęka. Moja uwaga przenosi się na lewo, kiedy otwierają się moje drzwi. Po raz pierwszy w życiu oddycham z ulgą kiedy Marjorie wkracza do maleńkiego pokoju by odprowadzić mnie do stołówki na kolację. Posyłam Damienowi gniewne spojrzenie gdy zbliżam się do Marjorie i ona chwyta mnie za ramię. Ale Damien nie pozwoli mi mieć nad sobą przewagę. Gdy Marjorie prowadzi mnie przez otwarte drzwi, on woła za mną mrożącym krew w żyłach głosem. – Do widzenia kochana. Zobaczymy się wkrótce. – Robi krótką pauzę. – Ponieważ ja nadal tutaj będę kiedy wrócisz.
~~~
Jestem wdzięczna za Aurorę. Na początku mojego pobytu w Oakhill była po prostu współlokatorką, potem byłą współlokatorką i wraz z tygodniami ubywającymi, zaczęłam myśleć o niej bardziej jak o przyjaciółce. Wzięła mnie pod swoje skrzydło, pokazała Oakhill na wylot i nawet zapoznała mnie z paroma z bardziej normalnych pacjentek. Stołówka wypełniona jest rzędami prostokątnych stołów. Sześcioma po obu stronach. Siadamy z Aurorą przy środkowym stole i ona zatrzymuje mnie, potrząsając głową w chwili gdy mam zamiar pokroić swój kawałek pieczeni. – Co? – Po prostu pomiń dzisiaj przystawkę. Patrzę na resztę zawartości na mojej tacy. Jakaś kukurydza. Bułka. Kostki czerwonej galaretki. Nawet omaszczone ziemniaki. – Ale wciąż będę głodna. – Upieram się. Aurora unosi swoje ręce, zaciska usta i opuszcza wzrok na stół. – Dobrze. Niech ci będzie. Ale tak dla twojej wiadomości to smakuje jak… Nie słucham jej. Wpycham już kotleta z rumianego, grudkowanego mięsa w swoje usta. – Guma. Fuj – mówię i wypluwam przeżuty kęs. – Próbowałam cię ostrzec – mówi śpiewnym tonem. Wiem co chcę powiedzieć ale tego nie robię. Choć jestem jej wdzięczna za wszystkie ciekawostki na temat tego miejsca, nauczyłam się, że Aurora lubi się chełpić kiedy ma rację odnośnie czegoś. A teraz po prostu nie mam ochoty jej słuchać. Odpychając od siebie tacę, rzucam okiem wokół stołówki by namierzyć personel. Marjorie jest na jednym końcu stołówki, rozmawiając z angielskim sanitariuszem z kudłatymi, brązowymi włosami, który przytaszczył mnie do tej nory kilka miesięcy temu. Jest tam jeszcze jeden pulchny
sanitariusz z blond włosami i okrągłą buzią, którego imienia nie mogę sobie przypomnieć na
drugim
końcu
pomieszczenia.
Prowadzi
z dr Morrow i przeszywa mnie dreszcz na samą myśl
o
tym
konwersacje człowieku.
Aurora klepie mnie w ramię i obniżam głową, wspierając brodę na plastikowym/drewnianym stole i szepczę. – Zamierzam tego spróbować – mówię odważnie. – Zamierzam spróbować i uciec. Podnosi swoją głowę i błyska mi przebiegłym uśmiechem. – Nie beze mnie. – Śpiewa i uśmiech na jej twarzy staje się większy. Mój wzrok przesuwa się na linie na stole. Niektóre są ciemniejsze i bardziej ziarniste niż inne, a lekko ciemniejsze i jaśniejsze w barwie to wyostrzają się to rozmazują. – Nie mam żadnego planu ani nic – mówię jej. – Ale mam zamiar coś wykombinować. – Unoszę wzrok by spotkać jej. – Aurora, ja muszę się stąd wydostać. Każdy dzień tutaj spędzony to tak jakby mi zabierano rok życia. Każdego dnia mi się zdaje jakbym umierała. Jej uśmiech jest upiorny, a jej szeroko otwarte, brązowe oczy są pełne troski. – Myślę, że my wszystkie tak się czujemy. – Wtedy prostuje swoją sylwetkę i szturcha mnie w rękę. – Nie martw się o nic Adelaide. Mam świetny plan i za jego sprawą obydwie się stąd wydostaniemy. Przytakuję uspakajająco i w tym samym czasie fala niepokoju przetacza się przez me wnętrzności. I wszystko o czym jestem w stanie myśleć to; mam nadzieję, że ona ma rację.
Rozdział 17 ~ Po ~ Dr Watson nie zaglądał do mnie od tygodni. Pielęgniarki często przychodzą do mojej sali i sprawdzają moje funkcje życiowe. Widziałam nawet kilka razy starszego lekarza o nazwisku dr Richard Pizzuto. Ma miłą twarz i zakrzywiony nos. Jest delikatny i mówi głębokim, melodyjnym głosem. Ale nie mogę nic pomóc na chęć aby to zimny i oszałamiająco przystojny dr Watson pojawił się w mojej sali. Tamtej nocy kiedy miałam ten straszny sen o Damienie, spał ze mną. Położył się obok mnie w moim szpitalnym łóżku aby spróbować mnie pocieszyć. Nie spał. Ale ja też nie. Przez pierwszą godzinę, trzymałam zamknięte oczy, ale nie spałam. On obserwował mnie. Studiował mnie. Potem dotknął mnie i poczułam łaskotanie gdy opuszki jego palców musnęły moją rękę. Chodzi o to, że chciałam dużo więcej w tamtej chwili. Wiem, to brzmi dziwnie ale chciałam otworzyć oczy i poprosić aby mnie objął. Chciałam przytknąć nos do jego szyi i wdychać jego zapach. Część mnie pomyślała o jego pełnych, różanych wargach i jakby to było poczuć je na moich. Przegnałam szybko tę myśl i pozwoliłam sobie zostać wciągniętą w sen bez snów.
Kiedy obudziłam się następnego ranka, podniecenie odbiło się od dołu mojego brzucha i załapałam się na tym, że zastanawiałam się jak dr Watson wygląda po przespanej nocy. Ale kiedy otworzyłam oczy, podniecenie przemieniło się w rozczarowanie. Dr Watsona nie było w łóżku koło mnie. Zniknął. Dotykam odsłoniętego miejsca w moim szpitalnym łóżku i chłód prześcieradeł
sączy
się
przez
opuszki
moich
palców,
wysyłając
falę
przygnębienia w moje serce. Mimo to staram się być optymistką. Przyjdzie mnie zbadać, prawda? Nie przestaję powtarzać sobie, że on przyjdzie żeby sprawdzić co u mnie. To był jedyny sposób aby utrzymać mój wewnętrzny smutek na wodzy. A kiedy moje drzwi się otwarły, moje serce podskoczyło. Promienny uśmiech wywinął moje wargi tylko po to by zniknąć gdy zobaczyłam jak dr Pizzuto zamknął za sobą drzwi. Wtedy na nowo owładnęło mną przygnębienie. W czasie mijających tygodni widziałam dr Watsona jedynie sześć razy. I był jeszcze bardziej zdystansowany niż wcześniej. Sprawdzał moje narządy ale nigdy nie patrzył mi w oczy. Wtedy po prostu mawiał: – Wracasz do zdrowia Adelaide. Szacuję, że w ciągu paru tygodni już cię tu nie będzie. Ale myśl o opuszczeniu tego miejsca przeraża mnie. Wcześniej byłam taka pewna, że sama dam radę. Przekonałam siebie, że nawet gdy będę zmuszona żyć na ulicy, to będzie to lepsze niż poranne leki, kaftan bezpieczeństwa i pokój z czterema białymi, wyściełanymi ścianami.
Wątpliwość wkrada się do mojego umysłu jak bezdomny złodziej w zacienioną noc i teraz nie jestem już taka pewna. Dokąd pójdę? Co będę robiła? Jak mam przetrwać na własną rękę? Nie mam żadnych pieniędzy. Nie mam pracy. Miejsca do życia. Nie potrafię nawet prowadzić samochodu. Może moja pochopna ucieczka z Oakhill nie była znów taka mądra. Moje myśli nagle ustają gdy drzwi do mojej sali się otwierają i dr Watson wchodzi do środka. Moje ciało napina się momentalnie i moje oczy skupiają się na jego. Ale jak zazwyczaj on nie popatrzy na mnie. Jego oczy są zwrócone w dół. Gdy sprawdza mi puls, nie odrywam od niego wzroku chcąc by na mnie spojrzał ale nie robi tego. – Dobry wieczór panno Carmichael. – wita mnie formalnie ale bez krzty życzliwości w swoim tonie. Odrzucenie żądli. Rwie. Pochłania mnie jak tępy, pulsujący ból w boku. Nie jestem nawet wystarczająco dobra dla niego aby nawiązać ze mną kontakt wzrokowy. Ta myśl raz jeszcze przypomina mi o życiu przez te wszystkie lata z tatą. W oczach taty nigdy nie byłam wystarczająco dobra, wszystko co robiłam nigdy nie było wystarczająco dobre i nigdy nie starałam się wystarczająco mocno. Wspomnienie wymierzonych policzków, kopniaków zarobionych w brzuch i podłych słów wyplutych pod moim adresem wywołują łzy w moich oczach. Szybko ocieram łzy, które spływają mi po policzkach zanim dr Watson będzie w stanie je zauważyć. Nie tak żeby w ogóle miał zamiar. Jak już wcześniej mówiłam, on nie patrzył mi w oczy od tygodni. Nie rozumiem co to za wielka sprawa. Nie rozumiem dlaczego ignoruje potrzebę asertywności. Nie pytałam go o nic nieodpowiedniego czy zbyt
osobistego. Mógłby być przynajmniej przyjazny. W całym moim życiu miałam tylko dwoje przyjaciół, Aurorę i Damiena. Myślę, że fajnie byłoby mieć jeszcze jednego. Decyduję się nie odwzajemniać powitania. Nie dlatego, że chcę być niegrzeczna czy dlatego, że jestem rozzłoszczona ale dlatego, że czuję obojętność odnośnie sposobu w jaki mnie
traktuje.
Część
mnie
jest
ciekawa niego i zastanawiam się czy jest w nim coś więcej niż jego chłodne usposobienie
i
niepokojąco
przystojne
rysy
twarzy.
Może
to
jest
niezrównoważona psychicznie część niego, którą ukrywa przed innymi. A może on jest strasznie nieśmiały. Dźwięk jego pięknego barytonowego głosu wcina się w moje wędrujące myśli. – Co zrobisz ze swoją wolnością Adelaide? Opada mi szczęka z zaskoczenia, że właśnie podejmuje ze mną rozmowę i teraz nawet nie mogę mu odpowiedzieć. – Ja… ja… – Nie mogę nic z siebie wydukać. – Nie masz żadnych planów zatem? – Unoszę głowę i zauważam, że on patrzy na mnie. Żar zalewa moje policzki od intensywności w jego spojrzeniu. Jego oczy są dziś pełne energii. W dzikim brązowym kolorze. Jestem urzeczona i wolt podniecenia pędzi przeze mnie ponieważ on patrzy na mnie – nie – on gapi się na mnie jakbym była jedyną dziewczyną jaką kiedykolwiek widział. Nie mogę znaleźć słów. To często się zdarza kiedy jest w pobliżu. Czasami mam wrażenie jakby sięgał do wnętrza mojego gardła i wyrywał słowa z mojej krtani. Wiem, że moje zachowanie w pobliżu niego nie jest najlepsze, bo nerwy przejmują nade mną kontrolę, ale wciąż. Nigdy tak się nie stresowałam wokół D – nie, karcę się, że niemal użyłam jego imienia. Nie mogę go wymawiać już nigdy więcej. Nie mogę o tym już więcej myśleć. Nie mogę już więcej o nim
myśleć. Przynajmniej nie w tej chwili. Już robię się emocjonalna. To będzie zbyt wiele. Znam siebie. Nie będę w stanie sobie z tym poradzić. To co chcę powiedzieć dr Watsonowi to, że miałam wszystko zaplanowane kiedy uciekłam. Chcę mu powiedzieć o pływaniu w oceanie, konnej jeździe, nauce jazdy samochodem ale nie wspominam o tym. W zamian mamroczę. – Nie wiem. – Nie wiesz. – Powtarza ale słowa wychodzą słabo. Niepewnie. – Co przez to rozumiesz? Odrywam swój wzrok od niego i patrzę na swoje palce. – Rozumiem przez to, że nie wiem co będę robiła jak stąd wyjdę. Dr Watson bierze mnie za rękę i pomaga mi przejść do pozycji leżącej. Jego dotyk parzy moją skórę i biorę głęboki wdech i nie wypuszczam go. Palenie od jego palców wspina się w górę mojej ręki i wędruje wzdłuż moich nóg. Czuję ciepło wszędzie. – To znaczy, że nie miałaś planów kiedy uciekłaś z Instytutu Oakhill? – Policja tak ci powiedziała? – pytam, patrzę w górę z niecierpliwością czekając na odpowiedź. Ale on pomija swoją odpowiedź i zmienia temat. – Twoje funkcje życiowe są dobre… – Wiem – mówię mu wcinając się. – I niech zgadnę, wyjdę stąd w przeciągu paru tygodni. Półuśmiech wywija jego usta i przebiega palcami po linii żuchwy. Rozbawienie błyska w jego oczach a potem one przemieszczają się
w te i z powrotem po mojej twarzy zanim je mruży. – Nabijasz się ze mnie panno Carmichael? – Nie – mówię. Ale tak jakby właśnie to robiłam. Czasami zastanawiam się czy on jest świadomy sposobu w jaki się odkrywa. Cały zasępiony, sztywny i tajemniczy. Czasami zastanawiam się jakby to mogło być zobaczyć go jak się śmieje. Albo promiennie się uśmiecha. W mojej głowie wyobrażam sobie jak cała jego twarz rozświetla się gdy emanuje szczerym uśmiechem i myślenie o tym sprawia, że moje wnętrzności podskakują. Piękno tego, nawet wyimaginowanego obrazu promiennie uśmiechającego się dr Watsona w mojej głowie, zapiera dech w piersiach. – I nie nazywaj mnie panną Carmichael. – Jego wzrok tężeje na moją próbę bycia bezczelną. – Wolę Adelaide albo… Zasysam z powrotem przydomek w swoje gardło zanim jestem w stanie go z siebie wykrztusić. Są tylko dwie osoby, które nazywały mnie Addy. Oboje są teraz nieboszczykami a ich śmierci rozerwały moje serce na strzępy. Wysłały mnie do świata bólu i głębokiej, mrocznej rozpaczy. Doprowadziły mnie do szaleństwa. Ten przydomek będzie mi zawsze przypominał o najgorszym okresie w moim życiu. Więc zdecydowałam, że będzie mi całkiem odpowiadało jak już nikt nigdy nie będzie mnie nazywał Addy. Więc mówię. – Wystarczy Adelaide. Dr Watson z uwagą przytakuje głową. – Bardzo dobrze, zatem niech będzie Adelaide. – Szybko odwraca się i idzie w stronę drzwi. Jego długie palce muskają metalową klamkę i patrzy na mnie ostatni raz wychodząc. – Przez chwilę myślałem, że chcesz mi powiedzieć abym zwracał się do ciebie używając jakiegoś głupiego przydomka. Niemal ucieka mi sapnięcie, ale powstrzymuję się i mówię. – Nie. Nie chciałam.
– To dobrze. – Jego głos obniża się o szczebel. – Nie przepadam za używaniem przydomków. – To tak jak ja – mówię. W każdym razie już nie.
Rozdział 18 ~ Po ~ Dr Watson śpi ponownie w mojej sali. Nie miałam żadnych koszmarów od dawna, ale on i tak tutaj jest, zapadnięty w fotelu z boku mojego łóżka, jego łokieć podparty o metalowe ramię plastikowego fotela, jego głowa podparta na ręce. Przez chwilkę po prostu mu się przyglądam. Wygląda zupełnie inaczej kiedy śpi. Zimne, kontrolowane zachowanie zniknęło. Jego idealnie proporcjonalna twarz jest rozluźniona.
Wygląda
niemal…
niemal…
jakby
osiągnął
wewnętrzną
równowagę. Nie chcę go budzić ale moje nogi są niespokojne a moja bezsenność nie pozwoli mi na dłuższy sen niż dwie godziny na raz. Miałam przerwę od dziesiątej. Część mnie uważa, że to dlatego iż moje ciało w końcu wyzdrowiało a inna część mnie wie, że to obawa. Jutro mnie wypisują. Jestem tutaj od czterech tygodni i cały dzisiejszy dzień personel przypomina mi, że jutro wychodzę do domu. Zabawna rzecz; ja nie mam domu. Ja nie mam nawet pary butów. Ześlizgując się z łóżka nie śpieszę się umieszczając każdą ze stóp na zimnych płytkach podłogowych, ostrożnie, tak aby nie zrobić najmniejszego
hałasu. Chwytam mój stojak do którego mam przyczepioną kroplówkę i powoli go przyciągam, krzywiąc się za każdym razem gdy kółeczka wydają niewielki pisk. Podnoszę przewód,
który jest
zawinięty wokół
jednego
z kółek
i zaczynam się prostować, kiedy czuję ciepłe dłonie na mojej talii i gorący oddech przy swoim uchu. – Co robisz? Podskakuję, puszczam stojak i chwytam się za pierś. Moje serce gna, dudniąc naprzeciw moich palców i wzdycham gdy patrzę na zmartwioną minę dr Watsona. Zabawne, wolę go spokojnego, pogrążonego we śnie. – Nie mogę spać – mówię. – Chciałam się przejść. Prycha i unosi brew. – Sama? – Tak, sama. – Przewracam oczami. – Czy to aż takie absurdalne, że sama chcę pójść na spacer? – Biorąc pod uwagę to co przeszłaś przez ostatni miesiąc, to tak. – Doktorze Watson, siostry pozwalały mi wstawać i przechadzać się samej od dawna. Pozwalały mi samej spacerować po korytarzu. Obiecuję, nic mi nie będzie. – Nonsens. – Zaczepia swoją lewą rękę przez moją prawą. – Pójdę z tobą. – Mogę iść sama. – Nalegam. Coś mi mówi, że ten mężczyzna nie przywykł gdy mu się odmawia. Inna część mnie mówi mi, że ludzie zazwyczaj podporządkowują się jego poleceniom a nie na odwrót. Miałam trochę czasu by zaobserwować wewnętrzne funkcjonowanie tego szpitala i byłam świadkiem, że reszta personelu traktuje tutaj lekarzy jak bogów. Zawsze konsultują się z lekarzem zanim podpiszą się na karcie. Albo niemal mdlejące i chichoczące cichutko pielęgniarki jak tylko ich mijają.
Lekarze dzierżą tutaj całkowitą władzę. Ale domyślam się, że tak właśnie jest i w innych szpitalach. W końcu oni ratują ludzkie życia. – Sama nie pójdziesz Adelaide. Będę ci towarzyszył. I nie chcę już słyszeć ani słowa więcej na ten temat. – Dr Watson sięga za siebie i zahacza palce wokół mojego stojaka na kroplówkę, a potem wykonuje nim półobrót, zrównując go ze swoją lewą stroną. Rurka połączona z moją ręką ciągnie trochę z początku ale jak tylko zaczynamy iść, to już nic dłużej nie ciągnie. Dr Watson prowadzi mnie przez drzwi, jego dłoń w dole moich pleców a potem znów bierze mnie pod ramię jak tylko znajdujemy się na korytarzu. Jest tutaj kilka pielęgniarek pracujących na nocną zmianę a wysoka, długonoga blondynka podpiera się o recepcyjne biurko, rozmawiając z niską, drobną brunetką. Obie są śliczne ale blondynka wyróżnia się jak dla mnie. Jej płowe włosy lśnią pod jasnym oświetleniem holu i miejscami wyglądają jakby były tam błyszczące pasma złota. Jej usta są puszyste, pełne w delikatnie różowym kolorze. Jej kocie oczy są na
pograniczu między jasnym brązem
a orzechowym. Jeśli chodzi o jej figurę to powiedzmy, że jest zaokrąglona we wszystkich właściwych miejscach. Ona szepcze coś do brunetki gdy przechodzimy, potem chichocze zalotnie trzepocząc swoimi długimi rzęsami. – Witaj Elijah – mówi uwodzicielskim głosem. – Upps. – Kolejny chichot. – To znaczy doktorze Watson. Moje oczy znajdują dr Watsona i jestem zdezorientowana jego reakcją na tę kobietę. Grzecznie skina głową w jej kierunku mówiąc: Dobry wieczór
Gretchen. Następnie jego głowa strzela na wprost, wpatrując się w długi korytarz przed nim. Tak jakby było oczywistym dla niego, że wpadł jej w oko. Kiedy decyduję, że jesteśmy wystarczająco daleko, poza zasięgiem słuchu, zabieram głos. – Ta kobieta była bardzo urodziwa – mówię mimochodem.
Dr Watson zerka na mnie z góry nawiązując kontakt wzrokowy. – Gretchen, tak. Jest atrakcyjna. Wpatruję się w jego twarz i zwracam uwagę na długość jego gęstych, czarnych rzęs otaczających kropelki miodu, będącego jego oczami. Są wywinięte jakby zostały pociągnięte tuszem i zwalczam w sobie chęć ich dotknięcia. – Ona ciebie lubi. – Wiem – mówi i zadowolony z siebie uśmieszek pojawia się na jego ustach. Robię wielkie oczy. Jestem zaskoczona jego arogancją. Przebywałam w pobliżu tego człowieka nie więcej razy niż jestem w stanie policzyć na palcach u rąk i nóg. Był ponury. Zimny. Zdystansowany. Nawet tajemniczy. Ale nigdy arogancki. Nie sądziłam, że ma to też w sobie. – Wybacz zatem moją spostrzegawczość – mówię starając się nie brzmieć butnie. Ale podejrzewam, że moja wypowiedź i tak, tak zabrzmiała. Po raz pierwszy błyska mi uśmiechem, który sięga jego oczu i iskierka rozbawienia zamieszkuje w ich bursztynowych falach. – Zdenerwowałem cię – mówi, czyniąc przypuszczenie. – Nie – mówię. – Nie zdenerwowałeś mnie. Bada moją twarz, mocno. Tak jakby starał się dojrzeć co dzieje się za moimi oczami. Próbuje rozgryźć co się dzieje w wewnętrznych mechanizmach mojej duszy. – Nie jesteś zbyt dobrą kłamczuchą, Adelaide. – Ja nie jestem… – Próbuję nalegać przez sekundę, ale się poddaję. – Nie zdenerwowałeś mnie. Byłam raczej rozczarowana. Nigdy nie miałam cię za typ aroganta. Nie wydaje mi się żeby to była zbyt dobra cecha charakteru. Marszczy brwi i unosi głowę, patrząc wprost przed siebie. – Adelaide, ja nie jestem arogancki. Jestem pewny siebie. A to duża różnica.
Chwilę wcześniej zaczynał się już rozluźniać a ja swoim komentarzem sprowadziłam na powrót zimnego, markotnego dr Watsona. Powinnam trzymać język za zębami. Podobało mi się to jak zaczyna się troszeczkę przede mną otwierać. – Zawsze jesteś taki zamknięty? Gapi się na mnie. – Słucham? – Czemu się nie otworzysz bardziej? – pytam odważnie. Zaciska usta w prostą linię i jakikolwiek ślad emocji odparowuje z jego twarzy. – A ty czemu nie? – W sposobie w jaki zadaje to pytanie słychać jakieś niedające spokoju echo. Widzę sposób w jaki jego twarz się skręca. Coś go prześladuje. Demony jego przeszłości prawdopodobnie? Wiem wszystko aż za dobrze o demonach z mojej przeszłości i wolę ich nie przywoływać, dopóki to nie jest absolutnie konieczne. – Ponieważ nie lubię rozmawiać na pewne tematy. – Dokładnie. – Mówi. – Jak i ja. – Przynajmniej w czymś się zgadzamy. – A tak dla twojej wiadomości to, iż wiem że kobiety uważają mnie za atrakcyjnego, to siłą rzeczy nie czyni ze mnie aroganta. Myślę, że to samo tyczy się ciebie. Jestem pewny, że wiesz kiedy podobasz się mężczyznom. Dochodzimy do końca korytarza i dr Watson manewruje zarówno mną jak i stojakiem, ostrożnie przed drogą powrotną. Jak tylko upewnia się, że nie ma żadnego szarpania na rurce przyczepionej do mojej ręki, ruszamy z powrotem do miejsca skąd przyszliśmy. Dr Watson trzyma swoje palce subtelnie w dole moich pleców i zastanawiam się jak on może być tak trudny i tak delikatny w tym samym czasie. – Nie, nie wiem. – Nadmieniam. Myślę, że dr Watson zapomniał co mówił bo patrzy na mnie jakby był zdezorientowany. – Nie wiesz czego?
– Nie wiem kiedy podobam się mężczyznom. – Z tego co mi wiadomo tylko jeden mężczyzna uważał mnie za atrakcyjną. Próbuję sobie przypomnieć moje interakcje z chłopcami ze szkoły. Niektórzy posyłali mi dziwnie zabawne spojrzenia. Inni zachowywali się jakby mnie w ogóle tam nie było. Udawali, że jestem niewidzialna. Dr Watson unosi idealnie wygięty łuk brwiowy. – Och? – Zaciska wargi. – Więc nigdy nie umawiałaś się na randki? –
Przez randki
rozumiesz?
–
Potrzebuję
więcej aby
zrozumieć.
Zastanawiam się czy chodzi mu o bycie w związku czy randkowanie od czasu do czasu. – Rozumiem przez to, że wychodziłaś na spotkania z dżentelmenem. – Och – mówię cichutko. – W takim razie nie. Nie randkowałam. Jedyny dżentelmen z jakim byłam, nigdzie mnie nie zabierał. Nie to żeby mógł. Mój tata i jego mama nigdy by na to nie pozwolili. Jestem pewna, że gdybyśmy mieli na to przyzwolenie, to miejsc gdzie moglibyśmy pójść byłaby niezliczona ilość. Tata nawet nie znał jego intencji wobec mnie aż do tego… Aż do tego… Nie. Przełykam wspomnienie i wciskam je w najdalsze zakamarki mojego umysłu. – Ale jestem pewna, że ty na nie chodzisz – mówię mimochodem. – Być może z tą pielęgniarką, która trzepocze rzęsami dla ciebie? – Chwytam się brzytwy. Wiem o tym. Ale część mnie chce wiedzieć z jakimi kobietami umawia się dr Watson. Jeżeli randkowanie to wszystko co robi.
– Tak, zabierałem kobiety na randki. – Wzdycha i przeczesuje ręką włosy. – I tak, kilka razy umówiłem się z Gretchen. – I nie pchnąłeś tego dalej? – Gretchen to nie ten typ kobiety, z którą możesz pchnąć rzeczy dalej – mówi mi. – To ten rodzaj dziewczyny, z którą wychodzisz jeśli chcesz się dobrze zabawić. – Zabawić? – Powtarzam, niepewność drga na koniuszkach moich strun głosowych. Oczy dr Watsona skanują zmieszaną minę na mojej buzi i wiem, że on wie, że ja tego nie łapię. – W celach intymnych. – Dodaje. – Och. – Wzdycham po czym mówię szeptem. – Ona jest nierządnicą? Śmieje się z mojej naiwności. I dźwięk jego głębokiego, gromkiego śmiechu wypełnia wąskie korytarze i napełnia moje serce radością. Jest tak przepełniony uciechą, że czuję jak uśmiech szarpie moje wargi. Nie ma takich słów aby opisać jak wspaniałym jest zobaczyć to oblicze zimnego, humorzastego i pięknego doktorka. To jak oglądanie kwiatu po raz pierwszy zakwitającego na wiosnę. Niemal cudowne. Jak tylko jego śmiech umiera wyjaśnia. – Nie myślałem, że ktoś jeszcze używa określenia nierządnica. To bardzo w stylu lat dwudziestych. – Robi krótką pauzę po czym kontynuuje. – Niektóre kobiety nie podporządkowują się klauzuli seksu przedmałżeńskiego jaką wywiera na nich społeczeństwo. Preferują one seksualne zaspokojenie a dla mężczyzn, którzy nie są zainteresowani związkiem małżeńskim i dziećmi, to jest jak błogosławieństwo. Jego komentarz wprawia mnie w zakłopotanie. – Nie pragniesz tych rzeczy? – Myślałam, że większości ludzi na tym zależy. Próbuję sobie
wyobrazić jak jego dziecko mogłoby wyglądać i zasmuca mnie to, że on nie chce ich mieć. Tak się składa, że myślę iż dr Watson miałby śliczne dzieci. – Nie. – Patrzy na mnie z śmiertelnie poważną miną. – Ty ze wszystkich ludzi powinnaś zrozumieć. Wiem, że nie jesteś niewiniątkiem. Z początku zajmuje mi chwilę zarejestrowanie tego co mówi. Głownie dlatego, że zastanawiam się dokładnie jak wiele kobiet doświadczyło jego zaspokojenia seksualnego. Ale kiedy ostatecznie dociera do mnie, że on mówi o mojej utraconej cnocie posyłam mu gniewne spojrzenie i chcę go spoliczkować. – Jak śmiesz? – Staję w miejscu jak wryta i pytam. – Skąd wiesz, że nie jestem niewiniątkiem? – Że co niby śmiem? – Rzuca z powrotem. – Mówić ci prawdę? – Oba łuki brwiowe są uniesione i pytająca mina na twarzy. – Boże uchowaj. – Potrząsa głową. – I myślę, że zapominałaś iż byłem pierwszym lekarzem, który zjawił się na izbie kiedy przyjechałaś. Musiałem cię zbadać. Rumienię się i zaciskam razem wargi myśląc o nim patrzącym na to, co mam pod moją szpitalną koszulą. – Tak jak między tobą a byciem aroganckim taka jest różnica między mną a takimi kobietami jak Gretchen. – Odszczekuję. – Nie sypiałam ot tak z byle kim. Byłam z jedną osobą. To było zaledwie kilka razy i to coś znaczyło dla mnie, okej? – W mojej głowie widzę te niebieskie, niebieskie oczy i widzę słowa kocham cię jak wypowiada je bezgłośnie ze swoich pełnych, obfitych ust. Biorę głęboki oddech i zamykam oczy powstrzymując łzy przed zebraniem się w nich. Otwieram oczy kiedy zatrzymujemy się przed drzwiami do mojej sali. Dr Watson znów nie odrywa od mnie wzroku. Obserwuje mnie. Próbuje mnie analizować. Patrzę jak on patrzy na mnie, zastanawiając się o czym on myśli. Zastanawiam się co dzieje się za tymi błyszczącymi, ciepłymi oczętami jego. Zauważam, że czasami zmienia się ich odcień. Jednego dnia są bardziej złote
a w inne dni bardziej trącają brązem. W większości przypadków są jak para złotych samorodków, błyszczących w wiązce słonecznych promieni. Zaskakuje mnie kiedy jego dłoń muska mój policzek. Wzdrygam się i spinam a w przeciągu sekundy jestem całkowicie rozluźniona. Jego ciepła dłoń dopasowuje się do mojej twarzy i zamykam oczy, mój oddech płytki i chrapliwy. Przesuwa swoją rękę na prawo i jego kciuk pieści moją dolną wargę. Wiem, że wciąż na mnie patrzy, mogę poczuć jego wzrok nakłuwający skórę na mojej piersi, krwawiący wprost przez moje serce i przenikający do najgłębszych otchłani mojej duszy. – Jesteś zbyt dobra dla kogoś takiego jak ja – mówi cicho. – Wiem to od chwili kiedy pierwszy raz cię zobaczyłem. – Uśmiecha się delikatnie. Ciche bzyczenie szumi mi w głowie a moje serce zaczyna rajd. – Otworzyłaś oczy to wiesz. I nawet gdy wiem, że jesteś daleka od niewinności… – Urywa. – Po prostu wiedziałem, że było w tobie coś innego. Po prostu wiedziałem, że nie byłaś jak inne kobiety. Jest w tobie czystość i bezinteresowność. A to rzadkie cechy. Moje oczy raptownie się otwierają i nim jestem w stanie cokolwiek powiedzieć jego ręka nagle opada z mojej buzi. Mój żołądek ląduje na dnie brzucha. Rytm mojego serca uspakaja się. Czuję jakbyśmy mieli swój moment i jestem rozczarowana, że on to zakończył. Odwraca ode mnie wzrok i wprowadza mnie do sali. Potem pomaga mi z powrotem ulokować się w moim łóżku. Po tym jak ustawia stojak z kroplówką z powrotem na swoim miejscu, sprawdza szybko mój puls po czym rusza w stronę drzwi. Nasze oczy się spotykają i jego wzrok jest tlący, intensywny. Nie mogę oderwać oczu. Nie odważę się. – Dobranoc dr Watson – mówię z cieniem uśmiechu.
Spuszcza wzrok i chwyta za klamkę. – Nie dobranoc, Adelaide. Tylko żegnaj. – Otwiera drzwi i się zatrzymuje, połowa jego ciała za drzwiami. – Dbaj o siebie. I w niecałą sekundę później już go nie ma.
Rozdział 19 ~ Przed ~ Tygodnie mijają. A z każdym mijającym tygodniem razem z Aurorą dodajemy kolejne punkty do planu. – Pieniądze. – Dorzucam przeglądając listę pozycji jakie Aurora zanotowała na kartce papieru ciemno niebieską kredką. Kolor przypomina mi o barwie oczu Damiena i jak wzburzone były one ostatnio. Ucieka się do krzyczenia na mnie w nocy, zamiast cichutko leżeć koło mnie ponieważ już prawie całkowicie zrezygnowałam z leków. Teraz biorę je tylko na noc co drugi dzień. W przyszłym tygodniu zacznę odejmować kolejny dzień. Damien odnosi wrażenie, że chcę wymazać iluzję niego, którą mój umysł tworzy. I ma rację. Aurora stuka zieloną kredką, która została zredukowana do bryłki o swój policzek. – Co jeszcze? Zielone bazgroły rozmazują mi się przed oczami więc proszę. – Możesz przeczytać co już mamy? – Ubrania, buty, pieniądze… – A co z jedzeniem i wodą?
Zielona kredka zostaje wycelowana we mnie. – Doskonałe spostrzeżenie, Adelaide. Nie przeżyjemy bez tych rzeczy. – Aurora dodaje je do listy. Moje oczy znów odnajdują męski oddział. Kruche czarne i szare wierzchołki zwęglonych zgliszczy dźgają moje oczy przez szerokie okno. Pracuje tam teraz załoga mężczyzn sprzątając gruzowisko. Cieszę się. Rozpadający się budynek przypomina mi o śmierci. W rzeczywistości to Oakhill przypomina mi o wszystkim co jest związane ze śmiercią i umieraniem. Jestem zmęczona śmiercią. Jestem zmęczona oglądaniem ludzi jak więdną i gniją. Jestem gotowa zacząć wszystko od nowa. Jestem gotowa uciekać i żyć. Odwracam się do Aurory. – Nadal mi nie powiedziałaś jak przeprowadzimy tę dywersję abyśmy mogły się stąd wydostać. Zadowolony z siebie uśmieszek wpełza na jej piegowate usta. – I nie zamierzam. Opada mi szczęka. – Ale… Aurora potrząsa głową. – Nie. Adelaide, po prostu będziesz musiała mi zaufać. Poza tym wiesz przecież, że siedzę w tym tak samo jak ty. Nie pozwolę by coś którejś z nas się stało. – Spogląda ostrożnie przez ramię a potem znów na mnie. Bada moją twarz, jej oczy latają szybko w tę i z powrotem. – Znalazłaś to? – Przytakuję. Wiem, że chodzi jej o okno w piwnicy, przez które planujemy uciec na zewnątrz. Zaciska wargi i mruży oczy. – Łatwo się do niego dostać? Znów przytakuję. – Prościutko przed siebie od dołu schodów. – Ekstra. – Aurora składa naszą listę i wkłada do kieszeni w swoich dżinsach. Dostała pozwolenie na noszenie zwykłych ciuchów i czasami
nienawidzę jej za to. Nie jestem wystarczająco dobra nawet na normalne ciuchy. Nie wystarczająco dobra pod względem zachowania? Personel nocami wizytujący moją wyściełaną celę jest coraz rzadszy ale zakładam, że nie dostąpię luksusu zwykłych ubrań, dopóki nie wyeliminują wszystkiego
do
kupy. Aurora wstaje. Unosi w górę dwa palce i mówi bezgłośnie. – Dwa dni. – Potem przechodzi do przeciwległego rogu pokoju. Dwa dni i będę wolna. Jestem podekscytowana i przygnębiona w tej samem chwili. Podekscytowana ponieważ w końcu będę wolna od wszystkich ograniczeń i obłędu Oakhill. Przygnębiona ponieważ, no cóż, wiem, że będę zmuszona wcisnąć Damiena w najmroczniejszy zakątek mojego mózgu – na dobre. I sama myśl o tym łamie mi serce i przeraża mnie jednocześnie.
Rozdział 20 ~ Po ~ Stoję przed szpitalem, oczy utkwione w szklanych, podwójnych drzwiach wejściowych. Nie wiem co powinnam zrobić. Jedna z pielęgniarek przekopała się przez pojemnik rzeczy znalezionych i wytrzasnęła dla mnie podkoszulek, dżinsy, skarpety i jakieś trampki. Rzeczy są luźne i obce. Po spędzeniu ostatnich sześciu miesięcy w szpitalnej koszuli, nie wiem czy przyzwyczaję się na nowo do noszenia ubrań. Buty są białe i czyste i nieco za duże ale i tak jestem za nie wdzięczna. Inna z pielęgniarek, jedna z tych starszych o imieniu Betsy, dała mi pięć dolarów. Nie mam pojęcia na ile mi to starczy ale to już coś przynajmniej. To co najbardziej mnie dręczy, to uprzejmość niektórych członków personelu szpitala. Nie przywykłam do tego. Wychowywałam się ze złymi temperamentami, przemocą i butelką za butelką nadużywanych substancji. Życzliwość jest stosunkowa nowa dla mnie i nie wiem jak czy kiedykolwiek będę w stanie się za nią odwdzięczyć. Chodzę w te i z powrotem przed drzwiami do szpitala, będąc zakłopotaną i zagubioną. Uczucie niepokoju wyczynia akrobacje z moim oddechem i kładę ręce na biodrach z frustrowanych westchnięciem. Czy tak właśnie odczuwa się wolność? Na decydowaniu gdzie pójść lub co zrobić ze swoim czasem? Nigdy nie byłam wolna. Zostałam zabrana z nadzorującego domostwa, w którym dorastałam i ciśnięta w zupełnie inne kontrolujące środowisko. W domu tata
używał przemocy i strachu aby mnie kontrolować. W Oakhill używali narkotyków i przerażających metod leczniczych. Jestem na siebie zła ponieważ po raz pierwszy moje życie nie będzie dyktowane przez kogoś innego. Mam zdolność pójścia gdzie mi się podoba, robienia co mi się podoba i bycia kim mi się tylko podoba. Nie muszę podawać kolacji o określonej godzinie. Mogę wstać o której zechcę. Mogę iść przez mile i mile i mile i nigdy nie musieć się zatrzymać. Jestem wolna. Wolna jak ptak. Znów jestem kanarkiem, skrzydła rozpostarte, z niekończącym się błękitem nieba przede mną. Myślę o Aurorze i złość we mnie przeistacza się we wściekłość i krzyczę unosząc głowę w stronę bezchmurnego, pudrowo niebieskiego nieba. Mam swoją wolność i po raz pierwszy w swoim życiu nie mam zielonego pojęcia co z nią zrobić.
~~~
W pewnym momencie zaczynam iść. Nie mam pewności gdzie jestem. Albo gdzie się udaję, ale wiem że nie mogę stać przed wejściem do szpitala przez cały dzień. Słońce mieni się na niebie i jasne promyki leją się z niebios. Zachwycam się uczuciem ciepła na mojej skórze i odrzucam w tył głowę. To jedna z rzeczy
za jakimi tęskniłam będąc zamkniętą; dotyku słońca. Tęskniłam za sposobem jak całowało moją bladość i sprowadzało różowy ton na moje policzki. Tęskniłam za możliwość patrzenia jak wznosi się na wyżyny nieba i w wyniku czego odnosiło się wrażenie jakby cała ziemia budziła się do życia. Uśmiecham się do siebie. Mam przed sobą tak wiele budzących mnie wschodów, że jestem cała uradowana. Dochodzę do małej miejscowości w czasie mojej wędrówki. Jest urocza z małymi sklepikami stojącymi tak blisko siebie, że równie dobrze mogłyby być połączone. Dachy opadają pod ostrymi kątami z treliażowymi krawędziami i wszystkie budynki są albo jasnobrązowego albo lekko żółtawego koloru. Wchodzę w półokrąg, mijając sklep wielobranżowy, butik z damską odzieżą, sklep z narzędziami i na dalekim końcu okręgu ze sklepami jest jadłodajnia. Głośne ryki rozchodzą się z mojego brzucha i decyduję się tam zajrzeć i zobaczyć czy mogę pozwolić sobie na coś z ich menu. Kiedy przechodzę przez drzwi, zostaję momentalnie przywitana przez pulchną kelnerkę z okrągłą buzią. Jej orzechowe włosy są długie do brody i obcięte na boba, a jej brzoskwiniowe policzki są nieco czerwone. Ma sympatyczny uśmiech i dzikie zielone oczy i bierze kartę z menu w tym samym czasie śpiewnym rodzajem głosu pyta. – Jak dużo? – Och – mówię. – Tylko dla mnie. Jedna. Znowu się uśmiecha, tym razem promienniej i mogę zobaczyć niektóre z jej idealnie prościutkich zębów. – Bar, boks czy stolik? – Ma bardzo piskliwy głos, który w jakiś sposób przypomina mi o Aurorze. Zastanawiam się jak sobie radzi. I kiedy albo czy w ogóle udało jej się uciec z Oakhill. – Może być bar – mówię do kelnerki i moje spojrzenie przenosi się na jej plakietkę z imieniem. Peg. Hmm, zdaje się pasować.
– Tędy w takim razie. – Peg faluje przez rzędy stolików, a ja za nią inwentaryzując wystrój gdy jestem prowadzona do swojego miejsca. Ściany są pomalowane na różowo ale to jest wyciszony różowy, skrzyżowanie fioletu z różowawym. Drewniana podłoga jest w głęboko wiśniowym kolorze tak jak i stoliki. Na każdym stoliku są wysokie na trzy cale ceramiczne dzbanuszki, które idealnie pasują do ścian. Tak samo skajowe obicia we wszystkich boksach i na stołkach barowych. To wszystko jest bardzo delikatne. Kobiece. Przypomina mi sypialnię małej dziewczynki. Wszystko czego brakuje to jakiś zmierzwiony lambrekin i papierowe, wzorzyste serwetki. Jest tu kilka par okupujących boksy, większość nich w podeszłym wieku i wszyscy się do mnie uśmiechają gdy ich mijam. Wszyscy zdają się tacy przyjaźni i lubię to. Peg odkłada moje menu przed ostatnim stołkiem barowym i wślizguję się na niego, podnosząc laminowaną kartę. Gdy przeglądam swoje opcje, Peg pozostaje przy mnie wyciągając bloczek z przedniej kieszeni swojego kremowego fartucha. – Co mogę podać ci do picia? – Jej głos ma przyjemną nutkę i zauważam, że filiżanka kawy kosztuje dwadzieścia pięć centów. – Poproszę filiżankę kawy. – Tata nigdy nie pozwalał mi pić kawy. Według niego kawa to używka. Nawet nie wiecie jak wiele razy miałam ochotę krzyczeć hipokryta! Powstrzymywałam się a i tak podkradałam kawę. Między chrapaniem taty a moimi błąkającymi się myślami, zazwyczaj mało co spałam nocami, więc filiżanka świeżej kawy z rana była więcej niż błogosławieństwem. Peg gryzmoli mój zamówiony napój w poprzek notatnika po czym chowa go do kieszeni. – Już się robi. Dokładnie przeglądam moje opcje w menu i uświadamiam sobie, że ceny w tym miejscu nie są wygórowane. No ale znów nie mam nic z czym mogłabym porównać spostrzeżenia co do restauracyjnych cen. To jest pierwszy raz kiedy jem gdzieś na zewnątrz, tata nigdy mnie nie zabierał. A gdy
była z nami mama, miałam na stole trzy ciepłe posiłki każdego dnia. Nie było potrzeby aby jadać gdzieś na mieście. Ale muszę to przyznać, że podoba mi się mój pierwszy posiłek w restauracji. To miłe złożyć zamówienie w inne ręce. To miłe jedynie usiąść wygodnie, rozluźnić się, sączyć moją gorącą kawę, obserwując jak klienci wchodzą i wychodzą. Kiedy wraca Peg, zamawiam jajecznicę i dwie grzanki. Po tym jak oddaję jej menu, wlewam sobie śmietankę do kawy z jednego z tych małych, różowych dzbanuszków stojących na barze i unoszę filiżankę do ust. W chwili gdy mam właśnie wziąć łyk kawy, rozlega się dzwonek nad drzwiami. Słyszę jak Peg mówi. – Dzień dobry panu. Potem słyszę jego. – Peg, jak wiele razy muszę ci mówić, żebyś nie zwracała się do mnie per pan. Wystarczy Elijah. Rozdziawiam buzię ze zdziwienia i moja głową strzela w stronę drzwi. Dr
Watson
stoi
w
wejściu
ze
znanym
intensywnym
spojrzeniem
i nieodgadnionym wyrazem twarzy. Niemal się uśmiecham. Myślałam, że wczoraj było pożegnanie. Myślałam, że już nigdy więcej go nie zobaczę. Uczucie uniesienia przepływa przeze mnie i rytm mojego serca przyspiesza i zaczyna swój rajd. Szykuję się do wstania, gotowa do ruszenia w jego kierunku, kiedy kobieta pojawia się za nim i wpada na jego plecy. Mój wzrok przenosi się z niego na nią. Ona jest urocza. Wysoka, smukła i o eleganckim wyglądzie z bladą cerą i pogodnymi niebieskimi oczami, które jestem w stanie dostrzec wyraźnie z miejsca gdzie stoję. Jej cera jest nieskazitelna a jej włosy w kolorze gorzkiej czekolady, upięte z tyłu w niskiego koka. Oczy dr Watsona nie odrywają się od moich i wiem, że moje są pełne bólu i oszołomienia. Kim jest ta kobieta? Jeśli był z kimś związany dlaczego nie wspomniał o tym?
Ciężko przełykam i lekko wzdycham. Ponieważ on i ja jesteśmy niczym i to co on robi w swoim wolnym czasie lub kogo robi w swoim wolnym czasie, to nie moja sprawa. Siadam z powrotem i odwracam się plecami do niego w samą porę by usłyszeć jak kobieta się odzywa. – Elijah skarbie. Co cię zatrzymuje? – Jej głos jest zmysłowy i uroczy. Dokładnie jak ona. Dr Watson odchrząkuje i mimo że nie patrzę na niego, to wiem, że w tej chwili przeczesuje ręką włosy w sfrustrowanym geście
z pociemniałym
i zachmurzonym spojrzeniem. – Nic takiego – mówi. – Chodźmy gdzieś indziej. – Co? – Kobieta zrzędzi. – Ale ty uwielbiasz to miejsce. To jest twoja— Przerywa jej fuknięciem i pstryknięciem palcami.
– Nie jestem dzisiaj
w nastroju. – Okej. Okej. Pójdziemy gdzieś indziej. Szuranie kroków niesie się po małej restauracji, a zaraz po nich brzdęk dzwonka nad wejściem i trzask zamykanych drzwi. Peg przynosi moje jedzenie i stawia je przede mną. Wpatruję się w zawartość mojego talerza w samą porę dla moich łez by mogły spaść z moich oczu, prosto na moją grzankę. Godzinę później wciąż jem. Albo staram się. Wychodzi na to, że straciłam apetyt. Teraz jestem zła na siebie bo zmarnowałam dwa z moich pięciu dolarów i nawet nie mogę nacieszyć się jedzeniem jakie za nie nabyłam. Odpycham talerz i decyduję się najpierw skorzystać z toalety za nim ureguluję rachunek za moją kawę i ledwo napoczęty posiłek. Toaleta nie jest większa od szafy i ma te same fioletowo–różowe ściany. Umywalka i muszla są w tym samym kolorze. Siadając na sedesie nie mam ani sekundy suchości w oczach kiedy to puszcza tama i zaczynam szlochać w swoje dłonie. Przeklinam wszystko.
Doktora Watsona. Moją poczytalność. Moją nędzną, przygnębiającą egzystencję. Potem łapię się na tym, że niczego nie pragnęłabym bardziej ponad to by Damien został tam gdzie stał, kiedy tata pociągnął za spust swojej strzelby. Czy takie jest właśnie moje przeznaczenie? By wędrować przez życie będąc w kółko i w kółko od nowa ranioną, dopóki to się nie skończy. Wciskam pięści w oczy starając się z całych sił osuszyć wszystkie łzy i kiedy już myślę, że moje zapłakane zaklęcie prysło i mogę wyjść z tej ciasnej łazienki, moje oczy znów nachodzą wodą i muszę cały proces powtórzyć od nowa. Po dwudziestu minutach nieregularnych szlochów staję przed umywalką i ochlapuję sobie policzki zimną wodą. Moja twarz stoi w ogniu i lodowato zimna woda jest jak niebo na mojej skórze. Wpatruje się w swoje odbicie w owalnym lustrze zawieszonym nad umywalką. Przysięgam, mam wrażenie jakbym nie patrzyła w lustro od dziesięcioleci. Ale kto by chciał na moim miejscu? Spędziłam sporą część moje nastoletniego życia z czarnymi oczami i zakrwawionymi wargami. Potem po oglądaniu siebie będącą podartą i pobitą, odmawiasz w ogóle patrzenia na swoje odbicie. Ale jest coś innego w osobie wpatrującej się we mnie. Jest zdecydowanie więcej determinacji w jej fiołkowych oczach i mniej strachu. Jej policzki są pełniejsze, rumiane. Jej hebanowe włosy są
gęstsze,
bardziej
faliste,
dłuższe
i
mniej cienkie
i strąkowate od bycia ciągniętymi za nie tak często. Nie rozpoznaję tej dziewczyny – tej kobiety.
Ponieważ ta kobieta jest mną, odjąć ból. Odjąć lania. Odjąć umysł kontrolujące leki z Oakhill. Jestem zszokowana gdy uderza we mnie rzeczywistość. Nie jestem tym kimś kim byłam kiedyś. Wychodzę z łazienki i staję przy krawędzi lady obok błyszczącej, metalowej kasy i czekam na Peg. Po kilku minutach wychyla się zza podwójnych kuchennych drzwi, najpierw biodrem, dwa parujące, gorące talerze w jej rękach i obdarza mnie krzywym uśmieszkiem. – W czym jeszcze mogę ci pomóc złociutka? Patrzę na nią dziwnie. Czy nie muszę zaczekać na rachunek czy coś takiego? Wzruszam ramionami bo nie jestem pewna. – Uh. Um. – Jąkam się. – Muszę zapłacić za posiłek i kawę. Mija mnie szybkim krokiem i szeroko się uśmiecha. – Nie martw się tym kochanie. Wszystko już jest uregulowane. Czekajcie. – Słucham? – Ktoś już zapłacił za ciebie. – Peg zatrzymuje się przy pierwszym boksie i stawia talerze przed parą w średnim wieku. – Dając mi przy tym hojny napiwek. – Mówi poruszając swoimi brwiami. Otwieram buzię by zapytać ją czy to był dr Watson ale ona po prosto odprawia mnie machnięciem ręki, posyła uśmiech i mówi. – Życzę ci miłego dnia. Nie odrywam wzroku od czarnej smoły na powierzchni parkingu, dlaczego albo czy w ogóle to był dr Watson, który zapłacił za mnie. Kiedy nasze oczy spotkały
się
w
barze,
wyglądał
na
bardziej
zaskoczonego
a
mniej
wstrząśniętego widokiem mnie tam niż czymkolwiek innym. Na dodatek był
tam z inną kobietą. Poszli zjeść gdzieś indziej. Kiedy miał czas żeby wrócić i zapłacić mój rachunek? Trzaskają drzwi od auta i dźwięk niesie się w powietrzu ale nie zwracam na to uwagi. Moje oczy wciąż są przyklejone do ziemi, latające po morzu czerni. W zasadzie to nie zwracam uwagi na nic, póki nie wpadam na kogoś i czuję czyjś pewny uścisk na moich ramionach. Dr Watson patrzy na mnie z góry. Jego oczy są odrobinę cieplejsze niż były wcześniej ale wciąż po tej chłodnej stronie. Patrzę w górę marszcząc na niego brwi. – Gdzie twoja dziewczyna? On nie odrywa oczu od moich ust i moje policzki się rumienią. – Ona nie jest moją dziewczyną. – Puszcza moje ramiona. – Powinnaś uważać i patrzeć gdzie idziesz. Nie sądzę żebyś chciała na powrót wylądować w szpitalu. – Co cię w ogóle obchodzi gdzie ja wyląduję? – Warczę na niego i szybko go wymijam ruszając w przeciwnym kierunku. Idzie za mną i po chwili zrównuje się ze mną. – Przestań zachowywać się jak dziecko. – Beszta mnie. Dostrzegam wyniosły uśmieszek na jego ustach i to wyprowadza mnie z równowagi. Czy nie przeszłam wiele w swoim życiu? Czy nie zniosłam siedmiu kręgów piekieł? Czy nie zostałam rozsadzona na milion małych kawałeczków i musiałam się poskładać z nich na nowo? Na miłość Boską! Wszystko czego chcę od niego to żeby się określił. Chcę żeby skończył z zimnym, humorzastym zachowaniem i chcę żeby przestał mi mówić co mam robić. Szybko się odwracam, piorunuję go wzrokiem, otwieram usta by dać mu inteligentną ripostę a potem szybko je zamykam. Nie ma sensu kłócić się z nim. Wiem, że nie wyniknie z tego nic dobrego. Więc podejmuję moje tępo i przyspieszam.
– Gdzie ci się wydaje, że idziesz? – Woła za mną. Udaje mi się zyskać niewielką odległość przewagi ale on momentalnie znów jest przy mnie. Ignoruję go i zaczynam truchtać. Nie widzę wyraźnie. Moje oczy są zamglone. Mój umysł zachmurzony. Sposób w jaki ten mężczyzna sprawia, że się czuję, irytuje mnie. Były czasy kiedy miałam sny o nim. Sny o jego tlących się oczach. Jego pełnych, kuszących ustach. Nawet jego chłodny sposób bycia zaskakująco polubiłam. Ale też były inne momenty, jak ten, gdzie doprowadza mnie do szewskiej pasji gdzie raczej wolałabym skoczyć z mostu niż stać obok niego. Nie mogę uwolnić się wystarczająco szybko. Biegnę. Zamykam oczy na ułamek sekundy a wtedy zupełnie znikąd słyszę klakson, pisk opon a potem ręka leci w poprzek mojego brzucha jak metalowa obręcz i lecę w tył, nim kolejna ręka chwyta moją górną część ręki, chroniąc mnie przed upadkiem. Otwieram oczy i unoszę wzrok napotykając bursztynowe, gorące oczy dr Watsona płonące furią. – Musisz zacząć patrzeć gdzie leziesz. – Jego głos jest twardy ale równy. – Dzięki Bogu, że tu byłem albo byłabyś dwukrotnie potrącona przez samochód w swoim życiu. – A skąd wiesz, że chciałam żebyś mnie uratował? – Moje słowa zioną ogniem. – Może chciałam żeby to auto mnie walnęło. – Nie, nie chciałam. Po prosto nie zwróciłam uwagi ale nie chciałam mu tego mówić. Robi krok w tył i rozdziawia na mnie buzię. – Tak nisko cenisz swoje życie? – Nie – mówię. Ale czasami tak. Czasami myślę, że wszystko byłoby prostsze gdybym nie żyła.
– Chodź. – Dr Watson wyciąga do mnie rękę ale nie chcę jej przyjąć. Czeka jeszcze dłuższą chwilę ale kiedy wciąż odmawiam chwyta mnie za ramię i w zamian mnie pociąga. – Puszczaj mnie. – Protestuję. – Dokąd idziemy? On mówi po prostu. – Do domu.
Domu? Domu? Chcę mu powiedzieć, że ja nie mam czegoś takiego. Ja nie mam domu. Ja nie mam rodziny. Ja nic nie mam. Chciałabym móc opowiedzieć mu o swoim życiu i dlaczego jestem tak bardzo popieprzona. Ale nie mogę. Może kiedyś, ale nie w tej chwili. Zamiast tego warczę. – Nigdzie z tobą nie idę. Wtedy on się śmieje. I śmieje się prawdziwie. Zastanawiam się które z nas jest eks–wariatem. – Tak się składa Adelaide, że nie masz dokąd iść i tak się składa, że mam gościnne skrzydło w swoim domu gdzie możesz się zatrzymać dopóki nie staniesz na nogi. – Dlaczego to robisz? – pytam starając się wyplątać z jego uścisku. – Czemu się mną przejmujesz? – Jest część mnie, gdzieś bardzo głęboko, która chce żeby się przejmował. Gównie dlatego, że chcę wiedzieć czy jest on zdolny do uczuć do czegoś lub kogoś poza sobą samym. – Robię i tyle. Posłuchaj to nie tak jak sobie myślisz. Nie tak. – Jego oczy szybko omiatają mnie od stóp do głów i mówi dalej. – Zaufaj mi. Nie jestem w twoim typie w taki sposób. – Lekko wzdycha. – Nie jestem rycerzem w lśniącej zbroi. Jestem bardziej jak zdeprawowany król.
– Co sprawiło, że myślisz iż chcę rycerza w lśniącej zbroi? – Przywykłam do myśli, że to było wszystko czego chciałam bo Damian był takim typem. Uratował mnie z płonącej wierzy i porwał na swoim białym rumaku. Ale to była dawna Adelaide. I nie sądzę by nowa Adelaide – nowa ja – wiedziała już czego chce. Myślę, że polubiłabym zdeprawowanego króla. Mogłabym go ocalić ze złych ścieżek i spowodować że się nieco rozjaśni. Dr Watson oblizuje swoją dolną wargę i muszę spuścić wzrok na ziemię. Pragnienia. Namiętne pragnienia, których nie doświadczałam bardzo długo, wzrastają ku powierzchni gdy zauważam jego język szybujący po jego dolnej wardze. Ciężko wzdycham i skupiam się na chodniku. Studiuję krawędzie w startym betonie. Prawda jest taka, jego słowa, nie jestem twoim typem
w ten sposób, sprawiły że wydaje mi się jakby moje serce było cegłą, opadającą na dno wodopoju. W takim razie muszę zapytać. – Skąd wiesz jaki jest mój typ? – Wiem o twoim… twoim… – Przebiega ręką przez włosy. Próbuje wykombinować jak powiedzieć to bez ranienia mnie. Więc ja mówię to za niego. – Wiesz o Damienie. – Mój głos jest tak cichy, że zastanawiam się czy w ogóle mnie usłyszał. Przytaknięcie. – Tak. Nie mogę zdobyć się na więcej niż jedno słowo. – Jak? – Potem znajduję dwa więcej. – Od policji? – Tak – mówi. – Posłuchaj Adelaide musisz mieć gdzie zacząć. I chciałbym ci to dać. – Wciąż nie rozumiem – mówię. – Dlaczego? – Dlaczego co?
– Dlaczego chcesz dać mi start? Dlaczego jesteś tak zainteresowany pomaganiem mi? – Ponieważ – mówi, nagle zatrzymując się przed czarnym Lincolnem. – Przypominasz mi mnie samego. To nie ma dla mnie żadnego sensu. – Słucham? – W jaki sposób mogę mu jego przypominać? Jestem żarem do jego lodu. Radością do jego smutku. Zawsze jest zadumany i tajemniczy. W ogóle nie jestem taka jak on. Jesteśmy przeciwnościami pod każdym względem. Otwiera dla mnie drzwi od auta i wsiadam do środka. Zamykam drzwi, zapinam pas czekając aż zajmie miejsce za kierownicą. Jak tyko wsiada, zamyka drzwi, zapina pas i odwraca się w moją stronę. Jego oczy koncentrują się na mojej buzi. – Nie zrozum mnie źle Adelaide. Jesteś piękną kobietą. – Jego oczy przenikają moje i muska mój policzek palcem wskazującym. – I nigdy nie widziałem oczu jak twoje. – Niewielu ludzi je widziało. Fiołkowe oczy to prawdziwa rzadkość. Jest tylko jedna osoba, o której wiem, że je ma poza moją zmarłą mamą i jest to Hollywoodzka gwiazda filmowa. Słyszałam jak kilka pielęgniarek mówiło o niej kiedy wracałam do zdrowia. Nie miałam jeszcze okazji zobaczyć żadnego jej filmu ale mam zamiar. – Jesteś również dobrą kobietą o dobrym sercu. Zapowiadam ci, że nie mogę zaoferować ci niczego z rzeczy na jakie czuję, że zasługujesz. Nie jestem wierny. Nie angażuję się w stałe związki. Nie mogę zaoferować ci miłości i oddania bo nie jestem pewien czy mam to w sobie. – Wypuszcza przeciągłe, pozbawione tchu westchnienie. – Ale z jakiegoś powodu jestem przyciągany do ciebie. Jestem tobą oczarowany. I nie mogę tak po prostu dać ci odejść nie próbując pomóc ci w jakiś sposób. Nie wiem czy kiedykolwiek wybaczyłbym sobie gdybym na to pozwolił. Moje oczy wędrują po jego kościach policzkowych i nowe pytanie przychodzi mi do głowy. – Zapłaciłeś za mnie?
– Co? – Czy zapłaciłeś mój rachunek? Uruchamia silnik i wycofuje z parkingu przez restauracją i bez patrzenia w moją stronę odpowiada. – Tak. – Czemu? – Bo wiedziałem, że może być u ciebie krucho z kasą. Chcę mieć pewność, że jesteś odpowiednio zatroszczona. I… – Waha się przez moment. Jakby próbując ważyć swoje słowa. – Jestem właścicielem tego bistro. W zasadzie to jestem właścicielem wszystkich budynków w tej mieścinie. Więc wiedziałem, że to nie będzie nic wielkiego. Jadam tam niemal codziennie. Po prosu powiedziałem Peg żeby dopisała to do mojego rachunku. – Myślałam, że jesteś lekarzem? – W moim głosie słychać skołowanie. Posyłam mu dziwne spojrzenie. – Jestem. Jestem. – Twierdzi machając przy tym ręką. – To zbyt skomplikowane by wyjaśnić w tej chwili. Biorę to za sygnał do milczenia i wyglądam za szybę, obserwując kolory wirujące wokół mnie. Wszystkie zielenie, białości i brązy krajobrazu wypełniają mój wzrok. Myślę o wcześniejszym wyjaśnieniu dr Watsona. Większość ludzi pomyślałaby, że to wyjaśnienie to miły sposób na odrzucenie mnie żebym nie czuła się źle. Ale ja wiem lepiej. Mam również dogłębnie ponure, barwne sekrety z mojej przeszłości. I wiem, że dr Watson nie zna ich wszystkich. A może zna? Czy zna moje sekrety czy nie, to wiem, że jego długie, rozwlekłe usprawiedliwienie chęci pomocy mi jest jego sposobem na trzymanie jego sekretów zatuszowanych. Ukrytych. Zamkniętych w jakieś czarnej szafie tak bym nigdy nie mogła ich znaleźć.
Więc w czasie gdy on jedzie długą, ciągnącą się szosą i wszystko zaczyna się z sobą zlewać, cichutko pytam. – Co tobie się stało? – Mam nadzieję, że może podzieli się czymś ze mną. Czymkolwiek. Tak, że może… tylko może mogę przyznać przed sobą, że się nie myliłam co do niego. Że wszystko co on potrzebuje to odrobina zachęty i on się otworzy. Odpowiada. – Myślałem, że mamy to już za sobą. To nie jest mój ulubiony temat do rozmów. I nienawidzę tego uczucia tonięcia w moich trzewiach gdy muszę przyznać się przed sobą, że się myliłam.
Rozdział 21 ~ Po ~ Dom dr Watsona przypomina mi coś jakby z księgi baśni. Rozległa posiadłość jest schowana za rzędem wiecznie zielonych roślin, które niemal sięgają nieba i dom jest co najmniej dwie mile oddalony od szosy. Olbrzymie drzewa maskują strukturę prawie sprawiając iż jesteś w stanie wierzyć, że nie ma tu nic poza drzewami za wyjątkiem większej ilości drzew. Gdy podróżujemy w górę krętą drogą, wyglądam przez okno z podziwem. Jest tam zielona, zielona trawa, która ciągnie się jak tylko okiem sięgnąć, a w rogu usytuowana jest stajnia. Konie pasą się za ogrodzonym obszarem otaczającym brązowy, drewniany budynek. Ale to dom sam w sobie jest naprawdę spektakularny. Ogromna posiadłość z żółtej cegły musi mieć przynajmniej z dwadzieścia tysięcy metrów kwadratowych. Dopełniają ją białe kolumny, które podpierają balkony jak się domyślam kilku sypialni. Czarna, żeliwna latarnia wisi w centralnym miejscu ganku. I jest tam nawet pasująca czarna, żeliwna huśtawka ogrodowa. Okna są szerokie i witrażowe. Kilka z tych większych ma nawet małe kolorowe ozdobniki na górze. Dr Watson parkuje samochód na betonowym podjeździe w kształcie okręgu i wysiadam zachwycając się pięknem tego miejsca. Za mną jest fontanna zakryta kępą krzaków ostrzyżonym w różne kształty. Trójkąty.
Okręgi. Jest tam posąg z kości słoniowej z cherubinkiem w centralnym punkcie stojącym na paluszkach z fletem w ustach, z którego wycieka mu woda. Dźwięk wody uspakaja mnie i w całą okolicę wprowadza uspakajający klimat. Nawet jeszcze do mnie nie dociera, że naprawdę tutaj jestem. Że naprawdę będę mieszkała w domu jak ten. Nawet jeśli przez krótki okres czasu. Mam wrażenie, że to sen. Jeden z tych okrutnych, kiedy lada chwila się przebudzę i wszystko wyblaknie do czerni i obudzę się z wrzaskiem. Zamykam oczy i szczypię się w rękę. Potem raptownie otwieram oczy. Nie. Wciąż tu jestem. Ja nie śnię. Dr Watson wysiada z samochodu, obchodzi go i staje obok mnie. Opiera się o czarny, metaliczny lakier i obserwuje mnie. Odwracam głowę w jego stronę i moje oczy omiatają jego nonszalancką pozę, podziwiając sposób w jaki wybrzusza się jego biceps kiedy jego ręce są skrzyżowane. Żar pali w
moich
policzkach
i
odwracam
wzrok,
kiedy
moje
podniecenie
i podenerwowanie wzbierają razem. Przechodzę stając przed nim i unoszę wzrok na dom. – Nie mogę uwierzyć, że tutaj mieszkasz – mówię. – Nie wiedziałam, że lekarze zarabiają aż tyle pieniędzy. – Przypuszczam że aby żyć w takim domu – nie – w zamku jak ten to musi prowadzić przykładne życie. Słyszę jak chichocze za mną ale nie odrywam wzroku od domu. – Lekarze nie zarabiają takich pieniędzy – odpowiada. – A poza tym, nawet nie jestem jeszcze lekarzem, wciąż robię rezydenturę. Zerkam na niego przez ramię. – Rezydenturę?
Obdarza mnie łagodnym uśmiechem. – To wciąż trening w pewien sposób. Niemal jak praktyka szkolna. Musisz ją robić przez określoną ilość lat zanim staniesz się lekarzem. – Och. – Wchodzę po schodach, sunąc palcami po szorstkich cegłach i siadam na huśtawce na ganku. Dr Watson nie rusza się ze swojego miejsca. Wciąż podpiera się o samochód bacznie mi się przyglądając. – Więc jeśli nie zarabiasz tyle, to jak możesz sobie pozwolić na takie miejsce? Odpycha się od auta i dołącza do mnie na ganku. – To był dom moich rodziców. – Był? – Oboje nie żyją. – Przykro mi – mówię szczerze. – Wiem jak to jest stracić rodziców. – Cóż, technicznie rzecz biorąc, straciłam tylko jednego rodzica ale od procesu przysięgam, że tata również jest dla mnie martwy. – Wiem. – Zajmuje puste miejsce obok mnie na huśtawce, po czym używa swoich stóp do odepchnięcia i zaczynamy się bujać. Moje nogi nie są wystarczająco długie. Pozostają zawieszone w powietrzu. – Uważam, że to zabawne jak dużo ty wiesz o mnie a ja nie wiem prawie nic o tobie. – Nadmieniam przewracając oczami. To prawda choć część mnie zastanawia się skąd tak dużo wie o mnie. – Jesteś również detektywem? Swoim komentarzem zarabiam gardłowy śmiech i uśmiecham się w odpowiedzi widząc jak pojawiają się dołeczki w policzkach dr Watsona. On naprawdę ma zaraźliwy śmiech. Za każdym razem jak go słyszę, uśmiecham się albo również śmieję. – Nie jestem detektywem – odpowiada. – Ale wykonałem kilka telefonów by dowiedzieć się rzeczy jakie potrzebowałem wiedzieć o tobie.
– Jakie rzeczy? – Na swój sposób drażni mnie to, że obdzwaniał wszystkich wkoło by dowiedzieć się tego czego potrzebował na mój temat, zamiast mnie zapytać. – Historia medyczna. Życie rodzinne. Szkoła. Tego typu rzeczy. – Moje kończyny sztywnieją i przysięgam, że moje serce przestało bić gdy powiedział życie rodzinne. Zastanawiam się co Oakhill mu powiedziało. Ostatnia rzecz jaką chcę żeby poruszał to powód, dla którego wylądowałam w Oakhill. Bez żadnego słowa więcej wstaje i oferuje mi swoją dłoń. Waham się, patrząc to na jego rękę to na twarz. – Co? – Nie chcesz zobaczyć gdzie się zatrzymasz? – Tak. – Ale chciałabym zaprotestować. Chciałabym mu powiedzieć, że zdecydowanie bardziej wolałabym zostać tutaj dopóki słońce nie zajdzie. Ponownie patrzę na jego rękę i przypominam sobie, że jestem wolną kobietą i że mogę huśtać się tutaj codziennie jeśli tylko zechcę. Na to, biorę jego dłoń, rzucam ostatnie spojrzenie na mile zieleni otaczających dziedziniec i idę za dr Watsonem przez frontowe drzwi. Samo foyer tego domu jest wielkości niemal dwóch domów, w których dorastałam. Wszystkie
ściany
są
pomalowane
ciemnym
szkarłatem
i wykończone czereśniowym drewnem. Podłoga wyłożona jest czarną i białą marmurową glazurą, i przypomina mi szachownicę. Ale żyrandol w kształcie wywróconej do góry nogami gruszki jest najpiękniejszym atrybutem tego pomieszczenia. Światło słoneczne wpada do środka przez okno i kiedy promienie chwytają ozdobne kryształy kandelabru tworzą niepowtarzalną atmosferę gdy małe kryształki odbijają się od ścian. Okręcam się i odrzucam głowę w tył i rzuca mi się w oczy biblijny motyw z niewielkiej, wyszczerbionej mozaiki zdobiący sufit.
– Chodź za mną. – Dr Watson woła z szerokiej klatki schodowej, gdy zaczyna powoli wspinać się po schodach. Porzucam moją ocenę foyer i ruszam za nim w górę wyłożonych czerwonymi dywanami schodów. Dochodzimy do następnego zestawu klatek schodowych. Jednej na prawo, drugiej na lewo. Dr Watson skręca w prawo i zatrzymuje się na szczycie schodów. Pcha otwierając ogromne, drewniane drzwi i mówi. – Śmiało. – To tutaj się zatrzymam? Przytakuje. Wchodzę do pokoju i oczy niemal wyskakują mi z orbit. To nie przypomina pokoju. To jest jak samodzielny dom. Łóżko jest wystarczająco duże by pomieścić przynajmniej z pięć osób. Purpurowe draperie zwisają z żeliwnego baldachimu, a na łóżku znajduje się stos poduszek. Przesuwam palcami po satynowych zasłonach baldachimu i wzdycham. Czuję się jak członek rodziny królewskiej. Nie jak jakaś biedna, szalona kobieta ze slamsów. Mam komody, toaletkę. Salonik. Nawet szafę wystarczająco dużą aby do niej wejść. W końcu znajduję łazienkę. Czarny marmur pokrywa podłogę i nawet ściany do połowy. Moja wanna jest szeroka i okrągła i może wygodnie pomieścić co najmniej trzy osoby. Gdy rozglądam się po moim otoczeniu całkowicie urzeczona coś sobie uświadamiam. Nie mogę tego zrobić. Odwracam się na pięcie ruszając w stronę drzwi i wpadam na dr Watsona. Musiał być za mną obserwując mnie. Studiując. Analizując. To typowe. – Przepraszam doktorze Watson. – Wyrzucam. – Nie widziałam cię. – Moje dłonie napierają na jego klatkę piersiową i czuję smukłą muskulaturę pod jego białą, zapinaną na guziki koszulą. Przesuwając palcami po wypukłościach nie chcę przestać go dotykać, ale muszę.
Nie mogę się również zmusić by na niego spojrzeć. Upuszczam ręce i jeszcze raz się rozglądam. Ta sytuacja jest za dobra by była prawdziwa. Coś odnośnie tego odbieram jako niewłaściwe, nawet jeśli głęboko w duszy wiem, że tak nie jest. Nie mogę tutaj z nim mieszkać. Po pierwsze, rozwinęły mi się jakieś uczucia do niego i bycie świadkiem jak umawia się z niezliczoną ilością kobiet, przywozi je do domu i kocha się z nimi, rozerwie moje serce na strzępy. Po drugie, musi oczekiwać jakieś formy zadośćuczynienia za swoją hojność, a ja nie mam nic do zaoferowania. W tej chwili myślę o czymś, co powiedziała mi kiedyś Marlena Allen. Ona powiedziała, Dziewczyny jak ty. Miała przez to na myśli, że różniłam się od normalnych dziewcząt ponieważ w jej oczach zawsze będę śmieciem. Moje oczy wędrują do dr Watsona, który uważnie mi się przygląda, jego kciuk dociśnięty do jego wydatnych ust. Zastanawiam się czy też czasami myśli o mnie w ten sposób. Zastanawiam się czy tak naprawdę w głębi serca nie pomaga mi z litości. Bo jeśli dlatego to dla mnie robi, to ja tego nie chcę. Nie chcę niczyjej litości. Kiedy rodzi się człowiek nikt nie stoi na sali porodowej z transparentem, że życie jest proste. Witany jesteś na tym świecie łzami, być może uśmiechami i klapsem w pupsko. To jakby; jesteś tu już dzieciaku to teraz zrób coś z sobą. Ponadto, kiedy się rodzisz nikt nie może przygotować cię na to co zgotuje ci los. Nikt nie mógł przygotować mnie na to, że mojemu ojcu odwali, zamorduje moją mamę, będzie katował mnie przez osiem lat a potem spróbuje mnie zastrzelić, zabijając w zamian jedynego chłopca jakiego kiedykolwiek kochałam. Nikt nie mógł przygotować mnie na coś takiego. Nikt.
Jedyna istotna rzecz jaką nauczyło mnie to wszystko przez co przerzedłam, to żeby coś uczynić ze swojego życia. A nie będę mogła tego zrobić jeśli stanę się czyimś przypadkiem dobroczynności. – Przepraszam doktorze Watson – mówię bez tchu, starając się powstrzymać nachodzące łzy. – Bardzo dziękuję za pańską gościnność ale nie mogę mieszkać tutaj z panem. Uśmiech z jego ust opada. Marszczy brwi. I moje serce pęka bo uwielbiam kiedy się uśmiecha. Odchrząkuje. – Nie podoba ci się pokój? – Znów stara się mnie przejrzeć. – Jeśli o to chodzi możemy go urządzić tak jak tylko będziesz chciała. – Nie – mówię. – To nie to. Nie rozumiem czemu on jest taki miły dla mnie. Nie rozumiem czemu myśli, że zasługuję na tak wiele skoro wiem, że nie zasługuję na zupełnie nic. Przepycham się obok niego, ignorując go gdy woła moje imię. Zbiegam szeroką klatką schodową i wybiegam przez frontowe drzwi. Zatrzymuję się jedynie na ułamek sekundy by tęsknym spojrzeniem zerknąć na huśtawkę na ganku i puszczam się sprintem przez mile nieskończenie zielonej trawy. Dźwięk głośnego sapania zostaje dodany do moich gwałtownych oddechów. Dr Watson dogania mnie i chwyta za ramię. Lekko mną szarpie i staję w miejscu zginając się w przód aby złapać oddech. – Dlaczego musisz zawsze to robić? – pyta również starając się unormować swój oddech. – Robić co? – Mój oddech wychodzi niemal równy. – Uciekać?
– Tak. – Nie chcę być dla ciebie obciążeniem. Nie chcę twojej litości. Gapi się na mnie z niedowierzaniem. – Dlaczego tak uważasz? – A jaki jest inny powód, dla którego poprosiłeś mnie żebym z tobą została? Jest ci mnie żal, wiem o tym. Próbuję odejść ale on umieszcza obie ręce na moich ramionach patrząc mi się prosto w oczy. – Ja nie żałuję ciebie. To wcale nie tak. – No to jak? – pytam skołowana. – Jesteś jakimś świętym czy coś? Wyje ze śmiechu a jego oczy są mroczne. – Zdecydowanie nie. – Puszcza moje ramiona i upadam na ziemię, leżę na plecach spoglądając w pudrowo niebieskie niebo. Dr Watson podąża za moim przykładem i kładzie się obok mnie. – Powiedziałem ci wcześniej, że przypominasz mi mnie samego. Był taki czas w moim życiu, że dał bym wszystko żeby mieć kogoś. Kogoś kto wiedział przez co przechodziłem. Kogoś do pogadania. Kogoś kto uśnieżył by ból. – A skąd wiesz, że ja kogoś potrzebuję? – Rozmawiałem z policją Adelaide. I Oakhill. Byli bardzo skorzy do udzielenia mi informacji o twojej przeszłości. Zwłaszcza gdy powiedziałem im, że jestem lekarzem, który czatuje na ich uciekinierkę. Powiedziałem im żeby lepiej mnie uświadomili tak żebym wiedział z czym mam do czynienia gdybym natknął się na ciebie. – Przekręca się na bok i podpiera się na łokciu. – Ja wiem Adelaide. – Wzdycha. – Ja wiem wszystko. Zamykam oczy. Podejrzewałam, że tak jest. – Jestem pewna, że znasz jakieś fakty ale nie wiesz wszystkiego. – Nie wie o moich wewnętrznych zawirowaniach z jakimi zmagam się od tamtego dnia. Nie wie, że nawet jeśli powinnam nienawidzić swojego ojca to tak nie jest i gdzieś tam jest ta mała dziewczynka we mnie, która pragnie i ma nadzieję na jego miłość. Decyduję
się na bycie nieco bezczelną i wyskakuję z: – Nie sądzę bym była również w stanie patrzeć jak umawiasz się z tymi przypadkowymi kobietami. – Rumienię się i bawię swoimi palcami. – Nie będziesz musiała – mówi. – Jesteś pierwszą kobietą jaką tutaj przywiozłem. – Słucham? – Zatyka mnie. Jeśli randkuje tak dużo jak twierdzi, nie rozumiem dlaczego jestem pierwszą kobietą tutaj. – Czemu? Czemu nie sprowadziłeś tutaj nigdy żadnej kobiety? – Jak mówiłem wcześniej, ja się nie wiążę. Nie interesują mnie stałe związki. Nie chcę się żenić ani mieć dzieci. W chwili kiedy przywiozę kobietę do tego domu wiem, że to się stanie. Będą chciały żebym się zdeklarował. Plus nie chcę żeby kobieta chciała mnie tylko dlatego, że mam pieniądze. To po części powód, dla którego chciałem zostać lekarzem, wiesz. Chciałem się odseparować od moich rodziców. Nie chciałem by ludzie kojarzyli to jak zarabiam na życie z nimi. Chciałem wykuć swoją własną ścieżkę. Mieć zawód jakim mogę coś zmienić. Zawód, który pozwoli mi ratować ludzie życia. Jego wyjaśnienia wciąż nie dały odpowiedzi na moje pytanie. – Dlaczego ja? Dlaczego mnie tutaj przywiozłeś? – Myślę, że jesteś taka jak ja w tym sensie, że też chcesz być w stanie wykuć swoją własną ścieżkę. Potrzebujesz jedynie punktu wyjścia. – Patrzy na mnie, jego bursztynowe oczy pełne zrozumienia. – Odpowiedz mi szczerze. Jak długo myślisz byłabyś w stanie przetrwać na własną rękę tylko z tymi ciuchami co masz na sobie i pieniędzmi w twojej kieszeni? – Szczerze? – Przytakuje. – Nie wiem. – Chciałabym wiedzieć. Chciałabym widzieć, że dam radę na własną rękę bez jego pomocy bo wtedy nie musiałabym tutaj być z nim wcale. Bycie tutaj z nim jest zbyt kuszące. To zbyt
trudne jedynie podziwiać go bez pozwolenia moim uczuciom zaangażować się, ponieważ ogromna część mnie chce złamać tego człowieka. Otworzyć go. Obnażyć go światu. Ale wiem, że ma za sobą lata praktyki w trzymaniu siebie w ukryciu. Miał lata by na własną rękę zepchnąć na bok sposób w jaki się czuje odnośnie różnych rzeczy. Dr Watson i ja jesteśmy bardziej do siebie podobni niż mi się zdawało z początku. I może po prostu możemy okazać się dobrzy dla siebie nawzajem. Może możemy okazać się brakującym elementem układanki w swoich życiach. – Doktorze Watson – mówię. – Nie wiem jak ja kiedykolwiek będę w stanie ci się odpłacić. – Adelaide. – Kręci swoją głową i pomaga mi wstać. – Nie musisz mi się odpłacać. Wkrótce będziesz w stanie stanąć na własnych nogach i wiedza, że to ja ci pomogłem dojść do tego będzie wystarczającą odpłatą. Wszystko o czym jestem w stanie myśleć kiedy ruszamy z powrotem ku rozległej posiadłości, którą będę nazwała póki co moim domem, jest moment kiedy pierwszy raz go zobaczyłam i pomyślałam o nim jako o swoim aniele i się nie pomyliłam.
Rozdział 22 ~ Przed ~ Wciąż powtarzam sobie, że już wszystko wypłakałam. Ale nie rozumiem. Jeśli wszystko wypłakałam to dlaczego łzy wciąż płyną? Ponieważ chłopak, który kiedyś był miłością mojego życia stoi przede mną. Chodzi w te i z powrotem i krzyczy przede mną najbardziej nikczemne słowa jakie kiedykolwiek słyszałam. – Nienawidzę cię! – wrzeszczy. – Słyszysz mnie Addy? Nienawidzę cię! Chciałabym móc odnaleźć mój głos bym mogła mu powiedzieć; nie mogę kochać kogoś kto nie istnieje. Ale jego słowa… Jego słowa przebijają mnie do głębi. Jak nóż wbity i przekręcony w moich wnętrznościach. - Nienawidzę ci ty szurnięta ździro! – Uderza ręką w wyściełaną ścianę nad moją głową. – Nienawidzę cię bo tak kurewsko mocno cię kocham! Przestań! Jest tym co chcę mu wykrzyczeć. – Damien. – Jest tym co do niego wypłakuję. Jesteś fragmentarycznym złudzeniem mojego umysłu, jest tym co powstrzymuję się przed powiedzeniem mu.
Udało mi się zwinąć w kulkę i przykucnęłam w najdalszym kącie pokoju ale to nie powstrzymuje Damiena od wrzasków. Czy wypluwania słów nienawiści centymetry od mojej twarzy. Nie przestaję kołysać się i szlochać. Kołysać i szlochać. Kołysać i szlochać. Myślę o mamie w tej chwili. Jak utulała mnie delikatnymi słowami. Przeczesywała włosy swoimi palcami. Okrywała swoimi ramionami. Myślę o tym jak potrzebuję jej teraz bardziej niż kiedykolwiek ale wiem, że nigdy nie będę jej miała. Damien ma jedną z moich białych pigułek w swojej dłoni. Musiał znaleźć ją w miejscu gdzie ukrywam inne tabletki, których nie wzięłam w ciągu kilku ostatnich miesięcy. Za moją szafką jest niewielka szczelina w posadzce. Trzyma tabletkę między dwoma swoimi palcami i wpycha mi ją przed buzię. – Weź tabletkę, Addy. – Jego głos jest nieugięty. Niski. Szorstki. Potrząsam głową na nie i uderzam w niego starając się odepchnąć pigułkę. – Nie! – krzyczę. – Żadnych prochów więcej. Damien ciska tabletką we mnie i słyszę jak odbija się od wyściełanej ściany. – Weź tę pieprzoną tabletkę, Addy! – Znów krzyczy. Słyszę brzdęk gdy tabletka uderza o podłogę. Moja głowa jest zakopana w kolanach i nie chcę unosić wzroku i patrzeć na niego. Ja nie boję się. Martwię się. Bólem. Spoglądnięciem w jego oczy i zatraceniem się w nich. Byciem capniętą na powrót do przeszłości, kiedy jestem już na najlepszej drodze ku przyszłości.
Wciąż trzymam twarz na kolanach, starając się zagłuszyć brzmienie tyrad Damiena. Jego głos jest przepełniony emocjami i słyszę jak szlochy uwięzły mu w gardle. On panikuje. W przeciągu dwóch dni on nie będzie już halucynacją. W przeciągu dwóch dnie nie będzie niczym innym jak wspomnieniem. Chłopakiem, którego kochałam. Część mojego serca zawsze będzie zarezerwowana dla niego. Ale poza tym… On odejdzie. Odejdź, kochany odejdź. Mój żołądek się zaciska a moje serce twardnieje. Nie wiem czy jeszcze czuję jak bije. Łkania Damiena eskalują i mieszają się z moimi. Jego płacz niemal wykopuje cały tlen z moich płuc i przysłuchując się temu podnoszę głowę z kolan. Nie Addy, upominam się. Bądź silna. Nie mogę znieść słuchania jego zawodzenia. Nie mogę znieść bólu w jego głosie. Chcę iść do niego. Objąć go. Położyć głowę na jego ramieniu. Wdychać jego znajomy zapach. Chcę by błysnął mi tym olśniewającym uśmiechem, który zawsze tak kochałam. Ale on nie może. A ja nie pójdę do niego. Nie mogę. Mam chwilę gdy w końcu uświadamiam sobie, że ból serca, tęsknota, rozpacz, szaleństwo…
W końcu łapię to po tych wszystkich miesiącach. Że wszystkie te rzeczy zsumowane ze sobą dają wrażenie pogodzenia się ze stratą.
Rozdział 23 ~ Po ~ Dr Watson nalega żebym dłużej nie nazywała go dr Watsonem. Chce bym mówiła mu Elijah. Nie mam z tym problemu. Lubię jego imię. Jest inne. On twierdzi, że biblijne ale mnie się podoba bo uważam, że ma ładne brzmienie. Wczoraj zabrał mnie do stajni i jeździliśmy konno. Mój koń był rasy Appaloosa i nazywał się Betty. Elijah powiedział mi, że to była klacz jego mamy. Chciałam przycisnąć i zapytać go co stało się z jego mamą, ale nie zrobiłam tego. Pomyślałam, że może dać mi niejasną odpowiedź, a ja jestem już zmęczona nim będącym niejasnym. Nie wiem co musi go skłonić do otwarcia się. Po jeździe konnej wewnętrzna część moich ud pulsowała tępym bólem i pomyślałam, że ciepła kąpiel uśnieży cierpienie. W drodze do swojego pokoju, usłyszałam głos Elijah sączący się przez ściany jego gabinetu. Zdecydowałam się być wścibską. Normalnie nie robię takich rzeczy ale zauważyłam, że im więcej czasu spędzam z Elijah, tym bardziej zaczynam się angażować. Staję się też coraz lepsza w ukrywaniu przed nim mojej rosnącej sympatii do niego. Część mnie myśli, że jego zimy sposób bycia udziela się i mnie. Na zewnątrz jego gabinetu przykładam ucho do masywnych, dębowych drzwi. On rozmawia z kimś przez telefon. Krzyczy na tę osobę.
– Ona nie jest przypadkiem dobroczynności! – Oni rozmawiali o mnie. – To jest mój dom i jeżeli chcę żeby ona tutaj była to będzie! – Zastanawiam się z kim rozmawia. – Wiesz co Sheila? Nie dzwoń tu więcej! – Czy Sheila to ta kobieta, z którą widziałam go w jadłodajni? – Oczywiście, że tak myślę! – Rzuca słuchawką a ja biegnę do mojego pokoju zanim byłby w stanie przyłapać mnie na moim podsłuchiwaniu. W środku byłam uszczęśliwiona i zastanawiałam się czy powoli zaczynam coś czuć do niego. Dzisiaj, leżę na swoim łóżku, wpatrując się w wewnętrzną część czaszy baldachimu. Staram się sobie przypomnieć jak długo jestem tutaj z Elijah, ale czas zdaje się zlewać w jedno. Wiem, że to jedynie kilka dni, ale z jakiegoś powodu wydaję się jakby upłynęły tygodnie albo nawet cały miesiąc przeleciał. Moje rozmyślania na temat percepcji czasu zostają przerwane, gdy Elijah zjawia się w moim pokoju. Podnoszę się, podpieram się na łokciach a on stoi w nogach mojego łóżka, jego długie palce pieszczą fioletową satynę mojego baldachimu. – Chodź – mówi zniecierpliwiony. Jestem zaskoczona jego obcesowym tonem. – Mam iść? Ale dokąd? Nie daje mi odpowiedzi. Szybko przemieszcza się z miejsca gdzie stoi, podnosi mnie z łóżka i przerzuca sobie przez ramię. Lęk ściska mój żołądek i nie jestem pewna tego, co się dzieje albo dlaczego on tak się zachowuje. – Elijah! – piszczę i tłukę pięściami w jego plecy. – Co ty wyprawiasz? Milczy, schodząc szeroką klatką schodową, a potem na zewnątrz podwójnymi drzwiami. Jego samochód stoi zaparkowany przed gankiem i usadawia mnie w fotelu pasażera. Upewnia się, że mój pas został zapięty. Panika podchwyciła ten sam rytm co lęk i zaczynam nerwowo bawić się swoim
pasem. A jeśli wie o tym, że podsłuchałam jego rozmowę kilka dni temu? Co jeśli zezłościł się na mnie i teraz chce się mnie pozbyć? Porzucam zabawę pasem kiedy on zajmuje swoje miejsce. Uruchamia silnik i odbija od krawężnika. Gdy jedziemy wzdłuż długiej, pustej i krętej drogi, uważnie badam jego twarz. Nie wygląda na złego ale jego mina jest nieodgadniona. – Przepraszam, że podsłuchiwałam. – Przyznaję się cichutko. - Podsłuchiwałaś? – Jego głos unosi się o oktawę. – Kiedy? - Jak rozmawiałeś przez telefon w ciągu tygodnia. Ja tylko… ja tylko… − Jąkam się by znaleźć słowa. – Krzyczałeś tak głośno, że zastanawiałam się co mogło cię tak zmartwić. – Skręca w prawo i jedzie jeszcze pół mili polną drogą po czym parkuje samochód na skraju szczerego pola. Zaciąga hamulec, wysiada i otwiera moje drzwi. Krzyżuje ręce na piersi. – Wysiadaj. Jestem zdesperowana i nic nie rozumiem. – Proszę cię Elijah. Proszę nie odsyłaj mnie. Nie będę już więcej podsłuchiwała, przyrzekam. Ciężko wzdycha, potrząsa głową i lekki uśmiech wywija jego wargi. Przykłada obie dłonie do moich policzków i głęboko zagląda mi w oczy. – Uspokój się. Ja cię nie odsyłam. Nie powinnaś podsłuchiwać ale nigdy bym cię nie odesłał z takiego powodu. Ciepło od jego rąk przenika przez moją skórę i przegrzewa całe moje ciało. – No to co tutaj robisz?
Zabiera ręce z moich policzków i mija mnie, zajmując moje miejsce na siedzeniu pasażera. Gapię się na niego, tak skołowana przez to wszystko co wyprawia, że tylko na tyle mnie stać. – Wsiadaj. – Nakazuje. – Chcę cię nauczyć jak prowadzić. Robię wielkie oczy. Rozdziawiam buzię. Podniecenie wybucha we mnie i robię coś spontanicznego. Promienny, od ucha do ucha uśmiech pojawia się na mojej twarzy i rzucam się na niego, obejmuję go, wciągając egzotyczny, piżmowy zapach wody kolońskiej, którą jest skropiony. Spina się na uczucie moich ramion wokół niego ale po chwili się rozluźnia. Pozwala swoim ramionom dopasować się do mojego ciała i czuję jego nos w swoich włosach. Jego ciepły oddech wędruje wzdłuż mojej szyi a ja mam w pełen słoik puszczonych luzem motyli w moim brzuchu. Powoli uwalniam się z uścisku, moje usta niemal dotykają jego ucha. – Dziękuję – szepczę. – To bardzo dużo dla mnie znaczy. Powoli, nawet jeśli nie zdaje sobie z tego sprawy, Elijah daje mi tak wiele i nawet bez wydawania pieniędzy. On używa czasu. Niektórzy ludzie uważają, że czas to marnotrawstwo. Ale nie dla mnie. Czas to podarunek. Coś co trzeba cenić i nigdy nie brać za pewnik. Czymś dużo cenniejszym od każdego dolara jaki osoba może wydać. Dlaczego? Bo nigdy nie wiadomo komu ile zostało czasu. Może zostać odebrany w jednej chwili. W ułamek sekundy. I jestem zdeterminowana by nigdy nie zmarnować ani chwili z mojego. Odsuwam się i on chwyta moje nadgarstki, przytrzymując mnie w miejscu, jego oczy błądzą po mojej buzi. W tamtej chwili wiem, że nie jestem jedyną osobą coś czującą. Wiem, że jest bardziej mną zainteresowany
niż chciałby się do tego przyznać. Przez sekundę myślę, że może mnie pocałować i cieszę się na tę myśl. Cieszę się na myśl o jego wargach na moich. Ale on mnie nie całuje. Zabiera swoje ręce. Opuszcza wzrok. Potem mówi. – Wskakuj za kierownicę. To może trochę potrwać.
~~~
Po dwóch godzinach nauki jazdy, zaczynam już wychodzić z siebie ale też dowiedziałam się czegoś nowego na temat Elijah. Jest bardzo cierpliwym człowiekiem. Zawijając swoje palce wokół mojego nadgarstka, ustawia moją rękę na tym czymś do zmiany biegów w środkowej części samochodu. Wciąż uczę się terminologii poszczególnych części auta i nie pamiętam jak on to nazywał. Jego dłoń wciąż jest na mojej, on przestawia auto na bieg wsteczny. – Teraz delikatnie odpuść pedał hamulca i powoli cofaj – instruuje. – I używaj lusterek. Waham się, ponieważ jestem przerażona zrobieniem czegoś źle. – Ugh – jęczę sprawdzając lusterka. Elijah ściska moją dłoń by dodać mi otuchy. – Spokojnie. Poprowadzę cię przez wszystko. Spokojnie.
Akurat! Dużo łatwiej powiedzieć niż zrobić kiedy po raz pierwszy obsługujesz pojazd ważący ponad tonę. Również ze względu na uczucie jego ciała przy moim, zmuszające moje serce do niekontrolowanych fal uderzeń. Ciężko przełykam i przysięgam, że czuję swój organ pulsujący w przełyku. Zajmuje mi trochę czasu aby odzyskać spokój i jak tylko mi się to udaje, sprawdzam odległość do polnej drogi za mną i lekko puszczam pedał hamulca. Samochód zaczyna się poruszać w żółwim tempie i Elijah mówi: – Teraz skręć kierownicę w prawo, ale nie za ostro. Łagodnie. – Skręcając kierownicą powoli jak mnie poinstruował, cofam autem, pomału. Tuż nim wjeżdżam na polną drogę, Elijah mówi: – Dobrze, teraz wyprostuj kierownicę, wciśnij hamulec i daj na luz – Stosuję się do jego instrukcji do ostatniego słowa i kiedy w końcu ustawiam
samochód na luz, satysfakcja wybucha w mojej piersi.
Na moich ustach pojawia się uśmiech, który nie zniknie. Gorliwość, która rozbija się po dole mojego brzucha. I nie potrafię nawet opisać jakie to uczucie, gdy się wie, że zrobiło się coś dobrze po raz pierwszy w swoim życiu. Lata. Spędziłam całe lata wierząc, że nie potrafię nic zrobić dobrze. Nie powinnam była pozwolić by gorzkie słowa taty pozwoliły mi myśleć inaczej. Teraz, jestem mądrzejsza.
Rozdział 24 ~ Po ~ Czasami obserwuję Elijah kiedy nie wie, że na niego patrzę. Głównie dlatego, że jestem zafascynowana, urzeczona i oczarowana nim. Codziennie odkrywam małe, nowe rzeczy wraz z mijającymi tygodniami. Nuci okazjonalnie. Kiedy czyta pocztę albo przegląda poranną prasę. Małe radosne wibracje opuszczające jego struny głosowe, sprawiają, że uśmiecham się za każdym razem kiedy je słyszę. Odkrywam, że nie jest znów taki zimny i czasami robi małe rzeczy dla mnie, które pozwalają mi myśleć na odwrót. Wczoraj zostawił bukiet świeżo zerwanych polnych kwiatów na stole w jadalni z liścikiem. Na liściku było napisane: Pomyślałem, że one rozświetlą ci dzień. Żywe pomarańcze, żółcie i fiolety wpatrują się we mnie z kryształowego flakonu i wtykam w nie mój nos, wdychając podwórkowy, kwiatowy zapach. Dołożyłam również kolejny element do układanki jaką jest Elijah Watson. Zdarzają się takie wieczory kiedy znika, kiedy spędzamy wspólnie czas w pokoju dziennym. Ale dopiero wtedy kiedy leżę w łóżku w nocy słyszę to – muzykę. Klasyczną muzykę. Kiedy słyszę jak przenika przez ściany mojej sypialni, nie mogę rozszyfrować czy on rzeczywiście gra na instrumencie czy bardzo głośno słucha rozgłośni radiowej. Dzisiaj nie jest inaczej.
Leżę w łóżku, czujna, wysilając się by usłyszeć piękną muzykę rozpościerającą się od lewego skrzydła domu i snującą się wzdłuż korytarza. Instrument strunowy zawodzi dręczące melodie i nawet kiedy mówię sobie, że nie powinnam iść zobaczyć skąd ona dochodzi, i tak to robię. Moja sypialnia jest w prawym skrzydle domu. Pokoje Elijah są po lewej. Wiem, że oddzielił nas celowo. Wiem, że ceni sobie swoją prywatność a ja nie lubię się narzucać, ale nic nie mogę na to poradzić. Nie jeśli chodzi o to. Zawsze miałam słabość do muzyki klasycznej. Nie umiem dokładnie wyjaśnić czemu ale mogę powiedzieć, że wymykanie się i słuchanie radiowej stacji z muzyką klasyczną kiedy tata był w pracy, pozwoliło mi przetrwać najmroczniejsze z moich dni. Nieprzeparte doznania jakie ta muzyka zaszczepia w mojej duszy, jest czymś co wiem, że będę kochać do końca mojego życia. Utwór przemieszczający się wzdłuż szerokiego holu to Kanon D-dur Johanna Pachelbel’a. Samo słuchanie go, tak nikłego jak jest, zapiera mi dech w piersiach. Wyślizguję się z łóżka, zamykam oczy i ruszam za dźwiękiem zawodzących strun za moje drzwi, w dół korytarzem i na drugą stronę schodów, które zaprowadzą mnie do lewego skrzydła domu. Zatrzymuję się przy pierwszych drzwiach po lewej. Są delikatnie uchylone a przyćmione światło sączy się na korytarz, zalewając moją twarz. Wtedy go widzę. On gra. Na skrzypcach. Stoi twarzą do mnie, stojak z nutami przed nim. Biorę głęboki oddech i przełykam gulę ze śliny, która stanęła mi w gardle, gdy zauważam, że ma na
sobie jedynie ściągane trokiem, rdzawoczerwone spodnie od piżamy. Ma też założone okulary. Mają grube, czarne, prostokątne oprawki. Postanawiam, że podoba mi się Elijah w okularach. Myślę, że wygląda w nich bardziej wyrafinowanie. Seksowniej. Czuję żar wpełzający na moje policzki gdy przyglądam się rzeźbie jego mięśni na brzuchu. A kiedy gra… A kiedy gra zauważam, że jego oczy są zamknięte, a on nawet nie patrzy w nuty przed nim. Musi znać ten utwór na pamięć. Pragnę zamknąć oczy i pozwolić melodyjnemu utworowi, który przypomina mi kołysankę, wciągnąć mnie w głęboki trans ale nie robię tego. Ponieważ nie mogę oderwać oczu od Elijah. Jego oczy mocniej się zaciskają, jego brwi bardziej ściągają, a jego usta są zaciśnięte w prostą linię. Skrzypce spoczywają w zgięciu jego szyi a on porusza się z melodią, przesuwając smyczkiem po strunowym instrumencie tak wdzięcznie i tak elegancko, że samo obserwowanie go wywołuje łzy w moich oczach. Jestem poruszona. Oniemiała. Brak mi słów. Nigdy nie widziałam go takiego. Zaplątanego w nutach. Zatraconego w chwili. Zauważam, że muzyka jest dla niego hipnotyczna i im więcej jej tworzy, tym częściej łapie powietrze, jakby nuty były przepyszną ucztą i on zamierzał przeżuwać je powoli, delektując się każdą jedną eksplozją smaku, zanim
przesunie się wzdłuż tylnych ścianek gardła i w dół do żołądka. Jego szczęka napina się gdy utwór osiąga crescendo i nawet jeśli mówię sobie, że nie powinnam, idę przed siebie. Delikatnie otwieram drzwi szerzej do jego gabinetu, wkraczając w przygaszone światło i podchodzę bliżej uzdolnionego skrzypka przede mną. Zamykam oczy, odrzucam głowę w tył i czekam by więcej muzyki wypełniło moje uszy i czekam aby moja podświadomość zaczęła taniec na wzór walca. Wtedy nagle muzyka ustaje i moje oczy gwałtownie się otwierają by zobaczyć sfrustrowanego i zdezorientowanego Elijah Watsona. Patrzę na niego. On patrzy na mnie. Przez całe pięć minut wymieniamy niezręczne spojrzenia. W końcu mówię bez tchu. – Jesteś piękny. – Po czym zaczynam się peszyć więc dodaję. – To znaczy, mam na myśli, że twój instrument jest piękny – yyy – to znaczy, mam na myśli, że twoja gra jest przepiękna. Mruży oczy, przeszukuje moją twarz po czym przygryza lewą stronę swojej dolnej wargi. – Co tutaj robisz? – W tonie jego głosu jest ciekawość ale też ostrożność. – Dałem ci prawe skrzydło na piętrze nie bez powodu. – Wiedziałam o tym. Dał mi prawe skrzydło bo nie chciał żebym węszyła po lewym. Ale dzisiaj nie mogłam się powstrzymać. Robi krok w moją stronę, górując nade mną, jego złote oczy penetrują moje od góry. Tracę oddech i wyginam się w tył, gdy sięga ponad moją głową zabierając futerał na skrzypce z krzesła za mną. Podziwiam sposób w jaki mięśnie w jego brzuchu zaciskają się i napinają gdy on przenosi futerał ostrożnie nad moją głową. - Przepraszam – mówię częściowo pozbawiona tchu. – Ale musiałam pójść za nią. No wiesz, muzyką. Kanon D-dur to piękny utwór. – On rzucił na mnie zaklęcie, przywabiając mnie z łóżka i krainy snów.
- Jestem zaskoczony. – Komentuje z pewnym siebie uśmieszkiem na ustach kiedy wkłada skrzypce do futerału wyłożonego niebieskim aksamitem. – Większość kobiet jakie znam, preferuje współczesną muzykę. Chcę mu powiedzieć, że prawdopodobnie nie jestem jak większość kobiet jakie zna ale nie mówię. W zamian mówię. – Znam wszystkich klasyków. To mój ulubiony gatunek muzyki. – Cofam się wspomnieniami do kilku razy kiedy tata był w pracy a ja miałam
włączoną klasyczną stację.
Myślę o tym jak zamykałam oczy i udawałam, że gram na którymś z instrumentów: fortepianie, wiolonczeli, to naprawdę było bez znaczenia i w czasie wypełniania swoich obowiązków domowych, zatrzymywałam się w ich trakcie i grałam na moim fałszywym instrumencie. Oprócz moich wspomnień związanych z Damienem to były jedne z najpiękniejszych wspomnień z mojego dzieciństwa. - Mój również. – Elijah wypala gdy zapina metalowe klamry futerału. Marszczę brwi patrząc na zamknięte etui chcąc by wyciągnął drewniany instrument i jeszcze zagrał ale decyduję się zbadać zawartość jego gabinetu zamiast tego. – Od jak dawna grasz? – Podchodzę do półki z książkami, która rozchodzi się wzdłuż ściany i przeciągam palcem po eleganckim, wiśniowym drewnie. - Od ósmego roku życia – odpowiada. – Przez trzy lata przed tym uczyłem się grać na pianinie i nienawidziłem tego. Tuż przed ósmymi urodzinami poprosiłem mamę żebym mógł spróbować grać na skrzypcach w zamian, ona nalegała po prostu żebym uczył się gry na instrumencie. Oczywiście, myślę że wolała abym kontynuował lekcje pianina – wzdycha – ale ja zawsze byłem fanem instrumentów ze strunami. Gram też na gitarze. Ukradkiem zerkam na niego przez ramię. Jego oczy śledzą mnie, dotykają moich nagich ramion gdy przesuwam się wzdłuż półki do rogu pokoju. – Znasz jeszcze inne utwory? – pytam. – Na skrzypce, oczywiście.
- Kilka. - Czy możesz mi zagrać jeszcze jeden? - Jest po północy. Nie jesteś zmęczona? - Nie. – Zatrzymuję się przy masywnym, wykonanym z wiśniowego drewna biurku z tyłu gabinetu. Mebel jest szeroki i odruchowo przypomina mi o łóżku. Obok biurka jest, jak zakładam, antyczny globus. Pokolorowany jest kremami, brązami, bladymi żółciami stonowanymi przy krawędziach. – Możesz zagrać Claire de Lune? – pytam przykładając palec do kuli. – To mój ulubiony. Wyczuwam jego obecność za mną. Czuję jego ciepły oddech, jak wędruje wzdłuż mojego karku. Wtedy odpowiada niskim głosem. – Niestety nie. To genialny i piękny utwór ale został skomponowany na fortepian. Jestem pewny, że mogę go zagrać gdybym poćwiczył ale nie sądzę by brzmiał tak samo. – Jego palce suną w górę moich rąk i odwracam się stając z nim twarzą w twarz. Jego wzrok przemyka z mojej jasnofioletowej, satynowej koszuli nocnej z powrotem do mojej buzi. – Dobrze ci w lawendowym. – Jego oczy są tlące, wypełnione blaskiem pożądania. Przeszywa mnie dreszcz gdy w nie patrzę. – On naprawdę podkreśla fioletowe drobinki w twoich oczach. Mój tył dociska do masywnego biurka i on przysuwa się bliżej. – Dziękuję – szepczę skromnie. Spuszczam wzrok na jego biodra, zauważając wcinające się mięśnie i muszę odwrócić wzrok starając się ukryć moje pąsowiejące policzki. – No to nie gniewasz się na mnie zatem? - Nie – szepcze. Jego oddech owiewa moją twarz, dodając więcej ciepła do mojej już właściwie przegrzanej buzi i kiedy otwieram usta, smakuję jego chłodnego, miętowego płynu do płukania ust. – Dlaczego miałbym się gniewać?
- Bo nie sądzę żebyś chciał bym w ogóle tutaj przychodziła – mówię, ale nie chcę patrzeć mu w oczy. Wiem, że jeśli to zrobię to nie będę już w stanie odwrócić wzroku. - Nie chciałem. – Przysuwa się bliżej, jego ręce suną w górę moich pleców i wokół moich ramion, jego długie palce muskają mój obojczyk. Jego usta są ciepłe i wilgotne przy moim uchu, jego oddech gorący. – Ale powiedzmy, że przeszedłem odmianę serca. - Odmianę serca? – Rzucam mu lodowate
spojrzenie.
– Zabawne.
Nie byłam świadoma, że w ogóle masz jakieś. – Przecież powiedział mi kiedyś, że nie jest zdolny do miłości i poświęcenia. Dla mnie to takiej osobie właśnie brakuje jednego ważnego organu. Mruży oczy i krzywo się uśmiecha. – To nie jest śmieszne. - Nie miało być. – Teraz wygląda na zranionego. Ale zraniona mina momentalnie znika gdy jego palce błądzą i zaczyna bezmyślnie bawić się cienkimi ramiączkami od mojej koszuli. Ma zmysłowy wyraz swoich oczu. Znam to spojrzenie. Byłam jego świadkiem kilkanaście razy i wiem co się z nim wiąże. – Boże. – Jego głos jest chrapliwy, potrzebujący. – Dlaczego ty mi to robisz? Gram niewiniątko. – Co robię? - To tak jakby za każdym razem gdy jesteś w pobliżu, muszę się powstrzymywać. - Od? – Dopytuję się. - Niczego. – On upuszcza swoje dłonie i przenosi swoją uwagę na jedną z półek z książkami. – Nieważne. – Odsuwa się ode mnie i wyciąga do mnie rękę. – Chodź Adelaide. Odprowadzę cię z powrotem do twojego pokoju.
Biorę jego dłoń i wychodzimy z jego gabinetu. Wrażenie tonięcia obiega moje wnętrzności gdy on zamyka drzwi. Trzepotanie w moim serce towarzyszu uczuciu tonięcia. Znam to uczucie. Znam je wszystkie zbyt dobrze. Czułam to już wcześniej. To wrażenie spadania z klifu. Powietrze zostaje wyssane z twoich płuc, a żołądek wywraca się do góry nogami. Twoje serce nie przestanie pędzić a twoja skóra świerzbi na myśl kogoś zawijającego swoje ramiona wokół ciebie. Tak, znam to uczucie. Wiem, że zakochuję się w Elijah Watsonie. I modlę się aby nie stracić tego kogoś, kogo po raz drugi obdarzam miłością.
Rozdział 25 ~ Przed ~ Damien zaczął blaknąć. Jest teraz jak obraz w telewizorze. Wciąż miga jego ostra i nieostra wersja, i chciałabym móc obrócić pokrętło i zmienić kanał. Przestał chodzić w te i z powrotem i krzyczeć. Ale ja nie przestałam płakać. Tłumię moje spazmy. Siedzę plecami do niego. Z nosem między dwiema białymi, wyściełanymi ścianami. Skrzypienie rozlega się po mojej celi gdy Damien siada na moim materacu. Jego oddechy są wymuszone, wymieszane z okazjonalnymi pomrukami i wiem, że wciąż jest w parszywym nastroju. – Przyjdziesz i usiądziesz koło mnie Addy? – Jego głos jest szorstki i przerażający. Potrząsam głową gdy więcej łez rozmywa moją zdolność widzenia i gapię się w ścianę tak białą, białą, białą. – Oczywiście, nie. – Drwi. – Co, ja już ci nie wystarczam teraz? O to chodzi? – Wypuszcza z siebie demoniczny rechot. – Bo myślę, że moja matka jasno się wyraziła, które z nas było śmieciem? Jego słowa duszą mnie. Rozrzynają mnie żywcem i więcej krwi wylewa się z mojego już krwawiącego serca. – Odejdź – szepczę. To jedyna rzecz jaką
mogę wypowiedzieć. To wszystko co mogę zrobić. Ponieważ to ja mam tutaj przewagę. Ja żyję. Nawet jeśli słowa ranią i dźgają mnie, raz za razem, wiem, że tak naprawdę on ich nie mówi. Wiem, że to mój mózg przypomina mi rzeczy o jakich myślałam tuż po tym, jak umarł. Myślałam o Marlenie i sposobie w jaki powiedziała mi, że nigdy nie będę wystarczająco dobra dla jej syna. Myślałam o tym, że wiem iż ona zawsze będzie winiła mnie za jego śmierć. Chciałabym móc powiedzieć jej, że obwinianie mnie czy mówienie okropnych rzeczy na mój temat, nie będzie niczym innym od tego, co ja powtarzam sobie każdego jednego, przeklętego dnia. I chciałabym móc jej powiedzieć, że nienawidzenie mnie i mówienie okropnych rzeczy, nie wróci mu życia. Próbuję sobie przypomnieć ostatni raz kiedy wzięłam jedną z moich pigułek i jak długo utrzymywały się skutki uboczne. Przez godziny? Dni? Sama już nie jestem pewna. Czasami zastanawiam się czy Damien faktycznie taki był, czy to kolejna spieprzona cecha dodana do mojej halucynacji o nim. Cieszę się, że jest nieżywy więc nie będę miała okazji się przekonać. Sprężyny mojego materaca znów skrzypią i wiem, że Damien stoi za mną. Jego oddech jest teraz wyrównany. Myślę, że prawdopodobnie się uspokoił. – Chodź jedynie pożegnać się ze mną Addy. – Myślę, że zdał sobie wreszcie sprawę, że zanika. – Chodź, pożegnasz się ze mną zanim pójdę. Z początku waham się. Myślę, że on może próbować mnie oszukać. Kiedy mijają minuty a on nadal błaga mnie, zrywam się na równe nogi i odwracam twarzą do niego, oczy wciąż mam zamknięte. Pojawiają się słowa nabrzmiewające w moich uszach. – To zawsze byłaś ty. To zawsze będziesz ty. – Przełykam gulę w gardle, a łzy skapują mi z brody. Pocałunek zmarzliny pojawia się na moim policzku.
Moje oczy raptownie się otwierają. Łza mży po policzku Damienowi. – Przepraszam. Kocham cię. – Łka. Wyciągam rękę aby go dotknąć. Ale wtedy jakby ogromny odkurzacz zasysa go z pokoju. Otwierają się drzwi i ssanie wyrywa go na zewnątrz. Wychodzę z siebie. Mój umysł wariuje. Szaleje. Pędzę wzdłuż korytarza za niewidzialnym chłopakiem, którego kochałam, wrzeszcząc jak opętana.
Damien! Damien! Przepraszam, że kazałam ci odejść. Wcale tak nie myślałam, przysięgam. Wróć! Proszę cię! Wróć! Wiem, że on nie wróci. Wiem, że już nigdy go nie zobaczę. I nawet jeśli wiem, że chciałam aby odszedł, teraz już nie jestem tego taka pewna. Zatrzymuję się nagle przy końcu holu. Marjorie stoi przede mną, złowrogi grymas wywija jej usta, kaftan bezpieczeństwa ściśnięty w jej prawej ręce. – Ktoś mi tutaj spokój zakłóca. – Parska swoim niskim, męskim głosem. Odwracam się na pięcie i próbuję uciec ale wolna ręka Marjorie zaciska się wokół kołnierza mojej szpitalnej koszuli. Będąc na klęczkach, wciska moją buzię w lodowatą posadzkę i zaczyna mnie zapinać. Szlocham. Szlocham mocno. Marjorie podnosi mnie szarpiąc za ramię i odprowadza z powrotem do pokoju. Wrzuca mnie do celi, zamyka za sobą drzwi, zerka przez małe okienko w metalowych drzwiach i mówi: – Słodkich snów.
Potem znika. A wraz z jej odejściem niesie się śmiech złego. I wszystko o czym mogę myśleć, to jak bycie samą uciska moją klatkę piersiową. Wyciska powietrze z moich płuc. Moje oczy momentalnie odwracają się do pryczy gdzie siadał Damien, ale jego tam nie ma. Upadam na kolana. Bez ustanku powtarzam sobie, że odejście Damiena to najlepsze wyjście. Że nawet jeśli to boli, to wiem, że musiało tak się stać. W przeciwnym razie utknę w Oakhill na zawsze, jako więzień mojej przeszłości. Leżę na plecach na swojej pryczy gdy rzeczywistość osadza się, a moje łzy zaczynają wysychać. Wtedy coś czuję. Siadam i zaciągam się mocno. To zwęglony, piżmowy zapach. Dym. Czuję dym.
Rozdział 26 ~ Po ~ Budzą mnie wrzaski. Wciąż oszołomiona, powoli rozglądam się po moim zaciemnionym pokoju, zastanawiając się czy to aby nie ja jestem tym krzyczącym ale wtedy znów to słyszę. To nie ja. Elijah ryki boleści pulsują w moim mózgu.
Nie… Nie… Wmawiam sobie bez przerwy, że powinnam je zignorować. Że powinnam zawinąć poduszkę wokół głowy i mieć nadzieję, że to działanie stłumi cierpienie w jego głębokim głosie, ale nie mogę. Myślę o niektórych z moich koszmarów. Myślę o tym, o mojej mamie po tym jak odeszła. Szlochałam moim cieniutkim, dziecinnym głosikiem i czekałam na tatusia żeby przyszedł mnie pocieszyć. Ale on mnie nie pocieszył. Otwierał drzwi do mojego pokoju i wykrzykiwał: Albo się zamkniesz ale ja
cię zamknę! Pamiętam noce po tamtej, kiedy śniłam i budziłam się z płaczem tylko po to by zdusić moje łkania poduszką w strachu, by nie zbudzić przebrzydłego potwora w pokoju obok mojego i pytałam mamusię, dlaczego?
Dlaczego odeszłaś? Dlaczego mnie nie zabrałaś? Wiem, że mnie kochałaś więc dlaczego zostawiłaś mnie z nim? Kolejny miażdżący ryk wcina się w moje ciche myśli. Wyślizgując się z łóżka, podchodzę na paluszkach do drzwi mojej sypialni. Nie to, że Elijah chciałby tego. Nie chciałby żebym przyszła do niego kiedy śni, jak przypuszczam o drapieżnych i nikczemnych aspektach swojej przeszłości. Ale wiem, że gdy byłabym na jego miejscu, to byłoby wszystko, czego bym chciała. Wszystko czego chciałabym to pocieszenie. I ciepłe ramiona. I czułe słowa. Wszystko czego chciałabym to świadomość, że ktoś był. By troszczyć się. By opiekować się mną. By trzymać mnie z dala od taty i z dala mocnych ciosów jego pięści. Wiem gdzie jest sypialnia Elijah ale nigdy nie byłam w środku. Trzecie drzwi w głąb korytarza od jego gabinetu, wciąż słyszę ból w jego głosie gdy sączy się przez ściany. Delikatnie napierając na drzwi, wchodzę do ciemnego pokoju i zamykam je za sobą. Elijah jest skulony pod białymi, bawełnianymi przykryciami, jego szczęka zaciśnięta, dłonie zwinięte w pięści. Jedna z lamp na szafce nocnej jest włączona i moje oczy skupiają się na jego gołej, umięśnionej klatce piersiowej gdy cienie tańczą na jej krawędziach. Znów krzyczy, rzuca się. Idę do niego. Wślizguję do łóżka. Przyciągam go do swojej piersi i owijam go ramionami. Szepczę Ciiii do jego ucha.
Rozluźnia się a jego ręce wślizgują się pod moje ramiona. Nie widzę go wyraźnie ale moje palce muskają po ostrych liniach jego twarzy, a moja broda spoczywa tuż nad jego złotymi falami. Kołyszę go w swoich ramionach jak własne dziecko, ogarnia mnie ulga gdy jego wrzaski zmieniają się ze szlochów w ciche kwilenie. Wtedy to słyszę. Wcina się w ciszę jak Kuba Rozpruwacz na Durward Street. Słyszę to w chwili jak opuszcza jego usta. Moje imię. – Adelaide. – Jego głos drży i czuję jak napina się pod moimi opuszkami. – Tak – szepczę. – Jestem tu. Próbuje usiąść ale ja zaciskam swój uchwyt na nim. Szarpie się, kręci starając poluzować mój uścisk. – Musisz wrócić do swojego pokoju. – Podnosi głos ale nie krzyczy. – Nie powinnaś była tutaj przychodzić. Moje palce przeszukują jego twarz i wiem, że patrzymy sobie w oczy. – Krzyczałeś. – Dotykam jego rzęs. Jego ust. – Twoje wrzaski rozdzierały mi serce. Musiałam coś zrobić. Udaje mu się oderwać ode mnie i siada na brzegu łóżka, jego łokcie na jego kolanach, a głowa w jego rękach. – Nigdy nie chciałem żeby ktoś zobaczył mnie takiego. Szloch więźnie mi w gardle, a wszystkie moje uczucia plączą się. Chcę go pocieszyć. Chcę leżeć tutaj z nim i tulić go przez całą noc, ale w tym samym czasie nie mogę zrozumieć dlaczego na Boga, ten mężczyzna jest tak zawstydzony swoimi koszmarami. – Nie rozumiem – mówię i kładę rękę na jego ramieniu. – Wszyscy miewają koszmary Elijah. Nie ma się czego wstydzić. – Przez osiem lat miałam wrażenie jakbym żyła w jednym z nich i dałam radę przejść przez to.
Wstaje i zaczyna krążyć koło łóżka. – Nie takie jak moje, Adelaide. Moje koszmary nie są normalne. – Staje twarzą do mnie, ręce na biodrach, fale bursztynowych oczu obmywają moją twarz. – Rozwalam rzeczy. Krzyczę. Jestem agresywny. Mogę kogoś zranić. Mogę zranić ciebie. Nie dbam o to co mówi. – Wiem, że nie zrobisz mi krzywdy, Elijah. – Poklepuję puste miejsce obok mnie. – Chodź, połóż się. Możemy porozmawiać o tym. Kręci głową na nie i znów zaczyna
krążyć.
Przeczesuje
włosy
ręką. – Wyobrażasz sobie co ludzie pomyśleliby sobie o tak słabym człowieku? – Szydzi. – Szlocham we śnie. Jak mógłbym żyć w normalnym związku? Nikt by nie zrozumiał. Żadna kobieta by nie zrozumiała. One uciekłyby Adelaide. – Jego oczy znajdują moje. – Czemu ty nie uciekasz? Dlaczego się nie boisz? Ześlizguję się z łóżka i splatam swoje palce z jego. – Ja nigdy nie ucieknę – mówię szczerze. Delikatny uśmiech wywija moje usta i masuję miejsce między jego kciukiem i palcem wskazującym swoim opuszkiem. – Nawet jeśli miałabym gdzie pójść, nie uciekłabym. – Czemu? Większość kobiet zrobiłaby tak. – Jego głos się łamie. – Mam te sny od śmierci mojego ojca. On nie był… On nie był… – Jąka się. – On nie był dokładnie kimś, kogo można uważać za dobrego człowieka. – Coś mi mówi, że nawet jeśli z wierzchu przywdziewa maskę twardziela, Elijah jest tak pogruchotany jak ja byłam i wciąż jestem na swoje sposoby w środku. Coś innego mówi mi, że możemy być dla siebie wzajemnie tym co trzyma nas przed rozpadnięciem się na części. – Moja mama zmarła kiedy miałem dwanaście lat. Mój ojciec stracił po tym rozum. Obwiniał mnie za jej śmierć. Widzisz, ja wbiegłem pod samochód i moja mama odepchnęła mnie z drogi. Auto uderzyło w nią i zginęła na miejscu. To po części powód, dla którego zostałem lekarzem. Siedziałem tam na środku ulicy z nią w moich ramionach. Próbowałem ją ratować, Adelaide. Próbowałem ją reanimować. Próbowałem
wrócić jej życie. – Jego głos się załamuje i ciężko siada na łóżko. Jego klatka piersiowa wibruje i obejmuję go starając się powstrzymać drżenie. – Nie mogłem jej uratować, Adelaide. Nie mogłem jej uratować i nigdy o tym nie zapomnę. Przeżywam tę chwilę każdej nocy w swoich snach i przeżywam sposób w jaki ojciec traktował mnie po tym. – Odchrząkuje i spuszcza wzrok na dłonie. – Zwykł zamykać mnie w szafie. Małej, kwadratowej szafce na szpargały. Mówił mi, że to dlatego iż byłem niegrzeczny, ale ja wiedziałem lepiej. Wiedziałem, że zamykał mnie tam, bo przypominałem mu o niej. I dlatego, że byłem stałym przypomnieniem dnia kiedy zginęła. Ściskam jego dłoń. Tyle czasu czekałam na to żeby się otworzył i to jest dziwne ponieważ teraz wolałabym żeby tego nie zrobił. Jego przeszłość była bolesna. Niemal tak bolesna jak moja i teraz on wspominając o swojej przyszłości, przypomniał mi o mojej. Zduszam szloch i zamykam oczy. Po czym odchrząkuję i mówię. – Będzie lepiej Elijah. Ale mogę ci obiecać, że jeżeli przetrwasz cały ten czas w samotności, cały ten ból i cierpienie zjedzą cię żywcem. – Wiem o tym aż za dobrze. Czasami myślę, że Aurora jest jednym z powodów, że przeżyłam mój pobyt w Oakhill. Jestem przekonana, że jeśli bym jej nie poznała to udało by mi się z sukcesem odebrać sobie życie w pewnym momencie. Albo pozwoliłabym Damienowi trzymać mnie w popieprzonej rzeczywistości na wieki. – Ja też miewam koszmary. – Pewna jestem, że pamięta ponieważ był świadkiem kilku. – I co wtedy mi mówiłeś? Uśmiecha się i moje serce doznaje palpitacji. – Że nic z twoich snów nie może cię skrzywdzić. Otwieram usta by coś powiedzieć, ale w chwili gdy to robię, dzieje się coś niespodziewanego. Usta Elijah są na moich. Jego dłonie prześlizgują się w górę mojego obojczyka i wplątują w moje włosy. Oddycha w moje usta
i smakuję jego chłodno–miętowego oddechu, gdy jego język rozchyla moje wargi. I bomba wystrzeliła w moim wnętrzu. Eksplozja pragnienia. Rozprzestrzenia się przez mój krwioobieg do koniuszków zakończeń nerwowych. I to jest tak jakby wszystkie moje zmysły zostały przeciążone. Jestem ciepła. Ciepła wszędzie. I gdy ciało Elijah wciska moje z powrotem w łóżko, czuję jak pożądanie płonie nisko w moim brzuchu. Wkrótce wiem, całe moje ciało będzie stało w płomieniach. – Adelaide. – Jego usta są przy mojej szyi i moje imię wychodzi przytłumione. – Pragnę cię. Od miesięcy. Ja po prostu… Ja… – Ciii. – Moje usta są na jego. Moje serce pędzi. I gdy jego ręka zawija się wokół mojej talii i on mocniej na mnie napiera, wiem że ta chwila jest idealna. Jest idealna bo my jesteśmy po prostu dwojgiem podatnych na zranienia
ludzi
z
popękanymi
sercami,
które
potrzebują
się
zagoić
i połamanymi przeszłościami, które trzeba naprawić. Dłoń Elijah wędruje w górę mojego nagiego brzucha i ciarki seriami wybuchają na całym moim ciele. Moje ręce suną po skalistych krawędziach jego rzeźbionego bicepsa. Jego język biegnie szlakiem od mojego obojczyka do płatka ucha. Ucieka mi jęk, który trzymałam w swoim gardle i on szepcze. – Jesteś taka piękna. Wiem to od chwili kiedy podrzucili cię na mój SOR. Chichoczę a jego wargi uciszają mój chichot. Wiem, że nie jesteśmy idealni. Jesteśmy popaprani na więcej niż jeden sposób.
Wiem, że oboje mamy problemy. – Pocałuj mnie – szepczę w jego usta i Elijah odpowiada momentalnie, zakręcając swoim językiem wokół mojego, splatając swoje palce z moimi włosami. Unosi głowę, patrzy na mnie z góry, w jego oczach nie ma ani grama chłodu. Nie. Nie ma nic poza ogniem w jego ciepłych oczach. Jego kciuki pocierają moje policzki. – Możemy przestać.– mówi. – Nie musimy… Moje usta sięgają i pieszczą jego. Delikatnie. Zmysłowo. – Ja nie chcę przestawać – szepczę. – Ja też nie. – Elijah szepcze w moje usta. – Nie mogę obiecać, że dam ci wszystko na co zasługujesz Adelaide. – Patrzy mi głęboko w oczy i jego palce muskają moje policzki, wpychając pasemko czarni za moje ucho. – Ale mogę ci obiecać, że będę się starał. Tak. Oboje mamy problemy. I wiem, że jeżeli chcemy pokonać nasze problemy, to jedyny sposób w jaki będziemy w stanie to zrobić, to wspólnie.
Rozdział 27 ~ Przed ~ Dźwięk głosu Aurory płynie na połach wiatru, gdy smaga on przez moje włosy.
Uciekaj Adelaide! Uciekaj! Więc uciekam. Nawet jeśli nie mam pojęcia dokąd pędzę. A sanitariusz depczący mi po piętach, może dogonić mnie w każdej chwili. Myśl o byciu wolną pulsuje przez me ciało i napełnia mnie tak ogromną radością; to sprawia, że przebieram moimi słabymi nogami mocniej. To powoduje, że biegnę szybciej. Ale sanitariusz jest zbyt szybki. Chwyta mnie w pasie, tuż przy wejściu do lasu i blokuje mnie. Wbija swoje kolana w mój biceps i przyszpila mnie do ziemi. – Nie! – krzyczę i staram się poruszyć rękami. – NIE! – Za każdym razem gdy próbuję bardziej, sanitariusz kładzie większy nacisk na mnie. Głębiej wbija swoje kolana. – I gdzie to się wybierałaś? – Jego głęboki głos mówi z fałszywą ciekawością i chciałabym móc użyć swoich rąk i przywalić mu. Próbuję go
opluć ale jego twarz jest za daleko od mojej. Śmieje się ze mnie gdy pęk śliny ląduje mi na policzku. Pochyla się i jego nieświeży oddech unosi się w górę mojego nosa. – Chcesz o czymś wiedzieć? – Chwilę później zlizuje ślinę z mojego policzka, połyka ją i przykłada swoje wilgotne usta do mojego ucha. – Zawsze kręciły mnie brunetki. – Jest stanowczość w tonie jego głosu i coś mi mówi, że zaraz wydarzy się coś złego. Szarpię się pod nim gdy on zmienia pozycję i wtedy słyszę jak mówi swoim złowieszczym, ciężko akcentowanym głosem. – Jeszcze nie, kochana. Wiem, że jesteś wyczerpana, poza tym cierpliwość jest cnotą. W środku panikuję ale jestem zdeterminowana by
nie
okazać
tego.
Mam w sobie robaki okrążające mój system nerwowy i pasożyt strachu uczepia się mojego kręgosłupa. Potrzebuję pomocy. Potrzebuję pomocy. Ale jesteśmy pół mili od Oakhill. Z przerażeniem w oczach, zerkam na sanitariusza. Jest u moich stóp wyciągając sznurowadła z butów aby mnie związać. Cholera. Cholera. Cholera. Znikąd dochodzi mnie stęknięcie. To sanitariusz stęknął i zgiął się z bólu. Jest przytomny więc nie mam zbyt wiele czasu. Ale co mu się stało? Zrywam się na nogi i moje oczy robią się wielkie. Mój strach i panika zostają zastąpione bólem pulsującym w moim sercu. – Mamusia – szepczę, moje oczy zachodzą łzami. Monique. Moja mamusia.
Stoi obok sanitariusza, jej fiołkowe oczy są przebite niepokojem i złością. Patrzy na niego z góry, jej blade policzki zarumienione. – Leć ptaszyno – mówi. Jej głos jest delikatny ale mrożący krew w żyłach. – Leć stąd. Mamusia nie musi mi dwa razy powtarzać. Macham skrzydłami i odlatuję przez drzewa w cienie i głębię nocy.
Rozdział 28 ~ Po ~ Upłynęły miesiące. Elijah otwiera się przede mną trochę więcej każdego dnia. I on jest taki inny kiedy to robi. To tak jakby to przerażone dziecko zamknięte w ciemnej szafie jego mózgu, w końcu jest zdolne wyjść na zewnątrz i bawić się w świetle. Kiedy widzę go szczęśliwego, to czyni i mnie szczęśliwą. Nie sądzę bym kiedykolwiek była taka szczęśliwa. Głównie dlatego, że tata zawsze miał sposób na ukrócenie mojego szczęścia w przeszłości. Albo upewniając się, że ono w ogóle nie istniało. Jedziemy dziś z Elijah na plażę. On jest pełen niespodzianek. Myślę, że on obojgu nam pragnie wynagrodzić stracony czas naszego dzieciństwa. Stoję w jego gabinecie i wskazuję na zegarek na swoim nadgarstku. Mieliśmy wyruszyć trzydzieści minut temu ale mamy opóźnienie bo on wisi na telefonie przez ostatnie czterdzieści pięć. Unosi do góry palec, mówiąc mi, że to potrwa jeszcze tylko minutkę, a ja obchodzę biurko z prawej strony. Muskam palcami po gazecie, artykuł na pierwszej stronie rzuca mi się w oczy i przysuwam gazetę bliżej. Są tam płomienie na czołowej stronie. Zgaszone szare i czarne płomienie. Gdzieś się paliło. Moje oczy omiatają zdjęcie ale w chwili gdy zaczynam czytać artykuł, Ejijah podchodzi do mnie od tyłu, dyszy
w mój kark, a jego ręce zamykają się wokół mojej talii. Jego usta są przy moim uchu, a jego nos trąca moje włosy. – Cudownie pachniesz. – Bierze głęboki oddech. – Czy to ten szampon co kupiłem? – Tak. Lawendowy – opowiedziałam mu o moim rytuale z mamą kiedy byłam mała i on nieco zbzikował na punkcie wszystkich lawendą pachnących perfum, balsamów i szamponów. Ale ja nie mam nic przeciwko. Zwłaszcza, że tak bardzo kocham ten zapach. Jego dłonie suną w górę tyłu mojej plażowej sukienki i chwyta mnie w talii. – Pragnę cię tak bardzo w tym momencie. – Jego słowa huczą w moich uszach. – Czy plaża nie może poczekać kolejnej godziny? – Myślę, że może – szepczę. Myślę o tym jak też go straszliwie pragnę. Myślę o jego dłoniach na całej mnie, dotykających i pieszczących moją nagą skórę. Myślę o jego ustach w świętych miejscach. I jego ciele połączonym z moim, gdy wykrzykujemy nasze imiona nawzajem. Kocham to kiedy kochamy się z Elijah. Ponieważ on uprawia miłość zupełnie inaczej niż robił to Damien. Nie to żebym nie kochała kochać się z Damienem, ale Elijah jest bardziej męski w tej kwestii. Bardziej napastliwy. Damien był zawsze taki delikatny. Traktował mnie jak chińską lalkę i zawsze dopytywał się czy nie robi mi krzywdy. Czasami myślę, że on myślał, że mógł mnie uszkodzić. Jednym zwinnym ruchem, Elijah mnie unosi, umieszczając moje nogi wokół swego pasa. Potem swoją prawą ręką oczyszcza biurko, po czym kładzie mnie na nim. Rozpina moją sukienkę powoli. Jeden. Guziczek. Za.
Drugim. Guziczkiem. Całuje mnie zmysłowo, jego język liże mój delikatnie, zanim jego usta odnajdują moje ucho, szarpie mnie za biodra dociskając do swojej miednicy i szepcze głosem tak gładkim jak roztopiona czekolada. – Będę cię pieprzył Adelaide. – Przygryzam wargę i wyginam plecy w łuk. – Chcesz tego, Adelaide? – Tak. – Jęczę i wiję się pod nim, kiedy on pozbywa się koszuli. Chwyta garścią bok mojej bielizny i jestem w stanie usłyszeć odgłos targania gdzieś w moim umyśle. Ten mężczyzna jest szorstki, ale ja uwielbiam to. Jest zimny, ale stopniowo wiem, że topię lód w jego żyłach. Pociąga mnie w górę za pas i jego język śledzi zarys moich warg. – Kocham cię. – Wzdycha w moje usta. – Nigdy nie sądziłem, że kiedykolwiek powiem to kobiecie. – Ja też cię kocham. I nigdy nie sądziłam, że powiem to mężczyźnie ponownie.
~~~~
koniec części drugiej