Tytuł oryginału TWIST Copyright © 2013 by John Lutz All rights reserved Projekt okładki Anna Damasiewicz Zdjęcie na okładce © eric1513/stock.chroma.pl...
17 downloads
22 Views
1MB Size
Tytuł oryginału TWIST Copyright © 2013 by John Lutz All rights reserved Projekt okładki Anna Damasiewicz Zdjęcie na okładce © eric1513/stock.chroma.pl Redaktor prowadzący Adrian Markowski Redakcja Renata Bubrowiecka Korekta Małgorzata Denys ISBN 978-83-8069-913-7 Warszawa 2015 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl
Dla Jamesa Richarda Pope’a – odszedł zbyt wcześnie
CZĘŚĆ PIERWSZA Cóż to za pani z nami o brzasku? Na czyjeśmy ciało wstąpili? Hart Crane, Portowy świt
Rozdział 1 Hrabstwo Medford, Kansas, 1984 Ufna, że z Bożą i forda pomocą jakoś dotrze na miejsce, Abbey Taylor wybierała się do Medford zrobić zakupy spożywcze. Weźmie starego rodzinnego pikapa. Coraz trudniej chodziło jej się po domu (a co dopiero mówić o wyjeździe do miasta!), postanowiła więc wykorzystać dobre samopoczucie w ten ładny słoneczny dzień i nakupić tyle, na ile będzie ją stać. Billy znów nie poszedł do roboty, odsypiał kolejną noc spędzoną z kumplami. A że mieli ze sobą sporo metamfetaminy, nie dał rady wybrać się dziś do warsztatu samochodowego w Medford, w którym pracował jako mechanik. Jedyne, czego chciał, to leżeć na winylowej kanapie i słuchać jakiegoś radiowego gaduły, narzekającego na oszukańcze praktyki rządu. Kurde, i tak wszyscy wiedzieli, że rząd kłamie. Zatem Abbey, która była w dziewiątym miesiącu ciąży, zostawiła Billy’ego jego anarchistycznym urojeniom i kiwając się jak kaczka, poszła do starej, zaparkowanej w cieniu furgonetki. Ponieważ furgonetka była czarna i absorbowała ciepło, Abbey opuściła szyby, gdy tylko się do niej wtarabaniła. Do środka dostał się miły wiaterek; niósł ze sobą zapach pobliskich sosen. Abbey przekręciła do połowy kluczyk w stacyjce. Ożyły igły wskaźników. Paliwomierz, zwykle dokładny, wskazywał pół baku. Wiedziała z doświadczenia, że tyle wystarczy na przejazd do miasta i z powrotem. Silnik kaszlnął, zaskoczył i zaczął dość równo pracować, chociaż trochę postukiwał. Zwolniła ręczny hamulec i wrzuciła pierwszy bieg. Samochodem szarpnęło raz i drugi, gdy kierowała się na nieutwardzoną drogę, ale w sekundę wyrównała ciąg. Cały czas jechała na jedynce, chcąc ominąć największe koleiny i wyboje. Jeden z wykrotów był tak duży, że lękała się o dziecko. Wkrótce znalazła się na asfalcie, zmieniła bieg na wyższy i gładko pomknęła przed siebie. Przejażdżka do miasta była urokliwa: pobocza porastały drzewa iglaste, stare platany i topole.
Wpadający przez okna ciepły podmuch wietrzył pikapa z unoszącego się od podłogi zapachu oleju i benzyny. Mniej więcej w połowie drogi, na niewielkim wzniesieniu, silnik zaczął się krztusić i tracić moc. Abbey wcisnęła sprzęgło i zredukowała bieg. Da jej to trochę mocy, choć na krótko. Wtedy silnik zadławił się i zgasł, a ona zjechała na spadziste pobocze. Sklęła się w duchu, że zaufała starej furgonetce. Martwiła się też, jak Billy zareaguje na wieść, że skończyła jej się benzyna na mało uczęszczanej lokalnej drodze do Medford. Usłyszała syk i zobaczyła parę unoszącą się spod maski. Uważniejsze spojrzenie na wskaźniki powiedziało jej, że paliwo wcale się nie skończyło. Pikap po prostu się przegrzał. Wspomniała Billy’ego leżącego w domu na kozetce. Gdzie ci mechanicy, kiedy są potrzebni? Przynajmniej spotkało ją to w miejscu, w którym mogła wprowadzić kapryśny pojazd w cień. Spróbowała ocenić, gdzie przyszło jej się zatrzymać. Niemal dokładnie w pół drogi – długi spacer dla każdego, a co dopiero dla kobiety w dziewiątym miesiącu ciąży. Co, jeśli… Ale o tym Abbey nawet nie chciała myśleć. Odemknęła drzwi, pomogła im kopniakiem w otwarciu się do końca, po czym wygramoliła się bokiem zza kierownicy. Było to mniej kłopotliwe niż powinno, ponieważ samochód stał na zboczu i przechylał się w lewo. Musiała się przede wszystkim pilnować w momencie, w którym stopy zetkną się z podłożem, żeby nie sturlała się po stoku. Wyobraziła sobie, jak by to wyglądało, i mimo obaw prawie się uśmiechnęła. Przez chwilę zbierała się w sobie oparta o rozgrzany od słońca prawy błotnik, po czym kołyszącym się krokiem obeszła furgonetkę i stanęła przed maską. Wciąż dobywała się spod niej para, ale syczenie ucichło. Abbey zrozumiała, że pokpiła sprawę. Chciała sprawdzić, w czym problem, ale zapomniała zwolnić blokadę maski w kabinie. Wspierając się dla zachowania równowagi obiema rękami o karoserię, wracała do otwartych drzwi po stronie kierowcy. Przeszła już pół drogi, kiedy usłyszała warkot silnika. Więc ktoś jeszcze jedzie tą drogą! Abbey miała ochotę zaśpiewać z ulgi, ale zdała sobie sprawę, że może mieć kłopot. Kierowca zbliżającego się pojazdu nie musiał zauważyć furgonetki stojącej głęboko na poboczu. Spróbowała obejść auto, żeby znaleźć się przy drodze. Cały czas słyszała coraz głośniejszy silnik samochodu osobowego lub ciężarówki. Kurczę! A jednak ją minął! Pokryty pyłem biały van z przyciemnianymi szybami przemknął szybciej, niż pozwalały przepisy. Miał włączone
radio albo jakąś kasetę – Abbey usłyszała w przelocie dźwięki muzyki. Zaraz! Muzyka zabrzmiała wyraźniej. Kapela rockowa. Brzmiało to jak (I Can’t Get No) Satisfaction Stonesów. Czyż to nie święta prawda? pomyślała Abbey. Też nie miała wielkiej satysfakcji z tego życia. Warkot silnika narastał. Więc została dostrzeżona! Van zawracał. Mignął jej między drzewami, zanim wytoczył się tyłem zza łagodnego zakrętu i zwolnił. Zatrzymał się kilka metrów od niej. Mick Jagger wołał: I can’t get no…, I can’t get no…, gdy zza kierownicy niezgrabnie wysiadła uśmiechnięta kobieta słusznej postury i zatrzasnęła za sobą drzwi. Była równie masywna, jak wysoka. Skrzyżowała grube ramiona, popatrzyła na Abbey, potem na furgonetkę i kałużę pod przednim zderzakiem, a potem znowu na Abbey. Uśmiechnęła się promienniej, pokazując popsute zęby rozdzielone szerokimi szparami. Uśmiech wprawdzie rozpaczliwie wzywał dentysty, ale był taki, że Abbey z radością uśmiechnęła się w odpowiedzi. – Kurna – powiedziała kobieta. – Masz problem, złociuchna. Ale coś zaradzimy. Głos miała piskliwy, mimo to władczy, a każde słowo brzmiało dobitnie. – Silnik po prostu stanął – wyjaśniła Abbey. – Przegrzał się. – I to porządnie. Znam ja się na tych sprawach. Pewnym krokiem podeszła do furgonetki, a podeszwy jej wytartych szarych adidasów chrzęściły na żwirze. – Wiesz, jak otworzyć maskę? Abbey wzruszyła ramionami. Kobieta podeszła do drzwi od strony kierowcy, otworzyła je i coś zrobiła. Maska samochodu podskoczyła na kilka centymetrów. Kobieta zatrzasnęła drzwi, obeszła pojazd i podniosła maskę na całą wysokość, odsłaniając silnik i parującą chłodnicę. – Wody pewnie ze sobą nie wieziesz – domyśliła się. Abbey pokręciła głową, że nie, nie wiezie. – Może powinnyśmy odkręcić korek chłodnicy – zaproponowała. – Tak szybciej ostygnie. – Oparzyłabyś sobie łapkę, złociuchna. Może nawet całe, kurna, ramię. Takie rzeczy zostawia się samym sobie. – Oparła pięści na biodrach i rozejrzała się po szosie. – Nieszczególnie uczęszczana trasa, co nie? – Jak zawsze – odpowiedziała Abbey. – A ty, w swoim błogosławionym stanie, winnaś zejść ze słońca.
– Trudno się z tym spierać. – Mildred jestem – oznajmiła kobieta. – Abigail Taylor. Albo Abbey. – Jechałaś do Medford? – Jechałam. – Ja w tą samą stronę, Albo Abbey. Podrzucę cię, załatwisz, co masz do załatwienia, i wrócimy tu z butelką lub dwiema wody. Co ty na to? Powinno starczyć na powrót do domu. Męża masz? To pytanie trochę Abbey zaskoczyło. – Pewnie. Śpi w domu, miał ciężką noc. – Chłopy! – rzuciła Mildred. – Pewnikiem ciągle się do ciebie dobiera. – Eee, nie – odrzekła Abbey. – Rozwiązanie za blisko. Z tym koniec aż do narodzin dziecka. – Zdrowe ono chociaż? Abbey musiała się uśmiechnąć. – Tak mówią doktorzy. Po drodze do vana Mildred na wszelki wypadek prowadziła ją pod ramię, a potem pomogła jej wsiąść na fotel pasażera. Podczas gdy Abbey mościła się na siedzeniu, Mildred uruchomiła silnik. Nie prowadziła zbyt płynnie, ale Abbey była zadowolona, że w ogóle się przemieszcza. – Muszę zajechać do chałupy i coś stamtąd zabrać – powiedziała Mildred. – Pasuje ci? – Oczywiście – odrzekła Abbey. Mildred ustawiła klimatyzację na najwyższą podziałkę i skierowała nawiew z deski rozdzielczej prosto na Abbey. – Nie za mocny? – zapytała. – W sam raz. Ostatecznie dzień nie okazał się totalną katastrofą. No i Abbey poznała nową koleżankę. Nie mogła bardziej się mylić.
Rozdział 2 Nowy Jork, dzisiaj Byli tacy, którzy prorokowali, że w Nowym Jorku już nigdy nie spadnie deszcz. Minął niemal miesiąc, od kiedy kropla wilgoci zetknęła się z ziemią. Na niebie praktycznie nie pojawiały się chmury. Budynki z cegły i kamienia, asfaltowe ulice oraz betonowe chodniki nagrzewały się jak ściany i podłogi pieca, który nie wystygł do końca przez noc. Quinn był całkowicie ubrany, nie miał tylko butów. Przysnęło mu się na sofie w domu z czerwonobrązowego piaskowca na Zachodniej Siedemdziesiątej Piątej Ulicy. Leżał na plecach, ramieniem chroniąc oczy przed snopem światła słonecznego wpadającym przez krzywo zaciągniętą zasłonę, który zdawał się go znajdować niezależnie od tego, jak Quinn się obrócił. Promień słońca przesunął się i z geometryczną precyzją ułożył się rozciągniętym prostokątem na samym środku dywanu. Budynek z piaskowca nie miał centralnego chłodzenia; wydajne klimatyzatory okienne pracowały niemal non stop, z trudem powstrzymując napór letniego upału. Quinn był dużym mężczyzną. Zajmował prawie całą sofę. Normalnie pracowałby tego popołudnia, ale w agencji Quinn i Zespół – Dochodzenia interes ostatnio się nie kręcił. Wiedział, że Pearl pilnuje spraw w biurze. Fedderman gadał z mieszkańcem Queens, któremu ciągle kradziono samochód. Sal Vitali i Harold Mishkin byli w New Jersey i mieli oko na rozrywkową małżonkę, której mąż wynajął QUiZ, aby się przekonać, czy go nie zdradza, chociaż sam ją zdradzał. Zdaniem Quinna obie strony potrzebowały poradni małżeńskiej, a nie agencji detektywistycznej. Widywał już takie rzeczy. Prawdopodobnie skończy się na tym, że Harold Mishkin zostanie ich pocieszycielem i doradcą. Był przyjacielem i rozjemcą całej ludzkości i w zasadzie w ogóle nie powinien zostać gliną. Wyglądało na to, że praca w nowojorskiej policji i pełne przemocy wielkomiejskie ulice ani go należycie nie ociosały, ani nie przydały mu mądrości. Całe szczęście, że dbał o niego jego partner, Sal Vitali. Może to przez upał i suszę odnosiło się wrażenie, że nowojorscy kryminaliści wzięli na
wstrzymanie. Aprobowane przez prawo matactwa bez wątpienia miały się dobrze, lecz z tych nielegalnych bardzo niewielki procent przekładał się na zlecenia dla QUiZ. Wzajemne zdrady małżonków i uparte kradzieże jednego samochodu – w tej chwili mieli tylko tyle. Quinn drgnął. Wyczuł, że ktoś wszedł do salonu. Jody Jason, córka Pearl i zastępcza córka Quinna, która mieszkała na górze. Nie poruszył ramieniem, nie otworzył oczu. – Hejka, Jody. – Skąd wiedziałeś, że to ja? – Perfumy. – Nie perfumowałam się. – Charakterystyczny odgłos butów na schodach. – Jestem tylko w pończochach. – No dobrze. – Quinn otworzył oczy i podźwignął się do pozycji siedzącej. – Poza nami nikogo nie ma w domu, więc to musiałaś być ty. – Nie popisałeś się, Sherlocku – odpowiedziała. Jody była szczupła, miała duże piersi jak matka i rude sprężynki na głowie, zupełnie niepodobne do kruczoczarnych włosów matki. Uśmiechnęła się do Quinna szeroko. W tym uśmiechu była Pearl, bez dwóch zdań. – Brzytwa Ockhama – powiedziała. Zdarzało jej się mądrzyć, co swoją drogą mogło być użyteczne w jej pracy. Była wspólnikiem w niedużej kancelarii prawniczej Prather and Pierce, która toczyła szczytne boje z ważnymi korporacjami, ważnymi politykami i w ogóle ze wszystkim, co ważne i bogate. Średni wiek prawników zatrudnionych w Prather and Pierce wynosił dwadzieścia pięć lat. – Nie wiedziałem, że Ockham chce się ogolić. – Zawsze chce. – Skierowała się do kuchni. – Kawy? – Nie, tylko mnie roztrzęsie. – Coś zimnego? – Brzmi sensowniej. Słyszał, jak krząta się po kuchni. Wyszła z niej, niosąc po kubku w każdej ręce. – Spokojnie – powiedziała. – W twoim jest sok pomarańczowy. Na obu kubkach było napisane: „Rusza się? Pozwij to!”. Podała mu picie, a potem usiadła w fotelu naprzeciwko, kuląc pod szczupłym ciałem nogi w dżinsach. – Interes znów się rozkręci – pocieszyła go.
– Nie, jeśli pewnemu facetowi nie przestaną kraść samochodu. – Hę? Quinn odchylił głowę i wypił połowę soku pomarańczowego. Chłodny smakował wspaniale. – Sprawa, którą zajmuje się Fedderman. Gość jest artystą od graffiti, używa farb w spreju i tak sobie upiększył brykę, że ciągle mu ją kradną. – Powinien strzelić kilka kolorowych fotek wozu i kłaść je na oknie pod wycieraczką. Może złodziejom wystarczy zdjęcie i zostawią samochód w spokoju. – Przekażę to Feddermanowi. – Feds zrozumie. – Jak Ockham. Jody skierowała spojrzenie w bok i myślała przez chwilę. – Nie – odpowiedziała. – Jak Feds. – Czasami – powiedział Quinn – robisz równie niesamowite wrażenie jak twoja matka. – To był komplement? – Ostrzeżenie. Upiła długi łyk kawy. – Interes znów się rozkręci – powtórzyła. – W tym mieście odchodzi tyle kradzieży i machlojek, które wymagają ukrócenia, że QUiZ na pewno dostanie swoją działkę. Może coś skapnie od twojego kumpla Renza. – Wolałbym bez Renza. Utrudnia życie. – Ale jest komisarzem policji – zauważyła Jody. – Ockham i jego broda – przypomniał Quinn. – Skrupułów nie da się zgolić brzytwą. – Aha – odpowiedziała Jody. – Tak byłoby w normalnym świecie. – O ile jest coś takiego – mruknął Quinn. Dopił sok i oblizał usta. – Zostało jeszcze trochę w lodówce? – Zero. Ze schłodzonych napojów tylko piwo i butelkowana woda. – Niech no się zastanowię – powiedział Quinn.
Rozdział 3 Hrabstwo Medford, 1984 Uch! To na pewno nie wyjdzie dziecku na dobre. Abbey przytrzymywała się podłokietnika i deski rozdzielczej, żeby tak się nie obijać. Mildred wjechała w wąską polną drogę, a potem zakurzony biały van ostro skręcił w lewo, na podjazd wijący się między drzewami ku szczytowi pagórka. Kamienie i grudy ziemi uderzały o wewnętrzną stronę błotników. Podjazd się wyrównał, a podskakujący na wybojach van wjechał na podwórze, składające się głównie z chwastów i gołej ziemi. Mildred zaparkowała w cieniu, przy walącej się chałupie, której orynnowanie ledwo się trzymało, a ganek był zbity z desek. Dom rozpaczliwie potrzebował malowania; nie sposób było określić koloru jego ścian. W pobliżu, na końcu biegnącej łukiem ścieżki wyłożonej kamieniami, stał drewniany wychodek. – Nie zwracaj na to uwagi – powiedziała Mildred. – Już od jakiegoś czasu mamy kibelek w środku. Abbey mogła tylko skinąć głową. – Silnik i klimę zostawię na chodzie, cobyś się dobrze czuła – dodała Mildred. Wydostała się z vana i zatrzasnęła za sobą drzwi. Abbey odprowadziła ją wzrokiem aż do domu. Niedługo później Mildred się z niego wyłoniła ze sporym kartonowym pudełkiem. Otworzyły się tylne drzwi vana. Jedno ich skrzydło głośno zaskrzypiało. Abbey wykręciła szyję, ciekawa, co się za nią dzieje, i odkryła, że przestrzeń ładunkowa została odgrodzona surową dyktą, która blokowała widok. Słyszała, jak Mildred porusza się z tyłu, ładując do samochodu pudełko lub samą jego zawartość. Po jakichś piętnastu minutach zachrzęścił żwir i zaszeleściły zeschłe liście. Mildred pojawiła się przy drzwiach po stronie Abbey i otworzyła je. – Wyskakuj, złociuchna – zakomenderowała. – Chcę ci coś pokazać. – Czy to ważne? – Abbey pamiętała, jak trudno wsiadało jej się do vana. – Nie powiem, że nie – uśmiechnęła się Mildred. Ze względu na dziecko Abbey nie zapięła pasów, przekręciła się więc niezgrabnie i kontrolowała oddech, podczas gdy silna dłoń Mildred pomagała jej opuścić samochód.
Stanęła pewnie na ziemi, a wtedy Mildred ujęła ją pod ramię i ostrożnie zaprowadziła na tył vana. Oba skrzydła drzwi były szeroko otwarte. Mildred ją obróciła, żeby pokazać, co znajduje się w środku. W pierwszej chwili Abbey nie wiedziała, co o tym myśleć. Tylne siedzenia zostały usunięte, a podłogę okrywała czarna płachta foliowa. Do ścian i dykty oddzielającej tył od przednich foteli przymocowano za pomocą taśmy klejącej nieprzezroczystą białą folię. Nic więcej w vanie nie było, pomijając średnich rozmiarów kartonowe pudło, przesunięte w głąb pod dyktę i folię. – Wsiadaj – powiedziała Mildred. Abbey pomyślała, że się przesłyszała. – Słu…? – Do środka! Mildred ją popchnęła, aż nogi ciężarnej zetknęły się z krawędzią podłogi vana. Położyła jej rękę na karku i naciskała dopóty, dopóki Abbey nie oparła się rękami o czarną folię. – Słuchaj no…! – zaczęła Abbey, ale uciszyło ją silne uderzenie w tył głowy. – Właź tam! – rozkazała Mildred. – Tylko uważaj mi na dziecko! – Ja nie… Kolejny cios w tył głowy. – Ruszże się, gruba macioro! I masz mi nie ciągnąć brzuchem po podłodze! Abbey z bólem wpełzła na tył vana. Mildred gramoliła się obok niej. Gdy wisiała nad Abbey, czuć było od niej zastarzały pot. – Chcesz sobie pokrzyczeć? – zapytała Mildred. – Śmiało, nikt cię tu nie usłyszy. – Chcę wiedzieć, co, do diab… Na ustach Abbey rozpłaszczył się szeroki prostokąt taśmy klejącej. Pchnięta do przodu, całym ciężarem oparła się na brzuchu. – Inaczej się nie da, złociuchna – powiedziała Mildred tytułem przeprosin. Rozległ się dźwięk prucia – więcej taśmy odrywanej od rolki. Mildred wykręciła ramiona Abbey na plecy i okleiła jej przeguby. – A teraz cię obrócim. Ze wskazującą na praktykę łatwością skrzyżowała jej kostki i przekręciła ją na plecy. Pod ciężarem brzucha Abbey bardzo rozbolały założone do tyłu ramiona. Mildred siłą odgięła jej lewą nogę i przymocowała ją taśmą do stalowego pierścienia przyśrubowanego do podłogi
vana. To samo zrobiła z prawą nogą. Abbey jeszcze nigdy nie czuła się taka bezbronna. Leżała z rozłożonymi nogami, niezdolna się poruszyć, a Mildred klęczała między jej kolanami. Ciężko oddychając z wysiłku, Mildred wyciągnęła rękę za głowę Abbey. Stęknęła, wspierając się częściowo o związaną kobietę. Abbey poczuła jej cuchnący oddech, gdy Mildred się naprężyła i przeciągnęła po folii kartonowe pudełko na tyle blisko, że mogła sięgnąć do środka. Abbey rozsadzał gniew. Gdyby mogła teraz zacisnąć ręce na tłustym gardle Mildred, zabiłaby ją! Naprawdę mogła zabić tę kobietę. Znów ohydny dech. Mildred cedziła słowa przez zaciśnięte zęby: – Ty bezmyślna zdziro, ty. W takim delikatnym stanie wyjechać jakimś rzęchem, co się przegrzewa! Nie zasługujesz na dziecko. Że też kary na takie nie ma. Abbey się w nią wpatrywała. Co to miało znaczyć, do diabła? Poprzez jej gniew zaczął sączyć się strach. Prawdziwy strach. Musiał się czaić w jakimś zakątku umysłu; czekał tam, jakby stroił się do odegrania życiowej roli. Teraz ogarnął każdą komórkę skrępowanego ciała Abbey. Znała ten rodzaj strachu. Oznaczał, że była świadoma czegoś jeszcze nie w pełni pojmowalnego, czemu bała się stawić czoła. Choć będzie musiała. Mildred wyjęła z pudełka i rozścieliła pod ścianą vana nieduży biały kocyk. Delikatnie go wygładziła. Potem wydobyła z kartonu nóż o ostrym czubku i długim ząbkowanym ostrzu. Abbey krzyknęła w taśmę klejącą tak mocno, że stłumiony dźwięk prawie przedostał się na zewnątrz furgonetki. Miała wrażenie, że pękną jej płuca. Mildred uniosła nóż, żeby Abbey mogła go sobie obejrzeć. – Wiesz, co się teraz stanie? Abbey wiedziała.
Rozdział 4 Nowy Jork, dzisiaj Był rzeczywisty. Znów się pojawił. Musiał wiedzieć, że skończyła pracę w Gowns ’n’ Gifts o siedemnastej, ponieważ dostrzegła go niedługo później. Wprawdzie trzymał się na dystans, ale chyba mu nie przeszkadzało, że go zobaczyła. Bonnie Anderson nie miała wątpliwości, że ktoś ją prześladuje. Trwało to ponad tydzień. Za każdym razem na jego widok bardziej się bała. Nie był wytworem jej wyobraźni, chociaż, prawdę mówiąc, nigdy dokładnie mu się nie przyjrzała. Zwykł pochylać głowę, więc daszek czapeczki, którą przeważnie nosił, zasłaniał bądź ocieniał jego twarz. Ale coś w sobie miał. Determinację. Wyczytała to z jego ruchów. Oto człowiek, który ma plan. Dotyczący mnie. Bonnie się wzdrygnęła i przeszła przez ulicę. Poszedł za nią, jakże by inaczej. Zatrzymała się. On też. Bonnie była pięknością o długich jasnych włosach, szczupłej i kształtnej figurze oraz twarzy, której gładzie i kąty intrygowały uczestników zajęć ze sztuk pięknych w college’u nie mniej niż reszta jej ciała. Aż nazbyt wyraźnie było to widać po męskiej części studentów, co zawsze Bonnie bawiło. Śledzący ją mężczyzna bez wątpienia był równie pobudzony, ale on Bonnie nie bawił. Budził w niej jakiś nieokreślony lęk, a odczucie to było podobne do stanu odurzenia po używkach. Na pewno chciał, żeby go widziała, żeby narastał w niej strach. Z sobie tylko znanych przyczyn pielęgnował jej trwogę. Obejrzała się przez ramię, a on oczywiście tam był. Stał na zatłoczonym chodniku jakieś trzydzieści metrów za nią, nieruchomy jak posąg, i patrzył spod cienistego łuku rzucanego przez daszek czapeczki. Dziwne, nie widziała jego oczu, ale czuła na sobie ich spojrzenie. Jej strach się zwiększył, a razem z nim wzrósł gniew. Ty draniu! Chcesz, żebym się bała! Okręciła się na obcasie i ruszyła prosto w jego stronę. Pokonasz strach, stawiając czoła temu, czego się boisz. Chyba się uśmiechnął – nie mogła mieć pewności – i niespiesznie
wszedł do delikatesów. Bez wahania podążyła za nim. Wewnątrz nie było o wiele chłodniej niż na dworze. Przez środek sklepu biegła gondola ekspozycyjna zastawiona tacami z podgrzewanym jedzeniem. Wzdłuż jednej ściany ciągnęły się półki z paczkowaną żywnością, a wzdłuż przeciwnej – rząd chłodziarek ze szklanymi drzwiami, zawierających puszkowane i butelkowane napoje oraz nabiał. Za chłodziarkami były następne półki z artykułami spożywczymi. Ludzie kłębili się przy ladzie, chłodziarkach i między półkami. Niektórzy nieśli druciane koszyki. Bonnie rozejrzała się w poszukiwaniu niebieskiej czapeczki, ale jej nie wypatrzyła. Drania nigdzie nie było. Udała się na tył delikatesów i szła wzdłuż wylotów alejek sklepowych, przystając i zaglądając do każdej z nich. Przepadł. Jakoś udało mu się zniknąć. Czyżby naprawdę był wytworem jej wyobraźni? Mirażem wywołanym przez upał? Prawdopodobnie chciał, żeby tak myślała. W sumie mógł się wymknąć na zewnątrz, kiedy szła alejką z chłodziarkami i na chwilę odwróciła się plecami do drzwi. Zdążyłby. Ledwo, ledwo. Wypadając ze sklepu na chodnik, Bonnie tak mocno zderzyła się z jakąś kobietą, że aż się zatoczyła. – Ja też przepraszam – burknęła kobieta. Wszyscy chodzili rozdrażnieni. To przez tę pogodę. – Może ze mną się zderzysz, kochana? – powiedział męski głos za Bonnie. Odwróciła się i zobaczyła mniej więcej szesnastoletniego chłopaka, który łypał na nią pożądliwie. Zrzedła mu mina i wycofał się, kiedy spiorunowała go wzrokiem. Potem ją wyminął i ruszył wzdłuż krawężnika, nie oglądając się za siebie. Żeby każdy dał się tak łatwo spławić… Suchy wiatr zmieniał miasto w kuchenkę konwekcyjną. Bonnie marzyła o deszczu, niechby tylko takim, który schłodzi całą tę cholerną miejską stal i beton. Podniosła wzrok ku niebu, mimo że nie oczekiwała, że zobaczy chociaż jedną chmurkę. Ale były – dwie malutkie. Wyglądały na suche jak bawełna. Bonnie dzieliło od mieszkania tylko kilka przecznic. Przemierzała je niespokojnie, mimo woli rozglądając się i usiłując ponownie wypatrzyć człowieka, który się za nią włóczył. Wiedziała, że go nie zobaczy. Skończył z nią na dzisiaj. Oby. Sal Vitali i Harold Mishkin siedzieli w samochodzie Sala przed motelem Blue Sparrow w New Jersey i czekali na Joan Plunket i jej nie-tak-znowu-sekretnego kochanka Fostera
Oaksa, którzy wynajęli tam pokój i powinni niedługo wyjść. Musieli niedługo wyjść. Detektywi wiedzieli, że Bob Plunket, mąż Joan, w tym samym czasie zabawiał się w hotelu na Manhattanie z Laurą Loodner, swoją nie-tak-znowu-sekretną kochanką. Oboje byli księgowymi. Mąż Laury Loodner, jubiler imieniem Marty, o niczym nie wiedział i kochał tylko swojego kota. Agencję QUiZ wynajął Bob Plunket, który chciał zdobyć kompromitujące informacje o swojej małżonce Joan. Zadaniem Sala i Harolda było nie pogubić się w tym matrymonialnym
galimatiasie.
Charakter
sprawy
wymagał
częstych
obserwacji,
przesiadywania w samochodzie – tak jak teraz – i czekania. Sal nienawidził tego aspektu detektywistycznej roboty. On przeważnie prowadził auto. Harold przeważnie doprowadzał go do szaleństwa. Tak jak tego wieczoru, kiedy we dwóch tkwili w starym taurusie na parkingu Blue Sparrow i do znudzenia wpatrywali się w drzwi do pokoju numer dwieście pięćdziesiąt sześć. Były rdzawoczerwone, jak wszystkie inne w motelu, a znajdowały się na piętrze. Wiódł do nich podest z widokiem na basen, w którym swawoliła czwórka czy piątka nastolatków. Salowi zostało ćwierć baku paliwa, wobec czego woleli nie siedzieć przy zamkniętych oknach, włączonym silniku i klimatyzacji. Zamiast tego opuścili szyby i cieszyli się lekkim zefirkiem owiewającym wnętrze. Niski, ale mocno zbudowany Sal przez dwanaście lat był partnerem Harolda w nowojorskiej policji. Wtedy to wyrobił w sobie nawyk opiekowania się wrażliwym Haroldem, mającym w dodatku słaby żołądek. O Haroldzie można było powiedzieć jeszcze jedno: potrafił być równie mało lotny, co błyskotliwy, a już na pewno bywał cholernie denerwujący. Ale zżyli się ze sobą jak psy, które przez lata w jednej budzie strzegą się nawzajem przed pchłami. Byli na siebie skazani. Harold nie miał nic przeciwko temu. Sal owszem, ale pogodził się z losem. Hałasujące nastolatki do spółki z Haroldem irytowały znudzonego i nerwowego Sala. Dlatego zaparkował taurusa właśnie w tym miejscu, pod dającym cień drzewem, skąd nadal mieli widok na pokój dwieście pięćdziesiąt sześć, ale odgłosy zabawy na basenie były o wiele cichsze. Dzięki temu Sal musiał znosić jedynie Harolda. I tego było mu nadto. Obaj mieli dosyć słuchania muzyki, poza tym radio wyczerpywało akumulator. Sal je wyłączył i po prostu siedzieli, obserwując i modląc się, by drzwi do pokoju dwieście pięćdziesiąt sześć nareszcie się otworzyły. – Jak myślisz, co tam robią? – zapytał Harold.
Sal westchnął. – Najpewniej grają w scrabble. – Jego głos przypominał dźwięk, jaki wydają kamienie grzechoczące w metalowej beczce. – Moim zdaniem ten nasz klient ma coś z głową – powiedział Harold. – Jego żona jest dwa razy ładniejsza od tej laski z księgowości. – Razem pracują – odrzekł Sal. – Romans biurowy. – Para księgowych. – I weź to, człowieku, ogarnij. – Co mam wziąć i ogarnąć? – Nieważne. Sal pomyślał, że może rozmowa na razie się urwała, ale wtedy usłyszał odgłos, jakby coś się pruło. – Chciałem ci to pokazać – powiedział Harold. – Dostałem cynk od kuzyna Sedge’a, tego, który pracuje w reklamie, i pomyślałem, że sprzedam ci ten patent. Sal zerknął w bok i zobaczył, że Harold ma na ręce coś wyglądającego jak czarna rękawiczka z rzepami. – Nowy produkt – oznajmił Harold. – Czepna Rąsia. Sedge jest odpowiedzialny za kampanię reklamową. Zrobią akcję piętnującą i sprzedadzą miliony sztuk. – Co to w ogóle jest? I co to znaczy „akcja piętnująca”? – zapytał Sal. Popatrzył z nadzieją na pokój dwieście pięćdziesiąt sześć. Drzwi nawet nie drgnęły. – Czepna Rąsia przeznaczona jest dla osób z SWW. Sal ziewnął. – Co to takiego? – Syndrom wychodzących włosów. – Pierwsze słyszę. – Jeszcze usłyszysz. Po kampanii piętnującej. Sal musiał przyznać, że trochę go to zainteresowało. – Ma być kampania o SWW? – A jak. W telewizji, radiu i prasie. Atrakcyjne kobiety nie mogą znaleźć partnerów, ponieważ ci zauważają włosy na ich ramionach i plecach. Ich własne włosy. Wychodzą im. Facet mówi do kumpla: „Ona jest fajna, ale mnie nie kręci, bo ma SWW”. – I co?
– Ktoś mówi jej o Czepnej Rąsi i tak kończą się jej problemy. – Boże – jęknął Sal. – Ale Czepną Rąsię można też stosować do innych celów. Sprawdziła się przy Larrym. – Kto to jest Larry? – Pies Sedge’a. Owczarek szkocki. Larry właśnie linieje… – Wyszli – przerwał mu Sal. Podał Haroldowi, który miał lepszy widok, aparat fotograficzny. Joan Plunket stała na podeście przed wciąż otwartym pokojem dwieście pięćdziesiąt sześć. Sprawdziła, czy bluzka jej nie wyłazi, i wygładziła spodnie. – Fotografuj – polecił Sal. – Teraz, jak poprawia ubranie. – Sierść tego psa była dosłownie na wszystkim… Wyszedł Foster Oaks i zamknął za sobą pokój. Marynarkę zarzucił na ramię, jakby zgrywał się na Franka Sinatrę. Pochylił się i spontanicznie pocałował Joan Plunket w usta. Wolną ręką popieścił jej pierś. – Złap to! – zawołał Sal. – Złap ten moment, Haroldzie! – Przeciętny człowiek traci osiemdziesiąt włosów dziennie – powiedział Harold. – Każdemu będzie wstyd, że ma SWW. Każdy będzie tracił z grubsza osiemdziesiąt włosów dziennie. Z grubsza każdy kupi Czepną Rąsię. Joan i Foster Oaks szli teraz podestem, trzymając się za ręce. – Który przycisk jest od spustu migawki? – zapytał Harold. – Haroldzie, do jasnej cholery! Ale Harold się uśmiechał. Oddał cyfrowy aparat, a Sal znalazł i wybrał „Pokaz slajdów”. Zdjęcia, które Harold zrobił Joan Plunket i Fosterowi Oaksowi, były niemal pornograficzne. Nie ma jak Harold.
Rozdział 5 Bonnie zorientowała się, że idzie za szybko jak na taki upał. Jej ubranie przesiąkło potem, który lśniącą warstewką pokrył także ramiona. Na pewno nieciekawie pachnę. Może nie zauważy. Zwolniła i nieco się rozluźniła, myśląc o Robie Mastersie. Poznała go przed dwoma tygodniami w Grounds for Everything, pobliskim barze kawowym. Wdali się w swobodną pogawędkę. Był przedstawicielem handlowym firmy meblarskiej, a Bonnie – ekspedientką w Gowns ’n’ Gifts, sklepie ślubnym. Oboje pracowali w sprzedaży. Jaki ten świat mały… – Nie wiedziałem, że tyle osób nadal urządza duże tradycyjne wesela – powiedział nad waniliową latte. – Zdziwiłbyś się. Zapotrzebowanie na stroje i suknie ślubne jest ogromne. – Nie wspominając o prezentach. – Uśmiechnął się. Jedną z rzeczy, które najbardziej w nim lubiła, był ten uśmiech. Nic się pod nim nie kryło i był jak przebłysk jakiejś pięknej cząstki Roba. Jeśli idzie o wygląd, Rob był… przeciętny, ale człowiekowi, który tak się uśmiechał, można było zaufać. Chyba że po prostu był doskonałym oszustem. W końcu pracował w sprzedaży. I dokonał sprzedaży, ponieważ Bonnie nagle zapragnęła go widywać, być przy nim. Kaprys. Często ulegała kaprysom. Zdawało się, że wychodziły jej na dobre. Weszła do Grounds i z przyjemnością odkryła, że dzięki klimatyzacji w barze było chłodno. Może jej ubranie i ramiona wyschną w chłodnym powiewie, który jak błogosławieństwo niósł się nad podłogą i muskał jej kostki. Ron siedział w boksie przy oknie. Jeszcze jej nie spostrzegł, a Bonnie przyłapała się na tym, że ponownie szacuje go wzrokiem. Jego wygląd doceniało się z czasem. Nie był klasycznie przystojny, lecz miał miłą twarz i najwyraźniej podchodził na luzie do siebie oraz do świata. Kobiety na pewno się za nim nie oglądały, ale wart był drugiego rzutu oka. Opierał się o wyściółkę boksu, a wyciągnięte nogi skrzyżował w kostkach. Kiedy zbliżyła się bardziej, zauważył ją i powiedział: – Piękność od sukni ślubnych.
Z uśmiechem skinęła głową na powitanie i zamówiła czekoladową latte. Nie rzucaj mu się w ramiona. Nie spojrzała na niego ani razu, dopóki nie dostała swojej kawy i nie ruszyła z nią do boksu. – Ty je żenisz – powiedział – a ja sprzedaję im meble. – Upił łyk kawy i zabrał nogi, by Bonnie mogła zająć miejsce naprzeciwko. – Często się zastanawiam, co kobiety robią z sukniami ślubnymi, kiedy już skończy się wesele i całe to zamieszanie. Bonnie wzruszyła ramionami. – Najczęściej chowają je do wyściełanych bibułą pudeł, do których później rzadko zaglądają. Czasami przekazują je córkom, kiedy zbliża się ich ślub. Rob się uśmiechnął. – W sumie miłe. – Też tak sądzę. – To nie moja sprawa, ale czy kiedykolwiek byłaś… Wiedziała, do czego zmierzał, i zrobiło jej się miło. Chciała, żeby się nad tym zastanawiał. Chciała, żeby zostało to powiedziane otwarcie. – ...zamężna? – dokończyła. Uśmiech. – Raz – odrzekła. – Miałam wtedy dziewiętnaście lat. Małżeństwo przetrwało cztery miesiące. To była… – Nie musisz o tym opowiadać. Nie chciałem być wścibski. – Nie, nie, wszystko w porządku. Chciałam tylko powiedzieć, że to była pomyłka. Obustronna. Wiedzieliśmy o tym i postanowiliśmy się rozejść, zanim stanie się większa krzywda. – Większa? – Dzieci. Żadne z nas nie nadawało się na rodzica. – Naprawdę? – Patrzył prosto na nią, w głąb niej. – Podziwiam twoją szczerość. – Mam charakterek – przyznała się. Teraz był zainteresowany. – Poważnie? – No. Ale szybko mi przechodzi. Jak letnia burza. Mimo to zdaję sobie sprawę, że krzywdzę ludzi. Wrażliwe dziecko to dopiero bym skrzywdziła. – Masz na myśli krzywdę fizyczną?
– Nie, nie taką. Ale jeśli mam być szczera, mogłoby do tego dojść. – Obróciła ceramiczny kubek na podstawce. – Nie każdy jest stworzony do życia w domowym zaciszu. – Tak, to prawda. Zatem do czego jesteś stworzona? – Chyba wciąż tego czegoś szukam. Na razie chcę utrzymać pracę, mieć na chleb i cieszyć się życiem. – Posłała mu spojrzenie, które uważała za uwodzicielskie. – Nad tym ostatnim jeszcze pracuję. Uważnie się jej przyjrzał, upijając długi łyk kawy. Oboje znali reguły gry. Bonnie otworzyła mu furtkę. Ale powiedział tylko: – Cholernie dobra kawa. Bonnie nie rozegrała jeszcze ostatniej karty. – Jest coś, czym ostatnio bardzo się martwię. – Rozejrzała się wokół. – Przeszkadza w cieszeniu się życiem? – Mało powiedziane. Pewien człowiek… Cóż, prześladuje mnie. Wpatrywał się w nią, jakby miał problemy z ostrością widzenia. – Jak ktoś o złych zamiarach? – Tak mi się wydaje. Chociaż sama nie wiem, co mi się wydaje. Oglądam się za siebie, a on tam jest. – Jesteś piękną kobietą. Na pewno przywykłaś do tego, że łażą za tobą faceci. – Prześladują mnie. – Dobrze, i prześladują. Ale przeważnie chyba są niegroźni? – Zgoda, przeważnie nie są. Tyle że na widok tego dostaję gęsiej skórki. – Może ludzie dziwnie się zachowują przez tę suszę i skwar. – Ten facet nie jest wytworem suszy. – Możesz zadzwonić na policję. – Bądźmy poważni. – Faktycznie, mają inne sprawy, oparte na większej liczbie dowodów. – To, co mówiłeś o skwarze… może jest w tym sens. Czytałam w gazetach, że zwiększyły się statystyki przestępstw dokonanych z użyciem przemocy. W taki upał ludziom przychodzą do głowy wariackie pomysły. Temperamenty stają się wybuchowe. Wyobraźnia szaleje. Popatrzył na swoją latte, podniósł wzrok na Bonnie i znów go opuścił. – Posłuchaj, jeśli dzięki temu poczujesz się bezpieczniej, odprowadzę cię do domu, wejdę z tobą do środka i sprawdzę, czy w mieszkaniu nie czyha na ciebie jakieś straszydło.
– Och, nie mogę aż tak cię kłopotać. – To żaden kłopot. Wspominałaś, że mieszkasz w pobliżu. – Cztery przecznice stąd. Wzruszył ramionami. – Żadna przechadzka, nawet w taką pogodę. – Fakt – odpowiedziała z ulgą, której nie musiała udawać. – Chyba żadna. – Zadrżała. Teraz na jej ramionach pojawiła się gęsia skórka. – Hej, ty naprawdę się boisz! Myślał, że to tylko taka gra. Cóż, to była gra. Wciąż jest. Tyle że stawka może być większa, niż Bonnie sobie wyobrażała. Mężczyzna w niebieskiej czapeczce nie wziął się z jej wyobraźni. Rob dopił latte i odstawił wysoki kubek na bok. – Gotowa do drogi? – Bardziej nie będę – odpowiedziała. To nie do końca prawda, pomyślał. Ta wizyta będzie tylko rekonesansem. Potem pocałunek na dobranoc mówiący „zaufaj mi” i randka jutro wieczorem. Przed nim przygotowania. Na przyszłość, na zakończenie planu. Namysł podczas masturbacji. Kwestie do rozważenia. Nie ma pośpiechu.
Rozdział 6 Dwa tygodnie później Dobra kolacja z winem we włoskiej restauracji. Drinki. Nieskrępowane rozmowy, wzajemne zrozumienie, zaufanie. Drinki. Rutynowy już spacer do jej mieszkania. – W lodówce jest wino – powiedziała Bonnie. – Może się napijesz, kiedy będę się przebierała? – Białe czy czerwone? – zapytał Rob. Postawił wytartą skórzaną teczkę przy sofie i poluzował krawat. – Jakie znajdziesz. Weszła do sypialni i zamknęła drzwi. Gdy podążała nago do łazienki, zerknęła z korytarza do salonu. Zobaczyła stopy Roba w skarpetkach. Czuje się jak u siebie. To dobrze. – Zaraz przyjdę! – zawołała i zniknęła w łazience. Wzięła szybki prysznic, nie czekając, aż woda odpowiednio się nagrzeje. Wycierając się, dygotała. Starała się nie zamoczyć włosów, więc nadal nieźle wyglądały. Stanęła przed wysokim lustrem zawieszonym na drzwiach łazienki i usiłowała zdecydować: nago czy w czymś? W czymś zawsze będzie seksowniej, uznała. Zresztą i tak to zdejmie. Odrobinę uchyliła drzwi, zobaczyła czarne skarpetki w salonie i przemknęła na bosaka do sypialni. Włożyła przez głowę prześwitujący różowy peniuar, zmierzwiła włosy i wsunęła na stopy kapcie na obcasach, w których jej łydki wyglądały seksownie. Rob siedział na sofie. Był całkowicie ubrany, nie licząc butów, i sączył z kieliszka białe wino. Drugi kieliszek, pełny, stał przed nim na stoliku. Na widok Bonnie przez chwilę sprawiał wrażenie wytrąconego z równowagi, ale zaraz się uśmiechnął. – No tak, marnowanie czasu chyba nie ma sensu – powiedział. Podniósł się z sofy. – Napij się wina. Ja też się szybko wykąpię i zaraz wracam. – Ciepłą wodę trzeba ustawić na maksa – uprzedziła, gdy szedł w stronę sypialni i łazienki. Wymamrotał coś niewyraźnie, dając jej do zrozumienia, że usłyszał. Bonnie napiła się chablis. Zauważyła, że nie smakowało tak źle, biorąc pod uwagę, ile czasu spędziło w lodówce.
Kiedy syk prysznica ucichł, czekała na powrót Roba zaledwie kilka minut. Był całkowicie nagi, a na ramionach miał jeszcze krople wody. Zdumiała ją jego budowa – bez ubrania wydawał się o wiele bardziej muskularny. Przy każdym ruchu widać było grę mięśni i ścięgien. Rzuciła uwagę, że on też nie jest zwolennikiem marnowania czasu. Tyle że jej nie rzuciła. Z jej ust wydobył się bełkotliwy ciąg niezrozumiałych słów. Wystraszona, spróbowała jeszcze raz. Z takim samym skutkiem. Pod totalnym zdumieniem zakorzeniał się strach. Gdzieś w głębi jej umysłu pojawiło się coś, o czym nie chciała myśleć, czemu nie chciała stawić czoła. Rob nie sprawiał wrażenia zdziwionego jej problemami z komunikacją. Spróbowała jeszcze raz, ale nie potrafiła zrozumiale mówić. Drań! Ten podstępny drań! – Dodałeś mi czegoś do wina – powiedziała, chociaż zabrzmiało to zupełnie inaczej. Nie zwracał na nią uwagi. Zresztą i tak by jej nie zrozumiał. Schylił się po swoją skórzaną teczkę. Bonnie przemknęła przez głowę idiotyczna myśl, że będzie ją namawiał do zakupu mebli. Jeśli naprawdę je sprzedawał. Równie dobrze to też mogło być kłamstwem. Mój Boże! Jak szmaciana lalka! Spróbowała się poruszyć, ale udało jej się tylko odrobinę powiercić i w efekcie zjechać po poduszkach sofy. Rob otworzył teczkę i wyjął z niej rolkę szarej taśmy klejącej. Uniósł ją demonstracyjnie i uśmiechnął się do Bonnie. – Ma tyle zastosowań…! – powiedział. Chciała go posłać do wszystkich diabłów, ale tylko bełkotała. Łajdak! Skoro nie mogła mówić, może uda jej się krzyknąć. Otworzyła usta, a on oderwał prostokątny kawałek taśmy i zakleił nim jej na pół rozchylone wargi. – Wpadłaś na to o sekundę za późno – powiedział. Potem wzruszył ramionami. – I tak nie mogłabyś krzyczeć zbyt głośno. Jak będziesz grzeczną dziewczynką, może później pozwolę ci spróbować jeszcze raz. Bonnie podjęła próbę podźwignięcia się z sofy. Rob wyciągnął rękę, jakby chciał jej w tym pomóc. Zamiast tego popchnął ją, aż usiadła z rozłożonymi nogami. Chwycił ją za kark i przygniótł go do oporu. Potem usiadł jej na plecach, żeby się nie wyprostowała. Usłyszała dźwięk odrywanej taśmy i zaraz poczuła, jak owija ją wokół jej nadgarstków i kostek, pęta je razem, żeby nie mogła zmienić niewygodnej pozycji. Pozostała wygięta, z rozłożonymi nogami i bezbronnymi nagimi plecami.
Wstał, przeciągnął się i rozejrzał. Chodził od okna do okna, raz jeszcze sprawdzając, czy wszystkie żaluzje są zamknięte. Zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, pomyślała Bonnie poprzez cierpienie i strach. Kiedy była pod prysznicem, z pewnością zadbał o odcięcie mieszkania od świata zewnętrznego. Skarciła się, że nie spróbowała przeniknąć go wcześniej. Gdyby wykorzystała nabytą dzięki mediom wiedzę psychologiczną, zamiast szukać tego, czego tak rozpaczliwie pragnęła, być może zauważyłaby, że coś jest z nim nie w porządku. Albo i nie. Cholera, był taki zwyczajny! Ciężko nad tym pracował. Teraz widziała, ile musiało go kosztować odgrywanie niewymuszenie normalnego, gdy jednocześnie pielęgnował w sobie takie potworne myśli. Podniósł ją z sofy i delikatnie ułożył na podłodze, na wznak, tak że leżała skulona i wygięta na samym środku salonu. Włókna szorstkiego dywanu nieznośnie łaskotały ją w plecy. Wygięła szyję. Wolała patrzeć w bok niż na ograniczoną przestrzeń między rękami i gołymi stopami. Rob znowu sięgał do teczki. Torba bez dna… Wyjął niezapisaną żółtą kopertę, otworzył ją i wytrząsnął z niej kilka fotografii formatu dwadzieścia na dwadzieścia pięć. Nie chcąc się schylać, ukucnął, żeby mogła je sobie obejrzeć. Były ostre. Były barwne. Była na nich naga kobieta, leżąca na plecach i skrępowana taśmą tak samo jak Bonnie. Jej brzuch został otwarty pod pępkiem szerokim cięciem w kształcie litery U, której łuk wypadał nisko przy łonie. Część narządów wewnętrznych kobiety zostało usuniętych; leżały obok niej na podłodze. Z odsłoniętych wnętrzności wystawało coś, co przypominało plastikową miniaturę Statui Wolności. Bonnie zrobiła co w jej mocy, żeby nie zwymiotować. Miała świadomość, że zadławiłaby się na śmierć pod ściśle przylegającym prostokątem taśmy samoprzylepnej. Przesuwał jej przed oczami zdjęcia jedno po drugim. Sam specjalnie im się nie przyglądał. Był zainteresowany nią. – Chcę, żebyś wiedziała, co się dzieje – powiedział. – Dlatego troszkę zaczekamy, niech środek uspokajający przestanie działać. Dopiero wtedy przejdziemy do konkretów. A tymczasem… Sięgnął do teczki i wyjął z niej zwinięty skórzany bat. Zaczął się ból.
Rozdział 7 – Pracowała w sklepie Gowns ’n’ Gifts niedaleko Broadwayu – powiedział Renz. – Była pracownikiem idealnym, nigdy nie spóźniła się nawet o minutę. Ale dziś rano nie pokazała się w pracy, więc ktoś do niej pojechał. Znalazł to. „Tym” była naga Bonnie Anderson, leżąca na plecach z rozłożonymi nogami i jamą brzuszną otwartą jednym łukowatym cięciem. Rana miała poszarpane brzegi; płat skóry odwinął się i odsłaniał narządy wewnętrzne. W dywan pokrywający podłogę salonu wsiąkło mnóstwo krwi. Odcisnęły się w niej ślady stóp, ale były niewyraźne. Doktor Julius Nift, odrażający mały medyk sądowy, podniósł wzrok na Quinna i zapytał: – A gdzie Pearl? – Ma inne zajęcia – odparł Quinn. – Dołączy później. Przekażę, że się za nią stęskniłeś. Nift się uśmiechnął. – Zrób to, zrób. – Uwielbiał zachodzić Pearl za skórę i chyba szczerze ubolewał, że jest nieobecna. Na zewnątrz parkowało kilka radiowozów, ale technicy kryminalistyczni skończyli już pracę w salonie i kręcili się po innych pokojach. – Po co mnie wezwałeś? – zapytał Quinn Renza. Renz był dziś w pełnym umundurowaniu komisarza policji. Pewnie kroiła się jakaś uroczystość. Pod jego czapką uformowała się kropla potu i spłynęła po czole. Renz zauważył, że Quinn mu się przygląda. – Idę na pogrzeb – wyjaśnił. – Chowają detektywa Normana Landa. Land zginął w dzielnicy odzieżowej podczas pościgu za włamywaczem. – Był jednym z najlepszych – powiedział Quinn. Ponownie popatrzył na martwą kobietę. Była młoda, po dwudziestce. Na ustach miała znajomą taśmę klejącą, pofałdowaną od prób wydania krzyku. Morderca usunął ofierze powieki, co nadało jej twarzy wyraz zdumienia, którego Quinn nigdy nie zapomni. – Po co mnie wezwałeś? – powtórzył pytanie. – Bo widać jak na dłoni, że mamy do czynienia z seryjnym. A pojawił się w najgorszym
możliwym czasie. W przyszłym miesiącu wypada termin mojej weryfikacji i ponownego przyjęcia na stanowisko. Renz wpakował się w kłopoty przez jakieś pieniądze, które zostały skonfiskowane podczas akcji
wydziału narkotykowego, a potem wyparowały. Zdaniem Quinna komisarz
prawdopodobnie był niewinny. Nie żeby Harley Renz miał jakieś zasady – po prostu kwota, o jaką chodziło, była za niska. Bezwstydny i przebiegły Renz był ekspertem w kwestii obliczania stosunku zysków i strat. – Wykrwawiła się na śmierć? – zwrócił się Quinn do Nifta. Nift kucał obok ciała i swojej czarnej torby z narzędziami, ale udało mu się nieznacznie wzruszyć ramionami. – Może. Na moje oko zabił ją szok. Żyła, kiedy obcinał jej powieki. Kiedy ją patroszył, pewnie też. – Ślady aktywności seksualnej? – Wątpię, ale tego dowiem się dopiero w prosektorium. – A co wiesz na pewno? – To pytanie było nie fair. – Mam to gdzieś. – Kroił ją ząbkowanym ostrzem – relacjonował Nift. – Piłował. Nóż miał też ostry czubek do dokonania wstępnego głębokiego cięcia. Morderca chyba założył coś na nogi, może foliowe ochraniacze na buty, jakie noszą chirurdzy. Wskazują na to ślady stóp. Był przygotowany na dużą ilość krwi. – Bo ma doświadczenie – stwierdził Renz, patrząc znacząco na Quinna. Wiedział, że Quinn wątpi w seryjnego. Podobnych morderstw do tej pory w Nowym Jorku nie było, jednak styl i widoczne tutaj cechy rytuału dobitnie sugerowały, że mogą nastąpić kolejne. – Tym samym nożem usunął jej powieki? – zapytał Quinn. – Na to wygląda. Mało elegancka robota. Ale patroszenie już wykonał dość elegancko. – Jak lekarz? – Jak ktoś, kto robił to wcześniej. – Umył się w łazience? – zapytał Quinn. Nift skinął głową. Quinn krótkim korytarzem dotarł do małej łazienki. Były w niej ślady krwi, ale rozmazane.
Mógł iść o zakład, że była to krew ofiary. Morderca skorzystał z prysznica, ale nie wykąpał się cały. Był zbyt mądry, żeby zostawić włosy w odpływie. Ostrożny z niego gość. Quinn wrócił do salonu. – Co to takiego? – zapytał, patrząc na umazany krwią przedmiot wystający z otwartej jamy brzusznej ofiary. Nift oczywiście zauważył przedmiot wcześniej. Za pomocą dużej pęsety wyjął go teraz z krwawej dziury w ciele Bonnie Anderson. – Statua Wolności – powiedział, szczerząc zęby w uśmiechu. – Nasz morderca jest patriotą. – To tania plastikowa pamiątka – zauważył Renz. – Można je kupić w całym mieście. Jego wizytówka. Quinn wiedział, o co chodziło Renzowi. Seryjni mordercy często zostawiali coś na miejscu zbrodni, żeby ich ofiary można było połączyć. Zależało im, żeby liczba ich makabrycznych dokonań była znana; pożądali anonimowej sławy, która w końcu doprowadzała ich do zguby. Teraz już Quinn był przekonany. Dostrzegł rytuał i nieodparty przymus. A także szczególny rodzaj metodycznego szaleństwa. Najprawdopodobniej mieli na głowie seryjnego. – Umowa jak zwykle? – zapytał. Renz skinął głową. Agencja QUiZ często pracowała na zlecenie nowojorskiej policji, a warunki współpracy były niezmienne. Ten układ działał, ponieważ Renz przekonał społeczeństwo, jaki to jest genialny i uczciwy, a Quinn cieszył się zasłużoną reputacją najlepszego w tropieniu i ujmowaniu seryjnych morderców. – Daj mi znać, jak będą wyniki sekcji – powiedział Quinn do Nifta, który wstał, żeby zrobić miejsce sanitariuszom pakującym ciało do worka na zwłoki. – I przefaksuj mi zdjęcia. – Się zrobi – odpowiedział Nift. Rozpromienił się, gdy weszła Pearl. Stanął na baczność, prezentując swoje niecałe metr sześćdziesiąt wzrostu, z wypiętą piersią, którą okrywała zapięta, szyta u drogiego krawca marynarka. Pearl uważała, że Nift ma kompleks Napoleona. Nawet powiedziała to małemu draniowi, żeby odgryźć się za jakąś zniewagę. Porównanie chyba Niftowi pochlebiło, przez co Pearl jeszcze bardziej się rozzłościła. Nift, wyraźnie na użytek Pearl, w zamyśleniu wsunął otwartą dłoń za połę marynarki, naśladując klasyczny gest z portretów Napoleona. Zauważył, że Quinn mu się przygląda, i szybciutko wycofał rękę. Quinn po raz ostatni obrzucił salon wzrokiem i ruszył ku drzwiom. Renz dołączył do niego, okrążywszy kałużę krwi. Pearl bez słowa podążyła za nimi.
Wiedziała, że Quinn później wprowadzi ją w temat. Co do miejsca zbrodni, zobaczyła już wszystko, co chciała, bo wolała nie oglądać więcej, niż było konieczne. Minęli mundurowego stojącego w korytarzu i skierowali się do windy. – Śniadanie jedli? – zapytał Renz. – Mam dla ciebie papiery do podpisania, Quinn. I więcej informacji o ofierze. Quinn popatrzył na Pearl, a ona skinęła głową. – Możemy wpaść na jakieś pączki – powiedział. – To one utrzymują cię w takiej dobrej formie? – zapytał krągły Renz. – Odżywiają mózg. – Ten posiłek funduje miasto. – To zapomnij o pączkach.
Rozdział 8 Poranny ruch się skończył, więc w lokalu nie było wielu klientów. Zapachy z grilla za ladą wciąż wisiały w powietrzu, mieszając się z aromatem świeżo zaparzonej kawy. Już to wystarczało niemalże za posiłek. Siedzieli w boksie restauracji White Star Diner na Amsterdam. Potrafili odciąć się mentalnie od widoków z mieszkania Bonnie Anderson, więc wszystkim dopisywał apetyt. W tej branży umiejętność szufladkowania równała się przetrwaniu. Quinn zamówił jajka sadzone ze ściętym żółtkiem i placek ziemniaczany, Renz jajecznicę i kiełbaski, a Pearl bajgla ze wszystkimi dodatkami. Wszyscy mieli przed sobą kawę. Wiadomo, glina i kofeina. Quinn i Renz załatwili formalności związane z umową, zanim podano posiłek. Ledwie skończyli jeść i zamówili dolewkę kawy, zadzwonił telefon Renza. Komisarz wyjął komórkę z kieszeni. Jednocześnie wstał i okręcił się na pięcie, z wdziękiem jak na tak otyłego mężczyznę. Oddalił się kilka metrów, żeby porozmawiać w spokoju. Pearl i Quinn porozumieli się wzrokiem: żadne go nie słyszało. Renz wrócił do boksu i usiadł przed filiżanką kawy, którą kelner napełnił pod jego nieobecność. – Nift – powiedział. – Uwinął się – mruknął Quinn. – Kazałem mu od razu się za to zabrać i podać wstępne wyniki razem z dotychczasowymi rezultatami z laboratorium. – To co takiego Nift zdążył zrobić? – zapytała Pearl. – Potwierdził, że ofiara nie żyje? Renz osuszył usta białą papierową serwetką i uśmiechnął się do Pearl. Spojrzał na Quinna. – Wyszczekana jak zawsze. – Ano nie wyrosła z tego – odpowiedział Quinn. W trakcie rozmowy telefonicznej Renz robił notatki na złożonej kopercie. Zajrzał do nich, odchylił się na oparcie i przemówił tak cichym głosem, że musieli nadstawiać uszu, by go usłyszeć.
– Pełne nazwisko ofiary brzmi Bonnie Maria Anderson. Dwadzieścia dziewięć lat. Pochodziła z Chicago, w Nowym Jorku mieszkała od dwóch lat. Przez ostatnie półtora roku pracowała jako ekspedientka w Gowns ’n’ Gifts na Zachodniej Osiemdziesiątej Pierwszej. Może Pearl powinna tam pojechać. Kobieta, która znalazła zwłoki, jest właścicielką sklepu. Pearl zastanawiała się, czy właśnie usłyszała seksistowską uwagę, ale jeśli nawet, to postanowiła puścić ją mimo uszu. Quinn nie wiedział, co postanowiła, więc powiedział: – Pojedziemy oboje. Co jeszcze mówił Nift? – Na dywanie była tylko krew ofiary. To samo dotyczy krwi, którą psychol upaprał łazienkę, kiedy doprowadzał się do porządku po morderstwie. – Nie bardzo miała jak się bronić – zauważyła Pearl. – Pewnie bydlak wyszedł z tego bez zadraśnięcia. – Fakt. Dlatego nie znaleźliśmy żadnych śladów pod jej paznokciami. – Renz zmrużył oczy, opuścił głowę, by znów zajrzeć do notatek, a na kołnierzyk wylała mu się fałda tłuszczu. – Ślady stóp zostawiły chirurgiczne ochraniacze albo za duże skarpety. Numer buta mordercy to czterdzieści cztery, czterdzieści cztery i pół. Technicy w laboratorium dopiero zaczęli. Zawiadomię was, jak wypłynie coś ważnego. – Powieki… – przypomniała Pearl. – A, tak. Wychodzi na to, że po obcięciu po prostu rzucił je na bok. Były całe we krwi i z początku nikt ich nie zauważył. – Jak myślisz, dlaczego je odciął? – zapytała Pearl. – Chciał, żeby na niego patrzyła – odpowiedział Quinn. – Chciał, żeby w chwili jej śmierci patrzyli sobie w oczy, żeby było to ich wspólne doznanie. Renz wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Jak on rozumie tych swoich psycholi. – Tych z policji też. – Quinn napił się kawy. – Znaleziono u niej komputer albo tablet? – W całym mieszkaniu ani śladu komputera, chociaż przy biurku stała drukarka. – Więc musiał go zabrać. Albo było tam coś na jego temat, może nawet zdjęcie, albo zrobił to na wszelki wypadek. – Albo chciał ukraść komputer – wtrąciła Pearl. – Zawsze istnieje taka możliwość – odrzekł Renz – ale chyba wszyscy się zgodzimy, że to, co spotkało Bonnie Anderson, nie wygląda na efekt spartolonego włamu. Quinn i Pearl się zgodzili. Morderca był przygotowany.
– Takie żarcie można by zamówić na ostatni posiłek skazańca – mlasnął Renz. – Najpierw musimy drania złapać – odparła Pearl. – Po tych porannych widokach potrafisz jeszcze żartować – powiedział Renz. – No, no… Masz mocny żołądek jak na kobietę. – Wszyscy mi to powtarzają. Quinn wyłapał w jej głosie nutkę irytacji. Wolał zdławić ją w zarodku. – À propos ostatnich posiłków: co Bonnie Anderson jadła przed śmiercią? – Rybę – odpowiedziała Pearl. Obaj mężczyźni wytrzeszczyli na nią oczy. – Widziałam ją – przypomniała im. – Rzeczywiście – przytaknął Renz. – Ściśle mówiąc, dorsza w jakimś sosie. A także jakiś makaron w białym sosie, chyba zamiast sałatki. Białe wino. Były też ślady zolpidemu. Zdaniem Nifta zolpidem w połączeniu z białym winem mógł zwalić ją z nóg, ale na krótko. – Na dość długo, żeby dało się ją związać i zakneblować – zauważyła Pearl. – Chciał mieć nad nią pełną kontrolę – powiedział Quinn – ale nie chciał, żeby przegapiła to, co jej robił. – Jaki troskliwy. – I tu wracają powieki. Znów pojawił się kelner i dolał im kawy. Milczeli, dopóki nie odszedł. – Więc jadła dania kuchni włoskiej – odezwał się Quinn. – Prawdopodobnie. Przyjęła pokarm około dwudziestej pierwszej trzydzieści. – Późna kolacja – mruknął Quinn. – Może byli w teatrze – zasugerowała Pearl. – Ale jeśli tak, nie znajdziemy programu ani skasowanych biletów. Morderca na pewno był na tyle mądry, żeby je zabrać. – Musiała to być krótka sztuka. – Są takie. – Może obciążenia konta coś wykażą – rozważał Renz. – Chyba konta mordercy. I tak najpewniej zapłacił za bilety gotówką. O ile w ogóle byli w teatrze. – A Statua Wolności? – zapytała Pearl. – Ta plastikowa figurka wsadzona w jatkę w jej otwartym brzuchu? – Kosztowała około siedmiu dolarów. Kupisz takie w całym Nowym Jorku, w każdym
miejscu, gdzie ludzie dają się naciągać na badziewny towar i wyrzucają pieniądze w błoto. Pearl pokręciła głową. – Pytałam, dlaczego zostawił pamiątkę w ranie. – Podpis – odpowiedział Quinn. – Albo jeden z podpisów. Co bystrzejsi mordercy starają się na różne sposoby utrudnić rozpoznanie tego, co muszą zostawić na miejscu zbrodni. Statua coś oznacza, ale raczej tylko dla niego. To samo można powiedzieć o powiekach. – To jak rozpoznamy jego prawdziwy podpis? – Rozpoznamy. Wszyscy troje wiedzieli jak. Potrzebowali jeszcze kilku morderstw, żeby wyodrębnić stałą wizytówkę. Renz dopił kawę i odchylił się na oparcie, pękatym brzuchem przekrzywiając odrobinę blat w stronę Quinna i Pearl. Zerkając na jego pokaźne brzuszysko, Pearl zapytała: – Jakieś przypuszczenia, dlaczego otwiera kobietom brzuchy? – Wy macie płacone, żeby się tego dowiedzieć – burknął Renz. Nie spodobało mu się, że Pearl zadała to pytanie, patrząc na jego brzuch. Ale może słabo zawoalowany przytyk zrodził się tylko w jego głowie. Z Pearl nigdy nic nie wiadomo – znała nieskończenie wiele sposobów na rozwścieczenie ludzi do łez. Wydostał się z boksu, zapiął ciemną kurtkę mundurową, pod którą miał białą koszulę i która była na niego o wiele za mała. Pearl miała nadzieję, że guziki nie trzasną i nie polecą w jej stronę jak pociski. – Bądź w kontakcie – polecił Quinnowi. – Mam coś do zrobienia. Wy też macie, dzieciaki. Po drodze wpadnę gdzieś na pączki. – Nie powinieneś – powiedziała Pearl. – Cóż, tradycja – odrzekł i odmaszerował w pełnym umundurowaniu. – Tra-dy-cjaaa! – zaintonował na cały głos w drodze do drzwi. – Skrzypek na dachu w wydaniu Renza – wyjaśnił Quinn. – Taki skrzypek prędzej zarwałby dach – prychnęła Pearl. – Zepsułoby to świetny musical. – Tyle przychodzi z tradycji. Quinn pamiętał, że taki był temat musicalu – tradycja i to, co ze sobą niesie – ale nie podzielił się tą myślą z Pearl.
Rozdział 9 Odwiedzili Gowns ’n’ Gifts, mały sklepik na Zachodniej Osiemdziesiątej Pierwszej Ulicy. Gdziekolwiek spojrzeć, wszystko w nim było białe, a prawie wszystko śliczne. Sal miał ograniczoną tolerancję na śliczne rzeczy. Sprawa Plunketów została zawieszona. Joan, żona Boba Plunketa, przyznała się mężowi do romansu z Fosterem Oaksem, chociaż Bob nie przyznał się jej, że sypia z Laurą Loodner. Oboje postanowili zapisać się do poradni małżeńskiej. Oczywiście Bob zażyczył sobie, żeby prowadzone przez QUiZ dochodzenie się skończyło. Chciał jednak dostać zdjęcia żony i Oaksa zrobione przed motelem. Wspomniał coś o umieszczeniu ich w internecie. Harold powiedział, że nie wróży temu małżeństwu długiej przyszłości. Sal odparł, że mu to wisi i powiewa. W każdym razie zostali zdjęci ze sprawy Plunketów i cały czas poświęcali morderstwu Bonnie Anderson. Harold Mishkin rozejrzał się po sklepie ślubnym, powęszył i się uśmiechnął. – Założę się, że mają tu ładnych parę saszetek zapachowych. Sal coś odburknął. Jego zdaniem w sklepie pachniało jak w tanim pokoju hotelowym zaraz po uprawianiu seksu. – Uwaga, tren! – rzuciła Melanie Tudor. Harold, szczupły, lekko zgarbiony mężczyzna o szpakowatych włosach i z zupełnie siwym opadającym wąsem, rozejrzał się w niejakim popłochu na wszystkie strony, nie rozumiejąc, przed czym się go ostrzega. – Pani zwróciła ci uwagę, że stoisz na trenie sukni ślubnej – zachrypiał jego partner Sal Vitali. Pokazał legitymację i przedstawił siebie oraz Harolda Melanie Tudor, niskiej kobiecie o zawile ufryzowanych pomarańczowych włosach. – Panowie na pewno w sprawie biednej Bonnie – domyśliła się Melanie. – Tak jest, proszę pani – chrypnął Sal. Przed sklepem przystanął mężczyzna z przerzuconym przez ramię plastikowym pokrowcem z pralni chemicznej, położył rękę na gałce w drzwiach, po czym poszedł dalej. – Puściły mu nerwy – skomentowała Melanie – ale wróci.
– Na tym polega małżeństwo – odparł Harold. Melanie popatrzyła na niego spod zmarszczonych brwi. – To pani znalazła ciało, prawda? – odezwał się Sal. Melanie opuściła głowę. – Tak, tak. To okropne. – W kąciku jej prawego oka zalśniła łza, ale może jako właścicielka sklepu ślubnego potrafiła płakać na zawołanie. – Dużo ma pani zwrotów? – zapytał Harold. Sal udawał, że jego partner w ogóle nie otworzył ust. – Może nam pani opowiedzieć o tym poranku, panno Tudor? – Pani Tudor – sprostowała. – Dobrze – uśmiechnął się Sal. – Chociaż „pani” tylko do celów biznesowych. Jest mi całkiem dobrze samej. – Była pani kiedyś zamężna? – Dlaczego pan pyta? – Pozyskuję informacje. – Raz, i to krótko. Sal zerknął przez ramię, upewniając się, że Harold robi notatki. – Co panią skłoniło do złożenia wizyty w mieszkaniu ofiary? – Bonnie była pół godziny spóźniona do pracy i nie odbierała telefonu. To było do niej zupełnie niepodobne. Akurat tego dnia była mi potrzebna, bo musiałam pójść na pokaz najnowszych trendów w strojach druhen. – To też ma pani w ofercie – zamruczał Harold. – Mam na myśli suknie dla druhen. – Naturalnie. – Melanie wskazała stojący w rogu stojak z sukniami. – Jakieś takie bure – powiedział Harold. Melanie Tudor się uśmiechnęła. – I nie leżą najlepiej. – Więc pojechała pani do mieszkania Bonnie Anderson... – wtrącił Sal, naprowadzając ją na temat. Marzył, żeby Harold się zamknął i tylko robił notatki. – Tak. Oczywiście nie było reakcji na domofon. Zadzwoniłam więc do dozorcy i wyjaśniłam mu, że niezmiernie ważne jest, bym spotkała się z Bonnie. Kiedy weszliśmy na górę, nikt nie odpowiadał na pukanie do drzwi. W ogóle w środku było zupełnie cicho. – Wtedy zadzwoniła pani na policję? – zapytał Harold.
Do niego należało popychanie rozmowy do przodu, kiedy przesłuchiwany urwie. Stosowali tę metodę od lat. Salowi nigdy przez myśl nie przeszło, że być może właśnie z tego powodu Harold nabrał swojej nieznośnej maniery. Melanie patrzyła wyłącznie na Sala. – Jeszcze nie. Powiedziałam dozorcy, że Bonnie jest diabetyczką, że może potrzebować natychmiastowej pomocy i że w trzyma w lodówce sok pomarańczowy tylko po to, żeby w razie czego można ją było wybudzić ze śpiączki. – Skłamała pani? – dopytywał Harold. – Oczywiście. Bonnie była zdrowa jak rydz. Ale dozorca nie miał większego wyboru, musiał otworzyć drzwi. – Melanie cofnęła się o kilka kroków. Otoczył ją przezroczysty biały materiał. – Od tego mogło zależeć życie kobiety. – Kłamstwa i małżeństwo – wymruczał Harold. – Razem jak konie w zaprzęgu i… – Haroldzie! – przerwał mu Sal. Melanie Tudor pogardliwie patrzyła na Harolda ze swojego kokonu dziewiczo białego materiału. Wyglądało na to, że obraziła się za zwykłą złośliwość, czego ludzie raczej nie robią, jeśli kłamią aż się kurzy, żeby ocalić życie. Swoje lub czyjeś. Melanie i dozorca spadli na niską pozycję na liście podejrzanych Sala i Harolda. – Czy coś zwróciło pani uwagę, gdy weszła pani do mieszkania Bonnie? – zapytał Sal. – Zapach – odpowiedziała Melanie bez wahania. – Był bardzo dziwny. Przypominał polerowaną miedź. Prawie czuło się jego smak. Sal wiedział, że usłyszał właśnie opis woni obfitej ilości krwi. Taka woń w człowieku zostawała, co mogło tłumaczyć saszetki wypełniające sklep aromatami. Były lepsze od zapachu, który stale przywoływała pamięć Melanie. – A co pani najpierw zobaczyła? – Bonnie. To, co z niej zostało. Leżała nago na plecach, a jej oczy… jej powieki zniknęły. Wyglądała, jakby obdarto ją ze skóry. A jej brzuch… Melanie zatrzepotała powiekami i osunęła się zemdlona między otaczające ją fałdy ślubnego materiału. Sal i Harold rzucili się, żeby ją podtrzymać, chociaż i tak wylądowałaby miękko w całej tej bieli. Zaprowadzili ją, przytomną, ale osłabioną, do małego i niewygodnego krzesełka. Było przeznaczone dla mężczyzn, żeby szybko zaczęli się denerwować i zapłacili prawie każdą kwotę, byle tylko wyjść ze sklepu.
– Bardzo panów przepraszam – wyszeptała Melanie między łykami wody, którą Harold przyniósł jej z małej ubikacji mieszczącej się przy przymierzalniach. Rozdygotanymi dłońmi przyłożyła szklankę do ust. Haroldowi też trzęsły się ręce. Wyglądali jak para spłoszonych jeleni. Melanie podniosła wzrok na Harolda. – Jest pan żonaty? – zapytała. – Już nie – odpowiedział Harold. – Nie sposób ze mną wytrzymać. – Nie sposób – zawtórował Sal. Zaczekał, aż Melanie dojdzie do siebie. – Nie będziemy wgłębiać się w to, co pani widziała – powiedział. – Czy Bonnie snuła jakieś plany małżeńskie? – Och, cały czas. Wszystko miała opracowane, brakowało jej tylko pana młodego. – Często spotykała się z mężczyznami? – Tak, w beznadziejnym poszukiwaniu tego właściwego. Korzystała z T4Two.net, ekskluzywnego serwisu randkowego. – Wspominała o kimś poznanym w ten sposób? – Nie, to zachowywała dla siebie. Poza tym mężczyźni, których poznała przez internet, prawie zawsze okazywali się nieudacznikami, więc niechętnie o nich mówiła. Ale powinnam wspomnieć… – O czym? – ...że Bonnie była wybredna. Ci, z którymi nawiązała znajomość za pośrednictwem T4Two.net, dla innych kobiet mogliby być idealni. Sal zastanawiał się, czy Melanie odziedziczyła któregoś z odrzuconych. – Zna pani jakichś przyjaciół lub znajomych Bonnie? – Nie. Nasze relacje były czysto zawodowe. Nauczyłam się, że do personelu lepiej się za bardzo nie przywiązywać. Tylko w tych czterech ścianach byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami. Musimy tu promieniować radością i optymizmem. – Jedna wielka, szczęśliwa rodzina – skomentował Harold. – Jak mafia – zauważył Sal. – Gdzie głowa rodziny rządzi żelazną ręką – dodała Melanie, zupełnie niezrażona porównaniem. Sal pomyślał, że nie byłaby najlepszą z żon. – Potrafi pani wskazać kogoś dla Bonnie wyjątkowego? – zapytał. – Mężczyznę, o którym wspomniała więcej niż jeden raz?
– Nie, raczej nie. Wybierała ich, przymierzała i odkładała. Jeśli się nie mylę, nie miała przyjaciela od serca. Żadnej płci. – Wygląda na to, że wiodła samotne życie, choć pracowała w sklepie z sukniami ślubnymi – zauważył Harold. – To prawda – zgodziła się Melanie. – No ale nie mam pojęcia, co robiła po godzinach. Inaczej może potrafiłabym panom pomóc. – Zaczęła bawić się jakimś diademem wysadzanym drogimi kamieniami, dając do zrozumienia, że jest zapracowana i rozmowę uważa za skończoną. – Ładna korona – pochwalił Harold. Sal wyjął z portfela wizytówkę i podał ją Melanie. – To na wypadek, gdyby przyszło pani na myśl coś innego, co… Melanie posłała Haroldowi spojrzenie. – Och, zapewniam pana, że zacznę myśleć o czymś innym, jak tylko stąd wyjdziecie.
Rozdział 10 Quinn zaparkował swojego wiekowego lincolna przy hydrancie i wetknął za osłonę przeciwsłoneczną emblemat nowojorskiej policji. Istny cud: darmowe miejsce postojowe na Manhattanie. Siedzący obok niego Fedderman powiedział: – Widziałeś to zdjęcie? Samochód zaparkował przy hydrancie przeciwpożarowym, a strażacy opuścili dwie szyby i przeciągnęli przez środek sikawkę. – Przez środek samochodu? – Wsunęli jedną stroną, wyciągnęli drugą – potwierdził Fedderman. – To chyba niezgodne z prawem? – Tym najmniej byś się martwił, gdyby palił ci się dom. – Zło i zło daje dobro – podsumował Quinn. – W czym problem? Fedderman rozumiał jego punkt widzenia, ale cieszył się, że samochód należy do Quinna i że to Quinn siedzi za kierownicą. Wysiedli w słoneczny żar i stanęli obok hydrantu. Bezpośrednio po drugiej stronie ulicy widzieli blok mieszkalny, w którym zamordowano Bonnie Anderson. Parterowe okna tej budowli z czerwonej cegły zabezpieczono wystającymi kratownicami, dzięki którym klimatyzatory pozostawały wewnątrz, a amatorzy włamań na zewnątrz. Nad wejściem wisiał żelazny szkielet pod markizę, ale markizy nie było. – Przejdź się po pobliskich sklepach i lokalach – polecił Quinn Feddermanowi – a ja pogadam z sąsiadami Bonnie. Jakby co, kontakt przez komórkę. Fedderman po swojemu kpiąco zasalutował i się oddalił. Quinn odprowadził go wzrokiem, tyczkowatego mężczyznę z brzuszkiem wielkości piłki do koszykówki i w niedopasowanym garniturze. Kiedy Fedderman coś pisał, zawsze rozpinał mu się prawy mankiet. Zdarzyło się to również dziś rano i wystający z rękawa marynarki biały mankiet powiewał jak chorągiewka sygnałowa, łopocząc w rytm kroków właściciela. Quinn odwrócił się od tej krawieckiej katastrofy i ruszył przez ulicę w kierunku bloku Bonnie. W takich domach nie było odźwiernych, zatem Quinn wszedł do wyłożonego kafelkami przedsionka i obejrzał skrzynki pocztowe. Na jednej z nich wciąż widniał napis „B.
ANDERSON”. Widoczna przez otwór do wrzucania listów biel wskazywała, że korespondencja ciągle dociera. Quinn właśnie notował w pamięci, żeby Renz załatwił mu duplikat klucza do skrzynki Bonnie, kiedy zauważył, że w połowie zmatowiałych mosiężnych skrzynek tkwią kluczyki. Albo pozostawiono je dla wygody, albo się zablokowały i nikt nie zajął się naprawą. Wypróbował jeden z nich w skrzynce Bonnie. Kluczyk wszedł do połowy i ani trochę głębiej. Quinn usiłował pokręcić nim w obie strony – bezskutecznie. Postanowił więc go wyciągnąć i wypróbować inny, ale kluczyk utkwił w skrzynce na amen. – Mogę w czymś pomóc? – odezwał się podejrzliwy głos za Quinnem. Quinn odwrócił się i zobaczył zwalistego blondyna w zielonym stroju roboczym. Strój wyglądał na o dwa numery za duży, mimo że mężczyzna miał dobrze ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. – Pan jest dozorcą? Mężczyzna skinął głową. Quinn pokazał mu legitymację. – No tak, teraz pana poznaję. Co jakiś czas widuję pana w telewizji albo w gazetach. Na zdjęciach wyglądał pan na niższego. – Bo w rzeczywistości jestem wyższy – odparł Quinn. – Nazywam się Fred Daily. Pewnie chce pan porozmawiać o pani Anderson. – Owszem, wkrótce, jeśli będzie pan w pobliżu. – Będę. Tymi schodami trafi pan do mojego mieszkania i biura. Wystarczy zadzwonić. Gdybym akurat wyszedł, odbiorę sygnał z iPhone’a. Mam taką specjalną aplikację. – W tej chwili – powiedział Quinn – staram się dostać do skrzynki pocztowej ofiary. Ma pan klucz uniwersalny? – A skąd. Zresztą nie ma to większego znaczenia, działa tylko kilka tych starych zamków. Właściciel budynku niechętnie zezwala na naprawy, ale mało kto narzeka, bo wszyscy wiedzą, jak je otworzyć. – Zbliżył się do rzędu skrzynek. – Na przykład tę należącą do pani Anderson. Ujął zablokowany klucz, a wolną ręką mocno naparł na skrzynkę. Uderzył ją raz, drugi i mosiężne drzwiczki odskoczyły. Quinn się uśmiechnął. – Zapamiętam to. – Trzeba mieć obcykaną technikę. – Poćwiczę. – Quinn wyjął korespondencję ze skrzynki. – Zamknięcie jej też wymaga jakichś sekretnych sposobów? – Nie.
Daily wyciągnął rękę obok Quinna i delikatnie zamknął mosiężne drzwiczki. Kliknęły, gładko wskakując na miejsce. – Sprawdzę, na czym polega ten myk, i go opatentuję. – Najlepiej przez internet, będzie szybciej – podsunął Quinn. – Pan poważnie? – Zawsze jestem poważny. – Wierzę. Quinn ruszył w kierunku windy. – Nie działa – ostrzegł go Daily z tyłu. – A wczoraj rano działała? – O, tak. Nawaliła jakąś godzinę temu. – Musiała wiedzieć, że przyjdę. – Niektórzy już tak mają. – Raczej niektóre windy. Wziął od Freda Daily’ego klucz do mieszkania Bonnie Anderson i zaczął piąć się po schodach. Rozbolała go prawa noga, w którą został postrzelony jeszcze za czasów pracy w policji. Kula zatrzymała się na kości, skąd została usunięta. Czasami ból nogi zapowiadał deszcz, ale Quinn nie sądził, żeby tak było w tym wypadku. Mieszkanie było duszne, zastygłe i wciąż pachniało śmiercią. Quinn włączył klimatyzator w oknie salonu i ustawił go na najwyższe obroty. Urządzenie zabuczało, sprężarka zaskoczyła i zaczęła wibrować, zagrzechotał wentylator. Do pokoju napłynęło chłodne powietrze, ale minie jeszcze dobra chwila, zanim wyprze przytłaczającą duchotę. Omijając plamy krwi na dywanie, skierował się do sypialni. Technicy przeczesali szuflady i szafę, ale Quinn zawsze był zdania, że gdy skupiali się na poszukiwaniu zgubionych włosów i mikroskopijnych śladów, mogło im umknąć coś oczywistego. Wolał sam sobie wszystko dokładnie obejrzeć. W szufladach komody znalazł majtki, nylonowe pończochy i złożoną koszulę nocną. Któraś wypchana była zwiniętymi w kulkę podkolanówkami, spodniami od dresu, pulowerami i Tshirtami. W dolnych kryły się bardziej eleganckie bluzki, poskładane lewisy, rajstopy, czarne i cielistego koloru, oraz przeróżne drobiazgi, takie jak latarka, długopis, okulary przeciwsłoneczne, lampka do czytania z klipsem wyglądająca na nieużywaną i skłębione elastyczne opaski na głowę. Quinn znalazł też ciepły sweter, na którym wciąż wisiała metka
sieci dyskontów odzieżowych Filene’s Basement. Na komodzie ujrzał grzebień, lakier do włosów i szczotkę. Potrząsnął czerwoną świnką skarbonką z plastiku – wydawała się do połowy wypełniona monetami. Obok niej stało oprawione zdjęcie starszej pary, zrobione przed skromnym domem z trawnikiem aż proszącym się o skoszenie. Rodzice Bonnie z Chicago. Pearl do nich zadzwoniła, złamała im serca i dowiedziała się, że praktycznie nic nie wiedzą o życiu córki w Nowym Jorku. W każdym razie nic istotnego dla śledztwa. Jej dawny chłopak, obecnie ojciec związany z inną kobietą, też zamieszkały w Chicago, na wieść o śmierci Bonnie wyraził zdumienie i głęboki żal. Stolik przy łóżku również miał szufladę, w której poza starą powieścią Sary Paretsky w broszurowym wydaniu znajdowały się leżące luzem baterie, notes na spirali i niezatemperowany ołówek numer 2. Quinn zajrzał do notesu, ale kartki były czyste. W spirali nie utkwiły strzępy papieru, co oznaczało, że żadna kartka nie została wyrwana. Miały się na nich znaleźć zapiski przed snem, których Bonnie nigdy nie zrobiła. Na samym końcu szuflady było coś jeszcze: komputerowa mysz z kablem i wtyczką USB. Quinn wrócił do salonu i podszedł do biurka, w którym nie było nic użytecznego. Schylił się, żeby popatrzeć na drewniany blat pod kątem. Dostrzegł nieznaczne prostokątne przebarwienie rozmiarów laptopa. Czyli Bonnie jednak miała komputer. Prawdopodobnie kupiła myszkę bezprzewodową, a starą schowała do szuflady. Niemal na pewno laptopa zabrał morderca. Żadna niespodzianka, ale czyn sugerował, że sprzęt mógł zawierać wskazówki co do jego tożsamości, coś obciążającego. Komputery łatwo namierzyć – nikt by takiego nie ukradł i nie naraził się na powiązanie z morderstwem, jeśli nie miałby ku temu dobrego powodu. Wszystko to oczywiście przy założeniu, że Bonnie Anderson nie zginęła z ręki nieznajomego. Określone uczesanie, uśmiech czy zwykłe przekrzywienie głowy mogło wystarczyć do sprowokowania psychopatycznego seryjnego mordercy. Większość kobiet była tego świadoma, ale jedynym sposobem, żeby się przed tym ustrzec, było wstąpienie do klasztoru. Nawet tam prześladowała je okrutna prawda, że śmierć jest równie przypadkowa jak życie.
Rozdział 11 – Czytałam o tym w gazecie – poinformowała Feddermana piersiasta latynoska barmanka. Wydawała się równie zafascynowana, co wstrząśnięta, gdy wpatrywała się w pośmiertne zdjęcie Bonnie Anderson, zrobione po tym, jak ją umyto i poprawiono jej twarz. Komuś sprytnie udało się sprawić, że wyglądała, jakby miała zamknięte powieki. Przyczepiono jej nawet sztuczne rzęsy. Ale i tak nikt nie uznałby jej za śpiącą. Fedderman był w Lap Dog Lounge na jednej z Zachodnich Siedemdziesiątych, barze chłodnym i pogrążonym w półmroku, czyli nie najgorszym miejscu, do którego można trafić w upalny dzień na Manhattanie. Na wyłożonej imponującą boazerią ścianie wisiały oprawione zdjęcia wielu dumnie pozujących laureatów Westminsterskiej Wystawy Psów. Byli na nich chyba reprezentanci wszystkich możliwych ras. Niektóre fotografie znaczyły rozmazane odciski łap; Fedderman założył, że to autografy. Wzdłuż ściany ze zdjęciami ciągnęły się dwa rzędy drewnianych stolików i krzeseł. Naprzeciwko, przodem do galerii psiej elity, stała długa mahoniowa lada, przy której na barowym stołku siedział Fedderman. Pora była za wczesna dla większości pijaków, co jak najbardziej mu odpowiadało. Liczył na spokojną rozmowę i oto był sam na sam z ponętną barmanką. Na początku zamierzał podać jej rękę na powitanie, ale nie wiedział, czy była z rasy, która daje łapę. Przyszedł do Lap Dog tylko dlatego, że Bonnie Anderson miała w torebce podkładkę pod szklankę z tego lokalu. Podkładka była okrągła, winylowa lub plastikowa, z podobizną długowłosego psa z wywieszonym ozorem. Doprawdy uroczego. Fedderman się nie dziwił, że Bonnie ją zwinęła. Barmanka, która miała na imię Rose, oderwała wzrok od zdjęcia z prosektorium i obdarzyła Feddermana słabym uśmiechem. – Glina? – Aha – odpowiedział. Uznał, że w zasadzie nie mija się z prawdą, biorąc pod uwagę umowę QUiZ z nowojorską policją. – Będzie mi pan zadawał pytania? – Tak. – Zakuje mnie pan w kajdanki?
Ooo, kochana! – Chciałaby pani? – Muszę się zastanowić. Oparła łokcie na barze, a jej bluzka się rozchyliła, odsłaniając godny podziwu dekolt. Fedderman zaczął się zastanawiać, czy to dobrze, że jest z nią sam na sam. – Proszę pytać – powiedziała Rose. – Oczywiście znała pani denatkę. – Tak. W gazetach piszą, że było jej Bonnie. Niektóre chłopaki tutaj wołali na nią Bon Bon, bo była słodka jak cukierek. – Była aż tak atrakcyjna? Bo wie pani, widziałem ją dopiero… potem. – Żeby była piękną kobietą, to nie powiem. Ale była urocza i potrafiła się pokazać z najlepszej strony. Przychodziła tu w miarę regularnie. – Czyli? – Może dwa razy w tygodniu, w różne wieczory. Próbowała wyrwać właściwego faceta, ale na takich teraz nieurodzaj, może przez ten kryzys. W każdym razie żaden jej nie przypasował, aż do ostatniego. Hę? – Kim był ten ostatni? – zapytał Fedderman, zachowując obojętny wyraz twarzy. – Nie wiem. Prawdę mówiąc, aż tak dobrze Bonnie nie znałam. Pogadałyśmy czasem, jak nie było ruchu w interesie, i to wszystko. Rozmawiały! Rose, jesteś skarbnicą informacji! – O czym rozmawiałyście? – rzucił bez namysłu. Rose uniosła ramię. Dekolt się powiększył. Fedderman głośno przełknął ślinę. Panie Boże, ratuj! – Bo ja wiem... – odpowiedziała. – O takich tam dziewczyńskich sprawach. I o tym, czy ten lokal zmieni się w zdrowy bar z owocami i wegetariańskimi soczkami. – Z owocami i wegetariańskimi soczkami? Pani chyba żartuje? – Nie. Burmistrz tak sobie postanowił. Chce założyć przybytki z owocami i wegetariańskimi sokami co dziesięć przecznic, żeby każdy mógł sobie dojść spacerkiem. Pewnie sądzi, że dzięki temu nowojorczycy będą zdrowsi. W tej chwili jest to projekt pilotażowy. Ta knajpa i tak zeszła na psy, niżej nie upadniemy. – Kim był ten facet, którego Bonnie mogła uznać za właściwego?
– Nie wiem, czy ona tak o nim myślała. Ja owszem. Coś w sobie miał. Po prostu wyglądał na miłego faceta. Prawdziwie miłego, jeśli wie pan, co mam na myśli. Tak dokładnie to Fedderman nie wiedział. – Jak wyglądał? – Przeciętnie, ale wie pan, nic z nim nie było nie tak. Twarz jak odlana z formy. Wszystko jak należy, żadnych wyróżników. Chyba dlatego tak trudno go opisać. – Proszę spróbować, bo inaczej będę musiał panią skuć. – Hmm… – Niechże się pani zachowuje, Rose! Toż to śledztwo w sprawie morderstwa. To przypomnienie jakby ją otrzeźwiło. – Po prostu był przeciętny, tak bym go opisała. Nie za wysoki, nie za niski, nie za gruby, nie za chudy. – Uśmiechnęła się. – Pan W Sam Raz. – Włosy? – Sporo, i był szatynem. Chyba. – Oczy? – Dwoje. Zdaje się, że niebieskie. Fedderman zapisał w notatniku „szatyn, oczy niebieskie” i postawił znak zapytania. – Jak się ubierał? – Podejrzewam, że zaczynał od bielizny. – Rose… – Przeciętnie. Pamiętam go w garniturze, raz tylko był w spodniach khaki i niebieskiej koszuli. Widziałam go bodaj sześć razy, zawsze wyglądał przyzwoicie. – Zawsze był w towarzystwie Bonnie Anderson? – Chyba tak. Ale nie zawsze przychodzili razem. Zrobili sobie z Lap Dog miejsce schadzek. Wypijali parę drinków i wybywali Bóg wie gdzie. – Pani nie wie, jak sądzę. Rose się uśmiechnęła. – Przykro mi. Mam zasadę, żeby nie wściubiać nosa w osobiste sprawy klientów. – Teraz pytanie za sto punktów – powiedział Fedderman. – Wie pani, jak się nazywał? – Rob. – Uśmiechnęła się szeroko, zadowolona, że znów jej się udało. – Samo Rob? Nie miał nazwiska? – Ejże, czego pan chce? W takim miejscu jak to podaje się tylko imiona.
– Może słyszała pani kiedyś „Robert” albo „Robin”? – Nie. Ani nawet „Roberto”. Tylko Rob. – Kiedy razem wychodzili, skręcali w lewo czy w prawo? – zapytał Fedderman. – W prawo – odpowiedziała Rose bez wahania. W kierunku mieszkania Bonnie, do którego można było dotrzeć spacerkiem. Jeśli to coś znaczyło. Fedderman zamknął notatnik. – Spisałam się? – Rose wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – Na szóstkę z plusem – odpowiedział Fedderman. – Obejdzie się bez kajdanek. – Ej, to nie fair! – Jeśli chce pani być fair – odezwał się trzeci głos przy barze – to proszę łaskawie nalać mi drinka. Fedderman obrócił się i zobaczył starszego pana ze starannie przyciętą siwą brodą. Był chuderlawy, ale nosił T-shirt z wyblakłymi czarnymi literami układającymi się na zapadniętej piersi w napis „PAKERNIA WYCISKAJ I ZYSKAJ”. Wyglądał na kogoś, kto w życiu nie postawił nogi na siłowni. – Czysty dżin raz – zamówił. – Pierwszy dzisiaj. – Wierzę na słowo – odparła Rose i poszła po butelkę dżinu. Fedderman zsunął się ze stołka. Mijając Rose, uśmiechnął się i pomachał jej. Niech sobie starszy brodaty pan radzi z wyposzczoną mamuśką. – Niech pan kiedyś wróci, to złamię prawo – rzuciła. – Niech pani tylko spróbuje – pogroził Fedderman. Roześmiała się. – Przyszyję panu większy guzik do mankietu. Po wyjściu na rozpalony od słońca chodnik, kiedy Rose nie mogła go już zobaczyć, Fedderman zapiął mankiet i ruszył w swoją stronę. Założył okulary przeciwsłoneczne i skierował się do nieoznakowanego radiowozu. Z ego podniesionym przez barmankę Rose szedł miękkim, sprężystym krokiem. Ale jestem cool! Wtedy zauważył, że rozwiązało mu się sznurowadło. Zatrzymał się, ukląkł, zawiązał je – a także drugie – na podwójny węzeł. Podniósł się i podjął wędrówkę do samochodu. Ale jestem cool. Obserwował ją z przeciwnej strony ulicy, schowany w jakimś wejściu, gdzie nie mogła go
zauważyć. Z tego co wiedział, przyszła tu po raz trzeci. Za pierwszym razem stała nieruchomo i wpatrywała się w drzwi do biura QUiZ, ale odeszła, nie wchodząc do środka, jakby nie wytrzymała nerwowo. Zainteresowało go to na tyle, że za drugim razem, który okazał się powtórką pierwszego, poszedł za nią. Dowiedział się, gdzie pracowała, poznał jej nazwisko i adres. Zaczął gromadzić dane. Furgonetka dostawcza wielkości małego domu na chwilę przesłoniła mu widok. Kiedy przejechała, kobiety już nie było. Mężczyzna obserwujący z cienia zrozumiał, że zdobyła się na odwagę i weszła do budynku. Uśmiechnął się z aprobatą. Na tym polega życie – na zmuszaniu się do otwierania drzwi prowadzących do miejsc, do których boimy się wejść.
Rozdział 12 Drzwi od ulicy wydały znajomy skrzypiący dźwięk. Do biura weszła filigranowa ciemna blondynka z kucykami. W siedzibie QUiZ był tylko Quinn, pozostali wyruszyli w teren. Patrzył na kobietę, która zatrzymała się zaraz za drzwiami i rozglądała się po biurze. Boże! May! Ale to nie była jego eksżona May. Chociaż podobieństwo było na tyle duże, że aż… zatrważające. Młodsza May. Wystrój biura QUiZ przypominał open space na komisariacie policji. Zamiast boksów były zgrabne rzędy biurek, umożliwiające swobodny przepływ informacji. Jedynie przy biurku Quinna stały ścianki działowe, które z łatwością można było przesunąć w celu zapewnienia odrobiny prywatności. Blondynka, która na oko miała niewiele ponad dwadzieścia lat, zorientowała się, że poza Quinnem nikogo w przestronnym biurze nie było, i wbiła w niego spojrzenie. Miała na sobie dżinsy, niebieską bluzkę bez rękawów o dużych białych guzikach i brązowe sandały bez palców. Okulary przeciwsłoneczne na sznurku kołysały się tuż nad jej piersiami. Ruszyła w stronę Quinna. Igrające na jej twarzy światło z okna zmieniło się i wtedy Quinn ją rozpoznał. – Cześć, wujku Franku – przywitała się. Quinn wstał. – Jesteś Carlie! Carlie Clark! – Miał przed sobą córkę siostry May. – Ależ wyrosłaś! Jak widziałem cię po raz ostatni, wybierałaś się do gimnazjum. – W Kalifornii – uzupełniła Carlie. – Dlatego w pierwszej chwili cię nie poznałem. Nie jesteś już dzieckiem, a poza tym powinnaś być po drugiej stronie kontynentu. Zadrżała lekko i żartobliwie. – Och! W twoich ustach wydaje się to tak daleko! Nigdy nie mieli okazji zbliżyć się do siebie, więc Quinn tak naprawdę nie znał Carlie zbyt
dobrze. Jako dzieciak z niejasnych przyczyn go lubiła i wołała na niego „wujek Frank”. Przed minutą po raz pierwszy od lat ktoś tak do niego powiedział. Wytoczyła fotel zza najbliższego biurka, należącego zresztą do Pearl, i usiadła. Quinna owiał lekki zapach perfum, który mu się spodobał. Z powrotem zajął swoje miejsce za biurkiem. – Jestem w Nowym Jorku dopiero od kilku tygodni – powiedziała. – Firma zapewniła mi mieszkanie w SoHo. – Firma? – Bold Designs. Pracuję dla nich jako konsultant do spraw retail designu. – Czekaj… To ile ty masz… Uśmiechnęła się. – Dwadzieścia sześć – oznajmiła. Przyjrzał się jej. Zuchwały wyraz twarzy. Włosy ciemnoblond ze złotymi cętkami. W gruncie rzeczy niespecjalnie przypominała May lub jej siostrę. Pamięć podsunęła mu szczegóły. Ale może bez tej grzywki i kucyków… – Niemożliwe, żebyś miała dwadzieścia sześć lat. – Też bym chciała mieć mniej. – I pracujesz jako ritejl… – Retail designer. – To znaczy? – Projektuję rozkład pomieszczeń w placówkach handlowych, optymalizując wykorzystanie przestrzeni na półkach pod kątem ruchu w sklepie z uwzględnieniem jakości wystawy oraz komfortu klienta przy stanowiskach kasowych. Przyjechałam do Nowego Jorku zająć się butikiem dla kobiet, który będzie się specjalizował w sprzedaży komplementarnych produktów kilku znanych marek. – Brzmi ciekawie – skłamał Quinn. Uśmiechnęła się szeroko. – Naprawdę. – Czuł, jak beznadziejnie zabrnął. – Pora na wyznania – oświadczyła. Quinn nie był pewny, co miała na myśli. – Nie odszukałam cię tylko dlatego, że jesteśmy rodziną – powiedziała. – Przyszłam, bo policja tego miasta ma mnie chyba za niewidzialną. – Powinnaś złamać prawo.
– Zawsze byłeś zabawny, wujku Franku. – Ciocia May była innego zdania. – Pewnie tak. – Carlie przeszyła go wzrokiem i nagle zrobiła się bardzo podobna do May. – Ciągle jesteś z Pearl? – Tak. – Ona też jest detektywem, prawda? – Prawda. – Zawsze potrafiłeś mnie rozśmieszyć, ale zarazem mnie onieśmielałeś. Nadal tak jest. – Onieśmielałem? – W pozytywnym tego słowa znaczeniu, o ile takie istnieje. Może jednym z powodów był twój rozmiar. Byłam dzieckiem, więc wydawałeś mi się jeszcze większy. – Od tej pory masz przestać czuć się onieśmielona. To rozkaz. Odpowiedziała uśmiechem, ale po tych słowach rzeczywiście jakby się rozluźniła. – Podejrzani muszą się ciebie śmiertelnie bać. – Oczywiście, że tak. Otworzyły się drzwi na ulicę i do biura weszła Jody. Zobaczyła, że Quinn ma towarzystwo, i zawróciła do wyjścia. – Zaczekaj! – zawołał Quinn. Jody okręciła się na pięcie, z ciekawością przekrzywiła głowę, po czym ruszyła w ich stronę. – To Carlie, córka siostry mojej byłej żony – przedstawił Quinn. – A to Jody – zwrócił się do Carlie. Carlie wstała i podały sobie ręce. – Przyszłam zobaczyć się z wujkiem Frankiem – wyjaśniła Carlie. – Czyli jesteś siostrzenicą Quinna? – upewniła się Jody. – Tak nam się wydaje – odpowiedział Quinn. – Może jakąś dalszą. Gubię się w takich sprawach. Jak by nie patrzeć, należy do rodziny. Carlie popatrzyła na Jody pytająco. – A ty jesteś… – Córką Quinna – palnęła Jody. O-o! W powietrzu zapachniało jadem, ale Quinn był jednocześnie rozbawiony i dumny i nic nie mógł na to poradzić. Jody była jego córką niemal w takim samym stopniu jak prawdziwa
córka Lauri, która mieszkała w Kalifornii i była bardziej zżyta z matką. Postanowił nie komentować tej nacechowanej zaborczością odpowiedzi. Ktoś – prawdopodobnie Carlie – postawi Jody do pionu. – Carlie przyjechała do miasta jako konsultantka – powiedział. – Zajmuje się ritejl dizajnem. – Jest na to popyt – skwitowała Jody, ale Quinn dałby sobie rękę uciąć, że nie miała pojęcia, czym jest ten cały ritejl dizajn. Jody popatrzyła na Carlie. – Więc tylko wpadłaś z wizytą? – Tak. Na czas sporządzenia projektu i nadzoru nad pracami. Ale w ciągu kilku tygodni, które tu spędziłam, udało mi się jakoś wpakować w kłopoty. Byłam na policji, ale albo nie mogą, albo nie chcą mi pomóc, dopóki coś się nie wydarzy. Dlatego przyszłam do wujka Franka. Quinn dostrzegł grymas na twarzy Jody. – Co ma się wydarzyć? Czego tak się boisz? – zapytał. Carlie usiadła. Wyglądała na zakłopotaną. – Wiem, że to wariactwo, ale boję się, że skończę jak tamta kobieta. Zrozumienie, o kogo jej chodziło, zajęło Quinnowi kilka sekund. – Bonnie Anderson? – Prosząc o potwierdzenie, zorientował się nagle, dlaczego Carlie wydała mu się taka znajoma. Nie chodziło wyłącznie o rodzinne podobieństwo. Carlie faktycznie przypominała zamordowaną. – Kiedy widzę jej zdjęcia w gazetach albo w telewizji – powiedziała Carlie – wydaje mi się czasem, że patrzę na samą siebie. – Wiele kobiet w Nowym Jorku tak myśli – zauważył Quinn. – Morderca napędził im stracha. Najprawdopodobniej nie masz się czego bać. – Mniej więcej to samo powiedzieli mi na policji. W ogóle nie potraktowali poważnie faktu, że ktoś mnie prześladuje. Jestem dla nich kolejną głupią blondynką z przerostem wyobraźni. – Blondynki już nie kojarzą im się z głupotą – powiedział Quinn. – Uwierz mi. – Myślałam, że mnie też już nie. – Gdy dzieją się takie rzeczy, wiele kobiet kontaktuje się z policją. Proszą o pomoc, ponieważ się boją. Ten strach nie jest bezpodstawny. Ale w tym mieście są ich miliony, Carlie. Setki tysięcy przypominają Bonnie Anderson, nawet jeśli tylko trochę, a media rozgłosiły, że takie kobiety, jak to się mówi, są w typie mordercy.
– Ale ja jestem do niej podobna. – Poniekąd – przyznał Quinn. – I jestem prześladowana. Quinn czekał. Uznał, że powinien uważnie jej wysłuchać. – Byłam tu kilkakrotnie, ale nie weszłam do środka – ciągnęła Carlie. – Po prostu stałam na ulicy, nie mogąc się zdecydować. Denerwowałam się. – Dlaczego? Bezradnie wzruszyła ramionami. – Nie miałam śmiałości. Tyle o tobie słyszałam… A potem zdarzyło się coś innego. Zauważyłam mężczyznę, który mnie obserwował. Tutaj, z przeciwnej strony ulicy. Później zobaczyłam go niedaleko mojego mieszkania. Od tamtej pory ten sam człowiek śledził mnie co najmniej czterokrotnie, jak wracałam z pracy do domu. Był w metrze, szedł za mną do domu. Czasami wyglądałam przez okno i widziałam go na ulicy. Raz, kiedy jadłam lunch w restauracji niedaleko miejsca pracy, obserwował mnie przez szybę. Tak jakby chciał, żebym wiedziała o jego obecności. Quinn i Jody wymienili spojrzenia. Gdyby morderca prześladował Carlie, to rzeczywiście by chciał, żeby o tym wiedziała. Zyskiwał w ten sposób poczucie władzy, która z kolei dawała mu odlot. Pierwszy akt dramatu, w którym kazał uczestniczyć swoim ofiarom, aby w końcu strach pozbawił je sił. – Skoro się bałaś, dlaczego nie przyszłaś i nie opowiedziałaś nam o wszystkim? – zapytała Jody. – Właśnie to robię. Nabrałam wreszcie przekonania, że moja wyobraźnia nie wypracowuje nadgodzin. – Więc uczepił się ciebie tutaj, w miejscu, którym wyraźnie byłaś zainteresowana, i zaczął za tobą chodzić – podsumował Quinn. – No… tak mi się wydaje. Tak. Czyli w ciągu ostatnich kilku tygodni zapewne dowiedział się o tobie wszystkiego, czego mógł. Drapieżnik badał twoje zwyczaje. – Opisz go – poprosił Quinn, sięgając po długopis i przysuwając do siebie notatnik. – To nie takie łatwe. Wygląda przeciętnie. Chyba jest szatynem. Przeciętny wzrost, przeciętna budowa. – Chyba?
– Chyba. W metrze widziałam go kiedyś w ciemnych spodniach i niebieskiej koszuli z krótkim rękawem. Któregoś ranka miał na sobie dres i buty do biegania. Nosi beret albo czapkę podobną do beretu, czasem bejsbolówkę albo kapelusz z miękkim rondem. Jakby sądził, że w innym nakryciu głowy go nie rozpoznam. – Ale rozpoznajesz go? – Tak… Nie. Tak jak rozpoznaje się kameleona, jeśli podejdzie wystarczająco blisko, a on przeważnie podchodzi. Kiedyś, na pełnym ludzi chodniku, gdzie tak bardzo się nie bałam, odwróciłam się twarzą do niego. Akurat przechodziły między nami dwie kobiety. Odwróciłam od niego wzrok tylko na kilka sekund, a on zdążył zniknąć. Próbowałam go wypatrzyć, ale bezskutecznie. W końcu zaczęłam wracać do domu, obejrzałam się i znowu był. To jest… – Opuściła głowę. – Spokojnie, moja droga – powiedział Quinn kojącym tonem. – Jak kameleon? – zapytała Jody. – Tak – potwierdziła Carlie. – To dziwna sprawa. Mam wrażenie, że gdyby inaczej się uczesał, włożył inne ubranie, mogłabym go w ogóle nie rozpoznać. Jakby potrafił się… przekształcić. Szczerze mówiąc, panicznie się go boję. – O to draniowi chodzi – stwierdziła Jody, która zdążyła się rozzłościć. Z niewiadomego powodu patrzyła gniewnie na Quinna, jakby to on zrobił coś okropnego. – Nie możemy go posadzić za prześladowanie? Sporządzę uzasadnienie. Carlie się w nią wpatrzyła. – Jest prawniczką – wyjaśnił Quinn, po czym zwrócił się do Jody: – Przecież masz po uszy roboty z tą sprawą o łamanie praw zwierząt. – Nie sądzę, żebym potrzebowała prawnika – wtrąciła Carlie. – Myślałby kto, że policja… – Popatrzyła na Quinna. – Wiem, że co do niej się ze mną nie zgadzasz. – Poważnie potraktowałem twoją skargę – odpowiedział. Chociaż nigdy nie będziesz w stanie rozpoznać swojego prześladowcy na okazaniu. Podniósł słuchawkę i zadzwonił do Feddermana. – Przydzielimy ci jakąś ochronę, a potem skontaktuję się z pewnym znajomym. – Z komisarzem – domyśliła się Jody. Quinn wolałby, żeby tego nie mówiła. – Komisarzem policji? – zapytała Carlie zdumiona. – Są przyjaciółmi – odpowiedziała jej Jody. – Nie kłam – skarcił ją Quinn.
Obrócił się z fotelem, koncentrując się na rozmowie. Choć nie dzwonił do Renza. Jeszcze nie. – Feds, mam dla ciebie zadanie. Kiedy czekali na przyjazd Feddermana, Jody tłumaczyła, o co chodzi w sprawie, której w imieniu organizacji walczącej o prawa zwierząt podjęła się jej kancelaria prawnicza. Sądy już wiedziały, że prawo zezwala na złożenie pozwu w imieniu zwierząt. Robiono to nieustannie, żeby powstrzymać przedsięwzięcia mogące narazić zagrożone gatunki. Jody chciała wywalczyć możliwość skarżenia w imieniu wszystkich gatunków, całej fauny. Coś w rodzaju powództwa grupowego. – Bo ja wiem – wahała się Carlie. – Czy można zamordować szczura? To znaczy jeśli deratyzator zabije szczura, czy można złożyć pozew w imieniu wszystkich szczurów? – W imieniu wszystkich zwierząt! – Serio mówisz o skazaniu za morderstwo? – Absolutnie. Oczywiście, jeśli pojawią się okoliczności łagodzące, nie trzeba od razu zasądzać dożywocia. Carlie nie mogła się do tego przekonać. – Rozdeptanie karalucha też byłoby karalne? Jody słyszała już ten argument. Uśmiechnęła się. – Reprezentowałabyś karalucha? – No… nie. – Więc jest to czyste teoretyzowanie, a zarazem niepoważne podejście do wymiaru sprawiedliwości. – Szczura też bym nie reprezentowała – odgryzła się Carlie. – A co z faktem, że ani karaluch, ani szczur nie mogą oświadczyć, że jesteś ich prawnikiem? Quinn myślał o tym, jak trudno byłoby adwokatowi wydębić zaliczkę od szczura bądź karalucha, ale postanowił nie wtrącać się do dyskusji. Z ulgą powitał nadejście Feddermana. Quinn przedstawił Carlie Feddermanowi i zapoznał go z sytuacją, ale nie szczurów i karaluchów. Opowiedział o jej prześladowcy. Fedderman uważnie go wysłuchał, skinął głową i zapewnił, że Carlie nie ma się czym martwić, dopóki on będzie w pobliżu. A będzie. – Na początek sprawdzimy, czy twoje mieszkanie jest szczelne – oświadczył. – Szczelne? – Drzwi, okna, możliwość wślizgnięcia, możliwość wyślizgnięcia.
– Wyślizgnięcia? Wyszli we dwójkę, a za Carlie ciągnęły się wylewne podziękowania dla wujka Franka. – Śliczna dziewczyna – powiedział Quinn. – Śliczna – zgodziła się Jody. – Czy raczej byłaby śliczna bez tych kucyków. Naprawdę powinna coś zrobić z fryzurą. Uznał rudzielec z włosami jak sprężyny obłąkanego łóżka, przemknęło Quinnowi przez myśl. Ale nic nie powiedział. Sięgnął po słuchawkę i zadzwonił do Harleya Renza, żeby usłyszeć to samo, co na policji powiedziano Carlie.
Rozdział 13 Hrabstwo Bland, Missouri, 1990 Kobieta z białego vana, którego przed rokiem wymieniła na nowszego, niebieskiego, chwyciła za ramię sześcioletniego Dreda „Piszczałkę” Ganta i poprowadziła go do domu. Porządnie przybrała na wadze, ale masa rozłożyła się równo. Duża kobieta, już niemłoda, ale wciąż dziarska. Pulchna, lecz jędrna. Kiedyś nazwano by ją zażywną. W języku sześciolatka „zażywny” przekładało się na „silniejszy”. Nie weszli do podupadającego domu. Zamiast tego okrążyli go i dotarli do metalowych drzwi od piwnicy, położonych niemal horyzontalnie, zaledwie odrobinę odchylających się od miejsca styku z fundamentami domu. Wiodły do betonowego pomieszczenia o wymiarach dwa na dwa i pół metra, które służyło za schronienie na wypadek huraganu. Huragany często nawiedzały te równiny, mieląc z rykiem uprawy, domy, wszystko, na co natrafiły. Można się było przed nimi schować tylko pod ziemią, gdzie potężny, przeszukujący okolicę wicher nie mógł dotrzeć – chyba że okazał się na tyle silny, by wyłuskać cię z każdej kryjówki. Podwójne drzwi do piwniczki pokrywała z wierzchu blacha przyśrubowana do twardego cedru. Były ciężkie i jeśli zablokować je od wewnątrz, nie dałby rady ich podnieść ani wiatr, ani przerażeni sąsiedzi uciekający przed atakiem atomowym, o którym kobieta, Mildred Gant, czasami skrycie marzyła. Mildred, aczkolwiek silna, nie bez wysiłku przewróciła chłopca na ziemię, a on podwinął kolana i skulił się w wysokiej trawie. Nie ma w tobie ducha walki, pomyślała. Dobrze cię wychowałam. Otworzyła kłódkę wiszącą na ciężkim łańcuchu przewleczonym przez uchwyty, wyciągnęła go przez jeden z nich, po czym zahaczyła serdelkowate palce o ten na prawym skrzydle drzwi. Głośno stęknęła, ciągnąc je ku sobie. Wejście było na tyle szerokie, że nie musiała otwierać lewego skrzydła. Do podziemnego pomieszczenia wiodły strome drewniane schody bez poręczy. Tylko tą drogą można było dostać się do piwnicy. Albo z niej wyjść. Mildred szarpnięciem postawiła Piszczałkę na nogi i poprowadziła do ciemnego prostokąta kontrastującego ze słoneczną
jasnością. Pchnęła chłopca na schody. Do schronu dostał się wiatr, ale i tak było w nim bardzo gorąco i nieprzyjemnie. Pomieszczenie było wilgotne i śmierdziało w nim moczem, a to dlatego, że kiedy Piszczałka nie mógł już wytrzymać, załatwiał potrzebę do wiadra, które było myte wężem ogrodowym co dwa, trzy dni. Na ścianie schronu zamontowano porcelanowy klosz na śrubach i przełącznik linkowy. Kobieta pociągnęła za linkę, a sześćdziesięciowatowa żarówka zamrugała i się zaświeciła. Była podłączona do obwodu piwnicznego; poza nią nie było na dole innych źródeł światła. Przy zamkniętych obu skrzydłach drzwi ledwo rozjaśniała pomieszczenie. Mildred zabierała chłopca do schronu każdego ranka, zanim słońce zdążyło porządnie nagrzać równiny. Znajdował się tu wiklinowy fotelik i stary trzcinowy fotel na solidnych biegunach. Uczyła Piszczałkę reperować fotele z wikliny, a teraz był już prawie gotów, prawie starczało mu umiejętności, by naprawiać te, które kupowała na aukcjach, a potem sprzedawała, również na aukcjach. Kiedyś sama się tym zajmowała, ale jej palce zaatakował artretyzm i nie radziły sobie z długimi paskami wikliny. Do tej pracy potrzebne były młodsze dłonie. Dziecięce świetnie się nadawały, do pewnego stopnia. Piszczałka stanie się jeszcze lepszy, kiedy dorośnie i nabierze sił. Choć nigdy nie będzie silny duchem. Mildred nie całkiem zaniedbała edukację Piszczałki. Kupiła na pchlim targu jakieś używane podręczniki. Były pomazane długopisem i ołówkiem, brakowało im kilku stron, ale się nadawały. Nieczęste lekcje zaczęły się od podstaw gramatyki i czytania ze zrozumieniem. Piszczałka recytował alfabet, a potem na głos czytał rozdział książki. – Nikt nie nazwie cię niedouczonym – powtarzała Mildred. – Nikt mi cię nie zabierze. Gdy święty obrządek recytowania alfabetu kończył się pomyślnie, Mildred przestawała słuchać i prawie nie zwracała uwagi na to, co Piszczałka czyta. Troszczyła się o jego znajomość gramatyki, nie o swoją. Po zakończeniu lekcji przychodził czas na pracę. Mildred siadywała w wiklinowym foteliku i przyglądała się, co jakiś czas prowadząc palce chłopca, żeby pokazać mu właściwe ruchy. Mozolił się w dusznym schronie i uczył pracować rękami, wdychając smród z wiadra i odór ciała kobiety, a także własnego. Przekładał paski wikliny górą, dołem, górą, dołem, splatał je umiejętnie zgodnie ze wskazówkami, znajdował włókna i rozdzielał pasma równiutko na pół, żeby końcowe dzieło było bardziej misterne. Złącza i rogi wymagały niekiedy uzupełnienia trzciną, mokrą, bo taka była bardziej elastyczna.
Piszczałka i kobieta, którą uważał za swoją matkę, zatracali się w pracy, wsłuchani we własne oddechy. Mniej więcej co piętnaście minut któreś z nich sięgało na półkę po szklany dzbanek z wodą. Poza tym pracowali w ciszy. Ona obserwowała chłopca i poprawiała go, gdy popełnił jakiś błąd, on uczył się cierpliwości i ciężkiej pracy, a także przydatnego fachu. Gdy gorąco stawało się nieznośne, Mildred rozbierała się do luźnych spodenek i czerwonej przepaski na czoło. Koszula służyła jej za gałganek do ocierania szerokiej twarzy z potu. Chłopiec zostawał tylko w białych bokserkach, które dawno temu poszarzały, i pracował, pracował… pracował, aż krwawiły mu palce. Kiedy już fotel na biegunach był gotowy, Mildred wstawała, kładła pięści na biodrach i oceniała efekt. Chłopczyk uważnie się w nią wpatrywał, usiłując wyczytać coś z wyrazu jej twarzy. Który jak zwykle był dla niego zagadką. – Tu, tu i tu. – Wskazała trzy miejsca kwadratowym palcem. – Do dupy z taką robotą! – Chwyciła Piszczałkę za ramiona i zaczęła nim potrząsać. – Nie potrafisz lepiej? Miał wrażenie, że zaraz odpadnie mu głowa. – Potrafię – zapiszczał. Otarła czoło zwiniętą koszulą, po czym sięgnęła po sekator, który leżał na drewnianej półce obok dzbanka. Z wściekłością cięła, dźgała, wyginała i rwała niedawno splecioną wiklinę, dopóki stan mebla nie był gorszy niż przed rozpoczęciem pracy. – Tam masz więcej wikliny – powiedziała, wskazując długie kartonowe pudło leżące pod ścianą. – Pokaż, co potrafisz z nią zrobić. Sprawdzę w porze lunchu, rozumiesz? – Dla podkreślenia wagi swoich słów wymierzyła mu policzek. – Rozumiem – szepnął, po czym powtórzył to głośniej, żeby na pewno usłyszała. – Zrób to jak należy, bo inaczej będziesz siedział w sraczu do nocy. Jasne? – Jasne. Nienawidził, kiedy zamykała go w drewnianym wychodku, zwłaszcza jeśli na dworze wciąż było widno. Niby mógł wyglądać przez szczeliny między pionowymi deskami, ale wlatywały przez nie osy. Było tam też bardzo dużo much, takich dużych, które nazywały się gzy. Gryzły, a ich ugryzienia bolały. Najbardziej jednak bał się os i wydawało mu się, że przez cały czas na jego ciele goi się jakieś użądlenie. Siadał na drewnianej desce z okrągłą dziurą w środku i starał się nie wdychać bijącego z dołu ohydnego smrodu, nie słuchać niemilknącego brzęczenia much ani o wiele bardziej
wojowniczego bzyczenia os. Był pewien, że osy przyciągał rozchodzący się w upale fetor. Przestawały być takie straszne, kiedy robiło się ciemno, czyli mniej więcej wtedy, gdy zauważał kobietę, która szła go uwolnić ubrana w powłóczystą nocną koszulę, tak białą pośród nocy. Wysoko nad głową niosła lampę gazową Coleman, żeby nie potknąć się na dużych kamieniach, którymi nierówno wyłożona była ścieżka do wychodka. Po uwolnieniu z zamknięcia zwykle przychodziła kolej na lanie skórzanym pasem, ale Piszczałka wolał już to niż osy, i to tak bardzo, że niemal z ulgą wyczekiwał razów. Ale do wieczora pozostało bardzo dużo czasu. – Napij się wody – poleciła mu. Napił się. – Obowiązki wzywają. Mildred ociężale wspięła się po schodach i wyszła na światło dzienne. Był środek poranka. Wznosiła się teraz nad chłopcem na tle czystego błękitnego nieba ogromna jak bogini z bajki. Potem drzwi od schronu zamknęły się ze szczękiem i Piszczałkę otoczył półmrok. Mildred uniosła nieco pokryte blachą skrzydło i wepchnęła pod nie drewniany klocek, dzięki czemu przez jakąś piętnastocentymetrową szparę do środka dostawało się światło i świeże powietrze. Zabrzęczał ciężki łańcuch przewlekany przez uchwyty. Zamknęła na nim kłódkę. Chłopiec nie mógł stąd wyjść i dobrze o tym wiedział. Nie mógł stąd wyjść. Cierpliwie otarł wierzchem kciuka pot z oczu i wrócił do pracy nad wikliną. Wiedział, że radzi sobie z nią coraz lepiej, i napawało go to niejaką dumą. Utkwił mu w głowie fragment jednego z ukochanych kazań matki: „Pracę, którą warto wykonać, warto wykonać porządnie”.
Rozdział 14 Nowy Jork, dzisiaj Poznała go w dziwny sposób. Connie Mason piła samotnie w Jill’s Joint, klubie w Village urządzonym w stylu lat sześćdziesiątych. W tle grali Jefferson Airplane. Muzyka dochodziła z wielkich głośników Bose, zawieszonych pod kątem u styku ścian i sufitu. Grace Slick wkładała w śpiew całą duszę. Był raczej cichy, a szkoda. Miała głos, którego należało słuchać na pełny regulator. Ale wielu klientów Jill’s rzeczywiście pamiętało lada sześćdziesiąte, a teraz, kiedy osiedli w krainie podeszłego wieku, preferowali raczej cichszą muzykę. Connie natomiast miała dwadzieścia sześć lat i ledwie zwracała uwagę na piosenkę. Uważała Grace Slick za gwiazdkę jakiegoś sitcomu lub reality show, próbującą szczęścia w innej gałęzi przemysłu rozrywkowego. Uwagę Connie przykuł mężczyzna przy barze, młodszy od większości pijących. Nawet ją zainteresował, choć nie wyglądał na przebojowego. Bardziej chodziło o to, że na pierwszy rzut oka nie sprawiał wrażenia oczywistego nieudacznika. W najlepszym razie był przeciętny. Raz jeszcze oszacowała go poprzez alkoholową mgiełkę. Nie, no nie, wyglądał lepiej niż byle przeciętniak. Ciekawe dlaczego? Otwarcie zmierzyła go wzrokiem, co chyba nie wywarło na nim specjalnego wrażenia. Odpowiedział jej spojrzeniem, rzec można, neutralnym. Nie mogła mu niczego zarzucić. Miał regularne rysy, był szatynem średniego wzrostu i przeciętnej budowy. Czesał się z przedziałkiem po lewej stronie i nieźle się prezentował w szarych spodniach i czarnej marynarce. Nie był mężczyzną, który z miejsca zapada w pamięć – raczej takim, od którego nie od razu odwraca się wzrok. Gdyby był melodią, to taką w tle, puszczaną w miejscach publicznych. Ale uwagę Connie przykuło coś innego. Kobieta, z którą siedział przy barze, też była blondynką, do tego zaokrągloną, choć nie miała nadwagi. Zaokrąglona we właściwych miejscach – właśnie tak. Porównania nasunęły się automatycznie: ona, Connie, miała zgrabniejsze kostki, smuklejszą talię, bardziej puszyste włosy i za skarby świata nie włożyłaby zielonej sukienki, którą miała na sobie tamta. W zielonym zawsze wyglądała jak zombi.
Wszystko to objęła jednym rzutem oka. Doszła do wniosku, że może i mają ten sam typ urody, ale to ona wygrywała każde porównanie. Tamta wyglądała jak jej pozbawiona gustu kuzynka z prowincji. Nie żeby Connie rzeczywiście miała pozbawioną gustu kuzynkę czy to z prowincji, czy z miasta. Kiedy tak patrzyła, mężczyzna uśmiechnął się do kobiety, dotknął wierzchu jej dłoni i chyba na chwilę ją przeprosił. O-o! Szedł prosto na Connie, która nagle zapragnęła znaleźć się gdzie indziej. Zbyt nachalnie się gapiłam. Zrobiłam z siebie idiotkę. Przynajmniej miała dość wódki, żeby choć trochę stłumić wstyd. Nie odrywała od niego wzroku, a on bez żenady usiadł przy stoliku naprzeciwko niej, jakby go zaprosiła. Oparła się pokusie i nie odpowiedziała uśmiechem na jego uśmiech, choć nie było to łatwe. W porównaniu z kobietą przy barze, która ostentacyjnie odwróciła wzrok, Connie była oczywistą wymianą na lepsze. – Zaprosiłaś mnie – powiedział. Zachowała poważną minę. – Nie przypominam sobie. Uśmiechnął się do niej tak samo jak do tamtej kobiety tuż przed odejściem od baru. Ten uśmiech mówił, że nieznajomy może w zasadzie zrobić wszystko, na co przyjdzie mu ochota, a Connie i tak nie będzie miała nic przeciwko temu. Lekko się ku niej pochylił. – Kiedy spotyka się dwoje ludzi takich jak my, to warto porozmawiać. – O czym? – O tym, dlaczego się spotkaliśmy. Uśmiechnęła się drwiąco. – Jak to dlaczego? Bo jesteś na tyle zuchwały, żeby podejść do mnie i udawać, że połączyło nas przeznaczenie. – Jeśli nie dokonało tego przeznaczenie, to skąd się tu wziąłem? – Pewnie stąd, że podobam ci się bardziej od tamtej przy barze. Roześmiał się. – I kto tu jest zuchwały! Tak się składa, że to moja siostra. – Naprawdę? – Oczywiście, że nie. Co pijesz? – Wódkę z lodem i wodą. – Korzystaj, póki możesz. Słyszałem, że to miejsce ma się niedługo zmienić w oazę zdrowych napojów.
– Chyba żartujesz. – Nie. Wiele barów ma się tak przeobrazić. Dostaną ogromny zwrot podatku. To część jakiegoś planu burmistrza, jego nowy konik. Chce, żeby nowojorczycy byli zdrowsi. – Od kogo? – Bo ja wiem? Od Rosjan? Chińczyków? Teksańczyków? Pomysł nie jest zły, przysłuży się dobru publicznemu. Masz już prawie pustą szklankę. Mogę postawić ci kolejnego drinka? – Moja szklanka jest w jednej czwartej pełna. – Imponujący optymizm. Gestem zamówił u barmana następną kolejkę. Connie spostrzegła, że pił szkocką albo burbona z lodem. – Nie powiedziałam, że możesz – zwróciła mu uwagę. – Czytam w twoich myślach. – Naprawdę to potrafisz? – Tak, ale nie chcę cię zawstydzić. Nadszedł barman z nowymi drinkami. Zostawił do połowy napełnioną szklankę i zabrał tę, którą Connie prawie opróżniła. Mężczyzna uniósł drinka jak do toastu i powiedział: – Na imię mi Brad. – Na imię ci ściema – odparła, lecz stuknęła się z nim szklanką. – Jestem Connie. Uśmiechnął się do niej. – Ładnie. A ja naprawdę mam na imię Brad. Ale nazwiska ci nie zdradzę. Nasz związek jeszcze się wystarczająco nie rozwinął. – To prawda – zgodziła się Connie. – Lepiej, żebyśmy nie mogli się odszukać w książce telefonicznej. – Albo na Facebooku. Napili się. Przyglądał się jej, a oczy, które z początku wzięła za niebieskie, w blasku podświetlanego kasetonu z logo browaru równie dobrze mogły być piwne. Wytrzymała jego spojrzenie. – Zuchwałość i przeznaczenie – powiedziała. – To w gruncie rzeczy to samo. – Bardzo często – przytaknął Brad. Przez kilka minut otwarcie szacowali się wzrokiem. – Do ciebie – powiedział wreszcie. – U mnie jest straszny chlew. – Mówimy o tym, do kogo pójdziemy?
– Owszem. – U mnie też jest chlew. – Wiem, ale przez uprzejmość o tym nie wspomniałem. Czy oboje myślimy o jednakowym rozwiązaniu naszego problemu? – Tak. – Z tego wynika, że musimy wyjść stąd razem – powiedział. – Właśnie dostaliśmy drinki. – Dwa łyki i idziemy. Ach, jak subtelnie. – Czy pani przy barze, która nie jest twoją siostrą, nie poczuje się urażona? – Nie widzę żadnej pani, nie widzę żadnego baru. Widzę tylko ciebie. – Wyglądam… zdrowo? – Jeszcze jak. Pozwoliła, żeby to on zameldował ich w hotelu Barrington. Było to w miarę przyzwoite miejsce nieopodal Times Square. W holu stało mnóstwo doniczkowych palm, a u góry wisiał żyrandol kojarzący się z Upiorem w operze. Connie, która w Jill’s Joint wypiła trzy tylko odrobinę rozwodnione wódki, stała w milczeniu blisko recepcji, podczas gdy on podawał ich dane. Obserwowała i słuchała. – Na jedną noc. Brad Wilson z żoną. Connie nie mogła się nie uśmiechnąć. Brad Wilson. Miała nadzieję, że kiedy już wejdą na górę, Brad wykaże się większą wyobraźnią. Patrzyła, jak wpisywał w odpowiednią rubrykę na karcie meldunkowej imię „żony”. Mildred. Przypomniało jej to słynną jędzę ze starego filmu Mildred Pierce. Gdy winda niosła ich do góry, Connie pomyślała, że mógłby przynajmniej wpisać zdrobnienie – Millie.
Rozdział 15 Feddermanowi dostało się nudne zadanie, ale wiedział z doświadczenia, że nie powinien poddawać się nudzie. Nie miał problemów z nadążaniem za Carlie Clark, która wyszła z mieszkania, wsiadła do metra, a ostatni odcinek drogi do pracy przeszła na piechotę. Ale był ostrożny. Nie chciał, żeby siostrzenica Quinna – czy jak tam ją zwać – obejrzała się, zobaczyła go i zaczęła podejrzewać, że to on, Fedderman, jest jej prześladowcą. W dodatku, skoro nie wiedziała o jego dyskretnej opiece, zmniejszały się szanse, że niechcący go zdemaskuje i uniemożliwi mu namierzenie prawdziwego prześladowcy. Jeśli taki w ogóle istniał. Patrzył, jak wchodziła do biurowca stojącego przy Flatiron Building. Była to stara budowla z fasadą z czerwonego granitu. Do drzwi z barwionym szkłem, nad którymi znajdował się fresk w stylu art déco, wiodły dwa stopnie z białego marmuru. Budynek miał czysty, konserwatywny wygląd, jakby niedawno go odnowiono, a on i tak wybrał powrót do lat trzydziestych, zamiast nadążać za współczesnością. Mieściła się w nim firma zatrudniająca Carlie, Bold Designs Limited. Fedderman czekał jeszcze przez jakiś czas w rosnącym upale na zalanym słońcem chodniku po drugiej stronie ulicy i sprawdzał, czy nie ma w pobliżu kogoś, kto mógł przyjść za Carlie do pracy. Starał się wyodrębnić spośród przechodniów mężczyznę o przeciętnym wyglądzie. Zdawałoby się, że przez wszystkie lata pracy w policji szukał podejrzanych, którzy pod każdym względem byli przeciętni, ponieważ tak najczęściej opisywali ich świadkowie. Już dawno temu nauczył się, że szaraczki wcale nie okazują się szare. Uśmiechnął się na tę myśl. Wieczorem będzie musiał wspomnieć o tym swojej żonie, Penny, a nuż ją rozbawi. Ostatnio trudno było u nich o wybuch serdecznego śmiechu. Gdy uznał, że dość się już napatrzył na łażącą przed budynkiem przeciętność, przekroczył ulicę i wszedł przez drzwi obrotowe do ożywczo chłodnego holu. Przy okazji zauważył mosiężną plakietkę, z której się dowiedział, że wchodzi do Mangor Building. Hol był przestronny, miał wysoki strop i został wyłożony mnóstwem szarego żyłkowanego marmuru, pochodzącego zapewne z lat trzydziestych, a może nawet dwudziestych, kiedy to postawiono budynek. Tu i tam wolno kręciły się wiatraki, zwisające u sufitu niczym
rozleniwione pająki. Praktycznie nie poruszały powietrza, ale znakomicie podkreślały nastrój wnętrza. Po lewej, w wąskiej oszklonej gablocie ze srebrnymi ramami, umieszczono spis przedsiębiorstw. Na prawo od spisu znajdowały się trzy windy z drzwiami z polerowanej stali. Nad każdymi strzałka w stylu art déco wskazywała, na którym piętrze obecnie przebywa kabina. W takim miejscu nie uświadczysz cyfrowych wyświetlaczy. Fedderman nie zdziwiłby się, gdyby zobaczył nagle Sama Spade’a i Kaspera Gutmana. Windy były zapracowane; stale woziły mężczyzn i kobiety w strojach biurowych. Nigdzie nie było widać odźwiernego ani ochroniarza. Ani Carlie. Fedderman sprawdził listę firm i dowiedział się, że Bold Designs Ltd. znajdzie na jedenastym piętrze. Przeszedł do wind, nacisnął i tak już świecący się przycisk oznaczony strzałką w górę i czekał. Winda, która nadjechała, była pusta. Fedderman puścił przodem stojącą tuż za nim kobietę, przez co stracił pozycję w jakiejś kolejkowej hierarchii. W jednej chwili około sześciu osób – większość z nich bez wątpienia pracowała w biurach na górze – wcisnęło się do windy. Fedderman wbił się bokiem w gromadkę, wyciągnął rękę między dwoma współpasażerami i wdusił guzik z cyfrą jedenaście. Tylko on wysiadł na jedenastym. Inny, mniejszy spis na ścianie wyliczał firmy mieszczące się na tym piętrze. Bold Designs znajdowało się za trzecimi drzwiami po prawej. Tutaj Feddermanowi się poszczęściło. Przez duże przeszklone drzwi z nazwą spółki zobaczył Carlie, która rozmawiała z mężczyzną i kobietą siedzącymi za długą półkolistą ladą recepcyjną. Widział tylko plecy dziewczyny, ale był w miarę pewien, że to Carlie. Kiedy nieco zmieniła pozycję, śmiejąc się z czegoś, co powiedział mężczyzna, Fedderman wyraźnie zobaczył jej profil i nabrał całkowitej pewności. Bezpieczna w swoim gniazdku. Zjechał do holu i wyszedł z budynku. Chodniki wciąż były zatłoczone, a ranek stawał się niemożliwie upalny, jakby zamierzał pobić nie wiadomo jaki rekord. Na rogu Fedderman przeszedł przez jezdnię i wstąpił do cukierni, którą zauważył po drodze. Było w niej dosyć chłodno. Chociaż był po śniadaniu, poprosił o drożdżówkę z serem i kawę. Znalazł boks przy oknie, z którego miał widok na Mangor Building. Z holu nie było przejścia na następną przecznicę, więc jeśli Carlie wyjdzie z budynku, Fedderman na pewno ją zobaczy. Od Quinna wiedział, że raczej nie nastąpi to przed lunchem. Zawsze jednak istniała możliwość, że coś się zmieni. Że zdarzy się coś nieoczekiwanego. Fedderman wolał być na to gotowy. Czekał więc cierpliwie, mając przed sobą filiżankę kawy, którą ledwie tknął, i niedojedzoną drożdżówkę.
Jak myśliwy skupiony na zastawionych wnykach. O dziesiątej trzydzieści Fedderman zrezygnował. Prawdopodobieństwo, że Carlie wyjdzie, a za nią ruszy jej prześladowca, i tak było niewielkie. Ale nie aż tak niewielkie, upomniał się. Jeśli Carlie naprawdę śledził jakiś psychol, najpewniej przyczepi się do niej, kiedy będzie wychodziła z mieszkania lub pracy. Albo gdzieś się przyczaił i obserwuje, tak samo jak Fedderman. Wysunął się z boksu i wstał. Zesztywniał, trochę rozbolały go też plecy. Naszła go refleksja, że policyjne obserwacje to zabawa dla młodszych. Zaczynało go dręczyć podejrzenie, że to samo można powiedzieć o życiu jako takim. Zostawił hojny napiwek, zapłacił przy kasie, wyszedł na zewnątrz i ruszył przez ulicę do Mangor Building. Pora, by Carlie dowiedziała się o jego obecności. Będzie dla niej niespodzianką, że zapewniał jej bezpieczeństwo od samego mieszkania i czuwał pod jej miejscem pracy. Powinna dzięki temu poczuć się pewniej. Nie zauważyła go, chociaż już się znali. Będzie pod wrażeniem, a co za tym idzie, łatwiej i bez żadnego marudzenia podporządkuje się poleceniom. Hol Mangor Building tak jak poprzednio okazał się orzeźwiająco chłodny. Pęd za biurka i do boksów się skończył. Winda czekała w holu z otwartymi drzwiami. Fedderman wsiadł do niej i nacisnął guzik jedenastego piętra. W tym samym momencie na parter zjechała sąsiednia winda i wyszły z niej trzy osoby. Wśród nich był mężczyzna w eleganckim szarym garniturze, białej koszuli i różowo-szarym krawacie. Czarne buty miał wypolerowane na wysoki połysk. Wyglądał jak pracownik kadry zarządzającej średniego szczebla. Typowy kierownik. Zupełnie przeciętny. Drzwi windy zasunęły się, zanim Fedderman miał szansę go zauważyć. O dziwo, Carlie znów stała w recepcji i widać ją było z korytarza na jedenastym piętrze. Za ladą urzędowała ta sama para. Mężczyzna był muskularnym Afroamerykaninem w modnym niebieskim garniturze w kredowe prążki. Kobieta, drobna szatynka, miała widowiskowo spiętrzone włosy, które w połączeniu z butami na wysokich obcasach dodawały jej ze trzydzieści centymetrów wzrostu. Wszyscy patrzyli na coś, co leżało na biurku. Carlie wskazała palcem obiekt ich zainteresowania. Kobieta za ladą pokręciła przecząco głową. Mężczyzna oparł pięści na biodrach. Fedderman otworzył ciężkie przeszklone drzwi i wszedł do poczekalni. Za półkolistą ladą stały otworem kolejne drzwi, wychodzące na korytarzyk wiodący do biur firmy. Na ścianie,
zbyt wysoko, by można je było dostrzec z korytarza, eleganckie litery układały się w napis „BOLD DESIGNS LIMITED”. Towarzystwo przy ladzie znieruchomiało i wpatrzyło się w Feddermana. Z przyjemnością zauważył w oczach Carlie błysk rozpoznania, a ze zdziwieniem – wzburzenie całej trójki. Spróbował uśmiechnąć się uspokajająco, ale chyba nikogo nie uspokoił. Pokazał odznakę. Nowojorska policja zaopatrywała w nie pracowników QUiZ, kiedy działali na jej zlecenie. – Pan na pewno w związku z tym – odezwał się czarnoskóry. – Tym? – zdziwił się Fedderman. – Jest pan z policji, prawda? – Miał lekki akcent, być może jamajski. – Znam go – wtrąciła Carlie. – Jest z policji. – Uśmiechnęła się do Feddermana. – Prawie że – powiedział Fedderman. – Detektyw Larry Fedderman. – Możesz przy nich mówić – uspokoiła go Carlie. – Wiedzą o moim problemie. – Pilnowałem cię, odkąd rano wyszłaś z mieszkania – oznajmił Fedderman. – Czuwałem nad tobą. – Wiem – odpowiedziała Carlie. – Jeśli ktoś mnie śledził, pewnie go odstraszyłeś. – Zawsze to coś – mruknął Fedderman, odrobinę zraniony, że go zauważyła. – Skupmy się na tym czymś – powiedziała kobieta za ladą. Wskazywała ostrym pomalowanym paznokciem przedmiot leżący na biurku. Wszystkie paznokcie miała jasnoczerwone ze wzorem z malutkich srebrnych gwiazdek. Jak u wielu drobnych kobiet, filigranowość jej sylwetki sugerowała młody wiek, ale z bliska wyglądała na starszą. Mogła nawet przekroczyć pięćdziesiątkę. – A czym, do diabła, jest to coś? – chciał wiedzieć nieco poirytowany Fedderman. Carlie podniosła i podała mu trzy barwne fotografie formatu dwadzieścia na dwadzieścia pięć. Pierwsze zdjęcie przedstawiało Carlie wychodzącą z domu. Na drugim szła ulicą niedaleko stacji metra. Na trzecim wchodziła do Mangor Building. Fedderman spojrzał na Carlie. Była ubrana w to samo, co na zdjęciach. – Zostały zrobione dziś rano – stwierdziła. – Dostarczono je w tym? – Fedderman ruchem głowy wskazał żółtą kopertę rozmiaru dwadzieścia pięć na trzydzieści centymetrów. Carlie skinęła głową. Fedderman opuszkiem palca lekko uniósł kopertę nad blatem. Po drugiej stronie była niezapisana, jeśli nie liczyć imienia „Carlie” skreślonego ładnymi drukowanymi literami
niebieskiego koloru. – Z dziesięć minut temu zajrzał tu jakiś facet i położył mi to przed nosem – powiedziała kobieta z paznokciami i spiętrzoną fryzurą. – Zaraz potem wyszedł. Fedderman poczuł ukłucie nadziei. – Widziała pani jego twarz? – Góra przez pół sekundy, zanim się odwrócił. – Poznałaby go pani? – Wątpię. Na twarzy, obok nosa, miał opatrunek. Nic więcej nie zapamiętałam. – Tak to sobie zaplanował – wyjaśnił Fedderman. – Jak był zbudowany? Niski, wysoki? – Ani jedno, ani drugie. Przeciętna budowa, przeciętny wzrost. – W co był ubrany? – W szary garnitur. Białą koszulę. Nosił krawat, chyba różowy. – Powiedział coś? – Nie. Wyglądał, jakby mu się spieszyło. – Założę się. Czy w kopercie było coś jeszcze? – Nic. – Kobieta odruchowo sięgnęła po kopertę, chcąc to udowodnić. – Proszę jej nie ruszać! – powstrzymał ją Fedderman. – Zdjęć też nie. Cofnęła szponiastą dłoń. Fedderman był ciekawy, jak pisała tymi paznokciami na klawiaturze. – Musiał zrobić zdjęcia dziś rano – zauważyła Carlie. – Potem je wywołał i przyniósł tutaj. Odbitek może być więcej. Jako osoba taktowna nie napomknęła, że Fedderman powinien był zauważyć kogoś robiącego jej zdjęcia. Fedderman zdał sobie z tego sprawę i poczerwieniał. Cholerny drań z aparatem fotograficznym! Musi być świetny w swoim rzemiośle. W moim rzemiośle. – Będzie miał problem przez te odbitki – powiedział. – Dowody rzeczowe – dodała Carlie. Fedderman mrugnął do młodej kobiety z kucykami, która już wyglądała swojego dnia w sądzie. Sięgnął po słuchawkę i zapytał drobną recepcjonistkę ze stylizowanymi paznokciami, jak zadzwonić na miasto. Wcisnęła za niego knykciem odpowiedni przycisk. Zwięźle przedstawił Quinnowi poranne wydarzenia. – Niech nikt już nie dotyka zdjęć i koperty – polecił Quinn. – Renz przyśle radiowóz, który zabierze je do laboratorium. Chociaż odcisków palców i tak nie znajdziemy. Zamknięcie
koperty nie było polizane, zgadza się? – Zgadza – odpowiedział Fedderman. – To taka koperta, z której trzeba oderwać cienki pasek, pod którym jest klej. Zero szans na DNA. – Cóż… – Quinn westchnął w sposób, który się Feddermanowi nie spodobał. – Zatańczymy, jak nam drań przygrywa. – Nic innego nam nie pozostaje – zgodził się Fedderman. Quinn miał rację: odgrywali tę scenę tak, jak morderca sobie zamierzył. – Pilnuj koperty i zdjęć – powtórzył Quinn i przerwał połączenie. – Rozmawiałeś z wujkiem Frankiem? – zapytała Carlie. – Wiesz, że tak – odpowiedział Fedderman. – Jak zareagował? – Niezbyt radośnie. Będzie jeszcze mniej radosny, jeśli ktoś spróbuje ruszyć te zdjęcia i kopertę. Mówiąc to, Fedderman patrzył na fotografie ułożone w wachlarz u spodu koperty. Zsunęły się w ten sposób, kiedy oglądał ją z drugiej strony. Na wierzchu leżało zdjęcie Carlie wchodzącej rano do budynku. Zostało zrobione z ukosa, z przeciwnej strony ulicy. Na drugim planie znajdował się wysoki mężczyzna z twarzą odwróconą od obiektywu i rękami opuszczonymi wzdłuż boków. Był odrobinę nieostry, ale ewidentnie obserwował Carlie. Na jego prawej ręce ledwie zauważalnie jaśniała plama bieli. Fedderman zerknął w dół i zapiął mankiet.
Rozdział 16 W hotelu otrzymała wystarczający dowód na to, że Brad Wilson (powiedzmy) może i prezentuje się przeciętnie – w skali od jednego do dziesięciu daleka od ideału solidna piątka – ale w łóżku jest absolutnie nieprzeciętny. Connie nawet nie wiedziała, że ma tak wiele stref erogennych i że można robić z nimi tak wiele rzeczy sprawiających rozkosz. Tak naprawdę dziś była ich pierwsza randka. Pierwsza wspólna kolacja. Connie podjęła stanowczą decyzję, że po niej nie będzie seksu. Chciała zacząć ten związek podkreśleniem, że ma być właśnie tym – związkiem. Wątpiła, żeby Brad podzielał jej stanowczość. Zdawał się koncentrować na aspekcie czysto fizycznym. I miał w sobie coś dziwnie fascynującego, choć jego najzwyklejsza w świecie powierzchowność na to nie wskazywała. Nie trzeba było długo go znać, żeby nasunęło się skojarzenie ze standardowym miejskim sedanem, pod którego maską kryje się potężny silnik. Nie był otwarcie onieśmielający, ale sprawiał wrażenie, że może wygrać prawie każdą walkę. Musiała przyznać, że być może i ją podbił po swojemu. Connie poznawała prawdziwe znaczenie słowa „zawojować”. Przyglądała mu się, siedząc nad talerzem makaronu penne w umiejscowionej w Pierwszej Alei restauracji Hall’s, do której ją zaprosił. Był to także narożny bar, ale sala jadalna znajdowała się tak daleko na tyłach, że nie docierały do niej głośne rozmowy pijących i hałas dużego telewizora wiszącego nad zastawioną butelkami otwartą lustrzaną witryną. Connie zjawiła się pierwsza. Kiedy wszedł do restauracji, ze zdziwieniem spostrzegła, że niósł dużą wytartą teczkę, jakby przyszedł prosto z pracy. Uśmiechnął się, bez wątpienia szczerze. Widać było, że ucieszył się na jej widok. Słowem nie wspomniał o teczce, tylko wsunął ją pod stolik i usiadł naprzeciwko Connie. Nakryty białym obrusem blat był mały i okrągły. Siedzieli bardzo blisko siebie. Connie krawędzią stopy dotykała teczki. – Dobrze, że jesteś – powiedziała. – Muszę przypudrować nosek, a w tym czasie kelner mógłby sprzątnąć ze stolika i posadzić przy nim kogoś innego. – Ciągle mówi się „przypudrować nosek”? – Ja tak mówię. Popilnuj mojej torebki. Chętnie się zgodził. Minutę po jej odejściu otworzył zapięcie torebki. Informacje,
informacje, informacje… Po powrocie Connie sięgnęła po kieliszek chablis. – Nie powiedziałeś mi dotąd, czym się zajmujesz – zauważyła. O dziwo, odpowiedział bez wahania: – Handluję antykami. – Jakimi antykami? – Starymi. Rozbawiła ją ta wymijająca odpowiedź. – Nie chcesz powiedzieć. – Właśnie powiedziałem. – Pytałam, czy pracujesz dla dużej firmy, czy dla stowarzyszenia handlarzy antykami, a może jesteś jednym z tych zagadkowych kupców na aukcjach, którzy rozmawiają ze swoimi tajemniczymi klientami przez telefon i podbijają cenę? – Czasami jestem jednym z tych od telefonów. Działam jako wolny strzelec i specjalizuję się w znajdowaniu przedmiotów. Jeśli handlarz poszukuje dla klienta francuskiej szafy z siedemnastego wieku, ja ją dostarczam. – Pojechałbyś po nią do Francji? – Niewykluczone. – Ale skąd będziesz wiedział, gdzie jej szukać? Uśmiechnął się chytrze. – Mam swoje źródła. – Bardzo ciekawe – powiedziała Connie. Naprawdę tak uważała. Brad odpowiedział uśmiechem, co sprawiło, że przestał wyglądać jak przeciętniak i stał się całkiem przebojowy, przynajmniej w oczach Connie. – A co ty robisz? – zapytał. – Nic, co mogłoby się równać z romantyzmem podróży po świecie w poszukiwaniu francuskich szaf. Prowadzę księgi rachunkowe. – Czyje? – Różnych nowojorskich firm, najczęściej małych. Sklepów, restauracji, barów… – Restauracji? Skinęła głową, a jemu zrzedła mina. – Ale nie tej?
Roześmiała się. – Martwisz się, że narobię ci wstydu, stawiając kolację? – Nie, skądże. – Nie jestem księgową tej restauracji – powiedziała. – Ani żadnego sklepu z antykami, jeśli jesteś ciekawy. – Nie byłem. Ale popytam w antykwariatach. Może załatwimy ci jakieś zlecenia, jeśli nie masz za dużo pracy. – Żartujesz? Niezależna księgowa w kryzysie? Uśmiechnął się. – Może poprowadzisz moją rachunkowość. – A kto ją teraz prowadzi? – Ja. – Znasz się na księgowości? – Mam smykałkę do matematyki – odpowiedział – ale lepiej sobie radzę z wyceną spatynowanej broni. – Potrafisz też strzelać? Uniósł ręce w obronnym geście. – Co to, to nie. Jeśli trzeba przestrzelać broń, zlecam to komuś innemu. Nie interesuje mnie żadna wyprodukowana później niż w dziewiętnastym wieku. Connie wybuchnęła śmiechem. – Ulżyło mi. Po kolacji szli Pierwszą Aleją, mijając sklepy, jadłodajnie i pociemniałe biurowce. Wieczór był ciepły, ale od rzeki ciągnął lekki wiatr. Gdzieś daleko niczym wystrzał armatni wojska powoli ciągnącego na miasto przetoczył się grzmot. Co jakiś czas między chmurami tańczyła błyskawica. Nowojorczycy nie pytali się nawzajem, czy spadnie deszcz. Przywykli do odległych dźwięków i pokazów świetlnych, wiedzieli, że matka natura zwodzi, a nie obiecuje. Zorientują się, kiedy spoważnieje. Ich wzrok przykuła kwatera główna ONZ, którą mijali drugą stroną ulicy. – Dlaczego nie potrafimy ze sobą współżyć? – spytała Connie półżartem. – Wracajmy do hotelu Barrington, będziemy współżyć ile wlezie – odpowiedział Brad, otaczając ją ramieniem. – A jak Zgromadzenie Ogólne nie wyrazi zgody?
Taksówka jadąca na północ przecięła trzy pasy i zatrzymała się przy krawężniku obok nich. Opuściła się szyba po stronie pasażera. – Może podwieźć? – zapytał pochylony nad fotelem kierowca. Connie popatrzyła na Brada. – Ty to zorganizowałeś? – Chciałbym przypisać sobie zasługę, ale wtedy po raz pierwszy bym cię okłamał. Delikatnie ujął Connie za łokieć, pomógł jej zająć tylne siedzenie, usiadł obok niej i zatrzasnął drzwi. Connie nie umiała się oprzeć. Nawet zastanawiała się, czy nie zaprotestować, ale nagle spostrzegła, że już jest w taksówce. Ze zdziwieniem, ale bez sprzeciwu wysłuchała, jak Brad każe jechać taksówkarzowi na styk ulic o krok od jej mieszkania. Czyli ich związek wyewoluował z potajemnych randek hotelowych w fazę poważniejszą i bardziej osobistą. Ucieszyło ją to. U jej boku Dred Gant rozmyślał o dzisiejszym poranku, fotografiach i o kobiecie siedzącej obok niego. Wiedział, że musi dokonać wyboru. Dla kogoś ostatecznego.
Rozdział 17 Fedderman podszedł do Carlie, kiedy po pracy wychodziła z Bold Designs. – Pomyślałem, że może ucieszysz się z towarzystwa w drodze do domu – zagaił. Carlie uśmiechnęła się z wdzięcznością. – Bardzo. Ale czy nie będzie lepiej, jeśli dyskretnie pójdziesz za mną i schwytasz mordercę, kiedy wkroczy do akcji? – Żartujesz, prawda? – Jasne – odrzekła Carlie. Zatrzymała się i rozejrzała po ulicy. – Weźmiemy taksówkę? – A zwykle wracasz z pracy taksówką? – Fedderman wiedział, że nie. – Nigdy. Jestem metropanną. Musi być podenerwowana, skoro zastanawiała się nad taryfą. – Możemy pojechać taksówką – powiedział Fedderman. – Zmieniłam zdanie. Jeśli tak zrobimy, a ten popapraniec nas obserwuje, pomyśli, że mnie wystraszył. Jego numer ze zdjęciami okaże się skuteczny. Feddermanowi trudno było się z tym spierać. – Jak metro, to metro – zakończył temat. Zatem w drodze na stację i na betonowych schodach wiodących na peron otwarcie towarzyszył Carlie. Zaczekał, aż kupiła bilet w automacie. On sam miał długookresowy, który będzie ważny jeszcze przez tydzień. W wagonie było ciasno i gorąco. Panował w nim zapach zbyt dużej liczby ludzi stłoczonych na zbyt małej przestrzeni. Carlie miała szczęście – zajęła miejsce siedzące, zwolnione przez kobietę z reklamówkami pełnymi zakupów, która wstała i przecisnęła się przez drzwi na sekundę przed ich zamknięciem. Zgnieciony między dwójką pasażerów Fedderman stał nieopodal Carlie, trzymał się stalowego słupka i błądził spojrzeniem po wagonie. Doszedł do wniosku, że wszyscy wyglądają podejrzanie. Wypatrzył trzech przeciętnych mężczyzn. Jeden z nich siedział naprzeciwko Carlie i czytał obcojęzyczną gazetę. Fedderman miał oko na wszystkich trzech, ale wydawali się kompletnie nieświadomi istnienia dziewczyny. Jak większość pasażerów metra wyglądali niemal na pogrążonych w transie
i z nikim nie nawiązywali dłuższego kontaktu wzrokowego. Co jakiś czas niektórzy, zauważywszy Feddermana, wracali do niego ukradkowym spojrzeniem. Niemal słyszał, jak myślą: „Glina”. Odrobinę napiął mięśnie, żeby przypadkiem nie stracić równowagi, i zabijał czas spędzany na trzęsieniu się i kołysaniu, katalogując w myślach pasażerów, a zwłaszcza trzech Jasiów Przeciętniaków. Jeśli któryś z nich pojawi się później w życiu Carlie, trudno to będzie nazwać przypadkiem. Tak jak nieprzypadkowo ktoś zostawił zdjęcia w recepcji Bold Designs. Carlie miała wysiąść na najbliższej stacji. Podniosła się z wysiłkiem, gdy pociąg zaczął zwalniać. Stal zazgrzytała o stal, skład się zatrzymał i jak zwykle szarpnął do tyłu, jakby lekko odbił się od gumowej ściany. Wysiadło ponad dwunastu pasażerów, ponad dwunastu wcisnęło się do wagonu. Carlie i Fedderman, trzymając się daleko od krawędzi peronu, skierowali się ku betonowym schodom wiodącym do wyjścia. Kiedy wynurzyli się na powierzchnię, Fedderman zbadał wzrokiem chodniki i ulicę i nabrał jakiej takiej pewności, że nikt za nimi nie idzie. Miał jedną z tych faz, kiedy bez wątpienia by wyczuł obecność kogoś stanowiącego zagrożenie. Przeszli kilka przecznic dzielących ich od bloku Carlie. Fedderman wszedł z nią do środka. Skorzystali z windy i weszli do jej mieszkania – Fedderman pierwszy, po tym, jak otworzyła mu drzwi. Ucieszył się, że miała gałkę z zamkiem, a do tego dwa zamki wpuszczane, wszystko to otwierane jednym kluczem. Ucieszył się też, widząc, że odłożyła klucz do torebki. Niesamowite, jak wielu ludzi dla wygody zostawia klucze pod wycieraczką z napisem „WITAMY” albo na górnej listwie framugi. Odkąd Fedderman sięgał pamięcią, te oczywiste kryjówki ułatwiały życie włamywaczom. Choć wydawało się to niepotrzebne, sprawdził mieszkanie pokój po pokoju. Zajrzał nawet do szaf i pod łóżko. Upewnił się też, że okna są pozamykane. Po powrocie do salonu zauważył, że zrobiło się w nim o wiele chłodniej. Jak się okazało, Carlie włączyła klimatyzację. – Powinienem to samo zrobić w sypialni – powiedział. Carlie wzruszyła ramionami. – To bez różnicy. – Jesteś zamknięta na cztery spusty – oznajmił. – Jeszcze pokręcę się trochę na zewnątrz, tak na wszelki wypadek. – Na jaki wypadek?
– Gdyby kręcił się tam ktoś oprócz mnie. – Nie musisz tego robić – powiedziała. Hę? – Zaraz, czy przypadkiem nie prosiłaś o ochronę? – Owszem. Przed mordercą. Ale na mój rozum autor tych zdjęć jest zwykłym tchórzem. – Uważasz, że to nie morderca je zrobił? – Raczej nie. A jeśli nawet, to chował się za aparatem. – Wiem, że łobuzów i tych, którzy działają w cieniu, powszechnie uważa się za tchórzy – powiedział Fedderman – ale z moich doświadczeń wynika coś zupełnie innego. – Umiesz podnieść na duchu, nie ma co. – Próba wzbudzenia strachu przez uświadomienie ci, że jesteś obserwowana, bardzo pasuje do seryjnego mordercy, którym kieruje wewnętrzny przymus i sadyzm. To poważna sprawa, Carlie. Mógłbym pokazać ci inne zdjęcia. Po ich obejrzeniu wyzbędziesz się wątpliwości. – Wiem, że dla niego to nie jest gra – powiedziała. – Ależ dla niego to jest gra! W której od czasu do czasu trzeba poświęcić pionka. Carlie się objęła, podtrzymując łokcie dłońmi. Fedderman się uśmiechnął. – Przepraszam. Nie chcę, żebyś umierała ze strachu, ale żebyś bała się na tyle, by podjąć środki ostrożności. Carlie przez chwilę się nad tym zastanawiała. – Pod tym względem osiągnęliśmy chyba odpowiedni stopień równowagi. Fedderman nie był przekonany. Wyszedł na dwór i stanął w drzwiach po drugiej stronie ulicy, skąd mógł obserwować blok Carlie. Widział nawet jedno oświetlone okno jej mieszkania, za którym co jakiś czas jej sylwetka przesuwała się za zaciągniętymi zasłonami. Fajny dzieciak, pomyślał. Wyobraził sobie, że ma taką córkę. Potem wziął pod uwagę, z czym młode kobiety muszą obecnie radzić sobie w tym mieście. Ucieszył się, że jednak nie ma córki. Prawie po godzinie, którą Fedderman spędził na czuwaniu z kolanami unieruchomionymi tak, jak czasem widywał u bydła na pastwisku, Carlie wyszła z domu. Rozejrzała się i ruszyła w jego stronę. Miała na sobie niebieskie szorty, sportowe buty i T-shirt z dużą żółtą strzałką wskazującą podbródek, pod którą był napis „NIEGŁUPIA”. Carlie pomyślała, że Fedderman gapi się na jej piersi, ale przypomniała sobie, co miała na koszulce.
– Zabrzmi to idiotycznie – powiedziała – ale zgłodniałam, a kawałek stąd jest niezła chińska restauracja. Chodźmy, postawię ci kolację. Fedderman zastanowił się, co by na to powiedział Quinn. Pewnie udzieliłby zezwolenia. Carlie będzie najbezpieczniejsza, siedząc w restauracji naprzeciwko swojego obrońcy. – W porządku – zgodził się. – Ale ja stawiam. Wrzucę to w wydatki służbowe. – Tym lepiej – skwitowała Carlie i ruszyła przodem. Szła szybko. Fedderman z trudem za nią nadążał, mimo że miał długi, żurawi krok. Po drodze zadzwonił z komórki do Quinna i powiadomił go, dokąd idą. W restauracji zabawili dłużej; pili zieloną herbatę i rozmawiali. Feddermana uderzyło, że podczas gdy on się zastanawiał, jak by to było mieć Carlie za córkę, ona mogła snuć na jego temat zupełnie inne rozważania.Wracaj na ziemię, przykazał sobie. Zresztą był żonaty i Carlie o tym wiedziała. Chyba. Kiedy tak siedziała naprzeciwko niego, być może usiłując odgadnąć, o czym myślał, przyłapał się na porównywaniu jej z Penny. Penny, zdecydował. Jak dla mnie Penny. Z niejakim samozadowoleniem pogratulował sobie w duchu tej wierności. Natomiast Carlie nadal zastanawiała się, co takiego dodają tutaj do sosu, że jest taki smaczny. Kilka minut po dwudziestej drugiej Fedderman zobaczył, że do restauracji wchodzą Sal i Harold. Zatrzymali się zaraz za drzwiami, przez minutę studiowali menu na sztaludze, po czym odwrócili się i wyszli. Ani razu nie spojrzeli na Feddermana i Carlie. Ale Fedderman wiedział, że będzie bezpieczna, jeśli ją teraz zostawi. I on też. W tej samej chwili Brad i Connie Mason, wciąż jeszcze czujący w ustach smak wina, śmiali się, gdy on przenosił ją przez próg jej mieszkania, a zarazem przez zupełnie inny próg. Quinn leżał w łóżku w samych bokserkach, czując, jak chłodny powiew z okiennego klimatyzatora opływa jego ciało. Pearl chciała położyć się wcześniej, a jemu to pasowało. Oboje byli zmęczeni po ciężkim, upalnym dniu. Zdziwił się, kiedy pojawiła się w sypialni w przezroczystej nocnej koszuli, w której nie widział jej od miesięcy. Wsunęła się do łóżka i położyła się obok niego. Nocna koszula, i tak krótka, zdawała się niechętnie za nią podążać. Jedno z ramiączek nie wiedzieć czemu się rozluźniło i prawa pierś Pearl znalazła sobie pewne oparcie na Quinnowych żebrach. Pearl się powierciła, szukając pozycji, w której będzie mogła pocałować go w policzek.
– Jest jakaś okazja? – zapytał. – A musi być? – Skądże. – Po prostu mam nastrój – powiedziała Pearl. – Zwykle… – Co? – Odbieram sygnały. – Masz na myśli kropki i kreski? – Wiesz, co mam na myśli. Jej naga pierś mocniej wtuliła się w jego bok. – Nie sądzisz, że się starzeję? – zapytała Pearl. – W takim razie ja też, a w tej chwili wcale nie czuję się staro. Wyciągnął szyję, odwrócił głowę w bok i pocałował Pearl w zdumiewająco chłodne czoło. – To przez Jody – powiedziała. – Słucham? – Za nic bym z niej nie zrezygnowała, ale nie da się ukryć, że mnie postarza. – Bzdura – zaprotestował Quinn. – Z dnia na dzień robię się starsza – stwierdziła. – To nie bzdura, to fakt. – Z dnia na dzień robisz się lepsza – sprostował. – Jak dobre wino. – Pocałował ją jeszcze raz. – Zresztą Carlie jest tylko o rok czy dwa starsza od Jody. – Ale to twoja bratanica, a nie córka. – I co z tego? – Wiesz, o co mi chodzi. Rzeczywiście wiedział. Zsunął się niżej i obrócił ku niej. Po piersi, która wymknęła się spod koszuli nocnej, wolno spływała samotna kropla potu, podążając w kierunku sutka. Zanim do niego dotarła, Quinn zlizał ją koniuszkiem języka i ucałował sutek. Pearl otoczyła go ramionami, a on wsunął dłoń między jej uda i poczuł jej wilgoć. Pocałowali się gwałtownie, z namiętnością, którą Quinn uważał już za minioną. Wspólnie zdjęli z niej koszulę. Pochylił się nad Pearl, a ona mocno go objęła i pomogła mu, gdy w nią wchodził. Po kilku minutach przetoczyli się i zmienili pozycję. Pearl nie zachowywała się jak kobieta zdjęta lękiem przed nadchodzącą starością. Ani taka, która ceni sobie grę wstępną.
Po następnych kilku minutach ona była na górze i w zapamiętaniu kołysała się w przód i w tył. Ujeżdżała go. Zacisnęła na nim mięśnie i odrzuciła głowę, kierując spojrzenie na sufit. Quinn uniósł biodra, żeby jak najgłębiej w nią wejść, a ona skrzętnie to wykorzystała. Zaczęła rytmicznie, niemal śpiewnie pojękiwać, a ścięgna na jej szyi ostro się zarysowały. Kąciki ust wygięły się w napięciu. „Stara, kochana Pearl”, miał ochotę powiedzieć, ale był pewny, że zostanie źle zrozumiany. Jody i Carlie były młode, czekało je długie życie. Wiedział, czym martwiła się Pearl, i miało to więcej wspólnego z czasem niż z czymkolwiek innym. Każdy musiał ustalić z nim własne relacje, czy to kobieta, czy mężczyzna. Pearl znów jęknęła, zatracona we wszechogarniającej namiętności, wolna od strachu, by nie powiedzieć: rozpaczy. Wolna przynajmniej chwilowo. Kolejny przeciągły jęk. Pearl… Później, gdy już zasnęła, przytulił ją.
Rozdział 18 Connie obudziło światło lampki nocnej. Zacisnęła powieki i schowała twarz w poduszce. Przypomniała sobie rozkosze nocy: Brada i jego ręce na jej ciele – całym ciele – Brada, kiedy w nią wchodził, wbijał się w nią, łomotał nią. Wieczór potoczył się zupełnie inaczej, niż planowała. Choć zaledwie kilka minut po tym, jak weszli do mieszkania, zaczął się toczyć dokładnie według planu. Tyle że według planu B, pomyślała. Zdała sobie sprawę, że od początku miała plan B. Dzięki Bogu założył prezerwatywę. Za każdym razem obawiała się, że taka głęboka penetracja może skończyć się ciążą. Nie były to najmądrzejsze myśli, wiedziała o tym, ale rozsądek nie miał tu nic do rzeczy. Czucie, właśnie to się liczyło. Seks z poprzednimi mężczyznami był całkiem inny. Nie ta skala uniesień. Przy Bradzie na jakiś czas zmieniała się w istotę żyjącą wyłącznie w świecie doznań zmysłowych. Rozwaga i ostrożność, moralność i logika – nic z tego nie miało znaczenia, gdyż za każdym razem, kiedy tak totalnie ją posiadł, przestawało istnieć. Ciąża. Znajdowała jakieś pocieszenie w tym, że użył prezerwatywy, ale i tak nie dawało jej to całkowitej pewności. Kondomy pękały albo zawodziły w inny sposób, dzięki czemu zresztą powstały całe zakłady przemysłowe produkujące alternatywne środki ochrony. Jesteś idiotką, skarciła się. Nie było przecież tak źle. Kochali się, on się zabezpieczył… Bądź więc dużą dziewczynką i nie stresuj się, dopóki nie opóźni ci się okres. W tym, dokładnie w tym momencie miasto pełne było kobiet bardziej zagrożonych niechcianą ciążą. A jeśli jednak zajdzie w ciążę? Jak wtedy postąpi? Jak on postąpi? Ale w głębi duszy wiedziała, że niepokoi ją zupełnie coś innego. To, co jej zrobił, co teraz mógł jej zrobić dzięki władzy, jaką nad nią uzyskał, za bardzo przypominało prolog. Albo grę wstępną. Ta perspektywa przerażała ją i zarazem ekscytowała. Żeby uciec przed światłem, głębiej zagrzebała czoło i oczy w poduszce. – Kiedy wyłączysz lampkę? – zapytała i po raz pierwszy zastanowiła się, dlaczego w ogóle ją włączył. W sypialni było na tyle jasno, że bez problemu trafiłby do łazienki.
Uniosła nieco głowę i jednym okiem popatrzyła na radiobudzik przy łóżku. Zielone cyfry pokazywały drugą siedemnaście w nocy. – Kochanie? Lampka? Cisza. Zbadała nogą drugą połowę łóżka i okazało się, że jest w nim sama. Brad rzeczywiście mógł pójść do łazienki, ale kiedy przyjrzała się ciemnemu prostokątowi otwartych drzwi, nie zauważyła, żeby padało stamtąd światło. Westchnęła. Zupełnie się już rozbudziła i miała jeszcze większy mętlik w głowie. – Brad? Misiu? Nie odpowiedział, ale słyszała jego – a na pewno czyjeś – poruszenia w pobliżu. Usiadła, a pomieszczenie zawirowało. Dosłownie zawirowało. Czuła w ustach metaliczny posmak. Wystraszyła się, że spadnie z łóżka, wsparła się więc obiema rękami o materac i zacisnęła w dłoniach prześcieradło. Co jest, do licha? – Brad? – Tutaj, Connie. Nie mogła go wypatrzyć. Sypialnia tak szaleńczo się kręciła, jakby zalewało ją potężne światło stroboskopowe, wywołując nieregularny, ale przyspieszający efekt rwanego ruchu. – Co się dzieje? – zapytała bez tchu. – Jest mi… Czuję się jak na karuzeli. – Pewnie coś było w twoim ostatnim drinku – odpowiedział. Teraz już go widziała – raz po raz przejeżdżał obok niej w stroboskopowym migotaniu. Był nago, tak jak spał, lecz miał inne ręce. W innym kolorze. Pobladły mu, pobielały… Rękawiczki! Miał na dłoniach białe gumowe rękawiczki. I był coraz bliżej. – W drinku? – powtórzyła, wiedząc już, że wypiła narkotyk. Roześmiał się. – Nalać ci kolejnego? – Nie… ja… Jeszcze bliżej. – To zaraz minie – zapewnił ją. – Będziesz świadoma wszystkiego, co się dzieje. Wtedy zrozumiesz. Przewrócił ją na brzuch. Poczuła, jak jego dłoń zamyka się na prawym przegubie. Wygiął jej ramię. Próbowała się opierać, ale nie mogła wykrzesać z siebie ani odrobiny siły. Usłyszała
odgłos darcia. Coś – taśma klejąca? – owinęło się na jej nadgarstku i przytwierdziło go do żebra ciężkiego mosiężnego wezgłowia. Zaczęła protestować, ale darcie się powtórzyło. Wiedziała już, że był to długi kawałek taśmy odrywany od rolki, który zaraz został boleśnie dociśnięty do jej ust. Connie była pewna, że jej dolna warga krwawi. Zamknęła oczy. Musiała to zrobić, inaczej mogłaby dostać mdłości i udusić się własnymi wymiocinami zatrzymanymi przez knebel. Próbowała dosięgnąć go wolną lewą ręką i zerwać z ust. Tyle że nie mogła ich znaleźć. Ramię i dłoń wydawały się niepołączone z ciałem. To samo dotyczyło nóg, podrygujących ze sprężystością makaronu. Lewy przegub szybko został przywiązany do innego mosiężnego żebra, a kostki do przyczółka. Dźwięk prutego materiału zabrzmiał niemal tak samo jak odrywana taśma. Zsunęła się podarta koszula nocna. Connie leżała teraz na brzuchu, naga i w pozycji orła. Zamknęła oczy. Nie miała już na nic wpływu. Mogła tylko czekać na ciąg dalszy i jakoś go znieść. Tak czy inaczej, skończy się to… Szarpnęła się czujnie, gdy coś o intensywnym żrącym zapachu przesunęło się pod jej nosem. Próbowała krzyknąć, z wysiłku oczy wyszły jej z orbit, ale słyszała tylko pulsowanie krwi w uszach. Była już całkowicie przytomna, oszołomienie minęło. Pomieszczenie przestało wirować. Aż się zdziwiła, że tak nagle się to stało. I jej głowa, jej myśli… Mogła już jasno myśleć. Brad, czy jak tam się naprawdę nazywał, wyglądał tak jak wcześniej, kiedy pokój jeszcze się kręcił. Był nagi, tylko w gumowych rękawiczkach, prawie przezroczystych. Patrzył na nią z zainteresowaniem w niemrugających oczach, a jego zamiary były oczywiste. Connie oglądała wiadomości i czytywała gazety. Wiedziała, co się dzieje. W próbie wydania głośniejszego krzyku jeszcze bardziej wybałuszyła oczy, ale osiągnęła tylko tyle, że coś sobie naciągnęła w szyi. Brad odsunął od ściany komodę i ustawił ją pod kątem do łóżka. Starannie przekrzywił lustro, żeby Connie mogła widzieć swoje odbicie. Starała się nie patrzeć, ale widok nagiej kobiety z rozłożonymi rękami i nogami ją zafascynował. Kobiety, która wyglądała, jakby składano ją w ofierze prastarym bogom. Brad przyniósł swoją podniszczoną skórzaną teczkę. Podniósł ją i pokazał Connie. Potem postawił ją na podłodze, schylił się, a kiedy znów się wyprostował, Connie ze zdziwieniem zauważyła, że trzyma w dłoni małą replikę Statui Wolności. Postawił ją na komodzie przodem
do łóżka. Ukląkł i ponownie sięgnął do teczki. Tym razem wyjął z niej połyskujący kawałkami metalu zwinięty bat z plecionej skóry. Rozluźnił chwyt, a bat jak wąż rozwinął się na podłogę. Connie z przerażenia niemal uniosła się nad łóżkiem. Kobieta w lustrze zrobiła to samo. Wymieniły pełne paraliżującej wiedzy spojrzenia. Sekundy rozciągnęły się w minuty. Jej oprawca miał władzę nawet nad czasem. Później odwrócił ją na poszarpane, płonące bólem plecy i pośladki. Znów podszedł do teczki, w której był nóż. Connie mignął w lustrze spiczasty czubek i długie, ząbkowane ostrze. I on, kiedy się w nią wpatrywał. Nie tknie jej powiek. Oczy Bonnie Anderson krwawiły; był pewien, że nie widziała przez to tak dobrze, jak powinna. Żyj i ucz się. Pochylił się nad nią. Była przekonana, że nie może czuć jeszcze większego bólu, nie tracąc zarazem świadomości. Myliła się. Jej krzyk był nieprzerwany i bezgłośny. Rano Fedderman wrócił na ulicę, przy której mieszkała Carlie. Sal i Harold czuwali w nieoznakowanym fordzie na przeciwległym rogu. Harold, który zajmował siedzenie pasażera, wskazał mieszkanie Carlie. Następnie dał znak uniesionymi kciukami. Fedderman skinął głową, po czym zajął posterunek w drzwiach naprzeciwko obserwowanego bloku. Piętnaście minut później pojawiła się Carlie. Pokonała niskie schodki i ruszyła w kierunku stacji metra. Fedderman chciał ją dogonić, ale zmienił zdanie. I tak na pewno wiedziała, że jest za nią. Powinien robić swoje, w dodatku porządnie. Pasowało mu to. Carlie była bezpieczna, przynajmniej na trochę. Przetrwała noc. Nie została wybrana.
Rozdział 19 – W sypialni – poinformował mundurowy, kiedy Quinn przez otwarte drzwi wszedł do mieszkania Constance Mason. Nie musiał się fatygować. Technicy kryminalistyczni roili się w salonie i w kuchni – na ile Quinn ją widział – skubiąc pęsetami, pryskając sprejem i gromadząc, gromadząc, gromadząc. Często nazywał to w myślach baletem białych rękawiczek. Renz zadzwonił pół godziny temu i powiedział, że niejaką Constance Mason znaleziono rano martwą w jej mieszkaniu. Sądząc po tym, co z niej zostało, miała podobną urodę do Bonnie Anderson, poprzedniej ofiary mordercy – była kształtną blondynką o wydatnym podbródku i szerokim czole. Quinn minął kuchnię, łazienkę i dotarł do sypialni mieszczącej się na końcu korytarza. Był w niej technik w białych rękawiczkach, który jakoś odłączył się od roju i posypywał wszystko proszkiem do zdejmowania odcisków palców. Skinął Quinnowi głową na powitanie i nieustannie prósząc, wycofał się z pomieszczenia. Dopiero po kilku sekundach Quinn zauważył przy łóżku Renza i medyka sądowego Nifta. Zmusił się, żeby spojrzeć na to, co leżało w pościeli. – Poznaj Connie Mason – powiedział Renz. Nazwisko ofiary wymienił też przez telefon. – Zaraz wstanie, uśmiechnie się i poda ci rękę – dodał Nift. – Ale nie wiem, czy ci się to spodoba. – Nie Constance? – zapytał Quinn Renza. – Na każdą Constance wołają Connie – odparł Renz. – Nawet po śmierci. – A przy okazji, Quinn, gdzie jest Pearl? – zainteresował się Nift. – Kazała cię pozdrowić. – Uściskaj ją ode mnie. Quinn go zignorował i zbliżył się do łóżka. Z twarzy Connie zerwano prostokąt taśmy klejącej, ale wciąż zwisał z kącika jej bladych, lekko rozchylonych ust. Jej szeroko otwarte oczy wpatrywały się w przestrzeń. Na ten widok Quinn przelotnie zapragnął, aby w starym przesądzie, mówiącym, że w chwili śmierci w oczach ofiary utrwala się wizerunek mordercy,
było ziarno prawdy. – Przynajmniej zostawił jej powieki – powiedział. – Czyżby okazał miłosierdzie? – zastanowił się Renz na głos. – Prędzej bruździ w grze, żeby zamącić nam w głowach – odrzekł Quinn. Renz wzruszył ramionami. – Nikt nie zna tych parszywców lepiej od ciebie. Brzuch ofiary był otwarty tuż nad wzgórkiem łonowym szerokim cięciem w kształcie litery U. Płat skóry o nierównych brzegach został starannie odwinięty i odsłaniał wnętrzności – te, które nie zostały wyjęte i rozrzucone na łóżku. – Zerknąłem pod spód – powiedział Nift. – Jej plecy i tyłek przypominają hamburgera. Posiekane batem. Takie rzeczy robiono chyba w czasach hiszpańskiej inkwizycji. – To była ówczesna policja – zauważył Quinn. Spostrzegł coś w zmasakrowanej jamie brzusznej. Znajoma, pokryta krwią figurka Statui Wolności. – Trudno mieć wątpliwości, kto jest sprawcą – powiedział Renz. Quinn skinął głową. – Jeśli jakieś były, to się rozwiały. Masz swojego seryjnego, Harley. – Nie prosiłem się o niego. Quinn mu uwierzył. To, co się działo, nie mogło przynieść żadnych korzyści politycznych. Tylko pułapki. Podniósł wzrok na Renza. – Co już wiemy? – Ofiara była jakąś księgową – zaczął Renz. – Umówiła się na ósmą z klientem, mieli się spotkać na kawie gdzieś niedaleko. Nie pojawiła się. Za piętnaście dziewiąta facet przyszedł tutaj. Mieszkanie było otwarte. Uchylił drzwi, zawołał, a kiedy nikt nie odpowiedział, wszedł do środka. Wtedy wyczuł jakiś zapach. Nie rozpoznał go, ale się wystraszył. Zszedł po dozorcę, obaj wrócili na górę i obaj prawie się porzygali. Wtedy dozorca, który ma na imię Ike, zadzwonił na dziewięćset jedenaście. Jakby temu czemuś na łóżku potrzebny był lekarz. – Ktoś przesłuchał Ike’a i tego faceta, z którym miała się spotkać? – Mundurowi spisali ich zeznania. Facet, z którym była umówiona, ma zakład jubilerski na Zachodniej Czterdziestej Piątej. Connie prowadziła mu księgi rachunkowe. Ike w zasadzie nie powiedział nic ponad to, co usłyszałeś ode mnie. – Skąd znasz jej tożsamość?
– Z torebki, tej na komodzie. W dodatku na biurku w salonie były jakieś dokumenty z jej nazwiskiem. Oraz to. Wyjął z bocznej kieszeni marynarki plastikową torebkę na dowody rzeczowe i podał ją Quinnowi, który uważnie obejrzał zawartość. – Zdjęcia Bonnie Anderson – powiedział Renz. – Poprzedniej ofiary. Leżały na podłodze przy łóżku, gdzie nie mogły się pokrwawić. – Chce, żeby bez żadnych wątpliwości przypisano mu morderstwo – wtrącił Nift. – Trudno go za to winić. Quinn cieszył się, że nie ma z nimi Pearl. Na pewno by się pożarli. – Connie miała komputer? – zapytał. – Miała. Wszystko wskazuje na to, że zabrał go morderca. Na biurku była bezprzewodowa myszka i modem, ale nic poza tym. – Smartfon? – Aha. Też zabrany. Możesz na niego zadzwonić, ale nic ci to nie da. – Bystry też nasz morderca. – Na pewno wykonuje cholernie czystą robotę – rzekł Renz. – Dosłownie. Nosi gumowe albo lateksowe rękawiczki i wygląda na to, że wziął prysznic, jak już skończył z Connie. W łazience została krew, trochę na pewno jest też w odpływie. Będzie to jednak najprawdopodobniej krew ofiary. Oczywiście nie był aż tak nieostrożny, żeby zostawić ślady zakrwawionych paluchów. – Posłał im ponury uśmiech, który zdawał się rozlewać na podwójny podbródek. – Może za którymś razem zostawi. W to akurat Quinn wątpił. – Co z paznokciami ofiary? – zapytał Nifta. – Wiele pod nimi nie znalazłem. Nic wskazującego na to, że walczyła, zanim została związana i rozerżnięta. Założę się, że w jej organizmie wykryjemy jakiś narkotyk. Quinn jeszcze raz popatrzył na zwłoki. – Boże… mam nadzieję. Zgodnie z przewidywaniami znaleźli narkotyk – ślady zolpidemu. W żołądku było też białe wino. Żeby Constance Mason łatwiej się zasnęło, zanim zaczęła się jej gehenna. Quinn, Fedderman, Sal i Harold spędzali wieczór w biurze QUiZ w towarzystwie Helen Iman, policyjnej specjalistki od profili psychologicznych. Tylko Quinn siedział na swoim miejscu. Reszta albo przycupnęła na brzegach biurek, albo po prostu stała. Helen, która była
smukła, mierzyła ponad metr osiemdziesiąt i miała letnią fryzurę marchewkowego koloru, na pół siedziała na wolnym biurku Pearl. W luźnych szortach i T-shircie z logo Knicks, z założonymi na piersiach rękami wyglądała jak trenerka dziewczęcej drużyny koszykówki. Nie opracowywała jednak strategii na drugą połowę meczu, ale starała się rozgryźć mordercę i podzielić się spostrzeżeniami. Na biurku Quinna leżały kopie zdjęć Bonnie Anderson pozostawionych przy zwłokach Connie Mason, a także nowe fotografie okaleczonego ciała Connie, wykonane w jej sypialni przez policyjnego fotografa, który jak najszybciej je wywołał i rozesłał. – Sądzę, że przy następnej ofierze znajdziemy zdjęcia Connie Mason – powiedział Quinn. Pamiętał słowa Nifta o niepozostawiającym wątpliwości dowodzie. – Nasz człowiek nie chce, żeby morderstwa przypisano komuś innemu. – Oczywista, że nienawidzi kobiet – stwierdził Fedderman – jeśli tak je patroszy. – Ale po co w otwartej ranie Statua Wolności – rozważał Quinn – skoro zadaje sobie trud zrobienia zdjęć? – Zdjęcia to pamiątki dla niego – odpowiedziała Helen. – A figurki są dla nas. – To, że ktoś jest seryjnym mordercą, nie znaczy od razu, że jest też antyamerykański – odezwał się Harold. Wszyscy popatrzyli na niego w milczeniu. – Ale dlaczego w ten sposób otwiera swoje ofiary? – zapytał Sal. – Może chce się więcej o nich dowiedzieć – odrzekła Helen. – A może metaforycznie daje do zrozumienia, że wszystkie tajemnice zostały wyjawione. – Że wejrzał w ich wnętrza – dorzucił Harold. – Nikt… Znaczy żaden mężczyzna do końca nie rozumie kobiet – zacharczał Sal. – Ale nie patroszymy ich ostrym nożem. A przynajmniej nie wszyscy. – Mamy tu do czynienia z kimś, kto to robi – zauważyła Helen. – I to w zasadzie wszystko, co o nim wiemy. – Żebyśmy wiedzieli choć tyle – westchnął Fedderman. – Może na przykład mieć wspólnika. – Nie, chyba że byłby to jego brat – sprzeciwił się Harold. – Może ich łączyć wspólne dzieciństwo, mogą mieć te same zahamowania i imperatywy. I wcale nie muszą zabijać razem. Mogą to robić na zmianę. Quinnowi przyszło do głowy, że Harold wykazywał się niekiedy rzadką wnikliwością. Przeważnie niczemu to nie służyło, ale co jakiś czas jego rzucane od czapy domysły okazywały
się trafne. A przynajmniej zmuszały do spojrzenia na sprawę z innej perspektywy. Harold powinien zapisać ten swój mózg nauce. – To byłby pierwszy seryjny morderca złożony z dwóch zmieniających się braci – odparł Fedderman. Podciągnął spodnie, ale zaraz opadły mu z powrotem. – Bez wzajemnego głębokiego zaufania ani rusz. – A jednak nie możemy tego wykluczyć – powiedział Sal. Helen potrząsnęła głową i uśmiechnęła się. – Mężczyźni i ich matki… – westchnęła. – I mów tu człowieku o relacji miłość–nienawiść. – Ich ojcowie też – dodał Harold. – Mało kto zabija mężczyzn dlatego, że przypominają mu ojca – wytknął Quinn. Albo z kimś w parze. Otworzyły się drzwi i weszła przez nie Pearl. Porzuciła punkt obserwacyjny naprzeciwko bloku Carlie, gdy przyjechał samochód policyjny. Radiowóz zostanie tam, dopóki Sal nie przejmie wachty. – Zdążę kupić sobie gdzieś kawę na wynos? – zwrócił się Sal do Pearl. – Mamy piankowe kubki z wieczkiem – odpowiedziała. – Weź sobie jedną stąd. Sal miał minę, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale najwyraźniej uznał, że krytykowanie kawy zaparzonej przez Pearl nie wyjdzie mu na zdrowie. Uśmiechnął się więc tylko i wyszedł do nieoznakowanego radiowozu. Zwolni mundurowych, niech się dalej włóczą po mieście. Pearl ruszyła wzdłuż rzędu biurek w stronę swojego, na którym wciąż swobodnie siedziała tyczkowata specjalistka od profili. Helen niechętnie zsunęła się z blatu i odeszła na bok, oddając Pearl jej terytorium. Mijając stanowisko Quinna, Pearl opuściła wzrok na zdjęcia Bonnie Anderson, leżące obok fotografii wykonanych w sypialni Connie Mason. – A gdzie dzieci? – zainteresowała się. Wszyscy wytrzeszczyli na nią oczy. – Jakie dzieci? – zapytał Quinn. – Obie zostały otwarte jak przy cesarskim cięciu – wyjaśniła Pearl. – Ale żadna nie była w ciąży – odpowiedział Quinn. – To wiemy na pewno. Prawda? – Prawda – potwierdził Fedderman. – Mam to gdzieś – odparła Pearl i wskazała zdjęcia. – Cesarki. Może i przeprowadził je szaleniec, ale to cesarki. Była zmęczona, okrążyła więc biurko i opadła na wyściełany fotel. Helen zeszła jej z drogi.
Rozdział 20 Wszyscy w Nowym Jorku pragnęli jego śmierci. Morderca leżał samotnie w swoim łóżku. Głowę opierał na złożonej poduszce, żeby widzieć telewizor stojący naprzeciwko na stylizowanej na zabytkową komodzie seryjnej produkcji. Patrzył na arbitra, który po prostu sobie stał z pięściami na biodrach, spoglądając na lewe pole. Pogróżki zdawały się osuwać po niewidzialnej ścianie, zanim do niego dotarły. Na wielkim telewizorze leciał mecz bejsbolowy Mets kontra Houston Astros. Wysoka piłka, która powinna zostać złapana, wylądowała między dwoma zapolowymi Metsów, tuż przy linii bocznej boiska, dzięki czemu zawodnik Astros na trzeciej bazie zdobył przewagę dla swojej drużyny. Z powtórek wynikało, że był to ewidentny faulbol. Arbitrzy, otoczeni przez Metsów i ich menedżera, byli nieporuszeni i zdawali się koncentrować na czymś innym. Dwaj zawodnicy, którzy położyli sprawę, trzymali się z boku jak trędowaci. Nic nie było w stanie zmienić decyzji arbitrów. Jednocześnie się odwrócili i odeszli od Metsów, których prawie szlag trafiał. Zebrani na trybunach fani drużyny zgodnie jęknęli, jakby otrzymali cios w serce. Morderca z uśmiechem napił się piwa, a że miał niewygodnie ułożoną głowę, trochę pociekło mu z kącików ust. Bejsbol naprawdę przypomina życie. Raz rozpoczęta gra trwa. Powiedz to Connie Mason. Znalazłby inne powody do jęczenia niż rozgrywki sportowe, gdyby tylko jęczenie leżało w jego naturze. Jak zawsze nie dawała mu spokoju obawa, że mógł coś przegapić, zostawić coś, co do niego należało. Na przykład krwawe odciski palców. Po fakcie zawsze najbardziej niepokoiła go krew. Badania krwi. Policja z dnia na dzień coraz więcej potrafiła z nich wywnioskować. Wciąż uczyła się czegoś nowego. Najmniejsze draśnięcie na jego ciele mogło im dać próbkę DNA do porównań. Kolejny łyk piwa. Opróżniał już trzecią butelkę. Logika mu podpowiadała, że wykazał należytą ostrożność. Ale łatwo było przegapić jakiś ważny, obciążający szczegół. Jak DNA. Dowód oparty na DNA był niczym obosieczny miecz w rękach głupca. Całkowicie nieprzewidywalny. W świecie składającym się z ryzyka i tajemnic trudno było się poruszyć,
nie gubiąc wycinka ciała. Człowiek nawet nie wiedział, że czegoś mu brakuje, dopóki nie było za późno. Niespiesznie sączył piwo, a tymczasem zawodnik Metsów nie odbił łatwej wysokiej piłki, która została złapana za drugą bazą. Mecz skończył się kolejną przegraną nowojorskiej drużyny. Teraz oczywiście nastąpią analizy gry, ale każdy barman wiedział, że klientów one nie interesują. Dla nich przegrana to przegrana. Trzy łyki piwa i jeden blok reklamowy później przyszedł czas na lokalne wiadomości. Morderca bardziej rozsunął nogi, żeby widzieć między nimi cały ekran. Szalony świat w nawiasie jego gołych stóp. Na ekranie zatańczyły jaskrawe kolory, głośno zagrała muzyka i pojawił się napis: „WIADOMOŚĆ Z OSTATNIEJ CHWILI”. Kamera pokazała piękną spikerkę. Była Afroamerykanką, nazywała się Minnie Miner i prowadziła własny pseudoinformacyjny program pod tytułem ASAP, w którym więcej było dziennikarskiej hucpy niż obiektywnego relacjonowania faktów, ale przeważnie dość trafnie ujmowano w nim sedno spraw. Morderca był jego fanem. Minnie Miner przemówiła z powagą: – Zeszłej nocy zamordowano kolejną mieszkankę Manhattanu. Dwudziestosześcioletnia Constance Mason, doradca księgowy, zginęła w swoim mieszkaniu w taki sam sposób jak ofiara z ubiegłego tygodnia, Bonnie Anderson. Policja wstrzymuje się od komentarzy, ale dowiedzieliśmy się w ASAP z bliżej nieokreślonych źródeł, że brzuchy obu kobiet rozcięto, a część wnętrzności została usunięta. W otwartych ranach obu kobiet znaleziono tanie plastikowe figurki Statui Wolności. – Teraz Minnie wyglądała na zagniewaną. – Nie dlatego istnieje Pani Wolność, moi drodzy. Nie powinna stać się tanim rekwizytem mordercy w kiczowatym podwójnym zabójstwie. Za Minnie pojawiły się wykonane w kostnicy zdjęcia ofiar. – Jak widzicie, moi drodzy, morderca w toczonym chorobą umyśle mógł uznać, że obie ofiary są w jego typie. Były podobne co najmniej z wyglądu. Minnie przekrzywiła głowę i dotknęła podbródka, odgrywając zaciekawienie. – Co takiego kieruje seryjnymi mordercami? Z jakiego powodu określone kobiety, wyglądające w określony sposób albo robiące określone rzeczy, wywołują w nich mordercze instynkty? Swój pogląd na tę sprawę ma doktor Joseph Westcomber, psychiatra kliniczny i były asystent prokuratora w New Jersey. Dziś wieczorem spotka się z wami w Truth Report i ujawni wstrząsające fakty o podobnych drapieżcach, a także o ich zwierzynie.
Minnie złożyła dłonie. Minnie westchnęła. – Tak to wygląda: dwie piękne mieszkanki Nowego Jorku, które miały wiele powodów, by żyć, stają się ofiarami tego samego okrutnego zabójcy. Ten… Morderca od Pani Wolność zostawia w makabrycznych ranach plastikowe figurki kobiecego symbolu wolności i prawdy, a są to dwie rzeczy, do których w ASAP podchodzimy nader poważnie. Niestety, działalność szalonego rzeźnika kobiet mogła się jeszcze nie zakończyć, gdyż morderca nadal cieszy się wolnością i wciąż jest wyjątkowo niebezpieczny. Smutne doświadczenia nauczyły nas – ciągnęła – że zbrodniarz wkrótce uderzy ponownie. Możecie być pewni, że kiedy tylko wydarzy się coś nowego, dowiecie się o tym od ASAP. ASAP waszym najlepszym źródłem wiadomości! A teraz… Czy zastanawialiście się kiedykolwiek, co naprawdę zawierają tanie mrożone obiady…? Morderca wcisnął głowę w poduszkę i zapatrzył się w sufit. Morderca od Pani Wolność. Zastanowił się i zdecydował, że nawet mu się to podoba. Przydomek miał w sobie coś… rodem z legend. Quinn wziął na siebie górne mieszkania w bloku Constance Mason, a Feddermanowi przydzielił dolne. Już od wielu godzin rozmawiali z lokatorami. Spodziewali się mało, nie zyskiwali nic. Blok był przedwojenną budowlą o grubych stropach; można w nim było też natrafić na ceglane ściany między mieszkaniami. Był niemal dźwiękoszczelny. Jedynie przez kanały wentylacyjne, wykonane kilka dziesięcioleci po postawieniu budynku w celu zapewnienia wewnętrznej cyrkulacji powietrza, można było nieświadomie wyjawić sąsiadom sekrety. Fedderman wciąż jeszcze się nie otrząsnął po rozmowie z podstarzałym, a co gorsza przygłuchym lokatorem. Po sesji wrzeszczenia na siebie i czytania z ruchu warg ustalili, że pogodny, choć – delikatnie mówiąc – mało komunikatywny mężczyzna nic nie widział w noc śmierci Constance Mason, a tym bardziej nie słyszał. Oglądał telewizję z napisami dla niedosłyszących, aż wreszcie około dwudziestej pierwszej trzydzieści poszedł spać. Fedderman ścisnął płatek ucha i porozciągał go kolistym ruchem, starając się oczyścić umysł. Sprawdził w notatniku nazwisko i numer lokalu następnego rozmówcy. Trafiła mu się pani Adelaide Appleton, mieszkająca dokładnie pod Connie Mason. Przejrzał jej pobieżne zeznanie, złożone w noc morderstwa detektywom z policji, i znalazł pewien intrygujący szczegół. Adelaide coś słyszała w noc zabójstwa, może i nieważnego, ale należało to zgłębić, skoro zdarzyło się w czasie, w którym według założeń policji torturowano i zamordowano
Connie. Po trzecim pukaniu Appleton otworzyła drzwi i zaprosiła Feddermana do skromnego, ale na oko wygodnie urządzonego mieszkania. Pokazał jej spisane przez detektywa zeznanie, dotyczące wiadomej nocy. – Mniej więcej się zgadza – oceniła, oddając Feddermanowi pomiętą kartkę. – Nie tak brzmiała rozmowa, którą pani słyszała? – zapytał. Patrzył na jej okrągłą, pomarszczoną twarz, gdy kobieta dobierała słowa, by udzielić zrozumiałej odpowiedzi. Zgodnie z jabłuszkiem w nazwisku miała zaokrągloną figurę bez talii, ale za to z wydatnym biustem. Choć znacznie przekroczyła czterdziestkę, w jakiś uroczy, subtelny sposób pozostała atrakcyjna. Miała czarną grzywkę i zerkała spod niej jak zwierzak z kryjówki. Zdawała się nie pojmować, dlaczego Fedderman chce wysłuchać jej relacji, skoro czytał zeznanie, które złożyła innemu detektywowi. – Tak jak napisał tamten pan policjant – powiedziała cierpliwie, uśmiechając się do Feddermana, jakby był średnio rozgarniętym uczniem – słyszałam tylko jeden głos. Co, jak mniemam, czyni słowo „rozmowa” nieadekwatnym. – Głos był męski? – Chyba tak. – I słyszała go pani przez ten otwór wentylacyjny? – Fedderman wskazał kratkę znajdującą się nisko na ścianie przy czerwonym skórzanym szezlongu. Ktoś swobodnie na nim wyciągnięty miałby ucho tuż obok otworu. – Brzmiał staro czy młodo? Adelaide westchnęła. Bardzo dobrze, pomyślał Fedderman. Niech się nudzą, niech tracą cierpliwość, a wtedy może coś im się nagle przypomni. – Tak pośrodku – odpowiedziała. – Jego właściciel mógł mieć ze czterdzieści lat, ale powiem panu szczerze, że nie było to najmądrzejsze pytanie. Przeważnie nie da się ocenić czyjegoś wieku tylko na podstawie głosu. – Było głupie – zgodził się Fedderman, zachowując kamienną twarz. Konwersacyjne dżiudżitsu. – Mimo to pan je zadał. – Bo odpowiedź nie musiała być głupia, a nawet mogła być precyzyjna, gdyby powiedziała pani na przykład, że miał głos sześćdziesięciosiedmiolatka. – Wyszłoby jeszcze gorzej. Fedderman się uśmiechnął.
– Słusznie. Doszedłbym do wniosku, że pani koloryzuje. Adelaide to przemyślała. – No dobrze, przyznaję panu rację. W dodatku kobieta, która była moją nowojorską sąsiadką – proszę przez to rozumieć, że prawie się nie znałyśmy – została poddana potwornym torturom i zamordowana. Sądzę, że w tej sytuacji wolno panu pytać o wszystko. – I zakwestionować wszystkie odpowiedzi – dodał Fedderman. – Ach, czyż to nie budujące? Fedderman uznał, że zapytała retorycznie. – Słyszała pani głosy przez otwór wentylacyjny. Siedziała pani wtedy w fotelu? – Wskazał czerwony szezlong. Adelaide skinęła głową. – Oglądam w nim telewizję. Czasami zasypiam i budzę się dopiero po północy. Moje życie to nie kabaret. – Tak samo było w noc śmierci Constance Mason? – Nie, tylko się zdrzemnęłam, oglądając reality show o grupce ludzi uwięzionych na wyspie. – Takiej jak Manhattan? – Bardzo podobnej, tylko bez mostów i tuneli. – Uśmiechnęła się uroczo. – Manipuluje pan mną, detektywie Fedderman? Ma pan nadzieję, że tryby zaskoczą, a w pana dłoni jak kulka gumy do żucia wyląduje perła wiedzy? – Raczej staram się naciskać różne guziki z nadzieją, że trafię na właściwy. – Często się to sprawdza? – Raczej nie. Ale w tej pracy czasami trzeba kombinować, żeby wywołać emocjonalną reakcję. Ludzie odpowiadają wtedy inaczej, niż kiedy są spokojni. Adelaide przesłodko się uśmiechnęła. – Jest pan żonaty, detektywie Fedderman? – Tak. Teraz pani naciska guziki. – Dotknął języka czubkiem ołówka, po czym udał, że coś zapisuje w notatniku. – Prawdopodobnie słyszała pani przez ten otwór ostatnie słowa umierającej kobiety. Adelaide odchyliła głowę i zaczęła przyglądać się sufitowi, poruszając przy tym gałkami ocznymi, jakby było na nim coś do oglądania. Demonstrowała Feddermanowi, że myśli. Potem dała krok do przodu tak nagle, że Fedderman spodziewał się okrzyku „Eureka!”. – Tym razem chyba trafił pan na właściwy guzik – oznajmiła.
Pochylił się ku niej. – To znaczy? – Jestem teraz pewna, że to nie był kobiecy głos, ale męski. Przypomniałam sobie też, co mówił. Fedderman czekał z przejęciem. – No, to co mówił? – Sęk w tym, że nic. – Zaraz, zaraz… Przed chwilą powiedziała pani, że go słyszała. – Słyszeć słyszałam. I już wiem, co robił: recytował alfabet. Nie słyszałam wszystkich liter, ale rytm był charakterystyczny, melodyjny, jak w rymowance. Niemal spodziewałam się, że zadeklamuje Abecadło z pieca spadło. Recytował alfabet. Nie za szybko, wręcz przeciwnie, powoli, jakby ćwiczył pamięć. O ziemię się hukło. Fedderman nie mógł się powstrzymać przed dopowiedzeniem w myślach drugiej strofy dziecięcego wierszyka. – Może kogoś uczył. Jakieś dziecko. Albo kogoś nieznającego języka. – Nie – pokręciła głową Adelaide. – To było bardziej jak występ, jakby chciał zrobić na kimś wrażenie. – Ktoś klaskał? Chwalił? – Nie. Było cicho. – Głos na pewno nie należał do Constance Mason? – Na pewno. Mówił mężczyzna. – Adelaide posłała mu spojrzenie, pod którym poczuł się nieswojo. – Jest pan na sto procent przekonany, że ma pan żonę? – Czegoś takiego się nie zapomina – odpowiedział Fedderman. Podziękował Adelaide Appleton za poświęcony czas i podał jej rękę. – Pozwoli pan? – spytała. Ze swoim słodkim jak jabłuszko uśmiechem zręcznie spróbowała zapiąć mu mankiet. Feddermanowi udało się tego uniknąć, więc tylko strzepnęła z klap jego marynarki nieistniejące okruszki. Fedderman jej podziękował i dał nogę.
Rozdział 21 Kiedy pojawił się Harold, żeby przejąć obserwację mieszkania Carlie, Sal przesiadł się i zwolnił miejsce za kierownicą nieoznakowanego radiowozu. Samochód stał pół przecznicy od bloku, w ciemnym miejscu, do którego nie sięgał blask dwóch pobliskich latarni. Harold podał Salowi przez okno kawę na wynos, po czym zajął fotel kierowcy. Wewnętrzne światło się nie zapaliło, ponieważ żarówka została wykręcona. Opuszczone przez Sala siedzenie było jeszcze ciepłe. – Działo się coś? – zapytał Harold. – Nic nowego. Sal zdjął z kubka plastikowe wieko, przez chwilę z przyjemnością wdychał unoszącą się parę, po czym napił się z siorbnięciem. Harold spojrzał na fosforyzujące wskazówki ręcznego zegarka. Dziesięć po północy. Za kilka minut Sal ruszy do domu, gdzie spróbuje złapać trochę snu. Zmęczony Harold zostanie sam i będzie się potwornie nudził. – Nie narzekałbym, gdybyśmy zamienili się na godziny – powiedział. – Za późno – burknął Sal. – Jak to? – Jeden z nas musiałby wziąć dwie zmiany z rzędu. – Ty – oznajmił Harold. – Czemu? – Bo tak byłoby uczciwie. – Nie param się uczciwością – warknął Sal podenerwowany. Dlaczego Harold nie może po prostu wykonywać swojej roboty? – Potrzebujemy trzeciego – stwierdził Harold. – Wtedy nikt nie musiałby odwalać podwójnej zmiany. – Wtedy byś jojczał, że robisz co trzecią. Sal otworzył drzwi, gotów do wyjścia. Był skonany, bolały go plecy i miał Harolda powyżej uszu, chociaż był mu wdzięczny za kawę. – A to kto? – zapytał Harold.
Sal zobaczył mężczyznę wspinającego się na schody bloku Carlie. Przeciętnej budowy facet w ciemnym ubraniu, strzelający wokół spojrzeniami. – Jakiś lewy – uznał Harold. – Może to lokator, który pracuje do późna. – Sal nie mógł sobie przypomnieć, żeby jakikolwiek glina poza Haroldem używał określenia „lewy”. Umieścił kubek z kawą w plastikowym uchwycie. – Albo ktoś inny. Odczekali, aż mężczyzna zniknie w przedsionku, po czym jednocześnie wysiedli i zamknęli drzwi, bez trzaskania, żeby nie przyciągać uwagi. Szybko ruszyli w stronę budynku. Zrobili najwyżej sześć kroków, kiedy przeciętnie zbudowany mężczyzna w ciemnym ubraniu wyszedł na zewnątrz. – Niespodzianka – powiedział Harold cicho. Mężczyzna od razu ich zauważył. Dwoma susami pokonał stopnie, stawiając nogę tylko na środkowym, i rzucił się do ucieczki. – Jezu! – stęknął Sal. – Szybkości to on nie ma przeciętnej. – Dorwiemy go! – rzucił Harold, odwrócił się i pobiegł w przeciwnym kierunku. Wiedział, co robi. Pokonał krótki odcinek do rogu i skręcił w boczną uliczkę po lewej. Jeśli facet pobiegnie w prawo, może wpadnie prosto na niego. Ale w chwili, w której Sal w myślach pochwalił strategię Harolda, mężczyzna się obejrzał. Zobaczył, że ściga go tylko jedna osoba. Jeśli ma trochę oleju w głowie, odgadnie powód i pobiegnie prosto albo na rogu skręci w lewo. Wybrał drugą opcję. Przeciął skrzyżowanie i jeszcze bardziej przyspieszył. Cholera! Harold wypadł z gry. Sal kontynuował pościg. Spróbował przez radiotelefon wezwać pomoc, młode gliny z młodymi nogami, ale w biegu nie dawał rady utrzymać przy uchu podskakującego nadajnika, więc uznał, że do diabła z tym. Niby mógł się po to zatrzymać, lecz wtedy mężczyzna na pewno oddaliłby się na tyle, żeby zniknąć na dobre. Może nawet złapałby jakąś nocną taksówkę. Na skrzyżowaniu przebiegł skosem przez ulicę, żeby zyskać krok lub dwa. O tej porze nie zawracał sobie głowy sprawdzaniem, czy coś nie jedzie. Przed nim, pośród zalegających na chodniku głębokich cieni, przemykał inny cień. To ten przeciętniak, który, jak uznał Sal, wcale nie był aż tak daleko. Ale pogoń zamieniała się w katorgę. Sal opuścił głowę i starał się oddychać przez nos, żeby nie stracić tchu. Jego płuca pracowały jak świszczące miechy, a serce łomotało. Na dodatek zaczęło go kłuć w prawym boku. Wiedział, co może go czekać,
miał więc nadzieję, że zostanie mu trochę sił do walki, jeśli dogoni uciekiniera. Zastanawiał się, czy nie oddać ostrzegawczego strzału, tutaj, na środku Manhattanu. Ulice w zasadzie były opustoszałe. Ale były też okna. A ludzie mieli zwyczaj pojawiać się w najmniej spodziewanym miejscu i czasie. Nigdy nie wiadomo, w co trafi rykoszet. Sal zaczął się słaniać. Potknął się raz i drugi. Jego zmysłami wstrząsnął ryk klaksonu. Obok z wyciem silnika przejechał radiowóz, rozjaśniając ulicę kolorowymi rozbłyskami z koguta na dachu. Mężczyzna z przodu obejrzał się i zwolnił. Zdał sobie sprawę, że samochodu nie przegoni. Syrena wydała pojedynczy jęk, jak ostrzegawcze szczeknięcie psa. Sal zobaczył, że mężczyzna przestał biec i stał pochylony z dłońmi wspartymi na udach. Też się zmachałeś, draniu! Sal zwolnił i szedł teraz równym tempem. Miał nadzieję, że dotrze do radiowozu i domniemanego mordercy, zanim siądzie mu serce. Policyjny wóz skręcił w stronę mężczyzny i zatrzymał się pod kątem do krawężnika. Drzwi się otworzyły, wysiadło dwóch mundurowych. Uciekinier podniósł ręce, jakby występował w westernie. Jeden z mundurowych coś krzyknął, dał znak dobytą bronią, a mężczyzna w czerni ukląkł, po czym położył się na chodniku twarzą w dół. Sekundę później pochylali się nad nim policjanci. Jeden z nich skuł mu ręce na plecach. Sal odwrócił się na dźwięk dobiegających z tyłu kroków. Ciężkim truchtem doganiał go Harold. Głośno sapał i był równie blady, jak jego siwy wąs. – Robimy się na to za starzy – stwierdził. Sal zawarczał, żeby ukryć zadyszkę. – Przecież go dorwaliśmy, prawda? – Kogoś na pewno – wyrzęził Harold. Z wysiłkiem podążali w kierunku – być może – Mordercy od Pani Wolność, leżącego na chodniku między dwoma policjantami. Obaj mundurowi skrzyżowali ramiona na piersi; jeden patrzył na podejrzanego, a drugi na nadchodzących. Sal i Harold zaczęli biec miarowym truchtem, ramię w ramię, co robiło dobre wrażenie, ale w rzeczywistości przemieszczali się wolniej, niż kiedy szli. – Jeden z nas powinien pobiec za nim – powiedział Sal – a drugi pojechać radiowozem. – Teraz łatwo ci mówić. – Nieprawda – sprzeciwił się Sal. – Ledwie dyszę, a mówić prawie nie mogę.
Sal mignął odznaką i wyjaśnił mundurowym, kim z Haroldem są i co tu robią. – Co? Że ten dupek może być Mordercą od Pani Wolność? – zapytał młodszy policjant. Powiedział to z respektem. Miał zsuniętą na tył głowy czapkę i przypominał młodego Clinta Eastwooda. Jego partner nikogo w szczególności nie przypominał, ale był bardziej postawny od Clinta. Nie najlepsza aranżacja obsady. – Nie, nie, nie… – przemówił z chodnika leżący i się poruszył. – A nuż, a nuż, a nuż – odpowiedział mu Harold. Starszy i masywniejszy mundurowy pomógł skutemu wstać, a jego partner w tym czasie otworzył drzwi radiowozu. Wepchnęli go na tylne siedzenie, odgrodzone od przedniego stalową siatką. Sal podał im adres Carlie. Zajechali pod jej blok i czekali tam, aż Sal i Harold przejdą trzy przecznice i do nich dołączą. Obaj detektywi wciąż głośno dyszeli, kiedy znaleźli się przy czekającym radiowozie. – Ciężką mieliście noc, panowie – powiedział młodszy glina, ten podobny do Eastwooda. Na pół przysiadł, wsparty o przedni błotnik. – Widzisz, co cię kiedyś czeka? – zachrypiał Sal i splunął w bok. Młodziak wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Nie jest tak źle – uspokoił go Harold. Sal miał ochotę go kopnąć. – Czy ja cię aby skądś nie znam? – zapytał Harold młodego. Ten pokręcił głową. – Wątpię. A co? Czujesz, że masz dziś farta? – dodał niczym prawdziwy Brudny Harry. – Co to niby miało znaczyć? Sal miał ochotę przywołać Harolda do porządku, ale nie widział w tym większego sensu. Zamiast tego poszedł obudzić Carlie Clark. Carlie wyszła z bloku razem z Salem, ubrana w czerwoną tunikę, dżinsy i kapcie. Oczy miała opuchnięte od snu, a jasne włosy rozczochrane. Młody glina przyglądał się jej z uznaniem. Wzdrygnęła się, gdy Sal delikatnie ujął ją pod ramię i zaprowadził na tył radiowozu. Lekko przyciemniane szyby samochodu odbijały otoczenie, pochyliła się więc, żeby zajrzeć do mrocznego, przedzielonego siatką wnętrza, w którym siedział podejrzany. Sal czuł, jak jej ramię wibruje strachem. – Nawet gdyby mógł wysiąść, jest skuty – uspokoił ją. Jakby się rozluźniła, ale nie za bardzo.
– To on cię prześladował? – zapytał Sal. Pochyliła się jeszcze niżej. – Jesse Trummel! – zawołała i wyprostowała się z zaskoczoną miną. Sal też był zaskoczony. – Znasz go? – Tak. Pracuje w Bold Designs. – Chyba chciał popracować nad tobą – wtrącił Harold. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Wielki glina siedzący w samochodzie słuchał. Boczna szyba z tyłu się opuściła. Carlie cofnęła się o krok. W tym momencie od Jessego Trummela dzieliło ją tylko powietrze. – Nie musisz się mnie bać, Carlie – odezwał się Trummel. Miał piskliwy, zakatarzony głos. – Co robiłeś w jej bloku? – zapytał Sal. Trummel manifestacyjnie popatrzył mu prosto w oczy, nie zdając sobie sprawy, że tak robi większość kłamców. – Chciałem zostawić jej liścik, to wszystko. Daję słowo. – I akurat przypadkiem byłeś w okolicy? – Tak się złożyło, że niedaleko. Piłem u kolegi. Możecie sprawdzić, było nas tam kilku. Kiedy impreza zdechła i wszyscy zaczęli się rozchodzić, przypomniałem sobie, że w pobliżu mieszka Carlie. – No i? – drążył Sal. – Ja… podziwiałem… Znaczy podziwiam Carlie. Nie wiem, czy o tym wie. Ale… No dobrze, napiłem się, nie myślałem jasno i postanowiłem powiadomić ją o moich uczuciach. – Aha. Chciałeś po północy zrobić jej niespodziankę i wyznać miłość – podsumował Sal. – Nie, skądże, nie zrobiłbym czegoś takiego. Wrzuciłem tylko kartkę do skrzynki pocztowej. – Chyba zobaczyłbyś Carlie jutro w pracy? – zapytał Harold. – Naturalnie. Ale jak mówiłem, wypiłem tyle, że nie myślałem jasno. – Nie tą główką – skomentował Eastwood. Sal obrzucił go spojrzeniem. – Mam to wrzucić do raportu? Eastwood wzruszył ramionami i całym ciężarem oparł się o samochód. Opuścił czapkę na oczy, co sprawiło, że jeszcze bardziej upodobnił się do gwiazdora filmowego. Sal zabrał Carlie daleko od radiowozu. Harold znał tę procedurę i razem z mundurowym
został przy aucie. Niech Sal pogada z nią w cztery oczy, stanie się jej kumplem i powiernikiem. Sal przysunął się do Carlie i rozejrzał, jakby chciał się upewnić, że z tej odległości nikt ich nie podsłucha. – Wiedziałaś, co ten gość do ciebie czuje? – zapytał. Carlie wydawała się nieco zażenowana. – Prawdę mówiąc, trudno było tego nie zauważyć. Wiesz, tak na mnie patrzył… – Jest raczej przeciętny. Czy to on za tobą chodził? – Nie. Z całą pewnością. – Skąd ta pewność, skoro twój prześladowca jest takim przeciętniakiem? – Codziennie widuję Jessego w pracy. Jest kreślarzem. Ma biurko i stanowisko komputerowe niedaleko od mojego. Zajmuje się renderowaniem. – To znaczy? – Dostaje plany albo ich fotokopie i ma pokazać, jak projekt będzie wyglądał po ukończeniu. Sal pochylił się ku niej tak, że ich czoła prawie się zetknęły. – Zrozum, muszę o to zapytać. Czy ty z tym Jessem kiedykolwiek… – Nigdy! Nasz związek – czy też to, co on chciałby uważać za związek – jest czysto platoniczny i jednostronny. Sal wiedział, że w takich sprawach ludzie często mówią nieprawdę. – Więc nie łączy was nic poza pracą? – Nic a nic. Lubię Jessego, tylko że… – Nie myślisz o nim w ten sposób? – Oczywiście, że nie. – Okej. Musiałem zapytać. Wiesz, ten Trummel wygląda całkiem, całkiem. – Pewnie tak – zgodziła się Carlie. – Po prostu jest… Popatrzyli na siebie i jednocześnie powiedzieli: – …przeciętny. Pozostali czekali i przyglądali się, a Sal wszedł z Carlie do bloku. Na wszelki wypadek towarzyszył jej do mieszkania, skąd zabrała klucz od skrzynki pocztowej, po czym wrócili do przedsionka. W mosiężnej skrzynce była tylko złożona biała kartka. Nie dostarczyła jej poczta. Sal włożył białe rękawiczki i wyjął ją, zanim zdążyła zrobić to Carlie. – Mogą być na niej odciski – wyjaśnił. – Albo coś jeszcze. Zdziwiłabyś się, co potrafi
odkryć policyjne laboratorium. – Przecież wiemy, że napisał ją Jesse. Sam to przyznał. – Nie do końca wiemy, co wiemy – odpowiedział Sal. Cieszył się, że nie ma z nimi Harolda, bo rozmowa stałaby się jeszcze bardziej zagmatwana. Ostrożnie rozprostował kartkę. Widniało na niej jedno zdanie napisane niebieskim tuszem. Pokazał je Carlie: „Nieustannie o tobie myślę”. Podpisu nie było. – Zwięźle i słodko – stwierdził Sal. I anonimowo. Carlie poczuła gorąco na twarzy. Sięgnęła po kartkę, ale Sal złożył ją wzdłuż zagięć i trzymał za brzeg opuszkami palców. – Przykro mi – powiedział – ale muszę to zatrzymać. Wyniosę na zewnątrz i schowam do torebki na dowody. To trop w śledztwie, nawet jeśli wiedzie donikąd. Wbiła ręce w kieszenie workowatej tuniki. – Rozumiem. Sal podejrzewał, że tak naprawdę nie rozumiała. Wrócili do radiowozu. Sal pokazał kartkę Haroldowi, który przeczytawszy ją bez dotykania, zajrzał do siedzącego w samochodzie Trummela i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Sal starannie złożył kartkę. Nieustannie o tobie myślę. – Faceci za tobą szaleją – powiedział do Carlie z uśmiechem. – Nie wiem dlaczego – odparła. – Jest tu przynajmniej dwóch, którzy wiedzą – zauważył Sal, a Harold zagwizdał kilka taktów piosenki z serialu Rawhide.
Rozdział 22 Przedmieście Kansas City, Missouri, 1996 Mildred Gant zajechała czarnym dodge’em na parking przy autostradzie międzystanowej. Rozległ się głośny pisk hamulców, którym przydałyby się nowe klocki. Zmniejszyła nacisk na pedał i pisk przycichł. Wolała, żeby nikt nie zwrócił na nią uwagi. Obok niej siedział Dred „Piszczałka” Gant ze wzrokiem wbitym w przestrzeń za przednią szybą, na której sterana wycieraczka zostawiła brudny łuk. Wyruszyli rano i od tamtej pory wyrecytował alfabet co najmniej dwunastokrotnie. Matka nie lubiła marnować czasu, a alfabetem, jak często mu powtarzała, można było zająć myśli. Czasami sama się zastanawiała, czy potrafiłaby wyrecytować to cholerstwo po tym, jak tyle razy słuchała Piszczałki. Do niektórych rzeczy można przywyknąć aż za bardzo. W pobliżu toalet oraz automatów z napojami i przekąskami przodem do krawężnika stało sześć samochodów. Za toaletami rozciągał się duży asfaltowy plac dla ciężarówek. Stały na nim nie tylko wielkie osiemnastokołowce, ale też najzwyklejsze vany. Parking otaczała świeżo skoszona trawa, której zapach nadal wisiał w powietrzu. W upale na zewnątrz nic się nie poruszało, nie licząc kobiety, która wyprowadzała parę białych pudli. – Wyłaź! – nakazała Mildred. Patrzyła, jak Dred rozpina pas bezpieczeństwa. Rozpięła też swój i wysiadła z vana. Poczekała, aż Dred okrąży samochód i do niej dołączy. Przyglądała mu się, ubranemu w Tshirt z logo drużyny Missouri Tigers, wytarte dżinsy i mokasyny. Jak na swój wiek był przeciętnego wzrostu i budowy, ale wyglądał na dość silnego. Wpatrywał się w nią wyczekująco. Na lewo od łazienek i automatów znajdował się drewniany stół piknikowy, a obok stały kosze na śmieci, z których jeden przeznaczony był na surowce wtórne. Za stołem rosła mała kępa drzew. – Siadaj tam i poczekaj – rzuciła Mildred. Patrzyła, jak Dred w milczeniu wykonuje jej polecenie. Potem wybrała się do automatów, otarła przedramieniem pot z czoła i w poszukiwaniu drobnych przetrząsnęła kieszeń
przypominającej fartuch sukienki. Nakarmiła maszynę paroma ćwierćdolarówkami i kupiła dwie puszki gazowanego napoju o smaku pomarańczowym. Automat źle wydał jej resztę i nie zareagował, gdy go kopnęła i zagrzechotała klapką zwrotu monet. Witajcie w świecie Mildred. Wyszła z cienia budki z automatami i trawnikiem dotarła do Dreda, cierpliwie czekającego przy drewnianym stole. Stał tam mały węglowy grill na żelaznej nóżce. Mildred zastanawiała się, czy ktoś kiedyś w ogóle coś na nim piekł. Kto chciałby jeść na przydrożnym parkingu? Podała Dredowi puszkę, z której zdążyła trochę upić, i usiadła obok niego z nadzieją, że nie wbije jej się drzazga w tyłek. Już raz jej się to tutaj zdarzyło. Ze swojego miejsca mieli widok na plac dla ciężarówek, na którym stały trzy osiemnastokołowce. Metalowe osłony na szczytach ich pionowych rur wydechowych podskakiwały, a spaliny z pracujących na jałowym biegu silników drżały w dusznym powietrzu. Jedna z ciężarówek ryknęła i zaczęła wytaczać się powoli z miejsca parkingowego. Ton silnika się zmieniał, gdy kierowca wrzucał biegi. Na długiej rampie wiodącej z powrotem na autostradę wóz nabrał szybkości. Mildred patrzyła za nim, dopóki nie włączył się do ruchu na szosie i nie zniknął w oddali. – Wiesz, co będziesz robił? – zapytała. – Oczywiście. Oboje milczeli, gdy na parking wtoczył się ciągnik siodłowy z zakurzoną niebieską szoferką. Zwolnił i przy wtórze głośno syczących hamulców pneumatycznych zajął miejsce opuszczone przez poprzednią ciężarówkę. Ten tir, jak Mildred zwykła je w myślach nazywać, był wielki, na ile tylko pozwalało prawo, a w kabinie miał część sypialną i ciągnął długą naczepę z niebieskim paskiem na całej długości i napisem „HOGAN GASS CARTAGE”. Mildred sprawdziła tę nazwę, wiedziała więc, że chodzi o małą firmę z Memphis. Otworzyły się drzwi po stronie kierowcy i na ziemię zeskoczył bysiowaty facet w kombinezonie, pod którym nie miał koszuli. Był łysy, nosił okulary przeciwsłoneczne i nawet z tej odległości wyglądał na wielkoluda. Przez chwilę się rozglądał, a potem rozkołysanym krokiem ruszył w kierunku Mildred i Dreda. Gdy podszedł blisko, Dred zobaczył, że oba mocarne ramiona mężczyzny pokryte są tatuażami. Miał ich tyle, że bez intensywnego wpatrywania się nie sposób było ich odróżnić i rozpoznać, co przedstawiają. Zresztą Dred w ogóle nie miał ochoty patrzeć na tego człowieka. – Jestem Rudy – przedstawił się mężczyzna ochrypłym głosem palacza. – Jeśli masz na imię
Mildred, to rozmawialiśmy przez telefon. Mildred potwierdziła, że ma na imię Mildred. – A to jest Dred – dodała. Rudy obrzucił Dreda taksującym spojrzeniem. – Nosisz imię po matce? – Pewnie tak… Dred nigdy się nad tym nie zastanawiał. A teraz, kiedy się zastanowił, bynajmniej nie był zachwycony. – Niektórzy znają go jako Piszczałkę. Bo ciągle marudzi i biadoli. Kierowca zmierzył chłopaka wzrokiem. – Będę na niego wołał inaczej. – Jak sobie chcesz. – Spodziewałem się kogoś większego i silniejszego – dodał kierowca. – Jest w sam raz. Wiek nie ma znaczenia. – Chyba nie. – Rudy znów popatrzył na Dreda wąskimi ciemnymi oczyma. – Silnyś, mały? – Jeśli trzeba, to tak. Rudy wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Odszczekuje się? – zapytał Mildred. – Jeśli spróbuje, daj mi znać. – Będę grzeczny – zapewnił Dred. – Żebyś wiedział – odparł kierowca. Rozejrzał się, po czym wyjął z kieszeni kombinezonu zwitek banknotów. Wyłuskał pięć i podał je Mildred. Przeliczyła je z wprawą i schowała pod fałdę sukienki. – Masz tam pas na pieniądze? – zapytał kierowca. – A może nóż albo pistolet? – odpowiedziała, dając przy tym uśmiechem do zrozumienia, że tylko żartuje, że tak się zgrywają. Chyba. – W każdym razie dostałeś, za co zapłaciłeś. – Skinęła głową na Dreda. – Pojedzie z tobą i rozładuje twoją furę, podczas gdy ty będziesz siedział na dupie. Potem załaduje ci naczepę na kurs powrotny. Wyrzuć go tutaj i interes skończony. Jeśli będziesz zadowolony z usługi, zapraszam ponownie. – Brzmi uczciwie. – Jest uczciwie. – Dla wszystkich poza małym.
– Jakby cię to obchodziło. Rudy skinął głową. – Idziemy, mały. Dred przesunął się na brzeg ławki, gdzie mógł się przekręcić i wstać, nie plącząc nóg pod stołem. – Ile mu przypadnie z tej setki? – zapytał Rudy. Mildred się uśmiechnęła. – Lubi pracować. – Powiedziałbym, że to całe jego życie – odparł kierowca i ruchem głowy dał znak, że pora ruszać. Mildred odprowadzała ich wzrokiem, gdy przecinali trawiaste wzniesienie, idąc w kierunku ciężarówki z niebieską szoferką. Kierowca machinalnie położył rękę na ramieniu Dreda. Można ich było wziąć za ojca i syna. Osiem kilometrów na zachód od parkingu znajdowała się stacja benzynowa z restauracją, popularna zarówno wśród komiwojażerów, jak i kierowców ciężarówek. Osiemnastokołowce i mniejsze samochody tłoczyły się na parkingu. Mildred podjechała do dystrybutorów i zatankowała. Kiedy zbiornik był już pełen, weszła do środka, zapłaciła częścią gotówki otrzymanej za wynajęcie Dreda, wróciła do vana i przejechała na restauracyjną część parkingu. Czuła się znakomicie, wiedząc, że w baku ma pełno paliwa, a w kieszeni – pieniędzy. Wysiadła i dokładnie zamknęła samochód. Nabrała tego zwyczaju przy przewożeniu antyków kupionych na aukcji lub przeznaczonych na sprzedaż. Teraz miała z tyłu starą komodę z dębiny. Szkoda, że przed wyjazdem nie wyładowała jej z pomocą Dreda. Mogliby w szopie ukryć ją przed deszczem, a w vanie zrobiłoby się miejsce na zakupy z aukcji mającej się odbyć za dwa dni w gospodarstwie rolnym, które trafiło pod młotek. Zdecydowała, że przeniosą komodę po powrocie Dreda. Nie powinien być zanadto zmęczony. Lepiej nadwyrężyć młode plecy niż starsze. Weszła do restauracji, zamówiła duży kawałek placka kokosowego i szklankę mleka. Wytarłszy znad górnej wargi białe wąsy, które zrobiły jej się od napoju, sięgnęła po rachunek i zapłaciła w kasie. Nie zostawiła napiwku. Po drodze do wyjścia kupiła los na loterię.
Rozdział 23 Nowy Jork, dzisiaj – A gdyby coś trafiło do gazet albo telewizji? – zwróciła się Carlie do Jessego Trummela następnego dnia w pracy. Poza nimi nikogo nie było w pomieszczeniu socjalnym Bold Designs, jasnozielonym pokoju z rzędem automatów wydających zupy, kanapki, pozbawione smaku drożdżówki i kawę. Stół otaczało sześć szarych składanych krzeseł z metalu. Rzadko ktoś brał sobie tu jedzenie, pijano tylko kawę, i to wyłącznie dlatego, że nie było innego wyboru. – Przepraszam – powiedział Jesse po raz dziesiąty. – Spieprzyłem sprawę. Miał na sobie brązowy garnitur, niebieską koszulę i czerwony krawat bez wzorów. Przed dziesięcioleciami mógłby być jednym z bezbarwnych kierowników którejś agencji reklamowej na Madison Avenue. Dziś był bezbarwnym kreślarzem, snującym rojenia o wielkości, plotkach na swój temat i wspólnej dla mężczyzn i kobiet łazience szefostwa, do której trzeba było mieć klucz. Klucz… zadumała się Carlie. Jesse zawsze będzie go pożądał. – Możemy zostać kolegami z pracy i przyjaciółmi – oświadczyła. – Nic więcej. – Jeśli o to chodzi, przyswoiłem wczorajszą lekcję. Gdy to mówił, zauważyła coś ciekawego. Jedno ucho miał wyraźnie większe od drugiego. O dziwo, ujęło mu to trochę nudnej pospolitości, tej jego przeciętności, a nawet uczyniło go ciut atrakcyjnym. Ostrzegła się, żeby za bardzo nie przeżywać tych niedopasowanych uszu. – Mogę przynajmniej postawić ci kawę? – spytał Jesse. Nie poddaje się. To też wbrew sobie uznała za godne podziwu. – Nie – rzuciła ostro. – Nic mi nie możesz postawić. To i tak jakieś szczyny, a nie prawdziwa kawa. Odwróciła się i skierowała do wyjścia. – Wiem – usłyszała jego głos, gdy zamykały się za nią wahadłowe drzwi. – Ale na nic lepszego nie możemy liczyć. Te słowa odbijały się echem w jej myślach. Na nic lepszego nie możemy liczyć… Nie, nie,
nie! – Wypłata za twoje myśli – odezwał się męski głos. Zatrzymała się, omal nie podskoczywszy. Uśmiechał się do niej Floyd Higgins, jeden z jej wielu szefów w Bold Designs. – Byłaś tak zamyślona – powiedział – że aż się zainteresowałem. – Myślałam o tym, że w projekcie dla Cuddled Cougar powinniśmy przenieść przymierzalnie bliżej środka salonu. – Im bliżej klient ma do przymierzalni, tym prędzej coś przymierzy – zgodził się Higgins. – I zanim dokona zakupu, przemaszeruje w tym stroju, żeby przyjrzeć się reakcjom innych. – Reakcjom obcych ludzi? – Zwłaszcza obcych ludzi. – Ach, ta kobieca intuicja. – Wy, faceci, tak samo macie z kapeluszami. Higgins uśmiechnął się szeroko. – W porządku, masz tę swoją wypłatę. Claire mimo woli zauważyła, że jego uszy były identyczne. Nuuuda. Na oczach Dory Lane kolejna transakcja spełzła na niczym. Zainteresowani lokalem zamówili inspekcję mieszkaniową – dobre posunięcie, a nawet spodziewane – i znaleźli mnóstwo powodów do narzekań. Sprzedający zaproponował, że obniży cenę, ale obniżył ją niewystarczająco. Przepadła kolejna prowizja. Dora była przedstawicielem handlowym agencji The Walker Group. Stary Herman Walker, właściciel i prezes firmy, zwolnił już połowę działu sprzedaży, a ci, co zostali, pracowali za samą prowizję. Zero sprzedaży równa się zero prowizji, równa się zero wypłaty. Oszczędności Dory topniały błyskawicznie, a jej karty kredytowe były niemal wyczyszczone. Stała teraz na peronie metra, czekając na pociąg jadący na północ. Jakikolwiek. Śmierć pod kołami wyjącego i piszczącego pojazdu będzie bolesna, ale łatwa i szybka. Przejeżdżając obok miejsca, które wybrała Dora, wciąż będzie pędził prawie z maksymalną prędkością. Zbliżyła się do końca peronu tak bardzo, że już nie było wokół niej żadnych pasażerów. Nawet się z tego cieszyła. Nie chciała nikogo szokować. Po prostu miała dość. Na peronie, teraz już poza zasięgiem jej wzroku, grał na saksofonie facet sprawiający wrażenie gbura. Przed nim leżał otwarty futerał. Dora, gdy go mijała, zauważyła w zniszczonym, wyłożonym aksamitem pudle dwa samotne banknoty dolarowe, ale pewnie
grajek położył je tam na zachętę. Słyszała już utwór, który wykonywał, ale nie mogła sobie przypomnieć tytułu. Coś z miłością w niedzielny poranek. Znoszone ubranie muzykanta, obtłuczony instrument i żałobna melodia przypomniały jej, że niektórzy mają gorzej niż ona. Ale co z tego? Chyba zawsze ktoś gdzieś ma gorzej. Może ten gość z saksofonem weźmie przykład z Dory i zakończy swoją nieustającą udrękę. Niezrozumiały głos oznajmił coś donośnie przez megafony. Pobrzmiewał w nim akcent, którego Dora nie potrafiła zidentyfikować. Powietrze się poruszyło – to nadjeżdżał pociąg, pchając przed sobą wiatr w wąskim tunelu. Dora zbliżyła się do pomalowanej na żółto krawędzi peronu, wychyliła się i zerknęła w ciemność. Ciągle nie widziała składu, ale zobaczyła jego bliźniacze światła przeszywające w oddali mrok. Dotarło do niej stłumione wycie, zebrała więc ostatnie myśli, wpatrzona w reflektory, które stawały się coraz jaśniejsze i były coraz dalej od siebie. Wtedy nagle pojawił się pociąg – wypadł z ciemności i zagłuszył lament saksofonu. Czy może pełna żałości melodia ucichła wcześniej? Zwykłe szczęście Dory: nawet nie dane jej będzie umrzeć przy muzyce. Połyskujący stalą wagon czołowy, i tak wielki, nabrał kolosalnych rozmiarów. Zbliżał się błyskawicznie. Dora jeszcze bardziej się wychyliła. Starczy jej odwagi, żeby to zrobić. Starczy! Gdy zaczynała lecieć w dół, na jej ramieniu tuż nad łokciem zacisnął się stalowy uchwyt i została odciągnięta do tyłu. Pociąg zatrzymał się z jazgotem i zgrzytem, by wypluć i połknąć pasażerów. Przy uchu Dory rozległ się głos: – Taka piękna dziewczyna nie musi posuwać się do czegoś takiego. Cofnęła się o pół kroku i odwróciła. Jej wzrok padł na saksofonistę. Te same znoszone dżinsy, tenisówki trzymające się na taśmie klejącej, poplamiony czarny T-shirt anonsujący Upiora w operze. Gdyby nie ubranie, nie rozpoznałaby go. Był takim przeciętnym facetem… Obrzuciła go wściekłym spojrzeniem, kazała mu pilnować własnego nosa, podeszła do schodów i ciężkim krokiem skierowała się ku światu na górze. Po półgodzinie szybkiego marszu Dora zapytała: – Co pan, do cholery, wyprawia? Dotarła na targowisko rolne i właśnie sięgała po ostatnią szarlotkę, kiedy na placku, ledwie zdążyła go dotknąć, zamknęła się inna, większa dłoń. Nie cofnęła ręki, nie zrobił tego również amator ciasta. Mieli tu tak jakby pata.
Ich palce się stykały. Miał silne ręce o wydatnych żyłach. Były ciepłe, a ciemne włosy na ich wierzchu lekko się kręciły. Dora podniosła wzrok i okazało się, że patrzy w twarz tego wścibskiego drania z metra, Pana Saksofona. Uśmiechał się, ale nie rozjaśniło to jego twarzy. – Tak się składa, że przepadam za szarlotką – powiedział – a biorąc pod uwagę, co planowałaś, może pozwolisz mi ją kupić? Tylko nie mów, że nie zamierzałaś zanurkować pod tamten pociąg. – A ty mi nie mów, co mam mówić, a czego nie. I tak pewnie chciałeś ukraść ten placek. Odsunęła odrobinę dłoń, żeby nie stykała się z jego ręką, ale i tak czuła lekkie mrowienie na skórze palców. Jakby przeskakiwały między nimi ładunki elektryczne. Nie przestawał się uśmiechać; ta sytuacja musiała sprawiać mu frajdę. Jakby wyczuwał wzajemne przyciąganie. Dora zachowywała kamienną twarz. Możesz sobie pomarzyć, palancie. Uśmiech nie znikał. – Nie jestem na takim dnie, jak ci się zdaje – powiedział. – Nic mi się nie zdaje i nic mnie to obchodzi. – Odsunęła od niego ramię. – Zróbmy tak: kupię placek, pójdziemy gdzieś, zjemy go na pół i obgadamy sprawę. – Sprawę placka? – Tę drugą sprawę. Wiesz, o czym mówię. Chciałaś się napchać szarlotką, bo kalorie są już nieważne? Dokładnie taki miała zamysł. Na tym etapie pomniejsze grzechy się nie liczyły. – Nie ma żadnej drugiej sprawy – odparła – i nie zamierzam jeść z tobą twojej szarlotki. Wzruszył ramionami. – No to ty za nią zapłać. Co za różnica, skoro ma to być twój ostatni posiłek? Tu akurat wykazał się logiką nie do obalenia. A następny pociąg nie nadjedzie wcześniej niż za dwadzieścia minut. A potem zjawi się kolejny. – Niech będzie – powiedziała. – Ale pieniędzy na karcie kredytowej starczy mi najwyżej na hamburgera. – Powinnaś korzystać z karty debetowej. W ten sposób szybciej pozbędziesz się forsy. Zgrabnie się pochylił i podniósł futerał z saksofonem, o którym Dora zupełnie zapomniała, choć leżał tak blisko, że mogła się o niego potknąć. – Nie zmienisz mojej decyzji – oświadczyła.
– Mówisz o karcie debetowej? – Wiesz, o czym mówię. – Nie zamierzam jej zmieniać – zapewnił. – Chcę tylko nacieszyć się twoim towarzystwem, dopóki to jeszcze możliwe. I moją szarlotką. Ramię przy ramieniu udali się do kasy, on zapłacił za placek dwudziestodolarowym banknotem i machnięciem ręki zrezygnował z reszty, jak jakiś Rockefeller. Na chodniku za straganami trzymał się blisko niej, jak gdyby z obawy, że mu ucieknie. Zasiedli wygodnie w restauracji w Szóstej Alei. Były w niej niebieskie winylowe boksy, szare laminowane stoły, a na ścianach wyłożonych dębową boazerią wisiały opatrzone autografami zdjęcia olimpijczyków, sławnych, ale już starszych. Z nich wszystkich Dora słyszała tylko o Wilmie Rudolph i Marku Spitzu. Kim, do diabła, był Cassius Clay? Postawiła na miejscu obok papierową torbę z owiniętym w folię plackiem. – Równie dobrze możemy zjeść go tutaj – powiedziała. – Albo później i gdzie indziej, na deser. Nie zostało mi zbyt wielu „później”. Omal nie powiedziała tego na głos. Gdy zza lady przyszedł do nich kelner, Pan Saksofon zamówił cheeseburgery z frytkami i kawę. Dora nie przepadała za serem, ale nie protestowała. Po odejściu kelnera Pan Saks zdjął czapeczkę z logo Metsów i położył ją obok, na obitym winylem siedzeniu, o które opierał się jego instrument. Wciąż go oceniała. Nic nie mogła na to poradzić. Był szatynem, a we włosach z przedziałkiem po lewej nie miał śladu siwizny. Nie najgorsza fryzura, regularne rysy... Niektórzy nazwaliby go w miarę przystojnym, inni nie. Średnia wyszłaby mniej więcej pół na pół. Dora nie była pewna, po której stronie ostatecznie by się opowiedziała. Gdyby był aktorem, grywałby szarych obywateli, których zaraz się zapomina. Najlepszy przyjaciel gwiazdora, taki, któremu jako nagroda pocieszenia trafia się nieładna dziewczyna. – Powinieneś skorzystać z okazji – rzekła – i wrzucić w siebie trochę dobrego, pożywnego jedzenia. – Troszczysz się o moje zdrowie? – Nie bardzo. Oparł łokcie o blat i splótł palce. Dora zwróciła uwagę na jego paznokcie: były czyste i obcięte. – Mięso i ziemniaki – mruknął – że nie wspomnę o bułce. Powinno mi to wyjść na zdrowie.
Dora dopiero po kilku sekundach pojęła, że mówił o posiłku, na który czekali. Przedstawił go jak element diety zdrowotnej. Bawiła się owiniętymi w serwetkę nożem i widelcem, póki kelner nie przyniósł im kawy. Na każdym spodku balansowała łyżeczka. Dora dolała śmietanki. – Czyżby gra na saksofonie w metrze była bardziej lukratywna, niż mi się wydaje? Obdarzył ją swoim przeciętnym uśmiechem. – Być może. – Jesteś jednym z tych uzdolnionych muzyków, którym wolno tam grać? – Nie, nie. Gram w stu procentach nielegalnie. – A jak przyłapią cię gliny? – Za pierwszym razem dadzą mi ostrzeżenie i każą się wynosić. – A potem? – Nie mam pojęcia. Jeszcze nie było pierwszego razu. – Powiem ci, że nieźle sobie radzisz z tym saksofonem. Jesteś samoukiem? – Nie. Nauczył mnie jeden kierowca ciężarówki, dawno temu. Ku swojemu zaskoczeniu parsknęła śmiechem. – Ale masz fantazję. – To akurat prawda. Nadszedł kelner z jedzeniem. Dora zdała sobie sprawę, jaka jest głodna, i pochłonęła swojego hamburgera. Zauważyła, że jej towarzysz jadł bez pośpiechu i miał całkiem niezłe maniery przy stole. Szczerze mówiąc, lepsze niż ona. Po posiłku sięgnęli po kawę. Żadne nie wspomniało o szarlotce. Dora mu się przyglądała. – Nie jesteś bezdomny. – Nie mówiłem, że jestem. Chociaż, po prawdzie, teraz tak wyszło. – Och? – Podnajmowałem mieszkanie. Pożyczyłem je, ściśle mówiąc. Stary kumpel wyjechał w interesach do Londynu i pozwolił mi przez ten czas u siebie mieszkać. Wczoraj niespodziewanie wrócił i przywiózł z Anglii damę swego serca. – A ty stałeś się piątym kołem u wozu. – Niestety. Cóż, i tak mdliło mnie w ich towarzystwie. Dora w zamyśleniu stukała paznokciami o kubek. Perspektywa rychłej śmierci jakoś mniej ją
pociągała. Pewnym rzeczom pisane było się nie wydarzyć. Co niekoniecznie znaczyło, że Bóg istnieje. Ale że coś – na pewno.
Rozdział 24 Chillicothe, Missouri, 2000 Niejedno może się zdarzyć, wystarczy wykazać się cierpliwością i zaczekać na okazję. Spełnić się mogą zarówno sny, jak i koszmary. Szesnastoletni Dred „Piszczałka” Gant czekał samotnie w pokoju widzeń rozmiarów trzy na trzy metry. Siedział na dębowym krześle przodem do stołu, także dębowego, oraz drugiego krzesła, identycznego i na razie pustego. Meble zostały przyśrubowane do cementowej podłogi przykrytej szarymi płytkami. Nad głową miał fluorescencyjną świetlówkę, od której odchodził gruby kabel. Jedyne okno wychodziło na inny pokój, odrobinę zniekształcony za grubą, nietłukącą szybą. Ściany miały standardowy dla wszelakich instytucji seledynowy kolor, a tą konkretną instytucją było Chillicothe Correctional Center w Missouri, więzienie stanowe dla kobiet. Pomieszczenie było nieprzyjemnie nagrzane. Dred miał na sobie koszulę z długim rękawem, mimo że był już środek maja, więc tym bardziej doskwierało mu gorąco. Mildred Gant, jego matka, ukradła licytatorowi dziewięćset dolarów w gotówce. Za tyle poszła na aukcji rozbieralna antyczna szafa. Nie pomyślał i wyszedł z gabinetu, zostawiając na biurku plik banknotów. Natychmiast zadzwonił na policję, która znalazła pieniądze pod siedzeniem należącego do Mildred vana. Wciąż tkwiły w otwartej kopercie z nazwiskiem i adresem licytatora. Już to było wystarczająco poważnym przestępstwem, a jeszcze Mildred wskoczyła do vana i zaczęła uciekać, potrącając przy tym i poważnie raniąc funkcjonariusza policji stanowej. Wyglądało na to, że z premedytacją skręciła i próbowała go przejechać. Za radą obrońcy z urzędu z Jefferson City poszła na ugodę, dzięki czemu dostała tylko dwadzieścia lat. Chociaż zachowała prawo do opieki nad Dredem, zamieszkał u rodziny zastępczej, która zajmowała się jeszcze czwórką przybranych dzieci. Małżeństwo farmerów chowało ich wszystkich surowo, ale bez przesadnej ostrości. Dred pomału przywykał do nowego miejsca, co więcej – zaczął mówić, aczkolwiek urywanymi zdaniami, które zazwyczaj mamrotał pod nosem. Miał zupełnie inny problem, mianowicie zaczynało go nosić. W gospodarstwie nic tak naprawdę się nie działo, jeśli nie brać pod uwagę rośnięcia kukurydzy. Zastanawiał się nad
ucieczką, ale nie uważał jej za praktyczne rozwiązanie. W poprzednim domu zastępczym został przypadkiem postrzelony w udo podczas kradzieży jajek, które zamierzał później sprzedać żonie hodowcy świń. Jego zdaniem właściciel jajek, farmer, u którego mieszkał i dla którego pracował, postrzelił go umyślnie. Wprawdzie tylko nabojem do strzelby kalibru .22, ale tkwiącą w udzie kulę wyjmował lekarz, który prawie non stop był pijany. Od tamtej pory Dred nieznacznie utykał. Kiedy Mildred doszły słuchy o „wypadku”, poleciła, żeby więcej nie zawracać jej głowy podobnymi sensacjami, chyba że rana okaże się śmiertelna. Dziś Dred po raz trzeci odwiedził matkę w więzieniu. Żona hodowcy świń, niska, twarda kobieta o zimnym spojrzeniu, która miała na imię Irma, przywiozła go gospodarskim pikapem, a teraz czekała w głównym budynku kompleksu, aż widzenie się skończy. Usłyszawszy cichy dźwięk, Dred podniósł wzrok. Otworzyły się drzwi i weszła przez nie Mildred w szarym stroju więziennym, który wyglądał, jakby przeznaczony był dla mężczyzny. Jej proste ciemne włosy były sztywne i przylizane, tylko nad uchem wisiał pojedynczy kosmyk. Nie miała makijażu. Zresztą makijaż nigdy jej nie pomagał. Towarzyszył jej postawny umundurowany strażnik o wielkich rękach. Przyglądał się obojętnym wzrokiem strażników całego świata, jak zajmowała krzesło naprzeciwko Dreda. Założył jej kajdanki i przykuł ją do przyśrubowanego do stołu żelaznego pierścienia, tak że z ledwością ruszała rękami, a unieść mogła się najwyżej do połowy. Teraz nie stanowiła zagrożenia. Strażnik wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Niemal w tej samej chwili pojawił się za szybą, skąd obserwował siedzącą w środku parę. Mildred zauważyła, w jaki sposób Dred jej się przygląda. – Ślicznie wyglądam, nie? – zagadnęła ze szczerbatym uśmiechem. Dwa tygodnie temu straciła przedni ząb w bójce z inną więźniarką. Dred nie odpowiedział. Uśmiechnęła się drwiąco. – Podobnoś dostał kulkę. Nic ci nie będzie? – W zasadzie już wydobrzałem. – Mam nadzieję, żeś się po tym zachowywał. – Starałem się – odparł Dred. – Pewnie czegoś cię to nauczyło. Pod osłoną stołu Dred zaczął wykręcać palcami lewy mankiet koszuli. – Dobrze cię traktują tam, gdzie mieszkasz? – zapytała. – Znaczy się, kiedy akurat nie
strzelają ci w żałosną dupę? – Chyba tak. – Przychodzi opieka społeczna albo ktoś taki? – Przychodzą. Nie odzywam się do nich, jeśli nie zapytają, a i wtedy dużo nie mówię. Tak jak kazałaś. Czuł zapach zastarzałego potu matki, czuł gorąco bijące od jej masywnego ciała. Wciągnęła podbródek i uniosła bark, żeby otrzeć pot z okolicy oka. Posłała mu kolejny szeroki uśmiech. – Ckni ci się za starą matką? – Czasami tak. Dred przez cały czas prawą ręką gniótł mankiet. Wchodzący do zakładu karnego goście musieli poddać się przeszukaniu – istniała obawa, że przemycą więźniom coś zabronionego przez prawo lub niebezpiecznego. Dred niezupełnie taki miał zamiar. Nikt nie zauważył giętkiego, cienkiego jak struna brzeszczotu laubzegi, ukrytego w szorstkim materiale rękawa i mankietu. – Jak stąd wyjdę – powiedziała Mildred – będziemy ciągnąć to, cośmy robili. – Dobrze, mamo. – Przede wszystkim ten licytator, Larry, ma pożałować, że wszedł mi w drogę, i to tak, żeby więcej tego nie próbował. – Odwróciła na chwilę głowę i splunęła na podłogę. – Kombinuj nad tym. – Na pewno będę. Z dziurki w lewym mankiecie Dreda wysunęło się coś drobnego i srebrzystego. Pocierał palcami prawej ręki o kciuk, stopniowo wysuwając brzeszczot spomiędzy warstw materiału. – Tylko masz mi się znowu nie rozleniwić, rozumiesz? – powiedziała matka. – Nigdy nie byłem leniwy. Mildred zamrugała, nieco zaskoczona tym stanowczym stwierdzeniem. Dred nigdy jej się nie sprzeciwiał, nawet odrobinę. Powinien pomyśleć, zanim coś powie. Stanowczo potrzebował reedukacji. Pod stołem, dokąd nie sięgał wzrok strażnika, z rękawa wystawał wąski srebrny brzeszczot. Był długi na jakieś trzydzieści centymetrów, sprężysty i miał drobne zęby. Jeśliby go mocno naciągnąć na kabłąk piły, mógłby przesuwać się w drewnie i wyrzynać drobne wzory. Dyndał niczym bat w silnych palcach Dreda, a gibkością nie dorównywała mu nawet witka z hikory. – Możesz być pewien, że se pogadamy, jak wyjdę – obiecała matka.
– Nie wydaje mi się, mamo. – Jest coś takiego jak zwolnienie warunkowe. – Ale nie dla ciebie, mamo. Przyjrzała mu się zaintrygowana. Odwzajemniał spojrzenie w zupełnie nowy sposób – nie było w nim strachu. Bardziej jakaś nieugięta stanowczość, jak gdyby podjął decyzję, której nic już nie cofnie. Nikły błysk w jego prawym oku wyglądał jak światło odbijające się w okruchu szkła. – Oby nie przyszło ci do głowy… Dred uniósł gibki brzeszczot piły i wziął zamach, wychylając się nad stołem. Ciął ząbkowaną stroną. Z twarzy Mildred trysnęła krew i chlapnęła na okno. Za grubą szybą strażnikowi opadła szczęka, na moment zamarł zaskoczony. Mildred próbowała wstać i się bronić, rozpaczliwie starała się unikać smagającego, siekącego ostrza. Ale przeguby miała mocno przykute do stołu. Nie mogła nawet do końca się podnieść. Nie mogła osłonić głowy ani twarzy. Giętki brzeszczot ciął raz za razem, z jednej i z drugiej strony, chlaszcząc po ustach, nosie i oczach, zadając potworne, ziejące rany. Dred widział lśniące bielą zęby i kości. Prawie nie zauważył gwałtownie otwieranych drzwi i strażnika wpadającego do pokoju. Usłyszał: „Au! Jasna cholera!”, gdy ostrze rozcięło ramię wchodzącego. Strażnikowi udało się złapać Dreda za szczupły, ale silny nadgarstek i wykręcić mu rękę. Dred upuścił gnący się, zakrwawiony brzeszczot. Po drugiej stronie stołu Mildred wrzeszczała bez ustanku, a jej ręce uwięzione nad blatem wygięły się w groteskowe szpony. – Matko Przenajświętsza… – wymamrotał strażnik. Rozległ się donośny dzwonek alarmowy. – Dajcie tu lekarza! – wydarł się. Mildred nie przestawała przeraźliwie krzyczeć, spoza zasłony krwi gapiąc się na Dreda jednym wybałuszonym okiem. – Lekarza! Dred pomyślał, że upłynie dłuższa chwila, zanim w takim wrzasku, w jazgocie alarmu, ktoś strażnika usłyszy. Żałował, że upuścił giętki stalowy bat. Wolałby dobrze wykorzystać dany mu czas.
Rozdział 25 Nowy Jork, dzisiaj – …i stał się Muhammadem Alim – dokończył saksofonista o trudnym do zapamiętania wyglądzie. Nie wyszli jeszcze z restauracji w Szóstej Alei, tej ozdobionej podpisanymi zdjęciami olimpijczyków. Sądząc po zapachu wypełniającym powietrze, ktoś zamówił coś ze smażonym boczkiem. Dora złożyła usta w bezgłośne „Ach!”. – A, o nim to słyszałam. Piła trzecią filiżankę kawy i patrzyła na coraz gęstszy rój przemykających za oknem przechodniów. Tak wielu ludzi, tak wielu nieznajomych… Właśnie dlatego było to takie samotne miasto. A teraz samotność raniła ją jak nóż. Wiedziała, że tylko i wyłącznie z tego powodu zależy jej na zawarciu znajomości z tym człowiekiem, mimo to brnęła dalej. – Jeszcze się sobie nie przedstawiliśmy. Mam na imię Dora. – Poznamy tylko swoje imiona? – Na razie tak. – W porządku. Jestem Brad. – Ładne – uznała po chwili namysłu. – Twoje też. Na pewno coś znaczy. – To stare rumuńskie imię. Oznacza „dar”. – Sądziłem, że poznam coś w rodzaju zaklęcia. „Doro, otwórz się!” Dora pracowała w sprzedaży, znała się więc na ludziach i spotkała chyba wszystkie ich typy. Brad akurat starał się ciągle zaskakiwać ją tym, co w jego oczach uchodziło za błyskotliwość i urok. Szkopuł w tym, że choć wiedziała swoje, jego toporne żarty odnosiły zamierzony skutek. Dora nie mogła zaprzeczyć, że był błyskotliwy i miał urok, choć jedno i drugie cokolwiek niewyszukane. – Wiem już, że grasz na saksofonie, ale ty nie wiesz, czym ja się zajmuję – powiedziała. – Założę się, że jesteś pilotką. – Nie, agentką nieruchomości, tutaj, na Manhattanie. Wiesz, co to znaczy?
– Że jesteś bez grosza? – Co jeszcze? Wypił ostatni łyk kawy i się uśmiechnął. – Poddaję się. Już ci wierzę. – Że wcale nie jesteś bezdomny. Ani zależny od przyjaciela i jego nowej angielskiej kochanki. Ale nie to jest istotne. Wyglądał na zainteresowanego. – Nie rozumiem. – Znaczy to też, że mam uniwersalne karty do elektronicznych minisejfów z kluczami, wiszących na drzwiach mieszkań własnościowych i spółdzielczych rozsianych po całym Manhattanie. Dzięki temu mogę pokazywać mieszkania, kiedy ich właściciele są w pracy albo się bawią, albo przebywają poza miastem. – Uśmiechnęła się. – Niektóre z tych mieszkań są umeblowane i stoją puste od bardzo dawna. Brad ściśle złączył opuszki palców, jakby chciał się upewnić, że jego dłonie idealnie do siebie pasują. – Czy to, o czym myślę, że myślisz, jest zgodne z prawem? – Jasne. Dopóki ty pozostajesz ewentualnym kupcem, a ja pokazuję ci lokal. – A jeśli nas przyłapią, kiedy… będziemy się tam czuli jak u siebie w domu? – To pomyślą, że daję z siebie wszystko, żeby sprzedać ci mieszkanie. Brad sprawiał wrażenie pogrążonego w myślach. Machinalnie bawił się nieużywaną łyżeczką, która leżała na stole obok wypitej kawy. – Najprawdziwsza prawda jest taka – odezwał się wreszcie – że zastanawiałem się nad kupnem mieszkania na Manhattanie. Posłała mu domyślny uśmiech. Najprawdziwsza prawda. – Zastanawiałem się nad tym przez ostatnie dziesięć minut – dodał. – Chętnie skorzystam, jeśli mój agent nieruchomości zechce mi coś pokazać. – Jakie masz preferencje? – Mówimy o nieruchomościach? – Na razie. – Coś pustego i umeblowanego, gdzie nikt nie zakłóci nam spokoju. – Sądzę, że mam dokładnie to, czego ci trzeba.
– Nadal mówimy o nieruchomościach? – Zabiorę cię do mieszkania – oznajmiła. – Podejmiesz decyzję, jak je obejrzysz. – Chyba już ją podjąłem. Zapłaciła przy ladzie, a on w tym czasie zostawił napiwek, włożył czapeczkę Metsów i wysunął się z boksu, w jednej ręce trzymając saksofon, a w drugiej torbę z kupioną na targu szarlotką. Wzięła ją od niego, kiedy wszedł do monopolowego kupić butelkę wina. Mieszkanie znajdowało się na Zachodniej Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy w przedwojennym budynku, który całkowicie przebudowano, pozostawiając tylko bogato zdobione kamienne wejście. Z boku, blisko przeszklonych podwójnych drzwi zwieńczonych mosiężnymi łukami, zainstalowano klawiaturę numeryczną. Dora znała na pamięć prosty pięciocyfrowy kod. Kolejno wcisnęła guziki, rozległo się kliknięcie i jedno skrzydło drzwi uchyliło się na kilkadziesiąt centymetrów. Brad zaczął otwierać je szerzej, ale przeszkadzały mu futerał z saksofonem i torba z winem. Dora zacisnęła rękę na uchwycie ze zmatowionego metalu i przytrzymała drzwi. Często robiła to dla klientów, a teraz do pewnego stopnia udawała, że pokazuje lokal potencjalnemu nabywcy. Pomagała jej wiara, że nic złego nie wyniknie z tego impulsywnego i – jak niektórzy na pewno by osądzili – skandalicznego kroku. Hol przystrojono różowym marmurem i jeszcze większą ilością mosiądzu. Drzwi do wind były w samym środku czegoś, co wyglądało na płaskie mosiężne owale układające się w kształt otwartego wachlarza. – Pierwsza klasa – podsumował Brad, choć tak naprawdę uważał, że wystrój holu jest pretensjonalny. Dorę wyraźnie ucieszyło, że był pod wrażeniem. – Na lepszą nie trafisz w budynku bez odźwiernego. Nie zapytał, dlaczego wybrała posiadłość bez odźwiernego. Skoro zamierzali spędzić tu noc w charakterze sekretnych lokatorów, lepiej, żeby nikt nie widział, jak wchodzą na górę i otwierają mieszkanie. Może nawet więcej niż jedną noc, pomyślała Dora. Była romantyczką i marzycielką. Do holu wszedł mężczyzna po sześćdziesiątce ubrany w szary garnitur i czarny beret. Skinął im głową, ale poza tym ich nie zauważał, gdy we troje wchodzili do windy. Dora nacisnęła guzik z numerem pięć. Starszy pan w szarym garniturze wyciągnął przed nią rękę i wybrał przycisk z dziewiątką. Brad stał w pozycji na spocznij, a wzrok utkwił we wskaźniku pięter nad zasuwającymi się drzwiami. Mężczyzna w szarym garniturze poszedł w jego ślady i nie
poświęcił im najmniejszej uwagi, kiedy wysiadali na piątym piętrze. – To wielki blok – powiedziała Dora, prowadząc Brada wyłożonym chodnikiem korytarzem. – Nikt na nikogo nie zwraca uwagi. Zupełnie inaczej niż w Kronikach Seinfelda. – Prawdziwy Nowy Jork – odrzekł Brad. – Nie ma czegoś takiego jak prawdziwy Nowy Jork. Każdy postrzega go po swojemu. – To było głębokie – uznał Brad. Dora się roześmiała. – Przepraszam, nie chciałam, żeby tak zabrzmiało. – Przejdzie ci, kiedy wejdziemy do środka i otworzę wino. – A jak w miarę picia stanę się jeszcze bardziej głęboka? – To może być ciekawe. Dora popatrzyła na niego, by rozwiać resztki obaw. Zobaczyła normalnego, niegroźnego faceta. Poradzi sobie z nim, nawet jeśli chodzą mu po głowie jakieś małe perwersje. Zresztą co złego może być w odrobinie perwersji? Za pomocą uniwersalnej karty otworzyła podobny do kłódki minisejf agencji, który krył w sobie klucz do lokalu i nie pozwalał gałce się obrócić. Zdjęła go, schowała do torebki i otworzyła drzwi. Mieszkanie powitało ich ciszą i martwotą miejsca, które przez dłuższy czas było zapieczętowane. – Kiedy ten lokal wystawiono na sprzedaż? – zapytał Brad. – Zbyt dawno temu. Właściciel nie chce zejść z ceny. – Nawet nie zapytam o jej wysokość – zażegnał się Brad. Stanął jakiś metr za zamkniętymi drzwiami i się rozejrzał. Na białych ścianach wisiały oprawione obrazy impresjonistów. Lilie wodne Moneta koiły duszę. Van Gogh wymienił z Bradem spojrzenia. Oba były naznaczone szaleństwem. – Teraz już mało kto interesuje się tym mieszkaniem – powiedziała Dora. – A co dla nas najlepsze, właściciel przebywa w Londynie i wątpliwe, żeby w ogóle wrócił do Nowego Jorku. – Zatoczyła ramieniem łuk. – Wyobraź sobie, że mu się tu nie podoba. Umeblowanie było tradycyjne: niska kremowa sofa, dobrane pod jej kolor fotele, zerkające sponad nich nocne lampki na wysokich nóżkach, długi kawowy stolik z orzecha, czerwononiebieskie poduchy ułożone jedna na drugiej przed kominkiem ze sztucznymi polanami. – Poza tym, że w szafie nie ma ubrań, można by pomyśleć, że ciągle ktoś tu mieszka – ciągnęła Dora. – W kuchni zostały talerze, sztućce i szklanki. Ktoś bogaty mógłby od razu się
wprowadzać. – Ktoś właśnie to zrobił – odrzekł Brad, uśmiechając się szeroko. – Przynajmniej na trochę. – Pójdę umyć pyszczek – oznajmiła Dora – a ty w tym czasie otwórz wino. Zbliżył się i pocałował ją w czubek nosa. – Genialny plan. Położył futerał od saksofonu na podłodze, szarlotkę na najbliższym końcu stołu i patrzył, jak Dora znika w korytarzyku, który prawdopodobnie wiódł do łazienki i co najmniej jednej sypialni. Potem udał się do kuchni, niosąc brązową torbę z winem. Takie kuchnie z bielutkimi sprzętami, bielutkim zlewozmywakiem i jasnym granitowym blatem czasami nazywano europejskimi. Lodówka i zmywarka do naczyń miały ciemne przody, niepasujące do reszty wystroju. Kiepski gust, odnotował Brad, a potrafił to rozpoznać. Zdobył tę umiejętność, wchodząc w coraz wyższe sfery świata rzadkich antyków, kiedy to uczył się zachowywać i mówić jak ludzie, którzy mieli dobry smak, bo stykali się z nim od dziecka. W końcu im dorównał i dobrze wykorzystał zdobytą wiedzę. Przekonany, że niczego w zamyśleniu nie dotknął, wyjął z kieszeni parę ciasnych lateksowych rękawiczek i włożył je, trzaskając nimi niczym chirurg przygotowujący się do dnia pełnego operacji. Z torebki wyjął wino. Była to butelka chardonnay – Dora wspominała, że je lubi. Miał przy sobie korkociąg, ale nie zdziwił się, kiedy znalazł lepszy w kuchennej szufladzie, w której leżały też posrebrzane sztućce. Wzory na nich miały sugerować, że srebra pochodzą z przełomu stuleci, ale Brad nie dał się nabrać. Można było takie kupić w domach towarowych Bloomingdale’s. Nie było lampek do wina, znalazł więc dwie szklanki kuchenne, jakie często można spotkać w tanich jadłodajniach i restauracjach średniej kategorii. Z kieszeni koszuli wydobył małą plastikową torebkę z białym proszkiem, powstałym po skruszeniu tabletek. Nalał wina na centymetr, wsypał proszek i uzupełnił poziom płynu. Drugą szklankę napełnił tylko winem. Z tej samej szuflady, w której znalazł korkociąg, wyjął łyżeczkę i delikatnie zamieszał w szklance z proszkiem. Zdjął rękawiczki i schował je do kieszeni. Kiedy włoży je ponownie, butelka i szklanki będą jedynymi przedmiotami, których dotknął i nie zabrał ze sobą, a na których zostaną odciski palców, o ile ich nie wytrze. Coś się rozdarło. Dora usłyszała ten dźwięk całkiem wyraźnie. Moja sukienka? Nie, to niemożliwe. Czyżby śniła?
Kolejny identyczny odgłos do końca wyrwał ją ze snu. Wprawdzie nie otworzyła oczu, ale wiedziała, gdzie jest i jak się tu znalazła. Pamiętała, że piła zaraz po wejściu do mieszkania, ale i tak było to dziwne. Pierwsza szklanka wina dosłownie zwaliła ją z nóg. Już rozpoznała dźwięk, który brzmiał, jakby ktoś nieustannie naciskał na miechy. Tak samo robił jej ojciec, kiedy chciał rozniecić ogień w palenisku. Nigdy mu się to nie udało bez użycia dużej ilości pogniecionych gazet. Dora często zastanawiała się, dlaczego od razu ich nie podkładał. Odkryła coś dziwnego. To samą siebie słyszała, ciężko oddychającą przez nos. Spróbowała się poruszyć, ale jej prawe udo natychmiast chwycił bolesny skurcz. Jezu, jak boli! Co jest, do cholery? Gdzie się podział Brad? Spróbowała wypowiedzieć to pytanie na głos, a wtedy zorientowała się, że jej usta knebluje taśma klejąca. Właśnie dlatego oddychała przez nos. Poruszyła wargami, popchała językiem. Taśma nie ustąpiła ani na jotę. Kiedy już dała sobie z nią spokój, zorientowała się, że jest naga. I w jakiej przedziwnej pozycji! Coś – zakładała teraz, że taśma, którą przed chwilą słyszała oddzieraną od rolki – ściśle połączyło jej przeguby z kostkami, tak że ramiona przyciśnięte miała do ud. O dywan opierały się jedynie jej głowa i kolana. Twarz – a raczej prawy policzek – wciskała się we włókna. Z obnażonymi plecami, rozchylonymi udami i uniesionym tyłkiem na pewno stanowiła mało dostojny i bezradny widok. Zaczęła robić się zła. Bardzo zła. I szybko ukierunkowała tę złość. Brad jej to zrobił. Nie było innej możliwości. Gdzie się, do cholery, podział? W jakie perwersyjne bzdury się bawi? Ponownie spróbowała krzyknąć, ale słaby dźwięk, jaki udało jej się wydać, został wchłonięty przez taśmę i dywan. Jest! Brad! Był nagi i zaskakująco muskularny. Miał erekcję. Kiedy oderwała od niej spojrzenie, spostrzegła, że ma na rękach lateksowe rękawiczki, takie chirurgiczne. Patrzył w dół i uśmiechał się do niej. Na kilka sekund zniknął jej sprzed oczu. Kiedy pojawił się ponownie, niósł obity sztuczną skórą futerał na saksofon. Położył go na podłodze, tak żeby widziała. I żeby on ją widział, gdy będzie wyjmował z niego to, co poza saksofonem się w nim kryło. Uśmiech nawet na chwilę nie zniknął z jego twarzy, gdy otwierał pudło i chował w nim rolkę taśmy, za pomocą której ją unieruchomił. Potem zaczął kolejno wyjmować przedmioty. Nóż z długim ząbkowanym ostrzem, przypominający taki do chleba, ale z ostrzejszym czubkiem.
Podczas gdy Dora szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się w nóż, położył go na podłodze, a z futerału wyjął zwinięty skórzany bat. Zobaczyła cętki srebra lśniące między splotami – kawałki ostrego metalu. Brad wstał, a bat rozwinął się na podłogę. Dora słyszała łomot swojego serca. Jeszcze raz spróbowała wrzasnąć w dywan. Zawsze na bieżąco śledziła wiadomości. Wiedziała, co się dzieje, na co trafiła w metrze i przyprowadziła tutaj, gdzie nikt się nie wtrąci. Sama jesteś sobie winna, kretynko! Zasłużyłaś na to! Sprowadziłaś to na siebie! Że też nie było tu kogoś, kogo mogłaby przeprosić. Wytłumaczyć, jak bardzo jej przykro. Jak bardzo sobą gardzi za to, co zrobiła. Za wszystko, co kiedykolwiek zrobiłam. Kiedykolwiek! Morderca na nią spoglądał, a wyraz jego twarzy był przerażający. Wiedziała, że bierze sobie to, czego chciał, że karmi się jej strachem. Nic nie mogła na to poradzić. Absolutnie nic. – Teraz jesteś moja – powiedział. Za wszystko, co kiedykolwiek zrobiłam… Spokojnie przeszedł za jej plecy i zniknął jej z oczu, ciągnąc za sobą bat niczym diabelski ogon, a ona poczuła, że puszcza jej zwieracz pęcherza. Upłynęła minuta. Na pewno była to pełna minuta. Czy on w ogóle… Usłyszała zaśpiew bata przecinającego powietrze. Zaczęło się. Dużo później, wychodząc już, zabrał ze sobą szarlotkę.
Rozdział 26 – Przedłuża im życie – stwierdził medyk sądowy Nift, a w jego głosie pobrzmiewało coś w rodzaju podziwu. Spostrzegł, że Quinn i Fedderman się w niego wpatrują. – Im dłużej żyją, tym bardziej cierpią. Stosuje zdumiewająco wyrafinowaną technikę. – Na jego cześć: hip, hip, hura! – powiedział Fedderman. Nift uśmiechnął się nad skrwawionymi szczątkami Dory. – Jest mistrzem w swoim rzemiośle. Trzeba to przyznać, choćby nie wiem jak nam się to nie podobało. Taki ma cel: utrzymywać je na granicy śmierci i zadawać im cierpienie. – Tyle już wiemy – odparł Fedderman – i ciągle sądzimy, że kawał z niego chorego skur… – Powinniście zobaczyć lustro w łazience – przerwał im jeden z techników. Quinn i Fedderman poszli za nim do wyłożonej kafelkami łazienki, gdzie sprawca najwyraźniej mył się po morderstwie. We krwi pokrywającej łazienkowe lustro nad umywalką widniała prosta, choć budząca wściekłość fraza: „WOLNOŚĆ ZABIJANIU”. – Za mało tego na próbkę charakteru pisma – powiedział Fedderman. Quinn pierwszy wyszedł z łazienki. Technicy kryminalistyczni mieli w niej jeszcze trochę do zrobienia. Przed wyjściem rzucili okiem na sypialnię. Kręciło się w niej kilku techników. Nift wciąż badał zmasakrowane ciało jednym ze swych lśniących stalowych narzędzi. Wyglądało to prawie tak, jakby torturował ofiarę po raz drugi. Stąpając ostrożnie, ruszyli na korytarz. Lokal zostawiali technikom, niech dokończą poszukiwanie śladów, których i tak pewnie nie znajdą. Detektywi wrócą później przetrząsnąć szuflady i szafy. Fedderman obejrzał się jeszcze na martwą kobietę. – Szkoda, że nie mam nakrycia głowy – powiedział. – Mógłbym je teraz zdjąć. Quinn w pierwszej chwili wziął to za żart, ale zaraz zauważył, że się pomylił. Carlie wsunęła się do boksu w Red Line Diner, a Jody zajęła miejsce naprzeciwko niej. Siedziały teraz twarzami do siebie; dzielił je tylko blat. Jody na swój sposób była atrakcyjna z tymi rudymi włosami jak sprężynki, których prawdopodobnie by nie okiełznała, choćby nie
wiadomo co z nimi robiła. Ale jej twarz o symetrycznych kościach miała w sobie powagę w jakimś stopniu neutralizującą szaleństwo rudych kołtunów, którym nie mogła sprostać ni wstążka, ni spinka. W jej niebieskich oczach widniała też cięta inteligencja. Wizerunek kobiety, która mogła coś zrobić ot tak, dla kaprysu. Może właśnie dlatego umówiła się z Carlie na śniadanie. – Pozwoliłam sobie zamówić ci kawę – zagaiła Jody. Jak na rozkaz pojawił się bufetowy z parującym kubkiem. Jody dostała kawę już wcześniej. Na stoliku były śmietanka, słodzik, a także czysta serwetka i łyżeczka. Prawnicy dbają o każdy drobiazg. – Nie wiem, czy to spotkanie było dobrym pomysłem. – Carlie dolała sobie śmietanki i zamieszała kawę. Jody rozejrzała się po restauracji. Zobaczyła zwykły nowojorski zestaw: starszą parę, zapewne turystów, gostka z pomarańczowym irokezem, cztery nastolatki siedzące w jednym boksie, na szczęście poza zasięgiem słuchu, niewidomą z psem przewodnikiem, dwóch ponuraków w garniturach, brodacza, kto wie, czy nie bezdomnego, roszczeniową damulkę, wokół której stały torby z zakupami, mężczyznę, który sam z sobą grał w szachy. – Wszystko wygląda normalnie – oceniła Jody. Spojrzała przez pokryte tłustymi plamami okno na jadące zderzak w zderzak samochody: toczyły się ślamazarnie jak na parkingu. – Może pomysł wydaje ci się zły, bo ktoś za tobą chodzi? – Myślałam o tobie. Po co masz się narażać? – Nie jestem w typie mordercy – odpowiedziała Jody. – Może lubi różnorodność. – Mordercy jej nie lubią. Carlie się uśmiechnęła. – Wiesz o tym od Quinna? – Można tak powiedzieć. – Poprosiłaś go o pozwolenie na to spotkanie? Jody popatrzyła na nią jak na wariatkę. – Nie potrzebuję pozwolenia, Carlie. Zrobiłam adwokata. Carlie obawiała się, że po tym stwierdzeniu mogą posypać się jakieś prawnicze dowcipy, więc nie zareagowała. Lepiej będzie zmienić temat. – Zamówimy coś do jedzenia?
– Jestem na diecie. – Ja też. Przyjrzały się sobie nad parującymi kubkami kawy. – Chcę oczyścić atmosferę – powiedziała Jody. – Przede wszystkim podziwiam cię za to, co robisz. Nie siedzisz na tyłku, czekając na ratunek. Bierzesz aktywny udział w kontrstrategii. – Nie wiem, czy można to nazwać jakąkolwiek strategią. – To znaczy, że nie znasz Quinna. Carlie napiła się kawy, starając się nie sparzyć języka. – Chcesz powiedzieć, że służę za przynętę? – Do tego się to sprowadza. Ale nie jest to pomysł Quinna. Takie działanie wymusiły na nim okoliczności. Bardziej niż wykorzystać, chce cię chronić. – Lubisz go, prawda? – Tak. Co ważniejsze, szanuję. – Jesteś o mnie zazdrosna – stwierdziła Carlie. – Nieprawda. – Jest dla ciebie jak ojciec? – Coś w ten deseń. – Więc musisz być zazdrosna. – Nie jestem. – Jesteś. – Jestem. Uśmiechnęły się do siebie szeroko. – Jesteśmy siostrami, chociaż nierodzonymi – powiedziała Jody. – Spotkałyśmy się tu, bo chciałam ci powiedzieć, że trzymam w tej sprawie twoją stronę. W każdej innej też. Pracowałam trochę dla QUiZ. Jest coś, co musisz zrozumieć: może się zrobić naprawdę paskudnie i niebezpiecznie. – Chyba rozumiem. Jody wiedziała, że nie, ale po co forsować temat? – Jeśli będziesz miała jakiekolwiek pytania – kontynuowała – wal do mnie jak w dym. – Zostałaś moją prawniczką? – Jeśli postawisz śniadanie, uznam to za zaliczkę i wszystko, co mi od tej pory powiesz, będzie informacją poufną.
– Czy „zrobiłam adwokata” znaczyło, że zdałaś egzamin adwokacki? – Z palcem w nosie. Carlie postanowiła podjąć grę. – Dobrze. Umowa stoi. Jody uniosła niemal nieistniejące brwi. – Jakieś pytania? – Quinn i twoja matka… – Pomijając te o Quinna i moją matkę. Carlie się uśmiechnęła. – W porządku. Będę zadawała pytania, jak mi się jakieś nasuną. Co powinnam wiedzieć? – Każda sprawa staje się dla Quinna obsesją. I nie są to puste słowa. On naprawdę nie odpuści, dopóki nie powstrzyma mordercy. – Czyli dopóki go nie aresztuje? – Dopóki go nie powstrzyma. Carlie pojęła. – Możesz ufać wszystkim z QUiZ – kontynuowała Jody. – A Quinnowi to już na mur. – A co jest za murem? – Quinn jest murem. Zaufaj mu. Zaufaj mojej mamie i pozostałym. Słuchając Fedsa i Harolda, możesz czasem zrobić wielkie oczy, ale żadnego z nich nie wolno lekceważyć. Zginą za ciebie, jeśli będzie trzeba. – Nawet mnie nie znają. – Znają Quinna. Carlie zrozumiała sens tych słów. Uśmiechnęła się szeroko, sięgnęła przez stół i ścisnęła kościstą dłoń Jody. – Od teraz będziemy się zachowywać jak siostry, którymi zresztą jesteśmy. – Jakaś dziesiąta woda po kisielu – powiedziała Jody. – Może jedenasta. Ale to nieważne. – Na pewno nie masz ochoty na śniadanie? – Zamówmy francuskie tosty – zdecydowała Jody. – Chcę wejść w sprawę Pani Wolność – oznajmiła Jody Quinnowi. Natychmiast po rozstaniu z Carlie przyszła do siedziby QUiZ. Quinn podniósł na nią wzrok znad biurka. – A twój międzygatunkowy pozew zwierzęcy?
– Raczej nie mam się czym martwić. Sąd Najwyższy jest po naszej stronie. Wiele lat temu zapadło postanowienie, że zwierzęta mają prawa konstytucyjne. Od tego czasu toczą się spory o to, które stworzenia są zwierzętami. – Insekty pewnie nie – mruknął Quinn. W oczach Jody mignęła złość. – Niektórzy uważają, że jeśli coś odczuwa ból, to podpada pod prawną definicję zwierzęcia. Quinn nie był taki głupi, żeby wdawać się w tę dyskusję. Pomijając już insekty, nie bardzo wiedział, jak zwierzęta hodowlane mogłyby zatrudnić prawnika. Pewnie by to robiły, pomyślał, gdyby tylko miały wystarczające środki. A świnie to już na pewno. – Dlaczego konkretnie w tę sprawę? – zapytał. – Rozmawiałam z Carlie. Nie podoba mi się, przez co musi przechodzić z powodu jakiegoś dupka. – Wy nie… Wiesz, ściśle rzecz biorąc, nie jesteście siostrami. – Jesteśmy nimi wystarczająco – stwierdziła Jody. – Co więc proponujesz? – Mogę mieć na nią oko i pilnować, żeby nie zaskoczył jej psychol, który w tym szurniętym mieście morduje, biczuje i patroszy kobiety. – Niekoniecznie w tej kolejności – mruknął Quinn. Jody zrobiła minę, jakby ugryzła coś zaskakująco kwaśnego. – A kto będzie miał oko na ciebie? – zainteresował się Quinn. – Po pierwsze: nie jestem w typie mordercy. Po drugie: potrafię dać sobie radę. – Ma już aniołów stróżów, Sala i Harolda – zauważył Quinn. – Dwadzieścia cztery na dobę? – Niemalże. Pracują na zmiany. – Więc zróbmy z tego pełne dwadzieścia cztery na dobę. – A co z twoją pracą w Prather and Pierce? – Już z nimi rozmawiałam. Dadzą mi urlop. Sądzą, że ostatecznie będą mieli z tego płatne godziny. Sprawa jest już tak głośna, że można by podpisać umowę na książkę. – A dochody pójdą…? – Na różne procesy o łamanie praw zwierząt. – Łamanie prawa z natury rzeczy kończy się w sądzie. – I dlatego istnieją prawnicy. – Jody uśmiechnęła się do Quinna i przez sekundę wyglądała
jak Pearl. – Potrzebują mnie bardziej, niż im się wydaje, ale nie o każdej porze każdego dnia. – Co na to twoja matka? – Jest za. – A twoja, powiedzmy, siostra? – Rozmawiałam z nią. – Czyli mnie zostawiłaś na koniec. Jody wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – Wiedziałam, że ciebie najtrudniej będzie przekonać. – Jeden warunek – powiedział Quinn. – Twoja matka musi się zgodzić i chcę to usłyszeć z jej ust. – Usłyszysz – odrzekła Jody z pewnością siebie. – Mówiłam ci, że już z nią rozmawiałam. Quinn uznał się za pokonanego. – Opracuję grafik, według którego Carlie będzie czasami miała troje aniołów stróżów. – Pasuje – odparła Jody. – Póki co. Quinn wyjął z szuflady akta sprawy i położył je na biurku. – Praca domowa – wyjaśnił. Otworzyła teczkę i spojrzała na jej zawartość. Na wierzchu leżały zdjęcia z autopsji. Quinn usunął z akt jedną fotografię, bo chciał ją zachować w jak największej tajemnicy – mógł ją znać Renz i niewielu poza nim. Przedstawiała lusterko w szafce z lekarstwami, skadrowane tak, że czytelny był krwawy napis „WOLNOŚĆ ZABIJANIU”. Po wzięciu próbki krwi i zrobieniu zdjęcia napis został starty. Będzie o nim wiedziało kilku zaangażowanych w sprawę detektywów i oczywiście morderca. Ale nie społeczeństwo. „WOLNOŚĆ ZABIJANIU” posłuży jako test mający odsiać wielu osobników, którzy z jakichś tylko sobie znanych powodów przyznają się do podobnych zbrodni. Jeśli ktoś taki będzie wiedział o wypisanej krwią wiadomości, zostanie potraktowany o wiele, wiele poważniej. – Liczyłeś, że porzygam się na widok tych zdjęć? – zapytała Jody. – Czasami to działa. – Nie tym razem. Pamiętaj, widziałam już krew i śmierć. Przekartkowała zdjęcia, odłożyła teczkę, po czym skierowała się do łazienki z tyłu biura. Szła coraz szybciej. Trzasnęły drzwi, a potem Quinn usłyszał odgłosy krztuszenia się i dławienia. Włączył się ekshaustor. Kiedy Jody wróciła przed biurko Quinna, była bledsza niż zwykle.
– Nie następnym razem – poprawiła się. Z uśmiechem podał jej teczkę. Uwierzył jej. – Co ty na to, że twoja córka zostawia prawo i chce się bawić w Spensera? – zapytał Quinn. Znajdowali się w salonie domu z czerwonobrązowego piaskowca. Choć raz nie korzystali z klimatyzacji, ponieważ chłodził ich cudowny przeciąg, owiewający wszystkie pokoje. Rozparta na sofie Pearl przerwała wertowanie akt sprawy Pani Wolność i zapytała: – O czym ty, do cholery, mówisz? – O słynnym prywatnym detektywie Spenserze. Tym twardzielu. – Wiem, kto to jest. Facet, którym się stajesz w swoje najlepsze dni. – Może twoja córka jest taka jak on. Quinn streścił Pearl rozmowę z Jody, co mu przypomniało, jak jeszcze z dziesięć minut po wyjściu dziewczyny jej energia zdawała się elektryzować biuro. Pearl wyglądała na skonsternowaną – Quinn nie potrafił znaleźć trafniejszego określenia. – Ma ciągoty do uganiania się za czarnymi charakterami – stwierdziła. – Po matce. – Stawiałabym raczej na twój mętny wpływ. Jak sądzisz, powinniśmy ją powstrzymać? – Jasne, spróbuj powstrzymać przypływ – odparł Quinn. – Jej ojciec też był taki? – Kiedy chodziło o jego muzykę, to tak. Jej spojrzenie się zamgliło, jakby patrzyła w głąb siebie, a zarazem w przeszłość. Wspomnienia zdawały się budzić w niej sprzeczne uczucia. – Obsesja nie musi być zła – powiedział Quinn. – O ile nie okaże się zgubna. – Nie powiedziałem jej o wiadomości na lustrze u ostatniej ofiary. – To dobrze. – Nasz świr wchodzi w fazę gier – oświadczył Quinn. – Bo? – Bo czuje presję i sądzi, że łatwiej się z nią upora, jeśli sprowadzi ją do gry. – Możliwe, że to najgroźniejsza faza. – Może powinnaś powiedzieć to córce. – Moim zdaniem – odrzekła – i ona, i twoja bratanica powinny się przekonać, jaka naprawdę jest śmierć. Wróciła do szperania w aktach, ale po chwili podniosła wzrok.
– Czy Spenser przypadkiem nie ma psa? – Nie mam bladego pojęcia – odpowiedział Quinn.
Rozdział 27 – Robimy postępy? – zapytał Renz. Quinn postanowił mu nie mówić, że włączył Jody do sprawy. – Milimetr po milimetrze – odpowiedział. – Wiadomo coś więcej o Dorze? – Nie, chyba że wliczysz fakt, że ci, którzy choćby pobieżnie ją znali, zgodnie malują ją jako anioła, mimo że była krwiożerczą agentką nieruchomości. – Nie ma lepszej drogi do beatyfikacji, niż młodo umrzeć w męczarniach – skonstatował Renz. – A co z Carlie? – Carlie jako przynętą, chciałeś powiedzieć? – Jeśli chcesz być równie szczery, jak jesteś nieokrzesany... – rzucił Quinn. – Nie mam nic do szczerości, jeśli da się zrobić z niej użytek. – Moim zdaniem ktoś naprawdę ją śledzi. Może nasz morderca, prowadzący swoje gierki. A może Jesse Trummel. – Jej kolega z pracy? Jak go widzisz? – Zachowuje się trochę jak eskorta – ocenił Quinn. – Gotów wkroczyć do akcji i uratować ją, jeśli ktoś rzeczywiście spróbuje zrobić jej krzywdę. Wtedy prawdopodobnie mielibyśmy dwa trupy zamiast jednego. – Spróbuj wbić to do głów Jesse’om Trummelom tego świata. – Bezcelowe – zgodził się Quinn. – Uważamy na niego. Chyba naprawdę gotów jest oddać życie za swoją białogłowę. Byłeś kiedyś aż tak zakochany? – Zawsze bardziej interesował mnie seks. – Nie sądzę, żeby Trummel trafił do tej akurat bramki. Quinn myślał, że Renzowi trudno będzie to zrozumieć, ale był w błędzie. – Kobieta jako dziwka-Madonna – powiedział komisarz. – Za bardzo ją szanuje, żeby ją zerżnąć. Po mojemu lepiej znaleźć oddaną swojej pracy kurwę. – Na pewno wiesz, gdzie takiej szukać.
– Częstuj mnie dalej pejoratywami, a odkładam słuchawkę. – Dopiero zacząłem mówić pe… Renz się rozłączył. Uwielbiał to robić, demonstrować wszem wobec, że on i technologia są parą alfa. Gdy Quinn także odkładał słuchawkę, do biura weszła Jody. Na zewnątrz było gorąco – jej włosy skłębiły się w dżunglę sprężynek, a nos lśnił od potu. Oczy miała niebieskie i zaczerwienione, jakby je pocierała, piegi wyraźne. Włożyła dziś dżinsy obcięte tuż pod kolanami i sprany czerwony T-shirt, który oznajmiał, że Jody jest dziewicą, ale to bardzo stara koszulka. Rzuciła akta sprawy na biurko Quinna. – Były dla ciebie – powiedział Quinn. Jody osunęła się na fotel ustawiony przodem do biurka. – Przeczytałam od deski do deski, a potem wszyściutko skopiowałam. – Powinnaś więc jasno widzieć, że zaangażowałaś się w niebezpieczną historię. – Mhm. – Obejrzałaś zdjęcia – stwierdził Quinn. – Przeczytałam też całą zawartość teczki. – I? – To, co Helen od profili mówi o myleniu przeciwnika, zawsze może być prawdą. Morderca, jak wielu jemu podobnych, lubi prowadzić grę z tym, kogo uważa za przywódcę tropiącego go stada. – A przywódcą stada jestem ja. Uśmiech Jody podejrzanie wyglądał na tolerancyjny. – Skoro tak twierdzisz… Ale zabrzmiało to jak tekst z młodzieżowego hitu. – I dobrze. – Czekał, co powie dalej, ale nie odzywała się. Dorzucił więc: – I jestem na tyle mądry, żeby słuchać twojej matki. – A córki mojej matki? – Głęboko ją szanuję. – Z wzajemnością – odpowiedziała Jody. – Czy po przejrzeniu wszystkich materiałów dotyczących Mordercy od Pani Wolność nasunęła ci się jakaś konkluzja? – Nie kieruje nim patriotyzm – oświadczyła Jody. – To już ustaliliśmy. – I nie wierzę, żeby Carlie była w takim niebezpieczeństwie, jak ci się wydaje. Albo ja.
Chyba że, naturalnie, Helen od profili ma rację i on prowadzi z tobą grę zmyłek. Z tobą osobiście. Quinn mówił poważnie, naprawdę szanował inteligencję Jody. Nie wspominając o sile jej intuicji. – Helen może mieć rację – powiedział – ale chyba jeszcze za wcześnie, żeby chciał sprowokować mnie do czegoś w rodzaju ostatecznej rozgrywki. – Tak by to postrzegał? – zapytała Jody. – Jako ostateczną rozgrywkę? – Wie, że zostanie złapany. W pewien sposób sam tego chce. – Ale na swoich warunkach – dodała Jody – żeby mógł to uznać za pewnego rodzaju zwycięstwo. – Właśnie. – Quinn nie mógł się nie uśmiechnąć. – To było bardzo wnikliwe. – Weź więc choć trochę pod uwagę moje zdanie, że Carlie i mnie nie grozi aż tak poważne niebezpieczeństwo. – Trochę biorę – odpowiedział Quinn – ale nie na tyle, żeby przestać się o was martwić. Taki morderca jest nieprzewidywalny, a do tego zna wszystkie reguły gry i uwielbia je łamać. Czasami też tworzy własne. – Mimo to wewnętrzny przymus wygrywa z chęcią prowadzenia gry. – Najczęściej. – Jeszcze lepiej – ciągnęła Jody – jeśli morderca potrafi jedno z drugim połączyć. – Słusznie. Ale przymus i tak wygrywa. Dlatego koniec końców zawsze ich łapiemy. – Zatem, skoro zginęła Dora Lane, Carlie jest bezpieczna. A moja kolejka do zamordowania wypada w przyszłości, na razie bliżej nieokreślonej. Quinn zrozumiał, o czym mówiła, jeszcze zanim dokończyła zdanie. – Zabija w kolejności alfabetycznej – powiedział. – Zaczyna się od B jak Bonnie. – Patrzyła mu w oczy świdrującym spojrzeniem. – Gdzieś na pewno jest A, o którym jeszcze nie wiemy. Quinn miał ochotę zawołać „Moja krew!”, ale tego nie zrobił. Miał w końcu drugą córkę, w dalekiej Kalifornii. A tutaj, w Nowym Jorku, oprócz Jody także siostrzenicę czy jak tam, do licha ciężkiego, ją zwać. Jody uśmiechała się do niego promiennie. – Rozumiem – powiedziała. Jezu! Ona rozumie!
– Pora na rozmowę z Jerrym Lidem – oznajmił, a w jego głosie dało się słyszeć lekką chrypkę. – Tym alkoholikiem i geniuszem komputerowym? – Dwa w jednym – potwierdził Quinn. – Jest w zażyłych stosunkach z Google, nie mówiąc o LexisNexis i każdej możliwej wyszukiwarce. – Więc ma nade mną przewagę – zauważyła Jody. – Ja się nie bawię w wyszukiwanie.
Rozdział 28 Siedziały w świetlicy Golden Sunset Assisted Living w wygodnych wyściełanych fotelach, których czerwone obicia były tak jaskrawe, że aż raziły w oczy. Sala była przestronna, wyłożona dywanem o barwie czekolady. Rozmieszczono na nim strategicznie skupiska foteli i stolików, przy których mogły się zbierać przeróżne stronnictwa seniorów i przyjeżdżające z wizytą rodziny. Jody i jej babcia zajęły takie miejsce, żeby nikt nie mógł usłyszeć ich rozmowy. Najbliższe ludzkie ucho znajdowało się dwanaście metrów dalej, gdzie kilku siwowłosych panów okupowało stolik przy dużym oknie. Wydawało się, że pochłania ich jakaś dziwna gra, do której potrzebne są banknoty dolarowe. Raczyli się przy niej różnorodnymi napojami bezalkoholowymi. Babcia Jody, a matka Pearl spodziewała się przyjazdu wnuczki i włożyła z tej okazji jedwabistą niebieską sukienkę, która razem z całą biżuterią byłaby może bardziej odpowiednia dla młodszej osoby. Niedawno zrobiła sobie włosy; pofarbowała je na zupełnie inny odcień błękitu i mieniły się teraz całym spektrum tej barwy. Buty na średniej wysokości obcasie, ozdobione mosiężnymi klamerkami, wyglądały, jakby nieodwracalnie zniekształcały jej stopy. Uśmiechnęła się do Jody, która czujnie siedziała naprzeciwko niej, i powiedziała: – Pearl. Wymówiła imię córki tonem kogoś udzielającego odpowiedzi w teleturnieju. – Znaczy mama? – zapytała Jody, jakby znały jakąś inną Pearl. – A jakże, nasza własna, najdroższa Pearl, która nie zjawiła się tu prawie od miesiąca, a zauważ, że obliczenia prowadzę skrupulatnie i bezbłędnie. Nie sposób wyrazić, ile pociechy niosą ze sobą twoje wizyty, boś przecież krew z krwi i kość z kości mojej, no i nie masz inklinacji do unikania nestorów. Jody, której te słowa sprawiły prawdziwą przyjemność, uśmiechnęła się szerzej i powiedziała: – Super! – Rodzina to Boży sposób na związanie ze sobą istot ludzkich, by oszczędzić im samotności, gdy, jak zbyt wcześnie odłożone fragmenty układanki, schowane zostaną do szafy, do miejsc,
co stwierdzam z przykrością, takich jak to. – Wygląda na spoko miejsce – powiedziała Jody, rozejrzawszy się. – Wyrażam jedynie własną opinię i, pozwolę sobie dodać, pod wieloma względami opinię innych współwięźniów, twierdząc, że znaleźliśmy się na stacji pośredniej w drodze do piekła, bez żadnej możliwości ucieczki. – Mama mówiła, że sprawdziła wszystkie podobne domy i ten okazał się najlepszy. – Jeśli komuś daje się wybór między arszenikiem a strychniną, kwestia, co jest najlepsze, staje się doprawdy drugorzędna. – Skoro tak to ujmujesz… – Twoja matka zatraciła perspektywę poniekąd dlatego, że tak ważna jest dla niej ukochana praca, a nie mąż i dzieci. Jej wybory, obawiam się, nie należały do najmądrzejszych, a przecież, jeśli mogę pozwolić sobie na wyrażenie własnego zdania, miała niejedną okazję. Na przykład taka błogosławiona istota jak ty… – Oj, w to nie musimy się wgłębiać – przerwała Jody. – Oczywiście, że nie, złotko. – Babcia Jody pochyliła się i uścisnęła jej rękę. – Los często się wtrąca, zmuszając ludzi do dokonania jedynego wyboru, jaki wydaje im się możliwy. Ale zastanawiam się czasami, czy gdyby Pearl słuchała moich rad dotyczących niejakiego doktora Miltona Kahna, jej życie nawet teraz nie mogłoby się zmienić, a co za tym idzie, zapewne i twoje. – Sądzę, że Quinn jest dla niej odpowiednim mężczyzną – powiedziała Jody. Babcia wyrzuciła ręce w górę. Jody w pierwszej chwili wzięła to za znak protestu, ale była w błędzie. Babcia kierowała oczy ku niebu. – Dzięki niech będą wszystkim mocom za tego mężczyznę, chłopa na schwał, który stawił się na ratunek, kiedy twa nieszczęsna matka najbardziej go potrzebowała! Nie powiem, że tonęła w kłopotach i szła na dno po raz trzeci, ale rekiny już krążyły. Przekaż Pearl słowa matki: nieważne, co jeszcze się wydarzy, ma nie zadzierać nosa i nie odchodzić od tego dobrego człowieka. – Nie musisz się o to martwić, babciu. Ale mówiłaś… – Problem stanowi tu profesja i, bądźmy realistami, pobory. Dochód cenionego i szanowanego dermatologa, na ten przykład doktora Miltona Kahna, w porównaniu z ubożuchnymi zarobkami emerytowanego policjanta i prywatnego detektywa w jednej osobie, choćby nie wiem jak był na schwał, oznacza zupełnie inny styl życia, złotko. Do dermatologów
się nie strzela. – Tutaj babcia ma rację. Babcia się uśmiechnęła. – Ach, jak miło słyszeć to słowo! – „Racja”? – Nie, to drugie. „Babcia”. Jak cudownie, że jesteś z nami, że odnalazłyśmy się na tym burzliwym oceanie życia. – Widzi babcia? – Jody czuła się odrobinę jak miotany przez fale kawałek drewna. – Nie byłoby to możliwe, gdyby mama wyszła za doktora… jak mu tam. Gdyby nie poznała Quinna. Czasami życie po prostu działa w taki sposób, babciu. Spotyka nas całe mnóstwo rzeczy, na które najzwyczajniej w świecie nie mamy wpływu. – Mądra jesteś, złotko, nad swój wiek. Przypomnij, proszę, matce, że los odegrał tajemniczą rolę w tym, żeśmy się połączyły, co swoją drogą nie znaczy, że od czasu do czasu nie trzeba dać mu kuksańca. Jesteśmy jak te ćmy garnące się do ciepła i światła, które wreszcie trafiają na płomień albo jedno z tych hałaśliwych śmiercionośnych urządzeń, wystawianych przez mieszkańców przedmieść na patio. – Przypomnę, słowo – obiecała Jody. Powierciła się w fotelu, bo coraz trudniej przychodziło jej usiedzenie w miejscu. – Powinnaś zostać na lunch, złotko. Będzie zupa włoska i nikt nie wie, czym się to coś okaże. – Bardzo bym chciała, ale nie mogę – wymówiła się Jody. – Pracuję nad bardzo ważną sprawą. – Jak Perry Mason. – Pamiętam go – powiedziała Jody. – Oczywiście, że tak, złotko. Od strony siwowłosych panów, zajętych grą przy wysokim oknie, dobiegły pohukiwania i okrzyki. Jody uznała, że w Sunset Assisted Living nie jest tak źle: nuda od czasu do czasu rozpraszana radością, a czasami dramatem. Zupełnie jak życie poza tymi murami.
Rozdział 29 Twarz Minnie Miner, pięknej dziennikarki z telewizji, widniała na ekranie odbiornika zamontowanego nad asortymentem różnych delikatesowych kaw w Zatopionej Pijalni, przybytku, który nie miał nic wspólnego z wodą czy choćby piwem. Mordercy obiło się o uszy, że właściciel nazwał swoją kafejkę „zatopioną” w nawiązaniu do hipoteki, jaką obciążona była jego posiadłość, ale nie bardzo w to wierzył. Ludzie nie mieli poczucia humoru, kiedy szło o stracone pieniądze. – Morderca ten – mówiła Minnie z płaskiego ekranu – staje się coraz bardziej bezwzględny. – Jej duże ciemne oczy rozszerzyły się pod grzywką. Przejęta Minnie Miner. – Zdaniem policji, szczegóły ostatniej zbrodni są zanadto potworne, by można je było opisać. – Przejęcie zmieniło się w gniew. – A moim zdaniem zasługujemy na poznanie wszystkich faktów. My, obywatele, jesteśmy na tyle silni, aby znieść wszystko, nawet obecność bestii pośród nas. Siedzący przy ladzie morderca rozważył tę „bestię” i uznał, że takie określenie mu nie przeszkadza. Słyszał, jak używano tego słowa w odniesieniu do wybitnych sportowców. Nazywano tak niekiedy ludzi obdarzonych wyjątkowym talentem, śmiałością i możliwościami do tego stopnia przekraczającymi potencjał zwykłych śmiertelników, że postrzegane były jako… nieludzkie. – Ma pan ładny uśmiech – odezwał się kobiecy głos. Odwrócił się i zobaczył atrakcyjną – no, dosyć atrakcyjną – kobietę, którą wcześniej widział przy pobliskim stoliku. Usiadła obok niego, kiedy był zaabsorbowany programem Minnie Miner ASAP. Miała seksowną, choć trochę zbyt zaokrągloną sylwetkę i rozpięty górny guzik bluzki, dzięki czemu można było zajrzeć w rowek między bujnymi piersiami. Oczy miała odpowiednio niebieskie, włosy blond, też jak należy, i mocny zarys szczęki. Chyba nie dobiła jeszcze trzydziestki. Morderca napił się latte i zdecydował, że o tym spotkaniu przesądził los. – Zastanawiałam się, dlaczego pan się uśmiecha – dodała, a jej ton zdradzał lekką niepewność, jaka ją spotka reakcja. Odpowiedział uśmiechem. – Myślałem o bejsbolu, żeby nie słuchać kolejnych wiadomości o tym seryjnym mordercy.
Gadają o nim do obrzydzenia. Stał się niesamowicie sławny. – O jakiej drużynie? – Słucham? A, o Yankees. Oboje skierowali wzrok na telewizor wiszący nad wystawą kaw. Minnie Miner nadal mówiła o Mordercy od Pani Wolność, jego ostatniej ofierze i okropieństwach, jakie jej uczynił. Wyglądała, jakby było jej odrobinę niedobrze, ale prawdopodobnie tylko grała. – Jak pan sądzi, co znaczy skrót ASAP? – zapytała kobieta, kiedy w telewizorze zaczęła lecieć reklama SUV-ów. Morderca myślał nad tym przez chwilę. – Ależ Się Anielska Piękność zjawiła w tej kawiarni1! Roześmiała się. – Wszedł ktoś, kogo nie zauważyłam? – Oboje wiemy, że mówiłem o tobie. Zmarszczyła brwi, co go zaskoczyło, i się przysunęła. – Widzisz, wiem, że jestem niczego sobie, ale żadna ze mnie anielska piękność. Czyli… koloryzujesz. A to znaczy, że możesz koloryzować także w innych sprawach. – Będę łgał jak najęty, byle tylko zdobyć twoją sympatię – odparł. – Widzisz? Znowu to samo. – Nie. Jesteś wyjątkową pięknością. Wiem o tym, bo prawda kryje się w oku patrzącego. Po prostu. Co z tego, że tak jak milion innych kobiet nigdy nie zostaniesz Miss Ameryki? Dla zwykłego faceta pijącego kawę – to ja – który ma przyspieszony metabolizm i wyrobione oko – to też ja – jesteś anielsko śliczna i powinnaś zająć pierwsze miejsce w każdym konkursie. Nie miała pewności, czy chciał ją obrazić, czy skomplementować. W końcu wybrała: – Anielsko śliczna? – Tak! – obwieścił, jakby był profesorem Higginsem i nareszcie usłyszał od niej poprawnie wypowiedziane zdanie. Pryszczaty dzieciak za ladą chyba ich usłyszał. Oddalił się, kręcąc głową. Zawarczał młynek do kawy, ale nie na tyle głośno, żeby przeszkodzić im w rozmowie. – Prawdziwy z ciebie czaruś – przyznała – i odrobinę zaczarowałeś moje życie. Sam widzisz, dlaczego uważam, że nie mówisz prawdy. Skrzywił się, jakby zraniła jego uczucia. – Gdybym nie uważał, że to prawda, w ogóle bym czegoś takiego nie powiedział.
– Gdybyś jednak tak zrobił – odrzekła – mogłoby się to okazać dość niebezpieczne. – Dla ciebie czy dla mnie? – Dla mnie. – No to podnieś prawą rękę. Podniosła. On też. – Jak ci na imię? – zapytał. – Powiedzmy, że Scarlet. Patrzył na nią, jakby chciał odczytać napis wyryty na jej czole. – Nie pasuje – zdecydował. Roześmiała się. – Dobrze, to sam je dla mnie wybierz. – Powiem ci, jak naprawdę masz na imię. – Chodzi ci o to, które widnieje na moim świadectwie urodzenia? – Nie. Mówię o prawdziwym imieniu. – Przyłożył palce wskazujące do skroni niczym w oczekiwaniu na natchnienie. – Jesteś Eva – oznajmił. Nie widziała przeciwwskazań, skoro chciał, żeby była Evą. – Niesamowite! Skąd wiedziałeś? – Eva i Brad solennie przysięgają, że nigdy, ale to nigdy więcej sobie nie skłamią ani nawet nie będą koloryzować, pod karą dożywocia spędzanego osobno. Nowo ochrzczona Eva to przemyślała. – Brzmi sensownie. – Brad to moje prawdziwe imię, ze świadectwa urodzenia – skłamał. – A moje to Evelyn. – Prawda. Na wszelki wypadek. Cudownie! pomyślał. Znowu los. Dotknął opuszkami palców grzbietu jej dłoni, a ona z zaskoczeniem poczuła, że coś między nimi przeskakuje. – I już formalnie się sobie przedstawiliśmy – powiedział. – Wiesz, co to oznacza? – Tak. – Miała lekko przyspieszony oddech. – Chcemy, żeby nasz eksperymentalny związek zdał egzamin. – Mówiąc to, poczuła ukłucie zwątpienia. – Musimy nad tym pracować powoli – dodała. – Zgadzam się. Wiesz, gdzie jest Mon Gourmet Ami? – W Drugiej Alei. Jedna z najlepszych francuskich restauracji w mieście.
– Zasługujemy na najlepsze. Spotkajmy się tam jutro o ósmej. Zarezerwuję stolik na imię Brad. Jeszcze za wcześnie na nazwiska, a zresztą nie ma pośpiechu. Evę już wystawiano do wiatru, wiedziała więc, jakie to uczucie. – Jesteś tego pewny? – Nie. Możemy zjeść włoską kolację. – Odpowiedz poważnie. – Będę tam, Evo. Nie wątp we mnie, proszę. Nie od samego początku. Wyciągnęła rękę nad stołem i uścisnęła jego nadgarstek. – Nie wątpię – zapewniła. Ale wątpiła. Gdy Eva (jak już oboje ją w myślach nazywali) wyszła z kawiarni, morderca odczekał minutę czy dwie, a potem ruszył za nią. Widział, w którą stronę skręciła, i szybko wypatrzył ją przed sobą, przeciskającą się przez tłum na chodniku. Trzymał się z tyłu i bez trudu dotarł jej śladem do samego mieszkania. Znajdowało się na West Side, niedaleko Columbus Circle. Ruch był duży, gdy przekraczali ulicę na rondzie, a on, idąc daleko za nią, wyobrażał sobie, że czuje zapach jej perfum. Wyjątkowo się pilnował, ale nie było to konieczne – ani razu się nie obejrzała. Pomyślał, że świadczy to o ufnej naturze. Weszła do sześciokondygnacyjnego budynku mieszkalnego z czerwonej cegły i kamienia, który dawno temu mógł być rezydencją jakiegoś bogacza. Powoli odliczył do pięćdziesięciu, po czym ostrożnie zanurzył się w holu. Eva albo mieszkała na niższym piętrze, albo wsiadła do windy. Wskaźnik pięter sugerował, że raczej jechała na górę. Przyglądał się drżącej mosiężnej strzałce, by przekonać się, gdzie winda się zatrzyma. Wskazówka stanęła na cyfrze dwa i już tam pozostała. Morderca nie udał się na górę. Na to było jeszcze za wcześnie. Jeśli czekasz na coś tak długo, że aż sprawia to ból, nie zaspokajasz głodu natychmiast łapczywymi kęsami. Takim przeżyciem należało się rozkoszować. Podszedł do rzędu pomalowanych skrzynek pocztowych, wiszących tuż przy drzwiach na ulicę. Nad szczeliną wrzutową tej oznaczonej 2B w małym metalowym okienku umieszczona była kartka z informacją, że skrzynka należy do E. Donavon. Pozostałe nazwiska nie pasowały. Morderca zanotował w pamięci, że właściciele trzech z sześciu mieszkań znajdujących się na drugim piętrze podali tylko pierwsze litery imion. Były to prawdopodobnie samotne kobiety, które nie chciały ujawniać swojej płci. Prosty, często stosowany środek ostrożności. Tylko przed jednym nazwiskiem
widniała litera E. Wszystko ładnie składało się w całość. Dlatego że zostało uprzednio zapisane. Wyobraźnia mordercy pracowała: Eva pije u siebie napój gazowany z puszki, może wodę z butelki. Albo zrzuca ubranie i idzie schłodzić się pod prysznicem. Albo wyciąga się na sofie i ogląda telewizję. Wyłączony umysł. Opuszczona garda. Bezbronny cel. Z tego co widział, taki budynek, te mieszkania były potencjalnym łowieckim terytorium. Legowiskami jego zwierzyny. Wiedział, że tak naprawdę on i Eva nie mieli ze sobą zbyt wiele wspólnego. W gruncie rzeczy pod jednym, lecz bardzo ważnym względem byli zupełnymi przeciwieństwami. On był na tej ziemi, by brać. Ona – by ktoś ją sobie wziął. Łączyło ich przynajmniej jedno: lubili czerpać przyjemność z rodzącego się związku. Pod promiennymi uśmiechami, pod sztucznymi, błyskotliwymi ripostami, gdzieś w zakamarkach duszy, którymi władały instynkty, znali powierzone im role. Każde z nich postrzegało tę znajomość inaczej, ale w głębi serca pojmowali jej prawdziwy cel. Szczegóły były nieistotne. Eva stanie się pożywką dla ognia, coraz silniej płonącego w duszy mordercy. Obsesja, by posiąść i zabić, nad którą panował i której dosiadał niczym narowistego, aczkolwiek dającego się okiełznać wierzchowca, coraz bardziej się w nim rozrastała, jakby nie wynaleziono jeszcze czegoś takiego jak lejce. Kiedy nachodziło go to uczucie, zaczynał obserwować, szukać i dobierać. Nie mógł dotrzeć do kobiety, którą bardzo, tak bardzo pragnął unicestwić. Siedziała w niezniszczalnej fortecy z kamienia i żelaza, strzeżonej przez małą armię. Musiały mu wystarczyć substytuty. Evelyn „Eva” Donavon całkiem nieźle pasowała do wzorca. Zwiedzie ją, wykorzysta i odbierze jej duszę. Ale tylko po to, by się nasycić, zanim zabierze się do tego najbardziej pożądanego celu, który był bezbronny. Do kobiety, która nie pasowała do wzorca. Której śmierć, niewątpliwie zadana ręką Mordercy od Pani Wolność, wtrąci dochodzenie Quinna w odmęty jałowych spekulacji, karmiących się jakże szczątkową wiedzą. Wtedy zrozumieją, że nie był zwykłym seryjnym mordercą, że tak jak oni czytał fachową literaturę, że zaznajomił się z zasadami. Będzie znał ich domysły niemalże przed nimi. Niektóre będą trafne, inne z kolei błędne. Spróbują przewidzieć jego ruchy i dopiero w miarę upływu czasu będzie do nich docierało, że lepiej się przygotował i wie, jak zwieść przeciwnika na manowce. Na myśl o Quinnie i jego detektywach morderca czasami się uśmiechał. Jeśli idzie o grę, którą rozpoczęli, znał jej reguły równie dobrze, jak oni, znał przewidywany rozwój
wypadków. Kiedy jego dusza zacznie krwawić i łaknąć, zabije z konieczności, wszak będzie musiał zagłuszyć żądzę. Łaknął bowiem, a jego łaknienie miało kły i pazury. Zdawał sobie sprawę, że jeśli je zignoruje, zacznie się ono żywić samym sobą, a także wszystkim dookoła. A wszystko oznaczało także nosiciela. Nie miał jednak żadnego powodu, by je ignorować. Tak samo jak nie było powodu, by nie wziął, nie wykorzystał i nie uczynił swoją jednej z kobiet Quinna. Morderca świetnie się bawił. Gra dopiero się rozpoczynała. 1 W rzeczywistości akronim ASAP oznacza „as soon as possible” (jak najszybciej).
CZĘŚĆ DRUGA Dżdżownica w ziemi, żuk, co kulkę pcha, Wszystko, co się wije, duszę w sobie ma. William Vaughn Moody, Menażeria
Rozdział 30 – Po prostu chcę pomóc – powiedziała Jody. Siedzieli przy stole w przestronnej jadalni domu z czerwonobrązowego piaskowca, pod wysokim sklepieniem i oryginalnym gazowo-elektrycznym żyrandolem. Jedli pizzę na wynos z papierowych talerzyków, choć w takim miejscu służący mogliby roznosić egzotyczne dania na porcelanowej zastawie. – To znaczy tym razem ludziom, a nie zwierzętom i insektom? – zapytał Quinn. – W świetle prawa nie ma różnicy – stwierdziła Jody i odgryzła wielki kęs ociekającej serem pizzy. – Między ludźmi, zwierzętami a insektami? – upewnił się Quinn. – Aha. Zarówno uroczy lisek długouchy, jak i okoń mogą wstrzymać olbrzymie projekty zabudowy lub wyburzania. – Bardziej mnie intryguje, jak do tego równania pasują ludzie – powiedział Quinn. Pearl, która siedziała dokładnie naprzeciwko Jody, miała już dość ich werbalnych przepychanek. Przełknęła ostatni kęs pizzy i popiła go dietetyczną pepsi. – Co ty chcesz powiedzieć, Jody? – Że zamierzam na jakiś czas odłożyć sprawę przyznania szczurom prawa do zamieszkania przez zasiedzenie. – Dlaczego? – Chcę być bardziej pomocna przy sprawie Mordercy od Pani Wolność. Quinn milczał. – Ze względu na Carlie? – zapytała Pearl. – W końcu jesteśmy siostrami. – Tylko w pewnym sensie – zauważył Quinn. – Należy do rodziny. Quinn uśmiechnął się i wzruszył ramionami. – Fakt, należy. Pearl miała ochotę powiedzieć sporo rzeczy, ale ograniczyła się do:
– Jesteś zawodową prawniczką, Jody, nie zawodowym detektywem. – Nieźle się spisałam przy waszej ostatniej, a mojej pierwszej sprawie. – Trudno z tym dyskutować – odpowiedział Quinn – chociaż mam wielką ochotę. – Twoja kancelaria na pewno to aprobuje? – zapytała Pearl. – Wyjaśniłam sprawę z Pratherem i Pierce’em. Planują rozbudowę działu obrony kryminalnej i chcą, żebym nim kierowała. W przyszłości. – Obdarzyła ich swoim krzywym uśmieszkiem, naiwnym, lecz nieugiętym. – To co, mogę jakoś pomóc? Quinn bardzo zainteresował się okruchami pizzy. – Dobrze, możesz – zdecydowała Pearl. Quinn powtórzył jej słowa. Pearl patrzyła na niego spode łba, świadoma, że specjalnie pozwolił jej odpowiedzieć pierwszej. Świadoma, jaki będzie rozdział winy, jeśli coś stanie się Jody lub z powodu Jody. Wiedziała, jak nienawidził wszelakich instytucji, i czasami jej się wydawało, że zbyt długo przetrwał w jednej z nich. Quinn otarł usta papierową serwetką i spojrzał na zegarek. – W telewizji grają Yankees? – zapytała Jody. – Lepiej – odpowiedział. – Na lokalnym kanale wystąpi Helen od profili. W programie Minnie Miner ASAP. Początek za pięć minut. – Powinniśmy posłuchać, co powie – rzekła Jody. – I czego nie powie. Żadne nie potrzebowało wskazówek, co ma robić. Quinn schował do lodówki tarty ser i przyprawy. Pearl pozbierała papierowe talerzyki, zmięte serwetki oraz plastikowe sztućce i wyrzuciła to wszystko do kosza. Jody wsypała resztki pizzy do rozdrabniacza odpadków, po czym mokrą szmatką przetarła stół. Quinn z przyjemnością zerkał na twarz Jody, gdy tak się krzątali. Najwyraźniej lubiła ten balet rodzinnej współpracy. Udali się do salonu. Quinn otworzył drewniane drzwiczki, odsłaniając płaskoekranowy telewizor, i usiadł na sofie obok Pearl. Jody skuliła się w fotelu, który, zanim pojawiła się w ich życiu, zwyczajowo należał się Quinnowi. Na ekranie widać było Helen. Siedziała spokojnie ze skrzyżowanymi nogami naprzeciwko ustawionego ukośnie fotela – identycznego jak jej – zajętego przez Minnie Miner, promiennie uśmiechającą się do kamery. Helen ubrała się swobodnie, w lewisy i szary pulower. Minnie, która była prawie o połowę od niej niższa, przyozdobiła się bransoletkami, naszyjnikami i pierścionkami. Tak naprawdę wyglądała jak prześliczna uśmiechnięta lalka, którą Helen
przyniosła do programu. Dopóki nie zaczęły rozmawiać. Wtedy już nie było wątpliwości, która z nich jest animatorem. – Zatem w sprawie Mordercy od Pani Wolność nie ma żadnych postępów – powiedziała Minnie. – Nie określiłabym… – zaczęła Helen. – A zaledwie kilka dni temu znaleziono kolejną ofiarę, potwornie okaleczoną przez tego nieuchwytnego szaleńca, którego policja nie potrafi przeniknąć. Czy w tej sytuacji można powiedzieć, że za jego sprawą miasto sparaliżował strach? – No cóż, zabija… –...i może zabić każdą z nas. Opracowujesz profile psychologiczne, Helen. Czy coś w jego profilu tłumaczy powód, dla którego tak zajadle niszczy kobiety? – Sądzę, że przyczyną jest jego matka, która… – Ale dlaczego kobieta? Czy to nie ojcowie najczęściej molestują dzieci? – Cóż, nie mówimy o… – Wszystko jednak ma źródło w jego dzieciństwie. – Nie wiemy tego na pewno, ale prawie zawsze… – Jest jak gałązka, która się ugięła – powiedziała Minnie. – Bardziej jak nasionko, które… – Kim jest jego matka? A skoro już o tym mowa: kim jest ojciec? – Nie wiemy. Możemy tylko… – I co czyni tego mordercę szczególnie przerażającym? Dlaczego wkrada się w mroczne zaułki kobiecych dusz, dlaczego z jego powodu boimy się i nie możemy w nocy spać? – Nie powiedziałabym, że żadna z nas nie może spać – sprostowała Helen. – Nie sposób jednak zaprzeczyć… – …że jest bestią – dokończyła za nią Minnie. – Co do tego zgoda – powiedziała szybko Helen, która wreszcie załapała, że będzie musiała przerywać Minnie i rozpychać się łokciami, jeśli ma zostać wysłuchana. – Dziękujemy – powiedziała Minnie, odwracając się z fotelem od Helen. – To była Helen, prawdziwa specjalistka od profili psychologicznych z prawdziwymi informacjami o Mordercy od Pani Wolność. Jej smutna i zadziwiona mina stała się nagle głęboko zatroskana i pełna zrozumienia. Jakimś cudem nie poruszył się przy tym żaden mięsień jej twarzy.
– Skoro mówimy o zabójcach: zabójcze tornado przetoczyło się przez miasteczko o nazwie… Quinn ponaciskał guziki na pilocie i pojawił się mecz Yankees. Na razie żadna drużyna nie zdobyła punktów. – Informacji w tym było co niemiara – powiedziała Pearl. – I tak trzeba było obejrzeć – odparł Quinn. – Dlaczego? – zapytała Jody. – Bo prawie na pewno oglądał to ktoś inny. Kiedy Carlie wyszła z Bold Designs kupić lunch u ulicznego sprzedawcy, chcąc nie chcąc, musiała zauważyć Jody, czającą się w wejściu do pobliskiego sklepu z torbami podróżnymi. Kupiła knysz i butelkowaną wodę, po czym ruszyła prosto w stronę dziewczyny. Uśmiechnęły się do siebie. – Jeśli chcesz pozostawać niezauważona – zaczęła Carlie – powinnaś bardziej się postarać. Chyba że naprawdę zamierzasz kupić torbę. – Nie potrzebuję torby – odpowiedziała Jody. – I mam gdzieś, czy morderca mnie zauważy, jeśli akurat cię śledzi. Priorytetem jest zachowanie cię przy życiu. – Ale w ten sposób cel staje się dla niego podwójnie atrakcyjny. – Jak to? – Jeśli morderca chce przekazać Quinnowi wiadomość, równie dobrze może zabrać się za ciebie, prawda? – Mój typ urody totalnie odstaje od jego upodobań – oświadczyła Jody. – Jestem chudym rudzielcem z włosami jak korkociągi. Mówi się, że najlepiej byłoby wybić wszystkich prawników, ale jak dotąd nikt nie uśmiercił nawet jednego, bo a nuż trzeba będzie kogoś kiedyś pozwać. – To ma sens. – Ma, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że detektywistyczna robota to dla mnie żadna nowość. Uczyłam się od ekspertów. I mam przy sobie to. Uniosła tunikę na kilka centymetrów, odsłaniając kaburę przy pasku, w której tkwił mały rewolwer. – Czy to zgodne z prawem? – zapytała Carlie, troszeczkę podenerwowana widokiem broni. – Zgodne, mam pozwolenie – odpowiedziała Jody. – I uczyłam się tego używać. A także kiedy nie używać.
– No dobrze. – Carlie otworzyła butelkę z wodą. – Czuję się bezpieczniejsza, kiedy tu jesteś. Naprawdę. – Rozłożyła papier, w który jej zawinięto tekturowy pojemnik z knyszem. – Przyniosłabym coś i dla ciebie, ale nie wiem, co lubisz – powiedziała. – Już jadłam – uspokoiła ją Jody. – No to usiądźmy. Carlie podeszła do niskiego betonowego murku, na którym zasiadło już kilka osób i jadło kupiony w budce posiłek. Murek był twardy i niezbyt czysty. Zostało na nim aż za dużo miejsca jak dla dwóch osób. Carlie i Jody usiadły na samym końcu, żeby nikt ich nie słyszał. Carlie podsunęła Jody butelkę z wodą, ale częstowana pokręciła głową. Wobec tego Carlie się napiła i zabrała do knysza. Jody dziwiło, że można jeść cokolwiek zajeżdżającego spalinami, napływającymi od ulicy w postaci nisko wiszącej mgiełki. Carlie przez jakiś czas żuła w milczeniu, a potem łyknęła trochę wody i odłożyła butelkę wraz z knyszem na białą serwetkę, którą zapakowano jej razem z zamówieniem. Wyjęła z torebki arkusz papieru. – Pomyślałam, że zainteresuje cię nowa linia produktów dla kobiet aktywnych, którą opracowuję na zlecenie pewnej firmy. Ma wystartować w przyszłym miesiącu. – Zręcznie rozłożyła jedną ręką błyszczącą kartkę i podała ją Jody. – Prosta, ale bardzo stylowa. Dla każdej kobiety, od prawniczki po dominę. – Wychodzi na jedno – mruknęła Jody. Upewniła się, że nie trzyma arkusza do góry nogami, i zaczęła mu się przyglądać. – Ja to obejrzę, a ty miej oko na mordercę – dodała prawie nieobecnym głosem. Carlie nic innego nie robiła.
Rozdział 31 Morderca kupił tanią jednorazową komórkę w sieciowej drogerii na Williamsburgu. Uznał, że to dość bezpieczne, zwłaszcza jeśli po rozmowie rozbije ją w drobny mak. Zadzwoni ze względnie spokojnego miejsca na Times Square (czy może raczej z miejsca, gdzie hałas był do zniesienia) i będzie mówił krótko. Ale nie za krótko. Zadzwoni tuż po wybiciu pełnej godziny, kiedy to w Minnie Miner ASAP przeważnie odbierano telefony od widzów. Minnie lubiła dyskutować z osobami dzwoniącymi do jej programu lub komentować ich wypowiedzi. Morderca od Pani Wolność uśmiechnął się na myśl, że Minnie jeszcze nie wie o tym, jaka czeka ją niespodzianka. ASAP. – Dawajcie go, na miłość boską! – rzuciła Minnie. Hal Divet, producent jej programu, miał wątpliwości. Był rumianym mężczyzną z nadwagą, który nawet latem zwykł nosić swetry w chłodnym studiu. – Zaraz zacznie dzwonić głąb za głąbem, żeby mieć swoje pięć minut na antenie. Minnie, która jak prawdziwa patriotka siedziała otoczona czerwono-biało-niebieską dekoracją, gotowała się ze złości. – Hal, może nie zauważyłeś, ale tacy dzwonią już od dawna. – Nie tacy jak on – powiedział Hal. Sprawiał wrażenie poważnie wystraszonego. – Coś jest w tym rozmówcy. Nie chciałabyś, żeby za dużo się o tobie dowiedział albo nawet pomyślał, że wie. – Jeśli widzowie odbiorą to tak samo – świetnie. Załóżmy, że to naprawdę on. Co wtedy zrobi konkurencja nadająca w tym samym czasie? Chcę, żeby to oni zostali z ręką w nocniku, nie my! Hal westchnął. – No dobrze, Min, chyba masz rację. – Mamy rozmówców na każdej linii. Gdzie mam go szukać? – Na czwartej – odpowiedział Hal. Reżyser dał znak: „…trzy, dwa, jeden”, skończyła się reklama i wrócił program na żywo. Na żywo, jeśli nie liczyć siedmiosekundowego opóźnienia, wprowadzonego na wypadek, gdyby
ktoś powiedział coś naprawdę niepoprawnego politycznie. Minnie ustawiła się do kamery od jak najlepszej strony, nachyliła się nad mikrofonem i nacisnęła świecący biały guzik z cyfrą cztery. Ponieważ była Minnie, od razu przeszła do sedna: – Rozmawiam z prawdziwym Mordercą od Pani Wolność czy z kolejnym oszustem, który liczy na przelotną sławę? – Spojrzała w kamerę z lekkim uśmiechem, dając widzom do zrozumienia, że na razie powinni podchodzić do tego sceptycznie. – To ja – powiedział głos w telefonie. Kamera najechała na Minnie i ukazała w zbliżeniu jej zasępioną twarz. W wysokiej rozdzielczości widać było pory jej skóry. – I doskonale o tym wiesz. – Głos rozmówcy niczym się nie wyróżniał. Nie sposób było go powiązać z konkretnym regionem geograficznym. – Skąd niby mam to wiedzieć? – zapytała Minnie, choć natychmiast odpowiedział jej dreszcz, który bez określonego powodu przebiegł jej po kręgosłupie. – Wolność zabijaniu. Kamera pozostała w zbliżeniu. – Nie rozumiem. – Policja zrozumie. – Wydaje się, że korzystasz z tej tak zwanej wolności, ale nie przedstawiłeś ani cienia dowodu, że naprawdę jesteś… – Wypisałem to krwią na lustrze. Policja nie powiadomiła o tym podobnych tobie dziennikarskich pasożytów, bo dzięki tej wiedzy chcieli odsiać zeznania tych, którzy tylko przypisywali sobie morderstwa Pani Wolność. Taki test. – Nie wiedziałam o tym – przyznała Minnie. – Oczywiście, że nie. O tym wiedzieli tylko policja i morderca. No, teraz w tym gronie znalazłaś się i ty, i twoja wierna widownia. Rany, to dopiero utrudni glinom pracę. Minnie jak szalona dawała znaki reżyserowi. Hal skinął głową i pokazał, że już się połączył z policją. – Co cię skłoniło, żeby zadzwonić do programu? – zapytała. – Chciałeś tylko ujawnić informację, którą ukryła policja? – Skądże znowu. Chciałem opowiedzieć moją historię. A przynajmniej tę jej część, którą gotów jestem się podzielić.
– A ta druga część? – Cóż, każdy ma prywatne życie i chce, żeby takim pozostało. – Dlaczego wybrałeś mnie jako środek przekazu? – Masz dużą oglądalność. I jesteś twarda. Policja cię nie uciszy i nie puści jakiejś bajeczki, żeby zachować twarz. Quinn i jego detektywi… naprawdę nie dorośli do sytuacji. Minnie domyśliła się, że kończy jej się czas. Ten człowiek był zbyt inteligentny, nie zostanie na linii tak długo, żeby dało się go namierzyć. Lepiej przejść do konkretów. – No dobrze. Kolejne pytanie: dlaczego zabiłeś te wszystkie kobiety? – Bo miały w sobie diabła. – Wielu z nas go w sobie ma. – Tak naprawdę chciałem uzmysłowić twoim widzom, że miasto nie jest bezpieczne. Robię, co mi się podoba. Chodzę, dokąd mi się podoba. Zabijam, kogo mi się podoba. – Czy to prawda, że mordercy tacy jak ty wciąż na nowo zarzynają swoje matki? – Trzymaj tego psychola na linii, nawet jeśli musisz w tym celu obrazić jego matkę. – Moja matka była jedną z najmilszych, najłagodniejszych kobiet, jakie znałem. – Cóż, ty tak mówisz. – Powiedziałbym ci też dlaczego, ale na mnie już czas. – Powiedziałeś „była”. Czy ona nie żyje? – Jak mogłaby nie żyć, skoro wciąż na nowo ją zabijam? – Kto tak twierdzi? – Większość mediów. Na przykład ty. Czy nie stwierdziłaś tego przed chwilą? – Nie wydaje mi się. Po prostu zadałam pytanie. – Sądzę – powiedział morderca z cichym śmiechem dobywającym się z głębi gardła – że przeciągasz rozmowę, aby jak najdłużej zatrzymać mnie na linii. – To nieprawda! Uwierz mi! – Sprawdź, czy nos ci się nie wydłuża. Minnie mimowolnie spojrzała zezem na swój nos. – Wolność zabijaniu – powiedział rozmówca i połączenie się zakończyło. Wolność zabijaniu? Minnie musiała się upewnić, że już go nie ma na linii. – Nie powiedziałeś, jak się nazywasz – stwierdziła idiotycznie. Odpowiedzią była cisza. – Pierwsze kobiety zabiłeś w kolejności alfabetycznej – spróbowała ponownie. – Miałeś po
temu konkretny powód? Czy gdzieś jest A, o którym policja jeszcze nie wie? Czy kobiety o imionach zaczynających się na E powinny się bać? Znów cisza. Reżyser dał znak na wejście reklamy, a potem odliczył od pięciu w dół. Zaczął się spot polecający dezodorant do stosowania pod pachami. Na górskim szczycie stała kobieta z szeroko rozłożonymi ramionami, a wokół niej krążyły orły. – Policja potwierdziła tę wolność zabijaniu – powiedział Hal. – Nasz rozmówca był prawdziwym mordercą. Objął się ramionami, jakby zrobiło mu się zimno. Mogło tak być, mimo bezsensownego o tej porze roku bladoniebieskiego swetra. Reżyser dał znak, że ktoś dzwoni do Minnie. Odebrała, rzucając okiem na monitor. Spryskana dezodorantem kobieta unosiła się teraz na lotni, krążąc razem z orłami. – Mówi komisarz policji Harley Renz. Zeszła pani z wizji? – Mamy przerwę na reklamy, panie komisarzu. Potrwa jeszcze minutę i dwadzieścia sekund. – Facet był prawdziwy? – Niech pan mi to powie – odparła Minnie. – Znał wiadomość „wolność zabijaniu”, musimy więc założyć, że to on. – Dacie radę go namierzyć? – zapytała Minnie, stale żądna sensacji. – Już namierzyliśmy. Dzwonił z Times Square, z jednej z tych badziewnych jednorazowych komórek. Na pewno została rozbita i wylądowała w kanale albo gdzieś, gdzie za Chiny jej nie znajdziemy. A nawet gdybyśmy znaleźli, wiele by nam to nie dało. – Mogą być na niej odciski palców. – Ten gość ich nie zostawia. Jest na to zbyt ostrożny. – Mogę pana zacytować? – Mogę temu zapobiec? Minnie musiała się uśmiechnąć. – Nie bardzo, to program informacyjny. Obiecuję jednak, że będziemy mówić o mordercy, nie o panu. Renz nie był pewien, czy się z tego cieszy, ale jeszcze nie wykombinował, jak wykorzystać ten ostatni zwrot akcji, żeby przysporzyć sobie popularności. – Bardzo bym chciała jeszcze z nim porozmawiać – powiedziała Minnie. – Na pewno w końcu by się przede mną otworzył. – Jeśli zadzwoni – rzekł Renz – chcemy przy tym być od pierwszego słowa. I każdy wasz
kontakt ma być nagrany. Albo zapisany cyfrowo. Czy jak tam, cholera, to robicie. A potem nagranie ma się znaleźć na moim biurku, i to raz-dwa. – Naturalnie. Dążymy do tego samego: chcemy go powstrzymać. I chcemy, żeby zasługę przypisano odpowiednim osobom. Wygląda na to, że morderca wybrał mój program jako sposób komunikowania się z fanami. – Z kim??? – Chciałam powiedzieć: z publicznością. Określoną publicznością. Na pewno pan wie, komisarzu, co przez to rozumiem. Musimy pogodzić się z faktem, że ta sprawa rozpaliła publiczną wyobraźnię. A Minnie Miner ASAP to agencja informacyjna. Zależy nam na jak największej
oglądalności,
dzięki
której
będziemy mogli
skuteczniej
uświadamiać
społeczeństwo. Na wskaźnikach oglądalności. I oczywiście na tym, żeby morderca został ujęty. – Momencik – powiedział Renz. – Wspomniała pani o przypisaniu zasługi odpowiednim osobom? – Oczywiście. Takim jak pan. Ale wiąże się to z obustronnym przepływem informacji. Przekazywaniem faktów. Renz się nie odzywał. – Czy ustaliliśmy zasady współpracy? – Owszem, ale tylko dlatego, że nie mam specjalnego wyboru. Wiedzieli, że to nieprawda, lecz obie strony umowy miały prawo do złudzeń. – Doskonale – powiedziała Minnie. – Nie mogę się doczekać dalszych rozmów i wymiany informacji z moimi nowymi przyjaciółmi. – Od przyjaciół, Boże, strzeż… – zdążyła usłyszeć, gdy Renz odkładał słuchawkę. Pomyślała, że do tej pory morderca roztrzaskał jednorazową komórkę w najdrobniejsze kawałki. Skończyła się przerwa na reklamy. Minnie zdecydowała, że starannie rozważy rozmowę z Renzem i później zdecyduje, kiedy i jak ją wykorzysta, jeśli w ogóle to zrobi. Nie widziała powodu, dla którego nie miałaby zredukować zasady „coś za coś” do prostego „coś”. Program znów leciał na żywo. – Łał! Powiedzcie sami: czy to nie było mocne? Wizyta w umyśle seryjnego mordercy! Co więcej, mamy powody sądzić, że nie był to jego ostatni telefon. A teraz mamy dla was coś wyjątkowego, kochani. Zaprosiliśmy do programu kogoś, kto uważa, że seryjni mordercy
faktycznie wpływają na giełdę. Opowie nam on, jak wykorzystać to zjawisko, bez wysiłku wyjść na swoje i, co ważniejsze, kiedy z tego kursu zejść. Kurs, żeby bez wysiłku wyjść na swoje, pomyślał morderca. Jak się taki wyznacza?
Rozdział 32 – To o co chodzi z tym Jessem Trummelem? – zapytała Jody w restauracji na Amsterdam nad śniadaniem składającym się z jajek na boczku, tostów i kawy. Ktoś w kuchni dał ciała i przypalił boczek, choć równie dobrze mogła to być sztuczka mająca na celu podkręcenie zapachem apetytu klientów. Jeśli tak było, to jakiś geniusz położył potem na grillu cebulę. Carlie przełknęła kęs tosta. – Domyślam się, że trafiłaś na to nazwisko w aktach QUiZ. – Aha. Quinn mnie o niego pytał. Wiem, że pracuje jako kreślarz w Bold Designs, ale chciałabym wiedzieć, kim jest naprawdę. – Trochę z niego ciapa, ale w sumie jest w porządku. – Leci na ciebie? – Muszę przyznać, że tak – odpowiedziała Carlie. – Przez jakiś czas chodziło mu po głowie, że będzie moim tajemniczym obrońcą. – Czyli że wyskoczy z cienia, rozłoży na łopatki tego, kto cię napadł, a potem od razu wylądujecie w łóżku. Carlie się uśmiechnęła. – Mniej więcej. Jody skubnęła plasterek zwęglonego boczku i uważnie się jej przyjrzała. – Lubisz go? – Nie czuję do niego awersji. Ale jak powiedziałam, jest trochę ciapowaty. – To może być seksowne. – Ciapy bardzo by tego chciały. Carlie napiła się kawy i sprawdziła godzinę na smartfonie. Żeby zdążyć do pracy, będzie musiała wyjść za jakieś dziesięć minut. – Zachęcałaś go w jakiś sposób? – zapytała Jody. Carlie zakrztusiła się i rozkasłała, plując kawą. Na szczęście z niewielkim tylko opóźnieniem zdążyła zasłonić usta papierową serwetką. – No wiesz!
– Na zdjęciach jest z niego całkiem przystojny gość. – Z Jessego? No co ty? Jody się szczerzyła. Carlie wzruszyła ramionami. – Napalił się na koleżankę z pracy, to wszystko. Na pewno czegoś takiego doświadczyłaś. Traktujesz kogoś jak przyjaciela, a dla niego jest to początek romansu rodem z Casablanki. – Moi faceci bardziej kojarzą się z Nocą żywych trupów – odpowiedziała Jody. Carlie znów sprawdziła czas na telefonie leżącym obok szklanki z wodą. – Niezależnie od tego, co Jesse Trummel robi czy czuje, dokończę zlecenie dla Bold Designs, a potem najpewniej wrócę do Kalifornii. Tamtejsi psychole są raczej przyziemni, nie piętrzą się w wieżowcach jak tutaj. Wolę taką opcję. A miejsce Jody w rodzinie pozostanie niezagrożone. Pomyślały o tym jednocześnie, ale żadna nie wypowiedziała tego na głos. – Czy Trummel pracuje mniej więcej w takich samych godzinach jak ty? – zapytała Jody. – Aha. Od dziewiątej do siedemnastej, choć zdarzają się nadgodziny. Jody przewertowała przyniesione notatki. Wolała mrużyć oczy, niż założyć okulary. – Zdobyłam jego domowy adres – powiedziała. – Jessego? – Jessego. Cała załoga QUiZ ma oko na ciebie, więc ja popilnuję jego. Może w ten sposób do czegoś się przydam. – Ale po co? – Chcę wiedzieć, czy nadal cię obserwuje. – Wydaje mi się, że to już żaden problem. Dostał ostrzeżenie. – Zupełnie jak Morderca od Pani Wolność – zauważyła Jody. – Dostaje ostrzeżenie każdego dnia. Cztery godziny później Fedderman podszedł do Quinna, który siedział za biurkiem i zmagał się z papierkową robotą. Quinn wyczuł nad sobą obecność zaniedbanego Fedsa i podniósł wzrok. – Co jest? – Chodziłem za Carlie – powiedział Fedderman – i okazało się, że śledzę również Jody. Quinn westchnął, odłożył kartkę, której nie zdążył przeczytać, i odchylił się w fotelu. – Dlaczego to musi być takie skomplikowane? – Ludzie – opowiedział Fedderman. – Jak zwykle to oni stanowią problem.
– Jody zna plan i wie, że Carlie jest kryta. To po co za nią chodzi? – Nie chodzi za nią. Chodzi za Jessem Trummelem. – Mówisz o tym szczeniaku z Bold Designs? – No. Śledziła go od firmy do peruwiańskiej restauracji, w której samotnie zjadł obiad. Stamtąd poszedł na południe, do Village, i zajrzał do sex-shopu. To Quinna zainteresowało. – Jakiego sex-shopu? – No, takiego dla wszystkich. Najdłużej oglądał skórzane akcesoria do krępowania partnerów. – Dla mężczyzn czy kobiet? Fedderman potarł podbródek. – Trudne pytanie. – A co kupił? – Nic. Porozglądał się z piętnaście minut, a potem wrócił prosto do pracy. – Jody to wszystko widziała? – No. Nie zauważyła mnie, ale ja miałem ją na oku. Zaraz po wyjściu Jessego weszła do sklepu i zapytała sprzedawcę, czy coś kupił. Kilka minut później wypadła stamtąd i dogoniła Jessego na Broadwayu. Doskonałe wyczucie czasu, w dodatku nie zrobiła niczego, co mogłoby zwrócić na nią uwagę. Jak na kogoś nieprzeszkolonego jest całkiem niezła w śledzeniu. – Urodzona łowczyni – mruknął Quinn. – No, na to wychodzi – odpowiedział Fedderman, myśląc zapewne o Pearl i dziedziczeniu genów. – Zmyłem się po akcji z Jody i Trummelem, a obserwację Carlie przejęli Sal i Harold. Ciągle jej pilnują. – Dobrze. Psychol musi odczuć presję. – Przynajmniej tak twierdzi Helen. – Helen wie, co to presja. Fedderman w to wątpił. Rzadko się zdarzało, żeby specjalista od profili psychologicznych został podczas dochodzenia postrzelony lub pchnięty nożem. – Pomyślałem sobie… – zaczął. – No dobrze, szczerze mówiąc, myślała o tym Penny. Wpadła na pewien pomysł. Penny, żona Feddermana. Quinn pomyślał, że tylko tego im trzeba: kolejnej baby, która wie
lepiej. – Słucham. Jaki pomysł? – zapytał. Fedderman się uśmiechnął, wiedząc, o czym zapewne myśli Quinn: szukanie przestępców zostawcie zawodowcom. Jeśli normalne przecież napięcia między gliną a jego życiowym partnerem lub partnerką stawały się zbyt dużym obciążeniem, oboje musieli nauczyć się radzić sobie ze swoimi problemami albo zdecydować się na rozstanie. Nie wdał się jednak w nonsensowne dywagacje ani też w rozwlekłe wyjaśnienia, dlaczego jego żona wołałaby, żeby znalazł sobie inną pracę – taką, w której nie będzie pistoletów, noży ani ludzi, którzy lubią ich używać. – Wiemy, dlaczego mordercy szczególnie zależy na Carlie – powiedział. – Jest twoja, a jego zdaniem rozgrywacie śmiertelną partię szachów o tytuł mistrza wszechświata. – Mniej więcej – zgodził się Quinn. – Zdaniem Penny Helen powinna jeszcze raz wprosić się na rozmowę w ASAP. Minnie Miner na pewno pocieknie ślinka na myśl o kolejnym jednostronnym wywiadzie. Helen będzie mogła obrócić nóż w ranie, jeśli naprawdę chcemy zagrać facetowi na nerwach. – Chcemy – potwierdził Quinn, który nie miał nic przeciwko metaforze z nożem. Uznał, że to całkiem niezły pomysł, i zastanawiał się, jak wcielić go w życie z największym pożytkiem. Bardzo ważne będzie tu wyczucie czasu. – Podziękuj ode mnie Penny – powiedział. – Jest jeszcze coś. – Śmiało, Feds. – Zajrzałem do tego sex-shopu i zamieniłem kilka słów ze sprzedawcą. Jody przy okazji kupiła tam psią obrożę w dziale dla amatorów sado-maso. Dużą, skórzaną i kolczastą. Ma psa? – Kota. – Uch. Dobry Boże, pomyślał Quinn.
Rozdział 33 – Przysłał mnie Quinn – powiedziała Helen. Znajdowała się w pokoju przyjęć studia Minnie Miner ASAP, w którym po jednej stronie stał drewniany stół i krzesła, a po drugiej dobrane pod kolor zielone fotele i wykonany z orzecha stolik. Pomieszczenie było chłodne, ale nie pachniało w nim najprzyjemniej, jakby gdzieś iskrzyły złączone kable elektryczne. Na stoliku leżały egzemplarze magazynu „People”, a na ścianach wisiały oprawione zdjęcia Minnie Miner uśmiechającej się podczas wywiadów ze sławami, opierającej się silnemu wiatrowi, który wiał przed wielu laty, kiedy zapowiadała pogodę w jednej z większych stacji telewizyjnych, uśmiechającej się na tle płonących miejsc zbrodni i zniszczeń spowodowanych przez trzęsienia ziemi oraz huragany, kiedy pracowała dla lokalnego dziennika na Środkowym Zachodzie, albo tylko się uśmiechającej. Minnie to chyba pochlebiło, choć sprawiała wrażenie nieco podejrzliwej. – A zrobił to – kontynuowała Helen – bo musisz zrozumieć kilka spraw, zanim znowu pokażę się z tobą na antenie albo zanim powtórnie zadzwoni morderca. Quinn uznał, że ja najlepiej nadaję się do przeprowadzenia z tobą tej rozmowy. – Dlaczego? – Bo rozumiem seryjnych morderców, na ile to w ogóle możliwe. – Jesteś niesamowicie wysoka. Na pewno nigdy nie grałaś w koszykówkę? – Pamiętałabym – odpowiedziała Helen, która swobodnie wyciągnęła swoje szczupłe ciało na fotelu. – Często zadaję takie pytania z głupia frant – wyjaśniła Minnie. – Zaskoczonemu rozmówcy może się coś wypsnąć. – Cóż, już się zorientowałaś, że nie wychodzą mi rzuty wolne. – Czego zatem nie wiem o seryjnych mordercach? – Tego, co większość. Nie rozumiesz powodów, dla których zabijają. – Zdaje się, że powody ustaliliśmy poprzednio. Byli źle traktowani przez matki, zgadza się? Więc wciąż na nowo zabijają zastępcze. – Owszem, to częste i chyba tak właśnie jest w przypadku naszego. Na tym jednak etapie nie
możemy być tego pewni. Znam się na tym – podkreśliła. – Jeśli zadzwoni jeszcze raz, pozwól mu nadać ton rozmowie. Zapomni o ostrożności, coś mu się wyrwie, a ten jeden błąd może być jego końcem. – Dlaczego po prostu nie zabijają rodzonych matek? – Czasami zabijają. A czasami matka rozrasta się do tak gargantuicznych rozmiarów, że boją się ją zabić. Staje się w ich oczach nieśmiertelna. – Albo już nie żyje. – Też – zgodziła się Helen. – Przejrzałaś źródła jak każdy dobry dziennikarz, ale nasza wiedza nie zawsze jest ścisła. Obsesję na punkcie matki sugerują figurki Pani Wolność i sposób, w jaki morduje kobiety. Dlaczego tak jest, dowiemy się dopiero, kiedy go schwytamy. Albo w ogóle się nie dowiemy. Wielu z nich wybiera krwawy koniec. Samobójstwo wydaje im się logicznym rozwiązaniem, dopełnieniem paraboli dramatu. – Jakby grali w sztuce. – Grają – odrzekła Helen – a teraz ty też w niej występujesz. – Chcesz powiedzieć, że coś mi grozi? – Owszem. To on reżyseruje tę sztukę. – Posłuchaj, Helen, wiele razy byłam w niebezpieczeństwie. Bez nadstawiania karku nie da się osiągnąć w dziennikarstwie tego, co ja osiągnęłam. Zatrudniam własną ochronę, a jeśli nawet akurat nie ma jej w pobliżu, sama potrafię sobie poradzić. – Wiemy o tym – powiedziała Helen. – Nie wiemy tylko, czy będziesz z nami współpracowała, jeśli poprosimy cię o pomoc. Masz wyjątkową możliwość wpłynięcia na mordercę. – Oczywiście, że pomogę w ujęciu seryjnego mordercy. – Nawiasem mówiąc, czy słyszałaś już wcześniej ten jego slogan, „wolność zabijaniu”? – Nie, zaskoczył mnie tym podczas rozmowy na żywo tak samo jak was. – Najprawdopodobniej zadzwoni ponownie. Pogadaj z nim wtedy na wizji. Spróbuje wytworzyć między wami więź. A ponieważ będziesz starała się zdobyć jego zaufanie, pomaganie nam może ci się wydać jakąś formą zdrady. To najzwyklejsza ludzka reakcja. – Ludzka? Co to niby ma znaczyć? Helen, nie patrzę na świat przez różowe okulary. – Więc wiesz, jak szkaradne potrafi być oblicze zdrady. Może ci się nie spodobać, że właśnie ty je przybierzesz. Minnie uśmiechnęła się jak naiwna debiutantka i powiedziała:
– Helen, z seryjnym mordercą nie połączą mnie żadne przyjacielskie relacje. Wepchnęłabym go pod autobus i dla pewności jeszcze raz przejechała. We dwie na palcach rąk i nóg nie zliczymy, ilu ludzi zdradziłam, żeby zdobyć dobry materiał. – To budujące – rzuciła Helen sucho. – Takie miało być. Cieszę się, że wpadłaś do studia, bo musimy dobrze się zrozumieć. Morderca próbuje mnie wykorzystać, a ja wykorzystuję jego. Nic więcej się za tym nie kryje. Trzymam stronę Pana Boga, dobrych ludzi i prawa. Helen skinęła głową. – Właśnie tego chcieliśmy być pewni, Minnie. – I możecie. – Tacy jak on radzą sobie w życiu, bo potrafią czarować innych. Będzie próbował cię uwieść. – Jeśli chce, może sobie myśleć, że mu się udało. Byleby mówił. Taką mam metodę, Helen. Niech mówią, aż słowa zaczną płynąć szybciej niż myśli, wtedy wymsknie im się prawda. „Ups! Za dużo powiedziałem!” Widać tę świadomość w ich oczach. Piękne są takie chwile. – Robimy w zasadzie w tym samym – zauważyła Helen i wstała. – Nie musisz się spieszyć – powiedziała Minnie, patrząc na nią z dołu. – Zostań trochę, pobawimy się jeszcze w quiz. – Nie – odparła Helen. – Boję się, że za dużo powiem. Osy żądliły go bez ustanku. Stawały się też coraz większe. Były już tak duże jak latające karaluchy. Wyjrzał między deskami wychodka, poszarpał się z drzwiami, zaczął wołać o pomoc. Upał i smród były nie do zniesienia. Smród… Ból… Walił w drzwi z nieheblowanego drewna. Na zewnątrz była tylko ciemność. Osy urosły jeszcze bardziej, ocierały się o jego nogi, pełzały mu po karku. Mocno się o niego obijały w locie. Boże! Gdyby mógł stąd wyfrunąć jak one! Rozpłaszczył twarz na drzwiach, przycisnął oko do szczeliny, wypatrywał jej, wypatrywał… Na pewno zaraz przyjdzie i będzie niosła lampę. Morderca od Pani Wolność obudził się, słysząc głośne echo własnego przerażonego wdechu. Wróciła świadomość, napłynęła ulga. Był we własnym przesiąkniętym potem łóżku, bezpieczny. Nie tam, nie wtedy! Gdzie indziej. Boże… dziękuję… Otworzył oczy i rozejrzał się w ciemności, która nie była zupełna. Widział masywne,
mroczne kontury mebli, dostrzegł prostokąt księżycowej poświaty, wyznaczający krawędzie okiennej rolety, oraz większy, ciemniejszy prostokąt drzwi wiodących na korytarz, do łazienki i salonu. Znajome otoczenie. Był w swoim mieszkaniu. W Nowym Jorku, nie w Missouri. Teraz, nie wtedy. Sięgnął w myśli, poczuł chłodne metalowe pręty, chropowaty beton i cegły, zamek i gałkę. Kolejne drzwi, a w nich okienko z żelazną kratą. Te z kolei chciał otworzyć nie po to, żeby się wydostać, ale żeby przez nie wejść. Chwycił kraty i bez powodzenia spróbował nimi potrząsnąć. Zaczął krzyczeć, błagać, żeby go wpuszczono. Chciał wejść! Chciał wejść! Zupełnie się rozbudził i leżał, ciężko dysząc. Wpatrywał się w bielejący sufit, rozkolebaną płaszczyznę wiszącą całe kilometry nad nim. Sen we śnie. Skąd więc mam wiedzieć, czy się obudziłem? Ta myśl napełniła go panicznym lękiem, zatem pospiesznie wyciągnął rękę w ciemność, wymacał lampkę nocną, wymacał włącznik. Ze znajomym kliknięciem zapaliło się światło, sto watów przeciwko cieniom i demonom z jego snów. Nocne miasto na zewnątrz niestrudzenie się uwijało. W oddali zabrzmiał klakson. Gdzieś bardzo daleko pośród mroku odezwała się syrena, zawodząc jak zdjęte żałością stworzenie. Rozległ się stłumiony okrzyk i cichy brzęk metalu. Ulicą na dole z rykiem i hurkotem przetoczył się autobus, a może ciężarówka. A on z każdym oddechem, każdym uderzeniem serca – w pełni przytomny w rzeczywistym, spójnym świecie – chciał wejść.
Rozdział 34 Chillicothe, sześć tygodni wcześniej Pewna uprzywilejowana więźniarka zajmowała się obcinaniem koleżankom paznokci u rąk i nóg, podczas gdy dłonie miały skute na plecach, ale Mildred Gant nie korzystała z jej usług. Miała krótkie paznokcie, ponieważ obgryzała je do żywego mięsa, a ich skrawki zachowywała. Późną nocą, kiedy jej współwięźniarka Isabella spała na górnej pryczy, Mildred bezsennie leżała na dolnej z ręką opuszczoną na cementową podłogę. Jeden po drugim ostrzyła przechowywane skrawki o chropowatą powierzchnię, wykonując delikatną pracę na wyczucie. Chowała je w złożonym kawałku papieru, który zawsze zwijała w rulonik i wtykała w szczelinę, tam gdzie rura kanalizacyjna odchodząca od muszli klozetowej ginęła w ścianie. Izzy, z którą dzieliła celę, a na którą inne skazane kobiety wołały Isabella, nie była szczególnie towarzyską osobą. Nie lubiła się dzielić. W gruncie rzeczy ogłosiła, że wszystko, włącznie z górną pryczą, należy do niej. Wybrała dominację. Była o dziesięć lat młodsza od Mildred, lepiej zbudowana i w lepszej formie – rozwinęła muskulaturę w więziennej sali gimnastycznej, a także podczas ćwiczeń na dziedzińcu. Pompki robiła nawet w celi; Mildred jej się wtedy przyglądała i sumiennie liczyła. Czterdziesta pompka, pięćdziesiąta. Czasami robiła je na jednej ręce. To było coś. Choć nabrała masy w ramionach i barkach, niewiele straciła z kobiecości, przede wszystkim dzięki długim kasztanowym włosom. Falowały i kręciły się wokół uszu, a niżej niemal zupełnie prostą kaskadą opadały aż do krzyża. Izzy była wyraźnie z nich dumna. Mildred w wyobraźni siadała na Izzy, jedną ręką wpychała jej garściami włosy do ust, a drugą zaciskała jej nos, tak że kretynka dosłownie oddychała i dusiła się własnymi lokami. Na pewno zafundowałaby Mildred niezłe rodeo, zanimby się poddała. Czasami takie właśnie fantazje kołysały Mildred do snu. Nie myślała wówczas o tym, jaka Izzy potrafi być niebezpieczna. Izzy trafiła za kratki, gdyż poważnie obiła swojego trzeciego męża, a zaczęła go bić dopiero, jak stracił przytomność. Obecnie był całkowicie sparaliżowany. Był również rozwiedziony.
Jej prawnik miał na tyle duże wpływy, żeby zmienić oskarżenie z usiłowania zabójstwa na zamiar spowodowania ciężkich obrażeń ciała. Dostała dwanaście lat, z czego do odsiedzenia zostało jej pięć. Nikt nie wchodził jej w paradę. A szczególnie koleżanki spod celi, które najczęściej krótko z nią siedziały. W niektóre wieczory Izzy dla rozrywki opowiadała Mildred o cięgach, które zbierała od męża. Potem, żeby zademonstrować, jak odwróciły się role, zabierała się do bicia Mildred. Sztuka polegała na tym, że zadać jak największy ból, pozostawiając jak najmniej śladów. W tym celu należało zadać możliwie dużo obrażeń wewnętrznych. Jeśli bijący znał się na rzeczy, manto, praktycznie rzecz biorąc, mogło nie zostawić znaków na ciele. Sprawiając Mildred ból, Izzy za każdym razem zadawała to samo pytanie: „Gdzie są pieniądze?”. Odpowiedź Mildred zawsze brzmiała mniej więcej tak samo: „Nie ma żadnych pieniędzy”. Dalsza rozmowa też za każdym razem toczyła się dość schematycznie. Izzy: – W wiadomościach mówią, że się opłaciło. Mildred: – W wiadomościach kłamią. Izzy: – Oni nie kłamią. Mildred: – Ja też nie. Izzy: – A teraz zabolało? Mildred: – Trochę. Izzy: – Zaraz może zaboleć bardziej. Mildred: – Dalej, poużywaj sobie. Więc Izzy sobie używała. Kiedy już na jakiś czas kończyła, stawała przed stalowym lustrem i rozczesywała długie włosy szczotką o gumowym włosiu. Z każdym pociągnięciem cicho szeleściły. Mildred wiedziała, że prędzej czy później będzie musiała czesać Izzy, a czegoś takiego by nie zniosła. Podobnie jak poprzednie współwięźniarki Izzy, Mildred nabrała zwyczaju chodzić zgięta wpół, bo tylko wtedy nie dokuczał jej ból. Personel zdawał sobie sprawę z sytuacji, administracja więzienna też, ale nikt nie próbował jej zmienić. Musieli radzić sobie z poważniejszymi problemami: narkotyki, rekrutacja do gangów, wojny między gangami, samobójstwa, morderstwa pod prysznicem. Fakt, że ktoś od czasu do czasu spuścił Mildred baty, nie miał dla nich najmniejszego znaczenia. Wobec tego Mildred cierpiała. Wobec tego planowała. W czwartki na kolację podawano najczęściej tragiczną breję z siekanych warzyw, kawałków mięsa niewiadomego pochodzenia i rozgotowanych ziemniaków. Wszystkie składniki pływały
w tłustym brązowym sosie. W więzieniu mówiono na to „gulasz”. Mildred myślała o tym jako o okazji. Wybrała zatem czwartek. Jak zwykle musiała zanieść Izzy kolację do jednego z długich stołów, przy którym najczęściej siadały, więc korzystając z okazji, wsypała jej do posiłku garść ostrych jak brzytwa skrawków paznokci. Strażnicy nie tylko nie reagowali na ciągłe pomiatanie Mildred. Oni je wręcz aprobowali. Zakładali, że bez Izzy Mildred urządzałaby im piekło. Nikt nigdy nie powiedział tego głośno, ale Izzy otrzymywała dodatkowe batoniki i przywileje za to, że pomagała trzymać ją w ryzach. Mildred szybko się zorientowała, że w więzieniu panuje hierarchia, a strażnicy przeważnie nie wtrącają się w jej reguły. Częściowo z powodu Izzy Mildred była na samym dole tej hierarchii. Tym gorzej dla niej. Tym gorzej dla Izzy. Kilka godzin przed świtem Izzy obudził potworny ból brzucha. Mildred słyszała jęki dochodzące z górnej pryczy. Potem Izzy zaczęła kasłać i się dławić. Mildred zeszła z posłania i w nikłym świetle popatrzyła na współtowarzyszkę spod celi. Izzy wypluła trochę krwi i skręciła się z bólu. Pozycja płodowa. Dla Mildred był to miły widok. Zaostrzone skrawki paznokci spełniły swoje zadanie, zanim zmiękczyło je połknięte jedzenie i kwasy żołądkowe. Pozostawiona samej sobie Izzy mogłaby umrzeć na skutek krwotoku wewnętrznego. Ale tylko mogłaby. Mildred widziała kiedyś, jak dwóch gości się założyło i struli w ten sposób psa, a ten wyżył. Aczkolwiek rzadko potem szczekał. Charkot i jęki Izzy nie były problemem. Strażnicy może i je usłyszą, ale pomyślą wtedy, że to Mildred dostaje lanie, i będą się trzymać z daleka. Kiedy Izzy spuszczała jej łomot za łomotem, Mildred się uczyła. Obwiązała kocami nogi i ramiona leżącej, zostawiając nagi środek ciała. Potem przyłożyła jej do brzucha opuszki sztywnych palców i wepchnęła te kliny z ciała i kości głęboko we wnętrzności Izzy takim ruchem, jakby nabierała coś ręką: tuż pod żebra, a potem do góry. Powtarzała to raz za razem. Izzy z początku nie mogła złapać tchu i była zła jak jasna cholera. Zaczęła krzyczeć. Wiedziała, że aby krzyk odniósł jakiś skutek, musi być bardzo głośny i zostać rozpoznany jako jej. Ale Mildred była na to przygotowana. Wepchnęła do jej rozdziawionych ust skarpetkę pełną zmiecionych z podłogi brudów. Jedynym dźwiękiem, jaki się wydobył, był stłumiony skrzek. Na tym skończyły się krzyki Izzy. – Wygodnie ci, ty kurwo? – zapytała Mildred.
Izzy gwałtownie pokręciła głową, a jej długie włosy rozsypały się na wszystkie strony. Mildred się zaśmiała, ale cicho, żeby nikt na pogrążonym w półmroku oddziale jej nie usłyszał. Wciąż było spokojnie, tam, za zakratowanymi drzwiami. Wiele kobiet chrapało, co też pomagało zagłuszyć odgłosy wydawane przez Izzy. Do świtu pozostało mnóstwo czasu. Mildred zabrała się do pracy jak najwcześniej, żeby się nacieszyć. Prawie pozwoliła Izzy umrzeć. Lekarze więzienni nie potrafili jednoznacznie zdiagnozować przypadłości Izzy. Miała spory krwotok wewnętrzny, jakby doznała poważnych obrażeń, ale rentgen nie wykazywał urazów, może poza ewentualnymi rozległymi siniakami. Nie było sposobu, żeby się dowiedzieć, jak do tego doszło. Nikt nie potrafił wyjaśnić tej zagadki, włącznie z Mildred, koleżanką spod celi, która powiedziała tylko, że Izzy miewała ostatnio zawroty głowy, i zasugerowała, że mogło dojść do nieszczęśliwego upadku. Izzy spędziła w szpitalu ponad tydzień. Po powrocie nie była już taka sama jak dawniej, choć nadal wyczekiwała końca odsiadki w celi dzielonej z Mildred. Która sypiała na górnej pryczy.
Rozdział 35 Nowy Jork, dzisiaj Eva leżała w łóżku z rozłożonymi rękami i nogami, wpatrując się w lampę na suficie. Lampa była stara i miała szklany matowy abażur w kształcie miski. Była też wyłączona. Pokój rozjaśniała lampka nocna, której pomagały mniejsze światełka na komodzie. Wiedziała, kim – czym – jest Brad, i mimo przerażenia chciała mu zadać tysiące pytań. Ale nie mogła zadać ani jednego. Praktycznie nie mogła wydać dźwięku przez taśmę klejącą, mocno dociśniętą do ust. Oddychała przez nos i wsłuchiwała się w ten oddech, ciężki i miarowy. O dziwo, strach był gdzieś daleko od niej, ale to dlatego że po prostu nie mogła uwierzyć w to, co ją spotkało. Poderwała w kawiarni seryjnego mordercę, polubiła go, liczyła na fantastyczny seks. A potem straciła przytomność – bez wątpienia dlatego, że wrzucił jej coś do drinka. I oto co się stało. Dobry Boże! Oto co się stało! W przypływie paniki jej ciało zesztywniało i na sekundę uniosło się odrobinę nad łóżkiem, a serce spróbowało wyskoczyć z piersi. Potem ogarnął ją zdumiewający spokój. Zaakceptowała swój los jak zwierzątko zatrzaśnięte w klatce tygrysich kłów i pragnęła już tylko, by skończyły się jej męczarnie. Ale Brad miał chyba inne plany. Wykręciła szyję i zobaczyła, że postawił na komodzie Statuę Wolności, na pewno plastikową, nie wyższą niż piętnaście, dwadzieścia centymetrów. Obrócił ją przodem do Evy, jakby chciał, żeby figurka wyraźnie widziała wszystko, co będzie robił. Co będzie robił? Jej myśli zrejterowały przed tym, co widziała i słyszała w telewizji i radiu, co czytała w gazetach. W zasięgu jej wzroku pojawił się Brad. Był nagi, nie licząc białych gumowych rękawiczek i workowatych ochraniaczy na buty, przypominających te zakładane przez lekarzy i pielęgniarki przed wejściem na salę operacyjną. Faktycznie, podszedł do kontaktu i włączył lampę sufitową, jak gdyby chciał oświetlić stół operacyjny. Eva wiedziała, jaka to będzie operacja. Patrzyła, jak stawiał teczkę na podłodze, schylał się
nad nią i prostował. Miał uśmiech na twarzy i jakiś przedmiot w ręce. Nóż! Ząbkowany i ostry. Zmoczyła łóżko. Zawsze w tym momencie traciły panowanie nad sobą – kiedy po raz pierwszy zobaczyły nóż. Pochylił się i okrytym rękawiczką opuszkiem palca zakreślił na jej brzuchu rozległe C. – Mniej więcej tutaj – powiedział i napotkał jej przerażone spojrzenie, jakby czegoś szukał w tych wytrzeszczonych oczach. Dygotała porażona najczystszym strachem, który przenikał każdą komórkę ciała i każdy zakamarek duszy. Nie widziała niczego poza nożem. Nie mogła oderwać od niego wzroku. Nóż! A trzymał go tak, żeby mogła dobrze się przyjrzeć. Chciał, żeby się weń wpatrywała. Żeby wiedziała. Pragnęła odmówić mu tej satysfakcji, ale nie mogła oderwać wzroku. Usłyszała własne skomlenie, które ledwie przedarło się przez knebel. Delikatnie dotknął taśmy, a potem ją docisnął, aby mieć pewność, że przylega jak należy. Oboje wiedzieli, że Eva zaraz zacznie wrzeszczeć. Pochylony nad nią przybrał pewniejszą pozycję, a ona zobaczyła, że poruszyły się jego barki, poczuła chłód ostrza i usłyszała odgłos rozdzierania. Wiedziała, co się dzieje. I wrzeszczała, owszem, ale słyszała tylko żałosne buczenie, jakby wydawała je pszczoła tłukąca się o ścianki zamkniętego słoika. Ogarnął ją ból. Uniosła głowę i popatrzyła. Nie powinna tego robić. Nawet się nie zorientowała, że straciła przytomność, ale przyłożył jej coś do nosa i przesuwał to tam i z powrotem zamaszystymi łukami, żeby zapach się rozszedł. Zakasłała i omal nie zadławiła się własną śliną. Nie mogąc się powstrzymać, znów popatrzyła w dół. To się nie dzieje! Nie mnie! Jej brzuch był szeroko otwarty, a on metodycznie wyciągał z niego narząd za narządem. Ból szarpał nią jak osobne drapieżne stworzenie uzbrojone w kły i pazury. Poczuła smak krwi i przestraszyła się, że w niej utonie za nieprzeniknioną barierą z taśmy klejącej. Rzucała głową, walcząc o oddech, i siłą woli zmuszała się do ponownego omdlenia. Kiedy wreszcie odpłynęła od makabrycznej rzeczywistości, przywołał ją z powrotem. A potem jeszcze raz. I znowu. Aż za którymś razem nie wróciła. Kolejne miejsce zbrodni. Kolejne wypisane krwią przesłanie „WOLNOŚĆ ZABIJANIU”.
Kolejna zamęczona i zmasakrowana kobieta. Jedynym novum było to, że technika tortur zadawanych przez mordercę stawała się coraz bardziej okrutna i wyrafinowana, czego Nift nie omieszkał zaznaczyć. Quinn po raz pierwszy zaczął mieć wątpliwości, czy będzie w stanie funkcjonować, oglądając takie jatki i myśląc o nich. Czy zniesie własne sny. Ale przecież nie miał wyboru. Nie, jeśli chciał dalej żyć z samym sobą.
Rozdział 36 Z początku Quinn wiedział o Harlanie Wilcoxenie tylko tyle, że ktoś taki do niego zadzwonił i powiedział, że spędzi w Nowym Jorku zaledwie kilka dni i że zatrzymał się w hotelu Hayden. Quinn znał ten hotel. Nie sposób było go nazwać ekskluzywnym, ale był nie najgorszy, a w dodatku dobrze umiejscowiony, w Siódmej Alei w pobliżu Times Square. Wilcoxen chciał porozmawiać z Quinnem na temat morderstw Pani Wolność. Dodał też, że był ongiś szeryfem federalnym w hrabstwie Bland w Missouri. Zrobił na Quinnie wrażenie, kiedy przekroczył próg biura QUiZ, chociaż nie onieśmielał posturą. Chudy jak szczapa, był dobrze po siedemdziesiątce, mierzył ponad metr osiemdziesiąt i wolno się poruszał, jakby dokuczały mu plecy, a on nauczył się z tym żyć. To w jego zimnych błękitnych oczach pod siwymi brwiami, w nieruchomym spojrzeniu i twardym jak skała zarysie szczęki było coś, dzięki czemu otaczała go aura ostatecznego autorytetu. Miał na sobie szare spodnie, białą koszulę i jednolity niebieski krawat unieruchomiony srebrną spinką. Podał Quinnowi rękę i zajął miejsce w fotelu przed biurkiem. Siedzący naprzeciwko Quinn czekał. – Trochę dziś za gorąco, tak? – zapytał Wilcoxen. – Zależy na co. Uśmiechnęli się jednocześnie, gdy zdali sobie sprawę, że żaden nie był zwolennikiem owijania w bawełnę. – Czytywałem „Timesa”. Jak pisali w nim o Mordercy od Pani Wolność, tak? – Wilcoxen najwyraźniej był jednym z tych, którzy na końcu każdego zdania oznajmującego umieszczają znak zapytania. – Z początku małom o nich myślał, tak? – A później? – A później zmiarkowałem, że nigdy se nie wybaczę, jak z tym czegoś nie zrobię, tak? – Uśmiechnął się blado, jakby trafiła mu się wysoka karta w pokerze. – Miałeś kiedy taki problem? – Nie raz – odpowiedział Quinn.
Wilcoxen wyjął z kieszonki koszuli cienką cygaretkę i pokazał ją Quinnowi. – Pozwolisz? – zapytał. – Ja tak – odrzekł Quinn – ale tamta pani detektyw może wystrzelić ci je z gęby. Wilcoxen przekręcił się w fotelu, popatrzył przez całe biuro na Pearl i obrócił się z powrotem. – Fakt. Wygląda na taką. – Cygaretka wróciła do kieszonki. – Dobry z niej gliniarz? – Owszem. – Tak też se pomyślałem. Pearl chyba wyczuła, że się o niej mówi, bo wbiła wzrok w Wilcoxena i zmiażdżyła go spojrzeniem. – Jezus Maria – wymamrotał Wilcoxen. – Ani jedno, ani drugie – powiedział Quinn. – To tylko Pearl Kasner. Obaj zachichotali, a Pearl popatrzyła na nich spode łba. – No dobra – rzekł Wilcoxen. – Czytam o tych morderstwach Pani Wolność i coś mi zaskakuje w pamięci, tak? Podobna rzecz zdarzyła się w Missouri kilka lat do tyłu. – W jakim sensie podobna? – Jedna młoda dama została znaleziona z tak samo roztwartym brzuchem, tak? Szybkośmy spostrzegli, że była prawie w dziewiątym miesiącu ciąży. Ale sprawa dość długo stała w miejscu, tak? Aż wreszcie się okazało, a przynajmniej wszystko na to wskazuje, że rozkroiła ją niejaka Mildred Gant i ukradła jej dzieciaka prosto z łona. Musiał to być jaki impuls czy co. Ale podejrzenie to żaden dowód, zwłaszcza w niektórych częściach tego kraju, więc nikt tej Gant nic nie zrobił. A straszna była jak wszystkie diabły razem wzięte, co też miało znaczenie. – Nie mamy tu do czynienia z cesarskimi cięciami. Na razie żadna ofiara nie była ciężarna. – Pewnie, tyle wiem. W każdym razie długośmy nie mogli dojść, co się stało, tak? Przydzielili mnie do śledztwa, bo zachodziło podejrzenie porwania, a to już przestępstwo federalne, tak? Ale całej prawdy nigdy żeśmy nie poznali. Normalnie zero poszlak. Jakby to wszystko znienacka zaszło między dwojgiem nieznajomych. Może zresztą tak było. W każdym razie parę lat temu ta Mildred Gant poszła siedzieć, bo wyruchała jakiegoś handlarza antykami na sporą kasę i przywalili jej niezły wyrok, tak? Ciągle mam kumpli fedziów. Wychodzi na to, że Mildred miała syna, dała mu Dred, ale nigdzie nie ma jego aktu urodzenia. Przez te wszystkie lata widziała ich razem kupa narodu, tak? Jakżeśmy się dowiedzieli, dzieciak był superbystry, chociaż taki bardziej samouk. Polubił go jakiś kierowca ciężarówki, co to robił
w antykach, skumali się i nauczył chłopaka masę rzeczy o tym interesie. Aż tyle, że Dred zrobił wrażenie na jakichś szychach z branży i zaczęli go zatrudniać znani handlarze. Mówi się, że po pewnym czasie od nich odszedł i nieźle się wzbogacił na własną rękę. Quinn robił notatki. – Pogadajmy o tym Dredzie Gancie. – Szukałem tego kierowcy ciężarówki, tak? Zabił się w dwa tysiące piątym, jak jego wóz wypadł z drogi w zamieci śnieżnej, tak? Jego kobieta powiedziała, że czasami wspominał Dreda. Mówił, że chłopak był bystry jak rzadko i wyjątkowo łagodny. – Chyba obaj zetknęliśmy się z łagodnymi ludźmi, którzy robili bardzo niełagodne rzeczy – zauważył Quinn. – No. Z bystrymi też. Zwłaszcza takimi, co jako dzieciaki zbierali regularne wciry, tak? Wilcoxen w gruncie rzeczy bronił mordercy, a przynajmniej go usprawiedliwiał. Musiał bardzo emocjonalnie podchodzić do tej sprawy. Na tyle emocjonalnie, że przyjechał do Nowego Jorku, a teraz rozmawiał z Quinnem. – Twoim zdaniem kobieta kierowcy ciężarówki mówiła prawdę? – zapytał. – No. Dred zniknął parę lat wstecz, tak? Teraz będzie miał koło trzydziestki. – Po prostu zniknął? Ot tak? – Kompletnie. Jak ktoś, kto chce uciec od swojego życia i znaleźć inne. Może i je znalazł? Ostatnie, co o nim wiadomo, to to, że urwał się spod opieki kuratora, a wszystko, co miał, zostawił w jakimś zapyziałym mieszkaniu w Kansas City. – Dostał kuratora? Za co? – zapytał Quinn. – Przyjechał do matki do więzienia stanowego w Chillicothe w Missouri i próbował ją zabić brzeszczotem laubzegi w pokoju widzeń. W ostatniej chwili odciągnął go strażnik, tak? Ale oszpecił kobietę potwornie. Zaopiekował się starą matkowiną, nie ma co. – Fakt. I za coś takiego dali mu tylko kuratora? – Sędzia wysłuchał, co przez te wszystkie lata robiła chłopakowi matka, sam nabrał ochoty, żeby wychłostać ją piłą, i okazał miłosierdzie, tak? – Z tej Mildred naprawdę był taki potwór? – No. Lepszego określenia nie znajdziesz. – Gdzie konkretnie ten potwór siedzi? Będziemy musieli z nim porozmawiać. – Na to już za późno – oznajmił Wilcoxen. – Co też mnie skłoniło, żeby przyjechać i z tobą pogadać. Sześć dni temu sprała do nieprzytomności kumpelę spod celi, tak? Nie miała nic do
cięcia, no to wyrwała jej długie włosy prosto z głowy, a potem splotła je w linę i się na niej powiesiła. – Rany boskie! – stęknął Quinn. – Próbowali skontaktować się z synem, ale go nie znaleźli, tak? – Wilcoxen bezmyślnie wysunął do połowy cygaretkę z kieszeni, po czym ją schował. – Osobiście wątpię, żeby zażądał wydania zwłok, a już na pewno nie byłby zainteresowany pogrzebem. – Czyli nikt nie ma pojęcia, gdzie podziewa się ten Dred? – Z tego co wiem, nikt a nikt – odpowiedział Wilcoxen i pokręcił głową. – I na pewno, kurde, od matki się tego nie dowiemy. Taki numer z włosami babki spod celi… Zmyślna była ta Mildred Gant, nie można jej tego odmówić. – Wszystkiego bym jej odmówił – mruknął Quinn. – No tak – rzekł Wilcoxen. – Rozumiem, skąd biorą się takie emocje. – Oparł sękate dłonie na kolanach i wstał. – Póki co, więcej nie mogę ci powiedzieć, tak? Mildred Gant zeszła, jej syn rozpłynął się w powietrzu, no to w ogóle nie wiem, czy jakoś ci pomogłem. – Wiesz, jak to działa. Przekonamy się dopiero za jakiś czas. – Ano wiem. Ale ten konkretny przypadek bardzo mnie ciekawi, tak? I to od dawna. – Dam znać, jak sprawy stoją – obiecał Quinn. Wilcoxen skinął głową i odwrócił się do drzwi. – Też dam znać, zwłaszcza jak dojdzie mnie co nowego na temat Dreda Ganta. – Wzruszył ramionami. – Może się przyda, a może nie. – Czekaj – powstrzymał go Quinn. Sięgnął do szuflady po owinięte w folię cygaro. Wstał i podał je Wilcoxenowi nad biurkiem. – Kubańskie, dobre jak cholera. Tylko znajdź sobie jakieś dyskretne miejsce, kiedy będziesz chciał je zapalić. – Przeogromnie dziękuję – odrzekł Wilcoxen. Gdy wsuwał cygaro do kieszonki, żeby spoczęło obok cieńszego, razem z Quinnem popatrzyli na Pearl, potem na siebie i się uśmiechnęli. Pearl pokręciła głową, jakby była świadkiem zabawy nierozgarniętych chłopców, po czym wróciła do swojego zajęcia. Ponownie usiadłszy za biurkiem, Quinn doszedł do wniosku, że potraktowanie opowieści Wilcoxena jako istotnej rewelacji ma pewien minus. Gant był brutalnym i niebezpiecznym przestępcą, który uciekł spod kuratorskiego nadzoru i zniknął. Jeśli okrzyknięty głównym podejrzanym i domniemanym Mordercą od Pani Wolność chciałby wyrazić sprzeciw, niechże się ujawni. Ukarane zostanie mniejsze przestępstwo i pomniejszy kryminalista stanie przed
obliczem sprawiedliwości. Na razie nie wiadomo, jak w sprawie Dreda Ganta powieje wiatr. Ale Quinn sprawdzi jego kierunek. – Powiesiła się na splecionych włosach laski spod celi – powiedziała Pearl tej nocy już w łóżku. – Boże, co za świat! Oboje mieli lekturę do poduszki, powieści kryminalne tak oderwane od rzeczywistości, że aż stanowiły miłą odmianę. Powieść Pearl nie była, ściśle rzecz biorąc, książką, ale znajdowała się na niedawno zakupionym elektronicznym czytniku. Czcionka była powiększona, żeby łatwiej się czytało. Pearl najpierw przywykła do powiększonych liter, a potem stała się od nich zależna. – Wyobraź sobie tę współwięźniarkę – odrzekł Quinn. Pearl zadrżała. – Wolę nie. Położyła
się
i
powędrowała
spojrzeniem
po
przestronnej
sypialni
domu
z czerwonobrązowego piaskowca z jej wysokim sufitem zdobionym listwami wieńczącymi, z dużymi oknami i umeblowaniem, które dobrali tak, żeby stylem oddawało czasy postawienia budynku. W tym miejscu, u boku mężczyzny, który ją kochał, czuła się bezpieczna. Ileż miała szczęścia! I na jakże cienkim włosku wisiał jej związek z Quinnem. Wszystko mogło się zdarzyć, jeśli wziąć pod uwagę osobników, z którymi mieli do czynienia. Straszne to były bagna, na które zdarzało się zbłądzić dobrym ludziom, a jakie potworne stwory je zamieszkiwały… Odłożyła czytnik na bok, wychyliła się i pocałowała Quinna. Oddał pocałunek, mocno, z języczkiem. Zaczekała, aż odłoży książkę na nocny stolik i wyłączy lampkę, po czym rzuciła się na niego jak furia.
Rozdział 37 Helen połknęła bakcyla sporadycznych występów w Minnie Miner ASAP. Zrobiła sobie włosy i zaczęła nosić dziewczyńskie stroje. W telewizji prezentowała się kobieco, a także wyglądała na niższą. Zawsze miała na uwadze, że najbardziej zagorzałym widzem programu może być Morderca od Pani Wolność, zachowywała więc jak największą ostrożność. Seryjni mordercy często dążyli do tego, żeby odejść w sposób maksymalnie widowiskowy. Chociaż cenili sobie anonimowość i potrzebowali jej, w gruncie rzeczy pragnęli sławy i uznania. Zwłaszcza pod koniec, gdy już rozumieli, że jedynym sposobem na ucieczkę przed samym sobą jest śmierć. A temu zabójcy jedno jedyne wydarzenie mogło dobitnie uzmysłowić całkowitą daremność jego krucjaty. – Podsumujmy – zwróciła się do niej Minnie Miner. – Mamy mordercę, który sądzi, że wciąż na nowo zabija własną matkę. Oszalał, ponieważ jego prawdziwa matka siedziała w więzieniu i nie mógł jej zgładzić. – Domniemanego mordercę – poprawiła Helen. – Poza tym się zgadza. Jest… – Zatem dla Mordercy od Pani Wolność więzienie było ufortyfikowanym zamkiem, którego nie mógł zdobyć, a za którego murami jego matka była bezpieczna i miała ochronę. – Właśnie. Popadał we frustrację, ponieważ nie mógł się dostać do kobiety, która go wychowała, a którą tak bardzo gardził, więc zamiast niej zabijał substytuty. Przynajmniej taka jest teoria. – I wydaje się jak najbardziej trafna. Jest jak ponura bajka, która staje się coraz straszniejsza. – Nie jestem pewna… – zaczęła Helen. – A ja jestem pewna, że to bydlę należy powstrzymać. – To oczywiste. Jednakże… – Fascynujące! Zdarzyło się coś niesamowitego, co nie tylko nie poprawiło sytuacji mordercy, ale wręcz ją pogorszyło. Jego matka zbrodniarka udała się w jeszcze bardziej niedostępne miejsce, w którym nigdy jej nie dosięgnie. Musiało go to doprowadzić do szaleństwa.
– On już był szalony – przypomniała Helen i Minnie, i telewidzom. – Poza tym nie mamy pewności… – A zatem morderca wciąż przemierza nasze ulice, tyle że obecnie kieruje nim o wiele silniejszy i trudniejszy do przezwyciężenia przymus. Co więcej, dręczy go poczucie klęski. Skoro dotychczas dobierał ofiary w sposób nieracjonalny i przypadkowy, teraz tym bardziej będzie tak robił. – Możemy być tego pewni – przyznała Helen – chociaż nie nazwałabym doboru ofiar całkowicie przypadkowym. – Morderca stał się bardziej szalony i groźniejszy! Żadna kobieta w mieście nie jest bezpieczna. – Można tak powiedzieć – zgodziła się Helen. Mów, co ci się żywnie podoba, i tak nic innego nie robisz. – Z pewnością po kręgosłupie każdej kobiety przebiegają teraz dreszcze – dodała Minnie i lekko zadrżała. Helen prawie jej nie słuchała, ot na tyle, żeby nie udzielić odpowiedzi, przez którą mogłaby wyjść na idiotkę. Minnie nie widziała świata poza publicznością, którą miała teraz w małej spoconej garści. – Prawdziwy obiekt jego nienawiści i strachu – tak, strachu – wymknął się z jego skrwawionych rąk i udał się tam, gdzie morderca jej nie dosięgnie, nawet jeśli podąży jej śladem. Owszem, powiedziałam „jej”. Bo mowa o jego matce. Potraficie w to uwierzyć? Jakże musi być zrozpaczony, jak musi się czuć oszukany! Jak zdradzony i niepotrzebny, kiedy jedyny powód jego istnienia sam przestał istnieć! Substytuty, które wybiera na swoje ofiary, będą teraz tylko cieniami cienia, a nie reprezentantkami żywej, wrogiej istoty, która szydziła z niego, bezpiecznie ukryta za kamiennymi murami i kratami z żelaza, gdzie nie mógł jej dopaść, choćby nie wiadomo jak próbował. Helen pomyślała, że być może jej teoria była słuszna, a Quinn miał rację, prosząc ją o występy przed kamerą i dolewanie oliwy do ognia. O zwiększanie presji na mordercę, który podejmie jakieś działania, żeby zdławić dręczący go lęk. Minnie Miner z pewnością tej oliwy dolewała. – To, co chciał zabić, osobiście odmówiło mu tej satysfakcji – ciągnęła Minnie. – Niesamowite! Helen w zamyśleniu skinęła głową.
– Ból i męczarnie, które potwór sam sobie zadał, już nie zostaną pomszczone. Jakby zeszła z szachownicy, gdy gra jest w toku. A to nie fair, przynajmniej w oczach domniemanego mordercy. Nie fair, bo coś mu podstępem odebrała: już nie może nią gardzić, winić jej ani – koniec końców – zabić. – Właśnie! – wykrzyknęła Minnie. – Wyobrażam sobie, że dokładnie tak się czuje. – Więc teraz może sobie myśleć – ciągnęła Helen – że ktoś powinien zapłacić. Jego poprzednie ofiary, co do jednej, były tylko preludium. Minnie znów teatralnie zadrżała. – Straszne, jak głęboko weszłaś w jego umysł! – To moja praca – odpowiedziała Helen. Usłyszała, że Minnie zapowiada przerwę na reklamy i dziękuje jej za przybycie. Pożegnała się uprzejmie, zadowolona, że jej telewizyjny występ dobiegł końca. Przynajmniej na chwilę będzie mogła wrócić do rzeczywistego świata. Chciała wynieść się ze studia i znaleźć się w domu, gdzie zrzuci te nieszczęsne szpilki i włoży dresy oraz sportowe buty. Tylko preludium… Morderca był zachwycony dokonaną przez Helen zwięzłą i w przeważającej części trafną analizą jego umysłowych procesów. Trafną przynajmniej na tyle, na ile sam był w stanie je pojąć. Była najciekawszym i najbardziej inteligentnym gościem, który udzielił wywiadu w Minnie Miner ASAP. Trzymała się też blisko jego przeciwnika, Quinna. Może nawet byli kochankami. (Domniemanymi. Dlaczego morderca również nie miałby popuścić wodzy wyobraźni?) Wypowiedziane przez nią myśli musiały być w dużym stopniu także myślami Quinna. Słuchając jej, miał niepowtarzalną możliwość wejrzenia w umysł swojego prześladowcy. Potwierdziło się przy tym to, co wiedział od początku: Quinn nigdy nie zrezygnuje. Po przerwie na reklamy (w której różni piękni ludzi serdecznie się śmiali przy piwie, jak domniemywał, tej samej marki) Minnie Miner wypowiadała się o Helen w samych superlatywach i uczuliła słuchaczy, że jej wyjątkowy gość jutro też pojawi się na antenie. Morderca to zapamiętał.
Rozdział 38 Roszpunko, dziewczę moje, spuśćże mi włosy swoje!2 Morderca znowu śnił swój sen. Ten sam, który powracał do niego każdej nocy od śmierci matki. Ale w bajce wszystko pokręcili. W niej to Roszpunka była przetrzymywana w wieży. I spuszczała swoje niesamowicie długie włosy, żeby mógł się po nich wspiąć jej ukochany i poprosić ją o rękę. W bajce też nie ułożyło się najlepiej. Ukochany wspiął się na wieżę i natrafił na czarownicę. Istniało kilka interpretacji tej historyjki, ale w żadnej Roszpunka nie zwisała z wieży na pętli splecionej z włosów, z wybałuszonymi oczami i diabelskim uśmiechem mimo wywalonego języka. Roszpunko…! Wzdrygnął się i obudził. Kolejny sen we śnie… Ale… dlaczego poprzestawać na dwóch tylko snach? Morderca nalał sobie trzecią poranną porcję kawy, usiadł na sofie i wpatrzył się w płaski telewizor zamontowany na ścianie. Minnie Miner ASAP zaczął się o zwykłej porze. Prowadząca miała na sobie lekki szary garnitur, bufiastą białą bluzkę i buty na wysokich obcasach. Nie chciała wyglądać na karlicę, kiedy będzie przedstawiała Helen, stojąc obok niej. Dostała już od kilku fanów mejle, w których wyrażali zdziwienie, że jest taka mała, nieświadomi, że to z Helen był nieprzyzwoity kawał olbrzyma. Minnie z entuzjazmem zapowiedziała, że po reklamach pojawi się policyjna specjalistka od profili psychologicznych Helen Iman, by kontynuować rozmowę o Mordercy od Pani Wolność. Zgromadzeni w studiu widzowie zareagowali równie entuzjastycznym aplauzem. Ale Minnie nie powiedziała „zaraz po reklamach”. Zmuszony do czekania morderca sączył szybko stygnącą kawę, podczas gdy młodziutka aktorka opowiadała, jak czwarty odwyk uratował jej życie. (Na razie, pomyślał morderca.) Po aktorce przyszła kolej na niedawno zwolnionego prezentera wiadomości, który był zły jak osa na to, w jakim kierunku zmierzają amerykańskie programy informacyjne, i zamierzał wydać książkę. Zarówno aktorka, jak
i prezenter poprzysięgli, że nigdy nie ustaną w swych osobistych krucjatach. Morderca zdecydował, że mają obsesję, a zatem nie są szczególnie wiarygodni. Po zagniewanym prezenterze i migawce krótkich reklam nareszcie zapowiedziano Helen Iman. Morderca przestał pić kawę, spoglądając na jej imponujący wzrost i tyczkowatą sylwetkę. Miała zły kolor włosów. Zdecydowanie nie w jego guście. Szczęściara. Helen rozmawiała z Quinnem na temat dzisiejszego wywiadu i zgodnie doszli do wniosku, że nie chcą, by mordercy sława uderzyła do głowy. Mógłby pomylić publiczny rozgłos z publicznym poparciem. – Czy uważasz, ty albo policja, że morderca może mieć normalne życie osobiste? – zaczęła Minnie, kiedy już obie zajęły miejsca w fotelach. Helen usiłowała dociec, co się od wczoraj zmieniło. Wreszcie spostrzegła, że nogi jej fotela zostały skrócone. – Czy „osobiste” to eufemizm na „seksualne”? – zapytała. Minnie szeroko się uśmiechnęła. Może jednak ta Helen wie, co wpływa na wskaźniki oglądalności. – Powiedzmy. – Mało prawdopodobne, by wiódł to, co nazywamy normalnym życiem seksualnym – odpowiedziała Helen – chyba że odgrywa najzwyklejszy związek z kobietą, żeby się lepiej zakamuflować. Bo chorzy ludzie, tacy jak on, potrzebują kamuflażu. Ukrywają pod nim swoje szaleństwo. – Może on sam się odezwie i wyjaśni sytuację – powiedziała Minnie. – Już raz zadzwonił do ASAP. I pozwolę sobie dodać, że nie jest tak bardzo szalony, bo nie został na linii na tyle długo, by dało się go namierzyć. – Mrugnęła do widzów. – To na wypadek, gdyby ktoś miał wątpliwości. Mordercy nie podobał się kierunek, w jakim zmierzała rozmowa. Nie winił Helen, ba, nawet zaczął ją podziwiać. Winę ponosił Quinn, władca marionetek. To on nadawał sprawom bieg. Wydawał swoim ludziom polecenia. Morderca pomyślał o Pearl – o, jej chętnie wydałby kilka poleceń. No i były jeszcze tamte dwie, Jody i Carlie. Też mogą odegrać swoją rolę w jego grze. Quinn był władcą marionetek, ale niejedynym. Morderca zabębnił palcami o poręcz sofy. Może faktycznie powinien zadzwonić do programu. Wiedział, że Minnie pozwoli mu się wypowiedzieć, aczkolwiek nie był pewien, czy dopuści do trójstronnej konwersacji. Swoją drogą, Helen miała w sobie coś, co budziło w nim
strach. Nie był przekonany, czy chciałby osobiście porozmawiać z tą deprymującą wzrostem specjalistką od profili. Słowa „chory” i „szalony” nie dawały mu spokoju. Za kogo ta Helen się uważa? Za lekarza psychiatrę? Opracowywała profile i to wszystko, do cholery! Pewnie, znała się na swojej robocie, ale stała niewiele wyżej od grafologa. Dlaczego więc tak się jej boję? – Chciałabym dziś omówić – powiedziała Helen – naturę zadawanych przez niego obrażeń. –
Zapowiada
się
drastycznie
–
skomentowała
Minnie.
Prawie
podskakiwała
z niecierpliwości. – Obawiam się, że to prawda, ale pragnę przybliżyć naszym widzom człowieka, z którym mamy do czynienia i który wciąż chodzi po nowojorskich ulicach. Minnie uśmiechnęła się i wygodniej rozsiadła w fotelu. – Słuchamy. Spokojnym, wypranym z emocji głosem Helen opisała obrażenia zadawane ofiarom przed śmiercią i po niej. Nie szczędziła szokujących detali, a ponieważ mówiła sprawozdawczym tonem, rany wydawały się tym bardziej potworne. Przeważnie spoglądała w kamerę, tylko od czasu do czasu zerkając na Minnie Miner, której twarz zaczęła przybierać zielonkawy odcień. – Wiem, że to było mocne – oznajmiła Helen Minnie i widzom – ale nie przyszłam tu was zabawiać, tylko dzielić się informacjami i bić na alarm. Wszystkie powinnyśmy ten alarm usłyszeć. Nie mówię o panikowaniu, ale o czujności. Potwór, który wygląda i zachowuje się jak każdy z nas, który wtapia się w otoczenie jak kameleon, już sobie upatrzył kolejne mieszkanki tego miasta. A to, co opisałam, jest po prostu rezultatem kilku wcześniejszych spotkań. I tak pominęłam najbardziej obrazowe i makabryczne szczegóły. – Potrafimy to sobie wyobrazić – powiedziała Minnie i przełknęła ślinę. Jej uszminkowane usta wygięły się w podkówkę. Wyglądała, jakby zrobiło jej się niedobrze. Zdarzyło się nieoczekiwane. Do jej programu wkroczyła rzeczywistość i zaciążyła jej w żołądku. Helen się ucieszyła, że Minnie jakoś dała radę uprzejmie jej podziękować i zapowiedzieć kolejną przerwę na reklamy. Gdy znikały z wizji, uważni widzowie przez mgnienie oka mogli spostrzec, jak Minnie wstaje, po czym zgina się wpół z rękami mocno przyciśniętymi do brzucha. Podbiegło do niej kilku członków ekipy, podtrzymali ją i uratowali przed upadkiem. Rozparty przed płaskoekranowym telewizorem morderca zdążył to dostrzec. Zdziwił się,
o co tyle hałasu. Quinn pamiętał, że ktoś zostawił wiadomość na poczcie głosowej jego komórki, ale nie zdążył jej odsłuchać, bo zadzwonił telefon stacjonarny w biurze. Odebrał i usłyszał Renza: – Widziałeś dziś rano Helen w telewizji? – Pewnie – odpowiedział. Wybiła dopiero jedenasta, ale siedziba QUiZ już nagrzewała się do temperatury, która, jak twierdzili prognostycy, miała być dzisiaj rekordowo wysoka. Okienne klimatyzatory buczały i postukiwały, dzielnie zmagając się z gorącem. Jeszcze nie przegrały ze szczętem, ale Quinn był przekonany, że co najmniej jeden zamarznie i przestanie działać, zanim słońce zajdzie i spieczony beton za oknem wychłodnieje. – Omal nie puściłem przez nią pawia – przyznał Renz. – Tak miało być. Nie chcemy, żeby społeczeństwo postrzegało mordercę jako gnębionego przez system bohatera. – To wydaje się mało prawdopodobne. – Mówimy o tym samym mieście? – No tak, rozumiem, o co ci chodzi. Co ciekawsze, nie słyszałem dziś w programie Minnie słowa „domniemany”. – Sądzisz, że seryjny morderca pozwie ich o zniesławienie? – zapytał Quinn. Istniała wprawdzie nikła szansa, że zabójca może być na tyle szalony, aby tak właśnie postąpić, ale tego Renzowi nie powiedział. – Nie, jeśli dorwiemy właściwego człowieka – odparł Renz. – Dorwiemy – zapewnił go Quinn. – Inaczej by się ujawnił w obstawie prawników, żeby zakwestionować zarzuty. Jesteśmy kryci na obie strony. – Lubię taki rozkład szans – powiedział Renz i przybrał służbisty ton: – Dzwonię, bo rozmawiałem z jakimiś dzierlatkami z FBI i skołowałem akta tej starej sprawy z Missouri, co to wykrojono niemowlę z łona matki. – Kontaktowałeś się z FBI? – No. Dopóki istniała szansa, że szkrab żyje, biuro traktowało sprawę jako ewentualne porwanie. Według akt pojawili się na miejscu w samą porę, żeby pomóc miejscowym glinom, czyli mówić im, co mają robić. Rzeczywiście, Quinn pamiętał, że Harlan Wilcoxen wspominał coś o FBI. – Nieźle się spisali, znaleźli więcej informacji o denatce i jej dziecku – dodał Renz.
– Jakich informacji? – Ofiara – ciągnął komisarz – nazywała się Abigail Taylor i pochodziła z chłopskiej rodziny. Wypisz, wymaluj, wiejska dziewucha. Nigdy nie wpakowała się w jakieś większe kłopoty. Nieźle się uczyła, ale w ostatniej klasie rzuciła liceum i zatrudniła się jako kelnerka w knajpie serwującej spaghetti. Starym powiedziała, że znudziła się szkołą. – Znana bajka – mruknął Quinn. – Teraz chciałbym usłyszeć, że restaurację, w której pracowała, odwiedził producent filmowy, zobaczył dziewczynę, pogadał z nią i załatwił jej przesłuchanie. A potem droga do gwiazd. – Dokładnie czegoś takiego ci nie opowiem, ale trafiłeś, mniej więcej. W taki sposób poznała ojca dziecka, które jej odebrano. Pojawił się, zjadł lunch i wrócił na kolację. Następnego dnia przyszedł na śniadanie i po kelnerkę. Zeszli się, zamieszkali ze sobą, zaciążyła. – I nie był to producent filmowy? – Właśnie w tym miejscu się porypało. Gość był mechanikiem samochodowym, robił w warsztacie i jeździł wozem pomocy drogowej. – I tak ambitnie. – No, nie za bardzo. Krążyły plotki, że ciąża zaczęła się pokazywać zbyt szybko po ślubie, żeby ojcem mógł być mechanik. Według akt odchodziły jakieś awantury małżeńskie, może właśnie z tego powodu. Chłopaki z FBI przez pewien czas uważali go za podejrzanego. – A czemu przestali? – W czasie porwania i morderstwa pan mąż zadzwonił do kogoś z telefonu stacjonarnego. Powiedział, że nie przyjdzie do pracy i nie naprawi hamulców, bo ma potwornego kaca. – Quinn przez kilka sekund słuchał oddechu Renza. Grubasa, który nie przestawał tyć, zaczęła przytłaczać własna waga. Wreszcie komisarz powiedział: – Tatuś nie ma nic wspólnego z tamtymi wydarzeniami, Quinn. Dzień po znalezieniu Abigail wjechał prościutko w przyczółek mostu. Nie było śladów hamowania. Prędkościomierz rozbił się od zderzenia i zaciął na stu dwudziestu kilometrach na godzinę. Świadkowie twierdzili, że brzmiało to jak uderzenie pioruna. – Jezu! – Chłopak dowiaduje się, że jednego dnia w najgorszy możliwy sposób stracił kobietę i dziecko, i dzień później sam odbiera sobie życie. Quinn rozmyślał nad tym przez chwilę.
– Zakładam, że FBI upewniło się potem co do ojcostwa. Wiesz, badania DNA i takie tam. – A i owszem. Pobrali próbkę krwi z łożyska na miejscu zbrodni. Wykorzystali ją później do porównań DNA. Chłopak był ojcem, bez wątpienia. Wszystko znajdziesz w aktach, które ci wysyłam. Jest tam nazwisko, potwierdzone przez nowoczesną naukę. „Ojciec: William James Wilcoxen”. Quinn mocniej przycisnął słuchawkę do ucha. – Powtórz to. – Potwierdzone przez nowoczesną naukę. – Nie, to drugie – powiedział Quinn. 2 Przekład Emilia Bielicka i Marceli Tarnowski.
Rozdział 39 Quinn zobaczył, że wiadomość na jego komórce pochodzi od Harlana Wilcoxena. Odchylił się na oparcie i zaczął słuchać. – Ta rozmowa, cośmy ją odbyli, tak? – Wilcoxen, jak to on, przeszedł od razu do rzeczy. – Muszę się przyznać, że nie grałem z tobą do końca uczciwie. To i owo żem zataił, na przykład powód, dla którego tak bardzo interesuje mnie sprawa Mordercy od Pani Wolność, tak? Prawdę mówiąc, bardziej zależało mi na wyciągnięciu czegoś od ciebie niż podzieleniu się czymś z tobą. Wiedziałem, że na pewną informację trafisz, jak tylko wystarczająco głęboko pokopiesz w aktach FBI. Mąż tej zamordowanej kobiety, tak? Billy Wilcoxen, tak? Był moim synem, a z łona jego żony wyrwano mojego wnuka. To mój wnuk stał się Dredem Gantem i zabił te wszystkie kobiety. Mam nadzieję, że pozostałe informacje, które ode mnie usłyszałeś, na coś się zdadzą. I że kiedy już znajdziesz Dreda, będziesz pamiętał Mildred Gant. To był koniec wiadomości. Żadnego pożegnania, ale Quinna i tak przeszły ciarki. Przywołał gestem siedzącą za biurkiem Pearl. – Wybierzemy się na przejażdżkę – powiedział, kiedy podeszła. – Spodoba mi się? – Raczej nie. – No to w drogę, zanim sprawy przybiorą jeszcze gorszy obrót. Podczas gdy stary lincoln wiózł ich do hotelu Hayden, Quinn zapoznał Pearl z sytuacją i pozwolił jej odsłuchać wiadomość od Wilcoxena. – Ani trochę mi się to nie podoba – stwierdziła, oddając mu telefon. – Ani treść, ani ton jego głosu. – Zawsze mu intonacja jedzie do góry. – Że co? – Stawia pytajnik na końcu zdań, które nie są pytające. Taki wstępujący ton. Pewnie tak mają w Missouri. Na Broadwayu zatrzymali się na czerwonym świetle. Facet w podartej koszulce i szortach khaki zabębnił knykciami o maskę lincolna i pokazał, że Quinn stoi na przejściu dla pieszych.
Quinn bezwiednie wjechał na nie jeszcze bardziej, choć światła się nie zmieniły. Pearl przestraszyła się, widząc wyraz jego twarzy. Facet, który zastukał w maskę, chyba też, bo oddalił się z niejakim pośpiechem. Quinn czasami rozwiązywał problem, zanim zdał sobie z tego sprawę, zanim zdążył przybrać maskę gliny o kamiennym spojrzeniu. – Jak myślisz, powinniśmy zadzwonić do Renza? – zapytała Pearl. – Ściągnąć tam radiowóz, zanim Wilcoxen się wymelduje? Wiedziała jednak, że nie będzie żadnego wymeldowania. Wilcoxen po prostu się wyniesie. Prawdopodobnie już to zrobił. Był starym wygą i znał wszystkie triki. – Sprawdźmy najpierw, co zastaniemy w hotelu. – Optymista. – Nie czuję się jak optymista – mruknął Quinn. Światło zmieniło się na zielone i lincoln śmignął przez skrzyżowanie, aż mężczyzna prowadzący rower zatrzymał się na zebrze jak wryty i pokazał obsceniczny gest. Pearl się uśmiechnęła. Niesforni byli dziś ci przechodnie. Quinn naparł na klakson, tracąc cierpliwość. Do hotelu mieli jeszcze jakieś piętnaście minut. Im bliżej byli centrum, tym ruch uliczny stawał się gęstszy. Pearl zadzwoniła do Hayden. Wilcoxen wciąż był zameldowany, ale nie było go w pokoju. – Może jest w barze i czeka, aż się pokażemy – zasugerował Quinn, bez pardonu walcząc z innymi samochodami. – A może nie chce więcej pomagać komuś, kto zamierza złapać jego wnuka, zastrzelić go albo skazać na czapę. – A może chce pomóc temu komuś w złapaniu wnuka, zanim kolejne kobiety zginą w męczarniach. – Pewnie jedno i drugie – osądziła Pearl. – W tym cały problem – powiedział Quinn. Hayden był małym hotelem w Siódmej Alei, na tyle blisko Times Square, że częściowo objął go renesans okolicy. Hol wyłożony boazerią z orzecha był bardziej przytulny niż imponujący. Stały w nim palmy w doniczkach i czarne skórzane fotele, w tym momencie wolne. W powietrzu unosił się zapach pleśni, jakby ktoś przed chwilą wyszedł z podmokłej piwnicy i nie zamknął za sobą drzwi. Hol łączył się z barem, do którego Quinn zajrzał, zboczywszy z drogi do recepcji. Przy stolikach i na wysokich stołkach siedziało w sumie sześć osób, w tym dwie kobiety. Nie było
tam Harlana Wilcoxena. Już przy recepcji Pearl zadzwoniła z hotelowego telefonu do pokoju emerytowanego gliny. Odwiesiła słuchawkę i pokręciła głową. Nadal żadnej odpowiedzi. Quinn nie widział sensu w marnowaniu czasu. Zamienił kilka słów z boyem, który skierował go do atrakcyjnej Latynoski za ladą recepcyjną. Kobieta wysłuchała Quinna, a następnie skontaktowała się telefonicznie z dyrektorem. Po krótkiej rozmowie wykonała nieznaczny przyzywający gest. Wtedy zmaterializował się wielki powolny mężczyzna w brązowym garniturze, który wyglądał dokładnie na tego, kim był – na hotelowego detektywa. Powiedział, że nazywa się Bert Salter. Zza drzwi za ladą wyłonił się dyrektor i zaraz potem zniknął, by pojawić się w drugich drzwiach, wychodzących na hol. Był szczupły, nerwowy i przedstawił się jako Larry Castleman. Quinn, Pearl, dyrektor i detektyw hotelowy ciasną gromadką podeszli do wind i wjechali jedną z nich na dziewiąte piętro, gdzie w pokoju dziewięćset pięćdziesiąt siedem zameldowany był Harlan Wilcoxen. Castleman delikatnie zapukał do drzwi, odczekał chwilę, po czym zastukał mocniej. Detektyw Bert Salter nabrał powietrza do płuc, aż nadęła się jego baryłkowata pierś, po czym głośno westchnął. Quinn pomyślał, że Bert z rozkoszą wykopałby drzwi, ale dyrektor, człowiek łagodniejszego temperamentu, wyjął kartę i przejechał nią przez czytnik. Zadziałała za pierwszym razem. Bert chciał ruszyć przodem, ale ledwie dał krok, Quinn się przed niego wcisnął i ogromny detektyw odsunął się na bok. Z początku postępowali ostrożnie. Potem, przekonawszy się, że nie czyha na nich żadne nagłe niebezpieczeństwo, weszli do środka i odkryli, że pokój jest pusty. O składany stojak na bagaże opierała się czarna skórzana walizka. Na krześle wisiała pognieciona niebieska koszula. Albo pokojówka jeszcze tu nie zajrzała, albo Wilcoxen wrócił na jakiś czas do łóżka, ponieważ narzuta i kołdra były zmięte i odrzucone na bok, a na poduszce odcisnął się słaby zarys ludzkiej głowy. – Nic – powiedział dyrektor, a w jego głosie zabrzmiała ulga. – Obie karty magnetyczne leżą na komodzie – zauważył detektyw hotelowy Bert. Quinn stał nieruchomo. Wyczuł jakiś zapach. Wyczuli go wszyscy poza dyrektorem. Był ulotny, ale łatwy do rozpoznania. Krew. Bardzo dużo krwi. Harlan Wilcoxen leżał w wannie, którą w trzech czwartych wypełniała ciecz w równych proporcjach składająca się z wody i krwi. Oczy miał zamknięte, ale nie wyglądał spokojnie. Był blady i jakby pogrążony w głębokim, niespokojnym śnie. Jedna zwrócona dłonią do góry
ręka unosiła się na powierzchni diabelskiej mieszanki i widać było głębokie cięcie na przegubie. – Podciął sobie żyły – stwierdził Bert. – Nie widzimy ostrza, bo wpadło pod wodę – mówił jak ktoś, kto zetknął się już z taką śmiercią. Na zamkniętej klapie od sedesu leżała Biblia; wyglądała na nigdy nieczytaną. Prawdopodobnie została wyjęta z szuflady hotelowego nocnego stolika. Przyciskała gruby skoroszyt, mogący zawierać kopie bądź oryginały wszystkich dokumentów z teczki, którą Quinn dostał wcześniej od Wilcoxena. – Niech nikt niczego nie dotyka – nakazał Bert. Był eksgliną i, jakkolwiek spojrzeć, na swoim terenie. Dyrektor popatrzył na niego, jakby detektywowi rozum odebrało, skoro zaczął wydawać polecenia. – Mamy tu przecież samobójstwo – powiedział. Bert wyczekująco spoglądał na Quinna. – Jeszcze nie wiemy, co tu mamy – mruknął Quinn. Wszyscy skierowali się ku drzwiom na korytarz. Quinn przez telefon komórkowy łapał Renza. Przeglądając następnego ranka przy śniadaniu „Timesa” i „Posta”, morderca zauważył wzmiankę o byłym szeryfie federalnym z Missouri, który popełnił wczoraj samobójstwo w hotelowym pokoju. Szczegółów podano niewiele. Samobójstwa były w końcu dość powszechne. Na notatkę nie zwróci specjalnej uwagi nikt poza rodziną denata, której członkowie, jeśli istnieli, nie zostali wymienieni.
Rozdział 40 Quinn siedział przy stole w jadalni domu z czerwonobrązowego piaskowca, a przed sobą miał dwie teczki pełne dokumentów dotyczących porwania Dreda Ganta z matczynego łona. Wyglądało mu na to, że dzięki aktom, które Wilcoxen zostawił w pokoju hotelowym, wyjaśniły się trzy ważne kwestie. Po pierwsze, Dred Gant jakoś się dowiedział, że Mildred nie była jego biologiczną matką, ale nigdy nie poznał tożsamości prawdziwej matki. Ani ojca czy dziadka. Po drugie, na tydzień przed kradzieżą pieniędzy licytatora i potrąceniem policjanta stanowego, co zdarzyło się siedemnaście lat temu, Mildred kupiła los na loterię stanową, który okazał się zwycięski. Nie wygrała wiele, ale wystarczająco dużo, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę jej sytuację finansową. Było tego ćwierć miliona dolarów. Szacowano, że po odprowadzeniu podatku powinno jej zostać sto siedemdziesiąt pięć tysięcy. Część tej kwoty wydała na kaucję. Większość gdzieś ukryła. Dred był wtedy nastolatkiem. Mógł się dowiedzieć o wygranej, mógł się nie dowiedzieć. Mildred mogła ją przed nim zataić, żeby nie położył łapy na pieniądzach. Byłoby to w jej stylu. W aktach znajdował się pożółkły wycinek z gazety, informujący o szczęściu Mildred, które dzieliła jeszcze z kilkoma zwycięzcami. Los kupiła w sklepie na stacji benzynowej przy autostradzie międzystanowej 70, tuż za Kansas City, gdzie niedługo później brała udział w aukcji nieruchomości. Zdobywczyni głównej nagrody, atrakcyjna bezrobotna nauczycielka, która straciła pracę dlatego, że jej prowokujące zdjęcia z końcówką sikawki ukazały się w kalendarzu dla strażaków, zagarnęła trzy miliony dolarów i niemal całe miejsce w artykule. Nie opublikowano zdjęć Mildred ani innych pomniejszych szczęśliwców. A ta trzecia ważna kwestia? Zdaniem Wilcoxena Mildred Gant nie tylko stręczyła Dreda, ale też sama go molestowała. Quinn odchylił się na oparcie i układał sobie to wszystko w głowie. Dobry Boże! Jak na dzieciaka mógł wpłynąć fakt, że matka wykorzystywała go seksualnie? Czy raczej kobieta, którą uważał za swoją matkę? Matka taka jak Mildred Gant? I jak musiał się poczuć, kiedy chroniona przed nim murami więzienia odebrała sobie życie? Poharatał ją giętkim niczym bicz brzeszczotem laubzegi, ale odmówiła mu ostatecznej ekstazy i wyzwolenia. Domknięcia.
Dwa pytania: co stało się z jej pieniędzmi? I czy całość lub część tych informacji powinna trafić do mediów? Quinn pomyślał, że FBI może wiedzieć dużo więcej, ale nie miał co do tego pewności. Federalni zwykle trzymali karty przy orderach. Mało prawdopodobne, żeby widzieli kompletne akta Wilcoxena, ale kto wie, czy nie poskładali w całość informacji zdobytych z innych źródeł. W wielu wydziałach nowojorskiej policji przerzucano się dowcipami o fedziach i mówiono o nich z udawanym lekceważeniem, ale byli dobrzy w swojej robocie. Quinn zastanowił się nad zapaleniem kubańskiego cygara, żeby lepiej mu się myślało. Czy jeśli otworzy jedno z wysokich okien jadalni wychodzących na Zachodnią Siedemdziesiątą Piątą i siądzie przy nim, by dym uciekał na zewnątrz, Pearl i tak się zorientuje? Zapewne. Został więc bez cygara. Wpatrywał się w chaos dokumentów z teczek i rozmyślał o tym, ile może wiedzieć Renz. Był blisko z federalnymi, na swój makiaweliczny sposób. Zaćwierkała komórka. Wydobył ją z kieszeni i zobaczył, że dzwoni Sal. Ekipa złożona z niego i Harolda prowadziła luźną obserwację Carlie. Quinn odebrał. – Co tam, Sal? W małej komórce głos Sala był jeszcze bardziej chrapliwy: – Carlie i Jody są w lokalu na Varick, który nazywa się Twiggy’s i jest takim barem ze zdrowymi napojami dla samotnych. – Zdrowi samotni… Znaczy taka knajpa z sokami? – Quinn usiłował to zrozumieć. – Dosłownie można tak to ująć. To część projektu pilotażowego. Burmistrz chce, żeby były co jakieś dziesięć przecznic czy jakoś tak. Dla zdrowia nowojorczyków. Wyrastają jak grzyby po deszczu, nie zauważyłeś? – Nie. – W każdym razie dziewczyny już trochę tam siedzą i piją jakieś drinki, w których na oko najwięcej jest soku owocowego. – Bar ze zdrowymi napojami? Nie ściemniasz? – To miasto i jego burmistrz mieli talent do nieustannego zaskakiwania Quinna. – Ze zdrowymi napojami i dla samotnych. Tak mówią na nie ci, którzy chcą… No wiesz, wyhaczyć kogoś w celach mniej lub bardziej romantycznych. – Jezu! Seks i szparagi. – Cóż, tak sądziłem, że będziesz coś o tym wiedział. Carlie i Jody raczej nie szukają tam
miłosnych okazji. Zajmują się własnymi sprawami. Dziesięć, piętnaście minut temu pogoniły dwóch kujonowatych typków. Mieli drinki, z których coś zwisało, jakby pędy winorośli. Moim zdaniem dziewczyny zwyczajnie spędzają miło czas przy jarzynowych napojach. Zamówiły już drugą kolejkę. – Nie podoba mi się to – mruknął Quinn. – To po prostu kolejny z wielu pilotażowych programów burmistrza. Jak postoje taksówek przy hydrantach przeciwpożarowych. Pewnie nic z tego nie wyjdzie. Wiesz, o czym mówię. – Myślałem o Jody i Carlie. – Aha. Daj spokój, w końcu nie wybrały się do palarni opium. I zachowują się jak dwie paplające przyjaciółki. Nic więcej się nie dzieje, Quinn. – Sal odczekał jedno uderzenie serca. – Znaczy jeśli sobie życzysz, to mogę coś z tym zrobić. – Nie bardzo widzę co, Sal. Są już dorosłe. Jeśli spróbujesz nimi dyrygować, pewnie ostro się wkurzą. – Spodziewałem się, że to powiesz. To może tak: nic otwarcie nie zrobię, ale będę śledził rozwój sytuacji. Potem zajmie się tym Harold, jak już się pojawi. – Zrób tak, Sal. I daj mi znać, jeśli któraś z nich… kogoś wyhaczy. – Pewnie. Zadzwonię od razu. Quinn się rozłączył. Dziewczęta! Kobiety! Aż musiał sobie przypominać, że Jody i Carlie nie są dwójką dzieciaków. Czasami wciąż tak je postrzegał, ale wiedział, że jest w błędzie. Jedna aranżuje przestrzenie handlowe, druga jest prawniczką. Miał szczęście, że w ogóle go słuchały. Jego albo Pearl. Czasami życie wydawało się jedną cholerną łamigłówką. Wytłumaczył sobie, że Jody i Carlie nic nie grozi, skoro czuwają nad nimi Sal i Harold. Posiedział jeszcze przy stole, wpatrując się w akta Dreda Ganta, próbując zdecydować, jakie informacje mógłby wykorzystać. Dobrze by było namierzyć licytatora, który miał do czynienia z Mildred albo z Dredem, a może z obydwojgiem. Zaczął przekładać dokumenty w poszukiwaniu nazwiska, bo pamiętał, że w którymś je widział. Licytator z Missouri… Vernon… Vernon… Vernon Casey. To było to. Wkrótce znalazł złożoną ulotkę z lat dziewięćdziesiątych, ogłaszającą aukcję sprzętów z domu i stodoły na farmie w Missouri. Dobytek miał zlicytować Vernon Casey. Czarno-białe zdjęcie pokazywało mężczyznę o twarzy cherubina, uśmiechającego się promiennie z otwartymi ustami, jakby wydobywał się z nich jakiś głośny dźwięk. W ręce, niczym sędzia, który właśnie zamierza odroczyć rozprawę, trzymał wzniesiony młotek. Nie wyglądał na
młodzieńca. Quinn miał nadzieję, że jeszcze żyje i wie coś o Mildred i Dredzie. Sprawdził na Facebooku i Twitterze, ale Caseya nie znalazł. To byłoby zbyt łatwe. Bardziej mu się poszczęściło, kiedy zadzwonił na policję stanu Missouri. Casey jeszcze żył i nadal prowadził aukcje. Mieszkał w Columbii, która była mniej więcej stutysięcznym miastem w środkowej części stanu, pracował w niej i okolicach. Quinn pomyślał, że to tam mieści się stanowy uniwersytet. Zanotował numery do domu i pracy licytatora, potem popatrzył na zegar ścienny w kuchni. W Missouri było o godzinę wcześniej niż w Nowym Jorku. Pora na telefon była jeszcze odpowiednia. Zadzwonił z komórki na domowy numer Vernona Caseya. Harold zluzował skonanego Sala. Siedział teraz prawie niewidoczny przy końcu lady w Twiggy’s Health Drinks i obserwował Jody i Carlie. Zdumiewały go. Ledwie się znały, a potrafiły gadać w nieskończoność. Nawet ze swojego miejsca widział, jak sobie przerywają, niecierpliwe, by wymienić się wiadomościami i poglądami. Najwyraźniej dobrze się bawiły, a Harold mógł mieć pewność, że żadna ani trochę się nie wstawi. Sądząc po ich drinkach, groziło im raczej przedawkowanie witaminy D. Przynajmniej nie będzie musiał dzwonić do Quinna z informacją, że jego niby-córka i bratanica się ubzdryngoliły. I tak nie usiadłyby za kółkiem. Dojechały metrem na stację trzy przecznice stąd, a resztę drogi pokonały na piechotę. Harold zakładał, że wracając, powtórzą tę trasę, tylko w przeciwnym kierunku. Dotarło do niego, że metro musiało ocalić ogromną liczbę ludzi. Wystarczy sobie wyobrazić tysiące obywateli siadających za kierownicą pod wpływem alkoholu i walczących z tymi wszystkimi taksówkami. Najczystszy chaos. Może i coś było w tym pomyśle burmistrza z barami owocowo-warzywnymi... Harold napił się swojego truskawkowo-awokadowomigdałowego drinka, myśląc o proporcjach między liczbą ludzi, którzy uniknęli śmiertelnych wypadków samochodowych, a liczbą tych, którzy wpadli bądź zostali wepchnięci pod koła pociągów metra. Kiedy roztrząsał ten problem, próbując zarazem wypchnąć językiem kawałek migdała spomiędzy zębów, spostrzegł kątem oka, że ktoś podchodzi do stolika Jody i Carlie. Przeciętny facet, nie najbrzydszy, ale też nie bożyszcze kobiet. Konserwatywne uczesanie. W miarę niezła garderoba – szare spodnie, rozpięta pod szyją biała koszula bez krawata, niebieski blezer. Przeciętny wzrost. Miły uśmiech. W prawej ręce swobodnie trzymał szklankę do połowy napełnioną czymś zielonym. Charakteryzował się tym, że nie miał w sobie nic odstręczającego. Był zbyt przeciętny, żeby okazać się niebezpiecznym.
Harold przestał rozmyślać o metrze i wypadkach samochodowych.
Rozdział 41 Quinn dzwonił zza biurka, przesunąwszy się z fotelem pod nawiew z umęczonego klimatyzatora okiennego, który zasysał zapach ulicy – słodki, a chwilami mdlący. Prawdopodobnie służby miejskie nie zabrały jeszcze jakichś nadgniłych śmieci. Odpadki i handel… Cały Nowy Jork. Vernon Casey nie odbierał ani telefonu domowego, ani firmowego, który, jak założył Quinn, był komórką. Jeszcze raz zadzwonił do domu i tym razem słuchawkę podniosła kobieta. – Usiłuję się skontaktować z Vernonem Caseyem, licytatorem – zaczął, gdy powiedziała „halo”. – Skontaktował się pan z jego żoną – odrzekła kobieta. – Mogę dać panu numer do pracy. – Mam ten numer. Odpowiada poczta głosowa. – A o co chodzi? Jeśli o interesy, będę mogła panu pomóc, niezależnie od tego, czy chce pan coś kupić, czy sprzedać. Od lat załatwiam dla Vernona takie sprawy. – Ani jedno, ani drugie – odparł Quinn. – Nazywam się Quinn, jestem detektywem z Nowego Jorku i dzwonię w związku z pewnymi informacjami, które otrzymałem od Harlana Wilcoxena. Zapadło długie milczenie. – Z Nowego Jorku? – Tego nad rzeką Hudson. – W którym wszystko jest drogie. Quinn się uśmiechnął. – Czy pani albo pan Vernon znaliście Harlana? – Uznał, że korzystniej będzie posługiwać się imionami. – Oczywiście, od wielu lat. A przy okazji, mam na imię Wanda. Co u Harlana? Nie widziałam go od wieków. – Dobrze go pani znała, pani Wando? – Nie bardzo mi się podoba ani to pytanie, ani ton, jakim pan je zadał, ani miganie się od odpowiedzi. Czy coś mu się stało?
– Obawiam się, że tak. Mianowicie… – Chwileczkę – przerwała mu Wanda Casey z obawą w głosie. – Proszę chwilę zaczekać. Dam panu męża. Quinn słyszał ich rozmowę w tle, ale nie rozróżniał słów. Dobiegło go jakieś poruszenie, szelest papieru. Wreszcie odezwał się głęboki męski głos: – Nazywam się Vernon Casey, panie… Quinn, czy tak? – Tak. – Jest pan z nowojorskiej policji? – Tak. – Najkrótsza odpowiedź. – O co chodzi z Harlanem? Quinn mu wyjaśnił. Vernon Casey milczał przez chwilę, po czym powiedział: – Boże Wszechmogący! – Dobrze go pan znał? – zapytał Quinn. – Dość dobrze. Był szeryfem federalnym w hrabstwie Bland, gdzie jeszcze kilka lat temu mieszkaliśmy. W zasadzie stanowił tam prawo. Gdyby pan go znał, rozumiałby pan, o czym mówię. Od dawna go nie widziałem. – A znał pan Mildred Gant? Albo jej syna Dreda? – O, ich pamiętam dobrze. Dred był małomówny, taki zamknięty w sobie. Ale cholernie inteligentny, dało się to zauważyć. – Jak pan poznał Mildred? – Kupowała i sprzedawała antyki. Stała się w tym naprawdę dobra. Coś tam zarobiła, bo była niegłupia – potrafiła odróżnić autentyk od ozdobnego bibelotu albo zwykłego śmiecia. Bardzo agresywna licytantka. To akurat mi się w niej podobało, ale nic więcej. – Dlaczego nic więcej? – Bo niezbyt dobrze traktowała chłopaka. Czasami był posiniaczony, i to bardziej, niż gdyby spadł z roweru. Nie ja jeden tak myślałem, Wilcoxen też. Ale bez dowodu nie mógł kiwnąć palcem. Wszyscy wiedzieli, że Mildred nie była z takich, co zostawiają oczywiste ślady. Harlan był bardzo niezadowolony, że nic nie może zrobić, no ale właśnie tylko tyle mógł: nic. Na pomoc nie miał co liczyć, nikt w całym hrabstwie nie podskoczyłby Mildred. Nieobliczalna baba. Słyszałem, że trafiła do więzienia. W Nowym Jorku? – W Chillicothe – odpowiedział Quinn. – Oszukała jakichś ludzi od antyków i prawie na śmierć przejechała policjanta stanowego.
– Tak, słyszeliśmy o tym. W branży się mówi, wie pan. Nie miała skrupułów, jeśli zależało jej na jakimś okazie. Zaraz… Pytał pan, czy ją znałem. Czy ona nie…? – Ona tak – odparł Quinn. – Powiesiła się w celi. – Nie opowiedział, w jaki sposób. – To dopiero coś! – Casey zdawał się nie posiadać ze zdziwienia. – Może ten stary dom wraz ze wszystkimi gratami trafi wreszcie na aukcję. – Stary dom? – Dom Mildred w hrabstwie Bland. Nic specjalnie wartościowego w nim nie zostało i jest w opłakanym stanie, częściowo przez pogodę, a częściowo dlatego, że nikt o niego nie dbał. Poza tym różni tacy zakradają się tam już od ponad dziesięciu lat. – Wkraczają na cudzy teren? – Żeby pan wiedział. Uważają, że warto zaryzykować. Przewrócili to miejsce do góry nogami, niektóre ściany odbili aż do szkieletu, przekopali całe podwórze. Czas leci, człowiek już zaczyna myśleć, że wszyscy zapomnieli, a tu znów ktoś przychodzi z łopatą albo kilofem i zaczyna szukać. – Pieniędzy wygranych na loterii? – Więc już pan o tym wie. – Oczywiście – odpowiedział Quinn. Ale zawsze mogę dowiedzieć się więcej. – No to tego właśnie szukają. Moim zdaniem po prostu tracą czas. Gdyby znali Mildred, byłoby dla nich jasne, że mogła wszystko wydać albo przegrać w tym krótkim czasie, jaki dzielił ją od procesu. Powie to panu każdy uzależniony od hazardu. Nie przywykła do posiadania takiej ilości pieniędzy i nie miała pojęcia, jak nimi gospodarować. Dziesięciocentówki potrafiła dusić, że mało nie krwawiły, ale banknoty? Znikały jak w ogniu. – Więc była nałogową hazardzistką. – Aha. Dlatego kupowała te wszystkie losy. Wygrała tę forsę na kilka tygodni przed tym, zanim poszła siedzieć. W samą porę, żeby większość puścić na prawników. Ech, jak znam Mildred, to spieszno jej było roztrwonić wszystko przed odsiadką. – Zawsze była ryzykantką? – Od kiedy pamiętam. Wyścigi konne, walki, karty, automaty do gry… Stawiała pieniądze na wszystko, na co tylko się dało. Z tego co wiem, spędziła sporo czasu w Vegas. – A mówił pan, że była niegłupia. – Inteligencja a pociąg do hazardu to dwie różne rzeczy. W przypadku Mildred była to choroba. Nie mogła przestać, nawet jeśli nie miała szans. Uważała, że jest kimś wyjątkowym,
że i tak jakoś wygra. Miała się za osobę, która potrafi to rzucić w odpowiednim momencie, ale ten odpowiedni moment nigdy nie nadchodził i nigdy nie miał nadejść. Quinn wolał nie zdradzać Vernonowi Caseyowi, że Dred jest poszukiwany jako seryjny morderca, ale chciał jakoś wysondować wiedzę licytatora. – A jej syn Dred? On też szukał pieniędzy? – Wątpię. Kurczę, miał wtedy zaledwie kilkanaście lat, a mówił ze trzy słowa rocznie. Był naprawdę nie do ludzi. W kokonie swojego małego świata. I nie wyobrażam sobie, żeby Mildred powiedziała mu o pieniądzach. Tacy jak ona nie lubią się dzielić. W dodatku mniej więcej w czasie procesu wyciągnęli go stąd za uszy i umieścili w domu zastępczym. Ponoć uciekł po tygodniu. – I według pana nie wrócił po pieniądze. – Och, na pewno by to zrobił, gdyby o nich wiedział. Moim zdaniem udał się na wschód, może w pańskie rejony. Był na tyle bystrym dzieciakiem, żeby wynieść się z tego i każdego innego miejsca, które przypominało mu Mildred. Ludzie gadali, że w pewnym sensie zaadoptował go jakiś kierowca ciężarówki, trochę się na niego wykosztował, posłał do szkół... Takiemu chłopakowi jak Dred więcej nie trzeba, o stypendium naukowe i tym podobne już sam zadba. Obiło mi się o uszy, że wszedł w antyki gdzieś na północnym wschodzie, ale takie, przy których obraca się prawdziwymi pieniędzmi, nie jakieś wiatrowskazy, tanie szkło z okresu wielkiego kryzysu albo drewniane spiżarki. Wysokiej klasy europejska robota, sztuka. Cóż, niech mu się tam powodzi. Powstał dzieciak z popiołów, niechże mu się powodzi. – Zna pan kogoś, kto mógłby wskazać miejsce jego pobytu? – A skąd. Jak mówiłem, obracamy się w różnych kręgach. Ja nawet nie śmiałem marzyć o interesach z takim domem aukcyjnym jak Sotheby’s. Może Dred też nie. Może robił interesy z kupcami zupełnie innego rodzaju, takimi, którym w najmniejszym stopniu nie przeszkadza, jeśli całą kolekcję zdobędą nielegalną drogą. – Chciałby pan dodać coś jeszcze na temat Mildred Gant? – zapytał Quinn. – Pyta pan o fakty czy plotki? – Wszystko jedno, nie jesteśmy w sądzie. – Znam już tylko plotki. Mogą być nic niewarte. – Udawajmy, że to taka sąsiedzka rozmowa przez płot. – No cóż, lata temu coś okropnego spotkało synową Wilcoxena. Żonę jego chłopaka Billy’ego.
– Co to ma wspólnego z Mildred Gant? – Może nic. Synowa nosiła dziecko młodego Wilcoxena. Została zamordowana, a dziecko zabrano jej z łona, przed czasem, ale żywe. Ktoś biedulę zabił i rozkroił jej brzuch, najpewniej kiedy jeszcze nie całkiem oddała ducha. Władze nigdy nie znalazły ani mordercy, ani dziecka. Niedługo później, jeszcze w żałobie, Billy na pełnym gazie wjechał w betonowy przyczółek mostu i zabił się na miejscu. Nie był to wypadek, chociaż tak został odnotowany w archiwach stanowych. – A co to może mieć wspólnego z Mildred Gant? – Quinn znał odpowiedź, ale chciał ją usłyszeć. – Mówiło się, że w tym samym czasie, kiedy to wszystko spadło na Billy’ego Wilcoxena i jego rodzinę, Mildred wzięła i urodziła. Nie dość, że była dużą kobietą, to jeszcze rzadko pokazywała się ludziom, więc niby nie ma się czemu dziwić. Chodzi mi o to, że akurat wtedy ukradziono dziecko Wilcoxenów, ale to mógł być zbieg okoliczności. – A co pan o tym sądzi? – Nie wiem, co o tym sądzić, zresztą jak wszyscy. Ludzie przez jakiś czas gadali i gadali, a potem sprawa przycichła. – Kto był ojcem? – Dreda? Dziecka Mildred? Krążyły tylko domysły. Na świadectwie urodzenia stało, że ojciec nieznany. A już na pewno nikt z pindolem w spodniach nie wystąpił i nie upomniał się o małego. – Dred byłby mniej więcej w wieku zaginionego dziecka Wilcoxenów – zauważył Quinn. – Dokładnie w jego wieku – sprecyzował Vernon Casey.
Rozdział 42 Jody i Carlie rozmawiały przez chwilę z przeciętnie wyglądającym facetem, a Harold patrzył, jak cała trójka trajkocze i rozpływa się w uśmiechach. Potem dziewczyny wstały. Zdawało się, że przeciętniak się z nimi żegna, dotknął nawet przelotnie ramienia Jody. Wyraźnie jej to nie zachwyciło, ale nie odtrąciła jego ręki. Kiedy wyszły, przeciętniak usiadł przy ich stoliku. Rozejrzał się, jakby sprawdzał, czy czegoś nie zapomniały, po czym zamówił kolejny sok. Harold wiedział, że Sal poszedłby za Jody i Carlie, które niemal na pewno wracały teraz na stację metra. Chyba żeby nie poszedł. Harold musiał dokonać wyboru. Mógł zostać w barze owocowym i rozmówić się z przeciętniakiem, który najpewniej nie był nikim więcej niż właśnie przeciętnym niewinnym facetem, chętnym na porcję przedłużających życie witamin, albo mógł zrobić to, co do niego należało, czyli pójść za Jody i Carlie sprawować nad nimi pieczę. Beknął, a potem wyszedł z Twiggy’s Heath Drinks w upalną noc. Przekroczył ulicę w niedozwolonym miejscu, przez jakiś czas szedł szybszym krokiem, aż wreszcie zobaczył przed sobą Jody i Carlie. Chyba rzeczywiście zmierzały na stację metra. Harold skręcił na rogu, przebiegł krótką przecznicę, a potem zwolnił i trochę szedł, a trochę podbiegał. Postanowił dotrzeć do następnego skrzyżowania przed dziewczętami. Potem wróci do swojego zwykłego tempa, spokojnego, ale szybszego niż ich, i znajdzie się w metrze przed nimi. Nikt nie będzie miał powodu, żeby go z nimi powiązać, gdy wsiądą do tego samego pociągu. W kieszeni marynarki Harold miał zwitek ulotek religijnych, ogłaszających, że wniebowzięcie nastąpi trzeciego listopada, kiedy to skończy się świat. Wymyślił sobie, że jeśli będzie kogoś śledził i ten ktoś zacznie podejrzewać, że Harold jest z policji, wyciągnie ulotki i zacznie je rozdawać współpasażerom. To rozwieje podejrzenia. Niezły plan na wypadek, gdyby nabrał pewności, że został dostrzeżony i uznany za glinę. Ale Harold żywej duszy nie wspomniał o tym wyjściu awaryjnym. Sal by go zastrzelił, gdyby dowiedział się o ulotkach.
Morderca siedział w słońcu na ławce u wylotu jednego z okolicznych miejskich miniparków. Nie przejął się, kiedy Carlie i Jody wstały z podobnej ławki, ustawionej w inną stronę. Wiedział, gdzie je znajdzie. Przez ostatnie dziesięć minut flirtował z atrakcyjną blondynką, usiłującą naprostować odrobinę skrzywioną kierownicę roweru. Szeroko rozstawiła nogi, żeby porządnie się zaprzeć, a że nosiła krótką spódniczkę, widowisko było doprawdy przednie. Nie podejrzewała, że to on wysunął stopę i pchnął jej rower, który zachybotał się i przewrócił. Spojrzenie mordercy niedługo spoczywało na jej nogach. O wiele bardziej interesowała go jej twarz. W niebieskich oczach kobieta miała jakiś okrutny błysk, a wydatna szczęka nadawała jej nieco prowokujący wygląd, nawet kiedy nie była zaciśnięta. W moim typie. Widział, jak Jody i Carlie się oddalają, niewątpliwie w asyście dwóch nadmiernie pewnych siebie, ale niezbyt rozgarniętych gliniarzy, których zadaniem było obserwować je i chronić. Były tak przewidywalne, że morderca omal nie ziewnął. Pójdą teraz na tę samą stację metra, wsiądą do tego samego pociągu. Wysiądą w różnych miejscach, z których będą miały bliżej do swoich domów. Wtedy rozdzielą się też ich aniołowie stróże, bo muszą przecież dopilnować, żeby kobiety wróciły żywe – Carlie do swojego mieszkania, a Jody do budynku z czerwonobrązowego piaskowca na Zachodniej Siedemdziesiątej Piątej Ulicy. Morderca nie mógł się nie uśmiechnąć. Blondyna z rowerem pomyślała, że uśmiech przeznaczony był dla niej. Znów spróbowała wyprostować kierownicę roweru, chwiejąc się przy tym, aż wreszcie demonstracyjnie wzruszyła ramionami. Morderca wstał, podszedł do niej leniwie i bez wysiłku wyrównał rączki. – Prawie jak nowy – powiedział. – Fiona – odparła. Morderca posłał jej serdeczny uśmiech, marzenie każdego akwizytora. – To było hasło? – zapytał. – To było moje imię. – To było hasło? – powtórzył. Roześmiała się. – Imię, nie nazwisko? – upewnił się. – Z tych spojrzeń, jakie mi rzucałeś, wywnioskowałam, że powinniśmy mówić sobie per ty.
– Imiona są w porządku. Od kiedy tu siedzę, zdążyłem poznać Betty i Zeldę, ale ty jesteś pierwszą Fioną. – To niecodzienne imię. – I nosi je niecodzienna dziewczyna. Fiona przez F? – Mhm. – Jakby było o co pytać. Czego się spodziewał, Ph? – Te kobiety, które przed chwilą sobie poszły, to twoje znajome? Czyli zauważyła, że obserwował Jody i Carlie. Nie spodobało mu się to. – Nie. Wydawało mi się, że znam jedną z pracy. Oparła się o rower, prezentując wyprężone nogi. – Niech zgadnę: pracujesz w reklamie jako kierownik. Albo jesteś maklerem na Wall Street. Morderca się uśmiechnął. – A ja ciebie o to posądzałem. Nawet o to, że jesteś prezesem jakiegoś międzynarodowego koncernu. – Nie dziwię się. Większość facetów zakłada, że pracuję na kierowniczym stanowisku. Nawet kiedy swobodnie ubrana jeżdżę na rowerze. Po prostu wyglądam… na konkretną. – Co najmniej. – To prawdziwa klątwa. – Niekoniecznie. – Chyba nie, jeśli ma się konkretne zamiary – odpowiedziała z uśmiechem. Wyjęła z uchwytu przy rowerze plastikową butelkę z wodą, otworzyła ją i podsunęła mordercy, który pokręcił głową, że nie, nie jest spragniony. Ona była. Odrzuciła głowę w tył i piła zachłannie. Zafascynowany patrzył na pracę jej grdyki. Dostrzegła jego zainteresowanie, więc zakręcając butelkę i wkładając ją na miejsce, obdarzyła go uśmiechem, który bez wątpienia uważała za olśniewający. – Czyli jesteśmy na ty? – zapytała. – A co? – Bo rzadko spadam z roweru, szczególnie przed idealnym nieznajomym, który, muszę przyznać, dosyć mnie pociąga. – Wzruszyła ramionami w sposób świadomie uroczy. – Może to przeznaczenie? – A może wjechałaś na kamień? – Wybieram przeznaczenie. – W tym ujęciu życie faktycznie staje się bardziej interesujące – zauważył i wyciągnął rękę.
– Brad. Przekrzywiła głowę, jakby chciała zakołysać jego imieniem. – Spodziewałam się podobnego. Brad brzmi uroczo. W ogóle wyglądasz na uroczego. Może raczej: jakbyś miał się taki okazać. – Jestem znany z uroku. – Przebywasz tutaj? Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – No jasne. Obydwiema nogami. Parsknęła śmiechem. – Wiesz, o co pytałam. Mieszkasz tu albo gdzieś w okolicy? – Nie. Na Upper East Side. – Mówi to każdy facet, który chce, żebym go wzięła za bogacza. – Jestem bogaty. – Nie to jest dla mnie najważniejsze. Interesuje mnie tylko twoje wnętrze. – Jestem uroczy, a także bogaty. – I właśnie to mnie w tobie pociąga, Brad. I jeszcze twoja skromność. – A ty jesteś bogata? – Owszem – przyznała. – I też mieszkam na Upper East Side, niedaleko Drugiej Alei. – Dlatego spędzamy ten wieczór tu, w SoHo, czyż nie? – Wyjaśnij, proszę. – Chcemy poznać kogoś, kto nie mieszka w naszej nader kosztownej dzielnicy – powiedział morderca. – Chociaż, Bogiem a prawdą, i tu zrobiło się całkiem drogo. Podatki lecą w górę jak winda ekspresowa. Fiona sięgnęła po butelkę z wodą i napiła się jeszcze, robiąc językiem rzeczy, których morderca nie mógł nie zauważyć. – Wolałabym się z tobą nie zgodzić – odrzekła, po czym się uśmiechnęła. – Mimo że to prawda. – Co do podatków od nieruchomości? – Nie. Co do poznawania kogoś. Większość ludzi właśnie dlatego tu przychodzi, chociaż nikt otwarcie tego nie przyzna. Ten parczek ma swoją reputację. To było dla mordercy nowością. Zanotował ją sobie w pamięci. – Przede mną możesz to przyznać – oznajmił. – W końcu jesteśmy na ty.
Opuszkami palców delikatnie dotknął grzbietu jej dłoni i wytyczył na nim krótki szlaczek. – Oboje szukamy tu kogoś zainteresowanego związkiem, w którym nazwiska się nie liczą. I oboje kogoś takiego znaleźliśmy. – To szczera prawda, Brad. – Zawsze mówię prawdę. Oto kolejna: czuję, że powinniśmy poznać się jeszcze lepiej. Kto wie, dokąd nas to zaprowadzi? – Po dzisiejszej nocy być może donikąd – odpowiedziała. – Lubię mieć w zanadrzu tę możliwość. – Oboje ją mamy. Pochyliła się ku niemu, a jej niedopięta bluzka się rozchyliła, ukazując godny uwagi rowek między piersiami. – Wierzę w przeznaczenie – oświadczyła. – Ja też. – Cieszę się, że nie jestem Betty ani Zeldą. – A kto to taki? – Kobiety, za którymi nie poszedłeś. Te, którym się wcześniej przyglądałeś. – Ach, one… Znasz je? – Wystarczająco, by wiedzieć, że nie są dla ciebie. – Rozmawiałem z nimi wcześniej. Podały mi inne imiona. – Ach! Z miejsca zaczęły cię bujać. Lubił sposób, w jaki kłamała, tak gładko i pewnie. Pokrewne dusze. – Przeznaczenie przywiodło do ciebie Fionę – ciągnęła. – Nie ma nas znowu tak wiele, a właśnie mnie zaczepiłeś. Nie Mary, Sandrę czy Sondrę, ale mnie – Fionę. – To ty mnie zaczepiłaś. A już na pewno wyłożyłaś się przede mną na rowerze. Wzruszyła ramionami. – Cóż, nie zaczepiła cię Frances, co mogłoby robić różnicę. – Może. Ale powiem ci uczciwie, że nie miałoby dla mnie znaczenia, gdybyś była Frances. – Ponownie dotknął jej dłoni. – Co nie znaczy, że nie wierzę w los. Kumpluję się z nim od dawna. Oddał mi dziś kolejną przysługę. – Och, jakie to urocze! Ale przeznaczeniu trzeba czasem pomóc. Teraz to my musimy się ze sobą zapoznać. – A robiąc to, powinniśmy się nawzajem odwiedzić i zobaczyć, jak mieszka druga połowa.
– To by przyspieszyło scementowanie związku – zgodziła się Fiona. Morderca zastanawiał się, czy nie pocałować ręki, której dotykał, ale uznał, że w wypadku tej otwartej i niepokornej kłamczuchy byłoby to jakoś nie na miejscu. – Najpierw u ciebie – stwierdził. – A jeśli wszystko dobrze się ułoży, następnym razem u mnie. – Dlaczego zaczynamy ode mnie? – Żebyś czuła się swobodnie w znajomym otoczeniu i wiedziała, że jesteś bezpieczna. Jej usta rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. – Jesteś tak bardzo, bardzo uroczy. Przysunął się, delikatnie wyjął jej z rąk kierownicę roweru i zaczął go prowadzić. – Wiesz, co chciałbym osiągnąć tej nocy? – zapytał, idąc obok niej. – Hmm… Wydaje mi się, że tak. – Sprawić, żebyś nie zmieniła zdania co do określenia „uroczy”. – No, no – odrzekła. – Czy to nie zabrzmiało uroczo? Ale on zdawał się błądzić gdzieś myślami. Zelda… Aż się w głowie nie mieści.
Rozdział 43 Quinn i Pearl odwiedzili tego dnia już czwarty antykwariat. Ten, ściśle rzecz biorąc, był pasażem handlowym, w którym wielu antykwariuszy wynajmowało stoiska i wystawiało starocie na sprzedaż. Mieścił się w Drugiej Alei, blisko restauracji, w której zjedli lunch. Ceny były tu wysokie, podobnie zresztą jak w trzech poprzednich miejscach. Pearl oglądała zestaw kryształowych kieliszków do szampana z Fostorii po trzysta dolarów za lampkę. Fotel od Stickleya, który wyglądał na piekielnie niewygodny, miał cenę wywoławczą ustaloną na tysiąc dolarów. Pearl pomyślała, że świetnie by się nadawał do przesłuchiwania podejrzanych. Każdy przyznałby się do wszystkiego, byle tylko wstać z tego mebla. – Coś pięknego – zachwycił się Quinn. – Mówisz o mnie? Uśmiechnął się. Towarzystwo Jody i Carlie zdecydowanie działało na Pearl ożywczo, jak gdyby młodość była zaraźliwa. – Nie dziwota, że coś pięknego – dodała. – Trzy stówy za nóżkę. – Nie mówiłem o twoich nogach. Mówiłem o fotelu. – To naprawdę coś – usłyszeli męski głos. Należał do pucułowatego, łysiejącego mężczyzny w garniturze w oliwkową kratę. Siwiejące włosy – te, które mu pozostały – zaczesał za uszy. Sterczące kosmyki przybrały od marynarki zielonkawy odcień. Garnitur był okropny, ale na pucułowatym jakimś cudem dobrze się prezentował. Pearl domyśliła się dlaczego: mimo groteskowego wzoru materiał był tak ewidentnie kosztowny, że okrytego nim osobnika należało brać serio. – Wygląda na niewygodne – powiedziała. – Mówiłem o popiersiu Majów – sprostował pucułowaty. – Jest prekolumbijskie! Quinn miał tego dosyć. Pokazał facetowi w bezsensownym garniturze swoją legitymację. – My działamy na rynku zbierania informacji. Pucułowaty wręczył mu bogato tłoczoną białą wizytówkę ze złotymi literami. – Nazywam się Jacob Thomas – wyjawił, a wizytówka to potwierdziła. Jej właściciel się uśmiechnął. – Tak mi chodziło po głowie, że mogą państwo być z policji.
– Więc ma pan oko nie tylko do staroci – zauważyła Pearl. Thomas podał jej drugą wizytówkę, jak gdyby właśnie o to poprosiła. – Mam oko do tego, na czym się znam – odrzekł. – Nikt nie posiadł wiedzy absolutnej o antykach i ich wycenie. – Pokazał ręką. – Popiersie Majów, na ten przykład, to okaz muzealny, którego wartość potwierdził ekspert od sztuki prekolumbijskiej. – Skoro muzealny, to znaczy, że drogi – zauważył Quinn. – To znaczy, że pożądany, co w sumie na jedno wychodzi. – Thomas znów wskazał popiersie starannie wypielęgnowaną dłonią. – Osobiście uważam je za dość szkaradne, ale nie zmienia to faktu, że jest to przedmiot stary i rzadki. – Rozejrzał się po rozległej przestrzeni. – Nie sprzedajemy tu badziewia. – Nawet kosztownego? – spytała Pearl. – Najwyżej nieświadomie. – Thomas zmarszczył brwi. – Coś mi mówi, że podejrzewacie nas państwo o handel kradzionym towarem. Jeśli nawet taki mamy, jest to dziełem czystego przypadku, proszę mi wierzyć. – My w innej sprawie – odparł Quinn. – Chcemy pana zapytać o kogoś, kogo być może pan zna. – Uśmiechnął się, a uśmiech ten był jakoś dziwnie złowrogi. – Chyba że chce pan ulżyć nieczystemu sumieniu. – Skądże! – Thomas pomachał ręką, jakby odpędzał uprzykrzonego owada. – Po prostu w tym biznesie trafiają się podróbki, niekiedy wręcz doskonałe, więc raz na jakiś czas dajemy się nabrać. – Podenerwowany, zaszurał stopą. – Daliśmy się nabrać? Quinn się roześmiał i położył mu na ramieniu wielką łapę. – Nic nam o tym nie wiadomo, panie Thomas. A przy okazji, skąd bierze pan swój towar? – Z przeróżnych źródeł. Skupujemy ruchomości, dogadujemy się ze spadkobiercami, ubijamy interesy z innymi antykwariuszami albo składamy oferty na aukcjach. Przedmioty w tym przedziale cenowym zdumiewająco szybko schodzą. Przeważnie z czasem zyskują na wartości, niezależnie od sytuacji ekonomicznej. Wśród naszych klientów są zarówno inwestorzy, jak i kolekcjonerzy. Kupują też od nas niektóre muzea. – Pańskie towary są zdecydowanie z wyższej półki – powiedziała Pearl – co sugeruje, że z tej samej półki są pańscy dostawcy i klienci. – Sprzedajemy co nieco przez Sotheby’s lub Christie’s, jeśli oferta dobrze się prezentuje w ich katalogu i ma rynek zbytu. – Słyszał pan kiedyś nazwisko Dred Gant? – zapytał Quinn.
– Czemu państwo pytają? Tym Quinna i Pearl zaskoczył. – Nie wolno odpowiadać pytaniem na pytanie – zwróciła mu uwagę Pearl. – Na pewno oglądał pan programy telewizyjne o policjantach. Powinien pan to wiedzieć. Thomas się uśmiechnął, ale sprawiał wrażenie zmartwionego. Zamiótł ramieniem, zapraszając ich do niewielkiego, wyłożonego dywanem pomieszczenia, w którym stały dwa fotele oraz fioletoworóżowa wyściełana kozetka. Kącik ściszonych negocjacji. Quinn i Pearl usiedli w fotelach, a Jacob Thomas na kozetce. Ramię odziane w radykalny garnitur zarzucił na wygięte drewniane oparcie; bez wątpienia starał się wyglądać na rozluźnionego. – Wolimy się nie ujawniać, kiedy kupujemy coś na aukcji – powiedział – więc w naszym imieniu licytują kupcy telefoniczni. Są to czasami nikomu nieznani z twarzy i nazwiska pełnomocnicy, podający wysokość oferty swoim przedstawicielom na aukcji. Na pewno widzieli państwo, jak ktoś anonimowo licytuje przez telefon. – Tylko w filmach – odparł Quinn. – Rzadko bywam w Sotheby’s lub Christie’s. – Jeszcze w zeszłym roku Dred Gant dla nas kupował – kontynuował Thomas. – Jeździł w różne miejsca i składał za nas oferty. – Tajemnicze oferty? – Naturalnie, jeśli ma pan na myśli możliwość zidentyfikowania nas jako potencjalnego nabywcy. Licytatorzy, rzecz jasna, wiedzieli, kim jesteśmy, ale ich klientela już nie. Kiedy przedmiot został wystawiony w którymś z naszych sklepów, nikt nie mógł skojarzyć go z aukcją ani z ceną, jaką na niej osiągnął. – Rozumiem pańskie racje – powiedział Quinn. – Kiedy zatrudnił pan Ganta do tej pracy? – Nigdy oficjalnie nie zatrudniamy takich osób – odrzekł Thomas. – Gant nie tylko dla nas licytował, ale także pojawiał się od czasu do czasu z jakimś cennym okazem, który od niego kupowaliśmy i dodawaliśmy do naszego asortymentu. W tym zakresie był na samozatrudnieniu. Potem, kiedy lepiej go poznaliśmy i zaczęliśmy mu ufać, wykorzystywaliśmy go jako telefonicznego negocjatora, oceniającego wartość przedmiotu i składającego oferty. – Powiedział pan „jeszcze w zeszłym roku” – podsunął Quinn. – Tak. Ostatniego lata po prostu zniknął. Jakby wyniósł się z tych stron. – Nie informując was o tym? – Właśnie. – To chyba trochę nietypowe?
– Cóż, nie pracował od ósmej do szesnastej jak zwykły pracownik biurowy. Ale owszem, to było nietypowe. – Odezwał się kiedyś do was? Jakąkolwiek drogą? Z jakiegokolwiek miejsca? – Nie. Dzwoniliśmy na jego komórkę, ale wszystko trafiało na pocztę głosową, a on ani razu nie oddzwonił. A potem numer stał się nieaktywny. – Jak dawno temu? – Prawie rok. – I nie zgłosił pan jego zniknięcia na policji? Thomas wzruszył ramionami. – To nie była tego rodzaju umowa. Był wolnym strzelcem, pojawił się i odszedł jak wielu innych. Przeważnie wypływają potem gdzieś w świecie handlu antykami, czasem i za granicą. Sieć antykwariuszy operujących w tym przedziale cenowym rozciąga się na cały świat. – Jak dochodowy jest ten biznes? – zainteresowała się Pearl. – Dla kogoś tak bystrego i otrzaskanego jak Dred Gant może być bardzo dochodowy. – Do sześciu cyfr? – Nawet siedmiu. – Więc co pan o nim wie? – zapytał Quinn. – Zabezpieczyliście się przecież jakąś umową? – Nie. Sprawdziliśmy go, ale nie udało nam się zbyt głęboko dotrzeć. Zweryfikowaliśmy jego wiarygodność finansową i upewniliśmy się, czy mieszka pod podanym adresem. – Czyli gdzie? – Na Bank Street w Village. Ale wyprowadził się stamtąd, sprawdziliśmy, i nie zostawił adresu kontaktowego. – Thomas popatrzył na nich oboje. – Nie ma w tym nic szczególnie dziwnego. Nie chcieliśmy wiązać go oficjalną umową, ponieważ zależało nam, żeby nasze osobiste negocjacje takimi pozostały. Zdziwilibyście się państwo, jak niektórzy węszą. – My? – zapytała Pearl. – Ale na pewno mieliście jakieś jego dane – drążył Quinn. – Naturalnie. Wciąż mamy. – Ze zdjęciem? – Tak jest – odpowiedział Thomas. – Zaczekajcie państwo chwilę, zaraz je przyniosę. Jacob Thomas wszedł do małego biurowego boksu. Oprócz fotela i biurka znajdował się tam stół, na którym leżał otwarty laptop, oraz mniejszy stolik z machiną służącą za drukarkę, faks i wyposażoną w mnóstwo innych funkcji. Quinn obejrzał sobie ten technologiczny szwedzki
stół, ciekawy, czy potrafiłby również zaparzyć kawę. Thomas podszedł do rzędu kwadratowych czarnych szafek na dokumenty z niewidocznymi uchwytami szuflad. Otwarte i zewsząd widoczne nowoczesne biuro, otoczone tymi wszystkimi antykami, wyglądało, jakby przybyło z przyszłości. Quinnowi nie udało się dostrzec, co zrobił Thomas, ale z pewnością nacisnął jakiś guzik albo w inny sposób uruchomił mechanizm, ponieważ druga szuflada najbliższej szafki gładko się wysunęła. Antykwariusz szybko znalazł akta Dreda Ganta. Były opasłe i umieszczone w zielonym skoroszycie o urzędowych wymiarach. Thomas położył je na poza tym pustym blacie biurka i otworzył. Z wierzchniej koszulki wyjął zdjęcie rozmiarów trzynaście na dwadzieścia centymetrów. Quinn je podniósł i razem z Pearl mu się przyjrzeli. Dred Gant miał pieczołowicie przyciętą brodę i wąsy, dość długie włosy z przedziałkiem na środku głowy i wielkie okulary w czarnych oprawkach. Trudno było określić kolor jego oczu, przeszkadzały w tym odbicia w za dużych szkłach. Pośród jasnych włosów widać było ciemne odrosty. – Wygląda jak Elton John – zauważyła Pearl. – Albo Justin Timberlake – dodał Thomas. – A kto to jest Justin Timberlake? – zainteresował się Quinn.
Rozdział 44 Fiona aż drgnęła, budząc się ze snu obok ciepłego męskiego ciała, ale zaraz napłynęły do niej wspomnienia zeszłej nocy, i to taką falą, że zakręciło jej się w głowie. Czas spędzony w jej mieszkaniu, czas spędzony w jej łóżku, topniejący zapas wódki… O Boże! Nie powinna aż tyle pić. Chętnie by się za to kopnęła, i to dosłownie, ale bała się obudzić nagiego mężczyznę, śpiącego obok niej. Przynajmniej podejrzewała, że był nagi. Zmięta kołdra okrywała go do pasa. Nie, cofnij. Na pewno był nagi. Łowiła myślami fakty. Zostawiła go w kuchni, żeby wrzucił lód do szklanek i przyrządził im drinki. Z czystej wódki, bo w szafce nad lodówką Fiony nic innego nie było. Poza tym niewiele mogła sobie przypomnieć. Szatański rum, pomyślała, aczkolwiek nie pamiętała, żeby choć umoczyła usta w jakimkolwiek rumie. Wsłuchana w równomierny oddech mężczyzny, powolnym i ostrożnym ruchem potarła obolałe oko, które dotąd wciśnięte było w poduszkę. Jak on miał na imię, do cholery? Brandon? Brady? Nie, Brad. Byli na ty. Znał ją tylko jako Fionę. I pod różnymi innymi przezwiskami, które szeptał jej do ucha, kiedy nie poczynał sobie za ostro. Bo lubił ostro się bawić, chociaż znał granice. Pewnie nie został jej po tym nawet siniak. Ale wiedział, jak do niej podejść, jak sprawić, żeby jadła mu z ręki. Przypatrzyła mu się jednym okiem. Jego brązowe włosy prawie się nie zmierzwiły i wydawało się, że śpi spokojnym snem. Niemal się uśmiechał. Nie był jakąś superzdobyczą, ale dziewczyna może trafić gorzej. Fiona zdecydowała, że jeszcze nie pora wstawać i iść pod prysznic. Było jej w miarę błogo pod lekkim okryciem, gdy wiatrak sufitowy tykał, śląc ku niej słaby wiaterek. Tak naprawdę było jej bardzo błogo. Morderca zdawał sobie sprawę, że Fiona się obudziła. Na pewno myśli, że wciąż jest pogrążony we śnie. Zachował nieruchomą twarz, oczy miał przymknięte i starał się regularnie oddychać. Wytężał pozostałe zmysły. Czuł, że Fiona się w niego wpatruje, ale nie przeszkadzało mu to. Nauczył się udawać śpiącego. Ta umiejętność niejednokrotnie okazała
się przydatna. Przestał na razie myśleć o kobiecie i zaczął wspominać minioną noc. Niewielu rzeczy dotknął w mieszkaniu, a jeśli już, to doskonale pamiętał, czego i gdzie. Jakiś czas po północy, kiedy Fiona spała, wybrał się do łazienki. Zmoczonym ręcznikiem wytarł wszystkie urządzenia i gładkie powierzchnie. Wyjątkowo uważał, żeby nie zostawić odcisków palców, które mogłaby znaleźć policja. Przed powrotem do łóżka zajrzał do salonu po swoją skórzaną teczkę, którą – jak pamiętał – postawił przy sofie. Wyjął z niej parę ciasnych gumowych rękawiczek cielistego koloru i naciągnął je tak wprawnie, jakby były jego drugą skórą. Niedługo mu się przydadzą, chociaż nie chciał przyspieszać biegu spraw. Wyczekiwanie sprawiało mu niemal taką samą przyjemność jak przechodzenie do czynów. Leżał pośród ciemności w nikłym nawiewie i popuszczał wodze wyobraźni. Wyczekiwał świtu. Tym razem nie będzie narkotyzował ofiary. Chciał, żeby odczuła każdy niuans zadawanych jej tortur. Żeby je przewidywała. Usłyszał jej cichy głos i zdał sobie sprawę, że przysnął. To nic. W jednej chwili się rozbudził i powróciła czujność, chociaż nie drgnął mu żaden mięsień, nie poruszyła się powieka. Nawet z zamkniętymi oczami wiedział, że wstał świt i wypełnił pokój jasnością. Uświadomił sobie, że jedną rękę ma na kołdrze. – Co masz na dłoni? – zapytała ponownie szeptem czułym i zdumionym. Poczuł muśnięcie jej ust na policzku. – Gumowe rękawiczki – odpowiedział. – Po co ci one, na miłość boską? – Zaraz zobaczysz. Fiona leżała na łóżku twarzą do góry. Kończyny miała przywiązane do wezgłowia i przyczółka paskami ze szlafroka oraz sukni, które morderca znalazł w szafie. Jej usta zaklejał prostokąt szarej taśmy. Na samym jego środku było małe wklęśnięcie w kształcie litery O – pozostałość po ostatnim daremnym wdechu. Umarła w przedtakcie, zadumał się morderca. Wciąż był nagi, nie licząc jednorazowych zielonych ochraniaczy. Całkiem nieźle pasowały na jego gołe stopy. Starannie po sobie sprzątał. Zanurzył palec wskazujący okrytej rękawiczką prawej dłoni w kałuży krwi, która zebrała się w zagłębieniu materaca, i podreptał do łazienki. Wypisał rutynowe „WOLNOŚĆ ZABIJANIU” na lustrze szafki z lekarstwami i się uśmiechnął. Nieładnie byłoby zapomnieć o Quinnie i jego sługusach.
Przez chwilę miał ochotę dopisać, że tym razem jego ofiara była przytomna i w pełni świadoma tego, co jej robił, ale zaraz zmienił zdanie. Zwięzłość to bezpieczeństwo. Odstępstwo to zagrożenie. Spłukał krew z rękawiczek i wrócił do teczki, którą wcześniej przyniósł do sypialni, żeby mieć akcesoria w zasięgu ręki. Fiona zdawała się podążać za nim spojrzeniem wybałuszonych oczu. Podobało mu się to. Pochylony nad teczką, wyjął z niej wysoką na osiemnaście centymetrów figurkę Statui Wolności. Była taka sama jak pozostałe, kupowane za każdym razem w innym miejscu. Wetknął ją w jamę brzuszną Fiony. Zrobił to pod kątem, tak że zdawała się zerkać nad szerokim płatem odwiniętej skóry brzucha, dzierżąc wysoko pochodnię, jakby coś sygnalizowała. Wolność zabijaniu. Wziął prysznic. Pieczołowicie czyścił ciało. Na głowie miał wyjęty z teczki plastikowy czepek kąpielowy, a do tego dwukrotnie sprawdził, czy w odpływie nie znalazły się jakieś włosy, które mogłyby posłużyć do uzyskania próbki DNA. Wiedział, że mógł jeden czy dwa zostawić w mieszkaniu; zdrowi ludzie sporo ich dziennie gubili. Ale jego DNA nie było w żadnej bazie danych. Porównanie będzie możliwe dopiero po tym, jak zostanie ujęty, czego akurat nie miał w planach. Kiedy już się upewnił, że nie pozostawił żadnych przypadkowych tropów, przystanął u stóp łóżka z teczką w ręce. Głęboko zaczerpnął tchu i obrzucił Fionę ostatnim długim spojrzeniem, utrwalając ją sobie w pamięci. Odpowiadała mu wzrokiem i wyglądała na oburzoną. Biedactwo. Morderstwo w gruncie rzeczy było takie łatwe. Proste jak abecadło. Gdyby ktoś o tym wiedział, zabójstw byłoby o wiele więcej. Zastanowił się, czy nie zostawić jakiejś innej wymierzonej w Quinna drwiny, może związanej z Jody albo słodką Carlie. Albo z Pearl. Słabe punkty Quinna. Uznał jednak, że choć niewiele było trzeba, żeby trafić w czułe miejsca detektywa, lepiej nie przesadzać. A nuż trafi w niewłaściwe. Ostatnim, co zrobił przed wyjściem, było zdjęcie rękawiczek i wytarcie gałki w drzwiach. Zjechał windą na parter, świadomy, że za chwilę stanie się jednym z wielu milionów anonimowych nowojorczyków. Anonimowość dawała mu poczucie bezpieczeństwa i głębokie zadowolenie. Nikt specjalnie nie zwrócił na niego uwagi, gdy wychodził z budynku, a już po kilku sekundach rojne miasto przygarnęło go i dało mu osłonę.
Był swój. Miejsce zabójstwa Fiony wydało się Quinnowi kolejną odsłoną nieustającego koszmaru. Morderca jak zawsze wykazał się skutecznością w zacieraniu śladów i jak zawsze zastosował swoje standardowe metody, które Nift tak podziwiał. Różnica była tylko jedna: tym razem istniała możliwość, że ofiara stawiała niewielki opór. Nie żeby miało to znaczenie. Quinn poszedł do łazienki. Nie zdziwiła go wiadomość jak zawsze nasmarowana krwią na lustrze. Wrócił i popatrzył na ofiarę, taką jak zawsze, a jednak różniącą się od wszystkich innych. Każda byłaby inna, gdyby je poznać, tyle że już nie żyły. Uchwycił swoje odbicie w lustrze komody. Wzdrygnął się, widząc swoją ściągniętą twarz, i zapragnął znaleźć się gdziekolwiek, byle nie tu. Nikt nigdy całkowicie do tego nie przywyka. Morderca o tym wie. Skierował się do drzwi. Musiał się stąd wynieść. Kątem oka spostrzegł zaskoczonego Feddermana i blade sylwetki techników, snujące się wokół jak zaciekawione duchy. Głos Nifta: – Tak szybko nas opuszczasz? Najlepsze jeszcze się nie zaczęło. To wszystko uczynił morderca, którego Quinn nie potrafił powstrzymać. Morderca, który z pewnością wiedział, że męczarnie nie ustawały długo po tym, jak opuścił swoje ofiary. Wiedział o pękniętych sercach i zrujnowanych życiach, pozostających po jego przejściu. O latach wściekłej bezsilności. Furia narastała w Quinnie jak groźny morski przypływ. Wiedział, że ta fala nigdy do końca się nie cofnie.
Rozdział 45 Na planie ASAP Helen siedziała naprzeciwko Minnie Miner w fotelu ze skórzanymi podłokietnikami. Po dziesiątkach pocących się gości programu były poplamione i stwardniałe. Dziwiła się, że na telewizyjnych monitorach w studiu i jej własnym odbiorniku mebel był taki czysty. Jak nowy. – Fiona! – rzuciła Minnie, wiercąc się w swoim bez porównania czystszym fotelu w poszukiwaniu wygodnej pozycji. – Morderca kontynuuje swą makabryczną wędrówkę przez alfabet. – Myślę, że spokojnie możemy tak założyć, skoro dotarł już do F – zgodziła się Helen. – To nie może być przypadek. – Oczywiście wielu z nas, dziennikarzy, powtarzało to od tygodni. Minnie zaczynała grać Helen na nerwach. – Dziennikarzom wolno spekulować i mogą się mylić. Policja musi mieć pewność. Jedno błędne założenie i można zboczyć z właściwego tropu o kilometry. Jak odkrywca, który na początku wyprawy wyznaczył kurs błędny o jeden stopień i w efekcie odpłynął setki kilometrów od celu. – O którym odkrywcy mowa? – Santo Vincenti Diego. – Pierwsze słyszę. – No właśnie. Minnie obrzuciła Helen spojrzeniem, nie do końca wiedząc, czy właśnie została skutecznie wkręcona. Nabierała coraz większego szacunku do specjalistki od profili, która miała dryg do kierowania rozmową, choć z pozoru wcale tego nie robiła. Wyszła więc z czymś w rodzaju oferty pokojowej: – Morderca działa zgodnie z twoimi przewidywaniami. Jego sadyzm rośnie, a zbrodnie są coraz bardziej okrutne i przerażające. To, co zrobił nieszczęsnej Fionie, dziewczynie na F… – Najgorsze, co zrobił – odpowiedziała Helen – to utrzymywanie jej przy życiu najdłużej, jak się dało.
– Ale nie było żadnych śladów… – …wtargnięcia lub gwałtu? Nie, ale doszło do seksu z użyciem prezerwatywy. – Czy istnieje możliwość, że się znali? – zapytała Minnie. – Że byli kochankami? Helen wzruszyła szerokimi ramionami. – Wszystko jest możliwe. Morderca uważa się za inteligentnego, zatem zostawia bardzo mało śladów – jeśli w ogóle jakiekolwiek – nad którymi moglibyśmy pracować. – Uważa się za inteligentnego? – Spokojnie, upomniała się Minnie. Nie rób nic, co można by uznać za obronę mordercy. Wskaźniki, wskaźniki… – Wiem, że do tej pory zwodził policję – odparła Helen – ale ryzyka nie skalkulował inteligentnie. Chyba nie jest na tyle mądry, by zrozumieć, że czas działa na jego niekorzyść. Wystarczy, że popełni jeden błąd, przegapi jeden drobiazg, a wsiądziemy mu na kark. A kiedy go złapiemy, kiedy zostanie skazany, będzie po nim. Gra skończona. – Zwłaszcza że jeśli nie złapiecie go dzisiaj, po prostu będziecie kontynuować jutro. – Dopóki nie znajdzie się w naszych rękach – przytaknęła Helen. Minnie uniosła palec wskazujący, wpatrzyła się w przestrzeń, po czym przyłożyła palec do słuchawki w uchu. – Przepraszam na sekundę – powiedziała do kamery z zapalonym czerwonym światełkiem. Odczepiła od klapy miniaturowy mikrofon i coś do niego powiedziała tak cicho, że mógł ją słyszeć tylko rozmówca. Potem dosyć już głośno rzuciła: „Tak, tak”, popatrzyła na Helen, na zgromadzoną w studiu widownię, a potem znowu na Helen. – Morderca chce z tobą porozmawiać – oznajmiła, z trudem hamując emocje. Spiesznym krokiem zbliżył się rekwizytor z telefonem komórkowymi i podał go Helen, która zamarła z wrażenia. Nie na długo jednak. Co ten gnój sobie myśli? Że wyprowadzi ją z równowagi? – Helen Iman? – odezwał się w słuchawce najzwyklejszy męski głos. – Owszem – odpowiedziała i czekała, co będzie dalej. Zauważyła, że jej słowa rezonują cichym, natychmiastowym echem. Rozmowa była transmitowana dla widzów. Minnie wyszeptała teatralnym półgłosem, że morderca jest na linii z jej gościem – naprawdę! – Nie mogę długo rozmawiać, bo mnie namierzą – zagaił morderca. – Wychodzi twoja paranoja – odparła Helen. – Chciałem ci tylko przypomnieć, że po F mamy G, a po G jest H.
Helen poczuła, że cała jej krew spłynęła do małego zimnego miejsca gdzieś bardzo głęboko. Omal nie upuściła telefonu. Chłód w studiu stał się nagle o wiele bardziej dotkliwy. – Posłuchaj… – zaczęła, ale zaraz spostrzegła, że mówi już tylko do siebie. Nie słyszała kliknięcia, lecz cisza w tle brzmiała inaczej i po tym poznała, że rozmówca się rozłączył. Minnie wpatrywała się w nią, niemal wibrując z przejęcia. To dopiero zwrot akcji! Morderca i być może jego przyszła ofiara tutaj, w jej programie! Wskaźniki oglądalności sięgną… Zobaczyła, że Helen wstaje, odczepia mikrofon od klapy i delikatnie odkłada go razem z mikroportem na fotel. Najwyraźniej zamierzała wyjść! A ona nawet nie zaczęła wyciskać ostatnich soków z tej sytuacji! – Helen! Helen! Wiem, że jesteś wstrząśnięta! Każdy by był po usłyszeniu tej ostatniej niewiarygodnej wypowiedzi. Ale nie wolno ci… Helen jednak nie zawróciła. Nikt nie próbował jej powstrzymać. Nikt ani jej nie dotknął, ani nawet nie popatrzył prosto na nią. Jakby złapała coś, co mogło okazać się zaraźliwe. Morderca ją napiętnował. Gdy była już na chodniku, zadzwoniła jej komórka. Nie miała ochoty nawet jej wyjmować. Ale elektroniczny świergot nie ustawał – ktokolwiek dzwonił, musiał być zdeterminowany. Niechętnie wsunęła dłoń do torebki i wydobyła telefon. Odebrała dopiero wtedy, kiedy zobaczyła, że dzwoni Quinn. Uspokoił się trzepoczący ptak, jakim stało się jej serce. – Powinnaś obejrzeć jutrzejsze wydanie programu Minnie Miner – powiedział Quinn. – Właśnie przekazałem jej instrukcje dotyczące tematu, a będzie nim ciekawa historia pewnej kobiety, która tuż przed pójściem do więzienia wygrała na loterii, i jej domu na wsi. Wyjaśnił Helen, jaką zastawią pułapkę. – Może się udać – oceniła w zamyśleniu. – „Może” wystarczy, żeby warto było spróbować – odpowiedział Quinn.
CZĘŚĆ TRZECIA Nie piszcie mi: „W bólach skonała” – nie! Ale: „Na innej gwieździe wreszcie jest”. Helen Hunt Jackson, Emigravit
Rozdział 46 Hrabstwo Bland Los niezmiennie sprzyjał mordercy. Dred Gant jechał wynajętym samochodem w stronę Jefferson City w Missouri, gdzie miała się odbyć aukcja broni palnej, wyprodukowanej przed rokiem tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym dziewiątym. Słuchał internetowej transmisji Minnie Miner ASAP, korzystając z telefonu komórkowego 3G. Może i był poza miastem, ale nie znaczyło to, że zamierzał przegapić program, który, jeśli nawet nie stał się jego ulubionym, był najbardziej interesujący ze wszystkich w telewizji. Nie oglądał go, choć mógł – wyświetlacz leżącego na siedzeniu pasażera telefonu przekazywał obraz. Musiał jednak skupić się na prowadzeniu, gdyż na autostradzie międzystanowej 70 samochody wyprzedzały się z szybkością ponad stu trzydziestu kilometrów na godzinę. Gdy tylko Minnie Miner zapoznała widzów z historią kobiety mieszkającej na uboczu w stanie Missouri, która w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym wygrała na loterii, a potem trafiła do więzienia, zorientował się, że to tylko sztuczka. Jego prześladowcy wiedzą, że on wie, że opowieść była powiązana z losami Mordercy od Pani Wolność. Nie był to zbieg okoliczności. Minnie zarzuci w swoim programie każdą przynętę, byle połów okazał się owocny. Wielbiąca ją cierpliwa widownia założy, że istnieje związek ze sprawą, a gdy zobaczy rezultat, zapieje z zachwytu. Minnie opowiedziała, jak to węsząc za pieniędzmi, wielu przetrząsało i walącą się chałupę, i podwórko tej kobiety, ale nie znaleźli ani centa. Ostatnio jednakże wypłynęły pogłoski, że choć część pieniędzy ktoś zabrał – czyli ukradł – to większość została. Te „pogłoski” także nie były przypadkowe. Przypadkiem można było nazwać jedynie to, że usłyszał o nich, mając niecałe dwie godziny drogi do domu, w którym wyrósł. A według Minnie Miner w starej ruderze mogły zostać pieniądze, których nie znalazł. Jego pieniądze. Nie należały już do jego matki. Ani do nikogo innego. Były jego. Morderca doszedł do wniosku, że ta możliwość jest wystarczającym powodem, by podjąć ryzyko. W każdej grze następował moment, w którym jeden z rywali musiał wykorzystać okazję. W tym wypadku najbezpieczniej będzie, jeśli uderzy pierwszy. Frontalnie.
Pozostał na siedemdziesiątce, kierując się ku pomarańczowemu zachodzącemu słońcu. Była już prawie dwudziesta druga. Zapadła noc. Dred Gant siedział na wzgórzu z dala od ludzkich oczu i spoglądał w dół, na skąpany w słabej poświacie księżyca dom, w którym dorósł. Czuł się bezpieczny pod osłoną prastarych drzew rozsianych na stromym zboczu, wznoszącym się za posiadłością. Było ich mniej, niż pamiętał, ale były też o wiele większe. Z miejsca, które sobie wybrał, widział ganek przed domem, a na prawo, o wiele bliżej ganku, niż mu się wydawało, stał stary drewniany wychodek. Poczuł, jak w gardle wzbiera mu gorzka gula gniewu, i głośno ją przełknął. Tak jak robił to wiele razy, tutaj… w domu. Niekiedy gnębiła go świadomość, że obcy ludzie, a czasami także ci, których znał i którymi gardził, plądrowali jego dawne domostwo. To, które bez wątpienia by odziedziczył, gdyby władze potrafiły go odszukać. Cóż, niech je sobie zatrzymają razem z otaczającą je skalistą i pagórkowatą ziemią. On ma swoją wolność i misję. Pieniądze to już była zupełnie inna historia. Dziesięciocentówki czy dolary należały do niego. Wykorzysta je, żeby zachować wybrany styl życia. Kiedy oglądał stare filmy lub programy telewizyjne, kiedy terkotały projektory lub kręciły się płyty DVD, zawsze fascynowało go, że gwiazdy zdawały się wchodzić w życie odgrywanych przez siebie postaci. Żyły dokładnie tak, jak chciały. Albo jak kazał im scenariusz. Mogły sobie na to pozwolić, były przecież fikcyjne. Ale Dred do pewnego stopnia zaczął patrzeć na siebie w podobny sposób. Żadna trudność, naprawdę, wystarczyło wykazać się inicjatywą. Będzie grał samego siebie. Fabuła będzie jego dziełem. A zakończenie… Cóż, sam wybierze czas, miejsce i sposób, w jaki się to skończy. Nie będzie musiał myśleć przede wszystkim o zarabianiu pieniędzy, jak szarzy głupcy tego świata. Wiedział, gdzie je znaleźć – gotówkę, która zgodnie z prawem i tak powinna należeć do niego. Jedyny problem polegał na tym, że on nie był zgodny z prawem. Na pewno nie chciałby, żeby media doniosły o dziedzicu loteryjnej wygranej, pokazały jego zdjęcie i podały nazwisko. Ale chciał mieć nieopodatkowany łup do wydania. I znalazł go dawno temu, ponieważ wiedział, gdzie szukać. W miejscu, o którym inni nawet by nie pomyśleli. Wystarczył na sfinansowanie tego, co z czasem przerodziło się w lukratywny antykwaryczny interes. A teraz znów tu był, przyczajony w mroku, tak blisko mroków własnej przeszłości. Przywiódł go tu najstarszy powód na świecie: chęć zysku. Chciał zabrać resztę tego, co do niego należało. Chmury akurat nie przesłaniały księżyca, przyłożył więc do oczu silną lornetkę i powiódł
spojrzeniem po rozkopanym podwórku aż do pochyłych stalowych drzwi do schronu przeciwhuraganowego. Lekko przekrzywione, odsłaniały wąskie pasmo mrocznego wejścia, jak gdyby wabiły wszystko to, co spragnione ciemności. Na dole można było napotkać jedynie pająki i stare rupiecie, mimo to Dred się nie zdziwił, gdy nawet z tej odległości zobaczył, że kłódka na ciężkim przerdzewiałym wrzeciądzu została wyłamana. Ktoś siłą wdarł się do klaustrofobicznej piwnicy, nie znalazł nic wartościowego i bez wątpienia jak najszybciej z niej czmychnął. Takie miejsca odwiedzało się tylko w sennych koszmarach, kiedy nie było wyboru. Ale teraz było tam coś, co Dreda przyciągało. Pora zaspokoić ciekawość. Czy rzeczywiście przegapił jakieś pieniądze z wygranej? Był pewien, że ani trochę nie trafiło do żadnego banku. Nic dziwnego – Mildred chorobliwie im nie ufała. Zresztą żeby się upewnić, już dawno temu dyskretnie przeszukał dom. Ale tamtej nocy się spieszył. I jak najszybciej chciał się wydostać z piwnicy. Bardzo możliwe, że nie spostrzegł jakichś ukrytych banknotów. Od tak dawna go tu nie było, że głownie strachu i plotek zdążyły przygasnąć. Stara chałupa wraz z zamieszkującą ją agresywną kobietą stały się częścią miejscowego folkloru i żyły już tylko w zakamarkach ludzkiej pamięci, a tutejsi, zgodnie z naturą ludzką, musieli znaleźć sobie inny temat do rozmów. Do roztrząsania. Ale wieść o „relacji” Minnie Miner rozejdzie się po okolicy i poszukiwacze wrócą, także ci, którzy przed laty rozkopali podwórko i przebili się przez płytę ścienną. Kolejny powód, żeby działać szybko. Bezzwłocznie. W każdym domu znajdowało się wiele miejsc, w których można było ukryć pieniądze. Tutaj Dred znał je wszystkie jeszcze z czasów, kiedy szukał chowanej przez Mildred gorzały albo gandzi. Przede wszystkim jednak miał na uwadze piwnicę. Tę norę, którą według niego można było wykorzystać tylko na dwa sposoby: jako schronienie w razie huraganu bądź loch. Ale Mildred Gant znalazła jeszcze jeden sposób. Podniósł się powoli i otrzepał nogawki z sosnowych igieł. Niedaleko zahukała sowa, a Dred zamarł i się rozejrzał. Poza ciemnymi pasmami chmur na szarym niebie, na którym świecił półksiężyc, nic się w mroku nie poruszało. Policja – może stanowa, a może Quinn we własnej osobie – niedługo otoczy to miejsce, o ile już tego nie zrobiła. Ale morderca znał wzgórza i lasy wokół domu. Czuł, że nie ma tu poza nim żywej duszy. W pobliżu nie poruszało się, nie oddychało ani nie podkradało się nic obcego. Pora zaryzykować. Zawiesił skórzany pasek lornetki ukośnie na piersi, tak żeby mieć ją tuż nad biodrem,
wynurzył się spod osłony sosen i zaczął schodzić zboczem w kierunku domu. Zbliżył się do niego, a wtedy trzeszczący lament świerszczy stał się jakby głośniejszy. Wsłuchał się uważnie w ten dźwięk, starając się wychwycić w nim ostrzeżenie, którego jednak nie znalazł. Gdy zszedł na równy teren po stronie wychodka, zatoczył koło i zbliżył się do domu od zachodu. Tam była piwnica. Dred zobaczył, że podwójne stalowe drzwi przerdzewiały, w niektórych miejscach aż na wylot. Schylił się i uważniej obejrzał ciężką kłódkę. Faktycznie została wyłamana. Chciał ją przekręcić i zdjąć z wygiętego wrzeciądza, ale gdy zacisnął na niej rękę, wrzeciądz pękł. Znowu rdza. Do piwnicy musiało się dostać trochę wody. Co najmniej trochę. Złapał za wrzeciądz i podważył jedno skrzydło. Zaskrzypiało w zawiasach, zachwiało się w pionie i ze szczękiem upadło na bok. Otworzył drugie skrzydło.
Rozdział 47 Ziało przed nim wejście do piwnicy, czarna jama, która, gdyby go ktoś pytał, śmiało mogła ciągnąć się do środka Ziemi. Z wnętrza wydostał się mdlący odór butwienia, jakby coś tam zdechło i znajdowało się w końcowej fazie rozkładu. Dred włożył gumowe rękawiczki, a potem foliowe ochraniacze na stopy. Z kieszeni wyjął małą latarkę Maglite, włączył ją i skierował snop światła w głąb piwnicy. W dół wiodły stare drewniane schody, którym brakowało jednego stopnia. Wolno tańczący promień latarki oświetlił metalowy kubeł. Dred się uśmiechnął, rozpoznawszy w nim swoją dawną toaletę. Upłynęło zbyt wiele czasu, żeby to stamtąd dobywał się smród. Zamrugał i omiótł piwnicę wąską smugą światła. Pod kamienną ścianą stał połamany, bezużyteczny regał na książki, a obok niego trzcinowy bujany fotel ze złamanym w połowie biegunem. Też był do niczego. Śmieci. A, b, c, d… Zdał sobie sprawę, że w myślach słyszy podsuwane przez pamięć dudniące echa alfabetu. Szybko wyłączył tę część umysłu. Po lewej zamajaczył mu jakiś kształt, poświecił zatem w tę stronę. W kącie leżało na boku truchło niedużego zwierzęcia. Mógł to być lis albo pies, dla którego piwnica okazała się potrzaskiem albo który został w niej zamknięty przez kogoś obdarzonego okrutnym poczuciem humoru. Lisy Dreda nie obchodziły, ale pies?! Nie wolno tak traktować psów. Zmusił się do postawienia nogi na uszkodzonym stopniu i zszedł do piwnicy. L, m, n, o, p… Z początku nie mógł oddychać i ze zdziwieniem spostrzegł, że się trzęsie. Ale zaraz ogarnął go ogromny gniew, uczepił się więc tej emocji, przekuł ją w przekonanie o słuszności własnego postępowania i odzyskał panowanie nad sobą. Poruszył się ostrożnie i spostrzegł, że stoi w płytkiej kałuży. Nie przejął się tym; poddane odpowiedniej obróbce ochraniacze były wodoodporne. Smród nie dokuczał mu bardziej niż na górze. Pies, czy cokolwiek to było, leżał tu na tyle długo, że dało się wytrzymać. Przemierzał piwnicę, podążając za promieniem latarki, aż dotarł do starego bujanego fotela.
Rozpoznał go od razu, choć połamany mebel był w opłakanym stanie. O, jak dobrze go znał! Drgawki powróciły, ale szybko wziął się w garść. Już prawie skończył. Lada chwila przekona się, czy miał rację. Zobaczył, że choć siedzisko było podniszczone, trzcina wciąż wyglądała na mocno napiętą. Młodszy Dred, który ją splatał, niekiedy nawet krwawiącymi palcami, wykonał dobrą robotę. Bez trudu odwrócił fotel do góry nogami. Nikt nie wpadł na to, co wiedział Dred: że między rozdzielonymi drewnianą ramą górą i dołem siedzenia była pusta przestrzeń, która nadawała górnej części sprężystość. Natychmiast zauważył, że fotel wygląda tak samo jak przed laty: spód ma rozpruty i otwarty. To stamtąd wyjął pieniądze, dwanaście plików zabezpieczonych folią i ściągniętych gumkami recepturkami. Każdy plik składał się ze studolarowych banknotów. Nic nie wskazywało na to, żeby choć jeden przegapił, nie było też żadnych pieniędzy schowanych luzem. Dred słyszał teraz syk własnego oddechu. Uśmiechał się do tego dźwięku. Plotka. Rozważania o schowanych i dotąd nieodkrytych pieniądzach były tylko tym – plotką. Albo podpuchą. I właśnie dlatego się tu znajdował, niemal pogrzebany w miejscu, które prawie stało się jego grobem. W każdym razie czasami tak to postrzegał. Z opuszczeniem piwnicy nie będzie miał najmniejszego problemu. Miał wrażenie, że mógłby z niej wyfrunąć. Nie pamiętał, jak wyszedł na powierzchnię, ale oto stał w bezkresnej nocy obok domu swojego dzieciństwa. Nie mógł się powstrzymać, musiał wejść do środka i się porozglądać. Wyglądało na to, że każde miejsce nadające się na schowek zostało już zbadane. Ale i tak spędził w środku około dwudziestu minut, eliminując jedną potencjalną skrytkę po drugiej: wolne miejsce za panelem w sypialnianej szafie, obluzowaną deskę podłogi w salonie, pustą przestrzeń nad jedną z szafek kuchennych, na tyle dużą, że mieściła się w niej na płask butelka. Żeby sięgnąć akurat tam, musiał odłamać kawałek zwieńczenia, a i tak nic nie znalazł. Nareszcie zadowolony, wykonał jeszcze jedno drobne zadanie, po czym wyszedł w noc i zaczął biegiem oddalać się od domu. Nie byłoby źle znaleźć pieniądze, ale przynajmniej się upewnił, że żadne nie istniały. Quinn obmyślił pułapkę, a morderca z pomocą przeznaczenia i ślepego trafu w nią wszedł i zdążył się wydostać, zanim się zatrzasnęła. Jego wynajęty samochód czekał sześćset metrów dalej, ukryty między jakimiś platanami nieopodal drogi gruntowej. Był to czarny chevy impala, który nocą nie rzucał się w oczy.
Otworzył go pilotem i wsunął się za kierownicę. W ciągu kilku sekund uruchomił silnik, który zaczął łomotać zupełnie jak jego puls. Siedział nieruchomo ponad minutę, usiłując wrócić do rzeczywistości i rozsądnie pomyśleć. Rano tu będą, a kto wie, czy nie wcześniej. Policja i być może jacyś łowcy skarbów, którzy gorzko się rozczarują. Zjedzie ich na razie niewielu, ponieważ wieści z Nowego Jorku nie docierały aż tak szybko do odosobnionej miejscowości w rolniczej części Missouri. Była za piętnaście jedenasta. Chmury co i raz przesłaniały księżyc; rzucały wtedy między drzewa ruchome cienie przechodzących gigantów. Dred prowadził ostrożnie, pilnie przestrzegając ograniczenia prędkości, nieznośnie świadomy, że zostawia za sobą dom, a wraz z nim piwnicę. Zaczął się śmiać. Włączył radio i podkręcił muzykę, której nigdy wcześniej nie słyszał. Roześmiał się jeszcze donośniej. Ktoś wykonał ruch. Zaraz po nim nastąpiło kontrposunięcie. Jak błyskawiczna partia szachów. Był górą.
Rozdział 48 Nowy Jork Oooho! Carlie była sama w biurze i tak mocno skupiła się na rozwiązaniu problemu, jak rozmieścić maksymalną liczbę regałów między dwunastoma filarami w strefie sprzedażowej projektowanego salonu z elektroniką, że straciła czujność i powiedziała asystentowi, żeby przełączył rozmowę. Chwilę później przyłożyła słuchawkę do ucha, przedstawiła się i serce jej zamarło. Dzwoniła babcia Jody. – Miło mi cię słyszeć – powiedziała Carlie i nawet nie skłamała. Lubiła starszą panią, która jednak potrafiła być bardzo, bardzo… rozmowna. – Jesteś zapracowaną pszczółką, złotko? – zapytała babcia. – Nie aż tak strasznie, tylko… – Tworzymy rodzinę, złotko, inaczej nie ośmieliłabym się zawracać ci głowy, bo przecież wiem, że jesteś nowoczesną kobietą z nowoczesnymi umiejętnościami i musisz, jak my wszyscy, zadbać o zaspokojenie pewnych niezbędnych potrzeb. A jedną z nich jest gadanie godzinami przez telefon, pomyślała Carlie. Odłożyła linijkę, cyrkiel i analizy wzorców zachowań klientów. Liczby uleciały jej z głowy. Uczciwie mówiąc, babcia Jody dopiero po raz trzeci dzwoniła do niej dzisiaj z Sunset Assisted Living. Tak naprawdę nie były nawet spokrewnione, ale Carlie dała się wciągnąć w tę topornie skleconą, męczącą intrygę rodzinną. A jak znosi to Jody? Cóż, chyba nie miała nic przeciwko temu. Może dlatego, że w jej wypadku wchodziły w grę rzeczywiste więzy krwi. Babcia Jody prowadziła nieustający ostrzał z New Jersey: – Martwi mnie, że Jody nie może się czuć bezpiecznie, skoro jest, no bo przecież jest, rodzoną córką mojej najdroższej Pearl, a także, pod wieloma względami, kapitana Quinna. Oczywiście mam własnego konia w tym wyścigu, jak niektórzy mogliby to ująć, aczkolwiek Boże broń, żebym widziała w Jody jakiekolwiek zwierzę. Jestem, zauważ, jej babcią i pragnę, jak łatwo możesz sobie wyobrazić, aby przeżyła swoje najlepsze lata w zdrowiu i bezpieczeństwie, tylko, na miły Bóg, nie w takim miejscu! Wiem, ile szczęścia daje
posiadanie wnucząt – dwójki, chciałabym dodać, bo uwzględniam również ciebie – i obu wam jednako życzę sukcesów i zadowolenia z życia. – Widzę, że przebywanie w wiadomym miejscu nie wpływa na twoją radość z faktu posiadania wnuczki – zaznaczyła Carlie, z premedytacją używając liczby pojedynczej, żeby odrobinę babcię pohamować. – Podarowano mi tak cudowne stworzenie, a nawet dwa, i jestem za to wdzięczna każdego dnia o każdej godzinie. Choćby tylko za tyle. Ktoś, kto w tym okropnym miejscu liczy dary i dochodzi do dwóch, i tak ma więcej szczęścia niż gros tych straconych dusz. – Ono naprawdę nie wydawało się takie okropne – spróbowała pocieszyć babcię Carlie. – Sama zobacz, iloma rzeczami nie musisz się martwić dzięki pomocy, jaką tam otrzymujesz. – Na przykład śmiercią? – No… Nie, ale… – Pan Cammeralter, trzy pokoje od mojego, jest doskonałym przykładem. – Czego? – Wydawało się, że żył błogo i niczym się nie troskał, biedaczysko, ale serce nic nie wiedziało o tej jego szczęśliwości i eksplodowało mu w piersi. Opuścił nas trzy noce temu. – Bardzo mi przykro. Ale… – Pragnę, byś oddała mi tylko jedną tycią przysługę. – Czyli? – Pomóż mi, proszę, przekonać moją upartą wnuczkę Jody, że powinna wyjechać z miasta. Jej miejsce jest tutaj, w New Jersey, gdzie będzie bezpieczna i bliżej mnie. Jako przybrana córka kapitana Quinna stała się oczywistym celem tego przerażającego mordercy, który z sobie tylko wiadomych chorych powodów ograniczył swą aktywność do Manhattanu. W każdej chwili może w swoim groźnym, makabrycznym planie – a uwierz mi, tacy ludzie planują – uwzględnić Jody, która jak wiele niezależnych finansowo mieszkanek Manhattanu byłaby bezpieczniejsza w New Jersey. – Nie wydaje mi się – odparła Carlie – żeby ktoś kiedyś szukał bezpieczeństwa w New Jersey. – Popatrz na to, złotko, ze statystycznego punktu widzenia. Carlie musiała przyznać, że babcia Jody miała tu trochę racji. Statystycznie. Odnośnie do tego konkretnego mordercy. Ale wiedziała też, jak Jody zareaguje na babciną sugestię, a przynajmniej tak jej się wydawało.
– Jody jest wpisana na listę prawników stanu Nowy Jork – powiedziała. – Z pewnością będzie wdzięczna, że leży ci na sercu jej dobro, ale raczej trudno jej będzie zadomowić się w stanie, w którym nie ma uprawnień do wykonywania zawodu. – Och, ale pomyśl o drogich dzielnicach Connecticut, New Jersey, a nawet Filadelfii. Z każdym z tych miast są dogodne połączenia. Jeśli w którymkolwiek z nich zamkniesz oczy i strzelisz z pistoletu, nie ma siły, żebyś nie trafiła prawnika. Albo, na dobrą sprawę, lekarza. Opowiadałam ci kiedyś o doktorze Miltonie Kahnie? – O, tak – odpowiedziała Carlie. – Konsekwentne unikanie tego mężczyzny przez matkę Jody, a w efekcie jego odrzucenie, to jeden z przykładów uporu, który działa przeciwko niej. Przez ten upór moja córka jest swoim największym wrogiem i nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. Wygląda na to, że Jody odziedziczyła po niej tego ducha ustawicznej przekory. Rzadko trafia się taka gratka jak doktor Milton Kahn. Stracone okazje są winogronami życia. Carlie zastanawiała się, co to może znaczyć. – Które z czasem stają się pomarszczonymi, uschłymi rodzynkami. Aha! – Jody w swojej nieustępliwości jest lustrzanym odbiciem matki. Możemy za to winić dziedziczność cech, złotko, czyli w gruncie rzeczy bliską rodzinę przeznaczenia. Carlie sama by na to nie wpadła, ale krył się w tym jakiś sens. – Cóż – powiedziała – lepiej wrócę do pracy, bo inaczej mnie wyleją. – Zaśmiała się, nie chcąc pozostawiać wątpliwości, że był to żart. – Jakimiż skończonymi musieliby być głupcami, żeby zwolnić kobietę twojego kalibru! Co to ja, pistolet? – Aczkolwiek u ciebie w pracy rządzą zapewne mężczyźni, którzy zatrudniają i zwalniają kobiety z powodów absolutnie pozazawodowych, choć sami są zanadto ograniczeni, by zrozumieć, jakiego nastawienia wymaga dobrowolne poświęcenie wygodnego domowego życia na rzecz kompetentnie wykonywanej pracy… – Wolałabym nie sprawdzać pod tym kątem mojego szefa – przerwała Carlie, nie wspominając o tym, że jej bezpośrednim szefem jest czarnoskóra kobieta, która doskonale znała męski sposób myślenia. Albo i nie. – Porozmawiasz z kapitanem Quinnem o tym, że Jody grozi coraz większe niebezpieczeństwo?
– Obiecuję. – Ta straszna kobieta z telewizji też w niczym nie pomaga. Molly… – Minnie. – …Miller. – Miner. – Jak zwał, tak zwał. Powinni ją zdjąć z anteny. – Wielu by się z tobą zgodziło. – Ale parę milionów nie. – Porozmawiaj… – Porozmawiam, słowo. Nie przejmuj się tak, proszę. O-o…! Do diabła! Zanikasz mi! Te stare linie telefoniczne tutaj… – Kapitan Quinn zobaczy pociąg na końcu… Carlie odłożyła słuchawkę, ale miała poczucie winy, oj, miała…
Rozdział 49 Quinn, Pearl i tuzin funkcjonariuszy policji stanu Missouri kryło się wokół splądrowanej rudery, która była kiedyś domem Mildred Gant i jej syna Dreda. Zajęli pozycje kilka minut po północy i czekali, aż morderca zjawi się po resztę pieniędzy. W małej przecince w połowie wysokości wzgórza, skąd mieli widok na front zrujnowanego budynku, obok Quinna czatował kapitan Milligan. Noc była księżycowa, ale po niebie szybko sunęły chmury. Quinn wiedział, że policjanci korzystają z gogli noktowizyjnych i lunet snajperskich. Prawdopodobieństwo, że morderca niepostrzeżenie wśliźnie się do chałupy, było nikłe. A kiedy tylko znajdzie się w środku, padnie sygnał do natarcia na dom. Plan musiał zadziałać, pod warunkiem że morderca nie nabierze podejrzeń, że wchodzi prosto w pułapkę. A nawet gdyby nabrał, i tak pozostawała nadzieja. Będzie czuł silną pokusę wydobycia pieniędzy – jeśli miał pojęcie, gdzie mogły zostać ukryte – oraz przechytrzenia Quinna i pozostałych prześladowców. Był taki jak wszyscy inni, toczył grę. Życie było grą. Grą była śmierć. A los był zakrytą kartą. Nadszedł świt, ale morderca nie. Chyba że jakimś cudem niepostrzeżenie zakradł się do środka, a potem wymknął. Minęło najwyżej sześć godzin, od kiedy Minnie Miner ujawniła, że w chacie mogły pozostać pieniądze. Quinn i Pearl złapali nocny lot do Kansas City z międzylądowaniem w Pittsburghu. W Kansas wynajęli samochód. Pearl prowadziła, a Quinn omawiał z policją stanową, jak i o której zastawią pułapkę. Nie marnowali w drodze czasu. Pierwsi weszli do domu policjanci z jednostki SWAT w kamizelkach kuloodpornych. Sprawdzili wnętrze, po czym jeden wyszedł na zewnątrz i pomachał wszystkim, że jest bezpiecznie. Podwórko było zryte dziurami. – Jak po ostrzale moździerzowym – zauważył Milligan. – Łowcy skarbów z łopatami – wyjaśniła Pearl. Milligan otarł ramieniem spocone czoło. – Widzi mi się, że jeśli zakopano tu coś cennego, to ktoś musiał na to trafić. Quinn przeniósł wzrok na drewniany wychodek, który sprawdziła jednostka SWAT,
zostawiając otwarte drzwi. – Jeśli się nad tym zastanawiasz – zwrócił się do niego Milligan – to gość ze SWAT mi powiedział, że ziemię pod wychodkiem rozkopano już dość dawno temu. – Zastanawiałem się – przyznał Quinn. Coraz bardziej przekonany, że morderca w ogóle się tu nie pokazał, wszedł na ganek. – Momencik – zatrzymał go facet ze SWAT. Był napakowany i miał nos pijaka, ale Quinn wątpił, żeby – biorąc pod uwagę jego formację i kondycję – rzeczywiście pociągał z butelki. Dosłyszał, że wołano na niego Schweitzer. Quinn, Pearl i Milligan zastygli. – Ktoś tu był – oświadczył Schweitzer i pokazał palcem. – Tam, odcisk stopy. Wskazywał ślady w pyle pokrywającym deski werandy. Były bardzo podobne, wszystkie z wyjątkiem jednego. Nie, dwóch! Schweitzer jeszcze raz wyciągnął palec. Dwa skierowane w przeciwną stronę ślady zostawił ktoś oddalający się od drzwi. Ktoś, kto wychodził. – Wszystkie chłopaki od nas noszą regulaminowe buty, toczka w toczkę takie same – rzekł Schweitzer. – To nie nasze ślady. – Ale powstały niedawno – zauważyła Pearl. – Diabelnie niedawno, szanowna pani. – Był tu przed nami – powiedziała. – Ale jak? – nie dowierzał Quinn. – Już prędzej ktoś z miejscowych. – Tylko po co? – zapytała Pearl. Nikt nie potrafił jej odpowiedzieć. – To dość odosobnione miejsce – odezwał się Milligan. – Ślady są mniej więcej takiego samego kształtu i rozmiaru jak te odciśnięte we krwi, które wyglądały na pozostawione przez ochraniacze chirurgiczne. – Nikt inny by tu w ochraniaczach nie chodził – stwierdziła Pearl. – Praktycznie nie ma wątpliwości, że był to nasz facet. – Niekoniecznie – mruknął Quinn. – Nasz nie zostawiłby śladów. – Chyba że zrobił to celowo – powiedziała Pearl. – Mógł to być jakiś miejscowy, który ma jebitną antenę satelitarną – podsunął Milligan. – Taką, co łapie lokalne kanały nowojorskie. – Bardziej przemawia do mnie przypuszczenie Pearl, że zostawił te ślady celowo. – To może złapał wiadomości poza domem, przez internet – zasugerował Milligan.
– Czemu nie? – zawtórowała mu Pearl. – Z internetem wszystko jest możliwe. Quinn wydał z siebie przeciągły wydech frustracji. – Jeśli skądś się o tym dowiedział i dotarł tutaj, zanim zastawiliśmy pułapkę, to waliło go, czy zobaczymy ślady. – Prawdziwy z gościa szczur – powiedział Milligan. – A przynajmniej taki ma charakter. – Zobaczmy, co jest w domu – zaproponował Quinn. Wchodząc, ostrożnie ominęli ślady stóp. – Zupełnie niedawno ktoś tu buszował – stwierdził Milligan i wskazał kawałek drewnianej listwy odłamanej od szafki kuchennej. – Wygląda na świeże uszkodzenie. Quinn spostrzegł, że rozszczepione drewno było jaśniejszego koloru niż podobne pęknięcia w boazerii. – Potrafisz określić, jak niedawno? – zwróciła się Pearl do Milligana. – Nie jestem termitem. Quinn spojrzeniem przywołał ją do porządku. Nie była to pora ani miejsce na świadczące o bezradności pytania. – I nie ma na niej kurzu – dodał Milligan. Przesunął opuszkiem wzdłuż słojów na pękniętym drewnie, omijając drzazgę. Podniósł palec wskazujący, by zademonstrować, że jest czysty. – Wygląda na to, że coś było schowane za szafką – powiedziała Pearl. – Może kiedy kazaliśmy Minnie kłamać, nieświadomie podsunęliśmy jej prawdę. – Nie zmieściłoby się tu dużo pieniędzy – zauważył Quinn. – Nawet w banknotach o dużych nominałach. – Ile wy tam w Nowym Jorku zarabiacie? – zainteresował się Milligan. Do pomieszczenia wetknął głowę Schweitzer ze SWAT. – Powinniście to zobaczyć. Quinn, Pearl i Milligan gęsiego wyszli na korytarz i skierowali się w stronę sypialni. Ale Schweitzer ich powstrzymał i pokazał im małą łazienkę. Połowa lustra na drzwiczkach szafki z lekarstwami była stłuczona. Drugą połowę pokrywał kurz. Ktoś nagryzmolił w nim palcem znajomy napis: „WOLNOŚĆ ZABIJANIU”. – Musieliśmy się z nim minąć o włos – powiedział Quinn. – Może nie suwał palcem równomiernie i zostawił odcisk – rzekł Schweitzer. – Możemy się o to założyć na kasę – odparł Quinn. – Tylko tak da się wycisnąć jakiś zysk
z wizyty tutaj.
Rozdział 50 Carlie wyszła z pracy prawie godzinę wcześniej, co Harolda zdziwiło. Trzymał się daleko z tyłu, żeby go nie spostrzegła, ale śledził ją ostrożnie i czujnie. Każde odstępstwo od utartych zwyczajów, każda zmiana w rytmie dnia mogły coś oznaczać. Od czasu do czasu ogarniało go przyprawiające o ciarki przeświadczenie, że choć śledzi Carlie, to sam również jest obserwowany. Albo wykorzystywany jako wskazówka miejsca jej pobytu. Mógł to sobie tylko wyobrażać, ale z doświadczenia wiedział, że było inaczej. Co znaczyło, że Carlie mogło grozić prawdziwe niebezpieczeństwo i należało bacznie jej pilnować. Być jej aniołem stróżem, jak czasami mawiały gliny. Ale Harold nie czuł się jak anioł. Bardziej jak łowca, który w jakimś stopniu stał się zwierzyną. Zatrzymał się niespodziewanie, skręcił, przeszedł przez ulicę, przez którą nie musiał przechodzić, sprawdził odbicia w wystawach sklepowych i oknach samochodów. Nie dostrzegł nic odbiegającego od normy. Jeśli ktoś go śledził, musiał być ekspertem w tej dziedzinie. A ktoś go śledził. Postanowił, że najlepiej będzie zająć się osobą, która idzie przed nim. Carlie dotarła do swojej stałej stacji metra niedaleko Bold Designs, ale tym razem przekroczyła ulicę i zeszła po wąskich stopniach na peron, z którego pociągi odjeżdżały w kierunku północnym. Jeden właśnie przybył; z piskiem hamował przy peronie. Haroldowi udało się wskoczyć do tego samego zatłoczonego wagonu, do którego wsiadła Carlie, ale stał bardziej z tyłu, podczas gdy ona zajęła jedno z nielicznych wolnych siedzeń na przodzie. Rozkołysany pociąg mknął z rykiem przez ciemność, a Harold obserwował odbicie Carlie w szybie naprzeciwko jej miejsca. Była przygarbiona i sprawiała wrażenie zmęczonej. Miała wpółprzymknięte oczy, które co jakiś czas zamykała zupełnie. Mogła udawać płytką drzemkę, jak wielu innych siedzących pasażerów, którzy chcieli odciąć się od ciasnego, rozpędzonego świata kolei podziemnej i zniechęcić do podejścia pijaczków, akwizytorów i osobników z zaburzeniami umysłowymi. Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby się zadawać z niektórymi pasażerami metra, zatem mury pozostawały wzniesione, a bramy zamknięte. Uważnie obserwujący Harold
wiedział, że Carlie była daleka od zapadnięcia w sen. Tempo jazdy nieco zmalało – stacja na Siedemdziesiątej Dziewiątej Ulicy była już niedaleko. Carlie czujnie poderwała głowę, lecz jeszcze nie wstała. Pociąg stopniowo zwalniał, aż wreszcie zupełnie się zatrzymał i szarpnął do tyłu, gdy wytracał pęd. Drzwi się rozsunęły. Carlie szybko się podniosła i równie szybko wyszła na peron, a Harold wysiadł za nią. Zachowywał dystans, gdy pięli się po schodach ku światłu i hałasowi ruchu ulicznego na powierzchni. U szczytu schodów Carlie się potknęła i omal nie przewróciła. Najwyższe stopnie były niebezpiecznie spadziste. Mogła wpaść prosto pod jeden z jadących Broadwayem samochodów. Całe to miasto jest niebezpieczne, pomyślał Harold. Można w nim zrobić sobie krzywdę na całe mnóstwo sposobów. Carlie miała już tylko krótki spacer do siedziby QUiZ. Harold poczekał, a kiedy weszła do środka, podążył za nią. Zapewne wcześniej dzwoniła, bo wyglądało na to, że Quinn się jej spodziewał. Harold wszedł pół minuty po niej, rozejrzał się i zobaczył, że usiadła przed biurkiem Quinna, który ledwie na niego spojrzał. Carlie powitała go skinieniem głowy. Harold nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Coś przeskoczyło między nim a Quinnem, chociaż praktycznie na siebie nie spojrzeli. Podszedł do ekspresu, nalał sobie kawy i udawał, że Carlie w ogóle tu nie ma. Carlie streściła rozmowę z babcią Jody, a Quinn odchylił się w fotelu, w zamyśleniu obracając ołówek w palcach. W młodości nauczył się robić takie sztuczki z żetonami przy pokerze i nie zapomniał tej umiejętności. Przestał, gdy zauważył, że Carlie wpatruje się w ołówek. Podjechał z fotelem kilka centymetrów w jej stronę. – Jody to rudy piegus – powiedział. – Zupełnie nie w typie mordercy. – Ale jest twoją córką – wytknęła Carlie – a co za tym idzie, jego prawdopodobnym celem. Moim zdaniem matka Pearl ma tutaj rację. – Do pewnego stopnia. – Co to miało znaczyć? Jakąś częścią umysłu Carlie domyślała się odpowiedzi na to pytanie. Przebiegł jej po plecach lodowaty dreszcz podejrzenia. – Gdybyś przefarbowała włosy na o wiele jaśniejszy kolor i inaczej je uczesała, byłabyś jeszcze większą gratką dla mordercy. No i nie zapominajmy o twoim drugim imieniu.
– Nigdy ci go nie zdradziłam. – Carlie, na miłość boską! Masz konto na Facebooku. Poruszyła się niespokojnie. – Zapomniałam o tym. – Zdarza się, Grace. – No dobrze, tak mam na drugie. Do czego zmierzasz? – Gdyby to była partia szachów, stanowiłabyś równie kuszącą figurę, jak Jody, nawet jeśli pominiemy fakt, że według mordercy jesteś jego drogą do Helen. O tym Carlie nie pomyślała. G jest przed H. – Boże! Ten pokręcony alfabetyczny morderca… – Być może jedyne, co nie jest w nim pokręcone, to właśnie alfabet. Jest mu wierny, bo szuka uporządkowania. Mówimy o części tego, co Helen nazywa kręgosłupem jego obsesji. – Więc nie chodziło o Jody. To mnie chcesz użyć jako przynęty. – Carlie nawet za bardzo się nie zdziwiła. To było sensowne. Quinn skinął głową. – Ponieważ zgodnie z alfabetem nie nadeszła jeszcze kolej Helen, a ja jestem odrobinę mniej cenną figurą szachową niż Jody. – Ująłbym to inaczej. Jody po prostu nie mieści się w jego planach, nieważne, czy weźmiemy pod uwagę wygląd, czy kolejność alfabetyczną. Bez ciebie ta kolejność upada. A jeśli idzie o wygląd, trudno byłoby mordercy znaleźć tak idealną kobietę. – Quinn się uśmiechnął, ale mało było w tym uśmiechu radości. – Ma dobry gust. Carlie nie zrewanżowała się uśmiechem. – Dziękuję przynajmniej za to. – Nadal będziemy chronić Jody, na wszelki wypadek. Nic poza ujęciem mordercy nie odsunie od was zagrożenia. – Trudno temu zaprzeczyć – powiedziała Carlie. Zastanawiała się jednak, jakie zdanie na temat tej rozmowy – na temat tej strategii – miałaby Jody. – Mogłaby wyjechać z miasta – dodała. – Już jej to proponowaliśmy. Nie wyjedzie. Twierdzi, że tutaj mieszka, pracuje i że nie da się stąd wypłoszyć. – Rodzinne – mruknęła Carlie. Quinn wiedział, dokąd w końcu doprowadzą Carlie jej rozmyślania. Uznał, że równie
dobrze może dotrzeć tam pierwszy. – Pearl też się to nie podoba, ale uważa, że to najlepszy kurs. – Ja też tak uważam – przyznała Carlie. – Minnie Miner mówiła, że pomoże ustawić sytuację. – Nie wątpię, że pomoże – odpowiedziała Carlie. – Myślisz, że jest na tyle subtelna, żeby nabrać mordercę? – Nie – odparł Quinn. – Będzie wiedział, co jest grane, ale i tak spróbuje cię dopaść. – Ego? – Prędzej id. Carlie znów poczuła wędrujący wzdłuż kręgosłupa lodowaty dreszcz. To przez id zamrowiła ją skóra. W tym mordercy było coś pierwotnego – w torturach, jakie zadawał swoim ofiarom, w jego narodzinach i spaczonej obsesji na punkcie matki. Jakże bezwzględna i okrutna musiała być rasa ludzka, aby przeżyć! Jak blisko powierzchni czaiły się te prymitywne, przemożne instynkty i potrzeby, tak konieczne do przetrwania! Może właśnie dlatego seryjni mordercy fascynowali społeczeństwo. Nie odcięliśmy się od pradawnej historii tak bardzo, jak nam się wydaje. A może nawet wcale. On wie i demonstruje nam, jacy potrafimy być nikczemni i drapieżni. Gadzi morderca w pierwotnej puszczy jest nieśmiertelny. – Ochronimy cię – oznajmił Quinn – lecz skłamałbym, mówiąc, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Bo niebezpieczeństw jest wiele. Ale… – Ale co? – Jest szansa, że otrzymamy niespodziewaną pomoc. Od mordercy we własnej osobie. Możliwe, że dotarł do etapu, na którym chce być powstrzymany. – Myślałam, że dzieje się tak wyłącznie w filmach i książkach. – Skądże. Morderstwo z czasem coraz bardziej ciąży. To brzemię, którego można się pozbyć tylko w jeden sposób. – Czy tego typu mordercy nie decydują się na odejście w chwale, pośród huku wystrzałów i rozlanej krwi? – Chcieliby, żeby tak było, ale nie zawsze starcza im odwagi. Czasami kres ich poczynaniom kładzie dopiero kula snajpera w głowie. – Ale nie rezygnują. – Z własnej woli? Nie – przyznał Quinn. – Ktoś musi ich powstrzymać. – I to cię z nimi łączy.
– To prawda – zgodził się Quinn. – Dlatego jesteś taki dobry w tym, co robisz. – Poniekąd. – Kiedy mam zacząć? – Już zaczęłaś. On cię obserwuje. Helen starała się zrobić z Carlie jak najatrakcyjniejszą przynętę dla mordercy. Włosy dziewczyny zostały rozjaśnione i uczesane na modłę bardziej pasującą do lat osiemdziesiątych. Jej ubrania również dobrane zostały według mody sprzed lat, choć nie przesadnie. – Nie wiem, co jeszcze mogłabym zrobić – powiedziała Carlie – poza gwizdaniem na ulicy starych przebojów Beatlesów. – A oni nie grali raczej w latach sześćdziesiątych? – zdziwił się Harold. – Nigdy nie wyszli z mody – zachrypiał Sal, którego Harold ewidentnie irytował – i nigdy nie wyjdą. – Mam jakieś T-shirty z Beatlesami – oświadczyła Pearl. Helen patrzyła na Quinna pytająco. – Dobrze, dobrze, dobrze – powiedział. – Tylko nie zróbcie z niej Betty Boop – wtrącił Fedderman. To w sumie dość zabawne, pomyślała Carlie. Stroić się na śmierć.
Rozdział 51 Morderca upewnił się, że żaluzje w oknach jego mieszkania w East Village na pierwszym piętrze są zamknięte. Odnowił ten sześciokondygnacyjny budynek, a potem zaczął go wynajmować. Były w nim schody, które wiodły na małe podwórko z tyłu, osłonięte przed światem roślinnością i palisadowym ogrodzeniem, sięgające utwardzonego płytami chodnikowymi przejścia do sąsiedniej przecznicy, gdzie przycupnął jeden z kilku zapomnianych magazynów, które niszczały nad rzeką. Większość czasu spędzał gdzie indziej i prawie nie znał sąsiadów, nawet własnych lokatorów. W tej części Village ludzie byli w miarę przyjaźni, szanowali jednak prywatność, a Dred już dawno temu uprzejmie, ale stanowczo dał do zrozumienia, że ją sobie ceni. Rzucił na łóżko pieniądze, które wyjął ze skrytki bankowej, i się na nie zapatrzył. Pięćdziesiąt tysięcy dolarów, przechowywanych na czarną godzinę. Pozostałą część stusiedemdziesięciopięciotysięcznej wygranej zużył na wyrobienie sobie pozycji w branży antykwarycznej. Banknoty były studolarowe, czyli łatwe do wydania. Mógł spokojnie nimi płacić, zwłaszcza tu, w Nowym Jorku, gdzie ceny zostały dostosowane do klientów dysponujących funduszem reprezentacyjnym. Studolarówki były powszechne. Rachunek za taryfę z wliczonym hojnym napiwkiem mógł wynieść ponad połowę tej kwoty, a taksówkarze zawsze mieli banknoty o mniejszych nominałach do wydawania reszty. Mildred wolała przyjąć od stanu całą sumę naraz, niż dostawać ją w miesięcznych ratach, a czek najpewniej zrealizowała po prostu w jakimś dużym banku. Nikt nie miał powodu, żeby oznaczyć banknoty albo zarejestrować ich numery seryjne. Mimo to Dred był zadowolony, że te, które trzymał w rezerwie, nie mają kolejnych numerów. Mógł je bez obaw wydawać, jeśli tylko nie zwróci na siebie zbyt dużej uwagi. Na razie schowa pieniądze pod umywalką, skąd będzie mógł je szybko i bez trudności wydostać, jeżeli zostanie zmuszony do nagłej ucieczki. Gdyby nie jego szczęście, przygoda w starym domu mogła się skończyć zupełnie inaczej. Zrobił się po niej ostrożniejszy. Nie, nie ostrożniejszy – bardziej skrupulatny. W każdym razie na pewno nie bardziej wystraszony. Tymczasem nadeszła pora, żeby spożytkował swoje pieniądze.
Przepisy podatkowe dotyczące handlu antykami z wyższej półki były dość niejasne i wiele zależało od uczciwości podatnika. Od korzyści takich jak ta, którą cieszyła się Mildred, podatek odprowadzano jeszcze przed wydaniem pieniędzy. Dred mógł wykorzystywać je jako wolną od podatku inwestycję dopóty, dopóki nie sprzedawał kosztownych przedmiotów w ekskluzywnych domach aukcyjnych, takich jak Sotheby’s lub Christie’s. Zresztą znał przecież mnóstwo kolekcjonerów, którzy płacili gotówką, nie zadawali pytań i nie udzielali odpowiedzi. Pieniądze z łatwością znikały w próżni. Prywatny sektor handlu sztuką i przedmiotami kolekcjonerskimi był niemałą i dobrze prosperującą szarą strefą gospodarki, na której likwidację nie było sposobu. Dla klientów, wśród których Dred się obracał, zwykły fakt posiadania – czasami sekretnego – znaczył wszystko. Byli czymś więcej niż zwykłymi koneserami: stawali się tym, co mieli. Co najwspanialsze, na jakiś czas zniknie konieczność aktywnego pilnowania interesów. Zamiast tego będzie mógł powalczyć o znacznie ciekawsze zdobycze. Na przykład o Carlie Clark. Była na tyle bliska Quinnowi, że go zaboli, a jeszcze zostanie kilka głównych celów, jak Jody i Pearl. Warto nad tym pomyśleć. Zawsze zostawiaj im wiarę – prawie do samego końca – że nic gorszego nie może ich spotkać. Tropił Carlie z jak największą ostrożnością, bo stale kręcił się koło niej któryś z detektywów Quinna. Musiał ciągle pamiętać o tym, że jeśli popełni najmniejszy błąd, mogą go zobaczyć, w jakiś sposób zidentyfikować i ująć. Nie, nie ująć. Cena za błąd po którejkolwiek stronie mogła być ostateczna. Co czyniło całe przedsięwzięcie bardziej ekscytującym. I oto Carlie wyszła z Bold Designs, nie wiedząc, że morderca opracował dla niej własny śmiały design. Ale cóż to? Rozjaśniła włosy, była teraz tlenioną blondynką. Układały się prosto i gdy szła, przesłaniały jak firanka to jedną, to drugą stronę jej twarzy. Piękna kobieta i jako taka prezentująca się światu. Po prostu. W jej blond urodzie matki ziemi była niemal jakaś duchowość. Gdzieś w pobliżu na pewno byli Peter i Paul z dwiema gitarami3. Ubrała się także o wiele śmielej: letni kostium z krótką granatową spódniczką, bardzo wysokie obcasy, które przydawały jej ładnych kilka centymetrów wzrostu i migotały w słońcu, gdy szła chodnikiem w kierunku stacji metra. Wydawała się wysoka, posągowa i miała ze sobą tego popołudnia małą czarną aktówkę. Niesie w niej do domu pracę?
Przynajmniej nie było widać tego debila Jessego Trummela. Amatora, który mógł dorzucić do gry najbardziej nieoczekiwany szajs. Policja, jak się zdawało, zrobiła swoje i trzymała go z dala od Carlie, dzięki czemu Trummel pożyje trochę dłużej. Może nawet w przyszłości podziękuje glinom, jeśli zmądrzeje i ogarnie, co się stało. Dzisiejszym aniołem stróżem był ten, na którego wołali Sal. Niski gość, przez co trudniej było go śledzić w tłumie. Ale morderca i tak był prawie pewny, dokąd wybiera się Carlie. Do domu, do swojego mieszkania. Może zajrzy do delikatesów na ulicy, przy której się mieściło, i kupi coś do jedzenia na wynos. Jej strój nie pasował do kuchni. Postanowił, że przejdzie przez jezdnię i wyprzedzi Carlie i Sala. Wczesnym popołudniem pociągi metra kursowały częściej, rozwożąc ludzi z pracy do domu. Mógłby wsiąść do wcześniejszego i zaczekać na oboje pod delikatesami. Mógłby też po prostu udać się pod jej blok, stanąć po drugiej stronie ulicy i obserwować. Jeśli Carlie zatrzyma się w delikatesach, wróci do domu mniej więcej dwadzieścia minut później. Śledził ją uważnie, odnotowywał godziny i miejsca, a jego plan sam się kształtował. Nie było lepszego sposobu, niż pozwolić, by przeznaczenie wyznaczyło metodę, a podświadomość wykryła ewentualne szczeliny w zbroi, w którą dziewczyna najpewniej się zaopatrzyła. Nader ogólny plan, ale pozwalający na modyfikacje. Koniec końców okazja sama przed nim stanie – najlepsza droga, by przednio spędzić czas w towarzystwie Carlie. Ponieważ los był po jego stronie. Nie szczęście, co należy podkreślić, ale los. 3 Nawiązanie do amerykańskiego tria folkowego Peter, Paul and Mary.
Rozdział 52 Dred Gant zdawał sobie sprawę, że ostatnimi czasy pije więcej, ale nie dużo więcej. To on miał kontrolę nad piciem, nie odwrotnie, a poza tym alkohol pomagał mu się rozluźnić. Czasami zastanawiał się, jak by postąpił, gdyby picie stało się problemem. Wstąpiłby do Anonimowych Alkoholików? „Nazywam się Dred Gant i jestem seryjnym mordercą. Do tego mam problem z alkoholem”. Usiadł w swoim ulubionym meblu, wiktoriańskim uszaku, który byłby cenny, gdyby jakiś osioł nie „przywrócił go do stanu świetności”, wymieniając dziewiętnastowieczne drewno na sośninę z marketu budowlanego. Tylko jedno z oryginalnego fotela nie zostało zniszczone: wygodnie się w nim siedziało. Jack Daniel’s, królowa Wiktoria i telewizja wysokiej rozdzielczości – niczego sobie połączenie. Przeważnie. Nie mógł uwierzyć własnym oczom, gdy Carlie pojawiła się w wieczornym wydaniu (czy o programach informacyjnych można mówić, że są wydawane?) Minnie Miner ASAP. Wystąpiła tylko przelotnie, ubrana tak samo jak wtedy, kiedy widział ją wychodzącą z Bold Designs, i była jedną z sześciu kobiet, z którymi Minnie Miner przeprowadziła króciutkie wywiady na ulicy. Zadawała im oczywiste pytania: „Słyszałaś o Mordercy od Pani Wolność?”, „Czy podjęłaś wyjątkowe środki ostrożności w celu zabezpieczenia się przed grasującym seryjnym mordercą?”, „Czy wieczorami wolisz pozostawać w domu?”, „Czy dla bezpieczeństwa wychodzisz na miasto w większym towarzystwie?”. I ulubione pytanie mordercy: „Boisz się?”. Wszystkie kobiety udzielały przewidywalnych odpowiedzi. Śledziły dzienniki i miały świadomość, co się dzieje. Naturalnie, podjęły środki ostrożności, ale i tak wychodziły nocami na miasto i żyły normalnie. Żadna nie przyznała, że się boi. Miasto nie było bardziej niebezpieczne niż zwykle, jeśli tylko postępować rozważnie. Mordercy podobało się takie podejście. Jego zwierzyna łowna nie zdawała sobie sprawy, że „rozważnie” to synonim słowa „przewidywalnie”. Zwierzyna łowna, pomyślał. Tym właśnie są kobiety. Zwierzyną łowną, i to niebezpieczną, jeśli pozwolić im na uzyskanie przewagi. Zastanawiał się, czy nie zadzwonić do programu.
Był dla nich ważny i natychmiast daliby go na antenę. Minnie Miner z radością nakłaniałaby go do rozmowy, a sekundy by uciekały. Potem postanowił, że lepiej jednak trzymać się z boku, rozluźnić się w ulubionym fotelu, sączyć dobrego burbona i patrzeć na telewizor jak przez okno wychodzące na miasto, którego stał się władcą. Niemal widział, jak z własnoręcznie przez niego zasianych ziaren lęku wyrasta groza. Zresztą i tak nie miał ochoty na rozmowę z Minnie Miner. Pragnął po swojemu nawiązać kontakt z Carlie, tą zmienioną posągową blondynką. Coraz częściej i w najbardziej nieoczekiwanych chwilach przyłapywał się na tym, że o niej myśli. Ciekawe, czy Carlie rzeczywiście się zmieniła, czy tylko on ją tak postrzegał, ponieważ im dłużej ją obserwował, tym bardziej stawała się pożądana? Czy patrzył na nią tylko przez pryzmat jej coraz większego powabu? Pogroził sobie w duchu palcem. Znał odpowiedzi na te pytania. Była podrasowaną przynętą, to oczywiste. Niczym więcej. Przerobiona na bardziej bezbronną i szczególnie kuszącą. Wytwór Franka Quinna. Morderca przez wiele dni nie chwytał przynęty. Carlie Clark stała się kimś w rodzaju stałego gościa Minnie Miner ASAP. Coraz lepiej radziła sobie z udzielaniem wywiadów, podczas których mimochodem okazywała zabójcy lekceważenie. Helen od profili była zadowolona. Quinn podchodził do planu z mniejszym optymizmem. Zeszłej nocy do programu zadzwonił ktoś podszywający się pod Mordercę od Pani Wolność i śmiertelnie detektywa przestraszył. Męski głos, na tyle zimny, że mogły się na nim tworzyć sople. Rozmówca zanadto przeciągnął rozmowę i bardzo się zdziwił, kiedy armia glin wkroczyła do jego mieszkania na dolnym Manhattanie i doszczętnie je rozniosła, przy okazji prawie to samo robiąc z nim. Okazał się siedemdziesięcioletnim eksbokserem wagi lekkiej, który zbyt długo pozostawał na ringu. Wyglądało na to, że uważa się za mordercę, choć był przykutym do wózka inwalidzkiego alkoholikiem. Bez cudzej pomocy nie mógł nawet opuścić swojego mieszkania na poddaszu czterokondygnacyjnego bloku bez windy. Poza ostatnimi przyznał się już do wielu przestępstw, być może dlatego, że chciał trafić do więzienia, gdzie o niebo lepiej karmiono i miało się z głowy czynsz. – Czy to na pewno się uda? – zapytał Quinn po rozmowie telefonicznej z Renzem, który opowiedział mu o bokserze. Tylko stracili na niego czas. – Uda się – zapewniła go Helen. – Biednej Carlie w końcu puszczą nerwy.
Helen uniosła brew. – Założę się, że nie prędzej niż tobie. – Cholernie dużo od niej żądamy. – Pierwsza by chciała, żeby tak się to odbyło. – A Jody zaczyna wiercić mnie i Pearl dziurę w brzuchu. – Wyjaśnijcie jej, że policyjna robota wymaga cierpliwości. – Czy rzeczywiście możemy zmienić to jakoś w policyjną robotę? – zapytał Quinn. – Przyspieszyć bieg spraw? – Być może – odpowiedziała Helen, patrząc na niego w sposób, który mu się nie podobał. Sobotniego poranka, kiedy Pearl w drodze do siedziby QUiZ radowała się blaskiem słońca i zapachem spalin, jej komórka zaczęła na okrągło odgrywać cztery pierwsze takty tematu muzycznego ze starej wersji serialu Obława. Nie zmieniając tempa, wyjęła telefon z torebki i odebrała bez zastanowienia. Niewiele mogło jej zepsuć tak pogodny i dobrze zapowiadający się dzień. Dzwoniła jej matka. – Rozmawiałam z Jody – rzuciła zamiast powitania. Pearl nadal szła, ale już wolniej. – Mama? – Wiesz, że tak, złotko. Twój telefon ma przecież ten mały, no jak mu tam… ekranik. – Myślałam, że dzwoni seryjny morderca, którego usiłujemy złapać. – Nie żartuj z takich rzeczy, złotko. Obyś miała tyle szczęścia, że poznasz go tylko przez telefon, a nie osobiście. Aczkolwiek poruszyłaś temat upiornie adekwatny do powodu, dla którego dzwonię. Obie, to znaczy Jody i ja, uważamy, że tkwi w tobie potrzeba uwolnienia się od niewdzięcznej pracy, którą wykonujesz, a która może cię zabić. – Niewdzięcznej? – Ze względu na jej niebezpieczną naturę, złotko. Jak praca w kopalni węgla. – Mamo… – W obecnej chwili twój sposób zarabiania na życie jest szczególnie niebezpieczny, a to ze względu na potwora, który przemierza ulice i który w swej rozpalonej głowie może uważać cię za istotny element swojego koszmarnego planu. – A ja myślałam, że będziesz mnie ostrzegać przed pylicą węglową. – Ona przynajmniej rozwijałaby się stopniowo.
Pearl zaczynała się złościć. – Ktoś musi to robić, dlaczego więc nie ja? – Dlaczego nie ty? Ponieważ masz rodzinę, tak jak Jody i ja. I, jak ostatnio sprawdzałam, była to ta sama rodzina. – Prawie każdy ma rodzinę. – Prawie robi różnicę, złotko. I nie każdy ma twoją rodzinę. – Mamo, właśnie idę do pracy. To nie najlepszy moment na roztrząsanie takich spraw. – Roztrząsanie? Po prostu wyrażam bezsprzecznie rozsądną opinię. Rozważywszy wszystko obiektywnie, czujemy, to znaczy ja i Jody, że zamiast pracować w takich porach jak ten cudny sobotni poranek, mogłybyście spędzać go w rodzinnym gronie tutaj, w New Jersey. Albo – trzymam za to kciuki i wielkie paluchy u stóp, aż mnie okropne dopadają skurcze – mogłabym wrócić do swojego mieszkania w Nowym Jorku. – Wynajął je preparator zwierząt. – Tego akurat Pearl nie wiedziała, podejrzewała jednak, że rozmowa może się zakończyć, jeśli stanie się jeszcze bardziej nieprzyjemna. – Może więc w ogóle nie zauważyć, że wróciłam, tak przyzwyczajona jestem do siedzenia bez ruchu niekończącymi się godzinami, co czasami zdarza mi się w tym czyśćcu. Jody i ja… – To staje się męczące. W kółko powtarzasz „Jody i ja”. – Czyżbyśmy byli zazdrośni? – Jesteśmy zapracowani. Ostatnie, czego mi trzeba, to marnowanie czasu na rozmowy o tym, jak ty i Jody układacie mi życie za plecami. – Jakie życie, złotko? Wyłącznie niektóre kluczowe jego aspekty, bo sama, zdaje się, nie potrafisz dostrzec, jak ważne są dla twojego szczęścia, w przeciwieństwie do płytkich dreszczy, których może ci dostarczać ryzykowna natura twojej obecnej posady. Żadna decyzja nie musi być ostateczna. Wciąż można dokonywać wyborów, nawet jeśli zegar nieubłaganie… – Mamo, dobrze jest tak, jak jest. Lubię moją pracę, lubię moje życie. Uporanie się z pewnymi sprawami trochę mi zajęło, ale jestem szczęśliwa. – Najbardziej zabójcze trucizny potrafią być zarazem najsłodsze. Musisz pojąć tę prawdę, aby zauważyć ledwie zauważalne i przeważnie krótko istniejące drogi do prawdziwego szczęścia. Doktor Milton… Pearl przerwała połączenie. Miała tego dosyć. Po prostu miała dosyć. Zatrzymała się na skrzyżowaniu i czekała, aż światło zmieni się na zielone. Zebrał się wokół niej tłumek pieszych. Z torebki ponownie dobył się motyw z Obławy. Zamierzała to olać, ale
po chwili wyszarpnęła komórkę z torebki i odebrała: – Nie interesuje mnie doktor Milton Kahn! – Mnie też nie – odparł Quinn. Światło się zmieniło, a ludzie rzucili się przed siebie, potrącając Pearl. Wzięła się w garść. – Kiepsko wyszło – rzekła do telefonu. – Założę się, że to samo powiedziałby doktor Milton Kahn. – Nie zapominaj o tym. – Dzwonię, bo mamy plan – oświadczył. – A konkretnie ma go Helen. Helen i Minnie Miner, ściśle mówiąc. – Znów ktoś coś planuje za moimi plecami. – Takie jest życie – powiedział Quinn. – Daleko masz do biura? – Jeszcze pięć minut. – To nie będziemy gadać przez telefon, wprowadzę cię w temat na miejscu. – Kiedy ten plan wchodzi w życie? – Jak tylko się zjawisz. Kupiłaś pączki? – Nie. – I tak możesz przyjść. – Quinn? – No? – Cieszę się, że odebrałam.
Rozdział 53 Helen oparła tyczkowate ciało o framugę, za którą znajdowała się wnęka z biurowym ekspresem. Na grzałkę musiało kapać, bo co jakieś pół minuty słychać było syk i rozchodził się intensywny zapach przypalonej kawy. Helen włożyła dziś beżowe szorty do kolan, dobraną pod ich kolor jedwabną koszulkę na ramiączkach, która aż się prosiła o numer na plecach, i znoszone sportowe buty. Grały jej mięśnie barków i bicepsy. Bardziej niż kiedykolwiek wyglądała na trenerkę dziewczęcej drużyny koszykówki. Pearl popatrzyła na nią z zaciekawieniem. Helen odpowiedziała spojrzeniem i puściła do niej oczko. Zanim zaczęła, odczekała, aż Quinn, Pearl i Jody wygodnie się rozsiądą. Fedderman przeszedł na miejsce, z którego mógł ją słyszeć. Sal i Harold byli w terenie; treść rozmowy poznają później. – W tej sprawie jest kilka ciekawych elementów, które mogą nam pomóc zwabić mordercę w pułapkę – powiedziała. – Jednym z nich jest Minnie Miner. – Której nie można ufać – wtrąciła Pearl. Helen się nie spierała. – Słusznie, ale tak samo nie powinien jej ufać morderca. A wygląda na to, że jej zawierzył, przynajmniej do pewnego stopnia. Wybrał ją na swojego łącznika z mediami i społeczeństwem. – To dla niego ważne – zauważył Quinn. – Co więcej, spokojnie możemy założyć, że w porze emisji Minnie Miner ASAP siedzi przed telewizorem, zamiast popełniać kolejne morderstwo. – Albo dzwoni do studia – dodał Fedderman. – Tak jest – zgodziła się Helen. – Ten program to w pewnym sensie jego publiczny głos. – Ale jak możemy to wykorzystać? – zapytała Jody. – Myślałam, że miał śledzić Carlie. – O, na pewno ją śledzi. To, naturalnie, kolejny użyteczny element. Nasz ptaszek jest bardziej przewidywalny. – Helen odepchnęła się od ściany, skrzyżowała ramiona i stanęła z wysuniętym biodrem. – Gdy Carlie pofarbowała włosy i zmieniła uczesanie, stała się archetypiczną ofiarą Mordercy od Pani Wolność. Dzięki niej i Minnie Miner, a także wiedzy,
jaką do tej pory zgromadziliśmy, będziemy mogli znaleźć się w tym samym miejscu i o tej samej porze co on. Zwłaszcza jeśli ktoś nam pomoże. – Niby kto taki? – zapytała Pearl. – Pani Wolność. Pojawiła się na każdym miejscu zbrodni. Gdyby mogła mówić, znalibyśmy motyw mordercy, jego nazwisko i miejsce pobytu. – No to szkoda, że jest tylko plastikową figurką – powiedział Quinn. – Mówię o prawdziwej Pani Wolność. Z jakichś spaczonych powodów jest ona dla niego istotna, a co za tym idzie, jest istotna i dla nas. Ale my musimy się dopiero dowiedzieć dlaczego. Jedną ważną rzecz już wiemy: Pani Wolność mieszka na wyspie. – I to małej – dodał Quinn. – Trudno się tam ukryć. – Szczególnie ponaddziewięćdziesięciometrowej kobiecie i mordercy, którego przyciąga jak magnes. – Helen się uśmiechnęła. – Można powiedzieć, że wiem, jakie to uczucie. Pearl nie była pewna, czy Helen nawiązała do swojego wzrostu, czy do magnetyzmu. Przypomniała sobie, że Statua Wolności została wykonana z miedzi i nie miała właściwości magnetycznych, ale zatrzymała tę myśl dla siebie. – Musimy więc zwabić mordercę na wyspę – podsumował Quinn. – A do tego potrzebujemy współpracy Minnie Miner – uzupełniła Helen. – Niepokoi mnie jej udział – powiedział Quinn. Pearl posłała mu spojrzenie. – Zaryzykuj. – W sumie i tak już jest zaangażowana – zauważył Fedderman. – Czy nam się to podoba, czy nie. Helen z wdzięcznością skinęła mu głową. – Oto, co proponuję: niech Minnie się wypsnie, że fragment któregoś programu nagra w pobliżu Statui Wolności, gdzie będzie rozmawiała z potencjalnymi ofiarami o tym, czego się boją i jak uśmierzają swoje lęki. – A jedną z tych potencjalnych ofiar będzie Carlie – powiedziała Pearl. Helen przytaknęła ruchem głowy. Quinn odchylił się na oparcie fotela i splótł palce na karku. – Takiej pokusie może ulec. – No i, jak zauważyłeś, to mała wyspa – dodała Helen. Nikt nie spostrzegł, że Carlie stoi w drzwiach, dopóki nie przemówiła: – Sądzę, że mogę ulepszyć ten plan.
– Nie wiem, czy mi się to podoba – mruknął Quinn, gdy Carlie już się wypowiedziała. Popatrzyła mu w oczy. – W ten sposób zwiększymy szanse powodzenia. – W ten sposób zmniejszymy twoje szanse przeżycia. – Jeśli pójdziemy za sugestią Carlie, morderca będzie bardziej skłonny wybrać ją na ofiarę – stwierdziła Helen. – Zawęzimy mu możliwości. Quinn przeniósł wzrok na Feddermana, który powiedział: – Moim zdaniem powinniśmy spróbować, ale mój głos liczy się mniej niż głos członka rodziny. – To akurat się zgadza – odparł Quinn. Pearl i Jody popatrzyły na niego, jakby właśnie strzelił do Feddermana, ale Feds zrozumiał. Uśmiechnął się zarazem smutno i zwycięsko, wiedząc, że Quinn jest w pułapce. – Według mnie pomysł jest genialny – rzuciła Jody, a Quinn pojął, że nie ma żadnych szans. Pomysł, genialny czy nie, zakładał strategię, której nikt inny być może nie brał pod uwagę. Quinn wiedział, że mogło im to dać przewagę. Komisarz Harley Renz, który jak nikt potrafił przekuć rozgłos w polityczny splendor, będzie mógł zrobić to po raz kolejny, pod warunkiem że sprawdzi się zmodyfikowany przez Carlie pomysł Helen. Choćby tylko z tego powodu Renz poprze ich plan. W dodatku prawie nie ucierpi, jeśli wszystko zakończy się fiaskiem. Pójdzie na to, bez wątpienia, ale oficjalnie do niczego nie przyłoży ręki, chyba że akcja okaże się sukcesem. Radośnie skorumpowany komisarz dbał o swoje polityczne perspektywy. Quinn postanowił odczekać i powiedzieć Renzowi o planie dopiero wtedy, kiedy puszczona w ruch maszyna będzie już nie do zatrzymania. Szło tutaj o możliwość wyparcia się, a ta była bardzo ważna w życiu komisarza. Jeśli coś pójdzie nie tak, Renz będzie mógł psioczyć, sarkać i zwalać winę na kogoś innego. Na Quinna. – Renz to żywioł, który z czasem ucichnie – powiedziała Helen, jakby czytała Quinnowi w myślach. – Jak burza – mruknął Quinn. – Taka z huraganem i błyskawicami. – Boże! – jęknęła Jody. – Nieważne, czy plan jest dobry, czy zły. Jakie ma szanse powodzenia, jeśli będą go wcielać w życie tacy jak my? – Już rozumiem, czemu jesteś prawnikiem – zwróciła się do niej Helen. – Potrafisz zadawać
właściwe pytania. – Chcę wam przedstawić niesamowitą młodą osobę – powiedziała Minnie Miner, powitawszy widzów w swoim programie. – Gościła już u nas, ale tym razem będzie to inna wizyta. Jej wygląd, muszę przyznać, że atrakcyjny, mógł wam już nasunąć pewne spostrzeżenia. A mianowicie takie kobiety upodobał sobie Morderca od Pani Wolność, co czyni ją bardzo prawdopodobną kolejną ofiarą. Dwa palce whisky Jack Daniel’s sprawiły, że morderca zdrzemnął się w swoim antycznym fotelu, ale teraz otworzył oczy i pochylił się do przodu. Minnie Miner mówiła absolutną prawdę. Carlie zrobiła na nim wrażenie, choć przecież ją śledził i znał już jej nowy wygląd. Aczkolwiek doznanie było dziwne. Zdumiewająco głębokie. Oto była na ekranie jego telewizora, siedziała w fotelu przodem do Minnie. Kamera kochała tę dziewczynę. Długa zasłona włosów (nowa fryzura!), wyzywające przekrzywienie głowy, idealny zarys szczęki. Nieco szalony błysk w oku. Jak doskonale się prezentowała! I miała coś w zanadrzu. – Poznajcie Carlie Clark, jeśli jej jeszcze nie znacie! – ciągnęła Minnie. – Ta młoda kobieta chce się na ochotnika podjąć czegoś nadzwyczaj odważnego. Morderca uśmiechał się szeroko. A cóż to za posunięcie? Musiał przyznać, że ten dziennikarski manewr kompletnie go zaskoczył. Właśnie takie rzeczy lubił najbardziej – no, w pewnej mierze. Jego przeciwnicy sądzili, że są na najlepszej drodze do przechytrzenia go, podczas gdy jedynie dostarczali mu rozrywki. Przyklejony na twarzy Minnie uśmiech oznaczał, że w jej głowie sporo się dzieje. – Zdradź nam szczegóły swojej misji, Carlie – poprosiła. – Chcę udowodnić mieszkankom Nowego Jorku, że nie muszą żyć, nieustannie oglądając się przez ramię. Szansa, że w mieście tej wielkości chory umysłowo maniak wybierze na ofiarę właśnie ciebie, jest znikoma. Dred znowu się uśmiechnął. Znikoma… Naprawdę mu się to podobało, pomijając wzmiankę o chorobie umysłowej. – Mam jeszcze jeden powód – ciągnęła Carlie. – Jesteśmy wolnym narodem i nie ugniemy się przed nikim, kto strachem próbuje nas zmusić, byśmy postępowali inaczej, niż sami chcemy. Jeśli ta chora kreatura zacznie nam dyktować, co mamy robić, z kim się widywać, gdzie i kiedy chodzić, będziemy zgubieni. Skapitulujemy… – Pochyliła się i zauważalnie zacisnęła ręce na poręczach fotela. – A ja nie zamierzam kapitulować. Morderca uniósł szklankę w toaście.
– W związku z tym planuję – mówiła Carlie – odwiedzić różne znane obiekty Nowego Jorku. Minnie, która również nie jest osobą skłonną do kapitulacji, uprzejmie zgodziła się towarzyszyć mi z kamerą, podczas gdy będę was przekonywała, że możecie się w miarę bezpiecznie poruszać po całym mieście. – „Po całym mieście” to mocne słowa. – Minnie z podziwem pokręciła głową. A „w miarę bezpiecznie” – sensowne, pomyślał morderca. Minnie wciąż wyglądała, jakby nie mogła otrząsnąć się z wrażenia. – Więc będziemy mogli zobaczyć cię w Central Parku, na dworcu Grand Central, w Museum of Modern Art, w teatrze na Broadwayu… Dobrze mówię? – Jak najbardziej – przytaknęła Carlie. – Ale będziesz miała policyjną ochronę. – Jakąś tak – odrzekła Carlie. – Czasami. Ale wiem, tak jak wie morderca, że policja nie może nikogo chronić non stop. To za trudne zadanie. Wręcz niewykonalne. – Obawiam się, że masz rację – powiedziała Minnie. – Niebezpieczeństwo wciąż będzie bardzo duże. Poświęciłaś choć chwilę na zastanowienie się, czy morderca nie uzna tego za szyderstwo? – Jeśli tak, to trudno. Ważniejsze, bym mogła swobodnie poruszać się po moim mieście i kraju. Widownia w studiu zgotowała jej huczne owacje, do których dołączyła Minnie Miner: uniosła ręce i wiwatowała, jeszcze bardziej zagrzewając publiczność. Morderca sam miał ochotę wstać i zacząć wznosić okrzyki, ale było na to o jednego drinka za późno. – W pierwszej kolejności – mówiła Carlie – udam się do biblioteki głównej na skrzyżowaniu Piątej Alei i Czterdziestej Drugiej Ulicy i odwiedzę dwa lwy u wejścia. Tak się składa, że nazywają się Patience i Fortitude4, a te dwie cechy obecnie powinniśmy mieć na uwadze. – Patience i Fortitude – powtórzyła Minnie. – Chyba o tym wiedziałam. Kiedy więc pokażesz się z tymi słynnymi lwami? – Jutro. A dzień później przemówię do twoich widzów ze Statui Wolności. To będzie następny przystanek. Głęboko w umyśle mordercy coś się przełączyło. – Potem przyjdzie kolej na Empire State Building. Morderca w to wątpił.
– Jesteś zdumiewająco odważną kobietą – powiedziała Minnie Miner. – Wiem, że płeć nie ta, ale stwierdzenie i tak jest prawdziwe: mała, masz jaja ze stali! Minnie się podniosła. Był to sygnał, że rozmowa dobiegła końca i z komputera zaraz pójdą nieuniknione jak śmierć reklamy. Carlie również wstała. Uściskały się. Po jakichś dziesięciu sekundach odsunęły się od siebie i uśmiechnęły się do kamery. Wolne panoramiczne ujęcie pokazało widownię składającą się z około pięćdziesięciu osób, które wiwatowały na stojąco. W niejednym oku lśniła łza. Patience i Fortitude. Morderca był zachwycony. Pojawiła się zupełnie niewiarygodna reklama szczodrego, nastawionego na klienta banku, a ręka mordercy szarpnęła się do pilota i wyłączyła odbiornik. To było prawie świętokradztwo epatować kapitalistyczną chciwością tuż po demonstracji prawdziwie wielkiego serca i odwagi. 4 Patience i Fortitude (ang.) – Wytrwałość i Męstwo.
Rozdział 54 Następny ranek był jasny i bezchmurny, choć już dosyć gorący. Wciąż kładły się długie i ostre cienie. Zmierzwione włosy Carlie i jej nieskazitelne ciało olśniewały w blasku słońca. Znajdowała się w Piątej Alei, na schodach biblioteki głównej, której wejścia strzegła para srogo wyglądających marmurowych lwów. Zgodnie z sugestią Minnie Miner Carlie stanęła obok tego o imieniu Fortitude. Pięć przecznic dalej morderca siedział w restauracji nad śniadaniem składającym się z bajgla i kawy i oglądał transmisję telewizyjną na odbiorniku zawieszonym wysoko nad ladą. Jego boks należał do tych nielicznych, z których widać było ekran. Morderca znał już ten lokal i przed wejściem upewnił się, że odpowiednie miejsce jest wolne. Naprawdę nie chciał wracać do mieszkania i oglądać Carlie Clark na swoim telewizorze. Nie dowiedziałby się wtedy tego, co go interesowało. Chciał między innymi zobaczyć, jak inni reagują na jego poczynania. Pozostałe boksy, z których można było śledzić program, były zajęte. Jeden przez dwóch mężczyzn w typowych dla biznesmenów garniturach, którzy frasowali się nad kubkami kawy. W drugim siedziały trzy dziewczyny w towarzystwie chłopaka z ogoloną głową; mieli przed sobą obfite śniadania i rozmawiali, jakby byli zatrudnieni w tym samym miejscu i często spotykali się tutaj przed pracą. Resztę boksów zajmowali samotni klienci: starsza pani z nadwagą, czarnoskóry mężczyzna w garniturze i krawacie, Żyd w średnim wieku, który miał na głowie jarmułkę, i atrakcyjna młoda kobieta o figurze tancerki, ubrana w strój do biegania. Niezła grupa reprezentatywna, pomyślał morderca. Tymczasem na schodach biblioteki zgromadził się spory tłumek. Ci, którzy rozpoznali Carlie, a było ich niemało, machali do niej i ją dopingowali. Minnie Miner przynudzała do mikrofonu, ale nikt nie zwracał na nią specjalnej uwagi. Telewizor był prawie zupełnie wyciszony. Kiedy kamera zatrzymała się na Carlie, która najwyraźniej szykowała się, żeby coś powiedzieć, jeden z odzianych na biało bufetowych, sądząc po wyglądzie i akcencie, pochodzący ze Środkowego Wschodu, oderwał się od swoich pospiesznie wykonywanych obowiązków i podkręcił dźwięk. Potem cofnął się wzdłuż lady, by stanąć w miejscu, z którego dobrze
widział i słyszał. Zaczął tam nieobecnie zataczać zmiętym ręcznikiem bezsensowne kręgi na blacie z nierdzewnej stali. Po krótkiej przemowie o odwadze i prawie każdej kobiety do wolnego od lęku poszukiwania szczęścia i swobody Carlie wskazała lwa Fortitude i stwierdziła, że powinien być wzorem dla wszystkich nowojorczanek. Wspomniała szlachetnego Patience, stojącego po drugiej stronie szerokich schodów. Jej zdaniem wytrwałość i męstwo stanowiły kombinację nie do pokonania, a posiadała je większość mieszkanek miasta. Nikt, zdaje się, nie zwrócił uwagi na to, że oba lwy były samcami. Kiedy Carlie w swojej przemowie raz jeszcze wymieniała Fortitude, obaj biznesmeni milczeli, być może pogrążeni w rozmyślaniach o jakiejś poważniejszej transakcji. Większość pozostałych klientów pokrzykiwała z aprobatą lub przynajmniej pozytywnie reagowała. Tancerka wzniosła toast kubkiem z kawą. Spodobało im się, bez dwóch zdań, chociaż jedna z dziewczyn i chłopak z ogoloną głową zdawali się uważać poczynania Carlie za żart. Morderca poczuł ukłucie irytacji. W każdej grupie tacy się znajdą. Nadszedł czas na reklamy. Gadający żółw i starzejąca się gwiazda filmowa namawiali do kupowania złota, a towarzystwo ubezpieczeniowe pokazywało posiadaczy niewłaściwych polis (czytaj: wydanych przez inne towarzystwa), podzwaniających przy każdym ruchu niewygodnymi średniowiecznymi zbrojami. Morderca zapamiętał spot o złocie. Może warto przyjrzeć się temu bliżej. W panoramicznym ujęciu powróciła gromada zebrana na schodach biblioteki. Chyba nikogo nie ubyło. Najazd kamery na dwie osoby: – Inspirująca mowa – powiedziała Minnie i przysunęła się do Carlie, żeby obie zmieściły się w kadrze. Carlie stosownie jej podziękowała. Wyglądała na zdumioną i nieco skrępowaną tym, że tak wiele osób przyszło ją zobaczyć. Była bardzo naturalna i zebrani dobrze przyjęli tę reakcję. – Zapamiętajcie słowa tej młodej kobiety – pouczyła ich Minnie – bo staje w obronie wszystkich nowojorczanek! Najtwardszych, najbardziej niezależnych kobiet świata! Kolejne owacje. Carlie wymamrotała podziękowania do mikrofonu, który Minnie jej podsunęła, aby dziewczyna poczuła się jeszcze bardziej skrępowana. Sztuka polegała na tym, żeby to wszystko nie wyglądało na zbyt uładzone. W takiej formie dobrze się sprzedawało. Przeciętne kobiety mogły się z Carlie identyfikować. – Pamiętajcie! – wrzasnęła Minnie na rozchodzącą się gromadę. – Pierwszą część naszego
programu nadamy jutro z Liberty Island, domu Pani Wolność! Prawdziwej Pani Wolność! Ta ostatnia uwaga była zapewne skierowana bezpośrednio do mordercy, zwłaszcza że Minnie podkreśliła ją czymś w rodzaju obscenicznego pchnięcia mikrofonem. Ponieważ emitowano wydania specjalne i program przez cały czas kręcony był na żywo, morderca pomyślał, że później tego ranka mógłby zadzwonić do Minnie Miner ASAP i poinformować prezenterkę oraz wszystkie inne kobiety, co sądzi o najnowszym fortelu Quinna. Ale zmienił zdanie. Zawsze będzie następny dzień. Jutro zapowiadało się zbyt wyjątkowo, żeby je stracić. Po jutrzejszym dniu będzie mógł odbyć z Minnie zupełnie inną rozmowę.
Rozdział 55 Kolejny poranek nie był już taki ładny i słoneczny. Może fala upału się kończyła, a wraz z nią susza. Ołowiane chmury wisiały nisko, a delikatna mgiełka groziła, że może się przerodzić w monotonną mżawkę. Oczywiście nowojorczycy, tak jak i niektórzy turyści, widywali takie poranki przez ostatnich kilka miesięcy, wiedzieli zatem, jak nagle mogą zmienić się w saunę i nie przynieść żadnych zauważalnych opadów. Do tej pory zdążyli dojść do wniosku, że matka natura lubi płatać figle. Alegoryczna matczyna miłość nie była w modzie. Morderca, ubrany w dżinsy, buty do biegania i beżową wiatrówkę, wsiadł na pokład promu kursującego na Liberty Island. Ledwie mógł wypatrzyć niektóre większe wyspy, a Statui Wolności w ogóle nie widział we mgle. Nad wodą tańczyły delikatne podmuchy zdumiewająco chłodnego wiatru. Dało się odczuć lekkie kołysanie, gdy prom, mniej więcej w połowie zapełniony turystami, z warkotem opuścił dok i skierował się tam, gdzie wody były zielonkawoszare, nie licząc białej piany na wierzchołkach niskich, następujących po sobie fal. Dred Gant powiódł na pozór obojętnym wzrokiem po pasażerach i dokonał klasyfikacji. Niektórzy mogli być tajniakami. Był zresztą prawie przekonany, że nimi są. Wiedział, że jest wciągany w pułapkę, w której za przynętę służyła Carlie Clark. Problem w tym, że nie potrafił się oprzeć. Istnieją różne rodzaje uzależnień, tego już się nauczył. Jego pierwszym był określony typ kobiet. Drugim – pokonanie arcywroga. W głębi zatoki powietrze było chłodniejsze, a fale bardziej wzburzone. Czując lekkie mdłości, spowodowane kołysaniem łodzi, Dred opierał się plecami o reling i rozglądał. Wypatrzył na pokładzie dwóch umundurowanych policjantów, którzy rozmawiali obok sterówki. Gdy prom zbliżył się do doku, morderca usłyszał głuchy dźwięk, brzmiący jak klakson drogiego auta, a miarowy rytm, z jakim woda chlupotała o kadłub, się załamał. Plusk był teraz wolniejszy, choć zyskał na sile. Promem rzuciło, ale tylko odrobinę. Dred rozejrzał się i zobaczył przemykającą obok niebiesko-białą łódź policyjnej straży portowej. Była o wiele mniejsza od promu, ale za to szybsza i bardziej zwrotna. Boże, miej
nas w opiece, jeśli kiedykolwiek wyposażą ich w torpedy, pomyślał. Był żarliwym pacyfistą i brał udział w niejednym marszu protestacyjnym. Lotna łódź patrolowa minęła większy i nie tak czupurny statek, po czym zniknęła w szarej mgle. Cumowała już w doku, kiedy wpłynął do niego prom. Morderca i inni pasażerowie cisnęli się do trapu wiodącego na brzeg, ale nie padł jeszcze sygnał, że można opuścić statek. Prom, nawet zacumowany, wciąż unosił się i opadał wraz z chlupoczącymi falami. Ludzki żołądek nie był przeznaczony do takich rzeczy. Mdłości Dreda osłabły, ale postawienie nogi na stałym lądzie i tak przyniosłoby ulgę. Po kilku minutach ktoś dał sygnał – Dred ani go nie spostrzegł, ani nie usłyszał – i niecierpliwi pasażerowie, stworzenia lądowe, które poznały się z morzem bardziej, niżby chciały, tłumnie ruszyli na nabrzeże. – Mamy dziś wyjątkową niespodziankę – odezwał się wzmocniony głos przewodnika. Mgła była tak bura i gęsta, że Dred go nie widział; nie widział też wielu innych osób. Mniej więcej połowa pasażerów otworzyła parasole, chociaż deszcz tak naprawdę nie padał. Mówca kontynuował: – Program telewizyjny Minnie Miner ASAP, niektórzy z miejscowych mogą go znać, prowadzi serię wywiadów z młodą kobietą, która rzuciła publiczne wyzwanie seryjnemu mordercy, niefortunnie noszącemu miano po naszej wspaniałej damie. Mówię o tak zwanym Mordercy od Pani Wolność. Rozległy się jęki sprzeciwu, ale większość pasażerów zaklaskała, jakby już słyszeli o Carlie Clark i jej akcji. W tych dniach nowojorczycy potrzebowali podnoszących na duchu wieści, a Carlie im je dostarczała. Dred oddalał się w głąb lądu, póki nie usłyszał stale powtarzającego się brzęku i łopotu. Zdał sobie sprawę, że stoi obok grubego metalowego masztu, pod którego szczytem na ciągnącym od wody wietrze niczym spuszczony żagiel trzepotała amerykańska flaga. Liny i krążki postukiwały o maszt. Wtedy, choć niebo pozostało szare, mgła na chwilę się przerzedziła, a bezpośrednio nad nim wyłoniła się ona. Jej nagły widok sparaliżował Dreda, ugięły się pod nim kolana. Strzelista na ponad dziewięćdziesiąt metrów, pochodnię dzierżyła wysoko i spoglądała w inną stronę, jakby niewart był jej uwagi. Wszystko przy niej wydawało się skarlałe. Nie spodziewał się, że zrobi na nim takie wrażenie. Nikt się nie spodziewał. Słyszał, jak
ludzie wokół niego wyrażają nabożny zachwyt. Morderca od Pani Wolność był bezsilny. Nie potrafił się do niej zbliżyć nawet na krok. Nie potrafił! Zaplanował, że zakłuje Carlie nożem, gdy będzie przemawiała i drwiła z niego na żywo (jeśli można to tak ująć) w telewizji, a potem wymknie się w powstałym zamieszaniu. Miał na sobie ciemne spodnie, a pod zapiętą na wszystkie guziki koszulą nylonową kurtkę policyjną. Zrolowaną czapeczkę z nadrukiem nowojorskiej policji chował w kieszeni. Kupił ten strój przed tygodniem, płacąc gotówką – wiedział, że pewnego dnia znajdzie dla niego zastosowanie. Takie podróbki sprzedawano na całym Times Square i były niemożliwe do namierzenia. Po napaści stałby się jednym z wielu glin biegających w tę i we w tę, bezowocnie usiłujących znaleźć mordercę. Mimo karkołomnej natury tego planu nie mógł nie znaleźć w nim odrobiny humoru. Keystone Cops z niemych komedii slapstickowych. Wyobrażał ich sobie spanikowanych, ganiających tu i tam, i jeszcze gdzie indziej, a wszystko to z powodu jego uczynku. Zachowanie poważnej miny byłoby wyzwaniem. Przejście przez ochronę okazało się fraszką. Nie miał żadnych toreb ani paczek do sprawdzenia i pozostawienia w szafce. Niewinnie wyglądający aparat fotograficzny, który pozwolono mu wnieść na wyspę, przerobił tak, że część metalowej obudowy można było odczepić i użyć jako noża z ostrym czubkiem. Plan działania był śmiały, ale przemyślany, i zadziała ze względu na swoją brawurę. Wierzył weń. Wierzył w rozkład szans. Wierzył w los. Ale jego podszyty grozą zachwyt oraz totalny i niespodziewany paraliż zmieniły wszystko. W ogóle nie powinien tu przypływać. Nie docenił jej. Wpływu, jaki wywarła na niego, na jego plan, na jego los. Rozkład szans. Teraz musiał się stąd wynieść, i to szybko. Jak najszybciej, jeśli w ogóle uda mu się poruszyć. Będzie wymykał się nie tylko policji, będzie uciekał przed nią. Zmuszając się do ruchu, zatoczył się w kierunku pobliskiego kompleksu budynków, w którym mogła się znajdować toaleta. Jedna stopa przed drugą – tylko tyle było trzeba. – Wszystko w porządku? – usłyszał głos. Wyprostował się i zaczął iść swobodniej. – Jasne.
Czuł, że ktokolwiek zadał to pytanie, nadal go obserwuje. W najbliższym budynku, w którym sprzedawano pamiątki, znalazł męską toaletę, wszedł do kabiny, osunął się na zamknięty sedes i schował twarz w dłoniach. Nie tak miało być. Teraz już nie zabije Carlie Clark. Nie dziś. Nie będzie miał okazji, a gdyby nawet się trafiła, nie da rady jej wykorzystać. Kiedy indziej, kiedy indziej… Czytał, że strzelista statua zdaniem wielu była mniejsza, niż oczekiwali, ale jemu wcale nie wydawała się mała. Wpatrywała się w morze jak władczyni wszech wód i triumfalnie unosiła rękę. Jej ogrom i zuchwałość wyparły wszystkie inne myśli. Ucieczka. Już tylko to kołatało się w głowie mordercy. Uciec. Dred zdjął koszulę, odsłaniając z pozoru służbową policyjną wiatrówkę. Jej niebieski kolor miał tak ciemny odcień, że w zasadzie była czarna; dotyczyło to też czapki. Kurtka okrywała trzy czwarte sylwetki, dzięki czemu zmieniała bądź maskowała jego budowę. A czapka? W czapeczkach z daszkiem wszyscy byli do siebie podobni. Wykręcił dziesięciocentową monetą śrubę z lewej strony aparatu, po czym podważył i wyprostował dwunastocentymetrowe ostrze. Sam aparat posłuży za prowizoryczną rękojeść. Miał teraz wszystko, czego potrzebował: strój, który z grubsza ujdzie za policyjny, odwagę, spryt i nóż. Złożył sztyletopodobne ostrze, które wpasowało się w dolną krawędź aparatu, a wykręconą śrubę wsunął do kieszeni. Aparat zmieni się w nóż w ciągu kilku sekund, a co najlepsze, jeśli ktoś się zainteresuje, urządzenie będzie działało dokładnie tak, jak powinno – jak cyfrowy aparat fotograficzny. Będzie mógł zrobić zdjęcie i pokazać je ciekawskiemu. Przejrzał się w lustrze, głęboko zaczerpnął tchu i wyszedł z toalety. Od tej pory będzie uważał się za gliniarza, będzie się zachowywał jak gliniarz i chodził krokiem gliniarza. A w razie konieczności będzie mówił jak gliniarz. Dred wiedział, że na maleńkiej wyspie roi się od tajniaków, a także od policjantów ubranych podobnie do niego. Nie wspominając o Quinnie i jego detektywach. Najlepiej nie zapuszczać się w głąb wyspy. Nie wyjdzie mu to na dobre; tyle rozumiał. Im więcej osób napotka, tym gorzej dla niego. Nie był sobą. A może właśnie był?! Nie mógł wrócić do łazienki. Siedząc w niej zbyt długo, zacząłby zwracać na siebie uwagę. Obejrzał się na prom, obecnie zacumowany w doku. Raczej nie popłynie na wybrzeże bez pasażerów. Nie wszyscy z nich będą tymi samymi, którzy właśnie przybyli na wyspę.
Przesunął się w bok, skąd mógł widzieć tablicę z rozkładem kursów powrotnych. Następny wypadał prawie za pół godziny. Czy da radę tak długo udawać glinę i nie rzucać się w oczy na tej małej, płaskiej wyspie? Jak w tym wypadku rozkładały się szanse? Nie podobała mu się odpowiedź na to pytanie. Doszedł do wniosku, że im dalej będzie się trzymał od statui, tym lepiej. I tak nie wiedział, czy zbliżenie się do niej nie przerasta jego wytrzymałości. Z całą pewnością nie chciał poddawać się próbie. Widział swoją najlepszą szansę. Wykorzystanie jej będzie wymagało silnych nerwów. Zaczeka, aż na prom wsiądą prawie wszyscy pasażerowie, po czym najzwyczajniej w świecie wejdzie na pokład. Będzie musiał iść pewnym siebie krokiem i zachowywać obojętny wyraz twarzy. Jakby powinien się tam znajdować. Kolejny zwykły nowojorski glina, który wraca z wyspy do miasta. Na wszelki wypadek miał przygotowaną bajeczkę. Wymyślił coś o konieczności stawienia się w sądzie. Zawsze przygotowywał jakąś bajeczkę. Jeśli ta okaże się za słaba, zrobi się paskudnie. Przez następnych siedemnaście minut trzymał się doku, chodząc z wymuszonym luzem i unikając grupek ludzi. I przez siedemnaście minut ta taktyka jakoś się sprawdzała. Ale pięć minut temu minęła go para umundurowanych glin. Skinęli mu głowami i dziwnie na niego popatrzyli. Nie miał odznaki w widocznym miejscu. Inni policjanci mogliby pomyśleć, że był tajniakiem, ale przecież nie do końca. Częściowy tajniak. Czy coś takiego w ogóle istniało? Półtajniak. Nie przejdzie. Glina na wakacjach? Jeśli to łykną, to nie na długo. Pora zmienić taktykę. Dred ruszył prosto w stronę zacumowanego promu, z każdym krokiem coraz pewniej. Jakby powinien tam być. Powinienem tam być, do jasnej cholery! Masz w to wierzyć! Dotarł do statku, zbliżył się do trapu, przelotnie zasalutował kapitanowi (chyba kapitanowi) stojącemu w sterówce (a przynajmniej w tym, co Dred uważał za sterówkę), skłonił się zgrabnie, by przedostać się pod łańcuchem, i wszedł po trapie na prom. Kapitan z przejęciem rozmawiał przez aparat wyglądający na telefon komórkowy. Rozmowa nie miała nic wspólnego z Dredem, ponieważ toczyła się już, kiedy przemierzał trap. Nie było powodów do zmartwienia.
Dred zaczął się kręcić, jakby szukał pasażerów na gapę czy czegokolwiek podejrzanego. Facet w sterówce wpatrywał się w niego przez kilka sekund, ale wkrótce odwrócił wzrok. Wiedział tylko, że na wyspie odchodzi jakaś niezła draka. Dred był najzwyklejszym nowojorskim gliną na służbie. Zawsze czujnym na wypadek pojawienia się terrorystów. Tak trzymać, chłopaki. Z mgły wynurzyła się biało-niebieska łódź patrolowa z dziobem skierowanym w stronę promu. Dred wstrzymał oddech. Ale łódź obrała kurs na północ i popłynęła przez dok w kierunku Ellis Island, zostawiając po sobie długi, kręty kilwater i łagodne fale, które kołysały promem. Dred znów zaczął oddychać, a słaby terkot łodzi patrolowej ucichł gdzieś w dali. Kapitan promu nadal koncentrował się na rozmowie telefonicznej. Wykłócał się o bilety na wieczorną sztukę teatralną. Dla odmiany o naprawdę dobre bilety, pośrodku trzeciego rzędu na parterze. Normalnie byłyby już wyprzedane, ale ponieważ po mieście grasował seryjny morderca, teatry przechodziły ciężki okres. Bez problemu można było je jeszcze dostać. Zły to wiatr i nic dobrego nikomu nie przyniesie, pomyślał kapitan, chociaż był weekendowym marynarzem i nie wierzył w to stare powiedzenie, jak i w wiele innych. Mimo to, miejsca na parterze w teatrze na Broadwayu… Dred nadal był wstrząśnięty swoją silną reakcją na statuę. Byle jak najdalej od niej! Byle jak najszybciej. Trzymał się rufy, gdzie kapitanowi najtrudniej było go zauważyć. Przez przyciemnione szyby nadbudówki widział, że na pokładzie jest ktoś jeszcze, mężczyzna siedzący plecami do niego i oglądający telewizję na wielkim odbiorniku. Ekran pokazywał Statuę Wolności w planie dalekim. Kamera najechała na podstawę posągu, a potem na Carlie z jej śmiałą postawą i włosami smaganymi dmącym od morza wiatrem. Opowiadała coś, pomagając sobie gestykulacją, a mordercę uderzyła myśl, że była urodzonym mówcą. Pojawiła się przebitka na spory wiwatujący tłum. Dred nie mógł rozróżnić słów, ale miał niezłe pojęcie, o czym Carlie mówi. Usłyszał za sobą szuranie podeszew na pokładzie. Oderwał wzrok od telewizora i zobaczył prawdziwego glinę w pełnym umundurowaniu, który szeroko się do niego uśmiechał. – Oglądasz tę małą gadatliwą lasencję? – zapytał glina. – Aha. Ma jaja – odparł Dred. – Pieprzy trzy po trzy.
Dred nie był pewien, co odpowiedzieć, bo wychodziło na to, że będzie bronił Carlie Clark, która najchętniej widziałaby go martwego. Glina przekrzywił głowę i popatrzył na niego z miną częściowo rozbawioną, a częściowo jakąś taką nie do rozgryzienia, która w każdym razie się Dredowi nie podobała. – Jesteś z dwudziestki, co? – zapytał. – Myślisz, że uda mi się zrobić zdjęcie przez tę szybę? – odpowiedział Dred pytaniem, unosząc aparat i wysuwając ostrze. Spojrzenie gliny odruchowo pobiegło do przyciemnionego okna. Dred dźgnął go w serce, trzykrotnie i mocno. Glina upadł, nie wydawszy dźwięku. Obfite z początku krwawienie po chwili się zmniejszyło. W pobliżu stał jakiś kontener okryty plandeką. Dred uniósł brzeg napiętego płótna i odkrył, że w środku było pełno żółtych kamizelek ratunkowych. To mu nie pomoże. Ale za kontenerem znajdowała się wąska przestrzeń, obecnie ocieniona. Możliwe, że nikt nie zauważy czegoś w niej ukrytego. Dred szybko upchnął zwłoki policjanta w ciemnym miejscu. Wyprostował się, rozejrzał, po czym znów się schylił i zabrał odznakę gliny. Podniósł też jego ośmiokątną czapkę, która upadła na pokład. Na wszelki wypadek wyjął spod plandeki kilka kamizelek i okrył nimi ciało, żeby trudniej je było zauważyć. Kilkoma następnymi zamaskował krew. Przypiął odznakę do swojej policyjnej wiatrówki, zdjął czapeczkę z podrabianym logo policji i założył autentyczne nakrycie głowy zabitego. Gdzieniegdzie czapkę pokrywały drobne plamy krwi, ale ponieważ były równie ciemne jak materiał, nie było się czym przejmować. Odszedł jeszcze dalej ku rufie, po drodze spoglądając na zegarek. Prom niedługo się zapełni. Dziwne, ale postrzegał teraz sprawy w bardziej różowym świetle.
Rozdział 56 W barze nieopodal Columbus Circle, na pokaźnych rozmiarów gęsto zaludnionej wyspie Manhattan, Dred Gant znowu poczuł się bezpiecznie. Sporo mówiło się o deszczu, choć nie spadło go wiele. W istocie była to tylko mgła. Podobno przelotny, ale prawdziwy deszcz nawiedził Dolny Manhattan, gdzie, jak opowiadano, spadło kilka dużych kropel, lecz w zetknięciu z ulicą bądź chodnikiem natychmiast syczały i parowały. Kolejne opady mogły nadejść nawet i za miesiąc, co dla niektórych oznaczało całe życie. Bar opuszczała właśnie grupa dwudziestoparolatków. Kłębili się i hałasowali, a on pragnął, żeby się uciszyli. Wciąż uspokajał nerwy. Wczoraj niewiele brakowało. To ona omal go nie zabiła. Musiał przyznać, że po tym, co się stało, ciągle był roztrzęsiony. Popatrzył na swoje palce otaczające szklankę. Nieznacznie drżały. Sądził, że jest martwa pod każdym względem. Że już tak na niego nie wpłynie. A tu drżenie, oznaka słabości. – Idziesz z nami, Gigi? Morderca podniósł wzrok znad piwa. – Gigi! – zawołał ten sam głos. Gi-gi… Dwa razy więcej G, niż morderca potrzebował. Doskonale. Jego świat nadal kręcił się we właściwą stronę. – Zostanę jeszcze chwilę – odpowiedział kobiecy głos. – Potem mam coś ważnego do załatwienia. Młodzi ludzie zaczęli wychodzić na zewnątrz. Niektórzy uśmiechnęli się i pomachali… Gigi. Jeden posłał jej całusa. Morderca potrafił rozpoznać przeznaczenie, kiedy stawało naprzeciwko niego i potrząsało nim za klapy. Odszukał w lustrze barowym odbicie kobiety, która miała coś ważnego do załatwienia. Kobiety na G. Siedziała przy jednym z okrągłych stolików, teraz już sama. Żołądek ścisnął mu się ze strachu, nienawiści i czegoś w rodzaju pożądania. Oszacował ją, nie patrząc wprost na nią.
Była prawie blondynką – z pewnością wystarczająco – i miała doskonałe rysy. Niebieskie oczy, wyraziste kości policzkowe, ostry zarys młodzieńczej szczęki. Włosy, pośród których widać było ciemne odrosty, czesała nietwarzowo. Gdyby odgarnęła je z czoła, byłoby lepiej. Ale i tak ujdzie. Obrócił się nieco na stołku barowym, żeby mieć lepszy widok. Za dużo wypiłeś, odezwał się ostrzegawczy głos. Uważaj. Nauczył się traktować te podszepty poważnie. Gigi była ubrana podobnie jak tamci, w stylu młodej kadry kierowniczej. Zatrudnieni byli zapewne w jednym z pobliskich biurowców i po dniu pracy udawali się do domu. Najwyraźniej byli dobrymi znajomymi, prawdopodobnie też współpracownikami. Miała na sobie jasnoszarą spódnicę i niebieską bluzkę z poduszkami na ramiona. Dobrany pod kolor spódnicy żakiet wisiał na oparciu krzesła. Dzięki delikatnej cerze i gładkiej twarzy bez ani jednej zmarszczki wyglądała na młodszą od pozostałych. Czy możliwe, że jest też bardziej naiwna? Dred zsunął się ze stołka i ze szklanką w ręce ruszył w kierunku jej stolika. Szedł stabilnie i prosto, a przynajmniej tak mu się wydawało. Zmierzyła go wzrokiem, gdy się zbliżał, a on zobaczył na jej twarzy ciekawość zmagającą się z rozsądkiem. Tak łatwo odczytać myśli kobiet. – Pozwolisz, że ja i moi przyjaciele się dosiądziemy? – zapytał. Zareagowała na jego uśmiech w sposób, w jaki wszystkie zwykle reagowały. Dobrze mu szło. – Widzę tylko ciebie – odpowiedziała. Z opanowaniem, niemal lekceważąco. Ale miała problem. Wiedział, że to tylko gra. – Bo jestem tylko ja. Pomyślałem sobie, że jeśli pozwolisz się przysiąść moim przyjaciołom, to tym bardziej mnie jednemu. Przekrzywiła głowę i uśmiechnęła się do niego, pokazując zęby. Patrzyła na niego jak na wariata, ale może był pozytywnie zwariowany. W sam raz, żeby poprawić jej nastrój, a może nawet… cóż, kto wie? Wykorzystał jej niezdecydowanie i usiadł. Miała przed sobą dwie puste szklanki. Skupienie na nim wzroku zajęło jej kilka sekund. Mogła być trochę pijana. Zagram w to, mówiła jej mina. – Możecie z przyjaciółmi postawić mi drinka – przyzwoliła. – Dokładnie to chcieliśmy zrobić.
Dał znak ręką. Jedna z kobiet w białym fartuszku wydostała się zza lady i podeszła do nich przyjąć zamówienie. – Dla pani jeszcze raz to samo – poprosił – a ja dokończę moje piwo. Kelnerka obrzuciła go spojrzeniem, wiedząc, jakie miał zamiary. Nie mogło go to mniej obchodzić. Gigi zamówiła kolejnego Grey Goose z wodą i lodem. Znowu litery G. Tak wiele znaków. Los śle wiadomości. – A dla przyjaciół nic? – zapytała Gigi, gdy kelnerka się oddaliła. – Są niepijący. – Nie to co my. Dopiła resztkę poprzedniego drinka, w którym został jej głównie rozwodniony alkohol i owalne pozostałości kostek lodu. Postawiła nową szklankę na mokrej podkładce. Oboje milczeli, a on czekał, aż cisza stanie się materialna i ciężka. Wiedział, że jeśli Gigi odezwie się pierwsza, może z tego wyniknąć coś dobrego. – Uwierzyłbyś, że mnie dzisiaj wylali? – zapytała. Ho, ho! – To straszne. Czuł, jak jego mięśnie twarzy posłusznie układają się w wyraz, który postanowił przybrać. Jakże zatroskany! W połowie pijana i niedawno zwolniona. Dano mi istną łatwiznę. Toż ona niemal dosłownie trzepocze złamanym skrzydłem! Gigi zbywająco wzruszyła ramionami, ale przez chwilę wyglądała, jakby miała się rozpłakać. Cóż za zmagania! – Zdarza się – powiedziała. – To jak przeziębienie. Raz człowiek złapie katar, a raz bezrobocie. W każdym razie tak sobie powtarzam. – Czym się zajmowałaś? – Zasobami ludzkimi. – Brzmi to, jakbyś zaopatrywała szpitale w części ludzkich ciał. – Kiedyś nazywali nas kierownikami działu kadr. – Byłaś kierownikiem działu kadr? – Niezupełnie, nie zajmowałam wysokiego stanowiska. Ale pracowałam w dziale zasobów ludzkich w Homestead Properties. – Słyszałem o nich – skłamał. – Pewnie z reklam.
Sięgnęła po nową szklankę, ale zamiast niej podniosła resztkę poprzedniego drinka. Kiedy zobaczyła, że został z niego tylko topniejący lód, po prostu nim zakręciła, aż to, co ongiś było kostkami, zawirowało. Powstała na skutek kondensacji wilgoć spłynęła jej po ręce. – Czy tu się robi gorąco? – zapytała. – To musi być twój wewnętrzny żar. – Mrugnął do niej. – Dziwię się, że wszystko wokół ciebie nie topnieje. Nie zwróciła uwagi na komplement. – To najbardziej pechowy dzień mojego życia. Roześmiał się. – Powinienem poczuć się urażony. – Nie, nie, nie… – zaprotestowała. – Nie o to mi chodziło. Miałam na myśli… pracę. – Może odmienimy twoje szczęście. Zajrzała do nich kelnerka, zabrała prawie pustą szklankę Gigi, a pełną podsunęła jej pod nos. To wywołało uśmiech. – W ogóle się nie pokazał – powiedziała Pearl. – Rozgryzł nas, sukinsyn, i nie postawił nogi na wyspie. – Tego nie wiemy – zaoponował Quinn. Siedział za swoim biurkiem w siedzibie QUiZ. Pearl chodziła po pomieszczeniu, nie tyle wkurzona, ile sfrustrowana. W biurze wciąż było gorąco. Quinn obserwował kroplę potu spływającą po jej opalonym przedramieniu. Plasnęła ją od niechcenia jak małego owada. Fedderman, jedyny detektyw QUiZ pracujący dziś do późnego popołudnia, nadszedł od strony ekspresu do kawy, który podstępem skłonił do zrobienia herbaty. Napił się jej ze swojego kubka z inicjałami. – Może kamery przemysłowe coś wychwyciły. – Jeśli tak, to jeszcze tego nie ujawniły – odparł Quinn. – Jerry Lido wciąż ogląda nagrania razem z policją ze straży portowej i ochroną wyspy. Lido był technologicznym ekspertem QUiZ. Jeśli na taśmach będzie coś podejrzanego, zauważy to. I jak najwięcej z tego wyciągnie. – Nie sądzę, żeby coś znaleźli – powątpiewała Pearl. – Powiedzmy sobie szczerze: w tym wypadku Helen się pomyliła. Nie istnieje żaden nieodparty magnetyzm, który sięga korzeniami młodości mordercy i przyciąga go do Pani Wolność. – Zatrzymała się, przysiadła na skraju biurka i skrzyżowała ramiona. – Od początku nie wiązałam z tym specjalnie dużych nadziei.
– Nikt nie dawał żadnych gwarancji – zauważył Quinn. – W życiu w ogóle mało co można zagwarantować – dodał Fedderman. – W gruncie rzeczy nic. Przez następnych dwadzieścia minut nad rozpalonym miastem jak kanonada artyleryjska przetaczały się grzmoty, ale nie spadła nawet kropla deszczu.
Rozdział 57 Morderca patrzył, jak Gigi Beardsley (okazało się, że tak ma na nazwisko) otwiera duże niebieskie oczy, coraz szerzej i szerzej. Obserwował jej twarz, a do niej powoli docierało: Nigdy nie wypiłam tyle, żeby urwał mi się film. Z drugiej strony, nigdy nie wylano mnie z pracy. Mimo to… Dodał coś do mojego drinka! Z wysiłkiem starała się zapanować nad zmysłami i odzyskać zdolność logicznego myślenia. Ten… problem jest poważniejszy niż utrata pracy. O wiele poważniejszy. Z wolna napływało zrozumienie, któremu towarzyszył strach. Potem ją przygniotło. Fragmenty układanki wskoczyły na miejsce w odpowiedniej kolejności. Nie wydostanę się z tego. W oczach odbijała się jej dusza. Patrzył uważnie. Był to jeden z jego ulubionych momentów. Ale nie poddała się przeznaczeniu. Jeszcze nie do końca. Brad zniknął jej z oczu, lecz wciąż wyczuwała jego obecność. Chciała na próbę poruszyć prawym ramieniem, które miała uniesione nad głową, ale jej się nie udało. Oczywiście nie było tak dosłownie uniesione, ponieważ leżała na plecach w łóżku. Lewa ręka, podobnie jak prawa, została naciągnięta do granic wytrzymałości i przywiązana szarą taśmą do mosiężnego wezgłowia. Nogi miała szeroko rozłożone i wiedziała, że będą podobnie skrępowane w kostkach, jeszcze zanim spróbowała nimi poruszyć tylko po to, by się przekonać, że nie może. Była równie naga jak wtedy, kiedy wnosił ją do sypialni. Pamiętała to tak samo jak wcześniejszy spacer, trzymanie się za ręce. Przejażdżka metrem? Być może. Wszystko to tylko „być może”. Nie mogła sobie nawet przypomnieć, jak układał ją w łóżku. Skąd, do diabła, w ogóle się tu wzięli? Akurat na to potrafiła odpowiedzieć. Wspomniała mu, że wprawdzie ją zwolnili, ale miała jeszcze uniwersalną kartę do elektronicznych minisejfów, które agencje nieruchomości zakładały na drzwi, żeby każdy pracownik mógł pokazać dowolny pusty lokal z oferty. Zapomniała ją oddać, a nikt w Homestead się nie upomniał.
Dla mordercy był to kolejny porozumiewawczy kuksaniec od losu. Gigi będzie jego drugą ofiarą z dostępem do cudzego mieszkania. Tak było pisane, to oczywiste. Nie żeby na Manhattanie żyło mało ludzi zajmujących cudze lokale, przeważnie podnajęte bądź pożyczone. Nowojorczycy często podróżowali lub się przeprowadzali, a niby z jakiego powodu najdroższe nieruchomości na rynku miałyby stać wolne? Gigi pamiętała silne poczucie zdrady, zakradania się do nie swojego domu, kiedy wpuszczała ich oboje do tego przeznaczonego na sprzedaż lokalu. Żadnego z nich nie powinno tu być, chociaż Gigi uważała, że firma jest jej winna coś więcej niż śmiesznie niską odprawę i pożegnanie. Był to po prostu sposób, żeby pomniejszyć dług. I zwiększyć skalę seksualnych przeżyć. Uprawiali seks? Nie pamiętała. Miała wrażenie, że tak. Szarpnęła jedną i drugą kończyną, wykręcając głowę, by raz jeszcze sprawdzić, jak mocno krępuje ją nieustępliwa gruba taśma. Bardzo mocno. Brad – a przynajmniej tak się przedstawił – znów pojawił się w zasięgu jej wzroku, co nie tyle nią wstrząsnęło, ile jeszcze bardziej namieszało jej w głowie. Był nagi, nosił tylko rękawiczki wyglądające na chirurgiczne, które przylegały do jego dłoni jak druga skóra. Miał też na nogach niebieskie foliowe ochraniacze, jakie widuje się na salach operacyjnych. – Co, do diabła? – prawie powiedziała, ale zabrzmiało to bardziej jak krakanie. Zorientowała się, że na tyle otrząsnęła się z otępienia, by wydać z siebie przenikliwy krzyk. Napięła się i zrobiła to. Efektem było identyczne krakanie. Dźwięk, który przemierzał może trzy metry, a już na pewno nie wydostawał się za ściany. Brad się do niej uśmiechnął. – Nie powinnaś tyle pić. To szkodzi na cerę. W Gigi obudził się gniew. Chciała rzucać się na łóżku, ale nie mogła nawet tyle. – Posłuchaj, skurwielu, jeśli sądzisz… Usłyszała odgłos darcia, a on uderzył ją w twarz, prosto w usta. Nie! Czymś je zakleił. Taśmą. Podbiciem dłoni mocno docisnął ją do warg. Gigi zaczęła urywanie oddychać, zmuszając się do robienia wdechów i wydechów przez nos. Kolejna próba wydania krzyku skończyła się tylko cichym kwileniem. Spodobało mu się to, uśmiechnął się. Sposób, w jaki jej się przyglądał, jak wręcz ją studiował, przyprawiał ją o dreszcze. Tak dzieci patrzą na żaby na lekcjach biologii.
Gigi usiłowała nie poddać się narastającej grozie i zmusić się do myślenia. Myśl! Oczywiście odgadła, kim jest Brad. Mordercą od Pani Wolność. Wiedziała też, co do tej pory zrobił, przynajmniej tyle, ile policja ujawniła z jego szalonych uczynków. Była pewna, że to, co szykował dla niej, będzie jeszcze gorsze. Wijąc się rozpaczliwie, spostrzegła, że szara taśma klejąca, która przytwierdzała jej przeguby do mosiężnego wezgłowia, a kostki do przyczółka, była tak mocno zaciśnięta, że z braku krążenia pobielały jej dłonie i stopy. Zaczynały też drętwieć. Patrzyła, jak odkładał grubą rolkę taśmy na łóżko. Schylił się i gdzieś z podłogi – prawdopodobnie z dużej skórzanej teczki, którą przyniósł ze sobą z baru – wziął nóż o długim, lekko zakrzywionym ostrzu, spiczastym, ząbkowanym i śmiertelnie przerażającym. Nie potrafiła oderwać od niego oczu. Wygięła szyję. Brad przesuwał się ku nogom łóżka. Nabrała pewności, że rozetnie jej kostkę. Naszła ją inna myśl. Palce u stóp! Czy zamierza któryś mi obciąć? Usłyszała dźwięk ostrza rozkrawającego taśmę. Miała wolną prawą nogę, ale tylko przez sekundę. Chwycił kończynę obiema rękami i naparł na nią całym ciałem, aż do oporu wygięła się w górę. Gigi spróbowała ją zgiąć, żeby znaleźć oparcie i go odepchnąć. Napięcie mięśni za kolanem zadawało katusze. Pozwolił jej chwilę powalczyć, świetnie się przy tym bawiąc, a potem wbił kciuk głęboko, bardzo głęboko w mięsień łydki. Nogę poniżej kolana sparaliżował ból i Gigi straciła nad nią władzę. Znów wydała ten dziwny, kwilący dźwięk, gdy taśmą mocował jej kostkę obok przegubu. Wyprostował się z uśmiechem, ciężko dysząc. Przeszedł na drugą stronę łóżka i powtórzył cały proces, tym razem z lewą kostką i przegubem. Pamiętna cierpień, jakie zadał jej sondującym kciukiem, Gigi nie stawiała oporu. Pracował szybko, ze znajomością rzeczy, i z drugą nogą uporał się w niespełna minutę. Zostawił Gigi wygiętą i straszliwie odsłoniętą. Nienawidziła w tej chwili Brada, czy jak mu tam było, każdą cząstką swego jestestwa. Ale wraz z nienawiścią przyszła ciekawość, a z ciekawością – najczystsze przerażenie. Do czego on zmierza? Dosiądzie jej i ją zgwałci? Użyje na niej noża? Czuła, że ma kłopoty z oddychaniem w tej nieludzko napiętej pozycji, z taśmą przesłaniającą usta. Każdy wdech, każdy wydech był walką. Z powrotem obszedł łóżko, schylił się mniej więcej tam, gdzie zapewne stała jego teczka,
i wyjął z niej coś jeszcze. Gdy się wyprostował, zobaczyła, że trzyma zwinięty czarny bat. Pomiędzy skórzanymi splotami lśniły cekiny metalu. Bat rozprostował się pod własnym ciężarem i opadł na podłogę, a Brad przesłonił jej widok, sprawdzając, czy kostki i przeguby na pewno są należycie mocno przywiązane. Potem cofnął się tak, że widziała go w obramowaniu swych rozłożonych nóg. Starannie ustawił się w odpowiednim miejscu, jedną ręką zważył bat w dłoni, a drugą posłał jej całusa, zupełnie jak tamten znajomy, który wraz z resztą paczki opuścił bar i zostawił ją samą i bezbronną. Zacisnęła powieki. Znalazła się w zupełnej czerni, do której nie docierał najmniejszy promyk światła. To nie może być prawda! To się nie dzieje! Bat świsnął w powietrzu. Spięła się, ale trzasnął o centymetry nad jej naprężonym ciałem. Obudź się, do jasnej cholery! Obudź! Bat świsnął ponownie i tym razem trafił. Na biurku Quinna rozdzwonił się telefon. Ten stacjonarny, którego nie chciał wymienić na nowszy. Ręka Feddermana z kubkiem herbaty zatrzymała się przy ustach. Pearl przestała kląć, że Helen się pomyliła. Quinn podniósł słuchawkę, poinformował, że rozmówca dodzwonił się do agencji Quinn i Zespół – Dochodzenia, a potem już milczał. Pearl widziała, jak zmieniał się wyraz jego twarzy, i zaczęła się bać. Minęła pełna minuta. Quinn odłożył czarną słuchawkę na widełki, nie odzywając się nawet słowem. – Coś ważnego? – zapytał Fedderman. Quinn przeciągle wypuścił powietrze. – To był Renz. Na promie kursującym na Liberty Island i z powrotem znaleziono martwego glinę.
Rozdział 58 Jej zamglone z bólu oczy były teraz otwarte tylko do połowy. Jedynym dźwiękiem, jaki z siebie wydawała, było to znajome stłumione kwilenie. Brzmiało jak ostatnia skarga zdychającego kociątka. Wolno i z wprawą zaczął ją kroić. Kwilenie nieco przybrało na sile, stało się przeciągłym „aaauuuuuu”; mogło być wyrazem braku nadziei i kapitulacji, bezgranicznego rozczarowania. Pracował nożem, usuwając narząd za narządem. Jej ciało zaczęło się rzucać, aż wreszcie znieruchomiało. Pochylił się nad nią i wpatrzył w jej oczy. Wpatrywał się, wpatrywał… Chwila nadeszła i przeminęła. To było ich wspólne doświadczenie. Wyjął z teczki jedną z plastikowych Pań. Krwi było tyle, że nie będzie potrzebował żadnego dodatkowego nawilżacza. W biurze QUiZ nadal było gorąco. Parno i klaustrofobicznie. Może niekoniecznie dlatego, że wstał upalny poranek, a miejski beton wciąż emanował żarem. Może bardziej z powodu nastrojów. A może dlatego, że pomieszczenie zalatywało zapachem wnętrza starego trampka. – Macie tu jakiś odświeżacz powietrza w aerozolu? – zapytała Jody. – Może być nawet sprej na owady. – Nie – odpowiedziała krótko Pearl. – Ech! Jak wy tu możecie… – Cofnij! – rzucił Quinn. – O, tutaj! – dodał. Oglądali nagranie z kamery przemysłowej promu kursującego na Liberty Island, a „tutaj”, zdaniem Quinna, był Dred Gant. Ale czy na pewno? Quinn patrzył na mężczyznę w pół kroku zatrzymanego na płaskim ekranie. Rozpoznał jego chód, niemal niedostrzegalne powłóczenie nogą – pamiątka sprzed lat, kiedy to hodowca drobiu postrzelił go w nogę. Quinn się na tym znał, bo sam odniósł podobną ranę. Gdy kość się goiła, zrastały się krawędzie wyżłobienia po kuli, przez co jedna noga stawała się odrobinę krótsza lub nieco krzywa. Quinn widział kiedyś na filmie, jak on sam chodzi. Z tym
samym lekkim, ale charakterystycznym powłóczeniem. W porównaniu z otaczającymi go ludźmi Gant był przeciętnego wzrostu i wagi. Absolutnie niczym się nie wyróżniał, no, może tylko tym chodem. Szkopuł w tym, że Quinn nie mógł przyjrzeć się jego twarzy z powodu pola widzenia oraz daszka ośmiokątnej policyjnej czapki. Oprócz czapki Gant nosił policyjną kurtkę z tych, jakie straż portowa nazywała wiatrówkami. – Jestem pewien, że to Gant – stwierdził Quinn. – Poznaję jego chód. Wpatrzony w ekran Fedderman pokręcił głową. – Nikt inny nie byłby zupełnie pewien. Quinn podejrzewał, że to racja. Jak się nad tym zastanowić, słowo „pewien” nie powinno podlegać stopniowaniu. – Przez ten daszek i to, że kamera patrzyła z góry, prawie nie widać twarzy – zauważyła Pearl. – Instalują je wysoko, żeby uzyskać szeroki kąt – odrzekł Fedderman – a potem nie wiedzą, co mają na nagraniu. Któregoś dnia się nauczą. – To on – upierał się Quinn. – Był na wyspie. – Tyle wiemy – odparła Pearl. – Zabił glinę na promie, niejakiego Billa Straithama. Trzykrotnie wbił mu nóż w serce, ukradł odznakę i czapkę. – Nie, był na samej wyspie, nie tylko na statku. – Jeśli idzie o ciuchy, to wymieniał je na lepsze – powiedział Fedderman. – To samo robiłem w sklepach Goodwill. – A to znaczy? – zapytała Jody. Siedziała z podciągniętymi kolanami na fotelu dla klientów. Obejmowała je ramionami, słuchała i się uczyła. – Korzystał z każdej okazji, żeby bardziej przypominać prawdziwego glinę – wyjaśniła Pearl. – Ten sam gość miał na wcześniejszym nagraniu z wyspy ciemnoniebieską czapeczkę z emblematem policji – dodał Quinn. – A to znaczy? – powtórzyła Jody. – Poprzednia czapka na wcześniejszym nagraniu. Był na wyspie, zanim zabił glinę. – A to zna… – A znaczy to, że się przestraszył i uciekł. Z jakiegoś powodu zmienił plany. Helen się nie myliła, mamy sposób na drania. Musimy tylko wykombinować, jak go wykorzystać.
– Jaki sposób? – dopytywała Jody. – Zwabiliśmy go na wyspę i prawie capnęliśmy za dupę, a on o tym wie. Wstrząsnęliśmy jego pewnością siebie. A jeśli zwabiliśmy go tam, możemy zwabić go gdzie indziej i na niego zaczekać. – Wątpię, żeby ktoś jego pokroju patrzył na to w ten sposób – sprzeciwiła się Pearl. – Prawdopodobnie lubi prowadzić grę. – Tak bardzo, że nie potrafi jej sobie odmówić – powiedziała Helen. Nikt nie zauważył jej wejścia. Quinn po raz kolejny się zdziwił – jak na tak wysoką kobietę poruszała się wyjątkowo cicho i zwinnie. – Właśnie o tobie mówiliśmy – przywitał ją Fedderman. – Chylimy kapelusza. Mieliśmy mordercę tam, gdzie chcieliśmy, ale wystraszyliśmy go i wziął nogi za pas. A potem mu się poszczęściło. – To nie tylko szczęście, ale i zaradność – odparła Helen. – Renz mówił, że przysłał wam nagranie z kamery przemysłowej. – Właśnie leci – powiedział Quinn. – Zastopowaliśmy w ważnym miejscu. Helen zmrużonymi oczyma wpatrzyła się w ekran. – To na pewno on? Quinn opowiedział jej o powłóczeniu nogą. – Słabiutkie to – uznała. – Ale on o tym nie wie – odezwała się Jody. Wszyscy wbili w nią wzrok. – Jakieś pomysły? – rzucił w przestrzeń Quinn. Sam miał jeden, ale czekał, aż wysunie go ktoś inny. Zastanawiał się przy tym, kto to będzie. Jody? – Musimy teraz zadzwonić do Minnie Miner – powiedziała Helen – i dostarczyć jej kopię tego nagrania. Quinn uśmiechnął się w duchu. Helen. Powinienem się domyślić. Zadzwonił. Minnie do tego stopnia nie posiadała się ze szczęścia, że pewnie przypełzłaby do nich po kablu telefonicznym, gdyby nie to, że rozmawiała przez komórkę. – Kto zatwierdził tę strategię? – chciała wiedzieć. – Helen Iman, ale nic nie ma na piśmie. – Wiesz, o co mi chodzi. Dopilnuję, żeby Helen dostała podwyżkę. – Nie pracuje dla ciebie.
– Płacę podatki – odparła Minnie. – Pracuje dla mnie. – Minnie… Ale Minnie już po drugiej stronie nie było. – Ucieszyła się? – zapytała Helen, gdy Quinn odłożył słuchawkę. Skinął głową. – Wpadła w ekstazę. Uważa, że powinnaś dostać podwyżkę i że ci ją załatwi, bo jest podatnikiem. – Święta racja. Pearl otwierała usta, żeby coś powiedzieć, kiedy zadzwonił telefon stacjonarny Quinna. Szybko porwał słuchawkę, żeby dwa razy się zastanowiła, jeśli tyle potrzebowała. Dzwonił Renz i zaczął mówić, zanim Quinn dokończył zwięzłe: „Quinn i Zespół – Dochodzenia”, formułkę, która stała się już tak automatyczna, jakby była nagrana. – Zgadnij, co mam. – Bilety na Yankees? – Prawie że. Znów grają w morderczym składzie.
Rozdział 59 Quinn i Pearl wsiedli do starego lincolna i pojechali pod wskazany przez Renza adres. Zanim dotarli na miejsce, skrzyknięto kawalerię. Jedna strona ulicy została odgrodzona. Przy krawężniku byle jak parkowały radiowozy. Ambulans z wyłączonym kogutem stał tyłem do budynku. Quinn i Pearl wiedzieli, że czeka, aż będzie można zabrać ciało. Z tego co Renz powiedział im przez telefon, nie było tu kogo ratować. Za ambulansem, zaparkowany równiutko przy krawężniku, stał czarny ford, własność odrażającego medyka sądowego Nifta. Jeśli Pearl zauważyła jego samochód, nie dała tego po sobie poznać. Wysiedli z lincolna i ruszyli w stronę wejścia do bloku. Wygrawerowany na mosiężnej plakietce przy drzwiach napis oznajmiał, że wchodzą do „THE PADMONT BLDG”. – Niezła lokalizacja – zauważyła Pearl. – Ofiara miała dużo do stracenia. W marmurowym holu czuwał mundurowy. Pokazał palcem windę i powiedział: – Czwarte piętro. Quinn i Pearl na nie wjechali. Mieszkanie, w którym popełniono morderstwo, dzieliły od windy dwa lokale. Przed jego otwartymi drzwiami straż pełnił kolejny mundurowy. Za nim, w środku, widzieli poruszające się cienie, a co jakiś czas człowieka. To technicy kryminalistyczni wykonywali swoją skrupulatną pracę. Pearl weszła pierwsza, a Quinn podążał tuż za nią. Jeden z techników rozdał im po parze gumowych rękawiczek. Włożyli je, idąc do sypialni, w której spoczywały zwłoki. Do głównej sypialni, ściśle rzecz biorąc, ponieważ w mieszkaniu były trzy. Drzwi do pozostałych dwóch były uchylone mniej więcej do połowy, ale naprzeciwko znajdowała się największa. Te drzwi były otwarte na oścież. Weszli. Technicy już tu skończyli i jedynymi żywymi osobami w pomieszczeniu byli Nift, Harley Renz i jego okazyjny podnóżek oraz szpieg Nancy Weaver. Quinn miał nadzieję, że komisarz nie wpakuje im jej na kark, żeby zbierała informacje, dzięki którym będzie mógł zrzucić winę na wszystkich poza sobą, jeśli mordercy nie uda się powstrzymać. To by do Renza pasowało. Do Weaver też. Była atrakcyjną kobietą z szatańskim błyskiem w piwnych oczach. Miała proste ciemne włosy przycięte w równą grzywkę, która budziła odległe
skojarzenie z Egipcjankami. Uśmiechnęła się, mrugnęła do Quinna, a Pearl skinęła głową. Nigdy specjalnie się nie lubiły, mimo to się rozumiały. Kobiety… Renz stał kilka metrów z tyłu, opierał podbródek na dłoni – oczywista poza – i wpatrywał się w to, co leżało na łóżku. – Rany boskie! – jęknęła Pearl. Kobieta w pościeli leżała na plecach z kostkami i przegubami przymocowanymi do wezgłowia. Złożona wpół, miała odsłonięte pośladki. Czy raczej to, co z nich zostało. Nift pochłonięty był badaniem łona ofiary za pomocą spiczastego stalowego przyrządu. Na widok Pearl zareagował zachwytem. Był jednym z niewielu znanych Quinnowi ludzi, którzy rzeczywiście potrafili zajść jej za skórę. Wyszczerzył się do niej. – Dupsko wygląda jak kotlet siekany – powiedział. – To rytuał, morderca zawsze je biczuje. I wiesz, Pearl, o jaki bat mi chodzi. Pewni dranie w średniowieczu torturowali takimi swoich wrogów. Pearl wiedziała. Widywała już efekty chłosty wymierzonej podobnym batem. Wplecione w niego odłamki metalu zadawały potworny ból i takież obrażenia. – Nie zapomniał o jej brzuszku – dodał Nift. Brzuch ofiary, tak samo jak wcześniejszych, został rozkrojony niczym podczas cesarskiego cięcia, a obok leżały wybrane organy wewnętrzne i pasma jelit. I coś jeszcze. – To przeznaczona dla niej figurka Pani Wolność – powiedział Renz, widząc, dokąd pobiegło spojrzenie Quinna. – Trudno rozpoznawalna przez krew i co tam ją pokrywa. Tym razem wsadził ją w odbyt. Quinn popatrzył na krew zmieszaną z odchodami i na wystający z tego wszystkiego przedmiot. – To było określenie specjalistyczne – dorzucił Nift. – Musiało ją boleć jak wszyscy diabli. Pearl na niego łypnęła. – Ty pewnie wiesz najlepiej. Quinn położył jej rękę na ramieniu i lekko ścisnął. Ich stały sygnał, żeby się zamknęła. Gdy już nabrał pewności, że nad sobą zapanowała, rozejrzał się. Coś było nie tak z tym pomieszczeniem, z częścią mieszkania, w której się znajdowali. Wszystko stało równo i na swoim miejscu. Ściany były zdumiewająco gołe. Nigdzie nie walały się żadne drobiazgi. Weaver obserwowała go z półuśmiechem, jakby czekała, kiedy wreszcie załapie.
– Nikt tu nie mieszka – powiedziała. – Denatka nazywała się Gigi Beardsley i pracowała w nieruchomościach. Wciąż miała klucz uniwersalny do tych niezgrabnych, metalowych dynksów, którymi zamykają puste lokale, żeby wszyscy agenci mogli je pokazywać. Klucz do drzwi jest w takim czymś i agent musi to otworzyć, dopiero wtedy można wejść do mieszkania. – Powiedziałaś, że wciąż miała klucz uniwersalny – rzekł Quinn. Przemówił Renz: – Wygląda na to, że wczoraj, niedługo przed śmiercią, Gigi została zwolniona. – Ale klucz zachowała. – Aha. Mają je wszyscy pracownicy o długim stażu. Gigi jednak swojego używała od święta. Pracowała w dziale personalnym i rzadko oprowadzała klientów po mieszkaniach. Pewnie po prostu wyleciało jej z głowy, że powinna go oddać. – Nie był to jej najszczęśliwszy dzień – wtrącił Nift. Chował narzędzia do plastikowej torebki, żeby nie stykały się z innymi, dopóki nie zostaną wyjałowione w prosektorium. – Jedyny fart, że Pani Wolność nie weszła pochodnią do przodu. Tym razem Pearl go zignorowała. – Zakładam, że Gigi pisane przez G – zwróciła się do Renza. – Przez dwa G, ściśle rzecz biorąc. Nasz ptaszek nadal ma podejście alfabetyczne. – Renz skinął głową w kierunku łazienki. – Na lusterku znów zastaliśmy nasmarowany krwią napis „Wolność zabijaniu”. Technicy wzięli próbki, ale bez wątpienia jest to krew ofiary. Morderca najpewniej zanurza w niej palec w rękawiczce i nim pisze. – Widać, gdzie zanurzał – pokazała ręką Weaver. W rozlanej na materacu krwi było z pół tuzina smug. – Zbierał tym palcem krew z jej dupy. – Nift łypnął na Pearl i się uśmiechnął. – Na lusterku jest też kał. – Musiał chodzić tam i z powrotem między łazienką a sypialnią – zauważył Quinn. – Nie spieszyło mu się. – Albo nabrał krwi za jednym zamachem i poszedł z nią do lustra – polemizował Nift. – Zwłaszcza tej z dupska. Wciąż jeszcze żyła, kiedy wsadzał jej tę statuetkę. To musiała być istna fontanna. – Gdyby zanurzył palec tylko raz, litery stawałyby się coraz mniej wyraźne – zwrócił mu uwagę Quinn. – A tak nie jest.
– Bardzo dobrze – pochwalił Nift, jakby Quinn trafnie zauważył coś, o czym on, Nift, wiedział od samego początku. Taki test. – W budynku jest odźwierny? – Nie – odpowiedział Renz – ale założę się, że będzie. – Dysponowała więc kluczem do tego mieszkania i wiedziała, że stoi puste – podsumował Quinn. – Na dużym kółku, razem z innymi kluczami. Pojechały do laboratorium, minisejf też. – To kto jest faktycznym właścicielem lokalu? – Jakiś gość, który przebywa za granicą – odrzekł Renz. – Nie będzie zadowolony, kiedy dowie się o tym wszystkim. – Jest spora szansa, że przyszła tu z mordercą dobrowolnie. To ona wiedziała o istnieniu tego mieszkania. I ona miała klucz. – Jest spora szansa, że to ona go uwiodła – dodał Nift. – Chcesz ją skarżyć o morderstwo? – warknęła Pearl. Nift się uciszył i skupił na pakowaniu narzędzi. Zamknął na zatrzaski swoją czarną torbę, podniósł marynarkę, starannie złożoną i przewieszoną przez oparcie fotela. – Możesz w przybliżeniu określić porę śmierci? – zapytał go Quinn. – Między pierwszą a piątą nad ranem – odpowiedział Nift. – Chociaż wygląda na to, że tortury zaczęły się przed północą. – Uśmiechnął się jakoś tak, że jego twarz stała się wyjątkowo szkaradna. – Musiał studiować metody hiszpańskiej inkwizycji albo czegoś w tym rodzaju. Nasza Gigi niewyobrażalnie się nacierpiała, zanim pozwolił jej umrzeć. – Miło słyszeć, że się przejmujesz – rzuciła Pearl. Nift wzruszył ramionami. – Zawsze mi mówiono, że handel nieruchomościami to bezlitosna branża. – Zadzwoń do mnie, jak będziesz miał coś więcej – powiedział Quinn. – O każdej porze dnia i nocy. – Się zrobi. – Nift poprawił mankiety i zapiął marynarkę. – Wiesz, że na miejscu zbrodni mogę udzielić tylko wstępnych informacji. – Ano wiem. Cholera, wszystko, co robimy, jest wstępne. – Można zabrać ciało? – zapytał Renz. – Nie widzę przeciwwskazań, jeśli technicy już skończyli – odparł Nift. – Ale powinienem wam powiedzieć, że to morderstwo jest troszeczkę inne. Widziałem poprzednie ofiary i naturę
ich obrażeń, zwłaszcza powstałych na skutek tortur. Te zostały zadane z wyjątkową furią. Był na nią wściekły. – Mówisz o figurce w tyłku? – upewnił się Renz. – Między innymi. – Dopiero się poznali – oznajmił Quinn, ale już mówiąc te słowa, zdał sobie sprawę, że snuje przypuszczenia. Wyobraził sobie krótki scenariusz: kobieta wylatuje z pracy, wpada w depresję, idzie się napić, poznaje mężczyznę, który oferuje jej miłość i pocieszenie, choćby na jedną noc. I spotyka ją niespodzianka. Nift wzruszył ramionami. – Dobra, w ogóle mnie nie słuchajcie. Miejcie tylko na uwadze, że był na nią potężnie, ale to potężnie wściekły. – To ma sens – zdecydowała Helen. Tego ranka miała na sobie workowate spodnie od dresu i luźny T-shirt. Wydawała się w tym stroju nie tylko wyższa, ale i roślejsza. Bił od niej żar i zapach potu z lekką domieszką perfum, który jednak nie był nieprzyjemny. Kojarzył się raczej ze zdrowiem. Na ile Quinn ją znał, mogła tu przybiec. Myślał sobie czasem, że w poprzednim życiu była na przykład wojowniczką wikingów. – W jakim sensie ma sens? – zapytał. – Morderca mógł być na tę akurat ofiarę szczególnie wściekły po tym, do czego omal nie doszło na Liberty Island. Upiekło mu się o włos, a przez to sobie przypomniał, co może się zdarzyć. Co niemal na pewno się zdarzy. Pearl siedziała na krawędzi biurka, bo też chciała brać udział w rozmowie. – A zdarzy się, ponieważ on tego chce – uzupełniła. Helen skinęła głową. – Owszem, na swój chory sposób. Chce tego coraz bardziej, chociaż stara się to wypierać. – Oni wszyscy tego chcą – powiedział Quinn – a kiedy nie nadchodzi, ogarnia ich frustracja. – Był tak blisko niej… – ciągnęła Helen. – To musiało być niezłe przeżycie. Na pewno wywołało w nim masę potwornych reakcji. Możliwe, że śmiertelnie go przestraszyła. Quinn to sobie wyobraził i powiedział: – Bez wątpienia go przestraszyła. – Mówimy o Statui Wolności? – upewniła się Pearl. – Tak – potwierdził Quinn.
– O jego matce – dodała Helen.
Rozdział 60 Pora na czarną robotę. W skwarze. Quinn zlecił Salowi i Haroldowi przeprowadzenie rozmów z lokatorami mieszkań sąsiadujących z tym, w którym zginęła Gigi Beardsley. Mieli szkic sporządzony przez policyjnego rysownika na podstawie fotografii Dreda Ganta uzyskanej od Jacoba Thomasa, handlarza antykami. Przedstawiał wyobrażenie Ganta gładko ogolonego i z ciemnymi włosami. Przeciętny facet, bezdyskusyjnie, ale też w dużym stopniu inny człowiek bez jasnej brody, wąsów i okularów w czarnych oprawkach. Nie wyglądał już na kogoś, od kogo można kupić dragi w klubowej toalecie. Otrzymali też kopie oryginalnego zdjęcia z Gantem w wersji kudłatej i niechlujnej. Disco Dred. Powodzenia, przyda się wam, pomyślał Quinn. Ale trzeba to było zrobić. Dzięki telefonowi do Homestead Properties, byłego miejsca zatrudnienia Gigi, szybko uzyskali jej domowy adres. Mieszkała na West Side, w pobliżu Columbus Circle. Kobieta, z którą Quinn rozmawiał, wydawała się szczerze przygnębiona jej śmiercią. Quinn usłyszał – zresztą niczego innego się nie spodziewał – że wszyscy w agencji lubili Gigi. Zmarła była zesłanym na ziemię aniołem i dla każdego miała dobre słowo. Została zwolniona nie z powodu braku przyjaciół, ale braku funduszy. Quinn był gotów uwierzyć, że to ostatnie było prawdą. Uzbroił się w kolejne kopie szkicu i postanowił wybrać się z Pearl i Feddermanem do mieszkania Gigi. Jody chciała im towarzyszyć i dopóty wierciła mu dziurę w brzuchu, dopóki wreszcie nie powiedział, że dobrze, niech już będzie, i nie przydzielił jej miejsca obok Feddermana na tylnym siedzeniu lincolna. Klimatyzację starego auta czekała ciężka walka z gorącem, zwłaszcza że w środku będą cztery osoby. Feds, jeszcze bardziej nieogarnięty niż zwykle, był w grobowym nastroju. Miał kłopoty w domu – znowu. Brały się w zasadzie stąd, że był gliną. Zajęty ciągłymi sprzeczkami, nie miał czasu na nic innego. Ani on, ani jego żona Penny od jakiegoś czasu nie robili prania, nie odwiedzali też pralni chemicznej, a był środek fali upałów. Jody miała za swoje.
Quinn zaparkował w strefie załadunkowej naprzeciwko bloku Gigi. Zobaczył radiowóz stojący po przeciwnej stronie ulicy przy hydrancie przeciwpożarowym, czyli też niezgodnie z przepisami. I kto robił w tym mieście za czarne charaktery? Rzucało się w oczy, że mieszkania w budynku nie były tanie: cztery kondygnacje zdobnego kamienia, a nad nimi ze dwadzieścia ceglanych. Wszystkie okna niższych pięter ocieniały zielone markizy. Przed budynkiem była fontanna z czymś w rodzaju gargulca, bez przerwy wymiotującego wodą. Quinn pomyślał, że firma Gigi musiała nieźle sobie radzić, zanim rynek się załamał. – Może powinniśmy przerzucić się na nieruchomości – powiedział Fedderman, spoglądając przez okno na imponujący wieżowiec z kamienia i cegły. – Rynek przestępstw nie zna wzlotów ani upadków – dodał Quinn. – Ani upadków bez wzlotów – zauważyła Pearl. – Wolę sprawy sądowe niż finalizowanie umów w nieruchomościach – oznajmiła Jody. – Nuuuuda. – Jak sprzedajesz nieruchomości, nie musisz tachać ze sobą broni – stwierdził Fedderman. – I nikt nie próbuje cię załatwić – uzupełnił Quinn. – To co my tu w ogóle robimy? – zdziwiła się Jody. Niemal wszyscy wybuchnęli serdecznym śmiechem. Tylko Quinn się nadąsał. Pearl i Jody wymieniły nieznaczne uśmiechy. Quinn zaledwie kilka chwil temu wyłączył silnik i klimatyzację, a już w samochodzie zrobiło się nieznośnie gorąco. Wysiedli więc i ostrożnie odlepili przepocone ubrania od ciał. Zanim przekroczyli ulicę, Quinn zostawił na widocznym miejscu deski rozdzielczej plakietkę nowojorskiej policji. Macie, pomyślał. Zgodnie z przepisami. Hol bloku mieszkalnego Gigi składał się przede wszystkim z dębowej boazerii, roślin doniczkowych i obrazów z polowaniami na lisy. Windy były gustownie zamaskowane i prawie niemożliwe do zlokalizowania. – Co tak naprawdę ofiara robiła w pracy? – zapytała Jody poważnie. Usiłowała dopasować zmarłą do otoczenia. – Siedziała w kadrach – odparł Quinn. – Dobrze płacą, dopóki w ogóle płacą. Przypominający pruskiego feldmarszałka odźwierny w uniformie odesłał ich do jednego z konserwatorów, krępego faceta o kartoflowatym nosie i w niewiarygodnie obszernych
zielonych spodniach. Na przypinanej plakietce identyfikacyjnej widniało tylko imię: Harry. Zaprowadził ich na górę i otworzył im drzwi do mieszkania Gigi. Nie blokowała ich żółta taśma policyjna, choć Quinn wiedział, że policja tu była. Prawdopodobnie nie odkryli nic interesującego. Ani wartego zabezpieczenia. Ale oczywiście, jak mawiały gliny w angielskiej telewizji, dni były jeszcze młode. Jeśli coś tu znaleziono, badania laboratoryjne z pewnością się nie skończyły. – Został tu jej komputer? – zapytała Pearl. – Jest w policyjnym laboratorium – odpowiedział Quinn. Komputer ofiary zawsze był jedną z pierwszych rzeczy, do których zabierali się technicy. – Już ogłosili, że może się przydać tylko komuś, kto chciałby wejść na nowojorski rynek nieruchomości. Gigi po raz ostatni zajrzała do internetu na dziesięć godzin przed spotkaniem w barze z mężczyzną, który, jak zakładamy, ją zamordował. Szkic nic nie powiedział ani jej kumplom od kieliszka, ani byłym współpracownikom. Pamiętali siedzącego przy pobliskim stoliku mężczyznę, który nie odrywał od niej oczu, ale nie przyjrzeli mu się specjalnie. W opisach powtarzało się, że był przeciętny tak, przeciętny siak. – To nie znaczy, że jest mordercą – powiedziała Jody. – Naprawdę musieliśmy ją ze sobą zabierać? – zapytał Fedderman. Jody kopnęła go w kostkę, nie za mocno, ale boleśnie. Konserwator Harry poprosił ich, żeby zamknęli za sobą drzwi, jak już skończą. – Jeśli coś stąd zabierzecie – dodał, kierując się do wyjścia – koniecznie dajcie mi znać. Muszę sporządzić spis. Quinn zapewnił go, że tak właśnie zrobią, po czym zapytał, czy spis zawiera już jakieś pozycje. – Ani jednej. Nikogo poza wami tu nie było, odkąd gliny sobie poszły. Pożegnał ich półsalutem i wyszedł. Wydawało się, że po zamknięciu drzwi na korytarz mieszkanie ucichło i znieruchomiało. Nie było słychać ruchu ulicznego przetaczającego się na zewnątrz. Jedynie pyłki kurzu w bezgłośnej rewolcie wirowały w słonecznym blasku. – Prawie, cholera, dźwiękoszczelny – powiedział Fedderman. – Przedwojenny budynek o grubych ścianach. Quinn zastanawiał się, kiedy ludzie przestaną używać wyrażenia „przedwojenny budynek”. Bo o której niby wojnie mówili?
– Pachnie tu śmiercią – odezwała się Jody – mimo że umarła gdzie indziej. Pozostali wiedzieli, co miała na myśli, i pozostawili to bez komentarza. – Pearl i ja obejrzymy mieszkanie – oświadczył Quinn. Feddermanowi polecił przesłuchanie sąsiadów Gigi niezależnie od tego, czy rozmawiała już z nimi policja. Jody dostała kilka odbitek fotografii pochodzącej z akt handlarza antykami Jacoba Thomasa – tej, na której Dred miał jasne włosy, brodę, wąsy i okulary. Zadaniem dziewczyny było zasięgnięcie języka u działających w pobliżu sprzedawców. Oboje wzięli też kopie policyjnego szkicu i – na wypadek gdyby naszła ich ochota pobudzić czyjąś pamięć i zakłócić czyjś sen – pośmiertne zdjęcia ofiary, które kostnica przefaksowała do QUiZ. Jody nie dopisywało szczęście. Zanim wstąpiła do Sam’s Spirits w Ósmej Alei, pociła się już dziko i bolały ją stopy. Był to sklep monopolowy, w przybliżeniu wielkości szafy. Poza alkoholem znajdowały się w nim półki zastawione drobiazgami, jakie zwykle kupuje się pod wpływem impulsu – od plastikowych gwizdków policyjnych po paczkowaną suszoną wołowinę. Rozejrzała się, ale nie zauważyła plastikowych figurek Statui Wolności. Za drewnianym kontuarem stał pochłonięty liczeniem pieniędzy mężczyzna w średnim wieku, prawdopodobnie Sam we własnej osobie. Był niski, łysy i nosił czerwone szelki na błękitnej koszuli z krótkim rękawem, którą pod pachami znaczyły plamy potu. W lewej ręce trzymał duży plik banknotów, a kciukiem prawej błyskawicznie i z wprawą je wertował. Jody pomyślała, że doskonale by mu pasowały elastyczne opaski na rękawach i zielony daszek na głowie. Jego utalentowany kciuk pracował, a banknoty szeleściły i trzepotały. Podniósł wzrok na Jody. Nie wyglądała groźnie, wykorzystał więc ostatnie cenne sekundy, żeby dokończyć liczenie pieniędzy. Wszystko wprawią w ruch5, pomyślała Jody. Schował pieniądze pod kontuarem i uśmiechnął się do niej. – Proszę oglądać do woli – zachęcił, zamiatając ramieniem, jakby miał całe alejki zastawione alkoholem, a nie tylko ten skromny wybór. Zrewanżowała się uśmiechem. – Wolałabym, żeby to pan coś obejrzał. – Toż oglądam. Obrzucił ją wnikliwym spojrzeniem, a ona zdała sobie sprawę, że źle ją zrozumiał. – Widzę glinę – dodał. Roześmiała się i mignęła czasową odznaką policyjną, w którą zaopatrzył ją Quinn.
– Nagród nie przewidziano. Pan to ten Sam w nazwie sklepu? – Ten sam. Podeszła do lady i położyła na niej hipotetyczny, nie wiadomo na ile wiarygodny szkic grafika policyjnego. Narysowany osobnik wydawał się Jody nawet jakby znajomy, ale może to dlatego, że oglądała tę pracę wiele razy. – Widział pan kiedyś tego człowieka? Wpatrzył się w rysunek. – Nie powiem tak, nie powiem nie. Przeciętny jakiś ten gość. – Wiem, wiem. Jody sięgnęła do torebki i wyjęła zdjęcie od Jacoba Thomasa, na którym Dred Gant miał brodę i wąsy (być może fałszywe), blond włosy i okulary w grubych czarnych oprawkach. Położyła je obok szkicu. Sam przyjrzał się obu podobiznom. – Ten sam gość? – Miałam nadzieję, że pan mi to powie. Wskazał kudłate zdjęcie. – Widzi mi się, że w sześćdziesiątym dziewiątym mogłem od tego gostka kupić skręta w college’u. Jody czekała. – Tylko tyle mogę pani powiedzieć. Jody popatrzyła na niego spode łba, ale podziękowała. – Zrobił coś? – zapytał Sam. – Jesteśmy pewni, że tak. – Zabrała szkic, zdjęcie i skierowała się do wyjścia. – Chwilunia – powstrzymał ją Sam. – Pani pokaże jeszcze raz to pierwsze. Coś w tym drugim obudziło mi z nim jakieś skojarzenie. Zdaniem Jody wyjaśnienie było do przyjęcia. Wróciła do kontuaru i znów równo ułożyła na nim obie podobizny z nadzieją, że cokolwiek się Samowi skojarzyło, skojarzy się jeszcze raz. Milczała. Nawet się nie poruszała. Nie chciała mu nic sugerować. Sam się przyglądał. Wreszcie podniósł wzrok i wbił w nią spojrzenie nabiegłych krwią oczu. – Możliwe, że był tu zeszłej nocy, o dziewiątej albo dziewiątej trzydzieści. Może trochę później. Była z nim jakaś blondynka, chyba kapkę wstawiona. Kupił wódkę Grey Goose. Puls Jody przyspieszył. Nagle zrobiło się tu całkiem fajnie. W pewien szczególny sposób.
– Mówili coś? – zapytała. – Nie przypominam sobie. Tylko poprosił o wódkę, o, z tej półki za ladą. Opierali się o siebie i wyraźnie byli ze sobą, jeśli pani za mną nadąża. – Kochankowie? – Aż tak daleko bym się nie posunął, ale i nie dałbym głowy, że nie. – Jak zapłacił? – Gotówką, zdaje się. Pięćdziesięciodolarowym banknotem. – Rozpoznałby pan ten banknot? – Pamiętała, że wielu kasjerów od razu oznaczało banknoty o wysokich nominałach, by klient nie mógł stwierdzić, że dał jeszcze większy, i zażądać wyższej reszty. – Co pani! – rzucił Sam z niedowierzaniem. – Wódka tania nie jest, codziennie płacą mi pięćdziesiątakami. – Wzruszył kościstymi ramionami. – Widzi pani, dopóki pani nie przyszła, byli dla mnie tylko parą wczorajszych klientów, nic więcej. W głowie mi nie postało, że przyjdzie mi rozpoznawać ich i ich pieniądze. – W którą stronę skręcili po wyjściu? – A, tego to pani nie powiem. Jody pomyślała o knajpce, w której balowali koledzy i byli współpracownicy Gigi i w której zostawili ją przygnębioną i bezbronną wobec świata. Była rzut beretem stąd, a co więcej, znajdowała się w połowie drogi do stacji metra, z której Gigi i morderca mogli dojechać bardzo blisko umeblowanego, ale niezamieszkanego lokalu, miejsca jej śmierci. Choć została zwolniona, nadal dysponowała kartą do agencyjnych minisejfów. Do takiego właśnie mieszkania pojechałaby na seks z mężczyzną, który ją poderwał albo którego ona poderwała. Wyjęła z torebki kolejne otrzymane od Quinna zdjęcie. Gigi Beardsley w kostnicy. Położyła je na ladzie przed Samem. – Widział ją pan? Sam spojrzał. – Jezus, Maria, Józefie Święty! – Nie pytałam o nich, ale o nią. – Jody pokazała palcem fotografię z kostnicy. – To ona – powiedział Sam. – Przyszła z gościem, który kupił wódkę. Rękę dam sobie uciąć. – Ze smutkiem pokręcił głową. – Została zabita, prawda? – Na śmierć – odparła Jody.
5 Fragment refrenu polskiej wersji piosenki Money, Money z musicalu Kabaret. Tekst Andrzej Rosiewicz.
Rozdział 61 Nikt nie lubi niespodziewanych policyjnych wizyt. Bobby Aikins, mężczyzna średniego wzrostu i budowy i w ogóle przeciętny, na najlepszej drodze do utraty resztki włosów z czubka głowy, nie był wyjątkiem. Mieszkał sześć przecznic od bloku, w którym zginęła Gigi Beardsley, czyli daleko poza obszarem działania Sala i Harolda, których zadaniem było odwiedzić tylko najbliższe budynki. A odwiedzili go, ponieważ był dyrektorem personalnym Homestead Properties, skąd Gigi została zwolniona w dniu swojej śmierci. Prawdopodobnie osobiście przekazał jej złe wieści. Aikins się odsunął, żeby Sal i Harold mogli wejść do ładnego mieszkania na dziewiątym piętrze z widokiem na Broadway. Gestem zaproponował im miejsce na sofie. Sal usiadł, Harold nie. Aikins zajął żółtobeżowy skórzany fotel, pasujący kolorem do sofy. Wokół pełno było beżowej skóry i lśniącego chromu. Odnosiło się wrażenie, że wszystkie meble zostały niedawno za jednym zamachem kupione w tym samym miejscu. Ich wygląd sugerował, że lokator rzadko tu bywa, więcej czasu spędzając w biurze lub podróżując w interesach. Aikins unikał patrzenia detektywom w oczy. Coś ukrywał. Sal uznał to za obiecujący znak. Im więcej ludzie ukrywają, tym lepiej. – Sądzę, że chodzi o Gigi – zaczął Aikins. Wolno pokręcił głową, wpatrzony w dywan kremowego koloru. – Ogromna strata, ogromna. – Zabawne – rzucił Harold – że dom, w którym zginęła, stoi o dwa kroki od pańskiego. Sal pomyślał, że tutaj Harold zanadto pojechał, ale zaraz zorientował się, co jest grane, i wziął na siebie rolę dobrego gliny. – Sześć przecznic – powiedział. – Zaraz zabawne. – Nie ma w tym nic zabawnego – odrzekł Aikins. – Nic w całej tej historii nie jest w najmniejszym stopniu zabawne. – Przeszył Harolda wzrokiem jak sztyletem. – A sześć przecznic to wcale nie tak blisko. Nie na Manhattanie. – Sześć krótkich przecznic – poprawił się Harold. Sal pomyślał o złagodzeniu tej wypowiedzi, ale postanowił nie wkraczać do akcji. Obserwowanie układnego Harolda odgrywającego złego glinę było niezłą frajdą.
Harold udał, że sprawdza coś w notatniku. – Jest pan dyrektorem działu kadr w Homestead Properties? – Dyrektorem zarządzającym. – A co to, do cholery, znaczy? – zapytał Harold. Sal omal się nie uśmiechnął. Harold podgrzewał atmosferę. – To znaczy, że zarządzam personelem. – Pan podjął decyzję o zwolnieniu Gigi Beardsley? – Nie. Zrobił to zarząd. – Jest pan członkiem zarządu? – Tak. Harold wzruszył ramionami. Sal milczał. – Niech będzie – powiedział Aikins. Obaj się w niego wpatrzyli. – Co: niech będzie? – zachrypiał Sal. – Widziałem ich tamtej nocy, zanim Gigi została zabita. Sal pragnął, żeby Harold albo coś powiedział, albo zamknął gębę na kłódkę. Dosłownie. Tak dobrze odegrał złego glinę, że Aikins otworzył się niczym puszka sardynek. Obaj detektywi byli zaskoczeni, a lepiej, żeby na takich nie wyglądali. Sal uznał, że powinien poprowadzić dalszą rozmowę, choć nie mógł nic Haroldowi zarzucić – dzięki niemu dokonał się postęp. – Proszę szerzej – zwrócił się do Aikinsa. – Parszywie się czułem z powodu zwolnienia Gigi. Naprawdę była aniołem. Wszyscy w Homestead ją lubili. – Wpatrzył się w dywan i znowu pokręcił głową. – Ta cholerna branża jest bezduszna. – Znaczy nieruchomości? – spytał Sal. – A niby jaka? – Nie miał pan na to wpływu – powiedział Harold. Teraz solidaryzował się z Aikinsem, który popatrzył na niego w zdumieniu. Sal też na niego popatrzył. Twardym trzeba być, Haroldzie! – Czy między panem a Gigi istniały jakieś damsko-męskie relacje? – zapytał Sal, sprowadzając ich mały quiz na utarte koleiny. – Chciałbym – odparł Aikins, co nie było najmądrzejszym wyznaniem. Z drugiej strony, nie powiedziałby czegoś takiego, gdyby zamordował Gigi, więc może wyznanie nie było też
najgłupsze. – Wiem, że spędzała w pobliżu sporo czasu – ciągnął Aikins. – Jest tu niedaleko taki bar, gdzie razem z innymi pracownikami Homestead lubiła tracić czas i pieniądze. – Pan też tam bywał? – Nie. Niezbyt odpowiednie miejsce dla dyrektora zarządzającego. – Bo lepiej nie bratać się z najętą pomocą? – Można to tak ująć. – To w pełni zrozumiałe – oznajmił Harold. Sal posłał mu ostrzegawcze spojrzenie. Harold znów był dawnym Haroldem, a nie zatwardziałym gliną rodem z telewizji i dramatów sensacyjnych. – Poszczęściło mi się i ją zobaczyłem – mówił Aikins. – Szła Ósmą Aleją, nawet się domyśliłem dokąd. Zachowała uniwersalną kartę do naszych minisejfów. Zapomniałem poprosić o zwrot, a ona zapomniała ją oddać. No i wiedziałem, że niedaleko znajduje się Padmont Building. – Mogła iść dokądkolwiek – zauważył Sal. – Cóż, nie uważałem tak. Chciałem zaspokoić ciekawość, więc za nimi poszedłem. Sal i Harold wymienili obojętne spojrzenia, których Aikins miał nie dostrzec. – Za nimi? – zapytał Harold. – Nie wspomniałem? Ktoś z nią był. Mężczyzna, pierwszy raz widziałem go na oczy. Dlatego byłem ciekawy i, muszę przyznać, odrobinę zazdrosny. Trochę się w Gigi durzyłem, zresztą nie ja jeden. – Była z tych, które sypiają z kim popadnie? – spytał Harold. – Nie, wręcz przeciwnie. Między innymi stąd moja ciekawość. – Jak wyglądał ten mężczyzna? Aikins zamknął oczy i się zamyślił. Wreszcie je otworzył. – Nie było w nim nic nietypowego. Chyba to właśnie było nietypowe. Był po prostu… przeciętny. – Panie Aikins, znał pan w przybliżeniu wzrost Gigi Beardsley. Proszę potraktować to jako punkt odniesienia i powiedzieć nam, czy ten mężczyzna był wysoki, czy niski? – Wysoki to pojęcie względne. I nie wiem, czy Gigi chodziła na płaskim obcasie, czy na szpilkach. Ja jestem wysoki, mam metr osiemdziesiąt pięć. Wydawał się nieco niższy ode mnie. Salowi Aikins wyglądał raczej na metr osiemdziesiąt.
– Coś jeszcze? – zachrypiał. – Nosił jasne spodnie i ciemną marynarkę. – Włosy? – Miał. Bujne jak moje i tak samo ciemne. Przynajmniej tak mi się zdaje. Naprawdę trudno powiedzieć. Przez myśl mi nie przeszło, że będę go opisywał, bo inaczej przyjrzałbym się uważniej. – Aikins powiódł spojrzeniem od Harolda do Sala. – Sądzicie, że to on zabił Gigi? Że to Morderca od Pani Wolność? – Tak – przyznał Harold. – Mój Boże! Mogłem przecież coś zrobić! Powstrzymać go! – Nie wiedział pan – powiedział Sal. – A nawet gdyby pan wiedział, musiałby go pan zabić, inaczej by go pan nie powstrzymał. – Więc bym… – Co? – ponaglił go Sal. – Nie, nic. – Szli normalnie? – wtrącił Harold. – Pyta pan, czy byli pijani? – Owszem. – Może trochę. Z drugiej strony, domyśliłem się, że wyszli z baru, więc mogłem sobie projektować, że nieco się zataczają. – Szli w kierunku mieszkania, w którym Gigi została zamordowana? – Tak. Czy raczej w stronę stacji metra, z której mogli tam dojechać. – Nie do Gigi? – Nie, w innym kierunku. Może nie chciała, żeby wiedział, gdzie mieszka. – Niby czemu? – zapytał Harold. – Wie pan… Faceci mogą narobić kobietom… Mógł jej narobić przeróżnych kłopotów. Możliwe, że… – Że co? – Że potrzebowała tylko jednorazowego pocieszenia. – Po tym, co jej pan zrobił. – Spokojnie, Haroldzie – wtrącił się Sal. – Wyluzuj. Wyjął podobizny Dreda Ganta. Postanowił, że oszczędzi Aikinsowi widoku pośmiertnego zdjęcia Gigi. Sam nie lubił na nie patrzeć. Podsunął mu kopie.
– Czy to był ten mężczyzna? Aikins się przyjrzał, po czym podniósł wzrok na Sala. – Nie umiem powiedzieć. Trzeba się przyjrzeć, żeby w ogóle rozpoznać w nich tego samego człowieka. A nawet wtedy… Sal schował kopie. – Pamięta pan, o której widział pan Gigi i jej towarzysza? – Za dziesięć dziesiąta. – Skąd taka dokładność? – Zawsze wiem, która godzina. Odruchowo sprawdzam czas. – Nawyk z pracy w zasobach ludzkich, jak sądzę – domyślił się Harold. – Pewnie tak. – Ponury, zgaszony Aikins znów wpatrywał się w dywan. Sal i Harold podziękowali mu za poświęcony czas i uprzedzili, że zostanie jeszcze poproszony o złożenie zeznania. – Będziecie sprawdzali, czy sobie nie zaprzeczam – powiedział Aikins z pochyloną głową. – Czy gdzieś się nie rąbnąłem. – Ludzie codziennie sobie zaprzeczają – odparł Sal. Choć nie wtedy, kiedy mówią o morderstwie. – Pocieszające, nie powiem – mruknął Aikins. Nadal nie podnosił głowy. Sal i Harold wyszli. Kiedy zjeżdżali windą, Sal powiedział: – Zapomniałem, że potrafisz tak odgrywać twardziela. – To to samo, co w telewizji, filmach i na scenie – odparł Harold. – Co ty nie powiesz. Wychodziłeś kiedyś na scenę? – Podczas kilku okazań. Czy to się liczy? – Nie – odpowiedział Sal.
Rozdział 62 Jody wracała do mieszkania Gigi Beardsley, w którym byli Quinn i Pearl. Nie mogła się doczekać, aż powie Quinnowi, że udało jej się określić miejsce pobytu ofiary i mordercy niedługo przed zakładaną porą zbrodni. Teraz wystarczy, żeby Quinn zadzwonił do lekarza sądowego i ustalił, czy w zawartości żołądka ofiary odkryto wódkę Grey Goose. To nie powinno być szczególnie trudne. Wtedy uświadomiła sobie, że przecież widziała zawartość żołądka Gigi, i zrobiło jej się niedobrze. Wyparła ten plastyczny obraz z myśli, czy raczej zamknęła go w przegródce, w której mógł spoczywać ignorowany, i zapewniła samą siebie, że w policyjnym laboratorium potrafią czynić cuda. Z pewnością znajdą ślady wódki i uda im się zidentyfikować markę. No, markę niekoniecznie. Temperatura podniosła się o kolejnych kilka stopni, a Jody zdała sobie sprawę, że idzie szybko i jest spocona. Wyhamowała, przez co kilka osób też się zatrzymało i zaczęło się na nią gapić. Powtarzając sobie, że nie ma co się spieszyć, skryła się w cieniu markizy wiszącej nad oknem małej księgarni. Uderzyło ją, że w dzisiejszych czasach rzadko widuje się niezależne księgarenki. Przyszłość eliminowała je niespiesznymi pstryknięciami palców. Skoro tak, najlepiej jakoś wykorzystać szturm technologii i zadzwonić do Quinna, sprawdzić, czy razem z matką są jeszcze w mieszkaniu ofiary. Wyjęła z torebki iPhone’a i zdziwiła się, gdy zabuczał i zawibrował jej w dłoni. Odruchowo przejechała kciukiem i odebrała, zanim w pełni dotarł do niej napis na wyświetlaczu: Sunset Assisted Living, kierunkowy z New Jersey. – Jody? – upewnił się w telefonie głos babci. – Jesteś tam, złotko? Żaden problem. Babcia na pewno zrozumie, że Jody jest w pracy. – Cześć, babciu. Nie mogę rozmawiać. Zaraz… – …dowiesz się – a rzadko coś takiego mówię – o życiowej okazji. Na to, Jody, złotko, znajdziesz czas. Hę?! – Babciu, pomagam w ujęciu seryjnego mordercy! – Mordercy smordercy. A co? Zniknie jak królik w cylindrze magika?
– Niewykluczone, babciu. To naprawdę ważna sprawa. – Mówisz teraz jak wiadomo kto. Taka okazja… – Poczeka. Uwierz mi, babciu, poczeka. – Doprawdy, złotko? Porywczość młodości – tylko się, broń Boże, nie obraź – bywa niepowstrzymana. Właśnie dlatego czasem nie umie otworzyć złotych wrót do przyszłości. Co więcej, jak ze smutkiem muszę dodać, nie zwraca uwagi na to, że okazja puka do drzwi. Nie jest to przeważnie zbyt głośne pukanie, ale wciąż… – Babciu! O jakiej okazji mówisz?! Mam kupić złoto?! Jody spostrzegła, że mówi za głośno i zwraca na siebie uwagę. Cofnęła się głębiej w cień, blisko wysokiej ekspozycji książek na pochyłym stelażu, poświęconych nieuniknionej zmianie klimatu. Globalne ocieplenie… Nadchodzi! Nadchodzi! Jody o małego słonia nie powiedziała tego na głos. Czuła, jak strużki potu spływają po wewnętrznej stronie jej prawego ramienia. – Ależ jakie złoto? Zapewniam cię, że nie mam nic przeciwko kupowaniu złota w tych czasach, kiedy to wisi nad nami nieunikniona katastrofa, o której zresztą nie powinniśmy myśleć, no bo jaki w tym sens, wszak wiemy, co niosą ze sobą katastrofy, czyż nie? Żadne złoto, złotko. Są rzeczy od niego ważniejsze, ważniejsze od innych drogocennych metali. Na tyle, na ile jakikolwiek metal może być drogocenny w porównaniu z wartością ciała i kości. Boże drogi! Jody zorientowała się, że zaciska dłoń na telefonie. Matka podczas rozmów z babcią nieraz wykazywała oznaki frustracji. Jody dotąd tego nie rozumiała, a nawet matkę krytykowała. Czy to dobra pora na poinformowanie babci, że zaczęła zanikać? Nie podobały jej się motywy stojące za takim komunikatem. Poza tym babcia nigdy do końca nie uwierzyła w te jakże dogodne zakłócenia połączeń komórkowych, a Jody stale i otwarcie wyrażała niezadowolenie z tego, że jej matka w żywe oczy okłamuje swoją matkę. Starsza pani bez wątpienia nie dawała się zwieść. Słuszne postępowanie jest słuszne. Czyż nie tego nauczał Quinn? Mniej więcej? Jody głęboko zaczerpnęła tchu. – Co więc jest tą cenniejszą od złota okazją? – zapytała babcię. – Okazało się – choć oznajmianie tego w sposób tak trywialny i bez fanfar umniejsza coś, co może okazać się znaczącym uśmiechem losu – że doktor Milton Kahn ma córkę. – W tej chwili nie szukam nowych przyjaźni – odpowiedziała Jody. – Och, myślę o czymś więcej niż tylko przyjaźń. Jody przemknęła przez głowę alarmująca myśl.
– Babciu, ty swatasz? – To szczytna tradycja, złotko. Jody się pogubiła. – Jestem hetero, babciu. – Córka też ma przyjaciół, złotko, a konkretnie chodzi mi o męskiego przyjaciela, co w tym wypadku jest synonimem określenia „dobra partia”. Przyjaciel ów, świeżo po rozwodzie, jest cenionym kręgarzem. Nazywa się Austin Morton. – Czy nie jest to przypadkiem marka angielskiego samochodu? – Jody pragnęła przerwać połączenie, ale zwalczyła ten impuls. – Pochodzi z Bronksu, więc nie ma to nic do rzeczy. Gdybyś, co mówię z intuicyjną babciną wiedzą o tym, jak mogą się dobierać osobowości, zwyczajnie zerknęła – przy czym „zwyczajnie” jest tu niedopowiedzeniem, jeśli wziąć pod uwagę doniosłość sprawy – na zdjęcie doktora Austina Mortona na Facebooku i poczytała o jego znaczących, by nie powiedzieć imponujących osiągnięciach, to… – Babciu, zanikasz mi. I tak odrobina poczucia winy, z którym żyła jej matka, spłynęła na Jody. Quinn przekazał Niftowi informacje. Znali czas, na który przypadły ostatnie chwile ofiary, przybliżoną porę jej śmierci. I morderca tym razem był widziany, chociaż stuprocentowe zidentyfikowanie go na sali sądowej wciąż leżało w sferze nadziei. Większość ekipy QUiZ – czy też zasobów ludzkich agencji – znajdowała się w przypominającym policyjny open office biurze na Zachodniej Siedemdziesiątej Dziewiątej Ulicy. Biurka stały w dwóch rzędach naprzeciwko siebie. Nic między nimi nie było. Pomieszczenie nawet pachniało jak sala odpraw na komisariacie – tą wyjątkową mieszanką desperacji i potu, wonią bardziej pasującą do starego kościoła, z tym że tutaj skrucha, owszem, zdarzała się, ale nie pokuta. Quinn uważał, że przy takim ustawieniu może być chłodniej: nawiew z klimatyzatorów okiennych o zbyt małej mocy będzie krążył łatwiej niż między wieloma boksami. Jedynie jego stanowisko pozostało boksem, a i tak nie permanentnym. Odgradzały je przeważnie tylko dwie lub trzy ścianki. Można było odnieść wrażenie, że im goręcej, niezależnie od sprawy, nad którą akurat pracowali, tym mniejsza liczba ścianek je otaczała. W tym momencie za jego biurkiem stała tylko jedna pilśniowa płyta. Każdy każdego widział, mógł się z każdym spierać i każdemu przerywać. Taka otwarta aranżacja wnętrza sprzyjała niekiedy złości i sporom,
z których od czasu do czasu rodziły się trafne konkluzje. Helen, która nie miała swojego biurka, przechadzała się w nowych butach Nike włożonych na gołe stopy. Miała na sobie jasnobrązowy lniany kostium z sukienką tak krótką – przynajmniej na niej – że wyraźnie było widać pracę mięśni łydek i dolnych partii ud. Quinn podejrzewał, że właśnie tam wszyscy kierują wzrok, w skupieniu słuchając jej słów. – Osiąga właśnie apogeum swojej kariery – mówiła o mordercy – i na pewno to wyczuwa. Znamy jego nazwisko, mamy jego zdjęcia, możemy powołać naocznych świadków, którzy widzieli go z co najmniej jedną ofiarą. Relacje z mediami nie działają tak, jak oczekiwał. Wyłania się z nich wizerunek potwora. I o mało co nie dopadliśmy go na Liberty Island. Pewnie wciąż trudno mu po tym złapać oddech. Mówi się, że każde zabójstwo coś w mordercy niszczy, i jest to święta prawda. Racjonalna motywacja opada z Ganta warstwa po warstwie. Jego czyny nie przynoszą mu upragnionej ulgi, choć dotąd tak było. Na wspomnienia o nich obecnie nakłada się strach, który w nim zaszczepiliśmy, siedząc mu na karku. Ostatnie zabójstwo zdecydowanie było dziełem oszalałego rzeźnika, a nie sprytnego i skrupulatnego seryjnego mordercy. – Z oszalałymi rzeźnikami se poradzimy – zachrypiał Sal. – Znam takiego jednego z Brooklynu, do tej pory wkurzonego z powodu utraty kciuka, który nie chciał zachowywać się jak należy i zbyt często dociskał wagę. Nikt nie zareagował, bo nikt nie miał ochoty słuchać opowieści o brooklyńskim rzeźniku i jego niegrzecznym kciuku. – Szale sprawiedliwości – odezwał się po dłuższej chwili Harold. – Raczej coś innego – nie zgodziła się Helen. – W związku z rzeźnikiem? – zapytał Harold. Pominęła to milczeniem. Nie sposób było zgadnąć, kiedy Harold żartuje. Otworzyła wąską skórzaną teczkę, którą czasem nosiła zamiast torebki. Wyjęła dwa zdjęcia wyglądające, jakby wyszły ze zwykłej biurowej drukarki. Przedstawiały tę samą kobietę z profilu i en face. – Policyjne fotografie z aresztowania Mildred Gant – wyjaśniła. – Zanim obcięła włosy. Zdjęcia przeszły z rąk do rąk. – Nieszczególnie atrakcyjna – zauważył Fedderman. – Fakt – odpowiedziała Helen. – Zwróciliście może uwagę na jej rysy, zwłaszcza wokół oczu, na wyraziste kości policzkowe i wydatny podbródek? Kojarzycie? Kojarzyli.
– Ale pod względem urody dzieli je ocean – ocenił Fedderman. – Morderca nie na to zwraca uwagę – odparła Helen. Oparła pięści na biodrach. – Czy ktokolwiek z was mi powie, że ta kobieta nie przypomina – czy też nie przypominała – Carlie? – Troszeczkę ją przypomina – zgodziła się Jody. – W dużym stopniu – uznał Sal. – Wszystko jedno, jak bardzo – powiedziała Helen. – Możemy to podobieństwo wykorzystać. Quinn był ciekawy, czy to Renz jej podszepnął, jaką taktykę powinna obrać. Wątpliwe – był jej szefem tylko do pewnego stopnia. Pod wieloma względami Helen była panią samej siebie. – Morderca nadal nie popełnia błędów – przypomniał jej. – Ale o tym nie wie. Teraz zacznie mieć wątpliwości. Nie może być pewien, co po sobie zostawił. – Może więc na jakiś czas zrobi sobie przerwę – odezwała się Pearl – żeby wszystko przycichło. Helen, która podjęła swój spacer, pokręciła przecząco głową. Jej długie krągłe łydki prężyły się, prężyły i prężyły. Przy każdym kroku. – Nie, nie. To on ustalił tempo gry i chciał ją toczyć jak najszybciej, jak najostrzej. Potrzeba mu kolejnej ofiary, i to natychmiast. Musi odzyskać pewność siebie, a zarazem znaleźć ujście dla wewnętrznego przymusu. – Zupełnie jak wsiadanie na konia, który przed chwilą cię zrzucił – powiedział Harold. Wszyscy na niego popatrzyli. – Właśnie tak – przytaknęła Helen. Wdzięcznie chodziła tam i z powrotem, a mięśnie jej chudego ciała pracowały harmonijnie. Quinn nigdy wcześniej nie zauważył, że miała w sobie coś z klaczy. Może dostrzegł to teraz dzięki „końskiej” uwadze Harolda. Zadzwonił telefon na jego biurku. Chwycił słuchawkę i w poszukiwaniu choćby częściowej prywatności odwrócił się plecami do zebranych. – Nift – zwięźle przedstawił się rozmówca. – Quinn. – Chciałeś, żebym zadzwonił. – Masz coś? – Tak. Odpowiedź brzmi: przypuszczalnie.
Quinn wiedział, że chodzi o pytanie Jody dotyczące wódki. Nift kontynuował: – Ofiara miała we krwi sporą ilość alkoholu. Trochę spożyła niedługo przed śmiercią. Nie mogę z całą pewnością stwierdzić, że ostatnio piła wódkę, ale jest to bardzo prawdopodobne. Natomiast co do marki, to nie rozpoznałbym nawet mojego ulubionego drinka. – To będzie musiało wystarczyć – powiedział Quinn. – Gdybym dotarł do niej wcześniej… – Ale nie dotarłeś. Nikt z nas nie dotarł. – Jeszcze jedno. Miała we krwi ślady dopaminy. – Znaczne? – Też trudno określić. Powiedziałbym, że nie, ale w połączeniu z wódką czy jakimkolwiek alkoholowym napojem było jej dosyć, by doprowadziła do nagłego spadku ciśnienia krwi i utraty przytomności. Po takiej mieszance ofiara musiała stać się senna i nie sprawiała kłopotów. Przez jakiś czas. A potem, kiedy się obudziła goła i związana jak indyk na Święto Dziękczynienia, była bezbronna i gotowa na niezapomniane przeżycia. Na dostarczenie ich mordercy. – Coś jeszcze? – zapytał Quinn. Nie uśmiechała mu się telefoniczna rozmowa z Niftem, jeśli nie podawał przydatnych informacji. Pearl miała rację: w kontaktach z tym kurduplowatym sukinsynem było coś oślizgłego. – Pozdrów ode mnie Pearl. Czyta w myślach? – Nie omieszkam. Quinn odłożył słuchawkę o wiele gwałtowniej, niż zamierzał. – Nift – wytłumaczył się. Streścił wszystkim treść konwersacji z wrednym medykiem sądowym, aczkolwiek nie przekazał Pearl jego osobistych pozdrowień. – Wiemy zatem, że to Gant towarzyszył Gigi Beardsley na krótko przed jej śmiercią – oświadczyła Helen. – Koktajl wódki i dopaminy wskazuje, że identyfikacja w monopolowym była jak najbardziej wiarygodna. – Mamy sprawę – podsumowała Jody – ale nie musi się utrzymać. – Mamy wszystko poza mordercą – dodała Pearl. – Niedługo jego też będziemy mieli. – Głos Helen brzmiał łagodnie. – Teraz bardziej niż kiedykolwiek dysponujemy tym, czego potrzebuje. Od czego będzie potrafił trzymać się
z daleka tak samo jak ćpun od działki. Nikt nie zapytał, co przez to rozumie. Wiedzieli i bali się, że miała rację. – Carlie – powiedziała Helen.
Rozdział 63 Niech go sobie szukają. Tropiły go miejskie gliny, a on był chłopakiem ze wsi czy też mógł się nim stać ponownie, kiedy tylko zechce. Był tu względnie bezpieczny. Dred Gant miał na sobie lewisy, więc nie przeszkadzało mu, że musi się podciągnąć na niski, pociemniały z wiekiem kamienny murek, który okalał Central Park wzdłuż Central Park West. Trochę wsi w środku miasta. Przeskoczywszy do parku, przystanął, żeby zapoznać się z otoczeniem. Słońce stało nisko, a cienie były długie. Na ścieżkach dostrzegł ludzi. Pod drzewem ramię przy ramieniu leżała jakaś para. Bezdomny w łachmanach siedział na ławce niczym samotny strażnik. Może był strażnikiem? Gliną pod przykrywką? Wydawał się jednak nieświadomy nawet obecności gołębi, które dziobały coś na ziemi tuż przed nim. Jeden z ptaków niemalże siedział mu na bucie. Dred obecnie nie ufał nikomu. Ni-ko-mu. Wprawdzie jego zdjęcie wraz z tym kretyńskim policyjnym szkicem pokazywano w telewizji i opublikowano w gazetach, nie sądził jednak, by ktoś go rozpoznał w spranych dżinsach, T-shircie z logo Metsów, czapeczce bejsbolowej i okularach przeciwsłonecznych. Jeśli zechce, w butach do biegania będzie mógł mknąć jak strzała i mało kto zwróci na niego uwagę. Zwłaszcza tutaj, w parku, gdzie biegaczy było zatrzęsienie. Szedł z pochyloną głową ścieżką ciągnącą się skrajem drzew i kopał kamyki. Wiedział, że Carlie jest radioaktywna, ale najbardziej dokuczał mu fakt, że Quinn i jego ekipa wiedzieli, że on wie. Wiedzieli też, że nie może, nie potrafi trzymać się od niej z daleka. Do tego sprowadziła się gra i obaj zdawali sobie z tego sprawę. Obaj na swój sposób zawężali obszar polowania i ograniczali sobie nawzajem możliwości, w wyniku czego funkcjonowali w stale kurczącym się wszechświecie. Coś zatem musiało się zdarzyć, ponieważ taki stan rzeczy był nie do zniesienia. Rozległ się dźwięk trąbki rowerowej, obok Dreda przejechała kobieta w szortach z lycry i wysforowała się do przodu. Nie oglądając się, pomachała mu przez ramię na znak, że dzwonek był tylko przyjazną wiadomością: „Uważaj, zbliżam się do ciebie”. Patrzył, jak się
oddalała. Mocno naciskała na pedały, przez co rower i jej biodra przechylały się to w prawo, to w lewo, w prawo, w lewo… Rytm równie stary jak sam czas. Obejrzała się, z pewnością świadoma, że jest obserwowana. Całe to zamiatanie tyłkiem było przeznaczone dla niego. Patrz na mnie, patrz…! Więc patrzył. Jej długie, upięte w koński ogon blond włosy kołysały się we własnym rytmie, przeciwnym do ruchów bioder. Nie potrafił oderwać od niej wzroku. Pomyślał, że mógłby zacząć biec, nie po to, żeby ją dogonić, ale by nie stracić jej z oczu. Wiedziałby wówczas, gdzie i kiedy się zatrzyma. Tam, gdzie ścieżka zataczała łuk, pobiegłby na przełaj i mniej więcej zachował odległość. I zwróciłby na siebie uwagę, jeśli ktoś za nim podążał. Starannie to sprawdził, zanim wyszedł ze swojego mieszkania w Village. Był w nastroju defensywnym, nie drapieżnym. Jeśli będzie dziś śledził Carlie, poczeka przed jej mieszkaniem albo podepnie się pod nią, gdy będzie wychodziła z pracy. Nie wiedzieli, gdzie mieszka, więc raczej nie będą deptać mu po piętach, dopóki się do niej nie zbliży. Na wszelki wypadek wsiadł na stacji metra do pociągu numer trzy, jadącego do ludniejszej części miasta, zgubił się w tłumie na Times Square, po czym udał się na dworzec Port Authority i po kolejnej przejażdżce metrem wynurzył się na Siedemdziesiątej Dziewiątej Ulicy. Czyżby tracił rozum? Sugerowały to gazety i telewizja (ta zdzira Minnie Miner!). Jak ci wszyscy ludzie, którzy w życiu go nie widzieli, którzy nie mieli pojęcia, kim był, mogli tak niefrasobliwie nazywać go szalonym? Część gry. Chcą, żebym uważał się za szalonego. Paranoja? Jaka paranoja, skoro ktoś rzeczywiście chce mnie dopaść? Spacer ze stacji metra do parku wydawał się czymś zupełnie normalnym. Teraz, na górze, gdy przemierzał powierzchnię planety, czuł się bezpieczniej. Przeważnie umiał wyczuć, kiedy ktoś za nim szedł, a przynajmniej lubił tak myśleć. Na pewno wymknął się temu, kto być może go śledził. Albo tej. Pomyślał o Pearl Kasner i jej córce Jody. O Nancy Weaver, o Helen Iman. O kobietach będących sojuszniczkami Quinna. Kumpelami od polowań. Dred wiedział, że nie wolno ich lekceważyć, ale akurat ich się nie bał. Postrzegał je raczej jako drugorzędne cele w prowadzonej przez siebie grze, a nie jako godne przeciwniczki. Na litość boską! Toż to tylko kobiety! Celem, którego teraz potrzebował, pragnął, który posiądzie, była Carlie Clark. Zaraz zrobi się ciemno. Niebo się zachmurzyło i łgało, że ześle deszcz. Dred szedł pośród starych, strzelistych drzew, a cienie na ścieżce się wydłużały. Wszyscy wiedzieli, że po
zmroku parki są niebezpieczne. Mordercy mogli czyhać pośród gęstej roślinności. W najgłębszym cieniu. Dred się uśmiechnął. Możliwe, że jeśli wkrótce nie wyjdzie z parku, zostanie wzięty za potencjalnego drapieżnika. Sam podłożył podwaliny pod takie podejrzenia, zmienił miasto w strefę mordu. Wyszedł na główną ścieżkę i skierował się ku znajomej linii horyzontu, którą wytyczały szczyty budynków ciągnących się wzdłuż Central Park West. Z dżungli do dżungli. Minnie Miner w telewizji. Żeby ją szlag trafił! Nienawidził jej teraz za to, co o nim wygadywała. Morderca pochylił się w swoim podniszczonym antycznym fotelu i za pomocą pilota zgłośnił telewizor. – Czy to prawda – pytała Minnie Helen od profili psychologicznych – że zaburzenia umysłowe mordercy osiągnęły skrajny, bliski eksplozji poziom? – Jego stres z pewnością tak – odrzekła Helen. – Zauważ, że morderstwa są częstsze, okrutniejsze i więcej w nich zajadłości. Minnie wyglądała na zaciekawioną. – Robią mu się zwarcia w głowie? – W pewnym sensie owszem. Taki morderca dźwiga balast pamięci o wielu ofiarach, wie, że czyny, których się dopuścił, są zbrodniami. Czy grzechami, jeśli wolisz. Zaczyna to w końcu wpływać na jego umysł. Dociera do niego czasami, jaki jest, i nie może tego zanegować. Wie, że gra zbliża się do końca. Chce, by go powstrzymano, ale w jakiś wstrząsający, niespotykany sposób. – Pożąda sławy oraz anonimowości – powiedziała Minnie. – To musi rodzić niezły konflikt. – Jego głowa jest kłębowiskiem konfliktów, i to wielu. To człowiek zarówno chory, jak i zły. Na obecnym etapie rozsypuje się wewnętrznie, wie o tym i nie może temu zapobiec. – Frustracja z pewnością doprowadza go do szaleństwa. – Biorąc pod uwagę, że od początku był szalony, zapewne nie potrafimy sobie nawet wyobrazić, jakiej degeneracji uległ jego umysł. – Uważasz za możliwe, że odda się w ręce policji? – spytała Minnie. – Owszem, ale osobiście w to wątpię. – Miałby przed sobą głośny proces sądowy – zauważyła Minnie. – Ale nie chroniłaby go peleryna anonimowości. – Jest jednak wariatem – stwierdziła Minnie. – Psychopatą. Jak policja może przewidzieć
jego posunięcia, skoro sam zapewne nie wie, co zrobi? Co to znaczy „wariatem”? Nie widzę przed twoim nazwiskiem tytułu doktora. Gant stał, choć nie pamiętał dokładnie, kiedy podniósł się z fotela. Dlaczego nazywa mnie psychopatą? Wiedział, gdzie nagrywają program, mógł się bezpośrednio tam udać alejkami miejskiego labiryntu. – Nie tego rodzaju wariatem – odparła Helen. – Prawdę mówiąc, jest dość inteligentny, doskonale wie, czego chce, i postara się to osiągnąć. – Ale jest spaczony. – Owszem, gdzieś po drodze taki się stał. Spaczony i niebezpieczny. Brawo, pomyślał Dred. Spaczony. Inny sposób na stwierdzenie, że jestem od was mądrzejszy. Usiadł ponownie, już spokojniejszy. Po chwili wstał, poszedł do kuchni i wyjął z kredensu butelkę burbona oraz szklankę. Wrzucił do niej kostki lodu, po czym nalał sobie alkoholu z odrobiną wody. Kiedy wrócił do salonu, w telewizji leciała reklama usług prawniczych. Przeróżne leki na receptę wywoływały potworne skutki uboczne, mogące stać się podstawą do złożenia pozwu i dochodzenia sowitego odszkodowania. Dred wyłączył odbiornik. Siedział w ciszy. Popijał. Myślał. Uderzyło go, że korzystanie z matczynych pieniędzy miało dwa negatywne aspekty. Po pierwsze: to były jej pieniądze, niezaprzeczalna więź między nimi dwojgiem. Po drugie: powinien myśleć o Carlie Clark. Naturalnie, była przynętą. Ale niejedna przynęta została zerwana. Pora przestać zadręczać się snuciem stale i wciąż tych samych myśli, odgrywaniem scen w duchu. Pora na drugie podejście do Carlie.
Rozdział 64 Deszcz. Jak śmieli zapowiadać deszcz! Mieszkańcy tego miasta nie nabiorą się przecież na kolejny okrutny figiel. Niektórzy jednak nieśli parasolki, a inni włożyli nawet lekkie płaszcze przeciwdeszczowe. Odwieczna jak zło nadzieja wezbrała w ludzkich sercach. Tego dnia w oddali nieustannie grzmiało. Chmury żeglowały niczym widmowe galeony. Trzaskały błyskawice. A wszystko to na pokaz. Wieczorem, gdy w niebie wciąż huczało, Dred stał na peronie metra, z którego Carlie wsiądzie do pociągu, by dojechać w pobliże swojego domu. Będzie to pierwszy etap jej podróży do piekła. Popatrzył na zegarek. Powinna już wyjść z Bold Designs. Dotrze tu za piętnaście, dwadzieścia minut. Mógłby po prostu pójść do jej mieszkania, ale na pewno było pod obserwacją. Quinn wystarczająco jasno dał do zrozumienia, że on i jego detektywi wiedzą, kto będzie następną ofiarą Mordercy od Pani Wolność: Carlie Clark. Drażnili go. Rzucali mu rękawicę. Wykorzystywali Carlie jako przynętę, a jej lokum zmienili w pułapkę. Dred chciał pojechać za Carlie metrem również po to, by przekonać się, kto jeszcze za nią podąża, kto jej pilnuje. Ilu miała aniołów stróżów? Do tej pory zdążył ich poznać. Chciał wiedzieć, z którym będzie musiał się tego wieczoru uporać, chciał odpowiednio dostosować plan. Los mu podpowie, kiedy i jak zadziałać. Fala upału i susza mogły się wkrótce załamać, a ciemniejące niebo wróżyło deszcz, co dało Dredowi pretekst do zabrania ze sobą parasola. Na wszelki wypadek. Takiego środka ostrożności nie powziąłby ktoś zamierzający zabić tej nocy kobietę. Tego wieczoru był Panem Na Stanowisku Kierowniczym, co najmniej średniego szczebla. Miał na sobie jednolity brązowy garnitur, kremową koszulę i krawat w dzikie wzory, który przykuwał wzrok i który ludzie zapamiętają zamiast jego twarzy. Niósł też swoją podniszczoną teczkę z brązowej skóry. Krótko mówiąc, wyglądał jak tysiące innych karierowiczów wracających z pracy do domu. Postał trochę. Posiedział. Przespacerował się po peronie. Obserwował. Carlie się nie
pokazała. Może wróciła taksówką, bojąc się deszczu. Albo odwiózł ją do mieszkania policjant bądź ktoś z pracy. Obecnie była traktowana specjalnie, choć nie zawsze zdawała sobie z tego sprawę. Najpewniej jednak została dłużej w firmie. Często pracowała do późna. Zbierała punkty u szefostwa. Dred się uśmiechnął. Cóż za strata czasu. Czekał prawie godzinę, chodząc po peronie i wypatrując oznak, że jest obserwowany. Potem wyszedł na górę i powłóczył się po ulicy; udawał, że ogląda wystawy, lecz ani na chwilę nie stracił z oczu wejścia na stację metra. Robiło się późno. W oddali nie przestawało grzmieć. Kilka kropel deszczu spadło jak miniaturowe pociski artyleryjskie wystrzelone w celu ustalenia trajektorii. Dred nie fatygował się otwieraniem parasola. Zamiast tego podążył za grupką ludzi spieszącą w stronę rogu, ku schodom wiodącym na peron, gdzie było teraz duszno, hałaśliwie i tłoczno, ale za to sucho. Zszedł razem z nimi – po drodze ktoś nadepnął mu na stopę – i opadł na jedną z drewnianych ławek ustawionych pod wykafelkowaną ścianą. W innej sytuacji rzuciłby jakąś uwagę albo później, w pociągu, wbiłby „przypadkiem” obcas w stopę winowajcy. Potrafił zrobić to tak, żeby złamać kilka małych kości. Ale ten wieczór obiecywał o wiele większą satysfakcję niż odwet za jakieś błahe urazy. Minęła mniej więcej godzina, podczas której obserwował, jak pociągi nadjeżdżają z rykiem, wypluwają i zabierają pasażerów, ruszają z szarpnięciem i suną do ciemnego tunelu. Spojrzał na zegarek, zmarszczył brwi. Udawał, że czeka na kogoś, kto się nie pokazał, co na swój sposób było prawdą. Miał już odpuścić, kiedy się pojawiła. Schodziła po betonowych stopniach na peron. Szykowna, odstawiona. Do pracy. Cóż za pokaz kostek, jakie łydki! Z jej nadejściem zbiegł się przyjazd pociągu, który wyhamował w akompaniamencie zgrzytu i pisku. Otworzyły się drzwi. Dred dołączył do stłoczonych ludzi, pchających się do środka. Carlie wsiadła w ogonku, który uformował się z tyłu wagonu. Dred wcisnął się innym wejściem i przeszedł bliżej środka wagonu, a dalej od rozsuwanych drzwi. Stał z głową odwróconą od Carlie, ale widział jej odbicie w oknie, a zobaczy je jeszcze wyraźniej, kiedy pociąg wjedzie do ciemnego tunelu i szyby staną się zwierciadłami. Bez wątpienia jechał z nimi ktoś jeszcze, chroniący ją zgodnie z planem. Ale morderca miał jedną znaczącą przewagę. Doskonale wiedział, jak wyglądają Quinn i jego sługusy. Obserwował niezauważony, jak wchodzili i wychodzili z siedziby QUiZ. Tylko kilka minut zajęło mu wypatrzenie tego o nazwisku Fedderman, wysokiego, chudego –
choć z wystającym brzuszkiem – i w całkiem porządnym garniturze, który na jego nieposkładanej sylwetce wyglądał jak łachman. Łyskała biel; morderca rozpoznał w niej rozpięty mankiet koszuli. Fedderman, nikt inny. Dłużej trwało, zanim dojrzał tego zwanego Salem – niskiego, krępego, o zgrzytliwym głosie. Czy Harold, druga połowa komediowego duetu, też był w pociągu? Morderca w to wątpił. Harold, Pan Łagodniś, być może z kimś jeszcze, był już prawdopodobnie daleko przed nimi. Detektywi mogli się komunikować przez telefony komórkowe. Choć łatwa do znalezienia, Carlie Clark z pewnością była dobrze chroniona. Jak kosztowny obraz wystawiony w muzeum. Bez problemu można taki obejrzeć, nawet z bliska, ale dotknięcie go natychmiast sprowadzi kłopoty. Morderca wiedział, że w jego branży takie obrazy kradzione są regularnie. Zdumiewająco duży odsetek słynnych malowideł stanowiły tak naprawdę doskonałe kopie. Jeśli udało się odnaleźć oryginał i potwierdzić jego autentyczność, to najczęściej w prywatnej kolekcji jakiegoś bogacza. Pociąg zaczął zwalniać; zaraz zatrzyma się na stacji. Carlie na niej wysiądzie, by resztę drogi przebyć piechotą. Mordercy udało się dołączyć do grupki ludzi gotowych wysypać się na zewnątrz, jak tylko pociąg stanie. A ten jechał coraz wolniej, pchany teraz siłą rozpędu. Potem zahamował ze zgrzytem stali trącej o stal. Zakołysał pasażerami w jedną i drugą stronę, gdy wytracał prędkość, aż wreszcie z gwałtownym szarpnięciem do tyłu zupełnie się zatrzymał. Dred ledwie obrzucił Carlie spojrzeniem. Miał oko na Feddermana, który wysiadł środkowymi drzwiami i którego wysoką postać nietrudno było zauważyć. Detektywa o imieniu Sal nigdzie nie było widać, ale Dred nie wątpił, że i on wysiadł na tej stacji. Ciżba ludzka przewaliła się przez bramki z kołowrotami i ruszyła ku schodom wiodącym na ulicę. W ich połowie morderca usłyszał głośny burzowy grzmot. Przystanął, a z nim jeszcze kilka osób, które odkrywały, że z pogodą na zewnątrz może nie być żartów. Odczepił zapięcie czarnego parasola, żeby w razie konieczności móc go szybko otworzyć, i wznowił wspinaczkę po betonowych stopniach, prowadzących ku światu na górze. A był to świat skąpany w miarowym lekkim deszczu, hałaśliwy, brzydki i pociemniały. Huknął grom i przetoczył się echem kanionami ulic. Taksówki śmigały, nie zwalniając i nie zatrzymując się, wszystkie z pasażerami. Morderca uniósł parasolkę. Trzymał ją nisko, lekko pochyloną do przodu, żeby częściowo przesłaniała lub choćby tylko ocieniała mu twarz. Ruszył w kierunku mieszkania Carlie
i wkrótce zobaczył ją przed sobą. Ledwie widoczny Fedderman, który wyprzedzał ją o pół przecznicy, kroczył, nie oglądając się za siebie. On też niósł czarny parasol. Drugą stroną ulicy, niemal równo z nim, szedł obdarzony chrypiącym głosem Sal. Fedderman skręcił w boczną uliczkę. Na następnej przecznicy zaczął biec w kierunku, w którym szła Carlie, i porządnie się przed nią wysforował. Zanim przystanął, ciężko dysząc z wysiłku, zyskał spory dystans. Wbiegł w kałużę i wyraźnie czuł, że przemokły mu skarpetki. Jeśli kupiła je Penny, nie będzie problemu. Kiedy Feddermanowi przemakały te starsze, ciemne, farbowały mu stopy na czarno. Przeszedł jeszcze jedną przecznicę na południe, zadzwonił z komórki do Quinna i podał mu swoją pozycję. Deszcz przerodził się nagle w przenikaną błyskawicami ulewę. Uderzył piorun. Nadciągnęło czoło burzy; miasto zdawało się składać ze światła i huku. Równoległą ulicą do tej, po której szedł Fedderman, podążał pod wiatr detektyw Sal z twarzą wystawioną na zacinające strugi deszczu. Próbował otworzyć parasolkę tak, żeby nie wywróciła się na lewą stronę. Błyskawice jaśniały raz po raz, jakby ktoś pilnie nadawał kodem z jakiegoś mrocznego wygnania. Morderca rozpoznał obecność Przeznaczenia.
Rozdział 65 Jak często zdarza się po długotrwałych upałach i suszy, czoło burzy zaatakowało miasto niczym najeżdżająca armia. Pociemniałe niebo ciskało w kierunku ziemi olbrzymie krople deszczu – najpierw kilka zaledwie, potem tysiące. Była burza i gwałtowna ulewa, były pioruny. Chwilowe odwrócenie uwagi. Los instruował go, co ma robić. Morderca pozwolił temu niskiemu, Salowi, który trzymał się blisko Carlie, oddalić się trochę przeciwną stroną ulicy. Nie chciał zostać dostrzeżony kątem oka, gdy będzie się do niego zbliżał. Deszcz nadal wszystko zagłuszał. Smagany porywami wiatru, chwilami zacinał z ukosa. Feeria błyskawic nad miastem wyglądała jak urządzony przez Pana Boga pokaz stroboskopowych świateł. Morderca niósł parasolkę niżej, częściowo teraz złożoną. Przeciął ulicę pod ostrym kątem i znalazł się prawie za plecami Sala. Wyjął z kieszeni składany nóż, podważył kciukiem ostrze, po czym otworzył je do końca i przycisnął na płask do uda. Działo się to szybko, tuż za Salem, który nie widział ani nie słyszał niczego poza błyskawicami i grzmotami, co więcej – nawet nie rzucił za siebie okiem. Na poniewieranej przez burzę ulicy nie było nikogo poza nimi. Jeśli ktoś akurat wyjrzy przez okno, zobaczy szarpany w migotaniu światła i cienia ruch, tak szybki, jakby w ogóle nie zaistniał. A jeśli nawet ktoś zorientuje się, co się stało, jeśli postanowi się zaangażować i zadzwoni pod dziewięćset jedenaście, będzie już za późno, żeby miało to jakiekolwiek znaczenie. Los zrobi swoje. Pilnując się, aby iść dokładnie za Salem, nieco po lewej ze względu na to, jak detektyw przechylał głowę, morderca raptownie skrócił dystans między nimi. Szybciej! Mrużąc oczy w deszczu, potrząsnął głową, żeby pozbyć się kropel utrudniających widzenie. Nóż ze skierowanym do przodu czubkiem trzymał nisko przy ciele. Wpadł na Sala z takim impetem, że omal go nie przewrócił. Wymierzył ostrze w jego nieosłonięty bok i wbił je głęboko między żebra. Stal zgrzytnęła na kości. Sal stracił oddech, a ból go sparaliżował. Bezgłośnie zwalił się na ziemię, świadom przechodzącej nad nim
ciemnej sylwetki, zmierzającej tam, dokąd on szedł – w stronę Carlie. Spróbował wydobyć z kieszeni telefon komórkowy, ale wystarczyło lekkie poruszenie ramieniem, by jego prawy bok z mocą prądu elektrycznego poraził ból. Miasto przeszyła kolejna błyskawica. Przetoczył się grom. Sal prawie go nie usłyszał. Teraz szybko, zanim Harold, partner detektywa, dotrze do skrzyżowania i popatrzy na wschód, gdzie Carlie będzie przechodziła przez jezdnię. Do mieszkania zostały jej tylko dwie przecznice. Dogonił ją cichutko, ubraną w lekką, sięgającą bioder pelerynę. Nie czas ani pora na wahanie. Wiódł go los. Wsunął nóż pod płaszczyk i bluzkę Carlie, przyłożył jej chłodną stal na płask do krzyża. Bardziej wyczuł, niż usłyszał jej nagły wdech, który zgrał się z uderzeniem pioruna. – Tędy – rozkazał, kierując ją nożem. – Na drugą stronę ulicy. Idziemy z powrotem. – Kim…? – Cicho bądź – rzucił morderca – albo umilkniesz na zawsze. Spiesznie wracali trasą, którą przyszli. Skręcili w boczną uliczkę. Carlie, którą morderca popychał przed sobą, usiłowała opracować jakiś plan, ale nie mogła zebrać myśli. Cały czas próbowała odwrócić głowę, żeby zobaczyć jego twarz. – Patrz przed siebie i idź! – nakazał. Kiedy chwycił ją na chodniku, upuściła parasolkę. Jego parasol otworzył wiatr; morderca starał się choć trochę osłonić ich przed deszczem. Bliscy sobie mężczyzna i kobieta, starający się jak najprędzej uciec przed burzą. – Na twoim miejscu nic więcej bym nie upuszczał – powiedział. – Nie rozumiem. Jasne, że nie. – Możesz mieć w kieszeni pełno okruchów chleba. – To tędy – powiedziała i spróbowała skręcić. Pchnął ją do przodu pięścią, w której zaciskał nóż. – Nie idziemy do ciebie – oświadczył. – Czeka nas mały spacerek. Do mnie. Pomyślała o rewolwerze Smith and Wesson kalibru .38, który miała w torebce. Jody nalegała, żeby nosiła go do ochrony. Tylko jak po niego sięgnąć? Wiedziała, że próba wyjęcia czegoś z torebki, nawet jeśli będzie udawała, że chodziło o chusteczkę czy jakiś inny niegroźny przedmiot, nie zostanie uznana za niewinną. Mogłaby stracić broń, jedyną nadzieję
na przeżycie. Musiała wybrać odpowiednią porę. Po kolejnym skręcie i jeszcze jednym znów szli na południe. W każdym razie tak się Carlie wydawało – tyle lawirowali, że straciła orientację. Wytężała wzrok, żeby dostrzec jakiś adres i rozpoznać, w którą stronę rosną numery domów. Wreszcie jej się to udało. Miała rację, szli na południe. Morderca przyglądał się, jak kręciła głową w lewo i prawo. Wiedział, co robi: wyglądała swoich aniołów stróżów. Ale niczym prawdziwe anioły nie pokazywali się, kiedy byli potrzebni. – Nikt ci nie pomoże – przemówił. – Jesteś tylko moja.
Rozdział 66 Quinn schronił się przed deszczem w lincolnie. Poprzez odgłosy burzy nie słyszał ćwierkania komórki, ale miał w niej ustawione wibracje. Zsunęła się po tapicerce fotela, a on odniósł wrażenie, że coś żywego dotyka jego nogi. Porwał telefon i zobaczył, że dzwoni Harold. Odebrał. – Co tam? – Sal jest ranny! – rzucił Harold. Quinn nigdy wcześniej nie słyszał w jego głosie takiego napięcia i bólu. Podał Quinnowi ich dokładną lokalizację i uzupełnił: – Wygląda na to, że dostał nożem w bok. Skurwysyn pchnął Sala nożem! – Zadzwonię na dziewięćset jedenaście – powiedział Quinn. – Już to zrobiłem. – Pauza. – Quinn, nie mogę go zostawić. Co chwilę traci przytomność, w dodatku ktoś musi tamować krwawienie. – Morderca ma Carlie? – Na pewno. Dotarłem skrótem do punktu, w którym miałem ją przejąć, a tam pusto. Nic, tylko potoki tego cholernego deszczu! Ulice wyglądają jak rzeki. Nawet taksówki nie jeżdżą. – Zostań z Salem do przyjazdu karetki – zarządził Quinn. – Później do ciebie zadzwonię. – Co do Carlie i mordercy – powiedział jeszcze Harold. – Jeśli ją porwał i nadal brną na południe, powinni być o przecznicę od miejsca, w którym Fedderman miał włączyć się do obserwacji. Ale nie idą w jego stronę, będą o przecznicę na wschód. Jeśli deszcz zelżeje albo akurat uderzy błyskawica, Feds może ich zauważyć na skrzyżowaniu. Było to możliwe, ale przy tej pogodzie, gdy Gant w dodatku nie wiedział, kto oprócz Sala jest w terenie? Nikła nadzieja. Fedderman był ostatnim w łańcuchu aniołów, którego ogniwem była również Pearl, i to on miał dopilnować, żeby Carlie bezpiecznie dotarła do mieszkania. Dokąd więc teraz idą? Quinn ustawił wycieraczki lincolna na najwyższe obroty, po czym ruszył Broadwayem na południe. Kanały burzowe sobie nie radziły i ulicami płynęła woda. Samochód niczym łódź zostawiał za sobą kilwater w kształcie litery V. Fedderman miał na sobie jasnobrązowy płaszcz przeciwdeszczowy, który kupiła mu Penny.
Stał pod łopoczącą rdzawoczerwoną markizą osłaniającą drzwi narożnej piekarenki bajgli. Ulewa, która od czasu do czasu kładła się poziomo, przemoczyła mu płaszcz, a teraz przemaczała jego. Nie zdziwił go ten nagły paroksyzm natury. Właśnie tak z reguły kończyły się długie okresy ekstremalnych warunków pogodowych: meteorologicznym szturmem. Jakby bogowie burz w porach ciszy powiększali arsenał i niecierpliwie czekali, by wreszcie go użyć. Wiatr wzmagał się i wzmagał, aż wreszcie nagłym zrywem szarpnął markizę i wydął ją jak balon. Fedderman zastanawiał się, czy materiał wytrzyma. Zastanawiał się, czy nie stoi w środku huraganu. Pomyślał, że w taki wieczór Carlie Clark mogła złapać taksówkę. Tyle że taksówek nie było, a przynajmniej Fedderman żadnej nie zauważył. Jedynie z rzadka przemykał jakiś samochód osobowy albo ciężarówka. Burza sprowadziła też przedwczesne ciemności, więc jeśli już coś jechało, to z włączonymi światłami. Aleją, wirując i zawodząc, nadciągnął poryw wichury i złożył markizę wpół. Fedderman ponownie rozpostarł parasolkę, która zrobiła dokładnie to, czego się po niej spodziewał: wywróciła się na lewą stronę. Skierował ją pod wiatr, a wtedy odzyskała poprzedni kształt i znów wyglądała jak parasolka. Trzymał ją pod takim kątem, ciesząc się z tej niewielkiej osłony, jaką mu dawała. Kiedyś w życiu jeszcze będę suchy. Jego uwagę zwrócił ruch cieni w głębi ulicy. Jakaś przytulona para uciekała przed deszczem. Mężczyzna obejmował kobietę w pasie, choć mógł też mocno trzymać ją za pasek od spodni na plecach. Żeby jej nie zdmuchnęło. Pochyleni pod naporem wichru, przekroczyli skrzyżowanie i zniknęli mu z oczu. Coś było z nimi nie tak, ale Fedderman nie potrafił dokładnie określić co. Może nie poruszali się z tą nieświadomą synchronizacją, którą dostrzegało się u kochanków. No i kobieta szła nieco z przodu, stawiając czoła zaciekłości burzy. W jego kieszeni zabuczał i zawibrował iPhone. Wyjął urządzenie, a gdy zobaczył, że dzwoni Quinn, przejechał kciukiem w poprzek wyświetlacza. Przycisnął telefon do ucha i obrócił się, chcąc osłonić je od wiatru. Quinn nie czekał na „halo”. – Feds? – No? – Słuchaj uważnie… Harold jechał karetką z rannym Salem, więc był wyłączony z gry. Quinn skontaktował się z Pearl, jednym z aniołów stróżów, nadłożył nieco drogi i zabrał ją, zanim dotarł do
Feddermana. Otrząsnęła się prawie jak pies, zadowolona, że siedzi w suchym lincolnie. – Co z Salem? – zapytała, gdy Quinn opisał jej sytuację. – Nie wiadomo – odpowiedział. – Ale Harold dopilnuje, żeby dobrze się nim zajęli. – Dostał nożem, tak? Quinn skinął głową, prowadząc wóz przez głęboką na piętnaście centymetrów kałużę. Woda zalała przednią szybę, jakby wjeżdżał do jeziora. – W bok. – Skurwiel – warknęła Pearl. Obrzucił ją wzrokiem. – Uciekałaś do domu? – Nie, jeszcze nie. Miałam dziś jakieś przeczucie. – Że burza? – Może. Albo coś innego. Quinn doskonale ją rozumiał. Łowcy wyczuwali, kiedy osaczonej zwierzynie kończyły się możliwości i mogła zwrócić się przeciwko nim. Czytał gdzieś, że tygrysy czasami zataczają koło, przyczajają się i czatują na tego bądź to, co ich tropiło. Fedderman zobaczył wyłaniającego się zza rogu lincolna i od razu wybiegł mu na spotkanie. Otworzył tylne drzwi z prawej strony, wpakował się do środka i otrząsnął się prawie tak samo jak Pearl. – Pada – wyjaśnił niepotrzebnie. Pearl łypnęła na niego przez ramię. – Co ty nie powiesz? – Szli na południe – poinformował Fedderman. – Daj tu w lewo, to ich dogonimy. – Mogli gdzieś wejść – zauważyła Pearl. – Co ty nie powiesz? Quinn przyhamował i zjechał do krawężnika. – Tam, przed nami – powiedział. – To chyba dwoje ludzi idących blisko siebie. Pearl i Fedderman wytężyli wzrok, bo trudno było coś dojrzeć przez zalewaną deszczem szybę. – Możliwe – uznał Fedderman. Pearl przysunęła twarz do okna tak blisko, że mogłaby je polizać, i zmrużyła oczy, żeby wyostrzyć obraz. Jej nerwy dygotały z napięcia.
– Pewne – oznajmiła. Quinn wyłączył światła i wolno ruszył do przodu.
Rozdział 67 Trzymali się w sporej odległości za idącymi, cały czas jadąc z wygaszonymi światłami. Pearl, wciąż pochylona, spoglądała przez szybę, którą gwałtownie omiatały długie wycieraczki. – Jesteście pewni, że to oni? – zapytał Fedderman z tylnego siedzenia. W jego głosie wciąż pobrzmiewała ulga, że przestał moknąć. Parował, przez co okna zachodziły mgłą. – Nie do końca – odpowiedział Quinn. – Może powinniśmy ostro do nich podjechać i wyskoczyć, a wtedy zobaczymy, co widzimy – zasugerował Fedderman. – Może zabić Carlie, jeśli to naprawdę Dred Gant – zaoponowała Pearl. – Wygląda, jakby kierowali się w jakieś konkretne miejsce – powiedział Fedderman. – Na pewno nie do jej mieszkania – odparła Pearl. – Są na to za daleko na południe i ciągle idą w tym kierunku. Fedderman na nią popatrzył. – Do niego? Quinn to rozważył. – Niewykluczone. Wie, że nie znamy jego adresu. – Na pewno? – zapytała Pearl. – Jakbyśmy znali, to już dawno byśmy go capnęli – zauważył Fedderman. – Nie bądź taki cwany, Feds. – To Pearl przeczesywała książki telefoniczne i internetowe portale
społecznościowe
w
poszukiwaniu
Dreda
Ganta.
Jednego
znalazła.
Był
Afroamerykaninem i miał osiemdziesiąt siedem lat. – Jeśli ma dokąd z nią pójść, to znaczy, że wszystko sobie zaplanował – powiedział Fedderman. – Nie mógł przewidzieć takiej burzy. – Zapowiadali ją. – Ktoś taki jak on nie planuje na podstawie prognozy pogody – odrzekła Pearl. Przez chwilę nikt się nie odzywał.
– Wypuść mnie, będę ich śledziła z buta – poprosiła Pearl. Quinn nie odpowiedział. Myślał. – Mam płaszcz z kapturem – dodała. – Nie poznają mnie, jak zasłonię twarz. Do głowy im nie przyjdzie, że za nimi idę. Mogę się zbliżyć na tyle, żeby ich jednoznacznie zidentyfikować. – A oni cię wtedy nie zidentyfikują? – chciał wiedzieć Fedderman. – Nie. – Ścisnęła ramię Quinna. – Jesteśmy to dziewczynie winni, Quinn. Pobielały mu palce na kierownicy. – To mogła być Jody – dodała. Quinn nie zahamował, żeby w ciemnościach nie rozbłysły czerwone światła stopu. Pozwolił lincolnowi podtoczyć się do krawężnika, a potem wyłączył wewnętrzną lampkę. Nie zapali się, gdy Pearl otworzy drzwi. – Pilnuj komórki – przestrzegł. Skinęła głową. – Mojego łącza z życiem. Wolałby, żeby ujęła to inaczej. Obaj patrzyli, jak wysiada z samochodu w burzę. Otworzyła parasolkę, która wydawała się żałośnie nie na miejscu. Wpatrywali się w zacinający deszcz i ciemności, w których niemal zupełnie zniknęła. Ten telefon może dosłownie okazać się jej jedynym łączem z życiem. – Co myślisz? – zapytał Fedderman. – Muszą iść do niego – odpowiedział Quinn i powoli odbił od krawężnika. Dopiero po minucie czy dwóch dobrał idealną prędkość, która pozwalała im śledzić rozwój sytuacji bez zbliżania się. Gant nadal popychał Carlie przed sobą, szli więc równym tempem, choć dziewczyna potykała się od czasu do czasu i prawie przewracała. Prawą rękę chował pod jej płaszczykiem. Bez wątpienia przykładał jej do postawy kręgosłupa broń, prawdopodobnie nóż, skoro Sal został raniony ostrym narzędziem. Ledwie widoczna zakapturzona postać, trzymająca się cieni i ścian budynków, w ślimaczym tempie skracała do nich dystans. Pearl wnet przepadła we mgle. Spiesząca się para skręciła za róg. Szła teraz aleją, wzdłuż której wznosiły się czteroi sześciokondygnacyjne bloki bez windy. Niektóre odnowiono i urządzono w nich mieszkania własnościowe lub spółdzielcze. Quinn wiedział, że jeśli Gant zabiera Carlie do któregoś z budynków po zachodniej stronie ulicy, przylegających do kwartału opuszczonych magazynów
nad rzeką, to trudno mu będzie uciec w tamtym kierunku, chyba że miał łódkę. Gant i Carlie rzeczywiście skręcili w lewo i po czterech kamiennych stopniach weszli do odremontowanego sześciokondygnacyjnego budynku ze sztucznie postarzoną ceglaną oblicówką. Z niektórych okien wystawały klimatyzatory. Po obu stronach zdobionych drewnianych drzwi stały bliźniacze cementowe donice, w których rosły pelargonie. Boczną ścianę, którą widzieli detektywi, porastał bluszcz. Mniej więcej w połowie okien paliło się światło. Quinn zjechał na bok i wpatrzył się w dom. Czekał. Na pierwszym piętrze rozświetliły się frontowe okna, a po nich, na spowitej bluszczem ścianie, następne. Mieszkanie narożne. Quinn wycofał w mniej widoczne miejsce, w którym samochód nie wzbudzi specjalnych podejrzeń, i wyłączył silnik, by nie wydostawały się spaliny. Pearl czekała w pobliżu, aż Quinn się zatrzyma. Wpakowała się na przedni fotel. – To oni – oznajmiła. Quinn skinął głową. Fedderman nie odrywał wzroku od budynku. – Co dalej? – zapytała, sprawdzając mechanizm dziewięciomilimetrowego glocka. Myślała o nim jako o swoim stereotypowym pistolecie; był wszak ulubioną bronią większości fikcyjnych detektywów. Fikcyjni detektywi znali się na swojej robocie. Z glockiem w ręce Pearl była zabójcza. W ustach jej zaschło, a puls przyspieszył. Wprowadziła nabój do komory. Naoliwiony metal przesunął się gładko ze szczęknięciem, które dało jej pewną satysfakcję. – Dzwonię do Renza – oświadczył Quinn. – Musimy to zrobić szybko i ostro. I bezbłędnie.
Rozdział 68 Po wejściu do mieszkania Dred Gant zablokował zamki w drzwiach. Potem rzucił na sofę torebkę Carlie. Zauważyła, że rewolwer do połowy się wysunął. Tyle w temacie samoobrony. Morderca zaprowadził ją do sypialni i siłą położył na brzuchu. Niemal natychmiast w jego rękach zmaterializowała się rolka taśmy klejącej. Wszystko odbywało się tak szybko i sprawnie, że Carlie nie zdążyła nawet zebrać myśli. Stęknęła i zasapała, gdy przycisnął jej pupę kolanem, a ręce owinął taśmą na krzyż, krępując je z tyłu. Oderwał kolejny kawałek, którym ściśle i bezceremonialnie zakleił jej usta. Przeszło jej przez myśl, że zostanie po tym porządny siniak, ale zdała sobie sprawę, jaki błahy to problem w jej położeniu. Sprawdził, czy może swobodnie oddychać przez nos, po czym wzmocnił pierwszy prostokąt taśmy drugim, dłuższym. Kostek jej nie związał; chciał, żeby mogła się poruszać. Poczuła jednak, że zdejmuje jej buty, i usłyszała głuchy dźwięk, z jakim odrzucone na bok wylądowały na dywanie. Jeśli zdarzy się okazja do ucieczki, będzie biegła na bosaka. Lepiej tak niż na szpilkach. Boso czy nie, wiedziała, że nie wymknie się stąd na paluszkach. Będzie musiała pędzić ile sił w nogach. Wiedziała też, że daleko nie ucieknie. Leżała bez ruchu. Słyszała krzątającego się mordercę i rozumiała, że próba zeskoczenia z łóżka i wyrwania się na wolność była skazana na niepowodzenie. To mogło się udać tylko w wyobraźni, a on doskonale o tym wiedział. Trzęsły jej się nogi. Serce łomotało tak gwałtownie, że czuła, jak w rytm jego uderzeń wibruje materac. To strach. Czuły go wszystkie poprzednie. Morderca nie zmieni planów. W żaden sposób go do tego nie nakłonię. Tamte nie przeżyły. Zobaczyła, że morderca wraca do łóżka. Niósł długą czarną chustę i skręcał ją tak, że zaczęła nabierać rurkowatego kształtu. Carlie pomyślała, że będzie ją dusił, i wydała z siebie bezradny jęk. Puścił zwieracz jej pęcherza. To chyba mordercę rozbawiło. Uśmiechnął się, jakby z jakiegoś dla siebie tylko zrozumiałego żartu, po czym wykorzystał szarfę nie jako garotę, ale jako przepaskę na oczy. Zacisnął ją mocno i zasupłał z tyłu głowy, przy okazji ciągnąc Carlie za włosy. Za
poskręcanym materiałem jej oczy wezbrały łzami. Teraz już nic wokół niej nie było. Jedynie czerń do samego końca drogi. Przynajmniej nadal słyszała. W każdym razie częściowo. Wsłuchiwała się więc w kroki mordercy na starej, skrzypiącej podłodze. Dźwięki były stłumione, ponieważ opaska z chusty przesłaniała także uszy. – Znalazłem rewolwer – powiedział tak blisko niej, że aż się wzdrygnęła. – W twojej torebce. – Schylił się, aż poczuła jego oddech na twarzy. – Doceniam, choć sam preferuję nóż. Wtedy znieruchomiał. Wstrzymał oddech. Zachowuje się, jakby coś szło nie tak. Kolejne wyciszone poskrzypywania, tym razem z góry. Albo zza drzwi, od strony schodów. Coś się dzieje! Coś się tam wyprawia! Jego ręce nagle dostały się pod jej pachy, uszczypnęły ciało i została boleśnie postawiona na nogi. Na pół pchał, na pół wlókł ją po podłodze. Dotkliwie uderzyła się w kolano, zapewne o framugę. Potem ciągnął ją po gładkich kafelkach; czuła każdą chropowatą spoinę. Kuchnia? Otworzyły się drzwi. Auuuu!!! Wyrżnęła palcami stóp o próg. Drzwi zatrzasnęły się za nią. Chłodny deszcz na twarzy. Jezu! Jesteśmy na dworze! Dokąd on mnie zabiera? Po co? Tamte nie przeżyły… Morderca wyciągnął ją w szaleństwo wichru, ulewy i jaśniejących błyskawic. Gromów, od których bolały ją uszy. Błagam, niech ktoś to przyciszy! Nie mogła połapać się w sytuacji. Nie mogła wyzbyć się bezcelowych myśli. Woda ciurkała jej pod tuniką jak dotyk palców, rozigranych i chłodnych, choć noc była gorąca. Carlie doszła do wniosku, że morderca doskonale wie, dokąd zmierza. Miał cel, nie zwiewał na oślep przed policją. Przygotował sobie plan ucieczki. I uwzględnił w nim mnie. Szła po chropowatym betonowym podłożu, a potem po mokrej trawie, która łaskotała palce. Trzy kroki, cztery, pięć, sześć… Kolejna nawierzchnia wysypana żwirem kłującym gołe stopy. Usłyszała zgrzytanie i skrzypienie, a potem brzęk, jakby jakiś mały metalowy przedmiot upadł na beton. Kilka minut później dobiegło ją niewątpliwe skrzypienie zawiasów. Drzwi musiały otworzyć się do środka, ponieważ wepchnięta nie wiadomo gdzie uderzyła się o nie w palec u nogi. Zatrzasnęły się za nią z drewnianym grzechotem, a odgłosy świata zewnętrznego przycichły, choć nie zanikły zupełnie. Już na nią nie padało. Prowadził ją pośród ciemności, a pod nogami czuła cement, gładki, choć z pewnością nie
czysty. Co i raz coś małego i ostrego raniło wrażliwe podeszwy jej stóp, a przez kilka kroków do czegoś się kleiły. Jednostka Taktyczna Policji Miasta Nowy Jork (lokalny odpowiednik SWAT) wkroczyła do bloku mordercy i jak najszybciej, jak najciszej ewakuowała mieszkańców, wyprowadzając ich schodami na zewnątrz. Hałas burzy pomagał ukryć operację. Dosłownie za parę minut grupa szturmowa, korzystając z tarana i granatów błyskowo-hukowych, miała wedrzeć się do mieszkania Dreda Ganta i przejąć kontrolę nad sytuacją. Quinn i Pearl, przygotowani, czekali w małej sieni na huk granatu. Na sygnał do akcji. Wszyscy mieli nadzieję, że element zaskoczenia pozwoli im uratować życie Carlie Clark. I zakończyć życie Dreda Ganta. Carlie poczuła mocny nacisk za kolanami i byłaby upadła, gdyby nie silne ramiona, które ją podtrzymały, a potem zmusiły do klęknięcia. Uczyniły to jednym sprawnym, wyćwiczonym ruchem. Przez poskręcaną chustę zasłaniającą jej uszy przedostał się stłumiony odgłos prucia, oznaczający, jak Carlie już wiedziała, odrywanie taśmy klejącej od rolki. Jej kostki zostały złączone i skrępowane na krzyż, tak samo jak przeguby. Będzie pamiętała ten dźwięk do końca życia. Jak każda przede mną. Była bezsilna. Podejrzewała, że jej gołe kolana przyciśnięte do twardego cementu są poranione, bo paliły z bólu. Nic nie widziała, nie mogła się ruszać, nie mogła wydać dźwięku, który byłby słyszalny z odległości większej niż trzy metry, i nie usłyszałaby, gdyby ktoś inny wydał taki dźwięk. Słyszała jedynie pulsujący szum własnej krwi, który brzmiał jak odległy, cichy werbel. Klęczała w ciemnościach. Policjanci z jednostki operacyjnej szybciutko i niemal bezgłośnie wyprowadzili ostatnich mieszkańców bloku, starszych państwa o śnieżnobiałych włosach i niczego niewyrażających twarzach. Quinn zastanawiał się, czy potrzebny będzie cały oddział. Nie zarejestrowano przypadków użycia broni palnej przez Mordercę od Pani Wolność, nie wiadomo było nawet, czy ją nosił. Helen od profili twierdziła, że równie dobrze mógł wybrać inny sposób odejścia, na przykład skok z wysokiego okna albo pod samochód czy pod koła pociągu. Mógł też z premedytacją ściągnąć na siebie ogień. Samobójstwo z wykorzystaniem policji? Zawsze możliwe, nawet w wypadku tego mordercy. Lepszy za duży oddział niż za mały.
Jeden z dwóch stojących w sieni członków oddziału specjalnego popatrzył na Quinna stanowczo i gestem dał do zrozumienia, że on i jego partner wejdą na górę pierwsi. Co miało sens, ponieważ byli ekspertami w tej robocie i chroniły ich kamizelki kuloodporne z kevlaru. Quinn nie odpowiedział. Prawdopodobnie ktoś taktycznie go ostrzegł, że to, co miało sens dla innych, nie zawsze miało go dla Quinna. A Pearl? Za cholerę nie da się zgadnąć, co może zrobić Pearl.
Rozdział 69 Morderca za pomocą noża wyważył z przegniłego drewna stary i przerdzewiały wrzeciądz. Poleciały na ziemię śruby, a wraz z nimi skobel z kłódką. Odsunął nogą metalowe części. Widział przed sobą rząd pomieszczeń magazynowych pod tylną ścianą opuszczonego składu. Zarówno ich duże, szerokie na dwa metry drzwi, jak i ściany działowe, wznoszące się na wysokość dwóch i pół metra, wykonano z pionowych drewnianych listew. Każda była szeroka na jakieś dziesięć centymetrów, a odstępy między nimi miały około dwóch. Carlie się spięła, słysząc słabe kroki nadchodzącego mordercy. Dźwignął ją, zataszczył do otwartej pakamery i zmusił do uklęknięcia w dalszym rogu. Gdy już się z tym uporał, ukucnął obok niej pod ceglaną ścianą. Między cegły dostała się wilgoć i wydzielały teraz zapach mokrej zaprawy murarskiej oraz nieubłaganego upływu czasu. Carlie i mordercę okrywał cień. Jeżeli będą cicho, ktoś sprawdzający magazyn może ich w ogóle nie zauważyć. Ale jeśli zostaną zauważeni… Wyjął z kieszeni rewolwer zabrany z torebki Carlie Clark. Ten sam, który za namową nosiła do ochrony. Dowódca jednostki specjalnej, porucznik o zrośniętych brwiach i nazwisku Springer, dał znak, na który dwóch jego zwalistych ludzi uniosło taran, zrobiło wymach w tył, w przód i w mgnieniu oka roztrzaskało drzwi. Żelazne elementy poleciały w przestrzeń, a uszkodzone drzwi odbiły się od ściany. Wrzucony do środka przez stojącego najbliżej policjanta granat eksplodował z hukiem. Wybuch boleśnie uderzył w bębenki Quinna, który zaraz spostrzegł, że większość policjantów z oddziału otworzyła usta, by wstrząs nie uszkodził im słuchu. Dzięki, żeście nam powiedzieli. Wszystko działo się błyskawicznie, ponieważ oddział musiał dostać się do mieszkania i wykorzystać około pięciu sekund, zanim będący w środku otrząsną się z szoku. Quinn i Pearl też tam ruszyli. Słuchali, jak policjanci przeczesują lokal i po sprawdzeniu każdego pomieszczenia krzyczą, że jest czysto. Siła i kontrolowana furia w akcji. W mieszkaniu nikogo nie było. Gdy tylko Quinn zdał sobie z tego sprawę, pomknął korytarzem do kuchni, w której boczne drzwi otwierały się na przejście do sąsiedniej
przecznicy. Choć nie zamienili ani słowa, wiedział, że Pearl biegnie z tyłu. Czuł jej obecność za plecami. Wypadł na wiatr i deszcz, a Pearl deptała mu po piętach. Quinn uznał, że wysforowali się przed chłopaków z jednostki specjalnej, ale nie aż tak bardzo. Ani śladu Dreda Ganta, ani śladu Carlie. Przez kilka sekund Quinn stał nieruchomo, jak gdyby konsultował się z burzą. Co zrobiłby na miejscu Ganta, gdyby przetrzymywał przerażoną, uległą kobietę, którą mógł wykorzystać jako zakładniczkę? Nie zrezygnowałby z tej ostatniej karty w grze. Niemal dokładnie po drugiej stronie wyludnionej ulicy majaczył zarys budynku wyglądającego na opuszczony magazyn. Quinn puścił się biegiem ku rozległej ceglanej budowli. Dowódca oddziału specjalnego nie spróbuje zatrzymać go krzykiem. Nie był to czas ani miejsce na hałasy. Zbliżając się do magazynu, Quinn spiął się w oczekiwaniu na kulę. Liczył, że morderca będzie oszołomiony, niepewny, co zrobić z zakładnikiem i jak uporać się z własną, raptownie pogarszającą się sytuacją. Nagle znalazła się przy nim Pearl i mocno szturchnęła go w żebra. Quinn spojrzał, gdzie pokazywała. W rzędzie szerokich drzwi do magazynu jedne były odrobinę uchylone. Ruszyli w tamtą stronę. Na mokrym cemencie pod drzwiami leżał zardzewiały wrzeciądz, wyrwany lub wyważony nożem, a obok niego kłódka. Utrata impetu oznaczała większe niebezpieczeństwo. Quinn zadziałał. Jedną ręką odsunął Pearl, a drugą wolno otworzył stare drewniane drzwi. Deszcz na tyle nasmarował zawiasy, że nie zaskrzypiały. Kątem oka widział chłopaków z jednostki specjalnej zajmujących pozycje wokół magazynu. W którym prawdopodobnie był Dred Gant. A jeśli był, to wyjdzie stąd martwy albo skuty przez policję. Ze swoim wysłużonym coltem police special u boku Quinn przecisnął się przez częściowo otwarte drzwi i znalazł się w środku. W absolutnych ciemnościach. Trzask i krótki rozbłysk światła. W dachu były brudne świetliki, które w momencie uderzenia błyskawicy zapewniały jako taką widoczność. Ze szczelin i pęknięć w stropie oraz przez potłuczone tu i ówdzie szyby na ziemię ciurkały strumyczki wody i z cichym pluskiem zbierały się w kałuże. Quinn odsunął się od drzwi i schował za stalowym wspornikiem. Kiepska to ochrona przed ostrzałem, ale zawsze jakaś. W magazynie można było się ukryć w kilku miejscach, ale osłonę dawał chyba tylko rząd wykonanych z deszczułek pakamer przy tylnej ścianie. Nawet światło błyskawic nie
pozwalało stwierdzić, co – jeśli w ogóle cokolwiek – się w nich kryje. Kolejny rozbłysk, jaskrawy i rozedrgany. Quinn wiedział, że oddział specjalny zbliża się cichym wachlarzem do frontowej ściany budynku. Lada chwila tu będą. W jednym z pomieszczeń blisko środka tylnej ściany morderca sprawdził, czy knebel i więzy Carlie mocno trzymają, po czym z powrotem cofnął się w najciemniejszy róg drewnianej konstrukcji. Kucał, w złożonych jak do modlitwy rękach niczym symbol religijny dzierżył rewolwer i czekał na Quinna. Chwilowo panował impas. Quinn, Pearl i antyterroryści nie byli pewni, gdzie jest Gant ani czy w ogóle znajduje się w budynku. Z każdą błyskawicą próbowali się czegoś dowiedzieć, ale po żadnej nic się nie zmieniło. Deszcz na zewnątrz w połączeniu z utrzymującym się między murami gorącem powodował, że przy świetlikach gęstniała mgła. Zaczęła się też unosić nad mokrą cementową podłogą. Już niedługo oddział specjalny będzie miał trudności z wyraźnym dostrzeżeniem celu. A ponieważ na szali leżało życie zakładnika, nie mogli ryzykować. Po szaleńczym nocnym biegu do magazynu Dred Gant odzyskiwał zdolność trzeźwego oglądu sytuacji. Zaczął pojmować, że wcale nie był w takim beznadziejnym położeniu. Mógł stąd wyjść z lufą rewolweru wbitą w ucho Carlie. Pojawi się okazja do rozmowy z dziennikarzami, którzy bez wątpienia zbiorą się jak sępy liczące na padlinę. Będzie mógł im powiedzieć, kim jest, czym jest i czym oni są. Potem on i tylko on zdecyduje o życiu i śmierci. W gęstniejącej mgle zamigotały latarki, bez wątpienia niesione przez tchórzy kryjących się za betonowymi filarami i stalowymi wspornikami. Chcą sprowokować go do otwarcia ognia, żeby zdradził swoją pozycję. Przekonać się, czy można go zdjąć jednym czystym strzałem bez narażania życia Carlie. Niech sobie głupcy szukają. Morderca nie sądził, że wątłe promienie latarek na tyle rozproszą ciemność i mgłę, by udało się go znaleźć. Panował nad wszystkim. Springer, dowódca oddziału specjalnego, poświecił latarką, żeby wyryły mu się w pamięci elementy otoczenia. Potem przedostał się do zardzewiałego wspornika, za którym kucali Quinn i Pearl. – Te drewniane klatki magazynowe – powiedział. – Odliczcie sobie dziewiątą od lewej, pewnie w niej właśnie jest. – Skąd to przekonanie?
– Jeden z moich chłopców spostrzegł przez noktowizor błysk oka. Quinn przeniósł wzrok na ledwie widoczną ciemną sylwetkę mężczyzny. – To ma być żart? – Nie. Błysk ludzkiego oka jest dość charakterystyczny. – Ale błysk czyjego… Quinn zobaczył przed sobą ruch i słowa uwięzły mu w gardle. Pearl się podniosła. Z latarką w ręce szła w kierunku wskazanej przez dowódcę klatki. – Gdzie ty się, do diabła… – zaczął Quinn, ale Springer mocno chwycił go za ramię. – Nie, nie! – szepnął. – Nie rób nic, co mogłoby przyciągnąć do niej uwagę. – Chcę odwrócić od niej uwagę! – odparł Quinn. – Jeśli Gant strzeli… – Poznamy jego pozycję i sekundę później będzie martwy. – Springer uśmiechnął się posępnie. – Poza tym sądzę, że coś jej chodzi po głowie. – Wystawienie się na kule? – Wymiana zakładników. – Czemu miałaby to robić? – Żeby stworzyć okazję do zdjęcia go nam albo sobie samej. – Skąd pomysł, że w ogóle pozwoli jej podejść? – Wie, że zginie zaraz potem, jak ją zastrzeli. – On właśnie tego chce! – Ale nie w ten sposób. Sam musi wybrać porę i miejsce. I jeszcze coś: jak sądzisz, kogo najbardziej chce dorwać? – Pearl – rzucił Quinn przez zaciśnięte zęby. – I ciebie – dodał Springer. – Byłby szczęśliwy, gdyby wykończył was oboje. Wystarczy mu, jeśli będziesz na tyle głupi, żeby za nią pójść. – Ma już Carlie. – Nie wiemy, czy ona jeszcze żyje – zauważył Springer. – Tak czy inaczej, wykoncypował sobie, że ma z wami niedokończone porachunki. – Może chorego drania przeceniamy – powiedział Quinn. – Twoim zdaniem ma plan, a może nie mieć nawet broni. Springer wzruszył ramionami. – Może też mieć jedno i drugie.
Rozdział 70 Dred Gant wyjrzał przez szparę między listwami. Nie zajmowały go obecnie promienie latarek. Były zbyt mizerne i odległe, by przeniknąć mgłę i ujawnić jego kryjówkę. Ale jeden z nich zdawał się wolno zbliżać prosto do miejsca, w którym Dred się przyczaił. Nie był zbyt jasny i tańczył w niewłaściwych miejscach. Prędzej czy później zawsze jednak wracał na właściwy kurs, prowadzący tam, gdzie serce ukrytego Dreda wybijało w ciemnościach rytm jego własnego strachu. Coś tu robiło się bardzo, bardzo nie tak. Doświadczył już kiedyś takiego niepokoju i przeczucie go nie omyliło. Poprzednim razem pod Slidell w Luizjanie kierowca ciężarówki omal nie zatłukł go na śmierć. Morderca zmrużył oczy. Dostrzegał już sylwetkę majaczącą za zbliżającym się promieniem latarki. Pearl jedną ręką przyciskała do uda glocka, a w drugiej, uniesionej mniej więcej na wysokość pasa, niosła latarkę. Spojrzenie utkwiła przed sobą. Ledwie widziała rząd prymitywnych drewnianych boksów magazynowych. Dziewiąty od lewej niczym nie różnił się od pozostałych: ciemne przerwy między surowymi pionowymi listwami, gdzieniegdzie pozioma deska zapobiegająca wyginaniu. Przełknęła strach, zmusiła się do postawienia jednej nogi przed drugą i szła cały czas w tym samym kierunku, ku podejrzanej pakamerze, czując i słysząc pod skórzanymi podeszwami butów ziarnistą cementową podłogę. Była już blisko. Mgła się naelektryzowała. Wszędzie dookoła walały się śmiecie. Nie były duże – drobne kawałki drewna, metalu, odłamki szkła. Detrytus lat. Kontynuowała powolną wędrówkę, być może ku śmierci. Wiedziała, że jest za nią Quinn, i czerpała z tego pociechę. Z tyłu, w ciemnościach, powinna się też kryć jednostka specjalna, snajperzy umiejący trafić komara w oko, pilnujący jej, gotowi pociągnąć za spust, by ocalić jej życie. Pomyślała, że coś za mało podnosiło ją to na duchu. Mały twardy przedmiot, może śruba albo leżący na boku gwóźdź, wbił się w cienką podeszwę jej prawego buta. Spacer w ciemnościach – chyba że akurat strzeliła błyskawica – szarpał jej nerwy. Wciąż jeszcze mogła się wycofać, zgasić latarkę i wrócić poprzez mrok do drzwi magazynu. Niech Carlie Clark i jej problemem zajmie się ktoś inny. Były sposoby. Na
wszystko były jakieś sposoby. Uderzywszy o coś palcem u nogi, opuściła o kilka centymetrów latarkę i zobaczyła, że kopnęła przedmiot przypominający stary samochodowy amortyzator. Palec wciąż pulsował bólem. Uniosła latarkę wyżej, jeszcze wyżej, promień skierował się bardziej w górę, a brudną i zaśmieconą podłogę z przodu rozjaśniała teraz szersza plama światła. Do diabła z tym, pomyślał Quinn. Magazyn rozświetliło uderzenie pioruna. Gdy tylko wróciła ciemność, Quinn odsunął się od Springera w głębokie cienie z boku, byle bliżej Pearl. Dosłyszał ochrypły szept dowódcy, ale słów nie zrozumiał. Nawet się nie starał. W pakamerze morderca z łomoczącym sercem obserwował kobiecą postać wyłaniającą się z mgły. Zapomniał o wszystkim. Mocno przycisnął czoło do drewnianych drzwi, żeby lepiej widzieć między deszczułkami. Był dziewięcioletnim chłopcem w wychodku w Missouri. Słyszał brzęczenie nocnych owadów, czuł zapach ludzkich odchodów, wypatrywał spomiędzy listew… Zbliżająca się kobieta była ledwie zarysem, ale złowieszczo materialnym. Wdzięcznie się na niej układał długi płaszcz przeciwdeszczowy. Wiatr i ulewa nastroszyły jej włosy. W ręce trzymała wysoko uniesioną lampę. Nędzne odpady6… Bicie serca stało się ogłuszające, a krew z wyciem rwała w żyłach. Zabiła się, ona nie żyje, zabiła się, ona nie żyje… Mam halucynacje! Ale jest taka rzeczywista! Kobieta nadciągała nieubłaganie. Nie było cienia wątpliwości, po co idzie. Po mnie! Trzeba ją zabić po raz drugi! Nic mnie przed tym nie powstrzyma! Nic! Morderca odepchnął drzwi i wypadł z pakamery. Darł się i skrzeczał. Jego niosący się echem ryk mroził krew w żyłach. Półtora metra od niego Quinn, nieruchomy i cichy w ciemnościach, wycelował swojego colta police special, ścisnął spust i oddał trzy szybkie strzały. W błyskach rewolwerowego ognia widział pobladłą, przestraszoną twarz Pearl. Widział też Ganta, który, wciąż żywy, podnosił broń, żeby ją zabić. Quinn musiał ją ocalić, i to już! Wszystko w kilka długich sekund. Działanie i zagrożenie spowolniły bieg czasu. Quinn zobaczył, że Pearl podnosi glocka, chcąc odpowiedzieć Gantowi ogniem. Musiała pomyśleć, że to on strzelał. Ponownie wypalił w Ganta, a Pearl grzała z glocka. Palba z broni palnej trzaskała i niosła się echem jak uziemiony piorun. Gant zawisł w krótkim, ale potwornym tańcu, miotany impetem kul jak sznurkami lalkarza,
a lufy pluły ogniem. Było w tym jakieś okrutne piękno, niemal jak w pokazie fajerwerków. Wszystko w kilka długich sekund… Dred Gant ujrzał Panią Wolność, jej wysoko uniesioną pochodnię, wolną rękę wyciągniętą przed siebie. W tej wolnej ręce miała broń. Błysk z lufy był ostatnią rzeczą, jaką zobaczył. Morderca od Pani Wolność zginął natychmiast. Dwa razy dostał w głowę, dwa w gardło i raz z dziewięciomilimetrowego glocka w serce. Jednostka specjalna dostała rozkaz celować powyżej pasa. Ani jeden pocisk nie trafił bliżej niż pół metra od Carlie Clark, która, związana, bezpiecznie klęczała na podłodze. Pearl przy pomocy snajperki z oddziału uwolniła Carlie od chusty i taśmy klejącej na ustach, a potem we dwie zdjęły jej więzy. Ratownicy pogotowia okryli ją kocem i zawieźli na noszach do ambulansu, który miał zabrać ją do szpitala na badania. Quinn mocno przytulał Pearl. Nic jej się nie stało, ale straszliwie drżała. Znalazła jego rękę i mocno ją ścisnęła. Drżenie z wolna ustąpiło. Niechętnie przekazał ją jednemu z ratowników, który zapewnił go, że Pearl fizycznie ma się świetnie, tylko jest w szoku. Ponaglana przez Quinna i ratownika, wsiadła na tył ambulansu, gdzie mogła pomóc w opiece nad Carlie. To chyba podbudowało obie kobiety, a na pewno cholernie podbudowało Quinna. Kiedy karetka odjechała, wrócił do magazynu. Ciałem mordercy nikt się nie zajął. Celowo porzucone, leżało w kałuży krwi. Quinn spostrzegł, że Gant był uzbrojony w rewolwer, który wylądował jakieś trzy metry od jego ręki. Ślady krwi na cemencie wskazywały, że broń posłał tam kopniakiem któryś glina, zanim bez najmniejszych wątpliwości stwierdzono zgon. Pozostawienie zwłok na użytek policyjnego fotografa nie wiązało się z żadnym ryzykiem. Pomijając strzały w serce i gardło, Dred miał otwór po kuli w czole, a jeszcze inny pocisk wszedł przez oko. Któraś kula z wydrążonym czubkiem pozbawiła go większości tyłu głowy. Na podłodze widać było materię mózgu. Mimo to przed wyjściem, wyłącznie dla formalności, Quinn ukląkł i upewnił się, że Morderca od Pani Wolność nie żyje. 6 Mordercy przemyka przez myśl urywek sonetu Emmy Lazarus pt. Nowy kolos, umieszczonego na cokole Statui Wolności.
EPILOG Burza, która tak brutalnie położyła kres fali upałów i suszy w Nowym Jorku, minęła, ale nadciągnęła inna. Utworzyła się na zachodnich równinach, spowodowała poważne szkody w Kansas i ruszyła siać zniszczenie na północ ku północnemu wschodowi, rodząc po drodze tornada. W hrabstwie Bland w stanie Missouri, na końcu długiej polnej drogi, tam, gdzie na jałowym i rozkopanym podwórku stał stary dom, wzniecony przez burzę wicher trzaskał okiennicami i rozłupywał je. Znalazł drogę przez frontowe drzwi, hałaśliwie otwierał je i zamykał niczym nieproszony gość, któremu trudno się zdecydować. Wśliznął się pod okap, podniósł dach, zaraz opuścił go i uniósł jeszcze raz. Gonty trzepotały i odlatywały w burzę jak przerażone kosy. Tylna ściana zakołysała się i gdy wiatr nieznacznie zelżał, runęła do środka. Reszta domu, niepodtrzymywana dachem i niewspierana przez tylną ścianę, po prostu zawaliła się pod własnym ciężarem. Huragan buszował po rumowisku, rozrzucając je na wszystkie strony niby w jakimś obłąkańczym procesie selekcji. A potem pognał dalej.
Spis treści CZĘŚĆ PIERWSZA Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25
Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 CZĘŚĆ DRUGA Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32 Rozdział 33 Rozdział 34 Rozdział 35 Rozdział 36 Rozdział 37 Rozdział 38 Rozdział 39 Rozdział 40 Rozdział 41 Rozdział 42 Rozdział 43 Rozdział 44 Rozdział 45 CZĘŚĆ TRZECIA Rozdział 46 Rozdział 47 Rozdział 48 Rozdział 49 Rozdział 50 Rozdział 51 Rozdział 52
Rozdział 53 Rozdział 54 Rozdział 55 Rozdział 56 Rozdział 57 Rozdział 58 Rozdział 59 Rozdział 60 Rozdział 61 Rozdział 62 Rozdział 63 Rozdział 64 Rozdział 65 Rozdział 66 Rozdział 67 Rozdział 68 Rozdział 69 Rozdział 70 EPILOG