LYNNE BARRETT-LEE
NIEZNAJOMI W SIECI
RS
Pochodnie nocy już się wypaliły I dzień się wspina raźnie na gór szczyty. William Szekspir Romeo i Julia
1
W
RS
iele historii zaczyna się od tragedii albo sytuacji kryzysowej. Moja historia zaczyna się od modemu. Koniec września 2000 roku. Czwartkowy wieczór. Koło ósmej. To nawet ładny modem, jeśli, oczywiście, ma się wyrobione zdanie na temat estetyki modemów. Ciemnoszary, z rządkiem małych lampeczek i wymyślną wtyczką. Jest napakowany tak niepojętą, genialną elektroniką, że gdybym tylko chciała, na pewno mógłby mnie połączyć z Alpha Centauri z oszałamiającą prędkością. Wyjęłam go z plastikowej torby, z pudełka, ze styropianowych osłonek, z kolejnej (ciut elegantszej) plastikowej torby i postawiłam na biurku obok trochę uschniętej juki. Mój syn, Ben, obrzucił puste pudełko pogardliwym spojrzeniem. - Nareszcie - mruknął, ledwie otwierając usta. Wiedziałam, że w języku trzynastolatka oznacza to: ,.Hurra! Ale super!" - Tak, nareszcie - powtórzyłam. Przez ostatni tydzień życie wydawało mi się dość szarobure i wywalenie stu dziewięćdziesięciu funtów na kolejną bryłę szarej materii nie było moją ulubioną formą terapii. Terapia to para botków z Oasis. Poważniejsza terapia, to dwie pary botków. Ale jest jeszcze jeden rodzaj terapii, o którym staram się czasem pamiętać. Polega ona na tym, że człowiek poprawia sobie samopoczucie, sprawiając miłą niespodziankę komuś, kogo kocha. Minęłam więc dział obuwniczy i kupiłam Benowi modem. Męczył mnie o to, od kiedy stał się na tyle duży, by wiedzieć, co to takiego modem (trzy lata? okres płodowy?). Teraz, kiedy
RS
jego brat wyprowadził się z domu, musiał wypełnić lukę czymś bardziej konkretnym, niż sto pięćdziesiąt starych numerów „Gamemastera". Oczywiście, modemu nie można kopać, boksować, straszyć, opieprzać i się z nim wygłupiać, ale można w jego towarzystwie spędzić długie godziny, które Ben spędzał zwykle z Danem, oddając się którejś z wyżej wymienionych rozrywek. - Działa? - zapytał, rzucając torbę w kąt. Zajrzał mi przez ramię. Właśnie wrócił z treningu rugby i śmierdział, jakby się wytarzał w kompoście. - Oczywiście, że działa - odparłam z niezachwianą pewnością siebie. Ben zrobił podejrzliwą minę. - To znaczy, już wybrałaś serwer i zarejestrowałaś adres emailowy, zalogowałaś się i tak dalej? - To znaczy, że kiedy go włączyłam - o tak - zapaliły się światełka. Klasnął w ręce i przysiadł na skraju mojego krzesła. - Świetnie! - stwierdził, zręcznie zmieniając ton ze znudzonego na protekcjonalny. - No i? - No i nic. Dopiero podłączyłam. - Taa, taa - powiedział, dając mi do zrozumienia pchnięciem pośladków, które można wybaczyć tylko własnemu dziecku, że powinnam zwolnić mu miejsce. - W takim razie przyszedłem w samą porę. Wsadziłaś już CD? - Zaczął się rozglądać. - Aha. To jest to pudełko? - CD jest tutaj. - No to mi go daj, mamo. Jest jakaś herbata, albo co? - Nie, nie ma. Ben, ja doskonale potrafię sama... Mój syn uśmiechnął się szeroko. Najszerzej, jak potrafił. - Taa, pewnie, mamo - zachichotał. - Oczywiście, że potrafisz. Ale będzie szybciej, jeśli ja to zrobię. Co z herbatą? Zawsze ten sam problem. Jak zwykle poczułam się rozdarta między podszeptami instynktu macierzyńskiego (mój Boże! Jakiż z ciebie mądry chłopiec! Wszystkie twoje pomysły są wspaniałe i odkrywcze! Zaimponuj mi swoją niesamowitą inteligencją, moje dziecię!) i podszeptami o wiele bardziej prymitywnych instynktów (słuchaj no, ty zasmarkany małolacie! A kto ci podłączył twój cholerny monitorek, jak ojciec zrobił zwarcie? Hę?). Oczywiście, jak zwykle instynkt macierzyński zwyciężył. Przecież właśnie to robią matki, prawda? Pielęgnują w synach dokładnie tę samą, tok-
RS
syczną, samczą arogancję, którą tak się brzydzą u mężczyzn. A może tylko ja tak robię? Oczywiście, że będzie szybciej, jeśli zrobi to Ben. Poza tym Ben będzie dumny z tego, że zrobi to szybciej. I będzie się przy tym dobrze bawił. A ja nie. Choć, oczywiście, potrafiłabym to zrobić. A przecież o to głównie chodzi. Prawda jest taka, że wytarty komunał o technofobii kobiet po trzydziestce jest wyłącznie wytartym komunałem. Zdychającym komunałem. Nawet nie komunałem, a złośliwym kłamstwem. Kobiety nie cierpiana technofobię (pralki automatyczne świadkiem). Po prostu większość kobiet nie ma obsesji na punkcie techniki. I zupełnie słusznie. Tak, tak, wiem. Jest przecież program podboju kosmosu i teflon, i tak dalej. Ale czy teflon okazał się w końcu największym osiągnięciem kuchennej techniki? Czyż od czasu wynalezienia teflonu nie powitaliśmy z entuzjazmem chińskiego woka? Czyż nie odkryliśmy indyjskiego balti i frytek? Prawdę mówiąc, nie bardzo wiadomo, o co tyle krzyku. Na teflonie można wprawdzie usmażyć gumowe sadzone jajka, ale na pewno nie zdobędzie się dzięki niemu tytułu mistrza patelni. Mnie się wydaje, że wszystko, co dociera do nas drogą agresywnej reklamy i czym zachwyca się młodsze pokolenie, powinno być traktowane ze sporą dozą sceptycyzmu; szczególnie, jeśli ma to rzekomo poprawić jakość naszego życia. Można się po czymś takim spodziewać zamieszania, skomplikowanej instrukcji obsługi, szoku cenowego, mnóstwa zajętych gniazdek elektrycznych etc, ale życia nam to raczej nie uprości. Przykład – dekoder kablówki. Muszę jednak przyznać, że nawet ja widzę korzyści płynące z Internetu. Głównie w związku z moimi pociechami. Doceniam fakt, że będę mogła kontaktować się z Danielem bez konieczności stosowania marudnego/błagalnego tonu i/lub wymyślania żałosnych pretekstów. Istnieje przy tym pewna niewielka szansa, że moja latorośl mi odpowie. A w weekendy, kiedy dopadnie mnie nuda, będę mogła pohulać po cybersklepach i kupić sobie przyrząd do ćwiczenia brzucha czy cokolwiek innego. Jeśli tylko zechcę. Jestem pewna, że nie zechcę, ale i tak jestem szczęśliwa.
2
N
aprawdę mam za co być wdzięczna losowi. Jestem zdrowa, wciąż mam w domu syna, wokół którego mogę się niewolniczo krzątać, mam też porządny bliźniak l trzema sypialniami i z bardzo ładnymi, bardzo czystymi i bardzo upragnionymi nowymi oknami z PCV (wkład mojego taty, z okazji wprowadzenia się do mnie - niech go Bóg błogosławi). Mam niemal niewyczerpany zapas dżemu i marynaty do mięs (kolejny wkład mojego taty - tu też by się przydała boska interwencja), mam pracę, która daje mi pieniądze (choć niekoniecznie satysfakcję intelektualną). Wiem także, jak wysyłać do ludzi e-maile (muszę tylko znaleźć odpowiednich ludzi, do których mogłabym je wysyłać). Mam też wiadomości od Daniela, choć akurat nie jest to odpowiedź na maila, którego mu wysłałam, a zwykła pocztówka. Ze zdjęciem stoiska rybnego w Harrodsie. Harrods? Stoisko rybne? Dan?
RS
Cześć, Mamo! U mnie wszystko dobrze. Mam nadzieję, że u Ciebie też. Mam dzisiaj strasznego kaca, bo wczoraj byliśmy na balu dla pierwszego roku. Jak się już podłączysz, pisz do mnie na
[email protected] (to inny adres, niż ten, który podałem ci wcześniej. Ten jest Jacka. Mniej zawracania głowy). Trzymaj się, Dan
Oczywiście, zbiera mi się na płacz. Obawiam się, że będzie to standardowa reakcja na jakiekolwiek wiadomości od mojego pierworodnego (z wyjątkiem próśb o pieniądze, co zapewne wyzwoli zupełnie inne objawy). I kto to jest Jack? I jaki znowu bal? Szkoda, że mam tak dokładną- i z pierwszej ręki - wiedzę o wyścigach łódek, napojach wyskokowych i wymiotowaniu do studzienek ściekowych. Sama też czuję się jak na kacu gigancie, więc nie mogę mu posłać cyberlistu z kazaniem, choć pewnie zdołałabym sobie przypomnieć, jak to się robi. Mogę jedynie wierzyć, że całe lata nieco chwiejnego, choć stosowanego w najlepszej wierze wychowania nie poszły na marne. W końcu dzięki temu dostał się na studia. Choć Rosę jest moją najlepszą przyjaciółką, zupełnie nie miałam ochoty iść na pożegnalne przyjęcie jej i Marta. Czułam się już
RS
wystarczająco źle z powodu wyjazdu mojego syna, a teraz miałam na dodatek stracić całą rodzinę Griffithów. Wiedziałam, że albo będę trzeźwa i ponura, albo upiję się i rozkleję, a żadne z tych zachowań nie jest mile widziane na imprezach. Będę musiała się pilnować, i to porządnie. Postanowiłam, że pójdę pieszo, wmawiając sobie, że muszę wziąć się w garść i trochę się poruszać. Miałam ze sobą litr hiszpańskiego wina, ważący tonę komplet sztućców i biszkopt w blaszanym pudełku po ciastkach. Nie ostudziło to jednak mojego zapału do przechadzek, choć szłam wygięta w chiński paragraf. Oczywiście, wybierałam się pieszo dlatego, że zamierzałam pić. A zamierzałam pić, bo szedł ze mną mój ojciec. Był to przerażający pomysł, ale w moim przekonaniu zupełnie uzasadniony. Ojciec mieszkał z nami dopiero od miesiąca, a już zdążyłam nauczyć się paru strategii obronnych. Zakładając, że jak zwykle, zgodnie z długą i bogatą tradycją, zechce narobić mi wstydu, postanowiłam go ubiec i narobić sobie wstydu sama, zalewając się w pestkę. - Co to jest? - zapytała Rosę, kiedy wręczyłam jej pudełko. Włosy miała upięte w kok, który przypominał czarną lśniącą bezę; okulary zwisały jej na piersi na błyszczącym łańcuszku. Wzięła je teraz do ręki i zerknęła z nadzieją przez szkła na wieczko, ozdobione obrazkiem świątecznej mieszanki Tesco. Prosiła o dary w postaci puddingów i napojów, i nie byłam pewna, czy dokładnie o to jej chodziło. - Biszkopt królowej Wiktorii - powiedziałam przepraszającym tonem. - Pudrowany we wzorki - dodał dumnie ojciec. - To naprawdę uroczo, panie... - Sza! - wykrzyknął ojciec. - Mów mi Leonard! A biszkopt jest przekładany moją popisową marmoladą z renklod i dżemem Tia Maria. Taki początek nie wróżył niczego dobrego. Rosę porwała mojego ojca, by go oprowadzić po domu, a ja porwałam drinka i wyszłam do ogrodu, gdzie niemal natychmiast powitał mnie radosny głos. - Przyszłaś sama? Bez Phila? Mam wrażenie, że ludzie pracujący w obsłudze linii kolejowej Great Western zamieszkują na stałe dziwny, mroczny świat pociągów, w związku z czym spodziewałam się, że mój chłopak
RS
przybędzie dopiero za jakiś czas. Przez te wszystkie miesiące, od kiedy się spotykaliśmy, bardzo rzadko przychodziliśmy gdziekolwiek razem; zwykle docieraliśmy na miejsce stopniowo, jak zakupy z katalogu. Pokręciłam głową, kiedy Sheila Rawlins, sąsiadka Rosę, ruszyła w moją stronę. Osaczała mnie na każdej imprezie, bo tak jak ja była rozwódką z dwojgiem nastoletnich dzieci. Na tym kończyły się wszelkie podobieństwa, choć czasem wydawało mi się, że życiową misją Sheili było robienie tego samego, co ja. tyle że z wyprzedzeniem, wyłącznie po to, by przetrzeć mi drogę i wspomóc mnie swoją niezgłębioną mądrością. Rozstała się z mężem, opiekowała się niepełnosprawną matką, a jej starsza córka rok temu wyjechała do Cambridge. Podejrzewałam, że i teraz zechce dodać mi otuchy i udzielić kilku porad. Zgadłam. - Pewnie masz niezłą huśtawkę nastrojów, co Charlie? To w górę, to w dół. Nie było sensu zaprzeczać. Przecież chciała dobrze. - Zgadza się - westchnęłam. - Częściej chyba w dół. - Naturalnie, że tak. Chce ci się płakać? Ja wypłakałam całe wiadra. Skinęłam głową. Sheila uśmiechnęła się. Podniosłyśmy do ust nasze drinki. - Nic mi nie będzie. Tylko to wszystko tak fatalnie zbiegło się w czasie. Tracę jednocześnie Rosę i Matta. Ale przyzwyczaję się. - Oczywiście, potrzebujesz tylko trochę czasu. 1 urozmaicenia. - Tego mi nie brakuje. Od kiedy mieszka z nami tata urozmaiceń mam po dziurki w nosie. - Mm! Dziecko z domu, staruszek do domu. Ech, to nowoczesne życie! A jak zdrowie tatusia? Zdrowie tatusia martwiło mnie najmniej. Bardziej martwiło mnie jego kulinarne hobby. Nawet w tej chwili, z daleka mogłam rozpoznać, że opowiada o gotowaniu, mieszając coś w wyimaginowanym garnku. - Doskonale - odparłam. - Ale to i tak obciążenie dla rodziny. I, oczywiście, znak, że wchodzi się w nowy etap życia. A większość z nas w ogóle jeszcze o tym nie myśli. - Przewróciła oczami. - Kryzys wieku średniego, co? Połowa życia za tobą. Zobaczyłam, że wchodzi Phil i pomachałam mu na powitanie, ale Matt natychmiast zgarnął go na drinka. Dlaczego mnie też nie
RS
mógł zgarnąć? Miałam już szczerze dość rozmów na mój temat. Opróżniłam swoją szklankę. - No cóż - powiedziałam, grzechocząc kostką lodu na dnie. Pewnie tak. Oczywiście, pod warunkiem, że umrę w wieku siedemdziesięciu ośmiu lat, choć mam nadzieję pożyć nieco dłużej. A ty jak się miewasz? Mimo swojego ogromnego życiowego doświadczenia, Sheila nie była w stanie pojąć, że ktoś może chcieć zmienić temat i ton rozmowy. Ciągnęła więc w tym samym duchu: - Och, średnio. Choć, oczywiście, wychodzę już na prostą. Ty też wyjdziesz, zanim się obejrzysz. Nie wątpisz w to, prawda, Charlie? - Oczywiście, że nie, Sheilo - odparłam wesoło, decydując się na zmianę taktyki. - Wiem, że jestem tylko wytworem swoich czasów, przeżytych doświadczeń i warunków życiowych. Odkryłam właśnie, że jedynym usprawiedliwieniem dla mojej egzystencji jest rola matki, żywicielki, nauczycielki życia i tak dalej. Teraz, kiedy pozbawiono mnie tej roli - przynajmniej w pięćdziesięciu procentach -jestem skazana na błądzenie w gąszczu moich ukrytych kompleksów, i prawdopodobnie będę musiała zapisać się na wykłady o wpływie wczesnego renesansu na dwudziestowieczne pudełka z ciastkami czy na jakieś równie interesujące zajęcia, by udowodnić samej sobie, że wciąż istnieję i funkcjonuję jako istota ludzka. Przynajmniej na jakiś czas. Rozumiesz, co mam na myśli? Sheila zamrugała, oszołomiona, i opróżniła swoją szklankę. Otrząsnęła się jak trzepnięty ścierką komar i odważnie brnęła dalej. - Mhm - mruknęła, kiwając głową. - Masz rację, że jesteś tak pozytywnie nastawiona do życia. Mnie, na przykład, ogromnie pomaga kurs układania kwiatów. I przy okazji mogę zrobić coś pożytecznego dla mojej społeczności, a w każdym razie dla kościoła. Mieli okropne kłopoty z dekoracją, no wiesz, te jedwabne kwiaty... - Jedwabne kwiaty? - zapytałam pogodnie, choć tak naprawdę miałam ochotę powiedzieć: „Pieprzę twoje cholerne, jedwabne kwiaty". Nie mogłam sobie jakoś wyobrazić, by dla anegdotki o kwiatach -jedwabnych, plastikowych, organicznych czy wenusjańskich - warto było sterczeć tutaj z pustą szklanką. Nagle jednak zdałam sobie sprawę, że dzieje się ze mną coś niepokojącego. Groziło mi, że stanę się cyniczna. Na całe szczęście Sheila zamknęła mi usta, wydając z siebie bolesny jęk i machając z egzaltacją ręką.
RS
- Och! - wykrzyknęła. - Dość! Błagam, tylko mnie nie wciągaj w rozmowę o kwiatach. Ani mi się śni, pomyślałam. Z ulgą kiwnęłam głową na pożegnanie, kiedy Sheila, spełniwszy swój towarzyski obowiązek, przeprosiła mnie i wyruszyła na poszukiwanie bardziej interesującego rozmówcy. - Ach, Sheila! - zawołałam. Odwróciła się. - Mówiłaś coś, Charlie? - Tak - odparłam. Przeraziłam się nagle, że jestem taka nie uprzejma. - Jesteś podłączona do sieci? Pomyślałam, że mogła bym ci dać mój adres internetowy. Podeszła bliżej. - Internatowy? - Internetowy. Masz komputer? - O nie - powiedziała, kręcąc energicznie głową. -Nie chcę mieć nic wspólnego z tymi diabelskimi sztuczkami. Ale pamiętaj, gdybyś chciała zadzwonić - o jakiejkolwiek porze, Charlie -wiesz, gdzie mnie znaleźć. Rosę porozwieszała na drzewach i krzakach lampiony ze słoików po dżemie. Nawet tyczki z pnącym groszkiem Matta skąpane były w bladym świetle. W głowie mi się nie mieściło, że kiedy skończy się przyszły tydzień, pewnie już nigdy nie zobaczę tego ogrodu. Wszystkie te wakacyjne zabawy z dziećmi w nadmuchiwanym basenie; natchnione winem dyskusje na trawniku... Na skraju patio spotkałam ciocię Matta, Jenny. - Nie mogę uwierzyć, że wyjeżdżają- powiedziałam. Ścisnęła mnie za ramię, by dodać mi otuchy. - Ja też nie - westchnęła. - Możemy ich odwiedzać. Ale cóż to będzie za okropna, trzęsąca, autobusowa podróż! Pewnie będę musiała na drogę zdejmować protezy. Ach, a to musi być Leonard. Ogromnie się cieszę, że mogę pana wreszcie poznać. Mój ojciec uśmiechnął się ujmująco. Nagle ogarnął mnie sentymentalny nastrój, powiedziałam więc, że robi najlepszy dżem w całej Wielkiej Brytanii. - To najbardziej radykalne stwierdzenie, jakie w życiu słyszałam! - odparła. - Ale skoro mowa o przetworach, mam coś dla pana. Dżemy, galaretki i przetwory mleczne. Dopiero co kupiłam. To już siódme wydanie, rozumie pan. - Puściła do niego oczko. Rosę właśnie skończyła czytać. Chce pan pożyczyć? - zapytała.
RS
- Z rozkoszą! - oznajmił tata, pozwalając się porwać do domu. Z rozkoszą! Z rozkoszą? Co oni knują? Znów zostałam sama, nalałam więc do szklanki porządną miarkę mętnego ponczu (razem ze zbrązowiałymi plasterkami jabłek, błonkami rozmaitych cytrusów, ogonkami itd.) po czym wypiłam go na jeden raz, po kozacku, odcedzając płyn przez zaciśnięte zęby. Kiedy już przestałam się krztusić jakimś śmieciem (goździkiem? gwoździkiem?) podniosłam głowę i zobaczyłam, że obok mnie stoi Adam Jones. Doktor, cholerny Adam, cholerny ideał, cholerny przystojniak, cholerny Jones. Mężczyzna tak denerwująco przyjazny i pomocny, że powinno być jakieś prawo zabraniające wypuszczania go bez smyczy. I równie denerwująco żonaty z Daviną Jones, moją szefową. Musiałam więc być dla niego miła. Zresztą, jak można nie być miłą dla człowieka tak rozbrajająco przystojnego, porządnego i rozważnego? To nie jego wina, że ma tak fatalny gust. Davina też była przystojna, owszem, i bez wątpienia przebojowa, ale raczej nie nazwałabym jej porządną i rozważną. Pracowałam w jej agencji nieruchomości już od kilku lat i jak do tej pory zyskała moją aprobatę tylko w jednej kwestii: miała dość oleju w głowie, by wyjść za takiego faceta. Adam Jones spojrzał na mnie z lekko ściągniętymi brwiami. - Wszystko w porządku? - zapytał. - Może cię klepnąć w plecy? - Nis mi nie jess - parsknęłam. - To tylko jakaś łodyżka. - Hm - mruknął, unosząc brew i uśmiechając się. - Daniel już wyjechał na uczelnię? Kurczę. Znów to słowo na D. Machnęłam nonszalancko ręką i, ku własnemu zdumieniu, o mało się nie przewróciłam. Adam Jones podał mi swoje ciepłe, po męsku owłosione przedramię. - Wyjechał - powiedziałam. - Wyfrunął z gniazda. Wyfrunął z klatki. Wyfrunął z... ee... nieważne. Tak czy siak. Owszem. Wyjechał. - Zagapiłam się z roztargnieniem w fusy na dnie szklanki. - Aha. Tak to bywa - stwierdził pocieszającym tonem, klepiąc mnie po łopatce. - Poradzi sobie. - Wiem. - Pewnie się dobrze bawi. - Wiem. - To najlepsze lata jego życia. Bo moje na pewno były. - Wiem. Tak mówią.
RS
- Nie, naprawdę - rozłożył ręce, by podkreślić słowa. - Jedna wielka impreza, picie i... cha, cha... no i... ee... dobrze się czujesz? Nie, nie, nie, nie, nie, nie. Nie czuję się dobrze! O, Boże. Znowu się zaczyna. Co się ze mną dzieje? Dlaczego co chwilę wybucham płaczem? - Tak, tak... ehm. Muszę iść. No wiesz. - Wpadłam do domu przez rozsuwane drzwi. W środku zastałam silną grupę pod wezwaniem, złożoną z Rosę, cioci Jenny, Phila i mojego ojca. Zastawili zasadzkę w kuchni i zablokowali mi drogę do toalety, wyrażając Głęboką Troskę i Niepokój. - A, tu jesteś! Och! Charlotte! Wszystko w porządku? - i tak dalej. - Rozkosznie, tato! - zaświergotałam. - Tylko pestka wpadła mi do oka. - Pestka? - Phil podszedł do mnie. - Jakim cudem pestka dostała ci się do oka? Zaczęłam trzeć powiekę, ale bezskutecznie. Żadnej pestki. Twarz Phila przybrała skupiony wyraz; wszyscy pozostali zrobili porozumiewawcze miny z rodzaju tych, które mówią: „Wiemy, że tak naprawdę nic ci nie wpadło do oka, tylko zwyczajnie płaczesz, ale jesteśmy zbyt dobrze wychowani, żeby o tym wspominać, i poczekamy na dalsze objawy'". - Pestka z pomidora - warknęłam wściekle. - Widocznie przykleiła mi się do ręki i wpadła do oka, kiedy usiłowałam wykrztusić goździk. - Pacnęłam Phila w jego ciekawski palec. - W pomidorach jest strasznie dużo kwasu. Zapanowała cisza, gęsta jak zakalec w źle rozmieszanym cieście. Na szczęście Rosę szybko przyszła mi z pomocą. - To te pnące - powiedziała. - Kwaśne jak cytryna. Matt robi straszne halo, że podobno są takie świetne, ale tak naprawdę ku puje je tylko ze względu na szypułki. Potem usiłuje wmówić ludziom, że sam je wyhodował. Chodź. - Chwyciła mnie za rękę. Idziemy do łazienki ratować twój makijaż. Kiedy wychodziłyśmy z kuchni, usłyszałam głos mojego ojca. - To wszystko przez te zmiany - wyjaśniał. - Przechodziłem to samo, kiedy jej matka odeszła. Dzięki Bogu jestem przy niej, żeby ją trochę rozweselić.
RS
Do północy impreza podzieliła się zgrabnie na dwie części: jedna połowa piła w domu kawę i zachowywała się rozsądnie, a druga piła wszystko inne i siedziała nawalona w ogrodzie. Phil, oczywiście, zaliczał się do pierwszej części i raczył wszystkich rozpuszczalną kawą. Rosę i ja godnie reprezentowałyśmy drugą, siedząc (czy raczej leżąc) na trawie, na piknikowym kocu. - Patrz na tamten tyłeczek - poleciła mi, siadając. Oparłam się na łokciach i spróbowałam skupić wzrok. Tyłeczek należał do młodego faceta w bojówkach. Zastanawiałam się przez chwilę. - Dziewięć przecinek pięć. Czyj to? - Keirana. - A kto to jest Keiran? - Och, nie znasz go. Nowy nauczyciel informatyki w szkole. Kurczę! Będzie mi brakować jego tyłeczka. - W Canterbury będą inne. Rosę położyła się z powrotem na kocu i zaczęła obracać w palcach nóżkę swojego kieliszka. - Tylko nie zrozum mnie źle. To jest genialny krok w karierze Matta i nie chciałabym, żeby kiedykolwiek dowiedział się o moich wątpliwościach. Jest taki podekscytowany tą wiejską okolicą i wielkim ogrodem, i tym, że będzie mógł hodować swoje choler ne kapusty, ziemniaki i pory... och, i kury! Zdążył ci się już po chwalić? I, oczywiście, dzieci będą zachwycone, ale Bóg mi świadkiem, w tej chwili żałuję, że wyjeżdżam. Dwójka dzieci Rosę i Matta chodziła jeszcze do podstawówki. Rosę miała rację: będą zachwycone. - Nie mówisz poważnie. - Jak najpoważniej, Charlie. Nie ma to, jak zebrać wszystkich swoich przyjaciół do kupy, żeby ci przypomnieli, jak bardzo będziesz za nimi tęsknić. - To nie jest tak daleko. - Jest. Równie dobrze mogłaby to być Bruksela. - Wiem. Ale możemy się odwiedzać, no i... Rosę usiadła i machnęła ręką. - Popatrz na niego, na przykład. - Na kogo? Na Davida Harrisa-Harpera?- David Harris-Harper był nowy w tej okolicv ale juz zdobył sobie miano najseksowniejszego notariusza w Celn Melin, testosteron buchał od niego nawet przez sztruksy.
RS
Rosę skinęła głową. - Czy to możliwe, żeby w Thanet znalazł się ktoś równie apetyczny? - Jestem pewna, że tak. - Tak, ale ty ich nie zobaczysz, prawda? - Będziesz więc musiała mi ich opisać. Możemy tworzyć własne sekslisty przebojów i wymieniać się nimi listownie - nawet via Internet, skoro już o tym mowa. Możesz ukradkiem robić zdjęcia i przysyłać mi je przez komputer. Pomysł tworzenia sekslisty przebojów - własnego, sekretnego rankingu miejscowych przystojniaków - i przesyłania go sobie za pośrednictwem sieci, wydał mi się nagle nie tylko zabawny, ale i dziwnie pociągający. Rosę roześmiała się. - Wspaniała myśl! Och, przypomniało mi się! -Zniknęła we wnętrzu domu. Wróciła chwilę później, zataczając się lekko, z prezentem. - Po co ci to? - Dla ciebie, głuptasie. - Podała mi cienką paczkę, którą jak zwykle ślicznie owinęła w bibułkę. - Oj, mogłaś sobie darować. Co to jest? Mam teraz otworzyć? Skinęła głową. - Jeśli chcesz. Może będziesz chciała to wymienić. Kiedy to kupowałam, myślałam, że to książka o Evereście, ale w domu zorientowałam się, że to o jakimś szczycie w Andach. Uznałam, że w sumie to nieważne. Tak czy inaczej jest o górach. Napisał ją Joe Simpson. Pomyślałam, że cię zainspiruje, skoro planujesz podróż. Ale potem ją przeczytałam - no, może nie całą, tylko podpisy pod zdjęciami. A potem kawałek tekstu. I zorientowałam się, że to nie jest dokładnie to, czego się spodziewałam. Jest dosyć drastyczna. Książka nosiła tytuł Dotknięcie pustki. - No i co? - Wzruszyłam ramionami. - Przecież mnie znasz. - No cóż, to się trochę różni od paplaniny w przewodnikach. Wiem, że uwielbiasz to wszystko, ale zastanawiam się, czy takie wstrząsające opisy to jest właśnie to, czego w tej chwili potrzebujesz. Wymień to, jeśli chcesz... - Cicho, Rosę! Nie tak znów łatwo mną wstrząsnąć! - Hm - mruknęła. - Nie bądź taka pewna, Charlie. Patrzyłyśmy, jak zbliża się Phil z dwoma kubkami i dwiema poduszkami.
- Trawa jest mokra -powiedział. - No więc mamy mokre tyłki - odgryzła się Rosę, odpychając kubki z kawą. Roześmiałyśmy się głośno, trzymając się za brzuchy, choć wiedziałyśmy, że - przynajmniej w tej chwili - nie mamy zbyt wielu powodów do śmiechu. Phil spojrzał na nas z dezaprobatą i jeszcze raz spróbował wcisnąć nam kawę. - Sio! My potrzebujemy wina, Phil - oznajmiła stanowczo Rosę.
3
P
RS
oniedziałek, koło szóstej. Wyjątkowo zestresowana. Święta trójca, z którą mam obecnie do czynienia w pracy składa się z: a) Cherry Ditchling, piekielnej posiadłości, b) uroczej, ale pieprzniętej emerytki, Minnie Drinkwater i c) agencji handlu nieruchomościami, która nie jest nawet z grubsza związana z moimi zainteresowaniami. Sama nie wiem, która z tych pozycji najbardziej mnie dołuje. Dlatego w poniedziałki szczególnie ostro zarysowuje się przepaść między Charlie Simpson, nieustraszoną badaczką gór/entuzjastką geologii i antropologii/uznaną himalaistką itd., a Charlie Simpson, negocjatorką w Agencji Handlu Nieruchomościami Willie Jones Jackson. 1 dlatego też moje pierwsze zdanie po powrocie do domu brzmi: „Do cholery z tym wszystkim" - choć wypowiadam je bezgłośnie, by nie urazić niczyich uszu. Jedną z licznych i urozmaiconych cech charakteru mojego ojca jest niedorzeczny, cukierkowaty sentymentalizm. Dlatego też, odkąd z nami zamieszkał, w domu pojawił się niewielki zbiorek podnoszących na duchu książeczek, do których regularnie zagląda zapewne po to, by nadać jakiś głębszy sens swojej codziennej nudnej egzystencji. Poniewierają się po całym domu. Dziś na chybił trafił otworzyłam jedną z nich, leżącą na stoliku w przedpokoju, i dowiedziałam się, że powinnam być szczególnie miła i uprzejma wobec starszych osób. Hm. „Cholera" - to chyba za słabe słowo.
RS
Czemuż, ach, czemuż, ach czemuż to zrobiłam? Mój brat, niech go Bóg błogosławi, ma jakieś osiem milionów pokoi. I jacuzzi. I hektar gruntu. I stodołę. I werandopodobne coś w śródziemnomorskim stylu. 1 świętą cierpliwość. I mieszka na antypodach. Dlaczego więc? Niech ktoś mi to powie, zanim załamię się pod tym strasznym ciężarem, który wzięłam na swoje barki. Mój dom był kiedyś bezpretensjonalnym, neoklasycystycznym, przytulnym bliźniakiem; nie żadnym pałacem, ale wygodnym schronieniem, miejscem, któremu ja nadawałam charakter, i do którego mogłam zapraszać ludzi. Ale już nie mogę. Nie teraz, kiedy mój ojciec wypełnił je dziwnymi i strasznymi odorami. Dzisiejszy przywodzi na myśl klatkę z nietoperzami i zoo w Bristolu. A to dopiero pierwsza warstwa. Pod nią unosi się wciąż woń przetrawionej i wydalonej marynaty, rywalizująca ze smrodem zwymiotowanej zwietrzałej konfitury z pigwy. Żyję teraz - niczym ta nieistniejąca kobieta z dziecięcej rymowanki - w jednym wielkim słoju z piklami. A może to była butla octu? Nieważne. W każdym pomieszczeniu zdaje się unosić zabójczy opar. Każda część mojej garderoby przesiąknięta jest obrzydliwymi wyziewami. Nic dziwnego, że potrzebowałam stuprocentowo szczelnych okien. Gdyby nie one, sąsiedzi zaczęliby plotkować. Mój ojciec doprowadza mnie do szału. - Doprowadzasz mnie do szału, tato. - No, powiedziałam to w końcu. Ojciec uśmiecha się pobłażliwie, kiedy rzucam na kuchenny stół torebkę i klucze. - Phi! Miałaś dobry dzień, kochanie? Potworny. Dołujący. Bezproduktywny. Smutny. - W porządku, chociaż miewałam lepsze. Co pichcisz? Ojciec zgarnia kupę pestek i miąższu, przesuwają nieco dalej na blacie kuchennym i wraca do mieszania jakiejś substancji, której pełna kadź stoi na kuchence. - Dżem - mówi, uśmiechając się radośnie i pobrzękując wy gotowanymi słoiczkami po kawie. - To mój własny przepis. Nie spodzianka! Brzmi straszliwie. - Brzmi zachęcająco. - Przyglądam się odpadkom w poszukiwaniu jakichś wskazówek. - Ta osa uciekła z gara? - Phi! Nie bądź śmieszna, kochanie. Moja kuchnia stała się śmierdzącą norą hobbita.
- Muszę się napić. - Przed kolacją, Charlotte? O, Chryste. - Owszem, przed kolacją. Jak zwykle. Miotam się wściekła po kuchni, wkładając garnki do zlewu. - Ty też chcesz? Ojciec potrząsa głową. - Placek pasterski już ładnie skwierczy. No, doprowadź się do porządku. Kolacja powinna być gotowa jakieś pięć po siód mej. Wracam do przedpokoju i zdejmuję buty. - A, póki pamiętam - krzyczy ojciec z kuchni - dzwoniła twoja przyjaciółka, Rosemary. Mówi, że już są na miejscu, ale wszystko jest w proszku, i że spróbuje zadzwonić później. Powie działem jej, żeby się uwinęła przed ósmą trzydzieści, bo na BBC2 jest program o przetworach: Nabij to w butelkę! Wracam do kuchni i otwieram wino; teoretycznie powinno się zamienić w ocet jakieś trzy dni temu, ale moje kubki smakowe przestały ostatnio działać. Tak więc będzie wyglądać moje życie w najbliższej przyszłości. Brakuje mi syna, brakuje mi przestrzeni, a moja najlepsza przyjaciółka mieszka ponad trzysta kilometrów ode mnie. Oczywiście, mam jeszcze Bena, ale co poza tym? Ojca, który działa mi na nerwy, przyjaciela, który w ogóle na mnie nie działa i (jak to sprawdziłam w bankomacie, wracając z pracy) marne czterdzieści funtów na moją wyprawę na Everest.
4 Wieczór. Spokojniej. W Jestem mniej zestresowana prawdopodobnie tylko dzięki niedokrwieniu mózgu; wciąż trawię pół tony zmasakrowanego mielonego mięsa. Czuję się tak, jakbym mieszkała w jakimś równoległym wszechświecie - własny dom stał się zupełnie obcy. Postanawiam ukryć się w najmniej zasmrodzonym regionie, w towarzystwie hardware’u, brzęczących dźwięków, migających lampek, modemu i wielkiego kieliszka wzmacniającego wina.
Dwa wielkie kieliszki wzmacniającego wina później dochodzę do wniosku, że muszę dokonać w moim życiu poważnych zmian. Nie mam nikogo, komu mogłabym wysłać maila. Na pociechę spędzam kilka minut na różnych stronach bbc.oniine, ale wkrótce stwierdzam, że jestem już za duża, by wczytywać się w sprawozdania z Letniej Ekspedycji „Niebieskiego Piotrusia". Wpisuję więc do wyszukiwarki kilka kręcących słów, jak „tektoniczny", „góra", „Everest", i „próby podejścia". Rezultat jest, niestety, dość przygnębiający: ciało George'a Mallory?ego plus szczegółowy wykaz osób, które ostatnio zginęły w Himalajach. Zamarznięci himalaiści nieszczególnie poprawiają mi humor, rozpoczynam więc poszukiwania na piechotę i ląduję w końcu (jak to zwykle bywa) na stronie Sainsbury's. Stąd mogę przynajmniej wysłać lakoniczny liścik z wyrazami ubolewania, że wycofali z asortymentu francuską pastę do podłóg o zapachu wanilii. I co dalej? Do kogo by tu napisać? Nagle sobie przypominam. Ty głupia krowo! Oczywiście, że masz do kogo napisać! Możesz napisać do Rosę!
RS
[email protected] Kochana Rosę, Tra la la! Znalazłam twój adres i oto jestem, nareszcie. Wielkie, wielkie dzięki za Dotknięcie pustki. Przeczytałam od deski do deski i jestem teraz o 100 procent pewniejsza, że jeżeli w trakcie mojej podróży napotkam pustkę (psychologiczną lub jakąkolwiek inną), będę wiedziała, jak sobie z nią radzić. Choć wątpię, czy będzie mi do twarzy w czapce z pomponem. I co ty na to? Simpson wreszcie podłączona do sieci! Robi wrażenie, co? Nie wątpię, że siedzisz po szyję w walizach i sprzątaniu, ale jako główna porzucona nie mam nic lepszego do roboty, niż zawodzić, płakać i zastanawiać się, co ja bez ciebie pocznę, do cholery. No bo co ja bez ciebie pocznę? Mam przeczucie, że będę spędzać sporo czasu w tym gabinecie - który mój ojciec upiera się nazywać jadalnią choć od jakichś dziesięciu lat nie jada w nim nikt z wyjątkiem much. Myślę, że usiłuje w ten sposób przywrócić stary porządek. Nie pochwala jedzenia w kuchni, co jest naprawdę niezłym dowcipem, jeśli wziąć pod uwagę, że sam produkuje te wszystkie smrody! A tak przy okazji - świetna impreza. Wiem, że przez większość czasu wyglądałam, jakbym wyrywała sobie włosy z sutków, ale
w zeszłym tygodniu byłam w prawdziwym emocjonalnym nadirze. I nic dziwnego, skoro straciłam sporą część tego wszystkiego, co było mi drogie, dostając w zamian lokatora, który prowadzi mi w domu całodobowy program kulinarny z wczesnych lat siedemdziesiątych. Niech tatę Bóg błogosławi, ale sfiksuję przez niego! Odpisz jak najszybciej. Pozdrawiam, Charlie xx
Nie mam jeszcze żadnego poczucia czasu, jeśli chodzi o funkcjonowanie w cyberprzestrzeni, ale mimo to jestem odrobinę zaskoczona, że nie dostałam odpowiedzi przez cały weekend. Wyobrażałam sobie, że nowocześni ludzie codziennie zaglądają do swojej skrzynki. Najwyraźniej tak nie jest. Albo mój list po drodze zaginął. Ale pamiętam przecież, że przeprowadzka to nie tylko męczące, ale i najbardziej stresujące zajęcie na całej planecie (zaraz po kupowaniu sportowych butów) i decyduję się zadzwonić. W słuchawce wita mnie dowcipny komunikat nagrany przez Rosę, potwierdzający moje podejrzenia: „Hej, właśnie się przeprowadziliśmy. Myślisz, że mamy czas na pogawędki?", po którym następuje chóralny rodzinny wybuch śmiechu. Wracam więc do komputera i wysyłam kolejnego maila.
RS
Kochana Rosę, zdaje się, że jesteś dość zajęta! A na moim końcu linii tyle się dzieje. Dostaliśmy już zaproszenie na grilla z fajerwerkami u Stablefordów. My, to znaczy ja, Phil, Ben /tata. Phil jedzie w ten weekend na wycieczkę śladami sióstr Bronte (czy kogo tam), nie wiem więc, czy w ogóle się wybiorę, bo pewnie musiałabym cały wieczór podpierać ściany w towarzystwie potomka i rodzica. Zresztą, i tak będzie to samo, stare towarzystwo, a choć uwielbiam Caroline, sama wiesz doskonale, co myślę o jej szaszłykach. Ciągle dołuje mnie dom bez Daniela/z tatą. Muszę przyznać, że jestem tym zaskoczona. Nie pamiętam, żebym się tak czuła, odkąd ja i Felix postanowiliśmy się rozwieść. (Prawdę mówiąc, teraz czuję się gorzej. Wtedy, o ile pamiętam, ogarnęła mnie prawdziwa postrozwodowa euforia!). Chociaż chyba wiem, co jest główną przyczyną mojego przygnębienia; nie mogę po prostu uwierzyć, że
RS
Wielki Dzień już tuż, tuż, a ja nie zbliżyłam się nawet do realizacji mojej jedynej ambicji. Co jest zupełnie idiotyczne - bo mogłam zacząć oszczędzać pięć lat wcześniej! A przecież ja nawet nie chcę wleźć na tę nieszczęsną górę! Chcę tylko stanąć u jej stóp czy to takie trudne? A jednak, jeśli się nad tym zastanowić, tak samo nieosiągalne, jak kupienie mebli do kuchni. Nowych, nie odziedziczonych. Takich, które nie mają śladów kocich pazurów na drzwiczkach i brązowego świństwa w kątach szuflad na sztućce. Takich, które sama wybrałabym w sklepie. Mitycznych, mistycznych, kosmicznych, futurystycznych mebli moich snów. Muszę pamiętać, że, kiedy będę zapraszała gości na urodziny, mam zażyczyć sobie bonów zniżkowych do MFI (jeśli istnieją!), nepalskiej waluty, wysokoenergetycznych sucharów i tak dalej. Wiesz, co Phil zaproponował mi dziś rano? Powiedział: „Pomyślałem, że mogłoby być fajnie, gdybyśmy razem pojechali na którąś z tych tematycznych wycieczek, na przykład tropami zagadek kryminalnych", a mnie przyszło do głowy tylko jedno: „Weekend w piekle". Jesteśmy wręcz patologicznie niedopasowani! I chociaż taki z niego miły człowiek, potrafi być czasem takim strasznym debilem, nie uważasz? Myślisz, że mamy jakąś przyszłość, Rosę? Tylko serio. Ale mam tu też coś weselszego - zgodnie z obietnicą przesyłam ci moją najnowszą sekslistę: Nowość na 6. Hugh Chatsworth (obawiam się, że w tym przypadku będziesz mi musiała uwierzyć na słowo). To nowy chłopak w Willie JJ - ma tylko dziewiętnaście lat! (Kurczę). Bardzo krótkie włosy. Bardzo długie kończyny. Trochę się mnie wstydzi. Mnie! Spore pole do popisu dla wyobraźni - scenariusz pani/niewolnik... 5. Richard Potter (którego widziałam w zeszłym tygodniu w mieście, w kasku i w wysokich butach. Mniam, mniam. Dotarłby pewnie na miejsce czwarte, gdyby nie...). 4. David Harris-Harper (a może nie?). 3. Adam Jones (jak zwykle w szczytowej formie - prawdziwy wzorzec lekarza). 2. Twój Matt (choć muszę przyznać, że martwi mnie jego tendencja do zapuszczania brody). 1. Ten nowy nauczyciel informatyki z twojego przyjęcia. Wyleciało mi z pamięci jego imię/stan cywilny. Jak ma na imię i czy jest żonaty? Muszę to wiedzieć. Bena nie mogę zapytać, z oczywistych powodów! Odpisz jak najszybciej,
tęsknię, Charlie xx pS Bardzo przepraszam, za te wszystkie jęki. Bądź wyrozumiała. Obiecuję, że niedługo się otrząsnę.
Sobota, pora lunchu. Nareszcie odpowiedź! Choć, niestety, zaskakująco krótka. Jestem rozczarowana. Domyślam się, że Rosę jest zajęta kopaniem czy wykopkami, czy co tam zwykle robią świeżo upieczone wieśniaczki. thesimpsons@cy mserve. co. uk Kochana Charlie, przykro mi, że jesteś w tak ponurym nastroju. Stanu cywilnego rzeczonego osobnika nie udało ci się ustalić zapewne dlatego, że jeszcze przed dziesiątą straciłaś zdolność zrozumiałego wypowiadania się. Dlaczego Adam Jones na trzeciej? Rosę
RS
Pora podwieczorku. Próbowałam zadzwonić do Rosę, by uzyskać bliższe wyjaśnienia na temat mojego stanu na przyjęciu (najwyraźniej nagannego, choć do tej pory przemilczanego) i ewentualnie kilka informacji na temat gościa od informatyki. Na sekretarce nowy komunikat (tym razem Matta): „Cześć. Matt i Rosę są zbyt zajęci schładzaniem. Rozłącz się, jeśli chcesz, albo dotrwaj do sygnału. Oczywiście, zostaw wiadomość - a potem zadzwoń jeszcze raz. Wiesz, jacy jesteśmy. Ha!" Schładzaniem? Ha?Naprawdę dziwaczna, choć zapewne nieunikniona zmiana w zachowaniu Matta. Uznałam, że nie ma sensu dzwonić drugi raz; jestem beznadziejna w rozmowach z automatycznymi sekretarkami. Zwykle mówię: „Więc! W takim razie! Znaczy! Więc! A więc! Tak! A więc! Znaczy! Więc! Ho, ho! Tak! Oo! Słuchajcie! A więc!" etc, etc, aż do zrzygania, robiąc z siebie kompletną idiotkę. A poza tym automatyczne sekretarki są niemodne. Odpaliłam więc komputer (idzie mi już całkiem sprawnie) i wysłałam maila.
[email protected] Kochana Rosę, nie bardzo podoba mi się wasz nowy komunikat na sekretarce. Nagle zrobiliście się tacy dowcipni? (Proszę, powiedz, że tak). Czy
RS
może „schładzanie" to miejscowe słowo na oglądanie Sąsiadów^ I czy Matt skopał już grządkę pod cukinie? (Pytam tylko dlatego, że wczoraj, w Do biegu, gotowi, gotuj! z udziałem gwiazd widziałam genialny, bardzo wytworny przepis na smażone kwiaty cukinii). Co do doktora, to rzeczywiście wahałam się, czy nie umieścić na trzeciej pozycji Davida Harrisa-Harpera, jako że jest wyjątkowo apetyczny i ma nos jak Antonio Banderas. (A tak przy okazji, jego żona jest najwyraźniej dobrą przyjaciółką Daviny. Hm). Ale uważam, że A.J. ma nad nim przewagę. Mimo (a może właśnie dlatego!) że Davina jest ostatnio taką torbą. Mówiłam ci już o tym? Chodzi permanentnie wkurzona z powodu zbliżającej się przeróbki wnętrz poprawa wizerunku firmy ma, jak mi się zdaje, zapobiec pożarciu naszej agencji przez Nieruchomości Metro. Zaangażowali pewną kobietę o imieniu lanthe, która wygląda jak skrzyżowanie Katherine Hepburn i Wilmy Flintstone, i która machnięciem swojej czarodziejskiej różdżki wprowadzi agencję Willie JJ, odnowioną i elegancko ubraną, w dwudziesty pierwszy wiek. Nigdy jeszcze nie widziałam, żeby Davina tak się podniecała materiałami. Znasz jązwykle wystarczało jej do szczęścia sześć ganiturków od Austina Reeda, ale ostatnio czuję się, jakbym pracowała na marokańskim bazarze. (Oczywiście, ona nie będzie musiała tego wszystkiego nosić, więc może sobie pozwolić na wszelkie ekstrawagancje). Zastanawiałam się, czy Matt, (a tym samym Phil) kwalifikuje się jeszcze na listę, skoro znalazł się poza zasięgiem. Mam go usunąć? Doradź, proszę. Teraz ważniejsza sprawa: czy gość od informatyki jest naprawdę kawalerem/trzydziestosiedmiolatkiem/prawdziwym twardzielem (jak twierdzi Ben)? Wal prosto z mostu. Zniosę wszystko! I jak bardzo byłam urżnięta? Nie oszczędzaj mnie. Muszę wiedzieć. Charlie xx
By uciszyć wszystkie ewentualne plotki na temat Charlie Simpson Moczymordy, nie zabieram Bena i taty do pubu na herbatę, jak wcześniej planowałam, ale zostaję w domu, i pozwalam mojemu ojcu usmażyć kotlety mielone. Zjadam nawet odrobinę jego domowej Morderczej Meksykańskiej Marynaty. Stwierdziwszy jednak, że rzeczona marynata bardziej szkodzi śluzówce mojego żołądka niż dziesięć lat nadużywania wina mojej wątrobie, biorę sobie do gabinetu wielki dzbanek z wodą i loguję się do komputera.
[email protected] Kochana Charlie! Oczywiście, że trzeba wywalić Matta! Pewnie zdążył już trafić na czyjąś inną sekslistę. Przesuń Adama Jonesa na drugą pozycję. Rosę. PS Sama wiesz doskonale, jak bardzo byłaś urżnięta. I musisz iść na grilla u Stablefordów. Nie odcinaj się od ludzi, bo zrobisz się ponura i zamknięta w sobie. Jeśli przyjdziesz późno, nie będziesz musiała niczego jeść. PPS Właśnie się dowiedziałam. Nauczyciel informatyki jest gejem.
Do diabła. Niestety, muszę zaakceptować ponurą rzeczywistość: prawie wszyscy mężczyźni, odpowiadający mi pod względem wieku, wyglądu i stanu umysłowego są żonaci, mieszkają z kimś, dochodzą do siebie po traumatycznych rozwodach, grywają przygłupów w serialach dokumentalnych o klubach dla samotnych/statkach wycieczkowych/strażnikach rezerwatów, i dlatego lepiej ich unikać itd. Lub są gejami. Poza rym, oczywiście, chodzę już z Philem. Hm.
RS
[email protected] Kochana Rosę, jestem bardzo rozczarowana z powodu orientacji gościa od informatyki. Choć podchodzę do sprawy filozoficznie. Czy może raczej Philozoficznie. Uznałam, że moje rozczarowanie to wyraźny znak, że nie powinnam się dłużej spotykać z Philem. Muszę podjąć jakąś decyzję, i to bardzo szybko. A już na pewno zanim na mojej wycieraczce wyląduje następna broszura reklamująca jakąś tematyczną wycieczkę krajoznawczą (spodziewam się kolejnej lada moment). A gdzie jest twoja najnowsza sekslista? Wypatrzyłaś już w Canterbury jakichś godnych kandydatów? Od czasu otrzymania smutnych wieści na temat informatyka rozważałam przeprowadzenie zmian gabinetowych i zdecydowałam się przesunąć smakowitego Davida Harrisa-Harpera na pierwsze miejsce, ex aequo z przepysznym doktorem A.J. Muszę ci też donieść, że Kim Harris-Harper nie jest tak sympatyczna, jak sądziłam. Kiedy spotkałam ją w zeszłym tygodniu w banku, stwierdziła, że: a) nie rozpoznała
RS
mnie bez wypieków na twarzy, cha, cha, i b) bardzo by chciała móc pozwolić sobie na taką swobodę jak ja, ale niestety, jako profesjonalistka, musi być miła dla ludzi od samego rana. Naprawdę. Jakbym ja mówiła do klientów. „Chcesz kupić dom, co? Życie jest ciężkie. Spadaj!" Wygląda mi na to, że jest taką samą torbą jak Davina. A skoro już o tym mowa, muszę ci opowiedzieć o pewnym przykrym odkryciu, którego dokonałam wczoraj w biurze. Wchodząc do pokoju socjalnego, zastałam Hugh Chatswortha (numer 6, pamiętasz?) w trakcie zmiany koszuli (widocznie ma kłopoty z nadmiernym poceniem). I wiesz co? Ma kolczyki w sutkach! Tak, kolczyki. Razy dwa. Które unieruchamia pod koszulą za pomocą dwóch plasterków. (Pewnie po to, żeby nie bulwersować starszych klientów. A może to ma coś wspólnego z elektrycznością?). W każdym razie on też jest gejem. Chociaż, oczywiście, może też być jednym z tych fetyszystów, którzy chodzą do klubów, gdzie można się zakuwać nawzajem w kajdany i nosić obroże z kolcami. Fuj. Charlie xx PS I tak muszę przyjąć zaproszenie do Stablefordów, gdyż Ben cierpi (sic!) na potężną erupcję hormonów i przyznał mi się do przyjaźni (sic!) z Francescą Stableford. I najwyraźniej nie chodzi o wymienianie się grami Nintendo, bawienie się na ruchomych schodach czy wydzwanianie do ludzi o nazwisku Wonny i mówienie „kupa". Polega to raczej na chowaniu się w pokoju i siedzeniu na łóżku z dziwną miną. Postępy, co? A właściwie zasadnicze zmiany. Jestem tak wzruszona, że podzielił się tym ze mną (zamiast robić z tego sekret i udawać, że nic się nie dzieje), że ledwie mogę się zmusić do zmiany jego pościeli - bo jeszcze by pomyślał, że mogłam coś zobaczyć i poczułby się potwornie zażenowany na myśl, że to widziałam, i tak dalej - a ja wolałabym oszczędzić mu tego dyskomfortu. Może po prostu od tej pory będę mu zostawiać czystą zmianę pościeli w rogu łóżka. Ha! Ty masz to wszystko przed sobą! PPS A wracając do kłopotów z poceniem; usłyszałam dzisiaj w radiu, że większość antyperspirantów zostawia biały osad, który robi się widoczny w ultrafioletowym świetle i może narobić wstydu młodym dziewczynom chodzącym na dyskoteki. Zupełnie nie wiem dlaczego, ale strasznie mnie to ubawiło. Cóż za żałosna i dziwna kobieta ze mnie. PPPS Ach tak! I na dodatek zielona! Nie uwierzysz, jak wygląda nowy wizerunek Willie JJ. Złożyła nam wizytę lanthe (nomen omen, jak się przekonasz dalej), która jest chyba odpowiedzią Cardiff na
Conrana. Postanowiła przerobić Willie JJ bynajmniej nie na przebojową firmę usługową, jak się okazuje, a raczej na jakiś dziwny, ziemnowodny świat (lanthe była grecką nimfą morską, więc można się było tego spodziewać). Nasz uniform jest tak groteskowy, że nawet nie wiem, od czego zacząć opis. Będę musiała wysłać ci zdjęcie. Wystarczy powiedzieć, że jest zielony (wyobraź sobie zieloną farbę olejną albo zamulony staw). „Esencję głównych zasad naszej firmy", czyli niezależność, indywidualnąobsługę i, zdaje się, przywiązanie do środowiska naturalnego, ma odzwierciedlać motyw przeciętego liścia dębowego (po połowie na każdej klapie), co po zapięciu żakietu wygląda jak emblemat związku myśliwskiego. Wszystko razem związane jest potworną żółto-zgniłozieloną kokardą. Nie wiem, ile to wszystko kosztowało firmę, ale mówię ci, dali się nieźle wydoić. Ta kobieta nieźle się obłowiła. Charlie xx
RS
Poniedziałek, przed południem. Potworny, przerażający poranek. Dostałam potężnego ataku paniki, gdyż zaobserwowałam u siebie przedwczesne objawy menopauzy. Mój niepokój szybko się jednak rozwiał, kiedy zdałam sobie sprawę, że: a) kolor mojej twarzy jest bezpośrednim wynikiem sąsiedztwa nowego munduru Willie JJ i b) mój ojciec majstrował przy termostacie, nagrzewając cały dom do temperatury fińskiej sauny. Mimo wszystko jednak przygnębiła mnie trochę myśl, że cała ta spocona, nieprzewidywalna obrzydliwość przekwitania w końcu i tak mnie dopadnie, i to prawdopodobnie już za niecałe dziesięć lat. A ja nie zebrałam nawet jednej piątej sumy na bilet do Nepalu. O meblach kuchennych nie wspominając. Nie kupiłam nawet katalogu MF1. Potem zrobiło się jeszcze gorzej. Zabrałam na prezentację dwoje szacownych pięćdziesięciolatków, którzy chcieli obejrzeć Cherry Ditchling. Pokazywałam im właśnie świeżo odnowioną garderobę z łazienką, kiedy mężczyzna znienacka zarzygał dosłownie wszystko -ręcznie haftowaną włoską narzutę z jedwabiu, dywan, kordonkowy dywanik przy wannie, dekorację ze sztucznych gerber i kędzierzawej wierzby. Wszystko. Widocznie przeżarł się na kolacji loży masońskiej i zemdliło go od zapachu potpourri (rzeczywiście zbyt obficie skropionego pachnącym olejkiem). Ha! Spróbowałby pomieszkać w moim domu. W głowie się nie mieści. Oczywiście, nie znalazłam nic do sprzątania czy mycia, bo Rutlandowie nie mają nawet porządnej
szmaty. Trzy razy w tygodniu dom dopieszczają Sprzątające Służące Piszczące Słodkie Maleństwa i Spółka (czy coś w tym stylu). A ja miałam przy sobie tylko paczkę perfumowanych chusteczek. W końcu zadzwoniłam do Słodkich Maleństw, które zgodziły się przyjechać i posprzątać - oczywiście, nie za darmo. Kiedy wróciłam do biura, dowiedziałam się że: a) rzeczona para zadzwoniła, by powiedzieć, że Cherry Ditchling to zbyt wysoko wyceniona rudera, a na dodatek stoi zbyt blisko autostrady, b) w kontrakcie Willie Jones Jackson nie ma nic na temat zwrotu kosztów poniesionych w wyniku zanieczyszczenia wymiocinami własności klienta podczas prezentacji. W tej chwili cierpię na ból głowy i odwodnienie (które jest wskazówką, że ból głowy nie minie tak szybko). Jedyna rozrywka, jaką przewiduję na najbliższą przyszłość, to rozmyślania, czy powiedzieć wreszcie Philowi, że nie chcę się z nim spotykać. Plus czekanie na wiadomości od Dana, który mógłby dać znać, czy jeszcze żyje i czy w wyniku pełnego ekscesów, studenckiego życia nie leży permanentnie twarzą w kałuży własnych wymiocin (skoro już o nich mowa). Z Jackiem. Który bez wątpienia ma na niego zły wpływ. Plus niewymyślna, pożerana na wyścigi kolacja o osiemnastej czterdzieści sześć. Plus dżem. Osiemnasta trzydzieści siedem. Jedyny jasny punkt w rym ponurym dniu! E-mail od Rosę.
RS
[email protected] Kochana Charlie, podczas operacji zakleja się metalowe elementy (kolczyki itd.) taśmą izolacyjną na wypadek, gdyby trzeba było zastosować diatermię (np. do tamowania krwi). Kolczyki w sutkach przechodzą dość głęboko pod skórą i istnieje ryzyko zwarcia -więc z tą elektrycznością jesteś na właściwym tropie. Choć podejrzewam, że w zwykłych, codziennych sytuacjach plastry mają raczej zapobiegać podrażnieniom. Zaintrygowała mnie ta historia z pachami. Właśnie takie drobne okienka absurdu w szarej rzeczywistości sprawiają, że warto żyć. Nie uważasz? Nalegam, byś rozwiązała jakoś patową sytuację Harris-Harper/Jones. Który jest na pierwszym miejscu? Remis jest nie do przyjęcia.
jeśli chodzi o mnie, odczułam wielką ulgę, usuwając Phila. Miły z niego facet, ale trzymałam go na mojej liście tylko z grzeczności. Rosę
Patowa sytuacja?
[email protected] Kochana Rosę, wiesz doskonale, że tak naprawdę nikt nie ma szans wygrać z A. J. A poza tym, czy jesteś aż tak strasznie zajęta? Gdzie się podziało: „cześć, jak się masz, co u ciebie słychać" itd.? Zaczynam myśleć, że nie chcesz, bym ci zawracała głowę. Jeszcze trochę, a zacznę się dąsać. Spodziewam się naprawdę długiego maila, i to szybko. Charlie. PS Sama muszę się dziś ograniczyć do krótkiego listu, bo Ben właśnie dostał profilaktycznego ataku astmy; a profilaktycznego dlatego, że w chwili słabości zgodził się iść z dziadkiem po kolacji na giełdę staroci, a teraz, oczywiście, żałuje, bo jest zakochany i nie interesują go takie przyziemne przyjemności, jak kompakty/ kasety wideo w cenie wypożyczenia itp.
RS
Osiemnasta czterdzieści dziewięć. I dwadzieścia cztery cholerne sekundy. - Och, na litość boską, tato, już idę! - Phi! Nie rozumiem was, młodych. Bez przerwy miotacie się jak kurczaki z odrąbaną głową. Biegiem, biegiem, biegiem! Terminy, terminy, terminy! A tu proszę. Brokuły gotowały się o dwie minuty za długo. Nie miej do mnie pretensji, jeśli będą sflaczałe. - Tato, przecież to zupełnie nieistotne. - Może dla ciebie, ale jeśli można coś zrobić jak należy... I gdzie jest mój wnuk? Chowa się? BEN! KOLACJA! RAZ, DWA! BIEGIEM MARSZ! Idę do łóżka o wpół do dziewiątej, w fatalnym nastroju. Moje życie jest kompletnie pozbawione pasji i celu (choć mój fundusz na Everest/MFI wynosi już siedemdziesiąt trzy funty). Nie kocha mnie nikt poza Danem (któremu odwzajemniam się dziesięciokrotnie, ale którego nie ma), tatą (któremu, oczywiście, też się odwzajemniam, ale który wzbudza we mnie poczucie winy), Philem (któremu się tak naprawdę nie odwzajemniam i z którym się duszę) i Benem (któremu też odwzajemniam się dziesięciokrotnie,
ale którego miłość, jak podejrzewam, jest mocno interesowna i uzależniona od matczynej decyzji w sprawie spędzenia weekendu w Londynie u Dana. Padła ostatnio taka propozycja, ale w moim przekonaniu trzynastolatek jest jeszcze za młody, by narażać go na styczność z metrem/piwem/rapem itd.). Pójście do łóżka o wpół do dziewiątej okazuje się kiepskim posunięciem, gdyż budzę się o wpół do piątej. Wpadam niemal w histerię, rozmyślając na temat życia/miłości/porozdwajanych włosów i faktu, że mam tylko dwie osoby, do których mogę wysyłać maile. Idę do pracy i zjadam lunch o dziesiątej trzydzieści pięć. Przede mną wyjątkowo długie popołudnie.
RS
[email protected] Kochana Charlie, zaczynamy już nadużywać takich słów jak „profilaktyka"? Chyba rzeczywiście masz dość. Bardzo przepraszam, że do tej pory było tak lakonicznie. Rzeczywiście byliśmy dość zajęci. Ale na myśl, że masz snuć się nadąsana z kąta w kąt, kłócąc się z ojcem, powiedziałam sobie: „Do diabła z wczesną kapustą. Muszę napisać do Charlie". Problem w tym, że można być zajętym i zajętym. A tutaj dzieje się tak mało, że zupełnie nie wiem, o czym pisać. I tyle mnie omija! Zdaje się, że to u ciebie jest prawdziwe życie. A jako że cyberprzestrzeń jest najwyraźniej satysfakcjonującym i terapeutycznym ujściem dla twojej twórczej/emocjonalnej energii, nie krępuj się i opowiadaj jak leci o wszystkim, co pobudza twoją wyobraźnię. (A przy okazji moją. Kto jest ostatnio na topie?). Rosę
Odpowiedź Rosę, jak to stwierdzam we wtorek wieczorem, przyszła prawie natychmiast po wysłaniu mojego listu. Ale kiedy dzwonię, odbiera sekretarka. Znów słyszę nagrany przez Matta komunikat, który wyraźnie kłóci się z treścią maila. „Niestety, znów gdzieś hulamy! Straszne z nas dziwki! A niańka jest Francuzką i nie odbiera telefonów. Zostaw wiadomość. Czemu nie?" Dziękuję uprzejmie.
[email protected] Kochana Rosę, prawdziwe życie? Chciałabym! I gdzie ty, do diabła, jesteś?
W tym tygodniu kolejny akt dramatu chez Willie JJ. Przekonałam się mianowicie, że Hugh Chatsworth nie jest facetem, za jakiego go uważałam (oczywiście, zupełnie niezależnie od tego, czy jest facetem w sensie heteroseksualnym, ale to nie ma nic do rzeczy). Ależ z niego szuja! Opowiem ci wszystko, kiedy cię tylko złapię telefonicznie -jeśli cię złapię! Ben miał wczoraj prawdziwy atak astmy (wołał 0 inhalator, itd). W rezultacie nie dokończył biegu kwalifikacyjnego do międzyszkolnych zawodów, co jemu nieźle popsuło humor. W powietrzu świszczę tyle kul, że czuję się jak w okopach nad Sommą. Charlie. PS Wymaż ten kawałek o Sommie. To było w bardzo kiepskim guście i absolutnie poniżej mojego poziomu. Tym bardziej, że zbliża się tydzień pamięci poległych.
I nagle pstryk! Natychmiastowa odpowiedź! Żałuję, że nie znam się lepiej na konfiguracji sieci telefonicznej, bo za żadne skarby nie mogę zrozumieć, jak Rosę mogła wysłać mi maila, choć wszystko wskazuje na to, że nie ma jej w domu. A jednak wysłała. Chociaż bardzo krótkiego.
RS
[email protected] Kochana Charlie, wyczytałam niedawno w pewnej książce, że wyrażenie „gnić w okopach" pochodzi z czasów pierwszej wojny światowej. Było żartobliwym zwrotem używanym przez cywilów, co musiało trochę denerwować żołnierzy. Dlaczego Hugh Chatsworth jest szują? Rosę
Hugh Chatsworth jest nie tylko szują, ale wręcz małą, grubą, pełzającą w prochu pluskwą. Dzisiejszego ranka, ku mojemu ogromnemu zadowoleniu, Pringlesowie (moi klienci) zdecydowali się kupić nieruchomość na Bryn Coch numer 62 (własność klientów Hugh). Jako że Hugh nie było w biurze, zadzwoniłam do jego klientów, którzy z radością zaakceptowali ofertę moich klientów. Wszystko wyglądało ślicznie. Tym śliczniej, że dom moich klientów udało mi się sprzedać już wcześniej. Ale nie do końca było tak ślicznie.
RS
Kiedy zadzwoniłam do pana Pringle'a z nowiną, jego sekretarka powiedziała mi, że będzie dopiero po drugiej. Obiecała przekazać mu, by natychmiast do mnie oddzwonił. Niestety, ja o tej porze miałam oglądać inne domy. Nie ma problemu, pomyślałam. Do tej pory Hugh wróci do biura i sam powie o wszystkim panu Pringle'owi. Nie ma problemu! Ha! Charlie Simpson, pierwsza naiwna! - Tak, wiem - mówił Hugh do słuchawki, kiedy wróciłam z prezentacji. Zerknął na mnie i uśmiechnął się szeroko. Niczego nie podejrzewając, zdjęłam kurtkę i usiadłam. - Tak, ale musi pan zrozumieć sytuację mojego klienta- ciągnął. - Właściciel domu, który on z kolei chce kupić, upiera się przy cenie wywoławczej. Budżet to budżet, mój klient po prostu nie ma wyboru. Po chwili dodał: - Tak, ale to było prawdopodobnie zanim sam złożył ofertę. I musiał jąpodnieść... Doskonale rozumiem... ale to jest kwestia, zaraz... jakichś dwóch i pół tysiąca? Jestem pewien, że jeśli pan chce kupić ten dom, da pan radę tyle dorzucić. Nie zwracałam zbytnio uwagi na to, co mówił. Zaczęłam właśnie pisać „miła dla oka sadzawka", kiedy usłyszałam zakończenie: - W porządku, panie Pringle. To zależy od pana. Przerwałam pisanie. - Co zależy od niego? Hugh uśmiechnął się do mnie. - Podniesienie oferty. - Jak to „podniesienie oferty"? Przecież została już przyjęta. Wskazałam palcem na jego biurko. - Masz wszystko tam, na kart ce, przed nosem. Zaakceptowane dziś rano. Bez żadnego problemu. W tej chwili Hugh chyba jeszcze myślał, że strasznie mi zaimponuje, bo poprzedził swoje oburzające rewelacje wesołym ,.Aha!" - Teoretycznie tak - przyznał, rozgrzewając się coraz bardziej. - Ale Pringlesowie o tym nie wiedzieli, prawda? Za to ty wiesz, i ja wiem, że mają odrobinę więcej do zaoferowania, tak? W zeszłym miesiącu za tamten drugi dom zaproponowali cztery kawałki więcej. Za godzinkę będą tu z ceną wywoławczą. Tylko poczekaj. - Usiadł za biurkiem. - Nie będę czekać - powiedziałam, starając się opanować głos. Podniosłam słuchawkę. - Zadzwonię do pana Pringle'a i powiem mu prawdę. Reakcja Hugh była dość satysfakcjonująca.
RS
- Co ty wyprawiasz, do cholery? - Powiem prawdę - powtórzyłam, pociągając nosem. - Że ich oferta została przyjęta. Wierzyć mi się nie chce, że w ogóle przyszło ci do głowy postąpić inaczej. Rozbiegane oczy Hugh spoglądały to na słuchawkę, to na mnie. - Nie bądź głupia - powiedział. - W grę wchodzi dwa i pół tysiąca. - Właśnie. Niezła sumka. - Na którą ich stać. - Ale której nie chcą zapłacić. Nie za ten dom. - Jest tego wart. - Być może. To kwestia czysto umowna. Ale i tak nie o to tu chodzi. - Oczywiście, że o to. Naszym obowiązkiem jest utrzymywać ceny na sensownym poziomie. - Ach, a utrzymywanie „sensownego'* poziomu cen polega na śrubowaniu ich w górę przy każdej okazji, tak? Zaczęłam wybierać numer biura pana Pringle'a. Hugh wstał. - A co z firmą? Nie obchodzi cię różnica w prowizji? Odpowiedziałam natychmiast, bo już zdążyłam to obliczyć. - W tym przypadku to kwestia trzydziestu jeden funtów z groszami - zaświergotałam słodko. W słuchawce odezwał się sygnał. - Przecież i tak nie o to tu chodzi. Chodzi o to... Przerwałam mu. - Ty, Hugh, możesz sobie kręcić na boku, ile tylko chcesz, ale ja chciałabym prowadzić moje interesy uczciwie. A, panie Pringle, mam dla pana wspaniałą nowinę... Nigdy się nie spodziewałam, że ta praca będzie mi sprawiać frajdę, ale teraz zupełnie przestałam ją lubić.
5
Wtorek, szósty. W domu, po pracy. W Przedziwne wydarzenie. Niewielki plik poczty (ustawiony przez tatę na poczesnym miejscu między wysyłkowym katalogiem krzewów ozdobnych i folderem Zapomniana Brytania - krótkie
wycieczki śladami dziedzictwa narodowego) zawiera list. Na papierze. Pisany ręcznie. Od Rosę.
RS
Chanie, cześć! Przepraszam, że nie odzywałam się od wieków. Pojęcia nie mam, gdzie się podział cały mój wolny czas. Chociaż właściwie to mam pojęcie. Matt kursował w tę i z powrotem przez kanał jak jakaś oszalała kałamarnica. Mamy w domu więcej butelek wina niż mleka! Wstrzymuję się na razie od oceny miejscowej podstawówki. Choć dzieci zaaklimatyzowały się chyba dość dobrze, atmosfera trąci lekko pseudosocjalizmem. Joe ma nowego kolegę o imieniu Oberon (co mówi chyba samo za siebie), a Ellen niemal patologicznie przywiązała się do swojej nauczycielki (walczącej feministki z dobrego domu), która ma kolczyk w nosie, dwa kucyki i przypomina jej widocznie Angelikę ze Szczurów spod kocyka. Na szczęście państwowy ogólniak, zgodnie z przewidywaniami, wygląda na trochę mniej sztywniackie miejsce. Mimo szacownej lokalizacji nie brakuje tu niewychowanych i nieprzystosowanych małolatów, dzięki czemu, jak się domyślasz, czuję się zupełnie jak w domu! Jak ty się miewasz? Nie podoba mi się, że cię zostawiłam w tak trudnym momencie (nie podoba mi się, że w ogóle musiałam wyjechać). Przy całym tym zamieszaniu z twoim tatą i wyjazdem Dana na studia pewnie czujesz się zupełnie pozbawiona oparcia. Jeszcze raz przepraszam, że byłam tak zajęta własnymi sprawami i że dopiero teraz się z tobą kontaktuję. Moje nastroje sąjeszcze dosyć chwiejne: z jednej strony przekonanie, że zrobiliśmy dobrze (i, oczywiście, radość ze względu na Matta: odnalazł się w nowej pracy i chyba dobrze się bawi), a z drugiej przytłaczający smutek z powodu wszystkiego, co zostawiliśmy. Jakoś nie mogę uwierzyć, że znajdziemy tu takich przyjaciół jak ci, których opuściliśmy. A do ciebie nagle zrobiło się tak strasznie daleko. Tak czy inaczej w końcu podłączyłam się do sieci. Pod groźbą szlabanu na seks na świeżym powietrzu tej wiosny, Matt przywlókł wczoraj wieczorem tyłek do domu i rozpakował komputer - jak słowo daję, spałby chyba na dworze, gdyby nie plaga ślimaków, które lezą do jego grządek. (To niesamowite, że taki agrochemiczny geniusz jak on jest jednocześnie takim entuzjastą upraw organicznych,). Przyślij mi jak najszybciej swój adres e-mailowy żebyśmy mogły uaktualnić nasze sekslisty i poplotkować - bo twój telefon,
muszę ci powiedzieć, jest bez przerwy zajęty. Czy tata nie wydzwania przypadkiem na 0-700?!!!! Tęsknię za tobą strasznie. Strasznie. Trzymaj się. Rosę xxxxx
Co? Że jak? Hę?
[email protected] Kochana Rosę, zupełnie się pogubiłam przez twój list. Wspaniale wiedzieć, że wszyscy macie się dobrze itd. Ale co miałaś na myśli, pisząc: „nie odzywałam się od wieków"? Odzywałaś się dwa dni temu. I to ty nigdy nie odbierasz telefonu. I masz już mój adres. Proszę, wyjaśnij mi to wszystko. Jak najszybciej. Charlie PS I po co ojciec miałby wydzwaniać na 0-700?
Siódma wieczorem. Dzwonię do Rosę. Matt mówi: „Jesteśmy zbyt zajęci schładzaniem" itd. Zostawiam wiadomość. - Rosę, to ja. Gdzie ty się, do cholery jasnej, podziewasz? Wyganiam Bena od komputera.
RS
Siódma trzydzieści wieczorem. Dzwonię do Rosę. „Jesteśmy zbyt zajęci schładzaniem" itd. Zostawiam kolejną wiadomość (w potrzebie potrafię się przemóc). - To znowu ja. Zapewne ciągle cię nie ma. Przepraszam za tamto wcześniejsze „Gdzie ty się piiiiip podziewasz". Mam nadzieję, że odsłuchasz ją zaraz po przyjściu do domu i zdążysz skasować, zanim usłysząją dzieci. Wybacz. Zadzwoń do mnie jak najszybciej. Wyganiam Bena od komputera. Dziewiąta wieczorem. Dzwonię do Rosę. „Jesteśmy zbyt zajęci schładzaniem" itd. Wyganiam Bena od komputera. Wyganiam tatę z wanny (oczywiście, przez dziurkę od klucza). Zaganiam Bena do wanny.
Wyganiam syczącą, dymiącą, śmierdzącą, skwierczącą patelnię pokrytą czarnym, wypalonym osadem do ogrodu. Dziesiąta wieczorem. Dzwonię do Rosę. „Jesteśmy zbyt zajęci schładzaniem" itd. Kładę Bena do łóżka. Opieprzam tatę. No! Poczta! Nareszcie!
[email protected] Kochana Charlie! Oops. Zdaje się, że mnie nakryłaś. No cóż, to chyba była tylko kwestia czasu. Bardzo przepraszam. PS Co do 0-700. Jeśli tego nie wiesz, to uświadamianie cię chyba nie jest moim zadaniem. Dlaczego pytasz?
Dziesiąta pięć wieczorem.
[email protected] Kochana Rosę, co to znaczy „nakryłam"? O co tu chodzi? Czy to ty, Matt? Czy to jakiś dowcip?
RS
Dziesiąta dziesięć wieczorem. Znów natychmiastowa odpowiedź. Ten bezpośredni kontakt jest trochę przerażający. thesimpsons@cy mserve. co. uk Kochana Charlie, niezupełnie. I to nie Rosę. Ani Matt. Przykro mi.
Dziesiąta piętnaście wieczorem. Zaczynam się czuć, jakbym natknęła się na zapomnianego kosmitę z Po tamtej stronie. Albo statystę z Gwiezdnych Wojen. Błyskawicznie wysyłam zwięzłą odpowiedź.
[email protected] Drogi kimkolwiek jesteś,
wybacz, jeśli wydam ci się niezbyt lotna, ale chcesz powiedzieć, że przez cały ten czas wysyłałam maile do całkowicie obcej osoby? I, do diabła, dlaczego bawisz się w odpowiadanie? I kim ty w ogóle jesteś? Odpowiedz natychmiast. I o co chodzi z tym 0-700?
Dziesiąta czterdzieści pięć wieczorem. Podejrzana cisza.
[email protected] Droga „Rosę", powiedziałam natychmiast.
Jak wyżej. Hm. Trzecia czterdzieści osiem rano. Budzę się, zlana zimnym potem, kiedy nagle zwala mi się na głowę zawartość wysyłanych przez kilka tygodni bezmyślnych/ żałosnych/niedyskretnych/złośliwych maili. Za mniejsze przewinienia zsyłano ludzi do kolonii.
RS
Czwarta pięćdziesiąt dziewięć rano. O Boże! Harris-Harper! Smakowity Jones! Richard Potter! Richard Potter w wysokich butach! Piata czterdzieści dwie rano. Kto to jest, do diabła? Kto? Kto? Kto? To już koniec. Już po mnie. Nigdy więcej nie będę mogła się pokazać w Walii. Będę się musiała przeprowadzić do Canterbury i wynająć sobie miejsce pod namiot na grządce z całorocznym szpinakiem Matta. I zapuścić brodę. Ojojoj. Szósta trzydzieści jeden rano. Chryste! 1 nazwałam Phila debilem!
Szósta trzydzieści dwie rano. A Davinę torbą!
Piątek, przed południem. Kiepski początek dnia. Przygotowując się do wyjścia do pracy, nie przestawałam pluć sobie w brodę. Ogarniała mnie coraz większa zgroza na myśl, że przez kilka tygodni via e-mail przesyłałam swoje romantyczne fantazje kompletnie nieznajomej osobie. Ale komu? Komu? Liczba mieszkańców Walii -jakieś trzy miliony. Liczba mieszkańców południowego wybrzeża Walii (główny teren działania Cymserve) - dwa miliony. Liczba mieszkańców południowego wybrzeża Walii posiadających komputery, hm... półtora miliona? Liczba mieszkańców południowej Walii podłączonych do sieci... hm... nie może być większa niż milion, prawda? Liczba mieszkańców południowej Walii naprawdę korzystających z sieci (to znaczy spędzających wolny czas na pisaniu maili, w przeciwieństwie do tych, którzy oglądają rugby/filmy dokumentalne o walijskim sejmie/przesiadują w pubach, udając, że wiedzą już wszystko o walijskim sejmie/chodzą po ulicach, odpowiadając nachalnym dziennikarzom na pytania o to, kim są tak naprawdę miejscowi członkowie Parlamentu Europejskiego itd.). Półmiliona? Półmiliona! Jedyne pięćset tysięcy. To naprawdę może być ktoś, kogo znam. Potem zrobiło się jeszcze gorzej.
RS
Gdy sąsiada dom kusi oko twe nie ociągaj się -dzwoń do Metro
Gdy na własny kąt chętka naszła cię nie ociągaj się dzwoń do Metro
Fuj. Ani chwili spokoju. Nie można nawet dla rozrywki posłuchać sobie radia w samochodzie, ze strachu, że znów zaatakuje człowieka ten przerażający jazgot. Do nowej kampanii reklamowej Nieruchomości Metro zamiast wokalisty zaangażowały chyba jakiegoś upośledzonego wokalnie zawodnika rugby, który, straszliwe wyjąc,
wykonuje pioseneczkę na melodię z Pogromców duchów. Postanowiłam, że doniosę wytwórni filmowej o tym bezczelnym plagiacie i w ten sposób zemszczę się w imieniu moich uszu.
RS
Davina wpada do biura, jak zwykle rozpędzona i obcesowa, otrząsając z resztek liści naszą zdychającą, płaczącą figę i rozmiatając kupkę opadłego suszu. - Phi! - prycha, piorunując mnie wzrokiem (a może tylko mrużąc oczy porażone widokiem mojego zielonego wdzianka) Wiesz, że nie mam zwyczaju narzekać bez powodu, Charlie, ale wyglądasz, jakby cię przepuszczono przez wyżymaczkę. Czy to bie się naprawdę wydaje, że taki wygląd pasuje do nowego wize runku firmy Willie JJ? Och, odpieprz się, Davina. - Strasznie mi przykro. Miałam kiepską noc. Mało co spałam i... Davina muska rubinowym paznokciem idealny łuk swojej brwi. - Tak, tak, tak. Wszyscy mamy swoje problemy. Na litość boską, doprowadź się jakoś do porządku, dobrze? Przeciągnij grze bieniem po włosach. Popraw sobie kokardę. Lada moment będzie tu Austin Metro, a w witrynie z ofertami jest straszny bałagan. Och, Davina, Davina, Davina. Nie wiem, dlaczego pozwalam, by Davina tak strasznie jeździła mi po głowie. Ale rzeczywiście, pozwalam. I nie chodzi o to, że jest młodsza, bogatsza, elegantsza, wyższa, ma dłuższe nogi i wyprzedza mnie o kilka długości, jeśli chodzi o karierę. Tak naprawdę nie zazdroszczę jej zbyt wielu rzeczy, z wyjątkiem męża, pewności siebie i nieskazitelnej cery. Ale w naszych codziennych, wzajemnych stosunkach (a pracuję tu już kilka ładnych lat) jest coś, co sprawia, że mnie się wydaje, że jej się wydaje, że ja jestem zazdrosna. Co, oczywiście, jest zupełnie niedorzeczne i straszliwie działa mi na nerwy. Ale dlaczego ja działam na nerwy jej - nie mam zielonego pojęcia. Jeśli Davina chce do końca życia podlizywać się swojemu podstarzałemu byłemu szefowi (którego prawdziwe nazwisko brzmi Austin Evans, jak wszyscy doskonale wiedzą), wolna droga. Niby dlaczego ja miałabym się tym przejmować? Niemniej jednak aranżacja mojej witryny jest sprawą bardzo drogą memu sercu. - Dopiero co zrobiłam na niej porządek! - prycham.
RS
- Może i tak, ale kiedy przechodziłam, zauważyłam lukę. Trze cia gablota. Dolny rządek. Druga oferta od lewej. Ha! - To dlatego, że właśnie przylepiam do niej napis „sprzeda ne". Cha, cha, cha. Chyba się porzygam. - Ach. Peasdale 27? - Pełna cena wywoławcza. - Ha! No, już lepiej. Jako że spodziewam się ślicznego kochanego czeku z wypłatą powiększoną o prowizję, w drodze do domu wpłacam dodatkowe trzysta funtów na mój fundusz Everest/MFI. Mija jednak prawie cały tydzień, zanim udaje mi się nawiązać kontakt z Rosę. Dzwoni w momencie, kiedy właśnie mam odcedzać ziemniaki, ale do diabła z nimi. Rosę jest ważniejsza. - Charlie! Jesteś! Nareszcie! - Co to znaczy „nareszcie"? - To, co słyszysz! Tak trudno cię złapać... - Mnie trudno złapać? - Twój telefon jest ciągle zajęty, Charlie. - Nieprawda. - Właśnie że jest. Bez przerwy. O mało nie wysłałam ci dzisiaj telegramu. Próbuję się do ciebie dodzwonić, odkąd wróciliśmy z Majorki. - Z Majorki? - Ferie. Wzięliśmy na chybił-trafił ofertę last minutę i pojechaliśmy do Pollensa. Ale nieważne. Skąd ta panika? Zapełniłaś nam całą taśmę w sekretarce. - To przez twój list. - Niby czemu? - Zdezorientował mnie. - Zdezorientował? - Kompletnie. Nie wiedziałam, co się dzieje. - Tak? A co się dzieje? - Właśnie o to chodzi. Nie mam pojęcia. Pamiętasz, jak Dan mnie męczył, żebym kupiła modem, założyła sobie konto internetowe i tak dalej, żebym mogła wysyłać do niego maile? - Tak. - No więc, załatwiłam to wszystko. I od tamtego czasu właśnie to robiłam. Wysyłałam maile. - No i?
RS
- Wysyłam maile do ciebie. - Do mnie? Naprawdę? - Dokładnie. A ty mi na nie odpowiadałaś. - Na pewno nie. Nasz komputer leżał w pudle. - No właśnie! - No właśnie? - Ty ich nie dostawałaś. Ale nie wracały do mnie. Docierały do kogoś innego. - Do kogo? - Właśnie w tym problem. Nie mam pojęcia! Dopiero kiedy dostałam od ciebie list, zorientowałam się, że to nie ty. - Ale to idiotyczne. Jaki wpisywałaś adres? - Twój! - Niemożliwe. Dostałabyś je z powrotem. - Ale to twój adres! Sprawdziłam! Możliwe, żeby były dwa takie same? - Nie sadzę. System na to nie pozwala. Kiedy adres zostanie zarejestrowany, nikt inny nie może go używać. Chyba że na innym serwerze. Jesteś pewna, że to Cymserve? - Na pewno. Griffith małpa cymserve kropka co kropka uk. Ale to jeszcze nie jest najgorsze. Bo, oczywiście, ten ktoś, ktokolwiek to jest, dostawał wszystko, co wysyłałam do ciebie. Bezmyślną paplaninę, narzekania, nadęte tyrady, sekslisty... - Czekaj no. Czekaj. griffith@cymserve? To nie tak. Nasz adres to m-i-r-griffith małpa cymserve, itd. - MIR? Naprawdę? - Owszem. Jak Matt i Rosę. Nie tak, jak pisałaś. Ty wklepałaś po prostu griffith. To zupełnie inny adres. - Kurczę! Nic dziwnego! Więc czyj to adres? - Nie mam pojęcia. Na dodatek to bardzo popularne nazwisko. W Walii pewnie są setki, a nawet tysiące Griffithów. Ale to na pewno ktoś, kto jest w sieci dosyć długo. Założę się, że gołe Griffith zostało zaklepane dawno temu. - To mi nic nie mówi. Chyba tylko tyle, że to nie Sheila Rawlins. W każdym razie napisał tylko ,.przepraszam, nakryłaś mnie", czy coś w tym stylu, i od tej pory więcej się nie odezwał. - Więc tak naprawdę nie stało się nic złego. - Ale to mógł być każdy! - No to zapytaj. - Pytałam! Nie odpowiedział.
- Więc się nie martw. Nie znasz tego kogoś, więc jakie to ma znaczenie? - Ale mogłabym. Jest przynajmniej jedna szansa na pięćset tysięcy, że znam. - Jak do tego doszłaś? - Statystycznie, ma się rozumieć. Walia nie jest aż taka wielka. Choć, oczywiście, teraz możliwości są bardziej ograniczone. Jak myślisz, ilu może być w Walii Griffithów podłączonych do sieci? - Kogo to obchodzi? 1 co z tego? Co z tego, jeśli jakiś zbieracz małży z Tenby zna nazwiska pięciu najseksowniejszych facetów z Cefn Melin? Przecież na oczy ich nie widział. Daj sobie spokój. - Czy zbieracze małży pisują do siebie maile? - Do licha, Charlie! Weź się w garść. Jakie to ma znaczenie? Poza tym, jeśli chcesz poznać moje zdanie, to wszystko jest bardzo zabawne. To trochę tak, jak korespondencyjny przyjaciel z zagranicy, tyle że piszący poprawnie po angielsku. To mężczyzna czy kobieta, jak myślisz? - Nie mam zielonego pojęcia. Myślałam, że to ty! - Więc może napisz kolejnego maila i zapytaj? Przecież mówiłaś, że ostatnio brakuje ci w życiu rozrywek. - Hm. A tak przy okazji: po co się dzwoni na 0-700? - Charlie, moje naiwne kochanie, nigdy się nie zmieniaj.
RS
6
P
iątek. Po kolacji. Uznaję, że Rosę ma absolutną rację. Uznaję, że mam do czynienia nie z jakąś szują ale z potencjalnym korespondencyjnym przyjacielem. Przepełnia mnie nagle rozkoszne pragnienie przygód. Udając ból głowy, ekspediuję Phila wcześnie do domu, po czym ekspediuję kolejnego maila do mojego nowego, tajemniczego przyjaciela.
[email protected] Witaj, nieznajomy(a), Moja przyjaciółka zasugerowała, że jesteś zbieraczem małży z Tenby. Co ty na to? Charlie
Odpowiedź po dziewięćdziesięciu sekundach! Tajemniczy przyjaciel najwyraźniej płynie na tej samej wirtualnej fali.
[email protected] Witam ponownie! Bardzo żałuję, ale nie mam wiaderka. Zresztą nie wiem, czy wybór takiego zawodu byłby mądrym posunięciem. Kiedy ty ostatnio jadłaś małże? griffith
Rzeczywiście, zapowiada się zabawnie! Biorę sobie z kuchni marynowane szalotki i kieliszek wina. - Charlotte? - woła tata. - Znowu siedzisz w jadalni? Martwi się, że nie „zaadaptowałam'" się dostatecznie (i że jeśli posiedzę tu zbyt długo, zdegeneruję się, jak roślina w piwnicy). - W gabinecie - poprawiam go. - Muszę... eee... poszukać czegoś w Internecie.
RS
[email protected] Drogi(a) griffith, szczerze mówiąc, nie pamiętam. Chociaż, o ile wiem, małży używa się do spaghetti vongole. I czy nie sprzedaje się ich z koszyków w pubach? Tak jak ostrygi? A tak w ogóle, to jesteś mężczyzną czy kobietą? Przez cały czas wychodziłam z założenia, że jesteś moją przyjaciółką (Rosę, oczywiście), ale teraz zdałam sobie sprawę, że nie wiem o tobie podstawowych rzeczy i dręczy mnie niepokój, że tak naprawdę jesteś mężczyzną. I że zabawiasz się fantazjami na temat moich fantazji na temat facetów z mojej seks listy itd., i że... No widzisz! Właśnie na tym polega problem. Po prostu nie wiem z kim lub czym rozmawiam. I to mnie niepokoi. Proszę cię, powiedz, że jesteś dziewczyną a przynajmniej, że nie jesteś zboczeńcem/wyjątkowo nieatrakcyjną osobą z dziwnymi upodobaniami/gejem. Chociaż gej byłby w porządku. Charlie. PS Muszli można używać do wyrobu pamiątkowych ozdobnych kasetek. Oczywiście, sprzedają się tylko w sezonie, ale słyszałam, że ludzie są skłonni zapłacić za takie pudełko na świecidełka nawet 1,50 funta.
[email protected] Droga Charlie,
z całą pewnością jestem mężczyzną (choć nie gejem ani zboczeńcem). Wiem, że skrzywisz się na tę wiadomość, ale, szczerze mówiąc, chyba niewiele mogę (czy chcę) na to poradzić. Czy to aż takie istotne? I dlaczego moja płeć miałaby wzbudzać w tobie niepokój? Czyż nie o to w tym wszystkim chodzi - o spotkanie umysłów nieskrępowanych uprzedzeniem? Czyż to wszystko nie funkcjonuje właśnie dlatego, że płeć i wygląd nie mają tu znaczenia? griffith. PS Nie jestem wybitnie uzdolniony artystycznie. Może zechcesz udzielić mi kilku wskazówek w sprawie kasetek na świecidełka, żebym mógł ocenić moje możliwości jako wytwórcy na niewielką skalę. Hm.
RS
[email protected] Drogi grifficie, tak właśnie podejrzewałam. Wzbudzałeś we mnie dreszczyk emocji. Jednak teraz, kiedy mam już pewność, nie do końca wiem, co z tym dalej zrobić. Sądzę, że najrozsądniej byłoby po prostu zerwać z tobą kontakt - bo na pewno kawał łajdaka z ciebie - jednak twoje (bardzo uczone) wywody na temat spotkania umysłów i braku uprzedzeń każą mi przypuszczać, że ty raczej wolałbyś ciągnąć tę zabawę. Ale czy to ma coś wspólnego z seksem? Skąd mogę wiedzieć, że „nieskrępowany" to nie jest kolejny eufemizm na szybki numerek? Nie chciałabym być nieświadomą adresatką żadnych nieprzyzwoitych sugestii. Poza tym moja twarz przypomina pizzę, mam czyraki i garb. A poza tym, jak stoisz, jeśli chodzi o geologię? Charlie
[email protected] Droga Charlie, czy to podchwytliwe pytanie? Jeśli tak, to kusi mnie, by odpowiedzieć, że stoję w okolicy bogatej w fascynujące formy geologiczne ukształtowane głównie ze skał wulkanicznych (choć w ciągu ostatnich tysiącleci sejsmicznie nieaktywnej). Zdołasz mnie zlokalizować? „Nieskrępowany" to nie jest eufemizm na szybki numerek, w każdym razie nie w moich kręgach, choć, oczywiście, nie mogę ręczyć
za Cardiff. Jestem jednak pewien, że w sprzyjających okolicznościach słowo to mogłoby rozszerzyć swoje znaczenie. (Tak samo zresztąjak każde inne słowo). Bardzo się cieszę, że wzbudziłem w tobie dreszczyk emocji. Czy chciałabyś, żeby to miało coś wspólnego z seksem? Moglibyśmy się wymieniać adresami nieprzyzwoitych stron internetowych, jeśli masz ochotę. I, oczywiście, nie ma żadnego znaczenia, jakie danie przypomina twoja twarz. Moja została kiedyś porównana do mięsnej zapiekanki z grzybami. A jak ty. stoisz, jeśli chodzi o Czajkowskiego?
Do diabła. Komputerowy nudziarz słuchający klasycznej muzyki. Mogłam się tego spodziewać.
RS
[email protected] Drogi grifficie, o rany. Chyba nie jesteś jednym z tych kulturalnych przemądrzałych sztywniaków, co? Miałam ci właśnie zaproponować szalony cyberseks w jakiejś niezwykłej, wybranej przez ciebie scenerii, a ty wszystko zepsułeś, wymieniając słowo na C. Teraz wyobrażam sobie ciebie, jak siedzisz w pulowerku i sztruksowych spodniach, mrucząc z przejęciem jakiś koncert czy coś w tym rodzaju. Jestem beznadziejna, jeśli chodzi o muzykę klasyczną. Kupuję składanki kawałków, które słyszy się w reklamach. Przepraszam kupowałam. Od ostatniego razu minęło trochę czasu. Nie twierdzę jednak, że w ogóle nie lubię Czajkowskiego. Symfonia Patetyczna (numer 6?) to ulubiony utwór mojego ojca, i jako taki jest na stałe wpisany w moją podświadomość. Lubię też Święto Wiosny Strawińskiego - słyszałam to w Fantazji, kiedy byłam mała. Znasz ten kawałek? Z filmu rysunkowego o ewolucji ziemi/wulkanów/dinozaurów? Znowu skały, obawiam się. A skoro już o tym mowa, to czy nie możemy do nich wrócić? Charlie
[email protected] Droga Charlie, niestety, raczej nie wybrałbym skał do uprawiania seksu, cyber czy jakiegokolwiek innego, choć, wyznam szczerze, zastanawiałem się, czy stary symulator trzęsień ziemi w Muzeum Historii Naturalnej nie byłby atrakcyjnym miejscem na sejsmicznie wzmocniony
numerek. O ile pamiętam, ma nawet udogodnienie w postaci gumowej wyściółki na podłodze. Muszę kończyć, bo już dawno minęła pora, kiedy kładę się do łóżka. Czy możemy to jeszcze powtórzyć? griffith x PS Jak na mój gust, Strawiński jest trochę niepoukładany. Jakoś mnie nie dziwi, że go lubisz.
No, tak już lepiej. Określenie mnie jako „niepoukładanej'" sprawia mi absurdalnie dużą przyjemność. Uznaję to za wskazówkę, jaki przybrać image. Postanawiam być nieprzewidywalna, w związku z czym nie odpisuję od razu. Przyjmuję to również jako ostateczne potwierdzenie faktu, że geny Simpsonów są o wiele lepiej przystosowane do eksploracji geologicznie fascynujących zakątków globu i nieznanych aspektów starożytnych kultur niż do kupowania i sprzedawania podmiejskich domów. Wyobrażam sobie również, że bardzo spodobałoby mi się w Tenby - oczyma duszy widzę siebie, jak ze słuchawkami walkmana na uszach zbieram małże, jednocześnie wyrabiając w sobie zamiłowanie do Czajkowskiego. Ale, niestety, nawet w cybernetyczne życie ingeruje czasem rzeczywistość. Dlatego ciąg dalszy następuje dopiero w następnym tygodniu.
RS
[email protected] Drogi grifficie, przepraszam, że tak długo zwlekałam z odpowiedzią. Wrrr! Mój tydzień zaczął się okropnie! Przez ostatnie dwa dni miałam w pracy prawdziwe urwanie głowy. Mam klientkę, niejaką Minnie (mówiłam ci już, że handluję nieruchomościami? Co ja ci właściwie mówiłam?). No więc, Minnie to bardzo rozkojarzona staruszka. Za dwa tygodnie ma podpisać umowę sprzedaży swojego domu. (Przenosi się do domu spokojnej starości, ale bardzo ja to niepokoi, bo myśli, że ośrodek prowadzą kosmici). Na początku tego tygodnia miała zostać wykonana ekspertyza budowlana, ale Minnie nie wpuściła ekipy - myślała, że przyszli ją gdzieś przesłać promieniami laserowymi - ja nie mogłam się skontaktować z kobietą z opieki społecznej, agenci kupca dostali białej gorączki, a moja szefowa (która, oględnie mówiąc, jest szurnięta) wpada w histerię, kiedy tylko o tym słyszy, i problem polega na tym, że oni wszyscy tylko pogarszają sytuację. Oczywiście, kiedy w końcu przekonałam Min-
nie, żeby pozwoliła mi wejść, okazało się, że przez trzy dni nie wypuszczała kota - wyobraź sobie!!! Na szczęście wszystko jest już załatwione, ekspertyza została przełożona na przyszły tydzień. A ja mam czym wypełnić wszystkie wolne chwile, które zostawia mi moje zwariowane życie towarzyskie - czeka mnie kupa śmierdzącego prania. Charlie. PS Przepraszam, że narzekam. Bardzo się cieszę, że słowo „sejsmiczny" wydaje ci się seksowne. Czy ty naprawdę powiedziałeś coś takiego? Czy może opowiadam bzdury? Odpowiedz, proszę.
[email protected] Cześć, nie pamiętam, żebym pisał coś takiego, ale rzeczywiście, jest bardzo seksowne. Choć geolodzy przeważnie o wiele mniej. A wulkanolodzy są często bardzo kudłaci, jak się przekonałem. Z kolei alpiniści, choć mają mniej naukowe podejście do tektoniki i sejsmologii, często przejawiają niesamowity entuzjazm dla form geologicznych. Mam przyjaciela alpinistę, który wspiął się na K2 i, o ile pamiętam, Czangtse. On się na tym zna. Powinienem cię z nim skontaktować. Przykro mi, że miałaś taki ciężki tydzień. Twoja szefowa bardzo się na tobie wyżywa? Ta twoja Minnie wygląda mi na nieszczęśliwą kobietę. Czy ona nie ma rodziny? griffith
RS
Określenie „bardzo seksowne" wydaje mi się tak bardzo seksowne, że piątkową przerwę na lunch spędzam w księgarni, grzebiąc w wielkich podręcznikach geologii i książkach o Andach/ Himalajach. W końcu kupuję przewodnik dla niepoukładanych luzaków - Wędrując po Nepalu. Na pierwszy rzut oka wydaje się prawdziwą kopalnią geograficznych i antropologicznych faktów, dzięki którym będę mogła zaimponować mojemu nowemu cyberprzyjacielowi. Kiedy wracam po pracy do domu, ojciec przerywa obieranie jarzyn. - Co to jest? - pyta, oglądając książkę. - Przewodnik dla ludzi wędrujących pieszo po Nepalu - odpowiadam, zdając sobie doskonale sprawę, że pytanie było retoryczne. Ojciec przegląda mapy i czarno-białe zdjęcia.
- Hm. Czyli książka dla hippisów. Jarmuż czy bób? - Najchętniej kiełki pszenicy. Idę do gabinetu.
RS
[email protected] Witam ponownie! Tak, tak, tak, proszę! Kontaktowałam się już ze wszystkimi biurami podróży po tej stronie Katmandu (a przynajmniej Swindon) i wszędzie napotykam niepokojący brak profesjonalizmu w dziedzinie logistyki. Wczoraj, ku mojej irytacji, jakieś piętnaście minut czekałam ze słuchawką przy uchu na specjalistkę od „nieprzetartych szlaków", która w końcu spytała mnie, czy Everest leży w Indiach czy w Japonii!!! Zastanawiam się, czy nie napisać do Chrisa Boningtona* z prośbą o radę. Co o tym myślisz? Minnie ciągle przysparza mi zmartwień. Nie ma rodziny, o której warto by wspominać. Jej mąż zmarł jakieś dziesięć lat temu. Jest jeszcze syn, Edward, ale mieszka w Australii czy gdzieś tam, i nikt nie jest w stanie niczego się o nim dowiedzieć. Kobieta z opieki społecznej sądzi, że Minnie miała dziecko, które zmarło w bardzo młodym wieku, ale oni też nie wiedzą nic więcej. Wszystko razem jest bardzo przygnębiające. W zeszłym tygodniu, kiedy zaniosłam jej tort Madeira mojego taty, rozpłakała się. Zdaje się, że robiła takie torty dla swojego męża. Ale o czym ja mówię! Na pewno nie chcesz wysłuchiwać ględzenia o ponurych kawałkach mojego życia! Porozmawiajmy o górach - byłeś kiedyś na jakiejś? Zdaje się, że jesteś zorientowany w temacie. Charlie xx
[email protected] Droga Charlie, bardziej zorientowany niż niektórzy, o wiele mniej niż inni. Ja też mam w życiu mnóstwo ponurych chwil, niestety, więc nie udaje mi się zrobić nawet połowy rzeczy, które chciałbym zrobić. A skoro już o tym mowa - pod twoim listem zauważyłem dwa całusy. To chyba coś nowego? Czy oznacza to, że nasza znajomość posunęła się odrobinę naprzód? Ciekaw jestem, czy w przypadku wirtualnych randek też obowiązują nas konwenanse? griffith xxx * Wybitny angielski alpinista (przyp. red.).
[email protected] Drogi grifficie, trzy całusy - ty wariacie! Choć przyznam, że przydałoby mi się w życiu odrobinę więcej namiętności: martwię się, że mój wirtualny romans zaczyna być bardziej ekscytujący niż ten rzeczywisty (z Philem, którego już - wirtualnie, oczywiście - poznałeś, i który dostał raczej kiepskie recenzje). To dobry, miły, kochany człowiek, ale zdaje się, że nie jest to odpowiedni człowiek dla mnie. Właśnie przyszło mi do głowy, że jeśli trzeba dowodzić, że ktoś jest dobry, miły i kochany, to chyba nic z tego nie będzie, nie uważasz? Problem w tym, że nie mogę wyczuć odpowiedniego momentu, by to wszystko skończyć. Trochę to żałosne, jak na kogoś w moim wieku. Och, posłuchaj mnie tylko! Co ma do tego mój wiek? To nie jest prawdziwy świat, mogę być taka, jak chcę! To jest myśl. Może powinnam sobie stworzyć altercyberego. Nazwać się na przykład Gencjana Foxglove i zasypać cię bezwstydnymi propozycjami seksualnych zabaw (gdzieś w domu musi się znaleźć egzemplarz „Razzle", „Rustlera" czy „Hustlera"; były czasy, że nie mogłam zmienić prześcieradła, by nie znaleźć się twarzą w twarz z kroczem). Charlie xxx
RS
- Gencjana Foxglove! Ty żałosna idiotko! Choć, muszę przy znać, że to nawet do ciebie pasuje - stwierdziła Rosę. - Zawsze wyglądałaś trochę jak skrzyżowanie Kate Bush z jakąś kwietną wróżką. Wyobraź sobie, że słyszałam sporo o tego typu histo riach. W naszej szkole jest nauczyciel matematyki, który już od dwudziestu lat uprawia cyberseks z pewnym profesorem z Balti more. Rosę, która od naszej ostatniej rozmowy bezskutecznie próbowała złapać mnie przez telefon, chce wiedzieć, co mnie tak pociąga w moim zbieraczu małży. - Och, to zupełnie nic z tych rzeczy - mówię jej. - On jest po prostu bardzo miły, to wszystko. - Co, oczywiście, jest kłamstwem. Jest całe mnóstwo „tych rzeczy". Przynajmniej w mojej wyobraźni. Słyszę, jak mruczy z dezaprobatą do słuchawki. - Akurat. Spędzasz masę czasu, wysyłając do niego maile. To prawie obsesja. Wystarczają ci dwa razy na tydzień, czy kontaktujecie się codziennie? - Wszystko zmierza ku temu. Boże, Rosę, naprawdę jestem aż tak żałosna?
- Hm. To chyba zależy od twoich zamiarów. Mam ci przypo mnieć o konsekwencjach? Przez sekundę myślę, że chodzi jej o rachunek telefoniczny. Co chyba mówi samo za siebie, bo, oczywiście, ma na myśli Phila. - Słuszna uwaga. W porządku. I owszem, chyba powinnaś. I masz rację. Powinnam coś zrobić. I znów masz rację - powin nam to zrobić jak najszybciej. Rosę wzdycha. - Ale, Charlie, czy ty... no wiesz, z tym całym mailowym romansem, nie zamieniasz przypadkiem wróbla w garści na kota w worku? - I ty uczysz angielskiego! No tak, znów masz rację. Prawdopodobnie tak jest. Na pewno tak jest. Ale tak naprawdę w tej chwili nie mam w garści niczego. To tylko zabawa, Rosę. Taki mały dreszczyk emocji. A skoro mowa o dreszczach - brr! Już prawie listopad. Jedenasta pięćdziesiąt siedem wieczorem.
RS
[email protected] Drogi grifficie, o rany, jestem żałosna jak mało kto. Postanowiłam sobie twardo jak to się mówi? - Rzucić? Dać kopa? Spławić? - Skończyć z Philem. Wczoraj. Niestety, poniosłam sromotną porażkę. Status cały czas jak najbardziej quo. No bo co miałam zrobić? Przecież nie ja chciałam iść do kina. Owszem, mogłam powiedzieć „Nie, nie chcę iść na ten film". Ale jak miałam to zrobić? On tak bardzo chciał go zobaczyć. Poza tym zarezerwował już bilety przez tele fon, co dodatkowo utrudniło sprawę. Jak na złość. I jak można konkurować z Dolby Surround? A potem, oczywiście, on mówił wyłącznie o filmie i zanim się obejrzałam, zaprosiłam go na nie dzielny lunch! I mam przez to wszystko takie straszne poczucie winy - przez ciebie i w ogóle, i... - och, co ja wygaduję! Przepra szam! Przecież mieliśmy nie rozmawiać o takich rzeczach. Ty ni gdy nie mówisz o takich rzeczach. Nigdy. Nie wiem o tobie nic. Gdybyśmy mieli prawdziwy romans, to chyba byłby trochę jedno stronny, nie sądzisz? Wiesz co? Udawaj, że tego nie wysłałam. Choć, oczywiście, i tak wyślę. , Charlie xxx
Dwunasta trzydzieści dwie. Dwunasta trzydzieści dwie w nocy!
[email protected] Droga Charlie, nie pamiętam, żebym z tobą ustalał, o czym wolno nam rozmawiać. Nawet by mi to do głowy nie przyszło. O co ci chodziło z tym „przez ciebie i w ogóle"? Nie rozłączam się - odpowiedz. ¥ griffith xxx O!
[email protected] Drogi grifficie, nie jestem pewna, o co mi chodziło. A co ty o tym myślisz? Charlie xxx
[email protected] Droga Charlie, nie wiem. To nie jest moja sprawa. Ale jeśli związek z Philem nie spełnia twoich oczekiwań, należy przypuszczać, że i on niewiele z niego ma. Chyba więc powinnaś to zakończyć. Dla dobra was obojga. Ruszyć z miejsca itd. griffith xxx
No tak, ruszyć, ale dokąd?
RS
[email protected] Drogi grifficie, Ruszyć z miejsca i pogodzić się z losem samotnej kobiety?
[email protected] Wątpię, żeby to było konieczne. Jestem pewien, że nie narzekasz na brak męskiego zainteresowania.
[email protected] Drogi grifficie, Skąd ty możesz to wiedzieć? Poza tym miałam na myśli raczej medytacje i jogę. I jeszcze może siedzenie przy komputerze i odpowiadanie na twoje maile. Które też sąjakimś rodzajem męskiego zainteresowania, nieprawdaż?
[email protected] Czym, oczywiście, ja, ze swojej strony, byłbym zachwycony. Jako Gencjana Foxglove? Spodobała mi się. griff ith @cymserve. co. u k Nie. Jako ja. Straszna szkoda, że jesteś taki nieuchwytny.
[email protected] Jestem tak samo realny jak ty, Charlie. Choć, oczywiście, tylko wirtualny. Ale dlaczego zaraz nieuchwytny? Nigdzie się przecież nie wybieram.
[email protected] Nieuchwytny właśnie dlatego, że wirtualny, griffith. Czy określenie „z krwi i kości" nic ci nie mówi? Tak czy inaczej, przestań się bawić słowami. Fakty są takie, że naprawdę możesz mieć twarz jak pudding. A skoro tak, uważam, że powinieneś natychmiast przemailować mi zdjęcie swojej przerażającej osoby, żeby jakoś mnie zachęcić do dalszej zabawy.
[email protected] Jestem pewien, że i tak bawisz się doskonale. Tyle tylko, że z niewłaściwym facetem.
RS
[email protected] Wiem, wiem, wiem. Na pewno myślisz, że jestem żałosna, co?
[email protected] Charlie, czy to, co/a myślę, naprawdę ma tu jakieś znaczenie?
Owszem, ma, Griffith. Owszem, ma, i to wielkie, jak się nad tym zastanowić. O, Boże, Simpson, jesteś beznadziejna. Robię przerwę, by poskromić buzujące uczucia, które najwyraźniej usiłują zastąpić rozsądne myślenie. Zwlekam kolejną chwilę. O co tu chodzi? Co takiego jest w tym facecie?
[email protected] Co ty właściwie z tego masz, griffith? Widzisz, dla mnie to wszystko jest ekscytującą nowością. Poza tym to świetna sprawa, kiedy kompletnie obcy człowiek udziela mi mądrych porad na temat mo-
jego pokręconego życia miłosnego, i tak dalej. Ale dlaczego ty się w to bawisz? Czy twoje życie też jest do bani? Nie, wymaż to. Moje życie nie jest do bani, brakuje w nim tylko trochę tego czegoś, co sprawia, że normalni, szczęśliwi ludzie nie siedzą wieczorami, gapiąc się w monitor. Plus to, że jestem ostatnio trochę zagubiona, plus to, że ty wydajesz się... Plus to, że nie mogę się powstrzymać od myśli... Boże! Posłuchaj mnie tylko!
[email protected] Lubię cię słuchać. I podoba mi się, że tobie sprawia to przyjemność. Prawdę mówiąc, mógłbym słuchać całej Walii. To właśnie umiem najlepiej (za pośrednictwem komputera czy w jakiejkolwiek innej formie).
RS
[email protected] No dobra. W takim razie posłuchaj tego. Miałam pewien sen. I w tym śnie zgubiłam twój adres. Tak naprawdę zgubiłam. Przekopałam cały twardy dysk, ale twój adres zniknął. Całkowicie. I nie mogłam go sobie przypomnieć. Wypróbowałam - no, nie wiem - bodajże wszystkie nazwiska z książki telefonicznej, wysyłałam maile jak w jakimś amoku. Ale nikt nie odpowiedział. Wszystkie listy wróciły nieodczytane. W końcu obudziłam się - jak to zwykle bywa -i pomyślałam sobie: to szaleństwo! To przecież tylko jakiś gość, z którym wymieniam maile. Prawdopodobnie z twarzą jak - nie, wymaż to. Już to przerabialiśmy. W każdym razie chodzi mi o to, że skoro miewam takie idiotyczne sny o facetach, którzy nawet nie istnieją (w namacalnym sensie), to rzeczywiście powinnam zebrać się na odwagę i dać sobie spokój z Philem. Mam rację?
[email protected] Droga Charlie, sama to powiedziałaś! Ale, na miłość boską, zróbże to wreszcie! Zycie jest o wiele za krótkie, by marnować je na coś, co nie daje ci szczęścia. Och, a co powiesz na to? - Przeczytałem to dziś rano i pomyślałem o tobie (to cytat z Colleen McCulloch): „Kiedy ma się czterdzieści lat, urocze jest to, że potrafi się docenić dwudziestopięcioletnich mężczyzn". To chyba ma sens, nie uważasz? Zrób to. Zrób to teraz. A potem będziesz miała mnóstwo czasu, żeby docenić jakiegoś dwudziestopięciolatka. Albo dwóch, griffith xxxx
Albo i trzech. Choć pewnie jeden w zupełności wystarczy.
[email protected] Drogi grifficie! Rety! Chyba nie masz dwudziestu pięciu lat, co? To mi nie przyszło do głowy! Cóż za wspaniała, podnosząca na duchu myśl! To by nawet miało sens, starczy wspomnieć Billa Gatesa, Dolinę Krzemową i tak dalej. (Choć on przecież ma już teraz ze czterdzieści parę lat). Kurczę! Jaka urocza niespodzianka! Cyberchłopiec do zabawy! W jaki konkretnie sposób chciałbyś zostać doceniony? Odpowiedz natychmiast. Twoja, niecierpliwa i rozpalona. Charlie xxxx i X
Na odpowiedź muszę czekać dwadzieścia cztery godziny, ale żeglując błogo na puchatym obłoku, utkanym z głupoty, mrzonek w stylu „wszystko jest możliwe" i idiotycznych domysłów, niezbyt się tym przejmuję. Nie przejmuję się ani odrobinę.
RS
[email protected] Droga Charlie! O rany. Bardzo mi przykro, ale muszę cię rozczarować. Obawiam się, że niezupełnie dwadzieścia pięć. Ale nie krępuj się, możesz sobie udawać, jeśli poprawi ci to samopoczucie. Niedostatki w rzeźbie moich mięśni możesz z pewnością nadrobić za pomocą wyobraźni. A w przyćmionym świetle... nie, dajmy temu spokój. Kiedy się osiągnie pewien wiek, przestaje się być wymagającym przynajmniej w pewnych sprawach. Ja z pewnością nie jestem. Starczy trochę entuzjazmu, dobre łóżko i... Czy rzeczywiście mówiłem coś o rozczarowaniu? griffith XXXXX
[email protected] Drogi grifficie, ulżyło mi. Nie ma nic bardziej onieśmielającego niż widok młodego ciała pękającego w szwach od wybujałych nadziei. Nie wątpię, że takie młode ciało miałoby ze mną pełne ręce roboty, ale nie jestem wcale pewna, czy taki układ wytrzymałby, gdyby rzeczone ciało spojrzało na moje prawie czterdziestoletnie opakowanie...
Zatrzymuję się na chwilę, by poszukać odpowiedniego sformułowania, ale nagle sztywnieję, jak rażona piorunem. Zaraz, zaraz. Chwila moment. Wyświetlam kilka ostatnich maili i czytam je jeszcze raz, uważniej (a przynajmniej starając zwracać ciut mniejszą uwagę na to, co jest między wierszami). Aha. Zaraz. Zaraz. Chwila. Moment. Kasuję bieżącego maila i zamiast niego wysyłam: Zaraz, zaraz. Skąd wiedziałeś, że skończę czterdzieści lat?
Czekam na odpowiedź. Robię herbatę. Czekam na odpowiedź. Piję herbatę. Czekam na odpowiedź. Zanoszę kubek do kuchni i myję go. Czekam na odpowiedź. Już to skądś znam. Nie dostaję odpowiedzi. Piszę: No już. Ja czekam. To milczenie jest jak przyznanie się do winy.
Jest też trochę przerażające. Czekam jeszcze chwilę. W końcu idę spać. No bo co jeszcze mogę zrobić? Schodzę na dół nieprzyzwoicie wczesnym rankiem, ale odpowiedzi wciąż nie ma. Siedzę kilka minut, jęcząc i szarpiąc się za grzywkę. Następnych kilka minut poświęcam na myślenie, po czym jęcząc trochę głośniej, piszę:
RS
[email protected] O, Boże. A więc to jednak prawda. Znowu mi to zrobiłeś! I to po tym wszystkim! W głowie się nie mieści! Nie mogę uwierzyć, że byłam taka głupia. Ty rzeczywiście mnie znasz, prawda? Wiesz doskonale, kim jestem. O, mój Boże. Ty draniu. Wrrrr. Jestem na ciebie taka wściekła. Teraz widzę, że naprawdę będę się musiała wyprowadzić do Canterbury. Boże, nienawidzę cię. Wracam do łóżka.
Klikam stanowczo myszką, zła jak wszyscy diabli. Przypomina mi się, co Griffith mówił o akcji. Już on zobaczy akcję. Ale jaki on? Jaki on? Mam mnóstwo czasu, by zastanawiać się nad jego tożsamością, bo odpowiedź dostaję dopiero w sobotę, późnym wieczorem.
[email protected] Posłuchaj, Charlie,
przepraszam. Przepraszam. Przepraszam. A ty mnie nie nienawidzisz. Naprawdę. Rozumiem, że możesz być trochę wkurzona, ale przecież dobrze się bawiliśmy, prawda? I uwierz, nawet mi się nie śni, by zdradzić komuś cokolwiek z tego, co mi powiedziałaś. To nie w moim stylu. Czy moglibyśmy po prostu o wszystkim zapomnieć? griffith
RS
Niedziela. Późne przedpołudnie. Miotam się po domu niezdecydowana i rozdrażniona. Konsekwencje wyznania moich seksualnych upodobań (choćby nawet pozostających wyłącznie w sferze marzeń) zalewają falami moją świadomość, doprowadzając mnie do rozstroju nerwowego. Dzwonię do Rosę, by przekazać jej te przygnębiające wieści. - Skąd wiesz? - Rosę, uwierz mi. Po prostu wiem. - Skąd? Podaj mi jakiś dowód. Aha. Czyli tak naprawdę to nie wiesz. Poczekaj, muszę przewrócić pasternak w piekarniku. Czekaj... No. Załatwione. A więc. Skąd to wiesz? - Bo on wiedział, że w najbliższe urodziny skończę czterdzieści lat. - Ale przecież mogłaś mu to sama powiedzieć. To dla ciebie ważne wydarzenie. - Och, nie zaczynaj i ty. Nie powiedziałam mu, na pewno Przeczytałam moje stare maile na twardym dysku, co do jednego. Jedyne, co napisałam na ten temat to to, że zbliżają się moje urodziny, a ja jeszcze nie byłam w Nepalu. - Więc mógł się domyślić, że chodzi o czterdziestkę. W końcu to te najważniejsze urodziny. - Oj, ale wiem, że się nie domyślił. Kiedy zapytałam go wprost, nie odpowiadał przez wiele godzin. Potem wysłałam kolejny list; byłam na niego wściekła i napisałam, że go nienawidzę, a on odpowiedział „Wcale mnie nie nienawidzisz". Rozumiesz? Jakby to potwierdził. - Hm. Bardzo możliwe. Ale niekoniecznie. - A teraz przeleciałam jeszcze raz te stare maile, i uderzyły mnie różne drobiazgi. Wspomniał na przykład o Cardiff. Nigdy mu nie pisałam, gdzie mieszkam. - Hm. W takim razie to dość prawdopodobne.
- To absolutnie oczywiste. On wie, kim jestem. Wie o mnie wszystko. A ja nie mam najmniejszego pojęcia, kim on może być! Boże, to straszne! Straszne! Może to i lepiej, że nie wiem. Już nigdy nie będę w stanie spojrzeć nikomu w oczy.
RS
Niedziela. Spokojne popołudnie. Nuda, nuda, nuda. Phil zjawił się zgodnie z rozkładem, na lunch, z butelką czerwonego wina i doniczką chryzantem. - Zawsze się opłaca kupić doniczkowe chryzantemy - oświad czył radośnie mój ojciec. - Obetnij je, Charlotte, a zakwitną jesz cze raz. Można wziąć nawet te odcięte kawałki i wyhodować z nich nowe rośliny. O, Boże. O, Boże! Gdybyś była kwiatem - pomyślałam z rezygnacją-to jakim? Lilią? Dziką różą? A może orchideą? Charlie Simpson byłaby, oczywiście, małą doniczkową chryzantemą: wesołą, niewymyślną, z wielkimi żółtymi kwiatami. Długowieczną, godną zaufania, pogodną, niewymagającąj rośliną tak bezpretensjonalną i tak kompletnie pozbawioną charakteru, że tylko zła i ponura osoba mogłaby w niej zobaczyć coś innego niż naprawdę milutki kwiatek. Phil. który po prostu zgarnął pierwsze, co nawinęło mu się pod rękę w Spar, nie miał pewnie najzieleńszego pojęcia (bo niby skąd?) dlaczego ten podarunek nie miałby we mnie wzbudzić wdzięcznego zachwytu. Kiwnął wesoło głową, zdejmując płaszcz przeciwdeszczowy. - Coś ładnie pachnie! - zaćwierkał. Wzięłam od niego wino. Kłopot z Philem - kłopot z nami - polega na tym, że nigdy nie zbliżyliśmy się do siebie na tyle, bym mogła sobie pozwolić na stwierdzenie „Przykro mi, ale nie cierpię chryzantem". Teraz, po sześciu miesiącach, było już za późno, by zaczynać. Nagle z przerażającą jasnością zdałam sobie sprawę, że nie powinno się brać poważnie pod uwagę dorosłego (wiążącego się z seksem) związku z osobą, do której czuje się co najwyżej letnie pożądanie. Nie chodziło o to. że Phil w ogóle mnie nie kręcił. Owszem, pamiętam, że na początku, kiedy rozebraliśmy się i zabraliśmy do rzeczy, miałam z tego niesamowitą frajdę. Ale pamiętam też, że jakieś osiem lat wcześniej przez kilka tygodni taką samą frajdę sprawiało mi słuchanie Sonic the Hedgehog. Phil zaczął nakrywać do stołu, tata tarł chrzan, a ja siedziałam, popijając wino, w kłótliwym nastroju, dręczona poczuciem
RS
winy i gapiłam się ze złością na cholerną żółtą pieprzoną chryzantemę. Ale jak bym się czuła, gdyby to rzeczywiście były lilie? - No - oznajmił Phil, kiedy ojciec zaczął nakładać pieczone ziemniaki - moja wycieczka już zaklepana. Wyjeżdżam w piątek, późnym popołudniem. A ty? Wybierasz się do Stablefordów? Pytanie było skierowane do mnie, ale odpowiedział ojciec: - Nie możemy się już doczekać, Philipie. Miło będzie poznać miejscowych, że się tak wyrażę. Poza tym jak moglibyśmy pozwo lić, żeby Charlie poszła sama? Dziewczyna potrzebuje eskorty. Phil spojrzał na mnie niepewnie, próbując się zorientować, czy mój ojciec pije do niego, i czyja się z tym zgadzam. (Pierwsze założenie było słuszne, drugie nie). Nigdy nie miałam najmniejszych pretensji, że wybiera się na tę wycieczkę beze mnie, głównie dlatego, że kiedy mnie zapytał, czy chcę z nim jechać, powiedziałam, że nie chcę. Aluzje mojego ojca do jakichś archaicznych rycerskich zasad, Phil, który zaczął nagle zachowywać się, jakby poczuwał się do winy, idiotyczne, niepokojące podniecenie na myśl o mężczyźnie zwanym Griffith (na którego byłam wściekła, ale któremu na pewno nie przyszłoby do głowy kupić mi chryzantem) - wszystko to razem wzięte jeszcze bardziej wyprowadziło mnie z równowagi. Nie potrzebowałam, by mnie gdziekolwiek „eskortowano". Dziękuję uprzejmie. Ojciec zabrał brytfannę do kuchni. Przewróciłam oczami, by wyrazić moje zniecierpliwienie, po czym, nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, wyciągnęłam rękę i pstryk - oberwałam pączek z chryzantemy. - Coś nie tak, Charlie? - zapytał cicho Phil. Moja purpurowa twarz musiała stanowić piękny kontrast z nieszczęsnymi żółtymi płatkami. - Przepraszam. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam - powiedziałam. Wrrr. Chciałabym być w Canterbury. Chciałabym jeść zapiekany pasternak u Rosę zamiast obrzydliwej szaroburej pieczeni wołowej, nieapetycznej kapusty i pączka na deser z Benem, Philem i tatą. Chciałabym zdecydować się na wywrotowy plan awaryjny i wyśliznąć się z Benem do Sports Cafe -jadłabym teraz nachos i hot dogi z chili, grając w kosza na gratisowej konsoli PlayStation. Wszystko byłoby lepsze, niż to. Żałowałam, że w ogóle zaprosiłam Phila. Chciałabym być na tyle zdecydowana, by powiedzieć Philowi, że nie jestem entuzjastką Narodowego
RS
Dziedzictwa. Chciałabym zebrać się na odwagę i powiedzieć PhiIowi, że nie jestem osobą w jego typie. Chciałabym zabrać Bena i Dana na bardzo wysoką górę i opowiedzieć im o przełęczach/ morenach/piargach itd., zachwycając się jednocześnie nową inspirującą perspektywą, która roztoczyłaby się przede mną z tej zapierającej dech wysokości. Chciałabym w ogóle zyskać nową perspektywę, kropka. A przede wszystkim chciałabym uwierzyć, że tajemniczy Griffith nic dla mnie nie znaczy. - Na pewno nic się nie dzieje? - zapytał Phil, kiedy ładowali śmy naczynia do zmywarki. - Od kilku tygodni jesteś jakaś nie swoja. Ryp, brzdęk, łubudu, łup. - Słuchaj - powiedziałam - przepraszam za tę chryzantemę. Nie, nic się nie dzieje. Phil, z prawej strony, u góry. Sztućce idą z prawej strony u góry, bo inaczej się nie domyją. Widzisz? I jeśli wsadzisz w ten sposób wszystkie noże razem, ostrza się posklejają i trzeba będzie wszystko myć od nowa. No. A ze mną wszystko w porządku. - N ieprawda. - Zagrzechotał koszyczkiem na sztućce. - Kiepsko się czujesz? Hormony? Hormony? Dlaczego mężczyźni tak mówią? Czy oni naprawdę myślą, że przez to wydadzą się tacy wspaniali? Patrzcie, jaki jestem zorientowany w kobiecych sprawach - o to chodzi? - Dziękuję, nie narzekam. Na zwykłym poziomie. - Co? - Hormony. - Postawiłam z rozmachem brytfannę; wielka klucha tłuszczu chlupnęła Philowi na nogawkę spodni. - Tak samo, jak u ciebie. Ale kiedy masz muchy w nosie, nie wypytuję cię o stan nadnerczy, prawda? - Ja tylko zapytałem. To niepodobne do ciebie, taka złośliwość i drażliwość. Chodzi o Rosę? A może o mnie? - Oczywiście, że nie - odparłam, odruchowo stosując typową dla Simpsonów, choć przeważnie nieskuteczną taktykę chowania głowy w piasek. - Tylko po prostu nie mogę patrzeć, jak z uporem maniaka wtykasz byle jak sztućce do zmywarki. Phil rzucił ściereczkę i parsknął szyderczo: - Trochę to analne, jak na osobę, która szczyci się tym, że jest taką „dzikuską". - Przy dzikusce uniósł ręce i narysował w powietrzu cudzysłów. Fuj! - Co?! Niby kiedy mówiłam coś takiego?
- Nie musiałaś. - Prychnął, wrzucając łyżeczkę do koszyka. - Chodzi o to, że tak naprawdę jesteś pozerką. Kreujesz się na wolnego ducha. I nie udawaj, że robisz to nieświadomie. Co takiego? - Kreuję się? Pozerka? O czym ty mówisz? To, że nie spędzam każdej wolnej chwili, pałętając się po kraju i oglądając jakieś ruiny czy pierwsze wydania czcigodnych biografii i nie chodzę do jakiejś pieprzonej opery, nie znaczy jeszcze, że jestem „dzikuską"- odgryzłam się, choć tak naprawdę byłam bardzo zadowolona z nowej etykietki, która świetnie się komponowała z wizerunkiem „niepoukładanej" kwietnej wróżki. -1 z całą pewnością nie jestem analna. Roześmiał się (bezczelny gnojek!) i sięgnął po proszek do zmywarki. - Jesteś, jak cholera. - Nie przeklinaj - zgasiłam go błyskawicznie. - Ben może usłyszeć. - Och, a on, oczywiście, nie zna żadnych przekleństw, co? I powiem ci jeszcze, że obraziłem się za to „pałętanie'". Wcale się nie pałętam. - Jeśli ja się kreuję, to ty się pałętasz, do cholery. A tamta łyżeczka przeleciała przez kratkę. Wyjmij ją, proszę cię, zanim włączysz maszynę, bo inaczej wirnik nie będzie działał.
RS
Niedzielny wieczór. Nic nie zostało rozwiązane. Żadnych postępów. Nie udało mi się zerwać z Philem. Nie udało mi się w żaden sposób porozumieć z Philem. Prawdę mówiąc, prowadząc z Philem te wszystkie banalne rozmowy prawie już uwierzyłam, że jestem jego żoną od dwudziestu lat, tylko wypadło mi to z pamięci. I na dodatek zostałam uznana za analną. Z całąpewnościąnie jestem analna. To Pliii jest analny - tak się przejmuje wydalaniem, skórą/włosami/ubraniem itd., że nie potrafi się zdobyć na ryzykowną akcję wstawienia do suszarki noży ostrzami do góry. Ha. Analny do potęgi. Podczas gdy stan mojego ducha wynikał wyłącznie z praktycznych refleksji na temat irytującego, bezsensownego zajęcia, jakim jest wyjmowanie z suszarki niedomytych sztućców. Martwi mnie jednak etykietka dzikuski. Owszem, na pierwszy rzut oka dość pochlebna, ale w zestawieniu ze słowem ..poza" zaczyna wyglądać niepokojąco. Nie życzę sobie, by znajomi uważali mnie za pozer-
lcę. Od tej pory nie będę już opowiadać o moich ambicjach związanych z Everestem; nie chcę się wydawać pretensjonalna. Jest dla mnie coraz bardziej jasne, że przeciągam sprawę z Philem z powodu podświadomego strachu przed kompletną, egzystencjalną samotnością. I, oczywiście, (przyznaję szczerze) praktyczną samotnością w różnych społeczno-towarzyskich sytuacjach. Nie mogę zabrać wirtualnego nieznajomego do pubu Pod Psem i Nogawką. Ale przecież mogę zabierać tatę. Muszę więc to skończyć. (Ale najpierw muszę zapłacić za chemiczne pranie spodni Phila). Czwarta nad ranem. Budzę się nagle i przeglądam w myślach wszystkie stare maile. Boże. Kto to jest ten Griffith, do diabła? Nie znam nikogo o tym nazwisku czy imieniu. Z wyjątkiem... z wyjątkiem... myśl, Simpson. Myśl! Czwarte dwadzieścia dwie. Urżnięta! To jest to! Tak! Urżnięta!
RS
Poniedziałek. Zdecydowana. Przed wyjściem do pracy (aczkolwiek po starannych oględzinach stanu włosów/kokardy. Lada dzień wyjdą na jaw koszta czyszczenia wykładziny/tapicerki w Cherry Ditchling. Nie chcę jeszcze bardziej zrażać do siebie Daviny).
[email protected] No dobra, Griffith, nadeszła chwila prawdy. Wiem już, że byłeś na pożegnalnej imprezie Rosę i Matta. I nie spocznę, dopóki nie rozszyfruję twojej tożsamości. Zamierzam zadzwonić do Cymserve, jak tylko się wyloguję. Powiem im, że prześladujesz mnie via modem i składasz nieprzyzwoite propozycje. Jestem pewna, że udzielą mi informacji, na której mi zależy. Charlotte Simpson
Ha! Niezłe! To powinno zadziałać!
Pora kolacji. Zestresowana. Punktualnie o siódmej wyrzuciłam Bena od komputera, obiecując mu wypełniony interesującymi zajęciami i czynnym wypoczynkiem weekend w przyszłym tygodniu. (Wciąż jeszcze zwlekam z decyzją, czy pozwolić mu na uczestnictwo w łajdackich rozrywkach jego brata w Londynie). Bing! - powiedział komputer. Masz Pocztę! Wcielając się w uroczą i rezolutną bohaterkę w typie Meg Ryan (tyle że włosy mam zbyt ciemne, zbyt kręcone, zbyt długie, zbyt porozdwajane, plus nie jestem megagwiazdą, plus czy wszyscy muszą sobie wyobrażać, że są cholerną Meg Ryan? Plus i tak powinnam dać sobie na wstrzymanie i przestać się kreować na bohaterki) zajrzałam do mojej skrzynki pocztowej i wyświetliłam najnowszego maila.
RS
[email protected] Droga Charlotte Simpson (skoro już musimy w ten sposób), choć pomysł prześladowania cię i składania nieprzyzwoitych propozycji jest bardzo pociągający (mimo ostrzeżenia dotyczącego czyraków/garbu/pizzy), cała ta historia zaczyna być dla mnie odrobinę żenująca. Proszę cię, uwierz mi, że wszystkie twoje tajemnice są u mnie bezpieczne. Naprawdę uważam, że najlepiej byłoby, gdybyśmy dali temu spokój. Mam nadzieję, że dotrzesz na swój Everest. I kupisz sobie meble kuchenne. Choć ja osobiście zainwestowałbym wszystko w podróż i postarał się, żeby była naprawdę wspaniała. Nowa kuchnia jest w porządku, ale cię nie uszczęśliwi. Wejście (prawie) na szczyt świata - na pewno tak. Griffith xx
Proszę! Griffith przez duże G! Aha! Griffith przez duże G, który jest mężczyzną, który wie, że byłam urżnięta na przyjęciu u Rosę i Matta i który myśli, że naprawdę byłoby najlepiej, gdybyśmy dali temu spokój. Doprawdy. Założę się. Ale nie ma mowy, koleś. Nie ma na to szans. Kiedy tylko Rosę wygrzebie listę gości i mi ją przemailuje, zajmę się procesem eliminacji. O tak. A jeśli dzięki temu nie zdołam ustalić tożsamości tajemniczego Griffitha, przy każdej nadarzającej się towarzyskiej okazji będę zwyczajnie łapać wszystkich znajomych płci męskiej, którzy mi się nawiną, i wciągać ich w przebiegłą niewinną rozmowę, aż w końcu rozpracuję tę tajemnicę. (A te uwagi o Evereście są naprawdę... naprawdę... jakie?). Piszę więc:
[email protected] Drogi Grifficie, możesz mi słodzić, ile ci się tylko podoba - i tak ci to nie pomoże. Ale w porządku, zawrzyjmy umowę. Zakończymy całą historię. Ale żeby tak się stało, musimy dojść do porozumienia w jednej sprawie; jeśli chcesz, żeby to się skończyło, na pewno zrozumiesz, że ja muszę wiedzieć, kim jesteś. I jeśli nie chcesz, żebym w dalszym ciągu próbowała się dowiedzieć (a dowiem się - mam listę gości; reszta to już kwestia prostej eliminacji) sam musisz mi to powiedzieć. Koniec cyber dyskusji. Charlotte Simpson PS Ale zanim się rozłączę: co z tym twoim znajomym, który mógłby mi doradzić w sprawie mojej podróży? Nie powiedziałeś mi, kto to taki, a myślę, że jesteś mi winien przynajmniej tyle.
RS
- Mamo, co ty robisz? Jest za piętnaście szósta rano! - Eee, nic, Ben. Wtykam mojej juce nawóz do donicy. - O tej porze? To dlaczego komputer jest włączony? - Ehm... ależ ze mnie gapa. Widocznie nie wyłączyłam go na noc. - Nieprawda. Ja go ostatni używałem, pamiętasz? Chyba że... mamo, wiesz, że jesteś w sieci, prawda? - Ehm... ups! Eee... to dlatego, że... rzeczywiście... SŁUCHAJ NO! Co to znowu!? „Dwadzieścia pytań"? Skoro już wstałeś, to zajmij się czymś pożytecznym. Nastaw wodę, albo coś. I nie przyłaź tutaj wypytywać mnie o... no, o cokolwiek, szczerze mówiąc. Rusz się wreszcie! Co tak sterczysz?! - Dobra, dobra, dobra! Muchy w nosie, czy co? 1 wszystko to tylko po to, by odebrać kolejnego, nic niemówiącego maila:
[email protected] Droga Charlotte Simpson, wiem, że jestem ci to winien, ale jeśli powiem ci, kto to jest, dowiesz się, kim ja jestem, prawda? Bardzo więc żałuję, ale nie mogę. Przykro mi, że obiecałem cię z nim skontaktować - nie pomyślałem. Ale dowiem się jak najwięcej zdołam i wszystko ci przekażę, Przyrzekam. Griffith
Phi! W drodze do pracy układam w myślach listę przedstawicieli rodzaju męskiego na imprezie u Rosę i Matta. Dochodzę w końcu do przygnębiającego wniosku, że, o ile się orientuję, wszyscy znajomi mężczyźni, którzy byli na rzeczonej imprezie są albo żonaci, albo żyją w parze, albo są czyimiś dziadkami. Albo ciapowatymi nastoletnimi synami bardziej dojrzałych znajomych. Griffith jest więc rozbrykanym emerytem, wyjątkowo elokwentnym nieletnim, albo działającym ukradkowo, nieosiągalnym, nieuczciwym mężem. Hm. Wirtualne flirtowanie to nie jest dobry pomysł.
7
T
RS
o stanowczo nie jest dobry pomysł. Sobota, dzień imprezy u Stablefordów. Późne popołudnie. Spięta. Zabawna rzecz. Tydzień, który rozpoczął się w atmosferze świętego oburzenia i zapału, by zdemaskować mojego nieuchwytnego wirtualnego prześladowcę, zakończył się w niespodziewanie romantycznym nastroju. W czwartek, kiedy żegnałam Phila, ogarnęło mnie to szczególne podniecenie, które odczuwa się zwykle na początku ferii. Oczyma duszy widziałam już siebie i Griffitha, zwartych w gorączkowym uścisku na świątecznym* grillu u Stablefordów, na którym - nie mam co do tego żadnych wątpliwości - Griffith się pojawi. W tej chwili rozmyślam z niepokojem, co na siebie włożyć, a jednocześnie jestem na siebie wściekła za to, że w ogóle zawracam sobie tym głowę. Przekonanie, że mój wygląd zasługuje na jakiekolwiek rozmyślania jest denerwujące - nie, żałosne. Wyglądam jak wyglądam, i będę tak wyglądać niezależnie od wszystkiego - nierzucająca się w oczy, dość ładna, bezpretensjonalna figura, głowa zwieńczona masą niesfornych włosów. Rozważywszy wszystkie nieprzyjemne możliwości - Griffith jest bosko przystojny/żonaty (wrrr!)/znajduje się na seks liście itd. - doszłam w końcu do wniosku, że żaden z powyższych przypad* Piąty listopada w Wielkiej Brytanii świętuje się hucznie (fajerwerkami i ogniskami) rocznicę aresztowania Guya Fawkesa. który w 1605 r. usiłował wysadzić w powietrze budynek parlamentu (przyp. tłum.).
ków nie wchodzi w grę. Uznałam, że Grifflth to raczej nieuchwytny, enigmatyczny czarny charakter, który czai się tajemniczo na obrzeżach życia towarzyskiego Cefn Melin, trzymając głowę tak nisko przy ziemi, że umknął uwagi nawet sokolookiej Simpson. Prawdę mówiąc, rozbudowałam postać Griffitha niemal do rozmiarów jakiegoś legendarnego bohatera, snując wokół niego całą fabułę niczym z sagi w wydaniu kieszonkowym. Tyle że rozgrywającej się w Tenby, ma się rozumieć.
RS
Jedenasta wieczorem. Ale może jednak nie powinnam była iść. No cóż, prawdę mówiąc, nie było żadnego sensownego powodu, żeby nie iść. Gdybym nie poszła spędziłabym sobotni wieczór oglądając Przyjaciół, Ostry dyżur albo jakiegoś fabularnego gniotą i wysłuchując niekończących się narzekań taty, ile to trudu sobie zadał, przygotowując swój popisowy pudding (owszem, tylko po co?) i jak to zapowiedział najróżniejszym osobom, że będzie na przyjęciu, i jaki sprawił im zawód, nie zjawiając się (co nie może być prawdą). Poza tym Ben nigdy by mi tego nie wybaczył - fala hormonów zatopiła go już prawie doszczętnie, objawiając się grupami pryszczy szerzącymi się na coraz większych obszarach, jak bakterie na pożywnej agarowej galaretce. Do tego (i głównie o to chodziło) przez cały tydzień nie dostałam ani jednego listu od tajemniczego Griffitha, który uparł się widocznie, że nie puści farby na temat swojej tożsamości. Ze złości zaczynałam powoli wpadać w histerię. Pierwsze rozpoznanie wyłoniło dowolną liczbę ewentualnych Griffithów. Na przyjęcia do Stablefordów zawsze przychodzi silna męska reprezentacja firmy Billa Stableforda (supernowoczesnego zakładu produkcyjnego w Cardiff Bay). Biorąc pod uwagę dynamikę łączenia się w pary, więzy krwi, a także - co bardzo prawdopodobne - fazy księżyca, część z nich mogła być również u Rosę i Marta. Cardiff to Cardiff; nawet zapisując się na kurs hodowli małych ssaków w dorzeczu Amazonki, należy się spodziewać, że w kolejce spotka się kogoś znajomego. Zdawałam sobie jednak sprawę, że jeśli nie będę się pilnować, zacznę się zachowywać jak jakaś zwariowana starucha z mistycznymi wizjami, która widzi ludzką aurę i tym podobne rzeczy.
RS
Uznałam, że nadgorliwość w wykrywaniu Griffitha nie przyniesie mi żadnego pożytku - muszę po prostu czekać na właściwy moment, zachować przytomność umysłu i mieć nadzieję. Włączyłam się więc w zwykłe grillowo-fajerwerkowo-imprezowe zajęcia, uwieszając się ponętnie na huśtawce Stablefordów i wydając odpowiednie zachwycone piski, kiedy rakiety nie wypalały ze swoich butelek po mleku, a ogniste spirale szybowały z wesołym sykiem w kierunku stodoły. Objęłam nawet przewodnictwo nad grupą bawiącą się zimnymi ogniami (średnia wieku jakieś czternaście lat). Żadne z tych zajęć nie wydało mi się jednak wystarczająco romantyczne, w końcu więc, śledząc samotnego dorosłego osobnika płci męskiej, schroniłam się pod jaskrawozieloną ogrodową markizą. 1 wreszcie znalazłam się w towarzystwie bratniej duszy. Richard Potter, którego płochliwe zachowanie mogłoby doprowadzić mniej przebiegłą osobę do błędnych cyberkonkluzji, nigdy nie był brany przeze mnie pod uwagę jako autor potajemnych wirtualnych wygłupów. Mimo swoich cudownych, roztańczonych, seksownych brwi, nad którymi nie miał żadnej kontroli, Richard wysyłał wyłącznie sygnały przerażenia -jakby się bał. że każda kobieta poniżej osiemdziesiątki mogłaby skoczyć na niego znienacka i zaświecić mu w twarz cyckami. (Wszystkiemu winien był niedawny - na szczęście już zażegnany - kryzys, spowodowany pozamałżeńskim i przygodami, w następstwie którego Richard został wyrzucony z hukiem przez żonę, Julię, do smętnego mieszkanka w Cathays). Podeszłam go, skradając się za stołem z przekąskami, w chwili, kiedy obdzierając zębami ze skóry porcję kurczaka, posłał serię półprzejrzystych pomarańczowych kropel na swoją koszulę. - Zabity przez rozmrożone udko! - rzuciłam dowcipnie. Spojrzał na mnie tępym wzrokiem. No cóż, inżynier. Żadnego pojęcia o higienie żywienia. - Naprawdę? - zapytał, spoglądając z przerażeniem na obdarty kikut. - Żartowałam - powiedziałam ze śmiechem. -Na pewno jest przepyszne. Cha, cha. Czekaj, pomogę ci. Wytrzyj się moją chusteczką. - Dzięki. Sama jesteś? - Właściwie tak, w pewnym sensie. Tata i Ben gdzieś się tu plączą, ale Phil wyjechał na weekendową wycieczkę. Śladami sióstr Bronte, czy coś w tym stylu. Jak tam Julia?
RS
- W porządku - odpowiedział, natychmiast uroczo się rumieniąc. Pogrążyliśmy się w rozmowie. Zaczęłam właśnie snuć swoją przebiegłą intrygę, mającą na celu zdobycie jak największej ilości przydatnych informacji, kiedy dopadła nas Caroline Stableford z kolejną porcją nadzianego na szpikulce mięsa, pławiącego się zachęcająco w wypoconych płynach fizjologicznych. - Spróbuj szaszłyczka - ponagliła. - Są morsko-drobiowe, tylko się nie śmiej. Te zielone... te czarne kawałki, to wysmażone na chrupko liście rzodkwi. - Jestem uczulona - zaimprowizowałam. - Od krewetek dostaję plam na twarzy. - Od tych nie dostaniesz. Te są świeże. I wyglądają tak, jakby wciąż jeszcze próbowały pływać żabką w kurzej plazmie - pomyślałam. Pokręciłam głową. - Nie, poważnie. Po prostu nie mogę ryzykować. - Hm - mruknęła, unosząc brwi, jakby chciała powiedzieć, że plamista twarz to i tak mój zwykły imprezowy wygląd, i że jest to raczej reakcja na nadmiar grzańca niż na skorupiaki. - No to może ty, Richardzie? Skusisz się? Lewa brew Richarda zatańczyła tango, po czym opadła z ulgą na miejsce, kiedy Caroline poddała się i wreszcie sobie poszła. Ale w Cefn Melin nie można się na długo uwolnić od Stablefordów. - Co, bez Phila? - zapytał chwilę później Bill, który robił rundki z kartonem miejscowego sikacza. Miałam w ustach precelka, nie mogłam więc odpowiedzieć. - Weekend w Yorkshire - wyjaśnił Richard. - Wycieczka autokarowa. - Tak? Nic nie wspominał - odparł Bill. - O czym nie wspominał? - Wczoraj wieczorem. O wycieczce. Kiedy go widziałem Pod Flagą. Jakaś biurowa impreza czy zwykłe piątkowe chlanie? Chlanie? Jakie chlanie? Phil i chlanie? - To było wczoraj? - Nagle zrobiło mi się jakoś głupio. - Co, bez Phila? - zawtórował Adam Jones, podchodząc do nas niespiesznie. - Ano, bez - potwierdził Bill. Pokręcił głową na widok Caroline, która zaatakowała Adama tacą uginającą się od szaszłyków. - Właśnie o nim rozmawiamy - dodał Bill, zanim ja zdążyłam się odezwać. - Wyjechał na wycieczkę. Jak mówisz, Charlie?
RS
Do Yorkshire? Nie zazdroszczę mu czterystu kilometrów w autokarze! Zirytowana, złapałam garść solonych orzeszków. - Ale przecież mieli wyjechać po południu. Miał wyjść wcześniej z pracy. - 1 chyba to zrobił, sądząc po tym, ile zdążył w siebie wlać. Phil pijany? - Może wyjazd się opóźnił - wtrącił zaaferowanym tonem Adam Jones, usiłując zażegnać kryzysową sytuację. Typowe. — Pewnie wstąpili na jednego. Oczywiście, pomyślałam. A ja jestem Judith Chalmers. - Co, bez Phila? - Teraz znowu Davina. - Podaj majonez, Adam. - Właśnie mówiłem - oznajmił Bill. - Podróżuje po Yorkshire. Z ee... - Pewnie z Charlotte Bronte! - zarechotała Caroline, rzucając Billowi ukradkowe, ale i tak zupełnie oczywiste spojrzenie. Które widzieli wszyscy. Po czym zaczęli udawać, że nie widzieli. Wgryźli się w swoje porcje. Chrząknęli znacząco. Podniosłam swojego drinka. - No cóż - powiedziałam - zapewne wkrótce wszystkiego się dowiem. A, jest mój ojciec. I już prawie jedenasta. Lepiej wyzwo lę Franceskę, zanim zrobi to Ben. Hm. Tak. Znów wylądowałam zapłakana w jakiejś cholernej toalecie! i Co się ze mną dzieje? W parterowej łazience Caroline Stableford z małego wieszaczka na kaloryferze zwisała kremowa, fabrycznie malowana, muślinowa torba. Niezmiernie to mnie rozbawiło. Może dlatego, że znajdowało się w niej jedenaście rolek papieru toaletowego. Co doprowadziło mnie do refleksji, że chyba niewiele jest sytuacji, w których dziesięciopak papieru mógłby się okazać niewystarczający. Skończyły mi się chusteczki, zaszalałam więc i zużyłam koło dwunastu arkusików papieru, by zetrzeć z twarzy ślady tuszu. Przez cały czas zastanawiałam się, jaki perwersyjny aspekt mojej osobowości sprawił, że wyposażenie toalety Caroline poprawiło mi humor. Niemniej jednak poprawiło. O wiele mniej rozbawił mnie fakt, że wychodząc z łazienki, zastałam pod drzwiami Adama i Davinę Jonesów. Davina wycelowała we mnie palec. - A, Charlie! - powiedziała. - Ekspertyza u Drinkwater. Jest umówiona czy Minnie znowu zwleka?
RS
Odchrząknęłam i uśmiechnęłam się do niej. - Poniedziałek. Dziesiąta trzydzieści. Będę tam. Nie martw się. - Aha. Mam nadzieję. No dobra, ja znikam. Do zobaczenia. Adam, kluczyki. - Wystawiła otwartą dłoń, po czym cmoknęła Adama w policzek i ruszyła korytarzem. - Jasne - powiedziałam do jej pleców. Nagle poczułam się zażenowana - po raz kolejny dobry doktor oglądał mnie w takiej łzawej sytuacji (do tej pory na pewno uznał mnie za kompletną wariatkę). - Chciałeś... ee... skorzystać... - Owszem - potwierdził, kiwając głową i robiąc krok do tyłu, bym mogła go ominąć. - Ale może chcesz chusteczkę? Masz jakiś paproszek... Skinął ręką w kierunku mojego (spuchniętego jak poducha) oka, po czym uśmiechnął się i wyciągnął coś z kieszeni. Zadyndał mi tym czymś przed twarzą. Była to chusteczka. Nieużywana, wyprasowana i przygnębiająco śnieżnobiała. Wzięłam ją z westchnieniem. - Jak to jest, że niektórzy ludzie zawsze mają przy sobie czy stą chusteczkę? - wypaliłam. - Próbuję sobie wmówić, że to nie jest żadna wyjątkowa cnota, która poprawia jakość życia, ale w głębi duszy czuję się przez to taka niepełna. Widok dobrze utrzymanej bielizny domowej zawsze tak na mnie działał. Przyszła mi na myśl żałosna kolekcja majtek Dana. Adam Jones spojrzał na mnie z takim wyrazem twarzy, jakby przemknęły mu przez głowę wszystkie możliwe operacje ginekologiczne, po czym machnął z dezaprobatą ręką. - Czysty zbieg okoliczności - powiedział. - Gosposia dzisiaj była, to wszystko. - Och, nie zwracaj na mnie uwagi - odparłam, szczęśliwa, że Davina nie wyprasowała tej chusteczki osobiście. - Jestem taka głupia! Sterczał nade mną. uśmiechając się dobrotliwie, kiedy zaczęłam z nadzieją przecierać oko. - Słuchaj, na pewno nie chcesz tam wrócić i skorzystać z lustra? - zapytał. - Nie, nie. Możesz wejść - zapewniłam go. - Nie, naprawdę... bardzo proszę. Idź ty - upierał się. Na litość boską! - Na litość boską! Naprawdę wszystko w porządku! Zmarszczył czoło i spojrzał na mnie zagadkowo.
- Nie wygląda na to. To zaczynało się robić śmieszne. Zaraz zaproponuje, że zbada mi puls. - Doprawdy - zniecierpliwiłam się. - Czy dziewczyna nie może już spokojnie przeżyć małej kolizji rzęsy z rogówką, żeby wszyscy zaraz... Roześmiał się. Brzmiało to trochę jak trrrgh! Potrząsnął głową. Zauważyłam, że jego włosy nawet przy tym nie drgnęły. Bardzo krótkie, bardzo kręcone, bardzo sztywne, bardzo gęste. - Ty zawsze budujesz takie zwariowane zdania - stwierdził. Na coś takiego nie było sensownej odpowiedzi. Z wyjątkiem „Odpieprz się wreszcie'1, co w tych okolicznościach nie wydawało się najlepszym pomysłem. Rozzłościło mnie to jeszcze bardziej. Poczułam się tak, jakbym nagle dostała odry, a zamiast wysypki wyskakiwały mi na skórze zwariowane, dowcipne zdania. - To właśnie ja! - zaśpiewałam. - Piosneczka, uśmiech, wesoły żarcik i tak dalej. Przepraszam cię, ale moja twarz - wyjaśniłam - znowu się rozpada.
RS
Jedenasta. Bez Phila, rzeczywiście. Już ja im pokażę, co to znaczy bez Phila, do cholery. Już ja Philowi pokażę, co to znaczy bez Phila. Ojciec, oczywiście, boczy się na mnie. Odkrył nową przyjaciółkę w osobie Hester, babci Stableford (nie wiem, z czyjej strony i niewiele mnie to obchodzi), równie zapalonej entuzjastki przetworów, i żałuje, że nie mógł jej zaimponować swoim bogatym repertuarem wiadomości na temat pektyny. Ben też się na mnie boczy. On z kolei odkrył nowe aspekty Franceski i żałuje, że nie mógł jej zaimponować swoim (mam nadzieję, że ciut mniej bogatym) repertuarem sposobów dostania się do jej stanika. Maszerujemy gęsiego do domu, ledwie się do siebie odzywając; zza pleców dobiegają mnie tylko od czasu do czasu buntownicze pomruki i beknięcia. Ogarnia mnie uczucie, że prawdziwe życie toczy się zupełnie gdzie indziej (w wykładanym sosną, wyściełanym stertami poduszek, urządzonym w stylu lat sześćdziesiątych apartamencie tajemniczego Griffitha ubranego w liliowy garnitur i futrzane kapcie, itd.).
RS
Północ. Bez Phila. Też mi coś. Co ich wszystkich ugryzło? Jakbym mogła nagle krzyknąć „Ależ tak! Tu jest! Trzymam go w specjalnej kieszonce w majtkach, wy głuptasy!" Oczywiście, znajdzie się jakieś niewinne wyjaśnienie. Na przykład takie: Phil był właśnie w drodze na dworzec, kiedy wpadł na dawnego przyjaciela ze szkoły i widząc, że ma jeszcze wolną godzinkę (jako że z uporem maniaka wszędzie przychodzi za wcześnie) postanowił pójść z nim na drinka i pogadać o dawnych czasach, po pierwszym kuflu siłą rzeczy przyszedł następny... Nie. W przypadku Phila siłą rzeczy następują po sobie co najwyżej godziny na zegarku. No dobra. Phil spóźnił się na autokar. Nie. Nigdy w życiu. No dobra. Phil wsiadł do autokaru, zorientował się, że zostawił portfel albo coś innego... Nie. Nigdy w życiu. No dobra. Phil wsiadł do autokaru i autokar odjechał, ale zepsuł się na początku trasy; wszyscy wysiedli i poszli do pubu, by poczekać, aż zostanie naprawiony, a zanim to się stało, wszyscy byli już w stanie mocno wskazującym, a Phil nie mógł do mnie zadzwonić, bo Ben przez cały wieczór surfował po sieci i nasz telefon był bez przerwy zajęty (muszę założyć dodatkową linię), a dzisiaj nie mógł do mnie zadzwonić, bo naprawdę był cały dzień w autokarze z okropnym kacem i szczerym zamiarem, by zadzwonić do mnie jutro. Może nawet próbował dzwonić dzisiaj wieczorem. Oczywiście. Tak. Nie. Pub Pod Flagą i Belkąjest w połowie Queen Street - w pobliżu nie ma żadnego dworca, za to bardzo blisko jest biuro Phila. No dobra. Phil kłamał. Nie. Na pewno nie. No dobra. Phil... hm... Phil... Tak. Tak! Phil... Nie. Nigdy. No dobra. Kłamał. Problem polega na tym, że ja naprawdę w to nie wierzę. Phil po prostu nie jest taki. Jest bezpośredni, nieskomplikowany: facet z zasadami. Facet z... och, do diabła. Skąd właściwie mogę to wiedzieć? Jedyne, co wiem o nim tak naprawdę, to to, że wydaje się nieskomplikowany. Ale jak czterdziestoletni rozwodnik może być aż tak nieskomplikowany? Ma za sobą kawał przeszłości, która nie ma nic wspólnego ze mną. A jako że uparcie nie chce o tym
mówić, nie mam zielonego pojęcia, co w nim tak naprawdę siedzi. Może właśnie o to chodzi? Może dlatego nasz układ się nie sprawdza? Bo zaczynamy od samego początku, bez żadnego punktu zaczepienia. Zawsze prześlizgujemy się po powierzchni, nie zagłębiając się pod nią. Ale jednak... Phi! i kłamstwo? Po co? W jakim celu? Ale choć myśl, że Phil skłamał, wydaje mi się szalona, nie mam właściwie żadnych podstaw, by sądzić, że jest inaczej.
RS
Pierwsza w nocy. Zaczynam dochodzić do wniosku, że nocne błąkanie się po sieci może być sposobem na osiągnięcie wewnętrznego spokoju i redukcję stresu. Dziwne odory zawsze są w gabinecie odrobinę mniej intensywne (chyba że wrażliwość nosa jest cykliczna jak sen), poza tym poziome powierzchnie nie są zapchane studzącymi się przetworami. Mogę też surfować po sieci w poszukiwaniu zdjęć mało znanych form geologicznych albo bliższych informacji na temat niereklamowanej wcześniej, czerwcowej wyprawy w Himalaje. I nie muszę walczyć z synem o dostęp do komputera. A może znajdę sobie przyjaciela, z którym połączy mnie miłość do tektoniki płyt? Kogoś ze zdrowym poczuciem humoru, pełnąhistoriąitd. Może nawet będzie przypominał Griffitha? W każdym razie zawsze mogę wysłać taniego maila do Dana, z zapytaniem, jakie woli majtki, by móc przygotować mu na następny semestr porządnie zaopatrzoną torbę z ubraniami. Robię herbatę. Uruchamiam komputer. Włączam przenośną dmuchawę na ciepłe powietrze. Nalewam herbatę. Siadam. Spoglądam na ekran i znajduję nowego maila.
[email protected] Witaj, nieznajoma, chciałem tylko sprawdzić, czy u ciebie wszystko w porządku. Griffith
Tak! Nie! Do licha! Już ja mu pokażę Griffitha. Ale nagle... hmm. Ciekawe. Sprawdzam godzinę wysłania wiadomości. No no. Raptem piętnaście minut temu. Może... Rozważam, czy dać sobie czas na zastanowienie. Rozważam, czy nie lepiej nie odpowiadać, dopóki nie poukładam sobie myśli w głowie i nie wyostrzę zdolności dedukcji. Rozważam odłożenie tego do rana ale nie dłużej niż przez ułamek sekundy, po czym, jako że minimalna jednostka taryfowa Cymserve i tak wynosi minutę, piszę:
[email protected] Drogi G_rifficie, Dlaczego sądzisz, że nie? C
[email protected] Słuchaj, po prostu się martwiłem. To wszystko. Griffith
[email protected] Drogi Grifficie, O co chodzi z tym dużym G? I co to znaczy „martwiłem się"? I dlaczego się martwiłeś? I co ty sobie wyobrażasz, pisząc „Słuchaj" takim agresywnym tonem? I dlaczego nie jesteś w łóżku? I dlaczego ja nie jestem w łóżku, skoro już o tym mowa? Jest pierwsza w nocy, mój dom śmierdzi hobgoblinami, a mojego chłopaka (uśmiać się można, ho, ho, ho) widziano w stanie nietrzeźwym w obskurnym pubie w mieście, kiedy powinien dziarsko maszerować po Castle Howard, czy gdzie się tam pałętało rodzeństwo Bronte\ podziwiać widok z mansardy i tak dalej - a wszystko to z powodów znanych wyłącznie jemu, bo z pewnością nie mnie. Cała reszta towarzystwa - na czele z Caroline Stableford - wie o tym doskonale. Powtórzę moje pytanie: dlaczego się martwiłeś? Byłeś tam, prawda? Powiedz, kim jesteś. C Natychmiast.
RS
[email protected] Droga Charlie, przecież i tak nie chciałaś się już z nim spotykać, prawda? Przyznaj szczerze. Nie powinnaś czuć się dotknięta. To chyba prawdziwe zrządzenie losu, co? Griffith
Do diabła!
[email protected] Drogi, drogi Grifficie, nie o to chodzi. W każdym razie zaczynam mieć bardzo ambiwalentne uczucia co do tej konwersacji. Nie odpowiedziałeś na moje Pytanie. C
PS I wymaż ten kawałek o Castle Howard. To było Znowu w Brideshead. Miałam na myśli Haworth. Nie chciałabym, żebyś sobie pomyślał, że jestem głupia. To też czytałam.
Musiałam przecież czytać coś Emily Bronte. Musiałam. Cz\ to było Opactwo Northanger! A co z Ann (Annę?). I co, do diabła, napisał Bram (Branwell? Brom? Bromwich?). Bardzo irytuje mnie fakt, że Phil z całą pewnością zna odpowiedzi na te wszystkie pytania. Siorbię herbatę i czekam na bing. Bing!
[email protected] Droga Charlie, niczego takiego nie myślałem, ani przez chwilę. Ja tego nie czytałem. Jane Eyre była istną torturą. A Znowu w Brideshead była w college'u uznana za pasee. Wszyscy uważaliśmy, że to babska książka. Dlaczego ambiwalentne? Griffith
College! Aha!
RS
[email protected] Drogi Grifficie, ambiwalentne, bo o ile z jednej strony bardzo chcę się dowiedzieć, kim jesteś, o tyle z drugiej trochę mnie to niepokoi. A jeśli twoja twarz przypomina kruszonkę na babeczce, albo jeszcze gorzej jeśli jesteś zabójczo przystojny? Sama nie wiem, co byłoby gorsze. Chociaż nie, wiem: najgorsze byłoby, gdybyś się okazał kimś, kogo znam i nie cierpię. A przecież zawsze tak wychodzi, prawda? Ośmielę się mieć inne zdanie na temat Bńdeshead (choć Jeremy Irons zrobił się po tym przesadnie poważny i dramatyczny). I kto to są„wszyscy"? I wciąż nie odpowiedziałeś na moje pytanie. I przede wszystkim: jaki college? I jaki kierunek? Mechanizacja Zbierania Małży? C
[email protected] Ależ, Charlie, chyba nie zaczniesz z tego robić problemu, co? Bo nie dowiesz się, kim jestem. Możemy sobie spokojnie kontynuować nasze pogawędki. I właściwie na które pytanie chciałaś dostać odpowiedź? G
[email protected] Drogi Grifficie, przestań zawracać głowę. Zaczęłam, to i skończę. 1. Pytanie, skąd wiedziałeś, że jest się o co martwić. 2. Pytanie, kim są „wszyscy". 3. Pytanie, kim jesteś ty. 4. Pytanie, co ja, u diabła, wyprawiam, wysyłając maile do wykwalifikowanego zbieracza małży z Tenby. 5. Pytanie, czytam byłeś. C PS Podkreślenie to nowe zjawisko. Czy ma jakieś szczególne znaczenie?
[email protected] Oznacza tylko to, że moje umiejętności edytorskie ogromnie się rozwinęły przez kilka ostatnich tygodni. Potrafię już nawet stosować /a/rsywę/pogrubienie. Imponujące, co? Odpowiedzi: 1. Już dawno mi opowiadałaś o sytuacji z Philem (i tylko z tego wynikało moje „czy wszystko w porządku"). 2. Moi towarzysze-zbieracze. Zawsze woleliśmy Amisa (Martina). 3. Pas. 4. Lubisz to. 5. Pas. G
RS
[email protected] Grifficie, ależ z ciebie szczur. Zatem jakim cudem przysłałeś mi maila o pierwszej w nocy?
[email protected] Czysty zbieg okoliczności. I nie mogłem zasnąć przez telewizję.
Przez telewizję? Ha! Mam właśnie napisać .jak to przez telewizję?", kiedy nagle ogarnia mnie dziwne, jeżące włosy przeczucie; jedno z tych, których za żadne skarby nie wolno zlekceważyć. Szperam w swoim mózgu. Siorbię herbatę. Szperam w mózgu trochę głębiej. Półgłosem mówię do siebie „czysty zbieg okoliczności",
potem „słuchaj", potem „DOBRY BOŻE", potem znów „czysty zbieg okoliczności". Idę do kuchni, wyciągam chusteczkę z kieszeni kurtki, zwijam w kulkę w garści i wracam do gabinetu. Siadam, otwieram dłoń, rozkładam chusteczkę na blacie biurka, przyglądam się uważnie w świetle ekranu narożnikowi z monogramem. Czytam: A. G. J. A. G. J. A. G. J. Mrugam. Prostuję się. Znów czytam. Mów ię na głos. Pochylam się do przodu. Piszę:
[email protected] Mam twoją chusteczkę. Nie pisz do mnie więcej. Po czym wyłączam komputer i idę do łóżka.
8
N
RS
iedziela, jedenasta siedem. Starannie odnotowana, jako prawdziwie sejsmiczny moment w moim życiu. Sejsmiczny w tym sensie, że niemożliwe do opanowania uczucia konsternacji, niedowierzania, mdłości itp. bombardują krajobraz mojej psyche, powodując istne trzęsienie ziemi. Davina, przysięgi małżeńskie, normy społeczne i wszystkie inne rozpaczliwe okoliczności wylatują w powietrze jak wulkaniczne głazy i wala mi się na głowę. Gdybym miała w zwyczaju załamywać ręce, z całą pewnością bym je załamała. Przyszłość przypomina dziwny przerażający krajobraz; nęci podniecającymi, obiecującymi perspektywami, a jednocześnie straszy wiecznym potępieniem, czy inną bzdurą w tym stylu. Wiem. że to banalne i przesadne porównanie, ale prawda, którą odkiyłam, była tak trudna do ogarnięcia, że tylko najbardziej zwariowany, sentymentalny i oklepany banał potrafił w pełni oddać sytuację, w jakiej się znalazłam. A była to nie byle jaka sytuacja. W grę wchodził facet, który by 1 mężem mojej szefowej, i który z pełną świadomością tego, co robi. prowadził ze mną elektroniczną korespondencję. I nie był to byle kto. To był Adam Jones. Adam Jones, internista. Adam Jones, za-
RS
bójczo przystojny internista. Facet, no cóż, facet, którego naprawdę, naprawdę lubiłam. Facet, którego nie tylko lubiłam, ale i podziwiałam. Facet, którego wszyscy lubili i podziwiali - bo niby dlaczego nie? Był dobrym, troskliwym człowiekiem. A jego żoną była Davina. O, Boże. Davina! Jak -jak, u diabła - miałam sobie poradzić z Daviną? Jak miałam spojrzeć jej w oczy, wiedząc to, co wiem? I jeszcze seks. To wszystko miało podtekst seksualny. O, Boże, nie mogłam nawet zacząć o tym myśleć. Oto, co zrobiłam. Jakieś piętnaście sekund po tym, jak położyłam się do łóżka, wstałam, zeszłam na dół, uruchomiłam komputer i połączyłam się z Cymserve. Ale nie było żadnej poczty. Zero. Wróciłam więc do łóżka. Jakieś piętnaście sekund później znów zeszłam na dół i zrobiłam to wszystko jeszcze raz. Wciąż nic - co zaczynało mnie doprowadzać do pasji. Z głupią miną pomaszerowałam z powrotem do łóżka. 1 gapiłam się w sufit, aż w końcu, zdumiewająco, niewytłumaczalnie (być może za sprawą jasnowidzenia, które zawsze traktowałam tak pogardliwie) oświeciło mnie, jak mogło dojść do całej tej straszliwej historii. Tak czy inaczej, przed oczami stanął mi nagle z przerażającą, paraliżującąjasnością pewien bilet firmowy Willie JJ. Znowu zeszłam więc na dół i odgrzebałam mój terminarz wielki jak pajda chleba, okładany sztuczną skórą w stylu lat osiemdziesiątych. Między jego sztywnymi, zapinanymi na zatrzask okładkami mieścił się piętnastoletni zbiór firmowych danych (plus przejrzysta linijka i plan londyńskiego metra. Była tu też kiedyś strona z wyszczególnieniem ważniejszych międzynarodowych świąt, ale sąsiadowała z „Z" w części adresowej i stała się zupełnie nieczytelna za sprawą wściekłych gryzmołów i śladów łez, jako że moim adwokatem rozwodowym była niejaka Clementia Zoot). Terminarz otworzył się z impetem - gromadzone przez półtorej dekady świstki są zdumiewająco sprężyste. Zaczęłam gorączkowo szperać między fiszkami pod literą „G'\ I w końcu moim oczom ukazały się. zapisane moim własnym, kolczastym charakterem pisma, fatalne słowa: „
[email protected]". Była siódma czterdzieści dwie, ale mimo to zadzwoniłam do Rosę. Wiedziałam, że pewnie i tak oporządza prosięta albo coś w tym rodzaju. - Tak to się więc stało - powiedziałam, przekazawszy jej najnowszą sensację. - Zapisałam to jako adres Daviny. To musiało
RS
być, och... dobrych osiemnaście miesięcy temu, jeśli nie dawniej Chodziło o jakiś kontrakt, który musiała obejrzeć i chciała, żeby tamten gość przemailował jej go do domu. To chyba był Austin Metro. Śmieszna rzecz; pamiętam nawet, jak pomyślałam wtedy, że to dziwny adres. Wiesz, jak to jest - musiała wyjść i w kółko marudziła, jakie to ważne, żeby ten facet dostał właściwy adres, kiedy zadzwoni, i kazała mi go zapisać. Widocznie wetknęłam go do torby. To jedna z tych rzeczy, o których się zaraz zapomina. Rozumiesz? - Zwolnijże trochę - poradziła mi. - Hm. Niezły numer! Ale jakim cudem wymyśliłaś, że to nasz adres? - Boże, właśnie o to chodzi! To dla mnie typowe! Wiesz, jak u mnie z organizacją- sześć miesięcy w torebce, trzy w segregatorze na biurku i tak dalej. Kiedy znów wyłowiłam go z torebki, po prostu przepisałam go do książki adresowej pod „G". - A nasz? - Pod ,.R", oczywiście. Jak Rosę. Patrzę na niego w tej chwili. To swego rodzaju system. - To nie jest żaden system, jeśli potem szukasz nas pod „G" jak Griffith. A tak w ogóle kiedy ostatnio szukałaś nas w książce adresowej? - No właśnie! Pewnie z dziesięć lat temu. - A twoje metody są przeważnie zupełnie przypadkowe. Widocznie wtedy naszło cię na notowanie według imion. - Zagwizdała. - I tak Adam Jones dostał moją pocztę. Potrzebuję trochę czasu, żeby to do mnie dotarło! Ale... Boże! Pomyśl tylko! Davina mogła zobaczyć... - To było pierwsze, co mi przyszło do głowy! - Niezupełnie. Pierwsze, co mi przyszło do głowy, brzmiało raczej: o, Boże, Adam, Jones, kurczę, Chryste, nie, nie fair, och jej. - Ale przecież dowiedziałabym się o tym w mgnieniu oka, nie uważasz? A potem przypomniałam sobie, że Davina ma teraz w domu własnego peceta. Pamiętam, jak go kupowała. „Twój komputer to ty", tak to u nich wygląda. Mają też oddzielne gabinety. - I nie mają jeszcze dzieci. Ledwie mogłam o tym rozmawiać. - No właśnie. - I oboje są pracoholikami. Bawi mnie myśl, że Adam Jones zamykał się w swoim gabinecie, żeby ukradkiem wysyłać do ciebie maile.
Mnie to jakoś nie bawiło. - Nigdy nie było w tym nic ukradkowego - przypomniałam
jej.
RS
Rosę wybuchnęła ciepłym zmysłowym śmiechem, aż gęstym od mrocznych aluzji. - Może dla ciebie nie, ale dla niego na pewno - zamruczała jak kotka. - Nie zapominaj, że on wiedział, do kogo je wysyła. Jakieś pół godziny później do gabinetu przyczłapał mój ojciec, z herbatą i zbolałą miną, którą ostatnio opracował, i którą pewnie mógłby opatentować. - Co to za zapach, na litość boską? -jęknął, rozglądając się wokół. Rozkojarzona i zniecierpliwiona, wzruszyłam ramionami. - Jaki znów zapach? - warknęłam. - Jaki zapach? - odparował. - Zmiłuj się, Charlotte, czy twój nos wyjechał na wakacje? Niestety, nie. Zrobiłam wydech i wdech. Przynajmniej ciągle oddycham. Ciągle funkcjonuję. Ledwie. - Ale jaki zapach? Jakiego rodzaju za... - A! Oto winowajca! Charlotte, co ty wyprawiasz, na Boga? Spójrz na to! Schylił się i podniósł dmuchawę. Plus moje gumowe klapki. Nadtopione i przylepione do pokrywy. Zapamiętać: Muszę w najbliższym czasie zgłosić się do laryngologa, gdyż podejrzewam u siebie martwicę śluzówki nosa spowodowaną nadmiarem przypraw. Południe. Mam ochotę przywiązać sobie rękę do klamki kuchennych drzwi, by zwalczyć nowy, niepokojący, nieopanowany napad komputerowej gorączki, która -jak tak dalej pójdzie - zatruje mi cały dzień. Na szczęście mam czym odwrócić uwagę, jako że mój ojciec planuje dziś po południu efektowny występ na Wielkim Konkursie Świątecznych Potraw i Rękodzieła, startując w kilku kategoriach w sekcji przetworów. Przypominam też sobie poniewczasie (och, zamilknij, moje serce!), że sprawa z Philem wciąż nie jest rozwiązana. Kusi mnie, by pogrzebać w sieci w poszukiwaniu mało znanych szczegółów biograficznych rodzeństwa Bronte (w charakterze wykrywacza
kłamstw), ale powstrzymuje mnie refleksja, że to tylko kolejny symptom tej samej komputerowej gorączki. Czekam na telefon od Phi la pełna sprzecznych uczuć, począwszy od rozdrażnienia, na nonszalanckiej obojętności skończywszy, i ze zdziwieniem stwierdzam, że boję się poznać prawdziwy powód jego poczynań (co nie zmienia faktu, że moje myśli zaprząta prawie całkowicie Adam Jones). Kusi mnie też, by wysłać maila do Daniela i dowiedzieć się czegoś na temat jego Ewentualnych Bożonarodzeniowych Planów. Ale jestem pewna, że jakiekolwiek zapytanie o jego Ewentualne Bożonarodzeniowe Plany wywoła tyradę na temat wolności osobistej i jej znaczenia w matczyno-synowskich negocjacjach dotyczących obowiązków rodzinnych (po czym nastąpi kara, w postaci zawieszenia kontaktów na czas dłuższy). Muszę więc pogodzić się z faktem, że to tylko jeszcze jeden objaw sieciowej gorączki. Poza tym zawsze staram się mieć na względzie drażliwe punkty synowskiej psychiki.
RS
Wczesny wieczór - ponura i posępna pora wczesnozimowego dnia, kiedy wszelka nadzieja wydaje się stracona, a wszelki optymizm bezsensowny. Muszę uważać, żeby nie załapać DOŁA może powinnam zarezerwować sobie tygodniowy wyjazd do Benalmadena poza sezonem? Tata zwyciężył w dwóch kategoriach: marynat i dżemów, a jego cytrynowy twaróg uzyskał godne szacunku, czwarte miejsce w kategorii Przetwory Mieszane (godne szacunku, bo, jak się dowiedziałam, była to dopiero jego druga przygoda w krainie serów). Uczciliśmy jego sukces, siedząc w ciepłej ciemnawej kuchni i zjadając calutki puchowy biszkopt. - Cała tajemnica, jeśli chodzi o cytryny - powiedział mi tata - to poszukać takich, które mają naprawdę cienkie skórki i nie stracić kontroli nad temperaturą. Wszystkie te wskazówki wydały mi się nagle denerwująco trafne, kiedy kilka chwil później przed dom zajechał samochód Phila. Nie zadzwonił. A do mnie zdążyło już dotrzeć, że cokolwiek robił w piątek wieczorem, nie chodziło po prostu o zwyczajne picie. Phil pił, ale tylko przy wyjątkowych towarzyskich okazjach, i nawet wtedy tylko z literatek. W jego pijaństwie nie chodziło
RS
więc o samo picie, a raczej o to, że chciał się upić. Do czego musiał mieć powód. A jeśli był to powód, którym nie miał ochoty dzielić się ze mną, to tym powodem musiałam być ja. A może dokładniej jakaś inna kobieta. Choć spotykaliśmy się od niedawna, towarzysko i pogawędkowo znałam Phila od wieków. I, o ile wiedziałam (Boże, jak mało wiedziałam w gruncie rzeczy), na poważnie pił tylko wtedy, kiedy był nieszczęśliwy. Kiedy lampa nad drzwiami oświetliła jego szczupłą sylwetkę, ogarnęło mnie niepokojące uczucie, że jakiekolwiek działania zamierzałam podjąć w kierunku zakończenia naszego związku, Phil mnie w tym uprzedzi. - Jak tam Haworth? - zaśpiewałam, otwierając drzwi. (Jakaś część mojego mózgu żywiła dziwaczne przekonanie, że sytuacja wymaga żartobliwego tonu). - Hm - chrząknął zdezorientowany, wycierając rytmicznie buty. - Och, ehm. Małe, ciemne, ponure. Hm. Sterczał w przedpokoju, jako że nie zaprosiłam go dalej, nagle bardzo zajęta prostowaniem sfałdowanej wycieraczki. Phil w naszym domu nigdy nie zachowywał się swobodnie; nigdy nie zdjął butów ani nie zrobił sobie, na przykład, herbaty. Zawsze myślałam, że to przez dwa zasiedziałe młode samce (ostatnio też jednego podstarzałego), które grasują po terenie, a nie przez to, że naprawdę nie czuje się swobodnie - Phil zawsze był bardzo wyczulony na kwestię praw własności - ale widząc go teraz, zrozumiałam, że zupełnie nie o to chodzi. W grę wchodziły zupełnie inne czynniki. Jego oczy koloru toffi, przenikliwe, ocienione gęstymi rzęsami, były chyba jego najlepszym rysem. Sięgając myślą wstecz, zrozumiałam, że to właśnie przez te oczy wszystko się zaczęło. Dzisiaj jednak spoglądały głównie na dywan. - I tak dalej - powiedziałam, bez żadnego sensownego Powodu. - Kuchnia? Ciasto? Ruszyłam korytarzem, ale natychmiast zorientowałam się, że Phil nie idzie za mną. Odwróciłam się. - Charlie, muszę z tobą porozmawiać - powiedział cicho. - Aha! - rzuciłam (właściwie dlaczego?). - W porządku. Kiwnęłam ręką w stronę kuchni. - Tata ogląda Twoje ulubione hymny. A Ben jest u Franceski. Wyraźnie zadowolony, że nie będziemy niepokojeni prośbami o serowe spaghetti, herbatę czy tabletki na gardło, poszedł za mną
RS
i przysiadł na stołku obok lodówki. I siedział tak, nic nie mówiąc, przez dobrych piętnaście sekund, uznawszy widocznie moje „Aha!" za wskazówkę, że wiem już, co zamierza powiedzieć, i że w związku z tym obejmę przewodnictwo w tej rozmowie. Pomyślałam, że lepiej będzie, jeśli rzeczywiście to zrobię, bo inaczej będziemy tu siedzieć całą noc. Powiedziałam „Aha" jeszcze raz, ale tym razem bez wykrzyknika. Po czym dodałam: - No więc? - Go to chyba lekko zdziwiło. - Ta moja wycieczka, wiesz... - zaczął. Skrzyżowałam ręce na piersi i skinęłam głową. Phil klepnął się dłońmi w kolana, jak pianista przed występem. - No więc, nie pojechałem na nią. Zrobił przerwę, by lepiej dotarł do mnie sens tych słów. Jeszcze raz kiwnęłam głową, może trochę za szybko. - Wiem. Spojrzał na mnie przestraszony. - Wiesz? - Widziano cię Pod Flagą i Belką. Późnym wieczorem w piątek. I nie zadzwoniłeś, więc wiedziałam, że to prawda. Dlaczego nie pojechałeś? Poderwał głowę do góry, tak przerażony, jakbym właśnie zaproponowała mu dziki seks na linoleum. Co w innych okolicznościach byłoby może nawet zabawne. A niby jakiego pytania się spodziewał? - Bo Karen się ze mną skontaktowała. Wróciła. I my... I ona... - przerwał. Zdjął z lodówki gumowy magnesik z napisem „Ty głupia krowo", po czym przylepił go z powrotem, trochę wyżej. A więc Karen. Karen. Była żona. Temat tabu. Hm. Prędzej czy później musiałam o niej usłyszeć. Równie dobrze mogło to być teraz. - W każdym razie - powiedział. - Wróciła... - Wróciła? - Wróciła. Do Cardif. Ona... my... no, od rozwodu mieszkała w Bristolu. Ale teraz ma nową pracę, w szpitalu. Jest pielęgniarką. Ona... - Skinęłam głową. To akurat wiedziałam. - No i ciągnął niezręcznie - chciała porozmawiać, więc spotkałem się z nią w piątek wieczorem, i, no, sporo myślałem o wszystkim, i sądzę, że się z tym zgodzisz, że ostatnio między nami sprawy nie wyglądały najlepiej, i... no i... - Pomyślałeś, że powinniśmy przestać się spotykać. - Wzięłam głęboki oddech. - Ja też. - Ty też?
- Wydajesz się zdziwiony. - Nie, ja... no tak. Chyba jestem. To wszystko jest trochę zaskakujące, nie sądzisz? Ja zacząłem myśleć w tych kategoriach dopiero w piątek. No wiesz, przez Karen i w ogóle. Chyba nie przyszło mi do głowy, że... Rozplotłam ręce. Poczułam, że nie mogę ustać w miejscu. - Na pewno nie chcesz herbaty? - zapytałam. Tego typu rozmowy wydawały mi się jakoś bardziej strawne z przystawką zwyczajnej domowej krzątaniny. Podciągnęłam rękawy. - Ja się napi-
RS
- Raczej nie - powiedział, kiedy wypróżniałam czajniczek. Muszę już wracać. Mam... hm, to chyba nie ma żadnego znaczenia. Charlie, posłuchaj, mówiłaś poważnie? Naprawdę myślałaś już o tym, że powinniśmy, no wiesz, skończyć z tym wszystkim? Bo czuję się nie fair przez... Cóż, żadne z nas nie młodnieje. To nie tak, że my... No, mam nadzieję, że nie czujesz, że ja... Hm. Między Karen a mną, tak naprawdę to nigdy nie zniknęło. Wiem, że teraz jesteśmy rozwiedzeni, ale... No, to nigdy nie było do końca załatwione. Skąd mogłam wiedzieć? O ile sobie przypominałam, nigdy nawet o tym nie napomknął. Ale mi wyciął numer. Wzruszyłam ramionami. Phil westchnął. - 1 czuję się z tym fatalnie - ciągnął. - Nie chciałbym myśleć, że robisz tylko dobrą minę do złej gry. Zrobił przerwę (pewnie po to, by odzyskać oddech) po czym zsunął się ze stołka. Wyjęłam ze zmywarki kubek, zastanawiając się, jak mam się zachować wobec tak lekceważącego podejścia. Oddać pierwszą salwę i przejąć kontrolę nad sytuacją to jedno, a być podejrzewaną, że w ogóle nie ma się amunicji, to zupełnie co innego. Ale stwierdzenie: „No cóż, i tak bym od ciebie odeszła'*, choć kuszące, wydawało się niedorzecznie szczeniackie. Musiało mi więc wystarczyć: - Ależ nie. Tak będzie najlepiej dla nas obojga. Oboje chyba wiedzieliśmy, że tak naprawdę to do niczego nie prowadziło. Położyłam nacisk na ..oboje" i „niczego". Phil kiwnął ciężko głową, po czym przechylił ją na bok. - Chyba wszyscy szukamy tego ulotnego czegoś, nie sądzisz? Nieważne, jak jesteśmy starzy, mądrzy i pragmatyczni, w naszych związkach ciągle szukamy ideału. Bo dlaczego nie? Problem tyl ko w tym, czy mamy prawo tego oczekiwać?
RS
Ta dziwna niepokojąca wypowiedź była nie tylko najgłębszą refleksją, jaką podzieliliśmy się, będąc parą, ale wydawała się też sygnalizować koniec naszego krótkiego poplątanego związku. Phil jeszcze raz przemieścił magnes na lodówce (dlaczego? Co to miało znaczyć?) i zaczął się zbierać do wyjścia, mówiąc „no więc", „tak jest" i klepiąc się po kieszeni z kluczykami. Poszłam za nim korytarzem, wciąż przetrawiając jego słowa. - Myślę, że mamy pełne prawo - powiedziałam. - Ale czy go znajdziemy, czy nie, to już zupełnie inna sprawa. Mam nadzieję, że ty znajdziesz, Phil. Mam nadzieję, że tym razem wyjdzie ci z Karen. Jej imię zabrzmiało obco w moich ustach, i przez chwile pożałowałam, że tak jest. Dlaczego nigdy o tym nie rozmawialiśmy? - Hm - mruknął Phil. - Zobaczymy. Otworzyłam drzwi i patrzyłam, jak idzie chodnikiem. Rejterując w ten sposób, wydał mi się jakoś bardziej ulotny i godny pożądania. Ale nawet stojąc tak i godząc się z utratą mężczyzny, którego właściwie nigdy nie miałam, wiedziałam, że to zwodnicze emocje - tak samo, jak wszystkie inne niezliczone próby wskrzeszenia młodzieńczych uczuć. Przywołałam w pamięci krótką historię naszych seksualnych spotkań. Jego mieszkanie. Mój dom. Jego mieszkanie. Znów mój dom. Dwa łóżka. Dwa ciała. Dwoje bardzo niezależnych ludzi. Żadnej gorączki pożądania, żadnej dzikiej namiętności, nawet wielkiej potrzeby. Właściwie nigdy nie pożądałam Phila tak bezgranicznie, jak powinnam była go pożądać. Wmówiłam sobie tylko, że go pragnę; to normalna kolej rzeczy, kiedy wreszcie zaczynamy rozumieć, że trzepot serca to wyłącznie młodzieńcza przypadłość. Pomachaliśmy do siebie i pożegnaliśmy się, jak tego wymagała sytuacja, po czym zatrzasnęłam drzwi przed nosem surowego zimowego wieczoru. Kiedy wróciłam do kuchni, uderzyły mnie dwie rzeczy: pierwszą był mój magnesik-teraz umieszczony w górnym, lewym rogu - i szczególna rola, jaką odegrał w naszej rozmowie. Drugą, o wiele bardziej... bardziej... no, nie wiem jaką, było drgnienie w piersi, kiedy znów przyszły mi na myśl słowa „Adam Jones". Nie był to może trzepot, ale z całą pewnością drgnienie. Znak, że moje serce wciąż funkcjonuje. Do kuchni przyczłapał ojciec. (O rany. Mężczyzna w klapkach. Fuj).
- Spójrz na ten magnes - powiedziałam, wskazując palcem. Nawet od ekierki nie dałoby się zrobić tego lepiej. Idealnie prostopadły do górnej krawędzi lodówki. - O co ci chodzi, kochanie? - O kąty proste. O ich znaczenie w ogólnym obrazie. Albo brak znaczenia. Tak sobie rozmyślam o całokształcie życia. To Phil jest analny. Wiedziałam to od samego początku.
RS
Północ. Sześć godzin później zaglądam w moje serce i nie podoba mi się to, co widzę. Spodziewałam się chyba poczuć coś bardziej znaczącego, a nie wciąż to samo, dobrze znane zakłopotanie. Ale niby dlaczego miałabym czuć coś więcej? Kiedy był ze mną, wprawiał mnie w zakłopotanie; teraz jestem zakłopotana bez niego. Żadnej wielkiej różnicy. Prawdziwy kłopot sprawia mi coś innego, co wśliznęło się w miejsce, gdzie powinno się znajdować uczucie pustki i samotności. Hm. Krótko mówiąc, zabrałam ze sobą do łóżka emocje, z którymi zupełnie nie wiem, co począć, plus kakao w głupim, niewygodnym, promocyjnym kubku w kształcie bryły czekolady. Wzięłam też ze sobą do łóżka wydruk maila od Dana do Bena (cześć, młody! Jak się miewasz? Wykręciłeś już mamie rękę? itd., itp.) i (o mój Boże) kolejnego maila od griffitha. Czy Griffitha? A może raczej zbieracza małży z Tenby? Każde wcielenie jest o wiele łatwiejsze do zaakceptowania niż ,.Adam Jones: przyjaciel, numer jeden z seks listy, internista, mąż szefowej" itd. Wszystko, byle nie to. Mail brzmi: „Charlie, zupełnie nie wiem, co mógłbym powiedzieć, poza tym, że bardzo mi przykro. Wielka szkoda, że musimy teraz skończyć z tym wszystkim. To była dobra zabawa. Dziękuję. Adam".
Poczułam lekką irytację z powodu tego szczególnego podkreślenia. Dziękuję za co? Za niezły ubaw moim kosztem? Zdołowana, gnę się pod ciężarem wszechogarniającej depresji, rozmyślając nad daremnością wszelkich poruszeń/trzepotów serca (doprawdy, zajmującego się wszystkim, poza pompowaniem krwi). A Benalmadenajest zupełnie niewykonalna, z powodu wielkiej dziury w funduszu Everest/MFI. Nie. Funduszu Everest, kropka. Jestem niepoukładanym wolnym duchem i nie potrzebuję zaokrąglonych, pseudogranitowych blatów ani bladobeżowych
stylowych szafek. Rosę? Canterbury? Spotkanie Bena z Danem? Zdaje się, że tak.
9
P
RS
oniedziałek, pora lunchu. O, rany! Dlaczego ktokolwiek chce być agentem w handlu nieruchomościami? Paskudna opinia, paskudny stres, a teraz jeszcze na dodatek naprawdę paskudny uniform. Tak paskudny, że obawiam się, by nie wzięto mnie za członka jakiejś tajemniczej sekty. Przebojowy, modny, młody personel Nieruchomości Metro pewnie boki zrywa ze śmiechu. A niektórzy ludzie doprowadzają mnie do szału. Choć właściwie nie do szału, a do rozpaczy, jeśli mam być precyzyjna, jako że mówię tu o Minnie Drinkwater, która, choć jest moją ulubioną osiemdziesięciolatka i przyjaciółką, jest też kompletnie szurnięta. Kiedy zgodnie z planem zjawiłam się, by dopilnować kolejnego etapu sprzedaży jej domu, spędziłam dziesięć bezproduktywnych - choć zupełnie przewidywalnych - minut, próbując przekonać ją, by wpuściła rzeczoznawcę, który miał dokończyć kompletną, budowlaną, kosztowną itd., konieczną w tym przypadku ekspertyzę. Nie udało mi się wynegocjować nawet wstępu na teren nieruchomości, jako że Minnie znów powzięła niewzruszone postanowienie, że nie sprzeda domu. Znam Minnie jakieś dwa lata (kiedyś już przerabiałyśmy tę beznadziejną historię) i od tamtej pory zaglądam do niej regularnie. Wciąż zdumiewa mnie fakt, że z wyjątkiem opieki społecznej, która ma kartotekę Minnie od czasu, kiedy kilka lat wcześniej wylądowała w szpitalu ze złamanym nadgarstkiem, nie zajmuje się nią nikt. 1 choć naprawdę pokochałam ją przez ten czas serdecznie, w tej chwili miałam ochotę ją udusić. - Chodzi o to - wyjaśniałam cierpliwie - że powiedziałaś już Applebym, że sprzedasz im dom. Przyjęłaś ich ofertę i masz z nimi niedługo podpisywać umowę. A oni wydali już mnóstwo pieniędzy na różne formalności i mają kupca na swój dom. Jeśli teraz zmienisz zdanie, to bardzo skomplikuje wszystkim życie i może cię kosztować bardzo dużo pieniędzy. A poza tym masz już załatwione miejsce w Maltings. Masz się tam przeprowadzić
RS
w przyszłym miesiącu. Co się stało, Minnie? O co znowu chodzi? - Zmieniłam zdanie - oświadczyła. - Moje ciemierniki właśnie kiełkują. I kto mówił cokolwiek o Maltings? Przerażające miejsce. Mają tam radioaktywne marchewki. - Ale... - Odeślij tego człowieka. Rzuca cień na próg. Nie życzę sobie mieć mchu na chodniku, dziękuję bardzo. O, rany. Czasami zastanawiam się, dlaczego zawracam sobie tym głowę. Obliczyłam, że to już ósma przyjęta, a potem odrzucona oferta, choć (wrrr) po raz pierwszy było tak blisko do podpisania umowy. Czyja potrzebuję teraz tego wszystkiego? To nie ma znaczenia, że martwię się o Minnie Drinkwater. Niepotrzebny mi ten kłopot. Nie wiem, co mam dalej robić. Siedzę w biurze i kulę się przed tornadem imieniem Davina. Po raz kolejny uderza mnie, jak świetnie pasuje do niej określenie „torba". Czuję się bardzo nieswojo na wspomnienie obciążającego/żenującego materiału na twardym dysku komputera, stojącego w domu mojej straszliwej szefowej. To pierwszy dzień po rozszyfrowaniu tożsamości griffitha i każdy kontakt wzrokowy z Daviną przyprawia mnie o rozstrój nerwowy. Może powinnam zacząć nosić ciemne okulary? I/lub zmienić pracę. Jeszcze tego mi brakowało. Po południu zadzwonił do mnie Austin Metro we własnej osobie, zły jak osa. - Co wy znowu kombinujecie, ludzie? - warknął. - Mam tu Applebych, sinych ze złości. Co się dzieje, do diabła? - Bardzo mi przykro - odparłam. - Minnie to starsza pani i czasami bywa trochę rozkojarzona. Ale jestem pewna, że uda nam się to jakoś rozwiązać. Jak tylko będę miała jakieś zastępstwo w biurze, wrócę tam i z nią porozmawiam. Mój kolega powinien się zjawić za jakąś godzinę. Jest teraz... - To żałosne! Dlaczego wy nigdy nie potraficie wykonać roboty jak należy? Jezu Chryste, jesteście tacy nieefektywni! Powiedz Davinie, żeby do mnie zadzwoniła, dobra? - Nie jesteśmy nieefektywni - odparłam tak grzecznie, jak tylko zdołałam w obliczu takich szykan i znęcania się nad zdziecinniałą staruszką, która nie ma nikogo na świecie. - Jak już powiedziałam, Minnie jest w dość podeszłym wieku i czasami wszystko jej się miesza, ale jestem pewna, że nie ma się czym martwić.
RS
Pójdę tam, kiedy mój kolega wróci z prezentacji. Porozmawiam też z jej opiekunką i na pewno dojdziemy z Minnie do porozumienia. Zadzwonię do pana jak tylko... Usłyszałam charkotliwy wydech. - Do porozumienia! DO POROZUMIENIA! Już ja wam dam opiekunki, do cholery ciężkiej. Ja tu próbuję prowadzić interes, jeśli do tej pory nie zauważyłaś, i nic mnie nie obchodzą jakieś szurnięte stare babska! Słyszysz? Nic a nic! Co za szuja. - Dał pan to wystarczająco jasno do zrozumienia. Ale wście kanie się na mnie chyba nikomu nie pomoże, prawda? - powie działam. Prychnął pogardliwie. - Pomaga mnie, skarbie, I dlatego ja jestem tutaj, a ty tam. Chodziło mu zapewne o to, że on siedzi w budynku z pseudogeorgiańską fasadą w centrum, a ja marnieję w stojącym bagienku na zadupiu. Ale jednak... - Wiem, gdzie wolałabym być, dziękuję uprzejmie. A terroryzowanie emerytów nie wchodzi w zakres moich obowiązków. - O, do czasu, skarbie, do czasu. - Parsknął jeszcze raz. - Ale może się też okazać, że w ogóle nie będziesz mieć żadnych obowiązków, skarbie. Skontaktuj mnie z twoją szefową. I to szybko! - Bardzo niemiło było z panem porozmawiać. Baj baj. O, rany. O, rany. Davina wpadnie w szał. Pieprzę ją. Pieprzę jego. Pieprzę ich wszystkich razem wziętych. Jak oni śmią kazywać Minnie taki brak szacunku? Ale przy okazji z ogromnym zadowoleniem odkryłam w sobie wielkie nieznane obszary beztroski i radosnej pewności siebie. Que sera, sera. Pieprzyć starego chciwca i jego głupie radiowe dżingle. 1 jak by na to nie spojrzeć. Austin Metro to naprawdę idiotyczne nazwisko. W porze podwieczorku wróciłam do Minnie z pudełkiem ciastek z dżemem i zaopatrzeniem dla kota. Minnie była naprawdę kochaną kobietą. Prawdziwą babcią, tyle, że pozbawioną babcinych obowiązków. Kiedy przyszłam, oddzierała właśnie narożnik koperty z pieczątką „opłata pocztowa skredytowana'', by wsadzić go do dzbanka ze znaczkami, które zbierała nie wiadomo po co. - Hm - powiedziała, krzywiąc się. - Źle się dzieje w Maltings. Wiesz, co słyszałam niedawno w radiu?
RS
Podeszła do starego fotela, w którym zwykle siadywała. Podejrzewałam, że towarzyszył jej od kilkudziesięciu lat. - Jeszcze nie - odparłam, biorąc sobie taboret - ale jestem przygotowana na najgorsze. - I słusznie - powiedziała, wyjmując z pudełka ciastko i wąchając je. - Trzy osoby zginęły w zasadzce. Kiepska sprawa. - To chyba jednak było gdzieś w Afryce. - Tylko tak mówią. Oczywiście. Właśnie tak się to odbywa. Te ciastka są z Tesco? Przedziwnie smakują. - To tylko morele. Mam nakarmić Kiplinga? - Cholerne zagraniczne dżemy - Minnie pokiwała palcem. Wszystko przez to, że zgodziliśmy się na tę śmieszną pięćdziesięciopensówkę, którą wybili. Widzisz? Zawsze powtarzałam, że gdyby każdy w swoim czasie powiedział „nie", nie doszłoby do czegoś takiego. Dobrze się czujesz, moja droga? Mizernie wyglądasz. - Przyszłam zapytać, jak będzie ze sprzedażą twojego domu, Minnie. Musisz się przeprowadzić. Wiesz o tym. Mmrtre wycelowała we mnie palec. - Pierwsze słyszę, młoda damo. Skinęłam głową. - Wiesz doskonale, Minnie. Nie radzisz sobie tutaj. Miałaś jakieś wiadomości od Edwarda? Pokręciła głową, głaszcząc kota. - I nigdy więcej o tym nie wspominaj. No. Opowiedz mi, co u ciebie. Całymi tygodniami nie widuję żywej duszy. Jak się mają twoje dzieci? - Daniel wyjechał z domu, Minnie. - To bardzo nieostrożnie z twojej strony. - Poszedł na studia medyczne. A Ben ma trzynaście lat... - I na pewno miewa się świetnie. I co teraz zrobisz? Urodzisz jeszcze jakieś? - Wyjęła z paczki kolejne ciastko. - Boże, nie! - odparłam. - Mam zamiar wspiąć się na Everest. - Nawet w rozmowie z Minnie te wzniosłe plany wydawały się głupie, bezsensowne i naciągane. Spuściłam trochę z tonu. No, może niekoniecznie wspiąć się. Ale zobaczyć. Pojechać do Nepalu. To zawsze było moje marzenie. - Iris straciłam niedaleko Delhi. Kobra. - Spojrzała w przestrzeń, po czym znów zajęła się pudełkiem. - Zjesz ciastko? Posłaniec przyniósł dziś rano.
RS
Pokręciłam głową. Iris. Czy to imię jej córki? I kobra? To okropne. Ale czy to może być prawda? - Kobra? - zapytałam. Skinęła głową, przeżuwając ciastko. - O tak, kochana. W jej łóżeczku. To przez upał, rozumiesz. One lubią cień. Gdyby jej nie ruszać... nieważne. Ciastko czy nie? Hę? Przyjęłam to za znak, że temat został zamknięty. Jeśli w ogóle by ł to jakiś temat. Brzmiało to dość prawdopodobnie. Machnęłam ręką. - Dżem i ja ostatnio bardzo się pokłóciliśmy - powiedziałam. - Ale wróćmy do rzeczy. Przeprowadzka. Musimy jak najszybciej ściągnąć tu z powrotem tego rzeczoznawcę. Minnie poprawiła się w fotelu i wydęła wargi. - Musimy? - Inaczej obie będziemy miały kłopoty. - Och, no trudno. Niech sobie bierze, co chce. Nie mam już siły się sprzeciwiać. I nie chciałabym, żebyś poszła przeze mnie do więzienia. - Nie pójdę do więzienia, Minnie, a rzeczoznawca nie przyjdzie tu, żeby cokolwiek zabierać. On po prostu musi obejrzeć dom, żeby mieć pewność... - przerwałam. - Co ty robisz? Minnie wstała i siłowała się z narzutą leżącą na fotelu. Szarpnęła gwałtownie i narzuta w końcu zsunęła się na podłogę. - A! - powiedziała Minnie, grzebiąc pod siedzeniem. - Jest. Nigdy nic nie wiadomo, prawda? - Czego nigdy nie wiadomo? - Kto się kręci po okolicy. Co się może stać. Dobrze byś zrobiła, gdybyś się stąd wyniosła. Masz. No już, weź to. - Wcisnęła mi do ręki monetę. - Co to jest? - Dwadzieścia pensów, głuptasie. Na twoją podróż do Nepalu. W drodze do domu zajrzałam do pana Williamsa pod numerem siedemnastym. Minnie nie było wolno zabrać Kiplinga do Maltings, więc pan Williams miał się nim zaopiekować. Sam też miał kota, artretycznego, starego burasa; podejrzewałam, że Kipling go sterroryzuje. - .. .dobry - powiedział. - Jak się dziś miewa stara rura?
- Zupełnie dobrze - odparłam. - W strasznie wojowniczym nastroju. Ale myślę, że zwyciężymy. Pan Williams zassał protezę. - Skoro tak myślisz, jesteś równie szurnięta, jak ona. Ale widocznie nie tak przebiegła. Północ. Fundusz Everest: siedemset czterdzieści dwa funty. I dwadzieścia pensów. Jestem bardzo wzruszona. Nie daje mi spokoju kwestia „torbiastości" Daviny. Bycie torbą jest przeważnie symptomem hormonalnych zaburzeń (przypadek cykliczny), wypaczonych poglądów (przypadek nieuleczalny), stresu w pracy (wtedy jest podstawą do uzyskania odszkodowania) lub ogólnie braku zadowolenia z życia. W takim razie... w takim razie... jest oznaką problemów małżeńskich? Które mogą wynikać z niewierności? Bezdzietności? Dysharmonii? Nudy? Sprzeczności poglądów? Czy to znaczy, że Griffith tkwi w szponach kryzysu małżeńskiego? Czy Griffith też jest, jednym słowem, nieszczęśliwy? Moje rozmyślania zawędrowały w niebezpieczne sztormowe regiony. Mail brzmi: „Charlie, zupełnie nie wiem, co mógłbym powiedzieć, poza tym, że bardzo mi przykro. Wielka szkoda, że musimy teraz skończyć z tym wszystkim. To była dobra zabawa. Dziękuję. Adam".
RS
Hm. No dobra. Gruba krecha. Koniec cyber przyjaźni. Mam tego wszystkiego Serdecznie, przez bardzo duże S, dość.
Wtorek. Jeszcze tego brakowało. Dostałam właśnie największy rachunek telefoniczny na świecie. Muszę obliczyć dokładną odległość między północnym Cardiff a Everestem, bo wygląda na to, że będę musiała przejść całą drogę piechotą. Ale mam przynajmniej dość benzyny, by dojechać do Londynu. - No dobra - powiedział Daniel, kiedy zostało już ustalone, że, mimo iż przenocowanie Bena na podłodze w pokoju w akademiku jest absolutnie nielegalne, tak naprawdę nie będzie z tym żadnego problemu, bo recepcjonistą jest kumpel Dana, Simon,
który dorabia sobie na pół etatu, ponieważ bez przerwy brakuje mu forsy i obiecał już, że nikomu nie wygada, a jeśli ktokolwiek nabrałby jakichś podejrzeń, powie, że Ben rozchorował się na dworcu i że byłoby ryzykowne pozwolić mu samemu jechać do domu. (Na którą to mistyfikację radośnie się zgodziłam, dowodząc tym samym, jaki ze mnie nieodpowiedzialny rodzic). - Plan wygląda tak. Przyjeżdżasz tutaj z Benem w piątek po pracy, idziemy na curry, zostawiasz go, jedziesz do Rosę, a potem odbierasz go w drodze powrotnej w niedzielę wieczorem. Może być? Oparłam się chęci zapytania go o majtki. Ale i tak spakuję kilka par.
RS
Środa. Dołek, czy co? - To śmieszne, Rosę! Nie mogę przestać o nim myśleć. I o tym, jakie to wszystko żenujące. I o tym, w jakim będę stanie, kiedy go gdzieś zobaczę. Możesz to sobie wyobrazić? Będę purpurowa! I co ja mam robić? Udawać, że nic się nie stało? Mam do niego mrugnąć, czy jak? I co z Daviną? Już i tak jest mi trudno widywać się z nią w pracy! - Po prostu improwizuj. Jeśli on mrugnie, mrugnij i ty. Jeśli nie, nie mrugaj. Jeśli będzie się zachowywał, jakby nie wiedział, że śnisz o nim po nocach, i ty się tak zachowuj. To nic wielkiego, Charlie. To była tylko zabawa. Problem w tym, że to nie było wcale żadna zabawa. W każdym razie teraz na to nie wygląda. Powiedziałam to Rosę. - Ale przecież, bądź co bądź, właśnie zerwałaś z Philem. Twój nastrój to prawdopodobnie skutek uboczny. Wszystko się skumulowało, rozumiesz? Daj sobie parę tygodni, a na pewno wszystko wróci do normy. Przecież ludzie podobali się sobie od zarania dziejów. Wie, że ci się podoba - i co z tego? To przecież niczego nie zmieni. Poza tym wie, że podoba ci się jeszcze sześciu innych facetów. Wie nawet, że podoba się mnie, skoro już o tym mowa. - Tak, ale kiedy umieściłam go na pierwszym miejscu, ex aequo z Davidem Harrisem-Harperem i odpisał, że nie mogę mieć dwóch zwycięzców, odpowiedziałam mu, że tak naprawdę nikt nie ma do niego startu. - A nie miał? - Nie. - Ale przecież zawsze najbardziej podobał ci się Richard Potter.
RS
- Nie po tym, jak zdradził Julię. Jakoś nie wydawało mi się to właściwe. Został mi po tym lekki niesmak. - Mnie też. Ale czy nie mówiłaś mi tego wszystkiego na mojej pożegnalnej imprezie? - Bóg jeden wie! Przecież byłam urżnięta, nie? Boże, tak! On tak powiedział. Powiedział, że jeszcze przed dziesiątą straciłam zdolność do zrozumiałych wypowiedzi! Och, to okropne. - Cha, cha! Ale też zupełnie nieistotne. Prywatna seks lista kobiety to wyłącznie jej własna sprawa. - Dokładnie! I właśnie dlatego to takie straszne, że on ją widział! Już nigdy nie będę w stanie nawiązać z nim przyzwoitej inteligentnej rozmowy. - Nie bądź głupia, Charlie. Chyba nie myślisz, że faceci nie rozmawiają o kobietach, kiedy się spotykają. Nasze seks listy to prawdopodobnie dziecinada w porównaniu ze zwykłymi, nocnymi rozmówkami Pod Psem i Nogawką. Osobiście uważam, że masz mnóstwo możliwości nawiązania bardzo przyjemnych, nieprzyzwoitych rozmów... - Boże, nawet nie myśl o czymś takim. - Nie. Chyba mogę to spokojnie zostawić tobie. No dobra, do piątku. Nie mogę się już doczekać. Zabierz gumiaki. Zostawić to mnie? Co ona właściwie chciała przez to powiedzieć? Prawda jest jednak taka, że nie da się uciec od podświadomych seksualnych/romantycznych fantazji. To normalne u dorosłego człowieka. Tak chciała natura. Ale czasami to prawdziwa zmora.
P
10
iątek. Ponura. - Burdel! Zgadzam się! To właśnie to! Kompletny burdel! Davina zahaczyła stopę o krzesło i przyciągnęła je do siebie. Wetknęłam nos między strony ..Homescene". - Ba! - powiedziała, przekładając słuchawkę do drugiego ucha. - Ale po co? Charlie! - Uniosłam głowę. - Ta twoja opiekunka społeczna. Jak się nazywa?
RS
Powiedziałam jej. Davina podała nazwisko Austinowi Metro. - I jesteś pewna, że powiedziała „poniedziałek"? Kiwnęłam głową. - O dziesiątej. - O dziesiątej - powtórzyła Davina do słuchawki. - Och, Au stin, nawet nie próbuj. Oni po prostu nie zareagują na te twoje pokrętne, gangsterskie, siłowe metody. Zapominasz, że przez większość czasu majądo czynienia z ludźmi, którzy za paczkę papierosów wepchnęliby ci w tyłek pachołek drogowy. Taki mięczak jak ty nic tu nie wskóra. - Roześmiała się. - Owszem, jesteś! Byłeś i będziesz. - I nagle: - Uaaa! Jesteś niemożliwy! Ale słuchaj, muszę już kończyć. Do zobaczenia w... kiedy to miało być? Wstała z krzesła i znów roześmiała się głośno. Spojrzała na mnie. - Przypomnę ci, że to powiedziałeś - zamruczała do słuchawki, po czym odłożyła ją na widełki na moim biurku. - Dobra - powiedziała. - Trzecia i ostatnia szansa dla pani Drinkwater. Potem koniec. Będzie tam gnić do śmierci. Przychodziło mi już do głowy, że byłoby o wiele lepiej, gdyby Minnie opuściła dom, zanim spróbujemy go sprzedać, ale bez pieniędzy za sprzedaż po prostu nie było jej stać na Maltings. Oczywiście, mogłaby najpierw iść do państwowego domu starców, ale było to dość ponure miejsce, a na dodatek oddalone o wiele kilometrów; tych kilkoro przyjaciół, którzy jej pozostali, nie mogłoby jej odwiedzać - ja na pewno nie miałabym wielu okazji. Poza tym, gdyby już tam trafiła, zostałaby tam, niezależnie od sprzedaży domu. Stres związany zjedna przeprowadzką i tak był już dość duży. Nie sądzę, żeby dobrze zniosła drugą. - Wszystko będzie dobrze - powiedziałam. Tak. A lukrowany pączek ma dziesięć kalorii. - Wszystko będzie dobrze - zapewnił mnie Ben, kiedy tego samego wieczoru przemknęliśmy pod wiaduktem w Hammersmith, wjeżdżając w istny kocioł. -Nie jestem dzieckiem, mamo. Potrafię o siebie zadbać. Nie uspokoiło mnie to ani odrobinę. Moje złe przeczucia, dość już krzepkie i szybko się rozrastające, przez cały tydzień rozsiewały nasiona nowych, mniejszych obaw. Które dostały teraz sporą dawkę pożywki w postaci ciemnych londyńskich ulic, zamieszkałych,
RS
jak mi się wydawało, przez wszelkiego rodzaju szumowiny. Nawet sprzedawcy gazet na rogach wyglądali jak zgraja narkotykowych bossów, gwałcicieli czy przywódców indyjskich gangów. Sam West End wyglądał już trochę mniej niepokojąco. Przystrojone świątecznie chodniki wypełniały po brzegi znajome tłumy turystów, a samochody pełzły po jezdni jak strumień lawy z trudnościami motywacyjnymi. Wyglądało na to, że nigdzie nie uda mi się zostawić samochodu na ten wieczór, zdesperowani upchnęliśmy go więc na podziemnym parkingu przy Regent Street; za opłatę parkingową moglibyśmy (i być może powinniśmy) kupić sobie namiot. 1 porządne buty, na dokładkę. Maszerowaliśmy dobrych czterdzieści pięć minut do stacji Euston Square, gdzie mieli na nas czekać Dan i Jack. W końcu dotarliśmy. I okazało się, że Jack to nie potężny, kudłaty, trąbiący piwo, młody byczek, którego sobie wyobraziłam, ale dziewczyna. Prawdę mówiąc, ta sama ponura, wyłupiastooka dziewczyna w swetrze, która sterczała razem z nami w kącie przez ostatnich piętnaście minut, kiedy czekaliśmy na Dana. Na dodatek uparcie nas ignorowała. Zażenowany i lekko histeryczny śmiech (z mojej strony wywołany pomyłką co do płci, z jej strony prawdopodobnie faktem, że kobieta plus podrostek plus plecak plus Przewodnik Nicholsona najwyraźniej nie skojarzyły jej się z niczym) umilkł wreszcie, kiedy Jack oświadczyła, że nie spodziewała się takiej młodej osoby. Powiedziała to w taki sposób, jakbym ja miała pięć lat, a ona dziewięćdziesiąt dwa. Nie zrobiła na mnie najlepszego wrażenia. Potem podrzuciliśmy rzeczy Bena do akademika i metrem pojechaliśmy na curry. Które miałam ogromną ochotę wywalić na Jack. Alarmowe dzwony odezwały się w mojej głowie, kiedy tylko weszliśmy, bo choć najwyraźniej dotarliśmy we właściwe miejsce, z całą pewnością nie była to knajpka indyjska. A w każdym razie nie taka, w której za niewielkie pieniądze je się podstawowe indyjskie potrawy, zapijając je litrami piwa. Zamiast tego zostaliśmy uraczeni widokiem luksusowej wytłaczanej tapety, bursztynowych, parafinowych lamp, plastikowych, imitujących brąz płaskorzeźb słoni i wielorękich kobiet w sari, akwarium (trzy ryby, jeden fluoryzujący zamek z bajki, dużo wodorostów), narożnego baru (z frontem krytym czerwonym PCV) i dwóch bliźniaczych ekspresów do kawy marki Cona. Krótko mówiąc, nie była to
RS
porządna indyjska knajpka z przełomu wieków, ale raczej, jak podejrzewałam, elegancka wersja retro, w cynicznym stylu wczesnych lat siedemdziesiątych. I najwyraźniej cieszyła się niemałym powodzeniem, niestety. W lokalu było pełno, choć wcale nie studentów; przy stolikach siedziały grupki osobników przypominających raczej postmodernistycznych trzydziestoparoletnich powieściopisarzy (którzy mimo wszystko mogli zaliczać się jeszcze do grona studentów). Wszyscy zapewne robili w pamięci notatki na temat swoich alkoholiczno-kulinarno-indyjskich przeżyć, które wydawały się obowiązkowe we współczesnym pisarstwie, i które bez wątpienia mieli zamiar wkrótce zapisać w formie strumienia świadomości. Jak na mój gust tego typu proza już dawno straciła urok. Bo ileż razy można czytać o wymiotowaniu w talerz ryżu, by w końcu samemu nie nabrać na to ochoty? - Vinod! Cześć! Wspaniale cię widzieć! - zaśpiewała Jack, a sznury runicznych liter na jej szyi zaklekotały jak drepczące nóżki karaluchów. - Nasz stolik wolny? - Ruszyła przejściem między stołami w kierunku ozdobnej fontanny. Dan pospieszył za nią z wyrazem twarzy, który można było odczytać jako szacunek lub zażenowanie (uznałam, że raczej to drugie). Ben i ja podreptaliśmy za nimi niczym Szerpowie. - Nie byłam tutaj od... och, od wieków, prawda, Vinod? Tatuś przyprowadzał mnie tu na lunch, kiedy przyjeżdżał w interesach. To absolutnie najlepszy lokal. - To jest to całe Brick Lane, Dan? - zapylał Ben. - Harharhar! Nie! Broń Boże! Brick Lane jest taka współczesna! - zaszczebiotała Jack. - Pani Simpson, może objaśnię pani menu? Myślę o czymś niezbyt ostrym, zgadza się? Jagnięca pasanda jest dosyć smaczna. I na pani miejscu na pierwsze danie wzięłabym kebab. Jest bajeczny - nie za ostry, nie za mdły, ogromna głębia smaku, ale niepiekącego. - Mnie jest wszystko jedno, co zjem - powiedział Ben - dopóki nikt nie będzie chciał, żebym mu dał mój „naan”. Słyszysz? Słyszysz, mamo? Zawsze się okazuje, że muszę się z kimś dzielić: Zaczynam mieć tego powyżej uszu... - Tak, tak, oczywiście, Ben - warknęłam. - No dobrze, popatrzmy... - A może korma? Czy korma nie byłaby bezpieczniejsza? To takie suchawe danie, pani Simp-son, ze smażoną cebulą i papryką... - I chcę cały ryż, mamo -powiedział Ben. - Nie połowę twojego. - ...albo... Tak! To jest myśl! Kurczak moglai! - Pochyliła się w moją stronę, cisnąc do piersi plastikowe menu. - Tak. Proszę wziąć to. Myślę, że będzie pani przyjemnie zaskoczona. Atak kaszlu nie miał, oczywiście, nic wspólnego z moim vindaloo. Po prostu powąchałam strączek kardamonu. Ben podał mi swoją serwetkę, otarłam więc pot z czoła. - Ona zawsze robi takie numery - wyjaśnił radośnie Ben. W zeszłe święta, kiedy kroiła indyka, ścięła sobie całą skórę z kłykcia. Krew była dosłownie wszędzie, na całym mięsie i... - Skoro już mowa o świętach - zaczął Dan, kiwając widelcem dla odwrócenia uwagi -ja, eee... zostałem zaproszony, żeby je spędzić u Jack. - U Jack? - parsknęłam. Jack pokiwała entuzjastycznie głową i powiedziała „mhm" z ustami pełnymi szpinaku.
- Tak - potwierdziła. - Ustaliłam wszystko z tatusiem jeszcze w czwartek. Dan będzie bardzo mile widziany u nas, w Crimble. To miło, że pozna moją rodzinkę, prawda Dan? Oczywiście, jeśli pani nie ma nic przeciwko temu, pani Simpson. Jeszcze trochę kema naan?
RS
Dziesiąta wieczorem. Coraz bardziej ponura. Jestem tak żałosna, że sama nie mogę w to uwierzyć. Brak mi kręgosłupa, samokontroli i paczki pastylek na zgagę. Nie do wiary: jadę autostradą M25, zalewając się łzami tylko dlatego, że mój dorosły syn postanowił spędzić święta z wyłupiastooką dziewczyną pod tytułem Jack i jej rodzinką. Tak jak śmierć i podatki, fakt, że dzieci rosną/opuszczają dom/postanawiają spędzić święta gdzie indziej jest zupełnie normalnym, możliwym do przewidzenia fenomenem i nie powinien budzić uczuć beznadziei/rozpaczy/pustki itd., a raczej poczucie uniesienia/wyzwolenia/dumy z dobrze spełnionego obowiązku/wzrostu zamożności. (Ostatni punkt rzeczywiście mógłby mnie trochę podnieść na duchu, jako że mój fundusz Everest niemal przestał istnieć, a na samą drogę potrzeba
RS
około tysiąca dwustu funtów, nawet odliczając wszystkie lotnicze punkty rabatowe, jakie udało mi się do tej pory zgromadzić). Ale nie Dan! Straszliwa wizja przyszłości wyskakuje nagle jak królik w światła samochodu; przed oczami staje mi żałosny karłowaty indyk i samotna petarda w pudełku, której nie miał kto odpalić na Nowy Rok. Zatrzymuję się na stacji benzynowej Clacket Lane, by zatankować/znaleźć pudełko czekoladek, które wygląda, jakby było kupione w eleganckim sklepie, i nagle rozpościera się przede mną istne morze czasopism zachęcających do świątecznego rękodzieła: darmowe szabloniki, dannowe foremki do ciastek, darmowe pisaki ze złotym lukrem, a nawet darmowa ramka do robienia pomponów. Przyszło mi do głowy, że przeżyłam wiele, wiele świąt, nie robiąc niczego kreatywnego z darmowymi szablonikami, darmowymi foremkami do ciastek, darmowymi pisakami ze złotym lukrem itd. (choć raz rzeczywiście użyłam darmowej pieczątki w kształcie śnieżynki, by zrobić Danowi makijaż na bal przebierańców - niestety, nie był to najlepszy pomysł, bo farba okazała się niezmywalna). 1 nagle uderzyła mnie kolejna, przerażająca myśl. że teraz jest już niemal za późno. Wybieram magazyn obiecując) „Mały budżet, wielki styl! Świąteczny posiłek", z gratisowym gustownym szablonikiem przedstawiającym kuropatwę na gruszy Może pomogę Benowi zaprojektować/stworzyć ładną i oryginalną kompozycję z ozdobnego papieru i pudełka na prezent dla Franceski. Może nawet zaproszę Franceskę na bożonarodzeniowy lunch. Może nawet zaproszę całą rodzinę Stablefordów, w tym szalonym pędzie do tworzenia nowych tradycji. Chyba rzeczywiście jestem w dołku. A raczej w szczelinie lodowca.
- Witam! Witam! Witam! - mówi Rosę, przyciskając mnie do piersi. Choć od naszego ostatniego spotkania minęły dopiero trzy miesiące, jej uroczy zapach - połączenie kwiatowych perfum ze szkolną pastą do podłóg - zachwyca mnie, jakbym nie widziała jej od lat. - No! - mówię. - Jestem nareszcie! Prawie czuję zapach pasternaku! Rosę wpuszcza mnie do środka, po czym odsuwa mnie od siebie na odległość wyciągniętego ramienia.
RS
- Dobrze się czujesz? - pyta swoim nauczycielskim tonem, a ja muszę mocno wziąć się w garść, by znów się nie rozsypać. - To przez pasternak - wyjaśniam. - Pamiętam, że mówiłaś mi ostatnio o pasternaku, i że pomyślałam sobie wtedy, jak to wszystko idyllicznie wygląda. - Zataczam krąg ręką, ogarniając przedpokój i idyllę za jednym zamachem. - Oczywiście, tak naprawdę nie czuję żadnego pasternaku. To tylko obrazek, który tkwi w mojej głowie. Jak stojąc przy piekarniku, omaszczasz brytfannę pasternaku, który Matt sam wyhodował, i nie mogłam się już doczekać, i... - Cholera! Śrut! - stwierdza Matt enigmatycznie, przewracając oczami i odchodząc. - Mogę ci zapiec trochę pasternaku, jeśli chcesz - proponuje Rosę. - Matt właśnie wyrwał kilka bulw. Ale mówiłaś chyba, że jedliście z Danem curry. Chodź. Wejdź dalej. Pozwól, że cię oprowadzę. Docieramy ledwie do sypialni dla gości skrzyżowanej z gabinetem, gdzie Rosę nagle wybucha płaczem, klapnąwszy na kołdrę. Co kompletnie zbija mnie z tropu. - O co chodzi, na litość boską? - zaczynam, ale Rosę kręci gwałtownie głową. Pokazuje mi, że mam zamknąć drzwi. Robię to, po czym wracam i siadam na brzegu łóżka, obok niej. Rosę pociąga nosem i szlocha przez chwilę. Odwraca się twarzą do mnie. Dopiero teraz widzę, że ostatnio dużo płakała. - Rosę, co się dzieje? - Boże! - mówi w końcu. - Weź się w garść, Griffith! Charlie. przeżyłam naprawdę okropny miesiąc. Mam jakiś nowotwór i różne paskudne objawy. Nie będę cię zamęczać makabrycznymi szczegółami, ale mam mieć usuniętą macicę. Lekarze nie są pewni, co to takiego, najprawdopodobniej włókniaki, ale niepokoją się, że... no cóż, cholera. Ogólnie rzecz biorąc, rak. Rak. Możesz w to uwierzyć? Rak! Być może. Mówią, że nie wydaje im się, ale miałam jakieś niepewne komórki i uważają, że najlepiej będzie wszystko wywalić. Niech im będzie. Usiłuję nie wpadać w histerię. Są szanse, że to wszystko jest zupełnie niezłośliwe i że nie ma się o co martwić, ale... no widzisz. Ale bagno, co? Hm. No to tyle. - Ociera policzki wierzchem dłoni. - No dobra. A ty co zrobiłaś? Napisałaś do niego w sprawie tego przyjaciela alpinisty? Myślę, że powinnaś. Naprawdę powinnaś. - Łapie mnie za nadgarstek. -
RS
Nie odkładaj tego - mówi. - Nie chowaj swoich marzeń po kątach. Jej oczy znów zapełniają się łzami, przygarniam ją więc do piersi. - Rosę, nic mnie to nie obchodzi! Co z tobą? Jak ty się czujesz? To okropne nowiny. Jak długo to wszystko trwa? Rosę odsuwa się ode mnie, wstaje, po czym natychmiast siada z powrotem. - Kilka tygodni, nie dłużej - mówi, wyraźnie odzyskując panowanie nad sobą. - Poszłam do internisty, a potem... no, ogólnie łubudu. Konsultacja, biopsja, znów konsultacja. To wszystko poszło tak szybko. I dlatego jest takie przerażające. Ciągle mi powtarzają, żebym się nie martwiła, i że nie sądzą, żeby to naprawdę był rak, ale jak mam się nie martwić? Czekam teraz na wiadomość, kiedy będę mogła się położyć. Przynajmniej tyle że po świętach. - Nie przed? Rosę kręci głową. - No to chyba dobrze, nie? - Niekoniecznie. -Nagle robi zmieszaną minę. - Mieli wolny termin za dwa tygodnie, ale go odrzuciłam. Mamy szkolną Wigilię. - Och, Rosę, dlaczego? Przecież to jest chyba ważniejsze? A nie mogłabyś pójść prywatnie? Załatwić tego teraz? Czy to strasznie droga sprawa? Wiesz, że trochę zaoszczędziłam. Jeśli chcesz, wystarczy że... - Charlie, to bardzo miło z twojej strony, ale naprawdę, poradzimy sobie. W końcu to tylko kilka tygodni. A ja i tak wolę najpierw mieć z głowy święta. Jeśli mam przez miesiąc leżeć jak wypatroszona kaczka, to lepiej to załatwić, kiedy nie ma wiele do roboty. - Pewnie tak. Ale wiesz, że wystarczy, jak poprosisz, prawda? Kiwa głową, po czym znowu wstaje. - Chodź - mówi. - Temat zamknięty na weekend. Do cholery, otwórzmy sobie jakieś wino i upijmy się. Niedzielny wieczór. Zgodnie z zapowiedzią na całą resztę weekendu Rosę ucięła wszelkie dyskusje na temat swoich problemów zdrowotnych, a ja
RS
nie po raz pierwszy zdumiewałam się jej siłą i opanowaniem w obliczu tak katastroficznych (potencjalnie) wiadomości. Jej jedynym ustępstwem była obietnica, że w razie potrzeby pozwoli sobie pomóc. Kiedy więc spotkałam się znów z Danem i Benem, byłam głęboko wdzięczna losowi za te wszystkie lata, które mogłam spędzić z moimi dziećmi. Choć o wiele mniej cieszy mnie ostatnie czterdzieści minut jazdy, które urozmaica nam muzyka tak obrzydliwa, wrzaskliwa i przedziwna, że boję się nie tylko o całość moich plomb, ale zębów w ogóle. Staram się jednak być na bieżąco z muzycznymi upodobaniami mojego syna, nawet jeśli grozi mi to permanentnym oszpeceniem. Jestem w szoku. A jednak prując z powrotem przez most na Severn, czuję nagle, że, o dziwo, jestem już w stanie pogodzić się ze świąteczną nieobecnością Dana. W końcu i tak miałam szczęście. Felix jest w Marynarce Wojennej, nie musiałam się więc dzielić synami; mogło być gorzej. Miałam ich przy sobie przez większość porozwodowych świąt, bo ich tata nie ma nawet mieszkania, w którym mógłby postawić choinkę. Traumatyczne przeżycia Rosę z mojego punktu widzenia odnoszą jeden skutek: moje spojrzenie na świat ulega całkowitej odmianie. Zaczynam dostrzegać, co jest w życiu najważniejsze. Jestem w stanie zmierzyć się nawet z myślą, że powinnam zapomnieć o Adamie Jonesie. Teraz, kiedy Ben zapadł wreszcie w śpiączkę, przyciszam trochę odtwarzacz i zaczynam dumać nad ewentualnym, zupełnie nowym, bardziej kameralnym wymiarem świąt. Przychodzi mi do głowy, że po raz pierwszy od pięciu lat nie będę musiała jechać po tatę, poić go przez cały dzień sherry, zachowując jednocześnie szoferską trzeźwość, oglądać pierwszego kawałka upragnionego-i-wyczekiwanego Świątecznego Seansu Filmowego, zarządzać, by chłopcy nagrali mi resztę upragnionego-i-wyczekiwanego Świątecznego Seansu Filmowego, odwozić taty do domu, żeby mógł się wyspać we własnym łóżku (może spać wyłącznie we własnym łóżku, mimo kilkunastu lat służby w marynarce i sypiania w hamakach, glinianych chatach, majteczkach orientalnych tancerek itd.), kłaść taty do łóżka, jechać z powrotem do domu, oglądać napisów końcowych upragnionego-i-wyczekiwanego Świątecznego Seansu Filmowego, jęczeć, że chłopcy nie nagrali mi upragnionego-i-wyczekiwanego Świątecznego Seansu Filmowego, wlewać w siebie
RS
trzech kieliszków porto popchanych kawałkiem Stiltona/łodygą selera i iść do łóżka z mdłościami, na rauszu i w paskudnym nastroju. W tym roku mam ojca z własnym łóżkiem na miejscu. Nigdzie nie będę jeździć, nikogo przywozić, obejrzę, co mi się będzie podobało i upiję się do nieprzytomności. Przynajmniej tyle z tego będę miała. Ponura konieczność znoszenia przez okrągłą dobę ojcowskich feblików/dziwactw ma jednak swoją niewielką jasną stronę. Nagle wpadam w zdecydowanie bożonarodzeniowy nastrój i mało brakuje, bym zaśpiewała na głos O mała wiosko Betlejem kasjerowi przy wjeździe na autostradę, ale tłumię w sobie tę chęć, by nie wzięto mnie za kompletną idiotkę. Korzystam jednak z momentu zmiany płyty w odtwarzaczu, by oznajmić moje skorygowane bożonarodzeniowe plany Benowi. - A może w przyszły weekend - mówię z entuzjazmem pojedziemy razem na tę choinkową farmę pod Brecon i kupimy sobie prawdziwą megachoinkę? Mógłbyś zabrać Franceskę, gdybyś chciał. I moglibyśmy pojechać do jakiejś miłej knajpki na lunch. Moglibyśmy... - A musimy? - Pomyślałam tylko, że byłoby fajnie, gdybyś raz ze mną pojechał. Ale jeśli nie chcesz... To znaczy jeśli masz coś lepszego do roboty... Ben odwraca się i spogląda na mnie, zatrzaskując swojego discmana. Wzrusza ramionami. - Dobra, dobra - mówi. - Niech ci będzie. Prawie wszystko w świątecznym ogródku ślicznie, ślicznie, ślicznie. Dopiero kiedy wchodzę do (przerażająco cuchnącego po mojej trzydniowej nieobecności) domu, grom z jasnego nieba (czy co tam) trafia w mój radosny nastrój i rozbija go na kawałki. - Ach! Zbłąkani podróżnicy! Ahoj! -mówi ojciec, biorąc się pod boki! Za jego plecami paruje łagodnie rząd słojów. Widocznie oglądał jakiś kostiumowy film w telewizji. - Wstrzymajcie konie, towarzysze! - dodaje, gestykulując teatralnie, po czym wychodzi z kuchni.
RS
Wraca po kilku sekundach, niosąc coś, co budzi moje zdumienie, gdyż z początku biorę to za jakąś ozdobę na dziecięce przyjęcie. Dopiero kiedy odwraca dziwny przedmiot, zauważam sterczące spod spodu trzy plastikowe nóżki i dociera do mnie przerażająca prawda: to, co mój ojciec trzyma w rękach, jest choinką. Metrową choinką z plastikowej lamety. Srebrnej. - Ale... - zaczynam, oniemiała z przerażenia na myśl o Konsekwencjach takiego zaćmienia ojcowskiego umysłu. Czy dwa dzieścia lat dwumetrowych, rozłożystych, żywych, oddychających (a raczej transpirujących), kłujących, wspaniałych, zapierających dech w piersi prawdziwych choinek nie zostawiło żadnego śladu w świadomości mojego ojca? - Dziesięć funtów. Za wszystko. Co na to powiesz? Rozważam „Aaaaaa!*' Rozważam ,.Niewierny!" Rozważam „Za jakie wszystko? Za największy kicz świata?" W końcu jednak mówię tylko: - Uhm. Tak. Świetnie. Ale... - To żaden problem - dodaje ojciec, kiwając czubkiem choinki. Drzewko zaczyna się całe trząść jak w ataku drgawek, przez co drobinki lamety rozsypują się czarująco po całej podłodze. Spójrz na mnie! - mówi choinka. Popatrz, jak połyskuję i migoczę! Jak śmiesz patrzeć z taką pogardą na moją małą, srebrzystą osobę? - Pomyślałem, że się ucieszysz - ciągnie mój ojciec, rozpromieniony. - Żadnych igieł, żadnego bałaganu, żadnego zawracania głowy, nic. A skoro Dana nie ma, a ty jesteś ciągle taka zajęta, mogłem zrobić przynajmniej tyle. To mój wkład, jeśli wolisz tak to nazwać. - Świetnie - mówię słabo. Nie daję się omamić. - A teraz, ehm, muszę się rozpakować. I wysłać maila do Dana, zanim zapomnę. 1 sprawdzić, czy Ben ma czystą koszulę na jutro i... Nie kończę zdania i uciekam do schronienia, jakim jest dla mnie gabinet, przerażona, że zaraz dopadną mnie sprzedane w komplecie z choinką mrugające, wygrywające melodyjki lampki albo coś jeszcze gorszego. Zapamiętać: muszę odzyskać właściwe podejście. (Zupełnie przeciwne do podejścia mojego ojca: tj. najlepszym sposobem, by rozweselić córkę, jest kupienie jej miniaturowej, srebrnej, plastikowej choinki, bo pewnie ma serdecznie dość targania do domu ogromnych prawdziwych choinek, przekonywania
RS
ich godzinami, żeby stały prosto w wiaderku, dostawania wysypki od igieł, wykłuwania sobie oczu itd., i na pewno będzie szczęśliwa, mogąc dla odmiany spędzić przedświąteczny czas na robieniu dżemów, marynat i nadzienia do indyka). O nie, o nie, o nie. Jestem właścicielką metrowej plastikowej choinki. W kolorze srebrnym. Siedzę przed komputerem i rozważam różne opcje. Najlepszą opcją byłoby stłumienie uczucia zgrozy i uczynienie z metrowej, plastikowej, srebrnej choinki centralnego punktu w urządzonym a la lata siedemdziesiąte, stylowo kiczowatym salonie z plastikowymi poinsecjami, tęczowymi plastikowymi bombkami, srebrnymi półmetrowymi palemkami zwisającymi z sufitu, plastikowym Rudolfem z sierścią ze sztucznego włókna i migającym czerwonym nosem, plastikowymi wytłoczkami w kształcie Mikołaja, bałwanka, elfów itd., i z plastikowym napisem „Radość całemu światu!" To byłoby najlepsze wyjście, gdyż nie uraziłoby uczuć taty. Druga opcja to podpalenie choineczki. Sfingowany wypadek przy gotowaniu dżemu byłby logistycznie trudny do wykonania i ekstremalnie niebezpieczny, ale jeśli cel uświęca środki itd. Hm. Jeszcze inna opcja to udawanie, że zapłaciłam już dużo pieniędzy za dwumetrową rozłożystą itd. choinkę, która czeka tylko, by ją ściąć, a nie wspomniałam o tym od razu, jako że próbowałam odzyskać pieniądze itd., i że nie udało mi się odzyskać pieniędzy, i że, niestety, skoro już zapłaciłam tak dużą sumę, nie mam wyboru i muszę przywieźć drzewko do domu, a srebrna choinka może służyć jako dodatkowa świąteczna dekoracja w innym miejscu (powiedzmy w toalecie/przedpokoju) i - tak! To jest bardzo dobre! To się może udać! Już widzę, jak tłumaczę wszystko ojcu. Tylko że. Hm. Załóżmy, że ojciec powie: „Och, no cóż, zawsze możemy użyć dwumetrowej rozłożystej itd. choinki w charakterze dodatkowej świątecznej dekoracji w toalecie - no, może nie, ale w przedpokoju/ganku itd". Albo, co gorsza, zechce podarować dwumetrową rozłożystą itd. choinkę ratuszowi w Cefn Melin, ubogiej osobie albo konwojowi dobroczynnemu jadącemu do Bloku Wschodniego? Wrrr! Mogę się założyć, że właśnie tak powie. A jeśli zacznę się sprzeciwiać, ujawnię swoje prawdziwe motywy i tym samym zranię jego uczucia. Kolejna opcja to pójść teraz prosto do ojca i powiedzieć: „Tato, jesteś naprawdę kochany, i wiem, że dziesięć funtów to dużo
pieniędzy, ale dwumetrowa rozłożysta itd. choinka to jedna z tych rzeczy, na które naprawdę się cieszę, kiedy idą święta, i chociaż twoja choinka jest bez wątpienia prześliczna, Boże Narodzenie po prostu nie będzie takie samo, jeśli i ja sobie nie kupię choinki. Wiem, że straszny ze mnie głuptas, ale rozumiesz to, prawda?" I tak dalej. To takie proste. Ale jednocześnie takie trudne. Odsuwam od siebie ten nużący, poplątany, moralny dylemat i włączam komputer, by zgodnie z umową napisać do Dana. Układam pełną troski epistołę:
RS
Kochany Danielu, wspaniale było się z tobą zobaczyć, za to absolutnie potwornie poznać Jack (skoro tak się każe nazywać). Jest zarozumiała, arogancka, odpychająca, niesympatyczna i tak zadufana w sobie, że na pewno niedługo eksploduje (w rzeczy samej, jej oczy wyglądają, jakby już były w drodze). Poza tym jestem wściekła, że jedziesz do niej na święta. To nie w porządku! Chcę, żebyś przyjechał do domu! Jedyna dobra strona zaproszenia ciebie przez „jej rodzinkę" (fuj!) to to, że ja nie będę musiała zapraszać jej do nas. Chciałabym wiedzieć, co ty w niej właściwie widzisz, ale, niestety, zupełnie brakuje mi koncepcji. Mogę tylko przypuszczać, że jest dobra w łóżku, ale, szczerze mówiąc, to ostatnia rzecz, o jakiej mam ochotę myśleć. Zdaje się, że Ben genialnie się bawił - siedzi cicho i sprawia wrażenie lekko otumanionego. Postanowiłam o nic nie wypytywać, dla mojego własnego dobra. Czego oczy nie widzą... itd. Tęsknię za tobą bardziej, niż możesz sobie wyobrazić, ale też jestem bezgranicznie szczęśliwa, że wyrosłeś na takiego uroczego, otwartego, pewnego siebie, wyrobionego, pełnego ogłady młodego człowieka (choć jak na razie masz wątpliwy gust, jeśli chodzi o kobiety; mam nadzieję, że z tego wyrośniesz - i to szybko, z bożą pomocą). Setki, setki, setki pozdrowień, buziaków i uścisków, Mamusia xxxxxxxxxxx. PS Byłabym wdzięczna, gdybyś zechciał ją uświadomić, że biegle posługuję się restauracyjnym pundżabi. Jadałam peshwari naan, kiedy ona marniała jeszcze sucharki.
Kasuję wszystko. Wysyłam:
Kochany Danielu, wspaniale było się z tobą zobaczyć. Już za tobą tęsknię. Mam nadzieję, że nie narobiłam ci zbytniego wstydu tą torbą bielizny! Wielkie dzięki, że zaprosiłeś Bena do siebie - przez całą drogę do domu opowiadał o tym weekendzie (zakładam, że tylko zredagowane fragmenty!). Przykro mi, że nie mogliśmy zostać dłużej i pożegnać się z Jack (wygląda na bardzo miłą dziewczynę). Pozdrów ją ode mnie, proszę. Miło było zobaczyć, że masz się dobrze i jesteś taki szczęśliwy. Oczywiście, jestem zawiedziona, że nie będzie cię w domu na święta, ale cieszę się, że zobaczę cię piętnastego. Przyjedziesz na Nowy Rok? (Nie naciskam. Tylko pytam!). Tak czy inaczej, dojechaliśmy do domu cali i zdrowi. Dziadek właśnie obdarował mnie srebrną, plastikową choinką, którą kupił dziś rano na wyprzedaży. Zupełnie nie mam pojęcia, co mu powiedzieć. Wiesz, jak tou mnie jest z choinkami, prawda? Jakieś pomysły?!!! Kocham cię, mama xx
RS
Loguję się do Internetu, by wysłać maila do Dana i jeszcze raz rozważam sugestię Rosę, że powinnam napisać do Adama w sprawie jego przyjaciela-alpinisty. Nie wiem, czy to przez Rosę, czy tatę, czy przez całą tę historię z Adamem, ale nagle o wiele jaśniej niż kiedykolwiek przedtem uświadamiam sobie, jak wiele znaczy dla mnie zobaczenie Everestu. Dlaczego człowiek zakochuje się w górze? Co jest takiego w ośnieżonym skalnym monolicie? Co robi tak silne wrażenie? Jego piękno? Potęga? Czy po prostu budzący grozę ogrom? Biorę książkę Wędrując po Nepalu, którą tak często kartkuję, i spoglądam na jej napakowane faktami poważne stronice. Świątynie, posągi Buddy, uśmiechnięci ludzie o płaskich twarzach, dziwny księżycowy krajobraz, i te zapierające dech w piersi szczyty. Może więc powinnam do niego napisać. Popchnąć sprawę do przodu. Ciemne kąty, jak powiedziała Rosę, to nie miejsce na marzenia. Ale z drugiej strony, może powinnam dać sobie spokój? Ostatecznie - choć to by z pewnością nie zaszkodziło - tak naprawdę nie potrzebuję żadnej pomocy. Mogę to zrobić sama. A już na pewno nie potrzebuję ciągnąć sprawy z Adamem. Są marzenia i są mrzonki. Koniec, kropka.
Oczywiście, właśnie w chwili, kiedy bardzo surowo tłumaczę samej sobie, dlaczego wyjątkową głupotą (nawet jak na Simpson) byłoby napisanie do Adama - nagle pstryk! - komunikat. Dostałam nową pocztę. I owszem, od niego. Przeklinam krótko, czując niewielką gorącą eksplozję w żołądku (widzisz, Simpson? Właśnie dlatego nie powinnaś do niego pisać), biorę powolny, głęboki oddech i drżącą ręką klikam ikonę poczty.
RS
[email protected] Witaj, Charlie! Wiem, że nie chciałaś, żebym do ciebie więcej pisał, ale oglądałem właśnie program o trzęsieniach ziemi i przypomniało mi się, że miałem cię skontaktować z moim przyjacielem, Rhysem (chyba że zapomniałaś o wszystkim, jak pierwotnie miałem nadzieję?!). Oczywiście, nie chcę, żebyś o tym wspominała, kiedy się zobaczymy, i, oczywiście, byłbym wdzięczny, gdybyś zatrzymała to dla siebie (!), ale cóż, raz kozie śmierć; porozmawiałem z nim o tobie i powiedział, że z przyjemnością ci pomoże, jeśli tylko będzie mógł. Możesz zadzwonić do niego do domu, a jeśli nie będziesz miato szczęścia (trudno go tam zastać!), możesz go złapać w szpitalu (jest ordynatorem ginekologii) - w takim wypadku musisz zadzwonić na centralkę i poprosić, żeby go przywołali. Mam nadzieję, że wszystko u ciebie w porządku. (Choć zdaje się, że w pracy masz teraz sporo stresów). I naprawdę mam nadzieję, że twoja podróż zaczyna nabierać realnych kształtów. Trzymaj się ciepło, Adam
Zapisując numery telefonów, zdaję sobie nagle sprawę, że myśleliśmy dokładnie o tym samym, w tym samym czasie. Że właśnie w chwili, kiedy rozmyślałam, czy mam do niego napisać, Adam robił dokładnie to samo. Czuję gwałtowny przypływ adrenaliny to ewidentna, fizjologiczna reakcja na jego maila. Czuję też znajomą mieszaninę sprzecznych emocji. I dociera do mnie, że mimo najlepszych chęci nie jestem w stanie wyrzucić swoich (śmiesznych, niewłaściwych, a jednak przerażająco potężnych) uczuć dla Adama do wirtualnego kosza. Klikam ikonę „odpowiedź" i wpatruję się przez chwilę w migający kursor. W końcu piszę:
griffith@
[email protected] Drogi Adamie, Dziękuję. Bardzo dziękuję. To naprawdę miło z twojej strony. Oszczędzam na moją podróż i, oczywiście, o niczym nie zapomniałam. Jakim cudem przyszło ci do głowy, że mogłabym zapomnieć? Nie byłam tylko pewna, czy powinnam cię o to prosić, to wszystko. (Oczywiście!). Zadzwonię do doktora Hazeltona (pana Hazeltona?) jutro, kiedy tylko będę miała chwilę (choć, oczywiście, nie w czasie pracy w Wllie JJ...) Jeszcze raz dziękuję. To wszystko zaczyna się robić coraz bardziej ekscytujące. Najlepsze życzenia, Charlie
RS
Oczywiście, kiedy tylko klikam „wyślij", natychmiast zaczynam tego żałować. Bardzo. Klikam „OK" na komunikacie „wiadomość została wysłana" i przez pięć minut gapię się rozkojarzona na wygaszacz ekranu (w tym tygodniu krążące w kółko FS4BS4FS4BS4FS4BS4FS), żałując szczególnie zdania „Jakim cudem przyszło ci do głowy, że mogłabym zapomnieć?" Zdanie to mogłoby (i powinno) zostać zinterpretowane jako nawiązanie do faktu, że moja podróż przesłania mi ostatnio horyzont, ale może także zostać zinterpretowane jako nawiązanie do faktu, że Adam Jones (rzeczywiście stojący na pierwszym planie) przesłania mi ostatnio horyzont. Jako że jedno i drugie jest prawdą, powinnam się spodziewać wszelkiego rodzaju dowolnych interpretacji. Żałuję też tego „(Oczywiście!)", które ma być potwierdzeniem, że rozumiem wszystkie „Oczywiście" Griffitha, a tym samym milcząco godzę się, że nasza cyberznajomość powinna wzbudzać we mnie poczucie winy. Jedyna rzecz, która tak naprawdę powinna wzbudzać we mnie poczucie winy, to mój rachunek telefoniczny. A jako że wieczorem i tak obowiązuje niższa taryfa, widocznie moje poczucie winy rzeczywiście ma związek z naszą znajomością, nawet jeśli to tylko cyberznajomość. O, Boże. Przede wszystkim jednak żałuję, że poznałam czarującego, inteligentnego, atrakcyjnego, pociągającego wirtualnego nieznajomego, zanim poznałam jego prawdziwą tożsamość - Adam Griffith Jones.
11
P
RS
oniedziałkowy wieczór. Zastanawiam się, czy ta seria przepełnionych poczuciem winy „oczywiście" przeniknęła jakimś osmotycznym sposobem do świadomości Daviny. Przez większość przedpołudnia zachowywała się zupełnie niedavinowato, choć muszę przyznać, że jej niedavinowa-tość odnosiła się do całokształtu, a nie tylko do Charlie Simpson. Zacznijmy od tego, że przyprowadziła ze sobą tę okropną Ianthe i przez cały ranek przestawiały razem biurka. Moje, na przykład, przesunęły pod tylną ścianę, gdzie energia chi, jak twierdzą, da mi więcej ambicji, celowości działania, finansowych sukcesów i (ale to już moja interpretacja) cholerny przeciąg po plecach. Porozstawiały także po całym biurze - i nie mogłam się jakoś zmusić, by zapytać, po co - małe miseczki z solą. Dziwaczna i niepokojąca sprawa. Zastanawiałam się, co dalej. Poczułam ogromną ulgę, kiedy Ianthe wreszcie sobie poszła. Potem ten przedziwny epizod z Hugh w pokoju socjalnym długa, przytłumiona, żarliwa rozmowa plus niezidentyfikowane szurania i huki. Gdyby nie moje niewzruszone przekonanie co do seksualnej orientacji Hugh, uznałabym, że Davina i Hugh uprawiali seks na poręczy fotela. Ale zaczynam chyba wpadać w paranoję. Żyję w stanie permanentnej gorączki bitewnej i przez to robię się nadwrażliwa. Dobre choć to, że chudnę. W pracy, ogólnie rzecz biorąc, zaczyna się robić zupełnie znośnie. W związku z zamieszczeniem zdjęcia Cherry Ditchling w rubryce „Domy z charakterem" w miejscowej gazecie, odbieram aż trzy telefony z pytaniami o szczegóły. Być może fatwa Cherry Ditchling w jakiś niewyjaśniony sposób przeminęła; może uda mi się zarobić ogromną prowizję i wrócić wreszcie do łask. A to, zdaje się, ważne, gdyż Hugh Chatsworth robi niepokojące i odrobinę nieetyczne podchody, by zostać pupilkiem Willie JJ. Postanowiłam, że umówię prezentacje, jeśli się uda, jedną po drugiej, w półgodzinnych przerwach, by wykorzystać ponoszący mnie entuzjazm i ducha współzawodnictwa. Może jednak coś jest w tym całym Feng Shui. No więc zrobiłam to. Umówiłam się po pracy na spotkanie z chodzącym po górach ginekologiem, Rhysem Hazeltonem, w super modnym barze Q w centrum miasta.
RS
To jego propozycja. Widocznie jest modnym facetem, który lubi być na bieżąco. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że ginekolog w średnim wieku może bywać w barze Q (nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że ja mogłabym tam pójść, ponieważ miejsce to odwiedza głównie zakolczykowana dzieciarnia). Ale najwyraźniej jestem w błędzie. Bramkarz wita go gorąco. A on wita gorąco mnie. - Witam, witam, pani Simpson! - Charlie. Bardzo proszę. - Ależ, oczywiście! - Jego radosny głos zdążył już przyciągnąć uwagę kilku osób; szybko jednak odwracają głowy, stwierdziwszy, że nie jestem ani sławna, ani młoda. - No to jak, Charlie? Najlepiej zanurkujmy od razu w sam środek, że się tak wyrażę. Rhys Hazelton jest gigantycznym mężczyzną. Ma ramiona jak baranie udźce i ogromne opalone dłonie z jasnymi, kręconymi włoskami na palcach. Nie mogę oderwać od nich oczu. Nie mogę zapomnieć, że pewnie przez większość dnia myszkowały między kobiecymi nogami i wymachiwały wziernikiem. Kiedy już siedzimy, chwyta jedną z nich kufel. Palce zamykają się na szkle jak laboratoryjny zacisk. Muszę przyznać, że jest dość przystojny. Ma ogorzałą cerę i jasne włosy; jest atletycznie zbudowany, ale jednocześnie smukły i długonogi, co upodabnia go trochę do jakiegoś superbohatera z kreskówki. Krótko mówiąc, prawdziwy twardziel. Mogę go sobie wyobrazić, jak siłuje się z krokodylem albo lwem. - No dobrze - mówi, przygładzając drugą ręką swoje króciutkie kukurydziane włosy. - Czyż to nie miła niespodzianka? Potrząsa głową na widok mojej zdezorientowanej miny. Pochyla się bliżej. - Adam wspomniał o pewniej nieustraszonej osobie, ale zapomniał mi powiedzieć, że chodzi o kobietę, Charlie. Dopiero kiedy zadzwoniłaś wszystko się wydało. - Och - odpowiadam. Nie chcąc go zachęcać do dalszych spekulacji, dodaję: - Charlie to skrót od Charlotte, no i... cóż... oto jestem. - I, jak rozumiem, planujesz w niedługim czasie wyruszyć na swoją górę. Dużo się wspinałaś? - Wcale - mówię. - Nie mam absolutnie żadnych alpinistycznych kwalifikacji. Mam tylko potężnego świra na punkcie skał, gór i tektoniki płyt, no i... po prostu chcę, no wiesz - być tam.
Zobaczyć to na własne oczy. Na żywo doświadczyć... - Czuję, że twarz zaczyna mi płonąć. Jak zawsze, moje pragnienie zobaczenia Everestu, wyznane tak prosto z mostu, wydaje się tak głupim, niedorzecznym pomysłem, że niemal wstydzę się o tym mówić. Milknę więc, wzruszając tylko ramionami. Ale Rhys uśmiecha się i przysuwa odrobinę bliżej na ławeczce. - A więc Adam miał rację. - Rację? - Rzeczywiście mamy ze sobą wiele wspólnego. I, oczywiście, kwestia twojej płci niczego tu nie zmienia. Jeszcze jednego drinka? Czy może wolałabyś pójść gdzie indziej. Kolacja? Hm. Jedenasta czterdzieści pięć.
RS
[email protected] Jak się masz, Griffith przez duzre G griffith! Właśnie dzwonie żeby ci podziękować za skontaktowanie mnie z Rhysem. Spędziliśmy superwieczór. Powiedziałam mu wszystko o moich planach podróży na everest, a on opowiedział mi owszyst-kich górach itd., i innych rzeczach, na które się wspinał. I że powinnam wspomóc nepalską ekom=nomię, chodząc dużo do herbaciarni. Wszystko bardzo budyujące. Wszystko bardzo miłe. Straszna szkoda, że chyba myśliże ja chciałabym pójść z nim do łóżka na pewnym etapie itak dalej, ale no właśnie. To chyba normalne, kiedy się jest w naszym wieku? Bieigem, biegiem, biegiem, jak powiedziałby mójcojciec. Problem w tym, że ja mam prawdziwe problemy w tej dziedzinie, błędneinterpretacje uśmiechów itd. prawdę faktycznie mówiąc, jest niebrzydki Jest wręcz dość przystojny, i gdyby rzeczyq=wiście mieszkał w okolicy (i Rosę byłaby wciąż tutaj), mogłybyśmy się zastanowić, czt=y ma wystarczająco dużo zalet, by umieścić go na naszych sekslistach (wiem, że na pewno byłby na liście Mjulii Potter). Ale ja już przecież nie mam żadnej sekslisty, z oczywistych powodów. Prawda? iuż to przerabiałam, i zobacz, do czego mnie doprowadziło. Prawdę mówiąc, skoro już mowa o oczywistościach, co cię napadło z tymi wszystkimi oczywistościami? czytałam w kółko tamtego maila i zastanawiałam się, o co w tym chodziło -jakie było uktyre
RS
znaczenie. Jeśli, oczywiście, jakieś było, bo mogło go nie być. A tak przy okazji, zauważyłeś, jak potrafię podkreślać, pogrubiać i kursywować jednocześnie/ to naprawdę proste: trzeba tylko kliknąć wszystkie trzy wacki na górze, widzisz? Nie jestem tak informacyjno-technologicznogiczno-upośledzona, jak mógłbyś sądzić, albo na pewno sądzisz, albo nieważne. W każdym reazie, chciałam tylko się przywitać pożegnać i tak dalej, ale głównie pożegnać. Charlie xxxxxx. PS i tak już jestem dośćzestressowana, bo mój ojciec kupił mi metrową,okropną, okropną srebrną plastikową choinkę zrobio-nąz plastiku. Która jest okropna. I kosztowała go dziesięć funtów. Jak ja to zniosę? Nie mogę postawić jej w salonie. Ale mam straszne poczucie winy, wiesz? głównie dlatego że dziesięć funtów to mnóstwo pieniędzy, ale też kimja jestem, żeby mówić, że ludzie, którym się podobają metrowe PLAStikowe choinki mają gorszy gust ode mnie? A zresztą, czym w ogóle jest gust?" Przecież chodzi o to, żeby mieć to, co się nam podoba, i pieprzyć wszystkich innych. Ale w takim przypadku, jak teraz o tym pomyślę, to dlaczego nie miałabym chcieć wspaniałej wielkiej ślicznej choinki, jak co roku? Tak czy imnaczej i tak pewnie pójdę do piekła chyba że wymyślę, co mogę z nią zrobić, i chyba powinnam, bo za dziesięć funtów kupiłby sobie całe mnóstwo w cholerę owoców i przypraw i innych potwornie śmierdzących rzeczy i musimy być wdzięczni losowi przynajmniej zato. Idę spać. Nie odpisuj, bo to o wiele za bardzo stresujące. Oczywiście. Dobranoc C. xx
P
12
iątek. Budzę się z dziwacznym niewytłumaczalnym uczuciem niepokoju. Zjadam dwie pigułki przeciwbólowe o wzmocnionym działaniu i wypijam trzy kubki herbaty, by się nawodnić. Dopiero wtedy dociera do mnie, że to dziwne uczucie nie jest zwykłą alkoholową paranoją ale wiąże się z mgliście zapamiętaną, pijacką sesją przy komputerze. Włączam sprzęt, loguję się i w dzikim
RS
pośpiechu przewijam listę zapamiętanych maili. Odnajduję ostatni wysłany list i otwieram go na ekranie. Po czym gapię się ze ściskającym żołądek, wykręcającym palce przerażeniem na bełkotliwy, bezmyślny, szalony, infantylny, typograficznie ułomny, absolutny śmieć, który wyprodukowałam i wysłałam za pośrednictwem sieci do Adama. Gorzej już chyba być nie może. Wioząc do pracy swój wysuszony mózg, dochodzę do wniosku (oczywiście, oprócz tego, że do końca życia powinnam unikać wszelkich kontaktów towarzyskich na terenie Cefn Melin), że jak leczący się alkoholik, nie powinnam narażać się na niebezpieczeństwo nawrotu nałogu. Postanawiam podjąć poważną akcję prewencyjną: kupię kłódkę do gabinetu, a klucz oddam tacie. I jakby tego straszliwego upokorzenia nie było jeszcze dość, by mnie pognębić, niektórzy ludzie uparli się doprowadzić mnie do szału. Kiedy tylko wróciłam do (posolonego, obwieszonego lustrami i dzwonkami) biura po wyczerpujących prezentacjach Cherry Ditchling, zadzwoniła do mnie pani Rutland i oznajmiła, że tego już za wiele bla, bla, bla etc, etc, bo ktoś przyniósł na podeszwie psią kupę i rozdeptał ją po całym domu. I że ma już powyżej uszu tego całego interesu, jest bardzo zawiedziona poziomem usług i że według niej Wilie JJ zaniedbuje reklamę, marketing i ogólnie przeciąga sprzedaż. Na zakończenie poinformowała mnie, że lepiej, byśmy się wzięli wreszcie do roboty, bo pan Rutland ma wielką ochotę podziękować Willie JJ za współpracę i przenieść ofertę do bardziej przebojowej agencji Metro. Kij jej w oko. Byłam w biurze sama (Hugh - podejrzana sprawa - poszedł do drugiego oddziału, by zająć się - znów podejrzana sprawa składem i grafiką reklamowej strony w „Homescene'"), więc ulżyłam sobie, przez kilka wspaniałych minut wrzeszcząc „Kij ci w oko! Kij ci w oko!'" na aparat telefoniczny. Ledwie się oparłam, by nie oddzwonić do pani Rutland i nie powiedzieć jej, że dywany w jej domu i tak mają kolor psiej kupy, więc nikt nic nie zauważy, ponieważ kupa została wyprodukowana przez jej własnego wyliniałego psa, i nie została sprzątnięta przez jego leniwą panią, nie można nas winić za to, że jej kawałki zostały rozsmarowane po domu. I że gdyby nie upierała się tak upierdliwie, żeby w środku zimy prowadzać wszystkich na koniec ogrodu, by podziwiali wiejską (gównianą) altankę, zbudowaną w tysiąc osiemset czterdziestym którymśtam przez gównianego pracośtam pana Rutlanda,
RS
którą i tak wszyscy mają w nosie, wtedy nie musiałaby przeżywać stresu z powodu psich kup. Miałam jeszcze większą ochotę dodać, że pan Rutland to i tak stary świntuch, bo ile razy ma okazję towarzyszyć mi przy prezentacjach, zawsze specjalnie stara się wysyłać mnie przodem po schodach, a sam marudzi na dole na tyle długo, żeby móc zajrzeć mi pod kieckę, więc śmierdząca psia kupa należała się im się obojgu, do cholery. Ale powstrzymałam się. Złe wibracje (zgniłe chil) śmigają ze świstem po biurze w takiej obfitości, że ruszenie się z miejsca grozi mi przedziurawieniem. Najprawdopodobniej od tyłu. Hm. Rozważam właśnie, jaką broń bym wybrała, gdyby między mną a Davinądoszło do pojedynku o świcie, jak w siedemnastym wieku, kiedy znów dzwoni telefon. Podnoszę słuchawkę z mieszaniną desperacji i (jak mi się ostatnio coraz częściej zdarza) strachu, i słyszę przejęty głos opiekunki socjalnej, która mówi mi, że przyjaciel Minnie, pan Williams, zmarł niespodziewanie w nocy, co jest nie tylko wielkim szokiem, ale i potencjalną katastrofą dla Minnie, jako że teraz nie będzie mógł zaopiekować się jej kotem. Za to wieczorem - och, co za ulga! Na szczęście nie muszę odgrywać roli bezdusznej harpii w nieszczęsnej historii ze srebrną plastikową choinką. Jestem wolna! Mogę wpuścić do mego serca wszystkie te cudowne świąteczne uczucia, a mojego charakteru nie będzie w ten radosny czas szpecić paskudna plama. O, radości! (Oczywiście, z całym należnym szacunkiem dla duszy pana Williamsa). Dan przysłał mi kompletnie nieprzydatny list, w którym wyliczył wszystkie powody, dla których nie powinnam tak się przejmować choinkową sytuacją: chodziło głównie o to, że jako inteligentna, rozsądna, całkowicie dojrzała, trzydziestodziewięcioletnia osoba powinnam bez większego stresu powiedzieć ojcu, że mam własne plany co do choinki. A to dlatego, że mój ojciec, w pojęciu Dana, wykazał się wyjątkową bezmyślnością; przyjeżdżając na Boże Narodzenie przez ostatnie dwadzieścia lat, nie raczył zauważyć, że dla jego ukochanej, jedynej córki dwumetrowa, rozłożysta itd. choinka ma ogromne znaczenie. Co, oczywiście, jest bardzo słuszne i sensowne, ale w przypadku taty nie takie proste. Jego działania nie wynikają z bezmyślności, a raczej z przekonania, że nikt przy zdrowych zmy-
RS
słach nie chce z własnej woli marnować najlepszej części miesiąca planując/kupując/dobierając ozdoby/rozpylając dekoracyjne spraye i ogólnie zawracając sobie głowę choinką. Jest, bądź co bądź, człowiekiem morza. Ale, ku mojej ogromnej radości, o osiemnastej czterdzieści siedem (w wolniej chwili, między ziemniakami i jarmużem) ojciec zabrał mnie na stronę. - Choinki - oznajmił, sprawiając, że ciarki przeszły mi po plecach. Oparłam się o blat kuchenny, przygotowując się na kolejną, stresującą konfrontację. - Choinki, tato? - zachęciłam go. - Tak, choinki - potwierdził. - Rozmawiałem z Benem i wygląda na to, że jest trochę rozczarowany... - Rozczarowany? - W rzeczy samej. Tym małym drzewkiem, które kupiłem. Zauważyłam dobór przymiotnika i ucieszyłam się, że ojciec właściwie ocenia przynajmniej relatywne choinkowe wymiary. - Doprawdy? - zapytałam. - W rzeczy samej. Zdaje się, że planowałaś go jutro zabrać na wycieczkę, żeby kupić prawdziwe drzewko. Na choinkową far mę, powiada. Mówi, że robicie to co roku. Że to rodzaj rodzinnej tradycji. Tak. oczywiście! Ja tradycyjnie mówię (płaczliwym tonem, mnąc fartuszek na piersi itd.): „Czy ktoś chce w tym roku pojechać ze mną i wybrać choinkę?", i dostaję tradycyjną odpowiedź: „Mamo! Musimy?" - Tak - powiedziałam rozpromieniona. - Zgadza się! Oczywiście! - No, niech mu będzie - powiedział tata ze śmiechem. - Kto by pomyślał, w jego wieku? Ale niech mnie Bóg broni, żebym miał się ładować z butami w wasze rodzinne tradycje, kochanie. W każdym razie, skoro tak to wygląda, to jedź i kup mu tę jego choinkę. Milczałam przez kilka sekund, nie wierząc we własne szczęście. - No dobrze - wykrztusiłam w końcu. - Tak zrobię. I mam pomysł! - dodałam w natchnieniu, przepełniona wdzięcznością. Twoją srebrną choineczkę możemy postawić na ganku. Pognałam prosto na górę. Krzycząc „Tak! Tak! Tak!", wykonałam taniec zwycięstwa amerykańskich futbolistów, po czym dałam Benowi wielkiego całusa, uściskałam go i zapewniłam, że
akrobatyczny rower jednak mieści się w sferze gwiazdkowych możliwości. W tej chwili pławię się w aurze ciepła, miłości i wdzięczności dla mojego młodszego potomka za ten zdumiewający pokaz sprytu i dyplomacji w zarządzaniu dziadkiem. Jestem pełna zachwytu z powodu tego niespodziewanego dowodu wrażliwości (dowodu. że w ogóle zarejestrował naszą rozmowę o wyprawie po choinkę). Nie zmienia to, oczywiście, faktu, że zupełnie nie sprostałam sytuacji. Ale wygląda na to, że parę rzeczy udało mi się zrobić jak należy. W końcu wychowanie dzieci, które potrafią skutecznie wyręczyć tchórzliwą matkę w trudnych sprawach, też się przecież liczy.
13
D
wanaście handlowych dni do świąt. Czy coś koło tego. Radosne wydarzenie. Dziś wieczorem dostałam maila od Dana (muszę założyć drugą linię telefoniczną).
RS
Mamo, mam nadzieję, że to odbierzesz. Telefon znowu permanentnie zajęty. Wiem, że późno cię zawiadamiam, ale czy Jack mogłaby przyjechać na święta do nas? Jej tata musiał zmienić plany w ostatniej chwili i nie będzie go w kraju aż do Nowego Roku (nie pytaj). Jack jest nieźle wściekła, jak się pewnie domyślasz, ale za to zaprosił nas oboje do Klosters na narty, w marcu, więc nie mogę powiedzieć, żebym był bardzo zmartwiony!!!!!!! Ale czy tobie to nie sprawi kłopotu? Jack może spać w moim pokoju. Brak odpowiedzi uznam za zgodę. Pozdrowienia, Dan
Uradowana, odpisuję natychmiast.
Cześć, kochanie! Tak, oczywiście, że Jack może przyjechać i spędzić z nami święta! Będziemy zachwyceni! Zjawi się razem z tobą czy dojedzie tu sama? Daj mi znać, kiedy będziesz mógł.
Wspaniałe wieści, i o świętach, i o nartach. Prawdziwy szczęściarz z ciebie! Ze mnie zresztą też szczęściara! Nie mogę się już doczekać, kiedy zobaczę was oboje, Kocham cię, mama xx
Ha! Wspaniała, wspaniała, naprawdę wspaniała wiadomość! Mój mały synek wróci na łono rodziny, a ja będę mogła zaimponować tej zarozumiałej wytrzeszczonej damulce fantastycznym, magicznym, wysmakowanym świątecznym wystrojem. Bożym Narodzeniem, którego nie zapomni i najlepszymi na świecie, pieczonymi ziemniakami na świąteczny lunch. Nawet, jeśli będą jedzone w ciasnej norze przylepionej do domu sąsiadów.
RS
- Prawie go już widzę, jak siedzi tutaj i wychwala jedzenie mówię rozanielona do Rosę. - Czyli, jak rozumiem, cieszysz się? Ale myślałam, że nie znosisz tej dziewczyny. - Tak, ale to było w Gwieździe Bengalu. Teraz układ sił jest inny. Ja tu dowodzę. Choć muszę przyznać, nie jestem pewna, jak rozegrać sprawę ze spaniem. Nie mamy już wolnego pokoju, a to chyba trochę nie fair wyrzucać Bena do pokoju Dana. - Hm - mówi Rosę. - Może zostawisz im wolną rękę. - Ty byś zostawiła? - No cóż, przecież musisz założyć, że ze sobą sypiają, nie? - Muszę? No, pewnie tak. Na pewno sypiają. To nie jest coś, o co można zapytać. - O, jestem pewna, że sypiają - stwierdza Rosę ze wzniosłą nonszalancją osoby, której najstarsze dziecko ma dopiero dziewięć lat. - Przecież chyba nikt nie udaje, że jest inaczej? - Nie, chyba nie. Ale i tak nie podoba mi się, że mieliby się bzykać za ścianą mojej sypialni. Nie podoba mi się, że się bzykają, kropka. - Co przypomina mi inną sprawę. Jakieś postępy w związku z Adamem? - Postępy? Adam? - świergoczę nieszczerze, czując jednocześnie, jakby jakiś mały gryzoń wbijał boleśnie zęby w moje wnętrzności. - Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Jaki Adam?
RS
Czwartek. W radosnym nastroju (zmąconym tylko odrobinę problemem bzykania, koniecznością unikania myśli o Adamie Jonesie, szacunkiem dla zmarłego pana Williamsa itd.) postanawiam ubrać choinkę. Idę więc do garażu, zdejmuję oporną ochronną siatkę z choinki, spryskuję choinkę impregnatem w sprayu, dostaję piętnastominutowego ataku kaszlu, znajduję wiaderko, znajduję worek żwiru, wsypuję żwir do wiaderka, wtykam choinkę do wiaderka, wyplątuję włosy z choinki, wyjmuję choinkę z wiaderka, utrząsam żwir, wtykam choinkę z powrotem do wiaderka, wyjmuję choinkę z wiaderka, obiegam okolice domu w poszukiwaniu dodatkowej porcji żwiru, wtykam choinkę z powrotem do wiaderka, wyplątuję włosy z choinki, zastanawiam się, dlaczego nie wetknęłam choinki do wiaderka przed zdjęciem siatki, przeciągam wiaderko z choinką przez kuchnię, korytarz, salon. Ustawiam choinkę na środku salonu, przesuwam kanapę, stolik do kawy, stojak na gazety, stojącą lampę na drugą stronę salonu, stawiam choinkę naprzeciw drzwi na patio, zastanawiam się, dlaczego od razu nie wniosłam choinki przez drzwi na patio, poprawiam choinkę w wiaderku, przywiązuję choinkę do kaloryfera. Wracam do garażu, odnajduję dekoracyjną baryłkę, przynoszę dekoracyjną baryłkę do domu, próbuję wstawić wiaderko do baryłki, wybieram połowę żwiru, odwiązuję choinkę od kaloryfera, poprawiam choinkę w wiaderku, wstawiam wiaderko do baryłki, wsypuję żwir z powrotem do wiaderka, przywiązuję choinkę do kaloryfera, rozdeptuję różnorakie bezkręgowe stworzenia pierwotnie rezydujące w baryłce, oceniam symetrię gałęzi choinki, odrąbuję dolną gałąź z prawej strony, próbując osiągnąć symetrię, odrąbuję odpowiadającąjej gałąź z lewej dla równowagi, wtykam odrąbaną dolną lewą gałąź w przerzedzonym dolnym regionie z prawej, wlewam wodę do wiaderka, przynoszę z kuchni papierowe ręczniki, osuszam dywan wokół baryłki. Przynoszę ozdoby ze strychu, rozwijam lampki, sprawdzam, czy świecą, wymieniam bezpiecznik we wtyczce, wymieniam pięć żarówek, sprawdzam, czy świecą, rozwijam lampki na choince. Orientuję się, że starczyło do połowy, zwijam lampki, rozwijam lampki jeszcze raz, orientuję się, że starczyło na dwie trzecie, przeklinam, idę do najbliższego sklepu, kupuję dodatkowy komplet, rozwijam dodatkowy komplet w dolnej części choinki, sprawdzam, czy lampki świecą, odkrywam, że nie świecą, wymieniam żarów-
RS
kę, idę na górę, szukam złodziejki do gniazdka, biorę złodziejkę z pokoju Bena, zapamiętuję, żeby go później odnieść, włączam wszystkie lampki, mówię „Aaaach", wyłączam lampki, wyjmuję ozdoby. Na czubku umieszczam anioła, poprawiam mu sukienkę, wieszam bombki, stwierdzam, że mi się nie podoba, przeklinam, przewieszam bombki, wieszam odziedziczonego po przodkach, delikatnego, szklanego rajskiego ptaka, wieszam różne, dobrane kolorystycznie ozdoby, wieszam czekoladowe parasolki, przypominam sobie, że zapomniałam o srebrnym puchu, przeklinam, idę po srebrny puch. przetykam ostrożnie srebrny puch między lampkami, bombkami, parasolkami itd., strącam dekoracje z gałęzi, przeklinam, nadeptuję na odziedziczonego po przodkach, delikatnego, szklanego rajskiego ptaka, przeklinam po raz kolejny, przypominam sobie o pudle ozdób zrobionych przez Dana i Bena w żłobku/przedszkolu/podstawówce, idę po pudło, wieszam rozpadające się ozdoby z papierków po cukierkach, brokatu, makaronu i fasoli w miejscach, gdzie nie rzucają się w oczy, czuję się winna, przewieszam je na poczesne miejsca, jęczę, przewieszam kilka wybranych na kompromisowe pozycje, chowam resztę do pudełka, włączam lampki, przeklinam, sprawdzam żarówki, znów przeklinam, sprawdzam żarówki jeszcze raz, znajduję winowajcę, wymieniam żarówkę, zjadam czekoladową parasolkę. Spryskuję choinkę obficie sztucznym śniegiem w sprayu, dostaję piętnastominutowego ataku kaszlu, orientuję się, że to nie sztuczny śnieg, a znów impregnat, przeklinam, odnajduję sztuczny śnieg w sprayu, spryskuję choinkę obficie sztucznym śniegiem w sprayu, idę po anielskie włosy, włażę na krzesło, obrzucam artystycznie choinkę anielskimi włosami, schodzę z krzesła, biorę resztę anielskich włosów, narzucam kilka garści na dolne gałęzie, idę po odkurzacz, zbieram igły, anielskie włosy i ciała bezkręgowców z salonu, odkurzam kuchnię, korytarz i dolne stopnie schodów, chowam odkurzacz, siadam na kanapie, zasypiam. Budzi mnie natarczywe ding-dong dzwonka przy drzwiach. Idę otworzyć i widzę za progiem Sheilę Rawlins ze świątecznym wydaniem biuletynu parafialnego i propozycją rocznej prenumeraty za dwa funty. Zapraszam ją do środka i udaję, że zostawiłam torebkę w salonie; chcę zwabić ją dalej i zaimponować moją fantastyczną, magiczną itd., choinką.
RS
- Uuaaaa! - mówi Sheila. - Twoja choinka wygląda oszała miająco! Mówię: - Naprawdę? Och, jesteś taka miła. To nic specjalnego, do prawdy - itd. Daję dodatkowego funta na kościół. Aaaach. Zasypiam snem sprawiedliwego i śnię (czego nie da się uniknąć i co może mieć uzdrawiający wpływ) o namiętnych seksualnych spotkaniach z bezimiennym internistą. Wymyślam nawet wspaniały projekt surrealistycznej, kryształowej, lapońskiej (plastikowej) dekoracji na ganek, na bazie metrowej srebrnej choinki, waty, styropianu, gałązek i brokatu. I kompletu czterech milionów lampek, który widziałam w zeszłym tygodniu na targu. Cudownie jest zejść rano na dół, z odświeżonym umysłem, w dobrym nastroju, i poczuć żywiczny zapach majestatycznej wspaniałej jodły, który niweczy ślady ostatniej wyprawy mojego ojca w krainę sosów i octów ze sfermentowanych owoców. Mniej cudowna jest dwuminutowa tyrada młodszego syna, który przypomina mi, jak ważne jest, bym nie mieszała się do wtyczek, gniazdek i połączeń sprzętu elektrycznego w jego pokoju, tym bardziej, że zegar z radiem to jedyny pewny sposób obudzenia się do szkoły w domu prowadzonym przez matkę-śpiocha. Ale nastrój cudowności i tak przenika wszystko wokół. Listonosz przynosi mi egzemplarz „Nieustraszeni Odkrywcy (Nepal i Tybet) - indywidualny plan podróży dla Pani Charlotte Simpson". Idąc za radą Rhysa, napisałam w tej sprawie do znającego się na rzeczy człowieka prowadzącego biuro w Bolton, który -o radości! - zna różnice między dorkpa i daal. Zabieram przewodnik do pracy, by wspomóc moje dobre chi. Poranek przynosi mi kolejne zwiastuny pozytywnych zmian. Mając świeżo w pamięci groźbę Rutlandów, że pójdą do Metro i doprowadzą do bezprecedensowego (w Cardiff) kowbojskiego pojedynku dwóch agencji, zabieram na drugą prezentację Cherry Ditchling państwa Habibów, którzy wydają się (odpukać!) wyjątkowo napaleni. - Jest nawet altanka! - mówi radośnie pan Habib do żony. Jane Austen, zdaje się, bardzo je sobie ceniła. Ale zawsze biorę poprawkę na to, że szczęście może się odwrócić, tym bardziej, że Minnie przeprowadza się dziś do Maltings, a ja mam zajrzeć do niej i zabrać Kiplinga tuż przed (proszę cię, Boże) finalizacją umowy sprzedaży. Okazuje się, że miałam rację.
RS
Docieram na miejsce dwadzieścia minut przed czasem, w uporczywej mżawce. Ku swojej konsternacji zastaję na ulicy również Austina Metro, który zdejmuje mokre liście z maski swojego jaguara. Schylam się do samochodu, zaczynam szperać w poszukiwaniu parasolki, wywracając słoiczki z dżemem (przywiozłam kilka dla Minnie) itd., i przez cały czas mając świadomość, że Austin zaraz wypali wzrokiem dziury w mojej spódnicy koloru rzęsy wodnej. - Jakiś problem? - pytam, wynurzając się z auta. Austin odrywa spojrzenie od mojego tyłka, po czym lekkim krokiem przechodzi przez ulicę. - Właśnie o to samo chciałem zapytać - mówi. - Ja tu jestem po to, żeby zobaczyć, jak ta finalizacja zostanie sfinalizowana. A ty? Czy to nie lekka nadgorliwość, moja śliczna? - Skoro musi pan wiedzieć, zabieram kota - odgryzam się. Nie ma absolutnie żadnego problemu z Minnie. Zdążyłam już zauważyć po drugiej stronie samochód opiekunki socjalnej, sama więc nie jestem do końca przekonana, że to prawda. Powiedziano mi, że Minnie ma być zabrana w południe i że siostra z Maltings dopilnuje, by Kipling był zamknięty w koszyku, kiedy ja się zjawię. Hm. Jestem coraz mniej przekonana, kiedy słyszę syrenę; masa błyszczącej bieli pędząca w naszą stronę, jest najwyraźniej karetką pogotowia. Jakoś od razu wiem, że to do Minnie. Ruszam biegiem do domu, Austin Metro tuż za mną. Frontowe drzwi są otwarte, wpadamy więc oboje do środka. - A, już jest - mówi opiekunka, spoglądając w górę, kiedy wchodzimy. - W porządku, Minnie. Karetka już jest, kochanie. Nic ci nie będzie. Nie martw się. Klękam obok niej. Minie leży w korytarzu, twarzą do podłogi, z głową przekręconą na bok i zamkniętymi oczami. Z boku jej ust lśni strużka śliny. Opiekunka podnosi głowę i rozpoznaje mnie. - Upadła - oznajmia z westchnieniem. - To się często zdarza. Oczywiście, trudno coś stwierdzić, ale podejrzewam, że złamała biodro. Nie próbowałam jej ruszać... A, nareszcie. Resztka światła w korytarzu znika, kiedy dwóch sanitariuszy plus nosze (plus ekipa RealTV?) staje w drzwiach. Jowialni i stanowczy, wchodzą do środka i przejmują dowodzenie. Przy niepokojąco słabych protestach Minnie konstruują coś w rodzaju szyny, rozkładają coś, co przypomina nosze, wynoszą ją na zewnątrz i wsadzają do ambulansu.
RS
- Chyba powinnam z niąjechać - mówię do opiekunki. Obie stoimy z boku i przyglądamy się bezradnie. Kobieta spogląda na mnie z ulgą. - Mogłaby pani? Będę spokojniejsza, wiedząc, że nie będzie sama. Ja muszę być o pierwszej w magistracie. Dam znać do biura, co się stało. - Sprawdza godzinę i zerka na ulicę. - A to pewnie nowi właściciele. O rany. - Co, już? - odwracam się do Austina, który stoi nieopodal, mamrocząc coś do telefonu. Unoszę pytająco brwi i wskazuję na ulicę. Austin kręci głową. - To tylko ludzie od przeprowadzek - wyjaśnia, bezgłośnie poruszając ustami. Kiwa głową i mówi głośniej, do słuchawki: Tak, ale już po wszystkim. Państwo Appleby niedługo przyjdą do biura po klucze. Wszystko jasne? Kierowca karetki idzie z powrotem chodniczkiem. - Jedziesz, skarbie? - Tak, oczywiście - mówię. - Ale może powinnam jej znaleźć jakąś koszulę nocną, czy coś. Jeśli jest tu jeszcze jakaś koszula. Dom chyba został już opróżniony? Opiekunka kiwa głową. - Ale zdaje się, że Minnie miała wziąć ze sobą dwie walizki osobistych drobiazgów. Na pewno sąjeszcze w korytarzu. Myślę, że możemy do nich zajrzeć, jak pani myśli? - Wie pani co - mówi kierowca karetki - daliśmy jej porządną dawkę środka uśmierzającego, więc w tej chwili i tak jest niezbyt przytomna. Może skompletuje pani parę rzeczy i ruszy za nami. Przyjedzie pani do A&E i tam ją odszuka. Opiekunka jeszcze raz kiwa głową. - To chyba najlepszy pomysł. Jeśli, oczywiście, pani się zgadza? - Pewnie tak - mówię. - Ale co mam zrobić z jej rzeczami? - Chyba najlepiej by było, żeby zabrała je ta kobieta z Maltings, nie uważa pani? Zdaje się, że ma tu niedługo być. A może mamy zadzwonić i ją zatrzymać? Jeśli mamy jeszcze czas. Jak pani sądzi? . Jestem zdenerwowana i zmartwiona. Mam ochotę powiedzieć: ".Nie wiem do cholery, to ty jesteś z opieki społecznej", ale, oczywiście, powstrzymuję się. Mówię:
- Hm, to jej nowy dom, więc to chyba sensowne rozwiązanie. Tak, właśnie tak. W takim razie chodźmy. - Biorę klucze, które podaje mi opiekunka i ruszam do domu. Austin idzie za nami. - To jak będzie z kluczami? Chcesz, żebym je wziął? Mogę je podrzucić Davinie. Zakładam, że nieprędko wrócisz do biura. Wiem, że to zupełnie idiotyczne, że to nie jego wina, i że próbuje tylko dopilnować szczegółów; wiem, że oddanie mu kluczy byłoby najsensowniejszą rzeczą w tej sytuacji, ale, zupełnie niewiadomo dlaczego, jestem na niego wściekła. Jakby ten cały bałagan był jego dziełem. - Przykro mi - mówię, prychając przez nos - ale to niezgodne z zasadami firmy. Znajdę Minnie coś do spania, oddam walizki siostrze z Maltings i sama zawiozę klucze do biura. Kiedy notariusz potwierdzi, że sprzedaż została sfinalizowana, oczywiście, przekażemy klucze. - Wchodzę do korytarza i podnoszę walizki. Są niedorzecznie lekkie. No, komu w drogę, temu czas, myślę. Niestety, nigdzie nie widzę kociego koszyka. - Wrócę do biura, jak tylko będę mogła - dodaję. Zatrzaskuję drzwi, by odciąć się od Austina i deszczu.
RS
Koty i Simpsonowie to nienajlepsze połączenie. Chyba zupełnie mi odbiło. - Twoja Minnie to głuptas - zagaduję Kiplinga, udając jed nocześnie, że moja torebka to tłusta soczysta mysz. Kot, oczywi ście, nie daje się nabrać. Głuptas czy nie, podejrzewam, że Minnie była jego matką równie długo, jak ja jestem matką Bena. Przez dobre dwadzieścia minut toczymy ze sobą niegroźną bitwę bez użycia pazurów, aż w końcu Kipling daje się zwabić do kosza za pomocą małej puszki kociego jedzenia, którą znalazłam na dnie jednej z walizek Minnie. Kiedy dojeżdżamy wreszcie do domu, mój samochód śmierdzi jak kibel u handlarza ryb. Ale przynajmniej kot przestał prychać i drzeć pazurami wiklinę. - No dobra, Kipling-mówię do niego-to są zasady obowią zujące wszystkich czworonożnych Simpsonów: żadnego sikania, żadnego srania, żadnego drapania po nogach krzeseł, żadnego wła żenia na łóżka ani przynoszenia trupów. A na kanapę nawet nie spoglądaj. A, i blaty w kuchni są absolutnie poza zasięgiem.
RS
I jeszcze jedno - kiwam palcem - nie spodziewaj się w tym domu whiskasa, jasne? Kiedy rozpinam klamry, Kipling kładzie uszy po sobie. - Aha - dodaję -jeśli zniszczysz dekoracje, to koniec z tobą. Kot wypada jak błyskawica z kosza i w mgnieniu oka jest na choince. Ojciec zjawia się w domu, kiedy właśnie usiłuję odtworzyć tak starann ie w tym roku dopracowaną kaskadę z bombek. Na całe szczęście powstrzymuje się od komentarza. Udaje mu się jednak wpędzić mnie w niemałą konsternację (i lekkie przerażenie) za pomocą: a) apaszki i b) radosnego oświadczenia, że po pierwsze on i Hester oficjalnie są parą. a po drugie, że zaprosił ją do nas na święta. - To tyle na temat kameralnych eleganckich świąt - mówię Rosę przez telefon. - Dan, Ben, Jack, tata, teraz jeszcze Hester, może się okazać, że będzie i Francesca, a na dodatek rozhisteryzowany kot z niewiarygodnie cuchnącym oddechem. - Będziesz miała niezłą zabawę! - Jedyne, co mam w tej chwili, to pół tony brukselki i ból głowy. - Myślałam, że chciałaś mieć wielkie rodzinne święta. - Zgadza się. Czy w związku z tym mogę się wprosić na wasze? Naprawdę wolałabym zabrać chłopców i zająć się tobą. - Wiesz, że możesz, Charlie. Mój Boże, chyba nie masz wątpliwości. Aleja nie potrzebuję, żeby się mną zajmować. - Owszem, potrzebujesz. Potrzebujesz pomocnej dłoni. Potrzebujesz oparcia. - Nie potrzebuję niczego takiego, więc przestań się nade mną trząść, dobra? - W jej tonie było coś, co kazało mi jej posłuchać. - Dobra. - No, to rozchmurz się. Będziecie się świetnie bawić. Jesteś tylko w marudnym nastroju. Radzę ci jak najwcześniej otworzyć tę sherry. - Nie odważę się. Może się okazać, że będę musiała wiać. Naprawdę wyobrażasz sobie Jack do spółki z tą Hester? Może po prostu wyniosę się z domu i dam sobie z tym spokój. - Cicho! - mówi Rosę. - Uspokój się. To wszystko przez tę historię z Adamem, co? - Nie! - mówię. Tak. - Po prostu mam ochotę uciec. - Nic ci nie będzie - uspokaja mnie. - Wszyscy świetnie się dogadacie.
Chciałabym jej wierzyć. Kiedy wchodzę do gabinetu i włączam komputer, zdaję sobie wreszcie sprawę, że cały mój nastrój świątecznej wesołości ijoie de vivre to tylko cienka pozłotka przysłaniająca całe pokłady stresu, że nawet najpiękniejsze bombki świata nie są w stanie wydobyć mnie z takiego dołka. A kiedy widzę, że on do mnie napisał, ogarnia mnie poczucie, że już nad niczym nie mam kontroli. To się po prostu w głowie nie mieści.
[email protected] Droga Charlie, Davina powiedziała mi o Minnie, pomyślałem więc, że powinienem się z tobą skontaktować. Bardzo mi przykro. Wyjdzie z tego? Nie odpowiedziałem na twój ostatni list, bo zabroniłaś mi odpisywać, ale też dlatego, że rozumiem twój punkt widzenia. Ale kiedy rozmawiałem dzisiaj z Rhysem, zdenerwowałem się jak idiota z powodu jego (jak by to ująć?) wysokiej oceny twoich wdzięków. Biorąc to wszystko pod uwagę, muszę przyznać, że postawiłem się chyba w trochę głupiej sytuacji. Co, oczywiście, (wiem, że tak mi powiesz) zupełnie cię nie obchodzi. A jednak piszę znowu. Nie potrafię się powstrzymać. Niezły bałagan, co? Przepraszam. Adam xx
RS
Jestem zła. Bardziej niż trochę. Jestem bardzo, bardzo zła. Jestem zła na siebie, że w ogóle do niego napisałam. Jestem zła na niego, że odpowiedział. A głównie złoszczę się dlatego, że choć tak stanowczo mu tego zabroniłam, jestem uradowana i podniecona, że mnie nie posłuchał. Do cholery z tym wszystkim. Kiedy miałam czternaście lat, dostałam walentynkę od chłopca z mojej klasy, na którego punkcie miałam świra. Kartka, oczywiście, była anonimowa, ale wiedziałam, że to on, bo miał wieczne pióro dla leworęcznych, przez co grube kreseczki w jego literach były cienkie, a cienkie - grube. Napisał: „Kochana Charlotte, myślę, że jesteś bardzo ładna i bardzo chciałbym z tobą chodzić". Nic nie powiedziałam. On miał już dziewczynę - moją prawie najlepszą przyjaciółkę. Czekałam tylko. Czekałam i czekałam. A on ciągle z nią chodził. I nie mogłam się przemóc, żeby dać mu jakiś znak. Wciąż nie wiem, dlaczego wysłał tę kartkę. Jaki to miało sens? Właściwie tylko się przez to wściekłam.
RS
Rosę, mówię ci, kiepsko to wygląda. Pomyśl o aktywności sejsmicznej (wiesz, jak się mierzy aktywność sejsmiczną? Wykładniczo), a będziesz wiedziała, o co mi chodzi, kiedy ci powiem, że ten mail sięgnął ósemki. Zapomnij o San Francisco, zapomnij o Górze Świętej Heleny, zapomnij o wszelkich parametrach, jakie zwykle stosuje się w takich przypadkach - wtedy będziesz wiedziała, jak bardzo jest źle. To jest realne. To nie sen. To nie marzenia. To nie jest wyobrażanie sobie czegoś, czego nie ma. O nie. Ani wysnuwanie romantycznych fabuł z kilku przypadkowych spotkań i wcielanie się w rolę głównej amantki. Ani wyobrażanie sobie, że zauważyłam coś szczególnego w jego zachowaniu, podczas gdy naprawdę był to tylko przyjazny uśmiech. To nie jest powtarzanie sobie, że wymyślam bzdury, w głębi duszy wierząc jednocześnie, że jest wręcz odwrotnie. Tu nie chodzi o chcenie, pragnienie czy nadzieję. To jest realne. Wszystko jest realne. To wszystko jest realne. I na dodatek, no cóż, chyba obustronne. Oczywiście, nie mogłam napisać do Rosę, bo ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę, było zawracanie jej teraz głowy moimi problemami. Podążyłam więc do łoża, muskając me rozmigotane schody lekkimi jak piórko stopami, powiewając mym peniuarem z powiewnej gazy, by złożyć skroń na miękkim, pastelowym jedwabiu mej poduszki i śnić namiętne sny o miłości na usianych szarotkami trawiastych wzgórzach. Ale tym razem bezimienny internista miał rogi, a na zadzie wypalone słowa „zakazany owoc".
Z
14
decydowałam się urządzić kolację wigilijną w stylu szwedzkiego bufetu, gdyż stres związany z przygotowaniem tradycyjnego posiłku jest ponad moje sity. Prawdę mówiąc, stres związany z przygotowaniem jakiegokolwiek posiłku jest ponad moje siły. Wystarczy mi w zupełności stres, jakiego przysparzają mi starania, by nie myśleć w kółko: „A jednak piszę znowu. Nie potrafię się powstrzymać". Zamiast więc sterczeć przy kuchni, postanowiłam wydać większą część mojej śmiechu wartej, świątecznej premii, kupując wszystko, co znajduje się w czarnym pudle z napisem OKAZJA w Sainsbury's.
RS
Wkrótce okazuje się. że pomysł z bufetem był sprytnym posunięciem, jako że eliminuje czynności w stylu cedzenia zup i podgrzewania dań, dzięki czemu atmosfera jest wolna od wszelkich oznak rodzinnych niepokojów. Aż tu nagle... Aż tu nagle, niedługo po kolacji, kiedy wszyscy moglibyśmy szczęśliwie oglądać jakiś niewymagający program albo gówniany Świąteczny Seans Filmowy, Hester postanawia uraczyć nas dramatyczną, pełną niespodziewanych zwrotów akcji przypowieścią o tym, jak to ktoś zajął jej miejsce przeznaczone dla starszych osób w autobusie do Grangetown w zeszłym tygodniu. Nagle zostaję wyrwana z naszej przyziemnej, ale znajomej rzeczywistości i bezlitośnie rzucona w sam środek sit-comu - naprawdę kiepskiego sit-comu z fatalną oglądalnością, którego bohaterami (mimo rozmigotanego otoczenia) jest banda ponurych przygłupów i niewychowanych dzikusów. Hester: Pomyślałam więc sobie, że można się było tego spodziewać. Tata: Dlaczegóż to, kochanie? Hester: No cóż, to był kolorowy facet, oczywiście. Jack: Słucham? Hester: I trzeba to powiedzieć jasno: niektórzy z nich... Jack: Przepraszam, pani Stableford, czy pani powiedziała „I trzeba to powiedzieć jasno*'? Ja: Kto chce gorącej czekolady? Hester: Nie zrozum mnie źle, moja droga, ja nie twierdzę, że to miało jakikolwiek związek z... Jack: I trzeba powiedzieć jasno, że niektórzy z nich co? Dan: Jack, daj spokój. To nieważne. Jack: Ośmielę się mieć inne zdanie, Dan. To niezwykle ważne. To właśnie taki ohydny ukryty rasizm przesiąka przez pokolenia i zaraża wszystkich swoim straszliwym liszajem. Ja: Albo szklaneczkę czegoś mocniejszego? Hester: Nie musisz mi tego wytykać, moja droga. I wcale nie mówię, że to miało jakikolwiek związek z jego kolorem. Nie mam nic przeciwko kolorowym. Mam przyjaciół, którzy są kolorowi, i wszyscy są bardzo mili. Chodzi tylko o to, że w tamtym wypadku... Jack (wytykając): Po co więc o tym wspominać? Po co przemycać takie zdania do rozmowy? Dlaczego on [Ben] ma odnieść Wrażenie, że istnieje jakiś związek między zachowaniem człowieka a kolorem jego skóry?
RS
Ben: Mnie w to nie mieszaj! Ja: A może daktyla? Albo kandyzowanych owoców? Dan: Oj, Jack, dajmy już temu spokój. Jack: A, więc uważasz, że nie mam racji, tak? Co innego mówiłeś w Klubie Socjalistów w zeszłym tygodniu. To wszystko było... Dan: Ależ oczywiście, że tak nie uważam. Masz absolutną rację. Brzydzę się rasizmem. Wiesz o tym. Chodzi tylko... Tata: No no, kolego. Hester nie jest rasistką. Chyba nie ma potrzeby zaraz szafować niemiłymi słowami. Dan: Zdaję sobie z tego sprawę, dziadku. Ale Jack chce tylko dowieść, że czasami te sprawy są, no, wrodzone. Niekoniecznie zawinione. Ale mimo wszystko istnieją. Utajone. Ja nie... Jack: Dokładnie! A to czyni z niej rasistkę! Nie można sobie robić założeń opartych na kolorze skóry, a potem twierdzić, że nie jest się rasistą! Boże! Właśnie o to mi chodzi! Dopóki nie staniemy murem i nie zakwestionujemy tego rodzaju zachowania w samych sobie, to będzie trwało i trwało, i trwało! Tata: Nie zaszkodziłaby ci odrobina szacunku dla starszych, młoda damo. Dan: Tu nie chodzi o brak szacunku, dziadku. Jack próbuje tylko... Jack: Owszem, chodzi! Nienawidzę tych bzdur o szanowaniu starszych! Ben (chichocząc): To widać! Ja: Ben! Jack: Niby dlaczego to mamy szanować ludzi tylko za to, że są starsi od nas? Szanuję całą masę ludzi, wierzcie mi, ale za ich charakter, intelekt, za ich wizję, a nie za ignorancję! Tata: Masz zamiar tak siedzieć i pozwalać jej mówić w ten sposób do Hester, kolego? Dan: Dziadku, to nie jest moje zadanie... Jack: W rzeczy samej. Jestem wykształconą inteligentną osobą i nikt mi nie będzie mówił... Hester (prychając): No tak, to dowodzi tylko, jaką stratą pieniędzy jest całe to tak zwane wykształcenie. Maniery to maniery, młoda damo, i z przykrością stwierdzam, jak niewiele ich ostatnimi czasy mają młodzi ludzie. Kiedy ja byłam młoda, znaliśmy swoje miejsce... Jack (wstając): Ach, tak. Jasne. Używając sobie ile wlezie w koloniach i wyzyskując rdzennych mieszkańców. Chodziło
RS
o wielkość zajętych terytoriów, prawda? A, i jeszcze o to, żeby się nie zadawać z czarnuchami. Ja/Dan/Tata: Jack! Hester (czerwieniejąc): Chyba nie muszę tego dłużej wysłuchiwać, dziękuje uprzejmie. Leonard, ja idę do łóżka! Ben: E-hm! Jack (wybuchając płaczem): 1 świetnie! Krzyżyk na drogę! Nie lubię się zadawać z byle kim. Dan, chcę jechać do domu. Dan: Och, do cholery jasnej! Ja: Dan! Tata (wychodząc): No, mam nadzieję, że teraz oboje jesteście zadowoleni. Ja (wstając): Daj spokój, tato... Ben (szczerząc zęby): Mogę teraz pooglądać Miasteczko South Park na Sky, mamo? Ja: Ben, to nie jest... Pstiyk. Ja (przecierając oczy/mrugając): Hm. Chyba jednak nie. I cięcie. Kiedy nagle zapada absolutna nieprzenikniona ciemność, ostatnia rzecz, jaką należy zrobić, to zacząć miotać się po pokoju jak kurczak bez głowy, tym bardziej, kiedy w rzeczonym pokoju znajduje się kilka osób, monstrualna choinka, wielka ilość szkliwa i niedojedzone resztki kolacji w bufetowym stylu. Ofiarą padły przynajmniej dwa kieliszki i talerz z wędliną. Z korytarza dobiegł mnie głos Dana, a w ślad za nim pojawił się podskakujący żółty snop światła latarki. - Pewnie wyłączyli prąd - powiedział. - Wszystko siadło. Ale zaraz... - Latarka zgasła na chwilę. - Nie, to nie może być to. U sąsiadów się świeci. - No to co się stało? Dan, znajdź mi drugą latarkę, proszę cię. Widocznie bezpiecznik poszedł albo coś w tym stylu. Kiedy Dan znalazł mi latarkę, ruszyliśmy do kuchni. Automatyczne bezpieczniki były wyłączone, co do jednego; nie powiedziało mi to nic, czego bym wcześniej nie wiedziała. Przesunęłam . do góry duży szary przełącznik i przez kilka sekund wytrzeszczaliśmy oczy w ciemności. - Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia - przyznałam. - Ja też. Zwarcie? Chyba lepiej tego nie dotykać. Do kuchni, szurając kapciami, przyczłapał tata.
- Odsuńcie się oboje. Niech ja na to spojrzę. Wziął moją latarkę i wspiął się na drabinkę, by obejrzeć tablicę z licznikiem. Minęło kilka chwil, wypełnionych chrząkaniem i cmokaniem. W końcu zgramolił się na dół. - No i? - zapytaliśmy oboje. - Jaka diagnoza? - Nie wiem. Zwarcie? Chyba lepiej tego nie dotykać.
RS
Dwudziesty piąty grudnia. Wesoło płynie śpiew. Nie mamy prądu. I zanosi się na to, że nie będziemy go mieć przez cały dzień. Żeby więc zabić czas, albo zabiję kota, albo jeśli nie uda mi się ustalić miejsca jego pobytu przed otwarciem hali targowej - zabiję człowieka, który sprzedał mi stwarzający zagrożenie dla życia, przeznaczony na dwór komplet czterech milionów migających, świątecznych, bajecznych lampek, wiedząc doskonale, że nie wytrzymają kontaktu nawet z marnym mililitrem płynu. Przecież kocie siki nie mogą aż tak różnić się od deszczu. A może? Żałuję, że nie znam się lepiej na kwasach. Choć może nie powinnam mordować kota, a prawdziwe winowajczynie. Gdyby nie Jack i Hester, które przez cały wieczór biadoliły, gderały, czepiały się, kłóciły itd., na pewno usłyszałabym miauczenie Kiplinga, który chciał wyjść. 1 nie miałabym kałuży na ganku. Za to miałabym prąd. Dziewczyny! Komu one potrzebne? A skoro już o tym mowa, dziewczyna mojego ojca siedzi nadąsana przy śniadaniowym bufecie. Dziewczyna mojego syna leży nadąsana w łóżku. Młodszy syn siedzi nadąsany w salonie. Starszy syn siedzi nadąsany w gabinecie, a ojciec (który jest człowiekiem morza i z definicji się nie dąsa) tłucze jak wściekły garami w kuchennym zlewie. Przede mną bodajże najgorsze Boże Narodzenie od czasów drugiej wojny światowej. Teraz dopiero mam ochotę nawiać. Cichy głosik rozsądku w mojej głowie jest tak cichy, że prawie go nie słychać. Uciekam więc, wybierając się na bezprecedensową, bożonarodzeniową, pieszą, przedpołudniową wycieczkę pod Psa i Nogawkę, wsparta (miła innowacja) na ramieniu starszego syna. Miasteczko wygląda tak samo, jak każdego innego zimnego, słotnego, zimowego przedpołudnia (to znaczy zimno, słotnie), tyle tylko, że tuje w ogródkach, jak w całej Walii, obwieszone są lampkami, a przez okna można zerknąć do równie bogato oświetlonych salo-
RS
nów, których mieszkańcy pewnie grająjuż w świąteczne gry planszowe i oddają się słodkiemu lenistwu, obficie zakrapianemu sherry. Ale wszak i mnie zdarzało się spędzać święta w poszerzonym rodzinnym gronie Simpsonów. Przypominam sobie taki dzień sprzed kilku lat i uświadamiam sobie, że moja obecna zazdrość nie wynika wcale z ciepłych radosnych wspomnień. Moja pamięć jest bardzo selektywna i zanotowała tylko jedno: jak przyjemnie jest spędzać ten dzień z bandą skłóconych skacowanych krewnych. Szczególnie kiedy wyżej wymienieni skacowani krewni spędzili niewygodną noc na przeróżnych, przypominających łóżka konstrukcjach i przez czterdzieści minut stali w kolejce, by dostać się do łazienki, zwolnionej właśnie przez innych skacowanych krewnych, którzy w Wigilię pochłonęli pół tony orzechów. Nic dziwnego, że sherry przeważnie kończy się przed południem. Pub jest pełny, duszny, ciepły i zachęcający. Rozrechotaną czerwonolicą klientelę w przeważającej części stanowią mężczyźni. Dopiero kiedy wypijam dwa bardzo duże kieliszki wina, wraca moje świąteczne przyjazne nastawienie do świata. - Czyż to nie wspaniałe? - mówię do Dana, przysiadając dla bezpieczeństwa na barowym stołku i osuszając trzeci kieliszek. To takie miłe, że jesteś już całkiem dorosły i możesz zabrać swoją matkę do pubu. Legalnie. I tak dalej. Itepe. Dan zerka ponuro do swojego kufla. - Pewnie - mówi. - Byłoby jeszcze milej, gdyby nie świadomość, że musimy tam wrócić i mieć do czynienia z Jack i dziadkiem, i Benem, i tą całą Hester, i siedzieć po ciemku, bez telewizji. Jestem pewien, że wszystko zacznie się od początku. Usiłuję cmoknąć z dezaprobatą językiem, ale język jakoś nie chce mnie słuchać. Oj, niedobrze. - Dan, chyba nie powinieneś jej nazywać „tą całą Hester" upominam go. - A zresztą, to tylko jeszcze jeden powód, żeby posiedzieć tu chwilę dłużej. Mogli przyjść z nami, prawda? Pieprzyć ich. Poza tym, szczerze mówiąc, mam już trochę dość He ster i taty. Zaczyna mnie mdlić na ich widok. A co jest z Jack? Dan odwraca się. - Jak to, co jest z Jack? - O co jej tak naprawdę chodzi? - Chodzi? - Dlaczego jest taka... no, taka... taka... - Jaka?
RS
- Och, no wiesz. Spięta. Kłótliwa. Jakby... - Staram się bar dzo, bardzo starannie dobrać słowa - Jakby była, no, nie wiem... nieszczęśliwa. Musisz przyznać, że dała Hester niezły wycisk. Dan wypija kolejny wielki łyk. - Który jej się należał. Chyba dam sobie spokój. On tego nie widzi. - Ty tego nie widzisz, ale... - Mamo, oczywiście, że to widzę. Ale musisz zrozumieć, z jakiej ona pochodzi rodziny. Ogólnie rzecz biorąc, miała gówniane życie. Och, jej rodzice może i mają forsy jak lodu, ale są absolutnie szurnięci, opętani sobą, no i, krótko mówiąc, żałośni. Rozumiesz? - Rozumiem? - To po prostu jej sposób radzenia sobie z tym wszystkim. Spróbowałabyś pobyć na jej miejscu chociaż przez chwilę. Tkwi w strasznym bagnie i musi to wszystko znosić. Ale przynajmniej ma jakieś zasady. Nie można tak... o, popatrz! Tam jest doktor Jones! Właśnie chciałem z nim porozmawiać. Mieliśmy takie niesamowite trupy z... Do diabła. Dlaczego ten facet musi być takim cholernym mądralą, cholernym przyjemniaczkiem, cholernym przyjacielem rodziny, cholernym idolem Dana, cholernym ideałem, cholernym przystojniakiem? Ma na sobie skórzaną kurtkę. Czarną, przypominającą marynarkę. Z kieszeniami. W których trzyma ręce. Plus dżinsy. Plus wielkie czarne traperki. Traperki! Uznaję, że go nienawidzę. - Daj mu spokój, Dan - błyskawicznie oceniam sytuację. Na pewno nie chce dzisiaj rozmawiać o pracy. - Starając się nie zwracać uwagi na jego zawiedzioną minę, śledzę wzrokiem zbliżającego się Billa Stableforda. - Cześć, Bill! - Kiwam do niego. Co u ciebie? Wesołych świąt i czego tam jeszcze! - Witam, witam! - mówi Bill. - Co sprowadza Simpsonów do pubu w ten piękny poranek? - Rozgląda się wokół. - Czyżby wypłoszyła was z domu moja szanowna matka? Dan parska w kufel z takim wdziękiem i opanowaniem, że jedynym śladem są kawałki chipsów wirujące w piwie. - Ależ skąd! - rechoczę wesoło. Ostrze mojej ironii stępiło się widać przez nadmierną ilość chenin blanc. - To ich najszczęśliwsze chwile, coś tam razem pichcą i przepychają się po przyjacielsku nad jarzynami. Pomyśleliśmy więc sobie z Danem, że lepiej będzie zostawić gołąbki same, niech sobie gruchają. No i jeszcze brak prądu.
Wyjaśniam sytuację, odrobinę histerycznie. Bill wybucha śmiechem. - I kto by się spodziewał czegoś takiego, co? Nigdy bym nie pomyślał, że stary kogut ma jeszcze... - Wdaje nosowy dźwięk, przypominający pierdnięcie nosorożca. Zakładam, że ma to oznaczać libido, męskość, a może nawet róg. Kto to wie? - Jak słowo daję - ciągnie Bill. - A twój Ben i nasza Frankie? Mój Boże, Charlie, niedługo będziemy spowinowaceni! To trzeźwiąca myśl, podnoszę więc kieliszek.
RS
I, oczywiście, zapominam, że miałam się pilnować przed doktorem. Popełnia błąd ten, kto próbuje przewidzieć następny ruch internisty. Tym razem wyjątkowo się przeliczyłam, bo kiedy uznałam, że czas pozbyć się części wina, które w siebie wlałam, kto postanawia skorzystać z toalety dokładnie w tym samym momencie? Oczywiście, on. Rzuciłam się jak szalona na ciężkie oporne drzwi do damskiej łazienki i udało mi się w ostatniej chwili zniknąć z pola widzenia. Lustro wyskoczyło na mnie z pretensjami. Jak - powiada - mogłaś się pokazać publicznie z tak fatalnym makijażem? Odwróciłam się plecami do własnego odbicia i wykrzywiłam do suszarki do rąk. Kabiny były zajęte, ale po chwili w jednej z nich rozległ się dźwięk spuszczanej wody i zza drzwi wyłoniła się Julia Potter, w swetrze z wykładanym kołnierzykiem i w kremowych dżinsach. Wyglądała doskonale. Richarda jakoś nie zauważyłam na sali. 1 nic dziwnego. Julia powiedziała mi, że przyszła dziś bez męża, i to z wyboru. - Dla własnego zdrowia psychicznego - wyjaśniła. - Ty też postanowiłaś się dziś ululać? - Uznałam, że tak będzie najrozsądniej - odparłam. - Miałam do wyboru to, albo porąbać na kawałki mojego ojca i jego dziewczynę, i nakarmić nimi kota. - Chryste, ja też! Richard z bliżej niesprecyzowanej przyczyny robi jakiegoś wegetariańskiego klopsa, a moja matka, jak zwykle, gotuje jakąś ohydę z podrobów. No więc, nawiałam. - Musnęła dłonią włosy; drobne, śnieżnoblond igiełki ugięły się i, sprężynując, wróciły na miejsce. - Wyglądasz świetnie - powiedziałam. Czułam się przy niej jak pół tony kości dla psów.
RS
Kilka minut snułam się po łazience i udawałam, że robię coś konstruktywnego z tępym ołówkiem do brwi (jedynym kosmetykiem w mojej torebce - jedyną nadzieją dla mojej twarzy), aż w końcu uznałam, że upłynęło dość czasu. Wychynęłam z toalety. Wic, oczywiście, polegał na tym, by wyczuć odpowiedni moment i nie nadziać się.przy wyjściu na Adama. W końcu uchyliłam na kilka centymetrów główne drzwi. Korytarz był pusty. Póki co, wszystko w porządku. Wróciłam do sali. Dan zamówił mi kolejny kieliszek wina i podał mi go z uśmiechem. Nagle zorientowałam się jednak, że nie uśmiecha się do mnie, ale do kogoś za moimi plecami. - Cześć, doktorze Jones! - powiedział. - Proszę, mów mi Adam, Dan. Miło cię widzieć. Jak tam studia? Cholera. Cholera! Adam wziął kufel, który podał mu Bill Stableford. I w ogóle na mnie nie spojrzał. Co jeszcze pogorszyło sprawę. - Ekstra - powiedział Dan. - Jest ciężej, niż się spodziewałem, ale anatomia jest świetna. Właśnie opowiadałem mamie wszystkie obrzydliwe szczegóły. Prawda, mamo? - Och, zgadza się. Fuj! - zaszczebiotałam, też na niego nie patrząc. Wychyliłam wino jednym haustem. - To ciężka praca, ale przyniesie ci satysfakcję, mam nadzieję - ciągnął Adam, stukając podkładką pod piwo w kontuar. Pracuj ciężko, baw się wesoło... - Ehe, ehe! -oświadczyłam. -No, ja mam dość! Zmywamy się! Odstawiłam z hukiem kieliszek i wszyscy spojrzeli na mnie. - Mamo, mnie jeszcze tyle zostało do wypicia! - wykrzyknął Dan. - No to się pośpiesz - powiedziałam, spoglądając znacząco na zegarek. Z jakiegoś powodu nie mogłam się zorientować, którą pokazuje godzinę. - Spieszysz się? - zapytał Bill. - Nie ma jeszcze pierwszej. Myślałem, że chciałaś... - Nie, nie - odparłam, gestykulując gwałtownie. - Muszę odwiedzić jedną staruszkę w szpitalu. - Naprawdę? - zapytał Bill. - Owszem. Moją przyjaciółkę, Minnie Drinkwater. Adam skinął głową. Dan zmarszczył brwi.
RS
- Pierwsze słyszę - stwierdził. - Poza tym jesteś wstawiona, mamo. Nigdzie nie pojedziesz. Potrząsnęłam głową. - Pojadę taksówką. Bill roześmiał się. - Nie bądź głupia. Nie złapiesz dziś taksówki. Równie do brze mogłabyś się przejechać na ośle. Dłoń Adama musnęła moje ramię. - Ja cię mogę zawieźć, jeśli chcesz. Jego oczy wwierciły się we mnie jak dwa świdry. - Nie, nie możesz. - Owszem, mogę. Obiad mam dopiero o czwartej. Do tej pory nikt się mnie nie spodziewa w domu. Mogę więc. - Nie, nie możesz. To znaczy wolałabym, żebyś mnie nie zawoził. Słuchaj, ee... to strasznie miło z twojej strony. Dan! Chodźże wreszcie. Idziemy, i to już. - Aleja nie chcę iść! Ty jedź z doktorem... Adamem. Spotkamy się w domu. To dla ciebie jakiś problem? Przewróciłam oczami, mając nadzieję, że to zadziała. Dawno nie robiłam zeza i wyraźnie wyszłam z wprawy, ale w końcu się udało. Dan spuścił wzrok. - No dobra, dobra. W takim razie chodź. - Spojrzał zdezorientowany na Adama i wzruszył ramionami, po czym wyprowadził mnie na zewnątrz. Droga powrotna okazała się nagle strasznie długa. Długa i nieprzyjemna. - Co z tobą mamo? O co w tym wszystkim chodziło? - O nic. - Ale nic nie mówiłaś o żadnych odwiedzinach w szpitalu. - Mówiłam. - Kiedy? - Oj, nie pamiętam, Dan. Czy to takie istotne? Najwyraźniej było. Dan zatrzymał się na chodniku i podparł się pięściami pod boki, wydmuchując małe białe obłoczki gniewnego oddechu w przesiąknięte mżawką powietrze. - Owszem - powiedział. - Tak się składa. Bo jeśli to taka ważna sprawa, to dlaczego w końcu nie poszłaś? I dlaczego byłaś taka niemiła dla doktora... Adama, kiedy się zaofiarował, że cię tam podwiezie?
Szłam przed siebie z opuszczoną głową. Te jego oczy. - Nie byłam niemiła. Dan ruszył za mną. - Owszem, byłaś. - Naprawdę? Naprawdę byłam? - Tak. A on chciał tylko pomóc. Naprawdę, mamo, to, że nie lubisz Daviny, nie oznacza jeszcze, że musisz mierzyć Adama tą samą miarką. Może nie zauważyłaś, ale to bardzo miły facet. Wściekłość z powodu urażonej dumy doprowadza mnie do (zupełnie niezwiązanego z sytuacją) przypuszczenia, że co się tyczy wytrzeszczonej wiedźmy, mojego starszego syna wzruszyła raczej możliwość darmowego wyjazdu na narty niż ogrom jej socjalnej niedoli. Jednak jeszcze zanim docieramy do domu, zdaję sobie sprawę, że to chyba najbardziej wredna, najbardziej podła myśl, jaka przyszła mi ostatnio do głowy; na dodatek zupełnie nieprawdziwa w odniesieniu do mojego dobrego, bardzo porządnego syna. Mało tego: każe się zastanowić nad jego niedojrzałą matką. A więc tak się dzieje, kiedy człowiek da się wciągnąć w bagno. Czuję się jak larwa. Muszę chyba wyszorować sobie usta mydłem.
RS
15 Sylwester. Czułam się wciągnięta w bagno i larwiasta przez cały drugi dzień świąt, postanowiłam więc zastosować pełny, przyspieszony program mentalnego samoumartwienia. Poodkurzałam cały dom, zrobiłam niezliczoną ilość zapiekanek i wymiotłam sześciomiesięczne pokłady pojedynczych skarpetek z pokoju Bena. Zainicjowałam rodzinną wyprawę do Oakwood, a nawet (teraz nie mogę uwierzyć, że naprawdę to zrobiłam) wyprodukowałam marchewkowo-orzechowy placek wielkości pudła na kapelusze, który gorliwie wcisnęłam Danowi i Jack, gdy wyjeżdżali. Ale kiedy ciężka chmura wyrzutów sumienia zaczęła się wreszcie rozpraszać, do moich drzwi zapukał sylwester, by pognębić mnie na nowo.
RS
Jak to zwykle bywa. Każdy musi mieć w życiu coś lub kogoś, co doprowadza go do rozpaczy. Każdy ma swoją własną betę noire. Odpowiednio prowadzona bite noire może działać jak łyżka tranu. Jakąkolwiek towarzyską gehennę przyszłoby mi znosić, zawsze pamiętam, że może być o wiele gorzej. Moją własną najdawniejszą bite noire są tak zwane tańce w stodole, szczególnie jeśli odbywają się w domu kultury w Cefn Melin, w czasie śnieżycy. A mieliśmy tej nocy śnieżycę jak się patrzy. Nie mam nic przeciwko tańcom w stodole per se. Nie potępiam w szystkiego w czambuł, ale nie mam jakoś zacięcia do kręcenia biodrami. Poza tym niezbyt lubię kowbojów, nie przepadam za sianem, nie cierpię muzyki country-and-western i nie potrafię tańczyć w szeregu. A mimo to poszliśmy. Poszliśmy, bo Ben, tata i Hester pomyśleli, że zabawnie będzie przedzierać się przez śnieżycę do domu kultury i przez cały wieczór pozwalać się terroryzować facetowi ze skrzypcami. Ja, ma się rozumieć, nie uważałam tego za zabawny pomysł. Zasugerowałam, że potrzeby wszystkich zostaną zaspokojone najpełniej, jeśli oni sobie pójdą, a ja zostanę w domu z curry i butelką wina, i dla podniesienia samooceny pooglądam sobie na wideo Trainspotting. Niestety, moja wizja jakoś do nich nie przemówiła. Wszyscy troje uznali, że zabawnie będzie tylko wtedy, jeśli ja też pójdę. Ponieważ- brzmiała argumentacja -jeśli ja nie pójdę, oni będą musieli wrócić wcześniej do domu i przywitać Nowy Rok ze mną, bo są przekonani (jak jeden mąż), że jeśli nie wrócą wcześniej do domu, by przywitać Nowy Rok ze mną, zacznę się smucić albo płakać, albo niedorzecznie użalać się nad sobą, a biorąc pod uwagę, w jak rozrywkowym byłam ostatnio nastroju, po prostu nie mogą podejmować tak wielkiego ryzyka. I choć ojciec miał na tyle taktu, by nie wspominać o moich hormonach, widziałam wyraźnie, że nie wyklucza przedwczesnej menopauzy. Tak to już bywa z rodziną. Ale stanowczo nie zgodziłam się założyć zapasowej kraciastej spódnicy Hester. I świetnie się bawiłam, jak to się często zdarza, kiedy człowiek nastawia się wyłącznie na ogłupiającą nudę i mokre spodnie. W końcu i tak musieliśmy wyjść wcześniej, gdyż astma Bena zaczęła coraz bardziej dawać mu się we znaki, wspomagana sianem i zimnym nocnym powietrzem. Kiedy we dwójkę pokonywaliśmy
RS
zaśnieżony kilometr dzielący nas od domu, oddychał płytko i kaszlał bez przerwy; skończyły mu się nawet wkłady do inhalatora. - Nic nie szkodzi - powiedziałam. - I tak miałam już dość. A w telewizji na pewno leci coś fajnego. Zapewne tak było, ale kiedy dotarliśmy wreszcie do domu, telewizja była ostatnią rzeczą, która mnie obchodziła. Muszę przyznać, że z ulgą włożyłam klucz do zamka. Kiedy otworzyłam frontowe drzwi, rozległ się dzwonek telefonu. - Charlotte? Tata. - Coś się stało? - zapytałam. - Nie, nie, kochanie. Wszystko w porządku. Chodzi tylko o to, że właśnie odprowadziłem Hester do domu, i pogoda, szczerze mówiąc, no cóż, jest dość paskudna, i Hester zaproponowała, żebym zosta! na noc. Ma rozkładane łóżko i śpiwór i pomyśleli śmy... No, a co ty myślisz? Czy ty sobie poradzisz, kochana? Niech mu pójdzie na zdrowie. - Tato, nic mi nie będzie. - Do tej pory jakoś sobie radziłam. - Zamówię lekarza do domu, żeby doprowadził Bena do porządku jakimiś sterydami. Mam numer do Hester. Jeśli będę cię potrzebować, zadzwonię, dobrze? - Jesteś pewna? No bo jeśli chłopak ma się naprawdę kiepsko, moje miejsce jest przy tobie. - Tato, nie zaczynaj. Właśnie zrobiłeś dwa kilometry w przeciwnym kierunku. Nic nam nie będzie. Naprawdę. - No, nie wiem. Jesteś pewna? - Jestem pewna, tato. - No to w takim razie... - Dobranoc. Zrozumiałam, że mój ojciec kontroluje swoje atawistyczne popędy nie lepiej niż Ben. I że prawdopodobnie różnica między zalotami do najstarszej i najmłodszej ze Stablefordów polega wyłącznie na skuteczności zastosowanych manewrów. Tak więc to wyglądało. Oni tam, a my tu. Całkiem sami i zasypywani śniegiem. Ja, kot i moje biedne chore dziecko. Od kiedy zostałam sama, przerażała mnie myśl, że chłopcy mogliby się rozchorować. Co jest idiotyczne, jeśli wziąć pod uwagę, że większość małżeństwa mój mąż spędził na okręcie wojennym, wiele tysięcy kilometrów ode mnie. Ale tak właśnie jest. Tu
RS
nie chodziło o odległość. Tu chodziło o odpowiedzialność. Dopiero po rozwodzie w moim umyśle skrystalizowała się świadomość, że wszystko zależy ode mnie; dopiero wtedy stała się najbardziej oczywistą ze wszystkich rodzicielskich trosk. Lekarz, szpital, pogotowie - to wszystko było w zasięgu telefonu lub krótkiej jazdy samochodem, ale to przytłaczające poczucie, że jestem jedyną osobą odpowiedzialną za moje dzieci, czasami wręcz przyginało mnie do ziemi. Jednak tego wieczoru, kiedy zadzwoniłam do przychodni i poprosiłam o domową wizytę, uznałam, że osiągnęłam wreszcie kolejny stopień dojrzałości, gdyż fakt, że mój ojciec miał nie wrócić do rana, o dziwo, poprawił mi samopoczucie, zamiast je pogorszyć. Ale - co za pech! (Mało powiedziane). Bo kogo zobaczyłam czterdzieści minut po tym inspirującym stwierdzeniu? Kto stał na moim progu? Kto przyjął wezwanie i przyjechał zająć się moim chorym synem? Nie małomówny doktor Spalding. Nie młody doktor Pang. Ani nawet jakiś bezimienny znużony zastępca. O nie. W świetle halogenu wiszącego nad progiem stał Griffith. Adam. Doktor Adam G. Jones. Moja dojrzałość spadła na łeb na szyję kilka stopni na dół. Stałam tak i gapiłam się na niego, jakbym znów miała piętnaście lat. Powinnam była wiedzieć, oczywiście. Przecież nie przyszli na tańce. A kiedy zadzwoniłam do przychodni, jakaś część mojego mózgu -jakaś racjonalna, działająca część - powinna powiedzieć sobie: Ach, Adam pewnie pracuje! Czy nie byłoby zabawnie, gdyby się tu teraz zjawił? A jednak - mimo że w mojej głowie aż ciasno było od myśli o Adamie - ta jedna myśl nie postała w niej ani przez chwileczkę. Co w pewnym sensie było błogosławieństwem. Gdybym o tym pomyślała, kusiłoby mnie, żeby dać sobie spokój z przychodnią i spróbować szczęścia na przeciążonym oddziale w A&E. Z początku nie mogłam uwierzyć, że to naprawdę on stoi na progu, mrużąc oczy w oślepiającym blasku mojego przesłodzonego, plastikowego, śnieżnobiałego ganku. Ubrany był nie w swojskie dżinsy, a w garnitur. Od samochodu miał ledwie kilka kroków, ale śnieg zdążył ozdobić jego głowę stroikiem z waty. - O! - powiedziałam. - Adam! - Mało nie wyrwało mi się Griffith.
RS
- Hm - odparł. - Tak. Wpuścisz mnie do środka? W tej chwili serce w mojej piersi zaczęło łomotać jak wojskowy werbel, a kiedy minęliśmy rzędy rozmigotanych białych gałęzi i wprowadziłam go dalej, sercu zawtórowały skronie, pulsujące własnym rytmem. Co mam robić? Jak to rozegrać? Spróbowałam uśmiechu, ale nie odwzajemnił go. Wyraz twarzy miał wręcz surowy. - No dobrze - powiedział, odchrząknąwszy. - Gdzie nasz Inwalida? Wskazałam mu schody, po czym ruszyłam za nim. Na jego kurtce perliły się maleńkie kropelki, na noskach butów widniał mokry ślad po śniegu. Półgłosem recytowałam całą historię ataków astmy, mając nadzieję, że moje drżące struny głosowe nie zdradza, w jakim jestem stanie. Weszliśmy do pokoju Bena. - Świetnie - powiedział Adam, zupełnie nieswoim głosem. Cześć, Ben, dziękuję, Charlie - dodał, wypowiadając wszystko jednym tchem, z zawodową wprawą. Z ulgą zorientowałam się, że zostałam odesłana. Kiedy Adam badał Bena, wróciłam do kuchni i zaczęłam się miotać w panice, czując nieznośne nerwowe mrowienie na skórze, nagły przypływ hormonów i alarmującą falę gorąca na twarzy. W końcu zdałam sobie sprawę (z nagłym i bardzo niepokojącym dreszczem podniecenia) że podobna, wywołana fizyczną bliskością powódź chemikaliów musiała - musiała - wystąpić i u niego. Tyle tylko, że on, przyjąwszy wezwanie, miał jakieś trzydzieści minut, by się przygotować. Kiedy zszedł do kuchni, woda w czajniku właśnie się gotowała. - Nie ma się o co martwić - powiedział, wpychając ręce do kieszeni kurtki i nie patrząc na mnie. - Podałem mu leki przez inhalator, czuje się już o wiele lepiej. Spodziewam się, że niedługo zaśnie, więc gdybyś chciała, no, nie wiem, położyć go do łóżka czy coś... - W takim razie pójdę na górę - odparłam. - Czy, ehm... to znaczy, jeśli masz czas, oczywiście, może chciałbyś... - Kompletny paraliż połączeń nerwowych, odpowiedzialnych za kończenie zdań. Cholera. Machnęłam ręką, mniej więcej w kierunku czajnika. Adam skinął głową. - Ehm. Świetnie. Tak. Poproszę. Mógłbym zabić za kawę.
RS
- Świetnie - powtórzyłam jak echo. Idiotycznie. Z dodatkiem bezmyślnego, piskliwego śmiechu. -Ja tylko... Uśmiechnął się blado. Wzruszył ramionami. Wyjął jedną rękę z kieszeni. Pogłaskał nią oparcie krzesła. Pociągnął się za ucho. położył... O, Boże. Przestań, Charlotte! - Czy mam się zająć... - machnął ręką. Kiwnęłam głową. Znów się roześmiałam. Jasna cholera. - Tak. Oczywiście. To ta szafka. Lodówka tutaj, łyżeczki tam, i... zresztą, ja zaraz wrócę. Pognałam po schodach i przekonałam się, że Ben już zasnął. Jego pierś unosił spokojny głęboki oddech. Przysiadłam na brzegu łóżka i spróbowałam uspokoić moje własne niedorzecznie szybkie tętno. Na dworze śnieg padał wielkimi jak pięciopensówki, puchatymi krążkami, zabarwionymi na pomarańczowo ciepłym sodowym światłem latarni. Samochód Adama nie był zaparkowany na ulicy, ale na podjeździe, obok mojego, co dodawało całej sytuacji bolesnej powagi. Uderzyło mnie nagle, że jesteśmy tu całkiem sami. Ruszyłam z powrotem po schodach, licząc stopnie. Adam przeszedł do salonu i stał na środku, z kawą w dłoniach. Nalał jej do dwóch okropnie poobijanych kubków. Najbardziej ohydnych kubków w całej mojej kubkowej dynastii. Typowe. Kiedy weszłam, odwrócił się. - Właśnie podziwiam twoją choinkę. - Och, dziękuję. Mam lekkiego bzika na tym punkcie. Cały ten blask, te wszystkie świecidełka. To cała ja. Właśnie w tym jestem najlepsza. We wszystkim, co nudne i bez znaczenia. Cha, cha. Ale przyznaję, że nie mam własnego przepisu na nadzienie do indyka. (A dlaczego nie? Co jest złego w robieniu własnego nadzienia? Davina pewnie robi dwa rodzaje nadzienia, żeby wypchać swoje świąteczne ptaszysko). Upiększyłam ten stek bzdur kolejnym skrępowanym chichotem. Nie przychodziło mi do głowy nic, co mogłabym jeszcze dodać. Wszystkie te maile. Cała ta swobodna elokwentna paplanina o niczym. A teraz nagle nie miałam absolutnie nic do powiedzenia. - Wiem - powiedział, podając mi kawę i nareszcie uśmiecha jąc się jak należy. - Opowiadałaś mi o tym wszystkim. Rzeczywiście. W całej rozciągłości. Adnauseam. W pijackim widzie.
RS
- I nie powinnaś mówić o tym tak lekceważąco - ciągnął. Masz do tego prawdziwy talent. Ten pokój wygląda pięknie. Chciałam mu powiedzieć, że wcale tego nie lekceważę; że uważam ubieranie choinki za prawdziwe i szlachetne powołanie, a moje próby, by pomniejszyć własne znaczenie to tylko nerwowa paplanina kobiety kompletnie wytrąconej z równowagi przez budzące grozę możliwości wynikające z kłopotliwej sytuacji. Ale nie zrobiłam tego. Kiwnęłam tylko rękaw stronę kanapy, na której posłusznie usiadł. - My się zbytnio nie wysilamy, jak się zapewne domyślasz. Nie ma dzieci, dla których można by to robić, więc raczej nie zawracamy sobie głowy. A poza tym praca i w ogóle... – Wzruszył ramionami i oparł się wygodniej o poduszki. Jego krawat idealnie pasował do obicia. (Tylko to „my" kłóciło się z nim okropnie). Przysiadłam na drugim końcu kanapy, ściskając swój poszczerbiony kubek. - Oczywiście. Oboje jesteście bardzo zajęci. Na pewno. Trzysta lampek - zaświergoliłam, czepiając się z nadzieją tematu. Bałam się, że rozmowa skręci na jakiś inny tor i przejedzie po nas jak pociąg. Adam uniósł z aprobatą brwi. - A te gwiazdy? - pokazałam palcem. - To tegoroczna nowość. Zrobiłam je z zaimpregnowanych brzozowych gałązek. Jestem z nich szczególnie dumna. Mimo że przy okazji pomalowałam srebrzankąkuchenny stół. Cha, cha. Adam uśmiechnął się i kiwnął z powagą głową, jakby wszystkie te bzdury były niezwykle ważne. Jakby moje żałosne rozważania na temat produkcji stroików mogły choćby w najmniejszym stopniu zainteresować człowieka, który w świąteczne wieczory podejmował decyzje dotyczące życia i śmierci i nosił ze sobą w torbie fiolkę morfiny. Ależ ze mnie idiotka. - Nie wiedziałem, że masz tyle ukrytych talentów - zauważył. - Och, żaden nie jest ukryty, zapewniam cię. To już wszystko. Pełen zakres. Uniósł jedną brew i wstał; pokój zrobił się nagle mniejszy. - Ale nie widzę żadnych kasetek z muszli. Jestem trochę za wiedziony. Mówiąc, to ukrył twarz w kubku, więc nie mogłam uchwycić jej wyrazu. Miałam nadzieję, że jeszcze przez chwilę nie będzie
RS
na mnie patrzył, bo czułam, że powolny, nieunikniony, gorący rumieniec wypełzł spod kołnierzyka mojej (kraciastej - fuj!) koszuli i usadowił się gustownie na policzkach. Dla odwrócenia uwagi zaczęłam wymachiwać rękami. - O, w tym jestem do niczego. Ale jeśli chcesz taką kasetkę, to znam kogoś w Tenby. Jego odpowiedź, zaczynająca się od: - Charlie... - utonęła częściowo w kolejnym gwałtownym wybuchu mojego śmiechu; zaczynało mnie to coraz bardziej niepokoić. Spróbował jeszcze raz, odrobinę głośniej. - Charlie... -O, nie. - Ale nie ma wiaderka - przerwałam mu, unikając jego wzroku. Usiadł z powrotem. Tym razem w połowie kanapy. I odwrócił twarz w moją stronę, dając mi jasno do zrozumienia, że zupełnie nie ma się z czego śmiać. Że z całą pewnością nie jest to dobry moment na chichoty i rechoty, że chce, bym spojrzała mu w oczy, zamiast uciekać przed nimi, i że nie zniechęci go żadna dawka niedorzecznej paplaniny. Spojrzałam na niego jak należy. Ogarnęłam wzrokiem każdy idealny rys jego twarzy. 1 nagle okazało się, że nie mogę oderwać od niego oczu. - To wszystko jest trochę trudne, prawda? - powiedział. - 1 ty mi to mówisz! - wykrzyknęłam, wyrzucając z siebie tłumione przez dziesięć minut uczucia. - I ty mnie to mówisz! Jestem w tej chwili najbardziej zawstydzoną kobietą na świecie. I dlatego nie jestem pewna, czy ta rozmowa w ogóle powinna mieć miejsce. Jest mi trochę trudno... oj, nie wiem. Sytuacja jest... - Przychodzi mi na myśl słowo „krępująca". Wbiłam wzrok w jego źrenice, aż opuścił oczy i westchnął. - Prawda? - zgodziłam się. - Co jest zupełnie idiotyczne, bo tak naprawdę nie ma żadnego powodu, dla którego mielibyśmy się czuć... - Owszem, jest. Tak po prostu. Owszem, jest. - Niezupełnie - odparłam. - Przecież właściwie nic... - Charlie, dobrze wiesz, że jest. - Umilkł na chwilę, po czym dodał: - Chyba że całkowicie źle odczytałem twoje uczucia. A w takim przypadku... - I znów zamilkł, jakby go zatkało. Co doprowadzało mnie do rozpaczy. Nie miałam siły na to całe sapanie i jąkanie. Czułam się przez to coraz bardziej rpztrzęsiona. Ale
RS
kiedy usiłowałam przetrawić to, co powiedział do tej pory, rzucił nagle: - A źle odczytałem? Na co mogłam odpowiedzieć: „Oczywiście, że tak! Chyba nie myślałeś... A niech mnie! Wielkie nieba! Na jakiej podstawie odniosłeś wrażenie, że jestem tobą zainteresowana?" itd., ale wiedziałby doskonale, że to kompletne bzdury. Zawdzięczałam to mojej seks lście. I powiedziałam mu to. - Raczej nie mogę zaprzeczyć. Masz moją listę zapisaną czarno na białym, na twoim twardym dysku. - Zabrzmiało to imponująco i technicznie, a przynajmniej mnie się tak zdawało. - Wszystko wykasowane - odparł. -1 zupełnie nie o to chodzi. Aha. - O co ci więc chodzi? - zapytałam, mając nadzieję zepchnąć tę rozmowę na bardziej hipotetyczne tory. - O to, że gdybym ja miał seksistę, przyznaję, że prawdopodobnie byłaby na niej Gwyneth Paltrow. I że jeszcze parę miesięcy temu byłaby na niej wyżej od ciebie. I dlatego twoja seks lista jest tu zupełnie nieistotna. Ale to... - Zatoczył ręką krąg w powietrzu; był naprawdę niezły w wizualnych eufemizmach. - To, co działo się od tamtej pory, jest o wiele bardziej istotne. 1 pytam teraz o to... no cóż. o to, czy naprawdę błędnie odczytałem wszystko, co miało miejsce od tamtej pory? - O rany - powiedziałam. - Dasz mi pół godziny, żebym mogła to rozebrać? - Nie potrzebujesz tego rozbierać, Charlie. Doskonale wiesz, 0 czym mówię. Odstawiłam kubek na dywan, ale natychmiast tego pożałowałam. Moje dłonie, pozbawione punktu zaczepienia, zaczęły żyć własnym życiem. Wepchnęłam je pod kolana, gdzie zajęły się skubaniem ozdobnego szwu na krawędzi kanapy. - Wiesz, że wiem - powiedziałam w końcu. - Oczywiście, że wiesz, że wiem. Każde z nas wie, że to drugie wie. I wiemy, że oboje czujemy to samo. Wszystkie te „oczywiście"... Zrobił zdezorientowaną minę. - No wiesz, cała ta historia z Rhysem. Boże -jęknęłam. 1 ten pijacki list. - Zatem się nie pomyliłem. - Kąciki jego ust uniosły się do góry. -Nie jestem pewien, o co ci tak dokładnie chodzi, ale wyda je mi się, że przynajmniej to zrozumiałem dobrze. Westchnęłam.
RS
- Musisz zrozumieć, że mam za sobą kilka kieliszków wina, wyjątkowo ciężki wieczór, no i że, ogólnie rzecz biorąc, to wszystko jest dość trudne. Rozumiesz to? - Rozumiem - odparł śmiertelnie poważnie. Po czym roześmiał się. Był to głośny szczery śmiech. Śmiech, któremu w innych okolicznościach pewnie bym zawtórowała. Śmiech pełen ciepła i uczucia. Wyobrażałam sobie, że śmiał się w ten sposób, czytając niektóre z bzdur wypisywanych przeze mnie w listach. Ale w końcu przestał się śmiać. Nagle. W tych okolicznościach chyba nie mógł zrobić nic innego. -1 to moja wina - powiedział. Podniosłam kubek z podłogi i pokręciłam głową. - To nie jest niczyja wina - odparłam. Adam znów wstał z kanapy i podszedł do choinki. Za nią, za oknem, płatki śniegu wciąż tańczyły i wirowały. Ciekawa byłam, jak dojedzie do innych potrzebujących. Oczywiście, zakładając, że jeszcze będą jakieś wezwania. - Och, ależ jest. 1 to moja. Chryste! - Wpatrywał się w noc. Co ja sobie wyobrażałem? Jestem żonatym człowiekiem, na litość boską. Co we mnie wstąpiło? Nie mogłam na to odpowiedzieć. - W tej chwili to już przecież nieważne - stwierdziłam tylko. - To przez tę twoją seks listę - powiedział, podążając tropem własnego wewnętrznego dialogu. - Zaintrygowało mnie to. Nie zdawałem sobie sprawy, że kobiety robią takie rzeczy. Czy rzeczywiście kobiety robią takie rzeczy? A może tylko ty? Wyglądało na to, że naprawdę jest ciekaw. Odwrócił się do mnie i uniósł brwi. - Nie mam pojęcia - przyznałam szczerze. - Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Niektóre pewnie tak. Ale to chyba nie jest tak, jak ci się zdaje. To po prostu coś, o czym się czasem rozmawia po paru kieliszkach wina. Nie zapisujemy tego i nie rozprowadzamy po okolicy, jak lokalnego biuletynu. Zobaczyłeś to tylko dlatego, że Rosę się wyprowadziła, i przez cały ten kram z emailami. Ale to tylko zabawa. Podejrzewam, że z czasem by się nam znudziło. To już nie to samo, kiedy się nie ma bezpośredniego kontaktu. W każdym razie to jest zupełnie nieważne. Nie ma żadnego znaczenia. - Ależ właśnie ma. Właśnie że miało. To przez to ten cały kram! Kiedy przeczytałem to po raz pierwszy i zobaczyłem swoje nazwisko, rozbawiło mnie to. Nic więcej. Potem pomyślałem, że
RS
może byłoby zabawnie odpisać ci. Ale potem... no, wyobrażasz sobie chyba? Pobudziło moją wyobraźnię. Ja... no wiesz... Machnął ręką, jakby chciał ogarnąć... co? Moje włosy? Kształt brwi? Potrząsnął głową. - Do diabła, podobałaś mi się. Ale chyba nigdy nie przyszło mi do głowy, że ja mógłbym się podobać tobie. Nigdy ze mną nie flirtowałaś. Nigdy nawet nie zatańczyłaś ze mną na żadnej imprezie. W każdym razie nie przypominam sobie. A ty? - Uniósł rękę. - Nie musisz odpowiadać. Wiem z całą pewnością, że nie. Zmarnowałem mnóstwo czasu, usiłując przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek w ogóle przyszło mi do głowy, że ci się podobam. Nie było takiego momentu. I dlatego to wszystko było takie intrygujące. Bo owszem, mnóstwo ludzi flirtuje. Prawdę mówiąc, większość. Mężczyźni i kobiety flirtują ze sobą. Na wesoło, niegroźnie. Ale ty tego nie robiłaś. A w każdym razie nie ze mną. Od jak dawna się znamy? Cztery lata? Pięć? Skinęłam głową, przełykając głośno ślinę. - Jakoś tak, zdaje mi się. - Cztery lata, siedem miesięcy. Dokładnie. Dokładnie. Poznaliśmy się trzy tygodnie po tym, jak zaczęłam pracę w Wilie Jones Jackson. Na grillu u Stablefordów. - I nigdy ze mną nie flirtowałaś. Ani razu. Więc jak... - Bo tego się nie robi, kiedy jest się samotną kobietą. Kiedy się... - Teraz dla odmiany ja machnęłam ręką, próbując zastąpić słowa. Zebrałam się w sobie. - Kiedy się nie ma nadziei na coś poważniejszego. To nie to, że śpieszyło mi się, by związać się z kimkolwiek po Feliksie. W końcu byłam świeżo po rozwodzie. Ale wyobrażasz sobie, jaka byłabym popularna, gdybym zaczęła podrywać mężów wszystkich moich znajomych? Więc się tego nie robi. Ja tego nie robię. Nie z żonatymi mężczyznami. Nie z mężczyznami, którzy są z kimś związani. Wpatrywał się przez chwilę w migoczącą choinkę i nagle odczepił bombkę, której nitka zaplątała się między igłami. - Pewnie tak - powiedział. - To chyba ma sens. W każdym razie poczułem się trochę tak, jakby... no, nie wiem, jakby na przykład Madonna powiedziała naszemu wspólnemu znajomemu, że jej się podobam... - Madonna! - Hm, no tak. Może nie Madonna. Ale... no wiesz, o co mi chodzi. Myślisz, że ktoś w ogóle cię nie zauważa i nagle okazuje się, że zauważa cię aż za bardzo. Siłą rzeczy zaczynasz o tym myśleć.
RS
Uśmiechnęłam się. - Nie wiem, czy „aż za bardzo". Zauważa między innymi poprawiłam go. - Nie wyobrażaj sobie, że miałam w łazienkowej szafce ołtarzyk z twoim zdjęciem. - Zgadza się, tak, tak. 1 wiem, że moje notowania na liście prawdopodobnie bywały różne. Chodzi mi o to, że po tym wszystkim nie mogłem sobie tego wybić z głowy. Nic na to nie mogłem poradzić. Ile razy cię spotykałem, patrzyłem na ciebie inaczej. Pomijając fakt, że byłaś na mnie zła i tak dalej, ciągle się zastanawiałem, co tak naprawdę o mnie myślisz. I, oczywiście, byłaś wtedy z Philem, przez co to wszystko było jeszcze bardziej... - zamilkł i znów wyjrzał przez drzwi patio. - Jeszcze bardziej jakie? Podszedł i usiadł na kanapie, obok mnie. Pusty kubek bujał się na jego kciuku. - Jeszcze bardziej erotyczne. - O. O! - Jeszcze bardziej podniecające. Nie uwierzyłabyś, ile razy ja... Nie dokończył zdania. Byłam ciekawa, jak brzmiałaby reszta. Na przykład: „zastanawiałem się, jakby to było się z tobą kochać"? Albo: „wyobrażałem sobie, że cię pieprzę na kuchennej szafce"? A może nawet: „w symulatorze trzęsień ziemi"? Ale to nie miało znaczenia. Doskonale wiedziałam, co miał na myśli. Kiwnęłam głową. - To wszystko było trochę jak jakaś obsesja. - Jest - powiedział, turlając kubek w dłoniach. Rozpraszało mnie to; miałam ochotę wyciągnąć rękę i zabrać mu go, ale bałam się go dotknąć, żeby moje palce nie stopiły się i nie przywarły do jego skóry. Naprawdę wydawało mi się to możliwe. - Jest - ciągnął. - Ta obsesja jest wciąż jak najbardziej aktualna. - No cóż - powiedziałam, usiłując przetrawić jego słowa. - Ja za to byłam przerażona. Od kiedy doszłam, że to ty, byłam przerażona niemal bez przerwy. Przerażona wszystkim, co ci powiedziałam, kiedy myślałam, że piszę do Rosę. Przerażona wszystkim, co powiedziałam w przekonaniu, że piszę do obcego człowieka. Ale od chwili, kiedy odkryłam, kim jesteś, najbardziej przerażała mnie myśl o takiej właśnie rozmowie. To bardzo zły znak.
RS
- Musieliśmy prędzej czy później o tym porozmawiać. - Nie, nie musieliśmy. Gdybyśmy mieli choć odrobinę rozsądku, nigdy byśmy o tym nie rozmawiali. I masz rację. To twoja wina. Nie mogę normalnie funkcjonować, kiedy cały czas jestem przerażona. I chociaż po tej rozmowie nie będę już przerażona, będę za to... och, nie wiem, zestresowana, niespokojna, zawiedziona. Wiedząc, co ty do mnie czujesz, wiedząc, co ja czuję do ciebie i wiedząc, że to wszystko jest zupełnie bezcelowe i sprowadza się do fizycznego pożądania, potajemnego romansu i poczucia winy i... no cóż, mogę tylko mieć nadzieję, że w najbliższych dniach Pod Psem i Nogawką zjawi się George Clooney i będziemy mogli o wszystkim zapomnieć. - George Clooney? Podoba ci się George Clooney? - Oczywiście - odparłam. - Tobie się podoba Madonna. Odruchowo sięgnęłam w końcu po jego kubek. Ale Adam nie puścił; wolną ręką nakrył moją dłoń. Pochylił się bliżej. - Przerażona? - zapytał. - Naprawdę tak się przez to wszystko czujesz? Przerażona? Nie puścił mojej dłoni i nagle nabrałam pewności, że zaraz mnie pocałuje. Było to tak oczywiste, jak śnieżyca za oknem. - Czy nie byłoby zabawnie, gdyby teraz odezwał się twój pa ger? - powiedziałam. - Czy to nie byłoby w sama porę? Uśmiechnął się. Nagle zauważyłam, że nie jest już ani trochę spięty. Jego dłoń na mojej była pewna i ciepła. - Takie rzeczy dzieją się tylko w filmach - odparł - żeby trochę podkręcić napięcie seksualne. W prawdziwym życiu pagery nie pikają, telefony nie dzwonią, kołatki nie kołaczą, a szyby nie wylatują od niespodziewanych eksplozji. W prawdziwym życiu musisz wytrzymać do końca i zaakceptować to, co nieuniknione. Wolałabym, żeby nie używał takich słów, jak „napięcie seksualne". - A to znaczy, że zaraz zostanę pocałowana, zgadza się? zapytałam. Jego uśmiech stał się jeszcze szerszy. - Jako osoba całowana masz tu pewne prawa. Zawsze możesz powiedzieć „nie". - Dokładnie. 1 dlatego teraz też jestem przerażona. Jego twarz zbliżyła się powoli do mojej. Poczułam, że moje wargi się rozchylają.
- Nie - powiedziałam. - W porządku - odparł. I wtedy go pocałowałam.
16
RS
[email protected] Boże, Rosę! Zrobiłam to! Pocałowałam Adama Jonesa. Jestem chyba najgłupszą najbardziej impulsywną najbardziej autodestruktywną kobietą na całej planecie. Ale stało się. I już się nie odstanie. I, jak to mówią wyryło się w mojej pamięci na wieki. O Boże! Dlaczego to zrobiłam? Pomocy! Do czasu, kiedy się zalogujesz i przeczytasz to, zdążę już pewnie pozbierać się na tyle, by umieścić ten pocałunek (piękny, uroczy, seksowny-do-zwariowania) w jakimś rozsądnym kontekście. Prawdopodobnie zdołam sobie wmówić, że to był tylko wyraz noworocznego nastroju i tak dalej, choć muszę ci powiedzieć, że w tej chwili czuję się tak, jakbyśmy przed chwilą kochali się na podłodze w salonie. Właśnie tak podziałał na mnie ten pocałunek. Jestem kobietą opętaną. Tonę w tym wszystkim. Cholera. Cholera jasna. Obiecaj mi, że rano wszystko będzie dobrze. Zadzwoń, albo co, to ci wszystko opowiem. Charlie xx
Pierwszy dzień nowego roku. Pierwszy dzień reszty mojego życia. Pierwszy dzień mojego istnienia w nowym wcieleniu - osoby, która pocałowała cudzego męża i obudziła w sobie namiętność, jakiej nie czuła od lat. Pierwszy dzień nowego okresu w moim życiu - z całą pewnością smutnego i pełnego rozczarowań. Zasnąwszy ostatecznie w ubraniu, na kołdrze, budzę się zmarznięta, ze zmiętą twarzą i z torami tramwajowymi na wewnętrznej stronie ud, w miejscu, gdzie szwy moich dżinsów ocierały przez dwie godziny skórę. Przez dwie godziny wiłam się na łóżku - niestety, wyłącznie z rozpaczy; nie był to bynajmniej rodzaj wicia się i ocierania, który mógłby przynieść mi jakąkolwiek satysfakcję.
RS
O, rany, o, rany, o, rany. Noworoczny poranek jest piękny jak w bajce. Cichy, różowy, z zamglonymi wzgórzami w tle. Śnieg wciąż jeszcze pada. choć z przerwami; niespiesznie sypiąc z nieba, przykrył zupełnie ślady samochodu Adama na podjeździe. Spoglądam na migotliwą scenerię i chce mi się płakać, bo wszystko wygląda tak, jakby nic się nie stało. Jeszcze kilka godzin temu byłam przekonana, że właśnie takie podejście będzie najwłaściwszym i najprostszym sposobem radzenia sobie z nową sytuacją. Teraz odkiywam jednak, że nie potrafię sobie wyobrazić, by kiedykolwiek w przyszłości miała zniknąć wyrwa ziejąca w moim sercu. Czuję, że już nigdy w życiu nie będę szczęśliwa. Do diabła. Wstaję, rozbieram się i zakładam wygodny szlafrok. Rozważam możliwość przeprowadzki do Kent. Rozważam możliwość przeprowadzki do Nepalu. Rozważam otwarcie biura handlu nieruchomościami w Katmandu i/lub poświęcenia swojego życia dzieciom z Himalajów, ogólnie rzecz biorąc. Widzę siebie w roli tragicznej heroiny; natychmiast przypomina mi się nasza cyberdebata na temat rodziny Bronte, plus fakt, że jestem teraz dokładnie w takiej samej sytuacji jak Jane Eyre (tyle że Davina nie jest szalona i nie siedzi na strychu, o ile wiem) i że rzeczywiście najlepsze, co mogłabym zrobić, to zwiać do Nepalu i jakiś czas popracować nad sobą. Ale bez pomocy żadnego szacownego mentora, które to zadanie Rhys Hazelton pewnie wziąłby na siebie bez zmrużenia oka, wywijając swoim troskliwie ogrzanym wziernikiem. Przypominam sobie jedno słowo Griffitha: ..jest". Coraz bardziej chce mi się płakać. Osuwam się jeszcze głębiej w tę ponurą, wilgotną, mentalną rozpadlinę, słysząc na dole ojcowską aktywność. - Dzieńdoberek! - woła tata tonem człowieka, który wrócił właśnie z radosnej, nieskomplikowanej, seksualnie satysfakcjonującej randki. Z Hester. Która jest z nim. I zapewne przyszła po więcej. Bóg z nimi. Bóg z nimi, ale fuj. Doprawdy, nie chcę nic wiedzieć. Pod żadnym pozorem, w żadnych okolicznościach. A już szczególnie dzisiaj. Najlepiej więc będzie, jeśli wyjdę. - Wychodzę - oświadczam ojcu bez ogródek. - Wychodzisz? –ćwierkają chórem. - Tak, wychodzę - potwierdzam, szukając gorączkowo jakiegoś wiarygodnego pretekstu. Dom towarowy jest zamknięty, oby-
dwoje też wiedzą, że na tradycyjny, noworoczny spacer w góry jeszcze za wcześnie. Co by tu wymyślić? - Do pracy! - oświadczam w końcu triumfalnie, wciągając wysokie buty. - Do pracy? - ćwierkają jak wyżej. - Miałam nadzieję, że będzie śnieg - improwizuję - żeby zrobić parę przyzwoitych zdjęć domu Rutlandów. To jest... - Do pracy? W Nowy Rok, Charlotte? - Mój ojciec robi zatroskaną minę. - A lunch? Charlotte? - Idzie za mną do kuchni. Jesteś pewna, że nic ci nie jest? Kiwam potakująco głową, przekopując kuchenne szuflady w poszukiwaniu rękawic. - No to jak z tym lunchem? - woła za mną. - Nie mogę się już doczekać! - I uciekam.
RS
- Wszystkiego najlepszego, panie Rutland! - świergolę radośnie dwadzieścia minut później - Szczęścia i powodzenia w nowym roku dla pana i małżonki! Pan Rutland, który bez wątpienia uważa się za niezłego przystojniaka w zasuwanym zamszowym wdzianku i kapciach ze sztucznej skóry, wyłania się, pochrząkując, ze swojego ganku w stylu transylwańskim. (Dlaczego on zawsze wygląda, jakby się przed chwilą onanizował? Nie zadowala mnie wyjaśnienie, że to angina. Chyba że wywołana nadmiarem wyżej wymienionej rozrywki). - Charlotte - stwierdza takim tonem, jakby identyfikował ga tunek. - Czemuż zawdzięczamy tę miłą, choć nieplanowaną nie spodziankę? Uważa się za prawdziwego dżentelmena, stary onanista. - Wiem - mówię, dyndając nowym aparatem cyfrowym z Willie JJ. - Wiem, że dzisiaj święto i tak dalej, ale pozwoliłam sobie przyjść, bo pomyślałam, że ta śnieżna szata najlepiej podkreśli walory państwa ślicznego domu, i że możemy wiele zyskać dzięki tej uroczej niespodziewanej hojności aury. A przez weekend wszystko może zniknąć, prawda? Pomyślałam więc, że skoro i tak przypadkiem tędy przechodzę... - Co pani pomyślała? I na dodatek jest głupi. Ale w końcu co ja tu robię? - Że mogłabym zrobić kilka zdjęć - wyjaśniam łagodnie.
RS
- Zdjęć? Twojego domu, ty matole. Dopóki prawie go nie widać. - Państwa pięknego domu. Przy... przyozdobionego śniegiem. Wyłania się pani Rutland. Z kundlem pod pachą. Pies puszcza bąka. - Hm - mówi, wysuwając głowę do przodu. - Charlotte? - Zdaje się, że przyszła zrobić zdjęcia - mówi pan Rutland. - Zdjęcia? - Chcę zrobić kilka nowych - wyjaśniam entuzjastycznie. Domu. W śniegu. Te, które mamy, są trochę nieaktualne, nie uważa pani? Z tymi kwitnącymi drzewami, i tak dalej. Wiem, że to nienajlepszy moment, i jeśli to dla państwa jakiś kłopot, to... - W śniegu? - pyta pani Rutland. - Tak. - Dlaczego? - pyta. Jezu. - No cóż - mów ię - czasami, choć bardzo rzadko, jeśli po zdjęciu domu widać, że było zrobione jakiś czas temu, niektórzy mogą pomyśleć, że coś jest nie tak, że z jakiegoś powodu dom jest wystawiony na sprzedaż od dłuższego czasu, i zdarza się, że to... no wie pani. Pomyślałam, że Cherry Ditchling będzie wyglądać bardziej... wygląda bardziej... no, aktualnie. - (Nie mówiąc już o tym, że Metro - którego tandetna witryna przyćmiewa światło ulicznej latarni - ma o wiele świeższe zdjęcie i większy budżet na reklamę). - Hm - mówi pani Rutland, przyglądając się moim traperkom. - Od zewnątrz, powiada pani? - Od przodu i od tyłu. Plus ogród. - Hm - mówi pan Rutland. - Skoro pani musi. Ale przedtem proszę odsunąć śmieci. W końcu udaje mi się ich przekonać. Po przeniesieniu na tyły domu pięciu kubłów na śmieci, zapełnionych ohydnym Bóg-wieczym, spędzam dziesięć denerwujących minut, usiłując za pomocą szerokiego obiektywu i cyfrowego przetwarzania sprawić, by rozpadająca się kupa burego kamienia przysypana śniegiem, zaczęła wyglądać jak miejsce, w którym można zamieszkać i być szczęśliwym. Och, ja sama nie jestem zbyt szczęśliwa. Kiedy mija południe, czuję się już odrobinę mniej roztrzęsiona. Ben wygląda o wiele lepiej, co bardzo mnie cieszy, podporządkowuje się jednak rozsądnie mojemu stanowczemu oświad-
RS
ezeniu, że najlepszym miejscem dla rekonwalescenta po ataku astmy jest łóżko. To dziwne - wręcz teatralnie dramatyczne - wybrać się na tradycyjny noworoczny spacer mieszkańców Cefn Melin bez Dana, bez Bena, bez jednej bliskiej duszy. Wokół mnie rozmigotany, perfekcyjny, urzekający krajobraz; idealne tło dla mojego poważnego refleksyjnego nastroju. Czuję się jak bohaterka z zaśnieżonej okładki powieści Thomasa Hardy'ego. Wyobrażam sobie, że mam na sobie obszerną krynolinę i sznurowane trzewiczki; że spod mojego czepka wymykają się ciemne gęste loki, które rozwiewa lodowaty zimowy wiatr; że mam ognistą urodę, zdecydowany wyraz twarzy, sparaliżowaną ciotkę i wiązkę drewna pod pachą; że wracam do naszej chałupy na najdalszym końcu pastwiska, dowiedziawszy się o zdradzie mojego kochanka; że targają mną gwałtowne niebezpieczne uczucia; że jestem rzucona w wir apokaliptycznych wydarzeń. (Zamiast tego mogłabym wieść z ojcem prozaiczną dyskusję na temat rozpatrywanych pod kątem przetwórstwa zalet tarniny, czarnego bzu i ogólnie wszelkich owoców z żywopłotu. Tata nie bierze jednak udziału w spacerach, od kiedy zakazał mu tego miły, ale stanowczy pan Prestwick - przewodniczący lokalnego towarzystwa spacerowiczów, a tym samym człowiek, który ponosi odpowiedzialność za ewentualne zgony spowodowane nadmiarem wysiłku fizycznego). I bardzo się cieszę, że jestem tragiczną bohaterką. Cieszę się, że mam okazję pławić się we własnym nieszczęściu i użalać się nad sobą. Cieszę się, że mogę chłonąć dramatyzm otoczenia, tak świetnie pasujący do dramatycznych nierozwiązywalnych problemów sercowych. Staram się więc utrzymać samotną pozycję lidera, by móc tonąć w smutnych rozmyślaniach. Moja samotna pozycja lidera okazuje się jednak nie aż tak samotna, jako że śnieg (oraz, w niektórych przypadkach nierealistyczne wyobrażenia na temat własnej kondycji), zachęciły do spaceru spory tłumek gorliwych wędrowców. Na szczęście skojarzone czynniki w postaci nachylenia terenu i głębokości śniegu okazują się na tyle uciążliwe, że po jakichś piętnastu minutach większość skacowanych i przeżartych spacerowiczów ledwie powłóczy nogami. Większość to jednak nie wszyscy. - Nie spodziewałem się, że cię spotkam - sapie Phil, wspinając się obok mnie po srebrzystobiałym stoku. - Nie sądziłem, że lubisz takie rzeczy.
RS
Wbrew samej sobie, czuję się niezręcznie. Nasłuchuję pilnie, czy nie usłyszę w jego głosie nutki sarkazmu, ale jego stwierdzenie wydaje się szczere. To nie jego wina, że uważa mnie za zwierzę kanapowe. Niby dlaczego miałby myśleć inaczej? Przez większość naszego sześciomiesięcznego letniego związku wykręcałam się jak mogłam od tego rodzaju rozrywek. Zauważam jego przechyloną zawadiacko czapeczkę i wypchaną kieszeń. U jego boku maszeruje dzielnie (czerwona na twarzy, zasapana itd.) Karen, przychodzi mi więc na myśl podręcznik gimnastyki seksualnej na wolnym powietrzu, ale logika podpowiada, że w wypchanej kieszeni Phi/a znajduje się -jak zwykle - Podręczny przewodnik po florze i faunie Brytanii, pełen starannych notatek na marginesach i najeżony żółtymi karteczkami. - Bardzo mi miło - mówi wesoło Karen, a ja czuję, że się czerwienię, nagle zawstydzona z powodu mojego ponurego nastroju. Ciekawe, co jej o mnie powiedział. Chociaż, co tu jest do powiedzenia? - Dużo chodzisz? - ciągnie swobodnym tonem. Nie widać po tobie zmęczenia. - Chcę pozbierać myśli na cały nowy rok - mówię im. - Pewnie robię to, co wszyscy. Wchłaniam świeże powietrze do płuc i nowe postanowienia do mojej psyche. 1 mam okazję choć na godzinkę uciec od mojego ojca i jego dziewczyny. Znasz Hester Stableford, Phil? Mają romans. Ponieważ jestem zażenowana, biorę słowo „romans" w cudzysłów, ale natychmiast myślę sobie: Cholera! Przecież wcale nie chciałam tego ośmieszać. Teraz Phil, który kiwa głową i mówi ,,hmm'* pomyśli, że jestem smutna, zgorzkniała, wyposzczona seksualnie, a moje życie to jeden długi ciąg nieudanych związków. Co, oczywiście, absolutnie nie jest prawdą, bo ostatnio czuję się dokładnie tak samo (a przynajmniej zdaje mi się, że tak samo) jak kiedyś, kiedy byłam młoda, pełna seksualnych apetytów i pieprzona do nieprzytomności przez Feliksa, który przyjeżdżał na przepustki. I to wszystko przez jeden zwykły pocałunek z trzydziestoparolatkiem w nieciekawym garniturze. Całkiem nieźle. I dlatego to, co dzieje się chwilę później, jest dla mnie wyjątkowo niefortunnym zbiegiem okoliczności. - Cześć! - Krzyczy zjawisko w fosforyzującym kombinezo nie. Zwracając się do mnie. Machając ręką i waląc mnie po ple cach. Davina! Davina? Pieszo? W śniegu?
RS
Najwyraźniej. Rozszerza swoje serdeczne powitanie na Phila, Karen i większość otaczających nas osób. - No no! Niezłe dzisiaj tłumy! Kto by pomyślał? Aaaach! Dlaczego nie robię tego częściej? O, Boże. Gdzie on jest? Jest tutaj? Czy on też przyszedł? Idzie za mną? Widział mnie? Ciekawe... och, dość tego! - Natura - oświadcza Phil, kiedy prezentacje zostały już za kończone - to ambrozja dla duszy. Karen potakuje radośnie i nagle piszczy: - Phil! Popatrz tam! Patrzymy. - To borsuk! Dobry Boże! O tej porze roku! I za dnia! Widzi cie go? Davina kiwa głową. - Ja widzę! - Odwraca się w dół stoku. - Adam! Bill! Patrz cie! Borsuk! A więc tak. TAK. On tu jest. Pieprzyć borsuka. On tu jest! O, rany. Weź się w garść, Simpson. Uspokój się, Simpson. Oczy przed siebie. Nogi prosto. Tempo mojego marszu spada (zupełnie niezależnie od mojej woli, co jest dość denerwujące), podczas gdy reszta towarzystwa, spragniona pokarmu dla duszy, gna za borsukiem. Zabierają ze sobą całe zamieszanie i oprócz bicia mojego serca słyszę już tylko ciche poskrzypywanie butów Adama w śniegu. Bill mija mnie szybkim krokiem. Czuję się jak snajper. Mam Davinę idealnie na celowniku. Adam dobija do mnie. Nie odwraca głowy, nie uśmiecha się. Wyrównuje tylko krok do mojego. - Cześć - mówi miękko. - Nie sądziłem, że tu będziesz. - Dlaczego nie? - rzucam pośpiesznie. - Lubię pagórki. Lubię piesze wycieczki. Ty akurat powinieneś o tym wiedzieć najlepiej. Przychodzę tu co roku. Z Danem. I Benem, przeważnie. I nigdy wcześniej nie widziałam cię na noworocznym spacerze. Mówiąc to, odwracam się do niego. Desperacko pragnę na niego spojrzeć. Wygląda na zmarzniętego. Poczerwieniał mu koniec nosa. - Nie chodziło mi o to, że możesz nie chcieć. Pomyślałem tylko, że wczoraj późno się położyłaś, no i ta historia z Benem. A poza tym byłem tu w zeszłym roku. - Wciska ręce do kieszeni. - Chociaż przeszedłem tylko połowę drogi. Musiałem zawrócić. Przez Jacka Patersona. Znasz go? Facet z wypożyczalni
RS
wideo. Śmieszne, to też była astma. Musiałem mu pomóc zejść na dół. Poniewczasie przypominam sobie to wydarzenie. Wydaje się, że to było wieki temu. Przed naszym... naszym... naszym... tym... Prycham cicho. Jestem zła. Ale kiwam potakująco głową. - Rzeczywiście. - I rok wcześniej też. Wspinamy się przez chwilę w milczeniu. - Nie pamiętam - mówię w końcu. - To było dawno temu. Słyszę jego wydech. - To zabawne, prawda? Przez cały ten czas zupełnie... no wiesz... nie zauważaliśmy tego. Tego. Wygodnie niejasne. Wygodnie ogólnikowe. Spoglądam przed siebie i nic nie mówię, skrupulatnie notując jego słowa w pamięci. Davina fosforyzuje kilka metrów przed nami, wyżej na stoku. Jej słowa docierają do nas urywkami, jak krzyk kłócących się mew. - Nie sądzisz? -ciągnie Adam. Zatrzymuję się gwałtownie i wbijam w niego wściekłe spojrzenie. - Chciałabym móc się z tego śmiać - mówię. - Naprawdę bym chciała. - Och, Charlie... - Nie zaczynaj. - Dostałaś mojego maila? - Jakiego maila? - Dzisiaj rano. - Jakiego maila? - Ja tylko... - Dlaczego do mnie napisałeś? Skończyliśmy z tym, pamiętasz? - Z czym skończyliście? - To znowu Phil. Do diabła z tym facetem. Do diabła. - Z przechodzeniem przez pole na szczycie - oznajmia Adam, wskazując palcem. - Zaspy - dodaje szybko. - Chodzimy teraz naokoło. Co u ciebie, Phil? Co nowego na kolei? Korzystam z okazji i przyspieszam kroku; w parę chwil wyprzedzam ich o dobre sześć metrów. Jeśli uda mi się zachować dystans, może poradzę sobie jakoś z jego bliskością. Jeśli uda mi sif unikać jego wzroku, może odzyskam kontrolę nad własnymi spój-
rżeniami. Jeśli nie będę musiała z nim rozmawiać, będę mogła myśleć o czymś innym. Ale kilka minut później, kiedy gramolę się przez przełaz w płocie, nie mogę się oprzeć; odwracam się i spoglądam na grupkę poniżej, by zerknąć na niego. Kiedy jego oczy spoglądają w moje, uświadamiam sobie, że mnie obserwował. Przenika mnie tak intensywny dreszcz, że wiem na pewno -już po mnie. Ale historia. Co za idiotyczna szczeniacka historia. Wróciłam do domu o czwartej. Zdarłam buty z nóg, spocona i zasapana uwolniłam się od kurtki. Nie mogłam oddychać, nie mogłam się skupić, nie mogłam jasno myśleć, nie mogłam funkcjonować. Mogłam tylko zawodzić: „Jasna cholera, jasna cholera, jasna cholera". Ogólnie rzecz biorąc, nie mogłam się już doczekać, kiedy wreszcie znajdę się w gabinecie; popędziłam korytarzem w tak dzikim podnieceniu, że o mało nie wpadłam na Kiplinga, który, przeczuwając widocznie, co go czeka w związku z ewidentną alergią Bena, postanowił się zabić i uznał, że najprościej to zrobić, kładąc się w przejściu. Jeszcze nigdy - nigdy, przenigdy - włączanie komputera, wpisywanie hasła, łączenie się, logowanie do sieci nie trwało tak niedorzecznie długo. Ale za to mam dwa listy! Niejeden. Dwa listy od Adama.
RS
[email protected] Na wypadek, gdybyś nie miała absolutnej jasności co do mojego stanowiska, chciałem powiedzieć ci, kto jest na mojej liście. Charlie Simpson. Koniec. To wszystko. Kolej na twój ruch.
Bez nazywania rzeczy po imieniu. Bez niepotrzebnych detali. Bez afektacji. Prosto do celu. O rany. Bezgłośnie powtórzyłam ostatnie słowa. Koniec. To wszystko. Kolej na twój ruch. Mój ruch. Mój ruch. Szamoczę się z myszką i otwieram drugiego maila. I przez kilka chwil nie mam odwagi na niego spojrzeć. Jak uczennica, która właśnie dostała pierwszy liścik od chłopca.
[email protected] Droga Charlie, 9łupio mi z powodu listu, który wysłałem wcześniej. Pomniejsza znaczenie tego, co naprawdę się między nami dzieje. Wiem, co
powiedziałaś i rozumiem, dlaczego to powiedziałaś, i doskonale zdaję sobie sprawę, że postępuję źle - nie mam zamiaru się oszukiwać, że jest inaczej. Ale nie mogę się powstrzymać. A czy ty zdołałaś przekonać samą siebie, że te uczucia naprawdę znikną? No cóż, jeśli o mnie chodzi, nie znikną na pewno, nawet jeśli od tej pory będziesz mnie ignorować. Nie teraz, kiedy doszliśmy do tego punktu. Wiesz o tym, prawda? Adam
Oczywiście, źe o tym wiem. Oczywiście. Siedzę, wpatrzona ponuro w ekran i rozmyślam o ogromnym przytłaczającym ciężarze, jakim jest moralność. Rozmyślam o niesprawiedliwości losu. A szczególnie jak niesprawiedliwe jest to, że w letnią kałużę mojego życia emocjonalnego wpadły nagle te płonące skwierczące uczucia. Rozważam możliwość odcięcia się od wszystkiego, spędzenia reszty życia na emocjonalnej pustyni i odkrywam, że takie rozwiązanie ma swoje dobre strony. Rozważam tragiczny fakt, że niechcący dałam sobie narzucić rolę „tej drugiej", jeszcze zanim w ogóle się zorientowałam, że w grę wchodzi jakakolwiek kobieta. To nie fair. Jestem wściekła jak diabli. Wysyłam:
RS
[email protected] Drogi Adamie, i niby co ja mam teraz zrobić, do diabła? Ja nie chcę wiedzieć, że jestem na twojej liście. Nie chcę wiedzieć o niczym. Zrozumiałeś? Czy ty nie rozumiesz, na co mnie narażasz? Jesteś żonaty. Ja nie mam męża. Nie muszę się wplątywać w coś takiego. Tak, oczywiście, było miło. Tak, oczywiście, będzie mi brakować naszych pogawędek (czy cokolwiek to było), ale nie mogę nawet pomarzyć o jakimkolwiek związku z tobą i to przesądza sprawę. Jesteś żonaty, pamiętasz? Żonaty z moją szefową. Zapomnijmy o wszystkim, dobrze? Charlie xxx
Kasuję całusy. Żadnych całusów. Ale tak bardzo chcę je dodać. Siedzę ze zmarzniętą twarzą w zmarzniętych dłoniach i czekam na odpowiedź. Która przychodzi - bing! - błyskawicznie. Gdzie on teraz jest? Gdzie jest Davina? Co on jej mówi, kiedy robi to wszystko?
[email protected] Charlie, czy nie możemy dać sobie spokoju z tą historią z szefową? Wiem, że to dla ciebie niezręczne, ale fakt, że Davina jest twoją szefową nie ma nic wspólnego z naszą sytuacją. Ja mam żonę. Ty nie masz męża. Racja. Racja. Zrozumiałem, o co chodzi, uwierz mi. Naprawdę nie trzeba mi tego mówić, uwierz mi. Ale muszę z tobą porozmawiać, zobaczyć się z tobą. Mogę się z tobą zobaczyć? Czy możemy to jakoś zaaranżować? Czy możemy pójść na drinka? Na spacer? Usiąść gdzieś? Cokolwiek zechcesz. Mnie jest wszystko jedno. Ty wybierz. Ale proszę, nie mów: „było miło", jakbyś właśnie wróciła z teatru czy wystawy. Miło? Daj spokój. Niemożliwe, żebyś tak myślała. Adam xxx
RS
Przewijam list do początku i czytam go jeszcze raz, powoli. Wypowiadam bezgłośnie każdą sylabę, każde słowo i wyobrażam sobie, jak on układa je w głowie, wystukuje na klawiaturze. Widzę, jak wyraz jego twarzy zmienia się, kiedy to pisze. Widzę jego długie palce obejmujące mysz. Każdą sylabę każdego słowa. Widzę, jak jego silna łagodna twarz odbija się w monitorze. Widzę ciężkie brwi, zmarszczone w oczekiwaniu. Drukuję list i wsuwam go między strony Wędrując po Nepalu. I co dalej? Nic. Nie robię nic. Rozłączam się z Cymserve i, jako że dom znów jest pusty, pozwalam sobie na smutny luksus długiego głośnego płaczu.
P
17
iętnasty stycznia. Całe dwa tygodnie po pocałunku. Jakoś sobie radzę. Ledwie. I odzyskuję nawet jeśli nie całkowitą równowagę, to przynajmniej chwiejny punkt oparcia na upstrzonym przez gołębie skraju huśtawki. Ale martwię się, ponieważ cierpię na DEPRESJĘ. Muszę kupować żarówki imitujące światło dzienne i tak dalej. Zamówiłabym sobie wizytę w solarium, ale nie mogę, bo strach przed rakiem skóry zniweczyłby dobroczynny efekt promieni U V na moją Psyche itd. Wątpię zresztą, żeby dobroczynny efekt promieni UV
był wystarczający, muszę się bowiem przyznać sama przed sobą, że główną przyczyną mojego smutku nie jest żadna DEPRESJA, ale złamane serce. Wszystko wokół wydaje mi się szare, czy może raczej zgniłozielone, jak mój uniform. Mój nastrój przypomina stojący staw. Staram się przynajmniej pamiętać, że jestem zdrowa; nie mam włókniaków. podejrzanych, że są rakiem macicy. Gdyby nie ta świadomość, byłabym cały czas w wisielczym nastroju.
RS
- Pierwszy tydzień lutego? - pyta Davina, strzepując z ko stiumu coś, co, sądząc z wyrazu jej twarzy, mogłoby być gnijącą larwą muchy lub czymś równie wstrętnym. -Nie możesz wziąć wolnego. Jedziemy na narty. O! Ale przecież zwykle jeździcie na Wielkanoc? Davina krzywi się z niesmakiem, jakbym powiedziała coś najgłupszego pod słońcem. - To tylko wtedy, jeśli jedziemy do Ameryki, Charlie. Niestety, nie w tym roku. Mój drogi mąż, w swej nieskończonej mądro ści wpadł na pomysł, że tydzień mokrej kaszy i chamów wpycha jących się w kolejki w Alpach będzie o wiele bardziej relaksujący niż dziesięć dni przyzwoitego śniegu i dobrych manier w Aspen. No więc widzisz. Zdawałoby się, że dobre rzeczy nigdy się nie nudzą. A jednak nie. To by było w złym guście. A więc, nie w odpowiedzi na twoje pytanie. W tym roku nie jedziemy na Wielkanoc. Jedziemy w pierwszym tygodniu lutego. Do diabła. I jeszcze ten uboczny efekt - moment gwałtownej palącej tęsknoty. Chyba będę się musiała do tego przyzwyczaić. - O - mówię. - O, rany. - „O, rany" to chyba odpowiednie słowo. Nie wyobrażam sobie nic bardziej nużącego. Prawdę mówiąc, nie bardzo mam na to ochotę. - Zaczyna obracać kryształy, które Ianthe poustawiała w zeszłym tygodniu na parapecie. Może stanie się coś kosmicznego i pożytecznego. - A tak w ogóle czemu chcesz wziąć akurat ten tydzień? Czy to musi być ten tydzień? Kiwam głową. Chyba jednak nic się nie stanie. - Żeby pomóc Rosę - mówię. - Obiecałam, że do niej przyjadę i pomogę jej z dziećmi. Jej histerektomia, pamiętasz? Davina unosi brwi. Najwyraźniej nie pamięta. Prawdę mówiąc, wygląda na dziwnie przestraszoną.
RS
- Rosę? Rosę Griffith? Histerektomia? Dlaczego? Dobry Boże! Przecież ma dopiero czterdzieści parę lat? - Mówiłam ci. Miała różne dziwne objawy. To może być rak macicy, Davina. To poważna operacja i Rosę będzie potrzebować pomocy. Matt da sobie radę przez pierwsze dwa tygodnie, ale potem ma prowadzić jakieś seminarium komputerowe w Brukseli, czy coś w tym stylu, więc żeby nie musiał tego odwoływać, zaoferowałam się, że pojadę i pomogę przez tydzień. Davina kręci głową, po czym podchodzi do mojego biurka. Podnosi najnowszą wersję oferty Cherry Ditchling, tę z pocztówkowo-świątecznym kamuflażem, i macha mi nią przed nosem. - Po prostu nie mogę cię puścić. Nie możesz ich przywieźć do Cardiff? Kręcę głową. - Nie w trakcie półrocza. Nie mogę. Ale co z Hugh? Nie po radzi sobie sam przez tydzień? Ja do tej pory radziłam sobie sama. Mamy zastój. Nie powinnam była tego mówić. Davina rzuca mi tak omdlewające spojrzenie, że płacząca figa zaczyna się trząść. - Hugh? Sam? Wróć na ziemię, Charlie. Jeszcze czego. Zostawić tu Hugh samego? A poza tym, skoro jest zastój... - Tym bardziej powinnam... tak. Zgadza się. Masz rację. Niepotrzebnie w ogóle pytałam. Davina kiwa głową. - Dokładnie - mówi. Wzrusza ramionami. - Słuchaj, przykro mi, oczywiście, ale to po prostu nie wchodzi w rachubę. Na pewno jakoś to rozwiążesz. To, oczywiście, wina mojej własnej głupoty. Nie powinnam była nic obiecywać Rosę, zanim nie zapytałam w pracy. Jasna cholera. Ale klops. Kanał. Katastrofa. Moja najlepsza przyjaciółka potrzebuje wsparcia podczas swojego najcięższego życiowego kryzysu, a ja zawiodłam ją na całej linii. Wykrzywiam się do ..Homes Digest!", wściekam się na komputer, miotam się po zimnym biurze, nienawidzę Daviny, nienawidzę tej pracy. - No to co mam zrobić? Rzucić pracę? Powiedzieć Davinie, żeby się wypchała? Uwierz mi; jeden maleńki pretekst, a zrobię to. Jestem w szpitalu, siedzę na skraju łóżka Minnie. Jej usta wykonują kilka drobnych mysich ruchów, maleńkie, suche i białe jak
RS
papier dłonie ściskają moje. Nieposłuszny kosmyk włosów łaskocze ją w kącik oka. Odgarniam go z jej twarzy, ale nie budzi się. - Hm - mówię. - Może masz rację. Może najlepiej będzie, jeśli zadzwonię do Rosę i powiem jej, że przywiozę ich tutaj na ten tydzień. Ostatecznie dzieciaki są jeszcze małe. W ich wieku opuszczony tydzień w szkole to niewielka strata. Przecież nie będą bardzo nieszczęśliwe. Poza tym zawsze mogę zadzwonić do ich dawnej szkoły, prawda? Mogliby pójść w odwiedziny. Może na wet posiedzieć na paru lekcjach. Tak, tak właśnie zrobię. To nie jest aż taki problem. Minnie otwiera oczy. Tak się cieszę, że ją widzę. - No to jak, przyniosłaś mi ciastka? - Oczywiście, że tak. Tata upiekł je specjalnie dla ciebie. - I Edwarda. - Zasypiając z powrotem, mówi jeszcze bezgłośnie: - Zostaw mu kilka. Jak go znam, zaraz tu będzie. Po powrocie do biura dzwonię do opieki społecznej. Czekam w nieskończoność, wysłuchuję różnych koncertów, ale w końcu dostaję połączenie z kobietą, która zna przynajmniej nazwisko Minnie. Nie jest to opiekunka, którą poznałam, ale zna historię Minnie i sprawia wrażenie przejętej sprawą. - Pomyślałam tylko - mówię - że dobrze byłoby odnaleźć Edwarda... - Ach! Nieuchwytny Edward! - odpowiada. - Proszę uwierzyć, próbowaliśmy. Ale póki co, bez powodzenia. Prawdę mówiąc, jesteśmy przekonani, że on już po prostu nie chce sobie nią zawracać głowy. Jego ostatni adres jaki mamy, jest sprzed jakichś czterech, pięciu lat. A jeszcze przez parę miesięcy wcześniej nie odpowiadał na nasze listy. - Ale nie wiecie, czy w ogóle je dostał, tak? Równie dobrze mogło mu się przytrafić coś złego. - Przejawia pani uroczy brak cynizmu, moja droga. W tej pracy to zupełnie nieprzydatne. Nie, kochana. Minnie dostaje mnóstwo pocztówek. Z przeróżnych tajemniczych miejsc na drugiej półkuli. Czasami trzeba się pogodzić z pewnymi rzeczami, choć to bardzo trudne. Prawdę mówiąc, coś takiego może się przydarzyć każdemu z nas. Kiedy odkładam słuchawkę, postanawiam, że nawet jeśli opieka społeczna zrezygnowała z poszukiwań, nie ma żadnego powodu, żebym ja nie miała spróbować. Przynajmniej pomoże mi to
RS
odwrócić uwagę od Adama. Dzwonię do przełożonej w Maltings, by zapytać, czy mogę przyjść i zabrać parę drobiazgów dla Minnie. Mówi, że nie widzi żadnego problemu. Niezupełnie zgadza się to z ich przepisami, dodaje, ale przyznaje, że skoro przywiozłam walizki, to mogę w nich pogrzebać. A skoro już mowa o grzebaniu, przypomina mi się nagle, że zgodziłam się spotkać z Rhysem zaraz po pracy. Tym razem nie umówiliśmy się w Q, ale w spokojniejszym peruwiańskim barze obok dworca, by porozmawiać o detalach pieszych wypraw, wyposażenia i stosunków z miejscowymi. Idąc St Mary Street, czuję przyjemne podniecenie na myśl o zbliżającej się podróży. I, o dziwo, cieszy mnie nawet odrobinę perspektywa spędzenia wieczoru z Rhysem. Na tyle, że przeglądam się w wystawie Howella. A potem jeszcze raz, kawałek dalej, w oknie restauracji, gdzie niespodziewanie oprócz mojego odbicia dostrzegam jeszcze coś: niedający się z niczym pomylić tyłeczek Hugh Chatswortha. Nie zatrzymuję się na długo, ale dość, by obok Hugh zauważyć o wiele obfitszy zad. Idąc dalej, przypominam sobie o kolczykach w jego sutkach. Ciekawe, co jest między Hugh i Austinem Metro? I nagle dostrzegam Rhysa na Wood Street; nasze ścieżki zbiegają się na skrzyżowaniu. - Cześć! - mówi Rhys, jednym spojrzeniem dając mi do zrozumienia, że, przynajmniej w jego mniemaniu, na pewno jest coś między nami. - Całowałaś się z nim? Rosę, która z typowym dla siebie stoicyzmem zaakceptowała i poparła moje zmienione plany opieki nad jej dziećmi, chce usłyszeć szczegółowe sprawozdanie z mojej ostatniej randki. Bez owijania w bawełnę. - No. tak jakby. - Tak jakby? Co to znaczy ..tak jakby"? To co, tylko górna warga? - Chodziło mi raczej o czas trwania. - A więc cmoknięcie. - Niezupełnie. Byliśmy w jego samochodzie. Nie zaprosiłam go do domu, bo wiem, że chce się ze mną przespać i gdybym dała
RS
mu najmniejszy znak, że ja też mam ochotę, byłby na górze w mgnieniu oka. Powiedziałam mu więc, że wcześnie wstałam. I wtedy pochylił się - tak zwyczajnie - objął mnie ramieniem i zabrał się do całowania. Więc mu pozwoliłam. - No i? - No i nic. Nic się nie stało. Owszem, to jest bardzo miry, atrakcyjny mężczyzna i bez wątpienia świetnie całuje, ale z mojej strony, no, nie wystąpiła żadna reakcja, jeśli mogę się tak wyrazić. Rosę wybucha śmiechem. - Ależ z ciebie numer, Charlie. I na dodatek ciągle myślisz 0 doktorze. - Nieprawda. - Owszem, myślisz. - Nie myślę. - Myślisz. Ale nareszcie choć jedna dobra nowina. 1 to, o dziwo, przekazana przez Davinę. - Ach, Charlie - mówi, kiedy zbieram się do wyjścia. - Ten twój wolny tydzień. Może być. - Naprawdę? Potrząsa głową. - Adam nie może jechać. Ma jakąś konferencję, czy coś tam. I nie mogę powiedzieć, żebym była rozczarowana. No więc, ty masz wolne. - To świetnie. Och, strasznie mi ulżyło. Pojedziecie później, jak zwykle? - Hm - mówi, zbierając z biurka porozrzucane papiery. - Hm. Zobaczymy. - Podnosi słuchawkę telefonu. Kusi mnie, by zatopić się w najdzikszych i najbardziej idiotycznych przypuszczeniach na temat tych „hmm", ale kiedy tylko zaczynam, dostaje rozstroju nerwowego. Czuję niekontrolowany przypływ adrenaliny, a przed oczami staje mi przerażająca wizja: Davina, usłyszawszy od Adama namiętną deklarację miłości do tej podłej Simpson, wrzeszczy z wściekłości i ślubuje, że wydrze jej wnętrzności przez gardło. Muszę się nauczyć unikać takich idiotycznych myśli. To bardzo zły nawyk, jak zdrapywanie strupów.
18 roda. Idąc przez szpitalny parking z puszką ciastek w ręku uświadamiam sobie, że naprawdę cieszę się na te popołudniowe wizyty u Minnie. To prawdziwa symbioza. Ja zapewniam jej widok znajomej twarzy, towarzystwo i bogate zaopatrzenie w wyroby cukiernicze, a ona zapewnia mi swego rodzaju terapię - a przynajmniej słucha mnie życzliwie i nie osądza (nawet jeśli nie do końca rozumie). Dziś mam dla niej wyjątkowy przysmak - popisowe ciastka taty. - Och, Minnie, Minnie, Minnie, i co ja mam zrobić? Tak bardzo staram się o nim nie myśleć, ale po tym, co się stało w sylwestra to naprawdę trudne, wiesz? - Masz takie śliczne kasztanowe włosy - mówi, szamocząc się z pokrywką pudełka. - Moja Iris miała dokładnie takie same. Całe mnóstwo. Beznadziejna sprawa w tropikach. Ale nie było mowy. żeby je obciąć. Nie w tamtych czasach. To skąd te ciastka? Z Tesco? Dzisiaj w telewizji coś o tym mówili. Próbuję dostrzec dziecko w jej pomarszczonej twarzy. Wyobrażam sobie urodę, która kiedyś łagodziła jej rysy. - Czy Iris była piękna? Założę się, że tak - mówię. - Musimy kiedyś poszukać jej zdjęcia. - Zdejmuję wieczko z puszki i wy kładam na łóżko wszystkie pyszności. Minnie, nie zwracając na mnie uwagi, wybiera jedno ciastko i zaczyna swoje zwykłe obwąchiwanie. - To kim jest ten szczęściarz? Znam go? - Tak, to możliwe. Chociaż nie, nie wydaje mi się. Jest, hmm, jest... och, jest tutejszy, w każdym razie. Ale chodzi o to, że nie mogę go mieć, Minnie. - A dlaczego, na Boga, miałabyś go chcieć, kochana? Przez mężczyzn są same kłopoty. Pnąca fasola, to rozumiem. I cukinie. Rosną jak chwasty. Hm. Ale jak tak pomyślę, to lepiej nie sadzić cukinii. Myszy, moja droga. Bóg z nimi. Czy ma dobrą pracę? - Och, to mnie akurat nie martwi. Czasami nawet wolałabym, żeby jej nie miał. - Ale czy jest miły, kochana? O to tu głównie chodzi. Jest miły? I dlaczego to jest zielone? To groszek? - Agrest. Boże, tak. Jest miły. Jest... no, wszystko jak trzeba. Dość wysoki, ciemne włosy, chyba przystojny, uroczy. - Nie.
RS
Ś
RS
Wymaż to „chyba przystojny". Jest piękny. 1 wymaż ,.uroczy". On ma urok. Wiesz, co mam na myśli? I na dodatek nie wie, że go ma. I jest troskliwy, rozważny i inteligentny, no i... - Ach, on - mówi Minnie. - Ten Jeremy Paxman z radia. Mogłaś trafić o wiele gorzej. - Nie - mówię. - Nie on. To ktoś inny. Ma na imię Adam. Wcale nie pracuje w radiu. - A, to tak wygląda - mówi, wybierając pestki z dżemu agrestowego. - Adam i Ewa. Łajdaczka z niej była. - Och, Minnie Drinkwater - mówi pielęgniarka, podchodząc do nas. - Znowu okruszki w łóżku. Nic do ciebie nie przemawia? - Pieniądze i dobre słowo, skoro już musisz wiedzieć, młoda kobieto. - Pani babcia to prawdziwy skarb - dodaje pielęgniarka, zwracając się do mnie. - Urocza staruszka. W ogóle nie sprawia kłopotu. Zapewne. Szczególnie, że nie ma nikogo, komu mogłaby ten kłopot sprawiać. Kiedy wychodzę, jak zwykle czuję się o wiele lepiej. Nasze rozmowy bardzo rzadko mają sens, ale mimo to wiem, że w jakiś sposób nawiązujemy kontakt. Każdy powinien mieć w życiu swoją Minnie, by móc spojrzeć na własne problemy z właściwej perspektywy. Wychodzę na główny korytarz szpitala - długi, pastelowy kręgosłup łączący wszystkie choroby tego miasta. Kątem oka dostrzegam strzałkę w skazującą drogę na dermatologię. Ciekawe, czy Adam zdaje sobie sprawę, jak bardzo zalazł mi za skórę? - Cześć - słyszę. Odwracam się. To on. ł idzie w moją stronę. Jakżeby inaczej, znając mojego pecha. Oczywiście, mogę to zrobić. Nie ma żadnego powodu, dla którego nie miałabym odbyć z nim krótkiej, zwyczajnej, banalnej rozmowy. Prędzej czy później któreś z nas ją przerwie; przecież nie będziemy szli tym korytarzem do końca życia, choć analogia jest bardzo pociągająca. Wyjście ledwie majaczy w oddali, ale po drodze jest oddział chirurgii jednego dnia, stołówka, sale operacyjne i wszystkie inne oddziały, i każdy z nich może być jego celem. A jeśli nie. jeśli to wszystko okaże się dla mnie zbyt trudne, wtedy ja mogę skręcić na prawo czy na lewo: tu jest rentgen, tam histologia, a trochę dalej, jak na urągowisko, planowanie rodziny.
RS
- Cześć - odpowiadam. - Co tu robisz? - Oddział imienia Helen Keller. Administracja. - Poradnia astmatyczna. W środy - odpowiada, chrząkając. Odwiedzasz kogoś? - Wiem, że odwrócił głowę i patrzy na mnie, aleja nie mam odwagi spojrzeć na niego. - Minnie - mówię. - Minnie Drinkwater. - Oczywiście. - Przekłada pod drugą pachę plik papierów, które wyglądają na karty pacjentów. Kiedy idziemy, jego twarz jest wciąż odwrócona w moją stronę. Wiem, bo kątem oka dostrzegam jaśniejszą plamę. - Jak ona się miewa? - pyta. Apteka. Farmakologia. Sklepik Ochotniczej Służby Pielęgniarskiej. - O, chyba całkiem nieźle. Wstawała już, chodzi nawet trochę z balkonikiem. - Aha. To dobrze. To dobrze. Posłuchaj... - Przyniosłam jej trochę ciastek. Od mojego ojca. Z agrestem, morelami i whisky. I jeszcze z czymś fioletowym. Ojciec mi mówił, ale już się w tym gubię. - Boże. Krwiodawstwo. Oddział imienia Marii Curie. Poradnia ortopedyczna. Kostnica. - Oczywiście. Przetwory. Pamiętam. Eee... hm. - Patrzy teraz przed siebie, co mi bardziej odpowiada. - A Rosę? Jak się miewa Rosę? - A teraz znowu na mnie. Do diabła. - Hm, ehm... - Moja kolej na jąkanie. - W przyszłym tygodniu ma histerektomię. Och, ale ty przecież... a może... no, w każdym razie ona... Jakimś cudem dałam się wmanewrować w rozmowę, która wymaga patrzenia na rozmówcę; zatrzymałam się więc, zmuszona wykonywać wszystkie gesty i przybierać miny, które zwykle towarzyszą pogawędce o czyjejś operacji z kimś, kto nie zna wszystkich szczegółów (i nie wiadomo, czy powinien je znać). Może powinnam powiedzieć po prostu „kobiece sprawy"? A może stwierdzić krótko „operacja"? Ale Adam słucha mnie, kiwając głową. W końcu jest przecież lekarzem. - Rozumiem - odpowiada. (To już trzecie „rozumiem". Widocznie to jego lekarska gadka, tak automatycznie mu to przychodzi. Panie doktorze, jestem w stresie/depresji/obsesji i nie wiem co robić. Rozumiem. Rozumiem, moja droga, rozumiem). - Jedziesz się nią zaopiekować, zdaje się? Ruszam dalej korytarzem. Oddział imienia Pasteura. Toalety dla odwiedzających.
Może skręcić do toalet dla odwiedzających? Ale powinnam mu przynajmniej podziękować. - O, tak - mówię. - Dziękuję. Ta twoja konferencja to prawdziwy dar niebios. Podobno nie jedziecie na narty. Wybierasz się do Londynu? - Hm - mówi, znów przekładając notatki z ręki do ręki. Zapada cisza, słyszę tylko własny puls. Tu-tum. Tu-tum. - To coś interesującego? Teraz on uparcie patrzy przed siebie. - Opieka paliatywna w społeczeństwie dwudziestego pierw szego wieku. To... hm... Słuchaj, Charlie... Nagle obraca się w moją stronę. I zatrzymuje. Brudownik. Co to jest brudownik? Przechowalnia dla niedomytych pacjentów? - A! - mówię. - Ja wchodzę tutaj. Biegnie wzrokiem za moim spojrzeniem. I nagle mruży podejrzliwie oczy. - Tutaj? - Cha, cha, cha! O, popatrz! Już jesteśmy. Tu jest wyjście! Chwała Bogu. Inaczej nastąpiłoby zejście. Moje.
RS
- Smakowały jej? - pyta tata, kiedy wracam, wściekła, głodna i z opasującym bólem głowy. Czekają na mnie zapiekanki, tort biszkoptowy i wielki dzbanek herbaty. Ze sporą ulgą uświadamiam sobie, że obecność ojca w domu zaczyna być wygodna; zaczyna mi wręcz sprawiać przyjemność. Siadam ciężko na krześle i biorę kubek, który podaje mi tata. - Spałaszowała, aż jej się uszy trzęsły. Co do jednego - zapewniam go. - Świetnie. Masz wiadomość od Dana. Mówi, że ci przysłał maila. I dzwonił ten Rhys. Zostawiłem jego numer w przedpokoju. A, i mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu - zaprosiłem Hester na kolację. Upiekła jakiś nowy placek i pomyślała, że go przetestuje na naszej trójce. Jeszcze tego brakowało. Wrrr. Już ja mu dam Hester na kolację. A może jednak nie. Raczej ja sobie daruję kolację. Z herbatą, kawałem tortu i bólem głowy zabieram się do gabinetu. Jestem w niebezpieczeństwie: grozi mi, że Hester zacznie chronicznie zakłócać spokój domowego zacisza. Zdaję sobie też
sprawę, że między naszymi planami co do jej osoby zaczyna się otwierać coraz większa przepaść. Martwię się, że mój ojciec, mając nadzieję znaleźć sobie zastępczą żonę, zapragnął również znaleźć zastępczą matkę. Dla mnie. Nie mam żadnych obiekcji jeśli chodzi o wszelkie babcine zachowania wobec Bena (kartki urodzinowe, drobne gotówkowe prezenty, tolerancja i wsparcie w obliczu matczynych humorów itd.), ale stanowczo nie życzę sobie nowej matki. Spodziewam się, że aura w domu stanie się zmienna i burzliwa; przewidywana siłą wiatru dziesięć w skali Beauforta. Jednym słowem, spodziewam się najgorszego. Spodziewam się też maila. (Bo choć wściekła, wciąż mam nadzieję). List brzmi:
RS
[email protected] Droga Charlie, otóż kolejne niesatysfakcjonujące spotkanie! Prawda jest taka, że owszem, w Londynie odbywa się konferencja, i owszem, jadę na nią (być może nawet będę przemawiał), ale jest jeszcze druga prawda: że pierwotnie wcale nie miałem zamiaru brać w tej konferencji udziału (gdybyśmy jeździli na wszystkie konferencje, w przychodni byłaby kolejka aż za Swansea). Dopiero kiedy dowiedziałem się o twojej podróży do Canterbury, zdecydowałem, że może jednak pojadę. Prawdę mówiąc, jeśli wziąć pod uwagę wszystkie okoliczności, jakoś nie paliłem się do wyjazdu na narty i uznałem to za świetną okazję, by się od niego wymigać, jednocześnie pomagając tobie. Oczywiście, teraz muszę jechać na tę konferencję, ale zastanawiałem się, czy nie moglibyśmy skorzystać z okazji i spotkać się? Nie wiem, jak wygląda twój plan podróży, ale ja będę w Londynie od środy do soboty. Zakładam, że ty będziesz wracać do Cardiff pod koniec tygodnia. Może wyskoczylibyśmy gdzieś razem? Czy zechciałabyś spotkać się ze mną w Londynie? Czy zechciałabyś przynajmniej to przemyśleć? Nie naciskam. Nie poganiam. Zostawiam to tobie. Adam xxx
Jestem wściekła. Jasna cholera. I co ja mam niby zrobić? On po prostu nie zwraca najmniejszej uwagi na to, co mu powiedziałam. Oczywiście, zastanawiam się, czy nie zadzwonić do Rosę, jakby ona znała wszystkie odpowiedzi. Ale to zwyczajnie nie byłoby fair. W mojej głowie tkwi obraz, którego nie mogę
się pozbyć: Rosę leży w łóżku - sama, bo Matt jest w ogrodzie, na jakimś nocnym patrolu antyszkodnikowym - i wyobraża sobie swoją śmierć. Widzę to bardzo wyraźnie. Leży tak, może nawet głaszcze się po brzuchu, i wyobraża sobie, co rak zrobi z jej ciałem. Wyobraża sobie swoje dzieci na pogrzebie, wyobraża sobie... Och, to jest zbyt okropne, by o tym rozmyślać. Pewnie dlatego ludzie starają się nie przejmować zbytnio problemami innych; to po prostu zbyt straszne. Tak czy inaczej, chodzi o to, że nie mogę zadzwonić do Rosę. Moje problemy są zbyt trywialne. Tylko miłość, złamane serce i tym podobne głupoty. Ale co się dzieje z nim, do diabła? Gdzie się podział jego żartobliwy ton? Co to są „wszystkie okoliczności"? Co to za nonsens z tym „niesatysfakcjonującym spotkaniem"? Co to za bzdury z „planem podróży"? I jak może stawiać wykrzykniki w tak poważnym liście? Niech go diabli wezmą. Ale podejrzewam, że to nerwowa reakcja. Klasyczny samczy niepokój w obliczu bliskości. 1 o co chodzi z tym „Może wyskoczylibyśmy gdzieś razem?" Jakbyśmy byli dwójką kumpli ze szkoły i umawiali się na lunch. Jeszcze czego! Nie ma mowy. Klik, klik. Loguję się i wysyłam:
RS
[email protected] Drogi Adamie. nie bądź śmieszny. Nie ma mowy, zrozumiano? Owszem, to był dar niebios, ale są pewne granice. Charlie
Jak zwykle zastanawiam się nad całusami. W końcu dodaję kilka. A co mi tam; przestrzeganie moralności - owszem, bardzo ładnie, słusznie i tak dalej, ale nie ma potrzeby świecić mu tym w oczy za każdym razem. Ale nagle uderza mnie pewna myśl. To jest jeden z tych przypadków, kiedy powinno się udawać przed człowiekiem, którego się kocha (owszem, zgadza się), że tak naprawdę nie może się znieść jego widoku, powiedzieć mu, żeby spadał, bo ma się kogoś innego, i tak dalej. Jak w tym filmie, kiedy tata próżniak mówi swojemu synowi, że nie chce go więcej widzieć. Czy ludzie tak robią? Czy ludzie naprawdę tak robią w realnym życiu? Czy ludzie naprawdę są tacy nieegoistyczni? Czy miłość jest taka nieegoistyczna? A może dokładniej - czy ja jestem taka nieegoistyczna? Chciałabym tak myśleć, ale szczerze w to wątpię.
RS
To wszystko i tak jest jednym wielkim oszustwem. Wszystkie te bzdury, że jeśli się kogoś kocha, chce się jego szczęścia, i że nie ma znaczenia, czy będzie się miało w tym szczęściu udział. Zupełny nonsens. Całe to: ,.Ty idź, ja sobie poradzę" to jeden wielki bzdet. Czy miłość kiedykolwiek jest taka? Rodzicielska może i tak. Miłość do dzieci jest zupełnie bezwarunkowa. Nie ma się na to wpływu. Nie kocha się dzieci mniej tylko dlatego, że nawiały do Australii, prawda? Minnie na pewno nie kocha Edwarda mniej. Ale partnerstwo, romantyczna miłość - to zupełnie co innego. Taka miłość jest samolubna. Musi taka być. To się ma w genach. Nie chcę, żeby Adam był nieszczęśliwy. Oczywiście, że nie. Ale ja też nie chcę być nieszczęśliwa. Kiedy pod koniec tygodnia idę odwiedzić Minnie, pytam, co ona myśli o tej mojej ewentualnej „schadzce" z Adamem, jak to w duchu żartobliwie nazwałam. Zdaję sobie doskonale sprawę, że nie ma to większego sensu niż rzezanie rozmaitych zwierząt gospodarskich i oglądanie ich wnętrzności, by wywróżyć z nich przyszłość planety etc. gdyż większość wywodów Minnie nie ma żadnego związku z logicznym rozumowaniem. Jednak w moim obecnym stanie ducha zaczynam dochodzić do wniosku, że w dziwacznych rzeczach, które mówi - na podobnej zasadzie, jak we wszystkich tych refleksologiach. irydologiach, akupunkturach, tygrysich jajach i „fengszujach" -jest spora doza mądrości. Pytam więc: - Co powinnam zrobić, Minnie? Wmawiałam sobie, że mogłabym się z nim zobaczyć - zjeść lunch czy co tam - i obgadać to wszystko, porozmawiać o naszych uczuciach. Wytłumaczyć mu, że o wiele lepiej byłoby, gdyby przestał do mnie pisać i gdybyśmy oboje postarali się unikać nawzajem - myślałam nawet, czy nie powinnam zmienić pracy, co by ułatwiło sprawę - ale chodzi o to, że znam siebie. Wiem, że gdybym się zgodziła, wcale by się na tym nie skończyło. Wiem, że to spotkanie podkręciłoby tylko całą tę sytuację jeszcze bardziej. Założę się, że gdybym spędziła choćby pół godziny w jego towarzystwie, to albo on spróbowałby mnie pocałować, albo ja zaczęłabym się zastanawiać, kiedy wreszcie spróbuje mnie pocałować, zaczęłabym szukać tych wszystkich drobnych sygnałów, no i w końcu, no cóż, po prostu wiem, że sprawy przyjęłyby dokładnie teki obrót jakiego się najbardziej obawiałam. W programie znalazłby się seks, Minnie. Jeśli nawet nie wtedy i nie tam, prędzej czy Później by do niego doszło. Jestem tego w stu procentach pewna.
RS
M innie uśmiecha się i przerywa w połowie jedzenie trzeciego makaronika. - Seks? - pyta. - Seks? Z nieznajomym? W Londynie? - To nie jest nieznajomy, Minnie. To znaczy był, w każdym razie z początku tak myślałam, ale nie. Nie jest nieznajomy, wręcz odwrotnie. Znam go od dawna. Lubię go od dawna. Jako człowieka. Jako przyjaciela. Rozumiesz? 1 nie chodziło mi dokładnie o to. Nie mówiłam, że dojdzie do seksu akurat wtedy. Ale tak właśnie rozwinie się sytuacja, jeśli pozwolę, by sprawy posunęły się dalej. Rozumiesz? - Minnie spogląda na mnie pustym wzrokiem. - No dobrze. Seks. Porozmawiajmy o tym scenariuszu. Minnie odkłada ciastko. - Coś ci powiem, młoda damo. Kiedy ostatni raz uprawiałam seks, to też było w Londynie. Na pływającej dyskotece, o ile pamiętam. - Ze swoim mężem? - Ależ skąd. On już od wielu lat miał to wszystko za sobą. Z gościem od ubezpieczeń. Podczas wycieczkowego rejsu po południowej części Londynu. - Na Tamizie? - Na podłodze kabiny, obok kambuza. - Naprawdę? Kiedy to było? - W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym ósmym.
D
19
ziesięć lat i cztery miesiące. Obliczyłam, że aktywne, seksualne życie prowadziłam przez dziesięć lat i cztery miesiące, i raczej nie powinnam się spodziewać niczego więcej. Mogłabym, oczywiście, spotkać kolejną wielką miłość, wyjść jeszcze raz za mąż i cieszyć się bogatym urozmaiconym repertuarem przynoszących obopólne zadowolenie stosunków seksualnych, współmiernych do naszego wieku, sprawności, stanu zdrowia itd., ale w tej chwili masochistycznie wierzę raczej w to pierwsze. Pierwsze wydaje się przerażająco prawdopodobnym scenariuszem dla takiej wesołej rozwódki, jak ja. Chryste - Minnie była mężatką, a i tak miała bzykanie z głowy jeszcze zanim wprowadzono sys-
RS
tem dziesiętny. Przerażająca myśl. A poza tym (i głównie o to chodzi, skoro mam już być zupełnie szczera), to bardzo silny argument przemawiający za dzikim seksmaratonem z Adamem w jakimś motelu. I to jak najszybciej. Choć pewnie mogłoby być gorzej. Kiedy pakuję walizkę przed wyjazdem do Rosę, robię to przynajmniej ze świadomością, że jestem coraz bliższa spełnienia mojego marzenia o Evereście; w piątek, tuż przed wyjściem z pracy dostaję telefon w sprawie Habibów i dowiaduję się, że - hura, hura -jakaś dobrze ustawiona para oferuje im pełną cenę wywoławczą za ich dom. Co oznacza, że mogą złożyć ofertę kupna Cherry Ditchling. Choć dlaczego chcieliby to robić, jest dla mnie zupełnie niepojęte. Kiedy tego samego wieczoru docieram do Canterbury, zastaję Rosę zmęczoną, obolałą i na lekkim rauszu. Moja przyjaciółka tryska ewidentnie fałszywą wesołością. - Obrzydlistwo - oświadcza ze śmiechem, wymachując ręka mi. - Coś okropnego, Charlie. Czuję się, jakby wjechali we mnie kombajnem. Mówię ci, rodzenie dzieci to nic w porównaniu z tym. Siedzimy i popijamy wino, podczas gdy Rosę wtajemnicza mnie we wszystkie drastyczne szczegóły. Nietrzymanie moczu, krwawienie, tampony, plus koszmary z cewnikiem w roli głównej. Rosę zdaje się nie mieć dość tych krwawo-obrzydliwych opowieści. Nic nie szkodzi. Myślę, że to po prostu jej sposób na oczyszczenie i pozbycie się strachu, który nie opuści jej, dopóki nie będzie znana patologia. Wyniki mają przyjść w tym tygodniu. - Ale warto było - przypominam jej. - Niezależnie od wyników, masz z głowy przynajmniej operację. Nareszcie możesz za cząć normalnie żyć. Rosę łyka wino - drugi kieliszek od mojego przyjazdu, a w sumie, sądząc po butelce, co najmniej piąty - i nagle poważnieje. - Ale najśmieszniejsze jest to, że mam takie potężne, okropne, dręczące poczucie straty. Utraty części siebie. Części swojej kobiecości. To jest trochę tak, jakby zaciągnęli nagle wielką żalu zję na kawał mojego życia. A ja chcę tam wrócić. Rozumiesz? Mówiąc to, marszczy boleśnie brwi. Siedzimy obok siebie na kanapie, więc obejmuję ją. - Oczywiście, że chcesz. To chyba zupełnie naturalne, prawda? - Tak? - pyta płaczliwie. - Nie jestem taka pewna. A już na Pewno nie spodziewałam się, że będę się tak czuła. Byłam pełna
RS
entuzjazmu. No wiesz, na zasadzie „Wywalić to wszystko! Tampony za okno - jupii!" i tak dalej. Myślałam, że poczuję się wolna. Wyzwolona. Myślałam, że jestem na to gotowa. Rozumiesz? Ale nie jestem. Jestem przybita. - Ależ Rosę, właśnie przeszłaś poważną... Odwraca się przodem do mnie i kładzie mi palec na ustach. - Nie o to chodzi, Charlie. Nie chodzi o raka, ani stres, ani o chorobę. Chodzi o skończoność życia. Chodzi o stadia i fazy, o spoglądanie wstecz i smutek przemijania. - Uwalnia kosmyk, który wysunął mi się z gumki do włosów i zakłada mi go starannie za ucho. - Chodzi o to, że czuję się siłą przeciągnięta w następny etap, kiedy nie jestem na to gotowa. To przerażające. To cholernie smutne. Biorę ją za rękę. - Ale przecież nie chciałaś już więcej dzieci, prawda? - Krę ci głową. - Więc to tylko reakcja na to wszystko. To zupełnie zrozumiałe. - Jakbym miała o tym pojęcie. Rosę wzdycha. Opiera głowę na moim ramieniu i zwija się w kłębek obok mnie. - Tu nie chodzi o dzieci - mówi. - Więc o co? - Czuję, że wzrusza ramionami. W jej zachowaniu wyczuwam jakiś beznadziejny smutek i zdaję sobie sprawę, że nie jestem w stanie nic na to poradzić. - O twoje życie. Moje życie. Może o ciebie i Adama. Cholera wie. Jestem po prostu w dołku i potrzebuję mnóstwo przytulania. Przytulam ją więc, a ona po chwili zasypia, chrapiąc ekstrawagancko, ciepła i ciężka na mojej piersi. Matt, który zostawił nas z „naszymi sprawami'* wchodzi teraz i kiwa na mnie w milczeniu. - Chodź ze mną na dwór- mówi. - Powdychasz trochę dymu. W ogrodzie jest niewiele: szarozielone grządki z mizerną kapustą i kikutami jakichś roślin, rozmoczone resztki z ptasiego stołu, jeszcze sprzed ostatniej śnieżycy. Pstryknięciem zrzucam z ławki kawałek słoniny i siadam. Matt zapala papierosa; błękitny dym wije się, wzlatując w górę. - Ten śnieg strasznie mi nabruździł - mówi. - Opóźnił kalafiory o całe tygodnie. I Bóg wie, kiedy zakiełkuje cebula. - Strzepuje popiół i patrzy smutno w niebo. Wzdycha. - Miej oko na to wszystko, co? Wiem, o co mu chodzi, ale trzymam się ogrodu. Matt nigdy nie był zbyt wylewny.
RS
- Oczywiście - zapewniam go. - Powiedz tylko, co trzeba zrobić, a zrobię. Ale precyzyjnie, pamiętaj. Nie mam zielonego pojęcia o warzywach. Mógłbyś mi zrobić grafik, zanim wyjedziesz. - Spokojnie - mówi. - Już zrobiłem. - I nagle wybuchamy śmiechem. Bo oboje wiemy, że zawracamy sobie głowę ogrodem tylko dlatego, że to o wiele lepsze, niż rozmowa o tym, co nas tak naprawdę martwi. Ja, w przeciwieństwie do Rosę, doceniam fakt, że jestem wysterylizowana - codziennie mam okazję przypomnieć sobie, jak wykańczające są małe dzieci. Nabrałam zwyczaju jedzenia podwieczorku razem z dzieciakami, żeby nie mieć kłopotu z dodatkowym gotowaniem - wolę raczej plątać się po domu ubrana w byle co i roztrząsać ważkie filozoficzne/ezoteryczne zagadnienia, z pomocą równie ważkich ilości wina. Przez cały tydzień budzę się rano z potężnym kacem. Prawdopodobnie cierpię też na nadmiar jodu w organizmie, ponieważ na nowo odkryłam kanapki z paluszkami rybnymi. Rosę jest już prawie trzy tygodnie po operacji i z dnia na dzień robi się żywsza i weselsza, rozkoszuje się słodkim lenistwem i rozkazuje wszystkim naokoło (czyli mnie). Ale nie mam nic przeciwko temu. Tak się cieszę, że znów się uśmiecha. A jeśli o mnie chodzi, nabieram powoli przekonania, że poradziłabym sobie ze wszystkim, cokolwiek czeka mnie w dziedzinie życia miłosnego, gdybym mogła regularnie brać udział w takich przyjacielskich babskich spotkaniach jak to w tym tygodniu. Wielka szkoda, że to niemożliwe, bo pomijając fakt, że umiejętność hodowania dzieci (tak samo, jak wektory i równania kwadratowe) zupełnie wyparowała z mojego mózgu, porzucenie na tydzień mojego własnego życia i zajęcie się cudzym, o wiele bardziej stabilnym, było zdecydowanie dobrym posunięciem. Zaczynam czuć, że może jakoś dam sobie radę z tą całą historią z Adamem. Jestem bardziej niż kiedykolwiek zdeterminowana, by jechać do Nepalu, zdobyć nowe tereny, wziąć w garść swoją karierę. I mam nadzieję, że ten mój nowy, estetyczny i holistyczny styl życia zaowocuje szczodrze i obdarzy mnie dodatkową nagrodą w postaci dwumetrowego łagodnego bohatera, z którym będę mogła odkrywać (współmiernie do wieku, sprawności i tak dalej) uroki aktywnego życia seksualnego przez kolejne dziesięć lat, albo i dłużej. Choć prawdopodobnie nie będzie to Rhys Hazelton. Jestem tak przejęta pomysłem odnalezienia swojego prawdziwego ja za pomocą skoncentrowania się na bardziej konkretnych
celach, że kiedy w czwartek po południu dzwonię do biura, by zapytać, czy państwo Habibowie złożyli w końcu ofertę na Cherry Ditchling, jestem przekonana, że nawet ewentualne niepowodzenie przyjmę z pogodą. Nie na długo jednak. (Najwidoczniej oszukiwałam się w tej materii). - Davina - ćwierkam radośnie. - Jak tam sprawy? - Świetnie- mówi.-Chcesz czegoś? - O, to nic ważnego. Po prostu nie mogłam się doczekać poniedziałku. Chciałam się dowiedzieć już teraz. - Dowiedzieć czego? Beznadziejna sprawa. W świecie Daviny prowizje pracowników są mniej ważne niż kolor rajstop. - Kupili? - Co kupili? Toteż właśnie. - Cherry Ditchling. - Cherry Ditchling? - Habibowie. Złożyli wiążącą ofertę? - Ach, oni. Tak, złożyli. Hura! - Me?
RS
- Dwadzieścia pięć. Genialnie! - No i? - No i nic. Rutlandowie... - Słucham? I nic? - Przecież mówię. [ nic. Rutlandowie powiedzieli „nie". - Nie? Powiedzieli „nie"? Ale przecież to tylko pięć kawałków poniżej ceny wywoławczej. Dlaczego? - Bo to było za mało. - Za mało! Chryste! Ależ to jakaś bzdura. Wiedzieli, że muszą się targować. Pan Rutland jeszcze w zeszłym tygodniu o tym mówił. Słuchaj, dzwoniłaś, żeby to przedyskutować z panem Habibem? Mówimy tu o takiej sumie, że na pewno byli przygotowani, żeby trochę dorzucić. Byli zachwyceni tym domem. Na pewno nie chcieliby go stracić przez marnych parę tysięcy. Może powinnam... - Charlie, nie dzwoniłam do nich, bo to nie ma sensu. Pan Rutland odrzucił ich ofertę dlatego, że dostał lepszą. Pełna cena wywoławcza. Gotówką.
RS
- Co takiego? - Sama więc rozumiesz, że ją przyjął. - O, Boże, to nie fair! Nie wierzę! Od jak dawna próbujemy sprzedać tę ruderę? Trzy lata? Po prostu nie wierzę! I... o, Boże, to Metro, tak? Tylko mi nie mów, że to Metro. To oni ją sprzedali, prawda? Davina waha się przez moment, nie dłuższy niż ułamek sekundy, ale i tak to zauważam. - Wcale nie - mruczy jak kotka. - My ją sprzedaliśmy. - Naprawdę? - Hugh ją sprzedał. - Hugh? - Aha. Hugh ją sprzedał. Nie ja. Hugh. - Pięknie - mówię w końcu tak lodowatym tonem, że szron osiada na słuchawce. - Firma jest zadowolona. A Hugh jest przy pieniądzach. A Habibowie nie mogą sprzedać domu, bo nie mają dokąd pójść. - Wybucham śmiechem. Temperatura spada poniżej zera absolutnego. - No cóż - dodaję - cieszę się, że zadzwoniłam. - Wiesz, na czym to wszystko polega, Charlie. Ciebie tu nie było, a on był. Musi myśleć o własnych dochodach. Nagle coś mi przychodzi do głowy. - Czekaj no - mówię. - Przecież wyszlibyśmy na tym lepiej, gdybyśmy namówili Habibów do podbicia oferty. W ten sposób mielibyśmy prowizję nie tylko za Cherry Ditchling, ale i za sprzedaż ich domu. Teraz jest ryzyko, że nie uda nam się go sprzedać. Mogą upłynąć miesiące, zanim znajdą coś nowego, co chcieliby kupić i istnieje możliwość, że ich kupcy zaczną szukać czegoś innego. - Charlie, wiesz przecież, jak to jest. Lepszy wróbel w garści i tak dalej. Poza tym Hugh właśnie wycenia nową nieruchomość. Duży dom z ogrodem, na wzgórzu. Może być idealny dla Habibów. - Zatem chyba lepiej będzie, jeśli wrócę już jutro, zanim wetknie im długopis do ręki i da umowę do podpisania. Słyszę cichy wydech w słuchawce, jakby śmiała się pod nosem. - Nie bądź taka zgryźliwa - rzuca wesoło. - Ciesz się resztą urlopu. Do zobaczenia w przyszłym tygodniu. Dziwka.
RS
Gnojek. Wstrętne szuje. Nigdy nie należy ufać facetowi z kolczykami w sutkach. Ona też się przejedzie. Ten chłopak wykombinuje jeszcze coś niedobrego. Przez jakieś dziesięć sekund po odłożeniu słuchawki gapię się na nią z przerażeniem i osłupieniem, jakby to ona była sprawcą mojego nieszczęścia. Moja nonszalancja rozpłynęła się jak zeszłoroczny śnieg. A może nie rozpłynęła się, a zwyczajnie została pogrzebana żywcem pod warstwą złośliwej goryczy, która powstała jak feniks z popiołów mojego dobrego humoru. I dlatego czuję się tak, jakby ktoś inny robił to, co teraz robię. To nie jestem tak naprawdę ja. Numer jest długi, pełen zer, siódemek i ósemek. Wciąż jeszcze upewniam się, czy dobrze go wybrałam, kiedy w słuchawce rozlega się głos. - Halo-mówi. - Halo - odpowiadam. - Halo. O, Boże! Charlie! Cześć! Zupełnie nie wiem, co powiedzieć. - Adam,ja... Ale on wie. A przynajmniej sprawia takie wrażenie. - Co u ciebie? Jak się miewa Rosę? Czy... - Hm. Dobrze. Wszystko w porządku. Czuje się, ee... dobrze i... hm, pomyślałam... no... pomyślałam. No więc, dzwonię. Chciałeś, żebyśmy się spotkali. No i... - Czyli zmieniłaś zdanie? Bardzo się cieszę, Charlie. - Na pewno? Jesteś pewien, że powinniśmy to zrobić? To znaczy, o, Boże, Adam, no wiesz, spotkać się? - Oczywiście, że jestem pewien, Charlie. Inaczej bym cię o to nie prosił. - Wiem, ale... no cóż, ty masz... No, masz wiele do stracenia. Ciągle myślę... Jego głos jest stanowczy. - Więc nie rób tego. Podejrzewam, że potrafiłabyś sobie wy bić z głowy większość rzeczy, gdybyś się tylko postarała. Więc umówmy się, zanim to zrobisz, dobrze? Gdzie i kiedy? Ty zdecyduj. Ja mam zdecydować. O, Boże. - Wyjeżdżam stąd jutro. Miałam wyruszyć przed wieczorem, ale Mart wraca około jedenastej, i Rosę będzie... W każdym razie
mogę stąd wyjechać rano i być w Londynie w porze lunchu. Czy to ci odpowiada? - Świetnie. Oczywiście. To gdzie się spotkamy? Gdzieś w mojej okolicy? Mieszkam koło Portland Place. Ale co z twoim samochodem? Pewnie wolałabyś nie wjeżdżać do centrum? Ktoś (pewnie ja) mówi mu, że zostawię samochód na parkingu przy Regent Street. Umawiamy się, że Adam będzie czekał na mnie przed wejściem, o pierwszej. Tak po prostu. Wszystko załatwione. - Charlie - mówi. - Dziękuję. Serce zamiera mi na chwilę. - Czy to podkreślone dziękuję? - pytam. - I pogrubione.
RS
- Jesteś zaszokowana? - pytam Rosę kilka minut później, zastrzeliwszy jatą nowiną; z lufy rewolweru jeszcze unosi się dymek. - Ani odrobinę - zapewnia mnie wesoło. Podciąga nogi na kanapę i uśmiecha się. To wesoły szeroki uśmiech, nie taki, jak na początku tygodnia. To uśmiech kobiety zadowolonej ze swojej pracy, niemającej problemów ze swoim życiem miłosnym, ze swoim jin i swoim Jang i tak dalej. I na zwolnieniu lekarskim do końca półrocza na dodatek. Mrugam z niedowierzaniem. - Nie? Bo ja jestem. - W rzeczy samej, jestem tak zaszokowana, że trudno bardziej. Własne życie wydaje mi się w tej chwili całą serią niespodziewanych niekontrolowanych odruchów. - Nie, nie jestem - zapewnia mnie. -.Powiedziałaś mi przecież, że masz numer telefonu Adama. Nie włóczy się ze sobą numeru telefonu kogoś, do kogo nie ma się zamiaru zadzwonić. A już szczególnie kiedy planuje się do końca życia dokładać wszelkich wysiłków, by nie kontaktować się z tym kimś. - Ja tak mówiłam? - I to nieraz. - Wierzyłam w to. - Nie, nie wierzyłaś. - Odkłada na kanapę „Hello!" i zdejmuje okulary do czytania. - Charlie, Charlie, Charlie - mówi. - Nie oszukuj się. Przez cały tydzień szukałaś pretekstu, żeby do niego zadzwonić. Teraz już masz pretekst, więc zadzwoniłaś. Dla mnie to dość proste.
RS
- To nieprawda. - Owszem, prawda. Przestań już więc robić sobie wyrzuty. Siadam na podłodze przed nią, podciągam nogi i obejmuję kolana ramionami. Zdaję sobie sprawę, że coraz bardziej wczuwam się w rolę tragicznej bohaterki, którą sobie wymyśliłam nawet jeśli Rosę zupełnie tego nie zauważa. - Ale to wstrętny pretekst, żeby do niego dzwonić! - zawodzę. - Wstrętny pretekst, żeby się z nim spotkać. „Cześć, Adam! Właśnie dzwonię, żeby ci powiedzieć, że postanowiłam się jednak z tobą zobaczyć, ale nie dlatego, że uważam to za słuszny krok, ale dlatego, że twoja żona jest dziwką i chciałam się na niej odegrać". Świetnie. - Ale przecież to nie jest powód, prawda? Właśnie o to mi chodzi. Desperacko chcesz się z nim zobaczyć. I szczerze mówiąc, ta twoja desperacja jest z dnia na dzień coraz bardziej widoczna. Po prostu potrzebowałaś czegoś takiego, żeby nie czuć się tak podle. - Więc dlaczego czuję się podle? - Bo wmówiłaś sobie, że postępujesz źle. Wmówiłaś sobie, że musisz lubić Davinę; że skoro to ona jest oszukaną kobietą- chociaż wcale nie jest, jak do tej pory, pamiętaj o tym - musisz być do niej życzliwie nastawiona. Że musisz postąpić w stosunku do niej fair. Ponieść wielkie heroiczne wyrzeczenie. Ale to bzdura! Nie jesteś świętą, więc nie musisz robić z siebie męczennicy. Przedtem też nigdy się z nią nie dogadywałaś, więc dlaczego nagle miałabyś się dogadać teraz? A poza tym wystarczająco wyraźnie pokazała ci, jaka jest lojalna, jeśli chodzi o interesy. Masz wszelkie prawo jej nie lubić. I tego Hugh też. Zdaje się, że z niego niezły numer. - Chciałabym widzieć, o co tam tak naprawdę chodzi. Coś się dzieje, ale po prostu nie mogę dojść, co. Hej! Nie sądzisz, że Hugh i Davina... - Nie, nie sądzę, szczerze mówiąc. To by było zbyt piękne. To tylko twoje kolejne, pobożne życzenie, moja Charlie. - Chyba masz rację. Ale z drugiej strony jest jeszcze Austin Metro... - Och, daj spokój, Charlie. Kogo to obchodzi? Kto by sobie nimi zawracał głowę? Zadzwoniłaś do Adama. Zrobiłaś to. To się teraz liczy. To, że pojedziesz tam i spotkasz się z nim. - Chryste - mówię. - W żołądku tak mi burczy z nerwów, że nie masz pojęcia.
Rosę szczerzy zęby w szerokim uśmiechu. - Ha. Co ty powiesz - mówi.
RS
Jak większość doniosłych, odmieniających nssze życie stwierdzeń, tak i to z początku umyka mojej uwagi, pociera do mojej świadomości o wiele później. Dochodzi jedenasta, jestem spakowana, wyskubana, wywoskowana i wypolerowana. Czuję się jak mała dziewczynka, która bardzo wcześnie rano ma wyjechać na wakacje. Jestem niesamowicie podekscytowana: choć jednocześnie trochę się niepokoję. Rosę popija swoje winko i patrzy dobrotliwie, jak maluję sobie paznokcie na liliowo- A więc zdecydowałaś się na sukienkę - zauważa, wnioskując po kolorze lakieru. - Spodziewasz się fali upałów w środku zimy? - Miałam do wyboru to albo te kudłate zielone spodnie - wyjaśniam. Już samo mówienie o tym sprawia, że żołądek mi się ściska. I nagle pewna myśl uderza we mnie jak grom z jasnego nieba. - Słuchaj no - mówię - pamiętasz, jak wcześniej powiedziałam ci, że burczy mi w "brzuchu? Rosę kiwa głową. - Odpowiedziałaś „Co ty powiesz!" w bardzo znaczący sposób. To nie brzmiało tak, jakbyś była zdziwiona. Raczej jakbyś wiedziała, jak to jest. Właśnie mi się przypomniało. Co miałaś właściwie na myśli? Rosę gapi się w swój kieliszek przez dobre trzydzieści sekund. Nagle mruży oczy. Aha! - Nic - mówi. - Kłamczucha. Uśmiecha się. - Wiedziałam. - Co wiedziałaś? - Że zauważysz. - Czyli mam rację! Wyraz jej twarzy zmienia się. - Tonie może nigdy... Prycham zirytowana. - Och, na litość Boską! Przecież wiesz! - Wiem. Przepraszam. Ale wiesz, jak to jest. Nigdy nikomu o tym nie mówiłam. No więc, tak. Masz rację. Znam, przerabia łam. Et cetera.
RS
Znam? Przerabiałam? Rany! - Rany! - mówię, otwierając szeroko oczy. - Co takiego? - Przerabiałam to. - Opróżnia kieliszek. - Kiedy? - Och, dawno temu. Ellen miała chyba ze dwa lata, kiedy to się zaczęło. W głowie mi się nie mieści. - Jak długo to trwało? Jak to się stało? Boże, nigdy bym nie pomyślała! Sądziłam, że ty i Matt... no wiesz. Rany. To mi nigdy nie przyszło do głowy. Ja też kończę wino i sięgam po butelkę. Rosę podsuwa swój kieliszek i mówi: - O, to się ciągnęło ponad dwa i pół roku. Wtedy sądziłam, że to strasznie długo. Teraz, kiedy patrzę wstecz, wydaje mi się, że to taki krótki fragment mojego życia. Ale za to bardzo intensywny. Myślę, że przeżyłam wtedy więcej, niż kiedykolwiek przedtem czy potem. - Ale co się stało? Kim on był? Jak to się wszystko zaczęło? Ty to skończyłaś, czy on? Czy ty ciągle... - Urywam ostatnie zdanie i łapię jego luźny koniec. - Czy ty na pewno chcesz o tym mówić? Szczerze. Rosę. Bo jeśli nie... Uśmiecha się. - Zabawne. Nigdy nie wyobrażałam sobie, że będę o tym z kimś rozmawiać. Kiedykolwiek. A już szczególnie z tobą, po tym, jak bębniłaś przez cały tydzień o moralności. ~ Uśmiecha się szeroko. - Pani Swiętsza niż Wszyscy Święci. Pani Wcielona Prawość. Ale owszem, chcę. Chociaż nie ma właściwie wiele do opowiadania. Zakochałam się. miałam romans, odkochałam się-no, może nie tyle odkochałam, ile przestał mi odpowiadać taki rodzaj miłości. A przede wszystkim chyba odkochałam się w sobie. Znaczenie całej reszty - Matt, dzieci, straszne, straszne konsekwencje kroku, który rozważałam - to załatwiło sprawę, mówię ci. - Ale jak do tego w ogóle doszło? Myślałam, że tobie i Mattowi układa się, o, tak - zrobiłam kółko z kciuka i palca wskazującego. Rosę kiwa głową. - Układa się. Teraz tak. Ale nie zawsze tak było. Kiedy urodziła się Ellie, przeszliśmy naprawdę trudny okres. Chociaż właściwie przesadzam. To był nie tyle trudny okres, co nudny okres. Seks był beznadziejny - nijaki, zbyt rzadki. Matt miał stresy
RS
w pracy, ja nienawidziłam siedzieć w domu. Chodziłam po ścianach. Nie kłóciliśmy się nawet, po prostu mieliśmy siebie dość. Patrząc z perspektywy, podejrzewam, że gdyby któreś z nas miało więcej motywacji, żeby coś z tym zrobić, ten nasz małżeński dołek skończyłby się o wiele szybciej. Ale prawda była taka, że po prostu łatwiej było w ogóle się nie komunikować. Nie mieliśmy na to dość energii. A potem poznałam jego i cała energia, jaką jeszcze miałam, została całkowicie wykorzystana na coś innego. Jestem ciekawa, ile kalorii w tej chwili spalam. - I podejrzewam, że nagle znalazłaś jej w sobie bardzo dużo. Ale jak to się zaczęło? - Od wściekłej kłótni pewnego wietrznego dnia, pod Tesco. Posadziłam Ellie w jej samochodowym foteliku i myślałam, że zamknęłam drzwi, ale mała otworzyła je kopnięciem i zrobiła ośmiocentymetrowe wgniecenie w jego volvie. - Roześmiała się. -Zaczął perorować, że ludzie, którzy mają dzieci, powinni mieć więcej pomyślunku i bardziej uważać, a ja się wściekłam i powiedziałam mu, że może sobie wsadzić swoje volvo w tyłek. Bardzo szczegółowo wytłumaczyłam mu też, o ile pamiętam, gdzie ma sobie wsadzić swój gówniany system ochrony przed boczną kolizją- Bardzo romantycznie. - Dokładnie. I podejrzewam, że właśnie dlatego daliśmy się wziąć z zaskoczenia. W jednej chwili na niego wrzeszczałam, a w następnej zalewałam się łzami, psiocząc na życie, Wszechświat i całą resztę. A on, oczywiście, był przerażony. Kiedy poszłam do niego, żeby dać mu pieniądze na naprawę, nie chciał o niczym słyszeć. Zaprosił mnie na kawę i powiedział, że się o mnie martwił. No i łubudu! Bingo! Po prostu nie mogłam przestać o nim myśleć. A potem tak się jakoś składało, że wpadaliśmy na siebie prawie codziennie. On pracował w nocy, przez co wszystko było jeszcze bardziej prawdopodobne. Kiedy szłam do sklepu, on tam był. Wchodziłam do banku, on tam był. Jechałam zatankować samochód, on tam był. Minęły dwa miesiące - nie więcej -zanim zrobiliśmy kolejny krok. Teraz już nawet nie pamiętam dokładnie, jak do tego doszło. Ale doszło. Zrobiliśmy to. Tak po prostu. W jego volvie. Kompletnie ubrani, o ile pamiętam. Byliśmy jak zwierzęta. Mówię ci, Charlie, nigdy wcześniej nie przeżyłam takiego seksu. Potem też, prawdę mówiąc. Unoszę brwi.
RS
- Och, nie przejmuj się tak - mówi, machając lekceważąco ręką. - Wszystko jest jak najbardziej w porządku, naprawdę. Nie można się spodziewać, że utrzyma się taki poziom podniecenia przez całe życie. Nawet przez rok. Z nikim, rozumiesz? Gdybym zostawiła Matta i dzieci, byłoby tak samo. A pewnie jeszcze gorzej - poczucie winy potrafi ze wszystkiego wyssać siłę napędową. - Jesteś tego bardzo pewna. - Miałam mnóstwo czasu, żeby to przemyśleć. - No więc, co się stało? Rosę wyciąga rękę i odstawia kieliszek na stolik do kawy. Kamień w jej pierścionku zaręczynowym migocze w świetle. Rosę chwyta moje spojrzenie; jej uśmiech jest pełen otuchy. - Oj, to było naprawdę coś, Charlie. Prawie trzy lata żyliśmy jak w jakiejś idealnej wymarzonej krainie. Bóg jeden wie, jakim cudem nie zawaliłam wszystkiego w domu. Ale to się da zrobić. Kiedy zerwie się ta więź, która jest między dwojgiem ludzi, to wręcz zbyt łatwe. Po prostu egzystujecie jakby na innych poziomach. To się często zdarza. A ja miałam kompletnego świra. Nie myślałam o przyszłości. Byłam jak narkoman, który musi dostać kolejną działkę. Kiedy patrzę wstecz, ledwie mogę w to uwierzyć. W jednej chwili podrzucałam Ellen do opiekunki i gawędziłam z innymi mamusiami o zakupach i ciuchach, a w następnej siedzieliśmy oboje gdzieś w samochodzie i pieprzyliśmy się jak norki. Boże, czasami przychodziłam odebrać małą o dwunastej ze stanikiem i majtkami upchniętymi w torebce! - O kurczę! - Ogrzewam kieliszek w dłoni, próbując sobie wyobrazić wesołą, stąpającą mocno po ziemi, rozsądną Rosę w szponach nieokiełznanej namiętności. I jakoś nie mogę. -O kurczę! - mówię jeszcze raz. - Ale co do niego czułaś? Bo widzisz, z Adamem tak naprawdę nie chodzi o seks... nie, to głupie. Częściowo chodzi. Oczywiście, że tak. Ale nie tylko o seks. To raczej chodzi o poczucie, że moglibyśmy być tacy... Och, posłuchaj mnie tylko. Zaczynam już gadać jak bohaterka Jane Austen. - Ja się czułam dokładnie tak samo, więc nie przejmuj się. Ja go kochałam, Charlie. Naprawdę go kochałam. Ale też nie było ani jednej chwili, kiedy nie kochałabym Matta. Tyle że wtedy to przypominało raczej współczucie niż miłość. To było jakieś głęboko zakorzenione przekonanie, że wciąż jest między nami coś, co może udałoby się wskrzesić. I że tak naprawdę nie mogę go nie kochać, skoro jest ojcem moich dzieci. To chyba głupie, co? Ale
RS
dzięki temu zrozumiałam, że w naszym małżeństwie jest jeszcze coś, czego warto się trzymać. - Jak to się skończyło? - On zostawił żonę. - On był żonaty? - Owszem. Jeszcze jak. Ale nie mieli dzieci, przez co jego sytuacja bardzo się różniła od mojej. I chciał, żebym zostawiła Matta. Wtedy wszystko się zmieniło. - Zaczął cię naciskać? - Nie. Ani trochę. To był cichy łagodny człowiek. Ale fakt, że to zrobił, uświadomił mi, że to nie może trwać. Nie miałam zamiaru zostawić Matta, nie potrafiłam więc znieść myśli, że on ma żyć w zawieszeniu. - I zakończyłaś sprawę. - To brzmi bardzo prozaicznie, ale tak. - A on wrócił do żony? - Nie chciała go z powrotem. Chyba się jej nie dziwię. A ty? - Pewnie nie. A Matt? Dowiedział się kiedykolwiek? Nigdy niczego nie podejrzewał? Rosę kręci głową. - Chyba nie. Mam nadzieję, że nie. W każdym razie nawet jeśli, to nie dał niczego po sobie poznać. Czasami się zastanawiam, ale - wzrusza ramionami - nie. Nie sądzę. Tak jak powiedziałam, mam nadzieję, że nie. - To jak udało ci się naprawić wasze małżeństwo? Przez te wszystkie lata, od kiedy was znam, zawsze odnosiłam wrażenie, że jesteście bardzo szczęśliwą parą. A poznałyśmy się kiedy? Jakiś rok po tym wszystkim? Rosę kiwa głową. - Zdobyłam się na ten wysiłek. Powiedziałam mu, że według mnie musimy się porządnie przyjrzeć naszemu małżeństwu. Zde cydowałam się wrócić do pracy na pełny etat - Ellen, oczywiście, chodziła już wtedy do szkoły - ogólnie mówiąc, wzięłam się w karby. Reszta przyszła sama, z czasem. Dzięki Bogu. - A co z nim? Widujesz go czasami? Rosę posyła mi długie ciężkie spojrzenie. - Ostatnio nie. - Ale widywałaś? - Nie celowo. Ale owszem, widywałam go dość często. - To był ktoś miejscowy? Z Cardiff?
- O tak. Jej ton mówi mi, że nie jest pewna, czy powiedzieć mi, kto to taki; nagle uświadamiam sobie, że to ktoś, kogo znam. Przez sekundę w moim mózgu świta straszliwa myśl. Widocznie odbija się na mojej twarzy, bo Rosę parska i mówi: - Dobry Boże! To nie był Adam! Wypuszczam powietrze z płuc. . - Więc kto? Zastanawia się jeszcze przez kilka długich chwil. - Och, no cóż - mówi w końcu. - Co mi tam. Podejrzewam, że ostatnio dość się już namęczyłaś z tajemniczymi facetami. Tak. To był ktoś, kogo znasz. I to całkiem dobrze, tak się składa. Spogląda mi w oczy i z bardzo poważną miną mówi: - Phil.
20
O
RS
słupiałam. Odebrało mi mowę na tak długą chwilę, że Rosę powiedziała w końcu: - No, nie rób takiej zdumionej miny, w końcu ty też z nim chodziłaś, nie? Musiałam jej przyznać rację. Nie zmieniało to jednak faktu, że byłam w szoku. Phil. Romans? Phil i Rosę - romans? Moja głowa nie mogła tego wszystkiego pomieścić. Nie mogła pomieścić już samego faktu, że Rosę miała romans, co dopiero mówić o wciąganiu do tego równania Phila. I Karen! Karen! Tak wiele teraz zrozumiałam. Tak wiele wcześniejszych ,.Nie chcę o tym mówić, jeśli pozwolisz, Charlie" wyjaśniło się wreszcie. Małżeństwo Phila nie było niegroźnym niewypałem, jak moje, ale jedną wielką katastrofą, trach-bum-łubudu na całej linii. Teraz zdałam sobie sprawę, że Karen nie jest osobą, za jaką ją do tej pory uważałam. Karen była poranioną skrzywdzoną kobietą. Karen była rogaczem płci żeńskiej. Karen była osobą, dla której związek między dwojgiem ludzi był przerażającą areną pełną lwów itd. Ja stanowczo nie życzę sobie mieć od czynienia z żadnymi Iwami.
RS
W piątek rano zawiozłam dzieci do szkoły, pożegnałam się z nimi, po czym w te pędy pognałam z powrotem, po więcej kawy i zwierzeń. Rosę, uwolniona wreszcie od swojej tajemnicy, była w przebojowym gadatliwym nastroju. - Ale jak to jest teraz? - zapytałam. - Co czujesz tu i teraz? Co czułaś, widując go bez przerwy przez ostatnie pięć lat? A kie dy ja zaczęłam się z nim spotykać? Nalała nam kawy, uśmiechając się. - Naprawdę, Charlie, to nie było takie trudne, jak sobie wy obrażasz. Pomyśl na przykład o wszystkich swoich chłopakach z dawnych czasów. O którymkolwiek z nich. Może o tym, za którym tak szalałaś przed Feliksem. Myślisz, że gdybyś go spotkała dzisiaj, jeszcze byś coś czuła? - Pokręciła głową. - Te uczucia bledną. Zostają stłumione przez nowe uczucia. Po prostu wrzucasz inny bieg. To tak, jak z tobą i Adamem. Rany! Jesteśmy parą, pomyślałam. - Przez wiele lat - ciągnęła - ledwie dostrzegałaś jego istnienie. Och, mógł sobie być na naszych seks listach i tak dalej, ale nie myślałaś o nim na poważnie, nie bardziej niż o George'u Clooneyu. To było równie abstrakcyjne. Z Philem było dokładnie tak samo, tyle, że odwrotnie. Jest tak samo. Mamy zdumiewającą zdolność upychania uczuć do pudełek, nie uważasz? W każdym razie ja mam. - Pewnie tak. Ale nawet jeśli, przecież na pewno czasem o nim myślisz. Przecież kiedy ja z nim byłam, musiałaś czasem... no wiesz, coś czuć w związku z tym. - Jest taka rzecz, w której jestem wyjątkowo dobra - przypomniała mi. - Kiedy coś sobie postanowię, trzymam się tego. A więc nie. Chwała Bogu miałam to wszystko daleko, daleko za sobą. Oczywiście, wcale nie mówię, że się nie cieszę z waszego rozstania. Po pierwsze on kompletnie nie był w twoim typie, a po drugie, zupełnie niezależnie od tego pierwszego, wolałabym dłużej nie kusić losu. Cieszę się, że Karen do niego wróciła. Porządek został przywrócony, jak to mówią. Zgarnęła okruszki tostów w schludna kupkę na stole; siedziałyśmy kilka minut, przetrawiając własne myśli. Moje mknęły i wirowały, aż w końcu wpadły na coś, jak fruwające pierze, które nagle przylepia się do świeżo nasmołowanego płotu. Porządek został przywrócony, pomyślałam. Phil jest z powrotem z Karen. Porządek przywrócony. Rosę wciąż jest z Mattem. A co z Adamem
RS
i Daviną? Ile czasu upłynie, zanim oni wyprasują wszystkie zmarszczki i załamki? Przywrócą porządek. Odzyskają szczęście. A wtedy co ze mną? Rosę widocznie wyczuła, w jakim kierunku biegną moje myśli, bo nagle zaczęła gorliwie kierować je na bardziej pozytywne tory. - Nie dawaj za wygraną, Charlie - powiedziała. - Taplaj się w poczuciu winy, ile tylko chcesz, ale nie zaprzeczysz faktom. A fakty są takie, że ich małżeństwo jest w martwym punkcie. Dałabym sobie za to głowę uciąć. Jemu zależy na tobie, tobie na nim jeszcze bardziej! Oboje macie tylko jedno życie, pamiętaj, i przeżyliście już jego połowę. A co mieliście do stracenia, straciliście już dawno. - Chryste, Rosę! Długo ćwiczyłaś tę filozoficzną gadkę? - Wyczytałam gdzieś. - Pokiwała palcem. - Ale nie jest przez to ani trochę mniej trafna, moja droga Charlie. Zanim wyjechałam od Rosę, zadzwoniłam do ojca, by sprawdzić, czy w domu wszystko w porządku. Oznajmił mi, że idzie do Hester na kolację. - A co z Benem? - zapytałam. - Idzie z nami, oczywiście. - Założę się, że uznał to za główną atrakcję tygodnia. - Och, z całą pewnością- poprawił mnie ojciec. - Francesca też będzie, a tak między nami mówiąc, myślę, że nasz młody Ben zadurzył się na poważnie. Po prostu ślicznie. Ale nie sądzę. Wszyscy na właściwym miejscu. Tata i Hester. Dan i Jack. Ben i Francesca. (Ben i ktoś tam, w każdym razie. Za wcześnie jeszcze, żeby coś stwierdzić). I ja. Spotykająca się potajemnie z cudzym mężem, w Londynie, Bóg wie, po co. Zapisałam numer Hester i obiecałam, że dam im znać, o której (i czy w ogóle) zamierzam wrócić do domu. - To co to za okazja? - zapytał tata, zanim zdążyłam się rozłączyć. - Okazja? - No, jaki jest powód tego szaleństwa zakupowego? - Nijaki - odparłam. - Po prostu pomyślałam, że mi się należy. - I owszem, moja śliczna - powiedział ciepło. - Z całą pewnością ci się należy.
RS
Kiedy w końcu skręciłam w ozdobiony pięcioma gwiazdkami, czarny, marmurowy portyk parkingu, Adam zjawił mi się nagle przed oczami, jak ukryty motyw magicznego obrazka, w który wpatrywałam się, mrużąc powieki, przez ostatnie dwa tygodnie. Ubrany był w ciemnoszary garnitur; gawędził z mężczyzną w kombinezonie, z wiaderkiem i myjką - pewnie z obsługi parkingu. Obaj śmiali się głośno, jakby nie mieli żadnych zmartwień na tym świecie. Zanosili się od śmiechu. Wydawało mi się, że słyszę przez szybę ich rechot. Co, oczywiście, nie miało żadnego wpływu na moje rosnące przekonanie, że to, co robimy, to straszna pomyłka. Zawróciłam samochód na rampie i zjechałam na dół ślimakiem z ciemnego betonu. Serce waliło mi w piersi jak oszalałe. Zanim zaparkowałam i dotarłam z powrotem do wyjścia, sprzątacz zniknął. Adam był sam. - O Boże - powiedziałam, kiedy mnie zobaczył. - Co ja tutaj robię? To wszystko twoja wina, wiesz o tym. - Nogi trzęsły mi się od wspinaczki po schodach, czułam, że twarz mi płonie. Adam rozłożył ręce. - Słuszna uwaga - powiedział. Uśmiechnął się słabo i ruszył w moją stronę. Przyłożyłam dłonie do twarzy. - Postępujemy źle, głupio i bezsensownie. Nie mogę uwierzyć, że przyjechałam. To wszystko skończy się łzami. Jestem pewna. Adam stanął przede mną, przyglądając się mojej twarzy. - Coś mi się zdaje, że już się skończyło - powiedział. - Po słuchaj, jeśli chcesz dać sobie z tym spokój, powiedz tylko słowo. Kiedy zamknął usta, ja otworzyłam swoje, ale nie mogłam jakoś znaleźć nic sensownego do powiedzenia. W końcu wydusiłam z siebie jednak: - Boże, przecież wiesz, że nie chcę. Nie mogę. O, Boże, gdybym tylko mogła. - Choć wydawało mi się, że zupełnie nie to chciałam powiedzieć. Zamknęłam się więc szybko, by nie zdradzić się jeszcze bardziej. - Ja też - zgodził się ponuro. - Może, hm... - Tak - powiedziałam, idąc za nim do wyjścia. Jak drobinka kurzu, porwana przez przeciąg i szybująca w niebo. - Tak - powiedziałam. - Chodźmy. Adam otworzył ciężkie szklane drzwi i puścił mnie przodem. Kiwnął głową w kierunku skrzyżowania. A więc stało się.
RS
Wyruszyliśmy w naszą małą podróż, nie wiedząc, co nas czeka. Szliśmy dokądś. Razem. Sam na sam. W tajemnicy. To dziwne, ale poczułam coś w rodzaju ulgi. Przekroczyłam najbardziej znaczący moralny próg w moim dotychczasowym życiu. Byłam teraz w środku i spoglądałam na zewnątrz; ta część mnie, którą zostawiłam za sobą, wydawała mi się okrutnie niewyrozumiała i zimna. A może teraz byłam na zewnątrz i zaglądałam do środka? Mniejsza z tym. Byłam w jakimś innym miejscu. Nowym i interesującym. - To co chciałabyś robić? - zapytał Adam, kiedy ruszyliśmy. Wypowiedział te słowa takim samym, łagodnym, wyważonym głosem, jakiego używał, badając Bena w sylwestra. Zaschło mi w ustach. Schowałam kartę parkingową do bocznej kieszonki torebki i przełknęłam ślinę. Co ludzie robią przy takich okazjach? Miałam sprecyzowany tylko jeden scenariusz zdrady małżeńskiej. Spotykają się. Idą w miejsce, gdzie można uprawiać seks. Uprawiają seks. Leżąw łóżku, paląc papierosy i jedząc eleganckie przekąski. Nie rozmawiają o przeszłości. Nie rozmawiają o oszukanym partnerze. Nie udają wyższych uczuć. Rozstają się bez tchu, w pośpiechu, jakby wzajemne wyparcie się siebie pomniejszało w jakiś sposób ich poczucie winy. Mówią sobie do widzenia. Odchodzą, z obrazem swoich nagich ciał wypalonym na siatkówce oka. Uświadamiają sobie i uznają własną niemożność wyrwania się z niewoli pierwotnych popędów. Umawiają się na kolejną schadzkę. Liczą sekundy dzielące ich od spotkania. Spotykają się. Robią wszystko od nowa. A my szliśmy Mayfair Street, jak dwoje urzędników biegnących, by coś razem przekąsić, i usiłujących prowadzić skrępowaną rozmowę o codziennych sprawach. Żadnego padania sobie w ramiona. Żadnych gorączkowych pocałunków. Żadnego pożądania pchającego nas do czynu. Kolejne niesatysfakcjonujące spotkanie? - Nie wiem - powiedziałam, usiłując opanować kolejny, hi steryczny wybuch. - Myślałam, że mieliśmy pójść „coś przegryźć". Adam odwrócił się do mnie. - Ja tak mówiłem? - A nie? - Nie wydaje mi się. Nie myślałem o tym. Ale owszem, jest pora lunchu. Możemy coś zjeść, jeśli chcesz. Jeśli chcę? Prawdę mówiąc, niespecjalnie miałam ochotę. Mój żołądek buntował się na samą myśl o jedzeniu.
RS
- O której musisz wrócić na konferencję? - zapytałam. - Och, kiedykolwiek - odparł, usiłując przybrać lekki ton. Nawet niekoniecznie dzisiaj. Jest wykład, który mogę sobie spokojnie odpuścić, i kolacja, na którą nie zaciągnięto by mnie końmi. Jestem panem swojego czasu. A więc, lunch? Zatrzymałam się przy pierwszej części jego wypowiedzi. Nawet nie dzisiaj? O, Boże. A więc jednak seks. Przecież to chyba oczywista sugestia? I co ja sobie wyobrażałam? Że seks nie wchodzi w grę? Muszę się postarać, żeby do tego nie doszło. I z całą pewnością nie możemy iść na lunch. Zaraz byłoby dotykanie się nogami pod stołem, sugestywna konsumpcja różnych produktów, ogniste spojrzenia i tak dalej. Ale on na pewno umiera z głodu. Mężczyźni przeważnie są głodni. Może kupimy gdzieś pączka. - Jesteś głodny? - zapytałam. Zatrzymał się na chodniku, zastanawiając się nad odpowiedzią. Wyglądał wyjątkowo uroczo na tle jasnych budynków Mayfair; wydawał się taki delikatny, a jednocześnie tak bardzo męski. I choć zdawałam sobie sprawę, że to tylko zwykły pociąg seksualny, jednocześnie nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że nie chodzi tu wyłącznie o seks, ale że ma to więcej wspólnego z miłością. I że właśnie dlatego jego urok tak na mnie działa. Żałosne. I banalne. Ale mimo wszystko realne. Adam poklepał się po swoim płaskim brzuchu i wydął policzki. - Zjadłem potężne śniadanie. Poza tym... no wiesz. Nie. W tej chwili nie, szczerze mówiąc. Co powiedziałaś? - Słucham? Znów ruszył chodnikiem. - Rosę. Swojej rodzinie. Powiedziałaś im, że gdzie jedziesz? Dotarliśmy do skrzyżowania; ulicą nadjeżdżał samochód. Adam zatrzymał się na chodniku i odwrócił twarzą do mnie. Beżowy rolls skręcił w przecznicę i odjechał, ale Adam nie ruszył się z miejsca. Położył lekko dłoń na moich plecach, jak nauczyciel pomagający małemu dziecku przejść przez ulicę. - Ojcu powiedziałam, że chcę sobie dogodzić całodniowymi zakupami na West Endzie. - Skinął głową. - A Rosę, oczywiście, wie o wszystkim. - Oczywiście. - No cóż, zresztą nie jest tego dużo. - Hm. I co też ma do powiedzenia na ten temat?
RS
- Niewiele - odparłam. - Podchodzi do tego bardzo na luzie. Stanowczo uważa, że powinnam zrobić wszystko, co może mnie uszczęśliwić. - Brzmi rozsądnie. - Prawda? Tylko że robienie tego, co nas uszczęśliwia na bieżąco, nie zawsze uszczęśliwia nas również na dłuższą metę. - Słuszna uwaga. - Już to raz powiedziałeś. - Kiedy ty powiedziałaś, że to wszystko moja wina. - Nie myślałam tak. - Myślałaś. - To nie było nic osobistego. Taka sobie uwaga. - O mnie. - O sytuacji, w jakiej mnie postawiłeś. - Nie chciałem. - Co w niczym mi nie pomaga. - Wiem. Cisza. Długa. Przerwa trwająca wieki. - No proszę - powiedziałam. - Wytłumacz się. Opowiedz mi szczerze i bez ogródek, jak to musimy, no, nie wiem, pójść za głosem instynktu i tak dalej. Jacy to jesteśmy bezsilni... - Wcale tak nie uważam. - O. - To byłoby kłamstwo. To wyznanie z jakiegoś powodu wzbudziło we mnie dreszcz emocji. Nadało konkretny wymiar jego uczuciom. - Czyli, że doskonale wiedziałeś, co robisz, kiedy odpowiadałeś na mojego maila - odparłam. - Pomyślałeś: „Podoba mi się. Zabawmy się przez chwilę". Coś w tym rodzaju? - Zabawmy się? - odparł. - Nie wydaje mi się, żeby tu chodziło o zabawę. - Przerwał. - Nie, to nie prawda. Oczywiście, pomyślałem, że może być zabawnie, ale od pierwszej chwili chodziło głównie o to, że mnie pociągasz. - Hm-hm. - odchrząknęłam. - Mimo że byłeś żonaty. - Mimo że byłem żonaty. - Mimo że wiedziałeś, do czego to może... - Nawet mając nadzieję, że to może doprowadzić do... kiedy już odkryłaś, kim jestem. - Co nie stawia cię w zbyt dobrym świetle. - Nie.
RS
- Nie, nie stawia. - Będę musiał się nauczyć z tym żyć. A ty dasz radę? Zanim zdążyłam się zdecydować na jakąś odpowiedź (,.Jasna cholera, co niby chciałeś przez to powiedzieć?" etc.) doszliśmy do końca ulicy. Wychodziła na duży plac, którego środek zajmował zadrzewiony skwer okolony samochodami, uwiązanym i jak konie do parkometrów. - Hm - powiedział Adam. - Hanover Square. Co robimy? Możemy posiedzieć na skwerze, jeśli chcesz. Albo możemy kupić sobie gdzieś kawę. Albo... no więc, co? Odwrócił się; ręka zwisła mu bezwładnie u boku. - Nie wiem - odparłam. Miałam ochotę porwać go w ramio na i pocieszyć, wydawał się taki rozczarowany samym sobą. Prawdę mówiąc, myślałam tylko o tym, że cię zobaczę. Rozłożył ręce i uśmiechnął się niepewnie. - Oto jestem. We własnej osobie. Widoczny w całej okazałości. - Wiem - odparłam. - Właśnie w tym problem. Teraz, kiedy cię już zobaczyłam, chyba nie bardzo jestem w stanie... hm. - Co? - I znowu się czerwienię. - Nie ma potrzeby. - Powiedz to mojej twarzy. Podszedł bliżej. - Nie ma potrzeby. O Boże. - Aha! - wykrzyknęłam. - Kawiarnia! Kawa! Weszliśmy do barku, jasnego, wesołego, wyglądającego jak przykładowe wnętrze z katalogu Ikei. - Mój hotel jest niedaleko - powiedział Adam. - Możemy tam później wpaść, jeśli chcesz. - Co takiego? - pisnęłam. - Na sandwicza czy coś. I... Boże. - Poczekaj no - powiedziałam. - Może sprecyzuj mi bliżej to „czy coś". Adam przysunął sobie kawę z mlekiem i zaczął ją ostrożnie mieszać. - Charlie - zniżył głos; kelnerka ścierała stolik obok, nucąc coś pod nosem - wiesz doskonale, że najchętniej zabrałbym cię
RS
tam i kochał się z tobą przez całe popołudnie. Jestem mężczyzną, i takie rzeczy zaprzątają sporą część umysłu przeciętnego mężczyzny. W tym przypadku, oczywiście, większą niż zwykle, jako że ostatnio spędziłem o wiele więcej niż zwykle czasu, wyobrażając sobie, jakby to było. Szczególnie z tą całą sejsmiczną/alpinistyczną oprawą ze Straw ińskim w tle, którą tak kusząco mi odmalowałaś, wiesz? Ale - i to jest poważne ale - nie mam zamiaru nadawać temu przesadnego znaczenia. Jeśli zechcesz pójść tam i zrobić to, będę bardzo, bardzo szczęśliwym człowiekiem. Jeśli nie, przyjmę to z pokorą i będę miał nadzieję na przyszłość. W tym jestem dobry. Ale nie możesz mieć pretensji, że próbowałem. Cukru? Jasna cholera. - Rozumiem - odparłam, machając ręką, żeby zabrał cukierniczkę. Spróbowałam przybrać poważną minę, jaką w moim mniemaniu przybrałaby bardziej wyrobiona kobieta, słysząc coś takiego. - Z twoimi pacjentami też jesteś zawsze taki szczery? - Jeśli uznam za stosowne. - A z kobietami? - Jeśli to możliwe. - Jeśli to możliwe? - Charlie - nakrył dłońmi moje dłonie - nie myśl sobie, że wiem, jak postępować w takiej sytuacji. Nie wiem. Miotam się na oślep. To ty rozdajesz karty. - Phi! - powiedziałam. - To nie jest film o Jamesie Bondzie. - Nie twierdziłem, że jest. - Przestań więc gadać, jakbyś w nim grał. - O co ci chodzi? - Wiesz dobrze, o co. Przestań być taki cholernie wygadany. Wypił łyczek kawy z łyżeczki. - Wygadany? Ja? - No wiesz: „Męska seksualność wynika z chemicznej reakcji na psychoseksualną stymulację. Przedyskutujmy to". 1 tak dalej. - Słucham? - Wiesz dobrze. - Nie rozumiem z tego ani słowa. - Owszem, rozumiesz. Nie zaprzeczaj. - Charlie, o czym ty mówisz? - O tym. O tobie. O twojej, twojej... - O moim czym?
RS
- O tym, w jaki sposób mnie osaczasz. Mówisz ciągle takie rzeczy. Sprawiasz, że czuję się taka... taka bezsilna. - Ty? Bezsilna? - No i widzisz. Bez przerwy wytrącasz mi broń z ręki. Czuję się jak przyszpilony motyl. Jak żuk przewrócony na plecy. Rozumiesz? - Wyszarpnęłam ręce spod jego dłoni i zatrzepotałam nimi dla ilustracji. Cukierniczka szurnęła po blacie w jego stronę. Zatrzymał ją, zanim zjechała ze stołu. - Rozumiesz?-powiedziałam. Wyprostował się na krześle. - Nie. Kompletnie nie rozumiem. - Uśmiechnął się, nagle dziwnie rozbawiony. - Ale to nie ma najmniejszego znaczenia. - Widzisz? Właśnie o to mi chodzi. Jego brwi podjechały do góry. - Posłuchaj - ciągnęłam - kiedy przyjechałam tu dzisiaj i zobaczyłam cię, i tak dalej, to było jak... no cóż, to była silna, fizyczna reakcja. Zrobiło mi się zimno i gorąco, no wiesz, byłam roztrzęsiona, spięta, miałam ochotę zarzucić ci ręce na szyję, i, o! Widzisz? Znowu się czerwienię, zupełnie nie miałam kontroli i dalej nie mam, nad tymi wszystkimi uczuciami szamoczącymi się w moim wnętrzu, i nie wiedziałam, co mam powiedzieć ani zrobić, ani... - Ja też. - Och, nie udawaj. - Naprawdę. Powiedziałem ci już. Miotam się na oślep. Jego uśmiech zniknął nagle. - Dokładnie tak samo jak ty. - To dlaczego cały czas wydaje mi się, że jesteś panem sytuacji? Skrzywił się. - Kwestia wprawy. - Nie, nieprawda. To dlatego, że jesteś. - Nie jestem, Charlie. To ty panujesz nad sytuacją. - Bzdury! - Naprawdę. Jestem całkowicie zdany na twoją łaskę. Jestem tu tylko dlatego, że ty się na to zgodziłaś. To ja czekałem, miałem nadzieję, zastanawiałem się, czy jeszcze do ciebie napisać i... Położyłam mu palec na ustach. Jakimś cudem nagle zrozumiałam, co trzeba robić. - Jak daleko jest ten twój hotel? - zapytałam. - Chodźmy uprawiać seks.
21
M
RS
ożna chyba powiedzieć, że osiągnęliśmy stan dynamicznej równowagi. Soames North Mayfair to hotel z okresu regencji. Trudno wyobrazić sobie lepsze miejsce na zjazd bogatych internistów panuje tu atmosfera powagi i trzeźwości, a ściany zawieszone są portretami dostojnie wyglądających panów. Ale pozory czasami mylą. Na obitej czerwonym płótnem tablicy w recepcji, która zawiadamia gości, że na dworze jest dziewięć stopni Celsjusza, pochmurno, z możliwością opadów - starannie, plastikowymi, złoconymi literami wypisano całodniowy plan zajęć. „Apartament Shelleya - Instalacje Sanitarne Zipco (grupa druga); Centrum Keatsa- Sieć Punktów Fotograficznych »Najpiękniejsze chwile« (sekcja południowa)". Na samym dole widnieje dumny napis, głoszący, że Apartament Tennysona gości Forum Dyskusyjne Lekarzy Internistów (Opieka Paliatywna i Nie Tylko - Moralność Pod Mikroskopem), ale ta długa nazwa wyczerpała widocznie hotelowy zapas liter- „O" w „Opiece" zostało zastąpione zerem, a „M" w „Mikroskopem" - odwróconym na bok „E". Gdyby nie to, że litery były najwyraźniej na wagę złota, kusiłoby mnie, by dodać: „Na Piętrze - Forum Rekreacyjne Lekarzy Internistów (Gimnastyka Seksualna - Moralność Pod Znakiem Zapytania)". Poczułam uścisk dłoni Adama i ruszyliśmy jednym z sześciu korytarzy, które odchodziły od zdobionego ciężkimi sztukateriami głównego holu. Od połowy Great Portland Street właściwie nie rozmawialiśmy. Tylko raz, kiedy wyraziłam obawę, że ktoś mógłby mnie zobaczyć, Adam rozproszył ją natychmiast, mówiąc, że wyglądam w każdym calu jak modna lekarka z Islington (chyba przez buty). Jego pewność opierała się jednak na dość pokrętnej logice, bo przez całą drogę trzymaliśmy się za ręce jak dzieci. Wziął mnie za rękę, kiedy tylko wyszliśmy z kawiarni. Skoro już stwierdziliśmy, że seks to najbardziej sensowny sposób spędzania chłodnego popołudnia (biorąc pod uwagę, że: a) oboje bardzo tego chcieliśmy i b) pokój w dobrym hotelu na West Endzie był równie dogodnym i odpowiednim miejscem, jak każde inne), należało w jakiś jednoznaczny sposób zamanifestować nasz zamiar.
A poza tym cudownie było wreszcie go dotknąć. Trzymaliśmy się więc za ręce, wychodząc z placu, przecinając Oxford Street, przemykając się przez tłum w stronę Upper Regent Street, mijając budynek BBC i kierując się w stronę Regent's Park. Od czasu do czasu wymienialiśmy długie spojrzenia, Adam ściskał moją dłoń, ja odpowiadałam mu tym samym. Jego palce obejmujące moje były twarde, ciepłe i męskie; moja własna dłoń wydawała mi się maleńka i bezpieczna. Ale łatwiej było nie rozmawiać. Przyjemnie było nie rozmawiać. Nie spodziewałam się, że trzymanie się za ręce z Adamem Jonesem na londyńskiej ulicy w pochmurny lutowy dzień może wzbudzać tak intensywne emocje. Że może być takie wzruszające. Że może być takie podniecające. A co więcej, nie miałam najmniejszego pojęcia, co on o tym myśli. Czułam tylko ciepło promieniujące z jego skóry. Czy czuł to samo, co ja? Czy miał tak samo intensywne ekscytujące poczucie, że znajdujemy się w innym świecie?
RS
- Pokój dwadzieścia cztery - mówi. Czekamy na windę, która zjeżdża w końcu i otwiera dla nas swoje drzwi. Wstępujemy do ciepłego wyścielonego dywanem zacisza. Nasze własne odbicia spoglądają na nas z lustra, wstydliwe i milczące. - No więc, Charlie - dodaje, naciskając guzik -jesteśmy na miejscu. Kiwam głową i jeszcze raz ściskam jego dłoń. Zupełnie nie wiem, co powiedzieć. Winda wypuszcza nas do innego korytarza, którym Adam prowadzi mnie, wymachując pozłacaną plakietką przypiętą do klucza. Jego pokój jest na samym końcu, obok wysokiego okna; widać przez nie szarą masę chmur przewalającą się ponad jeszcze bardziej szarymi budynkami. Stoję w milczeniu obok niego, kiedy otwiera zamek. Gdyby to był film, pewnie wpadlibyśmy do pokoju, rzucili się gorączkowo w stronę łóżka i zabrali od razu do rzeczy. Ale to nie jest film, więc sterczymy w progu wystarczająco długo, bym zdążyła zauważyć parę bordowych bokserek przewieszonych przez brzeg wanny. Jego pokój przypomina wszystkie inne pokoje hotelowe. Podwójne łóżko, fotel, stojak pod walizkę, biurko, szafa. Jest tu też
RS
telewizor, telefon, elegancka lampa do pracy, prasa do spodni i łazienka en suitę (której drzwi są uchylone). Na biurku leży laptop, obok sterty papierów i dwóch butelek mineralnej. Jedna jest pełna. Druga w połowie opróżniona. Rejestruję te wszystkie szczegół}', czując na plecach podniecający dreszcz. Nagle zauważam, że Adam stracił całe swoje opanowanie i stoi obok mnie, niepewny, co zrobić dalej. Cieszę się, że tak jest. Nie chcę uwodzenia. Chcę, żeby był tak samo niepewny i przestraszony jak ja przez cały dzień. Podchodzę do okna. To, dla odmiany, wychodzi na park, gdzie nagie drzewa zdają się sięgać palcami aż do wiszących nisko, ołowianych obłoków. - Nie wiem, jak ty - mówi w końcu, zapalając lampę - ale mnie nagle zaschło w gardle. Może skoczę na dół, do baru i przy niosę nam coś do picia? Bezalkoholowo? Wino? Co wolisz? Wygląda na zdenerwowanego. - Tak, dlaczego nie? - mówię. - Może być cola. Możesz mi kupić colę? - Czyli cola. Tak. Dobrze. OK. Świetnie. Wracam za minutkę. - Sięga po klucz, ale nagle zmienia zdanie. - Ach - mówi, uśmiechając się krzywo. - Chyba mi to niepotrzebne. Zapukam, dobrze? - Jasne. Drzwi zatrzaskują się za nim z cichym kliknięciem. Nie mogę sobie pozwolić na zmarnowanie takiej okazji, gnam więc do łazienki i dziewięć z kolejnych dziesięciu minut spędzam, zajmując się wszystkimi drobiazgami, o których musi myśleć dziewczyna przy takich okazjach, sięgając na chybił trafił do jego zestawu toaletowego Marks and Spencer. W końcu siadam na brzegu wanny i wyskubuję, krzywiąc się, kilka niesfornych włosków z linii bikini. Stanowczo za szybko rozlega się ciche puk-puk do drzwi. Adam przyniósł tacę z dwiema szklankami coli, dwiema butelkami piwa i dwiema paczkami orzeszków nerkowca smażonych w miodzie. Czyżby elegancka przekąska „na potem"? - Wziąłem ci dietetyczną colę - mówi. - Pomyślałem, że chciałaś dietetyczną. - Zaczyna szperać w papierach na biurku; gazety i ulotki rozsypują się po podłodze. Schylam się, by je pozbierać. - Och, nie przejmuj się - mówi. - To prawie same śmieci. Reklamówki firm farmaceutycznych, streszczenia wykładów i takie tam różności. Nic ważnego.
RS
- Siła przyzwyczajenia - mówię. - Sprzątanie po mężczyznach. - Prostuję się. Adam stoi ledwie piętnaście centymetrów ode mnie. - Ładnie pachniesz - mówi nagle. Tylko znajomo, myślę. Zdaje się, że to już? Nagle dopadają mnie mdłości. - Staram się. - Jak twoja cola? 1 zawroty głowy. - Doskonała. Adam przykłada sobie butelkę do brwi. - Boże, muszę przyznać, że czuję się strasznie głupio. I podniecenie. Rany. - Ja, też, zgadza się. - Naprawdę? I to jeszcze jakie. Przełykam ślinę. - Naprawdę. - To dobrze - mówi. - To mi pomaga. - Tak? - Bardzo. - Zdejmuje marynarkę. Widzę zagniecione zmarszczki na przodzie jego koszuli. Rozluźnia krawat i odpina górny guzik. Boże, chcę zobaczyć jego tors. - Cieszę się - mówię - nie z tego, że czujesz się głupio, oczywiście, ale z tego, że przyznałeś się do tego mnie. Ja się przez to czuję lepiej. - To dobrze - mówi znów, ale nie wygląda na ani trochę mniej spiętego. Odchyla głowę do tyłu i wlewa sobie do gardła łyk piwa. Mięśnie jego szyi poruszają się, kiedy przełyka. Ależ on piękny. Choć nie chciałbym myśleć, że ty się czujesz niezręcznie. Bo jeśli tak, to mówiłem ci, nie musimy tego robić. - O - mówię. - To znaczy, że nie chcesz? - Boże, tak. Ale jeśli ty nie... Siadam na łóżku. Jego ..Boże, tak" rozchodzi się po moich żyłach jak porządny łyk zupki z rogu nosorożca. - Adam, ja chcę. Uwierz mi, że chcę. Chyba eksploduję, jeśli zaraz się do ciebie nie dobiorę. Wyraźnie nie wie, co na to odpowiedzieć. Ja nie mam marynarki, którą mogłabym zdjąć - płaszcz zdjęłam już wcześniej -a nie chcę się rzucać od razu na głęboką wodę i zdzierać z siebie sukienki, ale coś mi mówi, że Adam potrzebuje namacalnego
RS
dowodu. Czegoś, co pozwoliłoby mu przezwyciężyć bezwład. Się. gam więc i ściągam gumkę z mojego końskiego ogona. - No - mówię. - Bierz mnie! - Robi przestraszoną minę. Potrząsam lekko głową, tak, że moje loki opadają do przodu i okala ją twarz. Wiem, że to ładnie wygląda, bo mam za sobą dwadzieścia lat praktyki przed lustrem. - No dobrze - grucham łagodnie. Pocałuj mnie. To będzie jakiś początek. Siada - nareszcie - na skraju łóżka, obok mnie. Jego ciężar ugina materac, tak, że pochylam się lekko w jego stronę. Jego ręka obejmuje nieśmiało moje ramiona. Wygląda jednak na to, że nie chce mnie pocałować jak należy - muska tylko moją twarz wargami i dotyka palcami policzka. Robi to tak czule i łagodnie, że zastanawiam się, czy się ze mną nie drażni - pragnienie, by wpić się wargami w jego usta jest nie do odparcia. Widocznie się wiercę albo chrząkam, bo odsuwa się nagle i spogląda na mnie uważnie. - Dobrze się czujesz? - pyta z niepokojem. - Chryste, tak - sapię. -1 jeszcze jak! Zdaje się, że to go upewnia ostatecznie, bo nagle przyciąga mnie do siebie i całuje jak trzeba: na całego, przez kilka minut, namiętnie i z poświęceniem. Do tego kończyny - chaotyczne ruchy rąk, gorączkowe rzucanie głową. Przyspieszony oddech. To jest to, myślę, kiedy zaczyna entuzjastycznie szamotać się z moimi guzikami. Będziemy się kochać tego popołudnia. Adam będzie się ze mną kochał. Pomagam mu, wysuwając ręce z rękawów, a potem rozpinając jego koszulę. Wyszarpuje jązza paska spodni i zostawia tak, wiszącą luzem, rozpiętą, gdy jego dłoń, centymetr po centymetrze sunie w kierunku biustonosza. Kiedy jego palce przywierają do koronki, wzdycha. I ja wzdycham. On wzdycha trochę głośniej, po czym wzdychamy oboje. Załapał wreszcie. Ta sama dłoń przesuwa się na moje plecy, w kierunku zapięcia. Nasze oczy spotykają się i nie puszczają. - Mogę?-pyta. I nagle, uznawszy widocznie, że okazał mi dość szacunku, Adam wchodzi na wyższy bieg. Nagle podziała się gdzieś jego nieśmiałość; zachowuje się wręcz, jakby coś w niego wstąpiło. A ja - hm. Do diabła z tymi wszystkimi bzdurami o falach bijących o brzeg, wybuchających fajerwerkach, przebłyskach wieczności, nieznośnej lekkości bytu, zatrzymanym czasie, tonięciu
w różnych rzeczach, wznoszeniu się i unoszeniu, jedwabistych pieszczotach, gołębicach, gwiazdach, asteroidach i nawet trzęsieniach ziemi - do diabła z całym tym nudnym, eufemistycznym, metaforycznym, metafizycznym bla, bla, bla-jestem potwornie, potwornie, potwornie napalona i nigdy w życiu nie pragnęłam nikogo i niczego tak desperacko, jak Adama w tej chwili. Mój stanik leci pod sufit, moja głowa leci na narzutę, szare spodnie Adama lecą na podłogę z głuchym odgłosem. Jego majtki - też bokserki, ale tym razem granatowe - osobiście zdzieram z niego rozgorączkowanymi palcami w czasie krótszym, niż potrzeba, by wyjąć z oka szkło kontaktowe. I oto on. W całej okazałości. Mój bohater. Wspaniały. Dzikooki. Drżący. Ogromny. - Chryste! - mówi. - Charlie! O boże o boże! Charlie! - Przyciska mnie do siebie, pożera pocałunkami, odnajduje drogę do środka i jęczy z twarzą w moich włosach. Nie rozumiem, co mówi, i guzik mnie to obchodzi: cała moja uwaga jest skoncentrowana na niesamowitym wrażeniu, że jeszcze nigdy, przenigdy nie czułam się kochana tak namiętnie, jak w tej chwili.
RS
Oczywiście, żartobliwe podejście do najbardziej romantycznych aspektów seksu jest zarezerwowane wyłącznie dla pierwszej fazy. Kiedy leżę zwinięta w jego objęciach (i fala uderzeniowa zaczyna już trochę słabnąć), czuję się tak oszołomiona, olśniona, bez tchu i omdlała jak każda szanująca się osiemnastowieczna heroina. O Boże. Kocham go, kocham go, kocham go. Kocham jego oczy, kocham jego skórę, kocham jego nos, kocham jego palce u nóg, kocham każdy miękki włosek na jego rzeźbionej, opalonej piersi. Kocham jego wargi - och, jego wargi! - wargi, tak jednolicie stopione z moją rozedrganą skórą, że tylko pulsowanie gdzieś głęboko w żołądku mówi mi jak bardzo, jak bardzo... o, Adam! O, Charlie! O, Adam! O, Charlie! O, Adam! O, CHARLIE!... Nagle dzwoni jego komórka. - O, jasna cholera -jęczy. - Nie zwracaj uwagi. Nie zwracaj uwagi! Ale nie możemy jej zignorować, bo kiedy tylko przestaje dzwonić, zaczyna od nowa. Czuję westchnienie Adama - ciepły strumień powietrza w moim gardle.
RS
- Nie przejmuj się - uspokaja mnie. - Zaraz się włączy poczta głosowa. Wraca do całowania mojej piersi. Znów zapada cisza, słychać tylko nasze urywane oddechy ale po kilku minutach dzwonek odzywa się jeszcze raz. - Może po prostu odbierz? - mówię. - Wtedy będzie po sprawie. Co za głupie, idiotyczne słowa. Adam klęka i sięga do marynarki, wiszącej na krześle. - W głowie się nie mieści. Ostatnia na ten numer dzwoniłaś ty, wczoraj. Dlaczego akurat teraz? Przecież jestem na cholernej konferencji, nie? Kto to może być, do diabła? Wyławia telefon z kieszeni i patrzy na wyświetlacz. Widocznie ma telefon z identyfikacją rozmówcy, bo nagle wyraz jego twarzy zmienia się. Schodzi z łóżka. Bez słowa wciska guzik, by odebrać i wynosi się goły do łazienki. A więc Davina. To musi być ona. Jasna cholera. Dlaczego ona? Dlaczego teraz? Siadam na łóżku, kompletnie bezbronna. Widzę swoje odbicie w lustrze: twarz mam różową, a włosy przypominają wielkie gniazdo os. Wyglądam jak kiepsko utapirowana statystka z Kotów. Kładę się z powrotem i owijam narzutą w groszki, by osłonić nagie ciało. Podejrzewam, że cudzołożnicy przyzwyczajają się do tego z czasem. Albo tak organizują swoje oszukańcze życie, że kiedy są razem, mają wyłączone komórki. Ależ z nas dzieciaki. Para żałosnych niezdarnych dzieciaków. Głos Adama dudni przez kafelki i gipsową ściankę. Nie mogę rozróżnić słów, ale ton jest dość czytelny. Nie jest zły ani nawet zirytowany. Brzmi to, jakby miał wszystkiego serdecznie dość. Ja czuję się tak samo. Rozwijam się z narzuty. Wstaję. Biorę colę. Upijam łyk. I w końcu powoli zaczynam zbierać swoje rzeczy. Adam wyłania się z łazienki. - Davina. Kiwam głową. - Domyśliłam się. Widzi, co robię, i zaczyna robić to samo. - Chciała wiedzieć, czy jestem wolny w piątek za dwa tygodnie. Jezu! Jest jakaś wielka, dobroczynna kolacja z tańcami, na którą zostaliśmy zaproszeni. A ona musi wiedzieć teraz, oczywiście, bo będą tam jacyś ważniacy od planowania czy czego tam.
RS
Na których trzeba zrobić wrażenie. Jezu. Jakbym był jakąś cholerną maskotką, którą ona włóczy ze sobą. I jakby kolacja z tańcami była ważniejsza niż wszystko inne na świecie! - Macha ręką, ogarniając mnie, łóżko, siebie. To wszystko. - Jakby była tak cholernie istotna, rozumiesz? Wypija resztę piwa jednym długim łykiem, po czym bierze drugą butelkę i zrywa kapsel o kant biurka. Metalowy krążek kręci się przez chwilę z brzękiem. W końcu nieruchomieje. Adam wpatruje się weń, z dłonią na czole; nad jego brwią wciąż jeszcze lśni ślad potu. Nie wiem, co mam mu powiedzieć. Nigdy nie słyszałam, jak przeklina. Nigdy nie widziałam go zagniewanego. Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek mówił źle o swojej żonie. Czuję się nagle tak, jakbym znalazła się w pokoju z zupełnie obcym człowiekiem. Jedyne, na co mam ochotę, to jechać do domu i płakać. Ale on, dostrzegając widocznie tę przepaść, którą otworzyła między nami rzeczywistość, siada znów obok mnie i przytula bardzo mocno. - Tak mi przykro - mówi z twarzą ukrytą w moich włosach. Tak strasznie, strasznie mi przykro. Ale kanał. - Tak. - Z mojego gardła wydobywa się zaledwie szept. To zupełnie nie mój głos. Cichy, rozpaczliwy szept. Adam odsuwa się, by na mnie spojrzeć. Dotyka mojej twarzy. - I... och. Charlie... miałaś rację. Że to się wszystko skończy łzami. Tylko że... - Co? - Tylko że.. .Chryste, to już koniec? - Jego oczy wpijają się w moje. Nagle wstaje znów i zaczyna krążyć wokół mnie, wciągając bokserki, zakładając koszulę, co znaczy, że kiedy dotknę go następnym razem, będzie już jakaś bariera. - Nie wiem, co teraz z nami będzie - mówi. - Nie wiem, co mamy zrobić. Ja też nie wiem. A właściwie wiem, tylko że ledwie mogę znieść tę myśl. - Myślę, że pojadę do domu - mówię, szamocząc się z sukienką- a ty wrócisz na swoją konferencję, a potem zdobędziemy się na ten wysiłek, o którym ciągle mówię: postaramy się nie widywać. Nie kontaktować ze sobą nigdy więcej. - Nie mów tak, Charlie. Ja chyba nie potrafię. - Ale musisz. Jesteś żonaty. A ja nie potrafię z tym żyć. Wskazuję telefon, który, spełniwszy swój zdradziecki czyn, leży
RS
porzucony na biurku w świetle lampy od TifTanny'ego. - Ja nie potrafię żyć z czymś takim. I ty też nie. Stoimy twarzami do siebie, na gustownym pastelowym dywanie. Dzieli nas ledwie kilkanaście centymetrów. Adam muska delikatnymi palcami moje czoło i zakłada mi włosy za uszy. To tak niesamowicie intymny gest. - Nie potrafię żyć bez tego, Charlie. Nie po tym, co się stało. - Pochyla się, by mnie pocałować. Instynktownie odsuwam się od niego. - Boże, Adam. Przecież ci powiedziałam! Nie potrafię tak! Na litość boską, to jest tak, jakby ona była teraz z nami w tym pokoju. Nie czujesz tego? Tobie się tak nie wydaje? - Robię krok do tyłu. Adam stoi na tle okna; jego szerokie ramiona opadają z rezygnacją. - Nie! Nieprawda! Ty tu jesteś, i ja. Nie matu nikogo innego! Zapomnij o tym. Nie potrafisz? Nie potrafisz? - Nie, nie potrafię. Nie ze świadomością, że jutro do niej wrócisz! Że jutro pojedziesz do domu i wślizgniesz się do jej łóżka! Ty nie musisz się szamotać z takimi myślami! Och, możesz sobie snuć wszystkie swoje fantazje na mój temat. Wyobrażać sobie, co ja robię. Przerabiać mnie w wyobraźni na syrenę, której nikt się nie oprze. Albo na cnotliwą dziewicę. Cokolwiek! Nie musisz się borykać z ponurą rzeczywistością. Nic dziwnego, że tak cholernie ci pasowało moje zerwanie z Phi lem! No więc, z mojej strony to nie wygląda tak różowo, uwierz mi. Robi krok w moją stronę. - Ja z nią nie sypiam, Charlie. - Och, biedactwo! Zastanawiałam się właśnie, kiedy dojdziemy do tej starej śpiewki. O czym mi jeszcze opowiesz? O gruszkach na wierzbie? - Naprawdę. Nie sypiamy ze sobą. Już od ponad roku. Mamy nawet oddzielne sypialnie, na litość boską. - Robi taką minę, jak by chciał, żebym do nich wpadła i sama sprawdziła. - Och, daruj sobie... - Słuchaj, ja tu nie próbuję niczego usprawiedliwiać, Charlie. Ja po prostu stwierdzam fakt. - A! I niech zgadnę. Ona cię nie rozumie? Adam wciąga skarpetkę. - Nie wiem, czy rozumienie mnie jest wysoko na liście jej priorytetów. Ja po prostu egzystuję obok. Ale nie o to tu chodzi. Ważniejsze jest to, że ja już nie rozumiem jej.
RS
- I co ja mam z tym niby zrobić? - prycham. - Prawdę mówiąc, niezbyt mnie to obchodzi. I nie mów mi, że jej nie rozumiesz. Spróbowałbyś dla niej popracować. Natychmiast zaczynam gorzko żałować tych słów. Psioczenie na Davinę to ostatnia rzecz, na jaką mam ochotę. 1 tak czuję się wystarczająco podła. Ale zanim mam czas sformułować to i powiedzieć, Adam mówi: - To było poniżej twojego poziomu, nawet jeśli to prawda. Co doprowadza mnie do pasji. - Wiem o tym, do cholery. Nie jestem sobą. 1 nie mam poję cia, dlaczego. Może dlatego, że ostatnio nie podjęłam zbyt wielu trafnych, życiowych decyzji. Podobnie jak ty. Ale skoro już jesteś my przy tym temacie, to muszę ci powiedzieć, że ona z pewnością jest poniżej twojego poziomu. Adam znów siada na łóżku i wbija palce we włosy. - Ale kanał. - Już to mówiłeś. - Nie, mam na myśli swoje życie. Co za cholerne bagno. - Nie muszę tego słuchać. Nie muszę wysłuchiwać raportu, dlaczego tu wylądowaliśmy. Czy może raczej dlaczego ty tu wylądowałeś. Dziękuję uprzejmie. Nie próbuj manipulować moim sercem jak marionetką. Jeśli twoje małżeństwo jest do bani, to powinieneś iść do domu i coś z tym zrobić. O mało nie powiedziałam „i z tym skończyć'*. Chwała Bogu, nie zrobiłam tego. - Uwierz mi, próbowałem - mówi. - Rok, mniej lub więcej. Sęk w tym, że nigdy nie doszliśmy, na czym polega problem. Po prostu powoli robiło się coraz gorzej. Przypominam sobie słowa Rosę o problemach jej i Matta. - Powinieneś więc się postarać bardziej - słyszę czyjeś słowa. To nie mogę być ja. - Powinieneś stawić temu czoło. Powinieneś z nią rozmawiać. A nie marnować czas, wysyłając frywolne maile do nieznajomych. Unosi oczy, ale nie wstaje. - Och, rozmawialiśmy bardzo dużo. Ciągle rozmawiamy, prawdę mówiąc. Ja pytam „O co chodzi?" a ona odpowiada „Nie wiem". To się robi trochę monotonne, wiesz? Ale ona ma teraz kogoś innego do rozmów. Już od paru miesięcy. Otwieram usta ze zdumienia. - Kogoś innego?
RS
- Chodzi do psychologa. Żeby rozwiązać swoje problemy. - No i? - No i nic. A w każdym razie niewiele. Jak na razie udało się stwierdzić, że ma jakiś głęboko zakorzeniony psychologiczny problem, który trzeba rozpracować. To póki co jedyny postęp. Ale jednak jest to jakiś postęp. Jego słowa sprawiają, że czuję lodowaty dreszcz, jakby zimowe popołudnie dosięgło mnie swoimi zimnymi mackami. To mi nie wygląda na martwy punkt. Słowo „postęp" zawisa między nami jak śnieżnobiała chusteczka na sznurze do bielizny. - Ale ona wciąż cię kocha? - Tak mówi. Tyle tylko, że nie chce się ze mną kochać. I chce dzieci - bardzo. Nie chce tylko robić tego, co trzeba, żeby je mieć. Boże, myślę, jak to nigdy nic nie wiadomo. Ta nowa Davina jest zupełnie nierealna. - I jesteś pewien, że nie ma nikogo innego? Adam kręci głową. - To nie to, Charlie. Ona mówi, że nie, i ja jej wierzę. Jest w kompletnym proszku. Jest chora. Jest... - A ty ją ciągle kochasz. - Mój głos jest niższy o całą oktawę. Jego oczy odnajdują moje i wytrzymują ich spojrzenie. - Zależy mi na niej. Naprawdę mi zależy, Charlie. Boże, wszystko byłoby takie proste, gdyby nie to. Chryste, w końcu ożeniłem się z nią. Ale od kiedy poznałem ciebie... - Chyba od kiedy przysłałeś mi maila. - Tak, oczywiście. Wszystko się zmieniło. Odwracam się, żeby nie widział łez wzbierających w moich oczach, ale on chwyta moją twarz w dłonie i spogląda w nią. Nagle przestaje mnie obchodzić, czy zobaczy łzy. - I nie tylko dla ciebie! - krzyczę. - Ja nie potrzebuję tego całego bólu. Nie mam zamiaru być seksualną przyprawą w twojej cholernej, zwietrzałej, małżeńskiej kanapce.' - Posłuchaj, ja wiem, czego chcesz ode mnie. Wiem, jak się czujesz. Boże, gdybym tylko mógł... - Cofnąć czas? - zaczynam zbierać wszystkie drobne ślady mojej obecności. Buty, torebkę. Pozwijaną gumkę do włosów. Czuję się brudna. - Proszę cię, nie rób tego. - Czego mam nie robić? Próbuję wyjść z tej sytuacji z choćby odrobiną godności! -Łzy ciekną mi teraz po twarzy. Siadam na
RS
łóżku i zasuwam botki, po czym zaczynam grzebać w torebce w poszukiwaniu chusteczek. Adam klęka przede mną. - Charlie, nie możemy tego tak po prostu przekreślić. To nie zniknie. Nie po tym, co było. Zrywam się na równe nogi. - Ile razy masz zamiar wciskać mi tę gadkę? Oboje jesteśmy dorośli! Możemy przekreślić wszystko, co zechcemy, do cholery! Wystarczy mieć choć trochę charakteru. Wystarczy wiedzieć, cze go się chce, na litość boską! On też wstaje. - Ja wiem, czego chcę - mówię. - Chcę się z tego wyplątać. A ty się zaopiekuj swoją chorą żoną. Pozwól mi odejść i w spoko ju zobaczyć moją górę. - Przewieszam torebkę przez ramię i ru szam do drzwi. - Aleja cię kocham! Potrzebujecie... Nie, tylko nie to. Obracam się na pięcie. - Więc ją zostaw! Mija sześć nieszczęśliwych sekund. Adam unosi na krótki moment wbite w dywan oczy. - Charlie, nie mogę. Jego słowa, uwolnione z moich koszmarów, wydają się wirować i tańczyć w świetle lampy. - No właśnie - mówię cicho, otwierając drzwi. - Chyba nie mam tu już czego szukać. Schodzę po schodach. Jest zaledwie piąta, ale nad miastem zapada już lutowa noc. Światła samochodów płyną strumieniem w mroku, z biur wysypują się hałaśliwe grupki urzędników. Do parkingu jest na tyle daleko, że nie mam ochoty iść pieszo. Nie mogę opanować dławiącego szlochu, który zaczął wzbierać mi w gardle, kiedy biegłam po schodach; nie mogę znieść ciekawskich spojrzeń przechodniów. Kiedy widzę zapraszający, świecący pomarańczowo znak wolnej taksówki, nie obchodzi mnie, że auto jedzie w przeciwną stronę. - To panią będzie trochę kosztować, moja droga - mówi uśmiechnięty taksówkarz, dyskretnie nie zwracając uwagi na moje łzy. - Przy takim ruchu szybciej by było na nogach. Mimo to wsiadam i ruszamy w malowniczy strumień samochodów. W garści ściskam twardą kulę z chusteczek.
RS
Taksówkarz ma, oczywiście, rację. Zrobienie pętli bocznymi uliczkami zajmuje prawie dwadzieścia minut, ale mnie udaje się przynajmniej osuszyć oczy i odzyskać choćby pozory kontroli nad sobą. Płacę za parking - wygórowana stawka, jak za tak nieszczęśliwe godziny - i zjeżdżam windą na dół, gdzie czeka na mnie mój samochód. Chcę już tylko jechać do domu, odzyskać swoje życie. Wyjazd z Londynu zajmuje mi chyba z godzinę, ale przy odrobinie szczęścia i dobrej pogody powinnam być w domu przed dziewiątą. Kolejne niesatysfakcjonujące spotkanie. Z podróży do domu pamiętam niewiele. Dziesięć minut za Londynem przypominam sobie, że na półce w hotelowej łazience zostawiłam tusz do rzęs, pincetkę i kokosowy błyszczek. I znów zaczynam płakać. A potem nie mogę przestać. Po prostu nie mogę przestać płakać. Z moich oczu płyną gorące słone łzy, gardło mam jak wysypane żwirem. Przeklinam Adama, przeklinam siebie, przeklinam Davinę, przeklinam małżeństwo, przeklinam księżyc i gwiazdy i atramentowe nocne niebo. Nigdy sobie nie wyobrażałam, że mogę się czuć tak samotna; został ze mnie strzęp, mały, poszarpany gałganek. Jakoś jednak dojeżdżam do domu. Skręcam w podjazd, wciąż jeszcze pociągając nosem i zatrzymuję gwałtownie przegrzany samochód. Jakby mało mi było zmartwień na świecie, przypominam sobie, że przywiozłam ze sobą plastikowy kosz z Sainsbury's, który Rosę zapobiegliwie napełniła organicznymi plonami Matta. Są tam trzy kapusty, kilka bulw pasternaku i chyba z milion wielkich brukselek. To mój los, moja nagroda. Moja najbliższa przyszłość. Zupa albo zapiekanka z brukselek, albo słodkie pałeczki z pasternaku. Nie miłość. Nie z Adamem. Nie z Adamem. Nie miłość. Rzucam koszyk na progu i wracam do samochodu po walizkę, kiedy słyszę, że drzwi otwierają się i ktoś wychodzi z domu. - A - mówi męski głos. - Jesteś nareszcie. Dzięki Bogu! Ale to nie jest tata, ani Ben ani (bo niby skąd?) Adam. Do głosu przyłącza się ciało. - Dobry Boże! - mówię. - Phil? - Charlie - odpowiada, machając ręką. - Phil!-powtarzam, zdumiona. - Tak, zgadza się, to ja - potwierdza. - Charlie, chodzi o twojego tatę.
22
M
RS
oje uszy musiały się chyba na moment zatkać. - Co ty tu robisz? - zapytałam, kompletnie zdezorientowana. Czyżby ciąg dalszy historii romansu Phil/Rose? Phil wziął ode mnie walizkę i wniósł ją do domu. Jarzyny też zdążył już postawić w korytarzu. Poszłam za nim w milczeniu, niczego nie rozumiejąc. - Chodzi o twojego ojca, Charlie. - Tatę? - Tak. - Tatę? Co z nim? - Jest w szpitalu. Ale nie martw się - położył mi rękę na ramieniu i ścisnął uspokajająco. - To nic groźnego. Myślą, że wpadł w hipo- czy tam hiperglikemię. Mniejsza z tym. W każdym razie, cokolwiek to było, uderzył się w głowę. Chodź. Zawiozę cię do szpitala. Karen tam jest, z Benem. Nim zdążyłam przetrawić tę wiadomość na tyle, by wymazać sprzed oczu przerażający obraz mojego ojca, martwego, w szpitalnej kostnicy, Phil zaprowadził mnie do samochodu i posadził na siedzeniu pasażera. - Ale tata przecież nie ma cukrzycy - powiedziałam. Phil wzruszył ramionami, zapalając silnik. - Widocznie jednak ma. Tak przynajmniej mówią. Ale na pew no niedługo dowiemy się więcej. - Spojrzał na mnie. -Nie martw się. Nic mu nie będzie. Nie mogłam tylko zrozumieć, dlaczego w związku z tym wszystkim wylądowałam w samochodzie Phi la. - Ale kiedy to się stało? I dlaczego ty tu jesteś? 1 Karen, i... - Ben do mnie zadzwonił. To taki rozsądny chłopak. Powiedział, że wyjechałaś i że jego dziadek upadł i uderzył się w głowę, i że nie wie, co robić. Był bardzo opanowany, zachowywał się bardzo dorośle. - Ale kiedy to było? - Około trzeciej. Może wcześniej. - Phil skręcił na skrzyżowaniu z wysepką. Co ja robiłam około trzeciej? O Chryste. - Od razu przyjechałem. Całe szczęście, że byliśmy w domu, kiedy to się stało. Mieliśmy wyjechać na weekend na sadzenie drzewek, ale odwołali wyjazd z powodu jakiejś lokalnej powodzi.
RS
No, w każdym razie Ben powiedział mi, że byłaś cały tydzień u Rosę. A tak przy okazji, jak ona się miewa? - Bez zająknienia, bez zmrużenia oka. - Rosę powiedziała mi, że pojechałaś do ambasady i tak dalej, i że pewnie wrócisz do domu około dziesiątej. Ambasada? I tak dalej? Jezu. Co dalej? - Ehm. Tak. U Rosę w porządku. Naprawdę dobrze. Rokowa nia też dobre. Nic jej nie jest. Hm. Ruch był niezbyt duży. Ale co z Benem? Och, biedny Ben. Taka okropna historia, a mnie tu nie było. Biedny Ben. Gdybym tylko... Jego dłoń musnęła moje ramię. - Nie przejmuj się tak. Byłaś potrzebna Rosę. Nie mogłaś przecież wiedzieć, że coś takiego się stanie, prawda? - Tak, ale, och, biedny Ben. Biedny tata. - Ale wszystko jest w porządku, więc przestań robić sobie wyrzuty. Rosę też tak powiedziała. Ciekawe, czy to jej powiedzonko, czyjego? - Ja wiem, ale... - Ale nic. Od czego są przyjaciele? Gdyby tylko wiedział... Przez parę minut jechaliśmy w ciemnościach. Zabawnie było siedzieć w znajomym samochodzie Phila (to samo volvo?), widzieć obok znajomy profil Phila, znajome blade dłonie Phila na kierownicy. Wydawało mi się, że to wszystko było wieki temu. Na krótką chwilę wyobraziłam sobie, że znów z nim jestem. Spokojny niewymagający związek, żadnych oczekiwań, żadnego stresu. Jednak teraz, kiedy wiedziałam o nim to, co wiedziałam, wydawał mi się nieodgadniony. Jakbym nagle dostrzegła cały obszar jego osobowości, którego do tej pory nie udało mi się odkryć. Gdybyż on tylko wiedział, rozmyślałam. On to już przerabiał. Na pewno wiedział, jak sobie z tym poradzić. Zatrzymaliśmy się na światłach przy wjeździe do szpitala. Odwrócił się do mnie. - Charlie, nic ci nie jest? Wyglądasz jak... - Jak siedem nieszczęść. Nie musisz mi mówić. Przyjrzał się uważniej. - Twoje oczy... Machnęłam lekceważąco ręką. - Wiesz, jak jest w Londynie. Smog robi swoje. Najlepiej jak potrafił, udał, że wierzy w to wyjaśnienie. Nie wyszło mu zbyt dobrze, ale naprawdę się starał.
- No dobrze - oznajmił. - Jesteśmy na miejscu. Twojego tatę wzięli na oddział Hellen Keller. Nie wiem dokładnie, jaka jest procedura przy urazie głowy. Ale teraz, skoro już przyjechałaś, będzie można załatwić wszystkie formalności.
RS
Idziemy na górę. na oddział. Najpierw widzę Karen, która z uśmiechem rozmawia z siostrą. Poniewczasie przypominam sobie, że i ona jest pielęgniarką. Odpowiednia osoba do pomocy w kryzysowej sytuacji. Nie, po prostu dobra kobieta, koniec, kropka. Ta myśl sprawia, że czuję się podle. Bo teraz i ja jestem niszczycielką małżeństw. Knułam, oszukiwałam i kłamałam. Phil kiwa na mnie ręką. - Jesteśmy na miejscu - mówi znów wesoło, jakbyśmy ze brali się tu na drinka w antrakcie przedstawienia teatralnego. Czyż bym słyszała w jego głosie ślad zażenowania? Podejrzewam, że to z mojego powodu, biorąc pod uwagę logistykę naszego związku. Przecież on nie wie, w jakim kotle żyję od naszego rozstania. Dziękuję im obojgu wylewnie, przekonuję ich, że Ben i ja wróci my do domu taksówką i biegnę zobaczyć się z ojcem. Przy łóżku odwracam się jeszcze, by im pomachać, ale oni skręcają właśnie za róg. Ręka w rękę. Pogodzeni. Chyba nawet szczęśliwi. Na mój widok Ben wstaje i natychmiast wciska ręce do kieszeni dżinsów. To znaczy, że chce, żeby go przytulić, ale nie może się zdobyć na pierwszy krok. Wyraz jego twarzy mówi mi, że lepiej go nie dotykać. Jeszcze nie. Ale współczucie wręcz mnie przytłacza. Tak bardzo stara się nie rozpłakać. Od ilu godzin jest dzielny, trzyma się w garści? Moje biedne dziecko. Krzątam się i robię mnóstwo zamieszania, by nie zacząć się nad nim rozpływać i rozczulać. Wiem, że wytrzyma, jeśli zachowamy rzeczowe podejście do sprawy. Mój ojciec, rozumiejąc to, zaczyna gdakać nade mną jak stara kwoka. Zabandażowano go tak, jakby go bolały zęby, a nie głowa. Przypomina małą tłustą świnkę z Królika Bugsa. - Charlotte, jesteś nareszcie - beszta mnie łagodnie. Jego cie pły głos dodaje mi otuchy. - Cała ty, oczywiście, gdzieś się zaba wiasz, kiedy ja się tu przewracam. - Wybucha śmiechem. - A ja już nie miałem kiedy się przewrócić, co? Co, Ben? Nie ma to, jak niemądry dziadek! - Uśmiecha się szeroko. -1 całe to zawracanie głowy z powodu odrobiny cukru. - Nagle milknie i przygląda mi się uważnie. - Charlotte? Co się stało z twoją twarzą, kochanie? Wyglądasz przerażająco, jakbyś wpadła na drzewo!
RS
W tej chwili nie mam już innego wyjścia, jak tylko rozkleić się zupełnie. Padam obok niego na łóżko i, choć staram się powstrzymać, wyję i wyję, i wyję. Na szczęście ojcu nic nie jest. Potwierdza to rentgen czaszki. Niedługo potem oboje z Benem, odetchnąwszy z ulgą jedziemy do domu. Oboje potrzebujemy snu - on musi rosnąć, ja muszę zapomnieć. Ale kiedy wtaczamy się wykończeni i przemoczeni za próg, słyszę dzwonek telefonu. Gdyby telefony mogły wstawać i pukać ludzi denerwująco w ramię, nasz byłby w tym bardzo dobry. Dzwoni Rosę. - Boże, jesteś wreszcie! Co się dzieje? Z twoim ojcem wszystko w porządku? - Tak, tak, tak - mówię, osuwając się jak kupa szmat obok stolika z telefonem. Ben przełazi przeze mnie i idzie do kuchni, ściskając hamburgera i frytki, które kupiliśmy po drodze. - No to co się stało? - Wygląda na to, że wpadł w śpiączkę cukrzycową. I rozbił sobie czaszkę, żeby dokończyć dzieła. - Biedny stary pierdziel. Piła, to oczywiste. Teraz jest jedenasta trzydzieści. Czternaście godzin od chwili, kiedy mnie pożegnała, podekscytowana bodaj jeszcze bardziej niż ja. Czternaście godzin. Ile z nich spędziła, rozpamiętując swoje życie? Nagle przypomniałam sobie, że Phil dzwonił do niej, by zapytać, o której można się mnie spodzie wać w domu. Wyjątkowo nie w porę. Na pewno był to dla niej wstrząs - rozmawiać z Philem tuż po tym, jak odgrzebała w pamięci i odkurzyła wspomnienie o nim. - Posłuchaj - mówię - czy mogę do ciebie oddzwonić za minutę? Muszę się zająć moim biednym Benem. Ale Ben po krótkim wybuchu płaczu w taksówce chce widocznie jak najszybciej odzyskać swoją męską niezależność. Zza kuchennych drzwi dobiega mnie jego głos: - Mamo, nic mi nie jest - mówi z pełnymi ustami. - Porozmawiaj z Rosę. Ja idę do łóżka. Naprawdę nie potrzebuję żadnego zajmowania. Posyłam mu więc parę całusów, kiedy biegnie po schodach na górę, tupiąc głośno. - Dobrze się czujesz? - pytam Rosę. - Ja? Dlaczego pytasz o mnie, głupia? Nic mi nie jest, Charlie. Czuję się świetnie, jasne? Wszystko w porządku. To o ciebie się martwię.
RS
- W porządku? To znaczy... - To znaczy, że nie mam raka. Widzisz? Nie było się czym przejmować. - Och, Rosę, dzięki Bogu! Pewnie czujesz ogromną ulgę! - Ulgę? Może i tak. Czuję się tak, jakby to wszystko był tylko sen. Zabawne. Chwila ciszy. Kaszel. Żałuję, że nie mogę machnąć czarodziejską różdżką i sprowadzić jej tu w jednej chwili. Wiem, że teraz najbardziej potrzebuje mieć kogoś przy sobie. Ale nie Matta. Nie teraz. - Och, Rosę. - Daj spokój - mówi surowo. - Nos do góry, moja Charlie. Chcę usłyszeć wszystko o tobie. - Nic mi nie jest - mówię. - Ben też w porządku. A tata ma zabandażowaną głowę. - Biedny staruszek. I ta cukrzyca. Co znowu z tą cukrzycą? Nigdy nie mówiłaś, że ma cukrzycę. Chryste, przecież ten facet żywi się dżemem! - Toteż właśnie. N ie wiedziałam, że ma cukrzycę. N ie do wiary; nigdy mu nie przyszło do głowy, żeby mi o tym powiedzieć. Ale jemu w ogóle trudno się pogodzić z chorobami, oględnie mówiąc, więc przemilczenie to pewnie jego sposób radzenia sobie z sytuacją. Na szczęście nie jest tak źle, jak wygląda. Nie musi wstrzykiwać sobie insuliny, ani nic w tym stylu. Wystarczą tabletki, uważna obserwacja poziomu cukru i ścisłe przestrzeganie diety. Której najwyraźniej zapomniał dziś przestrzegać. - Uważna obserwacja. Podoba mi się. Brzmi trochę fetyszystycznie. - Wybucha śmiechem, trochę dzikim. Żałuję, że ja nie jestem pijana. Zapamiętać: w najbliższym czasie muszę się upić. - Ale co z tobą? - pytam. - Naprawdę wszystko w porządku? Wie, o co mi chodzi. - Na litość boską! - rzuca wściekle. - Nie zaczynaj znowu. Gdybym choć przez chwilę podejrzewała, że będziesz się tak idiotycznie zachowywać, Charlie, nigdy nie powiedziałabym ci ani słowa. -Następuje kolejna pauza, której Rosę stara się nie wypełnić szlochaniem, ale w końcu bierze się w garść. - Po prostu to wszystko trochę wypłynęło na powierzchnię. Ale nie przejmuj się, niedługo znów pójdzie na dno. - Och, Rosę. - Och nic. To tylko sentymentalizm. To nic nie znaczy. Tylko... no wiesz...
RS
- Ten telefon od Phila pewnie był trochę... - Bzdury opowiadasz, Charlie Simpson. I w tej chwili przestań! Zadzwoniłam, żeby usłyszeć sprawozdanie, co ty robiłaś przez całe popołudnie. A w każdym razie ocenzurowaną wersję. Nie obchodzą mnie pieprzne kawałki. No już, poproszę o streszczenie. Mam taką samą ochotę o tym rozmawiać, jak ona o Philu. Ale coś przecież muszę powiedzieć. Tylko co? - No właśnie, a propos - gram na zwłokę. - O co chodziło z tą ambasadą? Nie miałam pojęcia, o czym Phil mówi. - Boże, rzeczywiście! Nie wiedziałam, co powiedzieć! To była pierwsza rzecz, jaka mi przyszła do głowy! - Ambasada? - Nepalska. Prawdę mówiąc, jak tak teraz pomyślę, to było naprawdę natchnione kłamstwo. No wiesz, że poszłaś załatwić sprawę z wizą czy czymś tam. - A potrzebuję wizy? - Boże, nie wiem! Ale brzmiało prawdopodobnie. Mogłaś potrzebować. - Pewnie tak. Szkoda tylko, że tacie powiedziałam, że idę na wielkie zakupy. - Och, przecież chyba nic nie powiedział. Teraz też już raczej nie powie. - Pewnie nie. - Nie wiedziałam, czy miała na myśli tatę, cz Phila. Tak czy inaczej, nie miało to żadnego znaczenia. A w przy szłości nie będzie już potrzeby stosować takich oszustw. - No to już, opowiadaj - mówi Rosę, Sobota. Bbłłłłeeee. Kiedy skończyłam opowiadać Rosę żałosną historię mojego spotkania z Adamem, poczułam się tak zrozpaczona i nieszczęśliwa, że nie odważyłam się pójść na górę i ucałować Bena na dobra noc, w obawie, że go utopię. Wystarczający powód, pomyślałam smutno, by więcej czegoś takiego nie robić. Nigdy. Miałam jednak szczerą nadzieję, że Ben dawno śpi. Rozebrałam się i zakopałam pod kołdrą, gdzie banda nocnych zamieszkujących łóżko insektów urządziła sobie nielegalną technotekę na mojej twarzy. A w każdym razie było to jedyne rozsądne wytłumaczenie tego, co powitało mnie w lustrze następnego ranka. Mówiąc, że
wyglądałam upiornie, obraziłabym wszystkie szanujące się upiory- Rany, mamo, wyglądasz przerażająco! Ha!-powiedział Ben. Najwyraźniej zapomniał już o ciężkich chwilach. Wcinał radośnie grzankę z masłem czekoladowym, kiwając głową z boku na bok jak przeżuwający wielbłąd. - Dlaczego zaraz „Ha!"? - zapytałam. - Dzięki. - Jak ci się to zrobiło? - To przez stres. - Stres? A jaki ty miałaś stres? Choć raz ucieszyłam się z jego dziecinnego braku przenikliwości. Miał jeszcze dużo czasu, by poznać tego rodzaju stresy. - A, i jeszcze dzwonił wczoraj Dan - powiedział. - Przy jeżdża na przyszły weekend, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Poczułam się odrobinę lepiej; poczułam, że ktoś mnie potrzebuje, że wezmę się w garść i że może uda się przywrócić porządek. W pewnym sensie.
RS
Oczywiście, nikt nie piecze dziś ciastek, ale w lodówce odkrywam cztery jadalne naleśniki z rodzynkami, biorę je więc zamiast tradycyjnego poczęstunku, owinięte w kawałek metalowej folii. Najpierw idę odwiedzić tatę, ale przekonuję się, że fotel przy łóżku zdążyła już sobie przywłaszczyć Hester, która robi coś niezidentyfikowanego przy użyciu brązowej wełny i szydełka. Zamiast więc sterczeć u stóp łóżka i gotować się ze złości, postanawiam wyruszyć dalej i odwiedzić Minnie. - Moja śliczna dziewczynka! - wita mnie. Mam ochotę rozzłościć się, że mój własny rodzony ojciec nie wyraził równie wylewnie zachwytu na mój widok, ale próbuję wykrzesać z siebie dość dojrzałości, by przyjąć to z pogodąjak popękane naczynka. Minnie wygląda dobrze, dziarsko i może już, jak twierdzi, dokuśtykać do świetlicy i z powrotem. Warczy na wszystkich, jak zwykle, ale nie jest przez to ani trochę mniej kochana. - Minnie, popatrz tylko! - mówię. - Wyglądasz o wiele lepiej! - Nie muszę się już szarpać z basenami - stwierdza odrobinę kwaśno. - A poza tym wiesz dobrze, że nie brak mi determinacji. - Wskazuje moją paczkę. - Biszkopt Królowej Wiktorii? - Naleśniki.
RS
- Nie jadam. - Jadasz. - Nie, od czasu tej historii z pomnikiem. Zawsze mówiłam, że powinni byli złapać Alberta. I miałam rację, nie? Sama widzisz. - Absolutną. - I nikt z nich się nie dowiedział, wiesz. British Museum miałoby sporo do powiedzenia na ten temat. To znów chodzi o marmury Elgina, zapamiętaj moje słowa. No to, co ostatnio porabiałaś? Podlewałaś moją euforbię? - Byłam u mojej przyjaciółki. Chorowała, tak jak i ty, więc pojechałam, żeby jej pomóc przy dzieciach. Znasz Rosę. Mówiłam ci już o niej, Minnie. To ta, co się wyprowadziła do Canterbury. - A ten twój młodzieniec? - Ben? - Nie! - cmoka z dezaprobatą. - Twój młody przyjaciel. Pobraliście się już? W tych czasach nic się nie zyskuje przez długie zaloty. Szamocze się z folią, biorę więc paczuszkę i otwieram za nią. - Wiesz co - mówię - doszłam ostatnio do wniosku, że przez żadne zaloty nic się nie zyskuje. Tylko zmartwienia. Skończyłam z tym. Minnie wręcza mi naleśnika. - Czyń, jak chcesz, by tobie czyniono, a nagrodę dostaniesz w niebie. Możesz powydłubywać te rodzynki, kochana? To diabelstwo wyczynia straszne cuda z moją protezą. Kiedy idę z powrotem na oddział, dobiega mnie jeszcze głos pielęgniarki. - Kto to taki, Minnie? Przyjaciółka z Maltings? Słyszę śmiech Minnie. - To moja Iris - mówi. Uśmiecham się do siebie. Komu to szkodzi? Ponieważ Hester też przyniosła pudełko mieszanki firmowej Thorntona dla cukrzyków i numer „People's Friend", uznaję, że nie byłoby rozsądnie zostawać zbyt długo z ojcem. Jeśli dłużej niż pięć minut będę wysłuchiwać wywodów, jak to zapinane z przodu sukienki spłaszczają bardziej dojrzałą figurę, znów zacznę płakać i zawodzić. Nie do wiary, że można tyle płakać. Postanawiam, że pojadę raczej do Maltings i pobawię się w detektywa, tak jak sobie obiecałam.
RS
Pokój Minnie znajduje się na końcu krótkiego, wyłożonego dywanem korytarzyka. Okno wychodzi na wielki płaski trawnik. Widać z niego kwitnącą forsycję, która na pewno bardzo ucieszy Minnie, i maszt radiowy, który nie ucieszy jej ani trochę. Dwie walizki stoją zamknięte w kącie, obok komody ozdobionej małym bukiecikiem wczesnych żonkili. Zdaję sobie sprawę, że przepisy są przepisami, ale i tak czuję ukłucie irytacji; biorąc pod uwagę okoliczności, to trochę nieładnie, że personel nie pofatygował się, by rozpakować jej rzeczy. Kładę walizki na łóżku i otwieram obie. Bucha z nich stęchły zapach, raczej wzruszający niż nieprzyjemny. Niewiele tu ubrań, ale to, co jest przenoszę na rządek wieszaków albo składam i chowam do wielkiej komody. Kosmetyczkę i bieliznę do spania zawiozłam Minnie do szpitala; w pierwszej walizce pozostaje już więc tylko stara onyksowa mydelniczka, w której leży obrączka i cieniutki, wyschnięty płatek mydła. Zamykam wieko i wpycham walizkę pod łóżko. W drugiej znajduję duże pudło po butach, pełne jakichś papierów; większość z nich nosi daty z ostatnich pięćdziesięciu paru lat. Nie chcę być wścibska, przerzucam je więc szybko. Szukam tylko wzmianek o Edwardzie. Są tu też fotografie, niektóre tak stare, że ich brzegi wyglądają jakby obskubały je myszy. Po krótkiej chwili spoglądam w ciemne oczy dziewczynki - to musi być Iris; jej włosy opadają aż do bioder, stopy są bose. Zdjęcie jest czarno-białe, ale widać, że jest opalona. Otaczają bujna tropikalna roślinność. Odkładam zdjęcie na bok, by zabrać je później do szpitala i kontynuuję poszukiwania tajemniczego syna. Wkrótce są wyniki. W dużej kopercie natrafiam na pocztówki przysyłane regularnie przez Edwarda, o których mówiła mi opiekunka. Miała rację - pochodzą z najróżniejszych miejsc. Opera w Sydney, Ayers Rock, coś, co wygląda na Wyspę Wielkanocną. Wszystkie są zapisane drobnym, okrągłym, pochylającym się na lewo charakterem pisma. Podpisane są ..Ted", choć Minnie zawsze nazywa go Edward. Ale w końcu mój ojciec też nigdy nie nazywa mnie Charlie. Oglądam kilka z nich, czytając pobieżnie. Zdaję sobie sprawę, że ich treść to nie mój interes, ale i tak niewiele w nich jest, poza zwykłą turystyczną paplaniną. W kopercie jest dobre trzydzieści parę pocztówek. Podczas mojej krótkiej inspekcji odkrywam cztery adresy: dwa z Australii, jeden z Nowej Zelandii i jeden z jakiegoś miejsca w Singapurze, którego nazwy nie jestem w stanie wymówić. Każdy z nich może
być punktem zaczepienia. I na wszystkie mogę napisać. Oczywiście, nie mam dat, gdyż Minnie oberwała wszystkie znaczki, razem z prawym górnym rogiem każdej kartki. Zabieram pocztówki i zdjęcie Iris. chowam walizki i wyruszam do domu.
23
N
RS
iedziela. - Jak ci się udała zabawa we Florence Nightingale? Zapamiętać: nigdy więcej nie obierać telefonu. Następnym razem pozwolę mu dzwonić do upadłego, a potem zainstaluję sobie aparat z identyfikacją numerów, by móc zdecydować, czy chcę odbierać, czy niekoniecznie. Bo w tej chwili naprawdę nie mam ochoty rozmawiać z Rhysem. - Cześć - mówię, zastanawiając się, skąd o tym wie. A właściwie nawet o które „to" mu chodzi. Wyjaśnia. - Twój chłopak powiedział mi w zeszłym tygodniu, że wyjechałaś do Kent. Dobrze się bawiłaś? Nie wykończyli cię zbytnio? - Świetnie - mówię. - Owszem, jestem trochę zmęczona, ale wspaniale było zobaczyć Rosę. -Nie mogę jakoś wymyślić żadnego tematu do konwersacji. Rhys chrząka. - Dzwonię, bo chciałem cię zapytać, czy już przemyślałaś sprawę. - Sprawę? - Kolacja. Ze mną? Za dwa tygodnie? - Słucham? Zapada cisza. - Tak myślałem. Nie odebrałaś wiadomości. To by wyjaśnia ło, dlaczego nie odpowiedziałaś też na mojego maila. Maila? O Jezu. Ja nie chcę żadnych maili. - Nie - mówię. - Nie. Nie odebrałam ani wiadomości, ani maila. Nic nie wiem o żadnym zaproszeniu. Nie sprawdzałam w zeszłym tygodniu, czy mam jakieś maile. (Prędzej zjadłabym kanapkę z pająkami).
- Nic nie szkodzi - mówi. - Chodzi o to, że w weekend za dwa tygodnie jest w mieście dobroczynna impreza i ja, ehm... zastanawiałem się, czy zechciałabyś, ehm... wdziać jakąś sukieneczkę, czy co, i, ehm, wybrać się tam ze mną. Pamiętam, jak mówiłaś, że przydałoby ci się trochę... No, w każdym razie, co ty na to? Nie naciskam, oczywiście, ale w czwartek wyjeżdżam na konferencję do Denver i zależy mi na RSVP, zanim wyjadę. Kolacja. Hm. Dobroczynna kolacja. Ta kolacja. Rany.
RS
- Co mam zrobić, Rosę? Co zrobić? - Idź. - Ba! Jak mam iść? Będę wybuchać płaczem co dwa kroki i na pewno się urżnę. Poza tym to nie fair wobec Rhysa. - No to nie idź. - Ale czuję, że powinnam, skoro mnie zaprosił. Tym bardziej, że był taki miły. A skoro jedzie teraz na konferencję, to już chyba trochę za późno, żeby zaprosił sobie kogoś innego, nie uważasz? - Nie pochlebiaj sobie, że pójście z tobą na tę kolację to dla niego sprawa życiowej wagi, Charlie. Jest dorosły. Jestem pewna, że może pójść sam. - Co jest tylko jeszcze jednym powodem, żeby jednak iść. Skoro to nie jest takie ważne, to nie muszę mieć przez to poczucia winy, co? - No to idź. Pokaż Adamowi, na co cię stać. Pokaż mu, że mówiłaś poważnie. Pokaż mu, że to koniec. - Koniec? To się nawet nie zaczęło! A poza tym tu nie chodzi o Adama, prawda? Tu chodzi o mnie i moje życie. Powinnam więc pójść z Rhysem, tak? - Ja nie wiem! Słuchaj, Charlie, czy ty w ogóle lubisz Rhysa Hazeltona? - Tak. Tak, lubię. Mamy dużo wspólnych tematów. Jest miłym, przyjaznym, inteligentnym, nieskomplikowanym, samotnym facetem. Ale nie jest Adamem. Poniedziałek, dziewiąta dziesięć. Pierwszy dzień reszty mojego w życia w kolejnym (i tym razem o wiele bardziej sensownym) wcieleniu. Jestem osobą, dla
której świętość więzów małżeńskich jest o wiele ważniejsza niż pogoń za własną przyjemnością bez oglądania się na konsekwencje. Mogę się oszukiwać, ile tylko zechcę. Jestem w szczytowej fazie PMT. Jestem też zdecydowana. Czekam na Davinę. Ale niektórzy ludzie doprowadzają mnie do szału. A szczególnie ten cholerny Hugh Chatsworth, który zostawił na wierzchu, na swoim biurku kartkę - paskudną nieostrą fotografię croissanta i filiżanki z kawą- plus pudełko gorzkich miętówek Bendicka z Sainsbury's. Kartkę ustawił starannie pod takim kątem, że nazwisko Rutland wystaje z bagna jego szambiastego biurka jak peryskop wrogiej łodzi podwodnej. Biorę kartkę i czytam. Mój drogi Hugh, to tylko krótki liścik, by podziękować ci gorąco za przyspieszenie sprzedaży naszej ukochanej chatynki. Nawet nie wiesz, jaki ciężar spadt mi z serca, kiedy dowiedziałam się, że będzie domem takich uroczych ludzi. Mam nadzieję, że zaznają w niej tyle samo radości, ile zaznaliśmy ja i pan Rutland. Zadzwoń czasem. I jeszcze raz dziękuję prawdziwy skarb z Ciebie. Najlepsze życzenia, Meredith
RS
Meredith? Na krótką chwilę staje mi przed oczami straszliwy obraz Rutlandów pieprzących się na trawie obok swojej altanki, ale szybko dochodzę do wniosku, że kobieta, która nosi imię po ciastku i która nazywa swój dom „ukochaną chatynką", raczej się nie pieprzy; co najwyżej „czuli z tatuśkiem" albo coś w tym stylu. I nagle do mnie dociera. Już rozumiem. To dwoje cholernych rasistowskich gnojków. Nagłe odrzucenie oferty Habibów staje się zupełnie jasne. Mam nadzieję, że w ich okolicy zaplanowano budowę całej masy publicznych autostrad. Mam nadzieję, że prowadzone są właśnie konsultacje w sprawie nowego lotniska. Biorę sobie dwie gorzkie miętówki Bendicka, by zjeść je do porannej kawy. Mam nadzieję, że ich smak nie zainfekuje zbytnio mojej psyche.
Dziesiąta dwadzieścia. Reorganizuję witrynę, tak, by moje domy znalazły się na poczesnych miejscach, a domy Hugh w ciemnych kątach, na samym
RS
dole. Wiem doskonale, że to zupełnie bezcelowe zajęcie, ale i tak czuję się dzięki temu o wiele lepiej. W luźniejszej chwili postanawiam zadzwonić do opieki społecznej, by porozmawiać o sytuacji Minnie/Edward. Nie czuję ani śladu wyrzutów sumienia, że używam firmowego telefonu do prywatnych celów. Przeprowadziłam już z grubsza obliczenia, o jaką sumę zmniejszyła się należna mi prowizja, i ile punktów przybyło na skali mojego męczeństwa. Docieram do Bernice via kilka taktów Finlandii, jedno „proszę czekać'' i zaledwie cztery osoby. Reszta widocznie zagania nowo zgłoszonych bezrobotnych do roboty. - Witam, moja śliczna - mówi. - Zabawne, że dzwoni pani akurat dzisiaj. Właśnie wypełniałam dokumenty na temat sprzedaży domu pani Drinkwater. Widziała ją pani? - W sobotę. 1 naprawdę świetnie sobie radzi. Lada moment będzie się swobodnie poruszać. - To naprawdę dzielna staruszka! - Bernice wybucha dobrotliwym śmiechem, jak to często robią ludzie, kiedy mowa o szurniętych staruszkach. Czasem nawet niekoniecznie o szurniętych. - Dzwonię w sprawie Edwarda - mówię. - Rozmawiałam któregoś dnia z pani koleżanką i pomyślałam, że spróbuję go namierzyć. Znalazłam kilka pocztówek z adresami, ale uznałam, że lepiej zadzwonię do was, zanim wyślę list, bo zdaje się, że wy już wypróbowaliście dwa adresy. To znaczy, jeśli to nie jest zbyt wielki kłopot, oczywiście... - Żaden kłopot, kochana. Proszę poczekać, odszukam teczkę. Czekam pięć minut na powrót Bernice, ozdabiając logo Willie JJ na moim notatniku zgrabną karykaturą kijanki. - No, już mam - mówi w końcu Bernice. Czytam jej adresy, które mam. Tylko dwa pokrywają się z jej danymi. To znaczy, że dwa warto wypróbować. - Ten singapurski wydaje się nawet dość prawdopodobny mówi. - Pamiętam, że Minnie całkiem niedawno pokazywała mi kartkę z Singapuru. Chociaż na tamtej, o ile sobie przypominam, nie było adresu. Na mojej z całą pewnością jest. - No dobra - mówię. - Zajmę się tą sprawą. Dam pani znać, jeśli się czegoś dowiem. Czuję się jak Philip Marlowe. Czuję, że niedługo uda mi się wytropić całą bandę samolubnych nieobecnych gnojków, którzy
nazywają siebie synami. Zjadam trzecią i czwartą gorzkąmiętówkę Bendicka i ćwiczę posępny wyraz twarzy prywatnego detektywa. Przekonuję się, że posępnośc przychodzi mi jakoś łatwiej niż kiedyś. Dla odmiany ćwiczę uśmiech. Czekam na Davinę. Jedenasta piętnaście. Wystukuję krótki list do nieuchwytnego Edwarda i drukuję cztery kopie. Przepisuję adresy z pocztówek i naklejam znaczki. Wciąż tak samo posępna. Czekam na Davinę.
RS
Dwunasta dwadzieścia. Jest. - Dzień dobry - mówi. - Dobry tydzień? Dobry weekend? Jak tam Rosę. Zbiera się? Wszystko jak trzeba? Choć wiem, że nie jest ani trochę zainteresowana, opowiadam jej ze szczegółami (oczywiście, bez przesady), jak było. A może właśnie dlatego, że nie jest zainteresowana? Prawdę mówiąc, w tej chwili zajmuje mnie to nie bardziej, niż ją. - Świetnie - mówi raźno, włączając swojego peceta. - Bar dzo pracowity dzień! O pierwszej spotkanie wspólników, Ianthe z próbkami materiałów o trzeciej i lekarz o czwartej, więc potrze buję cię tu w pełnej gotowości, Charlie. Och, a Hugh do końca dnia będzie siedział w filii Briana, więc musisz mieć pieczę nad wszystkim i poodbijać reklamówki. Masz jakieś prezentacje? Kiwam głową. - Zadzwoń więc do asystenta Briana. Będziesz musiała przekierować do niego telefony. Jest tak wesolutka, że zaraz chyba zaśpiewa tra-la-li i zrobi piruecik. - Davino - mówię - muszę z tobą zamienić słówko, jeśli moż na. Odwraca się gwałtownie w moją stronę. - Słówko? Znów kiwam głową.
- Jeśli można. - O czym? - O tym.
Nagle słucha mnie uważnie.
- To moje wypowiedzenie - mówię. - Właśnie ci je wręczam. - Co takiego? - Odchodzę. Daję jej list rezygnacyjny. Bierze go, kiwając głową, i nagle, jakby odgrywała tę samą scenę, co Rosę tydzień wcześniej, wykrzywia twarz i wybucha płaczem.
RS
Tyle ostatnio tych łez! Niemal natychmiast zadzwonił telefon, odwróciłam się więc, podeszłam do mojego biurka i podniosłam słuchawkę. Dzwonił Hugh, do Daviny, ale powiedziałam mu, że jest zajęta i że oddzwoni do niego, jak tylko będzie mogła. Spojrzałam na nią, spodziewając się, że chwila słabości minęła, ale ku mojej konsternacji i osłupieniu Davina nie tylko nie opanowała się, ale dosłownie tonęła we łzach, szlochając coraz głośniej. To wszystko przeze mnie? Przez moje wymówienie? Jasna cholera. A to dopiero. Chyba że... O, rany. Oczywiście, zrobiłam jedyną rzecz, jaką istota ludzka może zrobić w takiej sytuacji. Podeszłam do niej i powiedziałam: - Chodź tutaj - schyliłam się i objęłam ją. Szlochała w moje ramię przez dobrych dziesięć minut, po czym westchnęła ciężko, wypuściła mnie i oparła głowę na rękach. - Och - powiedziała. - Ooochhhh. O. Boże. Och, Charlie! Znalazłam swoje chusteczki higieniczne i podałam jej całą paczkę. Nie wiedziałam, co powiedzieć, powiedziałam więc: - Davina, nie wiem, co powiedzieć. Nigdy w życiu nie pomyślałabym, żęty... - Oochh -jęknęła znów, osuszając rowki, wyrzeźbione w makijażu przez łzy. - To tylko... ochh. Och, Charlie. - 1 znowu zaczęła płakać. Przyciągnęłam sobie krzesło. - Co się stało? - Nic. Nie, do cholery! Wszystko! - No, wiesz, jeśli to nie jest odpowiedni moment, to... - Charlie, błagam. Nie możesz odejść. - Ale to nie jest tak, że... - Jest. Proszę, cię, nie teraz. Po prostu sobie nie poradzę. Poważnie. - Ścisnęła moje dłonie, aż zabolało. Była bardzo silna. Poważnie. Proszę cię. - Puściła mnie.
RS
- No... - Chwała Bogu. Chwała Bogu! Znowu ukryła twarz w dłoniach; słyszałam, że znów zaczyna szlochać. Wzięłam wymówienie Charlie Simpson, niezależnego agenta handlu nieruchomościami. Przyjrzałam mu się i położyłam z powrotem na biurku. Pokręciłam kubkiem z długopisami. Poklepałam Davinę po ramieniu. Wszystkie ludzkie odruchy wrzeszczały w moim wnętrzu: zapytaj ją, o co chodzi! Zapytaj, co się stało! Tak trzeba! Po biurze, jak drapieżny ptak zaczęło krążyć złe przeczucie, wybrało mnie sobie na ofiarę i zagnieździło się w moim sercu. Dlatego też, niczym dzieweczka w koszuli nocnej, z maleńkim ogarkiem świecy, otworzyłam skrzypiące drzwi i stanęłam w progu, by stawić czoło upiorowi. - Co się stało? - zapytałam. - O co tak naprawdę chodzi Davino? Zaszlochała trochę głośniej w swoje dłonie. - O sysko - wysepleniła. - Fofrostu o sysko. Czekałam, poklepując ją po ramieniu i powtarzając „No już, już'*. W końcu zapytałam: - Chcesz o tym porozmawiać? - Tak, jak się to zwykle robi. Davina rozłożyła ręce i oparła dłonie o blat biurka. W końci spojrzała w górę i westchnęła ciężko. Uznałam to za „tak". - Chodzi o pracę? - zapytałam z nadzieją. Machnęła niecierpliwie ręką. - Gdyby to było takie proste! Nie. Nie chodzi o pracę. Tc znaczy w pewnym sensie tak, pewnie tak. To, co się tutaj dzieje... no, mówię ci, jeszcze tego mi było potrzeba. W każdym razie na pewno mi to nie pomaga. Ale, jeśli mam być szczera, tak napraw dę nie o to chodzi. Tylko że do tej pory byłam tym tak cholernie zaprzątnięta. Jezu! Nie rób tego, Charlie. Nigdy nie myśl, że to wszystko - rozłożyła szeroko ręce, założyłam więc, że chodzi jej o całe imperium Willie JJ - cię uszczęśliwi. Ooo nie. Nigdy tak nie myśl. Rozumiesz? Jeszcze czego. Przecież właśnie dałam jej wypowiedzenie Czekałam na ciąg dalszy. Davina wzięła kolejną chusteczkę. - A więc chodzi o coś innego - powiedziałam. Głęboki oddech. Skinęła głową. - Chodzi o mnie, Charlie. O mnie i o Adama. Nie. Bzdura O mnie!
RS
Podczas gdy ona usiłowała opanować kolejną falę łez, ja przez dziesięć sekund próbowałam wymyślić, jak zareagowałabym na jej słowa, gdybym zupełnie nie znała sytuacji. Ale był to stracony czas, bo tak naprawdę nie da się tego udawać. - O ciebie? - zapytałam, starając się, by nie wypadło to zbyt teatralnie. - O mnie. Boże, to beznadziejne. Wszystko. Beznadziejne! - Co takiego? - Moje życie. „Ale kanał. Już to mówiłeś. Nie, mam na myśli swoje życie. Co za cholerne bagno. Nie muszę tego słuchać". Powtórka z rozrywki. - Twoje życie? W jakim sensie? Davina pochyliła się do przodu i podparła czoło palcami, jakby próbowała rozgryźć szachową zagadkę w gazecie. Zresztą, może i tak było. Na pewno tak się czuła. Jakby miała przed sobą skomplikowaną, frustrującą, doprowadzającą do rozpaczy łamigłówkę. Nagle spojrzała na mnie. - Ile miałaś lat, kiedy urodziłaś Daniela, Charlie? O, Boże. Dzieci. Wzięłam głęboki oddech. - Dwadzieścia jeden. - Boże, młodo. A Bena? - Trochę później. Miałam już prawie dwadzieścia siedem. - A potem? - A potem nic. - Potem rozpadło się twoje małżeństwo? - Niezupełnie wtedy. Trochę później. - Dlaczego? Nie wiedziałam, skąd się wzięła ta rozmowa, ani dokąd pędzi; wolałabym tylko, żeby nie wlokła mnie za sobą, uwiązanej do zderzaka. - Po prostu przestaliśmy się kochać - odparłam. Znów zmarszczyła boleśnie twarz. Tym razem poczułam, że z moją za chwilę stanie się to samo. Położyłam rękę na ramieniu Daviny. - Co, Davino? Powiedz. Co się dzieje? - Ja mam już trzydzieści siedem - wyszlochała. -1 już jest za późno! I to jest po prostu takie, takie... Och, Boże. Jaki to ma sens? - Co?
RS
- Mówienie o tym. To przecież najważniejsza rzecz w życiu kobiety, prawda? To zbyt wielka rzecz, żeby ją sobie tak po prostu odpuścić. Tak trudno się pogodzić z faktem, że się przegapiło ten pociąg. Zawaliło wszystko. Spieprzyło. Że ja to wszystko spieprzyłam, a teraz jest już za późno! - Ale wcale nie jest! Nie musi być! Kobiety rodzą teraz dzieci nawet koło pięćdziesiątki! Wiesz o tym przecież! Trzęsłam się z udręki, wypowiadając wbrew sobie te słowa, ale Davina niczego nie zauważyła. Pokręciła głową. 1 - choć ona nie zdawała sobie z tego sprawy - obie wiedziałyśmy, dlaczego. - Nie ja -powiedziała cicho. -Nie ja. -1 nagle znów podnio sła głos. - A Adam! A co z nim? On ma już prawie czterdzieści lat, na litość Boską! On ma... Ale nie powiedziała mi, co takiego ma Adam. Choć, oczywiście, mogłam się domyślać. - A jak to było z tobą? Jak to się stało? Jak mogliście się tak po prostu przestać kochać? Jak? O, Chryste. Odetchnęłam z ulgą. - Po prostu przestaliśmy. To się zdarza. Felix służył w marynarce... służy w marynarce. Podejrzewam, że po prostu nie spędzaliśmy razem dość czasu. To się działo stopniowo. No wiesz, na początku dłuży ci się czas, kiedy nie jesteście razem i liczysz dni do jego powrotu, aż pewnego ranka budzisz się rano i stwierdzasz, że robisz wręcz odwrotnie. Nie mogłam się doczekać, kiedy znów wyjedzie, żeby móc wrócić do normalnego życia. - Wzruszyłam ramionami. - Z nim było tak samo. To nie było bardzo bolesne, tylko okropne dla dzieci i... no, smutne. Davina zagapiła się w chusteczkę. Pociągnęła nosem. - I tyle? - Mniej więcej. Kiedy teraz się temu przyglądam. Czego raczej staram się nie robić. To w niczym nie pomaga. Skinęła głową. - Z nami nigdy tak nie było, wiesz? Nigdy nie było w tym pasji. Pragnienia. Teraz to widzę. Ale to nie znaczyło, że go nie kochałam. Ja tyIko... Ja tylko nie byłam zbyt dobra w tym wszyst kim. Rozumiesz? To nie byłam ja. I nie byliśmy młodzi, tak jak wy. Więc nie oczekiwaliśmy, że tak będzie. Rozumiesz? Mieliśmy to już za sobą. A przynajmniej mnie się tak wydawało. Myślałam, że wszystko się ułoży. Że się pobierzemy, będziemy mieli dzieci,
RS
ustatkujemy się i tak dalej. Ale właściwie nigdy... ja właściwie nigdy nie... och, wiesz. Zawsze była praca, rozkręcanie interesu i cała reszta. I nie zdawałam sobie sprawy - przycisnęła chusteczkę do twarzy - nie zdawałam sobie sprawy, Charlie. A teraz popatrz na te wszystkie lata. które zmarnowaliśmy... Ja zmarnowałam. Cholera, on zmarnował! Na mnie! Popatrz tylko na nas! Nie mogę mieć pretensji, że mnie nienawidzi. Boże, co za kanał! Nienawidzi jej? Nagle pewna myśl, która do tej pory nie zaświtała mi w głowie, huknęła mnie w szczękę jak prawy sierpowy. Czyżby Adam coś jej powiedział? Zrobił coś? O, Boże. Co? Ale nie miałam żadnych poszlak. I nie miałam zamiaru pytać. - Jeszcze nie jest za późno, żeby to wszystko naprawić, Davino - powiedziałam. - Jeśli naprawdę chcesz, żeby wam się udało. Jeśli... Znów zaczęła kręcić głową. - Owszem, jest - powiedziała powoli. I nagle zerwała się z krzesła, spojrzała na zegarek i wydmuchała nos. A więc to tyle. Na razie. Czułam się jak przepuszczona przez wyżymaczkę. Davina tak wyglądała. - Kawy? -zapytała. Wymieniłyśmy blade uśmiechy. - Aha. Za późno - mruknęła, idąc do kantorka. W drzwiach odwróciła się jeszcze, z ręką na futrynie. - Zabawne, co? - powie działa. - Kiedy zaczęliśmy być razem i Adam był jeszcze stażystą, wiesz, egzaminy, idiotyczne godziny pracy i tak dalej, mówiłam mu czasem, jak bardzo chciałabym mieć córkę. Zawsze chciałam mieć córeczkę. A on mówił: ..O nie. Nie teraz. W rodzinie jest miejsce tylko dla jednej despotki". Coś w tym stylu. A teraz po patrz na nas. - Zabębniła paznokciami w drewno. - Ironia losu, co? Coś pchało mnie, by złożyć ręce i przyznać się do wszystkiego. Ale Davina roześmiała się i powiedziała: - Ha! A jednak zrobił się tłumek. Nie ma wątpliwości. Wiedziała więc. Wiedziała doskonale. Nawet jeśli nie wiedziała, kim jest ta trzecia. - Księżna Diana też tak mówiła - stwierdziłam, nie wiadomo dlaczego. Davina przechyliła głowę na bok, jakby zastanawiając się nad tym. W końcu skinęła głową.
RS
- Tak - powiedziała, zamykając za sobą drzwi. - Pewnie tak. I co, miałam zadzwonić do Camilli? Porównać notatki? Zapytać, czy ma jakieś praktyczne wskazówki, jak chować się pod parapetem, żeby nie zdjął cię snajper? Wiem, że w książeczkach mojego ojca nie ma nic, co pomogłoby przezwyciężyć to przytłaczające bolesne poczucie winy: przeczytałam je wszystkie od deski do deski i doszłam do wniosku, że czytują je ludzie, którym wystarcza łagodny kuksaniec, by doprowadzili do perfekcji swoje świątobliwe stosunki z innymi ludźmi, a na przytłaczające bolesne poczucie winy po prostu nie ma w ich życiu miejsca. A jeśli już, to pieprzą książeczki i dzwonią na telefon zaufania. Upiłam się potwornie. Upiłam się potwornie w poniedziałkowy wieczór. Upiłam się potwornie w poniedziałkowy wieczór, po którym miał nastąpić wtorek z sześcioma prezentacjami przed jedenastą. (Między innymi domu, w którym na śniadanie jada się przetworzone resztki skorupiaków -jestem tego pewna). Upiłam się potwornie w poniedziałkowy wieczór, po którym miał nastąpić wtorek z sześcioma śmierdzącymi prezentacjami. I nie będę sobie mogła powiedzieć: mam to w nosie, złożyłam wypowiedzenie i guzik mnie to wszystko obchodzi. Żadnej amortyzacji. A to dlatego, że w końcu nie złożyłam wypowiedzenia. I teraz mam na głowie tyle, że nie wiem, jak sobie z tym poradzę. Nie można aż tyle wymagać od zwykłej, porządnej, miłej kobiety. Tak bardzo chciałabym widzieć siebie jako zwykłą, porządną miłą kobietę, ale nie mogę. Byłam nieodpowiedzialną, wiecznie nieobecną matką, permanentnie narażającą młodszego syna na traumatyczne przeżycia: byłam też samolubną niewdzięczną córką, która zostawia ojca szamoczącego się bezradnie w paszczy śmierci. A teraz upewniłam się ostatecznie, że kompletnie zrujnowałam małżeństwo osobie, której życie i tak jest, jak się okazuje, jednym wielkim szambem. I dlatego zasługuję na tę samotność (Ben śpi u kolegi) - mam przy sobie tylko kota, choć zapewne niedługo i on mnie opuści, mając do załatwienia ważniejsze sprawy na ganku. Mam ogromną ochotę wysłać bełkotliwego, pełnego żalów maila do Rosę, ale nie mam odwagi wejść do gabinetu. Boję się. że niczym gwiezdny statek „Enterprise", zostanę schwytana przez komputerowy promień naprowadzający i wessana do Internetu. Oczywiście, mogłabym zadzwonić do Rosę, ale sumienie mi nie pozwala; zdaję sobie sprawę, że jest późna poniedziałkowa noc. a normalni ludzie nie życzą sobie odbierać w poniedziałkowe noce
telefonów od pijanych kobiet dręczonych nierozwiązywalnymi osobistymi problemami. Może tylko ci z telefonu zaufania. Ale sumienie nie pozwala mi zadzwonić również i tam - zablokowałabym linię moimi błahymi (bo przecież, w gruncie rzeczy, takie są, do cholery) problemami, i w konsekwencji mogłabym doprowadzić do tego, że ktoś z prawdziwymi problemami, nie mogąc się dodzwonić, popełni samobójstwo, rzucając się z mostu do Severn. Na przykład Davina. O, Boże. To trochę dziwne, czuć się tak podle z powodu Daviny. Dziwne i upokarzające. Pracuję dla Willie Jones Jackson już prawie pięć lat i przez cały ten czas nie zdołałam jej w ogóle poznać. Nigdy nie przejrzałam jej szorstkiej i wybuchowej powłoki; nigdy nie zastanawiałam się, dlaczego odnosi się do świata w taki sposób. I choć to tak samo jej wina jak i moja, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to brzemię spoczywa na mnie. Jakbym nagle stała się odpowiedzialna za naprawienie całego zła, które dzieje się w mojej małej strefie wpływów.
RS
Ergo, wtorek. - Tak, Rhys. Z przyjemnością. Wielkie dzięki za zaproszenie. - To wspaniale! Wydawał się tak uradowany, że nagle zapragnęłam zmienić zdanie i powiedzieć „nie". Ale pomyślałam, że w końcu jest dojrzałym mężczyzną, który ma więcej niż przeciętnie okazji do bzykania się (nie chodzi mi, oczywiście, o pacjentki, ale o to, że ogólnie ma więcej do czynienia z kobietami...). Dojrzałym mężczyzną, który panuje nad swoimi uczuciami. Nie zwodziłam go przecież. Po prostu szłam z nim na kolację z tańcami. Tylko tyle. Żadnych zobowiązań. Koniec, kropka. - A tak przy okazji - dodał - przeczytałem właśnie absolut nie niesamowitą książkę o próbie podejścia na Everest. Strefa śmierci. Będziesz zachwycona. Dałem ją Adamowi, żeby ci ją podrzucił przy okazji. Powiedział, że ci ją przywiezie. Do zoba czenia w następną sobotę. Cholera, cholera, cholera. Kusiło mnie, żeby oddzwonić i odwołać całą tę randkę, bo przez to zestawienie Adam/Rhys/'Strefa śmierci poczułam się nagle jak w otchłani pełnej potworów, jadowitych owadów i złych duchów; wątpiłam, czy zbiorę się na odwagę, by w ogóle otworzyć drzwi. Ale, oczywiście, niczego nie
RS
odwołałam, bo absolutnie nie była to wina Rhysa. Postanowiłam, że kiedy nastąpi dostawa książki, zachowam się dojrzale, spokojnie otworzę drzwi, powiem ,.cześć", przyjmę książkę, powiem „dziękuję", zamknę drzwi. Gotowe. Życie to czasami strasznie ciężka praca. Davina zjawiła się w biurze w południe. - Cześć! - zaćwierkała, jakby absolutnie nic się nie stało, aU ja już nauczyłam się nieufnie podchodzić do jej wesołego tonu. - Cześć - odćwierknęłam równie wesolutko. Davina podniosła słuchawkę. Wiedziałam, że dzwoni do Austina Metro, bo słyszałam, jak mówi do telefonistki,,- Austin. porfavor!" niestety nie byłam w stanie wyłapać bliższych szczegółów, gdyż sama rozmawiałam akurat z panem Habibem. Zdołałam się jednak zorientować, że była to dość ostra wymiana zdań. Davina trzasnęła słuchawką o widełki i natychmiast wyszła Trzydzieści sekund później wróciła po swoją teczkę. Porwała jj bez słowa i ruszyła z powrotem do drzwi. Otworzyła je szarpnięciem. Odwróciła się. - Powiedz mi - rzuciła, z błyskiem w oku, z rozwianym, zło tym włosem - powiedz mi absolutnie szczerze, Charlie, podoba c się twój uniform? O, rany. - No,ja... - Stop! Żadnego owijania w bawełnę. Po prostu tak albo nie, - Nie. - Zupełnie? - Nie. Nie bardzo. Jest... - Aha - odparła. - Rozumiem. Na razie. I już jej nie było. Rosę zadzwoniła w momencie, kiedy wyrzucałam właśnie do kosza resztkę brukselek ze słoniną (upiornej pamiątki dni spędzonych w Canterbury). - Gdzie ty się podziewasz, do jasnej cholery? - zapytała. - Wychodziłam. - Dokąd? - Hm, niech pomyślę. Do TOZ-u, do szpitala, do pralni i dq całodobowego Tesco. - Dlaczego?
RS
- Hm, niech pomyślę. Kot, tata, Minnie, sukienka, tenisówki. Może niekoniecznie w tej kolejności. A, i jeszcze do Burger Kinga. Po kolację. - Zajęta jesteś. - Jeszcze jak! Chociaż właściwie, to nie. Tylko żałosna. - W jakim sensie? - No, z tym wychodzeniem. - Dlaczego? - Wychodziłam przez Adama. - Dlaczego przez Adama? - Z powodu książki. - Jakiej książki? - Książki, którą pożycza mi Rhys i którą dał Adamowi, żeby mija podrzucił. Nie dam rady spojrzeć mu w twarz, Rosę. - Phi! A kto ci każe, głupia. Po prostu powiesz Benowi, żeby otworzył drzwi i powiedział, że cię nie ma. - Nie mogę tak zrobić! Nie mogę wplątywać Bena w tak podłe oszustwo! - Też mi oszustwo. - Od tego się zaczyna, uwierz mi. - Och, nonsens. Dotarł do ciebie mój mail? - Nie. To, co mówisz, też nie bardzo. - Co? - Nie, nie dotarł do mnie twój mail. Nie bawię się już w maile. Nie siadam do komputera. Wracam go mojego normalnego stanu technologicznej ignorancji. Żeby potem łatwiej osiągnąć harmonię z nepalskim stylem życia. - Nie bądź głupia. - To nie głupota, Rosę. To instynkt samozachowawczy. 1 co wszystkich ostatnio napadło? Dlaczego wszyscy bez przerwy ślą do mnie maile? Boże, żałuję, że dałam komukolwiek mój adres. Jeszcze trochę, a zacznie do mnie pisać Davina, prosząc o małżeńskie porady. Albo mój ojciec, niech go Pan Bóg strzeże, będzie mi składać zapotrzebowania na skarpetki. - Kiedy wraca do domu? - W czwartek. No dobra, o co chodziło w twoim mailu? - Myślę, że na mojego maila spuścimy zasłonę milczenia, Charlie. To nieważne. Zapomnij o nim. W co się ubierzesz na tę imprezę? Do diabła. Zasłonę na co?
Jedenasta trzydzieści siedem. Przyjaciele to czasem prawdziwa zmora. Zajmuję niewzruszone stanowisko. Postanawiam, że się nie zaloguję i nie przeczytam maila od Rosę. Może jutro. Nie wszystko na raz.
RS
Środa. Hm. Kolejny niepokojący incydent z udziałem Austina Metro. Po pracy (dwie podpisane umowy - fundusz Everest na zdumiewającym poziomie 1574,39 funtów, co trochę pocieszyło złamane serce) jadę do szpitala, zahaczając po drodze o pralnię chemiczną. I przed szykownym barem Zonę zauważam znajomego jaguara. Zaglądam przez szybę i widzę Austina przy kontuarze, z telefonem, cygarem i głupim meksykańskim piwem. Nie widzę w tym nic ciekawego (przychodzi mi tylko do głowy, że Austin Metro jest za stary i zbyt zgryźliwy, by popijać wykwintne piwka z owocami w środku), dopóki nie wpada mi w oko cholerny Hugh Chatsworth. Siedzący obok Austina. I roześmiany. Hm. - Myślę, że oni coś knują- mówię tacie w szpitalu. - Myślę, że coś się szykuje. Coś, co mi się wcale nie podoba. - Samymi podejrzeniami jeszcze nikt nie wygrał wojny stwierdza mętnie tata. - I jeszcze ta historia z uniformami. To wszystko jest dość niepokojące. Ojciec puka się po nosie. - Wywiad. Potrzebujesz faktów, Charlotte, faktów. Aha mówi, wymachując reklamówką z Sainsbury's. - Ten twój znajo my, doktor Jones, podrzucił tę torbę. Doktor Jones. Poradnia Astmatyczna. Szpital. Środa. To ma sens. Oczywiście. Oczywiście. A ja się tak gorączkowałam! Ależ jestem głupia! Otwieram torbę, kiedy jestem już sama, w samochodzie, na szpitalnym parkingu. W środku, oprócz kolosalnego rozczarowania, znajduję obiecaną książkę i przybory toaletowe: tusz, kokosowy błyszczyk i pęsetkę. I małą torbę z płytą kompaktową. Z HMV na Oxford Street. Czajkowski. Symfonia numer jeden: Zimowe Marzenia. Żadnego listu. Żadnej wiadomości. Nic. Bo i po co?
RS
Czwartek. Jestem w wyjątkowo niebezpiecznym nastroju. Co nie pozostaje niezauważone. - Hugh? Wzdryga się. Robi przebiegłą minę. Odkłada słuchawkę. Wykrzywia twarz. - Hugh, powiedz mi coś. Co tu się właściwie dzieje? Hugh bierze do ręki reklamowy długopis w kolorze kiszonej kapusty. - Dzieje się? - Dobrze słyszałeś. Co się tu dzieje? Zaczyna pstrykać. Klik, klik. Klik, klik. - O co ci chodzi? - O to, co się dzieje między tobą a Austinem Metro. Przestaje pstrykać. 1 rumieni się. Uroczy karmin na tle khaki. - Nic - mówi. - Nie kłam. - Przechodzę przed moje biurko i siadam na jego brzegu, z założonymi rękami. - Widziałam cię z Austinem Metro na mieście. Dwa razy. O co tu chodzi? Ożywia się trochę. - Prawdę mówiąc, to nie twój interes. To, co robię z moim prywatnym życiem nie... - Guzik mnie obchodzi, co robisz ze swoim prywatnym życiem, Hugh. Nie obchodzi mnie, czy ty i Austin Metro lubicie spędzać wieczory, bijąc się nawzajem mokrymi ręcznikami, ale tu nie chodzi o prywatne życie, prawda? Tu chodzi o interes. Ty celuję w niego palcem - kombinujesz coś z Austinem Metro i ja chciałabym wiedzieć, co takiego. Jest już niemal brązowy na twarzy, ale jest też agentem handlu nieruchomościami, a przedstawiciele tego zawodu nie są bynajmniej znani z uległości i strachu przed konfrontacją. Hugh zbiera się w sobie i przyjmuje -jak zapewne sam uważa - autorytatywną i groźną męską postawę. Ale ma dziewiętnaście lat i kolczyki w sutkach, przylepione cielistymi plasterkami. Może sobie pozować, ile chce. Jest skazany na porażkę. - Jak już mówiłem - rzuca szorstko - to nie twój interes. Na twoim miejscu trzymałbym głowę nisko i buzię na kłódkę. - A! A wy co, strajk okupacyjny? - żartuje Davina, która zjawiła się właśnie z ciastami. Odzyskała już swój zwykły animusz.
Obrzucamy się trójstronnym taksującym spojrzeniem. Hugh ma przebiegłą minę, Davina ciekawską/podejrzliwą, a Simpson - przynajmniej taką mam nadzieję - odpowiednio chłodną i niewzruszoną. Hm, myślę sobie. Sprawy zaczynają wyglądać niepokojąco. Ale co z tym zrobić? Davina ma dość kłopotów i bez pokrętnych knowań Austina Metro i Hugh. W drodze do domu kupię sobie „Western Mail" i zacznę przeglądać ogłoszenia o pracy.
RS
Wieczór. Najwyższy czas. - Czarna sukienka, zielona sukienka czy złoty kostium? Jak myślicie? Mój ojciec, z łysym plackiem na głowie, zapasem bandaży i całkiem nowym spojrzeniem na sacharozę, wrócił do domu ze szpitala i powoli znakuje na nowo swój teren. Jest już biszkopt w pudełku i zapach w kuchni. Porządek i smród zostały przywrócone. - Zielona-mówi Ben. - Czarna - mówi ojciec. - Och, kostium - mówi Hester, przerywając w pół słupka swoje szydełkowanie. - Zawsze twierdziłam, że dobrze skrojony kostium nada się wszędzie. Poza tym w twoim wieku, moja droga, nie powinnaś odsłaniać ramion. Co przesądza sprawę na korzyść zielonej sukienki, jako że czarna ma rękawy. Choć osobiście optowałam za kostiumem, bo nie chcę budzić w Rhysie żadnych cielesnych nadziei. Wiem, że to absolutnie szczeniackie, że próbuję utrzeć nosa emerytce, która ma przecież dobre intencje, nawet jeśli jest irytująca, ale czuję, że jeśli nie znajdę jakiegoś ujścia dla bardziej przyziemnych uczuć (a na pewno mam ostatnio prawo do kilku) będę się musiała w końcu uciec do powiedzenia „Odpieprz się, ty stara torbo". A biorąc pod uwagę moje przeczucia, że związek tata/Hester wkrótce rozpanoszy się do reszty w moim domu, uznaję, że wykrzykiwanie i rzucanie mięsem nie jest najlepszym posunięciem, jeśli harmonia rodzinna ma być zachowana po wieki wieków. A na zachowaniu rodzinnej harmonii zależy mi bardzo. Przeczytałam już ponad połowę Wędrując po Nepalu i stwierdzam, że głębokie rozważania na temat kultury i moralności, do których zmusza mnie ta książka, mają dobroczynny wpływ na moją duchowość. Nepalczykom najwyraźniej służy himalajski styl życia. W przeciwieństwie do mnie, wydają się mieć kontrolę nad własnym losem.
RS
Roztrząsam właśnie kwestię, czy wędrówki górskie można zastosować jako metaforę, i czy należy się przejmować pozostałościami zapędów imperialistycznych w samej ich idei, kiedy dzwoni telefon. Dan. - Nie odebrałaś mojego maila? - pyta. - Jakiego maila? - Czuję, że zaczynam się powtarzać. - Tego, którego wysłałem ci we wtorek, w sprawie najbliższego weekendu. - A co z weekendem? - Chciałem cię zawiadomić, że przyjeżdżam sam. - Bez Jack? - Bez Jack. - O. - No tak, cóż. Wiesz, jak to jest. - Zerwaliście? - Tak. Przyjeżdżam więc sam. Pomyślałem, że lepiej... - Czy ona... - Mamo, nie chcę o tym rozmawiać. - O. Racja. Oczywiście. Och, ale twój wyjazd na narty! - Wiem. Nieważne. Będą inne. - Ale... jaka szkoda! Nie moglibyśmy... nie mógłbyś... no, nie mógłbyś skombinować jakiegoś kolegi i... - Mamo, nikt nie ma forsy, ze mną na czele. - Ale mogłabym ci trochę dać. Och, tak się cieszyłeś na ten wyjazd. - Mamo, nic się nie stało. Naprawdę. - Ale czy ty się dobrze czujesz? Na pewno? - Mamo, przestań się nade mną trząść. - Przepraszam. Wiem, Tylko że... Nie. Masz zupełną rację. Tak czy inaczej, będzie ci bez niej lepiej. Niejedna... - Mamo, nie. - Co nie? - Proszę cię, nie wstawiaj mi gadki o rybach. Dziwa, wiedźma, wytrzeszczona zrzędą potwora, kłótliwa harpia z samego zasiarczonego dna Hadesu. Jak ona śmie? Jak ona śmie! Żałuję, że nie mogę jechać do Londynu i stłuc tej dziwki na kwaśne jabłko. Rozważam właśnie wątpliwe zalety porządku społecznego, który ogranicza swobodną ekspresję słusznego matczynego gniewu w obliczu synowskiej rozpaczy wywołanej przez dziwki
z wytrzeszczem i tak dalej, kiedy znów dzwoni telefon. To Mai Matt! Coś podobnego! Mart nie wydzwania do ludzi. - Charlie, dostałaś mojego maila? - pyta.
24
D
ość tego. Maile. Będę musiała przełknąć tę pigułkę. Mogłabym sobie darować, gdyby chodziło tylko o listy Rhysa i Daniela. A skoro Rosę wspominała o spuszczaniu zasłon, bardzo chętnie bym jej usłuchała. Ale sumienie nie pozwala mi zignorować maila od patologicznego milczka, jakim jest Matt, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę ton jego przejętego szeptu. Choć wolałabym go nie czytać. Matt pisze:
Charlie, bardzo przepraszam, że zawracam ci tym głowę, ale ostatnio trochę martwię się o Rosę i zastanawiałem się, czy nie powiedziała ci czegoś konkretnego. Wiem, że nie powinienem był na to nawet patrzeć, ale natknąłem się na maila, którego ostatnio do ciebie wysłała, i dość mnie zaniepokoił. Myślę, że jest bardzo przygnębiona, ale znasz Rosę - nigdy się nie przyzna. Co o tym sądzisz?
RS
Przewijam listę i klikam na rzeczonego maila, ciekawa, jakie; to mroczne sentymenty wymagały zasłony. List Rosę ciągnie się przez pełne dwa ekrany. Od razu dostrzd gam, że dla niewprawnego oka może wyglądać jak dzieło kobiety pod wpływem. Jednak doświadczona Simpson zna już takie pokręcone traktaty filozoficzne o życiu, miłości i pieprzeniu, upstrzone skrawkami przeróżnych (często nie na temat) cytatów, wyrwanymi z kontekstu i powtykanymi na chybił trafił. Szara rzeczywistość postmodernistycznej kobiety z wiecznie nieobecnym mężem i nieograniczonym dostępem do wina. Charlie, Charlie, Charlie, Cóż komu po miłości? Cóż? Wszystkie siedem grzechów śmiertelnych to tylko chorobliwe zi chcianki. Ale - przynajmniej we wczesnych stadiach -żądza i ol
żarstwo, skąpstwo i lenistwo przynoszą choć trochę satysfakcji, podczas gdy gniew i duma dają siłę, nawet jeśli ta siła w końcu sama siebie niszczy. Zazdrość jest bezsilna, otępiała ze strachu, nigdy nie nasyca swoich apetytów i nie przynosi satysfakcji, a tylko niekończącą się udrękę. Jest w niej ohyda schwytanego w pułapkę szczura, który gryzie własną łapę, usiłując się uwolnić. Co nie jest może szczególnie trafnym porównaniem, ale ma w sobie sporą siłę wyrazu, nie uważasz? Pomyśl o tym! Och, i pamiętaj: tak się składa, że moralność podoba się wszystkim, a niemoralność niekoniecznie. Ale moralność jest niepraktyczna. Moralność to pusty gest. Skomplikowany rytuał, którego uczymy się z książek. Zatem do diabła z nią powiadam! Przerabiałyśmy to już, prawda?!!
I tak dalej, i tak dalej. A potem: Rozmyślałam dużo. Bardzo dużo. I myślę, że czasami trzeba w życiu zrobić to, czego domaga się sama istota naszej duszy -czy to będzie wielki gest, czy zwykła akceptacja zmiennych kolei losu. Kimże my jesteśmy, by wiedzieć, co gotuje nam przeznaczenie, Charlie? Kimże jesteśmy? Tylko mizernymi pionkami na szachownicy życia.
1 ona uczy angielskiego. Ale jest tego więcej:
RS
Wszyscy mamy swoje pięć minut. Wszyscy dostajemy chwilę, która jest tylko nasza. I kto zabroni nam wykorzystać tę chwilę? Dlaczego małostkowe nakazy podobnych nam istot i naszych własnych sumień mają nas okraść z pragnienia osiągnięcia duchowego spełnienia? Jesteś bezcennym klejnotem w boskim naszyjniku stworzenia. Pomyśl o tym!
Te wzmianki o Bogu to zupełna nowość. Przypominam sobie mętnie, że Rosę ma chyba wśród przodków jakiegoś duchownego. I zapewne jakiegoś aktora dramatycznego, biorąc pod uwagę ton całego listu. Hm. Nie mam zwyczaju snuć wywodów na temat wyższości kobiet, ale twierdziłam zawsze, i twierdzę w dalszym ciągu, że mężczyzna bez klasycznego wykształcenia nie dysponuje wystarczającymi narzędziami, by zrozumieć kobiecą psychikę.
Dzięki Bogu, że nie wymieniła imienia Phila. Po kilkuminutowym namyśle odpisuję: Matt, ty ośle! Absolutnie nje masz się czym martwić. A już najmni< stanem zdrowia psychicznego twojej żony. Ten list jest tylko kole nym przyczynkiem do rozwiązania problemów mojego własneg zabałaganionego życia. I, oczywiście, rezultatem potężnego posl operacyjnego pragnienia. Nie lękaj się. Wszystko jest w porządki
List od Dana jest krótki, zwięzły, i jak zawsze do rzeczy. Cześć, mamo, chciałem cię tylko zawiadomić, że Jack nie przy jeżdżą ze mną na weekend. I zapisz sobie, proszę, mój nowy ad res internetowy. To serwer college'u, ale sprawdzam swoją skrzyń kę prawie codziennie.
Och, moje biedne, biedne dziecko. Podła zdzira, wyłupiasta złajdaczona krowa. Rozważywszy zalecenia Rosę na temat wielkodusznych gestów, wysyłam maila z odpowiedzią: Najdroższy Danie, nie mogę się już doczekać, kiedy cię zobacze i wiesz co? Wpadłam na genialny pomysł! Powiem ci o wszystkin kiedy przyjedziesz do domu. Krocie, krocie uścisków, xxxxx
RS
Wyrzucam obydwie „krocie" i zastępuję pojedynczą „masą". Na wypadek, gdyby maile były cenzurowane, dodaję też podpis „Mama", by Dana nie posądzano o zadawanie się z debilami. Ale nic od Adama. Nic. Przez cały tydzień wyobrażałam sobie długi na cały ekran rządek ikon w kształcie kopertki, i zupełnie nie mogę uwierzyć, że nie ma ani jednej. Tak bardzo nie mogę w to uwierzyć, że przez kilka minut miotam się tu i tam: mój prywatny folder, skrzynka odbiorcza, ściągnięte strony internetowe (te najukochańsze), kosz. ulubione, znów skrzynka. Ale nie ma nic»Mój Griffith - Mój Adam - wziął sobie do serca moje instrukcje i postanowił nigdy więcej do mnie nie pisać. Tak trudno w to uwierzyć, a jednocześnie aż nazbyt łatwo. Odnajduję ostatni list. Minęły raptem cztery tygodnie, a wydaje się, jakby to były całe wieki. I nic. Absolutnie nic. Cholera.
RS
Dan przyjeżdża w sobotę, z całą masą rzeczy do prania i udawaną nonszalancją, robię więc to, co powinna zrobić każda matka w chwilach emocjonalnego zamętu - nie mówię nic, nie robię nic, staram się nie rzucać badawczych, pełnych troski spojrzeń. Podaję mu za to jajecznicę, kiełbaski, bekon, pomidory, grzanki, fasolkę, pieczarki i smażone ziemniaki, które zapobiegawczo wcześniej ugotowałam. Wszystko to zjada w kuchni, w milczeniu, podczas gdy ja przedstawiam mu nowy, ulepszony pomysł na ferie rodziny Simpsonów. - Co o tym myślisz? - mówię. - Ty, ja i Ben, co? Razem na stoku? Jestem pewna, że uda mi się wynaleźć jakieś modne i odlotowe miejsce. Z wielką rozmaitością modnych i odlotowych apres ski. Do których, oczywiście, nie muszę chodzić, jeśli nie będziesz chciał, a zresztą i tak będę pewnie miała złamaną nogę, a w każ dym razie mam całą stertę powieści do nadrobienia - właśnie ku piłam jedną pod tytułem Nowe życie Julii. Brzmi w sam raz jak dla mnie, nie uważasz? Cha, cha. A poza tym oboje z Benem będziemy pewnie na oślej łączce, więc nie będziemy ci włazić w drogę ani przynosić wstydu, ale i tak zaliczymy razem porząd ny, rodzinny wyjazd, i... Dan przeżuwa, a ja trajkoczę dalej, pełna nadziei: - Oczywiście, jeśli wolałbyś jechać sam albo poszukać sobie jakichś kumpli, którzy mogliby pojechać z tobą, to po prostu do staniesz te pieniądze - dostaniesz - i porządnie się zabawisz. Nie ma sprawy. Nie obrażę się. Będzie, jak zechcesz. Nie mówiłam jeszcze nic Benowi. Pomyślałam sobie tylko, że byłoby... no, już dawno nie robiliśmy niczego razem, we trójkę. Dan kończy przeżuwanie, przełyka, podnosi kubek, upija trochę kawy. W końcu kiwa głową. - Dobra - mówi wielkodusznie. - Dobra, dzięki. Świetnie. „Świetnie"' w zupełności mi wystarcza. Czarny poniedziałek. Kolejny sejsmiczny moment w historii Simpson. Krótka wycieczka na narty (sześć dni, niskie Alpy, zakwaterowanie w norze, bez jedzenia, lot o czwartej rano, ośmiogodzinny dojazd itd.) pochłonie chyba wszystkie moje ziemskie dobra. Oczywiście, nie wliczając w to wyciągów, wypożyczenia nart i butów - by móc sobie na to pozwolić, musiałam zgodzić się na seks z kierownikiem
oddziału w banku (no, w każdym razie udać, że mam na to wielką ochotę). Co się tyczy seks list, o wiele lepiej znajdować się na cudzych niż samemu je prowadzić.
RS
Dwa dni po przepuszczeniu całego funduszu Everest, w podejrzanie euforycznym nastroju, uznałam, że okrzepłam już n tyle, by stawić czoło środowej Poradni Astmatycznej i wpaść do Mir nie w przerwie na lunch. Z powodu przyjazdu Dana nie odwiedzałam jej od zeszłego tygodnia, a bałam się, że w związku z coraz bliższą przeprowadzką do Maltings może się czuć zaniepokojona. Tata napiekł nowych niskosłodzonych babeczek (czterdzieści osiem, ni mniej, ni więcej), które zabrałam ze sobą w blaszanym pudełku. Ale Minnie nie było. Odszukałam pielęgniarkę. - Już wyjechała? Tej pielęgniarki akurat nie znałam. - Czy pani jest krewną? - zapytała. - Nie - odparłam. - Minnie nie ma właściwie żadnej rodzin) Jestem jej przyjaciółką. - Ach - powiedziała. - Racja. - Zabrali ją już do Maltings? Kobieta spuściła wzrok. Wyraz jej twarzy zmienił się, i nagi domyśliłam się, co za chwilę powie. - Przykro mi. Pani Drinkwater zmarła w niedzielę. Spokój nie, we śnie. Prawdopodobnie niewydolność serca. Stałam tak, ściskając puszkę z ciastkami, i wyobrażając sobii wszystkie żałosne drobiazgi Minnie czekające na nią w domu spo kojnej starości. W miejscu, którego tak się bała. I gdzie teraz ni( będzie już musiała iść. - Czy w Maltings już wiedzą? - Tak sądzę. Dzwoniliśmy do opieki społecznej. - Oczywiście - odparłam. - No cóż, dziękuję. Wiem, że mia ła tu dobrą opiekę. Hm. Może zostawię pani te babeczki, które dli niej przyniosłam? Nie mogłam się już na nic przydać Minnie; co najwyżej poje chać do Maltings i pozbierać jej rzeczy. I tak właśnie zrobiłam mając wolne pół godziny. W pokoju Minnie nic się nie zmieniło, otwarto tylko okno i zabrano kwiaty. Spakowałam z powrotem tych kilka wyblakłych
zetlałych ubrań, zabrałam też mydelniczkę i obrączkę. W końcu usiadłam na łóżku ze zniszczonym starym pudełkiem po butach i zaczęłam w nim szperać. Gdyby Edward zadzwonił teraz, miałabym dla niego tylko złe wieści. Wzbierał we mnie gniew. Przecież i tak go to nie obchodziło. Może gdyby był w pobliżu, nie doszłoby do tego wszystkiego. Pewnie ciągle buszował gdzieś w tropikach, o niczym nie wiedząc. Możliwe, że właśnie z powodu tej myśli zwróciłam uwagę na kopertę - a konkretnie na słowo „Singapur" na znaczku pocztowym. Dokument w środku był jak nowy, ale jeszcze zanim odczytałam tłumaczenie (wypisane drobnym druczkiem między rządkami chińskich liter), rzuciła mi się w oczy jedna rzecz - i mój gniew zamienił się w smutek. To był akt zgonu Edwarda. Sprzed jedenastu lat.
RS
- Cieszę się, że pani dzwoni, moja droga - powiedziała Bernice. - O wilku mowa. Właśnie mieliśmy się kontaktować z pani biurem. - Poco? - Żeby zdobyć pani nazwisko i adres. Nie mamy ich w naszej kartotece. - A potrzebne wam? - Po prostu żeby uzupełnić dane, moja droga. Dopiąć wszystkie prawne drobiazgi. Mamy nawet testament, jak się okazuje. Stary, ale ważny. Pewnie nie będzie tego wiele, ale wygląda na to, że głównym beneficjentem jest jakiś szpital w Indiach, w Ahmenabadzie, czy gdzieś. I Liga Ochrony Kotów. A poza tym w domu opieki powiedzieli, że ma pani jej rzeczy. Nie sądzę, żeby syn zechciał się po to zgłosić, ale pomyślałam, że jeśli się z nim skontaktujemy, to... - Właśnie w tej sprawie dzwonię. Nie skontaktujecie się. - Nie? - Edwarda nie ma już wśród nas. Mam tu jego akt zgonu. - Co pani powie! Naprawdę? Dobry Boże! - 1 nosi datę sprzed jedenastu lat. Edward zmarł w Singapurze. Piszą, że na zapalenie płuc. - Coś takiego. I przez cały ten czas Minnie czekała, i miała nadzieję, i o niczym nie wiedziała. Aż się chce płakać. Ojej, co za historia.
RS
- Ale właśnie o to chodzi; myślę, że ona jednak wiedziała. To nie przyszło pocztą. Znalazłam to w jej pudle z papierami. Co, oczywiście, kompletnie zbiło mnie z tropu, no bo skąd te pocztówki, i tak dalej, ale wtedy znalazłam jej garnuszek ze znaczkami, ze wszystkimi udartymi narożnikami. Kiedy je dopasować do kartek, okazuje się, że wszystkie były stare. - To dziwne! - Właściwie nie - odparłam. - Właśnie o to chodzi. Kiedy został spisany testament? - O, jakieś pięć czy sześć lat temu. - Czyli wiedziała. To najlepszy dowód. Myślę, że wolała udawać, że on ciągle żyje. Pewnie kiedy człowiek oszukuje się wystarczająco długo, w końcu zaczyna w to wierzyć. Ale kto to wie? Tyle nieodgadnionych rzeczy działo się w jej głowie. Biedactwo. Nie miała nikogo. - Mała przynajmniej panią, moja droga. - Hm. Trochę to słaba pociecha po stracie dwójki dzieci. Kiedy pogrzeb? - Jeszcze nie ustaliliśmy, kochana. Musimy najpierw dojść do ładu z finansami i całą resztą. - Ale sprawicie porządny, mam nadzieję? - Nie podobała mi się myśl, że Minnie miałaby się udać na wieczny spoczynek w trumnie ze sklejki, z jednoosobowym orszakiem. - I zawiadomicie mnie? Chciałabym przyjść. - Oczywiście, moja droga - zapewniła mnie Bernice. - Mus my tylko rozplatać parę zaplątanych spraw, i zaraz się tym zajmii my. Wszystkiego dopilnuję. Wracając do biura, zastanawiam się, ile jeszcze zaplątanych spraw pomieści się w moim życiu. Zaplątane sprawy nienajlepiej na mnie działają. Tak samo zresztą, jak tajemnice. - Wspaniała wiadomość! Davina znów jest wesoła. Zauważyłam jednak, że jej wesołość nabrała odrobinę innego odcienia: to wesołość symptomatyczna dla rzeczywistego dobrego samopoczucia, w przeciwieństwie do sztucznej wesołości, za którą czai się histeria. Jej okrzyk odnosi się do wiadomości, którą właśnie jej przekazałam: że pan Habib złożył ofertę kupna posiadłości Ty Willow i że oferta została przyjęta przez właściciela. To umowa na pół miliona, nasza
RS
najwyższa jak do tej pory. I choć kalkulator w mojej głowie aż się zapalił od takiej ilości pieniędzy, ja wciąż jestem nieusatysfakcjonowana. Chciałabym wiedzieć, co tak nakręca Davinę. Prawda jest taka, że nasze nastroje są ze sobą ostatnio zbyt ściśle powiązane. Im szczęśliwsza jest ona, tym smutniejsza robię sie ja. - Wspaniała - przyznaję. Na szczęście dla Habibów, dodaję w duchu. - I ten cholerny Hugh Chatsworth nie umacza w tym palców. Davina zrywa się z krzesła i podchodzi do mojego biurka. - Posłuchaj - mówi. - Co do Cherry Ditchling, Charlie. Na prawdę bardzo przepraszam. Oczywiście, nie mówię o prowizji choć doceniam, jak ciężko pracowałaś i tak dalej - ale o tym, że mogłam porozmawiać z Hugh, dojść z nim jakoś do porozumie nia. To nie było w porządku. Ja wiem, że biznes to biznes, ale, no, czuję się trochę nie fair przez tę historię. Mimo że miałam swoje powody. O czym dobrze wiesz. Otwieram usta, by jej powiedzieć, że nie ma sprawy, ale jej dłoń zawisa w powietrzu. - A skoro już o tym mowa - dodaje - nie miałam okazji podziękować ci za tamten dzień. To nie w moim stylu, zwalać ludziom takie rzeczy na głowę, cha, cha. Znasz mnie, wszystko tłamszę w sobie. Tak czy inaczej, bardzo mi to pomogło. - Aleja nic nie zrobiłam. - Byłaś przy mnie. Wysłuchałaś. Dzięki temu poczułam się lepiej. - Cieszę się. - Czuję, że nareszcie trzymam wszystko w garści. Ułożyłam sobie życiowy plan - tak się to mówi? I dziękuję, że zostałaś. Wiem, że ta praca to nie jest szczyt twoich życiowych marzeń. Charlie, ale nie jest też taka najgorsza, co? - Uśmiecha się i macha w powietrzu ofertą Ty Willow. - Kup sobie parę naprawdę odlotowych ciuchów za tę prowizję, dobra? Nie zdaje sobie sprawy, jak ironicznie brzmią jej słowa, choć siedzę przed nią w marynarce koloru rzęsy wodnej, ze zgniłozieloną kokardą. - Jasne! - świergolę, żeby nie wyjść na zrzędę. Davina zerka na zegarek. - Do licha! - mówi. - Dziesięć minut temu miałam być u Veldy na przymiarce. - Na przymiarce?
- Sukni balowej. Na kolację Fundacji Antyrakowej. Podob no ma to być naprawdę szykowna impreza. Nie mogę się przeciec zbłaźnić. Doprawdy. - O - mówię. - Fundacja Anytrakowa? Ja też tam idę. - Naprawdę? - O dziwo, nie mam jej za złe tego zdumienia. - Tak, z Rhysem Hazeltonem. Miałaś okazję poznać Rhysa?
RS
- Pewnie teraz myśli, że miałaś jakieś ginekologiczne problemy - śmieje się Rosę. Miło znów słyszeć śmiech Rosę; jej dobry humor podnosi i mnie na duchu. Nie zdecydowałam jeszcze, cz) mówić jej cokolwiek o niepokojach Matta. Prawdę mówiąc, nie zdecydowałam jeszcze, czy rzeczywiście jego niepokoje były niesłuszne. Póki co instynkt każe mi zostawić sprawy ich własnemu biegowi. - Które rzeczywiście mam, o ironio. - Co? Przypominam sobie moje bezowocne szperanie w wirtualnej skrzynce pocztowej. - To się nazywa syndrom beznadziejnej fiksacji. Musi na to być jakaś pigułka. - Nie potrzebujesz pigułki. Masz najlepszego lekarza. Na twoim miejscu zrobiłabym z niego użytek. To najlepsza terapia. A założę się, że on jest dobry w te klocki. - Och, daj spokój, Rosę. Daruj sobie! Bzykanie się z Rhysem Hazeltonem tak samo mi w głowie, jak szydełkowanie. Przynajmniej na razie. A najprawdopodobniej już zawsze. Owszem, to bardzo miły facet, ale informuję cię z przykrością, że zupełnie mnie nie kręci. 1 to w ogóle nie jest zabawne. - Co nie jest zabawne? - Właśnie zdałam sobie z czegoś sprawę. Specjalnie powiedziałam Davinie, że idę na tę cholerną kolację z tańcami, bo wiedziałam, że natychmiast przekaże tę informację Adamowi. Trudno to uznać za postęp, co? - Nie bądź dla siebie taka surowa, Charlie. To wszystko wymaga czasu. - Ale powinnam była odejść, nie uważasz? Powinnam była postawić na swoim i dać sobie trochę przestrzeni. Że Davina w zeszłym tygodniu doprowadziła mnie do przytomności, to ied-
na sprawa, ale widzieć ją taką szczęśliwą, to zupełnie co innego. Rozumiesz? Bing! U Jonesów nagle kwitnie szczęście. I nie chodzi o to, że im tego żałuję... - Owszem, żałujesz. - No dobra, część mnie może i tak, ale jest też i druga część, która klepie mnie po plecach i mówi: Nos do góry! Postąpiłaś jak należy. I niby powinno mi to poprawić samopoczucie, a jednak dalej czuję się jak szmata. Ona mi dzisiaj podziękowała, wiesz? Za to, że byłam taka miła i wyrozumiała. I przeprosiła za historię z Cherry Ditchling. Niezły numer, co? Gdyby tylko wiedziała, co z tego wszystkiego wyszło... No cóż. To jej nowe wcielenie to fatalna sprawa. Nie radzę sobie z nią, kiedy jest taka. Powinnam poszukać sobie pracy w jakimś sklepie ze słodyczami. - Dojdziesz do siebie. - Wiem, że dojdę, ale kiedy? - Kiedyś, moja droga. O wiele prędzej, niż ci się zdaje.
RS
W czwartek Davina jest już tak Tadosna, że niedługo pewnie zaproszą ją do specjalnego wydania porannego programu na GMTV. Prawdę mówiąc, o wiele zbyt radosna i najwyraźniej zupełnie ślepa na niepokojące wydarzenia w pracy - a kolejne ma miejsce kiedy wracam ze sklepiku ze swoim lunchem. Hugh zostawił otwarte drzwi, by wypuścić z biura zapachy kiełbaski i frytek; stoi plecami do mnie, nie widzi więc, że weszłam. Trzyma przy uchu słuchawkę i mówi coś do niej przyciszonym głosem. Pomna wskazówek mojego ojca na temat wywiadu, zatrzymuję się na chwilę przy automacie ze znaczkami. - Tak-mówi.-Tak, tak. Będzie, jak zechcesz. Austin.-I po krótkiej chwili: - Właśnie o to mi chodzi. Wiesz, jaka ona jest. Potrafi być trochę, no... - Dłuższa pauza. - Nie, absolutnie nie! Nie, ja tylko stwierdzam fakty. Nie, masz rację. Nie można jej tego odmówić. Nie o to mi chodziło. Oczywiście, że nie. I na prawdę szanuję jej doświadczenie, uwierz mi. Jak najbardziej. Ale nie możesz zaprzeczyć, że ostatnio była, no, trochę dziwna. Nie sądzisz, że to może być... - I kolejna, króciutka przerwa. - Do brze. Ty tu jesteś szefem. Będzie, jak zechcesz. Cha, cha, cha. Dobre! - słyszę piknięcie. - Dobra. Cześć. Słuchawka ląduje na widełkach. Hm. Szeleszczę torbą z moją bagietką z tuńczykiem.
RS
- Wiesz co - mówię - przez jakąś godzinkę nie mam nic do roboty. Jeśli chcesz wpaść do niego i polizać mu tyłek dla lepsze go efektu, to idź, Hugh. Ja dopilnuję interesu. Twarz Hugh przybiera głęboki odcień bordo. - Cholera! - mówi. - No więc? - pytam. - Do diabła z tobą! I to by było na tyle, jeśli chodzi o szczerą wymianę poglądów. Powiedzieć Davinie? Czy nie powiedzieć Davinie? A może zadzwonić do Austina Metro? W końcu podejmuję wiążącą decyzję, że wieczorem zadzwonię do Daviny na komórkę i wspomnę tylko, że wciąż widuję Hugh i Austina razem. Lekkim rzeczowym tonem, w stylu ..Och, pomyślałam tylko, że ci o tym wspomnę, bo trochę się ostatnio niepokoję, choć ty pewnie i tak o tym wiesz, prawda, cha, cha, chav etc. Sumienie nie pozwala mi dłużej nic nie robić w tej sprawie. Naprawdę się martwię, że Austin Metro kombinuje coś bardzo niedobrego. Wybieram numer. Czekam. Czekam jeszcze chwilę. - Tak! Adam. Cholera. Adam. Adam szorstki. Adam bez tchu. Rozłączam się. 1 robi mi się niedobrze.
T
25
o - mówi poważnie Austin Metro -jest bardzo ważny dzień. Mam ochotę powiedzieć mu, że owszem, to rzeczywiście jest bardzo ważny dzień, ponieważ teoretycznie wolne popołudnie wzięłam po to, by pójść do fryzjera, który może zdołałby przekonać moje włosy, że są olśniewające i szykowne, a nie po to, by sterczeć tutaj z wyczekującą bandą i wysłuchiwać tyrad jakiegoś grubasa. I choć, oczywiście, zależy mi, by usłyszeć wyjaśnienie wszystkich tych niepokojących wypadków, uznaję, że jeśli zajdzie konieczność, wyjdę stąd bez żalu i nigdy więcej nie wrócę.
RS
Zgromadziliśmy się w drugim biurze Willie Jones Jackson (Agencji Handlu Nieruchomościami), gdzie Brian Jackson i jego ekipa porozsuwali trochę meble, by zrobić miejsce. Obecny jest personel z obu oddziałów, wpadła też Brenda Willie w kostiumie od Davida Shillinga. Zostaliśmy także zaszczyceni przez naszą guru od stylu. lanthe. co nie jest dobrą wróżbą, jeśli chodzi o kolejne przeróbki firmowego image. A skoro już o tym mowa, uderza mnie myśl, że kiedy tak tłoczymy się przy bufecie, przechodnie mogą wziąć nasze zgromadzenie za uroczyste otwarcie nowego sklepu akwarystycznego, jako że efekt zastałej sadzawki jest o wiele bardziej wyrazisty en masse. Obecności Daviny nie da się nie zauważyć - ma na sobie kostium, który przypomina osiemnastowieczną mapę północnej półkuli, założony na przerażający pomarańczowy golf. Zauważyłam u niej ewidentny trend w kierunku coraz mniej surowych i biurowych kreacji; poniewczasie dostrzegam w tym zapowiedź dzisiejszego coup de grace. Przychodzi mi do głowy, czy nie warto by przeprowadzić analizy poświątecznej kolorystyki Daviny. Może poprosić o pomoc lanthe? Może obok dochodowych przeróbek wizerunku firm zajmuje się pokątnie analizą kolorów? Obserwuję uważnie Davinę od kiedy przyszła dziś do pracy o dziewiątej czterdzieści siedem: szukam objawów radosnego nastroju, podejrzliwości, a przede wszystkim wypatruję śladów seksualnych uniesień. Ale że nie mam pojęcia, jakie znaki miałyby świadczyć o łóżkowych figlach, ciężko mi stwierdzić, czy krzykliwy kostium jest postorgazmiczny, czy też nie. Austin zrzuca marynarkę i gestykuluje przesadnie. - I pomyślny - ciągnie bez polotu - ponieważ od dzisiejszego dnia rozpoczyna się nowa era w handlu nieruchomościami. Metro i Willie Jones Jackson łączą się dziś. by utworzyć nową przebojo wą siłę w świecie nieruchomości. Żadna niezależna agencja nie zapowiadała się lepiej! Próbujemy przywołać na nasze twarze odpow iedni, pełen czci wyraz, podczas gdy Austin walczy mężnie z butelką szampana. Po czym, nie wiadomo czemu, wznosimy toast za dawno zmarłego starszego wspólnika. - Za Petera Willie! - wykrzykujemy entuzjastycznie, choć większość z nas w ogóle go nie znała. Brenda Willie przyjmuje ten aplauz z taką miną, jakby odbierała Filmową Nagrodę Akademii Brytyjskiej, choć tak naprawdę
to, co dostanie, będzie o wiele bardziej praktyczne. Brian Jacksoi wychyla szampana jednym haustem. Ciekawa jestem, jakie środk przymusu zostały zastosowane w jego przypadku. I tyle. Będziemy mieć nową nazwę, nowy image i (o, Boże nowe uniformy. I, bez wątpienia, zupełnie nowe wytyczne. Kiedy ruszam do wyjścia. Austin podchodzi do mnie chył kiem, uśmiechając się szeroko. - No! - grzmi rubasznie. - Charlie! I co ty na to? Masz jakie: uwagi? Prośby do kierownictwa? Nowe horyzonty na wiejskie! terenach? - Szczerze mówiąc - odpowiadam łobuzersko - wszystko za leży od garniturku.
RS
- No, to jest coś - dowcipkuje Hester, kiedy wracam nareszcie do domu. - Zawsze uważałam, że taki luźny kok jest trochę nie na czasie, ale muszę przyznać, że ty potrafisz go nosić, chocia: wcale nie masz długiej szyi. Kusi mnie, żeby wyciągnąć sobie trochę szyję i przyłożyć He-ster z główki, ale rezygnuję w obawie, że wypadną mi szpilk z fryzury. - Zatem to właściwie przejęcie - mówi ojciec. - Dokładnie. Kupuje wszystkie akcje Brendy Willie i dwie trzecie akcji Briana Jacksona. A ponieważ Brenda ma czterdzieści procent udziałów, a Brian trzydzieści, to daje Austinów w sumie sześćdziesiąt procent. I kontrolę nad firmą, oczywiście. - Hm. A co zrobią oni? - Brenda chyba da pieniądze swojej córce. Trzymała te akcje tylko na wypadek, gdyby córka chciała się zająć interesem, ale dziewczyna mieszka aktualnie w jakiejś hippisowskiej komunie pod Andover i Brenda uznała widocznie, że nie ma na co czekać Co do'Briana, to nie wiem. On i Austin zawsze się kłócili - by jednym z menedżerów Metro, zanim przyłączył się do Petera Willie i Daviny. Ale zatrzymuje sobie część akcji, więc pewnie nie wycofa się zupełnie. - A co z panią Jones? Mój żołądek robi fikołka. No właśnie. Pani Jones. Co z panią Jones? - Zabijcie mnie, ale nie wiem, co w nią wstąpiło - mówię. Sprzedaje połowę swoich akcji Hugh Chatsworthowi, jakby jui
nie miała komu! 1 skąd on ma pieniądze na kupno? Ma ledwie dwadzieścia lat. Zresztą, to już nie mój problem, niezależnie od tego, co zdecyduję. Będzie teraz prowadził filię Briana. - A ona co będzie robić? - Zostawia mnie prowadzenie swojej filii, jeśli zechcę, i wygląda na to, że nie będzie już pracować. - Aachhh! Pewnie zakłada rodzinę! - grucha Hester. Zgoda, wiem. Wiem, że ona nic nie wie. Ale i tak mam ochotę skręcić jej kark.
RS
Puszczam sobie wodę do wanny i dzwonię do Rosę. - Cześć! - mówi jej głos. - Chwilowo nas nie ma. Matt jest prawdopodobnie na dworze, i udaje, że odróżnia rolnice od nad gniłych korzeni, a ja zapewne śpię. Uznaję, że w małżeństwie, które przejawia tyle humoru w dziedzinie wiadomości na sekretarce, nie może tak naprawdę być zbyt wielu zgrzytów. Nie wiem, dlaczego, w końcu to przecież drobiazg. Ale wydaje mi się, że właśnie drobiazgi są najlepszym barometrem nastrojów. Zaczynam właśnie ostatnią fazę przygotowań, kiedy słyszę lekkie pukanie do drzwi mojej sypialni. - Charlotte? Mój ojciec. - Wejdź, tato! - mówię. Zatrzymuje się w progu, z herbatą i plackiem z owocami w rękach. - No, no - mówi. - Wyglądasz naprawdę wspaniale. I wiesz co? Kiedy weszłaś do domu z tą nową fryzurą, aż mi dech zaparło. To było prawie tak, jakbym się cofnął w czasie o trzydzieści lat. Twoja mama często czesała włosy w ten sposób, kiedy wychodzi liśmy wieczorem. Pamiętasz? Wyjątkowo żywo: jej ciepłe, pachnące, pudrowane całusy, mojego ojca w mundurze pachnącego lekko szkocką. I panią Binks, sąsiadkę, która przychodziła mnie popilnować i szyła ze ścinków materiału sukienki dla mojej Sindy. Kiwam głową z uśmiechem i upijam łyk herbaty. - Zjedz trochę ciasta, kochanie - zachęca ojciec. - Nie jestem właściwie głodna, tato. Siada na łóżku.
RS
- Sza! Przyjmij poradę od eksperta. Nigdy nie wychod: o pustym żołądku. - To jest kolacja. - I zanim choćby powąchasz kawałek melona, będą koktaile, aperitify i całe wiadra wina. Lepiej coś zjedz. Mam już powiedzieć mu, żeby nie przesadzał, ale nagle zdaję sobie sprawę, że ma rację. Cały dzień unikałam bufetu, miałam stresujące popołudnie i nie mogę się już doczekać, kiedy wleję w gardło pierwszy kieliszek wina. Zostawiona samej sobie, pewnie urżnęłabym się przed dziewiątą. Oczywiście, ojciec ma rację. Dlaczego miałby nie mieć? Przeżył już kawałek życia. Dlaczeg '' ten fakt tak często mi umyka? - Ten cały Rhys ma prawdziwe szczęście. Hm. Nie ze mną. - To nic poważnego, tato. Ojciec wybucha śmiechem. - Nie miałem zamiaru wydawać cię drugi raz za mąż, kocha na, ale cieszę się, że znów się z kimś spotykasz. Taka dziewczyn jak ty nie powinna być sama. Zaczynam mieć w tym względzie dość ambiwalentne uczucia. Ale czy za tą rozmową nie czai się przypadkiem coś innego? Moż oświadczyny Hester? Podaję mu naszyjnik, by pomógł mi go zapiąć. Właściwie zamierzałam założyć inny, ale ten należał kiedy do mojej matki, i choć to trochę nie mój styl i długość trochę nieodpowiednia do tej sukienki, nagle czuję potrzebę, by jedna się w niego ubrać. Może na szczęście? Jako talizman, który sprawi, że wszystko obróci się na dobre? - Tato - mówię - ty i Hester, to chyba coś poważnego? Jego wielkie szorstkie dłonie z łatwością radzą sobie z maleńkim zatrzaskiem. - Ależ, Charlotte! Na miłość boską! Nie wszystko na raz. W moim wieku traktuję poważnie tylko kilka rzeczy, kochanie dobre zdrowie, spokój i ciszę i stan walijskiego rugby. Ta ,.poważ- na'" sprawa, o której mówisz, nie jest nawet w połowie tak ważni Kiedy się jest w moim wieku, te rzeczy nie są już tak absorbujące No. Wyglądasz ślicznie - mówi. - Jak z obrazka. Znów podtyka mi placek i tym razem biorę go posłusznie. - A dlaczego pytasz Próbujesz się mnie pozbyć, co? - Wręcz przeciwnie - mówię. Ojciec uśmiecha się szeroko ale chyba tak naprawdę nie zdaje sobie sprawy, jak poważnie mó
wię. Do tej pory chyba i ja nie zdawałam sobie z tego sprawy. Naprawdę - dodaję. - Zaczynam się martwić, że Hester gwizdnie mi cię sprzed nosa. Ojciec ze śmiechem bierze ode mnie filiżankę i talerzyk. - Jedyne, co gwiżdże w tym domu, to czajnik, Charlotte. Jest nam dobrze tak, jak jest. No dobra. Gotowa do wyjścia? Wiedząc to, co teraz wiem, czuję, że jestem o wiele przychylniej i łaskawiej usposobiona do Hester. Nie do wiary, że mając za sobą taki kawał dorosłego życia, wciąż mam jeszcze przed sobą tyle dorastania.
RS
Jakieś dwadzieścia minut później, siedząc w skórzanym ponurym wnętrzu mercedesa Rhysa (250 GYN - czyżby liczba badań w tygodniu?) dochodzę do wniosku, że nie powinnam być dla siebie taka surowa. Przecież tak naprawdę nie mam nic przeciwko temu, by ojciec się z kimś związał - i wiem, że Hester to w gruncie rzeczy dobra kobieta. Rzecz w tym, że skoro go odzyskałam, i skoro oboje wreszcie przyzwyczailiśmy się do siebie, nie mam ochoty znów go tracić. 1 nie chodzi mi tylko o siebie: jego obecność jest ważna dla Bena. Choć jego własny ojciec bardzo go kocha, częściej jest na morzu niż w domu i przeważnie nie ma go, kiedy jest naprawdę potrzebny. Nie mam o to do Feliksa żadnych pretensji, ale cieszę się, że Ben ma na stałe w pobliżu jakiś pozytywny męski wzorzec i to bez nadmiernych ilości testosteronu śmigających po domu. - Twój ojciec to bardzo miły facet - stwierdza Rhys. - Mary narka, powiadasz? - Komandor. Służył na „Ark Royal" - mówię z dumą. Nie jakiś tam staruszek, który robi dżemy i wekuje jarzyny. - Dobrze ci się z nim mieszka? - Jest wspaniały. Bal Fundacji Antyrakowej jest uznawany przez miejscowy high life za jedno z ważniejszych wydarzeń towarzyskich. To impreza, na której chcą się pokazać wszystkie bywające osoby. Ale my się do nich nie zaliczamy. My - wyjaśnia Rhys - należymy do grona zaproszonych gości. Rhys przez kilka lat brał udział w badaniach finansowanych przez fundację i prowadził kilka dużych
RS
kampanii mających na celu zbiórkę funduszy. Jako tak ważna figura jest gościem fundacji. Większość z pozostałych gości, a jest ich ponad dwustu, płaci za ten zaszczyt po sześćdziesiąt parę funtów. A więc to rzeczywiście nadęte towarzystwo. Przypominam sobie słowa Adama o ważniakach, na których chciała zrobić wrażenie Davina. Ważniaków tu co niemiara. Dobrze zrobiłam, wrzucając na siebie w ostatniej chwili sztuczne futro - ekstrawagancki prezent od Feliksa, z czasów, kiedy myśleliśmy, że ekstrawaganckie gesty rozwiążą nasze problemy; zakładałam je raz na sto lat, na imprezy w mesie oficerskiej. Od rozwodu miałam je na sobie może ze dwa razy. Kiedy jednak rozbieram się z niego i wchodzę do środka, czuję się znów dziwnie bezbronna. I kompletnie nie na miejscu w tym hałaśliwym wesołym tłumie, nie tylko zresztą ze względu na niezbyt dobry humor. Otaczają mnie mężczyźni z wielkimi brzuszyskami, turlający się dookoła jak samochodziki w wesołym miasteczku i biuściaste damy, kapiące od takich ilości świecidełek i samoopalaczy, że mam wrażenie, jakbym znalazła się na uroczystym otwarciu nowego sklepu z odzieżą dla puszystych. Boże, co ja tutaj robię? - Witam, witam! - dudni męski głos. To Bill Stableford. - Cześć - mówię. - Bill, poznaj Rhysa. - Witam - odpowiada Rhys, potrząsając ręką Billa i przyglądając mu się. - My się chyba już znamy, prawda? Bill potakuje. - Rzeczywiście, znamy się. Caroline. Rhys też kiwa głową. - Zgadza się. Wszystko u niej w porządku? Bill kiwa głową jeszcze raz. - Wspaniale. Świetna robota. Rhys kiwa głową po raz kolejny. - Świetnie, świetnie - mówi. O rany. Gdzie ja jestem, w klinice ginekologicznej? Dociera do mnie nagle, w co się wpakowałam: będę musiała spędzić wieczór z ludźmi, którzy zaczynają rozmowy od zagajenia na temat chorób nękających narządy rodne całego północnego Cardiff. Rhys, który zaczyna demonstracyjnie manifestować swoje prawo własności wobec mojej osoby, pochyla głowę i jęczy mi do ucha.
RS
- Przepraszam - mówi. - Ryzyko zawodowe. Problem w tym, że na takich imprezkach ciągle czepiają się mnie jacyś faceci, których właściwie nie znam, i wciągają mnie w nijakie rozmowy o genitaliach swoich żon. Oczywiście, z samymi kobietami nie jest tak źle. - Puszcza do mnie oczko i kładzie mi rękę na ramie niu. - Zauważyłem, że kobiety mówią o tych sprawach o wiele mniej eufemistycznie. Uśmiecha się sympatycznie. Jest sympatyczny. Żałuję, że nie wywiera na mnie takiego efektu, jaki chciałby wywrzeć. Wręcz przeciwnie, słysząc słowo „genitalia", robię się nerwowa i spięta; zupełnie tak samo działało na mnie słowo „wzwód", kiedy miałam dziesięć lat. Brakuje tylko jednego, małego, chemicznego sygnału, ale bez niego te wszystkie seksualne wstępy i aluzje wzbudzają we mnie wyłącznie niepokój. - Rhys, chłopie! - Boże, następny -mruczy Rhys. -Nie przejmuj się, kiedy już dotrzemy do stołu, będziemy bezpieczni. Michael! Co u ciebie?! - Zechcą panowie wybaczyć - mówię. - Właśnie zauważyłam kogoś, z kim muszę porozmawiać. Przy barze stoi Hugh, prawdę mówiąc, nie odróżniając się zbytnio (choć zapewne nie zdaje sobie z tego sprawy) od ekipy młodziutkich barmanów. Reprezentacja Willie/Metro stoi w pewnej odległości od niego. Jest Austin, w białym smokingu, ale Jonesów jeszcze nie widać. - Dzięki, mendo - mówię obojętnym tonem. Hugh mruży oczy. - Niby za co? - Za te miłe słówka, które szepnąłeś o mnie Austinowi. Patrzy na mnie, jakby nie rozumiał. - To było o mnie, prawda? To wszystko, co usłyszałam? Hugh spija pianę ze swojego piwa, dodając biały wąsik do puchu, który rośnie mu pod nosem. - No cóż - mówi w końcu. - Przecież to była sama prawda. - Nie wiem, ty mi powiedz. To ty wiesz najlepiej, jaka jestem dziwna i w ogóle. - Słuchaj - mówi - o co ci właściwie chodzi? Miałaś coś do mnie od pierwszego dnia. Cholerna pani Wszystkowiedząca. Pani Matka Przełożona. Jestem szczerze zaskoczona. Ja? Wszystkowiedząca? - O czym ty mówisz, na litość boską? - Dobrze wiesz, o czym. O tamtej historii z Pringlesami.
RS
- Z kim? - Doniosłaś na mnie. - Nic podobnego. - Nie kłam. - Niczego takiego nie zrobiłam! Hugh, mogła mi się nie podobać twoja „taktyka", jak to nazywasz, ale nigdy nie czułam się w obowiązku komukolwiek o tym mówić. Owszem, mam zasady ale nie jestem kablem. Spogląda na mnie podejrzliwie. - Hm - chrząka. - Nieważne. I tak nieźle ci poszło. Masa swoją filię, nie? Zachowuje się jak nadąsany wyrostek, którym zresztą jest Powinien daleko zajść u boku Metro. Nie mam ochoty dłużej zawracać sobie głowy rozmową z Hugh Chatsworthem. I raczej już nigdy nie będę miała. Wracam do Rhysa który zabawia właśnie grupkę matron. Prawdopodobnie wszystkie po histerektomii, wnioskując z rozmowy na temat hydrauliki i rur, której urywki docierają do moich uszu. Rhys nie ma racji, że kobiety nie lubią używać eufemizmów-wymieniam z nim uśmiechy, gdy jedna z matron tłumaczy właśnie, jaka to ulga, nie mieć całej tej plątaniny rur w suterenie, skoro i bez tego boiler bardzo ładnie grzeje. Zostawiam ich z ich pogawędkami i rozglądam się wokół z nadzieją. Przy stole Willie Jones Jackson siedzi Austin, Brian Jackson, jego żona i Hugh, plus menedżer z Metro i stylowa lanthe. Z opóźnieniem rozpoznaję niepodobną do siebie Davinę i rzucam okiem na pozostałe krzesła. Przy stole stoi ich dwanaście i wszystkie pozostałe są zajęte, jak zakładam, przez tychże samych ważniaków od planowania, którzy zostali wspomniani podczas mojej niefortunnej randki. Ale-rozglądam się gorączkowo - ani śladu Adama. Nie ma go tu. Nie ma Adama. Nie ma Adarna. Dlaczego nie ma? Afe Rhys popycha mnie już w kierunku naszego stołu, gdzi zostajemy rozdzieleni przez dwumetrową płaszczyznę wykrochmalonego lnu i kilka osób. Odmawiamy modlitwę dziękczynną Dzięki ci, Panie, za ten wspaniały posiłek i tak dalej, i tak dalej I dzięki za Rhysa, bo to taki miły facet, ale, skoro już o tym mowa to czy możesz mu znaleźć kogoś innego zamiast mnie? I przepraszam za wszystkie okazje, kiedy wzywałam twoje imię nadaremno, bo tak naprawdę to nie było nadaremno, rozumiesz to, ale o, Boże, dlaczego nie ma Adama? Co z nim zrobiłeś? Dlaczego go
RS
nie przysłałeś? Czyżbym prosiła o zbyt wiele? Czy po prostu nie mógł znieść, że będę w pobliżu? Co? No, słucham? Bóg zsyła mi odpowiedź: przecież jest lekarzem, ty głupia krowo. Prawdopodobnie dostał wezwanie albo coś w tym stylu. Boże, Simpson, jesteś taka zaślepiona własną osobą! Nie pochlebiaj sobie. A poza tym, czy nie powiedział ci absolutnie jasno, jak się sprawy mają? Co? Nie powiedział ci, że kocha żonę i zamierza robić z nią postępy? I może nie zrobił? Nie zrobił? Czyż ona nie jest istnym uosobieniem postępu? Czyż nie jest postępem wcielonym? Czyż nie jest chodzącym dowodem, co można osiągnąć dzięki wytrwałości i miłości? Czyż nie wygląda na kobietę, która rozkwitła, zaowocowała i rozsiała nasiona? Czyż sama nie dowiodła tego swoim zachowaniem? I to dzisiaj? Dzisiaj? Zupełnie tracę humor. Kiedy otwieram oczy, okazuje się, że przede mną stoi już coś jadalnego. Mały różowawy dysk, przypominający hokejowy krążek, ale ociekający sosem i ozdobiony naparstkiem czerwonego kawioru. Rybna przystawka, na którą nie bardzo mam ochotę, ale którą zjadam i tak, bo wiem, że małe dzieci opróżniły swoje skarbonki, żeby za nią zapłacić. Hm. Mam prawie ochotę odmówić jedzenia tego posiłku. Czy ludzie nie zdają sobie sprawy, na co idą ich ciężko zarobione datki? Czy ich to nie obchodzi? Myślę o Minnie i jej dzbanuszku ze znaczkami dla niewidomych, i o tych wszystkich złotych i czerwonych kapslach z butelek mleka, które moja matka każdego ranka płukała z nabożeństwem i kładła na kuchennym parapecie, żeby wyschły. Migotały w słońcu jak wielkie cekiny - były skarbem, który miał pomóc chorym dzieciom wyzdrowieć. A nie płacić za to, żeby tacy jak ja mogli tu siedzieć. Wiem, że moje rozważania są śmieszne, bo ten bal przyniesie tysiące funtów, ale jakoś nie mogę wybić sobie tych myśli z głowy. Próbuję je chociaż odepchnąć. Talerzyk zostaje zabrany. Moi sąsiedzi są pogrążeni w rozmowie z bardziej towarzysko nastawionymi osobami, więc -jako że na tego typu przyjęciach między daniami jest zwykle dwadzieścia minut przerwy - przepraszam towarzystwo i wychodzę do toalety. Gdzie udała się również moja kwitnąca i owocująca eksszefowa. - Proszę, proszę - mówi Davina, kiedy wychodzimy z kabin i dostrzegamy w lustrach nasze odbicia. - To bardzo ładne, Charlie. Ten zielonkawy błękit to cała ty. Nie myliłam się więc; kolory mają znaczenie.
RS
- Dziękuję. Twoja sukienka też jest bardzo ładna - odpowiadam. O dziwo, mówię to szczerze, choć bardzo chciałabym, by mi się nie podobała. Miękkie pastelowe barwy podkreślają urodę Daviny, na co dzień przytłumioną szaroburymi kolorami, zapożyczonymi od mokrych łupkowych dachów. A proste miodowe włosy, które zwykle wiąże w koński ogon, dziś opadają lśniącą od brokatu kaskadą loków. Krótko mówiąc, wygląda pięknie. Ja chcę do domu. - Podoba ci się? - pyta. Kiwam głową. - Ach! To dzieło lanthe. Kolory Moneta. Pomogła mi je wybrać. Mnie by nigdy nie przyszło do głowy, żeby założyć coś takiego! Po prostu widać odmianę, co? - Uśmiecha się do siebie w lustrze. - Ona ma taki świetny gust, prawda? Wrodzony talent. Jezu. Do diabła z analizą kolorów. To poważna sprawa. Postępy. Davina chowa szminkę do torebki i odwraca się do mnie z uśmiechem. - Wyglądasz świetnie - powtarzam. I nagle, choć przyjęłam żelazną zasadę, by nigdy nie wspominać o nim w żadnej rozmo wie z Davinaj choć wiem, że gdy tylko o nim pomyślę, a co dopie ro wspomnę publicznie, moja twarz przybierze kolor świeżo ze rwanej rzodkiewki; choć wiem, że jeśli spróbuję sformułować zdanie, zawierającego jego imię, zacznę produkować całe litry solanki, a moje oczy upodobnią się do szklanych kulek w kałuży, mimo tych wszystkich przeciwwskazań uśmiecham się i mówię: Szkoda, że Adam nie przyszedł, żeby się tobą pochwalić. Davina uśmiecha się promiennie właściwie przez cały czas, więc kiedy jej twarz nagle przybiera swój zwykły wyraz (przebiegłą, podejrzliwą minę w stylu ,.nie zadzieraj ze mną" itd.), z głośnym hukiem wracam do rzeczywistości. Spogląda mi przenikliwie w oczy i gapi się w nie dłuższą chwilę, a ja w duchu przybieram szesnaście odcieni bordo. - Tak, to rzeczywiście wielka szkoda. - Mówi w końcu, dziobiąc palcami swoją fryzurę. Ja dziobię moją. - Ale trudno - dodaje. - Czasami tak się po prostu składa. - Hm - mruczę w odpowiedzi. Ale nagle promienny uśmiech wraca na jej twarz. - I co, pełne zaskoczenie? - mówi. To znaczy, że wie. Wie o wszystkim. Ale przecież teraz mówi o pracy. Na pewno mówi o pracy. - Hm. Tak. Trochę. Chociaż wiedziałam, że coś się dzieje. Zabawne - usiłuję zdobyć się na śmiech, ale z mojego gardła wy-
RS
chodzi tylko cienki skrzek. - Myślałam, że to ty o niczym nie wiesz. Ciągle widywałam Hugh z Austinem Metro i myślałam, że knują coś za twoimi plecami. Davina wybucha głośnym śmiechem. Zrobiła się naprawdę niesamowita. - Och, coś ty! - mówi, kręcąc głową. -Nie, wiesz jak to jest z takimi sprawami. Musieliśmy zachować tajemnicę. Ale, mój Boże, to naprawdę było stresujące. I możesz mi wierzyć, to była wyjątko wo trudna decyzja. Gdybyś mnie zapytała sześć miesięcy temu, co bym odpowiedziała Austinowi na taką propozycję... no cóż! Phi! Znasz mnie! A biorąc pod uwagę wszystko inne- podkreśla „wszyst ko inne" grymasem - prędzej bym się zabiła. Ty wiesz najlepiej, Charlie, że praca była wszystkim, co mi pozostało. Czuję, że kompletnie straciłam wątek tej rozmowy. Davina rzuca mi jeszcze jedno krótkie spojrzenie. Wciąż się uśmiecha, kiedy ruszamy do drzwi. - Co się więc zmieniło?- pytam. -Nigdy by mi do głowy nie przyszło, że mogłabyś odejść. Kładzie mi rękę na ramieniu i - dosłownie - rozpromienia się. - Ja się zmieniłam - mówi, otwierając mi drzwi. - Ja. Nie mam zbyt wiele czasu, by pozbierać myśli i spróbować zrozumieć, o co tu chodzi, bo wychodząc z toalety, wpadamy na wielkiego mężczyznę z wąsami; Davina przedstawia mi go jako pana Routledge'a - dżentelmena, który kupił Cherry Ditchling. - Ach - mówię, wciąż jeszcze lekko skołowana. - Zapewne zakochał się pan w tym pięknym ogrodzie. Nie mam pojęcia, dlaczego to powiedziałam, ale zostaję za to stukrotnie wynagrodzona, kiedy pan Routledge odpowiada: - Ogród? Jaki ogród? Cha, cha, cha. Proszę mi pokazać pięć akrów dobrego płaskiego terenu, a ja pani pokażę kryty parking na dwadzieścia pięć samochodów. - Pan Routledge - wyjaśnia Davina-ma największą w Walii kolekcję zabytkowych jaguarów. Bardzo zależało mu na Cherry Ditchling ze względu na poziome ułożenie terenu. - Rozumiem - kiwam głową. - Czyli nie zachowa pan altanki? - Pieprzyć altankę, moja śliczna - mówi. - Poszła do diabła, razem z letnim domkiem. Zrównana z ziemią. Buldożerem. Łubudu!
Jedenasta. Zaserwowano miętówki Elizabeth Shaw. I komika. Co ja tutaj robię?
RS
Wracając do stolika, minęłam Harris-Harperów, którzy najwyraźniej przyszli dopiero przed chwilą. David Harris-Harper (ważna figura wśród notariuszy) stał przy barze, zamawiając drinki. Marynarka jego wieczorowego garnituru była uszyta z brązowego brokatu; jeszcze sześć miesięcy temu pomyślałabym, że wygląda zabójczo. Zawsze w pierwszej trójce mojej listy. Ale dzisiaj zobaczyłam tylko zwykłego faceta. Kim Harris-Harper (ważniara, kropka) podeszła do mnie i machnęła ręką w ślad za oddalającą się Daviną. - Niezła kiecka - stwierdziła. - Hm. Ciekawe, jak też żyje druga połowa? Kiwnęłam głową. - Piękna, prawda? - Bla, bla, bla. Nie zwracaj uwagi. Naucz się z tym żyć. Dorośnij. -Zdaje się, że lanthe ją zaprojektowała. Ianthe to ta kobieta, która zajmowała się wystrojem Willie JJ. Kim skinęła głową. - A! Legendarna lanthe! Hm. Ale Davina wygląda chyba na szczęśliwą. Potaknęłam w odpowiedzi. - Prawda, że tak? Wygląda na bardzo szczęśliwą. - Dla lep szego efektu dodałam jeszcze: - To miło. Kim upiła swojego drinka. - Hm. Pewnie tak. A jednak to lekki szok. Znowu się zaczyna. - Szok? - Ta cała rezygnacja z pracy, powrót do Matki Ziemi, ten konwój do Rumunii, do którego się zaciągnęła. Trochę to wszystkc zaskakujące. - Słucham? - No, ta historia z dzieckiem. Kto by pomyślał. Chodzi mi o to, że zawsze była taka... no wiesz, tego typu sprawy były jej zupełnie obce. Nawet jeśli wziąć pod uwagę argument biologicznego zegara, no i, oczywiście, fizyczne ograniczenia, to wszystko i tak jest trochę zdumiewające. No wiesz, sierocińce? Obcokrajowcy? Nędza? Davina? Wyobrażasz to sobie?
RS
Nic sobie nie wyobrażałam, bo wciąż jeszcze jechałam ciężarówką przez Wschodnią Europę. Skręciłam na lewo przy dziecku, ale kompletnie się zgubiłam. - To rzeczywiście zaskakujące. I to jak. Choć nie takie znów nieprawdopodobne. - No więc właśnie! Ja wiem, że ostatnio to wszystko bardzo modne, ale doprawdy! Można by się spodziewać, że wykaże trochę więcej zimnej krwi. W końcu dobija do czterdziestki, na litość boską! Wyobrażasz sobie Davinę kucającą na kolorowym dywaniku i bawiącą się w ciuchcię z jakimś dwuletnim szkrabem? Nawet jeśli będzie to idealnie zaadaptowany szkrab. Trudno to sobie wyobrazić. A przecież te dzieci mają problemy! Z tego co słyszałam, wręcz ledwie żyją. I do tego jeszcze ten drugi nonsens. - Kim pokręciła głową. - Po prostu sobie nie wyobrażam. Są pewne granice. Oczywiście, nikt jej tu nie odmawia prawa do szczęścia. Oczywiście, że nie. A ja jestem tak samo tolerancyjna, jak każdy inny. Ale niektóre rzeczy są po prostu nie do przyjęcia. Tylko patrzeć, jak pomaluje sobie dłonie henną i założy czarną perukę jak Madonna. - To była peruka? Zawsze myślałam, że to jej własne włosy. - Czy komuś naprawdę tak szybko rosną włosy? Nie wydaje mi się. I nie mów mi, że te bicepsy nie są napompowane sterydami. W każdym razie ja uważam, że z pewnymi rzeczami nie należy przesadzać. Nie sądzisz? - Czego nie sądzi? - zapytał David Harris-Harper zza moich pleców. Było mi to bardzo na rękę, bo nie miałam zielonego pojęcia, co mam powiedzieć. Kim machnęła lekceważąco. - Och, niczego. Właśnie rozmawiałyśmy o Davinie. David przewrócił oczami. - Och, zostawże tę biedną kobietę w spokoju. Kim. Bez przerwy wszystkich osądzasz. Nie rozumiem. Wy, dziewczyny, tylko ploty, ploty, ploty. A ona przynajmniej robi coś pożytecznego dla społeczeństwa. - Pożytecznego? - wypaliła zirytowana Kim. - Pożytecznego dla kogo? Dla którego społeczeństwa? Czy nie mamy już dość patologicznych rodzin? Czy nie... - Nie - odparł, puszczając do mnie oczko. - Pożytecznego w tym sensie, że rzuca pracę. Zawsze to o jednego agenta mniej. Pomijając jego stary jak świat kawał o agentach (który natychmiast i całkowicie mu wybaczyłam, kiedy tylko zorientował
RS
się, jak nie na miejscu są takie żarty w mojej obecności), David Harris-Harper był naprawdę miłym facetem.. Dlaczego tacy mili faceci tak często mają torby za żony? 1 skąd, na litość boską, jego torba miała te wszystkie informacje? Nie mogłam w nieskończoność krążyć bez celu podczas oficjalnego przyjęcia, nie ryzykując, że w końcu ktoś weźmie mnie za kelnerkę i poprosi o dodatkowe pieczywo lub coś w tym stylu, a poza tym nie chciałam, by Rhys pomyślał, że utknęłam w sedesie, wróciłam więc do stołu i usiadłam na swoim miejscu. Podczas mojej nieobecności zjawił się kolejny taler*; tym razem leżał na nim kawałek brązowego mięsa podlany gęstym zielonym sosem. Mężczyzna obok podał mi salaterkę z warzywami. I, o dziwo, udało nam się nawiązać normalną rozmowę. On zapytał mnie, co sądzę na temat produktów modyfikowanych genetycznie, a ja odparłam, że mam na ich temat mieszane uczucia, choć, oczywiście, niemieszane w wirówce, cha, cha, z podwójnymi helisami rozwijającymi się jak popadnie i rekombinującymi na oślep, by stworzyć trójkątne marchewki i niebieską kukurydzę i tak dalej, cha, cha, a on odparł, hmm, tonem człowieka, który sporo wie na ten temat i nie będzie zawracał sobie głowy rozmowąz niedorozwiniętą ignorantką. Pomyślałam więc: może powinnam się wymówić i pójść do domu? Ale osoba, siedząca z mojej drugiej strony powiedziała: ,.Jeśli chce pani znać moje zdanie, ta cała bzdura ze Zgromadzeniem to tylko kolejny cholerny pretekst dla kolejnej cholernej organizacji pozarządowej, żeby nakupować sobie samochodów i urządzić parę orgii" i Czy widziałam całą tę najnowszą aferę z tajnym składzikiem gorzały lorda Majora, i czy to nie haniebne, i czyja osobiście mam zdanie na temat Zgromadzenia? A ja odparłam, że według mnie pierwotnie to wszystko miało solidne ideologiczne podstawy i tak dalej, ale rzeczywistość pokazała, że jego skuteczność stoi pod znakiem zapytania, biorąc pod uwagę ograniczony zakres kompetencji i tak dalej, a on spojrzał na mnie w sposób, który powiedział mi bardzo dobitnie, że nie będzie sobie zawracał dupy konwersacją z kimś, kto zapamiętał kilka przypadkowych informacji z gazet. Pomyślałam więc: może pójść i porozmawiać jeszcze trochę z Kim Harris-Harper, bo ona, zdaje się, wie wszystko o wszystkim, i jakim cudem ona wie wszystko o wszystkim? Na pewno nie tylko dlatego, że mają wspólnego akupunkturzystę, i wtedy pomyślałam: dla-
RS
tego, że postawiła sobie za cel, by wiedzieć wszystko o wszystkim, podczas gdy ja przez ostatnich sześć miesięcy stawiałam sobie za cel udawanie, że nie wiem nic o niczym, szczególnie jeśli w grę wchodziła Davina, więc nic dziwnego, że teraz mam o wszystkim tyle pojęcia, co tyczka od fasoli, a zresztą jaki to ma sens, skoro od słuchania o tym prawdopodobnie zrobi mi się gorzej, a potem zabrali talerze, pomyślałam więc, że naprawdę powinnam pójść i porozmawiać z Daviną, a przynajmniej powiedzieć jej, że nie wydaje mi się, bym mogła dłużej pracować dla Wiilie Metro, czy jak się tam teraz będą nazywać, bo nawet jeśli ona rzeczywiście miała jechać ciężarówką po jakieś dziecko i tak dalej, to w tej chwili wciąż jeszcze była moją szefową, i nagle ktoś dolał mi czerwonego wina do kieliszka, wypiłam je więc, a mężczyzna po mojej lewej zapytał: to czym się pani właściwie zajmuje?" A ja mu odpowiedziałam, że jestem byłą agentką handlu nieruchomościami, jeszcze bardziej byłą gospodynią domową, a najbardziej byłą laborantką w szkole średniej i stąd wiem o wirówkach i tak dalej, i że teraz robię doktorat na temat rdzennych ludów zamieszkujących Himalaje i zapytałam, czy wiedział, że Tybetańczycy pierwotnie nazwali Everest Czomolungmą, co oznacza Bogini Matka Ziemi, i to na długo przedtem, zanim przybysze z Zachodu odkryli, że to najwyższy szczyt na planecie, i czy to nie interesujące? A potem przyszedł deser, coś w rodzaju bezy z gorącą polewą posypanej mnóstwem małych cukiereczków i wyglądało bardzo ładnie, zjadłam więc prawie wszystko, bo po głowie tłukło mi się: uzupełnij cukier! Uzupełnij cukier! Możesz mieć genetyczne predyspozycje! A potem wypiłam trochę deserowego wina, które mi podano i które było naprawdę obrzydliwe, zastanawiając się jednocześnie, czy powinnam powiedzieć Rhysowi, dlaczego chcę iść do domu, czy może po prostu udawać, że mi niedobrze, tym bardziej, że gdybym wypiła jeszcze trochę wina, pewnie naprawdę by mi było, ale gdybym zrobiła to drugie, i tak musiałabym prędzej czy później powiedzieć Rhysowi, że nie chcę się z nim spotykać, a potem napiłam się wstrętnej kawy i zjadłam miętówkę, po czym doszłam do wniosku, że mdłości nie mdłości, powinnam jednak być z nim szczera, bo jeszcze trochę, a ocknę się w kolejnym, niedającym satysfakcji związku, tak jak z Philem, wyłącznie z powodu mojej nieumiejętności stanowczego i ostatecznego załatwiania spraw, a poza tym, gdybym mu powiedziała, że się źle czuję, uparłby się, żeby iść ze mną, co było ostatnią
rzeczą, na jaką miałam ochotę, i wtedy na scenę wyszedł jakiś mało znany komik z telewizji, który bez wątpienia był bardzo zabawny, ale nie słyszałam ani słowa z tego, co mówił, bo w głowie mi się nie mogło pomieścić, że Adam rzeczywiście godzi się na ten idiotyczny plan z dzieckiem, bo przecież wszyscy wiedzą, że małżeństw nie naprawia się przez wtykanie do nich dzieci, a już szczególnie głęboko skrzywionych psychicznie dzieci z wiktoriańskimi chorobami skóry, a za to bez wizy i tak dalej, aż w końcu przynieśli więcej kawy i Rhys przechylił się przez stół i zapytał: „W porządku, Charlie?" i: „Mam ci przynieść jakiś alkohol na przepitkę?" A ja powiedziałam „Nie, dziękuję", a mężczyzna z mojej lewej, który okazał się dyrektorem fundacji, choć prawdopodobnie był tylko politycznym figurantem, a już na pewno nie odróżniłby wirówki od frytkownicy, powiedział: „Będę nalegał", a ja znów odmówiłam, i wtedy komik zaczął się rozkręcać i wszyscy zaczęli rechotać, a ja pomyślałam znów: może jednak powinnam pójść i porozmawiać z Daviną? Ale facet z mojej prawej, ten, któremu się nie podobało Zgromadzenie, zapytał: „Może byśmy zrobili rundkę po parkiecie?" A z ust mu śmierdziało psią sierścią i pomyślałam sobie: do diabła - co ja tutaj robię?
RS
A kiedy już zadałam sobie to pytanie, odpowiedź nasunęła mi się z łatwością. Marnowałam czas. Swój. tych wszystkich ludzi, a przede wszystkim Rhysa. Tak naprawdę chciałam już tylko pójść do domu i płakać. Było po jedenastej - o tej porze wypadało już wyjść. Postanowiłam więc, że to właśnie zrobię.
B
26
ardzo mi przykro, Rhys, ale muszę już iść. Nie czuję się najlepiej. - W takim razie pójdę z tobą. - Nie, naprawdę. - Nonsens! Oczywiście, że pójdę! - Naprawdę, proszę cię, wolałabym, żebyś nie szedł. Wracaj tam i baw się dobrze. I tak kiepskie było ze mnie towarzystwo.
RS
- Nonsens. Poza tym prawie z tobą nie rozmawiałem. - I bardzo mądrze. - Charlie, dlaczego mam wrażenie, że chodzi o coś innego? - Nie chodzi. Nie. Zgadza się, tak. Masz rację. To głupie. Rzeczywiście o coś chodzi. - To znaczy? - Nie powinnam była przyjąć twojego zaproszenia. - Dlaczego nie? - Bo czuję, że mogłeś odnieść wrażenie, że ja... no, że ja chciałabym, by sprawy posunęły się dalej, niż, no, niż rzeczywiście sobie tego życzę. - Hm. No dobrze. Przyjąłem do wiadomości. Ale to nie znaczy, że ja wywnioskowałem zbyt wiele z twojej zgody. I chyba ci to powiedziałem, prawda? - Wiem. Ale i tak czuję, że ci to sugerowałam. Chociaż wiem, że tak nie było. I to nie dlatego, że ja... hm, to znaczy czuję... choć właściwie nie czuję, bo czuję że... no, nie chodzi o to. Chodzi tylko o to, że byłam... - Jest ktoś inny. - Nie w dosłownym znaczeniu. Jest... - Adam Jones. Chodzi o Adama, tak? - Hm... - Nie jestem głupi, Charlie. I znam Adama od piętnastu lat. - Ale co... - Właściwie wszystko. Ta książka. Jego... no, powiedzmy, że po prostu wiedziałem. Jak już mówiłem, znam go bardzo długo. - To wszystko jest czysto teoretyczne, Rhys. To się tak naprawdę nie dzieje. Chodzi tylko o to, że w tej chwili nie czuję się na siłach, żeby... no w iesz. - Wiem. Nieodpowiednie miejsce, nieodpowiedni czas. Powiedzieć ci coś? Kiedy Adam zadzwonił do mnie i zapytał, czy może cię ze mną skontaktować, wiesz, co sobie pomyślałem? - Co takiego? - Przyjaciółka. - Czyżby była jakaś przede mną? - Nie, o ile wiem, to nigdy. On naprawdę nie jest taki. - Wiem. Staliśmy niezręcznie, jak dwoje kandydatów biorących udział w tym samym przesłuchaniu, czekając, aż szatniarka znajdzie moje
RS
futro. Teraz, kiedy już było po wszystkim, czułam mieszaninę ulgi i ogromnego smutku. Udało mi się wyplątać z sieci zalotów Rhysa, ale co z tego? Byłam jak mucha, której zostało tylko jedno skrzydło i połowa nóg. Mogłam tylko spaść na ziemię i dać się rozdeptać. Z sali balowej dobiegła nas fala hałasu, kiedy wielkie bukowe drzwi otworzyły się i wypuściły niewielką turkusowo-liliowągrupkę składającą się z trzech osób: Daviny, lanthe i mojego starego kumpla, Hugh. - Hej tam, wy dwoje! - zawołała Davina odrobinę zbyt weso ło. - Wychodzicie już? Kiwnęłam głową. - Źle się czuję. Ale Rhys zostaje. Davina, znasz Rhysa, praw da? - Przywitała go skinieniem. - Rhys, to jest Hugh Chatsworth. - Uścisnęli sobie dłonie i skrzywili się. Przedstawianie lanthe zo stawiłam Davinie, która gorliwie dopełniła prezentacji. Rhys kiwnął głową. - Dobry wieczór, Davino - powiedział pogodnie. - Bez Ada ma? Czyżby miał dyżur? Zagapiłam się w kontuar. - Ehm, zgadza się. Co za życie - odparła, patrząc na mnie, zamiast na Rhysa. Wydawała się jakaś dziwna, ale to już zaczy nało być normą. Rhys miał taką minę. jakby wolał być gdzie in dziej. I pewnie by wolał, wiedząc to, co właśnie mu potwierdzi łam. Szatniarka wciąż grzebała w poszukiwaniu mojego futra. Zastanawiałam się, czy przypadkiem nie zaginęła i nie wyłoniła się wNarnii. Musiałam coś powiedzieć, bo nikt inny jakoś się nie kwapił. - Wy też do domu? - zapytałam. - Boże, nie! - odparła Davina. - Noc jeszcze młoda! Idziemy na dyskotekę. - Na dyskotekę? - W jej ustach zabrzmiało to jak kontrolowany odstrzał fok. Poza tym nigdy mi nie przyszło do głowy, że robi takie rzeczy. Skinęła wesoło głową. - Ja i lanthe. Biedny Hugh jest wykończony. - Za dużo podniecenia - oznajmiła lanthe, szczerząc radośnie zęby. Hugh spojrzał na nią ponuro. - Boże, mamo! Przymknij się, co? Przymknij się? Przymknij się, mamo?
RS
Kobieta przyniosła moje futro i przerzuciła je przez kontuar. Leżało tak między nami, wielkie, czarne i grube, a w mojej głowie przeróżne drobiazgi dotyczące Hugh wskakiwały na miejsce. - No dobrze - powiedział Rhys. - Chodź, wsadzę cię do tak sówki. Dobranoc wszystkim. Powiesił mi futro na ramionach. - Dobranoc, dobranoc - odparła Davina. - Charlie, zobaczy my się w przyszłym tygodniu? Powietrze na dworze było rześkie i słone; chłodna bryza marszczyła wodę w zatoce w drobne fale. Kilka kroków dzielących nas od stanowiska taksówek, przeszliśmy w milczeniu. Rhys westchnął. - Poczekam z tobą- powiedział. - Proszę cię, wolałabym nie. - Spróbowałam się roześmiać. -I niby o czym mielibyśmy rozmawiać? Odegraliśmy już wielką scenę. Natychmiast pożałowałam tej niezamierzonej nonszalancji. - No cóż - odparł Rhys - to była prawdziwa przyjemność, choć tak krótko to trwało. I wiesz, że możesz do mnie zadzwonić w każdej chwili, gdybyś potrzebowała jeszcze czegoś w związku z twoją podróżą. Czegokolwiek. Z radością pomogę. - O, raczej długo nie będziesz miał okazji. Przepuściłam wszystkie moje oszczędności. Zabieram moich synów na narty. W przyszłym tygodniu. Chyba mi zupełnie odbiło. Miałam dziś wieczorem wyjątkowe natchnienie do idiotycznych pogawędek. Natychmiast pożałowałam tego „odbiło". Wcale nie czułam się, jakby mi odbiło. Czułam, że nareszcie biorę sprawy w swoje ręce. Ale Rhys i tak nie zwrócił na to uwagi. - Cudownie. Jeździsz na nartach? - Nie bardzo. Byłam tylko dwa razy. I to lata temu. - Zawsze coś. No dobrze. Mam nadzieję, może jeszcze kiedyś na siebie wpadniemy, choć mam nadzieję, że nie na gruncie zawodowym. A le gdy by... - Oczywiście. Musnął wargami mój policzek i ruszył z powrotem do holu. Jakoś nie wydawało mi się, by istniała duża szansa, że nasze drogi się jeszcze skrzyżują. Patrzę, jak Rhys wchodzi do środka i zaczynam właśnie przetrawiać szerokie implikacje wizji Daviny w roli mamy i Ianthe
RS
w roli mamy Hugh, kiedy rzeczone mamy, okryte płaszczami, wyłaniają się z hotelu i ruszają spacerem wzdłuż barierki, spoglądając na zatokę. Wyglądająjak bliźniaczki, ze swoimi powiewającymi lokami, niczym z obrazów prerafaelitów, i z bladymi sukienkami a la Monet wyzierającymi spod płaszczy - ich rąbki powiewają na wietrze kolorowymi falami. Ciekawa jestem, jak ten nowy image Daviny wytrzyma podróż w ciężarówce po Europie Wschodniej. Ale nie zastanawiam się nad tym zbyt długo. Jestem zbyt zmęczona. Podjeżdża taksówka. - Simpson? Cefn Melin? - pyta taksówkarz. Wsiadam do tyłu; kierowca grzebie w schowku i wyławia z niego wyblakły wymięty spis ulic Cardiff. W końcu dziobie palcem guzik taksometru, który zapewne liczy funta za to, że jest po północy, funta za wietrzną pogodę, funta za to, że w nazwie miesiąca jest ,,t'*, i kolejnego funta, jak podejrzewam, za to, że w ogóle zamontowano go w taksówce. Spoglądam za okno, w upstrzoną światłami noc, i mam to w nosie. - Gdzie konkretnie w Cefn Melin? - pyta kierowca. Ale ja jestem myślami daleko stąd. Davina i Ianthe idą z powrotem przez podjazd hotelu na postój taksówek. Słyszę stukanie ich obcasów na kamieniach. Taksówkarz odwraca się do mnie. - Dokąd, moja miła? - A - mówię - racja. Tak. Oczywiście. Do Cefn Melin. Księżyc i gwiazdy migoczą, kiedy Davina schyla się, by mi pomachać. I ja macham do niej. W końcu podaję mój adres i ruszam do domu. Jak to bywa z większością rzeczy, które robię, wszystko, co zrobiłam potem, w tamtej chwili wydawało mi się zupełnie dobrym pomysłem. Jakieś dwadzieścia minut po wyjściu z hotelu byłam z powrotem w mojej przypominającej słój marynaty kuchni, z twardym postanowieniem, żeby: a) nigdy, przenigdy nie mieć do czynienia ze sprawami sercowymi i b) nie krytykować szydełkowania jako rozrywki pozwalającej pożytecznie wypełnić czas. Wręcz przeciwnie, poprosić Hester, żeby mnie nauczyła. A skoro już o tym mowa, zapytać też Sheilę Rawlins, czy mogę się zapisać na jej kurs kwiaciarski. I wtedy zauważyłam liścik.
7.47. Charlotte Wiadomość od doktora Jonesa. Zadzwoni jeszcze raz, rano.
RS
Co? Co takiego? Ponieważ wypiłam sporo wina, przeczytałam liścik sześć razy, by się upewnić, czy nie objawi mi się nic więcej. Ale objawił mi się właściwie tylko jeden fakt. A mianowicie taki, że na kartce brakowało numeru telefonu. Odwróciłam ją, ale że notatka zrobiona została na drugiej stronie menu indyjskiej knajpki z jedzeniem na wynos, słowa, znajdujące się na odwrocie, nie miały wielkiego praktycznego znaczenia. Chyba, że byłabym głodna. A absolutnie nie byłam. Wściekłam się na ojca. Co za idiotyczna wiadomość! Po co było w ogóle zapisywać coś takiego? Wróciłam na korytarz i złapałam za książkę telefoniczną, choć wiedziałam dobrze, że tracę tylko czas. No dobra, pomyślałam. (Zdążyłam już niemal wpaść w histerię). Mogę zadzwonić na informację i zapytać o numer. To też było bezcelowe. Byłam pewna, że numer jest zastrzeżony. Mimo to straciłam kilka minut, udowadniając samej sobie, że mam rację. Nie miało raczej sensu budzenie mojego ojca. Skoro na kartce nie było nic więcej, to znaczy, że nic więcej nie zostało powiedziane. Siadłam na dolnym schodku i spróbowałam racjonalnie zanalizować sytuację. Dlaczego Adam zadzwonił? Dlaczego Adam zadzwonił o siódmej czterdzieści siedem wieczorem, skoro wiedział, że będę na balu Fundacji Antyrakowej z Rhysem? Co takiego»chciał mi powiedzieć? O co chodziło? I dlaczego zadzwonił? Dlaczego nie przysłał maila? A może przysłał? Dwunasta trzydzieści siedem. Nie. O dwunastej trzydzieści osiem uznałam, że najlepsze, co mogę zrobić, to pójść do łóżka i spróbować zasnąć, a potem wstać rano i wydać wszystkim członkom rodziny Simpsonów totalny zakaz używania telefonu przez cały dzień. Tak. To by było najlepsze. Najbardziej sensowne. Tylko że wzbierające we mnie zdenerwowanie dotarło właśnie do najwyższego punktu i groziło powodzią.
O spaniu mogłam zapomnieć; równie dobrze mogłabym zacząć piec walijskie ciasteczka. Jeszcze raz podniosłam więc słuchawkę. - Tak, teraz, jeśli to możliwe. - W porządku, droga pani. Taksówka zaraz będzie. Dwunasta czterdzieści dziewięć. - Och, to pan! - Witam! - powiedział taksówkarz. - Świetne wyczucie czasu. Znów pani wychodzi? Otworzyłam drzwiczki i wsiadłam z przodu, obok kierowcy. - Tak jest - odpowiedziałam. - Ani chwili nudy!
RS
Pierwsza w nocy. Czuję się monumentalnie głupio. Stoję pod domem Adama i Daviny i ogarnia mnie coraz większa konsternacja z powodu akcji, którą podjęłam (bardzo żałuję, że nie czułam jej pół godziny temu). Co gorsza, stoję pod domem Adama i Daviny w środku lodowatej sobotniej nocy, w kompletnych ciemnościach, w futrze i w idiotycznych pantoflach na obcasach, jak jakaś panienka na telefon. Wyjątkowo głupia panienka na telefon. I nawet już nie panienka. Dom Adama i Daviny jest wielki, elegancki, jak można się było spodziewać, biorąc pod uwagę ich wielkie, eleganckie posady, wielki, elegancki styl życia, wielką, elegancką zdolność kredytową itd. Wielki, elegancki dom na końcu podjazdu na końcu przerażającej uliczki wysadzanej drzewami i ciemnej, w której mogą się czaić duże ssaki, gwałciciele i inne potwory. Wielki, elegancki dom oddalony co najmniej trzy kilometry od mojego własnego domu (równie dobrze może być dziesięć, biorąc pod uwagę obuwie) i bez jednego znaku jakiejkolwiek ludzkiej obecności. Zdecydowanym krokiem ruszam chodniczkiem do drzwi, i naciskam guzik dzwonka, zanim zwycięży przemożna chęć schowania się pod jakimś kamykiem. Cisza. Dzwonię jeszcze raz, po czym, by zwiększyć siłę wyrazu, kołaczę kołatką. Cisza.
RS
Dzwonię, kołaczę kołatką i dwa razy uderzam dłoniąw drzwi. Cisza. W oddali pohukuje sowa. Wszystko jakoś tak szeleści. Dochodzę do wniosku, że jestem chyba najgłupszą, najbardziej impulsywną, najbardziej debilną debilką w północnym Cardiffi prawdopodobnie zapłacę za to najwyższą cenę - rano znajdą mnie, zgwałconą i zamordowaną, a ludzie przy śniadaniu będą kręcić głowami i mówić: „Czemuż, ach, czemuż, ach, czemuż one to robią? Dlaczego kobiety pakują się w tak idiotyczne, niebezpieczne sytuacje? Cóż za tragicznie zmarnowane życie; a powinna była pomyśleć o swoich dwóch synach i ojcu cukrzyku" etc. Czuję, że wybuchnę płaczem i zacznę wrzeszczeć, jeśli jeszcze przez chwilę będę rozmyślać na temat własnej, nagłej śmierci, zawracam więc do połowy chodniczka i ruszam odnogą z pojedynczych kamieni, prowadzącą do bocznej furtki. Która otwiera się z mrożącym krew w żyłach skrzypieniem, niczym u Edgara Allana Poe. Boczna ścieżka jest -jeśli to możliwe -jeszcze ciemniejsza i bardziej przerażająca, jako że biegnie między ścianą domu i garażem, i śmierdzi goblinami i trollami. Podążam niepewnie przed siebie, wytrzeszczając oczy w nieprzeniknionej ciemności. Czuję, jak z każdym krokiem wyparowuje ze mnie ze strachu kilkaset mikrogramów dobrej jakości alkoholu. Owszem, to nieprzyjemna sprawa, trząść się ze strachu w ciemnej uliczce, w środku nocy. Ale o wiele gorzej trząść się ze strachu w ciemnej uliczce, w środku nocy na trzeźwo. A ja jestem z całą pewnością trzeźwa - z wyjątkiem szeleszczących rzeczy, które szeleszczą, cała sceneria jest zupełnie nieruchoma. Ale trzeźwość ma też swoje dobre strony. Kiedy jestem już w połowie długości ściany domu (wielkiego to jeszcze mało powiedziane), dochodzę do wniosku, że jaśniejszy obszar na dalekim końcu patio nie jest jednak mirażem wygenerowanym przez rozpacz, ale prawdziwą, składającą się z fotonów plamą światła. Potykając się, idę w tym kierunku i trafiam do czarniejszego od czarnej dziury ogródka przylegającego do okna, z którego sączy się błękitna poświata. Źródłem światła okazuje się monitor komputera. Stoję na zewnątrz czegoś, co wygląda jak dodatkowy salon. Są tam półki z książkami od ściany do ściany, wielkie biurko, kraciasty fotel. Pokój ma zdecydowanie męski charakter. Wydaje się też jakiś opuszczony. Nie ma się zresztą czemu dziwić, skoro nikogo
w nim nie ma. I choć pukam do drzwi patio, wiem już, że popełniłam straszną głupotę i teraz będę musiała iść pieszo do domu, po ciemku i całkiem sama.
27 piewać czy nie śpiewać? Kiedy byłam małą dziewczynką, uznawałam powszechnie znana prawdę, że człowiek powinien śpiewać, kiedy czuje strach. Śpiew - zgodnie z tą doktryną zajmie twoje myśli, wzmocni postanowienia, podbuduje odwagę i zamanifestuje fakt, że się nie boisz. Zamanifestuje też twoją obecność wszystkim grasującym na wolności seryjnym mordercom. Przerywam więc w połowie nieco chwiejne wykonanie Pogromców duchów (z właściwymi słowami, nie gównianą wersję reklamową Metro) i ciapię dalej po błocie w milczeniu. Niby taka drobna rzecz - przebrać się w wygodniejsze buty - ale dla Simpson i tak widocznie zbyt trudna do wykonania. Kłopot z ludźmi, którzy mieszkają w bocznych uliczkach polega na tym, że zwykle mają po kilka godnych zaufania samochodów, i dlatego nie odczuwają potrzeby robienia żadnych ustępstw na rzecz pieszych. Nawet listonosz przyjeżdża tutaj furgonetką. I, dobry Boże, taka uliczka naprawdę wydaje się długa i przerażająca, kiedy pokonuje się ją w czarnej, nieprzeniknionej ciemności, z prędkością chomika o kulach. Postanawiam właśnie traktować na przyszłość ślimaki z o wiele większym szacunkiem i o wiele mniejszą ilością soli, kiedy biały blask pada na dalekie zarośla; miękkie perłowe światło wyławia z ciemności krzew głogu. Pierwsza moja myśl to oczywiście: ach! To Adam! Ale że minęłam już przynajmniej cztery wielkie domy plus kilka farm plus dróżkę prowadzącą Bóg wie gdzie, plus groźną zatoczkę do parkowania, moje kolejne myśli nie sąjuż tak obiecujące. Reflektory zbliżają się, muszę więc podjąć decyzję, jaką obrać taktykę. Mogę, mianowicie, rozpłaszczyć się twarzą w dół w niewielkiej przecince w zaroślach albo stanąć na widoku i wymachiwać ręka-
RS
Ś
RS
mi. Biorąc pod uwagę porę, pierwszy pomysł wydaje się mniej ryzykowny, ale jajestem optymistką (jeszcze pijana?), optuję więc za wymachiwaniem. Zajmuję właśnie odpowiednią pozycję, kiedy samochód wyjeżdża zza rogu. Po czym hamuje gwałtownie (dużo błota) i z bocznym poślizgiem trafia w żywopłot po lewej. Nie widzę, co to za samochód, ponieważ oślepiają mnie reflektory, ale z całą pewnością słyszę zgrzyt gałęzi o błotnik. Krzyżuję palce na szczęście. Z samochodu wyskakuje mężczyzna. Ale kto? (Wciąż jestem oślepiona). Mówi: - Jezu! - A potem: - Dobry Boże. - A potem: - Co, do dia bła! A potem: - Halo? Kto tam jest? - Ehm... - zaczynam. Mężczyzna podchodzi bliżej. - Charlie? Charlie, to ty? Boże, wziąłem cię za niedźwiedzia! Jestem tak totalnie, niesamowicie uradowana jego widokiem, że odpowiadam z przejęciem: - Co za bzdury! Przecież wszyscy wiedzą, że w Brytanii nie ma już żadnych niedźwiedzi. Poza tym, czyja wyglądam jak nie dźwiedź? Stoi teraz tuż przy mnie, z rękami na biodrach, przed zderzakiem samochodu. Jego włosy otacza mała złota aureola z krążących w jaskrawym świetle komarów. Jego twarz (wyrażająca lekki szok) nic mi nie mówi. - Owszem, wyglądasz, szczerze mówiąc. I czy nie będzie nie grzeczne z mojej strony, jeśli zapytam, dlaczego spacerujesz sama po peryferiach Cefn Melin o - spogląda na zegarek - pierwszej dwadzieścia nad ranem? W wyrazie jego ust czai się cień uśmiechu. Ale nie obejrzał jeszcze swojego lewego błotnika. - Jestem tutaj - odpowiadam, czując, jak opuszcza mnie pew ność siebie - z powodu twojego telefonu. Nie zostawiłeś numeru. A mogło to być coś pilnego, więc przyjechałam jak najszybciej. Adam przygląda mi się uważniej. Bo faktycznie trochę to dziwne, że prowadzimy tę rozmowę o tej porze, w tym miejscu. Och, szkoda, że wcześniej nie zaświtała mi w głowie taka myśl. - Naprawdę? - pyta. - Naprawdę. Rozgląda się dookoła. - To gdzie jest twój samochód?
RS
- W domu. Nie mogłam sama przyjechać. Za dużo wypiłam. Na balu. Kiwa głową. - No tak. - Choć w tej chwili muszę przyznać, że nigdy w życiu nie czułam się trzeźwiejsza. - Otulam się szczelniej futrem. - Boże, no tak! - Podchodzi do mnie. - O czym ja myślę? Pewnie umierasz z zimna. Chodź, wsiadaj do samochodu, zawiozę cię do domu. - Prowadzi mnie do drzwiczek od strony pasażera i pomaga mi wsiąść. Ciepłe wnętrze samochodu jest wypełnione jego zapachem, z głośników sączy się cicha muzyka i wiruje w ciasnej przestrzeni. Strawiński. Strawiński! Z pomrukiem silnika samochód rusza uliczką. W moim umyśle kłębi się cała masa desperackich pytań. Większości z nich w życiu nie odważyłabym się zadać. - No dobrze - wyduszam z siebie. - O co chodziło z tym telefonem? Kiedy to mówię, przychodzi mi do głowy, że mogło przecież chodzić o coś zupełnie niezwiązanego ze sprawami, które tak leżały mi na sercu. Na przykład o nowe przełomowe odkrycie w leczeniu astmy. O jakąś geologiczną nowinkę. O zasponsorowanie (wrrr) wyprawy do Rumunii, na którą wybiera się z Daviną. Simpson, ty idiotko. Jego krótkie wahanie wydaje się trwać wieki. - Miałem nadzieję, że cię jeszcze złapię. Chciałem z tobą porozmawiać. - O czym? - Właściwie o wszystkim. O Davinie i o mnie. No i... Jesteśmy już na podjeździe. Moje wargi drżą, jakby kierował nimi za pomocą sznurków marionetkarz. O, Boże. Wszystko źle zrozumiałam. On mi tu zaraz wygłosi jakieś żarliwe przeprosiny. - Myślę, że wiem już wszystko, co chcę wiedzieć o tobie i Davinie. Silnik milknie; Adam wyjmuje kluczyki ze stacyjki. - Naprawdę? Zły ruch, Simpson. - Powiedziałeś „no i". No i o czym? - No i o nas, oczywiście - mówi, odwracając się do mnie. - O których nas? - O nas nas. Jakich innych nas tu widzisz?
RS
Teraz dla odmiany robi mi się gorąco w moim futrze. Gorąco i słabo. - Ciebie i Davinę. Całą tę historię z tobą i z Daviną. Ta su kienka, te płacze, to rzucanie pracy, ta cała euforia, Boże, sukien ka, włosy, dobry humor, dyskoteka, ten nonsens z dzieckiem. Adam ten nonsens z dzieckiem. O co chodzi z tym dzieckiem? Adam siedzi przez chwilę bez ruchu, z jedna ręką na kierownicy. W końcu uśmiecha się i otwiera swoje drzwiczki. Wysiada obchodzi samochód, otwiera moje drzwiczki, pomaga mi wysiąść' I nareszcie, nareszcie odpowiada na moje pytanie. Czyżby jego czas płynął jakoś inaczej, niż mój? - Ten nonsens z dzieckiem, jeśli to jest nonsens, a jestem skłonny przychylić się do twojej opinii, nie ma nic wspólnego ze mną, Charlie. Boże, ty nic nie wiesz, prawda? Nie wiesz absolutnie o niczym. - O czym nie wiem? - O Davinie. - Wiem tylko tyle, że przez ostatnich kilka tygodni przeżywałam istny horror. Horror, słyszysz? Kochaliśmy się, Adam. Boże! Miałam tak zwyczajnie o tym zapomnieć? To była męczarnia. Więc rzeczywiście. Nic nie wiem. Ty mi powiedz. A może lepiej nie. Nie wiem, czy zniosę dziś kolejne rewelacje. Łzy napływają mi do oczu. To jest jak zdzieranie plastra w zwolnionym tempie. Powinniśmy albo wrócić do samochodu, albo wejść do domu. Jest późno, jest ciemno i bardzo zimno. Ale nie ruszamy się z miejsca. Stoimy twarzą w twarz przy drzwiczkach pasażera. Ja w moim futrze. On w garniturze. Jakbyśmy pozowali do „Hello!" Albo reklamowali samochód. W każdym razie wyglądamy jak dwie plastikowe kukły. Jego milczenie łamie mi serce. Ale przecież moje serce jest złamane już dawno. C 'est la vie. Que sera. Adam sięga za moje plecy i zatrzaskuje drzwiczki samochodu. Oddycham jego zapachem. Wypełniam nim zmarznięte płuca. - Davina odeszła do lanthe - mówi. - Znasz Ianthe? To ta... - Oczywiście, że znam lanthe - ucinam, mrugając z niedowierzaniem. - Nie mogę spojrzeć na sadzawkę czy żabę, żeby zaraz o niej nie pomyśleć. I nagle mój mózg zaskakuje. Trach.
RS
- Jak to odeszła? Na zawsze? Rozstaliście się? Z Daviną? Adam rozkłada ręce. Pochyla głowę. A ja wycieram oczy i usiłuję przyjąć do wiadomości ten cud. - Oczywiście, że tak - ciągnie. - Przecież ci mówię. Odeszła do lanthe. Żyje z nią, Charlie. One... Słuchaj, a co z Rhysem? Sądziłem, zewy... - To źle sądziłeś. - On, zdaje się, też - mówi. Nie, on nie sądził. Domyślił się wszystkiego o nas. Adam unosi palec i dotyka delikatnie mojej twarzy. I uśmiecha się. - O was nas, czy o nas nas? - A jak myślisz, głuptasie? - W takim razie... - Podchodzi bliżej. Wrzuca kluczyki do kieszeni. Wsuwa swoje cudowne, zimne dłonie pod poły mojego płaszcza. - Myślę, że przynajmniej powinnaś się ze mną podzielić tym futrem. - Nie jest prawdziwe - mówię. - I co z tego? - Wybucha śmiechem. - Twój zbieracz małży z Tenby też nie jest prawdziwy. - Jego wargi odnajdują moje. Ale to jest-mówi.
Epilog
RS
Choć oddalony o ponad osiemdziesiąt kilometrów, Everest wydawał się tak bliski, jakby można go było dotknąć. Drobne szczegóły Północnej Ściany, bardziej trójkątnej i regularnej, niż sobie to wyobrażałem, z łatwością można było dostrzec gołym okiem, nawet z tak wielkiej odległości. Teraz zrozumiałem, dlaczego dla Tybetańczyków Everest był Czomolungmą Boginią Matką Ziemi, na długo, zanim zachodni mierniczy potwierdzili naukowo, że jest najwyższym szczytem na świecie. Widziany z Wyżyny Tybetańskiej, Everest nie potrzebuje teodolitów, by potwierdzić swoją wspaniałość: bezdyskusyjnie przerasta o głową i ramiona wszystko inne na Ziemi, a swoim dostojeństwem i osobowością przewyższa też pozostałe giganty Himalajów. Od północy Everest nie chowa się za żadną zasłoną ukazuje się w całej swojej chwale, bez wstępów ani wybiegów. Stoi sam. wspaniały i dumny, jak piramida ze skały rzeźbiona przez najpotężniejsze moce Ziemi przez miliony lat. Żaden inny szczyt nie wkracza na jego teren; żaden by się nie ośmielił. Everest bez wysiłku wypełnia pół horyzontu. Widziany z miejsca, w którym stoimy, nie pozostawia miejsca na żadne wątpliwości: to najpotężniejsza góra świata. Odgłosy z zewnątrz przerywają mi czytanie. Słyszę dźwięczny grzechot butów na luźnych kamieniach. Wyglądam z namiotu. Ogromne niebo jest prawie granatowe i bez jednej chmurki; nasyca
barwą przestrzenie między majestatycznymi, białoblękitnymi i grafitowymi ramionami. Niżej leży cień. - A! Obudziłaś się wreszcie! Co czytasz? - Strefą śmierci. Nie mogę się oderwać. To jest genialne. - Brzmi przerażająco. - I będzie przerażająco. Ale i wspaniale. - Dwie minutki, dobrze? Zrobię coś ciepłego do picia. - Dwie minutki. Żaden problem. - Rozsuwam śpiwór. Otwarta klapa namiotu wpuszcza powiew zimnego powietrza rozmigotanego od tańczących kryształków lodu. Wsuwam książkę pod poduszkę, zakładam strony dziennika długopisem i chowam monetę Minnie na miejsce, do portmonetki. W końcu wkładam buty i wysuwam się z namiotu, na światło słoneczne, gdzie mój własny Szerpa z Tenby czeka na mnie z herbatą.
RS
KONIEC
Od autorki
RS
Fragment wykorzystany w epilogu, zaczerpnięty ze Strefy śmierci Matta Dickinsona, opisuje Everest od strony północnej widziany z Tybetu, a nie z Nepalu. Everest łączy swoim masywem Chiny i Nepal; zdobywcy ściany od północy zaczynają swoje podejście z lodowca Rongbuk, na skraju Wyżyny Tybetańskiej. Najwięcej udanych prób zdobycia Everestu miało jednak miejsce od strony południowej, czyli od strony Nepalu. Turyści, którzy zamierzają dojść do ściany pod Everestem, podróżują autobusem z Katmandu do Jiri, a potem idą pieszo, przez Namche Bazar i Pheriche. Baza pod Everestem mieści się u stóp lodowca Khumbu, ponad pięć tysięcy trzysta metrów nad poziomem morza. Niezbędny jest okres aklimatyzacji. LBL, lipiec 2001