Karol May W krainie srebrnego lwa Przełożyła Halina Leonowicz Tytuł oryginału Im Reiche des Silbernen Löwen KRAINA GORĄCZKI BASRA Każdemu czytelnikowi...
16 downloads
15 Views
2MB Size
Karol May
W krainie srebrnego lwa Przełożyła Halina Leonowicz Tytuł oryginału Im Reiche des Silbernen Löwen
KRAINA GORĄCZKI BASRA Każdemu czytelnikowi baśni z Księgi tysiąca i jednej nocy znana jest nazwa Basra, albowiem równie piękna, jak mądra narratorka Szehere — zada umiejscawia akcję części swych opowieści w tym niegdyś sławnym mieście. Basra — dawniej zwana Bassorą albo Balsorą — jest najstarszym spośród miast kalifa nad Eufratem i Tygrysem, założonym w 636 roku przez Omara I w celu odcięcia Persom połączenia z morzem, a tym samym drogi morskiej do Indii. W owych czasach u ujścia rzeki, teraz całkowicie wyschniętego, leżało stare miasto Teredon albo Diridotis; ze względu na niezwykłą żyzność okolicy przez stulecia Arabowie zaliczali je do czterech rajów islamu. Od Nabuchodonozora do czasów macedońskich Diadochów było ono w rozkwicie, a znane jest nam również dlatego, że jesienią 325 roku, płynąc z delty Indusu, zawinął tu ze swoją flotą przyjaciel z młodości Aleksandra Wielkiego, Nearchos. Między tym miastem handlowym i Basrą istniała rywalizacja, z której zwycięsko wyszło podówczas młode jeszcze miasto kalifów, Basra. Teredon podupadł zapewne przede wszystkim wskutek nieustannego, nie dającego się powstrzymać zapiaszczania rzeki, gdy tymczasem Basra stawała się ośrodkiem handlu dla towarów przeznaczonych dla Bagdadu i doszła do takiego znaczenia, że Zatokę Perską nazwano „Morzem Basry”. Miasto korzystnie usytuowane i znajdujące się pod szczególną opieką kalifów nie tylko osiągnęło materialny dobrobyt, ale zyskało też rozgłos jako miejsce spotkań najznakomitszych poetów i uczonych świata muzułmańskiego, zwłaszcza od czasu powstania tam pierwszej akademii, której założycielem był sławny Ibn Risaa. Intelektualne i religijne znaczenie tej akademii było tak doniosłe, że Basra otrzymała zaszczytne miano: Kubbet el Islam — Kopuły Islamu. Ta świetność nie trwała jednak długo, i wkrótce miasto podzieliło los swego dawniejszego rywala, Teredonu, do czego przyczyniło się z czasem postępujące nieubłaganie wysychanie rzeki, a także niepomyślne układy polityczne. Teraz „Kopuła Islamu” stanowi zbiorowisko rozsianych wśród ruin ubogich domostw i choć jest bazą wyjściową dla karawan wyruszających do Arabii, prawie całkowicie utraciła dawne znaczenie. Nawet sama miejscowość utraciła nazwę: obecnie zwie się Zobeir — od małego meczetu z grobowcem wzniesionym w miejscu, gdzie tego imienia zwolennik wdowy po Mahomecie, Aiszy, znalazł śmierć. Basra jest interesująca zresztą i dlatego, że Mahomet jako chłopiec towarzyszył w podróży swemu wujowi Abu Talebowi i tu zetknął się z chrześcijańskim mnichem o imieniu Dżirdżis (Georgius), który, często z nim obcując, zwrócił później uwagę wujowi na duchowe predyspozycje chłopca. W tym prawdopodobnie należy doszukiwać się korzeni chrześcijańskiej myśli, której kwiaty tak często odnajduje się w Koranie. Obecnie Basra znajduje się w odległości około dwu mil na północny wschód od starego miasta. Ktoś, w kim lektura Księgi tysiąca i jednej nocy wzbudziłaby podniosły, poetycki nastrój, zobaczy tu wokół siebie całkowicie odartą z poezji nędzę i już w pierwszej godzinie pobytu chce możliwie najszybciej opuścić tę scenerię uroczych baśni. Przede wszystkim miasto, niestety, nie leży nad rzeką, tylko o pół godziny drogi dalej, nad stojącą — i dlatego cuchnącą — wodą. Miejsce to ukazuje oczom przybysza jedynie oznaki rozkładu; jest położone na bagnistym gruncie, który wydziela groźne miazmaty. Każdego roku wybucha tu epidemia febry tak złośliwej, że na przykład przeniesienie urzędnika z Bagdadu do Basry uważa się za skazanie go na śmierć. Żaden z miejscowych lekarzy nie zna skutecznego środka przeciwko tej febrze, a ponieważ i nasi medycy okazują się bezradni, przeto Europejczyk, przyjechawszy tu, chce jak najszybciej stąd odjechać. W dwudziestych latach dziewiętnastego wieku liczbę
mieszkańców szacowano jeszcze na sześćdziesiąt tysięcy co najmniej, teraz zaś * Basrę zamieszkiwała zaledwie dziesiąta część tego i gdyby nie znajdował się tu Kut–i–Frengi — port dla dużych morskich parowców, prowadzących handel pomiędzy Mezopotamią i Indiami — Basry wkrótce trudno by szukać w jej obecnym miejscu. Doskonale widdziałem o tym wszystkim, a jednak przybyłem tu z moim Hadżim Halefem, żeby zwiedzić starą Basrę, następnie, nie zatrzymując się tu dłużej, przeprawić się przez Szatt el Arab i Qarun, a potem jechać brzegiem Dżerrahi albo też Ab’Ergun w góry i tam szukać przez przełęcze drogi do Sziraz. Moi czytelnicy wiedzą, że byłem już raz wcześniej z Halefem w Basrze*. Już wtedy mieliśmy zamiar udać się do Persji, zboczyliśmy jednak na drogę pielgrzymów do Mekki, i później nie mogliśmy już do końca zrealizować tego zamiaru, to zaś, co przeżyliśmy w starej Basrze, było tak interesujące, że i teraz nie chcieliśmy przejeżdżać tędy bez ponownego odwiedzenia tych miejsc. Dziś właśnie wróciliśmy stamtąd i siedzieliśmy nie opodal budynku komory celnej w kahwe*, znajdującej się obok bramy w murze. Konie zostawiliśmy na wąskim brudnym podwórzu i czekaliśmy na przewoźnika, który miał nas przeprawić na lewy brzeg Szatt el Arab. Ów miły człowiek odprawił nas, odkładając to na później, okazało się bowiem, że przewoził już kogoś i teraz musi najpierw dobrze wypocząć. Irytowała nas strata czasu z tak błahej przyczyny, ale musieliśmy się z tym pogodzić, albowiem ten uparciuch na propozycję, że moglibyśmy sami wiosłować, a on będzie odpoczywał, oznajmił nam, że jego wiosła przeznaczone są tylko dla niego, a nie dla innych. Ale ponieważ każda uciążliwość miewa też swoje dobre strony, co miało się potwierdzić i w tym przypadku, zwłoka wyszła nam na korzyść. Przyniosła nam taką niespodziankę, że większej i lepszej nie moglibyśmy sobie życzyć. Muszę wspomnieć, że ściany kawiarni, podobnie jak komory celnej, wykonane były z trzcinowej plecionki. Kawiarnia miała dwa pomieszczenia: większe i mniejsze; siedzieliśmy sami w tym ostatnim i mogliśmy przez cienkie, ażurowe przepierzenie widzieć wszystko, co działo się w pierwszym pomieszczeniu i wyraźnie słyszeć, co tam mówiono. Do tej pory było tam kilku ludzi, ale wyszli. Gospodarz siedział leniwie rozparty na poduszce, z wygasłą fajką na kolanach, i sennie patrzył przed siebie. Młody Somali, nie musząc się zajmować obsługiwaniem gości, zajęty był fajkami, które wisiały na ścianach; zdejmował jedną po drugiej i nabijał. Fajki przeznaczone były dla palących gości. W obydwu pomieszczeniach było bardzo cicho, na zewnątrz też, tylko od czasu do czasu dobiegały głośne komendy z pokładu angielskiego parowca, który pod wieczór miał podnieść kotwicę i wyruszyć do Karaczi i Bombaju. Nagle rozległ się głośny dźwięk syreny okrętowej. Z góry albo od morza — tego nie wiedzieliśmy, gdyż nie mogliśmy go zobaczyć — przybywał nowy parowiec. I ten statek przyniósł nam niespodziankę, o której wcześniej wspomniałem. Upłynęło zaledwie dziesięć minut od sygnału syreny, gdy usłyszeliśmy, że do kawiarni wszedł nowy gość. — Salam! — rzucił krótko. — Salam alejkum! — odpowiedział gospodarz sennym, obojętnym głosem. Nie mieliśmy powodu, by zajmować się gościem tego lokalu, ale znudzeni czekaniem rzuciliśmy okiem przez prześwit w przepierzeniu na wchodzącego. Ledwie to uczyniliśmy, a Halef już chciał się poderwać z miejsca, już otworzył usta do okrzyku zdziwienia, ale ja czym prędzej zatkałem mu usta dłonią i przygniatając go do poduszki, powiedziałem: — Cicho! Bądź cicho, Halefie! To zupełnie niezwykłe spotkanie; ja też cieszę się z niego, że miałbym ochotę krzyknąć, ale chcę zobaczyć, jak on sobie poradzi bez znajomości języka arabskiego czy tureckiego.
*
ok. 1898r. patrz: K. May Na obcych ścieżkach * kawiarnia *
Człowiek, do którego odnosiły się moje słowa, był osobą, jaka nawet wszędzie na Zachodzie, a co dopiero w tym zakątku Orientu, musiała przyciągać uwagę: był ogromnego wzrostu, kościsty, a na jego wydłużonej głowie tkwił szary cylinder. Niepomiernie szerokie usta o wąskich wargach przecinały na poprzek drogę nosa, który — mimo że ostry i wystarczająco długi — dążył jak gdyby do wydłużenia się jeszcze dalej, aż do brody. Jeśli dodam, że nos ten zachował ślady zdobiącego go niegdyś guza, to już łatwo można odgadnąć, kim był ów gość kawiarni. Goła, cienka szyja sterczała z bardzo szerokiego, wykładanego i doskonale wyprasowanego kołnierza koszuli; dalej był szary krawat w kratkę, szara, kraciasta kamizelka, takaż marynarka, spodnie i getry oraz szare kamasze. Talię opasywał mu szary, kraciasty pas, a za nim zatkniętych było kilka rewolwerów i noży. Od jednego ramienia skosem do biodra, z przodu i z tyłu, biegły wąskie, kraciaste ładownice. Na plecach miał niezwykle duży karabin w szarym, kraciastym pokrowcu, a w ręce mniejszy, w podobnym przyobleczeniu. Ów szarokratkowany mężczyzna sztywno i z godnością podszedł do jednej z ułożonych wzdłuż ścian poduszek, ugiął kolana, żeby na sposób orientalny usiąść na niej ze skrzyżowanymi nogami, ale z braku wprawy i przesadnej sztywności członków, straciwszy równowagę, klapnął głośno na siedzisko z szeroko rozstawionymi kończynami, na sposób, w jaki zwykł siedzieć normalnie Europejczyk. — The deuce! — wykrzyknął ze złością, ale zaraz opamiętał się i władczym tonem przywołał afrykańskiego chłopca: — Cybuch! — rzucił krótko. Somali zdjął ze ściany jedną z nabitych fajek, przytknął do tytoniu kawałek rozżarzonego węgla drzewnego i wziąwszy do ust fajkę, pociągnął z niej, po czym już zapaloną wdzięcznym ruchem podał cudzoziemcowi. — Chanzir*! — ofuknął go gość, wytrącając mu fajkę z ręki, aż poleciała gospodarzowi pod nogi. Ów zrozumiał przyczynę dziwnego zachowania się gościa i wyjaśnił ją młodemu Ganimedowi nikotyny: — Ten cudzoziemiec to Angol i on nie chce fajki z twoich ust; sam ją sobie zapali. Usłyszawszy to pouczenie, Somali przyniósł drugą fajkę z innym kawałkiem węgla. Anglik pociągnął z niej kilka razy; jego nos natychmiast energicznie wstrząsnął się z obrzydzenia, po czym druga fajka poleciała za pierwszą. — Co jest? — spytał gospodarz. — Dlaczego odrzucasz i ten cybuch? — Tytoń nędzny — odpowiedział zapytany. — Mówisz o tytoniu, ale nie rozumiem tego drugiego słowa. Co ono znaczy? — Tytoń battal! — brzmiała odpowiedź tym razem po arabsku. — Nie mam lepszego. Jeśli u mnie ci nie smakuje, to możesz stąd odejść! — Kahwe! — zażądał gość i spokojnie siedział dalej. Somali podszedł do pojemnika, w którym stale żarzył się węgiel, przygotował filiżankę kawy i przyniósł mu. Anglik powąchał kawę, wziął łyk na próbę, a potem z gestem obrzydzenia wylał zawartość filiżanki. — Kahwe battal*! — Jeśli ci nie smakuje, to możesz odejść! — odparł gospodarz z właściwym dla Orientu niewzruszonym spokojem ducha, tylko dodał jeszcze: — Ale przedtem zapłacisz! — Kaddaisz tamano? Ile? — spytał Anglik. — Iszrin karusz… dwadzieścia piastrów. Właściwie było to zdzierstwo i miało być karą dla gościa za jego obraźliwe zachowanie. Ale ten z obojętną miną wyjął z kieszeni monetę i rzucił; Somali podniósł ją i wręczył * *
świnia kawa zła
gospodarzowi, a kiedy ten chciał wydać resztę, Anglik lekceważącym ruchem dał do zrozumienia, że reszty nie trzeba. Wnosząc ze zdziwienia na twarzach tych dwu, można było domniemywać, że nadpłata była spora. Mnie wcale nie zdziwiła owa wspaniałomyślność mego starego, dzielnego Davida Lindsaya, stała się ona bowiem jego drugą naturą. Lindsay… i oto wyjawiłem, kim był ów szarokratkowany cudzoziemiec. Tak! Można sobie wyobrazić moje i Halefa zdumienie i naszą radość z ujrzenia tak niespodziewanie lorda Lindsaya! Wiedziałem, że od lat nie było go w starej Anglii; ciągle podróżował, a ostatni list od niego dostałem przed czternastoma miesiącami z Kapsztadu. Dokąd stamtąd zamierzał się udać, nie wspominał. Aż nagle dziś wszedł tu, w tym samym osobliwym stroju, w jakim zobaczyłem go po raz pierwszy w Maskacie, również w kawiarni! Jeszcze bardziej niż samym spotkaniem, zdziwiony byłem jego znajomością języka. Wówczas długo, długo przemierzaliśmy na koniach najróżniejsze zakątki Orientu, tu i ówdzie zatrzymując się na dłużej, tak że poznanie tamtejszych obyczajów i osłuchanie się z językami byłoby rzeczą normalną, ale „prawdziwemu Anglikowi” nie śniło się nawet, żeby choć trochę przyswoić sobie obyczaje oraz sposób wysławiania się ludzi, z którymi obcowaliśmy. Był Anglikiem i uważał, że powinien być zawsze pod każdym względem na wskroś angielski, przeto nie zadawał sobie najmniejszego trudu, by zapamiętać choćby jakieś słowo tureckie, arabskie, kurdyjskie czy perskie. Fakt, że rozumiał i mówił po niemiecku, można by uznać za cud, gdyby nie to, że znajomość tego języka posiadł jeszcze w wieku chłopięcym od niemieckiego krewnego ze strony matki. Żywił niezłomne przekonanie, iż nawet w najodleglejszym i najmniej znanym zakątku globu ze swoim angielskim sposobem bycia oraz wyłącznie angielskim językiem może z powodzeniem wszędzie się poruszać i wierzył, że nawet najmniejsze odstępstwo od tego zwyczaju byłoby równoznaczne z obrażaniem swego narodu. Ta jednostronność bywała dla nas często wielce niewygodna. Kiedy człowiek wraz z towarzyszącą mu osobą, która nie zna i nie rozumie języka i obyczajów danego kraju, musi funkcjonować wśród obcych, może nawet na wpół tylko cywilizowanych plemion, a przy tym ma nieszczęście znaleźć się w niebezpiecznej sytuacji — to oczywiście obecność takiego towarzysza, nawet gdyby był on najlepszym z ludzi, odczuwa się nie tylko jako przeszkodę i utrudnienie; w pewnych okolicznościach może ona stać się wręcz zgubna. Lindsay jednak nigdy nie mógł tego zrozumieć, i stąd można sobie wyobrazić moje zdziwienie, gdy w Basrze nagle przekonałem się, że nie tylko rozumie on po arabsku, ale nawet, co prawda jeszcze błędnie, po arabsku mówi! W każdym razie latami bardzo pilnie zajmował się tym językiem i włożonego w to trudu nie uważał za poniżenie, co wydawało mi się u niego zupełnie dziwne i wzbudziło dla niego podziw. Do serdecznego zadowolenia z owej zaskakującej umiejętności posługiwania się językiem przyczyniła się pewna okoliczność: gdyby miał jechać z nami do Persji, gdzie można porozumiewać się zarówno w języku arabskim, jak i narodowym, fakt ten był dla nas, a zwłaszcza dla mnie, ogromnym ułatwieniem; nie byłoby bowiem nikogo wśród nas, kto z braku znajomości języka nie mógłby zrozumieć żadnego tubylca i któremu ja, jak to bywało dawniej z Lindsayem, musiałem każdą rozmowę tłumaczyć i wszystkie ważniejsze wydarzenia objaśniać. A to, że z nami pojedzie, nie ulegało wątpliwości. Zamiary, które go tu przywiodły, i wydane już przez niego dyspozycje, jakiekolwiek by one były — ujrzawszy nas, na pewno porzuci, żeby być razem z nami, o tym byłem przekonany. Lubił to, co niezwykłe, nawet niebezpieczeństwo, a przy tym darzył mnie tak serdeczną sympatią, że teraz z całą pewnością porzuci swoje fantazje podróżnicze, aby móc zostać z nami. Jeśli mam być szczery, to powiem, że jego towarzystwo mogło mi nastręczać trochę trudności, z drugiej jednak strony pozytywne cechy, jakie posiadał, z nadwyżką wyrównywały owe, że tak je nazwę, fatalne. Był człowiekiem bardzo odważnym, niezwykle opanowanym, nadto posiadał kontakty, które mogły być dla nas korzystne. A do tego jeszcze jego ogromne
bogactwo. Ja nie zaliczam się do tego rodzaju ludzi, którzy chętnie korzystają z okazji wyciągania korzyści z zamożności innych, jednak na wszelki wypadek lepiej jest mieć towarzysza, który dysponuje wszelkimi możliwościami finansowymi, niźli kogoś, kto trzy razy obróci w palcach fenig, zanim go wyda albo z powrotem wsadzi do kieszeni. Pod tym względem mieliśmy w Lindsayu niezwykle cennego towarzysza, którego arystokratyczne zachcianki dla kogoś innego na moim miejscu byłyby prawdopodobnie dobrym źródłem dochodu. I wreszcie, o czym nie należy zapominać, to jego dziwactwa, a były one dla nas nie wysychającą krynicą cichej wesołości i można było domniemywać, że znów będziemy mogli z niej czerpać. Widzieliśmy, że choć gospodarz już dwukrotnie zachęcał go do opuszczenia lokalu, on najspokojniej siedział, nie ruszając się z miejsca. Wyglądało na to, że intensywnie myśli, czego by tu mógł jeszcze zażądać i skonsumować, albowiem dla niego, który był uosobieniem dżentelmena, takie siedzenie w lokalu publicznym bez możliwości zapłacenia przyzwoitego rachunku było czymś fatalnym. Wreszcie wpadł na pomysł: — Frank kahwe! — zażądał. Pod określeniem „frank kahwe” albo „frank kahwesi” lub też frankońska kawa rozumie się czekoladę. — Nie mam — odpowiedział gospodarz. — Kakao! — Nie wiem, co to jest. — Sherry! — Nie rozumiem. Lindsay otworzył szeroko usta i ziewnął. Czuł się znudzony tym, że nie otrzymał, czego żądał, a jego nos jakby nachylił się bliżej ust, prawie zaglądając do jamy otoczonej zębami, oczekując, że może stamtąd wyjdzie jeszcze jakieś życzenie, które mogłoby być spełnione. I stało się: — Sorbet! — dało się słyszeć zbawienne słowo. Somali spiesznie ruszył, by przynieść zamówioną wodę cukrową z sokiem owocowym, za co dostał tak hojny bakszysz, że twarz mu się rozjaśniła i podziękował trzema ukłonami. Lindsay podniósł napój do ust, spróbował i wydawało się, że mu smakował, bo pociągnął jeszcze głęboki łyk. Ale kiedy odstawił naczynie i zajrzał doń, nagle wytrzeszczył oczy, na jego twarzy pojawiło się przerażenie, a nos ze strachu podniósł się do góry. — The devil! — wykrzyknął, odsuwając daleko od siebie sorbet. — To jest przecież… to… to jest… jak też ślimak nazywa się po arabsku? — I znów nie wiem, co masz na myśli — odparł gospodarz. — Czy coś tam jest w sorbecie? Pokaż! Chcę zobaczyć, co to jest. Usłużny dzięki szczodrości Lindsaya podskoczył, wziął z jego rąk naczynie i zobaczył to samo co Anglik. Tyle tylko, że on nie przestraszył się wcale i najspokojniej powiedział: — To jest bazzaka*, malutka bazzaka, nie dłuższa od mego serdecznego palca! Allach też ją stworzył, jak stworzył nas, i któż mógłby się bać takiego małego ślimaka! Byłoby szkoda, wielka szkoda tej słodkości. Zaraz każę ci przynieść drugi sorbet! Wyjął ślimaka, odrzucił go na bok, po czym wypił lemoniadę do ostatniej kropli i znów zasiadł na swoim miejscu. Tymczasem Somali przyniósł następną porcję, ale Lindsay bardzo kategorycznym gestem dał do zrozumienia, że nie chce tego widzieć, nie mówiąc już o piciu; wobec czego ciemny chłopiec uznał za stosowne i konieczne wprowadzenie odrzuconego napoju do własnego organizmu. Dokonawszy tego, gołą stopą rozdeptał ślimaka i triumfalnie wrócił do swojej kawowej kuchenki. Ale Lindsay miał taki wyraz twarzy, jak gdyby wszystkie męki nieuleczalnej chandry cierpiącej ludzkości zagościły w jego duszy, nos zaś, który jak *
ślimak
wiadomo pozostawał w stałej kongruencji z uczuciami swego pana, dawał wyraz wstrętu do bazzaki przez to, że zwiesił pobladły czubek. Ten podwójny smutek zrobił na gospodarzu tak głębokie wrażenie, że kompletnie wytrąconego z równowagi dżentelmena spytał: — Czy zrobiło ci się niedobrze? Radzę ci wypić araki. — Araki — ożywił się Lindsay. — Tak, chcę araki, tylko dużo! — Naleję tak dużo, że i ja będę mógł z tego razem się napić. — Dziękuję! Jeśli chcesz się napić, to każ sobie nalać oddzielnie. — Tyle ile tobie? — Tak. I wtedy odezwał się somalijski podczaszy: — I dla mnie też jeden? — Może być! — Czy też taki duży? — Tak! Chłopiec wniósł butlę z trunkiem, napełnił trzy spore gliniane czarki i rozstawił je według dobrze mu znanej reguły „jeden mnie, jeden tobie i jemu jeden”. Tym razem Lindsay był już ostrożny i najpierw zajrzał do czarki. Nie odkrywszy nic ślimakopodobnego, łyknął raz, a potem drugi raz i trzeci. Policzki wygładziły mu się; wyraz udręki zniknął z przedtem tak naznaczonych cierpieniem rysów, a głos odzyskał żywe brzmienie, kiedy wyraził pochwałę: — Raki jest dobry, bardzo dobry! Był to sygnał dla nosa, by się podnieść i zezwolić czubkowi tegoż na przybranie wdzięcznej barwy żywej czerwieni. Gospodarz, zobaczywszy to, opróżnił ze zrozumieniem swoją czarkę i kazał swemu podwładnemu ponownie ją napełnić. Ten w mgnieniu oka wypełnił polecenie i, wbrew oczekiwaniu, po panu uwzględnił i siebie po raz wtóry. Lindsay zauważył to z uśmiechem zadowolenia, choć wiedział, że to on będzie fundatorem. Zachęcał obydwu do picia, mieli pić do woli. A może z zemsty za ślimaka miał zamiar spić ich zupełnie nie po muzułmańsku. Wydawało się, że gospodarz dokładnie przestudiował działanie raki i teraz, ujęty dobrocią gościa, poczuwał się do poufnego zwierzenia: — Jesteś Angolem, a więc nie znasz reguł islamu. Może jednak wiesz, że picie wina jest nam zakazane. Ale raki to nie wino. Raki to mah es ssahha*, i dlatego zdrowie fundatora zawsze można wypić. Pozwól przeto, że powiem: sirreh mahabbehtak! — za twoje zdrowie! — Sirreh mahabbehtak! — czym prędzej powtórzył Somali i, podobnie jak gospodarz kawiarni, wychylił swoją czarkę. A później znów obie zostały napełnione. Ci dwaj muzułmanie mieli gardła niczym irlandzkie matrosy. Ja nie lubię gorzałki, a co dopiero tak łapczywego picia, jednak jak się później okazało, ta raki wychylana była nie tylko na Lindsaya, ale rzeczywiście i na nasze zdrowie. A przy tym Anglik, który teraz od czasu do czasu pociągał mały łyk, znakomicie porozumiewał się z obydwoma opojami. Podobnie jak w mowie ojczystej, tak też w języku arabskim zachowywał swój osobliwy sposób mówienia krótkimi zdaniami, oni za to byli coraz bardziej rozmowni i opowiadali mu mnóstwo rzeczy, które nie mogły go wcale interesować, ale słuchał chętnie, zapewne dla studiów językowych. W rozmowie napomknięto o znajdującej się nie opodal komorze celnej i zatrudnionych tam urzędnikach; to wywołało temat podatków, ceł, a w końcu także przemytu. Przemytnictwo jest dla każdego ciekawym tematem rozmowy, toteż Lindsay słuchał teraz jeszcze uważniej niż przedtem. Gospodarz zauważył to i, dzięki raki nieostrożny, wyjawiał mu różne sekrety, z których wynikało, że wiedział o tym zakazanym rzemiośle więcej, niż wolno mu było właściwie mówić. Na Somalijczyka raki podziałała usypiająco, ale gospodarz był bardzo
*
woda zdrowia
ożywiony; chwalił się, że gdyby tylko chciał, mógłby powiedzieć bardzo dużo i nawet dodał, wyciągając rękę: — Spójrz na ten pierścień na moim palcu! On jest niemy, ale gdyby mógł mówić, zdradziłby ci tajemnice, o jakich nawet nie masz pojęcia! Kiedy napomknął o pierścieniu, ja naturalnie cały zamieniłem się w słuch. Czyżby to miał być pierścień Sillanów? Nie zwróciłem uwagi na ręce tego człowieka. Halef też przysłuchiwał się z wytężoną uwagą; nie chcąc stracić ani słowa, przysunął się do trzcinowej ściany tak blisko, że aż się poruszyła i zatrzeszczała. Lindsay zauważył to i spytał gospodarza: — Czy jest tam ktoś? Słyszę szmer. — Na Allacha! — odpowiedział zapytany. — Są tam dwaj obcy mężczyźni, piją kawę; zupełnie o tym zapomniałem. Ich konie stoją w podwórzu, takich cennych zwierząt jeszcze do tej pory nie widziałem. — Ale chyba nie czystej krwi? — Prawdziwie czystej krwi! Chcesz je zobaczyć? — Bardzo chętnie. — To ci je pokażę. Chodź! Wstali z miejsc i wyszli na zewnątrz. Taki miłośnik koni jak David Lindsay nie przepuści okazji do zobaczenia prawdziwego araba! — Sidi i co powiesz o tym cudzie? — zapytał teraz Halef. — Nasz Angol jest tu! Ależ zrobi oczy, kiedy nas zobaczy! Zanim zdążyłem odpowiedzieć, od drzwi dał się słyszeć podniesiony głos Lindsaya: — Muszę zobaczyć tych ludzi, koniecznie muszę zobaczyć! Jedno siodło znam dokładnie. Co do konia, to mogę się mylić, ale jest podobny do wspaniałego ogiera, który wabił się Rih *, ogiera, którego ja… Urwał w pół zdania. Mówiąc te słowa, szedł długimi, pośpiesznymi krokami, a za nim gospodarz, przez pierwszy pokój i stanąwszy w drzwiach, zobaczył nas obok siebie siedzących. Nie potrafiłbym opisać jego twarzy, to zupełnie niemożliwe! Osłupiał z zaskoczenia, stał przed nami bez ruchu, jak posąg. Usta otwarte, oczy wytrzeszczone, ale ani usta, ani powieka mu nie drgnęły. — Sir David — powitałem go, wstając z miejsca. — Welcome znów tu na starej, kochanej Dżesireh*! Któż by to pomyślał! — Tak, witajcie Mister Angliku! — przyłączył się Halef, który szczęśliwie wygrzebał z pamięci te dwa słowa. I dodał kilka innych jeszcze: — We are z radości, kiedy zobaczyliśmy ciebie idącego, prawie tak samo zaskoczeni jak ty teraz. Czy przybywasz prosto ze swego native country? A może Allach przywiódł cię do nas z innego kraju? Widać było, że mały Hadżi czuł się niesłychanie dumny z tych kilku dawniej zapamiętanych angielskich słów. Teraz i Lindsay się poruszył. Powoli podszedł do mnie, rozłożył ramiona i objął mnie bez słowa. Wzruszył mnie ten niemy przejaw największej radości; ja też przycisnąłem kochanego człowieka do serca. I nagle, jak gdyby czar z niego opadł; mógł znów mówić. Powiedział więc najbardziej miękkim tonem: — Mister Kara, jest pan tu? Pan? Powiadam panu, że to ponowne spotkanie poraziło mnie. Najchętniej chciałbym się rozpłakać, a tymczasem jestem wesoły, tak wesoły. Moje stare serce rzeczywiście płata mi figla! — Niechaj mu pan na to pozwoli. Moje też ma ochotę do podobnych psot. Myślę, że najchętniej kręciłoby młynka.
* *
wiatr wyspa — ziemie między Eufratem i Tygrysem
— Bardziej mu to wypada, przecież jest o wiele młodsze od mojego, którego wcale nie podejrzewałbym o taką czułostkowość. Jest też i Halef, potężny szejk i tyran Haddedihnów! Ale z nim muszę mówić po arabsku! Obserwowanie teraz twarzy Anglika było prawdziwą rozkoszą. Przedtem jego nos sterczał nieruchomo nad szeroko ze zdziwienia otwartymi ustami; teraz i w niego wstąpiło życie. Podobnie jak oczy nabrały blasku, policzki się ożywiły, a ruchliwe rysy twarzy modelowały na niej coraz to inne miny, tak i nos nabrał koloru i tak żwawo się poruszał, że każdego, kto czegoś takiego jeszcze nie widział, musiało to wprowadzić w wesołe zdumienie. Gdy właściciel mówił do Halefa, on skłaniał się w stronę, po której stał Halef; gdy zwracał się do mnie, nos też odchylał się ku mnie. Kiedy Lindsay się śmiał, nos zabawnie podrygiwał, a kiedy nadawał swojej radości czuły i poważny wyraz, nie poruszał się, jak gdyby słuchając w skupieniu. Gospodarz obecny przy tej scenie nie patrzył na nas; jego wzrok skierowany był na ten przedziwny nos, który reagował tak zgodnie z myślami i uczuciami właściciela, a nie, jak inne nosy, pozwalałby sobie czasami na własne nastroje albo na jakieś kataralne ekscesy. Tylko wtedy gdy cierpiał na pamiętny guz, pozwolił sobie wbrew własnej woli na ekstrawagancję, która nie wyszła mu na dobre i za karę pozostawiła pamiątkę na całe życie. Podczas pierwszych emocji ponownego spotkania jeszcze nie ujawniły się cechy lorda, ale gdy tylko w pewnym stopniu odzyskał wewnętrzną równowagę, zaczął mówić bez związku we właściwy sobie sposób: — Właściwie to święto, wielkie święto dziś. Chciałbym coś zaproponować. — Co? — spytałem. — Musimy to uczcić, koniecznie uczcić. — W jaki sposób? — Powitalnym toastem. — Tu, gdzie nie można nic dostać? — Nic? To pomyłka. Mam pomysł, znakomity pomysł! — Chciałbym to usłyszeć! — Grog albo poncz. Arak jest, woda, cukier i ogień też. O cytryny gospodarz się postara. Zgoda? — Tak, ale tylko pod warunkiem, że sami go przygotujemy! — Naturalnie! Ja to zrobię. Dosyć mi było jednego ślimaka; więcej nie chcę. Chyba widzieliście? — Tak. — I śmialiście się ze mnie? — Trochę. — Pfuj! To było obrzydliwe. Do końca życia tego nie zapomnę. A teraz poncz! Zwróciwszy się do gospodarza, usłyszał, że może dostać wedle życzenia wszystkie składniki potrzebne do przyrządzenia napoju i że może go sam przygotować. Właściwie był to śmiały pomysł, tu, na południu, przyrządzać poncz, ale został urzeczywistniony. Podczas gdy Lindsay prezentował chwalebne umiejętności kuchmistrza, a Somali mu przy tym pomagał, gospodarz siedzący na swoich poduszkach przypatrywał się temu z zaciekawieniem. A ja spojrzałem na jego ręce i zobaczyłem pierścień. Był wykonany ze srebra, a w miejscu oczka miał chyba rzeczywiście ośmiokątną płytkę; z daleka nie mogłem tego dokładnie zobaczyć, musiałem czekać na sposobność przyjrzenia mu się z bliska. Kiedy poncz był już gotowy, okazało się, że nie ma kieliszków. Gospodarz wstał, by wydać ze skrzyni inne, nadające się do tego naczynia. Wyjął gliniane kubki, a ja szybko do niego podszedłem, by je odebrać. Mogłem przy tym niepostrzeżenie przyjrzeć się pierścieniowi. Tak,
miał ośmiokątną płytkę, a na niej znajome znaki: Sa powiązany z Lam i znak podwojenia. A więc ten człowiek należał do tajnego stowarzyszenia, był Sillem*! Napój udał się lordowi znakomicie; z właściwą sobie szczodrością zaofiarował część gospodarzowi i Somalijczykowi, a widząc, jak byli zachwyceni nieznaną im ambrozją, zezwolił, aby na jego rachunek przygotowali sobie nową porcję; jak to się robi — widzieli. My zaś wróciliśmy do mniejszego pomieszczenia, żeby wchodzący ewentualnie goście nam nie przeszkadzali. Znalazłszy się tam, Lindsay zdrowo pociągnął z kubka i ku memu zadowoleniu powiedział po arabsku, na swój sposób krótko, co spróbuję tu w tłumaczeniu oddać: — Muszę wam najpierw zadać zagadkę. Chcecie zgadywać? — Ja nie — szybko odpowiedział Halef. — Dlaczego nie? — Albowiem Allach nie po to obdarzył mnie przymiotami umysłu i doskonałością ducha, aby długo i zupełnie niepotrzebnie głowić się nad czymś, o czym ktoś inny już wie i może mi to od razu powiedzieć. — Dobrze, a ty? Pytanie to skierowane było do mnie. Lord zwracał się do mnie per ty, albowiem mówił po arabsku. — A czy trzeba zgadywać — odpowiedziałem. — Po co teraz zagadka, kiedy mamy do omówienia ważniejsze i pilniejsze sprawy? — Zagadka też jest ważna, ale pewnie jej nie odgadniesz; jest za trudna. — No, niechże ją usłyszę! — Dobrze! A więc tak: skąd ja przybywam? — To nie zagadka, tylko pytanie. — Niech będzie. Ale czy możesz odpowiedzieć? — Nie. Nie jestem wszechwiedzący. — Well! To ja powiem. Byłem u ciebie. — U… mnie…? — zapytałem zdziwiony. — U ciebie; to znaczy w twoim mieszkaniu. — Kiedy? — Niedawno. — Przybywasz z Niemiec? — Yes. — W określonym celu? — Naturalnie! Chciałem z tobą podróżować. Ostatni list od ciebie przesłano mi z Kapsztadu. Dowiedziałem się z niego, że masz zamiar jechać do Halefa, a potem do Persji. Ja też chciałem znów zobaczyć Halefa i pojechać do Teheranu, Isfahanu i do Sziraz. Po zakończeniu tamtej podróży pojechałem do Niemiec z zamiarem zabrania ciebie, ale ciebie już tam nie było. — Ach, teraz się domyślam. Wyruszyłeś jak najszybciej za mną? — Właściwie nie za tobą. Przecież nie znałem twojej drogi. Ten głupi chłop, twój gospodarz, nie umiał mi podać trasy. — Nie jestem z nim w zażyłych stosunkach! — Well! Musiałem jechać własną drogą: Wiedeń, Triest koleją; Suez, Bombaj statkiem; Bombaj, Buszir, Bagdad znów statkiem; potem szukać Haddedihnów i pytać o ciebie. — To niezwykle odważny plan! — Odważny! Pshaw! — odparł z wyrzutem. — Tak, odważny! Z Bagdadu do Haddedihnów, których pastwiska trzeba było najpierw odszukać, to niebezpieczna droga! *
„Cień”
— Nie jestem dzieckiem! — O tym wiem; ale czy dziecko, czy mężczyzna, to niebezpieczeństwo istnieje. W każdym razie szczęśliwie się stało, że spotkaliśmy się tu w tak prawie cudowny sposób! — Well! Parowiec zacumował tu na pięć godzin. Zszedłem więc z pokładu, bo tam było zbyt nudno. — Tak, tu, w kahwe, przy raki z bazzaką jest o wiele zabawniej. — Nie mów, proszę! Nie mogę słuchać o ślimakach. Czy jedziecie dokądś? — Tak. — Do Persji? — Tak. — Well! Jadę z wami! — Myślałem, że chcesz udać się do Bagdadu, a potem do Haddedihnów? — Nie żartuj! Ach, rozumiem, nie spytałem, czy mnie chcecie. Nadrobię to zatem. Czy mogę z wami jechać? — Tak — odparłem krótko i węzłowato, jak lubił. — Które z perskich miast będzie pierwsze? — Sziraz. — Kiedy odjazd stąd? — Zaraz, gdy tylko przyjdzie przewoźnik. — Przewoźnik? Hm! Zaczekajcie! Zaraz wracam! Poderwał się i wyszedł tak szybko, że nawet nie zdążyłem spytać go, dokąd idzie. Prawdopodobnie do swego parowca, żeby przerwać podróż i zabrać bagaż. — Sidi, on szybko to załatwia — zaśmiał się Halef. — Najpierw prawie nie zapytał, czy chcemy go zabrać czy nie. Kto wie, czy gdyby nas nie spotkał, dotarłby do Haddedihnów! Nie wierzy w niebezpieczeństwa, jakie czyhają po obydwu stronach tej drogi. Powiedz szczerze, czy cieszy cię, że mamy go zabrać? — Jeśli mam być szczery, to muszę wyznać, że zdążyłem się przyzwyczaić do myśli, iż będę miał przy sobie tylko ciebie. — Dziękuję ci, sidi! Wolałbym, żeby on pozostał w tym swoim native country. — Tak jednak nie myślę. Musisz wziąć pod uwagę, że jest to osoba znakomita i jego przyjaźń jest zaszczytnym wyróżnieniem. Trzeba też wysoko cenić zalety jego umysłu i serca, a co najważniejsze, ja go lubię. Przyznaję, iż jego obecność pewnie sprawi, że będzie trochę inaczej niż bez niego. Będziemy musieli mieć wzgląd na jego przywary, ale to wszystko wyrównają znakomite przymioty, które zaskarbiły mu nasz szacunek i sympatię. Zważywszy za i przeciw, chcę powiedzieć, że na jedno wyjdzie, czy będziemy we dwóch, czy we trzech. — Jeśli tak mówisz, to ja pogodzę się z tym, że nie będę mógł być twoim jedynym towarzyszem podróży. Ale posłuchaj, sidi, jaki zbożny wpływ ma wasza raki z gorącą, osłodzoną wodą! Na zewnątrz gospodarz wyśpiewywał bez przerwy: Allachu, Allachu, Allachu! Naśladował wyjących derwiszów, a Somalijczyk piskliwym falsetem śpiewał do wtóru jakieś bzdury. Rozdzierało to uszy i szarpało nerwy, ale tu, nad połączonymi wodami Eufratu i Tygrysu, było ładne na sposób szatt–el–arabski. Kiedy powiedziałem teraz Hadżiemu, że gospodarz nosi na palcu pierścień Sillanów, a zatem należy do tajnego bractwa „Cieni”, odpowiedział szybko: — Pozwól, że ja też włożę swój pierścień i postaram się, żeby „przypadkowo” go u mnie zobaczył! Bardzo chciałbym wiedzieć, co wtedy zrobi albo powie! — Nie wolno nam bawić się tymi pierścieniami, kochany Halefie! — Wiem o tym, ale przecież słyszysz, że jest pijany, nie ma więc żadnego niebezpieczeństwa, niczego nie będzie pamiętał, jak oprzytomnieje. A może dowiemy się czegoś.
— To jest możliwe. Tylko ja nie mogę podać się za Silla, bo przedtem słyszał nas i prawdopodobnie wie, że jestem Europejczykiem. — A czy nie wystarczy, jeśli ja z nim porozmawiam? Przecież mnie nie weźmie za Frankończyka. — Jeżeli będziesz ostrożny, to zgoda! — Będę, sidi. Czy mogę? — Dobrze, ja też myślę, że sprawa nie nasuwa obaw i nie chcę ci zepsuć zabawy. Jest odurzony, a więc i tak nie mógłby nam szkodzić, bo przecież dziś opuszczamy te okolice, a potem przekraczamy granicę. Ale jeśli powiesz, że jesteś Sillem, to on nie powinien myśleć, że ja albo Lindsay, będąc twoimi towarzyszami, cokolwiek o tym wiemy. Zrozumiałeś? — Tak. Będę to robił w takiej tajemnicy, jak gdybym rzeczywiście był członkiem tego związku. Kiedy mam pójść do niego? Teraz? — Nie, dopiero gdy wróci Lindsay. Teraz rzucałoby się w oczy, że zostawiasz mnie samego i za moimi plecami rozmawiasz z nim o rzeczach, o których mnie nie wolno wiedzieć. — Miejmy nadzieję, że Anglik wkrótce wróci, bo kiedy pojawi się przewoźnik, musimy być gotowi do drogi, w przeciwnym razie zachce mu się jeszcze raz odpocząć. Czy przypuszczałeś, że Lindsay będzie cię szukał w twoim kraju? — Nie. Nie zawiadomił mnie o tym. Pisałem mu, że zamierzam udać się do Persji i zabrać ciebie. To obudziło w nim chęć przyłączenia się do nas. Uważał za oczywiste, że się na to zgodzimy. Tacy panowie zawsze żyją w przekonaniu, że wszystko, cokolwiek mówią, robią i czego chcą, inni ludzie będą uważali za prawo. On zna moje mieszkanie, które zatrzymuję, nawet jeśli przez lata trwa podróż, jaką odbywam, i przybył, aby mi po prostu oznajmić, iż będzie mi towarzyszył. Ponieważ mnie już nie zastał, przyjechał tu najkrótszą drogą, a raczej korzystając z najbliższej okazji, i chciał mnie odszukać. Pytanie, czy na to się godzę czy nie, nawet nie przyszło mu do głowy. W towarzyskich stosunkach we wszystkich krajach i u wszystkich narodów obowiązuje jeden paragraf, który mówi: ludzie wybitni nigdy nie przeszkadzają. Zapamiętaj to, jeśli jeszcze nie wiesz! — Nie muszę, bo jako główny szejk Haddedihnów z wielkiego rodu Szammar sam też należę do najwybitniejszych osób od wschodu do zachodu słońca i żaden angielski lord nie może sobie wyobrażać, że stoi wyżej niż ja, który jestem wolnym i nieograniczonym władcą wolnych ludzi. Zaliczam się więc do owych osób, które nigdy nie przeszkadzają. Komu Allach użyczył wielkiego i nieocenionego daru panowania nad tyloma dzielnymi Beduinami, ten spokojnie może stawać u boku cesarzy, królów i innych najwyższych regentów, i jestem przekonany… Tu przerwałem mu jakąś uwagą, albowiem ilekroć podejmował ten temat, trzeba było czym prędzej przeciąć ów wątek, w przeciwnym razie ciągnąłby go w nieskończoność. Co prawda pominął milczeniem mój wtręt i podjął znowu temat, ale na szczęście pojawił się Lindsay, i Halef, ku swemu ubolewaniu, musiał porzucić zamiar dalszego wyliczania własnych niezliczonych przymiotów. Lord, nie licząc płaszcza przewieszonego przez ramię, wrócił, tak jak wyszedł, przeto spytałem o jego bagaż. — Bagaż? — odpowiedział. — Nie mam bagażu. — Naprawdę żadnego? — Yes. Przedtem byłem taki głupi, że taszczyłem mnóstwo rzeczy i mimo to uważałem się za dzielnego globtrotera. Ale przyjrzałem się dobrze tobie, jak to trzeba robić. I zrobiłem tak samo: ubranie na sobie, płaszcz, broń, pieniądze i nic więcej. — A co z koniem? — Nie mam konia. — Wobec tego musimy konia kupić. — Nie!
— Nie? Dlaczego? Basra sprzedaje konie do Indii. Jest tu więc całkiem dobra sposobność do zaradzania temu brakowi. — Nie chcę konia stąd; chcę perskiej rasy, żeby raz i tę wypróbować. Kupię dopiero wtedy, kiedy znajdziemy się po tamtej stronie. — Ale to być nie może. Przecież nie możesz biec obok nas. A nawet gdybyś chciał popełnić takie dziwactwo, to nie dasz rady. Droga przez góry jest daleka i bardzo uciążliwa. — Jakie góry? — Przed nami, mam na myśli góry Chuzestanu. — Chuzestanu! Nie mamy tam nic do roboty! — Jak to? — Wcale nie będziemy jechać konno. — Kto to mówi? — Ja. Pojedziemy. — Czym? Tu nie ma dyliżansów. — Kiepski żart. Popłyniemy statkiem. — Ach tak? — Yes. Stoi tu przecież parowiec. Wieczorem odpływa do Bombaju. Wysadzi nas w Buszirze. — Kto to mówi? — spytałem po raz wtóry. — Ja — odpowiedział. — Właśnie zapłaciłem za trzy miejsca. Rozmawiałem z kapitanem. Wszystko załatwione! — A kto cię do tego upoważnił? — Upoważnił? — powtórzył, podnosząc głowę i ze zmarszczonym czołem popatrzył na mnie zdziwiony. — Nie sądzę, żeby to wymagało specjalnego upoważnienia; myślałem, że tak będzie dobrze! A nie chcecie płynąć statkiem do Busziru? — Nie. — Well, powinienem o tym wiedzieć wcześniej! — Dowiedziałbyś się, gdybyś nas pytał! — Yes, słusznie; ale między partnerami podróży nie liczy się wszystkiego tak dokładnie. Miejsca są opłacone, więc jedziemy. — Czy rzeczywiście jest to tak pewne, jak sądzisz? — Yes. — A jeśli się na to nie zgodzę? — To niemożliwe. Byłaby to dla mnie obraza. A co na to Halef? — Zrobię to, co zrobi mój sidi — odpowiedział mały Hadżi. — Well, wobec tego płyniemy. Chyba nie powinienem płacić na próżno! Spojrzał na mnie z pytaniem w oczach, więc odpowiedziałem: — Dobrze, zatem popłyniemy statkiem do Busziru. Stamtąd droga do Sziraz jest też dosyć ciekawa. Jeśli chcesz pomówić z gospodarzem, Halefie, to teraz już czas. — Tak, już tam idę i tak się zachowam, żeby zasłużyć na twoje pochwały, sidi. Wiesz, że nie powiem nic głupiego! To naturalnie wiedziałem. Nieprzemyślane działania nie przychodziły mu z trudem, ale w posługiwaniu się językiem wykazywał więcej mistrzostwa. Kiedy się oddalał, przez dłuższą chwilę patrzyłem za nim w milczeniu i Lindsay, już po angielsku, spytał: — Dlaczego pan nic nie mówi? Jest pan w złym humorze? Tak? — Nigdy nie miewam humorów! — Skąd wobec tego taka twarz i takie oczy? Mógłbym się założyć, że ma pan coś przeciwko mnie.
— Pewnie wygrałby pan ten zakład. Ale nie są to „humory”. Ja w ogóle nie toleruję ludzi pokazujących humory. Jeśli mnie coś irytuje, to mówię otwarcie, prosto z mostu, i sprawa jest skończona. — Well! A zatem proszę! O co chodzi? — To pytanie jest właściwie zbędne. Pan powinien wiedzieć bez jednego słowa, co mam przeciwko panu. — A]e ja się wcale tego nie domyślam. Czy może chodzi o miejsca na statku? — Naturalnie, właśnie o to! — Ale przecież zgodził się pan na to bez kłótni! — Miałem ku temu dwa powody. Po pierwsze to, że miejsca zostały opłacone, a przy rezygnacji pieniędzy się nie zwraca, zatem w tej sprawie niczego już nie można było zmienić. A po drugie, nie chciałem kompromitować pana przy Halefie. — Kompromitować? Ho, ho, to bardzo mocne słowo, Mister Kara! — Ale właściwe. Uważam za konieczne wyjaśnienie tej kwestii między nami. Nie lubię, kiedy bez mojej wiedzy decyduje się o mnie. Nie jestem ani lokajem, którego osobą można dowolnie rozporządzać, bo mu się za to płaci, ani pajacem, którego można pociągać za sznurki. Chcę, aby mnie pytano. I to powinien pan raz na zawsze sobie zapamiętać! Uniósł brwi, za których przykładem poszedł zdziwiony nos, a potem zapytał: — Czy zatem powinienem najpierw tu przybiec i niczym chłopiec prosić o pozwolenie? — To bardzo niewłaściwe słowa, Sir Davidzie. Pan zna mój sposób podróżowania. Ja nie poruszam się po udeptanych przez innych, szerokich, „Bezpiecznych drogach, nie chcę bowiem zapełniać książek, które piszę, zebranymi, tanimi informacjami, ale opowiadać w nich o tym, czego sam doświadczyłem, co zbadałem i zobaczyłem. Nie jestem jednym z tych korzystających z subwencji panów, którzy pod wysokim protektoratem i wzbudzając wielką sensację, wędrują wygodnymi ścieżkami, a potem, wróciwszy do domu, uczą się na pamięć relacji i jeżdżą od miasta do miasta, gdzie klepią ów tekst za pieniądze. Ja podróżuję po to, by wszędzie: w dżungli, na stepach, na pustyni, w życiu pogardzanych i uciskanych, w sercach tak zwanych dzikich — szukać śladów Boga, znaków i dowodów wiecznej miłości oraz sprawiedliwości. Moje książki, co prawda, mają być opisem podróży, ale w tej formie również niejako kazaniami o miłości Boga i bliźnich. Dlatego chodzę własnymi drogami i zawsze poruszam się na swój sposób; żyję i podróżuję za własne pieniądze, zdając się na boską opiekę i swoje własne siły. Dlatego też nie pozwalam, by kierowała mną czyjakolwiek wola, prócz mojej własnej. Kto przyłącza się do mnie, ten powinien się z tym pogodzić, w przeciwnym razie jest mi niepotrzebny. Nie chcę być koniem prowadzonym za uzdę, tylko jeźdźcem, a jeśli ktoś sądzi, jak pan przedtem, że może przez fait accompli* uczynić mnie bezwolnym i jemu posłusznym, nie powinien próbować tego po raz drugi, bo dozna zawodu! Jestem przyzwyczajony do samodzielnego działania i nie pozwolę nawet najlepszemu przyjacielowi rozporządzać sobą bez mego przyzwolenia. Lindsay miał bardzo zafrasowaną minę. Zmarszczki na czole już od dawna wygładziły się; spuścił głowę, a nos, przedtem tak dumnie podniesiony, teraz zwisał skruszony. — Ale zamiar był dobry! — usprawiedliwiał się. — Wiem, dlatego milczałem w obecności Halefa i wyraziłem swoje zdanie dopiero teraz w cztery oczy. Dawniej zawsze stosował się pan do mnie i musi pan przyznać, że było to dla niego z korzyścią. Od pewnego czasu podróżował pan samodzielnie i przywykł do działania bez pytania innych. Łatwo wytłumaczyć powód pańskiej arbitralności, dlatego też wypowiadam mój pogląd spokojnie, a nie z gniewem. Jednak teraz nie może pan postępować według własnej woli; to nie ja panu, ale pan mnie towarzyszy, proszę się nad tym zastanowić. *
fakt dokonany
— Czy to znaczy, że nie wolno mi niczego chcieć? — Nie, ale jeśli trzy osoby wyruszają razem w daleką, uciążliwą, a zapewne też często niebezpieczną podróż, to rozumie się samo przez się, że żadna z tych osób bez wiedzy pozostałych nie może podejmować ważnych decyzji; wszystko musi dokonywać się jednomyślnie i to jest to, czego bym chciał. Przedtem powiedział pan, że między współtowarzyszami podróży nie trzeba tak dokładnie wszystkiego rozliczać, a to jest zasadniczy błąd. Ja uważam raczej za bardzo ważne, aby każdy z uczestników uznawał prawa pozostałych i pamiętał o nich. Stwierdził pan też, iż czułby się obrażony, gdybyśmy się nie podporządkowali pańskiemu postanowieniu. Ja zaś powiadam, że było dla nas obrazą, iż podjęto takie kroki bez naszej wiedzy! — Well, możliwe! Chcę tylko powiedzieć: nie musicie płacić! — Wiem o tym, ale właśnie to jest punkt, przy którym stawiam znak zapytania, bo nie chciałbym, żeby zrobił się z tego wykrzyknik! Zna mnie pan od dawna. Pod tym względem chcę być przede wszystkim panem siebie i dlatego otwarcie powiem, że brak samodzielności finansowej prawie zawsze pociąga za sobą również inne uzależnienia. — Ależ, Mister Kara, ja jestem bogaty, tysiąc razy bogatszy od pana! Czy nie mogę mieć przyjemności umożliwienia panu od czasu do czasu czegokolwiek, albo przynajmniej ułatwienia tego, co panu przyszłoby z trudem czy byłoby wręcz niemożliwe? Dla mnie to przecież drobiazg, zupełnie taki, jak gdyby koń z zadanego mu obroku zgubił kilka ziaren, a wróbel mu je wydziobał. — Serdecznie dziękuję za trafne porównanie! — zaśmiałem się. — To nie tak, co innego miałem na myśli. Widzę, że i ja muszę coś szczerze powiedzieć. Niech mnie pan wysłucha! — Bardzo chętnie! — Kiedy sięgam do swojej pełnej kieszeni, żeby wydać dla was kilka nędznych piastrów, to pan mi na to nie pozwala. Ale mam spokojnie godzić się, abyście wy sięgali do waszych głów, do waszej wiedzy i bogatego doświadczenia i dla mnie trwonili wasze intelektualne, duchowe monety. Moneta jest monetą, wydobyta ze skarbca waszej wiedzy czy z naszego Bank of England, obojętne. Jeśli mam je przyjmować od was, to niechaj mi będzie też wolno wydawać swoje po to, żebym się nie czuł jak ten, który przyjmuje jałmużnę! Tak czy nie? — Przyznaję, że to, co pan powiedział, jest w jakiś sposób uzasadnione i tak jak przedtem, również teraz nie jestem przeciwny temu, żeby pan czasem sięgał do swojej pełnej kieszeni, ale nie może pan wiązać z tym mniemania, że może się to dziać bez naszej wiedzy, a już zupełnie nie uprawnia pana do tego, żeby, jak dziś, zaskakiwać nas faktami, na które nie wyraziliśmy zgody. Tym razem ma pan naszą zgodę po fakcie, jeśli jednak taki przypadek się powtórzy, rezultat będzie taki, że pozostanie pan z owym faktem sam, bez naszego towarzystwa. Tak, a więc teraz ta drażliwa kwestia została tym samym załatwiona. Pan chciał dobrze, toteż ja zganiłem pana po to, aby uniknąć późniejszych nieprzyjemności. A właściwie skąd się wzięła pańska zaskakująca znajomość języka arabskiego? Jego zasępiona twarz rozjaśniła się; nos wesoło zrobił skok w bok, a on odpowiedział: — Zaskoczyło to pana, nieprawda? — Ogromnie! — Nie spodziewał się pan tego po mnie? — Szczerze mówiąc, nie! — Well! Bardzo cieszyłem się na pańskie zdziwienie. Moja podróż wtedy z panem była najpiękniejsza i najciekawsza ze wszystkich, które odbyłem. Nigdy o niej nie zapomniałem. Tęskniłem wprost do powtórnego odwiedzenia wszystkich tych miejsc. Postanowiłem więc udać się tam jeszcze raz. Ale z tym wiązała się kwestia języka, którego nie znałem. Dlatego postanowiłem się go nauczyć. W tym celu zwróciłem się do uniwersytetu w Oxfordzie i poprosiłem o nauczyciela. Musiał mi towarzyszyć i w czasie podróży uczyć. Był to porządny
jegomość i zadał sobie dużo trudu. Ale i ja pracowałem jak wół, dzień i noc. Aż dziw, że mi głowa nie pękła. Ten arabski jest strasznie trudny. Często bywałem zupełnie zdesperowany, tysiąc razy chciałem już dać za wygraną i uciec. Wpadałem w złość, w zwątpienie, nie mogłem jeść ani spać. Okropne bóle głowy, złe trawienie, migotanie w oczach, szum w uszach; czułem się nędznie, niesłychanie żałośnie. Ale myślałem o pana wytrwałości, energii; wyobrażałem sobie nawet, że siedzi pan przy mnie i zachęca mnie. To pomagało. Z każdym dniem stawałem się coraz bardziej „arabski”, aż nawet śniło mi się, że jestem szejkiem Beduinów i liczyłem po arabsku moje owce i wielbłądy. I wtedy napisał mi pan, że wybiera się tutaj. Byłem naturalnie od razu zdecydowany jechać razem i uczyłem się ze zdwojoną pasją, niczym wiatrak w czasie wichury albo mysz, którą kot goni. Odczuwałem dumę z rezultatu. Po tysiąckroć wyobrażałem sobie pańską minę, kiedy usłyszy pan, czego dokonałem. Ale nie zastałem pana w domu, niestety, więc przyjechałem tutaj. Tu pana spotkałem, ale zamiast cieszyć się pańskim zdziwieniem, usłyszałem same wyrzuty. Cała radość wpadła do wody i utopiła się! Widzę jednak, że sam byłem temu winien. Powinienem najpierw pana zapytać, jaką drogę pan chciał obrać. Nigdy się to już nie powtórzy, daję panu na to moje słowo! Podałem mu rękę i powiedziałem: — Naturalnie nie chciałem .panu zepsuć tej radości. Byłem niezwykle zaskoczony, nie chciałem wierzyć własnym uszom, kiedy usłyszałem pana biegle mówiącego po arabsku. Ja wiem najlepiej, ile trudu musiał pan w to włożyć, i ani myślałem powstrzymywać się od wyrażenia zasłużonego uznania. Pewnie harował pan jak koń! — Koń? To o wiele za mało powiedziane! — poprawił mnie, ale po usłyszanej pochwale jego twarz promieniała radością i nawet nos przejawiał zadowolenie i przyjął pozycję do podsłuchu. — Pracowałem głową. Nie o koniu trzeba więc mówić, lecz o byku! Czy mogę uznać, że jest pan ze mnie zadowolony? — Bardzo zadowolony! — Czy osiągnąłem dobre rezultaty? — Nawet doskonałe! — Well! Tym samym wszystko jest dobrze, wszystko znów naprawione! Skoro Kara Ben Nemsi uważa moje osiągnięcia za doskonałe, to jest to dla mnie najlepsza nagroda, jaką mogę otrzymać. Ale nie chciałbym tej okropnej pracy podejmować po raz drugi. Z pewnością dostałbym bzika! Często uważałem moją biedną głowę za starą pałę. Czegóż ja do niej nie musiałem nawbijać! Sukuhn, hamza, teszid, madd, liczba pojedyncza, pojedyncza podwojona, liczba mnoga łamana, czasowniki o rdzeniu z trzech spółgłosek, z czterech spółgłosek, czasowniki regularne, czasowniki ułomne… Kto przy tym nie dostanie bzika, ten albo ma bardzo dużo rozumu, albo wcale go nie ma. Ale czuję się jak nowo narodzony, dlatego że to wszystko przetrwałem. A teraz powiedz jeszcze, czy mówię dobrze czy z błędami? — A jakiego zdania był pański nauczyciel? — Głupi gość! Wyśmiewał mnie! — Przedtem nazwał go pan przecież porządnym jegomościem! — I był porządny, tylko pod tym jednym względem nie! Zawsze twierdził, że wtrącam do tego za dużo angielskich partykuł. Ale co mam zrobić z moimi partykułami, skoro już je mam? To było z jego strony niesprawiedliwe! Prawda? — Pewnie rację ma ten, kto wie, że mistrzowie nie spadają z nieba. Nie należy myśleć, że już się wszystko umie; trzeba ćwiczyć, ciągle dalej ćwiczyć. — Właśnie to robię! Nawet dzisiaj ćwiczyłem tam z gospodarzem. Chciałem usłyszeć, jak brzmi język arabski, kiedy Arab jest pijany. — Szczególnie godne pochwały, ambitne przedsięwzięcie! — Możliwe! Czy ma pan to za złe? — Nie. Może to nawet jest dla mnie korzystne, że pan go odurzył. — Dlaczego?
— O tym pomówimy później; to wymaga długiego, ale bardzo ciekawego opowiadania. Przeżyliśmy bardzo wiele, i to rzeczy, które prawdopodobnie wcale się jeszcze nie skończyły. Halef opowie panu wszystko i myślę, że wątek tych spraw podejmie pan razem z nami. W tej chwili koniecznie muszę wiedzieć, czy rzeczywiście ma pan zamiar kupić konia dopiero w Persji? — Tak. Wcześniej nie. — A gdzie? — Może w Sziraz. — Ale przecież drogę z Busziru do Sziraz musimy przebyć na koniach! — Wynajmę konia. — Nie jest to dla nas wygodne; ponieważ tak pan chce, musimy pozostawić to pańskiej woli. — Gdybym kupił tu, to musiałbym transportować go tam statkiem, jak wasze konie. Mogę tego uniknąć. — To prawda. Miejmy nadzieję, że dostanie pan coś dobrego. My dosiadamy koni czystej krwi, pański też musi być dobrze ujeżdżony, w przeciwnym razie nie nadąży pan za nami. — Niech pan się nie obawia. Nie kupię złego. Pieniądze są! Kim jest ten człowiek? Pytanie to odnosiło się do przewoźnika, który wreszcie przyszedł, żeby zawiadomić nas, iż jest już gotowy. Powiedzieliśmy mu, że znajdzie nas w kahwe. Teraz nie był nam już potrzebny. Można było przewidywać, że na sposób prawdziwie orientalny będzie domagał się odszkodowania, dlatego na jego wezwanie do pójścia z nim odpowiedziałem: — Już odpocząłeś? — Tak — potwierdził. — Ale my jeszcze nie. Byliśmy bardziej niż ty zmęczeni i musimy posiedzieć. — Ale ja teraz mam czas. — A my jeszcze nie! — Możecie równie dobrze siedzieć na promie, jak tu! — Dokładnie to samo przedtem powiedzieliśmy tobie. Chcieliśmy sami wiosłować, a ty miałeś odpoczywać, ale to ci nie odpowiadało. Teraz my jesteśmy tymi, którym to nie odpowiada. — Później was nie przewiozę! — Niech i tak będzie! — Musicie mi zapłacić bakszysz za czekanie. — Bardzo chętnie. Ile żądasz? — Pięć piastrów. Chyba przyznacie, że to tanio! — Tanio; ja zażądałbym więcej. A więc daj pięć piastrów! — Ja? — spytał zdziwiony. — Tak. — Wam? — Naturalnie! — Teraz mówisz zupełnie na odwrót! Kto ma płacić, a kto otrzymać zapłatę? — Ty masz zapłacić. A któż by inny? — Przecież wy! — Skoro tak myślisz, to właśnie ty mówisz na odwrót. Ty jesteś jedną osobą i na nas czekałeś. Za to żądasz od nas odszkodowania w wysokości pięciu piastrów? — Tak. — I nas, to jest dwie osoby, miałeś przewieźć; my czekaliśmy na ciebie, co czyni razem dziesięć piastrów, a więc pięć ty masz nam wypłacić. — Na Allacha! — wykrzyknął zdziwiony. — Czy to jest możliwe? Widzę, że chcecie mnie oszukać na słusznie należnej mi zapłacie!
Nie zdążyłem udzielić mu odpowiedzi, bo Halef zrobił to za mnie. Skończył rozmowę z gospodarzem. Stanąwszy przy drzwiach za plecami przewoźnika, słyszał żądanie tamtego i moją odpowiedź. Teraz szybko odsunął go na bok i zagniewany powiedział: — Oszukać? Człowieku, jak śmiesz nazywać oszustem tego sławnego i potężnego emira! Był on tak łaskawy, że zgodził się na twoich nędznych pięć piastrów; on ci wyraźnie i przekonywająco dowiódł, że ty masz wypłacić te pieniądze za swoje lenistwo, a teraz chcesz nas dlatego oszukać i jesteś tak bezczelny, że zarzucasz jemu oszustwo? Pytam cię, wypłacisz je zaraz czy nie? Sięgnąłem ręką po pejcz zatknięty za pasem. — Nie mam nic do zapłacenia, tylko do otrzymania — oznajmił ów człowiek, który nie znał bojowości Halefa i nie przeczuwał, jaka burza nad nim zawisła. — Do otrzymania? Dobrze! Zaraz otrzymasz to, na co zasłużyłeś! I to już! Tu masz to, tu… tu… i tam… i tam! Pejcz mignął i trzasnął człowieka po plecach tak mocno, że ten z krzykiem rzucił się do ucieczki. Halef podążył za nim i raz za razem mu dokładał, aż wypędził go za drzwi, a potem wrócił do nas i promieniejąc radością powiedział: — Tylko takim językiem trzeba rozmawiać z ludźmi tego rodzaju. Żądać pięć piastrów za swój sen i nasze czekanie i jeszcze mówić o oszustwie! Sidi, twoje wyliczenie było bardzo przemyślane, ale moja zapłata jeszcze lepsza! — A jeśli poskarży się na ciebie u władzy? — wtrącił Lindsay. — U władzy? Cieszyłbym się, gdyby ona tu przyszła. Dostałaby to samo, czego jemu dałem pokosztować. Sidi, czy zgadzasz się ze mną? — Tak. W tym przypadku, tak. Baty były tu na miejscu. — Hamdulillah! Wreszcie raz dajesz się poznać jako prawdziwy przyjaciel mojej skóry hipopotama. To przynosi ci blask mego szacunku i pełnię uznania. Twoje zadowolenie jest dla mnie rozkoszą! — Mam nadzieję, że również w odniesieniu do twojej rozmowy z gospodarzem nie muszę cię jej pozbawiać? — spytałem przyciszonym głosem. — Nie musisz mówić szeptem, ale głośno do woli, sidi. — A gdzie on jest teraz? — Odpoczywa ukołysany gorącą wodą cukrową, a dolaną do niej raki ma pod głową zamiast poduszki. — A jego pomocnik, Somali? Z tym jest odwrotnie: ukołysała go raki, zaś cukrową wodę ma za poduszkę. Ich dusze wędrują po krainie snów, a z ich gardeł rozbrzmiewa muzyka wszystkich nieb Mahometa. Posłuchaj! Kiedy ucichliśmy, rzeczywiście dało się słyszeć głośne, podobne do odgłosu piły, chrapanie. — To Somali — objaśnił Halef. — Leży z głową w popielniku, a w gardle ma minszar* i „piłuje” drzewo. — A kahwedżi*? — Ten odpoczywa na brzegu rzeki i za żadną cenę nie dał się namówić na wejście do wody; a potem zasnął. — Nad rzeką? Nie ma go w domu? — Nie. Wlazł ze mną po drabinie pod dach, żeby mi tam coś dać. W drodze powrotnej spokojnie padł obok drabiny i powiedział, że jeśli ja chcę się utopić, to mogę skakać w dół, ale on będzie ostrożny i woli zostać na suchym miejscu. Jeśli chcesz, to ci go pokażę. — A co ci dał? — List. * *
piła właściciel kawiarni
— Do kogo? — Tego nie wiem. — Kto go napisał? — I tego też nie wiem. — A nie ma na nim adresu? — Są tylko znaki pierścienia. O, tu jest. Wyjął z kieszeni czworokątny, wielokrotnie złożony i opatrzony pieczęciami papier i podał mi go. Zamiast pieczęci posłużono się zwykłą monetą. W miejscu na adres zobaczyłem napisaną atramentem literę „Sa” połączoną z „Lam”, a nad tym znak podwojenia. — Ale musiał ci przecież powiedzieć, dla kogo ten list jest przeznaczony. — Zrobił to. — I co? — Człowiek, który ma go otrzymać, nazywa się Ghulam. — Kim on jest? — Nie wiem. — A gdzie mieszka? — Też nie wiem. — Słuchaj, kochany Halefie, wydajesz się po prostu wszystkowiedzącym w tej sprawie! — Nic na to nie poradzę, sidi, winna jest temu słodzona woda i raki. Kahwedżi chciał mi dużo powiedzieć, ale niczego nie mógł sobie przypomnieć, albowiem cała jego pamięć utopiła się w tym słodkim płynie i wszelkie moje próby ożywienia jej były bezowocne. — Trudziłeś się więc na próżno; ten list, który mógłby być dla nas może bardzo użyteczny, nie przyniesie nam żadnej korzyści. A może wypytywałeś kahwedżiego w niewłaściwy sposób? — Nie, na pewno nie, z całą pewnością nie, sidi. Znasz mnie dobrze i wiesz, że mam usta na właściwym miejscu, kiedy trzeba wyciągnąć od kogoś tajemnicę; ale tajemnice tego człowieka, wskutek tego, że był pijany, były tak niesamowicie tajne, że sam ich już nie pamiętał. Cały mój wysiłek był daremny. Nie wierzę, żebyś ty, będąc na moim miejscu, więcej niż ja od niego się dowiedział. — Możliwe. Opowiedz mi wszystko po kolei, o czym z nim rozmawiałeś. Ustaliliśmy w Bagdadzie, że ty masz zawsze mieć przy sobie pierścień Sillanów. Nie musiałem więc dopiero dziś ci go dawać. Kiedy odszedłeś od nas, kahwedżi siedział w tym pierwszym pokoju na swoich poduszkach. Somali był z nim, ale już chrapał. My tu celowo rozmawialiśmy głośno, z ożywieniem, jak gdybyśmy nawet nie mieli czasu zauważyć, że tak długo cię z nami nie było. A teraz dalej! — Dalej, sidi? Ja jeszcze wcale nie zacząłem! Wsadziłem na palec pierścień i poszedłem do kahwedżiego. Byłem tam mile widziany; zaraz wdał się ze mną w rozmowę, bo był bardzo ciekawy, kim wy jesteście. — Z pewnością nablagowałeś mu! — A dlaczego by nie? Jeśli już mam o czymś mówić, to musi to być coś porządnego, żebym i ja miał z tego przyjemność. Powiedziałem mu, że ty jesteś pierwszym ministrem sułtana Sycylii, a Mister Lindsay — naczelnym astrologiem cesarza Antiochii. O sobie powiedziałem, że jestem Beduinem Montefik i że zostałem przez was wynajęty, by wam towarzyszyć do Busziru i Sziraz. Ale kiedy mi to już przeszło przez usta, pomyślałem, że popełniłem błąd, bo kahwedżi nie powinien wiedzieć, dokąd się udajemy. No i zaraz przyszły mi na myśl inne nazwy i inne okolice, a potem okazało się, że właśnie te dwa wymienione miasta otworzyły mi jego serce. Zaprosił mnie, żebym usiadł przy nim, a kiedy to się stało, rozmawialiśmy najpierw o niezliczonych zaletach gorącej wody cukrowej, której smak właściwie i stosownie uświęca dopiero dolewka araku. Przy tym tak trzymałem rękę i poruszałem nią, że musiał zauważyć pierścień. Trwało to co prawda dosyć długo, bo arak tak zwielokrotnił wszystko w jego oczach,
że, jak mi wyznał, widział pięćdziesiąt moich postaci, a rąk nawet dwieście. Wydawało mu się przeto, że miał przed sobą ze dwa tysiące moich palców, co go tak zafrapowało, że zrazu nie przejawiał zainteresowania pierścieniem. Ale kiedy w końcu go dostrzegł, zrobiło to na nim jeszcze większe wrażenie. Poprosił, żebym mu pozwolił obejrzeć pierścień. Naturalnie, pozwolif łem. Wtedy podał mi rękę i pozdrowił mnie jako Silla, jako „Cienia”, jako sprzymierzeńca, jako potajemnego towarzysza. Wygłosił mi wielką mowę, w której jednak było tak mało sensu, że nawet trudno to nazwać bredzeniem. Ze stu słów, jakie wypowiedział, mogłem zrozumieć ledwie z dziesięć, gdyż jego usta były niczym tandżara* wypełniona klejem, w której język obracał się jak mątewka. Ciągle dopytywał się, czy ja rzeczywiście pojadę do Busziru i Sziraz, a kiedy; wielokrotnie to potwierdziłem, spytał, czy ja może jestem tym Sillem, który ma odebrać list do Ghulama. Rozumie się, że się podałem za tego człowieka i powiedziałem mu, iż tylko dlatego towarzyszę ministrowi i astrologowi, żeby mieć okazję do odebrania tego listu. — Dobrze zrobiłeś, kochany Halefie. Ale czy nie mogłeś wydobyć od niego informacji, kto to taki i kim jest ów Ghulam? — Nie. Mówię ci, że wysilałem cały swój spryt, ale po pierwsze, gospodarz był tak pijany, że wszystko zapomniał i niczego nie mógł sobie przypomnieć, a po drugie, musiałem udawać, że znam tego Ghulama równie dobrze jak on. Nieostrożne pytanie mogłoby mnie zdradzić; byłoby przyznaniem się, że nie jestem Sillem, za którego chciałem uchodzić. Przyznasz, że musiałem być bardzo ostrożny i nie powiedzieć nic, co mogłoby mu podpaść. Wprawdzie tak układałem słowa, że powinny go one skłonić do mówienia, ale raki odebrała mu tylko setną część i bez tego już żałośnie małego rozumu, gadał więc to i owo, jednak nic z tego, czego chciałem się dowiedzieć. — To fatalnie! — Może dowiemy się czegoś w drodze! — To będzie trudne. Wątpliwość polega na tym, że Ghulam jest to wprawdzie imię, ale może oznaczać również klasę. Każdy może się nazywać Ghulam, to imię równie często występuje w języku perskim, jak Halef w arabskim. Ale „ghulam” to także znaczy sługa; tak nazywają się zwłaszcza ci spośród służby, którzy jeżdżą na koniach, a pod słowami „ghulam patsz’” rozumie się pazia, młodego człowieka, pełniącego służbę przy wysoko postawionej osobie. Widzisz więc, że nie mamy pewności, a to może nam sprawiać kłopoty. — A czy treść listu nie mogłaby czegoś wyjaśnić? — Możliwe! — Więc go otwórz! — Nie zaliczam się do ludzi, dla których tajemnica korespondencji nie byłaby święta. — Tajemnica korespondencji? Wybacz, sidi, ale każdy list pisany jest po to, żeby został przeczytany. Ten skierowany jest do Ghulama i on ma go przeczytać. Ponieważ jednak nie wiemy, kto to taki ów Ghulam i gdzie się znajduje, przeto listu nie otrzyma. Chyba że otworzymy to pismo i dowiemy się, komu i gdzie ma być doręczone. Otwarcie listu nie jest więc zakazanym działaniem, tylko koniecznością i jeśli tak postąpimy, Ghulam powinien nam być za to wdzięczny. — Jak ładnie umiesz to powiedzieć, kochany Halefie! Chytry lis z ciebie! — Tak, jestem przebiegły! Skoro twój rozum okazuje się za krótki, to muszę cię wesprzeć moim. Ale o tym wiesz już od dawna. — Tu cały twój rozum ze wszystkimi jego finezjami nie zda się na nic. Skoro nie znamy adresata listu, to musimy spytać o niego tego, który ci list przekazał, czyli kahwedżiego. Tak się to przedstawia! — Ale tego nie możemy zrobić! *
garnek
— No, to musimy zwrócić list. — Nie ma mowy! Sidi, ja otworzę ten list i nie będę myślał, że za to znajdę miejsce w piekle. Twoje sumienie nie jest tak twarde jak moje; jest delikatne, zbyt wrażliwe, co w sytuacji, w jakiej się znajdujemy, godne jest ubolewania. Oddaj mi list! Ja go otworzę, a potem możesz go przeczytać, nie czyniąc sobie z tego powodu wyrzutów. — Nie sądzę, żeby to było konieczne; mamy czas, żeby się zastanowić. Opowiadaj dalej! — Kahwedżi był gotowy powierzyć mi ten list, ale chciał to zrobić po kryjomu, żeby nikt nie widział, bo i Somali nie powinien o tym wiedzieć. Poprosił więc, bym wszedł z nim na górę pod dach, tam bowiem go ukrył. — A może tam na gdze znajduje się jakiś schowek na rzeczy mające związek z tajnym bractwem Sillanów? — To możliwe, sidi. — Ale niczego nie zauważyłeś? — Nie. — Wydaje się, że kahwedżi pełni funkcję skrzynki pocztowej tego związku; niewykluczone przeto, że prócz listów złożone są tam i inne rzeczy. A gdzie ten list był schowany? — Zaraz do tego dojdę. Udaliśmy się więc na podwórze, gdzie stała drabina. Musiałem go prowadzić, bo chwiał się na nogach między Orientem i Zachodem w tę i w tamtą stronę i przy każdym kroku uginały mu się kolana, jakby dźwigał na plecach ciężary dziesięć razy większe niż wielbłąd. Jak wlazłem z nim po tych szczeblach, nie wiem. W końcu, kiedy dotarliśmy na górę, zaraz usiadł i chciał spać; zapomniał o wszystkim, nawet o liście, i długo musiałem do niego przemawiać, zanim sobie przypomniał, po co z takim trudem wdrapaliśmy się tu. — Jak wyglądało to pomieszczenie? — Było długie i szerokie, ale tak niskie, że nie można było się wyprostować. Wszędzie leżały różne bezwartościowe rupiecie, za które nie dałbym nawet piastra. List zawinięty był w szmatę i wetknięty w szparę ściany. — Czy ta szpara była duża? — Nie. — I tylko list tam tkwił? — Tak. — A więc nie był to jakiś większy schowek, tylko miejsce na ukrycie listu? Jest to dla mnie dowód, że na strychu nie ma tajemnego schowka, który mógłby służyć Sillanom za skład. Pewnie kahwedżiemu tylko od czasu do czasu powierza się list do przekazania posłańcowi. Gdyby tam istniał stale używany schowek, to gospodarz w nim trzymałby list, a nie wtykał go w szparę ściany. I co powiedział, kiedy ci go wręczał? — Też mówił różne niezrozumiałe rzeczy. Kiedy schowałem list i podeszliśmy znów do drabiny, żeby zejść na dół, to ociągał się z zejściem. Nagle przywidziało mu się, że jest nad rzeką; widział fale, słyszał ich plusk, dlatego usiadł i nie można go było nakłonić do postawienia nogi na szczeblu. Powiedział, że nie chce się utopić, a potem padł i natychmiast zasnął. I to jest wszystko, co mogę powiedzieć. Więcej nic nie widziałem i niczego się nie dowiedziałem. — A więc chciałbym pójść do niego. — Spróbuj, czy dowiesz się więcej niż ja. Myślę, że ci się nie uda. Czy mam ci pokazać, gdzie on jest? — Sam go znajdę; nie musisz pokazywać, ale możesz pójść ze mną. Kiedy przechodziliśmy przez pierwsze pomieszczenie, zobaczyłem Somalijczyka. Było tak, jak mówił Halef: leżał z głową w popiele. Jego głośne chrapanie brzmiało jak piła pracująca w tartaku. Podwórze wyglądało okropnie. Dobrze, że już wypiliśmy kawę. Dla Europejczyka, który tylko rzuciłby okiem na ten brud, byłoby niemożliwe przełknięcie w tej kahwe choćby łyku czegokolwiek. Stała tam drabina; wspiąłem się po niej na górę, a Halef za mną, potem
musiałem się wcisnąć w wąski otwór, na brzegu którego leżał gospodarz. Miał usta szeroko otwarte, oddechu prawie nie było słychać. Jego stan wskazywał raczej na odurzenie niż na sen. Poncz i grog dobre są w zimnych krajach, a nie w gorącym Oriencie. Uważne spojrzenie w głąb niskiego, zagraconego pomieszczenia powiedziało mi, że nie ma tu miejsca na ważny schowek. Włożyłem na palec złoty pierścień Sillów jako znak rozpoznawczy i potrząsnąłem leżącym. Chciał otworzyć oczy, ale przy pierwszej próbie nie zdołał. Potrząsnąłem nim mocniej. — Zostaw mnie w spokoju! — burknął i obrócił się na drugi bok; gdybym go nie odsunął, pewnie wypadłby przez otwór. Ująłem go za ramiona i posadziłem, a potem tak długo nim potrząsałem, aż otworzył oczy. Patrzył na mnie tępym wzrokiem, ale nic nie mówił. — Nie śpisz? Czy możesz mówić? — zapytałem. — Mówić… — mechanicznie powtórzył moje ostatnie słowo. — Czy mnie znasz? — Ty… mnie…? — Czy wiesz, kim jesteś? — Ty… jesteś…? Podsunąłem mu pierścień przed oczy i surowym tonem powiedziałem: — Popatrz na ten pierścień! On mówi, kim i czym jestem! Zrazu obojętnie skierował wzrok na moją rękę. Zobaczywszy pierścień, zainteresował się. Chwycił mnie za rękę i przyciągnął ją bliżej do siebie, aby zobaczyć formę pierścienia i napis. Strach odmalował się na jego twarzy. Usiłował podnieść się, ale nie zdołał. — Hasret*… Hasret… Hasret — wydukał. Więcej nie mógł z siebie wydobyć. — Obudźże się, człowieku! Odwagi! Weź się w garść! Jesteś pijany! — Pi… ja… ny…? Sens tego słowa jak gdyby nie od razu dotarł do jego świadomości; zastanawiał się. — Tak, jesteś pijany, kompletnie pijany! — powtórzyłem. I wtedy w jego oczach dostrzegłem przebłysk przytomności. Potrząsnął głową i odpowiedział: — Nie… pijany… nie! Ja mogę… mo… gę… powiedzieć „Niewiernych”, mo… gę powiedzieć. Czy mam po… wiedzieć? — Tak, ale bez pomyłek! — nakazałem. „Niewierni”, tak zatytułowana jest dziewiąta sura Koranu. Brzmi ona: „Powiedz: o wy niewierni, ja nie czczę tego, co wy czcicie, a wy nie czcicie tego, co ja czczę i ja nigdy nie będę czcił tego, co wy czcicie, a wy nie będziecie czcili tego, co ja czczę. Wy macie swoją religię, a ja moją.” W przekładzie ten tekst nie nastręcza trudności, jednak ktoś, kto recytuje go w oryginale, po arabsku, musi bardzo uważać. Ale pijanemu to się nie uda, dlatego ten rozdział Koranu nazywany jest „Sura el Imtihan” — surą próby, i często się z niej korzysta. Pijanemu, który twierdzi, że pijany nie jest, każe się ją recytować. Jeśli się nie pomyli, to dowiedzie, że jest trzeźwy, jeśli zaś coś popłacze, to znaczy, że niewątpliwie jego stan spowodowany jest opilstwem. Każdy mahometanin zna właściwość i stosowanie tej sto dziewiątej sury, znał je też kahwedżi. Ledwie powiedziałem, że jest pijany, od razu chciał mi tym sposobem udowodnić, że tak nie jest. Zgodziłem się, więc zaczął: — Mów, o… wy nie… niewierni, ja czczę, czczę… nie was, a wy co mnie, co was, co mnie; wy czcicie mnie i ja was, a wy… wy macie… macie moją religię… religię… ja mam waszą… a ja… czczę… nie czczę siebie! — No bo i nie masz ku temu najmniejszego powodu! — zaśmiałem się, bo wszystko, co tak beznadziejnie poplątał, w języku arabskim było jeszcze śmieszniejsze niż w przekładzie, jaki tu podaję. — Nie jesteś w stanie dobrze wyrecytować sury, to znaczy, że jesteś pijany! *
ekscelencja
— Pi… pi… pi… — jąkał. — O Hasret… raki… i go… gorący cukier… woda cukrowa… woda! — A ponieważ jesteś pijany, to nie wiesz, kim ja jestem! — Co… co… och! ja wiem… bardzo dobrze! Jesteś Hasret… Sili… Sili… wysoki Sili… bardzo, bardzo wysoko postawiony Sili! — Masz szczęście, że przynajmniej to jeszcze widzisz! Ale czy wiesz i to, że temu tu Sillowi — przy tym wskazałem na Halefa — dałeś list, który ma otrzymać Ghulam? — List?… Nie… nie… nie dałem, mam jeszcze! — A czy wiesz, od kogo jest ten list? — Od Esary el… A’wara, „Jednookiego”, który go napisał i… i mnie… go dał. — A gdzie teraz jest Esara? — W Kor… Korna, gdzie… gdzie mieszka. — A czy wiesz na pewno, dla kogo ten list jest przeznaczony? — Dla… dla Ghulama el… el Multasima*. — A gdzie teraz znajduje się Ghulam? — Na… na… droga do… ach!… ach! — I to koniec, sidi — powiedział Halef. — Niczego więcej nie dowiesz się od niego, bo ma… — Cicho! — przerwałem mu. — Zejdźmy na dół. Zeszliśmy po drabinie i wróciliśmy do Lindsaya, który ciekawy był, czy udało się nam coś jeszcze dowiedzieć. Halef odpowiedział: — Uważałem za niemożliwe wyciągnięcie z pijanego jeszcze jakiejś informacji, ale efendiemu udało się. Ja pewnie nie odważyłbym się na takie pytania, jakie on zadawał. — Dlaczego? — Bo uważałbym je za nieostrożne. Kahwedżi musiał przecież słyszeć, że ty nic nie wiedziałeś, i z tego wywnioskować, że podajesz się za Silla, ale nim nie jesteś. — Musiał słyszeć? Czy rzeczywiście musiał? — Tak. — Ale nie słyszał. A tym bardziej nie wyciągnął wniosku; był w takim stanie, że nie mógłby myśleć logicznie. Nawet mnie nie rozpoznał. — Ale wiesz to dopiero teraz, wcześniej nie wiedziałeś. — Bądź dla mnie łaskawy, kochany Halefie! Chętnie pozwalam ci wytknąć i mnie czasem błąd czy nieostrożność, ale tym razem to ty jesteś w błędzie. Zanim jeszcze wyciągnąłem od pijanego słowo, patrząc na niego, zorientowałem się, na co mogę sobie pozwolić, jak daleko się posunąć. Potem przemawiałem do niego tonem zwierzchnika, który chce usłyszeć, w jakim zakresie jego podwładny jest poinformowany i czy jest przytomny. Nawet gdyby kahwedżi był mniej pijany, to moje pytania pewnie nie naprowadziłyby go na myśl, że nie należę do bractwa Sillanów. On już zupełnie zapomniał, że oddał tobie list. I teraz, kiedy obudzi się i otrzeźwieje, wcale nie będzie pamiętał, że u niego byłem i z nim rozmawiałem. Ja zaś, zadowolony z rezultatu, znów schowam pierścień do kieszeni. — Jesteś naprawdę zadowolony? — Tak. — Aleja chętnie usłyszałbym, gdzie można znaleźć tego Ghulama. Szkoda, że znów wrócił do stanu odurzenia, z którego przedtem go wyrwałeś do wyrecytowania sury niewiernych! — Nie żądam więcej, niż mógł z siebie dać. Dowiedzieliśmy się imienia i miejsca zamieszkania nadawcy, a nawet wiemy, że jest on jednooki, co w tych okolicznościach może się okazać dla nas korzystne. Teraz wiemy, że Ghulam to tylko imię, a nie określenie stanu. Ten człowiek nazywa się Ghulam el Multasim. „Multasim” oznacza dzierżawcę, ale zwłaszcza
*
dzierżawca, państwowy dzierżawca
dzierżawcę dóbr państwowych. Ponieważ w Persji także cła są dzierżawione, wobec tego ów Ghulam jest prawdopodobnie dzierżawcą cła. — Tak, sidi, skoro z jego bezładnej gadaniny wyciągasz określone wnioski, to, jeśli są one trafne, możemy rzeczywiście być zadowoleni. — Jestem przekonany, że moje przypuszczenia mnie nie mylą. Być może, że to, czego tu się dowiedzieliśmy, nie będzie miało żadnych następstw, żadnego znaczenia, ale skoro już wniknęliśmy tak głęboko w tajemnice Sillanów, to chciałem i dzisiejszą okazję wykorzystać, aby jeszcze czegoś, choćby nawet niewiele, się dowiedzieć. Nie wiadomo, do czego może się to przydać. Wreszcie do głosu doszedł Lindsay: — Powiedzcie w końcu choć jedną sylabę do mnie! Siedzę tu jak sierota, o którą nikt się nie troszczy, i nic nie rozumiem z tego, o czym mówicie! — Jak tylko znajdziemy się na statku, Halef wszystko opowie — pocieszyłem go. — Well! Jetsem okropnie ciekaw. A w ogóle to pora już iść. Idziemy? — Tak, tylko musimy zapłacić, a trudno będzie dobudzić gospodarza i dowiedzieć się, ile jesteśmy mu winni. — To zupełnie łatwe. Trzeba napisać na kartce, co dostaliśmy, ocenić to na swój sposób, zawinąć należność w kartkę i wsadzić mu do kieszeni. Zgoda? — Ja też uważam, że tak będzie najprościej i najszybciej. — Well! A więc tak zrobię. Ja płacę, nie wy! Wyrwał kartkę z notesu, spisał na niej napoje i zawinął w nią tyle, ile uznał, że powinien zapłacić, a nie było to mało. My dwaj wyszliśmy na podwórze do koni, on zaś wspiął się na górę po drabinie, żeby gospodarzowi wsunąć do kieszeni zapłatę. Wyprowadziliśmy konie przed dom, żeby udać się na statek; był to „anglik” z wyłącznie angielską załogą. Wtem z bramy w murze wyszli nam naprzeciw dwaj mężczyźni. Już na pierwszy rzut oka widać było, że są prawdziwymi synami Anglii. Obydwaj mieli spalone słońcem twarze. Jeden z nich wyglądał mi na marynarza. Drugi, w świeżo wypranym, śnieżnobiałym ubraniu, miał na głowie hełm tropikalny z jedwabnym niebieskim szalem, jasnobrązowe rękawiczki glace i lornion zawieszony na rzucającym się w oczy solidnym, złotym łańcuszku. Z tego dżentelmena aż biło zadowolenie z siebie. Zatrzymali się przed naszymi końmi. — Wspaniałe zwierzęta! — odezwał się marynarz. — Araby — powiedział drugi. — Dzikie! Tylko Anglik wie, co można zrobić ze szlachetnej krwi! — A czy te nie są rasowe? — Naturalnie, ale prymitywnego chowu. To się przecież wie i widzi! Sama natura, ale właśnie tylko natura. Bez najmniejszej fachowej wiedzy. My, kawalerzyści, spostrzegamy to od razu! Rozmawiali naturalnie po angielsku. Halef nie rozumiał, co mówili, ale patrząc na dżentelmena w bieli, widział, że w jego słowach nie było pochwały. Twarz mu się zasępiła. W pewnej chwili ów zadowolony z siebie zwrócił się do nas, władczym tonem pytając po arabsku: — Kim jesteście? Nie otrzymał odpowiedzi. — Pytałem, kim jesteście? — powtórzył ze ściągniętymi brwiami. A kiedy i tym razem nie odpowiedzieliśmy, skierował pytanie do małego Hadżiego: — Czy jesteście głusi? Wszyscy? Jak się nazywasz? Powiedział to tak odpychającym tonem, tak wyniośle i lekceważąco, że zapytany również tym razem nie odpowiedział, ale zwrócił się do mnie:
— Ja istiksa, co za ciekawość! Kim jest ten człowiek, który ma na ustach tylko dumę, a nie przywitanie? Wyglądało na to, że Anglik lepiej rozumiał arabski, niż się nim posługiwał. Podszedł do Halefa, podniósł rękę i wykrzyknął: — Ty mówisz o mnie „człowiek”? Ja jestem generałem! Czy mam ci dać nauczkę? — Najpierw naucz się dobrze mówić, zanim zaczniesz grozić! — odpowiedział Hadżi. — Mała, bezczelna ropucha! Wtedy Halef wyrwał pejcz zza pasa i doszłoby pewnie do nieprzyjemnej sceny, gdyby w tej samej chwili coś innego nie odwróciło naszej uwagi: — Bill! Bill, ty tu, w Basrze? — usłyszeliśmy za nami. Odwróciliśmy się. Stał tam Lindsay, wytrzeszczając oczy na generała ze zdziwieniem, które — jak widać było z jego postawy i wyrazu twarzy — nie mogło chyba być większe. — Myślałem, że jesteś w Kalkucie! — dodał. — Davy! Stary Davy! — odpowiedział oficer. — Czy to możliwe? A ja myślałem, że ty jesteś w domu! Ze sposobu, w jaki się do siebie zwracali, widać było, że są starymi przyjaciółmi, a może nawet krewnymi. Ale gdyby ktoś pomyślał, że potem nastąpi serdeczne powitanie, bardzo by się mylił. Podeszli do siebie i podali sobie ręce, okazując tym samym swoje dobre wychowanie, no powiedzmy, że jeden z nich je miał. — A zatem ty jesteś owym dżentelmenem! — zdziwił się generał. — Jakim dżentelmenem? — spytał Lindsay. — Tym, który zabrał na parowcu trzy kapitańskie miejsca. — W rzeczy samej, to ja. — Musisz mi dwa odstąpić! — Niemożliwe, Bill! — Phy! Właściwie chciałem wszystkie trzy. Ponieważ jednak chodzi o ciebie, to jedno możesz dla siebie zatrzymać. Dwa jednakże koniecznie muszę mieć! — To być nie może! — Musi tak być! Za późno przybyłem z Kut, konsul mnie zatrzymał. Jadę tu w ważnej, tajnej misji. Powierzono mija ze względu na moje doświadczenie i znajomość języka arabskiego. Wiesz: Maskat… rosyjskie i francuskie wpływy… połączenia między Konstantynopolem i Bagdadem aż do Szatt el Arab… opanowanie Zatoki Perskiej… mam trudne instrukcje… wszystko inne musi być temu podporządkowane… przyjechałem z góry, Tygrysem… byłem w Bagdadzie… muszę jechać do Busziru… a stamtąd do Sziraz i do środka Persji… — To jest także i nasza trasa! — przerwał mu Lindsay. — Moglibyśmy się przyłączyć! — Ty? Też do Persji? Well! Bardzo chętnie zabiorę cię z sobą. W Kut usłyszałem o angielskim parowcu, który idzie do Busziru. Zaraz tam zszedłem, ale usłyszałem, że pewien znakomity dżentelmen zajął właśnie trzy kabiny. I że teraz jest on w kawiarni. Zarezerwowałem je naturalnie dla siebie. Wszystkie musi odstąpić! A jako że nazwano go znakomitym dżentelmenem, to z uprzejmości sam mu o tym powiem. I oto ku mojej radości znajduję, że to jesteś ty, stary Davy. Możesz jedno z trzech miejsc zatrzymać. My się jakoś ścieśnimy, tylko ze względu na ciebie! — Ależ to niemożliwe, drogi kuzynie! — oznajmił zakłopotany Lindsay. — Dlaczego? — Ponieważ te trzy miejsca przeznaczone są dla mnie i dla dwu moich przyjaciół. Przy tych słowach wskazał na mnie i na Halefa. Ale generał nie uznał za potrzebne obracania oczu na nas, tylko ruchem ręki dając wyraz swojej bezgranicznej pogardzie, powiedział: — Przyjaciół? Yes! Znam cię. I znów to twoje stare odurzenie miłością bliźniego? Zupełnie zapomniałeś, jaki dystans dzieli ludzi w tym niższym i wyższym sensie. W domu staniesz się
niemożliwy! Kim są ci ludzie? Zwłaszcza ten, ten mały pędrak, któremu właśnie chciałem wymierzyć policzek? — Wymierzyć policzek? — powtórzył przerażony Lindsay. — Nawet o tym nie myśl! To byłaby twoja śmierć! — Śmierć? Czyś ty oszalał? — Nie! Ten Arab za taką obrazę natychmiast odpowiedziałby kulą albo nożem! — Phy! — Z pewnością! Czegoś takiego w żadnym razie nie próbuj! To jest Hadżi Halef, szejk Haddedihnów, sławny wojownik; on nie pozwoli ze sobą żartować! — Żartować? Ani mi to w głowie. Kiedy wymierzam policzek, to robię to poważnie. A że szejk? To mi nie imponuje. Orangutan pozostaje orangutanem, nawet jeśli jest przywódcą innych orangutanów! A ten drugi osobnik, który wydaje się mnie nie dostrzegać? Twarz zuchwalca! — To jest Hadżi Kara Ben Nemsi. — Arab? — Nie, Niemiec. — Niewielka różnica. Z gatunku tych, co włóczą się wszędzie! Każdemu prawdziwemu dżentelmenowi wchodzą w drogę! — Proszę cię! On zna angielski! — Jest mi to obojętne! — Ale nie mnie, drogi Billu! Powtarzam, że ci ludzie są moimi przyjaciółmi, z którymi udaję się do Persji. Dwa miejsca należą do nich i jestem przekonany, że ani im na myśl nie przyjdzie, aby je wam odstąpić. — Nie ma mowy! To załatwione! Mogą się ulokować przy bagażu. Tam jest ich miejsce, a nie z nami! — Wprawiasz mnie w zakłopotanie! W bezgraniczne zakłopotanie! Wejdźmy na pokład. Muszę zobaczyć, czy nie da się tego inaczej urządzić! — A więc chodź! Ujął Lindsaya za ramię i pociągnął za sobą. Ten po kilku krokach uwolnił się od niego, wrócił do nas i powiedział: — Czy słyszeliście to wszystko? Fatalna sytuacja. On jest ze mną blisko spokrewniony. To wysoko postawiony człowiek. Doskonały oficer i dyplomata! Stacjonuje w Indiach. Tu ma ważne pełnomocnictwa. Muszę się podporządkować. Co wy na to? Było mi nieskończenie żal poczciwego starego Davida. Zacna dusza; popadł w konflikt z ludźmi ze starej Anglii. Jednak musiałem powiedzieć mu to, co myślałem: — Gdyby ten parowiec był jeszcze raz taki duży, to i wtedy nie byłoby na pokładzie miejsca równocześnie dla niego i dla nas. Starcia nie dałoby się uniknąć. Orangutany bowiem nie zawsze zachowują taką powściągliwość, jak to miało miejsce tutaj! — Racja! Podle się wyraził! Jestem wam wdzięczny, nieskończenie wdzięczny, że zachowaliście spokój! Wolałbym naturalnie o wiele bardziej podróżować z wami, niżeli z nim! Ale muszę z nim! Przedstawię mu wszystko i powiem. A więc nie odstąpicie mu miejsc? — Nie! — Well! Wytłumaczę mu. Zaczekajcie tu do mego powrotu. Szybko to załatwię. Powiedziawszy to, spiesznie ruszył do obydwu dżentelmenów. — Czy wszystko zrozumiałeś, sidi? — spytał Halef. — Tak. — O czym była mowa? Dałem mu krótką odpowiedź. To, co było obraźliwe, naturalnie przemilczałem. A Halef powiedział:
— Ten Anglik podniósł na mnie rękę. Nawet nie przeczuwał, na co się poważył. Powiedziałeś, że jest bliskim krewnym naszego przyjaciela. Dlatego nie chcę już o nim mówić, będę milczał. Chodź, odejdźmy stąd, przez bramę, żebyśmy mogli z daleka zobaczyć Lindsaya, kiedy będzie wracał! Odeszliśmy z końmi sprzed kawiarni na taką odległość, skąd widać było parowiec. Usiedliśmy na kamieniach i czekaliśmy. Do odpłynięcia statku pozostało jeszcze trochę czasu, ale już po paru minutach usłyszeliśmy głos syreny i zobaczyliśmy, że odbija od brzegu. — Już odpływa? — spytał Halef. — Tak się wydaje. — Z Lindsayem? Przecież nie zszedł z pokładu? — Rzeczywiście, dziwne! Chodź, zobaczymy. Dosiedliśmy koni i szybko przejechawszy krótką odległość, znaleźliśmy się naprzeciw parowca. Wpłynął już na szeroki tor wodny. Na relingu stał Lindsay i patrzył w naszą stronę. Zobaczywszy nas, zawołał: — Nic na to nie poradzę! Zostałem wyprowadzony w pole! Czy mam skoczyć do wody i płynąć do was do brzegu? — Nie! — odkrzyknąłem. — Well! Powodzenia tymczasem! Będę na was czekał w Sziraz! Mogę? — Jak się panu podoba! — Tak zrobię! Do zobaczenia! W tym momencie podszedł do niego generał i odciągnął go. — Czy statek odpłynął? — zapytał Halef. — Lindsayowi nic o tym nie powiedziano. Musi płynąć z nimi. Halef, jak dziecko, wesoło zaklaskał w ręce i wykrzyknął: — Elharhdulillah!* Nie chciałem tego wyznać, sidi, ale moje serce było głęboko zasmucone, że nie będę miał cię tylko dla siebie! Lubię tego Angola, ale dzielenie się z nim tobą pozbawiło mnie spokoju. Jakże się cieszę, że zostałeś mi zwrócony! Allach niekiedy zsyła chwile rezygnacji po to, żebyśmy zobaczyli i poznali wartość tego, czego zostaliśmy pozbawieni. A teraz co zrobimy? Zostaniemy w Basrze na jeszcze jedną noc? — Nie. Musimy wrócić wzdłuż kanału do starego miasta i odwiedzić nasze ponure mieszkanie. — To była stara, śmierdząca dziura, a miało być jedno z najlepszych mieszkań. Przerażał mnie wstrętny odór stęchlizny i zgniła woda, jaką dostawaliśmy do picia. W każdym miejscu lęgnie się tu febra. Najchętniej uciekłbym daleko od wody! — Zgadzam się. Przejedziemy jeszcze na drugą stronę. — Z przewoźnikiem? — Tak. Przypuszczam, że jeszcze nie zapomniał twojego pejcza! — Widzisz, jak nagle pogodziłeś się z pejczem? — Pogodzić się to nie jest właściwe słowo, kochany Halefie, ale co do tego, to nauczysz się mnie rozumieć. Chodźmy! — Tak, chodźmy, sidi! Życzmy Angolowi dobrej podróży i sobie też! Byliśmy tu krótko, ale mam w sobie coś, co jest niepotrzebne. Nie wiem, jak mam to nazwać, ale wyraźnie czuję, że tam jest. Mam nadzieję, iż w wysokich, jasnych górach pozbędę się tego uczucia! Skierowaliśmy konie do przewozu. Przewoźnik siedział tam i spał. Jego dwaj pomocnicy leżeli w pobliżu i także spali. Kiedy obudziliśmy śpiocha, zrazu ów pan przewozu chciał być grubiański, zanim dobrze otworzył oczy. Ale kiedy je otworzył i poznał nas, żywo podskoczył, gotowy do pracy. Cena została uzgodniona, przy czym okazał się bardzo uległy. A kiedy na
*
chwała Allachowi
drugim brzegu płaciliśmy mu, dodając do tego coś ekstra, wychwalał nawet naszą dobroć. Halef w cichości ducha śmiał się z sukcesu swego pejcza. Dopóki było widno, jechaliśmy przez równinę. Kiedy zaczęło zmierzchać, zatrzymaliśmy się na postój niedaleko gąszczu dzikich daktyli; chcieliśmy tu przenocować, albowiem trawy dla koni było w tym miejscu pod dostatkiem. Co prawda i tu znajdowaliśmy się jeszcze na wilgotnym terenie dorzecza, ale powietrze było inne niż w zatęchłym mieście, toteż spaliśmy nieprzerwanie tak mocno, że zbudziliśmy się, kiedy słońce dawno już wzeszło.
FAŁSZYWI PRZYJACIELE — Sidi, co myślisz o umieraniu? Jechaliśmy godzinami w milczeniu obok siebie i nagle to pytanie, bez powodu i tak nieoczekiwane, że aż spojrzałem ze zdumieniem na pytającego i nic nie odpowiedziałem. — Sidi, co myślisz o umieraniu? — powtórzył, jak gdyby sądził, że nie usłyszałem. — Znasz przecież mój pogląd na śmierć — odparłem. — Ona dla mnie nie istnieje. — Dla mnie też nie. Dobrze wiesz. Ale ja nie pytałem o śmierć, tylko o umieranie. A ono jest, nikt temu nie może zaprzeczyć. — Najpierw mi powiedz, jak wpadłeś na takie pytanie! Mój kochany, pogodny, zawsze pełen radości życia Halef mówi o umieraniu! Czy masz szczególny powód, żeby o to pytać? — Nie. Nie wyszło ono z mojej duszy, z mego ducha, z rozumu; ono ciśnie mi się na usta z wnętrza, z mego ciała. Zabrzmiało to trochę dziwnie, ale znałem mego Halefa. Miał zwyczaj tego rodzaju wypowiedziami zawsze w pierwszym momencie zabić mi ćwieka. Dlatego powtórzyłem jego słowa: — Z ciała? Może się źle czujesz? — Nie, nic mi nie dolega, sidi. Jestem zdrów i silny jak zawsze, ale weszło we mnie coś, co nie powinno tam być. Coś obcego, niepotrzebnego, czego nie mogę znieść. Siedzi we mnie w rękach, w nogach, w każdym miejscu mego ciała. Nie wiem, jak to się nazywa i czego chce. I to nieznane, dokuczliwe coś zapytało ciebie o umieranie. — Na pewno zniknie, jeśli wcale nie będziemy na nie zwracali uwagi i nie odpowiemy mu na to. — Tak myślisz? Dobrze, spróbujemy! Po tych słowach wrócił do poprzedniego milczenia. Kochany, mały, zwykle tak wesoły Halef od wczoraj, a może od przedwczoraj, był niezwykle poważny i zamknięty w sobie, co rzadko mu się zdarzało. Przypuszczałem, że nurtuje go jakaś myśl; teraz jednak wiedziałem, iż było to coś innego. Chyba jakaś niedyspozycja fizyczna, która prawdopodobnie wkrótce minie. Z Basry przez Muhammere i Dorak dotarliśmy do Dżerrahi, o tej porze roku dosyć obfitującej w wodę okolicy i stąd skierowaliśmy się w góry południowego Lurystanu. Tu zaś rzeka od dawna była wyschnięta, i tak znaleźliśmy się na terenach ubogich w wodę, gdzie deszcze padają bardzo rzadko, a jeśli już, to zwykle jako niszcząca wszystko deszczowa nawałnica. Góry są nieprzystępne, ich zbocza strome i nagie; nie widać było drzew, tylko tu i ówdzie spragnione wody krzaki. Za dnia słońce paliło, noce zaś były dokuczliwie zimne, a tam gdzie w głębi parowów znajdowały się miejsca porośnięte trawą, zieleń ta zawdzięczała możliwość bytowania tylko rosie chłodnych, wspaniale rozgwieżdżonych nocy. Sądziliśmy, że nazajutrz dotrzemy do najwyższego z dopływów rzeki Karun, gdzie był las i woda, a więc odpowiednie miejsce do odpoczynku po obecnych trudach dla nas i kilka dni wytchnienia dla naszych koni. Było popołudnie. Wspinaliśmy się na grzbiet góry, a podejście to tak zmęczyło nasze konie, że kiedy wreszcie znaleźliśmy się na szczycie, musieliśmy zrobić krótki postój, żeby dać im odsapnąć. Głęboko w dole widać było puste, dziko poszarpane łożysko potoku, okresowo wypełniające się wodą z opadów deszczu, wzdłuż którego musieliśmy się kierować, żeby się przedostać do pasma gór po drugiej stronie. Wyraziłem nadzieję, że znajdzie się tam odpowiednie miejsce na nocleg. Halef jednak nie podjął tego tematu, tylko powiedział: — Sidi, próbowałem, ale na próżno. Ciągle dręczy mnie to pytanie, co ty myślisz o umieraniu? Proszę, odpowiedz mi!
— Drogi Halefie, czy nie sądzisz, że byłoby lepiej mówić o czymś innym? — Lepiej czy nie, w każdym razie teraz nie mogę myśleć o czymś innym. Jak już powiedziałem”, nie chodzi mi o śmierć. Tę ja też dawniej uważałem za coś prawdziwego, ale teraz wiem, że to po prostu złudzenie. Kiedy mówimy o niej, mamy na myśli także właśnie umieranie, które przecież nie jest śmiercią. Czy zastanawiałeś się kiedy nad tym? — Naturalnie! Każdy poważny człowiek to czyni. A dlaczego nie spytasz o to samego siebie? Przecież, podobnie jak ja, widziałeś ludzi umierających!? — Nie, nie widziałem! — Wszak stałem z tobą przy umierającym! — To prawda. Ale nigdy nie widziałem, jak ktoś umierał. Człowiek się kładzie, zamyka oczy, rzęzi, przestaje oddychać i już jest się martwym. Ale co się przy tym dzieje? Kończy się coś? Czy coś się zaczyna? Coś dalej trwa, tylko w inny niż dotychczas sposób? Czy możesz mi to powiedzieć? — Nie. Nie mogę. Tego nikt z żyjących nie może powiedzieć. A gdyby umarli wrócili i mogli do nas mówić, to kto wie, czy i oni byliby w stanie na to, o co pytasz, odpowiedzieć. Może nie powiedzieliby nic więcej ponad to, że w chwili umierania dusza odłącza się od ciała. — Od ciała! Ale skąd ona przyszła? Czy została mu dana? Czy w nim powstała? Czego od niego chciała? Czy chętnie od niego odchodzi? A może rozstanie sprawia jej ból? — Drogi Halefie, proszę cię, daj spokój temu tematowi! To, co sam Bóg może wiedzieć, tego człowiek nie powinien chcieć wiedzieć! — A skąd wiesz, że tylko Allach może to wiedzieć? Umieranie jest rozstaniem. Wolno mi wiedzieć, dokąd to rozstanie mnie zawiedzie — do nieba Allacha. A dlaczego ma mi być zakazane dowiedzenie się, w jaki sposób to rozstanie się odbywa? Słuchaj, sidi, ubiegłej nocy, kiedy spałeś, ja nad tym rozmyślałem. Mam ci powiedzieć, co przyszło mi do głowy? — Tak. Powiedz! — Otóż ja jestem szejkiem Haddedihnów, człowiekiem, który w Dżesireh stał się bardzo bogaty. Na czym polega moje bogactwo? Na moich stadach. Ale sułtan przysyła do mnie posłańca, przez którego mówi mi, że po trzech czy czterech latach mam się przenieść w okolice Edirne, żeby tam hodować róże, które dadzą mi wonne olejki. I co ja zrobię? Czy zabiorę ze sobą stada? Nie. Będę się ich stopniowo wyzbywał, ażeby zamiast nich zająć się tam, w Edirne, czymś, co mi przyniesie korzyści. A kiedy to zrobię i nadejdzie pora rozstania z moim dotychczasowym krajem, wówczas mogę nie zabierać ze sobą niczego, co w nowym miejscu tylko by mi przeszkadzało. Tak też jest z umieraniem. Mieszkam w tym życiu, jednak Allach przysyła mi posłańca, a ten mi mówi, że jestem przeznaczony do jakiegoś innego życia. Zadaję więc sobie pytanie, co będzie mi w nim potrzebne. Dawniej wierzyłem, że nie trzeba mi nic więcej prócz Koranu i jego sprawiedliwości. Ale poznałem ciebie i dowiedziałem się, że ta sprawiedliwość Allacha nic nie jest warta. Teraz wiem, co mam tu poświęcić i co do tamtego życia zmienić. Chcę miłości zamiast nienawiści, dobroci zamiast niewyrozumiałości, życzliwości zamiast dumy, ducha pojednania zamiast żądzy zemsty i tak mógłbym ci jeszcze wymieniać długo. Czy wiesz, jak się to nazywa i co to znaczy? To znaczy, że przestałem być tym, kim byłem, że staję się zupełnie inny. Mam umrzeć, a za to każdego z tych dni, w każdej z tych godzin rodzi się we mnie coś nowego i lepszego. A kiedy zniknie w końcu resztka tego starego, to stanę się zupełnie nowym człowiekiem; mogę iść do Edirne, do nieba Allacha, a to, co nazywamy umieraniem, będzie dokładnie jego przeciwieństwem, to znaczy zaprzestaniem nieustannego dotychczas umierania! Powiedziawszy to, patrzył na mnie wzrokiem pełnym wyczekiwania. Nie byłem zdziwiony, ale wręcz zaskoczony. Czy to możliwe, żeby mój Halef snuł tego rodzaju rozważania i potrafił tak mówić? — Halefie, powiedz mi szczerze, czy ty nie jesteś chory?
— Chory? — zaśmiał się. — Myślisz, że na głowę? Czy to, co powiedziałem, było aż tak głupie? — Nie. Co prawda niezbyt jasne, ale dobre, tak, dobre! Ja mam na myśli problemy ze zdrowiem. — Już ci mówiłem, że jestem zdrowy. Od wczoraj czuję się trochę osłabiony, a dziś coś uciska mi czoło. Przez ostatnie dwa dni słońce za mocno grzało, i to wszystko. Nic mi nie jest. — A zamiast spać, rozmyślałeś. Dziś wcześniej niż zwykle zatrzymamy się na odpoczynek. Potrzebny jest ci spokój. Chodź, jedziemy dalej! Z wolna zjeżdżaliśmy w dolinę, a potem posuwaliśmy się łożyskiem potoku, które wijąc się w liczne zakręty, znów prowadziło nas pod górę. W pewnym miejscu, gdzie owa skalna rynna przewężała się, wyjechałem do przodu i nagle usłyszałem za sobą głośne, drżące „ojej!” — Co to było? — spytałem, odwracając się. — Nagle zrobiło mi się zimno — odpowiedział Halef. Nic nie odpowiedziałem, ale zacząłem się o niego niepokoić. Dzielny Hadżi miał — podobnie jak ja — żelazne zdrowie, jednakże nie można było wykluczyć, iż w czasie naszego pobytu w okropnie niezdrowej Basrze złapał jakiegoś bakcyla i nabawił się choroby, która teraz zaczynała się objawiać. Kiedy podjechaliśmy wyżej, zerwał się ostry wiatr. Była to zapowiedź bardzo zimnej nocy, a bladość twarzy Halefa wcale mi się nie podobała. Pragnąłem jak najszybciej dotrzeć do osłoniętego od wiatru miejsca, gdzie moglibyśmy zatrzymać się na noc. I to życzenie szybko się spełniło, chociaż w inny sposób, niż oczekiwałem. Dotarliśmy do końca — a raczej do początku — owej rynny wyżłobionej przez wodę deszczową. Tu dwa zbocza gór, stykając się ze sobą, tworzyły zagłębienie, którego nieprzepuszczalny, skalny grunt zatrzymał część wody z opadów. Dzięki wilgoci rosły tu różnorakie krzaki, można więc było pozwolić sobie na rozpalenie ogniska. Dla nas obu było ono bardzo pożądane. Mniej pomyślną okolicznością było to, że miejsce, niestety, zastaliśmy zajęte. Obozowało tu dwunastu ludzi, a ich rozsiodłane konie pasły się nad wodą. Ludzie ci, zobaczywszy nas, poderwali się z miejsc. Ich cofnięte czoła i wysoko wysklepione kości potyliczne pozwalały się domyślać, iż byli to Lurowie. Uzbrojenie mieli ani lepsze, ani gorsze niż wszyscy mieszkańcy tych gór. Ubrani byli jak zwykli, biedni nomadowie, a i wśród ich koni nie było ani jednego, który miałby większą wartość. Czy mieliśmy przed sobą uczciwych, czy nieuczciwych ludzi — tego naturalnie nie wiedzieliśmy, ale byliśmy przyzwyczajeni do zachowywania ostrożności. Zauważyliśmy, że przyglądali się nam z zaciekawieniem i z podziwem patrzyli na nasze konie. Zastanowiło nas też i to, że nie czekając na nasze pozdrowienie, powitali nas pierwsi mieszaniną arabskich, perskich i kurdyjskich słów, co w tym przygranicznym terenie często się słyszy. Niedaleko wody znajdowały się tu resztki starych murów, dających osłonę od wiatru; było to niewątpliwie najlepsze miejsce do obozowania. Zostało nam ono natychmiast dobrowolnie zaproponowane, my zaś chętnie skorzystaliśmy z tej uprzejmości. Nie zapytano nas, jak się nazywamy, ani o nasz stan i pochodzenie; o religię też nie, co tu, gdzie suanici i szyici zawsze przejawiali wrogość wobec siebie, należało do rzadkości. Nie było też zwykłej natarczywości, na jaką przy tego rodzaju spotkaniach bywa się zwykle narażonym. Krótko mówiąc, nie znajdowaliśmy powodu, dla którego obecność ludzi miałaby nas niepokoić. Nawet kiedy zabraliśmy się do rozsiodłania koni, nie naprzykrzali się wypowiadaniem opinii o zwierzętach w typowy tutaj hałaśliwy i natrętny sposób. Spostrzegliśmy, że szczególnie interesowała ich nasza broń, a zwłaszcza moja; jednak nie pozwalali sobie na pytanie o nią, nie mówiąc już o dotykaniu czy oglądaniu jej. W ich oczach byliśmy ważnymi osobami i traktowali nas z należnym szacunkiem i względami. Raz tylko zrobili wyłom ze swej uprzejmej powściągliwości, mianowicie kiedy Halef zaczął zbierać gałęzie do rozpalenia
ogniska, zaoferowali mu pomoc, potem jednak w dalszym ciągu zachowywali dystans. Mimo wszystko postanowiłem czuwać, podczas gdy Halef będzie spał. Spokój był mu potrzebny. Sięgnąłem do naszych daktyli i zacząłem jeść. Halef twierdził, że nie jest głodny i że nie ma apetytu. Nie podobało mi się to. Później zauważyłem, że znów miał dreszcze. — Czy znów jest ci zimno? — spytałem. — Tak — odpowiedział. — Ale jest to marznięcie jak gdyby bez zimna. Bardzo chciałbym się napić czegoś gorącego. Czy myślisz, że mógłbym poprosić tych ludzi o trochę kawy? Nomadowie postawili bowiem na ogniu duży blaszany garnek i gotowali w nim kawę. Jej zapach i na mnie zrobił wrażenie. Podszedłem i wyłożyłem im naszą prośbę. Widziałem, że wyraźnie się ucieszyli, mogąc nam wyświadczyć przysługę. Ten, który chyba nimi dowodził, powiedział: — Panie, wy w waszej wielkiej dobroci zniżacie się do nas. Jesteśmy biednymi ludźmi, a ta kawa została przygotowana tak, jak się robi dla nas. Wy powinniście dostać inną, o wiele lepszą, godną was. Jeśli okażecie trochę cierpliwości, to za kilka minut będzie gotowa. Przyjęlibyśmy i taką, jaką mieli, ale skoro można było zamiast niezbyt dobrej dostać lepszą, to tylko głupiec by odmówił. Nadto w tamtych okolicach dodaje się do kawy różne przyprawy korzenne, których nie powinno się dodawać. Ta, którą teraz pili, dosyć mocno pachniała kardamonem, co nie odpowiadało ani mnie, ani Halefowi. Pozwoliłem sobie o tym napomknąć, na co ów człowiek zgodził się tak szybko i tak ochoczo, że w innych okolicznościach pewnie od razu zwróciłbym na to uwagę. — Waszej nie przyprawimy, panie. Ale nasze ziarna mają trochę gorzkawy smak i bez przypraw bardziej się to czuje. Może u kupca stały obok czegoś gorzkiego. Nam to nie przeszkadza, ale wam wyda się pewnie dziwne. W sklepach Orientu warunki są tak fatalne, że nic dziwnego, iż jeden produkt nabiera zapachu, a nawet smaku drugiego. Trochę gorzki smak kawy, zwłaszcza gdy mi to powiedział, wcale nie wzbudził naszych podejrzeń, ale skwapliwość, z jaką to uczynił, powinna dać mi do myślenia. Jak się później dowiedzieliśmy, ci ludzie widzieli nas schodzących z przeciwległego zbocza gór, i to zanim my ich spostrzegliśmy, a kiedy podeszliśmy do nich, z zupełnie nam nie znanych powodów zachowywali się tak, jakby dopiero teraz nas zobaczyli. W planie, który mieli przeprowadzić, kawa była ważnym elementem i gdybym ja nie wystąpił z taką prośbą, zaproponowaliby ją nam sami. Tymczasem Halef miał coraz silniejsze dreszcze. Trząsł się na całym ciele i nic dziwnego, że kiedy dostaliśmy gorący napój, łapczywie wychylił pełny kubek i poprosił o drugi. Ja piłem wolniej. Kawa była mocna, aż do przesady. Uznałem jednak, że przyczyną owej przesady było to, że uważali nas za ważne osoby. Co prawda była też gorzka, ale w dalekich, dzikich górach pogranicza Chuzestanu i Lurystanu nie ma powodu, by podkreślać, że się jest smakoszem, toteż wypiłem tyle, ile Halef: trzy duże, pełne kubki, i to przede wszystkim dlatego, żeby mi było łatwiej czuwać. Zwykliśmy czuwać na zmianę, ale dziś postanowiłem nie budzić Halefa. Nasze konie pasły się w pobliżu. Przyzwyczajone były do nieoddalania się. Ich cechą było i to, że nie przyłączały się nigdy do innych koni. Miały swoje „tajemnice”; już w innym miejscu mówiłem, co to znaczy. Należy jeszcze dodać, że ułożone przez Halefa — po dwukrotnym zawołaniu „Litath” i gwizdnięciu pomiędzy tymi zawołaniami — zrzucały każdego obcego jeźdźca. Beduin lubi tego rodzaju rzeczy i ma dosyć czasu, by układać swego konia. W pewnych okolicznościach bywa to bardzo pożyteczne. Mój Assil przyzwyczajony był do tego, że zawsze wieczorem, zanim położyłem się spać, mówiłem mu do ucha wolno i wyraźnie surę „Abu Laheb”. Nie słuchał nikogo, kto o tym nie wiedział i tego nie robił. Dziś też nie zaniedbałem tego zwyczaju, po czym owinąwszy się derką, wyciągnąłem się obok Halefa, choć nie miałem zamiaru zasypiać. Wkrótce stwierdziłem, że mocna kawa nie tylko mnie pobudziła, ale wręcz poirytowała. Moja zdolność myślenia nastawiona była na najwyższe obroty. Jedno pojęcie goniło drugie, nie
mogłem się na żadnym skoncentrować. A przy tym niepokojowi wewnętrznemu nie towarzyszył zewnętrzny. Nie poruszałem się. Nawet na myśl mi nie przychodziło, by poruszyć ręką czy nogą. Miałem uczucie, że nie mógłbym w ogóle się poruszyć, jednak nie docierało to w pełni do mojej świadomości. Zrazu widziałem te goniące się myśli, mimo szybkości z jaką przemykały. Później stawały się coraz to mniej wyraźne, rozpływały się, a potem już wcale nie mogłem ich rozróżnić, aż w końcu nic o nich nie wiedziałem, ale i sam jakbym zniknął. Później chyba ocknąłem się kilka razy, ale natychmiast znów zasypiałem. Powtarzało się to kilkakrotnie i wreszcie jakieś „coś” szepnęło mi, że zapadłem w nienaturalnie głęboki sen, który koniecznie muszę przezwyciężyć. Tym „czymś” byłem ja sam; odnalazłem siebie. I zaczęło się mocowanie z opornymi powiekami i z członkami ciężkimi jak z ołowiu, które chciały trzymać mnie mocno i nieporuszenie przy ziemi. W tym czasie wydało mi się, że słyszę trzask pioruna. Gdzieś z oddali docierał do mnie szum wiatru i padającego deszczu, a potem jak gdybym leżał w zimnej wilgoci; przenikała ona całe moje ciało, ale wreszcie, na szczęście, przywróciła mi zdolność ruchu. Wytężyłem całą siłę woli i zdołałem unieść górną część tułowia; otworzyłem oczy. I cóż zobaczyłem! Niebo zniknęło. Szalała straszliwa burza. Pioruny jak gdyby nie znały przerwy, waliły raz za razem. Deszcz lał jak z cebra. Skalny zbiornik, którego dno przedtem ledwie pokrywała woda, teraz był wypełniony prawie po brzegi. Przede mną siedział Halef plecami oparty o mur. Miał zamknięte oczy. Nie poruszał się. Jego ubiór składał się tylko ze spodni, kamizelki, koszuli i butów. Deszcz spływał z tej doszczętnie przemoczonej garderoby. Popatrzyłem na siebie. Ja też miałem tylko spodnie, kamizelkę, koszulę i buty, tak jak Halef, nic więcej — wszystko inne zniknęło. Dookoła nas nie było żywej duszy. Nomadowie odeszli, a z nimi nasze konie, nasza broń i wszystko, co mieliśmy. Sięgnąłem do kieszeni, były dokładnie opróżnione. Obrabowano nas, i musieliśmy się jeszcze cieszyć, że nie zostaliśmy rozebrani ze wszystkiego. Nie mogę powiedzieć, że to odkrycie mnie przeraziło. Nawet gdybym był człowiekiem lękliwym, to stan zamroczenia, który jeszcze nie ustąpił, nie pozwoliłby mi na tego rodzaju emocjonalną reakcję, jaką jest strach. Potarłem czoło; udało mi się przywołać dwie myśli. Pierwszą było to, że z kawą wypiliśmy opium albo coś podobnego. Środki nasenne zawierające opium są przecież w Persji, w kraju, gdzie się je wytwarza, łatwo każdemu dostępne. A druga myśl podpowiadała mi, że teraz musimy przede wszystkim spokojnie się nad wszystkim zastanowić. — Halefie! Czy mnie poznajesz? — zawołałem między dwoma uderzeniami pioruna. Nie odpowiedział. Powtórzyłem jego imię i potrząsnąłem go za ramię. Zareagował bardzo dziwnie: — Litath! — krzyknął prawie. Potem, nie otwierając oczu, wetknął do ust zakrzywiony wskazujący palec, zagwizdał i jeszcze raz zawołał: — Litath! Był to sygnał dla koni, żeby odmówiły posłuszeństwa obcym i zrzuciły jeźdźców. Ale dlaczego teraz? Miało to zapewne związek z jakimś wyobrażeniem albo okolicznościami, które go do tego skłoniły. Potrząsałem nim mocniej, tak długo póki nie otworzył oczu. Popatrzył na mnie nieprzytomnym wzrokiem. — Halefie, czy mnie poznajesz? Wróciła mu świadomość. — To ty, mój sidi. Bo któż by inny? — Jak się masz? Jak się teraz czujesz? — Gorąco, bardzo gorąco — uśmiechnął się. Jak? Gorąco? Mnie zdrowego przenika lodowate zimno, a jemu, którego stan tak mnie niepokoił, było gorąco, nawet bardzo gorąco! Jeśli słusznie przypuszczałem, że nabawił się choroby, to obecne przemoczenie mogło być dla niego ogromnie niebezpieczne. A było mu gorąco! Może to gorączka, która tu bywa niekiedy dobroczynna, i ona uratowała mu życie? — Czy wiesz, gdzie jesteśmy i co się wydarzyło? — wypytywałem go dalej.
Zamknął oczy, jak gdyby zastanawiając się; nie odpowiedział od razu. Potem znów otworzył oczy i jednym ruchem poderwał się na nogi. Zawołał: — Sidi, ty zawsze sprzeciwiasz się używaniu pejcza, ale tu jest on tym, co najbardziej przemawia! Było ich dwunastu. Kiedy ich złapiemy, każdy z nich dostanie sto batów, to jest razem tysiąc dwieście! Co za rozkosz dla mnie! Stał dumnie wyprostowany, jak gdyby mu nic, ale to nic nie dolegało. Okradziony do ostatniej koszuli, bez żadnych środków, mówił tak, jakby to on był panem sytuacji. Toteż powiedziałem: — Nie mów bez zastanowienia, kochany Halefie! Popatrz na siebie i na mnie! Jesteśmy żebrakami, jesteśmy zupełnie bezsilni! — Żebracy? Bezsilni? Co też przychodzi ci do głowy! Gdybyś nie był moim sidi, to powiedziałbym, że powinieneś się wstydzić za taki brak wiary w siebie. Czyż nie znasz siebie i mnie? Zapomniałeś już, co przeżyliśmy i co pokonywaliśmy? Żebracy i bezsilni! Ty jesteś najmądrzejszym człowiekiem Zachodu, a ja najsprytniejszym, najbardziej przebiegłym Halefem całego Wschodu! Właśnie dlatego, że zostaliśmy ze wszystkiego okradzeni i oszukani, i mogłoby się wydawać, że jesteśmy bezsilni i pozbawieni pomocy — dlatego musi nam się udać! To daje nam okazję do pokazania, co potrafimy, na co nas stać! Pozwól mi działać! Zastanowię się; ja nie spałem przez cały czas. Obudziłem się, ale niestety nie byłem w stanie się poruszać. Widziałem i słyszałem. Co? Nad tym muszę się zastanowić. Znów usiadł, chociaż miejsce było mokre, jak wszystko dookoła. Ujął głowę w dłonie i patrzył w ziemię. A potem, robiąc pauzy między zdaniami i słowami, powiedział: — Przewracali mnie z boku na bok, ale nie obudziłem się. Czułem obce ręce w swoich kieszeniach, ale nie mogłem się bronić… Widzieli nas już wtedy, kiedy byliśmy na szczycie góry, tam gdzie daliśmy koniom odpocząć… Postanowili nie napadać na nas i nie zabijać, tylko pozbawić możliwości obrony za pomocą efjuhn*. A potem wstał dzień i słyszałem odgłos podków koni; pomyślałem o naszych ogierach. To dało mi siłę, otworzyłem oczy. Zobaczyłem, że złodzieje szykowali się do odjazdu. I właśnie dwaj z nich na naszych koniach. Z wściekłości od razu ozdrowiałem, niestety tylko na chwilę. Zawołałem dwa razy to słowo i zagwizdałem. Ogiery natychmiast usłuchały. Podskoczyły i obydwaj nędznicy szerokim łukiem polecieli na ziemię. Jeden z nich wstał, ale drugi nie mógł o własnych siłach; musieli go podnieść. Oby Allach dał, żeby złamał nogę, a jeszcze lepiej obie! Potem znów zasnąłem, ale nie na długo, bo zobaczyłem, jak odjeżdżali tam, na wprost pod górę, i po drugiej stronie zniknęli. Poranne słońce mocno świeciło. Później zapadłem w najgłębszy sen, z którego zbudził mnie huk piorunów. Usiadłem i tu się oparłem. Nie miałem siły na nic więcej. Śniły mi się różne rzeczy, aż w końcu ty mnie obudziłeś. Tylko to mogę powiedzieć; więcej nie wiem! Jak to się stało, że on nie zasnął tak twardo jak ja? Czy aktywność zarazków w jego organizmie osłabiła działanie opium? Zupełnie możliwe! Nagle oślepił nas błysk, jak gdybyśmy ze wszystkim, co nas otaczało, stanęli w jednym wielkim płomieniu, a potem ogłuszający łoskot pioruna — i w tej samej chwili deszcz przestał lać. Burza ucichła, a niebo szybko się przetarło i zaświeciło ciepłe, osuszające słońce; sądząc z jego położenia, było już popołudnie, około trzeciej. Zegarki nam zabrano. Słońce jak gdyby przywróciło nam siły życiowe. Halef twierdził, że jest zupełnie zdrów i że nie czuje najmniejszego niesmaku. Jak się później okazało, było to zwodnicze. Mnie bolała głowa i byłem fizycznie i psychicznie rozbity. Jednak to nie mogło mnie powstrzymać od zrobienia tego, co konieczne. Nie było nad czym się zastanawiać. Nie pozostało nam nic innego, jak ścigać złodziei. Deszcz rozmył wszystkie ich ślady, ale wiedzieliśmy, w którym *
opium
kierunku się oddalili. Właściwie było to śmieszne, że nie mając koni, na piechotę chcieliśmy ścigać dobrze uzbrojonych jeźdźców i odebrać im łupy, ale przecież nie mogli tygodniami jechać. Musieli mieć gdzieś stałe miejsce zamieszkania,’ a to nie mogło być chyba po drugiej stronie granicy gór. Musieliśmy polegać na swojej przenikliwości i wierzyć, że dopisze nam dawne szczęście. Najbardziej przykre w obecnej sytuacji było to, że zostaliśmy bez żywności. Ale śmierć z głodu nam nie groziła, albowiem w odległości jednego dnia jazdy stąd w górę rzeki Karun teren był zamieszkany i mogliśmy tam dostać wszystko, co nam było potrzebne. Zresztą miałem na piersi portfel z pieniędzmi, co zabezpieczało nas przed wszelkimi późniejszymi brakami. Nawet nie przyszło mi do głowy, aby wątpić w sukces. Skoro Halef czuł się dobrze, wszystko mogło zakończyć się pomyślnie. Twierdził, że jest gotowy, i w tym na pozór beznadziejnym położeniu, w jakim znaleźliśmy się, podjęliśmy zadanie, którego realizacja wymagała więcej, znacznie więcej niż to, czym dysponowaliśmy. Pozostawiając słońcu wysuszenie naszej niekompletnej garderoby, opuściliśmy miejsce koło zbiornika wody i ruszyliśmy pod górę, w ślad za nomadami. Było tu coś w rodzaju górskiego siodła, za którym zniknęli oni po drugiej stronie. Naturalnie ani śladu jakiejś drogi, — każdy mógł udać się w dowolnie wybranym przez siebie kierunku; ale rozumie się samo przez się, że szukał najwygodniejszego zejścia i wejścia. Gdyby na tym samym terenie było więcej takich dogodnych miejsc, a i śladów by nie było, to pewnie określenie kierunku, w którym odjechali, byłoby trudne. A tak tu było na górze. Naprzeciw nas ciągnęły się nagie góry, za którymi na wschodzie wznosiły się inne, porośnięte lasem albo, jak się wydawało, co najmniej krzakami. Można było przypuszczać, że właśnie tam skierowali się ścigani. Tuż przed nami góra opadała łagodnie szerokim, skalistym zboczem, u podnóża którego rozchodziły się trzy wiodące na wschód doliny. Którą z nich obrali? Tego nie wiedzieliśmy. Jaka szkoda, że deszcz rozmył wszystkie ślady. Zeszliśmy na dół i zaczęliśmy przeszukiwać teren, nie mając nadziei na pomyślny wynik. Ale szczęście nam sprzyjało. Najszersza i, jak się wydawało, najwygodniejsza była dolina środkowa. Dlatego najpierw tam się udaliśmy. I nagle zobaczyliśmy leżącą gałąź, grubą na dwa palce. Z pewnością została odcięta dopiero dziś rano, a pochodziła z tego rodzaju zarośli, jakie widzieliśmy na górze, koło zbiornika z wodą. Gałąź była na końcu rozłupana, a między jej drzazgami wisiały’ dwa długie, czarne końskie włosy. Leżała tuż przy wysokim występie skalnym, którego przednia strona była prawie sucha, albowiem deszcz zacinał od południa. Na wysokości wzrostu mężczyzny spostrzegliśmy na skale wilgotną, czerwoną plamę, a na ziemi drugą, znacznie większą; była to krew, której deszcz nie dosięgnął, a więc i nie zmył. — Czy to jest dowód, że tu byli nasi złodzieje? — spytał Halef. — Tak. To pewny dowód — odpowiedziałem. — Nie wiem, o którego z naszych koni tu chodzi, ale któregoś z nich przycisnęli do skały; chcieli go zmusić, żeby pozwolił się dosiąść. Wzbraniał się i dlatego został oćwiczony tą gałęzią. Złamano ją na tym szlachetnym zwierzęciu, a przy tym wyrwano mu dwa włosy z ogona. Ale ogier natychmiast pomścił ten występek i tak kopnął człowieka, prawdopodobnie w piersi, że ten dostał krwotoku. A więc pojechali pod górę tą doliną i teraz już wiemy, w jakim kierunku powinniśmy za nimi iść. — Co? Jak? — spytał rozgniewany Halef. — Bić Assila czy Barkha? Tą gałęzią? To musi być stokrotnie pomszczone! Pierwszym naszym przykazaniem jest kochać Allacha, drugim: kochać ludzi, a trzecim: kochać zwierzęta i w ogóle wszystkie stworzenia, które powinny nam służyć, bo Allach nam je powierzył. Kto postępuje wbrew tym przykazaniom, ten nie jest wart, by mu je dawano! Nie chcę przez to powiedzieć, że bicie jest w ogóle zakazane, bo dlaczego wynaleziono by pejcz i po co byłby zwłaszcza mój własny kurbacz *, którego co prawda w tej chwili już nie mam? Spodziewam się, że wkrótce go odzyskam, żeby móc się odwdzięczyć z procentem za razy, którymi została pohańbiona szlachetna skóra naszego konia! Kto bije konia, *
bicz ze skóry hipopotama
w którego żyłach płynie czysta krew i szlachetna wola, ten jest łajdakiem, szubrawcem i nędznym nicponiem, zasługującym na najwyższą pogardę! A kto w dodatku przedtem jeszcze ukradł konia i obił kijem stworzenie, którego nie jest prawowitym właścicielem, to… to… brak mi słów, żeby ci powiedzieć, jak nieskończenie głęboka jest otchłań nikczemności, z jaką popełnił ten dla mnie zupełnie niepojęty czyn! Oto tak typowy sposób myślenia i wysławiania się mego Hadżiego. Stał przede mną z zaciśniętymi pięściami. Oczy mu błyszczały, a na twarzy malowało się najwyższe oburzenie. Konia pełnej krwi karać kijem, to przechodziło wszelkie ludzkie wyobrażenia. Wyrwał mi gałąź z ręki i powiedział: — Daj mi ją! Już widzę plecy, na których to narzędzie występku połamie się do reszty! — Uspokój się, Halefie — wtrąciłem. — Popatrz tu na krew! Ten czyn został już pomszczony, i to o wiele surowiej, niż ty mógłbyś to zrobić. — Tak myślisz? Hm! Tak, główny sprawca otrzymał zapłatę. Ale przy tym było jedenastu innych, którzy godzili się na takie postępowanie. Może sądzisz, że ich ułaskawię? Pytanie zostało mi zadane z taką powagą, że musiałem się uśmiechnąć. — Dlaczego się śmiejesz? — spytał. — Chcesz może pogłębić mój gniew? Czy mam się jeszcze i na ciebie złościć? — Nie, tego nie chcę, kochany Halefie. Ale popatrz na siebie i mnie też obdarz spojrzeniem! Jak my tu stoimy! Jak wyglądamy! Czym dysponujemy i jaka jest nasza siła? A ty mówisz o ułaskawieniu? — A dlaczego nie mam mówić? — spytał zdziwiony. — Czy może będziemy tu stali, tak jak teraz wyglądamy? Czyż dopiero co nie odkryliśmy śladów tych, których szukamy? I czy nie odbierzemy im wszystkiego, co nam ukradli? Czy wtedy nie znajdą się oni w naszych rękach? To ty mnie nauczyłeś wiary w siebie i w ciebie, a teraz sam jesteś tym, któremu wiary brak! Co powinienem o tobie myśleć! Gdyby nawet z różnych innych powodów było niemożliwe wzięcie odwetu na tych szubrawcach, to przecież ten jeden występek: bicie naszego konia, jest czymś tak niesłychanym, że kismet poczuje się zmuszony do wydania nam tych osobników. A więc nie możesz wątpić! Wiem, co będzie. Uważaj, co teraz zrobię! Odrzucił gałąź daleko od siebie, a potem powiedział: — Tak jak odrzucam to narzędzie przestępstwa, tak odrzucę od siebie całą moją dobroć i miłosierdzie, kiedy ci szubrawcy będą mnie prosili, by ich oszczędzić! Bądź tak dobry i nie mów mi wtedy o twojej sławnej miłości bliźniego, którą przekreśliłeś mi już tyle nie zapłaconych rachunków! Ja chcę i będę się mścił, i to tak, jak jeszcze nigdy się nie mściłem. A teraz chodź! Odejdźmy stąd. Nie można tracić czasu, trzeba czym prędzej osądzić tych wszystkich, którzy nas obrabowali, okłamali, oszukali i obrazili! Ruszyliśmy doliną, w której znajdowaliśmy się. Chyba wyraz mojej twarzy nie bardzo się podobał Halefowi, bo idąc obok, spoglądał na mnie badawczo i wreszcie powiedział: — Ty znów się uśmiechasz, a przecież nie jest to żaden uśmiech! Co prawda uśmiechasz się bardzo wyraźnie, ale tak wewnątrz. Czy mam rację? — Tak — potwierdziłem. — To powiedz, co ci się wydaje śmieszne? — Twoja bezwzględność. — To wcale nie jest śmieszne. Myślę, że mnie znasz, sidi! — Tak. Znam cię! — No i? Dalej? Co chcesz powiedzieć? — Czasem ponosi cię złość do całego świata. A potem zakrada się do niej cicho, po kryjomu twoja dobroć, żeby ten świat, przepraszając, przygarnąć do serca. — No tak! A więc tak silny i tak słaby jestem w twoich oczach? — Właśnie, tylko nie tak, jak mówisz, a odwrotnie: słaby w złości i silny w dobroci.
— Posłuchaj, sidi, nie chcę się z tobą spierać. Ja w ogóle nigdy się z tobą nie spieram, bo zawsze musiałbym ci pokazać, że nigdy, ale to nigdy nie masz racji. A takiej zniewagi chciałbym ci oszczędzić, gdyż jestem twoim prawdziwym przyjacielem i kocham cię. Ale tym razem muszę ci jednak powiedzieć, że mylisz się co do mnie. Moja dobroć ani myśli wkradać się po kryjomu, żeby za moimi plecami przemieniać złość w miłość. Ty nigdy nie rozumujesz w sposób tak surowy i nigdy nie odczuwasz tak głęboko jak ja! Przedtem powiedziałem ze szczególnym zamiarem, że obrabowali, oszukali i jeszcze nawet obrazili. Tej obrazy z pewnością nie możesz odczuwać z tak bezdennym gniewem jak ja, bo ty jesteś człowiekiem Zachodu, z Almanii*, gdzie uważa się za uprzejme obnażanie świętości głowy. Wy pozdrawiacie się, zdejmując z głowy to, co na każdej głowie jest najważniejsze, czyli nakrycie. A ja jestem szejkiem Wschodu z Dżesireh, gdzie obnażanie przedziałka uważa się za hańbę. Kto zmusza mnie do pokazania się z odkrytą głową, ten traktuje mnie gorzej, niż gdyby sto razy wymierzył mi policzek albo tysiąc razy uderzył mnie kijem. Dopuszcza się wobec mnie przestępstwa, którego nijak nie mogę wybaczyć. A teraz popatrz na mnie! I co widzisz? A raczej czego nie widzisz? — Tego, co najważniejsze na twojej głowie — odpowiedziałem. — Zaczekaj! Nie uśmiechaj się znów! Ci nędznicy ukradli mi nie tylko fez, ale i turban, zawój, którym zdobi się najwyższą i najważniejszą część Orientu. Ja jestem takim najwyższym punktem ludu Haddedihnów z wielkiego rodu Szammar. I ten punkt jest odkryty, wystawiony na powietrze, słońce, deszcz i na wszystkie spojrzenia! Czy rozumiesz to? Czy możesz wczuć się w to, co ja czuję, gdy zadaję sobie tyle trudu, by tak wyraźnie, jak to jest możliwe, wytłumaczyć ci to? Czy mógłbyś zmierzyć wielkość hańby, jaką mi wyrządzono? A może trzeba twoją zdolność pojmowania wesprzeć jeszcze objaśniającym przykładem? — Chciałbym poznać ten przykład — zachęciłem go, bo jak go znałem, należało teraz oczekiwać, że wpadnie w przesadę i powie coś zabawnego. — A więc słuchaj, co powiem! Wy z uprzejmości obnażacie głowy, podczas gdy my z uprzejmości zdejmujemy pantofle. Ile ludzi jest na waszym Zachodzie? — Wiele, wiele milionów. — A czy jest wśród nich choćby jeden szejk Haddedihnów? — Nie, nie ma. — Widzisz zatem, jak rzadko spotykaną i ważną osobą jestem. A teraz porównaj: skradziono mi fez i zawój, jest to więc o wiele bardziej karygodny czyn, niż gdyby wszystkim twoim zachodnim milionom zostały skradzione ich pantofle. Chyba zrozumiałeś? — Hm! — Nie chcę słyszeć tego „hm”, bo to każe mi wątpić w twoją bystrość. Mam nadzieję, że teraz jest już dla ciebie jasne, iż zemsty za tę obrazę nie mogę złożyć w ręce mego dobrego serca… słuchaj, sidi, a z czego znów teraz się śmiejesz? — Dziwią mnie te „ręce” twojego serca, drogi Halefie. — Tak! Hm… Ręce! Chcesz błędami obciążać ładną, płynną mowę moich ust, żebym w niej utknął? O sidi, nie podwajaj mego gniewu, bo i bez tego jest on tak wielki, że gdyby miał dotknąć ciebie, to by cię zniszczył zupełnie. Ja jednak chcę oszczędzić ciebie i dlatego będę milczał! Odsunął się ode mnie o kilka kroków, dając mi do zrozumienia, że się na mnie dąsa. Zawsze tak robił, ilekroć ja uznałem za konieczne przeciwstawić się trochę jego osobliwym poglądom. Ale nie trwał w tym długo. Nie mógł pogodzić się z myślą, że moglibyśmy ze sobą nie rozmawiać. Nie odeszliśmy zbyt daleko, gdy nagle zaistniał powód, żeby się zatrzymać. Dolina przed nami prościutko wznosiła się i z tego miejsca mogliśmy ogarnąć wzrokiem nieco dalszą *
Niemcy
okolicę. Właśnie zobaczyliśmy gromadę podążających z przeciwka jeźdźców, którzy spostrzegłszy nas, zatrzymali się, uważnie nam się przypatrując. — Spójrz, sidi, nadchodzi ratunek! — zawołał Halef, szybko zapominając o dąsach. — Widzisz ich? — Ratunek? — spytałem. — Zaczekaj! — Nie ma co czekać! Zabrać niczego nam nie mogą, bo przecież nic nie mamy. A kto nie może nam zrobić nic złego, ten musi czynić dobro. Jest tam ośmiu ludzi, ale jedenaście koni. Co zrobimy, żeby dostać od nich dwa luzaki? Już wiem! — No, co? — Weźmiemy je na kredyt. Skoro tylko usłyszą, kim jestem, będą gotowi nam dopomóc. — Spróbujemy. Chodź! Ruszyliśmy dalej, a jeźdźcy, zobaczywszy to, także ruszyli. Po dwu minutach oni się zatrzymali, a my stanęliśmy przed nimi. Byli to ciemnowłosi, smagli mężczyźni, a sądząc z rysów twarzy, pochodzili z Kurdystanu. Przy tego rodzaju spotkaniach patrzy się przede wszystkim na jeźdźców, a potem dopiero na konie. Widzieliśmy, że ci obcy nie spoglądają na nas wrogo. Ich konie były średniej jakości. Taki też był ich ubiór i broń. Dwa z prowadzonych przez nich luzem zwierząt były osiodłane do jazdy. Do jucznego siodła trzeciego przytroczony był tobołek zawinięty w starą, zniszczoną derkę. Przewodzący grupie, mocno zbudowany, brodaty człowiek nie czekał, aż go pozdrowimy, ale podniósł prawą rękę do serca i uprzejmie powiedział: — Ni, vro’l ker! Było to zwykłe kurdyjskie „dzień dobry”. Nie przesadnie uprzejme, ale brzmiało szczerze; on sam był człowiekiem prostym. To się nam podobało. Jeśli się pomyśli, w jakim stanie pojawiliśmy się przed tymi ludźmi, to z pewnością zasługiwał na uznanie fakt, iż ich przywódca pozdrowił nas pierwszy. Podziękowaliśmy mu równie grzecznie, on zaś nie pytany, sam się przedstawił. — Jestem Nafar Ben Szuri, szejk Dinarunów. Jesteśmy na łowach. Nasz obóz znajduje się o godzinę drogi stąd na wschód. Widzieliśmy, że oczekiwał naszej odpowiedzi. Pozwoliłem Halefowi, aby jej udzielił. Uczynił to naturalnie na swój krasomówczy sposób, z czego, zważywszy krytyczne okoliczności, w jakich się znajdowaliśmy, mógłby przynajmniej teraz zrezygnować. Ale niedostatki naszej powierzchowności koniecznie musiały być uzupełnione pompatycznymi słowami. — Ja jestem Hadżi Halef Omar Ben Hadżi Abul Abbas Ibn Hadżi Dawuhd al Gossarah, szejk Haddedihnów z plemienia Szammar. Mam nadzieję, że to imię nie jest ci obce. Wydawało się, że gdy tamten je usłyszał, po jego twarzy przemknęło coś w rodzaju błysku. Odpowiedział: — Słyszałem o tobie. Paru moich ludzi przed kilku dniami wróciło z Basry. Widzieli cię i opowiadali mi o tobie. To była woda na młyn Halefa. Wyprostował jak mógł najbardziej swoją drobną postać i tonem pełnym dumy i zarozumiałości spytał: — O moich czynach także? Na Saharze? W Egipcie? W Arabii? W Kurdystanie? — Nie wszystko, ale dużo — uśmiechnął się Nafar Ben Szuri. — Jeśli Allach zechce, dowiem się jeszcze więcej od ciebie samego. — Mam nadzieję, że zechce! Ale spójrz na tego oto mężczyznę, mego przyjaciela i towarzysza! Jego nazwisko jest właściwie o wiele dłuższe niż moje, ale on nie lubi wypowiadać go od początku do końca. Dlatego na razie powiem tylko: Kara Ben Nemsi z Almanii. Przeżył prawie wszystko, co ja przeżyłem. Wymienię tylko nasze najważniejsze czyny, bo gdybym chciał wymieniać wszystkie, to…
Przerwał w połowie zdania, bo podniosłem rękę, żeby go powstrzymać. Właśnie tak zwane wielkie czyny zwykł bowiem zawsze przystrajać najbardziej barwnymi kwiatami. Orientalni słuchacze zapewne nie byli zdziwieni taką przesadą w sposobie wysławiania się, bo na ogół byli do tego przyzwyczajeni, ale mnie to raziło, i dlatego ilekroć możliwe, starałem się sprowadzać to do właściwych granic. I teraz też Halef usłuchał wprawdzie od razu, ale z ubolewaniem rzucił mi uwagę: — Sidi, nie dawaj mi nigdy znaku właśnie wtedy, kiedy mówię! Przecież wiesz, że mi to przeszkadza! Dawaj znak, gdy milczę, wówczas mam więcej czasu, by zważać na twoje skinienia. Chyba to rozumiesz? — I zwracając się znów do przywódcy, ciągnął dalej: — Ostatni, największy ze wszystkich naszych bohaterskich czynów dokonuje się właśnie teraz, kiedy spotkaliśmy ciebie. Zamierzamy bowiem ścigać, pojmać, osądzić i ukarać dwunastu szubrawców, którzy nas obrabowali! Na twarzy Nafara zagościł wprawdzie trudny do zdefiniowania, ale zrozumiały wyraz, kiedy zapytał: — Obrabowano was? — Tak, przecież widzisz! — Czy nie macie koni? — Nie. A może je tu widzisz? — A czy rabusie byli na koniach? — Tak. — Mimo to chcecie ich ścigać? — Naturalnie! Ani myślimy pozwolić im umknąć! — Myślicie, że zdołacie ich dogonić? — Na pewno! — Pieszo? Na tych waszych nogach? — Ani nam to w głowie! — A więc jak? — Oczywiście na nogach waszych koni! — Maszallah*! Myślicie, że my wam pomożemy? — Byłoby nam miło, gdybyście pomogli, ale nie jest to absolutnie konieczne. Potrzebne nam są dwa konie, dwie strzelby, dwa noże, dwa fezy i dwa haiks* oraz proch i ołów. Odkupimy to od was. — Mówisz krótko i zdecydowanie. A czy macie czym zapłacić? — Nie od razu, naturalnie, ale ja jestem Hadżi Halef Omar, szejk Haddedihnów, i jeśli daję moje słowo, że zapłacę podwójnie, to pytam: kto śmie przypuszczać, że słowa nie dotrzymam? — Nikt. Wierzę ci. Ale ja was nigdy nie widziałem i nie mam dowodu, że rzeczywiście jesteście tymi sławnymi ludźmi, których imiona wymieniłeś. Jest to więc szczególny handel z tobą, na który miałbym przystać. Pozwól, o szejku Haddedihnów, że zsiądziemy z koni, a ty opowiesz nam, przez kogo i w jaki sposób zostaliście obrabowani! Brzmiało to tak rozsądnie, a przy tym z wyraźną gotowością do udzielenia nam pomocy. Tego, że chciał w rozmowie nas wybadać, nie mogliśmy w żadnym razie mieć mu za złe. Dinarunowie zsiedli z koni i półkolem rozlokowali się na ziemi. My naprzeciw nich i Halef zaczął opowiadać. Robił przy tym wszystko, by usprawiedliwić naszą nieostrożność i przedstawić przestępstwo, którego staliśmy się ofiarą, w jak najjaskrawszych kolorach. Kiedy skończył, przywódca zwrócił się do niego z pytaniami: — Więc nie wiecie dokładnie, co to byli za ludzie? — Nie — odpowiedział Halef. — I gdzie mieszkają, też nie wiecie? * *
cud boski płaszcze
— Też nie. Wtedy na smagłej, brodatej twarzy Nafara pojawił się szeroki, wesoły uśmiech. Powiedział: — Jak to dobrze, że spotkaliście nas! Czego nie wiecie, możecie dowiedzieć się od nas. — Od was? — zapytał szybko Halef. — Czy może wiecie coś o tych łotrach? — Tak — potwierdził Nafar. — Spotkaliśmy ich! — Wy? Ich? Spotkaliście? — zawołał Halef i aż podskoczył. — Hamdulillah! To prawie tak, jak byśmy ich już mieli! Gdzie i kiedy to było? — W południe, na północnym wschodzie stąd. Znam dobrze to miejsce. A ponieważ jesteście Hadżim Halefem i Karą Ben Nemsim, gotów jestem zaoferować wam pomoc całego naszego obozu. Tak, zgadza się: było tam dwunastu ludzi, ale dwaj z nich wydawali się chorzy albo ranni… — Ten zrzucony przez konia i uderzony — przerwał mu Halef. — Wasze obydwa karosze prowadzili za lejce. Nikt ich nie dosiadał, a teraz dopiero przypomniałem sobie, że wydawały się bardzo niespokojnie. — Czy rozmawialiście z tymi ludźmi? — Nie. Chyba tego nie chcieli, bo pozdrowili nas krótko i pojechali dalej. Później zauważyliśmy tobołek leżący na ziemi. Możliwe, że go zgubili, ale nie mamy pewności, bo nie zwracaliśmy uwagi na ich ślady, nie wiemy więc, czy leżał na ich drodze. Kiedy jednak tu spotkaliśmy was i dowiedzieliśmy się, co was spotkało, to przypuszczam, że znajdujące się w nim rzeczy należą do was. Otworzyliśmy naturalnie pakunek i zobaczyliśmy, co zawiera. Wydaje się, że jest tam wszystko, czego wam brak z ubrania. Skinieniem ręki przywołał jednego ze swoich ludzi i kazał mu odwiązać przytroczony do jucznego siodła tobołek, przynieść go i pokazać nam jego zawartość. Ku naszemu, jakże miłemu, zaskoczeniu było tak, jak powiedział: zobaczyliśmy nasze koce, haiks, fezy, zawoje, kurtki i inne drobne części garderoby. Niczego nie brakowało; wyglądało to tak, jak gdyby właśnie te części ubrania zostały ze szczególną uwagą oddzielone od innych zrabowanych nam rzeczy i że szczęśliwym zbiegiem okoliczności odzyskaliśmy je w komplecie. Później zreflektowaliśmy się; ten fakt powinien nas zastanowić, jednak w pierwszej chwili tak mile widziane przez nas znalezisko nie wzbudziło naszych wątpliwości, tym bardziej że kieszenie były puste i nie mieliśmy Podstaw, by upatrywać w tym jakieś zamiary. Tobołek był źle przywiązany. Możliwe przeto, że w czasie jazdy zgubił się i nikt tego od razu nie zauważył. Co prawda mogło się nasuwać pytanie, dlaczego nie zawrócono z drogi, żeby go szukać, kiedy okazało się, że zginął. Ale i to łatwo było wytłumaczyć: kto rabuje, ten stara się przede wszystkim możliwie daleko odjechać z łupem; do zawracania musiałyby być ważne powody, a przecież wartość tych rzeczy nie była aż tak duża, żeby dla nich tracić czas, może kilka godzin. A do tego jeszcze doszło do spotkania złodziei z ludźmi z plemienia Dinarunów. Pierwsi, zauważywszy zgubę, powiedzieli sobie zapewne, iż ci ostatni znaleźli paczkę, a kiedy zażąda się od nich jej zwrotu, mogliby zapytać, czy mają do tego prawo. To zaś mogło łatwo doprowadzić do nieprzyjemnych dociekań i komplikacji — krótko mówiąc, zarówno dla Halefa, jak i dla mnie było niepojęte to, że nagle zobaczyliśmy nasze rzeczy tak porządnie poskładane. O tym, że ja nie wierzę w przypadki, w tej chwili żaden z nas nie pomyślał. Halef, jak zwykle w gorącej wodzie kąpany, na widok odnalezionych rzeczy wykrzyknął z radością: — Maszallah! Co widzą moje oczy! Oto leży tu cała godność naszych głów i wszystkie ozdoby ciała! Widzę, że nie brakuje ani jednej sztuki, wszystko, wszystko jest! Sidi, wzywam cię, abyś wraz z moimi ustami oświadczył, że kismet jest uczciwszy i sprawiedliwszy, niż byli ci szubrawcy! Łaskawy los jeszcze raz pokazuje nam, że zaliczamy się do jego wybrańców. A czy wiesz, dlaczego najpierw odsyła nam zrabowaną garderobę? — No, dlaczego? — zapytałem.
— Albowiem jest nam ona potrzebna bardziej niźli wszystko inne, i abyśmy z tego mogli zrozumieć, że otrzymamy zwrot również tego, czego nam jeszcze brak! Dlaczego siedzisz tu i nie ruszasz się! Bierz przykład ze mnie, przecież te rzeczy należą do nas! To mówiąc, poderwał się i zaczął z zapałem wkładać na siebie różne części garderoby tak szybko, jak gdyby całe jego szczęście i sława zależały od kompletnego przyobleczenia tej drobnej, szczupłej, ale bardzo muskularnej i silnej postaci. Poszedłem za jego przykładem, choć bez takiego pośpiechu i nieco rozważniej. — Tak! — powiedziałem, skończywszy. — Teraz jestem wprawdzie znów Hadżim Halefem Omarem, ale niczym więcej. Sławnym wojownikiem i szejkiem Haddedihnów będę dopiero wtedy, kiedy odzyskam swego konia i broń. Ale biada tym wszystkim, którzy zdolni są do takiej zdrady wobec nas i łamania praw gościnności! Osądzę ich jak Archanioł Midżail *, któremu dany został do ręki miecz zemsty! Nie będzie łaski ani dobroci! Będę tak twardy jak krzemień na brzegach Tygrysu i tak nieustępliwy jak złość w żołądku głodnego lwa. Pochwycę ich jak czarna pantera uderza w kark łapami wielbłądzicę i będę ich trzymał jak krokodyl, który nigdy nie wypuszcza zdobyczy z zębów! Ich męki będą większe od mąk wszystkich piekieł, jakie tylko są, a kiedy będą z bólu jęczeli niczym baran w rękach rzeźnika, ja będę patrzył z uśmiechniętą twarzą i cieszył się, że nie uszli zasłużonej karze! Brzmiało to wystarczająco okropnie. Kto go nie znał, ten rzeczywiście mógł myśleć, że mówi to wszystko z głębokim przekonaniem. Dinarunowie wymieniali skrycie spojrzenia. I nie było się czemu dziwić, jeśli porównać nasze położenie ze słowami Hadżiego. Nafar był poważny, ale głos jego nabrał niezwykle przyjaznego tonu, gdy się teraz odezwał: — Widzę, że rzeczywiście te rzeczy należą do was. Znaleźliśmy je, ale chętnie je wam oddamy. Cieszy mnie, że stoicie teraz przede mną jak mężczyźni, po których widać, iż przyzwyczajeni są do rozkazywania, a nie słuchania rozkazów. Jesteśmy gotowi okazać wam pomoc. Na razie możecie dostać te dwa konie, a potem damy wam lepsze, jeśli zgodzicie się być naszymi gośćmi i towarzyszyć nam do naszego obozu. Damy wam też strzelby, noże i proch. A jeśli uznacie za potrzebne, to jestem nawet gotowy towarzyszyć wam z pewną ilością moich ludzi, żeby ścigać złodziei i odebrać im to, co wam zrabowali. Czy moglibyśmy usłyszeć lepsze słowa? Zaiste, nie! Chciałem odpowiedzieć, że z wdzięcznością przyjmuję jego propozycję, ale ubiegł mnie Halef. Zachwycony wykrzyknął: — Jakże szczęśliwe to plemię, do którego należysz, o Nafarze Ben Szuri! Mądrość przemawia przez ciebie, a z twoich ust płyną tony rozsądku! Dziadowie twoich dziadów i pradziadów byli najmądrzejszymi ludźmi swego plemienia, a prawnukowie twoich dalszych pokoleń będą sławni we wszystkich krajach i regionach świata. Przybyliśmy tu, aby zwiększyć szczęście twego dobrego serca, przyjmując to, co nam oferujesz. Zawrzemy z tobą najserdeczniejsze i wieczne przymierze. Jesteśmy gotowi natychmiast towarzyszyć ci do twego obozu i obiecuję… — Zaczekaj! — przerwałem mu, gdyż uniesiony radością gotów był przyrzec coś, czego dotrzymanie okazałoby się później niemożliwe. — Co? — spytał. — Czy może nie zgadzasz się z tym, co mówię, sidi? — Zgadzam się, że przyjmiemy zaproponowaną nam pomoc, Halefie. Ale nie możemy jechać do obozu. — Dlaczego? — Do zachodu słońca pozostało niewiele czasu. A złodzieje wtedy się zatrzymają. Chciałbym, jeśli to będzie możliwe, dowiedzieć się, gdzie spędzą noc. Gdyby się to udało, do rana moglibyśmy odzyskać nasze konie. Możemy zatem zrobić tylko jedno, mianowicie zaraz wyruszyć ich śladem. — To prawda! — przyznał. *
Michał
— Tak, to słuszne! — potwierdził także Nafar. — A chcąc wam okazać, że naprawdę jestem wam życzliwy, oświadczam, że pojedziemy z wami. Zrozumiecie jednak, że muszę wysłać do obozu posłańca! — Naturalnie! Powinien przekazać wiadomość, że i dlaczego dziś nie wrócicie — powiedziałem. — Więcej jeszcze! — Co? — My nie jesteśmy tak sławnymi wojownikami, którzy jak wy, bez broni i w tak niewielkiej liczbie ścigają wroga, choć ten pokazał, do czego jest zdolny. Ja muszę kierować się ostrożnością, jestem to winien moim ludziom i tak… — Ostrożnością? — szybko wtrącił Halef. — W niewielkiej liczbie? Nas było tylko dwu, i jak wyglądaliśmy, a jednak ruszyliśmy za złodziejami! Was jest ośmiu, a razem z nami dziesięciu, dokładnie tyle, ilu jest wrogów, z których dwaj są chorzy! — Ale nie macie jeszcze broni! — Mamy! — Gdzie? — Tam, tam, u tych hultajów! Oni przecież mają naszą broń i my im ją odbierzemy! Dziwny uśmiech przebiegł po twarzy przywódcy. Przeciągnął ręką po ciemnej brodzie i wolno powiedział: — Tak, to wszystko prawda, co usłyszałem od Hadżiego Halefa Omara, szejka Haddedihnów. Twoje myśli mają szybkość błyskawicy, a po nich zaraz słychać huk pioruna twoich słów i jak ulewa przychodzi szybkie działanie. Ale my wiemy wprawdzie, co i jak jest teraz, jednak jak będzie i co może się zdarzyć, tego nie wiemy. Jeżeli dziesięciu ludzi staje przeciwko dziesięciu, a mogłaby być bez trudu większa gromada naszych, to nie należy z takiej korzyści rezygnować. Efendi, mam rację, czy nie? Pytanie było skierowane do mnie, przeto odpowiedziałem: — Zgadzam się, jeżeli to zwiększenie liczby wojowników nie wiąże się z drugiej strony ze stratami. — A jakież to mogłyby być straty? — Mam na myśli przede wszystkim czas, jaki przez to moglibyśmy stracić. — Nie stracimy ani chwili, efendi, bo zaraz ruszamy tropem złodziei, podczas gdy od nas odłączy się tylko jeden człowiek, pojedzie do obozu i sprowadzi więcej ludzi! — A jak się z nimi spotkamy? Będą jechali po naszych śladach? — Nie, bo gdyby tak postąpili, to musieliby najpierw tu przyjechać, a wtedy przybyliby za późno. Tymczasem zrobi się ciemno i nie odnajdą naszych śladów. Zastanawiał się przez kilka chwil, a potem powiedział: — Tamci jeźdźcy udali się w kierunku Dżabel Ma; to jest „góra wody”, bo tam znajduje się źródło. Jestem przekonany, że w tym właśnie miejscu zatrzymają się na noc. Każę przyprowadzić trzydziestu albo czterdziestu wojowników, którzy znajdą nas w pewnym miejscu niedaleko tej góry, gdzie będziemy na nich czekali. Czy nie sądzisz, że tak byłoby dobrze? Mieliśmy szczęście, że spotkaliśmy tego szejka Dinarunów i jego ludzi. Ja pewnie wolałbym wydać inne dyspozycje, jednak czułem się wobec niego zobowiązany do wdzięczności i nie mogłem dopuścić do zaistnienia ewentualnego rozdźwięku. Dlatego oświadczyłem: — My nie znamy okolicy, ale wam jest ona dobrze znana, toteż jestem przekonany, iż twoja rada jest najlepsza, jaka mogłaby nam być dana. Pójdziemy więc za tą radą. — Dziękuję ci, efendi! Przekonasz się, że kto mi zaufa, ten się nie zawiedzie. Zawrócimy więc z wami obydwoma. Wydał jednemu ze swych ludzi stosowne rozkazy, a kiedy ten galopem odjechał, zabierając ze sobą jucznego konia, my też ruszyliśmy w stronę, z której nadjechali Dinarunowie.
— Brrr! — zatrząsł się Halef, kiedy przejechaliśmy zaledwie kilometr. — Znów masz dreszcze? — spytałem go. — Tak. Ale jest jeszcze i coś innego. — Co? — Koń, na którym jadę! O sidi, co to za rozkosz dosiadać mego Barkha! Tak, są nawet dwie, trzy, cztery, może pięć innych rozkoszy! Ale taka chabeta jak ten! Sidi, czy zdarzyło ci się kiedy jechać na koźle? — Nie. — I mnie nie; ale teraz znoszę takie męki, jakich można doznawać, jadąc na grzbiecie kozy. Nie wiem, czy to koń jest winien, czy jest jakaś inna przyczyna, ale w głowie mi się kręci i serce bije mi tak szybko. — Halefie, ty jesteś chory, poważnie chory! — powiedziałem zatroskany. — Ja, chory? O nie! Jak mógłbym być chory, skoro trzeba ścigać i schwytać złodziei? Chyba znasz swego starego, wiernego Halefa! — Nie bredź! Pomyśl tylko o tej nieszczęsnej jeździe na perskim szlaku karawany śmierci! — O tym nie zapomnę, póki w ogóle będę mógł myśleć. Jechaliśmy wprost ku zarazie, która najpierw ciebie, a potem mnie dosięgła. — Przypomnij to sobie dokładnie i porównaj ówczesny stan z obecnym. — Allach! Czy może masz powód, żeby teraz znów myśleć o zarazie? — Nie, jak dotąd tylko o chorowaniu w ogóle. Martwi mnie, że masz zawroty głowy. — Teraz to minęło, tylko przed oczyma latają mi kolorowe nitki i przeszkadzają w wyraźnym widzeniu. — Hm! Tak chciałbym, żebyśmy mieli nasze konie, resztę rzeczy i znajdowali się w cichym, bezpiecznym miejscu, gdzie moglibyśmy zostać! — Sidi, kochany sidi, nie bój się i nie martw o mnie! Jestem zupełnie zdrowy! Popatrz tylko, przedtem było mi zimno, a teraz to minęło i nawet jest mi gorąco, bardzo gorąco! A więc nie ma obawy! Jestem tak rześki, jak zawsze byłem, i jaki będę, póki nie umrę! Byłoby wielkim błędem sprzeciwiać się jego dobremu mniemaniu, toteż nic nie powiedziałem, a on też już się nie odzywał i tak jechaliśmy w milczeniu obok siebie. Nafar Ben Szuri jechał na przedzie, za nim my dwaj, a za nami jego ludzie. Dziwne trochę było, że ich przywódca nie przyłączał się do nas, choć było to dość zrozumiałe. Widzieliśmy, że dużo uwagi poświęca się śladom, po których jechaliśmy, a nie byłby w stanie tego zrobić, będąc zmuszonym do rozmowy z nami. Ponadto wypadało szejkowi, który dobrze znał okolicę, trzymać się blisko na czele małego oddziału. Możliwe, że z natury był milczkiem i mówił tylko wtedy, kiedy uważał to za konieczne. Albo też uważał nie — przyłączanie się do nas i niedręczenie nas ciekawskimi pytaniami i zbędnym gadaniem za przejaw szacunku? Przypuszczalnie nie czuł się też zdolnym lub dość doświadczonym, by wdawać się w rozmowę z ludźmi, którym umysłowo nie dorównywał. Krótko mówiąc, powodów na wytłumaczenie jego odosobnienia było wiele. Nie pomyśleliśmy tylko o jednym, mianowicie o nieczystym sumieniu lub zamiarach, które powstrzymywały go od zbliżania się do nas z obawy, że będziemy go wypytywali o coś, na co on nie chciał odpowiadać. Wtedy moglibyśmy uznać jego, który właściwie był naszym wybawicielem, za człowieka nieuczciwego, a tak, zwłaszcza w naszej obecnej sytuacji, brak nam było do tego podstaw. Zresztą od czasu do czasu rzucał jakąś uwagę o drodze, okolicy, o śladach, za którymi jechaliśmy, i to zupełnie nam wystarczyło, więcej od niego nie żądaliśmy.
ODTRĄCENI Myśl o Halefie nie dawała mi spokoju. Wydawało mi się, że teraz miał jeszcze bardziej zapadnięte policzki. Raz widziałem je pobladłe, to znów pociemniałe. A może tak mi się tylko zdawało? Jego oczy, przygasłe i zmęczone, za chwilę roziskrzał niezwykły blask. Co do tego mogłem się zresztą mylić, ale pewne było, że od czasu do czasu pojękiwał, z trudem łapiąc do płuc powietrze, czego przedtem nigdy u niego nie zauważyłem. Czyżby to, że pytał o umieranie, brało się z przeczucia ciężkiej choroby, która wyciągała ku niemu kościste, chciwe ręce? Nieomal przeraziłem się, bo kiedy właśnie taka myśl przyszła mi do głowy, on zwrócił do mnie twarz i powiedział: — Sidi, jeszcze raz wracam do mego pytania: co myślisz o umieraniu? — Już to omawialiśmy — odpowiedziałem. — Nie, jeszcze nie! Nie odpowiedziałeś mi. Byłeś tak mądry, jak zawsze jesteś, kiedy myślisz, że pytam o coś, czego jeszcze nie potrafię zrozumieć. Wtedy odpowiadasz, iż powinienem sam sobie odpowiedzieć. Ale ja przecież nie chciałem słyszeć tego, co ja, tylko co ty o tym myślisz. — Drogi Halefie, teraz nie pytaj o takie rzeczy; nie czas po temu. — Dlaczego? — Czy muszę ci to naprawdę wyjaśniać? Co człowiek wie o umieraniu? A jeśli on nie chce o tym myśleć, czy nawet mówić, to niechaj zajmuje się tym w cichej godzinie, w której nie absorbuje go życie. Bądź tak dobry, Halefie, i daj sobie spokój z tym pytaniem! — Bądź tak dobry, kochany Halefie! O sidi, skoro w ten sposób do mnie mówisz, to nie tylko mógłbym rozmawiać wyłącznie o umieraniu, ale nawet rzeczywiście umrzeć… dla ciebie, z miłości, tak, z miłości! Gdyby tak wszyscy ludzie tylko w takim tonie chcieli do siebie mówić! — Wszyscy? — Tak, sidi! — Dobrzy ze złymi też? — Tak, też; bo wtedy może jedni zostaliby uratowani przez drugich! — Mówisz poważnie? — Tak. — Hm! — I znów to „hm”! Za tym zawsze coś się kryje, coś, co ja popełniłem. Prawdopodobnie teraz też. Proszę, żebyś nie mruczał, tylko wyraźnie mi powiedział! — Pomyśl o Archaniele Midżailu, któremu został dany do ręki miecz zemsty! Kto chciał tak surowo sądzić jak on? — Hm! — O, a kto teraz mruczy? Ja czy ty? I kto nie chciał okazywać miłosierdzia ani dobroci? — Hm! — Kto chciał być niczym krzemień albo głodny lew? — Hm! — Czarna pantera, krokodyl? I kto chciał zadawać piekielne męki, a potem śmiać się i cieszyć tym? — Hm! Przy każdym mruknięciu coraz to niżej pochylał głowę. A ja mówiłem dalej: — A teraz ten sam człowiek chce, aby wszyscy, wszyscy ludzie mogli mówić do siebie z miłością, również dobrzy do złych, bo ci dzięki temu może zostaliby uratowani! Szybkim ruchem podniósł głowę, obrócił do mnie tak miłą mi twarz, rozjaśnioną uśmiechem:
— Wybacz, sidi! Ten mężczyzna, ten człowiek, ten osobnik, ten głupiec jest największym z wszystkich osłów. Czy mi wierzysz? — Nie! — To będę się z tobą kłócił. Ty bowiem nie znasz swojego Halefa! — Owszem, znam! — Nie, jeszcze długo nie! Ja go też nie znałem póki… póki… kiedyś nagle poznałem drugiego! — Drugiego? — Tak. Czy uważasz za możliwe, żeby człowiek składał się z dwu osób? Spojrzałem na niego zdziwiony. Co za pytanie! — Tak, patrzysz na mnie z niedowierzaniem. Wybacz, że do tej pory taiłem przed tobą wielkie, ważne odkrycie, jakiego dokonałem! Ja składam się z dwu podobnych, a jednak nieskończenie różniących się od siebie istot. Jedna jest dobra, a druga — zła. Obie razem nazywają się Hadżi Halef; są razem, ale ze sobą walczą, i ta zła to jest Hadżi, zaś dobra — Halef. Czy mnie rozumiesz? — Tak. Teraz on patrzył na mnie badawczo. — Rozumiesz mnie? Dziwne! Czy może w tobie też coś takiego walczy, jak we mnie? — Tak. W każdym człowieku. Ale miliony nie zwracają uwagi na tę wewnętrzną walkę i dlatego umierają, nie doprowadziwszy do zwycięstwa. — Ale ja tego chcę! Chcę zwyciężyć, dlatego walczę. Nikt tego nie widzi, nawet ty nie zauważyłeś. On we mnie żyje, ten przyjazny, dobry, szlachetny, ofiarny i szczęśliwy człowiek. I to jest twój Halef, którego lubisz. Ale jest jeszcze drugi, który nie pochodzi z nieba, bo jest dumny, uparty, nieostrożny, przesadny we wszystkim, pyszny, porywczy, nieprzejednany i mściwy. Właśnie ten, co się nie podoba i temu każesz tak często słuchać twojego „hm!” Może spytasz, dlaczego Halefem nazywam dobrego, a złego — Hadżim? Jeśli ci powiem, że Halef to człowiek, a „hadżi” to tytuł, wtedy zrozumiesz. Tu uwaga dla wszystkich, którzy jeszcze tego nie wiedzą: tytuł „hadżi” przysługuje każdemu wyznawcy islamu, który odbył pielgrzymkę do świętego miasta w celu wypełnienia powinności religijnych muzułmanów. Hadżim w pełnym tego słowa znaczeniu staje się każdy, kto był w Mekce, albo może nawet w Jerozolimie, i odwiedził meczet Omara. Dla zachodnich Afrykanów wystarczy odwiedzenie uznanego tam za święte miasta Kairwan. Po ostatnich słowach Halef zrobił krótką przerwę. A potem powiedział: — Kiedy poznałeś mnie na Saharze, byłem jeszcze młodym, niedoświadczonym i bardzo zarozumiałym człowiekiem. Nazywałem siebie „hadżim”, chociaż nie miałem prawa do tego tytułu. Ty mnie pewnie przejrzałeś i śmiałeś się z tego fałszywego hadżiego, który jeszcze nigdy nie był w świętym miejscu. Nawet o ojcu i dziadku mówiłem „hadżi”, mimo że i oni ani razu nie widzieli Kairwanu w Tunisie. I nie było to zwykłe kłamstwo; przebrałem w tym miarę, mówiąc nieprawdę również o swoich przodkach. Byłem próżny i żądny sławy; pyszniłem się, chciałem być czymś więcej niż byłem, a z tej nieprawdy brały się inne błędy, które gorszyły ciebie, czemu dawałeś wyraz owym „hm!”. Dlatego nazwałem złego osobnika, który siedzi we mnie i sprawia mi tyle kłopotów — Hadżim. Czy teraz mnie rozumiesz, sidi? — Doskonale, kochany Halefie. — A czy ty znasz tego „hadżiego”? — Lepiej nawet, niż myślisz. — Mam więc nadzieję, że znasz również tego drugiego, dobrego, którego nazwałem Halefem. Otóż ten zawsze zwracał mi to, co z twojej miłości i szacunku zabierał mi ten drugi. Obydwie tak różne istoty mieszkają we mnie i nieustannie się kłócą nie tylko o zawładnięcie moją osobowością, ale również o każde słowo i każdy mój uczynek. Nie mogę powiedzieć, który z nich był pierwszy, a który pojawił się później, bo wtedy nie zwracałem na to uwagi. Ale
od pewnego czasu bardzo dokładnie ich obserwuję i spostrzegam, że właściwie oni wcale do siebie nie pasują, a jednak tak trudno jest ich odróżnić. Zauważyłem jednak, że Halef lubi prawdę i nie chce nic wiedzieć o tym drugim, podczas gdy Hadżi przeciwnie, zadaje sobie często wiele trudu, żeby mnie oszukać i zdradzić, podając się za Halefa. Dlatego już tysiąc razy wymawiałem mu gościnę u siebie, ale on jest nieposłuszny i brak mu godności; zostaje gdzie jest i gdybym nawet wyrzucił go za drzwi mego namiotu, to za chwilę znów wciśnie się od tyłu. Sidi, gdybym mógł złapać tego osobnika! Ale niestety, nie jest to możliwe! On się nie boi ani mnie, ani innych ludzi; tylko jeden człowiek budzi w nim strach. — A kto to jest? — To jesteś ty! Tak, ty! Ma dla ciebie respekt, jednak nie tyle dla twojej postaci, ile raczej dla oczu. Od kiedy to zauważyłem, wiem, że są oczy, które ostrzegają, i takie, które bałamucą. Często widziałem oczy, pod których spojrzeniem ten Hadżi natychmiast zaczynał się przechwalać i przesadzać. Ale kiedy ty patrzysz na mnie i mówisz, tak poważnie, a jednak z uśmiechem, to on od razu cichnie, nie może inaczej. Wstyd mu przed tobą, ucieka. Czy możesz mi wytłumaczyć, jak to jest możliwe? — A może on nie ucieka przede mną, tylko przed dobrym Halefem w tobie. Bo ten jest tym, którego lubię, i kiedy miłość kieruje mój wzrok na ciebie, wywołuje go i pomaga tamtego pokonać. To jest zagadka ludzkiej duszy, której nie możesz rozwiązać. Nie próbuj przeto zgłębiać tego! — Ta przestroga wcale nie jest potrzebna; wiesz przecież, że nie jestem amatorem zagadek. Jednak z tymi dwiema siedzącymi we mnie istotami chciałbym jakoś dojść do ładu. Ilekroć o nich myślę, zaraz przypominają mi się dwoje Adamlar*, o których czasem mówiłeś. Była o nich mowa w twoim Ahd idż dżedid*. Czy przypominasz sobie? — Tak. — Święta księga chrześcijan mówi o starym Adamie, którego trzeba odsunąć, żeby jego miejsce zajął nowy, uczciwszy i lepszy. Czy może jest tam wspomniany Hadżi i Halef, którzy we mnie mieszkają? — Tak, naturalnie jest o nich mowa. — Ależ sidi, chciałbym prawie powiedzieć, że święta księga chrześcijan jest najmądrzejszą księgą! Ona wnika do wnętrza człowieka i mówi o tajemnicach, których on sam nie zna! Skoro religia wie o mnie więcej niż ja sam, to czy chcę, czy nie chcę, muszę ją darzyć respektem. Jaka szkoda, że musimy przerwać tę rozmowę! Szejk Dinarunów chyba zauważył coś ważnego! Przejeżdżaliśmy właśnie przez coś w rodzaju wąskiego przesmyku. Kończył się on na niewielkim płaskowyżu, z którego droga znów wiodła do doliny. Szejk spiął konia ostrogami, by wyjechać do przodu. Ale na skraju wzgórza zatrzymał się i dał nam znak, że coś tam zauważył. Kiedy zbliżyliśmy się do niego na odległość głosu, zawołał: — Widzę bandytów. Obozują nad wodą. Chodźcie tu, ale nie podjeżdżajcie do samego skraju wzgórza, żeby was nie zobaczyli. Ta góra przed nami to Dżebel Ma. Wreszcie na tej górze przynajmniej raz natura jako tako przystroiła się w zieleń. Jej zbocza dosyć wysoko porośnięte były trawą, a u podnóża rosły najróżniejsze krzewiny. Była tam nawet mała struga, nad której brzegiem zobaczyliśmy poszukiwanych. — Musimy zsiąść z koni, chcąc ich obserwować i nie zostać zauważonymi — powiedział szejk, zeskakując z siodła, a my poszliśmy za jego przykładem. — Myślę, że to oni. A może sądzicie, że się mylę? Skierował to pytanie do nas. Halef odpowiedział: — Ja nikogo nie widzę. Znów mam tę czerwoną mgłę przed oczami. Sidi, powiedz, co ty widzisz! * *
ludzie Stary Testament
Ja zobaczyłem dwunastu ludzi i czternaście koni. Dwa z nich stały oddzielone od reszty. Były to nasze karę ogiery; nie myliłem się, rozpoznałem je. Kiedy to powiedziałem Halefowi, ten wykrzyknął: — To śpieszmy się! Szybko zjeżdżajmy na dół! Ci szubrawcy nie powinni ani chwili dłużej uważać się za posiadaczy naszej własności! Chciał natychmiast dosiąść konia. — Bez pośpiechu, Halefie — ostrzegłem go. — Nie moglibyśmy dojść do nich inaczej, jak tylko zjeżdżając tym zboczem, a więc musieliby nas zobaczyć. — Myślisz, że wtedy nam uciekną? — Nie, myślę, że raczej zostaliby tam i stawili opór. My nie mielibyśmy osłony, oni zaś mogliby się ukryć w krzakach. Czy masz ochotę dać się ustrzelić, nie mając możliwości obrony? — Co za pytanie! Nie chcę zostać zastrzelony w żadnym razie, bez względu na to, czy mogę, czy nie mogę się bronić. Ale czy nie moglibyśmy ich podejść z innej, lepszej strony? — To wymagałoby objazdu, a czas nagli. Za kwadrans będzie ciemno. Weź to pod uwagę! — Co mam robić, sidi? Myśleć? Nie mogę! Właśnie czuję się tak, jak gdyby podmuch pustyni przeleciał mi przez głowę. Mój mózg jest gorący, a wszystkie myśli z niego zostały wywiane. Co to się nagle stało? Muszę usiąść. Usiadł na ziemi i ujął głowę w dłonie. Chciałem się nad nim pochylić, ale on sprzeciwił się: — Nie martw się o mnie! To nic złego, tylko ostatnie działanie zatrutej kawy, którą wczoraj wypiliśmy. To szybko przejdzie. Wierz mi, że jestem zdrów, tak jak tego byś chciał. Odsunął mnie od siebie, a ja udałem, że mnie uspokoił. Nic innego zrobić nie mogłem, zwłaszcza że zwrócił się do mnie Nafar Ben Szuri: — To, co powiedziałeś szejkowi Haddedihnów, było słowami rozsądku. Gdybyśmy uczynili tak, jak on tego chce, to nikt z nas nie doszedłby do wroga żywy. Musimy zaczekać, aż się ściemni. — Wówczas trudno będzie znaleźć drogę — zauważyłem. — Nie, my często tędy jeździliśmy i znamy ją dobrze. — Ale odgłos podków może nas zdradzić. — To zostawimy konie. Mimo ciemności nie przeoczymy wrogów, bo prawdopodobnie rozpalą ognisko. Mam też nadzieję, że zanim zrobi się ciemno, przybędą moi ludzie. — A w którym miejscu mają nas spotkać? — Tu. Przyjadą do przesmyku, przez który dopiero co się przeprawiliśmy. Powiadam ci, że tamci na dole nie mogą nam ujść! Pozwól, że usiądziemy. Nic innego nam nie pozostaje, jak tylko czekać. Miał rację. Sytuacja przedstawiała się tak, że o odzyskanie naszej własności mogłem być spokojny. Niepokoiłem się tylko o Halefa. Usiadłem przy nim i próbowałem rozmawiać. Odpowiadał głosem zmęczonym, krótko i niechętnie. Dlatego uznałem, że lepiej milczeć. Dinarunowie też milczeli; zapadła cisza, przerywana od czasu do czasu parsknięciem konia. Dzień się kończył szybko. Zapadał wieczór, ale oczekiwane posiłki nie nadchodziły; szejk nic na ten temat nie mówił, przeto i ja w tych okolicznościach milczałem. Po co mówić o czymś, czego zmienić nie można! Nad wodą też jeszcze nie zapalono ogniska i podkradanie się do wroga byłoby z naszej strony nieostrożnością. Nagle poczułem na ramieniu dotyk ręki Halefa, która zaraz opadła. Ujął moją prawicę w obie dłonie i oparł głowę o mnie. Siedział tak dłuższy czas cicho i bez ruchu; dłonie miał rozpalone. — Sidi — powiedział cicho. — Halefie — odpowiedziałem tak samo. — Czy widzisz tam w górze gwiazdy?
— Tak. — Mówi się, że to jest niebo. Nasze czy wasze niebo? — Sądzisz, że są różne nieba, kochany Halefie? — Nie. A gdyby nawet! Gdyby Allach miał dziesięć nieb i mnie przeznaczył z nich najwyższe, zaś Bóg chrześcijan miał też dziesięć, a dla ciebie miałoby być przeznaczone najniższe, to czy wiesz, co ja bym zrobił? — No, co? — Zrezygnowałbym z mego najwyższego i poszedłbym z tobą do najniższego. I tak byłoby ono dla mnie niebem najwyższym, bo gdzie mieszka miłość, tam panuje najpiękniejsza, największa szczęśliwość. Czy chętnie byś mnie tam widział, sidi? — Czyż mógłbyś nie mieć co do tego pewności, Halefie? — Nie. Tylko ja jestem jak dziecko, które lubi słuchać, że ojciec je kocha. — Mówię ci to więc z całego serca! — Dziękuję! Dziękuję, właśnie myślałem… o tobie i o mnie. Myślisz, że jesteśmy przyjaciółmi? — Pewnie, lepszych być nie może! — A ja myślę inaczej. — Jak? — Takich przyjaciół, jakimi my jesteśmy, w ogóle nie ma. Jesteśmy więcej niż przyjaciółmi. Na to nie ma słów. Jeśli kochamy się jak ludzie, z których każdy ma w sobie dobrą i niedobrą istotę, to jesteśmy przyjaciółmi. Ale jeżeli kochamy wzajemnie w sobie tylko dwie dobre istoty, wówczas jest to więcej niż przyjaźń; to chyba musi być niebo! Tak właśnie myślę i to chciałem ci powiedzieć. Teraz nie widzę twojej twarzy, ale powiedz mi, czy może się śmiejesz? — Jestem bardzo poważny, ale szczęśliwie poważny. — A ja jestem taki słaby. Skąd się to bierze? Powiedz, gdybym musiał tu ciebie opuścić, żeby umrzeć, to czy mógłbym cię potem jeszcze widzieć? — Halefie! Skąd takie pytanie? — Nie wiem. Samo ciśnie się na usta i chce, by je wypowiedzieć; ja to właśnie zrobiłem. Ktoś we mnie mówi o śmierci. Nie wiem, czy to Halef, czy Hadżi, aleja będę… Słuchaj! W tej chwili istotnie coś było słychać, mianowicie nagły krzyk wielu głosów, jaki słyszy się podczas ataku czy walki. Dinarunowie poderwali się, a ich szejk zawołał: — Allach! To są moi wojownicy! — Tam, na dole? — spytałem, szybko wstając z miejsca. — Mówiłeś przecież, że przyjdą tutaj! — Pojechali wprost do rabusiów i zaatakowali ich! — Przecież nie wiedzieli, gdzie się tamci znajdują! — Przypadek albo jakiś znak zaprowadził ich w to miejsce. — Czy się nie mylisz? Czy wiesz na pewno, że to są twoi ludzie? — To oni. I nasze zawołanie. — Wobec tego musimy zjechać na dół! — Nie. Jeszcze nie teraz. Zaczekajmy kilka minut, a dowiemy się wszystkiego! Nie uspokoiło mnie to, ale zmuszałem się do cierpliwości. Halef też się poderwał z miejsca. Wydawało się, że słabość go opuściła. Jego głos brzmiał energicznie, gdy zwrócił się do szejka z pytaniem: — Czy twoi wojownicy obrali inną drogę niż tę, którą kazałeś im jechać? — Tak — odpowiedział Nafar Ben Szuri. — Dlaczego? Powinni byli cię usłuchać! — Właśnie z posłuszeństwa można zrobić coś innego niż rozkazano.
— Nie! To nie jest możliwe; rozkaz wydaje się przecież po to, żeby działać zgodnie z nim, a nie inaczej. — Ale jeśli ten, kto ma go wypełnić, widzi tymczasem, że w inny sposób może to zrobić lepiej i dokładniej, to właśnie nakazem posłuszeństwa jest nie zważać, jak brzmiał ów wcześniej wydany rozkaz! — Tym samym dajesz każdemu ze swoich ludzi prawo do interpretowania twoich nakazów i działania nawet wbrew nim w zależności od tego, co uważaliby za korzystne. Moi Haddedihnowie muszą dokładnie trzymać się tego, co powiedziałem, bez opuszczania czy dodawania jakichś słów do brzmienia rozkazu. Ale spójrzcie tam! Rozpalili ognisko i coś wykrzykują. Do kogo? — Gahlab, gahlab; ta’al, ta’al, ia szejk… zwycięstwo, zwycięstwo, chodź, chodź, o szejku! — Te słowa odnoszą się do mnie — odparł Nafar Ben Szuri. Moi ludzie wiedzą, że jestem tu na górze, a że pokonali wroga, wzywają, żebym zszedł do nich. — Miejmy nadzieję, że takim samowolnym działaniem nie zrobili niczego, co przyniosłoby nam straty! Często ważniejsze jest, jak się coś robi, niż że się to robi! Nawoływania z dołu powtarzały się, dosiedliśmy więc koni, by zjechać na dół. Zjeżdżaliśmy długim rzędem, jeden za drugim. Halef i ja na końcu, zdając się na nasze konie, które mimo ciemności i trudnej drogi rzadko robiły niewłaściwy krok. Bez większego trudu zjechaliśmy w dolinę i dalej w poprzek niej, przy czym drogowskazem było dla nas ognisko. Nawoływano się przy tym, wymieniano okrzyki, czyniąc wrzawę, która, w miarę jak zbliżaliśmy się, stawała się coraz głośniejsza. Na dole znaleźliśmy się wśród pięćdziesięciu Dinarunów, którzy przekrzykiwali się, każdy bowiem chciał nam opowiedzieć, jak bohatersko przyczynił się do zwycięstwa. I trwało to dosyć długo, póki nie dowiedzieliśmy się, jak łatwo to się stało. Goniec wysłany przez szejka do obozu pełnił tu rolę dowódcy. Dla niego oczywiste było, że złodzieje zanocują nad wodą przy Dżebel Ma. W drodze podjął decyzję, że sam opromieni się całą sławą zwycięstwa, jeśli podejmie atak bez szejka i bez nas. Dlatego nie jechał na umówione miejsce spotkania, ale w innym kierunku, drogą, która doprowadziła go doliną aż do podnóża góry. Dotarłszy tam, zostawili konie pod opieką kilku ludzi. Potem, posuwając się wzdłuż brzegu strugi, podkradali się cicho i mimo ciemności odkryli złodziei; napadli na nich tak niespodziewanie i z taką przewagą liczebną, że o oporze nie mogło być mowy. Co najdziwniejsze, to samowolne postępowanie nie spotkało się ze strony szejka z najmniejszą naganą. Złodzieje leżeli na ziemi związani sznurami i rzemieniami. Ale zanim jeszcze mogliśmy się zająć nimi, stało się coś, co nawet znających się na koniach Dinarunów wprawiło w zdumienie. Ledwie bowiem światło ogniska padło na mnie i na Halefa i zanim cokolwiek powiedzieliśmy na głos, z boku dobiegło nas wesołe rżenie koni i nasze dwa ogiery zaczęły się gwałtownie przepychać przez tłum Beduinów, żeby się z nami przywitać. Barkh z radości wyczyniał najśmieszniejsze koźle podskoki, żeby móc potrzeć głową pierś Halefa i parsknąć mu w twarz, jak gdyby miał mu bardzo dużo ważnych rzeczy do opowiedzenia. Mój Assil Ben Rih nie zachowywał się tak głośno jak Barkh, ale także niezwykle wzruszająco. Przycisnął pysk do mojej twarzy — konie, jak wiadomo, należą do nielicznych zwierząt, które całują — polizał mi rękę i położył się u moich stóp na ziemi, a przy tym patrzył, jak gdyby chciał powiedzieć: ty wiesz, co ja myślę. Bądź taki dobry i zrób dla mnie to, żebym nie tylko widział, ale i słyszał, że znów jesteś przy mnie! Chciał zapewne, bym jak zwykle wyrecytował mu prosto do ucha surę. Nie mogłem tego zrobić, niestety, bo tym samym wyjawiłbym tajemnicę tego wspaniałego zwierzęcia. Ale ukląkłem przy nim i wsunąwszy mu rękę pod szyję, uniosłem jego głowę, żeby mój oddech musnął jego nozdrza. Odsapnął tak głośno i wesoło, że trzeba by nie mieć serca, żeby widzieć w tym coś innego niż przejaw radości.
— On ciebie kocha, bardzo kocha — odezwał się szejk. — Czy jest to jego „tajemnica”, że tak objąłeś go i tchnąłeś oddech w jego nozdrza? — Nie — odpowiedziałem krótko, albowiem u Beduinów pytanie o „tajemnicę” szlachetnego zwierzęcia uważane jest za brak taktu. — Ale on ma jedną, albo może nawet więcej „tajemnic”? — dopytywał się dalej. — W rzeczy samej, bo jest koniem najczystszej krwi. — Czy te „tajemnice” polegają na słowach czy na znakach? — Te „tajemnice” polegają na tajemnicach, o których się nie mówi. Powiedziałem to szorstkim tonem, mimo to on ciągnął dalej: — Pozwól mi, proszę, zrobić próbę! Obejmę go za szyję jak ty i chuchnę mu w nozdrza. Była to bezprzykładna natarczywość, która kazała mi zmienić dobre mniemanie o tym człowieku. Sprzeciwiłem się ruchem głowy. On jednak przyklęknął obok mnie i powiedział: — Jeszcze nigdy nie widziałem zwierzęcia tak czystej krwi. Muszę go pogłaskać. Nie broń mi tego! Wstałem, robiąc mu miejsce, i odparłem: — Jesteś panem siebie i możesz robić, co chcesz. Jako twój gość nie mogę ci w niczym przeszkadzać. Wsunął ramię pod szyję konia, który to dotknięcie wprawdzie cierpliwie zniósł, ale zareagował niechętnym parsknięciem. A kiedy chuchnął Assilowi w nos, ten trącił go mocno głową, podskoczył i wierzgnął tylnymi nogami — na szczęście nie trafiając go, ponieważ Halef błyskawicznie odciągnął szejka z niebezpiecznego miejsca. Szejk zawstydzony otrzymaną nauczką, krzyknął zagniewany: — Niech Allach przeklnie zwierzę urodzone pod znakiem szejtana! Dosłownie ryzykuje się życie, jeśli chce się go dotknąć! — Tak istotnie jest — odparłem. — Dlaczego mnie nie usłuchałeś? Nigdy nie można siłą wdzierać się w tajemnice drugiego człowieka! — Czy ten drugi ogier jest równie niebezpieczny? — Tak jak ten. One tylko nas rozpoznają jako swoich panów. Kto lekceważy nasze prawa, pożałuje tego. Popatrz na tych dwu ludzi! Oni porwali się na nasze konie i chcieli je ujarzmić! Zaraz po tym czynie spotkała ich kara! Przy tych słowach wskazałem obydwu złodziei, których opatrunki pozwalały przypuszczać, iż byli to dwaj nieostrożni amatorzy naszych koni. Podobnie jak ich kompani, byli oni związani i ani się do nas nie odzywali, ani na nas nie patrzyli. Czy była to oznaka wstydu, poczucia winy? Czy może istniał jeszcze jakiś inny powód? Nie widzieliśmy dobrze ich twarzy, albowiem migocący płomień ogniska na to nie pozwalał. Oczywiste było przede wszystkim poszukanie zrabowanych nam rzeczy. Okazało się to o wiele łatwiejsze, niż przypuszczaliśmy. Niedaleko ogniska zobaczyliśmy bowiem rozpostarty płaszcz, na którym leżało wszystko: od strzelb aż po małe puszki z fosforem do przygotowania zapałek. To, że niczego nie brakowało, powinno zwrócić naszą uwagę, teraz jednak brakowało nam spokoju, żeby tę okoliczność specjalnie brać pod uwagę. Złodzieje prawdopodobnie zamierzali dokonać podziału łupów później. I to dostatecznie tłumaczyło fakt, że niczego — ale to dosłownie niczego — nie brakowało i że wszystko leżało tu razem. Również Nafar Ben Szuri wyraził radość, że z jego pomocą udało się nam odzyskać naszą własność. Przysiadł się do nas i biorąc każdy przedmiot do ręki, oglądał go, czyniąc przy tym różne uwagi. Szczególnie interesowała go nasza broń, której konstrukcja nie była mu znana. Oglądał ją nadzwyczaj dokładnie, chcąc poznać każdą śrubkę i cel, jakiemu służy; zasypywał nas wieloma niewygodnymi pytaniami, aż w końcu Halef ze źle ukrywaną niechęcią powiedział: — Widzisz, że nasze strzelby, podobnie jak konie, też mają swoje tajemnice, które każdy, komu nie zostaną one dobrowolnie wyjawione, musi szanować!
— Wybacz! Ale ten rodzaj broni może zaciekawiać — usprawiedliwiał się szejk. — Wy obaj wiecie, jak często i dużo się o niej mówiło. Opowiadano cudowne rzeczy o was i o waszej sprawności w posługiwaniu się nią. Te strzelby przewyższają jakością całą broń Orientu. Czy zatem nie jest zrozumiałe, że chciałbym wiedzieć, jak się z nich strzela? — Nie, to nie jest zrozumiałe, ponieważ ciekawość jest cechą starych bab. A szejk i przywódca dzielnych wojowników powinien przejawiać jej o wiele mniej, niż zdarza się to każdemu innemu mężczyźnie. Było to powiedziane wyraźnie, choć trochę bezwzględnie, bo przecież zawdzięczaliśmy mu wiele. Ponieważ jednak i tym razem, jak przedtem przy koniach, był tak natarczywy, tłumiło to naszą wdzięczność i nas samych nieprzyjemnie urażało. On jak gdyby tego nie wyczuwał, bo do nietaktów popełnionych do tej pory dorzucił jeszcze jeden, mówiąc z wyrzutem: — Wydaje mi się, że nie wiesz, co jesteście nam winni! Gdzie bylibyście teraz, co byście teraz mieli, gdybyśmy nie okazali gotowości zaopiekowania się wami! Halef był pilnie zajęty chowaniem tego, co do niego należało, ja też. Pozostały nam tylko strzelby do zabrania. I zrobiliśmy to; teraz kiedy poczuliśmy się pewni siebie, Hadżi odpowiedział: — Żądasz wdzięczności? Czy nie wiesz, że prawdziwego podziękowania się nie bierze, tylko się je otrzymuje? Ty wprawdzie słyszałeś o nas, ale nas nie znasz. Dlatego twoja dobroć wydaje ci się o wiele większa, niż jest w istocie. Gdzie bylibyśmy teraz i co byśmy mieli? I bez was znaleźlibyśmy tych złodziei. Poszlibyśmy ich tropem i jeszcze tej nocy podkradli się do nich i wymierzyli im karę za wszystko, co zostało nam zrabowane. Nie mamy wam nic więcej do zawdzięczenia prócz tego, że przybyliśmy tu trzy, a może cztery godziny wcześniej. I za tych kilka godzin mamy ci zdradzić tajemnice naszych koni i strzelb? Pomyśl tylko, czego żądasz! Uważaliśmy się za twoich gości, ale skoro odpędzasz nas od siebie pytaniami, to teraz dosiądziemy koni i pójdziemy do miejsca, gdzie jest wiadome, iż prawdziwą przyjaźń okazuje się inaczej, niż zalewem słów! Barkh, ta’al! Koń, usłyszawszy te słowa, zbliżył się i stanął przy Halefie w taki sposób, że wystarczyło wsunąć nogę w strzemię, żeby wskoczyć na siodło. W duchu przyznawałem przyjacielowi rację, ale na jego miejscu odzywałbym się nieco uprzejmiej. Powinniśmy mieć na niego wzgląd. Ale co się stało, że zwykle tak chętnie wyrażający wdzięczność Halef tu dał tak szorstką odpowiedź? I rzeczywiście, już podniósł nogę, żeby dosiąść konia, ale szejk podszedł do niego i przytrzymawszy go za ramię, powiedział: — Hadżi Halefie Omarze, nie działaj za szybko! Nie było moim zamiarem wypędzenie was stąd! Pomyśl, co by o nas powiedziano, gdyby się okazało, że byliście naszymi gośćmi i nie zatrzymaliście się u nas! — Nam nie przyniosłoby to wstydu — odparł szorstko Halef. — Wam nie, ale nam! Dlatego prosimy was, abyście zostali i jutro rano wraz z nami pojechali do naszego obozu. Przecież nie możecie opuścić tego miejsca, nie osądziwszy złodziei! I to był argument, który natychmiast poskutkował. — Osądzić? Rzeczywiście! — odpowiedział Mały. — A kto ma to zrobić? Czy chcesz w tym uczestniczyć wraz z dżemmah, radą starszych twoich wojowników? — Nie. — Dlaczego nie? — Ponieważ ich wyrok pewnie nie zgadzałby się z waszym. — Jak to? — Każdy dżemmah, według prawa pustyni, za kradzież koni orzeka karę śmierci. Wasz wyrok prawdopodobnie nie byłby tak surowy? — Nie? — spytał Halef zaskoczony. — Dlaczego tak myślisz? Szejk zastanawiał się, jak to najlepiej wyrazić. Jego broda przeszkadzała mi, niestety, w obserwowaniu rysów jego twarzy.
Wydał mi się zmieszany, ale i przebiegły. Starał się być naturalny, mimo to byłem przekonany, że właśnie teraz jest skrępowany. Potem odpowiedział: — Mówi się o was, że myślicie zupełnie inaczej, niż myślą inni ludzie. Wy uznajecie sprawiedliwość, która chętniej przebacza, której nie można zarzucić surowości. A byłby to wyrok surowy, gdyby tych dwunastu ludzi musiało umrzeć z powodu tylko dwu koni! — Tylko dwu? A ja ci mówię, że te dwa konie są więcej warte niż sto, niż tysiąc innych! Ilość wcale nie jest ważna! — Jednak fakt, że już znów je macie! — Słusznie. A więc nie będziemy mówili o śmierci. Ale jeden z tych szlachetnych koni był bity. A tego nigdy nie można darować! — Policz połamane kości tych dwu nieostrożnych, uderzonych kopytami! — Policzyć? Jak ty do mnie mówisz? Czy masz zamiar występować jako fakih* tych złoczyńców i bronić ich? Kto nie chce razem ich sądzić, ten nie będzie też ich bronił. Naradzę się z moim sidi, i to, co postanowimy, zostanie wykonane. Ale teraz… teraz… o sidi… trzymaj mnie! Znów mam zawroty głowy. Nic nie widzę, muszę usiąść! Przytrzymał się stojącego obok konia. Otoczyłem go ramieniem i poprowadziłem do ogniska. Tam kazałem rozpostrzeć derkę i położyłem go na niej. Już przedtem niepokoiłem się o niego, a teraz zacząłem się bać. — Co dolega szejkowi Haddedihnów? — spytał Nafar Ben Szuri. — Może to such*? — Nie. — A może berda*? — Nie. — Albo mtallati*? — I to nie. Napił się wczoraj zatrutej kawy. Dlatego dziś jeszcze źle się czuje. Nic poza tym. Świadomie skłamałem, rozsądek bowiem nie pozwalał mi na mówienie prawdy. Teraz byłem prawie pewny, że mamy do czynienia z tyfusem, ale musiałem to zataić, żeby umożliwić sobie w zaistniałych okolicznościach jak najlepsze warunki do dobrej opieki nad chorym. Na razie nikt nie musiał wiedzieć, że chodzi o chorobę zakaźną. Później uważałbym naturalnie za swój obowiązek ostrzec Dinarunów przed niebezpieczeństwem zarażenia się. Na szczęście odzyskaliśmy swoje rzeczy, łącznie z podróżną apteczką. Czym prędzej podałem Halefowi chininę. Po tym leżał cicho z zamkniętymi oczyma, jak gdyby spał. Dinarunowie, którzy przybyli z obozu, byli zaopatrzeni w prowiant. Teraz jedliśmy. Halefowi nie zaoferowałem jego porcji, tylko ją schowałem. Sam zadbałem o nasze dwa konie. Później usiadłem przy Halefie, żeby robić to, co zamierzałem też ubiegłej nocy, ale niestety nie robiłem, to znaczy czuwać. Dla Nafara Ben Szuri przygotowane było legowisko z drugiej strony płonącego stosu chrustu. Siedział tam i palił cybuch; wydawał się zatopiony w myślach. Kim zajmował się w tych rozmyślaniach, mówiły mi jego spojrzenia, od czasu do czasu kierowane na mnie. Jego ludzie ułożyli się tak, jak chcieli. Jakiś porządek w tym nie wydawał się zamierzony. Raz wstałem, żeby zajrzeć do pojmanych. Ich więzy nie były założone nazbyt mocno, ale nie musiałem się martwić o to, że mogliby się uwolnić, albowiem otoczeni byli przez wojowników Dinarunów, a i ja miałem zamiar czuwać. Leżeli tak blisko mnie, że nic nie mogłoby ujść mojej uwagi. Chciałem zbadać obydwu poszkodowanych i jeśli okazałoby się to możliwe, ulżyć ich cierpieniu, ale nie chcieli tego. Potem zadałem kilka pytań temu, którego uważaliśmy za ich przywódcę, i oczekiwałem odpowiedzi, co mogłoby zachęcić jego i kompanów do wyrażenia *
adwokat febra * zimnica * gorączka powrotna *
prośby o łagodniejsze potraktowanie, ale on wolał zachować milczenie, wobec czego porzuciłem ten przyjazny zamiar i wróciłem na swoje miejsce. I wtedy odezwał się do mnie szejk: — Efendi, nie uważaj tego za zatwardziałość serca! To strach przed tobą odbiera temu człowiekowi słowa. — Znów go bronisz? — powiedziałem. — Nie, próbuję tylko wytłumaczyć jego milczenie. Jaki wyrok wydacie na niego i jego ludzi? — Tego nie wiem. Muszę o tym pomówić z Hadżim Halefem. — A gdzie zostanie wykonany? — Tam, gdzie będziemy się znajdowali w chwili orzeczenia kary. — Czyli w moim obozie? — Dlaczego tam? — Bo was zaprosiłem. Powiedz, czy spełnisz naszą prośbę? — Jestem gotowy; chcę, żebyście zobaczyli, że nie jesteśmy tak niewdzięczni, jak sądzicie! — Wybacz mi to! My, którzy mieszkamy w górach, nie zważamy na sztuczne zasady mieszkańców miast, do których odnosi się też ich uprzejmość. Wy, będąc naszymi mile widzianymi gośćmi, znajdziecie u nas wszystko, czego wam potrzeba. I to, co postanowicie u nas w sprawie tych złodziei, zostanie przez nas tak wykonane, jak tego od nas żądacie. — Jesteś więc gotów wziąć na siebie wykonanie naszego wyroku? — Tak. Tylko chciałbym wiedzieć, jaka to będzie kara? Może śmierć? — Nie. W żadnym razie. — A więc co? — Chłosta! Nie ja powiedziałem to słowo, wyszło ono z ust Halefa. A więc słyszał, o czym była mowa! — Baty! — powtórzył, nie zmieniając ułożenia ciała. — Ile? — spytał szejk. — Każdemu po dziesięć tysięcy! — Allach! To za dużo! — Nie. Za mało! — To będzie gorsze niż śmierć. Żaden człowiek nie wytrzyma dziesięciu tysięcy batów! — I nie musi! A ci dwaj, którzy porwali się na nasze konie, dostaną po dwadzieścia tysięcy! — Czy ja dobrze słyszę? — Tak. A jeśli ci tego za mało, to powiem: trzydzieści tysięcy! Podniósł się na wpół, machnął ręką w powietrzu, jak gdyby uderzał, i opadł. — O Allach, ochroń go! — powiedział szejk. — On jest chory, on ma suchuna. Żar gorączki w jego żyłach! Ująłem Halefa za rękę, chcąc sprawdzić jego puls. Tak, miał gorączkę. A szejk ciągnął dalej: — Mam nadzieję, że będzie mówił inaczej, kiedy opuści go gorączka. Złodzieje powinni dostać baty, jak się należy, ale chłostą zamęczyć ich na śmierć, tego przecież nie możecie chcieć! Nie mogłem odpowiedzieć ani tak, ani nie, ponieważ wystrzegałem się denerwowania Halefa, wykorzystałem jednak tę okazję, by, jak mi się zdawało, poczynić konieczne przygotowanie: — Wyrok zapadnie, kiedy zajedziemy do was. Chyba macie w obozie jakiś tachtirwan*? — Mamy ich kilku. Dlaczego pytasz? — Ze względu na dwu rannych. Byłoby nieludzkie kazać im jechać na koniach. *
lektyka na wielbłąda
Na to szejk o wiele szybciej, niż można by oczekiwać, powiedział: — Czy mają być przewiezieni w lektyce do obozu? — Tak. — Zaraz? — Im szybciej, tym lepiej. Jeśli to możliwe, to każ przywieźć dwie lektyki. Jedną lektykę przewidziałem dla Halefa, który w tym stanie nie mógłby dosiąść konia. Szejk o tym nie wiedział, dlatego nie zdziwiła mnie wyrażona przez niego pochwała: — Dobroć twego serca pamięta nawet o tym, by ulżyć wrogom, bardziej, niż to jest konieczne. Jedna lektyka wystarczyłaby dla obu, ale skoro taka jest twoja wola, to każę dostarczyć dwie, i to zaraz. Jednemu ze swoich ludzi wydał odpowiedni rozkaz, po czym człowiek ten wsiadł na konia i natychmiast odjechał. — Mówiłem o twojej dobroci, nie o mojej — szejk nawiązał do przerwanej rozmowy. — A jednak i ja o niej mógłbym przecież mówić. Czy wiesz, do jakiego plemienia należą ludzie, którzy was obrabowali? — Nie. — To są Dżamikunowie. Niech Allach skaże ich na najgłębsze piekło! — Czy Dżamikunowie są wrogami twego plemienia? — Nie tylko wrogami, są śmiertelnymi wrogami! Między nimi i nami nieustannie lała się krew, odkąd znane są nazwy tych dwu plemion. Niedawno znów popełnili w stosunku do nas przestępstwo, które krzyczy o pomstę do najwyższego nieba Allacha. Teraz nie chcę ci o tym opowiadać. Usłyszysz, kiedy przyjedziemy na miejsce. I jeżeli ja takich ludzi każę przewozić w lektyce, żeby oszczędzić im bólu, to jest to dobroć, która może się równać z twoją! Może w tej sprawie będę nawet mógł liczyć na twoją radę albo i pomoc. — Jeżeli możemy w jakiś sposób być ci pomocni, to naturalnie bardzo chętnie uczynimy wszystko co w naszej mocy. Dlaczego jednak chcesz czekać z tym, co masz mi powiedzieć, aż do jutra, kiedy znajdziemy się w waszym obozie? — Bo teraz pewnie chcesz spać. — Nie lubię niczego odkładać na później. To, co można usłyszeć zaraz, nie powinno czekać. — Oto energia godna każdego wojownika! Pod tym względem jestem taki jak ty. Dlatego już teraz usłyszysz, co chciałem ci powiedzieć dopiero jutro. Czy uwierzysz mi, jeśli jeszcze raz stanowczo cię zapewnię, że Dżamikunowie przerzucili się na grabież i kradzież? — Muszę uwierzyć, sami bowiem na nas tego dowiedli. — Nie tylko na was, na nas też. Niedawno znów najzwyczajniej w świecie napadli na nas i uprowadzili znaczną część naszych stad. Mnie i moich wojowników wtedy nie było, uczestniczyliśmy w uroczystości zaprzyjaźnionego plemienia, na którą zostaliśmy zaproszeni. Dżamikunowie to zaobserwowali, i dlatego udał im się ten rabunek. Przy tym zabili pięciu naszych strażników. A teraz znasz już moją powinność. — Według waszych praw brzmi ona: krew za krew! — Tak, oko za oko, ząb za ząb, życie za życie, krew za krew! Chcemy także odzyskać nasze stada. Rozumiesz przeto, że postanowiliśmy wyprawić się na nich dla zemsty? — Według waszych praw uważam to za całkiem oczywiste. Kiedy ma to nastąpić? — Chcielibyśmy wyruszyć już jutro rano. — O, to chyba nie jest możliwe? — Nie. Gościnność przede wszystkim, nawet przed obowiązkiem. Zaprosiliśmy was do siebie, musimy więc wam pokazać, że jesteśmy dumni, iż możemy was gościć. Dinarunowie nigdy nie złamali zasad gościnności i zawsze stawiali je wyżej niż inne plemiona w tej okolicy. Mam nadzieję, że wyświadczycie nam zaszczyt, uważając się za naszych gości pod każdym względem. Jaką dasz mi odpowiedź?
Kto nie zna obyczajów tych ludów, ten naturalnie oczekuje, że ja natychmiast z zadowoleniem wyraziłem zgodę. To zaproszenie powinno się wręcz uważać za szczęśliwe zrządzenie losu. Szczególnie ważna była ta okoliczność, że Halefowi groziła być może ciężka i długotrwała choroba, która wymagała przerwania naszej podróży, aby można było zapewnić mu konieczny spokój i opiekę. Ale rzecz miała także drugą stronę medalu, której jako człowiek ostrożny nie mogłem przeoczyć. Według zwyczaju Beduinów „gość” nie jest, jak u nas, tylko „osobą odwiedzającą”, której poświęca się całą uwagę i względy. Gość ma bowiem nie tylko prawa, ale i obowiązki, ponieważ w czasie pobytu w gościnie staje się pełnoprawnym członkiem plemienia. A nawet więcej: słowo „gość” stawia go ponad członkami plemienia, i podobnie jak oni mają względem niego szczególne obowiązki, tak i od niego wymaga się większego oddania, poświęcenia się dla dobra plemienia i w jego interesie. Gość w czasie całego pobytu w pewnym sensie ustawiony jest nawet ponad szejkiem, i powinien w nie mniejszym stopniu jak ten uczestniczyć w radościach, jak i we wszystkich kłopotach gospodarza. Byłby uznany za człowieka wyzutego z honoru, gdyby cofnął się przed niebezpieczeństwem zagrażającym tym, którzy przyjmują go u siebie. Pytanie Nafara miało zatem podwójną wymowę, a dla nas podwójne znaczenie. A sens tego był taki: chcecie do nas przybyć i otrzymać wszelką pomoc, jakiej potrzebujecie? Jeśli odpowiedziałbym na to „tak” — to już na dalszą część pytania nie mógłbym odpowiedzieć „nie”, gdyby spytał: czy chcecie do nas przybyć, żeby wraz z nami wyprawić się i zemścić na plemieniu Dżamikunów? Ta, bardzo zresztą krótka, chwila namysłu była powodem, dla którego nie od razu udzieliłem odpowiedzi. Szejk natychmiast zareagował na to, mówiąc trochę kąśliwie: — Ociągasz się z przyjęciem zaproszenia? Czy uważasz nas za ludzi, z którymi zetknięcie splami wasz honor? Takie pytanie w innych okolicznościach wywołałoby zapewne inny skutek; trzeba jednak było mieć na względzie Halefa, a także to, iż przypominaliśmy już szejkowi, że jesteśmy jego gośćmi. Tego nie mogliśmy cofnąć, i dlatego odpowiedziałem spokojnie: — Co prawda powinno się szybko myśleć, ale nie za szybko mówić, o szejku! Do tej pory traktowaliście nas jak przyjaciół i jestem przekonany, że dalej też tak będzie. Dlaczego miałbym wam nie ufać? Dlaczego wątpić w waszą uczciwość? To, że nie odpowiedziałem od razu, ma inną przyczynę. — Jaką? — Zastanawiałem się, czy wolno nam w ten sposób w ogóle was trudzić, co może się zdarzyć, jeśli zgodzimy się być waszymi gośćmi nie tylko dziś, ale na dłużej. — Trudzić? — Tak. — Wiem, że jesteś chrześcijaninem. Pewnie nie znasz nakazów naszego Koranu. — Znam nie tylko Koran, ale i jego wykładnię. — Wobec tego wiesz, że gość nigdy nie może sprawiać kłopotu czy być ciężarem! Posłuszeństwo Allachowi jest najwyższym boskim prawem, a szacunek dla gościa najwyższym ziemskim nakazem. Jesteśmy posłuszni Allachowi i szanujemy naszych gości. Chyba wystarczy, że cię o tym zapewniam! Muszę wyznać, że było coś w jego sposobie bycia, wyrażania się, w całym jego postępowaniu, co umniejszało moją początkową do niego sympatię. Nie mogłem tego zdefiniować, ale to było, ostrzegało mnie i skłaniało do powściągliwości. Dlatego odpowiedziałem: — To zapewnienie wcale nie jest potrzebne. Jednak chcieć być uhonorowanym jak gość, a przy tym domagać się jeszcze szczególnej ofiary, wydaje mi się zbyt wygórowanym życzeniem.
— Czynienie czegokolwiek dla gościa nigdy nie jest ofiarą. Jakaż to ofiara, o której mówisz? — Popatrz na mego Hadżiego Halefa, szejka Haddedihnów. Podejrzewam, że czeka go choroba, która może wam przysporzyć niezwykłego kłopotu i pracy. Sumienność nakazuje mi zadać pytanie, czy wolno nam złożyć na was taki ciężar. — Dla nas to żaden ciężar; będziemy go pielęgnowali jak brata. A gdyby choroba, o której mówisz, rzeczywiście miała go zaatakować, to przecież ty jesteś zdrowy i… i… Zawahał się z dokończeniem zdania. Prawdopodobnie miał na myśli coś, czego ja nie powinienem odgadnąć, a przynajmniej nie teraz. Przypuszczam, że gdyby zdanie zostało wypowiedziane do końca, brzmiałoby tak: „co prawda liczyliśmy na was obu, ale gdyby Halef zachorował, to przecież pozostajesz ty, i bardzo liczymy na ciebie!” Nie miałem czasu dłużej zastanawiać się nad tym, czy namawiać szejka, aby wyraził się jaśniej i wyraźniej, gdyż zaledwie zrobił tę małą pauzę, leżący do tej pory bez ruchu Halef poruszył się nagle, i to bardzo energicznie. Odwinął koc, wyskoczył spod niego i stanąwszy przede mną, zapytał tonem, który bynajmniej nie wskazywał, że jest chory: — Co powiedziałeś, sidi? Wszystko słyszałem! Czy ty poważnie myślisz, że ja zachoruję? — Tak — odpowiedziałem otwarcie. — Co to będzie za choroba? Jak ją nazwiesz? — Na razie widzę ją z daleka. Dopiero kiedy się ujawni, będę mógł ją rozpoznać i nazwać. — A więc widzisz ją z daleka. O sidi, jak ty mnie rozczarowujesz. Uważałem cię za mądrego, a teraz widzę, że wcale nie jesteś taki! — Dziękuję, kochany Halefie! — Proszę! Pochwyć tę twoją myśl, postaw ją przed sobą i spójrz w jej kłamliwe oblicze! Ty widzisz teraz moją chorobę jedynie z daleka. A więc jeszcze jej nie ma. Czy muszę jej pozwolić, aby się zbliżyła i weszła w moje ciało, żeby się tam wygodnie zagnieździła niczym w odświętnie przystrojonym namiocie? — Jeżeli zechce, to tak się stanie! — Zechce, zechce, zechce! Ja też mam swoją wolę i dokonam, czego chcę. Każda choroba jest słabością. Również ta, którą widzisz z daleka, że się zbliża, jest niczym innym jak starą, słabą, nikczemną babą, nie mającą już ani jednego zęba. I ja, sławny, dzielny szejk Haddedihnów, który nawet lwu nie pokazywał pleców, mam się bać takiego tworu słabości? Ja ci mówię: nie wpuszczę choroby! Odprawię ją! Wyśmieję! Sam mnie uczyłeś, co może zdziałać silna wola, i wiesz, jak mocna i nieustraszona jest moja; ty powinieneś to najlepiej wiedzieć! — Halefie! Proszę, podaj mi rękę! — Dlaczego? — Daj mi rękę! — Po co? Czy dla tego twojego dass innabd*? — Tak. — Sam mogę to zrobić! Przyłożył kciuk prawej ręki na tętnicy powyżej lewego przegubu, podniósł obie do ucha i nasłuchiwał przez chwilę, a potem powiedział: — Nic nie słyszę, zupełnie nic; wszystko jest w najlepszym porządku! Bo gdyby coś obcego było w żyle, to musiałoby się dać zauważyć! — Nie trzeba słuchać, tylko wyczuwać! — To wszystko jedno, bo nic nie czułem! A wyczucie lepsze powinienem mieć ja, a nie ktoś inny, kto chwyta nie za swój, a za mój puls! Chciałem dać jakąś wyjaśniającą uwagę, ale nie dopuścił mnie do głosu i dodał szybko: *
zbadanie tętna
— Wiem, sidi, że martwisz się o mnie z miłości. Ale chcę ci udowodnić, że twoje myśli chodzą niewłaściwą drogą. Pytam cię: czy nikris* jest chorobą? — Tak. — A jeśli podagra siedzi w wielkim palcu mojej nogi, to czy ty odczuwasz ją w swoim? — Nie. — Słusznie. Zostałeś pokonany! Jesteś przekonany! Musisz przyznać, że nie masz racji! Nikris sprawia ból tylko temu, kto ją ma, nikomu poza tym. Tylko ktoś, kto odczuwa ból, wie, że jest jego właścicielem i posiadaczem! Zupełnie tak samo jest z innymi chorobami. Ja czuję się zupełnie zdrowy! Ale boję się o ciebie, sidi! — Dlaczego? — Bo to ty czujesz i widzisz moją chorobę. Nie jest więc ona moją, lecz twoją! Dlatego myślę, że gościna u tych dobrych Dinarunów będzie konieczna, żeby móc ciebie pielęgnować! Kto by sądził, że słowa te zostały wypowiedziane w gorączce albo z głupoty, ten by się pomylił. Ja rozumiałem doskonale kochanego, małego Halefa. Chcąc mnie uspokoić, robił z poważnej sprawy żart, jednak nie udało mu się mnie zwieść. — Godzicie się zatem być naszymi gośćmi? — wtrącił szybko szejk. — Tak — odparł Halef. — Bo potrzeba nam trochę czasu, żeby tę starą, bezzębną babę, którą widzi mój sidi z daleka, jak się zbliża, przekonać, iż ani nie wypada, ani nie warto zadawać się z takimi ludźmi, jakimi jesteśmy obydwaj. A w tym czasie chętnie jesteśmy gotowi być dla was tak użyteczni, jak wymaga tego obowiązek waszych gości. To właśnie szejk chciał usłyszeć. Nie zwlekał, by wziąć Halefa za słowo: — Również przeciwko Dżamikunom? — Tak jest. To właśnie mam na myśli! Powiedział to, z czym ja się ociągałem! Wprawdzie mogłem wpaść Halefowi w słowo, ale to zwróciłoby tylko uwagę. Nie mieliśmy wyboru. Pośpiech Hadżiego w tym przypadku nie był błędem, tyle tylko, że nieco wcześniej zostało wypowiedziane to, od czego i ja, rozważniejszy, też nie mógłbym się później wykręcić. To przyrzeczenie musiało być dla szejka bardzo cenne, albowiem skłonił się nam, przyłożył dłonie do piersi i powiedział: — A więc zawarliśmy przymierze. Wasi wrogowie są naszymi wrogami, a nasi przyjaciele* waszymi przyjaciółmi! Wyjął z kieszeni swego kaftana cienki placek, przełamał go na trzy części, swoją włożył do ust, a pozostałe podał nam. Było nie było, musieliśmy wziąć je i zjeść oraz uważać się pod każdym względem za członków plemienia Dinarunów. Halef nie tylko się z tym godził, ale nawet go to cieszyło. Obszedłszy ognisko, zbliżył się do szejka, podał mu rękę i powiedział: — Wcale przedtem nie spałem, tylko wysłuchałem wszystkiego, co mówiłeś. Dziś wy pomogliście nam odebrać tym Dżamikunom wszystko, co nam zabrali. Teraz my pomożemy wam odebrać wasze stada i pomścić śmierć waszych strażników. Co prawda jest nas tylko dwu, ale… W tym momencie Nafar przerwał mu: — Ale liczycie się za wielu. Oni dobrze o tym wiedzą! Takim strzelbom, jakie wy posiadacie, nie oprze się żaden wróg, a gdy dosiadacie waszych koni, to nie ujdzie wam żaden uciekinier. Może choroba, o której mówicie, jest złudzeniem. W takim razie moglibyśmy ruszyć już jutro rano albo pojutrze i wymierzyć tym Dżamikunom zasłużoną karę! — Ja już jestem do tego gotowy! — wtrącił Halef — a mój sidi z pewnością też! Nie będziecie żałowali, że spotkaliście nas i tu nam towarzyszyli. Ale zanim jutro wyruszymy, ci złodzieje powinni zostać osądzeni. Zdziwiło mnie, że traktujesz ich tak łagodnie, zwłaszcza że, jak powiedziałeś nam, oni należą do plemienia, na którym chcecie wziąć zemstę. *
podagra
Halef wypowiedział tę uwagę zapewne bez określonego zamiaru, jednak wydawało mi się, że była ona szejkowi nie na rękę. Nic nie odpowiedział. Pomyślałem, że nie byłoby głupie wzmocnienie tego odczucia skierowanym do niego pytaniem: — Czy kiedy dziś spotkaliście tych dwunastu ludzi, nie rozmawialiście z nimi? — Nie — odparł. — Już ci to mówiłem. — A dlaczego nie zatrzymaliście ich? — A dlaczego mielibyśmy to robić? Was jeszcze nie znaliśmy i nie zawarliśmy z wami żadnego przymierza, nie wiedzieliśmy też, że oni was obrabowali. — A czy nie rozpoznaliście, że to są Dżamikunowie? — Nie! — odpowiedział zdumiewająco szybko. — Dziwne! Przecież to plemię napadło na wasz obecny obóz? — Tak. — A potem dwunastu jego ludzi odważyło się tak do was zbliżyć? Ci Dżamikunowie, jak się wydaje, są nie tylko odważnymi, ale i zuchwałymi wojownikami. — Takimi są rzeczywiście! — I ty chcesz dla nich tak łagodnej kary? Powinieneś przynajmniej od nas żądać, żeby byli zakładnikami! — To właśnie zrobię. Ich los nie został jeszcze przesądzony! Obrzucił mnie badawczym spojrzeniem. Chciał się upewnić, że nie wzbudziło to we mnie podejrzenia. Potem mówił dalej: — Chciałem dla nich tylko lekkiej kary, żeby i dla mnie coś zostało za ich ciężkie grzechy. W żadnym razie nie zostaną puszczeni wolno. — Możemy więc być zadowoleni, sidi — powiedział Halef, wracając na swoje miejsce, żeby się położyć. — Znów mamy to, czego nam brakowało. A z karą nie musimy się śpieszyć. Może zaczekać, aż wrócimy z wyprawy przeciwko tamtym. A ponieważ, jak myślę, jutro wyruszamy, to teraz potrzebny nam jest spokój. Pośpijmy. Dobrej nocy! — Dobranoc! — powiedział też Nafar Ben Szuri, układając się do spoczynku. Być może było mu nawet na rękę, że nie musiał dłużej mówić. Ja też wyciągnąłem się pod swoim kocem, ale tylko po to, żeby udawać sen. Nawet gdyby nie było moim zamiarem czuwanie przez całą noc, to i tak teraz nie mógłbym zasnąć. Ci dwaj, Halef i szejk Dinarunów, dali mi bardzo dużo do myślenia. Nagły wyskok pierwszego i jego udział w rozmowie przypisywałem gorączce. Zamiast mnie uspokoić, wzmógł tym jeszcze bardziej moje obawy. A obawy te nie były mniejsze, kiedy myślałem o Nafarze Ben Szurim. Zawsze byłem człowiekiem lubiącym okazywać wdzięczność. Może to jest jedna z moich poważniejszych wad, że okazywaną mi dobroć tak wyolbrzymiam, iż każdy, kto mi ją okazuje, musi mnie uważać za swego dozgonnego dłużnika. I teraz też podsumowałem wszystko, co zawdzięczaliśmy spotkaniu z Dinarunami. Niczego nie umniejszając, starałem się uwzględnić możliwie dużo, jednak mimo wszystko nie udało mi się obudzić w sobie klarownego, prawdziwego uczucia wdzięczności. Tylko dlaczego? Chciałem dobrze i z sympatią myśleć o tych ludziach, ale nie mogłem. Były pojedyncze spostrzeżenia, jak również słowa, same w sobie może niewinne, ale przez to, że je zebrałem i porównałem, nabrały dla mnie niepożądanego znaczenia. Tak, wczorajszej nocy zostaliśmy obrabowani i skradzione rzeczy odzyskaliśmy. Teraz mógłbym być spokojny. A jednak nie byłem. Miałem jakieś przeczucie, że straty, których doznaliśmy, nie zostały jeszcze wyrównane, albo że doznamy jakiejś innej, nowej szkody, którą dopiero później i o wiele trudniej będzie można wyrównać. Wydaje się zrazu, że taki wewnętrzny głos mówi niewyraźnie o czymś nieokreślonym, ale gdy jego ostrzeżenie staje się prawdą, wtedy człowiek musi uznać, iż darząc go nieco większym zaufaniem, mógłby go dobrze zrozumieć. Nie wydano rozkazu, aby podtrzymać ogień, więc zwolna dogasał. Nie robiłem nic, by temu zapobiec, albowiem niebo było pełne gwiazd, świecących na tyle jasno, że mogłem
obserwować więźniów. Rzadko któryś z nich się poruszał, a jeśli, to tylko po to, żeby się obrócić na drugi bok. O uwolnieniu się chyba żaden z nich myśleć nie był zdolny. Halef spał. Tak, rzeczywiście spał mocno i spokojnie. Miał regularny oddech. To dawało mi pewną nadzieję. Może jednak przedstawiałem to sobie w zbyt czarnych kolorach. Czasem dreszcz przenikał jego ciało i wtedy się poruszał, jak gdyby chciał się obudzić. Mogło to być też skutkiem nocnego chłodu, bo — jak już wspomniałem — w Persji różnice temperatur między dniem a nocą są znaczne, o wiele większe niż u nas. Obudził się dopiero nad ranem i tak zmarznięty, że wstrząsały nim dreszcze. Było już jasno i zobaczył, że ja nie śpię. — Ty też nie śpisz, sidi? — spytał. — Dinarunowie jeszcze śpią, choć już pora na poranną modlitwę. Pójdę się umyć. Chciałem go prosić, żeby dziś tego nie robił, ale wiedziałem, że byłoby to daremne. Wstał i ruszył wzdłuż brzegu, aż zniknął za kilkoma krzakami, żeby tam odprawić swoje poranne modły. Szedł sprężyście i dobrze się trzymał. To uspokoiło mnie i zamknąłem oczy, żeby jeszcze pospać kwadransik. Jak pomyślałem, tak też się stało. Zasnąłem natychmiast i dopiero hałas wymarszu mnie obudził. Nikt nie wiedział, że przez całą noc nie zmrużyłem oka, toteż nie miałem szejkowi za złe, że żartując, nazwał mnie obozowym śpiochem. Goniec wysłany do obozu wrócił już z dwiema lektykami. Jedzono skromne śniadanie. Ja też wypiłem kilka łyków wody ze strumienia i zjadłem kilka daktyli, przy czym obserwowałem mego Halefa, który cicho siedział na kocu z wzrokiem utkwionym przed siebie i nie zwracał na nikogo uwagi, nie spojrzał nawet na mnie. Tak szybko nastąpiła u niego zmiana? — Halefie! — zawołałem. Nie odpowiedział. — Halefie, czy mnie słyszysz? Skinął głową bez słowa, ale się do mnie nie odwrócił. — Czy źle się czujesz? — Zostaw mnie! — odpowiedział przygnębiony. — Nie mów do mnie! — Dlaczego? — Nie mogę odpowiadać. Jestem taki zmęczony, taki słaby, taki bezmiernie słaby! Podszedłem do niego i pochyliłem się nad nim. Objął mnie za szyję i powiedział: — Sidi, mój kochany sidi, co myślisz o umieraniu? — Myślę, że my obaj jeszcze długo będziemy na nie czekali. — Tak sądzisz? A ja tak się czuję, jak gdyby zaraz miało się zacząć. Tak jak ja musi się czuć każdy, kto ma umrzeć! — Nie myśl o tym. To tylko zmęczenie. — Ale tak ogromne, jakiego nigdy nie odczuwałem. Jeśli mam się nie kłaść, to muszę cię prosić, żebyś mnie podtrzymał. Inaczej upadnę. W tej chwili związani więźniowie wsadzeni zostali na swoje konie. Obydwu rannych chciano wieźć w lektykach, ale powiedziałem do szejka: — Ci dwaj więźniowie wejdą do jednej lektyki! — A dla kogo jest druga? — Dla Hadżiego Halefa. — Dla szejka Haddedihnów? — spytał ze zdziwieniem. — Jak może ktoś, kto ma takiego konia jak on, wpaść na pomysł, żeby jechać jak baba w lektyce! — Jest chory. Nie może jechać na koniu. I wtedy Halef zdjął rękę z mojej szyi, nagle żwawo się poderwał i spojrzawszy na mnie roziskrzonym wzrokiem, zawołał rozgniewany: — Sidi, czy ty oszalałeś? Czy nagle utraciłeś dar rozsądku? Wystarczyła jedna chwila, żeby znów stał się człowiekiem tryskającym energią. — Nie — odpowiedziałem. — Jestem przy zdrowych zmysłach. — Niemożliwe, skoro sądzisz, że pozwolę się nieść, zamiast jechać na koniu!
— Tak trzeba, kochany Halefie! Posłuchaj! — Ani myślę. Mam się stać pośmiewiskiem dla wszystkich ludzi, tych którzy byli, są, i kiedyś będą? — Nie, choroba nie jest czymś, z czego można się śmiać! — Ale lektyka. Zresztą ja wcale nie jestem chory! — A właśnie przed chwilą czułeś, że upadniesz z osłabienia! — Teraz już nie! To minęło! — Ale wróci! — Nie! Już ja będę umiał trzymać tę twoją starą babę, która nie ma ani jednego zęba, z daleka od mego ciała! To urażona duma dała mu siłę poderwania się na nogi. Chwycił się obiema rękami za głowę. Miał zawroty. — Bądź dobry, Halefie! — poprosiłem. — Przecież jestem dobry! Wobec ciebie nie mogę być inny! — Ale teraz nie jesteś. Wiesz, że nigdy cię o nic nie proszę, co nie jest konieczne. — A teraz robisz wyjątek. To, co mam zrobić, jest zupełnie zbędne! — Nie sprzeczajmy się o to! Czy pamiętasz jeszcze, że pewnego dnia chciałeś mi coś podarować, ale nic dla mnie nie miałeś? — To były twoje urodziny. — I smuciło cię, że nie możesz mi nic dać. Przypomnij sobie, co mi wtedy powiedziałeś! — Poprosiłem, żebyś mi powiedział, jeśli kiedykolwiek będziesz miał jakieś duże, ale to duże życzenie. Obiecałem, że je spełnię. — Tak, i to stanowczo! Otóż teraz wypowiedziałem takie życzenie i powtarzam je! Wsiądź do lektyki! — Żądasz ode mnie tego jako spóźnionego prezentu na urodziny? — Ja nie żądam, tylko dopraszam się. Bądź dzielny; posłuchaj mnie, Halefie! — Och mój dobry sidi, kiedy mówisz do mnie tym tonem, to nie mogę ci się sprzeciwić! Ale czy słyszałeś, co mówił szejk? — Nie myśl o tym! — On powiedział: wsiąść do lektyki jak baba! Jeśli to zrobię, stracę całą swoją godność! — Nie! — Owszem! Godność mężczyzny, godność wojownika i godność szejka! — Zachowasz te trzy godności, ale stracisz godność mego przyjaciela, jeśli tego nie zrobisz! — Więc zrobię to. Ale swoją broń i wszystko, co należy do mężczyzny, będę mógł ze sobą zabrać! — Naturalnie! Dziękuję ci! — A ty mnie podsadzisz. Nikt inny nie może mnie dotykać, tylko ty, dla którego to robię! Pomogłem mu przy wysiadaniu i podałem mu na górę broń. Kiedy to się działo, podszedł do mnie szejk. Przyglądał się temu z zainteresowaniem i zapytał: — Efendi, kto dosiądzie teraz konia Halefa? — Nikt — odpowiedziałem niemile dotknięty tym pytaniem. — A czy mnie na krótko nie pozwoliłbyś? — Nie. — Efendi, pomyśl tylko, jesteśmy braćmi! Ty jesteś moim gościem! — Wiem. Ale dlatego, że wiem, nie mogę spełnić twojej prośby. — Nie możesz czy nie chcesz? — Nie mogę. Koń zrzuci cię. — Wystarczy, że dasz mu znak, a nie zrobi tego! — Ale znak jest tajemnicą, a tajemnicy konia szlachetnej krwi nie zdradza się nawet najlepszemu przyjacielowi, bratu ani gościowi. Powinieneś o tym wiedzieć. Właśnie dlatego,
że jestem twoim gościem, masz święty obowiązek niedomagania się ode mnie tego, czego spełnić nie mogę. Wykładnia Koranu mówi: „Kto niewykonalną prośbą wywołuje na obliczu gościa rumieniec wstydu, ten niewart jest gościa”. O tym chyba wiesz! Udzieliwszy mu takiego pouczenia, i to najpoważniejszym tonem, odwróciłem się od niego. Było mi więcej niż nieprzyjemnie; tak, zaczynałem być podejrzliwy, widząc, że ciągle dąży do poznania tajemnic naszych koni. Dosiadłem mego Assila, a Barkha za wodze poprowadziłem obok siebie. Szejk zapewne zauważył, że od tej pory przestałem zwracać na niego uwagę. Niczym przy tym nie ryzykowałem, mając bowiem już nasze konie i broń, dopóki zachowywaliśmy ostrożność, mogliśmy nie obawiać się całej tej gromady Beduinów. Z zachowania szejka mogłem wywnioskować, że i on zdaje sobie z tego sprawę.
WĄTPLIWOŚCI I KŁOPOTY Jazda o wczesnym, chłodnym poranku była przyjemna i orzeźwiająca. Ale później, kiedy na wschodzie wzeszło nad górami słońce, szybko zrobiło się ciepło. Wyruszyliśmy nie w przeciwnym do wczoraj obranego przez nas kierunku, lecz na drogę, którą wysłannik szejka sprowadził z obozu pomoc. Mniej uwagi zwracałem na okolicę, więcej na Halefa, którego początkowo nie widziałem, ponieważ leżał na dnie lektyki. Dopiero później usiadł i pokazał twarz, rozglądając się za mną. Zobaczywszy mnie, skinął z uśmiechem głową i powiedział: — Sidi, stara baba znów odeszła. Jestem tak rześki, chciałbym wyleźć stąd i jechać na koniu. — Jednak proszę, żebyś tam siedział — odpowiedziałem. — Myślisz, że ona wróci? — Tak. — Nie wierzę. Słabość już wyszła! — Nie, ona siedzi w tobie. Może nawet jeszcze się zwiększy. — Mylisz się, sidi. Przecież widzę, że wyszła. — Widzisz? Jak to? — Mam ją teraz na piersiach. Przeraziły mnie te słowa, choć czegoś takiego się spodziewałem. Od razu zrozumiałem, wiedziałem, co miał na myśli. Jeśli chodziło o plamy na skórze, to słusznie się obawiałem: Halef był chory na tyfus. — Czy masz plamy na piersiach? — Tak, sidi. — Jak one wyglądają? — Widziałem dzieci, które chorowały na chassba*. Jest to choroba, która zmienia kolor skóry. Dokładnie takiego koloru są plamy, które teraz zauważyłem u siebie. Z tych słów wynikało, że miał tyfus plamisty. Pewne obserwacje, jakie wczoraj u niego poczyniłem, nie zgadzały się dokładnie z symptomami tej choroby, ale to nie mogło mnie uspokajać. Każda choroba może jednocześnie dawać jakieś indywidualne objawy. Teraz wiedziałem, że może tu chodzić o życie Halefa, że trzeba go będzie maksymalnie oszczędzać i zapewnić mu najtroskliwszą opiekę i że ja sam, w najlepszym razie, nie mogę myśleć, by przed upływem miesiąca mógł dojść do zdrowia. Co to znaczy, gdy się jest w obcym miejscu i wśród na wpół dzikich ludzi — nietrudno sobie wyobrazić! — Nic nie mówisz! Nad czym się zastanawiasz? — spytał po pewnym czasie. — Zastanawiam się, jaki jest obóz tych Dinarunów. Tak dobrych, dużych i wygodnych namiotów jak u naszych Haddedihnów z pewnością nie mają. — Nie, takich nie, sidi! Takie są tylko u nas! Ale tego wcale nie oczekuję. A po cóż namioty? Zatrzymamy się tam co najwyżej na kilka godzin, bo już dziś wyruszają przeciwko plemieniu Dżamikunów. — Nie uważam tego za tak pewne, jak ty. — To jest pewne. Przecież wiesz, co obiecałem szejkowi; a co obiecam, tego dotrzymuję! — Ale ja? Czy ja też przyrzekałem? — Nie. Ale moje słowo jest tyle warte ile twoje, i mam nadzieję, że nie zechcesz zarzucić mi kłamstwa! Potem już go nie widziałem. Znów się położył, a więc słabość wróciła! Od tej chwili nie działo się nic godnego odnotowania prócz tego, że jeden z Dinarunów wysłany został przodem, żeby zawiadomić obóz o naszym przybyciu. Szejk, jak wczoraj, jechał na przedzie, a ponieważ unikał zbliżania się do mnie, to ja tym mniej miałem powodów do *
odra
szukania jego towarzystwa. Nie mogłem uwolnić się od myśli, że może byłoby lepiej, gdybyśmy jego i jego ludzi w ogóle nie spotkali. Prawdopodobnie i bez ich pomocy udałoby się nam, choć nie tak szybko i łatwo, przeprowadzić nasz zamiar. Po kilku godzinach jazdy znów pojawiły się zarośla. A więc nie znajdowaliśmy się w okolicy suchej, pozbawionej wody, jak na początku; przypuszczałem, że zbliżaliśmy się do celu. Przypuszczenie to okazało się trafne. Zobaczyłem grupę jeźdźców zdążających nam naprzeciw i wreszcie szejk uznał za wskazane zatrzymać swego konia, póki nie podjechaliśmy do niego. Potem wyciągnął przed siebie rękę i powiedział: — Efendi, oto zbliżają się wojownicy mego plemienia, żeby was powitać. Czy pozwolisz, że przywitają was, zgodnie ze zwyczajem, zabawą lab el barud*? „Fantazja”, którą jesteśmy wam winni jako miłym gościom, pokazana zostanie, gdy tylko znajdziemy się przed obozem. Lab el barud polega na dzikiej strzelaninie, przy czym marnuje się mnóstwo prochu. Przy owej „fantazji” odbywają się też różne popisy jeździeckiego kunsztu. Celem jednego i drugiego jest uhonorowanie gościa i pokazanie mu, że ci, którzy go przyjmują, będąc dobrymi jeźdźcami i strzelcami, zasługują na jego szacunek. Wolałbym choremu Halefowi oszczędzić tego hałasu, ale pewnie obraziłbym tym Dinarunów, a ponieważ zwyczaj ten jest niejako przypieczętowaniem statusu gościa i przyjaźni, przeto — mając na względzie nasze bezpieczeństwo — uznałem za stosowne udzielić mego przyzwolenia. Kiedy to uczyniłem, szejk dał ręką znak zbliżającym się ludziom, a ci ruszyli do nas galopem, objechali nas kilka razy dookoła, przy czym ich dzikim wrzaskom towarzyszyły salwy i pojedyncze strzały z długich flint. Później zgromadzili się za nami, by się do nas przyłączyć. — Czy jesteś zadowolony z powitania? — spytał mnie szejk w drodze. — Tak — odpowiedziałem. — Dziękujemy wam! — A ja myślałem, że nie spełniło ono twoich oczekiwań. — Dlaczego? — Bo ani jednym strzałem nie odpowiedziałeś na to przyjęcie. Był to zarzut, który mi się nie podobał i w którym tkwił jakiś ukryty zamysł. Podsunęła mi to nieufność, której nie zdołałem w sobie uciszyć, a która teraz znów odezwała się ostrzegawczo. Dlatego odpowiedziałem: — Ty, o szejku, wiesz, że nie jesteśmy ani chłopcami, ani nowicjuszami, tylko doświadczonymi mężczyznami. Dokładnie wiemy, co ma oznaczać lab el barud. Z waszych strzelb przemawiała gościnność. Te strzelby były waszym zapewnieniem, a nawet waszą przysięgą, że będziecie zadawali sobie trud wypełniania wszystkich obowiązków wobec nas. — I nic więcej? — zapytał. — Nie. — Mylisz się! Tymi strzałami kierujemy też do was pytanie o wasze obowiązki wobec nas, które przyjęliście na siebie. Usłyszawszy to, zatrzymałem swego konia i chwyciłem za wodze jego wierzchowca, tak że też musiał się zatrzymać; poprawiłem się w siodle, spojrzałem badawczo w jego twarz i powiedziałem: — To byłoby dla was obrazą! — Nie! — odparł. — Owszem! — Więc wytłumacz mi to, proszę! — To nie wymaga tłumaczenia! Prawo gościnności zostało między nami i wami przypieczętowane. Wy daliście nam wasze słowo i otrzymaliście od nas nasze. Czy tak? — Tak — przyznał. *
zabawa z prochem
— Czy uważacie nas za kłamców? Kiedy skierowałem na niego groźne spojrzenie, spuścił głowę i odpowiedział: — Nie. Zapewniam cię, że wcale tak nie myślałem! — To właśnie chciałem wiedzieć! Jeśli dajemy słowo, to dotrzymujemy go, bez względu na okoliczności. U nas zbędne jest dalsze zapewnianie o tym w formie jakiegoś wyczynu czy zwykłej zabawy, przy której bylibyśmy zmuszeni do marnowania naszej amunicji, znacznie kosztowniejszej od waszej. Zrobiłem małą pauzę, chcąc dalszym słowom nadać większe znaczenie, a potem ciągnąłem: — A może tobie szczególnie zależało na tym, żeby zobaczyć, jak posługiwać się naszą bronią? My nigdy nie strzelamy dla zabawy, zawsze tylko wtedy, kiedy sytuacja zmusza nas do tego, kiedy musimy się bronić. Ale wówczas każdy strzał dosięga celu, możesz mi wierzyć! Jeśli sądzicie, że strzelając dodajecie swoim słowom większej wiarygodności, to oznajmiam ci, że nam jest to niepotrzebne, albowiem nasze słowa są niczym czyny, których nie trzeba osobno potwierdzać. A teraz pytam cię: czy jesteśmy waszymi gośćmi w najpełniejszym tego słowa znaczeniu czy nie? — Jesteście — zapewnił, wyciągając do mnie rękę. Widać było, że czuł się zawstydzony. A może było to jeszcze coś innego, nie tylko wstyd. Podałem mu rękę i puściłem jego konia, a kiedy ruszyliśmy, powiedziałem: — Teraz dokładnie wiesz, co myślimy o świętości i złamaniu danego słowa. Nie żądaj przeto od nas, abyśmy jeszcze coś do tego dodawali, bo takie życzenie byłoby dla nas ciężką obrazą! — A jednak ty życzyłeś sobie czegoś takiego od nas, a mnie nie przyszło do głowy, żeby brać ci to za złe! — Co takiego? — Lab el barud i „fantazję”. — Czy mam być zmuszony do ukarania ciebie, naszego gospodarza, za kłamstwo? Przecież to ty nam to zaproponowałeś; ja tego nie żądałem. A to jest różnica! Tą propozycją właściwie dałeś do zrozumienia, że dane przez ciebie słowo wymaga potwierdzenia, by można było w nie uwierzyć. — Nie chciałem tego! Na Allacha! Jeśli tak mnie zrozumiałeś, to czuję się teraz zmuszony do wyrażenia pewnej prośby. — Jakiej? — O zrezygnowanie z „fantazji”. — Bardzo chętnie! — A więc nie będzie tego, żebyś nie myślał, iż jest to konieczne dla potwierdzenia danego słowa. My, podobnie jak wy, wiemy, co znaczy dane słowo! Tak, to wiedział z pewnością. Ale chyba nie wiedział i nie uświadomił sobie czegoś innego, mianowicie tego, że dane słowo traci całą świętość niejako przysięgi czy zaręczenia, jeśli w tak przykry sposób trzeba układać się co do jego znaczenia. Jechaliśmy teraz pod górę słonecznym zboczem wzgórza porośniętego niską roślinnością. Tysiące białych kwiatów motylkowych roślin rozsiewało wspaniałe zapachy. Krzew, który Hebrajczycy nazywali „retom”, jest identyczny z „jałowcem” ze Starego Testamentu, o którym mówi prorok Eliasz: „I przyszedł na pustynię Beer–Szeby, usiadł pod krzakiem jałowca i życzył sobie śmierci, mówiąc: Dosyć już, Panie. Weź moje życie, gdyż nie jestem lepszy niż moi ojcowie. Potem położył się pod krzakiem jałowca. Lecz oto dotknął go anioł i rzekł do niego: Wstań, posil się!”* Tu i ówdzie widać było kozę, oskubującą miękkie czubki gałązek, i dzieci, które pilnowały tych zwierząt; znak, że zbliżaliśmy się do obozu. Wraz z kozami pasły się owce o dziwnie *
Księga Królewska 19/4–5; nowy przekład: Biblia Polska 064, BFBS, Warszawa 1978.
drugich, zwisających uszach, które należały do szczególnego gatunku tłustoogoniastych. Kilka chudych krów z boku przeżuwało ostrą, podobną do trzciny, trawę. Dalej pasły się osły i muły, aż wreszcie zobaczyliśmy obozowisko rozłożone nie na wzgórzu, lecz poniżej i przylegające do zbocza góry. Dinarunowie, którzy tam nas oczekiwali, byli powiadomieni, że „fantazji” nie będzie. Mimo to wszyscy siedzieli na koniach, gdyż dla nich byłoby hańbą witać nas na stojąco. Byli tak przyjaźni, jak tego oczekiwaliśmy, lecz wyrażali to bardziej gestami i mimiką niż słowami. Nie byli rozmowni, jak prawie zawsze wobec gości bywają Beduini. Ale to mi nie przeszkadzało. Poczyniłem natomiast inne spostrzeżenia, które sprawiły, że poczułem się rozczarowany. Ale o tym później. Zebrało się tu około dwustu mężczyzn. Szybkim spojrzeniem zlustrowałem cały teren. Namiotów było niewiele, a i te były nędzne. Najlepszy z nich szejk wskazał nam jako przeznaczony dla nas. Konie, które się tu znajdowały, były po części średniej, a po części marnej jakości; wśród nich najwyżej dziesięć albo piętnaście wartych było trochę więcej niż przeciętnie średnia cena. Prócz namiotów były tam tylko niskie chaty zbudowane z gałęzi janowca. Kobiet, dzieci, mułów i osłów — niechaj rai będzie wybaczone, że wymieniam je razem — było tyle, ile potrzeba do transportu niewielkiego dobytku i chudych zwierząt rzeźnych. Zanim jeszcze dotarliśmy do tak zwanego obozu, Halef znów usiadł w swojej lektyce i zawołał do mnie: — Sidi, moje serce jest pełne żałości, a dusza smutku, że nie mogę siedzieć w siodle. Co sobie pomyślą dumni wojownicy Dinarunów, że przybywam do nich w starej lektyce! Nie będą mnie uważali za Hadżiego Halefa, szejka Haddedihnów, tylko za starą siostrę wszystkich prababek. Jestem rzeczywiście za słaby żeby wyleźć z tej skrzyni. Ale później pokażę im, że to tylko przejściowy, przeze mnie nie zawiniony stan moich części składowych, które rychło zmuszę do posłuszeństwa! On, podobnie jak ja, wiedział, że plemię Dinarunów składało się z ponad tysiąca rodzin, z których każda liczyła co najmniej pięć osób i posiadała dosyć duże stada. Dlatego wyobrażałem sobie obozowisko zupełnie inaczej, niż je zobaczyliśmy, i powitanie też. Rozczarowanie nie podziałało na niego deprymująco, nawet przeciwnie, podbudowało go, gdyż kiedy rzucił okiem na widoczne wokół ubóstwo, zaczął się uśmiechać i powiedział: — Jak tu ładnie, jak tu naprawdę ładnie! A tobie, sidi, też się podoba? — Nie! — odpowiedziałem. Mogłem tak powiedzieć, albowiem w tym momencie nikt nas nie obserwował. — Nie? Co za dziwny z ciebie człowiek! Mnie się to nadzwyczaj podoba. A czy wiesz, dlaczego? — Dlaczego? — Bo widzę, że ci ludzie są biedni, tak biedni, że budzą litość! Jesteśmy tu potrzebni, sidi; będziemy potrzebni! To mnie cieszy! Ty wiesz, że wolę tysiąc razy dawać, niźli brać. Brać może leniuch i chory. Ale kto chce innemu dawać i być dla niego użyteczny, ten musi działać i wziąć się w garść. Kiedy uważałem Dinarunów za bogatych, byłem słaby. Teraz widzę, że musimy im pomóc; zobacz tylko, co zrobię! Chciał wyjść z lektyki, bez niczyjej pomocy. Ja jeszcze nie zsiadłem z konia, skierowałem go bliżej i ostrzegłem Halefa: — Tylko ostrożnie, Halefie! Ty jesteś… — Co ja jestem? — przerwał mi w pół zdania. — Nie jestem już słaby, lecz silny. O, uważaj! Chcesz mi może przeszkodzić? Błyskawicznie obrócił się w drugą stronę i przelazł przez krawędź lektyki, a potem, trzymając się siodła, zsunął się z wielbłąda i podszedł do mnie. — No? I co powiesz teraz? — spytał. — Czy ciągle jeszcze jestem chory?
— Nawet bardzo! — odpowiedziałem, zeskakując z konia. — To co robisz, można robić tylko w gorączce! — Gorączka? Ani mi to w głowie! Tu masz moje żyły. Możesz je macać, ile tylko chcesz! I zrobiłem, co chciał. Puls miał słaby, ale regularny — prawdziwy cud! Oczy mu błyszczały, twarz pałała, ale nie z gorączki, lecz z radości. — I co? — spytał. — Halefie, bądź ostrożny! — powtórzyłem. — Przez chwilę jest lepiej, ale… — Ale co? Masz na myśli tę starą, bezzębną babę? Że wróci? Możliwe. Ale będzie musiała odejść! A teraz pozwól, że zjemy i pomówimy z szejkiem Dinarunów. Widzisz, że on się do tego przygotował! Tak, przygotowano się na nasze przybycie. W powietrzu niósł się od ognia zapach pieczonego mięsa baraniego. Kilka kobiet rozpościerało koce, na których jedzący mieli siedzieć, obok ustawiano naczynia z wodą, czerpaną ze źródła. Nafar Ben Szuri przyszedł zaprosić nas do jedzenia. Halef od razu wyraził gotowość i poszedł za nim. Panicznie się bałem o małego przyjaciela. Tyfus… i pieczona baranina, może ociekający tłuszczem ogon, który zawsze bywa oferowany gościom, bo uchodzi za najsmaczniejszy kawałek pieczeni! To mogłoby dla niego oznaczać śmierć. Nawet nie miałem czasu, żeby rozsiodłać konie, tylko zaprowadziłem je na miejsce, gdzie przygotowano jedzenie i tam przywiązałem je do pala, po czym usiadłem obok szejka i Halefa, który nie zwlekając, złożył dłonie z głośnym: B’ismillah!* i zabrał się do jedzenia. Szejk rzeczywiście podał mu najgrubszy i najtłuściejszy kawałek ogona i Halef go przyjął. Chciałem mu w tym przeszkodzić, ale on milcząco popatrzył mi przez kilka sekund w oczy. Nie powiedział nic, ale to spojrzenie znaczyło więcej niż wszystkie słowa: nie życzył sobie, by go traktowano jak chorego, niezaradnego człowieka — i tym samym kompromitowano go. Znałem go i musiałem być cicho. Teraz był szejkiem Haddedihnów i gościem Dinarunów. Tym chciał być, i ja musiałem się podporządkować! Tak też postąpiłem, opanowując się całą siłą woli. To sprawiło, że podczas rozmowy byłem niezręczny, za to Halef tym bardziej brylował. Odkąd zobaczył, jak biedni byli ci ludzie, postanowił im pomóc jeszcze bardziej zdecydowanie niż przedtem. Cała rozmowa, jaką prowadził, miała na celu uzyskanie informacji. Rzucał mnóstwo pytań, z których ani jedno nie było zbędne, a przy tym sprawiał wrażenie tak opanowanego i poważnego, jakim go bardzo rzadko widywałem. Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Jadł z wielkim apetytem, dwa razy więcej niż ja, i nie wypił do tego ani trochę wody. Czy to była gorączka? Zadawane przez niego pytania zdradzały wprawdzie jakąś wręcz natarczywą żądzę wiedzy, ale Nafar Ben Szuri uważał je za zupełnie naturalne, i nie mając mu w najmniejszym stopniu tego za złe, odpowiadał na nie tak ochoczo, jak gdyby tylko czekał, kiedy zostaną zadane. Tymczasem wszyscy obecni członkowie plemienia też zasiedli do jedzenia. W różnych grupach z ożywieniem rozmawiano, a głośniejsze uwagi, jakie do nas docierały, świadczyły o powszechnym przekonaniu, że jeszcze dziś wyruszymy przeciw Dżamikunom. Halaf, usłyszawszy jeden z takich wykrzykników, zaśmiał się zadowolony i powiedział do Nafara Ben Szuriego: — Jak się wydaje, o szejku, twoi wojownicy cieszą się z tego przedsięwzięcia, a to dobry znak. Bo ramię i „rozsądek tylko to dobrze wypełnią, co cieszy serce. Jesteśmy gotowi iść z tobą. Tylko dlatego zadawałem ci tyle pytań. Podsumujmy jeszcze raz twoje odpowiedzi, abym nie tylko ja, ale i mój sidi wiedział, co ma o tym myśleć! Był to znów jeden z jego małych, dyplomatycznych wybiegów. Lubił własne życzenia maskować cudzymi życzeniami. — A więc nie jesteście całym plemieniem, tylko małym odgałęzieniem Dinarunów? *
w imię Boże
— Tak powiedziałem i tak jest rzeczywiście — odparł Nafar. — Wypasaliście stada tu w pobliżu i zostaliście napadnięci przez Dżamikunów i tak obrabowani, że z waszych stad i namiotów prawie nic nie pozostało? — Tak. — Chcecie ich ścigać i odebrać to, co zrabowali. To musi nastąpić szybko, i dlatego nie możecie liczyć na pomoc całego waszego plemienia, bo wasi ludzie znajdują się tak daleko stąd, że upłynęłoby dużo czasu, nim moglibyście się z nimi spotkać? — To jest to, co ci mówię. Dżamikunowie liczyli może dwustu ludzi, kiedy napadli na nasz obóz. Mówiłem ci już, że nas tu nie było, byliśmy gdzie indziej zaproszeni na uroczystość, dlatego napad im się udał. Możemy odebrać to, co skradli, jeśli natychmiast za nimi ruszymy i dogonimy ich, zanim uda im się dotrzeć do własnego, licznego plemienia. Jeżeli przyjedziemy za późno, to wszystko dla nas stracone. Dlatego chcieliśmy już dziś wyruszyć. I tak by się z pewnością stało, gdybyśmy nie spotkali was. Przez to straciliśmy pół dnia. Ale teraz zjemy tylko i wyruszamy! Mam nadzieję, że zgodzicie się, iż dłużej czekać nie możemy. — Naturalnie, godzimy się, ale zanim opuścicie to miejsce, jest więcej do zrobienia, niż tylko jedzenie. — Co? — A nie pomyślisz o naszych więźniach? — Maszallah? Słusznie! Nie możemy przecież wlec ich z sobą! — Nie. Tylko by przeszkadzali i pewnie uciekliby i nas zdradzili. A więc najpierw zjemy, potem osądzimy ich i zaraz w drogę! Wszystko to brzmiało tak gładko i oczywiście, iż uznałem, że pora samemu dojść do głosu. — Kochany Halefie, pozwolisz, że i ja coś powiem? — spytałem. — Także coś! — wykrzyknął zdziwiony. — Od kiedy to musisz prosić o pozwolenie, zanim zaczniesz mówić? — Odkąd słyszę, że jesteś paszą całej okolicy i wszystkich, którzy się na jej terenie znajdują! — Ja? Paszą? Ani myślę! Ja tylko dlatego to ustalam, że wydaje się, jak gdybyś ty miał usta tylko do baraniego ogona, a nie do wyrażania swojej mądrości. Kto chce mówić, ten musi przestać żuć. A w ogóle zawsze wolę, żebyś mówił, bo kiedy milczysz, to zwykle coś się za tym kryje. Rozumiesz chyba, że musieliśmy zdecydować, by ani chwili dłużej nie zwlekać? — Przede wszystkim rozumiem, że wcale nie musimy tak się spieszyć, bo przecież Nafar Ben Szuri sam powiedział: „w tym przypadku możemy wyruszyć już jutro albo pojutrze”. Czy zdarzyło się coś, co tak całkowicie wyklucza to „pojutrze” i nie pozwala trochę wypocząć po wczorajszej jeździe? — Nie. Nic się nie stało. Ale czy jesteś aż tak zmęczony? Bo ja nie, a do takiej słabości u ciebie też nie jestem przyzwyczajony. — Być ostrożnym i rozważnym, Halefie, to nie oznacza słabości. Przecież o Dżamikunach nie wiemy nic więcej, niż wiedzieliśmy, zanim spotkaliśmy naszych przyjaciół. A może wystarczy ci powiedzieć o nich tylko tyle, że teraz jesteśmy ich wrogami i razem wyruszamy przeciwko nim? Spojrzał na mnie, kiwnął ze zrozumieniem głową i powiedział: — Tak, o tym rzeczywiście nie pomyślałem! A przecież wszystko, co osiągaliśmy, zawdzięczamy twojej metodzie. Masz zwyczaj najpierw wszystko najdokładniej zbadać i przemyśleć, zanim zaczniesz działać. Nigdy nie porywasz się na przeciwnika, nie wiedząc, kim on jest, gdzie i jaką dysponuje siłą. — A czy wiemy to wszystko o Dżamikunach? — Nie. — Mimo to jesteś gotowy natychmiast wyruszać. Czy mamy działać jak chłopcy, którzy tłuką się ze sobą, nie wiedząc, jak się to skończy?
Chciał odpowiedzieć, ale przeszkodziło temu pojawienie się jakiegoś człowieka, który schodząc ze zbocza góry, zobaczył nas i skierował kroki w naszą stronę, a potem bez słowa przywitania przysiadł się do nas. Z wyglądu nie był w żadnym razie osobą, o której można by powiedzieć, że przynależy do nas. Jego ciało na wpół okrywały zwisające strzępy. A widoczne spod nich gołe miejsca, podobnie jak twarz, ręce i bose stopy pokrywała gruba warstwa brudu. Czymś, co w Niemczech nazywano by zużytą szmatą, miał owiniętą głowę. Spod tego zwisały długie włosy, zapewne siwe, ale tak tłuste z brudu, że trudno było określić ich kolor. Mimo to jego chód i postawa były tak godne, jak gdyby wynosił się ponad nas. Miał bardzo regularne rysy twarzy; czoło i policzki, mimo podeszłego wieku, prawie bez zmarszczek. Pomyślałem sobie, że umyty i inaczej przyodziany byłby pięknym starcem. Miał niezwykłe, duże oczy. Wydawało się, jak gdyby w ich ciemnej głębi mieszkała nieskalana niewinność gazeli. A jednak z tej głębi potrafiły strzelać błyskawice, jak gdyby nagle otworzył się ukryty w niej krater. Wówczas czarne źrenice rozświetlał jasny, powiedziałbym prawie żółty poblask i powieki otwierały się szeroko, jakby wszystkie prądy i emanacje nieznanego duchowego świata chciały przez nie się wydobyć. Nie od razu to naturalnie dostrzegłem, nie od pierwszego wejrzenia, ale obserwowałem go, gdyż człowiek ten tak mnie zainteresował, że przyglądałem mu się, właściwie wcale tego nie zamierzając. Są ludzie obdarzeni wewnętrzną siłą przyciągania, chociaż zewnętrzne warunki, wydaje się, wcale do tego nie zachęcają. Wyznam szczerze: brud tego obcego działał na mnie odpychająco, a jednak wśród wszystkich obecnych był on jedynym, któremu bez najmniejszych zastrzeżeń mógłbym podać rękę. Dlaczego? Tego nie wiedziałem, ale tak czułem. Wydawało się, że szejk uważał za zupełnie oczywiste, że ten człowiek dosiadł się do nas. Skinął mu głową nie tylko przyjaźnie, ale z szacunkiem i powiedział do nas: — To jest Sallab, fakir. Gdziekolwiek przychodzi, przynosi błogosławieństwo Allacha. Na to Sallab skrzyżował na piersiach ręce i odpowiedział nie ze zwykłym, wstrętnym namaszczeniem tych ludzi uważanych za pobożnych, a nawet świętych, ałe spokojnie, jak gdyby rzecz była zrozumiała sama przez się: — Allach jest tylko błogosławieństwem, wyłącznie błogosławieństwem i nie może być niczym innym! Potem szejk wymienił nazwiska nas obu. A kiedy to się stało, po raz pierwszy dostrzegłem wspomniane już otwarcie i poruszenie jego powiek. Był to tylko moment, ale to krótkie spojrzenie coś znaczyło, co dopiero później stało się dla mnie jasne. Fakir zachowywał się tak, jak gdyby te nazwiska usłyszał po raz pierwszy. Słowo „fakir” wystarczająco tłumaczyło, że wolno mu było przysiąść się do nas. Nawet najważniejszy człowiek nie okaże, przynajmniej oficjalnie, że czuje się kimś lepszym niż taki „bohater wiary” w odczuciu przeciętnego muzułmanina. Tak więc, abyśmy w nawiązaniu do tematu naszej rozmowy wiedzieli, na czym stanęliśmy, szejk rzucił uwagę: — Możemy dalej rozmawiać. Sallaba nie interesują ziemskie sprawy. On żyje już życiem, jakie dla innych zaczyna się dopiero po śmierci. — Pozwól więc, że dowiemy się czegoś o Dżamikunach — powiedział Halef. — Czy wiesz, ilu mają wojowników? — Około dwustu, jak już wspomniałem — odparł Nafar Ben Szuri. — Czy wiesz także, gdzie oni są? — Wysłałem zwiadowców. Widzicie przeto, że i ja umiem być ostrożny. Oni pewnie pędzą zrabowane nam stada, posuwają się więc powoli. Ale jeśli zostawimy im zbyt wiele czasu, to wyprzedzą nas tak, że dotrą do swego plemienia, zanim ich dogonimy, a wtedy nie pozostanie nam nic innego, jak zawrócić, nic nie wskórawszy. Dlatego uważałem, że lepiej byłoby już dziś wyruszyć. — Czy znasz okolice, przez które będziemy ich ścigali?
— Bardzo dokładnie. Mam zamiar wciągnąć ich do Därä–y–Dżib*. Jest to długa, wąska dolina, otoczona wysokimi skalnymi ścianami, którą przy końcu przecina w poprzek bardzo wąskie, ale głębokie łożysko potoku. Nad nim jest bardzo stary, teraz na wpół zapadnięty most. Ta dolina będzie pułapką, w którą zapędzimy Dżamikunów i tam będziemy mogli ich zmusić do wydania łupów bez walki. — Oni będą się strzegli, żeby nie wpaść do tej pułapki! — Jestem przekonany, że przejadą tamtą doliną, gdyż inaczej musieliby robić duży objazd, co zabrałoby im przynajmniej dwa dni. Gdybyśmy tam przybyli wcześniej, moglibyśmy zająć ten most. A kiedy wpuścimy ich do środka, to zajęlibyśmy za nimi drugi koniec Ślepej Doliny i mielibyśmy ich w worku; osaczylibyśmy ich tak, że nie mogliby się tam w ogóle poruszać, nie mówiąc już o obronie. Halef spojrzał na mnie z twarzą rozjaśnioną uśmiechem i spytał: — Co ty na to, sidi? To zupełnie taki sam figiel, jaki już kilkakrotnie spłataliśmy wrogom naszych przyjaciół! A równocześnie unikniemy rozlewu krwi, co nie powinno być trudne. Czy ten plan szejka nie zasługuje na pochwałę? — Wydaje się dobry — odpowiedziałem. — Ale jeśli Dżamikunowie są równie mądrzy jak my i złapią nas, zamiast my ich? Na to Nafar Ben Szuri zaśmiał się w głos i odparł: — Oni nas? Na taki pomysł nie wpadną ci głupcy! A gdyby nawet wpadli, to nie zdołaliby tego dokonać, przeszkodziłyby im stada. — Zastanów się nad sytuacją, jeśli oni rzeczywiście wejdą do tej pułapki, to my będziemy się znajdowali u wejścia i u wylotu doliny. Bylibyśmy więc rozdzieleni. Czy to byłoby dla nas korzystne? — Tak, bo mielibyśmy ich między nami i moglibyśmy kulami zmusić ich do poddania się! — Wątpię. Na zewnątrz doliny nie mielibyśmy osłony i w rezultacie ich broń byłaby dla nas bardziej niebezpieczna, niż nasza dla nich. — Ale dolina jest tak wąska, że tylko nieliczni mogliby do nas strzelać! — Ale my też tylko do niewielu z nich! — odpowiedziałem. — Ale oni będą zamknięci i nie będą mogli wyjść stamtąd! Nie mamy tam nic innego do roboty, jak tylko czekać, aż poproszą o łaską! — Oni będą mogli dłużej wytrzymać niż my, bo zrabowane wam zwierzęta dostarczą im mięsa na dłuższy okres czasu, niż my mamy. — Ale będzie im brakowało wody. Łożysko potoku jest suche! — My także nie będziemy mieli wody do picia! Wreszcie wykrzyknął zniecierpliwiony: — Efendi, myślałem, że jesteś dzielnym człowiekiem, a słyszę tylko narzekania. Czy wcale nie myślisz o waszych strzelbach? — Ach, nasze strzelby…! Ty na nie liczysz? — Naturalnie! Wiem, że możecie strzelać wielokrotnie bez ładowania i że wasze kule niosą co najmniej pięć razy dalej niż nasze. Możemy więc trzymać Dżamikunów na taką odległość, że ich ołów nas nie dosięgnie, podczas gdy wy możecie ich wszystkich wystrzelać! Przy tych słowach dostrzegłem na jego twarzy przebiegłość; to mi się nie spodobało. Już miałem dać mu to do zrozumienia, ale Halef mnie uprzedził, zwracając się do mnie: — Sidi, wybacz, ale ja ciebie nie rozumiem. Nagle stałeś się niewdzięczny? Nasz przyjaciel, Nafar Ben Szuri, wyświadczył nam wielką przysługę. Jesteśmy jego gośćmi, jego braćmi. On liczy na wyższość naszej broni. Czy wiesz, co nakazuje wdzięczność i przyjęcie gościny? — Halefie! — upomniałem go — czy chcesz mnie obrazić? — Nie! Ale ty mnie obrażasz! Jesteś najlepszym, najdzielniejszym człowiekiem na świecie, lecz miejscem twego urodzenia jest Almania i na zawsze tak pozostanie. Ja zaś urodziłem się na *
(pers.) Ślepa Dolina
pustyni, jestem Ibn el Arab*, i nie mogę słuchać, kiedy podnosisz nagle wątpliwości co do stosowania się do praw pustyni! — Hamdulillah!… Hamdulillah! — wykrzyknął szejk i zerwawszy się z miejsca, zaklaskał w dłonie na znak aprobaty. — Oto słowa, jakich oczekiwałem od mężczyzny! Słyszę, że ty, Hadżi Halefie Omarze, jesteś sławnym, nieugiętym szejkiem Haddedihnów z wielkiego plemienia Szammar! To podziałało elektryzująco na mego małego, ambitnego Hadżiego. Podniósł się i najbardziej stanowczym tonem oznajmił: — Tak, rzeczywiście jestem, i zaraz usłyszysz, co postanowiłem. Wyruszamy teraz, zaraz. Jedziemy za Dżamikunami aż do Ślepej Doliny. Tam zmusimy ich do poddania się. To mówię ja i mój sidi też! Daję ci na to moje słowo, moje słowo honoru! — Halefie! — zawołałem, podrywając się także z miejsca. — Co ci strzeliło do głowy! Pokaż mi puls. To gorączka mówi przez ciebie! Cofnął się o krok i odpowiedział: — Gorączka czy nie, powiedziałem i dotrzymam tego! Mój puls jest spokojny, uderza jak zwykle; ale skoro zaczynasz się wahać z uczynieniem tego, co nakazuje nam obowiązek i honor, to pewnie zaraz będzie uderzał szybciej! Jeździłem z tobą tak daleko, tak daleko! I jestem gotów iść z tobą na koniec świata. Ale ty nie chcesz wyświadczyć mi nawet tego, co jestem winien naszym przyjaciołom Dinarunom! Dlatego tak szybko dałem słowo honoru, żeby ciebie do tego zmusić. Teraz rób, co ci się podoba! Ja jadę z nimi, i to zaraz! Czy będziesz mógł opuścić mnie, twego Halefa? Fakir był jedynym z nas, który jeszcze siedział. Teraz podniósł się, ujął rękę Halefa, a potem moją, połączył nasze dłonie i zwracając się do mnie, rzekł: — Nie powstrzymuj twego przyjaciela i brata! Śmierć stoi u jego boku i wyciąga po niego rękę; ale ty tego nie widzisz. Jedź z nim chętnie i szybko do Därä–y–Dżib! Tam znajdzie on ratunek; tutaj musiałby umrzeć. Wierzaj mi! Jest to tak słuszne, jak gdyby powiedział ci to sam Allach! Po tych słowach odwrócił się i odszedł. — To prawda! — oznajmił szejk. — On widzi rzeczy, których nikt inny widzieć nie może, również śmierć! — Czy znasz tak dobrze tego fakira? — spytałem. — Tak. — Od kiedy? — Słyszałem o nim od dawna. Zobaczyłem go dopiero wczoraj rano, kiedy przyszedł do naszego obozu. On wędruje to tu, to tam. — Jak długo u was zostanie? Fakir oddalił się od nas na tyle, że tego mojego pytania nie mógł usłyszeć. Ale właśnie w tym momencie zatrzymał się, odwrócił ku nam i zawołał: — Sallab przychodzi i Sallab odchodzi. Nie zjadł tu ani chleba, ani mięsa, ani soli, ani nie skosztował wody. Ale to, co powiedział, było dla waszego dobra! I poszedł dalej, aż zniknął za załamaniem terenu. Halef mocno jeszcze trzymał moją rękę. Teraz przyciągnął ją bliżej do siebie i zapytał: — Pojedziesz z nami, sidi, prawda? — Tak — odpowiedziałem. — Zaraz? — Tak. Cóż innego mogłem powiedzieć, skoro szejk stał przy nas; w jego obecności przecież nie mogłem powiedzieć tego, co chciałem. *
syn Araba
— Dziękuję ci, sidi! Powiedziawszy to, Halef puścił moją rękę. — Nie, nie mnie dziękuj, tylko sobie samemu. Bo ty jesteś powodem tej mojej decyzji. Ja chciałem decydować dopiero jutro. Ty zrobiłeś to już teraz i życzymy sobie, żebyśmy nie potrzebowali tego żałować! — To dla naszego dobra. Tak powiedział fakir, sidi! A ponieważ zostało to już postanowione, więc nie zwlekajmy dłużej! O mnie nie musisz się martwić. Bezzębna baba odeszła na zawsze. Jestem zdrów i tak silny, że wstydzę się, iż siedziałem w lektyce niczym bezsilny pradziad wszystkich babek i wszystkich chorych teściów. O nic się nie troszcz. Zadbam o wszystko, również o obrok dla koni. Kiedy to mówił, wyglądał tak świeżo i dziarsko, że lektyka wydawała się zupełnie niepotrzebna. Szejk zaprosił go, aby z nim udał się do namiotu, chciał mu bowiem pokazać zapas bla–ed–dud*. Hadżi oddalił się, ja zaś, ponieważ zostałem sam, przeszedłem się wolno po obozie, a potem dalej na krągły wierzchołek góry. Gdy tam dotarłem, zobaczyłem idącego fakira drugim zboczem. Śledziłem go wzrokiem, aż zatrzymał się, podniósł prawą rękę i wykonał ruch, jak gdyby chciał kogoś ostrzec, a potem ruszył dalej. Do kogo się to odnosiło? Do mnie? Tajemniczy człowiek! Dlaczego nic nie jadł ani nie pił w obozie Dinarunów? I dlaczego zwrócił na to szczególnie naszą uwagę? Czy miał powód do zupełnego zrezygnowania z gościnności tych ludzi? Fakirzy są przecież zawsze dziwnymi ludźmi, dlaczego więc ten miałby być mniej dziwny? Kiedy wróciłem do obozu, przygotowania do odjazdu były w pełnym toku. Halef napoił konie i napełnił torby na obrok daktylami. Oznajmił mi, że pojedziemy podzieleni na dwie grupy. Większa ma się pośpieszyć, by możliwie szybko połączyć się ze zwiadowcami, śledzącymi rabusiów. Zadaniem drugiej było jechać wolniej z kobietami, dziećmi i taborem. Zacny Hadżi był pełen zapału, a ja nie starałem się gasić jego entuzjazmu. Raczej powinienem się starać ten entuzjazm podtrzymać. „Śmierć stoi u jego boku i wyciąga po niego rękę, ale ty jej nie widzisz!” Słowa fakira ciągle brzmiały mi w uszach. Wiedziałem przecież, że obecne ożywienie Halefa nie będzie długotrwale. Duch może tylko tak długo być panem chorego ciała, jak długo pobudzał je emocjonalnie, a potem należało oczekiwać pogorszenia. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek dosiadał konia z tak ciężkim sercem jak dziś; a on jechał pogodny, naturalny i nawet potrafił żartować z mojej przezorności, która skłoniła go do szybkiej decyzji, by danym słowem honoru uciąć wszystkie moje obiekcje. Jeśli się nie myliłem i rzeczywiście czekała go choroba, to teraz musiałem podziwiać jego siłę psychiczną, która tak wyraźnie i tak długo panowała nad jej objawami. Minęło całe popołudnie, a on nie .przejawiał żadnego zmęczenia. Jechaliśmy nawet jeszcze, kiedy już zapadł wieczór, żeby tego dnia przebyć możliwie duży kawał drogi, a kiedy zatrzymaliśmy się na noc, zeskoczył z konia tak rześki, jak gdyby niedawno go dosiadł. Prócz silnej woli, przypisywałem tę niezwykłą odporność jego entuzjazmowi i południowemu temperamentowi. Był w nim ogień. Jednak chociaż oddziaływał skutecznie, jak długo było to możliwe — to gdyby zgasł, należało, w moim przekonaniu, liczyć się z tym cięższą recydywą. Dlatego, gdy się najedliśmy, położyłem się, nie bez troski, obok niego. Na szczęście te moje obawy nie potwierdziły się, a w każdym razie nie tak drastycznie, jak tego oczekiwałem. Wskutek wczorajszego czuwania zasnąłem bardzo szybko i pewnie nie obudziłbym się przez całą noc, gdyby Halef mną nie potrząsnął. — Wybacz, sidi, że cię budzę! — powiedział. — Wydaje mi się, że stara baba chce znów wrócić. — Czy czujesz, że się zbliża? — Nie tylko, że się zbliża. Widzę, że stoi blisko przede mną. *
robaczywe daktyle czyli obrok dla koni
— Halefie, ty z trudem mówisz! Szczękasz zębami! — Nie, tylko mam usta na wpół otwarte, jak ktoś, kto bardzo zmarzł. Daj mi coś ze swoich leków! Usłuchałem tego wezwania. A kiedy zażył celowo zwiększoną dawkę, zapytał: — Czy wiesz, co to jest trząść się, sidi? — Chyba każdy to wie. — A czy ty trząsłeś się kiedyś? — Chyba nie. — Ja też nie. Ani ze strachu, ani z żadnego innego powodu. Ale wyobraź sobie, że teraz się trzęsę. A raczej nie ja, tylko ta stara, bezzębna baba, gorączka, która weszła we mnie i to ona tam się trzęsie. Chyba ze strachu, że będzie musiała szybko stamtąd się wynosić. A przy tym czuję się tak, jakbym miał na głowie pas za mocno zapięty. I nogi gdzieś mi się podziały. Co prawda wiem, że je jeszcze mam, ale one utraciły samopoczucie. Już nie mogę sobie siebie przypomnieć, i dlatego nie ma się co dziwić, że i o mnie zapomniały, choć tego im nie wolno. Spróbuję przywrócić im pamięć o ich obowiązkach. Podniósł się powoli i niepewnie, ale stał tylko przez krótką chwilę, potem osunął się i powiedział: — To jest bardzo dziwne uczucie, którego dokładnie nie potrafię ci opisać. Wydaje mi się, jak gdybym nie miał w nogach kości ani ścięgien, ani mięśni, tylko jeszcze skórę, a i ta jest tak okropnie cienka, że mogę od wewnątrz widzieć przez nią materiał spodni! Cóż za naiwna, a jednak godna podziwu wyrazistość, z jaką opisał stan osłabienia swoich kończyn! Pod tym względem był zresztą nieporównany! Potrafił znaleźć słowa nawet dla tego, co wydawało się trudne do wyjaśnienia, które mimo swej dziwaczności prawie zawsze trafiły w sedno. Teraz byłem już przekonany, że nie zaśnie ani na chwilę. Z całą pewnością potwierdziłby to każdy lekarz. Ale ja równocześnie powinienem być przekonany o czymś wręcz przeciwnym, zawinął się bowiem w derkę i powiedział: — Już chłód odszedł, nagle całkiem odszedł, pewnie dlatego że wstałem. Znów jest mi ciepło. Dobranoc, mój sidi! — Dobranoc, kochany Halefie! — Kochany Halefie? Tak do mnie mówisz? Czy przebaczyłeś mi? — Z całego serca! — Dziękuję ci! Przecież nie chcemy zapomnieć, że bez przerwy, ciągle bardzo, bardzo się lubimy! Ty mi wybaczyłeś, ale ja sobie nie. Zanim cię obudziłem, zastanawiałem się nad dzisiejszym dniem. Nie byłem wobec ciebie ani dobry, ani grzeczny i skromny. Wprawdzie nie był to ten twój dobry Halef, tylko zły Hadżi, który zawsze, ale to zawsze popełnia błędy, jednak ja nie powinienem tolerować tych jego nieustannych wybryków, i dlatego muszę także siebie, tak jak jego, oskarżać. On cię obraził i zmartwił. I to było złe nie tylko z jego, ale i z mojej strony! Wreszcie ucichł kochany, wspaniały Halef. Nasłuchiwałem. Nie poruszał się, a kiedy chwilę później pochyliłem się nad nim, zobaczyłem, że zasnął. I ku mojej wielkiej radości nie przebudził się wcześniej, aż Dinarunowie wstali, dopiero wtedy hałas, jaki czynili, przerwał mu sen. Wtedy wstał, jadł i pił, rześki jak zupełnie zdrowy człowiek, a widząc, że go obserwuję, powiedział: — Już dawno odeszła ta, co mnie w nocy odwiedziła. Takie stare, godne pożałowania, jęczące baby nigdy nie zatrzymują się na długo u krzepkich ludzi. Szejk właśnie dosiada konia. Chodź, zróbmy to samo! Wskoczył lekko na siodło, jak to zwykle robił. Już zupełnie nie wiedziałem, co mam myśleć o chorobie, która według mnie do tej pory wisiała nad nim nieuchronnie, i zadawałem sobie pytanie, czy jednak nie chodzi tu tylko o jakąś infekcję. Ale wtedy występowałoby zapalenie
dróg oddechowych oraz spojówek z bardzo silnym łzawieniem, a tu tego nie zaobserwowałem. Tak czy owak nie pozostawało mi nic innego jak spokojnie czekać, co z tego wyniknie. W każdym razie Halef z o wiele większym wysiłkiem niż chciał mi wyznać, walczył z tym złem, a ja postanowiłem tej walki głupio mu nie utrudniać okazywaniem, jak bardzo byłem o niego niespokojny. Nasza tylna straż dogoniła nas około północy. Ludzie ci mieli tu zostać, odpocząć, a potem jechać za nami. Ale my pojechaliśmy dalej. Opisywanie okolic, przez które jechaliśmy, nie jest moim celem. Topograficzne szczegóły są może interesujące dla fachowca, dla innych zaś nużące. W zupełności wystarczy, gdy wspomnę o tym tylko, co miało związek z celem naszej wyprawy. Było jeszcze przedpołudnie, kiedy przejeżdżaliśmy przez nieckowa — to ukształtowane zagłębienie terenu, do którego uchodziły dwie szersze doliny i liczne parowy. Wydawało się, jak gdyby niegdyś było tu głębokie jezioro z licznymi dopływami. Dno zalegał jasny, miałki jak mąka piasek, na którym widoczny był każdy pozostawiony ślad. Można było nawet zobaczyć drogę myszy czy małego skaczącego ptaka. Miejsce to otaczały wzgórza, które zatrzymywały wiatr; nie było tu więc żadnego ruchu powietrza, który mógłby ślady zatrzeć czy zasypać. Stąd też bardzo wyraźnie zobaczyliśmy ślady, które biegły z parowu znajdującego się po naszej prawej stronie, ażeby zniknąć w innym po lewej. A więc przecinały w poprzek naszą drogę. Nafar Ben Szuri, który do tej pory ciągle jechał na czele naszej gromady, spostrzegł je pierwszy i zatrzymał się, żeby je obejrzeć z bliska. Jego ludzie zgromadzili się zaraz wokół niego w taki sposób, że ślady zniknęły pod kopytami ich koni. Kiedy podjechaliśmy na miejsce, usłyszeliśmy słowa szejka: — W tej bezludnej okolicy nie należy spodziewać się śladów. Wiem dobrze, że ani po prawej, ani po lewej stronie nie ma tu ludzi. Któż mógłby to być ten, który tędy przejeżdżał? — Pytasz i wydaje się, że wcale nie chcesz wiedzieć — odpowiedział Halef. — Jak to? — zdziwił się Nafar. — Jeśli napiszę do ciebie list, a napiszę go na czarnej tabliczce, to co wtedy zrobisz? — Przeczytam go. — Nie! Widzę przecież, że tego nie zrobisz! Ty ją wytrzesz, a potem spytasz zdziwiony, co na tej tabliczce było napisane. — Czy naprawdę uważasz, że nie jestem zbyt mądry? — Jak możesz zadawać pytanie, odpowiedzią na które obraziłbym ciebie! Spójrz na ten piasek. To jest tabliczka! Człowiek, który tędy jechał, zostawił na piasku napis; trzeba go odczytać — właśnie jego ślad. Ale zamiast go odczytywać, wasze konie tak go zadeptały, że jest już prawie niewidoczny. Bądź więc tak dobry i sam sobie odpowiedz na to pytanie! Halef miał całkowitą rację. Odjechaliśmy obydwaj na bok, zsiedliśmy z koni w miejscu, gdzie ślady nie były jeszcze zadeptane, i ruszyliśmy tym tropem, żeby go zbadać na tyle, aż uznamy, że zobaczyliśmy dosyć. Szejk wolno postępował za nami. Kiedy się odwróciłem, zapytał: — No i co teraz zobaczyliście? Szejk Haddedihnów pokaże nam teraz, jak dobrze umie czytać! Zabrzmiało to prawie ironicznie. Ale Halef z miejsca dał właściwą odpowiedź: — Nic, ale to zupełnie nic nie znaleźliśmy, o szejku Dinarunów. Dlatego prosimy cię, zejdź z konia i spróbuj, czy potrafisz odczytać te znaki lepiej od nas! — A dlaczego tak ważne jest, żeby wiedzieć, kto tu był — wymijająco odpowiedział Nafar. — Bardzo ważne! Jesteśmy na wyprawie wojennej. Nie może przeto być dla nas obojętne, kto prócz nas znajduje się w tej okolicy. Z każdej strony może nam grozić zdrada i niebezpieczeństwo. Mam nadzieję, że to rozumiesz!
Mówiąc to, nadał swemu głosowi ostry ton. Dinari* zsiadł z konia i przyglądał się śladom. Potem pokręcił głową i rzekł: — Widać, że przejeżdżali tędy dwaj jeźdźcy, i nic więcej. — Czy na pewno nic więcej? — Nic. Halef prawdopodobnie spostrzegł, że się uśmiechnąłem. On zobaczył więcej niż Nafar, ale pewnie uznał, że mimo wszystko dla mnie te znaki były jeszcze bardziej czytelne. Dlatego pytał dalej: — Powiedziałeś: dwaj jeźdźcy i nic więcej. A na czym jechali? — Na koniach, naturalnie! — A co to były za konie? — Któż to może wiedzieć? Nikt! — Ach tak! Otóż tym „nikim” jestem ja. Jeden z koni to młody ogier, a drugim była klacz, która co najmniej pięć, a może i sześć razy rodziła. Dinari szeroko otworzył oczy i zapytał: — Po czym to poznajesz? — To jest też jedna z naszych tajemnic, których się nie zdradza. Gdybym ci ją nawet wyjawił, to i tak na nic by ci się to nie przydało, bo żeby po śladach poznać w przybliżeniu wiek klaczy, potrzebne jest duże doświadczenie i długotrwałe ćwiczenia. Gdyby piasek nie był tu taki miałki, to nawet ja na próżno bym je badał. Czy teraz wierzysz, że szejk Haddedihnów umie czytać ze śladów? A tam jest Kara Ben Nemsi, który był moim mistrzem w tej sztuce. Widzę po nim, że ten ślad jemu jeszcze więcej powiedział niż mnie. Powiedz, sidi, co zobaczyłeś? — Klacz jest najczystszej krwi — odpowiedziałem. — Tak, to ja też wiem. — Wskutek potknięcia się długo miała chorą nogę i była niezdatna do niczego. — Maszallah! — wykrzyknął Dinari. — Może wiesz, która to była noga? — Lewa przednia. Było to naciągnięcie ścięgna, które leczy się wolno i w największym spokoju. — Czy ty jesteś wszechwiedzący? — Nie. Ćwiczyłem swoje oczy. Tylko to, i nic więcej. Wydajesz się zdziwiony. Czy może znasz takiego konia? — Tak. To jest gniada klacz. Jej sierść w słońcu nabiera koloru ciemnej miedzi, ma trzy sławne kosmyki, wicherki koni proroka. A wodę pije językiem jak pies, jej słuch jest ostrzejszy niż wzrok sępa, a kiedy na ciebie patrzy, to zdaje ci się, że napotykasz łagodne spojrzenie hurysy. Beduin zawsze poetyzuje, kiedy mówi o koniu szlachetnej rasy. Tak też było i teraz. — Do kogo należy ten koń? — pytałem dalej. — Ta wspaniała, szybka klacz nazywa się Sahm* i należy… do… Ustada*. Dziwnie ociągał się z powiedzeniem tego ostatniego słowa. Miał do tego szczególny powód i nie tylko on, bo kiedy wypowiedział to imię, zaraz jeszcze bliżej podeszli inni zgromadzeni koło nas Dinarunowie. — A któż to jest ten Ustad? — spytałem. — Jeden z Dżamikunów — odpowiedział tak krótko, że wydało mi się, iż niechętnie udziela informacji o tym człowieku. — Może jest szejkiem części plemienia Dżamikunów? — Nie. *
lp. od Dinarunowie strzała * mistrz *
— A więc zwykłym, chociaż bogatym człowiekiem? — Też nie! — Ani szejkiem, ani zwykłym nomadą? Więc kim? — Dlaczego chcesz wszystko wiedzieć? — spytał zniecierpliwiony. — Ten człowiek nie obchodzi ani mnie, ani ciebie! — Ciebie może nie, ale mnie tak! Nie mam powodu unikać, bać się jakiegokolwiek człowieka czy nawet tylko jego imienia. Ścigamy Dżamikunów; dwaj z nich byli w tym miejscu. Jednym z koni jest klacz Ustada. A więc stanowczo muszę wiedzieć, kim jest ten Ustad i jaki to ma z nim związek. — Ja o nim nie mówię! — oświadczył takim tonem, jak gdyby to było jego ostatnie słowo. Brzmiało to bez mała jak rozkaz dla mnie, bym umilkł. Ten fakt na nowo wzbudził we mnie nieufność. Jego zachowanie było dla mnie zagadką, którą koniecznie musiałem rozwiązać. — Chodź, Halefie! Kierując te słowa do Halefa, odwróciłem się od Nafara Ben Szuriego i dosiadłem konia. Halef uczynił to samo. Jego spojrzenie powiedziało mi, że mnie zrozumiał i że przyznaje mi rację. — Dokąd? — spytał. — Tam! Wskazałem lewy parów, do którego prowadził ślad, i zamiast jechać wolno, puściłem swego konia ostrym kłusem. Wtedy szejk Dinarunów krzyknął za nami: — Co wam przyszło do głowy? Dlaczego tam jedziecie? Czy chcecie nas opuścić? Nie odpowiedzieliśmy i nie obejrzeliśmy się, tylko szybko wjechaliśmy do parowu, znikając Dinarunom z oczu za znajdującym się tu u wejścia występem skalnym. Parów zalegał podobnie miałki piasek jak na zewnątrz. I ślady były równie wyraźne jak tam. Halef jechał obok mnie. I nie mógł się zdobyć na milczenie. — Sidi, co zamierzasz? Czy chcesz opuścić naszych przyjaciół? — Nie. — Ale dlaczego oddalasz się od nich? — Po pierwsze dlatego, żeby ich zmusić do udzielenia mi informacji o Ustadzie, a po drugie, żeby ich nauczyć, że jesteśmy ludźmi, którym trzeba odpowiadać na zadawane im pytania! — Takimi jesteśmy! Jednak myślę, że my naszym przyjaciołom… — Przyjaciołom! — przerwałem mu. — Bądź ostrożny z tym słowem! Z trudem przychodzi mi darzyć naprawdę zaufaniem tę przyjaźń! — Ale ja im wierzę, sidi! — Wiem o tym, jednak byłoby lepiej, gdybyś miał więcej zaufania do mnie niż do nich! Jest coś między nimi i nami. Wiem, ale nie mogę dojść do tego, co? Dowiemy się i mam nadzieję, że nie zaliczamy się do tych, którzy są mądrzy po szkodzie. O, a co tu jest? — Tu jeźdźcy zsiedli, żeby odpocząć — odpowiedział. Tak było w istocie. Zatrzymali się przy prawej stronie parowu i usiedli na miękkim piasku. Obok tego miejsca rosły niskie akacje; czubki gałęzi akacji oskubały z liści ich konie. Tam gdzie siedzieli, ślady były tak wyraźne, że nawet widać było, jaką pozycję miały ich kończyny. Zaledwie rzuciłem tam okiem, nie mogłem powstrzymać okrzyku zaskoczenia: — Co za odkrycie! A może się mylę? — Co tam jest, sidi? — Później! Dinarunowie nadjeżdżają! Nie przybyli wszyscy, tylko szejk z kilkoma ludźmi. Zsiadłem z konia, żeby przyjrzeć się śladom. On zatrzymał się, żeby znów nie pozacierać śladów i pozostając w pewnej odległości od nas, krzyknął na wpół z gniewem, na wpół z prośbą w głosie: — Czy to szejtan nagle w was wstąpił? Dlaczego nas opuszczacie? Czy może chcecie tu dalej jechać?
— Tak — odpowiedziałem. — Dlaczego? — Dlatego, że jeśli wybieram się w tak niebezpieczną drogę jak nasza, to nigdy nie zadaję pytań, które pozostają bez odpowiedzi. Stanowczo muszę wiedzieć, kogo albo co mam przed sobą. — Masz na myśli Ustada? — A więc wiedział, dlaczego się oddaliliśmy. — Czy ten człowiek jest dla ciebie tak ważny? — Tak. — Dlaczego? — Albowiem swoim milczeniem sprawiłeś, że stał się dla mnie ważny. Gdybyś się nie ociągał z odpowiedzią, pewnie nie interesowałby nas bardziej niż inny człowiek. — A do czego przydadzą się wam te ślady? — Doprowadzą mnie do poznania tego, o czym ty nie chcesz mówić. Jedziemy jako wasi przyjaciele. Być może, chodzi tu o krew i życie. Dlatego należy zachować największą ostrożność. Widzę, że w pobliżu nas znajdowały się, a może jeszcze się znajdują, inne osoby. Chcę wiedzieć, kim są. Odkryłem, jaki koń tu był. Chcę informacji o właścicielu. Ty możesz mi jej udzielić, ale nie udzielasz. To jest zaprzeczeniem otwartości, jakiej żądamy od ciebie! Masz tajemnice przed nami, którzy mamy z tobą iść do walki. To nas od was dzieli. Pojedziemy tym śladem tak długo, aż dowiemy się kim są ludzie, których drogi krzyżują się z naszymi! — Masz twardą głowę! — rzucił. — Nie to, tylko silną wolę! — A czy wiesz, co się stanie, jeśli się od nas odłączycie? — Co? — W nieznanej okolicy będziecie bezradni. Ucierpicie od głodu, zabije was pragnienie! Nikt nie mógłby mi wyświadczyć teraz większej przysługi niż on tym, co powiedział. Halef ufał Dinarunom, ale ja nie! To doprowadziło mnie zrazu wprawdzie do wewnętrznej z nim niezgody, która jednak mogła być dla nas i zewnętrznie niebezpieczna. Halef już na górze, w obozie sprzeciwił mi się! Teraz zależało mi, żeby jego zaufanie do tych ludzi znów nie skłoniło go do takiego błędu. Powinien doznać wstrząsu, ale nie przeze mnie, tylko z winy tych ludzi. I właśnie Nafar z tym swoim słowem „bezradni” przyszedł mi we właściwym czasie z właściwą „pomocą”. To słowo podziałało na małego Hadżiego niczym wrogi strzał z pistoletu. Podjechał do szejka, zatrzymał się przed nim i zagniewany krzyknął: — Kto będzie bezradny? Kto zginie z głodu? Kto ucierpi z pragnienia? Dlaczego obstajesz przy tym, żebyśmy jechali z wami, skoro uważasz nas za młode szakale, które objedzą własny ogon, jeśli matka nie zaspokoi ich głodu? Czy kiedykolwiek słyszałeś, że Hadżi Halef Omar, szejk Haddedihnów, nie umiał sobie poradzić? Uważasz nas za małych chłopców, na których pytania możesz odpowiadać obrazą milczenia? Czy uważasz, że my tylko dla ciebie z mozołem taszczymy do Ślepej Doliny nasze strzelby, żeby dostać łyk wody i garść daktyli i nie zginąć z pragnienia i głodu? Czy sądzisz, że odczytujemy trudny język tych śladów po to, żeby dowiedzieć się od ciebie, że to niepotrzebne? Czy te okolice są, czy nie są nam znane, nie ma dla nas znaczenia. Każdy strzał z naszej broni da nam pożywienie, a każdy krzak powie, gdzie można znaleźć wodę! I ty nazwałeś nas „bezradnymi”? Spójrz na siebie! Czy wiesz, jak widzę ciebie siedzącego teraz przede mną krzywo w siodle? Jako pokonanego szejka Dinarunów, który w tej chwili boi się tylko, że nie dostanie od nas pomocy! Powiedziałem! Zawrócił konia i podjechał do mnie. Szejk nie od razu odpowiedział. Widać było, że jest zagniewany, jednak rozsądek nakazywał mu opanowanie. Jego ludzie coś do niego szeptali. — Czy słyszałeś coś podobnego, sidi? — spytał Halef ściszonym głosem. — My mielibyśmy być bezradni! Z takimi przyjaciółmi trzeba rzeczywiście postępować ostrożnie! Bo jeśli przyjaciel mnie obraża, to gorzej, niż gdyby to zrobił wróg! Na przyszłość nie będę się kierował moim sercem, tylko twoim rozsądkiem!
Nafar podszedł i zwrócił się do mnie: — Efendi, nie pomyślałem, że moje milczenie tak was obrazi. Jestem muzułmaninem i niechętnie mówię o tym, kto jest wrogiem proroka. Zapomniałem, że ty jesteś chrześcijaninem. Czy zechcesz mi wybaczyć? Skinąłem tylko głową, a on mówił dalej: — Czy nadal jest twoim życzeniem usłyszenie czegoś o człowieku, którego zwą Ustadem? — Naturalnie! — Jest jednym z Dżamikunów, ale nie urodził się u nich. Oni byli biednymi, ale wiernymi wyznawcami proroków, kiedy on do nich przybył z dalekich stron. On uczył ich mądrości i biegłości odszczepieńców. Dzięki niemu stali się zamożni, a niektórzy z nich bogaci, i z wolnych nomadów przemienili się w niewolników pracy. Hodują zwierzęta, uprawiają ziemię i mają ogrody, w których sadzą drzewa. Fe! — A do tego są rozbójnikami, którzy skradli wasze stada i zabili wartowników? — rzuciłem. — Tak. Tacy są też! Kto wyrzeknie się proroka, ten zawsze zabija i rabuje! — Tak uważasz? — Tak. To nie powinno ciebie obrażać, bo ty nigdy nie byłeś muzułmaninem, a więc nie jesteś odszczepieńcem. — Czy Dżamikunowie są chrześcijaninami? — Tego nie wiem. Wiem tylko, że odeszli od Mahometa. — A jak siebie nazywają? — Tylko Dżamikunami. Swojej religii nie dają żadnej nazwy. Ustad jest starcem, ale o kruczoczarnych włosach. Mówi się, że liczy sobie setki lat. Tak, niektórzy sądzą nawet, że on nigdy się nie urodził i nigdy nie umrze. To pewnie przesąd. Ale jedno, co się o nim mówi, jest słuszne. Mianowicie trzeba się wystrzegać mówienia o nim źle. Kto to czyni, tego ściga zemsta jak zły duch, który nie spocznie, póki go nie zniszczy. Dlatego nie chciałem odpowiadać na twoje pytania. Czy teraz jesteś już udobruchany?! — Chcę być, ale wystrzegaj się podobnego sposobu obrażania mnie. A może wiesz, czy fakir, Sallab, zna Dżamikunów? — On wszędzie chodzi, pewnie i do nich też. — Czy jest im bardziej przyjazny niż wam? — Kto to może powiedzieć! — On tu był. — Tu? W tym miejscu? — spytał zdziwiony. — Tak. — Niemożliwe! — Dosiadał gniadej klaczy Ustada. — To też niemożliwe! — Spójrz tu! Tu w tym miejscu jeźdźcy zsiedli z koni. Człowiek jadący na ogierze zostawił ślady skórzanych zelówek. Drugi, który zsiadł z klaczy, był boso. A teraz podejdź tu, gdzie siedzieli! W tym miejscu bosonogi, a dalej ten drugi. Czy może widziałeś kiedy człowieka siadającego tak dziwnie, że podkurcza jedną tylko nogę, drugą zaś opiera na kolanie podkurczonej, więc po przeciwnej stronie musi dotykać piętą podłoża! — Maszallah! Tylko jeden siadał w taki sposób. I ty go widziałeś? — Kto to jest? — Fakir! — Słusznie. Ten sposób siadania, a raczej przykucania, od razu zwrócił moją uwagę wtedy, gdy w waszym obozie przysiadł się do nas. A ten bosy człowiek tutaj robił dokładnie tak samo. — A czy nie może to być ktoś inny, kto również zwykł siadać w taki sposób? — Dobrze, przyjmijmy taką możliwość! Ale czy dobrze pamiętasz, jak fakir był ubrany?
— Miał na sobie same strzępy! — A czym owe strzępy były przytrzymywane? — Sznurem. A z tyłu zwisały końce tego sznura. — A na końcach sznura czy coś zauważyłeś? — Na każdym po dwie szyszki cyprysu. — Popatrz więc tu. Kiedy siedział, szyszki dotykały piasku. Gdy się poruszał, szyszki poruszały się wraz z nim. Widzisz te linie? A tam, gdzie leżały spokojnie, pozostały w miałkim piasku ich wyraźne odciski. Skierował spojrzenie na te znaki, a potem zdumiony popatrzył na mnie. — Efendi! — powiedział — to jest naprawdę czytanie ze śladów! Rzecz dowiedziona, że fakir tu był i siedział w tym miejscu. Ale co do konia Ustada, to nie wierzę! — Ja powiedziałem, jaki to był koń. Więcej nie wiem. Ty sam wymieniłeś Ustada. Czy jest on dość bogaty, żeby był właścicielem takiego konia? — Tak, mówią, że posiada władzę nad wszystkimi bogactwami ziemi. — Mówi się dużo, ale tylko się mówi. Dziś ważne jest dla mnie jedynie to, co tu widzę. Jak myślisz, kiedy dotrzemy do Därä–y–Dżib? — Już dziś wieczorem znajdziemy się w pobliżu, chociaż nadłożyliśmy drogi, żeby się nie natknąć na jakiegoś marudera Dżamikunów. — Wobec tego możemy rozminąć się z waszymi zwiadowcami! — O nie! Dziś musimy przeciąć drogę wrogów, żeby ich wyprzedzić. I na tym skrzyżowaniu będą czekali nasi zwiadowcy. — A więc znają miejsce, w którym te drogi się krzyżują? — Tak. Mam nadzieję, że w pełni odzyskaliśmy wasze zaufanie! Spojrzał na mnie z wyczekiwaniem w oczach, jaka będzie moja odpowiedź. I nagle usłyszałem skierowane do mnie pytanie Halefa: — Co mu odpowiesz, sidi? Zaufanie to nie daktyl, który w ciągu minuty można dziesięć razy dawać i odbierać. Ono odchodzi szybciej, niż wraca. — Zapytam go o pewną lukę, jaka w naszym układzie z nim istnieje, mój kochany Halefie — odpowiedziałem. — O lukę? Nie wiem o żadnej luce. — A jednak ona jest ciągle, od kiedy opuściliśmy obóz Dinarunów. A o północy, kiedy dołączyła do nas ich „tylna straż”, jeszcze się powiększyła i teraz jestem ciekaw, czy uda mu się ją jakoś wypełnić. Nie mówiłem o tym, ponieważ wierzyłeś w nich, a ja pozwalałem ci na taką naiwność. — Nie rozumiem! — Zaraz usłyszysz! — I zwracając się do szejka, ciągnąłem dalej: — Czy teraz w waszym obozie już nikogo nie ma? — Nikogo — potwierdził. — A więc wszyscy wyruszyli z nami? Z nami tu albo na wozach? — Wszyscy! — A nasi więźniowie? Ci Dżamikunowie, których mieliśmy osądzić? Odpowiedział szybciej, niż tego oczekiwałem. — Odesłałem ich do dużego obozu naszego plemienia. Tam ich przetrzymają do naszego powrotu. — Dlaczego nam o tym nie powiedziałeś? — A czy mnie pytaliście? — Bez pytania powinieneś nas o tym powiadomić. Pojmani należą przede wszystkim do nas, a dopiero potem do ciebie. Nie mówiłem o nich, gdyż uważałem za oczywiste, że znajdą się na wozach. Powiem otwarcie: wydaje mi się niezrozumiała obecność tych kilku Dżamikunów w pobliżu waszego obozu po tym, jak ich plemienni pobratymcy obrabowali was.
Również i to, że spotkani przez was nie zostali zatrzymani, choć wiedzieliście, że są Dżamikunami, wydaje mi się bardzo dziwne. Zaś fakt, że teraz zniknęli, a ty nie uważałeś za konieczne choćby słowem nam o tym powiedzieć, wydaje mi się wręcz zastanawiający. Dlatego twoje pytanie, czy wam ufamy, pozostanie na razie bez odpowiedzi. Sam pewnie zauważysz, czy nasze zaufanie do was zostało przywrócone, czy nie. A teraz wracajmy na drogę. Nic nie powiedział, zawrócił konia i wraz z towarzyszącymi mu ludźmi wyjechał z parowu. Dopiero po pewnym czasie obejrzał się, żeby zobaczyć, czy podążamy za nim. Naturalnie tak uczyniliśmy. Dołączyliśmy do gromady ludzi, którzy na nas czekali, i wraz z nimi ruszyliśmy dalej, przy czym my obydwaj jechaliśmy na końcu. — Dziwna sprawa z tymi więźniami! — powiedział Halef po pewnym czasie i przemyśleniu. — Czy uwierzysz, sidi, że ja od wyjazdu nie pomyślałem o tych ludziach? — Zauważyłem to. — A ty? — Ja dopiero dziś zobaczyłem, że ich nie ma. — I nic mi nie powiedziałeś! — Ty byłeś tak ożywiony, jak rzadko bywało w ostatnich dniach. Nie chciałem cię bez potrzeby zasmucać. — Wiem, z powodu choroby chcesz mnie oszczędzać! A czy jeszcze w nią wierzysz? — Tak. — To daj mi znów leki! — Halefie! — zawołałem. — Znów źle się czujesz? — Nie Ale ta stara znów tu jest. Wślizgnęła się po kryjomu. Teraz siedzi ze mną na koniu i lodowatą ręką jeździ mi po plecach. Musi odejść! Daj mi leki! W ciągu ostatnich godzin nie myślałem o jego gorączce. Teraz widziałem, że oczy mu pałały gorączkowym blaskiem. Miał wylęknione, niespokojne spojrzenie. Z torby przy siodle wyjąłem chininę f podałem mu. Zażył, a potem przez dłuższy czas panowała między powodem milczenia był niepokój o Halefa, który znów mnie ogarnął. A potem także myśl dotycząca mnie samego była tego rodzaju, że z powodzeniem mogła mnie zaniepokoić.
BLISKO ŚMIERCI PEDEHR W ostatnim czasie popełniliśmy dosyć poważne błędy, które właściwie w żaden sposób nie powinny nam się przydarzyć. Do tego doszły, jak się zastanowiłem, różne drobne, dziwaczne sprawy, które w gruncie rzeczy wcale nie były dla nas nowe. Przede wszystkim zadawałem sobie pytanie, jak to było możliwe, że wyruszyliśmy z obozu Dinarunów, nie postanowiwszy wcześniej, co zrobić z naszymi więźniami. Później przypomniałem sobie, że byłoby właściwie wskazane, by zażądać pokazania nam ciał czy grobów wartowników zamordowanych w czasie napadu na stada Dinarunów. Tego też nie zrobiliśmy. Aż trudno uwierzyć, że my, starzy i doświadczeni, zawsze tak przenikliwi ludzie byliśmy winni takiego zaniedbania. U Halefa winę ponosiła choroba. Aleja? Czyżbym nagle po prostu o tym zapomniał? Czyżbym postradał ostrość myślenia? Skąd wzięło się i u mnie dziwne zmęczenie, na które wcale nie zważałem, choć Halef kilkakrotnie zwracał mi na to uwagę? Mam zdrowie, jakim rzadko kto może się poszczycić. I właśnie to zdrowie sprawia, iż myśl, że mógłbym zachorować, wydaje mi się nieprawdopodobna. Nie wierzę, żebym miał kiedyś źle się poczuć. Stan, który u innych wzbudza narzekania i wielkie obawy, jest dla mnie nie zasługującą na uwagę niedyspozycją, o której nawet nie mówię. Jednak teraz, skoro wspomniana myśl przyszła mi do głowy, zrobiłem to, co zaniedbywałem do tej pory: wziąłem się nie do Halefa, lecz do siebie, żeby zbadać własne samopoczucie. I oto — proszę się nie śmiać! — stało się coś nieoczekiwanego: „stara, bezzębna baba” szepnęła mi do ucha, że u mnie też gości. Myśl o możliwości spowodowała rozpoznanie faktu. To, na co dotychczas nie zwracałem uwagi, czego prawie nawet nie odczuwałem, stało się w mgnieniu oka doznaniem, że kręciło mi się w głowie, że ogarnęło mnie przygnębienie, że czułem się zmęczony, a ciało przywykłe do ruchliwości, stało się ociężałe. Takie zrobiłem odkrycie, a kiedy je zrobiłem, zaraz tak… tak… się poczułem, jak gdyby w tej samej chwili moja kość czołowa stała się dwakroć grubsza i ściskała mi mózg. Nonsens! Ja i ból głowy! Po prostu śmieszne! Czysty wymysł! Ale ja to przecież czułem. Czy można wierzyć w autosugestię? Wziąłem się w garść i wcale nie mając takiego zamiaru, trąciłem konia ostrogą, aż dał susa do przodu. — Go się stało? — spytał Hadżi, patrząc mi w twarz. — Jaki kolor mają twoje policzki? Dlaczego są zapadłe? Czy jesteś chory? — Ani myślę! — zaśmiałem się, chociaż wcale nie było mi do śmiechu. — Nie ukrywaj przede mną niczego! Moja stara baba kłania ci się! Właśnie tego tylko jeszcze nam brakowało! Jest mi gorąco i odczuwam jakiś wewnętrzny niepokój. Marzę o największym zimnie, jakie tylko jest. Przed oczyma wirują mi kolorowe koła. Sidi, musimy zapytać szejka, czy może jest tu gdzieś w pobliżu woda. Popędził swego konia i ruszył do przodu. Ja za nim. Jeszcze nie dotarliśmy do szejka, kiedy krzyknął do niego: — Nafarze Ben Szuri, powiedz, czy w tej okolicy jest gdzieś woda? — Do picia? — Tak, też. Ale o wiele więcej! Tyle, żeby można do niej wskoczyć i kąpać się? Wtedy wskazałem wyciągniętą rękę do przodu i powiedziałem: — Tam wznosi się góra, ciemna, niebieskozielona. Prawdopodobnie jest tam las, nawet liściasty, nie iglasty. Czy go znasz? — Tak, odpowiedział szejk. — Jej obły wierzchołek porasta las iglasty. A niżej rosną olchy i jesiony perskie. Będziemy przejeżdżali u jej podnóża. — Gdzie rośnie olcha, tam z pewnością jest woda!
— Tam rzeczywiście jest. Spływa do stawu. Znam go. Łowiliśmy tam ryby. Dojedziemy tam za ponad dwie godziny. — Tak późno? — spytał Halef. — Tak. W linii prostej byłoby o wiele bliżej, ale musimy dwa razy zjechać w doliny i pod górę. Staw znajduje się na zachodniej stronie góry. — Dwie godziny nie będę czekał. Pojedziemy przodem, a wy jedźcie za nami. Pojedziesz ze mną, sidi? Nie czekając na odpowiedź, spiął konia ostrogą. Szlachetne zwierzę wyskoczyło do przodu niczym wystrzelone z łuku. Mój Assil Ben Rih momentalnie ruszył za nim, wcale nie zachęcany do tego przeze mnie. On wiedział, że przynależy do Barkha. Początkowo droga prowadziła przez teren równinny; cóż to była za rozkosz lecieć przezeń tak, jak gdyby kopyta nie dotykały ziemi. Halef pokrzykiwał radośnie. Puściłem go przodem. Miało to być bodźcem dla jego ambicji i ożywić jego energię. Może wtedy wytrzyma! Dla zmęczonego przebycie drogi trwającej ponad dwie godziny mogłoby oznaczać tragiczne wyczerpanie sił. Krzyknąłem więc do niego: — Hadżi, licz w ile minut dogonię ciebie! Podniósł rękę do góry i śmiejąc się zawołał: — Nigdy! Nigdy! Wcale nie liczę! Trwałoby to wieczność! Pochylił się do przodu. Pęd powietrza rozerwał mu burnus na piersiach i wydął go niczym balon. Wyciągnął więc obręb burnusa spod siedzenia, by swobodnie powiewał. A wyglądało to tak, jak gdyby jeździec i koń mknęli uskrzydleni. Ziemia znikała pod kopytami koni. Obejrzałem się. Dinarunowie zatrzymali swoje konie i zdumieni patrzyli za nami. Takiej jazdy jeszcze nie widzieli. Wkrótce równina się skończyła. Teraz zjeżdżaliśmy galopem po łagodnie opadającym zboczu i dalej w poprzek doliny, a potem znów pod górę. Widzieć Halefa jadącego w ten sposób, tak lekko, jak gdyby uwolnionego od wszystkich ciężarów, to była dla mnie prawdziwa przyjemność. Przy tego rodzaju jeździe, charakterystycznej dla Beduinów, obydwaj, człowiek i koń, mają jedną wolę i ambicję! Przeciwległe zbocze było bardziej strome i dosłownie usiane skalnymi odłamkami, spomiędzy których wyrastały pojedyncze drzewa iglaste. Tu Halef musiał karego powściągać; ja mojego konia też. Mój Assil był lepszy we wspinaczce niż Barkh. Ale szlachetne zwierzę nie chciało pozostawać w tyle, starając się koniecznie dogonić drugiego. Jednak ilekroć znaleźliśmy się prawie obok siebie, Halef znów mi umykał, a konie same w dawny sposób zaczynały się ścigać. Mój Assil ze zniecierpliwienia dobywał z siebie jakiś gardłowy dźwięk. Złościł się, że go powstrzymuję. Puściłem więc wodze, stanąłem w strzemionach, żeby mu nieco ulżyć, i krzyknąłem jedno tylko słowo „jallah”, co znaczy „naprzód!” Wspaniałe stworzenie zarżało z radości, rzuciło głowę do góry, opuściło ją i teraz warto było zobaczyć, co prawdziwy folblut potrafi z własnej woli, nie ponaglany przez jeźdźca, zrobić dla honoru. Może są ludzie, dla których nadużywam tego słowa. Mogą więc znaleźć sobie inne. Prawdziwy miłośnik koni wie, co mam na myśli! Skutek tego podbiegu był taki, że prześcignąłem Halefa. I wtedy on głośno krzyknął, a brzmiało to jak połączone „a” i „ch”. Jeździec w taki sposób ponagla swego konia do szybszego biegu i tylko arabskie gardło jest w stanie podobny dźwięk wydobyć. Barkh znów energicznie zabrał się do dzieła; musiał dopędzić Assila. Wcale nie zamierzałem wyprzedzać Halefa, raczej chciałem, żeby on przede mną dotarł do stawu. Ale mój koń na to się nie godził. Kiedy ściągnąłem wodze, zaczął gniewnie parskać. Złym prowadzeniem mogłem stracić jego oddanie i ufność, dlatego uznałem, że lepiej zostawić mu wolną wolę. Kiedy wjechaliśmy na drugie zbocze, Halef znów zrównał się ze mną. Jego twarz promieniała. Ciało, umysł i dusza były w jednakowym stopniu napięte. A właśnie tego chciałem! — Sidi, teraz przyznasz, że cię zwyciężam! — zawołał.
— Nie! — odpowiedziałem. — No, to uważaj! — Chcesz może posłużyć się tajemnicą? — Nie. Robimy to przecież tylko w skrajnym niebezpieczeństwie. Ale uważaj, ja zwyciężę! Pochylił się jak można najdalej do przodu, żeby najbardziej zachęcającym głosem szepnąć koniowi do ucha: — Szybciej, szybciej, mój przyjacielu! Pokaż, co potrafisz, ty szlachetny! Okaż mi miłość, biegnąc szybciej, mój najukochańszy z ulubionych! Jestem z ciebie dumny! Twojej wartości nie da się z niczym porównać, ty największy z moich skarbów! Czy chcesz godzić się na to, żebym ja musiał się wstydzić przed tym sidi tu obok nas? Wiesz, że moja sława jest też twoją sławą, a twój wstyd również moim wstydem. Posłuchaj mnie! Moja miłość wynagrodzi twój pośpiech. Biegnij, o biegnij! Leć, leć moja radości, moja rozkoszy, moja… Dam ci pełną garść daktyli; dobrych, najlepszych, naj–najlepszych jakie mam, wyszukam je dla ciebie! Pomyśl tylko, pomyśl: daktyle, daktyle, daktyle! Koń nie rozumiał naturalnie sensu tych słów, ale jednak wiedział, co one znaczą. Słowo „tamr” — daktyle, dobrze było mu znane. Opuścił niżej głowę i poszedł do przodu jeszcze ostrzej niż dotąd. Rezultat był taki, że jechaliśmy dokładnie obok siebie. Była to tak szybka jazda, że góra, będąca naszym celem, jak gdyby pięła się wzwyż nieustannie. Również jej szerokość powiększała się z każdą chwilą. Wkrótce dzieliła nas od niej tylko jeszcze muldowata, porośnięta trawą zapadlina. Przelecieliśmy przez tę trawę vent–re–a–terre. A tam, po prawej stronie z góry spływała woda. Soczysta roślinność znaczyła jej szlak, aż, między pniami wysokich olch i jesionów, przed naszymi oczyma zalśniło lustro stawu. — Woda, woda, woda! Nareszcie, nareszcie! — krzyczał Halef. Ukradkiem spiął ostrogą konia od strony, której widzieć nie mogłem. Zauważyłem to jednak po reakcji konia, ale nic nie powiedziałem. Taka mała, trochę nieuczciwa sztuczka — niechaj mu się uda. Barkh wskutek tego nagle poderwał się i zanim mój Assil zdołał to nieoczekiwane wyprzedzenie nadrobić, dotarliśmy do celu. Halef naturalnie pierwszy. Zawrócił konia i spytał: — I jak, sidi, kto jest zwycięzcą? — Ty! — odpowiedziałem. — Ale ty przecież się uśmiechasz! — Czy zostać przez ciebie pokonanym to aż tak wielki wstyd, że powinienem płakać? — Ty, sidi, nie ukrywaj nic! Ja rozumiem ten uśmiech. Ja pod — goniłem Barkha, a ty przytrzymałeś Assila! Przyznaj! Bądź szczery! Zrobiłeś to? — Tak — odparłem. Mogłem to szczerze wyznać, albowiem osiągnąłem zamierzony cel; chciałem utrzymać Halefa w napięciu. — A więc zostałbym pokonany, gdybyś zechciał? — Tak, mówię to otwarcie, jest to bowiem dla ciebie honor i wielka pochwała. — Jak to? — Barkh nie pochodzi od jednego z waszych koni. Assil góruje nad nim, bo urodził się u was i został przez ciebie wychowany. On jest nieporównywalny, bo nieporównywalny był Rih, jego ojciec. — To prawda. Twoje słowa napawają mnie dumą, sidi. Nie byłem wobec ciebie uczciwy. Ty nie powiedziałeś ani słowa do swojego ogiera, a ja mojemu dałem w końcu ostrogę. Wybacz mi! Zamieniając te słowa, zsiadaliśmy z koni. A jak one tu stały! Cicho, jak gdyby znajdowały się w tym miejscu od wielu godzin. Na ich skórze nie widać było śladu piany ani mokrej od
potu sierści; oddychały spokojnie. Pogłaskaliśmy je. Barkh chwycił zębami rękaw Halefa i już go nie puścił. — Czy wiesz, czego on chce? — zaśmiał się Halef. — Obiecanych daktyli. — Tak. Człowiek powinien dotrzymywać słowa danego swemu zwierzęciu. Otworzył torbę z obrokiem i zrobił dokładnie to, co obiecał: wyszukał garść najlepszych daktyli i podał je pamiętliwemu wierzycielowi. Potem rozsiodłaliśmy konie, które bez naszej zachęty od razu poszły do wody, co u koni urodzonych na pustyni zdarza się rzadko. Podniecenie czy pobudzenie minęło wraz z zakończoną jazdą. Napięcie Halefa ustąpiło szybko i w sposób widoczny. Kiedy szedł do miejsca, skąd wypływał strumień, by napić się tam czystej jeszcze spływającej wody, widziałem, że jego kroki były niepewne. Ja sam dziwnie się czułem. Wydawało mi się, jak gdyby niewidzialne ręce podnosiły mnie w górę, a potem ułożyły na trawie. Musiałem usiąść. A wtedy olchy zaczęły się kręcić wokół mnie. Głowa wydawała mi się pustą kulą, która stawała się coraz większa i coraz bardziej pusta. Zamknąłem oczy. Dziwne: słyszałem w niej jak gdyby z oddali, ale zupełnie wyraźnie bicie mego serca. Ktoś ujął mnie za rękę. — Sidi, sidi, co z tobą? Twoja twarz ma kolor ziemi! Dlaczego zamknąłeś oczy? Z wielkim wysiłkiem je otworzyłem. Halef stał pochylony nade mną. W jego oczach zobaczyłem strach, który brzmiał także w jego słowach. To pomogło. Poderwałem się na nogi i powiedziałem: — Drzewa tańczyły wokół mnie; chciałem je ominąć. — Zupełnie tak, jak teraz często mnie się zdarza! Okolica, przez którą jechaliśmy, kręciła się wokół mnie, głowa bolała, a wszystkie wnętrzności chciały się zbuntować. Dużo wysiłku wymagało ukrycie tego przed tobą i trzymanie się prosto. Niechaj Allach zniszczy tę starą babę! Czy ona nie może się zadowolić mną? Czy nie dosyć jej mnie, sławnego szejka Haddedihnów, którego słuchają tysiące wojowników! Czy musi po ciebie wyciągać swoje szpony? To ona winna jest temu, że wszystko dookoła się kręci. Gdybym mógł ją zobaczyć i schwytać! Odeszłaby jej ochota na tego rodzaju żarty z takimi mężczyznami. Chodź i napij się wody! To chłodzi krew i irytuje tę babę! Trzymając z czułością moją rękę, poprowadził mnie do miejsca, w którym pił. On, chory, prowadził mnie! Co z tego wyniknie? Powinienem wziąć się w garść! Piłem, piłem i piłem dużymi łykami. Dosłownie czułem, jak chłodna fala wolno i ożywczo opływała całe moje ciało. A kiedy wyprostowałem się, wróciła mi ostrość widzenia. — A teraz chodź, musimy się wykąpać — zaproponowałem Halefowi. — Ale nie oddalajmy się zbytnio od siebie, żebyśmy mogli pomóc sobie nawzajem, jeśliby woda zaczęła się wokół nas kręcić. Zaraz też znaleźliśmy odpowiednie miejsce. Ja pierwszy wszedłem do tak przynoszącej nam ulgę wody. Przy samym brzegu była płytka, dalej jednak bardzo głęboka. Popłynąłem tam. Była to być może nieostrożność po dopiero co doznanym zawrocie głowy, ale uznałem, że ruch dobrze mi zrobi. Ale nie płynąłem długo, szybko zawróciłem. Lekki powiew marszczył powierzchnię wody, a jej łaskotanie, falowanie i migotliwe blaski wzrok przekazywał do mózgu. Poczułem się niepewnie. Kiedy znów miałem grunt pod nogami, rozejrzałem się za Halefem. Czy był jeszcze w wodzie? Jakiś ruch zwrócił moją uwagę. Zbliżyłem się do tego miejsca. Leżał wyciągnięty, z głową zanurzoną, tylko nos i usta miał nad powierzchnią wody. Sytuacja była śmieszna, ale zaraz odechciało mi się śmiechu, kiedy znalazłszy się przy nim, zobaczyłem jego ciało pokryte ciemno zabarwionymi plamami. Tyfus! A więc rzeczywiście tyfus! Ale czy było do pomyślenia, żeby ktoś aż do tego stadium choroby trzymał się na koniu prosto, a ostatnio nawet wytrzymał jazdę par force? Dziecko tak zwanej cywilizacji z pewnością by tego nie dokonało! Tylko zdrowe jak rydz, zahartowane ciało wstrzemięźliwego
nomady, któremu obce jest brzemię dekadenckich uciech „wyżej stojącej” inteligencji, może wykazać się takim hartem i odpornością. Obok fizycznych cech, także cechy duchowe małego Hadżiego zdecydowały o tym, że się nie załamał. Może nie bez znaczenia były i czysto geograficzne czynniki. Ale jak było, tak było, stało się. Leżał teraz przede mną w wodzie pokryty plamami, których wcześniej wyraźne obrysy już zaczynały zanikać, a plamy zlewać się ze sobą. Kiedy to zobaczyłem, nagle rozbolała mnie głowa, dreszcz mnie przeniknął i w całym ciele poczułem chłód. Halef szybko wynurzył głowę z wody. — Masz dreszcze, sidi? Ja to widzę! — powiedział. — Wyjdź z wody, ja tu jeszcze polezę. — Już mi to przeszło — odpowiedziałem — ale przyjacielu, jak ty wyglądasz? — Cętkowany jak lampart! Prawda? Ale, ale, co ja widzę! Wstał i wskazał na moje piersi, mówiąc: — I ty to masz! U mnie zaczęło się tak samo! Spojrzałem na siebie. To, czego wcześniej nie zauważyłem, zobaczyłem teraz: ja też miałem plamy, co prawda jeszcze nie tak duże. Umiejscowione były poniżej obojczyka. — Przeraziłeś się? — spytał. — Dlaczego milczysz? Dlaczego nic nie mówisz? Czy to choroba? Ciężka czy lekka? Znasz ją? — Znam, Halefie! — odparłem. — I muszę być z tobą szczery, po to, żebyś nie popełniał głupstw. Ta choroba jest równie niebezpieczna i przewlekła jak zaraza, która wtedy omal nie doprowadziła nas do śmierci! Na dziesięciu chorych umiera dwu… — Ale dlaczego tymi dwoma mielibyśmy być my dwaj? — przerwał mi. — Najpierw niech wyjdzie z tego tych ośmiu! Ani myślę liczyć wcześniej! — Ja też mam nadzieję, że unikniemy najgorszego. Jeśli chodzi o zdrowie, to my obydwaj nie zaliczamy się do przeciętnych ludzi, możemy zatem tych liczb nie odnosić do siebie. Na szczęście mam najlepsze środki zapobiegawcze: kamforę i chininę. Zimne kąpiele musimy mieć. Myślę, że zostaniemy tu. Nasze życie powinno być dla nas równie cenne jak obowiązki gościny. Ale skąd dostaniemy opiekę tak nam potrzebną? — Stąd, skąd wtedy do nas przyszła, z nieba Allacha, który o nas nie zapomniał i nigdy nie zapomni. Mój dobry, kochany sidi, pomyśl, że wtedy nie mieliśmy nikogo, kto by się nami zajął. Leżeliśmy kompletnie sami, a pod nami była tchnąca zaraźliwymi wyziewami ziemia, ale nad nami jasne sklepienie, z którego patrzyły na nas wszystkie anioły. Śniły mi się, po przebudzeniu też o nich myślałem. Czy nie wyzdrowieliśmy bez żadnej innej jak tylko ich pomocy? — Tak, ty zacny, ty wierny! One nas pielęgnowały, najpierw ciebie moimi, a potem mnie twoimi rękoma, chociaż te nasze ręce były tak słabe, chude i biedne! — I teraz też to zrobią! A może w to nie wierzysz? — Wierzę. Ale wtedy zaraza mnie dopadła dopiero wówczas, gdy ty byłeś już zdrowy. Teraz prawdopodobnie będziemy obydwaj w jednym czasie… — W jednym czasie? — przerwał mi w pół zdania. — Nic podobnego! Jeśli ta stara baba myśli, że wszystko będzie tak, jak ona chce, to się myli! My też mamy własną wolę! I stanie się według niej. Nawet nie myślę, że będziemy jednocześnie chorowali! Jeżeli nie możemy chorować jeden po drugim, to lepiej wcale! Jak długo jeden jest chory i wymaga opieki, drugi musi być zdrowy. Początek był właściwy! Te plamy pokazały się najpierw u mnie! A więc i przesilenie choroby nie wystąpi w jednym czasie. Przed tym przesileniem nie położę się! Póki mnie tysiąc rąk do tego nie zmusi, dotrzymam słowa danego Dinarunom. — Halefie…! — Sidi… Wiem, co chcesz powiedzieć. Ale jutro będziemy w Ślepej Dolinie, nie jesteśmy aż tak chorzy, żebyśmy musieli tu leżeć! Pojutrze będzie po walce i bez sprzeciwu zrobię to, co postanowisz. Jeśli zostaniemy tu, to Dinarunowie nie będą nas uważali za przyjaciół, tylko za wrogów i kiedy staniemy się bezradni, wrócą, żeby się na nas zemścić. Bezradni! Tak powiedział szejk! Nie pozwólmy, żeby to stało się prawdą, sidi!
Ten wywód miał ręce i nogi. Cieszyło mnie wielce, że jego zdolność myślenia okazała się tak sprawna! Czy należało przypisać to zimnej kąpieli? Położyłem się obok niego; ja też czułem, że woda podziałała na mnie dobroczynnie. Nasze konie pasły się nie opodal na soczystej trawie, była to dla nich od dawna potrzebna przyjemność. Cień wysokich jesionów osłaniał nas i gorące promienie słońca nie mogły nam dokuczać. Nie zastanawialiśmy się, czy zbyt długie przebywanie w wodzie mogło nam zaszkodzić i wyszliśmy z niej dopiero, kiedy uznaliśmy, że Dinarunowie wkrótce nadjadą. Kiedy przybyli, staliśmy już gotowi do dalszej drogi. Ale i oni naturalnie zatrzymali się najpierw na popas, jednakże tylko na pół godziny. Potem ruszyliśmy, przy czym my, jak przedtem, na końcu pochodu. Podczas postoju Dinarunów nad stawem nie padło ani jedno słowo między nami i szejkiem. Wobec jego ludzi zachowywaliśmy się przyjaźnie i uprzejmie, ale i z nimi nie rozmawialiśmy. Fatalne słowo „nieufność” zamykało im i nam usta. Z zadowoleniem stwierdziliśmy, że znajdowaliśmy się teraz w paśmie wzgórz obfitujących w wodę, a zatem i w lasy oraz pastwiska. Była to okoliczność dla nas uspokajająca. Zresztą wydawało się, że kąpiel podziałała na nas różnie. Ja czułem się orzeźwiony, podczas gdy Halef oznajmił mi, że jest bardzo zmęczony. Nie był przyzwyczajony do zimnych kąpieli i dzisiejsza trwała pewnie dla niego za długo. Później zauważyłem, że miał dreszcze. Słońce jeszcze dobrze grzało, więc uznałem jego ruchy za przypadkowe. Kiedy jednak znów zaczął się trząść, zapytany odpowiedział, że przenika go chłód od wewnątrz i poprosił znów o chininę. Nie uznałem za wskazane dawania mu jej, natomiast zaproponowałem powtórzenie naszego wyścigu. Od razu żwawo poprawił się w siodle i powiedział: — Z radością na to przystaję, sidi. Ale stawiam warunek! — Jaki? — Zamieńmy się na konie! Co za spryciarz! Naturalnie zgodziłem się na to i dałem mu Assila, a sam dosiadłem Barkha. Najchętniej wybralibyśmy do tej jazdy drogę, którą jechaliśmy, ale musielibyśmy spytać o to szejka, który się na nas dąsał. Postanowiliśmy przeto wybrać inny kierunek, i to wokół góry znajdującej się po naszej lewej stronie. Po objechaniu jej powinniśmy znów trafić na Dinarunów, a jeśli nie na nich samych, to na pozostawione przez nich ślady. Krzyknęliśmy więc do Nafara Ben Szuriego, co zamierzamy i już chcieliśmy ruszyć, kiedy on powiedział: — Zostańcie tu! Tam, z drugiej strony wskazanej przez was góry, jest skrzyżowanie, na którym czekają moi wojownicy. — To dla nas nie powód, żeby podporządkować się waszej powolności. Znacie szybkość naszych koni. Prawdopodobnie dojedziemy tam jeszcze przed wami! — Ale przyjedziecie na pewno? — Tak. — Przysięgnij mi to! — Co też ci przychodzi do głowy! Przysięgę składa się u nas w sprawach o wiele ważniejszych. Masz moje słowo, i to musi ci wystarczyć! Odjechaliśmy, ale zrazu powoli, bo Halef miał mi powiedzieć coś, co mu leżało na sercu: — On jest nieufny, sidi! — I obraża — dodałem. — Pewnie, to była obraza. Żądanie przysięgi! Musimy mieć dla niego dużą wartość. — Tak się wydaje. — Czy domyślasz się dlaczego? — Tak. — A co myślisz?
— To właściwie tylko domysł, coś niejasnego. Mamy dla niego wartość jako pomocnicy przeciwko Dżamikunom. On wie, że może polegać na naszym doświadczeniu i sprawności w strzelaniu bardziej niż na swoich ludziach i na sobie samym. To nam już powiedział, choć właściwie tego nie chciał. Ale to nie wystarcza, by wytłumaczyć wszystko, co zaobserwowałem. — A co? — Rzuca się w oczy to, jak usilnie stara się poznać tajemnice naszej broni i naszych koni. Dlaczego? Te tajemnice mają wartość tylko dla ich posiadaczy. Może ma zamiar przywłaszczyć sobie naszą własność! — Sidi! — wykrzyknął zaskoczony Halef. — A może jest naszym wrogiem i czyha na konie i broń, które jednak bez poznania ich tajemnic i objaśnienia są bezużyteczne? Może tylko udaje przyjaciela, mając nadzieję, że w ten sposób pozna tajemnice. A kiedy je pozna, pokaże nam swoją prawdziwą twarz… twarz bandyty i mordercy? — Sidi! Czy człowiek może być aż tak bezdennie zły? — Pytasz, a przecież poznałeś już takich ludzi! — Jakże byłbym głupi, gdybyś ty miał rację! — Pociesz się! Ja też wcale nie działałem mądrze. Musimy postępować z największą ostrożnością. A tym gorzej dla nas, że w każdej chwili może nas zmóc choroba. — Słuchaj, sidi, teraz mniejsza o chorobę! Odkąd wyraziłeś swoje obawy, nie mogę zachorować, póki nie będziemy wiedzieli, na czym stanęliśmy z tym Nafarem Ben Szurim. Czy mamy jeszcze coś do omówienia? — Nie. — To zaczynajmy. Jednocześnie. Uważaj! Raz… dwa… trzy! Na „trzy” rozpoczął się wyścig o honor, w którym zwycięstwo, jak tego chciałem, miało przypaść szejkowi Haddedihnów. Niestety ani jemu, ani mnie nie było ono sądzone, albowiem z wyścigu zrobił się pościg. Odłączyliśmy się od naszych Dinarunów na płaskowyżu, skąd zjeżdżaliśmy do podnóża góry, którą mieliśmy do połowy okrążyć. Na dole zobaczyliśmy, że teren zwęził się tak bardzo, iż byliśmy zmuszeni do powolnej jazdy. Posuwaliśmy się ostrożnie między głazami niedostępnego prawie rumowiska skalnego, gdzie jednak były ślady świadczące, że niekiedy przechodzili tędy ludzie. Nagle to przewężenie rozstąpiło się i otworzyło szeroko na dolinę, którą podążając, mieliśmy okrążyć górę. I właśnie wtedy, gdy chcieliśmy przez nie przejechać, w odległości niespełna dwudziestu kroków przed nami pojawili się dwaj jeźdźcy; zmierzali tam, skąd my wyjeżdżaliśmy. A kim oni byli? Sallab, fakir! Jechał na gniadej klaczy, a widać było, że jest to koń najczystszej rasy, a więc to Sahm, klacz Ustada. Jego towarzysz, młody człowiek, pewnie też fakir i podobnie jak Sallab nie uzbrojony, dosiadał ciemnego, półszlachetnego ogiera. Ujrzawszy nas, przerazili się obydwaj. — To Dinarunowie! — wykrzyknął Sallab. — Nie, to tylko my! — odpowiedziałem. — Wy dwaj sami? — Tak. — Szejtan wam w to uwierzy! Chodź! Zawracamy! Zawracamy! Zawrócił swego konia i popędził. A ten drugi za nim. — Sidi, co jest… — zawołał Halef. — Cicho! Ani jednego niepotrzebnego słowa! — przerwałem mu. — Ci dwaj fukara* są kluczem do zagadki, którą trzeba rozwiązać! Koniecznie musimy ich mieć! *
lm. od słowa fakir
— Nawet siłą? — Tak, jeśli będą się bronili! Ty weź tego drugiego, ja pochwycę Sallaba. Ale jego klacz jest szybka jak strzała. Daj mi mego Assila. Każdy swego konia, którego zna. Szybko! Szybko! Zeskoczyliśmy z siodeł i zamieniliśmy konie. A potem naprzód za uciekinerami. — Uważaj! — krzyknąłem do Halefa. — Mogą mieć ukrytą broń! — Bez obawy, sidi! Hamdulillah! Nareszcie, nareszcie polowanie! Prawdziwe polowanie! Dalej! Jallah, jallah, jallah! Zamiana koni nie zajęła nam nawet minuty, jednakże fukara znacznie od nas się oddalili. Sallab jechał przodem. Tak jak sprawy stały, właściwie nie powinienem porywać się na długi pościg. Ponadto za górą było skrzyżowanie dróg i Dżamikunowie mogli być w pobliżu. Musieliśmy przeto jak najszybciej pochwycić uciekinierów. — Assil… Assil! Ramchchch, ramchchchch! Było to ponaglenie do najszybszego galopu. Pogłaskałem jego szyję. Pomknął. Jeszcze przednie kopyta dotykały ziemi, a już dostawiał do nich tylne. Jakaż to przyjemność; uczucie, jak gdyby miało się pod sobą tylko swobodnie unoszące się siodło bez zwierzęcia biegnącego pod nim! Coraz bardziej zbliżałem się do obydwu fukara. W pewnej chwili Sallab obejrzał się. Słyszałem, że krzyknął. Popędził swego konia, zwiększył szybkość. Drugi uczynił to samo, ale zostawał w tyle. Wkrótce go dopędziłem. Przemknąłem obok niego tak blisko, że miałem go w zasięgu ręki. Siedział w siodle pochylony do przodu. Uderzyłem go pięścią w bok. Siła tego uderzenia podwojona była przez szybkość Assila. Fakir wyleciał z siodła, a z tyłu doszedł mnie głos Halefa: — Ja go złapię! Zatrzymam go! Przyprowadzę! Zajmij się tylko tym drugim, sidi! Nie obejrzałem się na Hadżiego; wiedziałem, że zrobi to, czego oczekiwałem. Ale Sallab znów się obejrzał, a widząc mnie tak blisko, zrozumiał zapewne, że za minutę i jego dogonię. Uważnie patrzyłem na niego i dostrzegłem, że trzykrotnie obydwiema rękami uderzył z dwu stron swego konia w szyję, a poza tym wykrzyknął słowo, którego nie zrozumiałem. Czyżby miała to być tajemnica klaczy? Czy ten fakir był tak bliskim, zaufanym człowiekiem Ustada, że tamten mu ją wyjawił? Od razu miałem odpowiedź na to pytanie: klacz nie biegła, pędziła z szaloną szybkością. A więc to była tajemnica. Ledwie się nią posłużył, a odległość między nami zwiększyła się dwukrotnie. Musiałem więc i ja posłużyć się swoją. Pochyliwszy się do przodu, położyłem rękę między uszami Assila i po trzykroć powtórzyłem jego imię. Taki znak został wybrany, gdyż trudno go wykonać. Tylko jeździec godny arabskiego wyścigowca zdoła w najszybszym galopie dosięgnąć uszu swego wierzchowca. Efekt był wspaniały. Przez chwilę wydawało się, że Assil zwolnił tempo. Dreszcz przeniknął całe jego ciało. Potem parsknął na znak wdzięczności i radosnej gotowości. Wreszcie… wydało mi się, że nie widzę jego nóg, tak nieprawdopodobnie szybko się poruszały. Krzaki i drzewa dosłownie przelatywały koło mnie. Dno doliny przede mną przesuwało się jak rozwijane z obracającego się walca i znikało za mną. Nieruchome powietrze stawało się porywistym wiatrem. Moje ruchy nie przypominały jazdy na koniu, ale raczej lot w pozycji horyzontalnej. Pokrzykiwałem, a Assil odpowiadał mi parskaniem. Był to zupełnie inny wyścig niż ten, do jakiego zamierzałem stawać z Halefem. Sławna, szybka jak strzała klacz Ustada i najlepsza krew Haddedihnów walczyły ze sobą! Nie dla żartu, na serio! Obydwa konie z otwartymi tajemnicami starały się z największym wysiłkiem dać z siebie wszystko! Który zwycięży? Pytanie pozostało dla mnie pytaniem co najwyżej przez ćwierć minuty, wtedy bowiem stwierdziłem, że tajemnica pobudziła klacz. Co prawda jej ruchy nadal miały cudowną lekkość, ale już nie były rytmiczne. Pokazywała raz lewy, raz prawy bok. Jej głowę widziałem to z jednej, to z drugiej strony. Wydało mi się, że jej chód nie był już miarowy; klacz biegła zrywami. Pewnie od dawna nie była ćwiczona w jeździe na hasło tajemnicy; oddech miała krótki. A do tego jeszcze jeździec nie był odpowiedni dla tego rodzaju konia. A już mniejsza o
to, czy jest się w ogóle przyzwyczajonym do widoku fakira jadącego na koniu! Jednak co do tego, to Sallab musiał mieć szczególny powód. A teraz, posłużywszy się tajemnicą, siedział w siodle jak przy zwykłym galopie. Myślę, że nie umiał regulować własnego oddechu i nie wiedział, jak można ulżyć koniowi. Między nim i koniem nie było porozumienia, widziałem bowiem, że przy omijaniu kamieni i innych przeszkód korzystał z lejc, a tego się nie robi, jeśli energia jeźdźca i jego wierzchowca dobrze ze sobą współgrają! W przeciwieństwie do tego Assil znakomicie, bez problemów wykorzystywał swoje siły! Przypominało to bardziej zabawę niż wysiłek. Jak gdyby nie miał ciała, tylko wolę. Przechodził doły i kamienie albo omijał je, przy czym linia jego grzbietu nie obniżała się ani podnosiła, a uderzenia podków mogły rywalizować z regularnością tykania zegara. Środek jego czoła ani na chwilę nie odchylił się na cal od linii ułożenia ciała w biegu. Oddech miał cichy, niedosłyszalny. Szybkości, o której wcześniej mówiłem, nie było teraz, tylko niewiarygodny pęd. Byłem coraz bliżej i bliżej fakira. On zaś coraz częściej się oglądał i zaczął uderzać wierzchowca. Znajdowałem się nie dalej jak na dziesięć długości konia od niego, kiedy popełnił nieostrożność, dopomagając sobie w jeździe również nogami. — Zatrzymaj się! — krzyknąłem. — Przy tajemnicy nigdy nie uderza się konia! Ledwie to powiedziałem, a już się to potwierdziło. Klacz zmniejszyła szybkość lotu strzały, przeszła w galop, nagle uskoczyła w bok, a potem w tył i… fakir wyleciał z siodła. Ja długim susem przeskoczyłem nad nim i okrzykiem „andak!”* odwołałem tajemnicę. Assil nieomal jeszcze w locie przeszedł z galopu w stępa, a potem zatrzymał się w miejscu, gdzie fakir, podniósłszy się z ziemi, sprawdzał, czy i jakich doznał obrażeń.. — Dlaczego uciekałeś przed nami? — spytałem, zsiadając z konia. — Efendi, twój koń nie jest koniem, to dżinni* — odpowiedział. — Nie pytałem cię o mego konia! Czy doznałeś jakiegoś uszczerbku? — Nie. Chwała Allachowi! — To przyprowadź tu Sahm! — Sahm? — powiedział zdziwiony. — Tu znasz imię tej klaczy? — Wiem więcej, niż myślisz. Ale jednego nie wiem i nie mogę pojąć: dlaczego przestraszyłeś się nas i rzuciłeś się do ucieczki? — Bo… bo… Więcej nie powiedział, badawczo patrzył na mnie, a potem spuścił głowę. Podszedłem do niego i powiedziałem: — Chyba słyszałeś wcześniej o szejku Haddedihnów i o mnie? — Tak. — Źle czy dobrze? — Tylko dobrze. — A jednak uważasz nas za złych ludzi? — Nie. — A jednak! Przed dobrymi się nie ucieka! — Dopóki są dobrzy! — Czy my już nie jesteśmy? — A czy człowiek jest nadal dobry, kiedy służy złemu? — Masz na myśli Dinarunów? — Tak. — My im nie służymy! — Ale jesteście z nimi w przyjaźni. A przyjaźń z takimi ludźmi unicestwia największą sławę. * *
stój! duch, nieziemska istota
— Niezrozumiałe są dla mnie twoje słowa, a brzmią jak ostrzeżenie; to daje mi wiele do myślenia. Przede wszystkim muszę ci powiedzieć, że nigdy nie zamierzaliśmy być przyjaciółmi złych ludzi… Przerwałem, zbliżał się bowiem Halef. Jechał obok drugiego fakira. Rozmawiali ze sobą, jak gdyby byli w najlepszej zgodzie. Zobaczywszy mnie, zawołał: — Czy Assil zwyciężył? — Tak — odpowiedziałem. — Byłem pewny, że tak będzie. Sidi, zaczekaj, mam ci coś do powiedzenia! To bardzo ważne! Ponaglił swego konia, a dobiwszy do nas, zeskoczył i z przejęciem mówił dalej: — Usiądźmy tu i naradźmy się. Czy wiesz, sidi, kim i czym są nasi Dinarunowie? — A więc? — Byliśmy głupi, nieskończenie głupi! To wcale nie są Dinarunowie, tylko tacy, którzy zostali odtrąceni ze wszystkich plemion w tych okolicach. Każdy, kto popełnił przestępstwo, jakiś karalny czyn, i okrył się hańbą, przyłącza się do nich. Żyją z kradzieży, rabunku i temu podobnych przedsięwzięć. O sidi, obdarzyliśmy tych ludzi zaufaniem, na które wcale nie zasługują! Ty co prawda byłeś odrobinę mądrzejszy, ale to niewiele zmienia. Chciałbym wymierzyć ci policzek, a sobie samemu dziesięć, dwadzieścia albo pięćdziesiąt. Jednak ponieważ zbyt ciebie szanuję i lubię, żebym mógł to zrobić, muszę też zrezygnować z pięćdziesięciu razów dla siebie! Jego wzburzenie było autentyczne, gdyż bez tego byłoby nie do pomyślenia, żeby on, tak wrażliwy na punkcie honoru, wpadł na myśl, by w obecności obydwu fakirów mówić o sobie w tak lekceważący sposób. Co do mnie to byłem rad, że w końcu rzecz się wyjaśniła; chciałem jednakże uniknąć naprawiania jednej nieostrożności drugą, może jeszcze większą. Dlatego spytałem: — Czy na pewno wiesz, że nasi dotychczasowi „przyjaciele” nie są Dinarunami? — Tak. — Kto ci to powiedział? — Ten fakir. Wskazał na niego. — I ty mu wierzysz? — Naturalnie, fukara nie kłamią! — Po pierwsze, jest to niezupełnie tak, a po drugie, czy ci dwaj ludzie są rzeczywiście fakirami? — Maszallah! Co za pytanie! Skieruj je do nich, a nie do mnie! Zwróciłem się przeto do Sallaba: — Powiedz szczerze! Moje pytanie ma być probierzem twojej uczciwości. Czy jesteś fakirem? Wtedy odpowiedział: — Ty jesteś Kara Ben Nemsi, człowiek z Alman*, a wiemy, że z Alman nigdy nie przybył do nas zły człowiek. Dlatego powiem uczciwie: nie jestem fakirem i ten tu mój towarzysz też nie. — A więc nie nazywasz się Sallab? — Nie. — A jak? — Przybrałem imię sławnego fakira w słusznej sprawie. Ale kim właściwie jestem, nie mogę ci powiedzieć tak długo, jak długo uważasz się za zobowiązanego do udzielenia pomocy tym bandytom. — Oni nas okłamali, a więc wszystko, co im obiecaliśmy, staje się nieważne! — A więc okłamali was! — Czy możesz tego dowieść? *
(pers.) Niemcy
— Dowieść? Jakich dowodów żądasz? Muszę wyznać, że to pytanie wprowadziło mnie w zakłopotanie. Ale odpowiedziałem: — Określili siebie jako Dinarunów, a ty twierdzisz, że nimi nie są. Sam jednak przyznałeś, że to nieprawda, jakobyś był fakirem Sallabem. Nieprawda o tobie została przeto dowiedziona, ale o nich nie. Usiedliśmy wszyscy czterej. Starzec spuścił głowę i przez pewien czas zamyślony patrzył przed siebie, a potem podniósł głowę i zapytał: — Wyruszyliście przeciwko Dżamikunom z tymi, którzy się mienią Dinarunami. My jesteśmy Dżamikunami. Ujęliście nas. Co z nami zrobicie? — Puścimy was wolno. Możecie odjechać, dokąd chcecie. — Natychmiast? — Tak. — Na koniach? — Naturalnie! — I nie chcecie zatrzymać przynajmniej naszych koni jako zdobyczy? — Nie. — Pomyśl tylko, co to za zwierzę ta klacz! — Nikt nie przyjeżdża z Alman do waszego kraju dla zdobycia łupów! — Niechaj cię Allach błogosławi i niech błogosławi wszystkich w twojej ojczyźnie, którzy myślą tak po ludzku! Tym samym okazałeś się człowiekiem, który naprawdę jest tym, za kogo się podaje, mianowicie chrześcijaninem. Miłość bliźniego i bezinteresowność, jakiej Isa Ben Marryam*, którzy powołują się na Jego imię, nie jest u ciebie pustym dźwiękiem, ale dewizą twego życia, mowy i czynów. Ja jednak niestety teraz, w tej chwili nie mogę przytoczyć ci żądanego dowodu, że to, co mówię, zgadza się z rzeczywistością. Dopiero fakty jutrzejszego dnia pokażą ci, że mogłeś mi zaufać. Gdyby ów Nafar Ben Szuri był teraz wśród nas, to musiałby wyznać, że powiedziałem o nim prawdę. Dowiesz się ode mnie, co ta prawda mówi. Zrobił małą pauzę, a potem ciągnął dalej: — Nafar, jako przywódca odtrąconych, ma w Bagdadzie i w Basrze szpiegów, od których dowiaduje się o wszystkim, co się tam dzieje i jest dla niego ważne. Od nich nadeszła wiadomość o waszych wspaniałych koniach i nieporównywalnej broni, która daje wam siłę całego plemienia. Doniesiono mu, że przybędziecie, i postanowił odebrać wam te skarby. Kazał was obserwować w drodze, ale tak abyście tego nie zauważyli. W taki sposób dowiedział się, kiedy i gdzie przybędziecie. Nie odważył się na otwarty napad, gdyż bał się waszej broni. Dlatego zdecydował się na podstęp. Mieliście zostać jego gośćmi i dostać od niego szerbet–y–nsum*. — U niego? Od niego? — przerwał mu Halef. — Przecież to nie było u niego! — Wysłuchaj mnie dalej! — odpowiedział starzec. — Czekali na was przy wodzie, albowiem należało domniemywać, że właśnie tam się zatrzymacie. I nadjechaliście. Udawali skromnych ludzi, starali się nie wzbudzić waszego podejrzenia natarczywością. Dlatego byli zakłopotani, nie wiedząc, w jaki sposób mają wam podać ów napój usypiający. Tymczasem wy sami poprosiliście o kawę. Dodano więc do niej przygotowane już opium, wy zaś, mimo gorzkiego smaku kawy, wypiliście wszystko co do kropli. Potem zasnęliście. Nie chciano was zabijać, tylko obrabować. Ale nawet obrabowanych jeszcze się was obawiali; waszego doświadczenia, mądrości i odwagi. Dlatego powinni was zmylić ci, którzy podali wam usypiający napój; tak więc Nafar Ben Szuri wam się nie pokazywał i nie czatował na was ze wszystkimi swoimi ludźmi, tylko wysłał kilku z nich nad wodę, aby ci, dokonawszy swego, łatwo mogli się ulotnić… I to się udało; padający potem deszcz rozmył nawet ich ślady… * *
Jezus Syn Maryi napój usypiający
Jednak kiedy zaczęli się cieszyć przyniesioną zdobyczą, okazało się, że radość była przedwczesna. Podawano sobie strzelby z ręki do ręki, jednak nikt nie mógł odkryć, w jaki sposób z nich się strzela. A bez tego były bezwartościowe. Zaś wasze konie nie pozwalały się dosiąść żadnemu jeźdźcowi. Chciano je zmusić do posłuszeństwa, ale skutek był taki, że dwaj ludzie odnieśli obrażenia. Chodziło więc o to, aby poznać tajemnice koni i strzelb, a to tylko wy mogliście wyjawić. — Na Allacha! — wykrzyknął z gniewu Halef. — Już my tym szubrawcom wyjawimy nasze tajemnice tak, że zrobi się im niedobrze! Mów dalej! — Nafar Ben Szuri obmyślił chytry plan, żeby wystąpić w roli waszego wybawcy. Był przekonany, że wdzięczność skłoni was do nietraktowania waszych tajemnic jako tajemnic wobec niego. Co prawda trzeba było zwrócić wam wszystko, ale tylko na krótko. Wysłał więc sprawców rabunku w określone miejsce, gdzie dali łatwo się pojmać, i wyjechali wam naprzeciw, albowiem słusznie rozumował, że wy nie zawrócicie, tylko będziecie szli dalej, aby szukać złoczyńców. A w jaki sposób przeprowadził ten plan, wy wiecie lepiej niż ja. Ale wy pomogliście mu w tym! — Tak, tak było rzeczywiście! — przyznał Halef. — Wierzyliśmy temu człowiekowi i zaufaliśmy mu. Jemu zostawiliśmy pojmanych i nawet nie spytaliśmy o zwłoki albo o groby tych, których im zabiliście! — My? Jemu? No tak, domyślam się nawet, jaką bajeczkę wam opowiedziano; ale gdzie nie ma zwłok, tam nie może być grobów. Ani jeden z jego ludzi nie został zabity czy choćby skaleczony. — Co? Jak? A wiec to też jest kłamstwo? — Tak. My nie zabijamy! Nasza wiara zakazuje nam pozbawiania życia tych, którzy przecież są naszymi braćmi nawet wówczas, gdy popełniają głupstwa, uważając się za naszych wrogów. — Allach! Co za wiara! Jaka ustępliwość! A więc jesteście chrześcijanami? — Może tak, a może nie! Dopiero kiedy poznam chrześcijan, będę mógł ci powiedzieć, czy nimi jesteśmy. Nie my przelaliśmy krew, tylko Nafar Ben Szuri to uczynił. Jego czyn mnie, właśnie mnie zranił serce tak ciężko, tak głęboko. I to serce chce głośno krzyczeć o zemstę, albowiem jestem człowiekiem i moje uczucia są ludzkie. Ale tam, na górze, gdzie w cichych godzinach niebo jest dla mnie otwarte, tam wypisane jest jaśniejące, wielkie słowo, które zaćmiewa ziemskie prawo do zemsty. „Ed dem b’ed dem!”* woła ludzkie serce ku niebu, gdy unosi się w górę woń przelanej krwi; ale wtedy z góry tysiąc aniołów odpowiada mu: „es samah!”* — i przy tym świętym nakazie każda rana musi milczeć! Wstał i poruszony chodził przez chwilę to w tę, to w tamtą stronę. Teraz już nie widziałem brudu na jego twarzy ani łachmanów, które czyniły jego wygląd szkaradnym. Widziałem tylko w jego oczach wielki ból i powiedziałem sobie, że temu człowiekowi możemy całkowicie zaufać. Kiedy się uspokoił i ponownie usiadł, zaczął mówić dalej: — Przypuszczam, że uznacie za nieważne wasze przymierze z Nafarem Ben Szurim, i dlatego nie sądzę, aby było błędem powiedzenie wam już teraz tego, czego właściwie mieliście się dowiedzieć później. Otóż część naszego plemienia, do której ja należę, odłączyła się od Dżamikunów, albowiem my uznajemy wprawdzie Mahometa za proroka, ale nie uważamy jego nauki za uświęcającą. Nie jesteśmy już nomadami, mieszkamy w domach i tylko latem zamieniamy je na namioty. Mamy ogrody i pola, które uprawiamy, oraz stada, a uzyskane z nich produkty dostarczamy na rynek w Isfahanie. Nasze zbiory obfitują w galasówki, żywicę z drzewa mastyksowego, sezam i tytoń. Ostatnimi plonami zaopatrzyliśmy prawie cały Chuzestan. W związku ze sławą, jaką się cieszymy, dodam, że stu naszych młodych ludzi jest w gwardii przybocznej szachinszacha, mimo iż ich władca wie, że nigdy nie zrobią użytku z * *
krew za krew przebaczenie, łaska
broni, by przelewać niewinną krew. Ja jestem szejkiem, ale nie tak jestem nazywany, zwą mnie Pedehr*. Wysoko nade mną i wszystkimi innymi stoi Ustad, przed jego wielebnością pochylamy się z miłością i posłuszeństwem. Mam nadzieję, że go zobaczycie. — Czy on wywodzi się z waszego plemienia? — spytałem, przypomniawszy sobie informacje uzyskane od Nafara. — Nie. Jeśli chcesz więcej o nim wiedzieć, zwróć się do niego samego. Dla nas jest on wysłannikiem niebios, do którego nie kierujemy żadnych pytań. Żyjemy w nieustającej zgodzie ze sobą i zachowujemy pokój z wszystkimi ludźmi. Kiedy ze względu na naszą wiarę odłączyliśmy się od innych Dżamikunów, byliśmy przez nich przez pewien czas nie uznawani i bardzo ostro prześladowani. Ale z czasem zrozumieli, że również im wiara ta przynosi tylko dobro i daje korzyści. Teraz znów są nam przyjaźni. Jeszcze tylko musimy się strzec przed „odtrąconymi”, tymi, którzy powiedzieli wam, że należą do plemienia Dinarunów. Oni żyją z rabunku, przy czym nie wahają się mordować. Ale my nazywamy ich po prostu Massaban *, albowiem nasz Chodeh* nie chce, aby określać złym słowem tych, których nam żal. Ci Massabanowie, których najwyższym przywódcą jest Nafar Ben Szuri, krążą podzieleni na oddzielne grupy z zamiarem zbierania tego, czego nie posiali. Ale kiedy dochodzi do większej akcji, wtedy skrzykują się szybko. Tak było w naszym przypadku. Prawie wszyscy nasi mężczyźni świętowali Leng–i–Karun… — Ja myślę, że Nafar Ben Szuri uczestniczył w tej uroczystości — odezwał się Halef. — To nieprawda. On napadł na nas tej nocy i zrabował wszystko, co tylko mógł zabrać, w tym również część naszych stad. A przy tym spośród niewielu pozostałych w domu mężczyzn sześciu zabili. Wśród zabitych znajdował się mój jedyny potomek, mój wnuk, radość moich oczu, ukochana zorza wieczorna moich ostatnich dni. Kiedy następnego dnia powróciliśmy do domu i zobaczyłem go, leżącego w krwi z szeroko otwartymi oczyma i z zaciśniętymi pięściami w śmiertelnym bólu, wtedy odezwały się we mnie dwa głosy. Jeden mówił: „Ed dem b’ed dem!”, a drugi: „samah, samah!” Była to krótka, ale ciężka walka. Zwyciężyła „samah” naszego umiłowanego Boga. Kazałem zwołać wszystkich naszych mężczyzn na naradę. Ustad zszedł na dół ze swego wysokiego domu i uczestniczył w tym zgromadzeniu. Radziliśmy długo, tak i owak, i wtedy on przedłożył swój plan, a tym samym nadał moc naszej woli. Postanowiono, że trzeba jednym mocnym pociągnięciem położyć kres pladze kraju, jaką stanowili Massabanowie. Chcieliśmy ich pochwycić bez rozlewu krwi, ale tak, żeby żaden nie uszedł. Potem mieli być odesłani do ministra wojny, który właśnie teraz werbuje i nie może znaleźć żołnierzy do Farsistanu, albowiem żaden ze zwerbowanych nie chce jechać nad niezdrową granicę z Indiami. Wysłaliśmy przeto posłańca do Isfahanu, aby zaniósł tę wiadomość i szykowaliśmy się do ścigania Massabanów. Kiedy dotarliśmy do nich, spostrzegli, jaką dużą mamy nad nimi przewagę liczebną i stracili ducha do obrony. Zostawili łupy i rzucili się do ucieczki. Następnie przebraliśmy się tu z moim towarzyszem za fakirów i pojechaliśmy za nimi. Dosiadałem klaczy Ustada, albowiem w tych okolicznościach potrzebny był mi najszybszy z naszych koni. Kiedy oni rozłożyli się i obozem, poleciłem memu towarzyszowi, aby wrócił z końmi do dobrze ukrytego miejsca, a sam poszedłem do nich. Podałem się za fakira Sallaba, którego imię znali. Fakira się nie odprawia. Tolerowali mnie przeto. Fakir jest człowiekiem, który zajmuje się tylko sprawami religii. Dlatego w mojej obecności nie byli tak ostrożni, jak byliby w stosunku do każdego innego człowieka. Słyszałem różne rzeczy. Były to urywki rozmów. Ale kiedy je zestawiłem, miałem prawie pełny obraz sytuacji. To skłoniło mnie do tego, by wieczorem, kiedy było już ciemno, pozornie oddalić się. Jednak wróciłem potem i dalej podsłuchiwałem Nafara Ben Szuriego, siedzącego z kilkoma swoimi ludźmi. Usłyszałem, co zamierza z wami zrobić. Chętnie bym was ostrzegł, ale nie *
ojciec nieszczęśliwi * Bóg *
znałem tej miejscowości, a wy powinniście już dotrzeć na miejsce, w którym mieliście dostać ów napój usypiający. Kiedy potem wróciłem i usiadłem z nimi, usłyszałem, że chcą wykorzystać waszą broń przeciwko nam. Mieliśmy zostać napadnięci, albowiem Massabanowie chcieli nam odebrać swoją straconą zdobycz. I to była moja chwila, którą od razu wykorzystałem. Udając, jak gdybym wcale nie zważał i nie rozumiał o czym rozmawiali, zacząłem mówić o Ślepej Dolinie. Tam bowiem zamierzaliśmy ich zwabić, jako że jest to jedyne odpowiednie miejsce do osaczenia ich, aby nie mogli się bronić. Nafar Ben Szuri od razu podchwycił moje słowa. Nie domyślał się wcale, że miałem w tym określony cel. Zaczął w myśli budować pułapkę, której pomysł ja mu podsunąłem, aby go złapać. Udając w dalszym ciągu, że o niczym nie wiem i chcąc go co do tego upewnić, powiedziałem, że spotkałem na swojej drodze oddział Dżamikunów, bardzo spiesznie jadących w kierunku północno — zachodnim. — Czy mieli stada? — zapytał. — Nie. — A ilu ich było? — Chyba około setki. — Uwierzył w to i teraz myślał, że rozdzieliliśmy się i przy stadach, na które polował, zostało niewielu z naszych ludzi. To zamierzenie wydało mu się bardzo łatwe do wykonania, a kiedy ułożyłem się do snu, miałem pewność, że mój pomysł został przyjęty. Następnego ranka dowiedziałem się, że rzeczywiście postanowiono ścigać Dżamikunów i zapędzić ich do Ślepej Doliny. Teraz mogłem odejść, gdyż osiągnąłem swój cel, ale myśl o was jeszcze mnie zatrzymała. Wasze imiona są znane. Chciałem się dowiedzieć, czy udał się atak wymierzony przeciwko wam. Chciałem wam pomóc. I wtedy przybyli ci Massabanowie, którzy was obrabowali. Przywieźli ze sobą wszystko, co zostało wam zabrane. Radowali się głośno. Ale okazało się, że wasze konie były narowiste, a strzelby nie do użycia. Szybko naradzono się i ustalono, że trzeba was ująć okazaniem pomocy, póki nie poznają tajemnic waszych koni i strzelb. Jak dokonali tego, sami wiecie. Ja dzięki temu zyskałem czas, by powiadomić moich Dżamikunów. Pojechałem do nich, by udzielić im wskazówek, a kiedy następnego dnia wróciłem, przysiadłem się do was. Zrozumiałem, że rzeczywiście uważacie Massabanów za Dinarunów i chcecie im pomóc. Wiedziałem już dosyć, więc odszedłem. Z sąsiedniego wzgórza zobaczyłem Karę Ben Nemsiego i skinieniem ręki ostrzegłem go. Dla tak doświadczonych ludzi, jakimi wy jesteście, wystarczyło, byście zachowali ostrożność. Chciałem wam pomóc. Nie miałem zamiaru uważać was za naszych wrogów. Mieliście wprawdzie zostać pojmani razem z tamtymi, ale zaraz uwolnieni. Widziałem, że szejk Haddedihnów był chory. Znam dobrze tę chorobę. Często bywa przywlekana do nas znad Eufratu i Tygrysu i znamy środek działający na nią bezbłędnie. Dlatego zwróciłem uwagę Hadżiego, gdzie znajdzie życie zamiast śmierci, ale nie wiem, czy mnie zrozumieliście. Wiedziałem wszystko, nawet to, że za nami wysłano szpiegów. Kiedy wróciłem do moich Dżamikunów, czym prędzej tak przygotowaliśmy pułapkę, aby Massabanowie mieli pewność, że jesteśmy tymi, za którymi mieli jechać. My też mieliśmy zwiadowców. Obserwowali was dokładnie. Kiedy dowiedziałem się, gdzie ostatnio nocowaliście, dosiadłem konia i wraz z tym moim towarzyszem chciałem was obserwować. Nie myśleliśmy, że któremuś z was przyjdzie do głowy, żeby zboczyć z drogi. No i spotkaliśmy was. — I natychmiast zawróciliście konie, rzucając się do ucieczki! Dlaczego to zrobiliście? — przerwał mu Halef. — A czy mogliśmy wam ufać? — odparł stary szejk z uśmiechem. — Nie. Masz rację. Ale co teraz? Co teraz myślicie o nas? Pedehr wstał z miejsca i przyjąwszy uroczystą postawę, rzekł: — Schwytaliście nas, ale i uwolnili. Był to uczynek zasługujący na zaufanie i uczciwość. Chcę być nie mniej od was uczciwy. Tak, zresztą już byłem! Powiedziałem wam, że
zastawiliśmy pułapkę na Massabanów, w którą mają wpaść. Jeśli im to powiecie, gdybyście mieli ufać im bardziej niż nam, to nasz trud okaże się daremny. Nie wypowiadam żadnej prośby. Moje milczenie może wam przeto powiedzieć, co o was myślę. Na to Halef podskoczył. Widziałem, że dał się ponieść temperamentowi. Ale zamyślił się i zwrócił się do mnie, pytając: — Czy słyszysz, sidi? Szejk Dżamikunów oddaje się w ręce naszej prawości. Chciałem mu powiedzieć, co zrobimy, ale lepiej ty mu powiedz! Usłuchałem wezwania i powstawszy, podałem rękę staremu: — Wierzymy ci! Twoja pułapka z pewnością nie zawiedzie, bo jeśli Massabanowie będą się ociągali z wejściem do niej, to my ich tam wprowadzimy. Najchętniej pojechałbym z tobą do twoich ludzi; od tej chwili uważamy się za twoich przyjaciół i sprzymierzeńców, ale nie chcemy zażywać niezasłużonego spokoju, tylko wnieść do tego nasz udział, aby zamiar unieszkodliwienia owej plagi dla kraju powiódł się. — Chcecie rzeczywiście tak postąpić? — spytał Pedehr z radością. — Tak. Dlatego prosimy, abyś powiedział nam to co konieczne o położeniu tej „Därä–y–Dżib”, nie chcemy bowiem popełnić błędu. Ale zrób to szybko i zwięźle, nie możemy bowiem wskutek długiej nieobecności wzbudzić podejrzeń. Nie mogę podawać tu usłyszanych instrukcji, albowiem ich treść ujawni się dalej. Pedehr tak dokładnie opisał nam okolicę, że miałem wystarczające o niej wyobrażenie. Również o samej pułapce, do której mieli być wprowadzeni Massabanowie, mówił w taki sposób, że nie mieliśmy wątpliwości co do tego, jak powinniśmy się zachować. Rozstaliśmy się więc z nim i z jego towarzyszem, i to w zupełnie innym nastroju niż wcześniej przy spotkaniu. Kiedy później jechaliśmy obok siebie wokół podnóża góry od jej północnej strony, Halef powiedział: — Teraz wreszcie dokładnie wiemy, jak jest z tymi kłamcami i oszustami. Mnie kłamstwo przyjdzie z wielkim trudem. — Kłamstwo? Dlaczego? — Bo przecież nie możemy dać poznać po sobie, że już wszystko wiemy. Musimy udawać przyjaciół, i właśnie to przyjdzie mi z wielkim trudem, sidi! Skoro nie wolno mi mówić tego co myślę, to lepiej będzie nic nie mówić! — Całkiem słusznie! Proszę, abyś dokładnie trzymał się tego i ani ruchem, ani miną nie zdradził się, że wiesz więcej, niż powinieneś wiedzieć! — To właśnie jest takie trudne! — Łatwiejsze, niż sądzisz. Trzeba unikać rozmów czy wręcz gadulstwa. Musimy zachowywać się dokładnie tak, jak do chwili odnalezienia śladów. I wtedy niepotrzebne żadne wielkie udawanie. Ja też nie lubię udawać innego, niż jestem; skoro jednak w tym przypadku posłużymy się mądrością przeciwko podstępowi i milczeniem przeciwko zakłamaniu, to z pewnością nie będzie grzechem. Czy zmęczyła cię nasza szybka jazda, Halefie? Spytałem, ponieważ zauważyłem, że nie siedział już tak prosto w siodle. Ale on zaraz wyprostował się i odpowiedział: — Zmęczyła? Mnie? Jak może mnie zmęczyć jazda na koniu, która jest największą rozkoszą, jaką można sobie wyobrazić! Bądź tak dobry i przestań teraz myśleć o chorobie! Przyznasz przecież, że główna część naszych przeżyć z Massabanami dopiero powinna się zacząć. Czy myślisz, że ja tej starej babie pozwolę wyłączyć się z tego, co się będzie działo? Szybko się z tym załatwimy. Prawdopodobnie już jutro uporamy się z tymi ludźmi. I powiadam ci, że jak długo nie będziemy ich mieli w pułapce, tak długo nawet śmierć mnie nie zmoże. A jeśli mnie powali, to jeszcze się podniosę, żeby jej udowodnić, iż się przeliczyła. Jedźmy teraz szybko do nich! Wkrótce okrążyliśmy górę i natknęliśmy się na ślady Massabanów; pojechaliśmy ich tropem, aż dogoniliśmy kawalkadę w miejscu, z którego, jak i z najbliższego wzgórza,
rozciągał się ku wschodowi równy płaskowyż. Wjechaliśmy na tę równinę i nikt nas nie spytał o przebieg naszej jeździeckiej wyprawy. Zachowywali w stosunku do nas milczenie, a nas to zadowalało. Po pewnym czasie na płaskowyżu przed nami pojawiła się liczna grupa jeźdźców; gdy nas spostrzegli, skierowali się w naszą stronę. Nafar Ben Szuri wyjechał im naprzeciw i przez dłuższy czas z nimi rozmawiał. Potem dał znak do dalszej jazdy. Ci Massabanowie, którzy się do nas przyłączyli, prowadzili. — Czy to są ci oczekiwani zwiadowcy? — spytał Halef. — Chyba tak. — Dlaczego on nie mówi nam, jakie mają wiadomości? — Zostaw go! To humory nieczystego sumienia. On udaje obrażonego i pewnie nie wie, że te dąsy są nam bardzo na rękę. — Ale czy powinniśmy się godzić na to? Nie jesteśmy jego poddanymi, jesteśmy ponad nim. On przecież myśli, że mamy mu pomagać, a więc powinien stanowczo informować nas, jakie meldunki tamci przynieśli! — Gdybyśmy się uważali za jego pomocników, to zapewne nie tolerowałbym takiego lekceważenia. Ale teraz, kiedy sprawy ułożyły się zupełnie inaczej, jego milczenie jest mi na rękę. Twoje poczucie własnej godności niechaj się uspokoi, kochany Halefie. Przecież wiesz, że kara nie da długo na siebie czekać. — To pozwala rzeczywiście odsunąć na dno mego gniewu upomnienie, jakiego chciałbym mu udzielić. I tam niech zostanie do godziny odwetu! Urażona godność mego małego Halefa nie musiała czekać dłużej niż kwadrans, by móc dojść do głosu. Już po tak krótkim czasie natknęliśmy się na bardzo liczne ślady, biegnące z południa, a pozostawione przez Dżamikunów i ich stada. Na pierwszy rzut oka widać było, że te ślady koni i przeżuwaczy miały więcej niż jeden dzień; szczególnie ważna okoliczność, na którą jednak ani zwiadowcy, ani Nafar Ben Szuri nie zwrócili uwagi. Teraz uznał za stosowne powiedzieć do nas kilka słów. — To jest skrzyżowanie, o którym wam mówiłem. Widzicie, że szczęśliwie dogoniliśmy Dżamikunów. Dogonili? Jakże się mylił! Oni przeszli tędy jeszcze wczoraj i tym więcej mieli czasu, by zastawić pułapkę. Jego zwiadowcy nic nie byli warci. Naturalnie wystrzegaliśmy się zwracania mu uwagi na to, że rozumował błędnie. A on mówił dalej: — Ci rabusie i mordercy, skręcając daleko na wschód, robią objazd, co zaprowadzi ich w nasze ręce. Jeśli teraz nie pojedziemy ich śladem, tylko skierujemy się na północ, to przybędziemy tam przed nimi i będziemy mieli dość czasu na obsadzenie Ślepej Doliny. — A jak daleko jest stąd do niej? — zapytałem. — Byliśmy szybsi, niż przedtem myśleliśmy. Jeśli się pośpieszymy, to moglibyśmy tam dotrzeć, zanim zrobi się ciemno. — Czy sądzisz, że Dżamikunowie przybędą tam jutro? — W żadnym razie nie wcześniej. — A nasza tylna straż? Gdzie ona jest? Wydawało się, że tego pytania nie oczekiwał. Zrobił zakłopotaną minę. Spytałem o to, ponieważ zależało mi, żeby wszystkich Massabanów razem złapać w sieci. A więc i ci, którzy jechali za nami, powinni tam się znaleźć. — Wcale nie myślałem o tych, którzy jadą z tyłu, bo nie są potrzebni — odpowiedział. — Niepotrzebni? Czy chcesz, żeby twój zamiar został przez nich ujawniony? Żeby przeszkodzili w jego wykonaniu? — Jak to przeszkodzili? — Dziwne pytanie! Kiedy oni przybędą do Ślepej Doliny? — Jutro.
— A Dżamikunowie też jutro? Wobec tego zobaczą ich i od razu na nich napadną! — Maszallah! To słuszne! Do tego nie można dopuścić! Efendi, doradź nam! Jak myślisz, co powinniśmy zrobić? — Tylko jedno jest możliwe: twoi Dinarunowie mają jechać za nami i jeszcze tej nocy stawić się u nas w dolinie. — W dolinie? — Tak. — A nie w pobliżu doliny? — Nie. Gdybyś miał popełnić tak niewybaczalny błąd, to ja i szejk Haddedihnów natychmiast zawracamy i nie będziemy wam towarzyszyli, albowiem bylibyśmy przekonani, że tak pięknie przedstawiony przez ciebie plan musiałby przynieść nam nieszczęście. Tę noc powinniśmy naturalnie spędzić w dolinie, w żadnym razie poza nią! — Dlaczego? Udałem pewne zniecierpliwienie odpowiadając: — Nie zastanawialiście się nad tym? Jeżeli przez całą noc będziemy obozowali w pobliżu doliny, to nasze ślady przez tydzień pozostaną widoczne. Dżamikunowie musieliby być ślepi, żeby nie zobaczyć naszej tak niewybaczalnej zdrady siebie samych! I po tak namacalnym ostrzeżeniu tylko tych głupców można by posądzać, że wejdą w pułapkę. Skalisty grunt doliny nie utrzyma śladów, które mogłyby doprowadzić do przedwczesnego odkrycia nas. Ponadto wysokie ściany skalne dają nam osłonę przed wszelkimi niebezpieczeństwami nocy. A po trzecie, kiedy nadejdzie decydująca chwila wczesnym rankiem, od razu będziemy się znajdowali na miejscu i możemy tam ukryć się tak wspaniale, że Dżamikunowie do ostatniej chwili nie będą się domyślali, jak bliscy są zguby. Widziałem, że udało mi się go przekonać. Również z twarzy jego ludzi, którzy słyszeli moje słowa, można było wyczytać aprobatę. W końcu szejk powiedział: — Jak słyszę, dobrze przemyślałeś sprawę. I ja myślałem podobnie. Jesteśmy gotowi przyjąć twoją propozycję. Zwiadowcy mogliby tu zostać, żeby skierować do Därä–y–Dżib jadących z tyłu, gdy tylko tu przybędą. Ale teraz musimy się pośpieszyć, bo w dolinie wcześniej robi się ciemno, niż tu na zewnątrz. Zwiadowcy zsiedli z koni i usadowili się na ziemi. Pochód ruszył dalej, a wraz z nim ja i Halef. Ten ostatni, gdy nikt nie mógł go usłyszeć, powiedział: — Sidi, ale sprytnie to zrobiłeś! Unikając wszelkiego kłamstwa, osiągnąłeś jednak nasz cel! Ci ludzie, niestety, nie mają pojęcia, jakiej lekcji im udzieliłeś! — Jakiej lekcji? — Mnie o to pytasz? Ty, który sam jej udzieliłeś? — Powiedz wreszcie, niech usłyszę! — Zarówno zły, jak dobry, obydwaj mogą być mądrzy. Jednak w końcu okazuje się, że naprawdę mądry jest tylko dobry. — I co z tego wynika? — Nic, prócz tego, co powiedziałem. A to chyba wystarczy! — Odwróć to! — O sidi, czego ode mnie wymagasz! Przecież wiesz, że nie lubię rozwiązywać zagadek! A jeśli coś się odwraca, to będzie przekręcone, a ja wystrzegałbym się mówienia czegoś przekręconego! Sam to odwróć, żebym usłyszał, jak to brzmi w twoich ustach! — W każdym razie nie opacznie. Z twoich słów wynika, że prawdziwą mądrością jest postępować tylko dobrze, a nigdy źle. Nafar Ben Szuri jest dumny ze swego planu, uważając go za niesłychanie zmyślny. Ale kto mu go podsunął? Pedehr! — Całkiem słusznie! Czy obserwowałeś oczy tego człowieka? — Tak.
— Ja też. Tam w obozie Massabanów, kiedy jeszcze uchodził za fakira, nie zwracałem na niego uwagi. Ale teraz zastanawiam się, czy kiedyś widziałem już coś równie pięknego jak te oczy. Przyszła mi do głowy pewna myśl, która nie daje mi spokoju i muszę ci ją wyjawić. — Mów! — A nie wyśmiejesz mnie? — Nie! — W sercach ludzi mieszka niebo albo piekło, a oko jest oknem, przez które wygląda na zewnątrz Allach albo szejtan. Ten Pedehr nosi w sobie niebo. Ilekroć skierował na mnie wzrok, czułem jak gdyby Allach patrzył na mnie. Nigdy nie mógłbym uczynić nic temu człowiekowi, co musiałoby go zasmucić… Daj mi lekarstwo! To ostatnie żądanie było tak nieoczekiwane, że spojrzałem na niego zaskoczony. — Czy przestraszyłem cię? — spytał. — To nic, naprawdę nic! Nie musisz się martwić. Ale nagle wydało mi się, że nie czuję szyi. To tak, jak gdyby głowa oddzielnie unosiła się w powietrzu. A jednak nagle stała się tak ciężka, że mam uczucie, iż mi spadnie. Był to zły znak. Po dotychczasowych emocjach zaczęło przejawiać się coś przeciwnego. Ja też czułem zdumiewające oszołomienie, ale dałem lekarstwo tylko Halefowi, chociaż sam też powinienem je zażyć.
SKOK PONAD PRZESZŁOŚCIĄ Nasz dobry do tej pory nastrój nagle zniknął. Słońce już nie świeciło, skryło się za górami; zapadał zmrok z szybkością właściwą dla tych stron. To zewnętrzne zjawisko jak gdyby znajdowało kontynuację w nas samych. Żaden człowiek, nawet obdarzony niezłomną wolą, silnym charakterem, nie zdoła w pełni wyzwolić się spod siły oddziaływania natury. Ma on uczestniczyć w cierpieniach i radościach tworzenia, które jak długo żyje, nigdy nie będzie mu oszczędzone. Halef siedział teraz w siodle osowiały, ze spuszczoną głową. Jeśli chodzi o mnie, to czułem się nie tylko zmęczony, ale słaby. Osłabienie nie leżało w mojej naturze, było mi obce, było… chorobą. Jak to jest, że właśnie teraz musiałem myśleć o baraninie, którą jedliśmy w obozie? Czułem, że w tej chwili nie mógłbym wziąć do ust ani kawałka tego mięsa. Już na samą myśl o tym przenikał mnie dreszcz. Czy był to jakiś sygnał z wewnątrz? Kto mógłby zgłębić tajemnice tego! Droga biegła teraz nieustannie w dół. Jadący na czele Nafar Ben Szuri najwidoczniej spieszył się. W szybkim tempie zjeżdżaliśmy częściowo po zboczach, częściowo po otwartych zagłębieniach terenu, aż wreszcie znaleźliśmy się w krótkiej wąskiej dolinie, której ujście doprowadziło nas na skraj „warr”; przypomniało mi to pewne okolice na Saharze. Pod nazwą „warr” rozumie się miejsce, którego grunt zalegają odłamki skalne. I właśnie to, w najczystszym sensie owego określenia, zobaczyliśmy przed sobą. Było to zupełnie tak, jak gdyby przed tysiącami lat znajdował się tu wielki, zionący ogniem krater, bo właśnie w taki sposób wznosiły się dookoła ku niebu strzeliście strome, czarne skały. Gdzie żyli giganci, którzy wierzchołki dookolnych gór obłamali i pozrzucali w tę głębię, aż rozłupały się na tysiące części? Doznawało się wrażenia, że to jakieś złowrogie siły pierwotne dokonały tu niegdyś prawdziwie piekielnego dzieła. Miejsca pomiędzy potężnymi złomami skalnymi porastały tak gęsto paprocie i różnego rodzaju kolczaste zarośla, że przejście przez nie z pewnością nie byłoby możliwe, gdyby nie suche łożysko strumienia, które wprawdzie wiło się w licznych zakrętach, ale umożliwiało przedostanie się na drugą stronę. Ruszyliśmy tą drogą. Po przeciwnej stronie natrafiliśmy na inne, jeszcze szersze koryto strumienia, które łączyło się z poprzednim. Nafar Ben Szuri odwrócił się i krzyknął do nas: — To jest droga, którą przybędą Dżamikunowie. A tam na wprost przed nami jest brama, przejście do Därä–y–Dżib. Dwie dawniej pionowe skały przechyliły się z czasem, aż w końcu zetknęły się w górze wierzchołkami. Kiedy wjechaliśmy w tę mroczną bramę, utworzoną z masywnych, a jednak grożących zawaleniem się skał, ogarnęła nas ciemność i upłynęło trochę czasu, nim przyzwyczailiśmy do niej wzrok, by rozejrzeć się po najbliższym otoczeniu. Ale chyba niewłaściwie się wyraziłem, bowiem prócz „najbliższego” nie było tu żadnego dalszego otoczenia. Dolinę tworzyło w tym miejscu łożysko strumienia i brzeg po jego prawej stronie, na który wspięły się nasze konie. Po lewej stronie brzegu nie było i wodę — jeśli się pojawiała — ograniczała stroma ściana skalna. Kiedy jechaliśmy powoli i ostrożnie tym jednym brzegiem, widzieliśmy w górze wąski na szerokość dłoni skrawek nieba. Stąpanie naszych koni wywołało tu nieprawdopodobny hałas, dziesięciokrotnie zwiększony akustyką, głuchy, nierealny, wszechobecny, całkowicie pozbawiony wyrazu i charakteru, nieopisany harmider bez treści i życia. Dalej łożysko strumienia obniżyło się i poszerzyło. Mieliśmy więcej miejsca. Rosły tu nawet krzaki takich odmian, które nie potrzebowały bezpośrednich promieni słońca. Oddychaliśmy gęstym, zatęchłym powietrzem, drażniącym płuca. Dopiero tam, gdzie skały u góry rozwierały się szerzej i gdzie przed wyjściem z doliny, a raczej z parowu, docierało świeże powietrze, doznaliśmy ulgi. Nagle dosyć było przestrzeni dla nas i naszych koni. „Worek” się skończył.
Właściwie określenie „dżib”, dla tego miejsca, nie było dobrze wybrane, gdyż nie przypominało ono worka, a raczej pękatą kolbę o długiej, cienkiej szyjce czy butelkę kamionkową. Długi, wąski korytarz poszerzył się nagle do dużego, półkolistego placu, na którym zupełnie wygodnie mogliśmy rozłożyć się obozem. A jednak nazwa „worek” pod jednym przynajmniej względem była trafna, albowiem stąd nie prowadziła dalej żadna droga. Dno flaszy tworzyła głęboka skalna szczelina, której końca nie było widać. W tej szczelinie znajdowało się ujście łożyska strumienia. Kiedy wypełniała je woda, widok jej masy znikającej w głębi musiał budzić grozę. Część góry po drugiej stronie szczeliny nie była stroma; wyglądała raczej jak porośnięta mchem, zielona pochyłość, na której rosły pojedyncze prastare dęby i inne drzewa liściaste; ale tam, niestety nie mogliśmy przejść, gdyż dzieliła nas od tego skalna szczelina! Prowadził tam most, którego resztki jeszcze pozostały; dwa wielkie pnie, na nich ułożone poprzeczki, a na poprzeczkach kamienie. Kamienie zniknęły. Z poprzeczek tylko jedna zwisała do szczeliny, gdzie się zaczepiła, co pozwalało się domyślać, że most nie został zniszczony przez naturę, ale rękoma człowieka. Dżamikunowie postrącali pnie i kamienie w przepaść, aby odciąć Massabanom drogę ucieczki stąd. Kiedy Nafar Ben Szuri zobaczył zniszczenie, wcale nie był rozczarowany, przeciwnie, bardzo uradowany wykrzyknął: — Most się zawalił! Co za szczęście dla nas! Jak Dżamikunowie rano przybędą, to nie będą mogli tędy przejść i zostaną zmuszeni do poddania się nam! Wcale nie musimy obsadzać mostu, tylko wszyscy zajmiemy się zapędzaniem tu wrogów! To wzbudziło ogólną radość, w której my obydwaj naturalnie nie uczestniczyliśmy. Halef bowiem raczej osunął się niż zsiadł z konia. Ująłem go pod ramiona i zaprowadziłem w miejsce, które uznałem za najbardziej odpowiednie. Tam go ułożyłem, przyniosłem siodło, układając je zamiast poduszki, i zawinąłem go w derkę, widziałem bowiem, że trząsł się z zimna. Szczękał zębami. Wydawało się, że opadł z sił. Jeszcze nie otuliłem go do końca, kiedy odrzucił derki, usiadł i patrząc na mnie szeroko otwartymi oczyma, z lękiem zapytał: — Sidi, czy musimy tu zostać? — Tak — odpowiedziałem. — Przez całą noc? — Tak. — To ja umrę! Czuję, że tu nie wytrzymam, że muszę stąd odejść, jeśli zostanę, zapłacę za to życiem! — Wrócić nie możemy! — Ale jechać naprzód! — Nie ma mostu! — Mamy konie! Szczelina jest wąska! Przeskoczymy ją! — Halefie! — zawołałem przerażony. — To byłoby szaleństwo! Zagryzł wargi, zacisnął pięści, jak gdyby chciał zebrać wszystkie siły. Udało mu się jeszcze raz pokonać słabość. Wstał, podszedł do szczeliny, przez którą przerzucony był most, i spokojnym spojrzeniem mierzył odległość do przeciwległego brzegu. Potem odwrócił się do mnie i powiedział: — Sidi, wysłuchaj mnie! Jest to może ostatnia, najostatniejsza w życiu prośba, z jaką zwracam się do ciebie. Okłamałem cię, bo nie chciałem cię martwić. Moja choroba jest gorsza, niż sądzisz. Walczyłem z nią ze wszystkich sił, nic „o tym nie mówiąc. Siły się skończyły, wystarczy mi ich na ostatni skok tam, na drugą stronę. Potem padnę i powinieneś się mną zająć. Czy odważysz się na ten skok ze mną? — Halefie, mój kochany Halefie! — odpowiedziałem, potrząsając głową, nie ze strachu przed ryzykiem, ale z troski o niego. — Nie każ mi wypowiadać wielu słów, bo one okradają mnie z siły, a ta jest mi bardziej potrzebna. Nie możemy zawrócić przez wejście. Wymagałoby to zbyt wiele czasu i
Massabanowie na to nie pozwolą. Jeśli tu zostaniemy, to wiem, że będę zgubiony. Ale sam nie mogę tam skakać. Sidi, mój sidi, czy lubisz mnie jeszcze? — Bardziej niż kiedykolwiek, mój Halefie! — Pomyśl więc o okropnym skoku wówczas, kiedy pokonałeś na wspaniałym Rihu „zdradziecką szczelinę”!* Assil skacze tak, jak jego ojciec Rih, a ta szczelina z pewnością nie jest tak szeroka, jak była tamta! Położyłem mu obie dłonie na policzkach, ucałowałem go i spojrzałem w jego twarz. W jej wyrazie nigdy nie było tyle serdeczności, ale i zdecydowania. Tym razem rzeczywiście szło o jego życie. Musiał zostać uratowany! — Czy utrzymasz się mocno w siodle? — spytałem. — Tylko przez dwie minuty? — Przysięgam ci to na Allacha, sidi! — Dobrze! Wobec tego niech nam szczęście sprzyja! Zostań tu. Ja poczynię przygotowania. Massabanowie zajęci byli swoimi końmi i znalezieniem dla siebie możliwie najlepszych miejsc. W związku z tym nam poświęcali niewiele uwagi. Osiodłałem Barkha, przypiąłem derki jak należy i ze szczególną starannością sprawdziłem ułożenie i wytrzymałość popręgów. Podczas gdy to robiłem, Halef powiedział: — Sidi, konie nie powinny brać długiego rozbiegu. Powiedz im, o co chodzi! One to zrozumieją! Poprowadziłem konie do samej szczeliny i pogłaskałem je. — Natt! Natt! — skakać, skakać! Podniosły ogony, uszy położyły do przodu, rozdęły chrapy, biorąc głęboki oddech. Dobrze wiedziały, co znaczy słówko „natt” i co zostało im zakomunikowane. — Kto pierwszy? — spytał Halef. — Ty. Ale pamiętaj, że krawędź skały po drugiej stronie pokrywa warstwa ziemi i przegniłego drewna. Barkh się osunie, jeśli doskoczy na przeciwległy brzeg tylko przednimi nogami. Weź do ręki pejcz, żeby sobie w razie czego dopomóc, i nie oglądaj się przerażony, jeśli uznam za konieczne dopomóc wystrzałem w tym skoku! — To wszystko nie będzie potrzebne. Ty skaczesz zaraz po mnie? — Gdy tylko zobaczę, że jesteś na drugiej stronie i zrobiłeś mi miejsce. Wcześniej nie. — Czy można zaczynać? Teraz? — Tak. — Niechaj Allach będzie nam pomocą! Myślę o Hanneh, której oddałem swoje serce, i o Karze Ben Halefie, moim synu, dumie i nadziei mego ziemskiego życia. Sidi, będziemy razem, po tamtej stronie szczeliny, żywi, żywi tu czy żywi tam. Byłeś i jesteś moim przyjacielem; dzięki ci! Zrób mi miejsce! Niech się zaczyna! Dalej w głębi, gdzie obozowaliśmy, panowała zupełna noc. Ale tu ciemność jeszcze nie zapadła; była ostatnia chwila zmierzchu. Otwarte niebo nad skalną szczeliną dawało akurat tyle światła, by wyraźnie widzieć krawędź przepaści, z której zionęło ku nam „umieranie”, bo przecież „śmierć” nie istnieje. Czyżbyśmy tam, w tej okropnej szczelinie, mieli otrzymać odpowiedź na pytanie Halefa: „sidi, co myślisz o umieraniu?” Sięgnął po strzelbę, żeby przewiesić ją sobie przez plecy, ale odebrałem mu ją, mówiąc: — Stój, nie powinieneś czuć się skrępowany. Zabiorę ją razem z moimi. — Ale ty już masz dwie — powiedział. — Nie szkodzi. Ja nie jestem tak chory jak ty i mój Assil lepiej skacze niż twój Barkh. Odciążę cię więc. Mimo to nie chciał przystać na to; przeciąłem dalsze sprzeciwy, ujmując obydwa nasze konie za wodze i poprowadziłem je w głąb obozowiska, jak można było daleko, do dobrego rozbiegu. Nafar Ben Szuri, zobaczywszy to, zapytał: *
patrz: K. May Szut
— Dlaczego opuszczacie, swoje dobre miejsce? Chcecie spać tam w głębi, gdzie powietrze jest tak niedobre i trudno oddychać? — Nie — odpowiedziałem — chcemy tylko pokazać wam, jak powinniście zrobić, jeśli jutro chcecie schwytać Dżamikunów. — Pokazać nam? Jak to zrobić? — Przeskoczymy przez szczelinę. — Niemożliwe! Takiego skoku nie wykona żaden koń. Musiałby być szaleńcem ten, kto by się na to odważył. Nie tylko wystawiłby na próbę Allacha, czekałaby go pewna śmierć! — My co prawda wierzymy w opiekę Allacha, ale szaleńcami nie jesteśmy. To, co dla waszych koni mogłoby być zgubne, dla naszych nie będzie, możemy na nich polegać. Odsuń się i niech nikt nie staje na drodze. Bo stratujemy go! — Ależ efendi, wy tam w szczelinie… — Milcz! — przerwałem ostro. — Nie masz nam nic do mówienia! Tym surowym tonem zamierzałem tak zbić go z tropu, żeby zaniechał jakichkolwiek kroków przeciwko nam. I udało się. Kiedy gotowi już byliśmy do skoku, każde zakłócenie mogło kosztować nas życie. Jako rozsądny człowiek powinien był zastanowić się nad prawdziwym powodem naszego ryzyka i wtedy doszedłby pewnie do jedynej słusznej konkluzji, że chcemy się odłączyć od niego i jego ludzi; ale to zamierzenie wydało mu się tak niesamowite, że strach nie pozwalał mu na zastanawianie się. — Wyobraźcie sobie, ludzie — krzyknął do swoich Massabanów — że nasi goście chcą skakać przez szczelinę! Uważam to za zupełnie niewiarygodne zuchwalstwo! Odpowiedzieli na swój sposób hałaśliwie. Ale nie zważaliśmy na to. Halef dosiadł Barkha. Z pejczem w dłoni spojrzał na mnie i z ufnym uśmiechem powiedział: — Jestem gotów. Mój kary musi mi wybaczyć, jeśli w tym rzadkim przypadku dostanie ode mnie batem. Ale to może mu uratować życie. Czy już mogę? — Chcę najpierw zrobić ci wolną drogę i jeszcze raz cię proszę, żebyś się nie przeląkł i nie oglądał, gdybym musiał strzelić! Wszystko to trwało naturalnie o wiele krócej, niż można o tym opowiedzieć. Jeszcze raz obrzuciłem bacznym spojrzeniem Halefa, siedział mocno w siodle, miał dobrą postawę, a jego twarz wyrażała tyle wiary we własne siły, jak gdyby nie do pomyślenia było, że mogłoby się to nie udać. Teraz ja przewiesiłem dwie strzelby przez plecy, trzecią odbezpieczyłem, wskoczyłem na siodło i puściłem Assila galopem do szczeliny w taki sposób, że nieliczni Massabanowie, którzy jeszcze stali na drodze, musieli się usunąć. — Ileri — naprzód! — krzyknąłem do Halefa. — B’ismillah — z Bożą pomocą! Barkhu, skacz! Po tych słowach ruszył do przodu, a koń już dobrze wiedział, o co chodzi. Popędził, a raczej śmignął tak szybko, że nie słyszałem poszczególnych uderzeń jego podków. W jednej chwili ogarnęło mnie uczucie, jakiego nigdy jeszcze nie doznałem i którego pewnie nie doświadczyłbym i teraz, gdyby Hadżi nie był tak chory i słaby. Cała moja istota była jednym wielkim krzykiem o pomoc. Barkh sprężył się do skoku… każdy jego mięsień był sprężystą energią… teraz przelatywał nad przepaścią… dosięgnął nogami gruntu., wszystkimi czterema… już chciałem krzyczeć z radości… ale nagle grunt osunął się pod jego tylnymi nogami… zsunęły się… Halef spostrzegł straszliwe niebezpieczeństwo… smagnął ogiera od tyłu w pachwinę… koń chciał się poderwać, jednak zdołał tylko kopytami zdrapać zdradliwą warstwę humusu, zalegającą gładkie, skalne podłoże… a więc spadną… nic, tylko spadną, obydwaj, jeździec i koń, jeśli mój strzał nie przyniósłby ratunku! Nacisnąłem spust! Huk wystrzału odbity od skalnych ścian rozległ się stukrotnym echem… I oto jak gdyby ten potężny łoskot miał jakąś magiczną siłę zdolną poderwać konia… a może była to podziwu godna przytomność umysłu Halefa…? Podciągnął bowiem nogi i położywszy obie ręce na grzbiecie konia, całym ciężarem ciała rzucił
się do przodu obok jego głowy, dzięki czemu obciążone w ten sposób zwierzę szczęśliwie dosięgło twardego gruntu… Barkh spłoszony wystrzałem stanął na skalistym brzegu, kilka razy jeszcze chaotycznie podskoczył i drżąc na całym ciele, zatrzymał się między drzewami. A Halef, chwiejąc się… odwrócił się… podniósł rękę i skinął do mnie… ale potem upadł na ziemię jak rażony piorunem. Nie myślałem, że kiedykolwiek w życiu tak głęboko, tak nieskończenie głęboko odetchnę z ulgą, jak właśnie w tej chwili. Ludzie Nafara stali porażeni strachem, w zupełnej ciszy, jak skamieniali, ale teraz krzykiem dali upust napięciu; a krzyk ten odbity echem wcale nie był podobny do głosów z ludzkich gardeł. Skakali, wyrzucali w górę ramiona, zachowywali się jak szaleni. — Spokój! Zróbcie miejsce! — wrzasnąłem na nich, bo tylko najgłośniej wrzeszcząc, mogłem być przez nich usłyszany. — Zostań! Zostań! — krzyknął Nafar Ben Szuri. — Czyż nie widziałeś na własne oczy pewnej, najokropniejszej śmierci? — A czy nie widziałeś, że ta śmierć wcale nie jest tak pewna, jak mówisz? — odrzekłem. — Zróbcie miejsce! Uważajcie! Wprowadziłem konia między nich, zmuszając hordę do ustąpienia z drogi. Potem pogłaskałem piękną, ciepłą szyję karego i spokojnym głosem poprosiłem: — Skacz, mój Assilu, skacz! On widział po drugiej stronie swego przyjaciela Barkha i rozumiał moje słowa. Nie potrzebował dalszej zachęty. Usłyszałem, jak głęboko zaczerpnął powietrza, i uniosłem się w strzemionach. To rozluźniło jego napięcie. Zrobił kilka małych podskoków i z cudowną, spokojną pewnością zbliżył się dokładnie do krawędzi szczeliny, a potem lekko jak duch przemknął ponad nią. Jeszcze cztery, pięć kroków już po drugiej stronie — i oto nie zatrzymywany stanął dokładnie obok Barkha. Stało się to z tak zdumiewającą łatwością, że Massabanowie tym razem stali cicho. Zeskoczyłem z konia, odrzuciłem strzelby i obydwiema rękami przyciągnąłem do piersi głowę wspaniałego zwierzęcia. Assil zasłużył sobie, aby przede wszystkim jemu powiedzieć kilka pieszczotliwych słów; potem zaraz podszedłem do Halafa. Leżał na ziemi i nie poruszał się. Naturalnie żył, ale był nieprzytomny, i to nie ze strachu, ale wskutek przeciążenia fizycznych i duchowych sił. Moment załamania, którego obawiałem się od dawna, właśnie nastąpił. Co teraz zrobić? Tam… słuchaj! Czy to nie jakiś cichy głos do mnie mówił? — Efendi… efendi! Głos dochodził zza grubego pnia drzewa. — Kto to woła? — spytałem. — To ja! Szejk Dżamikunów. — Pedehr? — Tak. Nie mogę wyjść zza drzewa, bo mimo szarówki Massabanowie po tamtej stronie mogliby mnie zobaczyć. Podejdź tu do mnie! Podszedłem. Tak, to on stał, jeszcze jako fakir, jakim widzieliśmy go wcześniej. — To naprawdę ty! — powiedziałem. — Jak to możliwe, że już się tu znalazłeś? Jechaliśmy tak szybko i, jak się wydaje, najkrótszą drogą! — Ale my jeszcze szybciej i drogą, która też nie jest dłuższa od waszej! Chciałem tu być przed wami, aby móc jeszcze dziś wieczorem zamknąć pułapkę. Mam zarówno tu, jak i u wejścia do Därä–y–Dżib swoje straże, a one meldują mi wszystko, co się na górze dzieje. Widzieli was nadjeżdżających i tak dobrze za wami obsadzili dolinę, że Massabanowie mogliby wyjść stąd tylko wtedy, kiedy my im na to pozwolimy. — Muszę ci przede wszystkim powiedzieć, że jeszcze tej nocy przybędą ci, którzy jadą za nami.
— To dla mnie ważne. Dziękuję ci, poczynię zgodnie z tym przygotowania. Ulokowałem się tu, żeby obserwować rozczarowanie Massabanów, kiedy zobaczą, że nie ma już mostu. Zapomniałem ci powiedzieć, że go zniszczyliśmy. Można było przypuszczać, że ty i szejk Haddedihnów zostaniecie tu z nimi do rana w dolinie i niepostrzeżenie oderwiecie się od nich, żeby przyjść do nas. Ale wy zrobiliście to już dziś, i to w taki sposób, że brak mi słów na wyrażenie podziwu. Efendi, czy nie myśleliście o śmierci? — O tak! Właśnie dlatego zdecydowaliśmy się na skok. Halefa trzeba było ratować. On nie wytrzymałby tam do jutra. Trzeba było podjąć ryzyko. — To było więcej, o wiele więcej niż tylko to, co się nazywa ryzykiem! Do tej pory czułem się tak bardzo zawstydzony, że ja, jadąc na słynnej klaczy Ustada, zostałem przez ciebie i twego karosza dogoniony, teraz jednak tu, zobaczywszy, czego wy i wasze konie potraficie dokonać, rozumiem, że dać się wam doścignąć to żaden wstyd. Dla mnie też okropna była ta chwila, kiedy zobaczyłem Hadżiego Halefa zawieszonego na krawędzi przepaści. Jego śmiały skok i twój strzał uratowały go. A kiedy potem zobaczyłem, że i ty gotowy byłeś za nim skakać, serce mi zadrżało. Arab na arabie tak gładko nie przeszedł, a więc widziałem jeszcze mniej nadziei na szczęśliwe wykonanie tego okropnego przez Europejczyka skoku na niefrankońskim koniu. Jakże chętnie krzyknąłbym do ciebie, abyś tego poniechał, ale nie wolno mi było zdradzić swojej obecności! I oto śmignąłeś tak lekko, tak gładko, tak nieopisanie pewnie! Ty nie siedziałeś, ty stałeś w strzemionach. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem! To było tak niezwykłe, tak imponujące, i jednak w pewnej chwili nabrałem pewności, że o ciebie nie trzeba się bać. Twój kary poszedł w górę śmiało, mocnym łukiem. I przez chwilę tak jasno, tak wyraźnie zobaczyłem coś: byłeś to wprawdzie ty, ale była to także twarz, spojrzenie w odległy ląd, który nazywamy przyszłością; ty byłeś Zachodem na bezbłędnym wschodnim koniu! Przepaść między tym i tamtym zniknęła; twój Assil niósł ku mnie chrześcijaństwo. Ta ponura przepaść tam jest zgubionym krajem. Witam ciebie, Zachodzie, bardzo serdecznie. Chory Wschód leży u naszych stóp w głębokim omdleniu, zupełnie jak ciało Halefa, ale my obudzimy go, a nasza miłość przyniesie mu ratunek! Przyciągnął mnie do siebie i ucałował. Z chęcią odpowiedziałem tym samym, mimo że nadal tkwił w „stroju” fakira i jego wygląd w tej chwili daleki był od ideału cielesnej czystości. A potem mówił dalej: — Była to twarz, którą ujrzałem na jeden mniej niż krótki moment; ale to wejrzenie w dal, w przyszłość, nie straciło przez to na wyrazistości, bo to, co dusza ukazuje naszym oczom, nie zostanie zapomniane przez ducha… Ale teraz pozwól mi zatroszczyć się o Halefa. Odchodzę, żeby wydać rozkazy, ale szybko wrócę. Oddalił się. Co za dziwne przyjęcie ze strony tego człowieka! Jego słowa wywarły na mnie przedziwne wrażenie. A do tego noc, która już zapadła. Nade mną wysokie drzewa i głuchy szum wiatru w ich koronach. Przede mną zupełnie nieznany teren z ludźmi obcymi mi, a jednak przyjaznymi. Za mną pokonana dzięki naszej determinacji przepaść, zza której dochodziły głosy wołających Massabanów. Chcieli, bym im odpowiedział, ja jednak nie odpowiadałem. Z tymi ludźmi nie chciałem już mieć do czynienia. Byłem zdecydowany, jeśli to możliwe, nie spotkać więcej żadnego z nich. Uznałem, że nie musimy się nimi dłużej zajmować; Dżamikunowie mieli dość ludzi, żeby się z nimi uporać. Halef leżał tak, jak upadł. Jego oddechowi brak było siły, by poruszyć pierś, a pulsu nie zdołałem wyczuć. Zawołałem jego imię tuż przy uchu, ale to nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. Ręce, ramiona, całe ciało było bezwładne. Przede mną leżał człowiek bez siły, bez woli i prawie bez życia. I to był Halef — tak energiczny, tryskający zdrowiem Hadżi, zawsze tak chętnie nazywający siebie „największym bohaterem Wschodu”. Patrząc na leżącego, a raczej wyczuwając go dotykiem, naturalnie zupełnie zapomniałem pomyśleć o sobie. Zauważyłem jednak, że kiedy się pochyliłem, głowa tak mi ciążyła, że mało brakowało, a upadłbym do przodu. A przy tym w mózgu jak gdyby coś się ocierało, i ten ruch sprawiał mi
ból. Nie mogłem podnieść powiek. Psychicznie i fizycznie doznawałem uczucia, które wyrazić można tylko słowami: dążyłeś do czegoś, póki musiałeś, ale teraz niebezpieczeństwo minęło, teraz jesteś mój! Pedehr wrócił. Było z nim kilku jego ludzi. Siedziałem obok Halefa, teraz wstałem. Było to trudne, tak trudne, że musiałem podeprzeć się rękami. Paru ludzi z plemienia Dżamikunów podniosło Hadżiego i wyniosło go. Inni wyprowadzili za wodze nasze konie. Szejk ujął mnie za rękę i powiedział: — Ustad kazał was prosić, abyście u niego zamieszkali. Skierowałem do niego posłańca; on już wie, że przyjedziecie. — Czy to daleko stąd? — spytałem. Zaskoczyło go chyba moje pytanie albo zmęczenie w głosie, bo zaraz zapytał: — Czy ty może też jesteś chory? — Nagle poczułem się zmęczony, bardzo zmęczony! — Czy masz na ciele plamy? — Tak, na piersiach. — Allah jesellimak, niech cię Bóg zachowa! I w takim stanie odważyliście się na taki śmiertelny skok? To niepojęte, właściwie to ponad ludzkie siły! Próbowałem żartować: — Przedtem widziałeś we mnie Zachód, wybacz, że przybył do was taki chory! Uścisnął mocniej moją rękę, za którą mnie trzymał, prowadząc, i odpowiedział: — Znam wasze cierpienie, ono tak łatwo przechodzi — na zdrowych. Ale nie ukrywajcie przed nami słabości i nie podawajcie jej za siłę. Kto nas nie zwodzi, ten nie zawiedzie się na nas. Chodź, kochany człowieku, chcę ci być bratem! Pod drzewami było tak ciemno, że nie widziałem własnej ręki. Pedehr trzymał mnie mocno. Dobrze znał teren i zwracał moją uwagę na każdą jego osobliwość. Mimo to szło mi się trudniej, niż usprawiedliwiałyby to okoliczności. Potykałem się i zataczałem. Objął mnie ramieniem i podparł. Najchętniej dałbym się nieść tym silnym i tak troskliwym ramionom! Nie wiem, jak długo szliśmy to z góry, to znów pod górę. Zupełnie zatraciłem orientację w czasie. Potem las się skończył. Nad nami świeciły gwiazdy, a nogi stąpały po równym gruncie i miękkiej trawie. Oddalaliśmy się od skalnej szczeliny jako ostatni i byliśmy sami. Hadżiego i koni ani śladu. Kiedy spytałem o nich, otrzymałem odpowiedź: — Nie martw się! Znajdziesz swego przyjaciela u Ustada, wasze konie i strzelby też. Strzelby! Znów obleciał mnie strach. Zupełnie o nich zapomniałem i wcale nie pomyślałem, kiedy Pedehr mnie wyprowadzał. Dopiero teraz przypomniałem sobie, że po skoku, zsiadając z konia, rzuciłem je na ziemię koło siebie. Ten niesłychany brak pamięci uświadomił mi, że moja choroba zrobiła większe postępy, niż sądziłem. Ledwie przemknęło mi to przez myśl, zaraz to odczułem. Musiałem przystanąć. Nogi mi drżały, stopy odmawiały posłuszeństwa. — Co z tobą? — spytał Pedehr. — Trudno ci iść? — Ani trudno, ani łatwo, po prostu nie mogę iść. Pozwól, że na chwilę usiądę! Objął mnie i pomógł mi usiąść powoli. Tak, usiąść! Ale i to nie było możliwe, musiałem natychmiast się położyć; brak mi było siły, by utrzymać tułów w pozycji wyprostowanej. Powieki mi opadły i nie mogłem ich już otworzyć. Co się ze mną działo, nie wiem. Zupełnie tak, jak gdybym był pogrążony w mocnym śnie, a czasem drzemałem. Od czasu do czasu słyszałem dobrotliwy, zatroskany głos Pedehra. Do mnie mówił, mówił też do innych, ale dochodziło to do mnie z oddali, z bardzo daleka. Poczułem, że jestem niesiony. Byłem tak lekki; nie miałem ciała. Składałem się tylko z niezachwianej nadziei i szczęśliwej ufności, i to całkowite poddanie się było niczym rozpostarte anielskie skrzydła.
Później zdawało mi się, że szybuję przez tysiące, tysiące błogich wieczności, nieskończenie długo, a jednak tak krótko, tak krótko! A co to za dźwięki tam rozbrzmiewały? Czy to harfy promiennych duchów? A może to psałterz starotestamentowego pieśniarza, który mówi: „Oczy moje wznoszę ku górom, skąd nadejdzie mi pomoc!” Wtedy ktoś położył rękę na moim czole. I czułem, jak gdyby z niej przenikała moją istotę jakaś dobra, czysta, niematerialna siła. A głęboki głos wypowiedział ostatnie słowa tego samego psalmu: „Pan strzec będzie wyjścia i wejścia twego. Teraz i na wieki”. Głos umilkł. Ciche kroki oddaliły się. We mnie i wokół mnie panowała cisza. Ale miałem wrażenie, że nie jestem sam i opuszczony. Owiała mnie delikatna woń jakby kadzidła i mirry. Nagle usłyszałem gdzieś wysoko nad sobą dwa dzwoneczki. Dziwne, że ich piękne, harmonijne współbrzmienie do mnie dotarło natychmiast. Jeden o niższym tonie dostrojony był na sekstę dur do drugiego. To pewnie dziwne, że mimo stanu, w jakim znajdowałem się, zastanawiało mnie, dlaczego w tym akordzie zasadniczym brakowało kwinty! A potem znów głucha cisza. Później usłyszałem uroczystą pieśń śpiewaną na cztery głosy w języku kurdyjskim, której pierwsza strofa tak brzmiała: Panie, staję tu w modlitwie przed Twoim świętym obliczem. Pozwól wyznać Ci moje żale; wysłuchaj mego błagania! Nie organy, lecz dźwięki harfy towarzyszyły tej pieśni. Czy to kościół? Czyja w ogóle znajdowałem się na ziemi? Sen to czy jawa? Nie miałem władzy nad swoimi oczyma. A czy ja w ogóle miałem oczy? Może teraz byłem tylko duchem, tylko duszą? Co się stało z moim ciałem? Nie czułem go! Usłyszałem obok siebie cichy, delikatny szelest, jak gdyby poruszające się tkaniny czy szaty. Dwie ciepłe kobiece ręce ujęły moją dłoń, a niski, altowy głos mówił słowa modlitwy: Panie, oto stoją w modlitwie do Ciebie wszyscy, których miłujesz. Nie pozwól nam wiary odebrać, że Ty dajesz tylko życie! Długo ktoś trzymał moją rękę. To czułem, choć zdawało mi się, że straciłem poczucie miejsca i czasu. Potem jeszcze jedno dotknięcie, jak gdyby warg, na mojej ręce. Chciałem ją cofnąć, ale nie byłem w stanie wykonać takiego ruchu. Kim był ten ktoś, kto klęczał koło mnie i modlił się o moje życie? Chciałem jak najszybciej dowiedzieć się, ale nie udało mi się wypowiedzieć ani słowa. Czułem jednak, że moje oczy się otworzyły, a było to uczucie tak dziwne, jak gdyby nie były to moje cielesne oczy, tylko oczy mojej duszy. I zobaczyłem miłą, poważną twarz kobiety. Uduchowioną, szlachetnej piękności, taką jak przedstawia się na obrazach świętych. Oczy jej były ciemne, a mimo to tak świetliste, jasne, czyste. Emanowało z nich ciepło, które opływało mnie. Wydawało mi się, że tę twarz już kiedyś widziałem, i to nie przelotnie, obojętnie, ale pełen troski i z takim samym serdecznym ciepłem, jakie sam teraz odczuwałem, patrzyłem wtedy na nią. I ten radosny uśmiech pojawił się na jej dziecięco młodych rysach, a z ust, które przedtem dotykały mojej ręki, usłyszałem pytanie:
— Czy poznajesz mnie, efendi? Jestem Szakara, którą uratowałeś od śmierci. Chciałem odpowiedzieć, ale nie mogłem. Usłyszała tylko niezrozumiały szept z moich ust. Mówiła dalej: — Jestem dziewczyną, która wtedy w Amadije zjadła ölim kirassy*. Twoja ręka przywróciła prawie opuszczające mnie już życie*. Czy przypominasz sobie? Poruszyłem powiekami na znak, że ją zrozumiałem. Mówić nie mogłem. Wtedy położyła mi prawą rękę na czole i powiedziała: — Choroba zakazała ci mówić. Ale nie martw się. Chodeh jest miłosierny. Nie uczyni nam tak strasznego bólu, żebyś tu umarł. Ustad modlił się za was, a niebo w swej dobroci z pewnością go wysłucha. Popatrz, nadchodzi. Czy widzisz go? Zapytała mnie o to, gdyż powieki znów mi opadły i nie mogłem ich otworzyć. Ale słyszałem zbliżające się kroki. Ktoś zapytał Szakarę: — Czy jeszcze nie przyszedł do siebie? Był to ten sam dźwięczny męski głos, który już słyszałem. — Otworzył oczy i spojrzał na mnie — odparła. — Ale nie mógł mówić. — Czy rozpoznał cię? — Myślę, że tak. — I znów jest nieprzytomny, jak przedtem. Jego pewnie uratujemy. Nie mogę tego, niestety, powiedzieć o jego towarzyszu. Ciągle jest bliski śmierci. I nagle usłyszałem głos Halefa, silny, zagniewany: — Bliski śmierci? Myślicie pewnie, że ja śpię? A ja właśnie się obudziłem i wszystko słyszałem. Wcale nie jestem bliski śmierci! Nie, nie, nie! Jestem Hadżi Omar Halef, Haddedihn z plemienia Szammar. Wszyscy mnie znają, ale śmierć nie istnieje! Dlatego to, co mówicie, jest zupełnie niemożliwe. Ja wcale nie jestem bliski śmierci… śmierci… nie, nie… śmierci! Usłyszałem te słowa mego Hadżiego, ale nie wiedziałem, gdzie on leży. Chciałem mu zadać jakieś pytanie, ale nie docierało ono do mojej świadomości ani do woli, gdyż teraz miałem wrażenie, że zostałem uniesiony, daleko, daleko niesiony i te słowa docierały do mnie z nieskończonej dali: — bliski śmierci… bliski śmierci…! Jak długo byłem daleko od siebie, albo mówiąc zwyczajnie, na jak długo straciłem przytomność, tego nie wiem. Potem wydawało mi się, że dźwięki harfy coraz bardziej się do mnie zbliżały. A było odwrotnie, to ja do nich wracałem; odzyskałem przytomność. Teraz otworzenie oczu nie wymagało żadnego wysiłku, ale czułem, że moje powieki są niebywale ciężkie. Byłem ogromnie osłabiony. Próbowałem poruszyć głową, ale trwało to dosyć długo, nim obróciłem twarz do ściany. Miałem otwarte usta, a przy tym przedziwne uczucie, jak gdyby tak właśnie musiało być; nie pomyślałem, żeby je zamknąć. A jednak równocześnie byłem w pełni świadomy, że tego rodzaju objawy są typowe dla tyfusu plamistego. Wreszcie zobaczyłem, gdzie się znajdowałem. Był to wysoki, jasny, pobielony na biało pokój, którego ściany zbudowane były chyba z kamieni. W dwu ścianach okien nie było, a w tylnej znajdowały się szerokie, dwuskrzydłowe drzwi, wielka rzadkość jak na okolicę, w której się znajdowaliśmy. Przy przeciwległej ścianie stały dwie kolumny, tworzące wraz z obmurzem trzy otwarte łuki, przez które powietrze i światło miały więcej niż wystarczający dostęp. W jednym z rogów leżałem ja, w drugim, nogami zwrócony w stronę drzwi, Halef; docierające tu promienie słońca nie świeciły mu wprost w oczy. Wzdłuż całej tylnej ściany ustawione były kwitnące rośliny, by cieszyć nasze oczy — jak się później dowiedziałem. Z prawej strony, gdzie ja leżałem, w szerokiej niszy stał fotel podobny do tronu. Przed nim leżał dywan z perskimi poduszkami do siadania. Wywnioskowałem z tego, że nie było to pomieszczenie mieszkalne. Później dowiedziałem się, że Ustad przyjmował tu starszyznę plemienia i odbywał * *
wiśnia śmierci patrz: K. May Przez dziki Kurdystan
narady. Było to dla nas wielkie wyróżnienie, że właśnie to pomieszczenie przeznaczono dla nas. Widziałem na ścianach wypisane sentencje, ale ich nie czytałem. Nawet myśleć nie byłem w stanie, a co dopiero przekształcić wypisane znaki w myśli. Łóżek naturalnie nie było, ale mieliśmy legowiska wyjątkowej w tym kraju, niespotykanej czystości. Miękkie poduszki ułożono tak wysoko i szeroko jedną na drugiej, że na posłaniu mogło leżeć obok siebie kilka osób, a jasne koce z czystej wielbłądziej wełny były tak miękkie i lekkie, jak gdyby zostały utkane z jedwabiu. Halef leżał cicho i nie poruszał się. Twarz miał zapadniętą, wyglądał jak trup. To dziwne, ale wcale się o niego nie niepokoiłem. Czy była to ufność, czy może obojętność, jaką często obserwuje się u chorych? Niedaleko drzwi siedziała Szakara wśród ustawionych tam roślin. Miała białą szatę, welon odrzucony do tyłu. Jej ciemne włosy splecione były w dwa ciężkie warkocze. Smukłymi palcami trącała struny sandurah*. Czy można istotę ludzką przyrównać do wiersza? Mówi się przecież, że człowiek jest najwspanialszym poematem wszelkiego stworzenia. Jeśli nie miałem przed sobą najwspanialszą istotę, to z pewnością najłagodniejszą! Czy europejski lekarz zezwoliłby na muzykowanie w pobliżu tak ciężko chorego człowieka? Prawdopodobnie nie! Zresztą zależy to też od rodzaju instrumentu. Tony harfy są najmniej sztuczne. Jej brzmienie przypomina głos natury, dźwięki są miłe dla ucha, oddziałują kojąco na chore nerwy. Po młodej Kurdyjce nie można się spodziewać, żeby była artystką. Szakara grała proste akordy, nie wiedziała o skali chromatycznej i zmianie brzmienia tonacji, ale właśnie przez tę diatoniczną prostotę ucho odbierało owe dźwięki równie łatwo i naturalnie, jak pierś oddycha powietrzem, które je niesie; wydawało się, że należą do atmosfery tego domu, że wywierają dobroczynny, krzepiący siły wpływ. Odczuwałem to. Wydawało mi się, że jest we mnie coś pokrewnego dźwiękom harfy, co długo, długo milczało, i dopiero teraz może nareszcie z nimi współbrzmieć. Dlatego, kiedy Szakara zakończyła granie i odstawiła na bok instrument, odczułem to jak wyrzeczenie, jak stratę. — Proszę, graj dalej! — poprosiłem ją. Powiedziałem to bezwiednie, prawie tego nie chcąc. I doznałem zdziwienia, że oto znów mogłem mówić. Kurdyjka szybko podeszła do mnie, usiadła obok i powiedziała: — Szuker Chodeh!* Słyszę twój głos! Czy widzisz mnie i rozumiesz, co mówię? — Tak — odrzekłem. — Jesteś w „wysokim domu” Ustada. On sobie życzy, żebym was pielęgnowała. Czy pozwolisz mi na to? — Tak. — A czy masz dla mnie jakiś rozkaz? — O nie, nie! — Dlaczego? — Do ciebie mogę mieć tylko prośbę, nigdy rozkaz. Wtedy ujęła mnie za rękę i długo, pogodnie patrząc na mnie, powiedziała: — Nadal jeszcze jest w tobie tyle dobroci, ile wówczas. Powiedz mi, efendi, zapach jakich kwiatów lubisz najbardziej? — Benefszah.* Usłyszawszy to, pocałowała moją rękę, wstała i szybko wyszła z pokoju. Dlaczego pytała o mój ulubiony zapach? Powód miałem, niestety, wkrótce poznać. Właściwie wiedziałem, tylko tak trudno mi było zebrać myśli i w tej chwili to sobie przypomnieć. Po drugiej stronie wokół leża Halefa ustawiono mnóstwo skrzynek z sadzonkami róż; przy mnie kwiatów nie było, ale nie zastanawiałem się dlaczego.
*
orientalna harfa (kurd.) Chwała Bogu * fiołki *
Nagłe poczułem zimno, i to tak intensywnie, jak gdybym leżał zagrzebany w śniegu i lodzie. Był to silny atak dreszczów towarzyszący gorączce; to przypomniało mi o plamach, jakie w drodze odkryłem na swoich piersiach. Teraz sprawdziłem i okazało się, że mam je na całym tułowiu, a także na rękach. Odkrycie to rozpaliło mi głowę, podczas gdy całe ciało dygotało z zimna. Zobaczyłem wchodzącego Pedehra; najpierw cicho podszedł do Halefa. Nie miał już naturalnie łachów fakira na sobie; ubrany był na biało, w kurdyjskie spodnie i sięgający do kolan kaftan przewiązany w pasie niebieską szarfą. Za nią zatknięte były, zamiast noży i pistoletów, czerwone, rozkwitłe róże. Jego długie, siwe włosy sczesane były do tyłu i opadały aż na plecy. Twarz, dziś uwolniona od wczorajszego brudu, wzbudzała respekt i tchnęła wewnętrzną młodością, promieniującą z duszy na ciało i nie przemijającą do najpóźniejszego wieku. Jego wygląd w pełni usprawiedliwiał nadane mu imię: Pedehr — ojciec tych, którym dawał tylko miłość, miłość z mądrą wyrozumiałością, zbierając od nich znowu miłość. Przypatrywał się uważnie Halefowi, potem przykląkł koło niego i coś do niego mówił, ale odpowiedzi nie otrzymał. Później pogładził go po twarzy, ujął za ręce, próbując je poruszyć. Ale i to bez rezultatu; mały, kochany Halef nie dawał oznak życia. Potem Pedehr podszedł do mnie, a widząc, że mam oczy otwarte, usiadł obok i spytał: — Czy widzisz mnie, efendi? — Tak — odpowiedziałem. Utkwił spojrzenie swoich dużych, rozjaśnionych oczu w moich oczach; czułem, że przenikało mnie ono do głębi, badało. A potem powiedział: — Czy boli cię głowa, kiedy do ciebie mówię? — Tak, trochę. — Wobec tego powiem tylko to, co niezbędne. Znam tę chorobę i wiem, że od niej nie umrzesz, jeśli nieprzewidziana przyczyna nie wpłynie na pogorszenie stanu. Ubiegłej nocy przyjęliście ponownie nasze lekarstwo, o czym nie wiesz, albowiem obydwaj byliście nieprzytomni. Z pewnością będzie działało. — U mojego Halefa też? Ociągał się z odpowiedzią, więc poprosiłem: — Powiedz mi prawdę! Jestem mężczyzną i muszę, muszę, muszę to wiedzieć! Pokiwał ze zrozumieniem głową i rzekł: — Tak! O kimś innym myślałbym, że powinienem go oszczędzać, ale tobie powiem prawdę. Zapadniesz w długi, głęboki i ciężki sen, a kiedy zbudzisz się, wówczas to, co u twego przyjaciela jest nieśmiertelne, opuści go. Oto co ludzki rozsądek mówi do ciebie moimi ustami. Możliwe, że kilka razy odzyska jeszcze przytomność, ale potem zdrzemnie się i obudzi dopiero w agonii. Tak ja myślę. Mam jednak nadzieję, że Chodeh, który jest wszechmocną miłością, wie coś innego i o wiele lepiej. A teraz powiedz: czy jesteś przerażony? — Nie. Dziękuję ci. Twoja szczerość zaszczyca mnie, świadczy bowiem o tym, że nie uważasz mnie za słabeusza. Halef nie może umrzeć! Chodeh pomoże. — Tak, jeśli będziemy wierzyli, to pewnie ześle nam anioła ozdrowienia! — Jestem o tym przekonany. Ale nie powinniśmy być bezczynni i polegać tylko na tym aniele, musimy wyjść naprzeciw jego pomocy. Pozwól, że się zastanowię! Byłem jednak słabszy, niż myślałem. Nie tylko mówienie, ale i słuchanie sprawiało mi trudność. Zamknąłem oczy; nic nie przychodziło mi do głowy. Gorączka podsuwała mi najróżniejsze obrazy. Miałem wrażenie, że przede mną była na wpół przezroczysta zasłona; bezustannie się poruszała, a za nią działo się coś, czego nie mogłem rozpoznać. I nagle coś dziwnego: zasłona się rozsunęła w lewo i w prawo i zobaczyłem miłą mi postać. Widziałem ją tylko chwilę, ale obraz był tak ostry, a rysy wyraźne, że wykluczone, żebym się miał mylić! Zbliżał się jeździec, najpierw mały w oddali, potem coraz większy, jechał ku mnie galopem i zatrzymał konia przede mną; podniósł rękę do pozdrowienia i zniknął. Zasłona zwarła się i
zaczęła się poruszać jak przedtem. Kto to był? Nasz mały Kara Ben Halef, syn mojego chorego przyjaciela. Rozpoznałem nawet konia: ciemnobrunatny, niespełna czteroletni Ghalib*, którego Haddedihnowie otrzymali jako należność za hodowlę koni plemienia Abu–Hammed — Beduinów. Ten gniadosz uprawniał do najlepszych nadziei i urodzeniem był równy naszym obu karym. Nie zastanawiając się długo, otworzyłem oczy i spytałem Pedehra: — Czy chcesz uratować Hadżiego? Możesz to uczynić! — I to jak chętnie! — zapewnił mnie. — Czy macie szybkie, wytrzymałe konie? — Tak. — I kogoś, kto zna okolice Tygrysu i Eufratu po drugiej stronie Kalat Szergat, naprzeciwko Samary? — Mam człowieka wielce godnego zaufania, jest dobrym jeźdźcem i kilkakrotnie był już przy Dżebel Sindszar. Zna okolice, o których mówisz. — Wyślij go i daj kogoś do towarzystwa. Na zachód od Kalat Szergat znajdzie Haddedihnów. Za każdą cenę nie powinien zdradzić, że Halef jest chory, ale niechaj bezzwłocznie sprowadzi tu syna Halefa, który nazywa się Kara Ben Halef, a ma tu przybyć na gniadym koniu. Koń nazywa się Ghalib! Trudno mi myśleć i mówić. Wydaj rozkazy, jakie uznasz za konieczne. Pedehr wstał, wziął mnie za rękę i powiedział: — Rozumiem cię, efendi. Kiedy Halef się obudzi, by umrzeć, powinien zobaczyć tu swego syna. Może dzięki temu jego dusza nie opuści go. Nie dalej jak za godzinę trzej zaufani ludzie odjadą z naszej wsi, żeby możliwie najszybciej spełnić twoje życzenie! Powiedziawszy to, oddalił się. A ja poczułem się ogromnie wyczerpany i zapadłem w stan podobny do letargu, bo nie mógłbym nazwać tego utratą przytomności ani snem, gdyż wszystkie moje wewnętrzne i zewnętrzne odczucia funkcjonowały, choć znacznie słabiej. Słyszałem cichy szelest sukni Szakary, poczułem w powietrzu słodki zapach fiołków. A potem — zaraz czy później, nie wiem — wydało mi się, że jestem w Ziemi Obiecanej, i to w Hebronie. Jechałem konno brukowanym traktem do dąbrowy Mamre i tam w rosyjskim hospicjum zażądałem, aby mi wydano klucz do wieży widokowej. Widziałem wyraźnie stojący poniżej „dąb Abrahama”, który rzeczywiście tam stoi obumarły; pojechałem dalej między murami winnic drogą jerozolimską i skręciłem w prawo, do studni Abrahama. Studnia znajduje się na niższym, prawym rogu tego pola murów. Ortodoksyjni mieszkańcy Hebronu niechętnie patrzą, gdy chrześcijanin pije stąd wodę. Ale ja zaczerpnąłem i piłem, piłem. Potem, tak jak robiłem to już wcześniej, zbierałem nasiona rosnących tam w wielkiej ilości kwiatów, żeby je posiać w swoim ogrodzie w domu. I nagle usłyszałem za sobą głos: „Pokój z tobą!” Wyprostowałem się i odwróciłem. Kim była ta wysoka, patriarchalna postać o oczach błyszczących, ale dobrotliwym spojrzeniu, która stała przede mną? Czy był to pierwszy z patriarchów, do którego przybyli trzej aniołowie, by się tu zatrzymać? Czy był to Abraham, syn Tarego, który pochodził z Ur w kraju Chaldejczyków? Tak, to on z pewnością; to musiał być on, ale nie tak stary jak w gaju Mamre i nie tak młody jak w Mezopotamii, a przecież i stary, i młody równocześnie! Patrzyłem na niego ze zdumieniem pełnym szacunku. Tak, patrzyłem! Znów otworzyłem oczy. Już nie znajdowałem się w Hebronie, tylko tu, w kurdyjsko — perskich górach. Leżałem chory. Moje leże przystrojone było wokół fiołkami. U moich stóp siedziała Szakara, ofiarodawczyni kwiatów, a z boku stał… Abraham, patriarcha? A może tamten nosił dokładnie taką samą prostą szatę z wielbłądziej wełny jak ten tu wysoki, godny starzec, którego teraz widziałem przed sobą? Starzec? Tak, bo biała jak śnieg broda sięgała mu aż do pasa i mogła być tylko darem bardzo długiego życia; jednak to budzące szacunek oblicze było stare i młode zarazem, a bujne włosy na głowie, splecione w warkoczyki, *
zwycięzca
nie były matowe czy sztuczne; były prawdziwe, żywe i kruczoczarne jak u młodzieńca lub mężczyzny w sile wieku. Przedtem patrzyłem na niego z zamkniętymi oczyma, teraz zaś z otwartymi, równie zdziwiony. A on uśmiechał się do mnie łagodnie i podniósłszy rękę, jak gdyby mnie błogosławił, powiedział: — Pokój z tobą! Był to ten sam niski, dźwięczny głos, który słyszałem przy studni Abrahama. Z postaci tego człowieka emanowało coś wspaniałego, nieuchwytnego i tajemniczego. To „coś” przenikało mnie i przyciągało do niego. I mogłem dać mu tylko jedną odpowiedź: — Ty mi go przynosisz. Tobie należą się moja podzięka i błogosławieństwo! — Młodość wstąpiła w starość, syn w ojca — mówił dalej. — Miłość powinna ciebie tu ze mną połączyć. Zaufaj nam, a wkrótce wyzdrowiejesz. Kładę rękę na twoją chorą, zmęczoną głowę. Alejk es Salam u rahmet Chodeh — Pokój i miłosierdzie Boga niechaj będzie z tobą! Przez minutę trzymał dłoń na moim czole. Była tak ciepła, a równocześnie dziwnie chłodna. Ująłem ją i podniosłem do ust. Zezwolił na to, ale potem podniósł palec w górę i z prawie szelmowskim uśmiechem powiedział: — Ale o tym nie opowiadaj w domu! Jak może Zachód całować rękę Wschodu! Nikt pewnie nie umiałby cię zrozumieć! Później odwrócił się ode mnie i podszedł do Halefa. A więc to był ów „Ustad”, „Mistrz”! Powiodłem za nim wzrokiem, nie mogąc oczu od niego oderwać. Czy znów miałem gorączkę? Przyszła mi do głowy dziwna myśl: „przed chwilą spojrzałeś w oblicze Orientu”. Takie skojarzenia możliwe są tylko u chorego! Przez pewien czas stał przy leżu Hadżiego, nie robiąc nic; przyglądał mu się tylko, wreszcie i jemu położył na głowie rękę, a po chwili oddalił się z bardzo poważną twarzą. — To był on! — powiedziała Szakara. — Z pewnością wkrótce pozyska twoje serce. Czy chcesz posłuchać harfy? Skinąłem głową. Podeszła do miejsca, gdzie leżała sandurah, ale nie doszedłszy do niej, przystanęła. Hadżi poruszył się. — Sidi… sidi… sidi! — zawołał głośno. — Tu jestem, Halefie! — Byłem zupełnie blisko, zupełnie blisko — ciągnął dalej, nie otwierając oczu. — Blisko czego? — Umierania, umierania! Widziałem ich, obu, jego i jego! — Kogo? — Hadżiego i Halefa! Hadżi był jakiś inny, a Halefem byłem ja! Halef skierował swoje kroki ku górze do raju, a Hadżi trzymał go mocno, chcąc go ściągnąć w dół do dżehenny*. Walka była trudna. Halef nie miał dość siły i Hadżi byłby go już pokonał, ale właśnie wtedy poczułem na czole rękę; byłem uratowany. Hamdulillah! Jego głos miał dziwne, trwożliwe, wstrząsające brzmienie. — Dlaczego mi nie odpowiadasz? — zawołał. — Ja chcę jeszcze żyć; nie wolno mi umrzeć. Ten Halef we mnie nie jest jeszcze do tego zdolny. Hadżi ściągnąłby go w dół. Ręka, oby ta ręka wracała do mnie jak najczęściej, powinna pomóc Halefowi… pomóc… po… móc! Mówił coraz wolniej, wolniej i ciszej, aż przy ostatniej sylabie znów stracił świadomość. Szakara podniosła harfę, której akordy dopiero teraz usłyszałem wyraźnie; potem jak gdyby oddalały się, aż w końcu przebrzmiały zupełnie… Zasnąłem. Zasnąłem? To było coś więcej niż sen. Później dowiedziałem się, że prawie dwa dni przeleżałem tak bez ruchu. Przeraźliwe zimno sprawiło, że przebudziłem się. Po drugiej stronie kilku ludzi krzątało się przy Halefie, oblewając go wodą i nacierając ręcznikami jego ciało. Poczułem zły zapach. Mimo świeżych fiołków, które widziałem, był to zatęchły, nieomal trupi *
piekło
odór. Ach! Nagle zrozumiałem: to ja sam wydzielałem ten odór, typowy dla tyfusu plamistego! Teraz wiedziałem, że czeka mnie trwające tygodniami uśpienie. A więc dlatego te fiołki! One służyły temu samemu co róże wokół Halefa. Ogarnął mnie strach. Bałem się, bardziej o niego niż o siebie. Chciałem zapytać tych ludzi, ale żadne słowo nie przeszło mi przez usta. Ten stan nie trwał długo; wkrótce znów straciłem przytomność. Później przypominałem sobie niekiedy zimną wodę na ciele i ostry zapach salmiaku. Wydawało mi się też, że Halef mnie wołał i mówił o umieraniu. Potem, kiedy przeleżałem tak całe dwa tygodnie, pierwszym wrażeniem, jakie odebrałem, był dotyk ręki Ustada na moim czole. — Uśmiecha się! — powiedział. — Jest śmiertelnie osłabiony. Może otworzy oczy! Próbowałem, ale udało mi się to tylko częściowo. Wtedy Ustad pochylił się ku mnie i powiedział: — Widzę, że mnie rozumiesz. Bądź spokojny, jesteś uratowany! Halef też żyje. On jeszcze się nie przebudził. Jeśli to zrobi, to może wróci do życia. Później znów zasnąłem. Z dalszych wspomnień wiem, że Szakara, bardzo często klęcząc przy mnie, podawała mi łyżeczką, niczym dziecku, lekkie pożywienie. Byłem tak słaby, że z trudem mogłem coś przełknąć. Przy tym byłem nieskończenie rad, że ów zły zapach zniknął. Ale jeszcze większą radość sprawił mi widok piramidy ustawionej przy moim legowisku, na której zawieszona była moja broń, części garderoby i uprząż Assila oraz siodło. Był to znak najserdeczniejszej troski i względów. — Assil! — powiedziały moje usta. — Tęskno mi za nim. — Czy chcesz go zobaczyć? — spytała Kurdyjka. — Tak. Nie odeszła, by wydać polecenie przyprowadzenia go tu, lecz stanąwszy w wejściowej arkadzie, zawołała imię konia. A więc był na zewnątrz, w pobliżu. Usłyszałem jego zbliżające się kroki i znajome tak mi drogie rżenie. Na dziedzińcu było z tuzin schodów, wiodących do wejścia. Kilka pieszczotliwych słów Szakary zachęciło karego do ich pokonania. Zorientowałem się z tego, że opiekowała się nim troskliwie. Obok kolumny, przy której stała, zobaczyłem jego pełną wyrazu, pięknie ukształtowaną głowę; ona pogłaskała ją i przytuliła. On zaś dotknął wargami jej policzka. Był to pocałunek, a obdarzał nim prócz mnie tylko Halefa. Widać bardzo się z nią zaprzyjaźnił. — Assil! — zawołałem. Mój słaby głos nie zabrzmiał głośno. Koń zdziwił się. — Assil, lihene — chodź tu! — Przyszedł, jednym krótkim skokiem znalazł się wewnątrz i zaczął się rozglądać. Wyciągnąłem do niego rękę. Zbliżył się, przystanął i długo, z powątpiewaniem na mnie patrzył. — Nie może cię rozpoznać, bo nie jesteś bardzo do siebie podobny — powiedziała Szakara. — Assil, kochany, dzielny, mój wierny, moje kochanie! Podszedł bliziutko, żeby obwąchać mnie z drugiej strony. Dotknął mojej ręki, musnął mnie po twarzy. I nagle podrzucił głowę w górę i trzy czy cztery razy zarżał w tak dziwny sposób, jakiego nigdy jeszcze nie słyszałem. A potem ogon i uszy poszły w ruch, wyczyniał różne zabawne i wzruszające podskoki, to przodem, to tyłem. Jego ruchy podobne były do tego, co wyrabia pies, który radośnie wita dawno nie widzianego pana. Szakara wyszła, by przynieść garść strąków wyłuskanego grochu, i rzuciła je na mój koc. A więc odkryła, że to był jego przysmak. Ale on nie jadł, nie wziął ani jednego strąka, tylko przednią nogą grzebał po flizach posadzki, jak to zwykle robił przed snem, po czym jak długi ułożył się przy moim legowisku, i to tak, że lewą ręką mogłem dosięgnąć jego głowy i z wdzięcznością pogłaskać go. Każde stworzenie potrzebuje miłości, a jeśli ją otrzyma, odpłaci w dwójnasób. Odtąd nie walczyłem już z chorobą, tylko z niesłychaną słabością, która była jej skutkiem. Dostawałem posilne, ale łatwo strawne jedzenie. Ustad i Pedehr codziennie przychodzili i oglądali mnie, ale czynili to tylko wtedy, gdy wiedzieli, że spałem. Nie chcieli, abym się
męczył rozmową z nimi, a tysiące dowodów ich cichej, troskliwej opieki mówiło mi też, że myślami stale byli przy Halefie. Szakara dniem i nocą nie opuszczała pokoju. Odchodziła tylko wtedy, gdy była potrzebna silna, męska pomoc. A Halef? Od trzech tygodni leżał pogrążony we śnie. Oddech miał lekki, bicie serca prawie niewyczuwalne. Raz poprosiłem, aby mnie zaniesiono do niego; chciałem go zobaczyć. Cóż to był za widok! Nie mogłem powstrzymać łez. Będąc ozdrowieńcem, człowiek staje się bardziej podatny na wzruszenia. Miałem „przed sobą szkielet, na którym ciemne, tyfusowe plamy robiły podwójnie bolesne wrażenie. Powieki zapadły w oczodoły, zapadnięte były policzki, a ponieważ Hadżi miał bardzo zdrowe zęby, to teraz ta partia twarzy wysunęła się do przodu jak u trupa. Dokładnie tak samo jak on wyglądały mumie Ramzesa II, Tutmosisa i innych władców starożytnego Egiptu, znajdujące się w muzeum w Gizeh koło Kairu. Tam martwi świadkowie dawnego dążenia do utrzymania ciała po wieczne czasy, a tu ledwie oddychający jeszcze dowód, że ciało, gdy tylko dusza zaczyna uwalniać się od niego, skazane jest nieubłaganie na rozpad! Widok ten sprawiał mi ból; poprosiłem o zaniesienie mnie z powrotem do mojego leża. Tam przyszło mi na myśl, by poprosić o lustro. Tak, mieli jedno. Przyniesiono mi je; przejrzałem się. O nieba! Wyglądałem wcale nie lepiej niż Halef. Nic dziwnego, że Assil mnie nie rozpoznał. Gdybym nie wiedział, że to jestem ja, pewnie nie domyśliłbym się w tym hipokratycznym schemacie własnego odbicia! Ale to poprawiało się z dnia na dzień. Delektowałem się mlekiem, moim ulubionym napojem, dostawałem też dużo soku wyciśniętego z kurzego mięsa. Wkrótce mogłem już prosto siedzieć, nie przewracając się zaraz. Nie męczyło mnie już mówienie i czyniłem u siebie, wracającego do zdrowia, częste obserwacje, że nawet błahe drobiazgi wzbudzały we mnie niezwykłe, wręcz dziecinne zainteresowanie. Było to pewnego z takich dni. Słońce chyliło się ku zachodowi. Wyniesiono na zewnątrz poduszki, a Szakara spytała, czy nie chciałbym posiedzieć na dworze. Pierwsza wycieczka, dwadzieścia kroków do kolumn! Zgodziłem się z radością. Dwaj mężczyźni wynieśli mnie. Nie było to wcale ciężkie zadanie, bo stałem się bardzo lekki. Po raz pierwszy zobaczyłem okolicę, w której się znajdowaliśmy. Każdemu, kto nie był rekonwalescentem, musiała się ona wydać rajem. Z miejsca, w którym się znajdowałem, dwanaście schodów prowadziło w dół na rozległy, porośnięty trawą taras, po którym chodziły, a raczej skakały, Assil i Barkh. Ten tarasowaty teren okalały rabaty kwiatowe i kwitnące drzewka różane. Liczne wysokie platany o rozłożystych koronach rozpościerały swoje gałęzie, osłaniając to miejsce, z którego dobrze utrzymana, kręta droga prowadziła na dno doliny. Dom Ustada stał na dumnym wzgórzu. Zbudowany na resztkach staroperskich fundamentów, przypominał raczej zamek niż dom mieszkalny, ale tego zobaczyć wtedy jeszcze nie mogłem. Rozciągająca się przede mną dolina miała kształt elipsy, a ja znajdowałem się w jej zachodniej, węższej części. Była długa na godzinę drogi, a szeroka na połowę tego. Pośrodku migotały drobne fale jeziora, poruszane lekkim wiatrem wokół porośniętego soczystą zielenią pastwiska. Widziałem pasące się konie, muły, wielbłądy, woły oraz mnóstwo mniejszych zwierząt. Dalej były dobrze uprawione pola, ciągnące się aż do gór, na polach winnice, morwy, sady, ogrody kwiatowe, tak daleko póki las nie pozwolił już dalej rabować swego królestwa. Widziałem życiodajną wodę, spływającą z gór i szukającą ujścia do jeziora, na którym — prawdziwy dziw w Persji! — jaśniał wydęty wiatrem żagiel małej łodzi. Wszędzie stały domy, w większości o płaskich dachach, zbudowane z kamienia i pobielone. W zimie były zamieszkane. W obecnej porze roku stawiano przewiewne namioty albo budowano szałasy z gałęzi i żerdzi na dachach. Tu sypiało się w nocy. Tego rodzaju chaty buduje się też w innych okolicach Orientu. Widzi się je na przykład zwłaszcza na starych, dusznych i przesyconych stęchlizną domostwach Beled esz Szech i El Jadszur wzdłuż drogi z Haify do Nazaretu. Góry są tu tak wysokie, że las nie towarzyszy im aż
po szczyty. Wyższe partie porastają alpejskie łąki, na których pasące się kozy jawią się oczom jako maleńkie punkciki. Większość domów i namiotów znajdowała się na przednim planie, skąd szeroka, podobna do ulicy droga wiodła pod górę do skalnego uskoku, gdzie zobaczyłem budowlę, której styl wzbudził moje zdziwienie. Była to jak gdyby ze wszystkich stron otwarta świątynia z dachem wspartym tylko na kolumnach, a nie podtrzymywanym przez ściany. Nie było żadnych oznak, które zdradzałyby, jakiemu rodzajowi kultu miała ona służyć. Widziałem tylko kolumny, dach i nic więcej. Żadnego ołtarza czy ambony. Ale wszystkie kolumny oplatały pnące róże i inne pnącza, a plac wokół budowli tworzył kwiatowy ogród, z wielką, jak widać, miłością pielęgnowany; przez ogród biegły liczne ścieżki wysypane czystym piaskiem. Jeszcze moje spojrzenie pełne podziwu utkwione było w te wspaniałości, kiedy ktoś przeszedłszy przez pokój, stanął za mną przy kolumnie. Nie widziałem go, ale wyraźnie czułem, że był to Ustad. Minęła chwila, a on ani się nie poruszył, ani odezwał. Ja też milczałem. Patrzyłem na góry. Światło zaczynało opuszczać dolinę. Cicho nadchodził zmierzch. Kiedy dotarł do skraju lasu, wzgórza wyglądały jak skąpane w płynnym, połyskliwym złocie. Zachodzące słońce dawało im ostatni, gorący, pożegnalny pocałunek. Złoto zmieniło barwę, przeszło w głęboki oranż i purpurę, znacząc krótkie cienie fioletem, a potem wieczorna zorza wzniosła się ku niebu, aby tam przemienić się dla innego świata w zorzę poranną. „Dobranoc” usłyszałem w duszy. Zaledwie to pomyślałem, usłyszałem równocześnie obok siebie niski głos Ustada. — „Dobranoc” dla nas oznacza dla innych „dzień dobry!” Czy pozwolisz mi, efendi, przez chwilę zostać przy tobie? — Witam cię najserdeczniej, serdeczniej niż kogokolwiek innego! — odparłem. Podszedł do mnie, położył prawą rękę na mojej głowie i powiedział: — Odkąd jesteś tu, w moim domu, dziś po raz pierwszy stało się, że twoja choroba nie stoi już między moimi słowami a twoim rozumieniem. Ona ustąpiła. Teraz możesz bez przeszkód z jej strony odebrać i pojąć, co mówię. Witam cię po raz wtóry serdecznie i proszę, abyś został u mnie, jak długo twemu wyższemu „ja”, co wy zwykliście nazywać duszą, podoba się we mnie i w mojej duszy. Czekałem na ciebie. — Na mnie? — spytałem zdziwiony. — Tak. Już od bardzo dawna. Och, wy wcale nie wiecie, jak długo już czekamy na was, na was, na was! Umilkł na chwilę, jak gdyby dawał mi czas, bym zastanowił się nad jego słowami, a potem ciągnął dalej: — I teraz, kiedy wreszcie, wreszcie przyszedłeś, i to w sposób, jakiego prawie nie mogłem się spodziewać, błogosławię cię najlepszym błogosławieństwem, jakie człowiek może otrzymać z nieba i dać je innym ludziom. Przyjmij je ode mnie i nie sądź, że są to puste słowa! Nie ode mnie ono pochodzi, ale od tego, który jest jedynym źródłem wszelkiego szczęścia! Gdy to powiedział, odsunął się i usiadł u moich stóp, na pierwszym stopniu schodów. Było to tak skromne i bezpretensjonalne, tak małe i tak wielkie zarazem! Na chwilę zapadło między nami milczenie. Szybko postępujący zmrok przeszedł w noc. Domy zniknęły, a pojawiły się światła, aby wskazywać nam miejsca, w których mieszkają ludzie. Na niebie gwiazdy stawały się coraz bardziej widoczne. Ich światło wystarczyło, by widzieć wyniosłe kształty gór i ich nagie szczyty, jeszcze osnute jaśniejszą poświatą. Przyciągały one nieustannie moją uwagę. Ustad wstał i wskazując na nie, rzekł: — Widzę, że patrzysz na nasze góry. Oby Zachód czynił to samo! Ale wydaje się, że chce znać tylko nasze doliny. Jeśli mówi o nas, to tylko o naszych głębinach, a nigdy o naszych wyżynach! O naszej starości, a nie o młodości! O naszej przeszłości, nie o przyszłości! O naszej śmierci, nie zaś o życiu! O słabości, a nie o sile. O naszym upadku, ale nie o naszych
nadziejach! Znam tylko jednego Europejczyka, który myśli o nas inaczej i lepiej, a tym człowiekiem jesteś ty, efendi! — Nigdy jeszcze z tobą o tym nie rozmawiałem. Czyżbyś mimo to mnie znał? — spytałem. — Tak. Nie mamy takich środków komunikacji, jakie wy posiadacie, ale ilahn* jest szybsza od jeźdźca. Mknie od wsi do wsi, aby oznajmić, co widziała i słyszała. O tobie mówiła już od dawna. Znów jesteś gościem Haddedihnów; od nich do nas wcale nie jest daleko. Byłeś już kilkakrotnie w górach Kurdystanu. Dowiedzieliśmy się, co tam się działo. Miałem przeczucie, że twoja dusza przyprowadzi cię również do nas, i dlatego teraz powiedziałem, że oczekiwaliśmy cię. Ale jest jeszcze inne wiarygodne źródło, z którego czystej, przejrzystej wody spojrzało na mnie twoje duchowe oblicze. Czy domyślasz się, co to za źródło? — Nie. — Jego imię: Marah Durimeh. — Ona? Moja droga przyjaciółka i opiekunka? — spytałem szybko. — Czy ją znasz? — Pewnie nikt nie zna jej tak dobrze jak ja. Ale nie mówmy teraz o niej. Jest jeszcze inna osoba, którą mam na myśli. Rankiem, kiedy przywieziono was do mnie, zobaczyłem waszą broń i zauważyłem szandżar* znaleziony przy tobie. — Czy go znasz? — spytałem. — Tak. Zna go wielu. Czy to podarunek? — Tak. — Gdzie go otrzymałeś? — W Ameryce. — Od kogo? Wybacz, że o to pytam! To nie zwykła ciekawość, która mnie do tego skłania. — Od pewnego Persa, nazywał się Dżafar. — Mirza Dżafar, syn Mirzy Masuka? — Tak, od niego. — Czy dał ci tę broń z zapewnieniem, że każdy, kimkolwiek by był, jeśli pokaże mu ten sztylet, może liczyć, że on uczyni dla niego wszystko? — Tak jest. A więc znasz i te słowa? — Nie tylko słowa, i nie tylko wszystko, co Mirza Dżafar z tobą przeżył, ale i to, o czym z tobą rozmawiał. Widzisz przeto, że znam cię lepiej, niż mogłeś przypuszczać. Dlatego dokładnie wiem, co myślisz o Wschodzie i jego stosunku do Zachodu. Rozumiem, że chciałbyś dowiedzieć się czegoś o Mirze Dżafarze, ale proszę, teraz o to nie pytaj. Jeszcze nie odjeżdżasz ode mnie i mamy dosyć czasu, by porozmawiać o tym, tak dla mnie ważnym człowieku. Otacza go tajemnica i jeszcze nie wiem, czy mogę ci wyjawić tyle, ile wiem. Umilkł. I ja też nic nie mówiłem. Jak dziwnie przeplatają się nici ludzkiego życia! Bez względu na to, jak daleko od siebie się znajdują, jedna nić może nieoczekiwanie zbliżyć się do drugiej. Kim są robotnicy, którzy siedzą przy swoich krosnach? Czy to my sami? Kto dostarcza nam nici? Kto je nawija na szpulkę? Kto je składa w łańcuszki na obracającej się ramie? Kto rysuje wzór? Kto niestrudzenie dzień po dniu, godzina po godzinie kieruje czółenkiem od pierwszej do ostatniej chwili naszego ziemskiego bytowania? Ciągle i zawsze tylko my sami? My, biedni, krótkowzroczni głupcy? Ten tok myślenia sprawił, że mimo woli skierowałem wzrok na stojącą w kwiatach świątynię. Spytałem Ustada, co to za budowla. — To jest nasz Beit–y–Chodeh* — odparł. — Możesz ją też nazywać Beit Allach*. Chodeh i Allach to to samo. Wy mówicie: Bóg!
*
wieść sztylet * dom Boży * świątynia Allacha *
Do tej pory był zwrócony do mnie bokiem, nagle odwrócił się twarzą na wprost i powiedział: — Bóg… Allach… Chodeh… cóż to za grzech śmiertelny twierdzić, że każde z tych trzech słów oznacza coś innego! Widziałem angielskiego misjonarza, który nakazywał swoim uczniom, by nazywali Stwórcę i Żywiciela Wszechrzeczy tylko po angielsku: „God”; Allach i Chodeh byli jakoby innymi bogami! To tak, jak gdyby jakakolwiek pyszna istota ludzka mogła zmuszać odwiecznie Jedynego, by dla każdego języka i sposobu, w jaki śmiertelni oddają mu cześć, przyjmował inną postać! Taki głupiec ustawia się ponad Bogiem, skoro w swym zaślepieniu waży się ustalać, jakie imię jest jedynie właściwe dla Pana Wszechświata! Efendi, czy ty, jako chrześcijanin, masz odwagę nazywać Allacha czy Chodeha Bogiem? — Jeśli już w ogóle mam odwagę mówić o Bogu, czy nawet w modlitwie z Bogiem rozmawiać, to odwaga, jaką masz na myśli, jest chyba oczywista. Ale nie posiadam władzy, by zalecać Bogu, jak powinien kazać siebie nazywać w różnych krajach świata. I nie jestem tak szalony, by twierdzić, że Bóg jest istotą, której, imię może być złożone wyłącznie z liter alfabetu niemieckiego. — Ja też tak myślę. W każdym języku i w każdym sposobie adoracji daje się Mu wiele różnych imion, ale On jest i zawsze pozostanie ten sam. Jakież ludzkie słowo mogłoby Go ogarnąć? O której z ziemskich budowli można by powiedzieć, że On mieszka wyłącznie tu? Dlatego zbudowaliśmy tam wprawdzie kolumnową halę, ale nie nazywamy jej „Jego” domem, tylko „naszą” świątynią. Zbudowaliśmy ją dla siebie, a nie jako mieszkanie dla Niego, który jest wszechobecny i nie może odchodzić z innego miejsca i od innych ludzi, aby nam dać pierwszeństwo i u nas zamieszkać. Kto ustanawia szczególne miejsce dla Boga, ten popełnia grzech, chcąc wszechogarniającemu duchowi narzucić ograniczenia w przestrzeni i czasie… Dlaczego mówię z tobą najpierw o Chodehu? Dlaczego nie zacząłem od czegoś innego? Powinieneś dowiedzieć się przede wszystkim, do kogo należy ten dom i to małe państewko, którego zapalone światła widzisz tam w dole. Otóż chcę ci przez to powiedzieć, że znajdujesz się wśród ludzi, którzy są świadomi, do kogo należą. A my nie tylko mówimy, że Jemu służymy, ale zawsze jesteśmy gotowi te słowa zamienić w działanie. Posłuchaj! Masz okazję zaraz się o tym przekonać. Nad nami odezwały się dwa dzwony. — Dlaczego dzwonią? — spytałem. — Wzywają do modlitwy. W tej właśnie chwili któryś z mieszkańców naszej doliny kieruje swoją duszę do Chodeha i tu zameldował o tym; dzwony biją, i dopóki nie przebrzmi ich głos, każdy składa ręce i tysiące serc łączą się w modlitwie. Ja też to czynię! — Ja również! Wydało mi się, jak gdyby moje słowa, niczym żywe istoty, ujęły moje dłonie i złożyły je. Czy trzeba wiedzieć, o co ktoś prosi, by móc prosić wraz z nim? Nie! Wiara niesie miłość bliźniego ku niebu; życzenie nie musi być wypowiedziane. „Wasz Ojciec wie, czego wam potrzeba, zanim jeszcze poprosicie Go o to.” Istnieje może dogmat czy jakieś wyznanie wiary, przeciwko któremu zgrzeszyłbym, gdybym tu jako człowiek wraz z innymi dobrymi ludźmi spełnił mój braterski obowiązek? Mam nadzieję, że nie! Chyba że istnieje religia, w której zatwardziałość serca byłaby koniecznym skutkiem! Tu atmosfera była zupełnie niezwykła; czerpałem z niej w tym miejscu i o tej godzinie fizyczne i duchowe siły. Na dole, w Basrze, wdychaliśmy zaraźliwe miazmaty, powietrze ciężkie od febry, pochodzące nie tylko z orograficznych głębin; tu na górze owiewało mnie powietrze zdrowe, jakie potrzebne jest do życia. Mógłbym też powiedzieć, że jeszcze nigdy dźwięk dzwonów nie brzmiał tak czysto jak tych tutaj. Może i wznoszone modlitwy były równie czyste, nikt bowiem nie wiedział, o kogo i o co chodziło. To nabożeństwo uwolnione od wszelkiego formalizmu oddziaływało na moje serce tak bezpośrednio i zwycięsko, że pytanie Knigga o „Obcowanie z innowiercami” nie mogło tu
mieć miejsca. Tylko bowiem po kimś zupełnie nieczułym i bezdusznym można by się spodziewać, że nie brałby w tym udziału. Kiedy przebrzmiał ostatni ton dzwonu między górami, Ustad jeszcze przez pewien czas milczał; potem obrócił się do mnie i powiedział: — Kiedy przywieziono do mnie ciebie i szejka Haddedihnów, w środku nocy, podobnie jak teraz, odezwały się dzwony. I nie było żadnego Dżamiki, który nie przerwałby snu, żeby się za was pomodlić. Wszyscy, ale to wszyscy, gdy dowiedzieli się, że nazywacie naszego Chodeha „Bogiem” i „Allachem”, zgodzili się na to wstawiennictwo do nieba. Gdybyście obydwaj u nas umarli, to nie pogrzebalibyśmy was gdzieś na uboczu; zostalibyście przeniesieni przy dźwiękach dzwonów, ze śpiewem na górę, tam gdzie spoczywają nasi bracia i siostry, którzy już się przeistoczyli. Pobłogosławilibyśmy was, jak błogosławiliśmy ich, a na waszych grobach zasadzilibyśmy najpiękniejsze i najbardziej pachnące z naszych róż. Bo my nie ukrywamy tego, co wiemy i w co wierzymy, a w co nie może wątpić żaden nie mający uprzedzeń człowiek, mianowicie że nie my jesteśmy sędziami, którzy rozstrzygają o świętości lub potępieniu śmiertelnych. Powiedz, czy u was, chrześcijan, też bije się w dzwony dla innowierców i błogosławi się ich? Nie pytam po to, by usłyszeć od ciebie odpowiedź, gdyż wiem, że nie możesz mi jej udzielić. Powiedziawszy to, umilkł, ja też się nie odzywałem. Dlaczego? Czy tylko z powodu swojej fizycznej słabości rekonwalescenta? A może z rozsądku, chcąc uniknąć utarczki słownej? Po co, gdy się mówi o Achillesie, wspominać akurat o jego pięcie? Mój wzrok skierowany był na dolinę. Widziałem tam światła, które poruszały się to w tę, to w tamtą stronę. Czy były to pochodnie? Na górę docierały stamtąd pojedyncze słowa, a brzmiały jak głos komendy. I wtedy Ustad zapytał mnie: — Czy zauważyłeś, że na dole wieś się ożywiła? — Tak — odparłem. — Czujesz się słabo czy dobrze? — Czuję się dobrze. Ale dlaczego chcesz to wiedzieć? — Albowiem mam dla ciebie wiadomość, która prawdopodobnie bardzo cię poruszy. — Powiedz! Nie boję się o siebie. — Właściwie dwie wiadomości. Jedna nie jest wesoła. Tę powiem najpierw, aby ta druga trochę cię uspokoiła. Mój Pedehr przypuszcza, że Hadżi Halef Omar tej nocy się przebudzi. — Po raz ostatni? — To tylko Chodeh wie. Jestem przekonany, że przewidywania Pedehra spełnią się, zna on bowiem tę chorobę tak dobrze jak nikt inny. — Gdzie mogą teraz znajdować się posłańcy, których wysłaliśmy na pastwiska Haddedihnów? — To właśnie druga wiadomość, którą ci chciałem przekazać. Pomysł sprowadzenia tu Kary Ben Halefa co prawda zgłosiłeś ty, ale nie wyszedł on od ciebie. To, że został ci on dany, pozwala mi mieć nadzieję co do życia naszego, tak bliskiego śmierci przyjaciela. Nasze umiejętności się wyczerpały, pozostała jedynie możliwość, że nieoczekiwany widok syna może go uratować. — Ale jego tu nie ma! — Przyjedzie. — Naprawdę? Na pewno? Jeszcze dziś? — pytałem radośnie zaskoczony. — Tak, dziś, dzisiejszego wieczoru, jeszcze przed północą. Odchyliłem się do tyłu i nabrałem w płuca powietrza. Czułem siętak, jak gdyby coś do tej pory zapierało mi oddech, a teraz wreszcie odetchnąłem. Zamknąłem oczy. Wejrzałem w siebie i dopiero zobaczyłem jak bardzo ciążyła mi troska o mego Halefa. Teraz brzemienna w nieszczęścia chmura rozstąpiła się i jasny promień spoza niej znów przywrócił mi nadzieję. — Czy posłańcy wrócili? — zapytałem.
— O nie! Dotarli z młodym Haddedihnem tylko do obozu oddalonego o trzy dni jazdy stąd. Tam musieli się zatrzymać na odpoczynek. Także ich konie nie mogły już iść dalej. Syn, który przybędzie, żeby możliwie zastać ojca jeszcze przy życiu, nie oszczędzał ani ich, ani siebie. Tylko wzgląd na jego zmęczonego, szlachetnego konia skłonił go do zatrzymania się na nieco dłuższy postój. Ale zaraz po przybyciu tam wysłał przodem dwu ludzi, od których dowiedziałem się, że z pewnością dziś wieczorem przyjedzie. — Dlaczego mówisz mi o tym dopiero teraz? — Bo wcześniej sam o tym nie wiedziałem. Przewaga, jaką posłańcy nad nim mieli, prawie się wyrównała dzięki pośpiechowi, z jakim za nimi podążał; przewidują więc, że przyjedzie tu wkrótce po nich. Teraz widzisz światła poruszające się w dolinie. Zbierają się tam moi Dżamikunowie, aby gromadą wyjechać im naprzeciw. — Im…? Czy jest ich dwóch? — Tak. — Kto jeszcze prócz niego? — Jeden z Haddedihnów, ale ten nie jedzie na koniu, ma dwa szybkie wielbłądy, żeby je w drodze zmieniać. — A ja się nazywa? — Tego nie wiem. Posłańcy są pełni podziwu dla jego wielbłądów, powiadają, że nigdy w życiu nie widzieli równie pięknych zwierząt. — Czy te wielbłądy niosą może lektykę? — Nie. Chyba nie myślisz, że młody Haddedihn przyprowadzi ze sobą kobietę? Żadna kobieta, nawet jadąc w lektyce, nie wytrzymałaby trudów takiej drogi. Posłańcom wydaje się, że osobą towarzyszącą Karze Ben Halefowi jest jakiś ważny chrześcijanin; mówi on niewiele, ale bardzo władczym tonem. Nosi niebieskie okulary, a pod nimi jeszcze niebieski woal dla ochrony oczu. Prawdopodobnie jest to jeden z uczonych ludzi Zachodu, którzy przyjeżdżają do Dżasireh, żeby w tamtejszych ruinach wykopywać stare cegły… Powiedz, czy poruszyła cię ta wiadomość? — Nie. Pewnie jestem jeszcze za słaby na denerwowanie się. Czeka nas rozstrzygnięcie. Jeżeli wypadnie niepomyślnie, fakt ten nie zostanie mnie nieprzygotowanym, i wiem, że życie człowieka nie kończy się ze śmiercią. Nawet jeśliby Halef umarł, dla mnie nie byłby stracony. Wiadomość o przyjeździe jego syna sprawia mi serdeczną radość. Zobaczenie go nie wpłynie szkodliwie na stan mego zdrowia. — Wobec tego jestem uspokojony. Przyszedłem, żeby cię na to przygotować. Wiem, że zapewne masz wiele pytań, na które chciałbyś otrzymać odpowiedź. Mój Pedehr chętnie to uczyni. Ja troszczę się o dusze naszych Dżamikunów; wszystko inne powierzone zostało jemu. Wstał, przesunął ręką po moich włosach i odszedł do wnętrza budynku. I znów przy tym dotknięciu doznałem uczucia, jak gdyby jakaś dobra, niematerialna siła przeniknęła całą moją istotę. Czy w taki sposób odczuwa się błogosławieństwo życzliwej osoby? A może istnieje jeszcze nieznany nam fluid, który tak może być przekazywany przez jednego człowieka drugiemu?
MOMENT KRYTYCZNY Byłem teraz sam i myślałem o synu Halefa. Wreszcie, wreszcie! Była we mnie wiara, granicząca z pewnością, że on uratuje ojca. Ale kim był ów obcy, który z nim jechał? Przez chwilę pomyślałem o jego matce, o Hanneh, „najmilszej i najpiękniejszej spośród kwiatów Orientu”. Naprowadziła mnie na tę myśl lektyka. Ale przecież sam przekazywałem, żeby Hanneh nie dowiedziała się o chorobie Halefa, przyznałem też rację Ustadowi, iż jest rzeczą niemożliwą, aby kobieta, nawet w lektyce, mogła wytrzymać trudy takiej jazdy par force. Co prawda była to kobieta niezwykle śmiała, umiała jeździć po męsku na każdym koniu i darzyła Halefa tak serdeczną miłością, że można by się po niej spodziewać, iż postanowiła tu przybyć, jednak przypuszczanie, że mogłaby rzeczywiście i ten pojnysł zrealizować, wydawało mi się zbyt śmiałe. Europejski uczony! Uznali go za takiego chyba tylko z powodu niebieskich okularów, a wcale nie musiał nim być. Ja też miałem przy sobie takie okulary i nosiłem je, gdy promienie słońca, odbijając się od jasnych, piaszczystych czy skalnych powierzchni, nazbyt oślepiały. Kiedyś, gdy Kara był jeszcze mały, poprosił mnie o nie i podarowałem mu je. Słowem — okulary nie czynią jeszcze uczonego; nigdy w życiu nie miałem zamiaru być „uczonym” i nigdy nie udało mi się tego słowa polubić. Ale kim był ten człowiek? Z pewnością nie był to nasz David Lindsay. A tylko jemu, który teraz znajdował się w drodze do Sziraz, mógł przyjść do głowy kaprys, by na łeb na szyję przyłączyć się do tego rodzaju zwariowanej eskapady, i to dlatego, że była czymś niecodziennym. Zastanawiałem się dość długo, ale poza nim nikt inny nie przychodził mi do głowy, i dlatego uznałem, że najlepiej będzie pójść za przykładem Halefa, który, gdy trzeba było coś odgadnąć, zwykł wykręcać się stwierdzeniem, że rozwiązywanie zagadek go nie interesuje. W dolinie znów panował spokój, oddział Dżamikunów, jak powiedział Ustad, odjechał. Na pustym placu u moich stóp, gdzie znajdowały się nasze konie, zatknięte były pochodnie w przeznaczonych do tego uchwytach; miały być później zapalone. Potem do pokoju, gdzie siedziałem oparty o kolumnę, wszedł Pedehr z kilkoma służącymi. Cicho wydawał im rozkazy. W końcu przysiadł się do mnie i spytał: — Czy Ustad powiedział ci, kto jeszcze dziś przybędzie? — Tak. — Wiem, że się cieszysz na spotkanie z synem Halefa i mam nadzieję, że niebo zachowa dla ciebie jego ojca. Czy myślisz, że masz dość siły na ten może trudny wieczór? — Jeśli zechcę, ciało usłucha. — Wydałem rozkazy, aby przyniesiono świece jak na obrady. Bywają zapalane tylko wtedy, gdy starszyzna plemienia zbiera się u Ustada dla omawiania z nim ważnych spraw. Dzisiejszego wieczoru pokój ma być tak jasno oświetlony jak przy tego rodzaju okazjach. Mam czuwać nad życiem chorego i potrzeba mi światła, bym mógł czytać z jego twarzy. Czego zabronię, nie może się stać. Czy zgadzasz się z tym? — Bardzo chętnie! — Jeśli on się przebudzi i nie będzie mówił, to znaczy, że umrze. A jeśli jego dusza znajdzie drogę do ust, wtedy może być uratowany. Nasz przyjaciel tylko sam może się uratować, siłą własnej woli! Dopóki ją ma, jest dla niego nadzieja. Gdyby wyraził jakieś życzenie, powinniśmy je spełnić, o ile to będzie możliwe. To życzenie będzie niejako podporą, na której wesprze się i podniesie upadające życie. — Proszę cię, nie pozwól, aby mnie wniesiono do środka. Kiedy się obudzi, chciałbym być u jego boku, przynajmniej w pobliżu. — To się stanie, ale dlaczego już teraz? Czy osłabia cię przebywanie na powietrzu?
— Nie. Przełóżmy to zatem na później. Teraz chciałbym się dowiedzieć, co się stało z Massabanami. Nic o nich nie słyszałem. — Jutro albo pojutrze opowiem ci wszystko ze szczegółami. Dziś wieczorem będziesz tak zaabsorbowany, że teraz powiem ci tylko jedno: żaden z nich nam nie uszedł. Czy to ci wystarczy? — Jeśli chcesz, tak. Słuchaj! Czy to nie był strzał? Jeszcze jeden! I jeszcze! — Trzy strzały. Jadą. O wiele wcześniej, niż myślałem! — Z Karą Ben Halefem? — Tak. Czy jesteś przygotowany wewnętrznie, efendi? — Naturalnie! — Sprawdź siebie! Będzie to burza, która wstrząśnie twoją duszą, twoim życiem. — Ta dusza jest silna, znam ją. — Niech tak będzie. Ważymy się na wiele, na bardzo wiele, ale moja nadzieja zwrócona jest ku Chodehowi. On jest jedynym, któremu musimy zaufać. Zajrzę do Halefa, a potem pójdę do bramy powitać gości. Wrócę tu z nimi do ciebie. Wszedł do pokoju; słyszałem, że kazał zapalić świece. W chwilę później ich światło przeniknęło przez otwarte łuki arkady na dziedziniec. Teraz dokładnie widziałem nasze dwa leżące konie i kilku Dżamikunów krzątających się z pośpiechem przy zapalaniu pochodni. Wyglądało na to, że inne pokoje „wysokiego domu” też były jasno oświetlone, bowiem wszystkie te światła razem rozlewały się jasnym strumieniem, sięgającym aż po jezioro i dno doliny. A stamtąd dochodziły na górę różne odgłosy. Słyszałem parskanie koni. Nie było „fantazji”, nie mówiąc już o zabawie z prochem. Bliskość śmierci na to nie pozwalała. Wkrótce dał się słyszeć zrazu daleki, a potem coraz to głośniejszy odgłos uderzeń kopyt. Konie szły pod górę. Potem przeciągłe, niespokojne „chchchuuuch” wielbłąda. Znałem ten ton. Tak utyskiwał nie przyzwyczajony do wspinania się po górskich drogach, a niekiedy do tego zmuszany „statek równinny pustyni”. Z prawej strony z dołu słychać było silny głos Pedehra. Nie rozumiałem jego słów, ale było to powitanie gości. Potem na dziedziniec wjechało na koniach kilku Dżamikunów. To byli przewodnicy. Za nimi, dość dobrze oświetlony pochodniami, jechał na Ghalibie Kara Ben Halef. A za nim podążały dwa najszlachetniejsze, pochodzące z hodowli Biszari, szybkie wielbłądy. Jeden szedł bez obciążenia, a na drugim siedział ów zawoalowany obcy. Jego broń zawieszona była u siodła. Rozmawiał z Pedehrem. Podobnie jak Kara, miał na sobie zwykły, pustynny strój. Kara Ben Halef zeskoczył z siodła i podszedł do wielbłąda, aby pomóc jeźdźcowi przy zsiadaniu. Ale ten, nie czekając na pomoc, szybko zsunął się z siodła i zapytał tak głośno, że zrozumiałem jego słowa: — Powiedzcie, gdzie leży szejk Haddedihnów? Co to za głos! Znałem go przecież! Prawda to, czy słuch mnie myli? — Tu, na górze, w hali — odparł Pedehr. — Więc chodź! Powiedziawszy to, obcy chwycił za rękę Karę, kierując się ku schodom. — Proszę was, nie idźcie tam od razu — powiedział Pedehr. — Konieczne jest, żebym wam przedtem… Ale zawoalowany ani myślał zważać na te słowa. Niecierpliwie ciągnął za sobą stopień po stopniu Karę, aż dotarli do najwyższego. I wtedy jego spojrzenie padło na mnie. Przystanął, żeby mi się przyjrzeć. Wydawało się, jak gdyby nagle utracił zdolność wykonania jakiegokolwiek ruchu. I tak przez długi czas stał osłupiały, bez słowa. Potem wolno podniósł ręce do góry, załamał je i wykrzyknął: — Sidi? — Tak, to ja — odpowiedziałem.
Wtedy, zbliżywszy się na trzy kroki, osunął się przede mną na kolana, przyciągnął obie moje ręce pod swój woal i przycisnął do nich twarz. Poczułem gładkie policzki, bez zarostu. Jego ciało drżało konwulsyjnie. Chciał ukryć boleść, powstrzymać szloch, ale nie zdołał. Z oczu popłynął mu strumień łez na moje ręce. Kara stał cicho na przedostatnim stopniu schodów. I on mnie rozpoznał, ale dał temu drugiemu pierwszeństwo do rozmowy ze mną. A ów pierwszy podniósł głowę i jeszcze raz badawczo patrząc mi w twarz, ze szlochem powiedział: — To, to jest mój sidi! Jedyny przyjaciel w moim ziemskim życiu! Mądry doradca mego serca! Wierny przewodnik mojej błądzącej duszy! Nieustraszony, opoka w każdej potrzebie! Poznajesz mnie? — Hanneh! Byłem tak do głębi przejęty, że to krótkie słowo ledwie przeszło mi przez usta. Miałem łzy w oczach i głos mi drżał. Hanneh odrzuciła woal i szal. Z żałością w głosie powiedziała: — Tak, to ja! Ale czy ty jesteś jeszcze takim, jakim byłeś? — Będę znów taki. — O tak, musisz, musisz, musisz znów być takim! Ja cię uzdrowię, ja, ja, ja! Zaraz zacznę, teraz, zaraz, w tej chwili! Czy znasz bajkę o chakika*, która przyszła z nieba i spotkała śmierć? Pocałowała ją i wtedy śmierć stała się życiem. — Znam. Ta jasna, niebiańska chakika jest najwspanialszą z prawd. — Więc pozwól, że ja będę tą bajką i nie gniewaj się za moją śmiałość! Osunęła się obok mnie na kolana, przyciągnęła do siebie moją głowę, po czym ucałowała mnie w obydwa policzki i jeszcze w czoło. A potem mówiła przez łzy: ‘ — Kto teraz dotknął ciebie ustami? Nie Hanneh, żona Hadżiego Halefa Omara, szejka Haddedihnów! Pocałunki tej kobiety na nic by ci się nie przydały, mimo wielkiej miłości i wdzięczności, jaką ma w sercu dla ciebie. O mój sidi! O mój efendi! Wiedziałam, że jesteś nam wszystkim drogi, ale nie wiedziałam jeszcze jak bardzo drogi! Pojęłam to dopiero teraz, gdy ty, będąc jeszcze w rękach śmierci, spoglądasz na mnie z uśmiechem, tak słaby, tak wycieńczony, a mimo to tak miły i dobry, że serce o mało mi nie pęknie! Kara Ben Halefie, synu mój, podejdź tu do mnie, połóż rękę na głowie tego mężczyzny, który przyszedł do nas, aby nam wszystkim okazać miłość i tylko miłość! On zacisnął zęby, żeby się nie rozpłakać w głos, ale usta mu drżały i oczy miał pełne łez. Położył nie tylko ręce, ale i policzek przytknął do mojej głowy; on mnie kochał, tak prawdziwie, z całej duszy. Matka, złożywszy ręce, mówiła dalej: — Sidi, błogosławię cię! Ale nie błogosławię tak, jak czynią to inni. Daję ci więcej niż to, co tylko tobie mogłabym dać. Błogosławię cię rękoma mego dziecka, na którym spoczywa błogosławieństwo jego ojca i matki. Jest to więc błogosławieństwo po trzykroć, na całą wieczność! I w tej chwili usłyszeliśmy czysty, niski głos Ustada, który nie zauważony przez nas stał w tyle za kolumną: — Nie tylko potrójne ma ono być i nie tylko ty go pobłogosławiłaś, ale i ty powinnaś być pobłogosławiona! Wyszedł z sali i wyciągnąwszy nad nią ręce, mówił dalej: — Dziś widzę cię po raz pierwszy, a jednak wydaje mi się, jak gdybym znał cię od dawna. Słyszę, że jesteś Hanneh, żona Hadżiego Halefa; jednak dla mnie i dla nas jesteś w tej chwili kimś więcej. Jesteś duszą kobiecego rodzaju, która zstąpiła tu z wysokości, aby przemienić ducha w duszę. Jakże mnie wzruszyłaś! Jakże moje serce zostało poruszone twoim! I wzbiera we mnie wielkie pragnienie, dla wyrażenia którego nie znajduję teraz właściwego słowa. Ty, żona muzułmanina, skazana na samotność haremu, złamałaś wobec chrześcijanina to prawo, *
prawda
aby usłuchać wyższego prawa serca. Jak bardzo musi jednak zasługiwać jego chrześcijaństwo na twoje trzykrotne błogosławieństwo! I tak chętnie jak jeszcze nigdy chcę się modlić za ciebie do Chodeha, by na tobie potwierdzić prawdę, że kto błogosławi sam będzie błogosławiony! Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami długo, długo. — Czy ty jesteś Ustad? — spytała. — Tak mnie nazywają — odparł. — Powiedziałeś, iż wydaje ci się, jak gdybyś mnie znał od dawna. A czy ja ciebie też już kiedyś widziałam? Ale gdzie i kiedy? Nie mogę sobie przypomnieć. Nie było to w tych górach. Przyjąłeś do siebie pana mojego plemienia i mego namiotu. Dzięki ci! Czy pozwolisz, że teraz do niego pójdę? — Zaprowadzę cię — odpowiedział. — Pedehr jest przy nim. Ale czy jesteś, moja córko, dość silna, by patrzeć na Hadżiego tak, jak patrzy się tylko na trupa? Wyprostowała się. Jej oczy błyszczały. Była zdecydowana. — Czy znasz niewiastę, Ustadzie? — Znam — uśmiechnął się — i widzę, że ty nią jesteś! — Być może przestraszę się, ale nie usłyszysz z moich ust słowa skargi. Mój syn też jest silny. Chodź, Kara, idziemy do ojca! Co za kobieta! Ustad ujął ją za rękę, aby ją poprowadzić. Drugą podała Karze, i tak weszli do sali. Nasłuchiwałem. Wolno zbliżali się do rogu, w którym leżał Halef; potem zrobiło się cicho, ani słowa, żadnego dźwięku. Jakże przestraszył ją mój wygląd! Halef wyglądał jeszcze gorzej. A mimo to za mną panował spokój! Powtarzam: Co za kobieta! Spojrzałem na ludzi Dżamikunów, którzy zdjąwszy uprząż z konia Kary i obu wielbłądów, poili je i karmili. Ale moje myśli były naturalnie bardziej przy łożu przyjaciela niźli tam. Dopiero po dość długim czasie znów usłyszałem kroki. Podszedł do mnie Pedehr. — Ona jest bohaterką, a jej syn bohaterem — szepnął do mnie. — Oboje są przy nim. Ustad też tam zostanie, przypuszczamy bowiem, że Halef wkrótce się przebudzi. Widziałem, że zmarszczki na jego czole poruszały się. — A ja? Czy mogę tam być? — spytałem. — Proszę cię o to. Nie może mu ciebie zabraknąć. Przyprowadził kilku ludzi, którzy przenieśli mnie wraz z poduszkami. Hanneh i Kara siedzieli obok Halefa, Ustad w nogach jego posłania. Ulokowano mnie w pobliżu. Pedehr przysiadł w rogu legowiska. Nieustannie obserwował chorego. Była tu też Szakara, a przy drzwiach stali dwaj mężczyźni, ażeby natychmiast wykonać ewentualne rozkazy. Nie mogłem dobrze widzieć twarzy Halefa. Hala była jasno oświetlona woskowymi świecami. Pszczelarstwo dostarczało Dżamikunom tego tak poza ich terenem rzadkiego materiału. Powtarzam, że twarz Halefa zupełnie przypominała twarz mumii. Hanneh siedziała bez ruchu; rysy jej twarzy były jak wykute w kamieniu. Kara usadowił się tak, że nie mogłem go dobrze obserwować. A ja? Była we mnie co prawda pełna wyczekiwania, ale spokojna cisza. Żadnych życzeń ani pragnień, co nie oznaczało bynajmniej pogodzenia się z nieuchronnym; raczej ożywiała mnie nadzieja, jakiej przed przybyciem Hanneh i Kary wcale nie miałem. — Sidi! Co to było? Czy ktoś mnie zawołał? Obiegłem spojrzeniem wszystkich. Ale oni też patrzyli na mnie z pytaniem w oczach. Nikt tego słowa nie wypowiedział, a wszyscy je słyszeli. — Czy to Halef? — spytałem. Nikt nie wiedział. Nie był to jego znany nam głos. Nie dostrzeżono też żadnego ruchu jego warg. Wpatrywaliśmy się teraz w niedomknięte usta chorego. — Sidi… sidi…! Tym razem usłyszeliśmy wyraźnie, że był to Halef, choć jego wargi i teraz się nie poruszały. Ale dziwny był to głos, ani silny, ani cichy, jakiś bezdźwięczny, a jednak tak dobrze
zrozumiały. Gdyby istniały cienie czy zjawy, które mogłyby mówić, z pewnością mówiłyby właśnie tak. — Halefie! Mój drogi Halefie! — odezwałem się. — Nie jestem nim! — odpowiedział. — Nie jesteś moim Hadżim? — Nim też nie jestem! — Kimże więc jesteś? — Nie wiem! — Powiedz swoje imię! — Nie mam imienia! — Ale znasz siebie przecież? — Ja jestem ja! — A gdzie jesteś? — Tu! — Gdzie to jest? — Przy tobie, przy moim sidi! Teraz u Haddedihnów! Gdzie jest Hanneh? Jej nie ma! Gdzie Kara, mój syn? Jego też nie ma! Szukam ich! — Dokąd idziesz ich szukać? Nie odpowiedział. Dlatego i ja umilkłem. Wszystkie te krótkie zdania wypowiadał, nie poruszając wargami. Dlatego głosek wargowych nie było słychać. Nie przeszkadzało to jednak w rozumieniu tego, co mówił. — Sidi… sidi..! — odezwał się znów po dłuższej chwili. — Tak — powiedziałem. — Jestem przy tobie. — Znów? — Tak. Mam twoje oczy. — Naprawdę? — Naprawdę. I to, co ty widzisz, ja widzę też! Teraz ich odnalazłem. Widzę ich! Karę i Hanneh, którą kocham. Widzę jeszcze więcej… kto… kto to jest? To Pe… to Pe… Pedehr i… muszę odejść… odejść od ciebie!… Kim… Kim… kim jestem… ja… kim ja jestem i kto…? Wtedy Ustad nieoczekiwanie poderwał się z miejsca. Głośno i dobitnie zawołał: — Ty jesteś Hadżi Halef Omar, szejk Haddedihnów z plemienia Szammar! — Had… Hadżi Hal… Halef… Wypowiedział tylko te sylaby, a potem głos jego zamarł i już nic nie było słychać. Ustad znów usiadł i pochyliwszy się ku mnie, szeptem spytał: — Czy rozumiesz, co zrobiłem? — Nie. — Zastanów się. Doprowadziłem go do samego siebie. — Czy to możliwe, żeby duszę, która już dąży do odłączenia się od ciała, powstrzymać słowami? — Tak, teraz dowiedziałeś się o tym, a wkrótce się przekonasz. Dla was, ludzi Zachodu, jest to pewnie zagadka. Wasza nauka o duszy nie posunęła się jeszcze tak daleko, by mogła odpowiedzieć, czym jest i gdzie się znajduje dusza. Kto podziela dziwaczny pogląd, że w ciele żołnierza tkwi oficer, ten będzie wszystkie ruchy tego żołnierza tłumaczył jako reakcje oficera, ale udzielenie objaśnień o duszy byłoby dla niego niemożliwe! Brzmiało to tak po dawnemu, a jednak tak po nowemu, w każdym razie prawdziwie! I znów wokół nas żaden dźwięk nie zakłócał ciszy. Nie pozostawało zatem nic innego, jak tylko czekanie. Upłynęło pewnie ponad pół godziny; zobaczyliśmy, że dotychczasowe stężenie twarzy Halefa jak gdyby zaczynało się cofać. Podobieństwo do mumii z wolna ustępowało, choć o ożywieniu rysów jeszcze nie można było mówić. Poruszył wargami, ale nic nie
usłyszeliśmy. Widać było pod zamkniętymi powiekami ruch gałek ocznych; próbował otworzyć oczy. Aż nagle jego ręce i nogi pod kocem drgnęły; całe ciało przeniknęło życie, a w chwilę później nieomal krzykiem zabrzmiały słowa: — Sidi… Sidi… czy jesteś przy mnie? Użyłem tu określenia „nieomal krzykiem”, chociaż w rzeczywistości nie był to krzyk, nawet nie wołanie i nie głośne. Ale zawołał wyraźnie, porywczo i z jakimś śmiertelnym strachem! Słychać było w tym głosie ogromne osłabienie, a mimo to docierał on do najdalszego kąta sali. — Jestem tu — odpowiedziałem. — Powiedz, jak ja się nazywam? — Jesteś moim przyjacielem Halefem Omarem. — Szejkiem Haddedihnów? — Tak. — Czy leżę u Dżamikunów? — Tak. — Czy jestem jeszcze chory? — Teraz jeszcze tak, ale wkrótce wyzdrowiejesz. — Czy ty jesteś Kara Ben Nemsi? — Tak. — Zdziwisz się! Ale ja wiem, co to znaczy umierać! — Powiedz mi! — Nie teraz. Trudno mówić. Sidi, czy nie słyszałeś tu dzwonów? — Tak, dzwony na modlitwę. — Pozwólcie im dzwonić; pozwólcie się modlić, żebym nie umarł. Chcę wrócić do Hanneh, mojej duszy. Ona jest… Przerwał w pół zdania. Jego twarz znów się ożywiła, malowało się na niej napięcie. A potem mówił dalej, ale tak wolno, jak gdyby musiał słowa przywoływać z bardzo daleka: — Jak to jest ze mną?… Czy ja tu… mojej Hanneh… nie widziałem…? Czy nie siedział tu… też Kara, mój syn… przy mnie… obok tego legowiska… Ja nie miałem swoich oczu… tylko inne… Tymi oczyma… widziałem swoje własne zwłoki… Przy nich siedziała… Hanneh… ubrana po męsku… tu, tu… po mojej prawej ręce… Nie mogę obrócić głowy… ani otworzyć oczu… widzieć jej… a jednak, a jednak… Hanneh, Hanneh… moje szczęście i moja wybawczyni… ja wiem… jesteś przy mnie! Całe jej opanowanie prysnęło w jednej chwili. Głośno krzyknęła, poderwała się z miejsca, wołając: — Allachu! Dzięki ci! O mało nie umarłam z bólu i zgryzoty! Teraz już mogę odetchnąć, bo wiem, że mój ukochany nie umrze, że będzie żył! Ty, bezgranicznie miłosierny, zwróciłeś mi go! Kiedy wypowiadała te słowa, patrzyliśmy na nią, nie na Halefa. Zdumiał nas dobroczynny skutek, jaki jej głos wywarł na niego. Poruszył głową, twarz mu się ożywiła, oczy miał otwarte i z wyrazem zachwytu skierowane na Hanneh. Kara też wstał; stanął u boku matki. Halef zobaczył go obok niej. I nagle poruszył rękoma. Złożył je i powiedział: — I ty też jesteś tu, moje kochanie? Nie umarłem i mam tyle szczęścia, całe, całe niebo tu, przy sobie! Potem zamknął oczy. Matka i syn uklękli przy nim. Ujęli go za ręce, w czułych słowach dając wyraz wielkiej miłości. Nie odpowiadał. Nad nami odezwały się dzwony, bowiem jeden ze stojących przy drzwiach Dżamikunów, usłyszawszy życzenie Halefa, wyszedł, aby je spełnić. Chory uśmiechnął się. Teraz tysiące ludzi modliło się za niego. My, obecni w sali, także. A on tymczasem zasnął. Wraz z nim zaś jeszcze ktoś, mianowicie ja. Nie było to wcale dziwne po wymaganiach, jakim musiałem sprostać tego wieczoru. Nagle poczułem tak przemożne zmęczenie, że nawet siedząc, nie mogłem w pionie utrzymać tułowia.
Padłem. Przeniesiono mnie do mego kąta, pachnącego fiołkami, gdzie po długim, głębokim śnie przebudziłem się następnego dnia, kiedy słońce chyliło się już ku zachodowi. Ten długi odpoczynek bardzo mnie pokrzepił. I któż siedział przy mnie, kiedy otworzyłem oczy? Hanneh! Miała już na sobie kobiecy strój. Zobaczywszy, że otwieram oczy i patrzę na nią, podała mi rękę i powiedziała: — Witam cię z całego serca i duszy, mój efendi. Czekałam na twoje przebudzenie. Kara w tym czasie siedział przy Halefie, żeby mnie powiadomić, gdybym tam była potrzebna. Teraz musisz zaraz coś zjeść. Powiem Szakarze, żeby przyniosła posiłek. — Czy wiesz, gdzie ona jest? — Tak. Szybko zaprzyjaźniłyśmy się: ona ma dzielne serce, któremu nikt się nie oprze. Wyszła, by po chwili wrócić z Kurdyjką. Podczas gdy ta pomagała mi przy jedzeniu, Hanneh wróciła do Kary i Halefa, który, jak się dowiedziałem od Szakary, od wczorajszego wieczoru leżał pogrążony w głębokim i prawdopodobnie ozdrowieńczym śnie. Hanneh, pochyliwszy się nad nim, musnęła wargami jego czoło i chyba tym go obudziła, bo zaczął się poruszać. Szakara natychmiast pośpieszyła do Pedehra, który chciał być obecny przy przebudzeniu się szejka. Słyszałem, że Halef coś cicho mówił. Ale nic nie można było z tego zrozumieć. Oczu też nie otwierał. Przyszedł Pedehr i przez chwilę uważnie przypatrywał się choremu, a potem skinął na Hanneh, dając znak, żeby do męża przemówiła. Uczyniła to, głośno wypowiadając jego pieszczotliwe imiona. Po twarzy Halefa przebiegł uśmiech. Słuchał uważnie. Powtórzyła te słowa, dodając pytanie, jak się czuje. Usłyszałem jego ogromnie osłabiony głos: — Hamdulillah… to nie… był sen…! Moje życie… przyszło do mnie! Hanneh… Hanneh… i… i… Ucichł, żeby się zastanowić. Wtedy Kara za niego dokończył rozpoczęte zdanie: — I ja też, mój ojcze! Kara Ben Halef, twój syn, ja też jestem przy tobie. — Kara… mój… mój syn… młody bohater..rHaddedihn…? Poruszył głową, obrócił twarz do syna, nie otwierając jednak oczu. I mówił dalej: — Też tu…? Do mnie… przyszedł?… Ja go już widziałem…! Na koniu…? — Tak, mój ojcze. — Na którym koniu? — Na Ghalibie, którego mi podarowałeś, żeby nauczył się lubić mnie i moją wolę. Krótkie drgnienie przebiegło po ciele Halefa. — Dosiądź go! — powiedział. — Ghaliba? — spytał Kara. — Tak! — Teraz? Tu? — Tak…! Plemię Haddedihnów… ty jesteś…! Chcę… widzieć dzielnych! W tym rozkazie wypowiedzianym bardzo słabym głosem była jednak siła woli. Kara z pytaniem w oczach spojrzał na Pedehra. Ten wziął go za rękę i wyprowadził na dziedziniec. Słyszałem, że dawał mu wskazówki: — Trzeba, tak szybko jak to jest możliwe, osiodłać gniadego. Weź całą swoją broń i wjedź tu do ojca w pełnym uzbrojeniu, jak idzie się do walki. Tak zrobisz! Twój widok da mu nowe, żywotne siły. Pośpiesz się, mój synu! W tym czasie Halef nic nie mówił, ale lekkie ruchy zdradzały zaniepokojenie. Po kilku minutach — nie więcej niż pięciu — znów się odezwał: — Kara… szybko… szybko…! Ja… ja nie… nie mam czasu…! Powiedział to tonem tak trwożliwym, że Hanneh czym prędzej wstała i podeszła do najbliższej kolumny, wyglądając syna. Ale już wszedł Pedehr. — Czas nagli! — powiedziała do niego.
— On natychmiast przybędzie — odparł. — Bądź dzielna i nic nie mów! Uklęknij przy nim; będziesz mu potrzebna! Usłuchała wezwania w chwili, gdy Halef z ogromnym wysiłkiem powiedział jeszcze: — On… on nie przychodzi…! Ja muszę… muszę… odejść! I wtedy z zewnątrz doszedł nas odgłos uderzeń kopyt. Wchodzenie po schodach było dla szlachetnego wierzchowca czymś nowym; wydawało się, że się ociąga. — Jallah, kawahm, kawahm! — naprzód, szybko, szybko! — zachęcał Ghaliba Kara. Gniady wziął w końcu kilka stopni naraz i z ostatniego długim nerwowym skokiem znalazł się w sali, gdzie został zatrzymany przy legowisku Halefa i stanął tam spokojnie, jak odlany z brązu. Młody Haddedihn miał noże i pistolety zatknięte za pas, kunsztownie inkrustowaną flintę przewieszoną przez plecy, a w ręce długą, dwusieczną lancę. To żywe wcielenie postaci beduińskiego wojownika patrzyło roziskrzonymi oczyma na ojca. Halef otworzył oczy i spojrzał w górę na syna. Wydawało się, że nawet nie spostrzegł, kiedy Hanneh podłożyła mu ręce pod głowę i ramiona, by unieść go nieco wyżej. — Ghalib… Niepokonany…! — szeptał. — Niesie na sobie przyszłość… moich Haddedihnów…! A przecież… przeszłość nie… nie umiera… nie umiera…! To ja nią jestem, a wraz z nią… teraźniejszością…! Zostaję z wami… z wami…! Chcę… ja chcę… Kara… Hanneh… moje życie… wraca! Jeszcze przez pewien czas jego pogodne spojrzenie spoczywało na Karze, a potem zamknął oczy. Hanneh znów ułożyła go wygodnie na poduszkach. Wydało mi się, że teraz jego twarz miała już zupełnie inny wyraz, podobieństwo do trupa ustąpiło. Kara zsiadł z konia i tak cicho, jak to było możliwe, wyprowadził go na zewnątrz. Hanneh z trwożliwym pytaniem w oczach spojrzała na Pedehra. Ten wziął ją za rękę i powiedział: — To budzi nadzieję. Chodź ze mną. Przygotujemy dla niego wzmacniający napój. Jeśli go przyjmie, będzie uratowany! Oboje wyszli, Kara zaś znów na kilka minut zajrzał do mnie, a potem usiadł przy ojcu, który, jak się wydawało, ani nie przebudził się ze snu do końca, ani też nie spał. Poruszał to ręką, to nogą w sposób, który pozwolił sądzić, że nie działo się to bezwiednie, ale rozmyślnie. Potem wrócił Pedehr z Hanneh. Domyślałem się, że w naczyniu, które niosła, znajdował się sok wyciśnięty z mięsa, który i mnie tak wzmocnił. Podawali go Halefowi łyżką, a on nie wzbraniał się; potem zaraz zapadł w spokojny sen, który zdaniem Pedehra potrwa co najmniej do następnego ranka. Hanneh i Kara byli niepomiernie szczęśliwi z tego powodu i kiedy teraz znów jak wczoraj poprosiłem, aby mnie wyniesiono na zewnątrz, zwrócili się do mnie z prośbą, bym opowiedział im tam o wszystkim, co wraz z Halefem przeżyłem od czasu, gdy pożegnaliśmy Haddedihnów. Ale Pedehr zdecydowanie się temu sprzeciwił. Przypomniał o ogromnym wysiłku, jakiego wymagała od nich jazda, i z całą powagą oznajmił, że teraz powinni bezwzględnie dobrze wypocząć. Powiedział, że dziś Halefowi nie będą już potrzebni, albowiem on sam i Szakara będą nad nim jak najtroskliwiej czuwali. Ponieważ” musieli tego usłuchać, stało się tak, że zostałem sam przed salą, by zachwycać się widowiskiem zachodu słońca, które już wczoraj wzbudziło tak podniosły nastrój. Iluż to ludzi mówi, że pięknem przyrody nie można się zachwycać samemu, tylko zawsze w towarzystwie. Jestem zupełnie odmiennego zdania. Już samo słowo „zachwycać się” nie wydaje mi się trafnie użyte. Również dobrze mógłbym powiedzieć, że chcę się „zachwycać” kazaniem, oratorium, pieśnią kościelną. Mnie przyroda nastraja bardziej wzniosie, a równocześnie skłania do zastanowienia się nad samym sobą. Jestem przecież jej częścią i nie mogę, patrząc na nią, nie widzieć siebie. Obecność innych przeszkadzałaby mi w tym. Po lesie chcę spacerować sam, chyba że ze względów towarzyskich jestem zmuszony do zabrania kogoś ze sobą. Gadanina byłaby profanacją tego czynu. Takie bowiem pójście do pouczającego lasu jest dla mnie czynem, i to nie tylko w sensie fizycznym, ale jeszcze bardziej duchowym. Gdyby
mi ktoś przy tym towarzyszył, nie pozostałoby z tego nić, prócz wspomnienia o tym, o czym się mówiło. Tak samo jest ze wschodem i zachodem słońca. Każda wypowiedziana uwaga, każdy okrzyk — choćby zachwytu — umniejszałyby wzniosłość i świętość chwili, gdybym musiał ich słuchać. Lubię towarzystwo ludzi, jak w ogóle serdecznie lubię wszystkich ludzi; ale z przyrodą chcę obcować w niczym nie zakłócanej samotności i moje najpiękniejsze, najlepsze godziny mego życia to te, kiedy cichą nocą, bez żadnego gaduły obok, patrzę w jasno świecące oczy wiecznie uroczystego, wiecznie wiernego nieba, usianego gwiazdami. Tak było i dziś, gdy uwolniony od potrzeby kierowania się grzecznościowymi względami, siedziałem sam przed salą „wysokiego domu”. Znam obraz zatytułowany Rekonwalescentka. Przedstawia kobiecą postać o bladej twarzy; siedzi ona na wzgórzu w otwartej altanie, skąd rozciąga się widok na jeden z najpiękniejszych fragmentów doliny Renu. Dopiero co uszła śmierci i zamieniła miejsce w sali chorych na tę altanę, gdzie powietrze przesycone jest zapachem kwiatów, by wdychać nowe, słoneczne życie. Przyjmuje je ze spokojnym, łagodnym, nieskończenie wdzięcznym uśmiechem, ale jej duże, poważne oczy nie patrzą na migotliwe, lśniące rzeki czy zieleniejące w dole winnice, tylko w odległą przestrzeń, w bezkresną dal, gdzie nawet linia horyzontu wydaje się wzrokowym złudzeniem. Wyglądało to tak, jak gdyby te oczy wpatrzone tylko w bezkres ciągle szukały niewidocznej bramy owej tajemnicy, do której klucz jest zakopany w umiejącej milczeć cmentarnej ziemi. Dusza, która chciała rozłączyć się z ciałem, jeszcze nie do końca połączyła się z nim ponownie. Kieruje wzrok tam, dokąd chciała iść, ku domowi, niczym nurek, który po przepracowanym dniu uwalnia się od ciężkiego, niewygodnego ekwipunku i zostawia go na brzegu, by odetchnąć z rozkoszą i znów być wolnym… O tym obrazie myślałem dzisiejszego wieczoru, co łatwo zrozumieć. Ja też byłem na etapie powrotu do zdrowia i czułem w sobie głęboką skłonność do powagi, dla której bezwzględnie konieczne jest wyjście poza horyzont skończoności. Tam, po tamtej stronie granicy droga będzie równa; czas barier minął i żadna niska korzyść nie może odwrócić spojrzenia od owych wyżyn, gdzie już nawet gwiazdy nie mają nazw, jakie zostały im nadane przez ludzi. Wędrują nad nami dumne i wyniosłe, a kto śledzi je sercem, nie lunetą, temu ujawniają o wiele więcej, niż można się o nich dowiedzieć, posługując się teleskopem. Nawet najbardziej precyzyjnie wykonana soczewka teleskopu nigdy nie osiągnie ostrości oka duszy! Podczas gdy ja prawie do północy pozostawałem na dworze, Szakara siedziała przy Halefie. Pedehr był u Ustada, w którego mieszkaniu trwała ważna narada; nie mogła ona odbyć się w hali, ta bowiem udostępniona została nam. Szejk Dżamikunów pojawił się właśnie w chwili, gdy na moją prośbę przenoszono mnie znów na legowisko. Powiedział mi, nad czym debatowano. — Mówiliśmy o zamierzonym „Święcie Pięćdziesięciolecia” — powiedział. Nie znałem żadnego perskiego święta o tej nazwie. Dlatego zdziwiłem się. — Nikt jeszcze nie mówił ci o tym? — spytał. — Nie. — Szakara też nie? — Nie. — Pewnie chętnie powiedziałaby o tym, gdyż zajmujemy się tym świętem już od dłuższego czasu, ale prawdopodobnie czuje się zobowiązana do posłuszeństwa. Ustad nakazał bowiem, by nie naprzykrzać się wam cudzymi, a więc i naszymi sprawami. Nie powinniście być niczym niepokojeni. Stan twego zdrowia, efendi, polepszył się jednak na tyle, że bez obawy o nie mogę ci o tym święcie powiedzieć. Między nami i Ustadem toczyła się wojna, ale była to wojna miłości. Otóż nasz pan nie życzył sobie, aby obchodzić to święto. Dziś wieczorem wymusiliśmy jednak na nim przyzwolenie. Za dwa tygodnie minie pięćdziesiąt lat od dnia, w którym stanął tu pierwszy namiot naszego plemienia i wdzięczność nakazuje nam uroczyście
uczcić tę rocznicę. Do tej pory sprzeciwiał się temu, ale dziś pozwolił się przekonać, że dla nas jest to potrzeba serca i udzielił zgody, jak powiedział: „przez wzgląd na nas, a nie na siebie”. W tym czasie wy jeszcze jesteście u nas i jest to okoliczność, która nas wszystkich bardzo cieszy… — A czy tej radości nie zmąci wam chory Hadżi Halef? — wtrąciłem. — Takiego pytania można było naturalnie od ciebie oczekiwać. Ale chętnie powiem ci, co o tym myślę, chociaż obawiam się, że będziesz się z tego śmiał. — Wobec tego jestem uspokojony! Skoro nie spodziewasz się po mnie niczego gorszego niż tylko śmiechu, to chyba jest nadzieja dla Halefa? — Tak, mam tę nadzieję. Jednak mówiąc o śmiechu, miałem na myśli coś innego. Nie odnosiłem tego do odzyskania zdrowia przez Halefa, ale do twoich poglądów. Ja, jako lekarz Hadżiego, opieram się na przesłankach bardzo odległych od twego punktu widzenia, i właśnie to miałem na myśli. — Ty jesteś hekimem*, ja zaś, laikiem. Jakże więc mógłbym się z ciebie śmiać! — A jednak! To bowiem, co ci chcę powiedzieć, nie będzie tylko zdaniem lekarza. Mam do czynienia z ciężko chorym człowiekiem. Kim i czym jest ta istota? W jakim związku wzajemnym pozostają wszystkie jej części? Muszę to wiedzieć, jeśli mam go właściwie leczyć. Przypuszczam jednak, że w tych kwestiach masz zupełnie inne zdanie niż ja. — Może tak, a może nie. Ale w każdym razie nie skwituję twoich poglądów tylko uśmiechem. Proszę cię, wypowiedz je! — Posłuchaj więc! Powiedziawszy te dwa słowa, milczał przez dłuższy czas. Przysiadł obok mnie na legowisku i zwrócił twarz ku mnie. Teraz podniósł głowę i patrzył w spokojne, nikłe światło świec palących się w niszy. To spojrzenie w górę jak gdyby odmieniło jego twarz. Jakże czysto i szlachetnie rysowały się teraz na niej bruzdy i zmarszczki, które przy pierwszym naszym spotkaniu pokrywał obrzydliwy brud! Płomyki świec odbijały się w jego pięknych oczach jako maleńkie, ale promiennie jasne punkciki. Długie, siwe włosy tworzyły swego rodzaju żywą ramę tego obrazu. I wtedy coś mi się przypomniało. Siedziałem w atelier pewnego przyjaciela. Pracował nad obrazem przedstawiającym scenę z objawienia świętego Jana. Przeglądałem szkice. Zwłaszcza jeden z nich przykuł moją uwagę. Pod zawalonym, od góry otwartym murowanym łukiem siedział wieszcz; spoglądał w górę ku prześwitowi w ciemnych chmurach, z którego padał na niego strumień jasnego światła. A poniżej był napis: „I ujrzałem nowe niebo i nową ziemię; albowiem pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeminęły i morza już nie ma”. Twarz natchnionego doskonale harmonizowała z tymi słowami i zrobiła na mnie silne wrażenie; długo, długo była dla mnie duchowo obecna, aż wreszcie nowe wzruszenia odsunęły ją w zapomnienie. I teraz nagle znów ją zobaczyłem, w sobie i poza sobą. Rysy Pedehra w tym momencie były nieomal identyczne z twarzą na owym rysunku, pewnie więc nic dziwnego, że i tym razem doznałem podobnego wrażenia. Coś przeniknęło mnie do głębi, co pozwoliło zrozumieć, że można by siedzieć wśród ruin tego, co przestarzałe, archaiczne po to, by podnieść wzrok w górę ku nowemu, rzeczywiście prawdziwemu. I jak gdybym tę myśl wypowiedział na głos, dla niego zrozumiale, bo nagle Pedehr znów zwrócił się do mnie ze słowami: — To, co chcę powiedzieć, pewnie będzie dla ciebie nowe. Ale proszę, odpowiedz na moje pytanie: czy wiesz, co to jest duch? — Nie. — A co to jest dusza? — Nie. — A ciało? *
lekarz
— Też nie. Po twarzy Pedehra przemknął mądry, dobrotliwy uśmiech zrozumienia i powiedział: — Nie odmówiłbym ci pochwały za skromność, ale nie zasłużyłeś na nią. Oczekiwałeś, że usłyszysz ode mnie to, czego sam nie chcesz mi powiedzieć. A ponieważ w tym, co mógłbyś mi powiedzieć, prawda nie wydaje się w pełni niewątpliwa, przeto wolisz włożyć wątpliwości raczej w moje, niż we własne słowa. Stanie się, jak chcesz. Kto okazuje wyrozumiałość, ten chyba sam może na nią liczyć. Jak to zabrzmiało! Czy przede mną rzeczywiście siedział niewykształcony Dżamika? Wprawdzie szejk plemienia, ale człowiek, którego droga do rozwoju osobowości nie była inna niż pozostałych Dżamikunów? Jeśli był większą indywidualnością, niż można by wnosić z jego stanowiska społecznego, to pewnie wskutek długiego obcowania z Ustadem. A skoro tak, to od razu nasuwało się dalsze pytanie, mianowicie w jaki sposób i jaką drogą ten „mistrz” mógł osiągnąć tak wysoki rozwój intelektualny. Te rozmyślania przerwał Pedehr, mówiąc: — Czy masz ducha, sidi? — Spodziewam się, że tak — odparłem. — Nie, nie spodziewaj się! Masz wprawdzie takie złudzenie, ale to on, fantom, ma ciebie, ty zaś jesteś jego niewolnikiem! A czy masz duszę? — Masz na myśli jakąś duszę czy duszę w ogóle? — Nie bądź takim przebiegłym, uczonym Europejczykiem, tylko odpowiedz mi. Czy masz duszę? — Tak. — Otóż nie, ponieważ to ona też ma ciebie; nie jest ona jednak fantomem, lecz wzniosłą boską prawdą, której zawdzięczamy nasze prawo do zbawienia. To mówi na wpół dziki Azjata człowiekowi Zachodu, wychowanemu na mądrościach tego świata. Czy on w to uwierzy, to jeszcze pytanie. Wschód nauczył już Zachód tylu rzeczy, w które nie uwierzono albo ich nie zrozumiano. A teraz Wschód jest zmęczony tym daremnym nauczaniem i twierdzi się, że stał się on stary i słaby. Jednakże nie chciałem mówić z tobą o ilm–y–ahwal–y–nefs*, tylko jako lekarz o chorobie naszego Hadżiego Halefa. O duszy możesz mówić z Ustadem, który wie o niej chyba jeszcze więcej, niż jest napisane w jego księgach. — Księgi? — spytałem. — Czy on ma książki? Pedehr obrzucił mnie takim spojrzeniem, że zaczerwieniłem się ze wstydu, a on odpowiedział: — Czy… ma… książki…! Ma nawet cztery biblioteki, duże! Pierwsza istnieje w Kitab el mukkadas*, drugą jest jego serce, w którym znajduje się tysiąc wspaniałych sur, trzecia obejmuje wszystko, czego wszechświat uczy jego oko, a czwartą zobaczysz sam, kiedy wyzdrowiejesz i będziesz mógł wejść po« schodach, aby obejrzeć ją w jego mieszkaniu. Znajdziesz tam bardzo wiele tomów pisanych w językach, z których nie rozumiem ani słowa. Ilekroć pytam go o ich treści, zawsze odpowiada, że to, co zostało tam napisane, jest w sumie niczym innym jak okrzykiem pielgrzymów, którzy po długiej, męczącej wędrówce, widząc wreszcie przed sobą Mekkę, wołają: „Tu jestem, o mój Boże!” o wiele dłuższa i trudniejsza podróż przez te tomy kończy się dokładnie tymi samymi słowami. Dużą część życia przesiedziałem przy nim i jego książkach, żeby słuchać jego słów i zapamiętywać je. To, że przeprowadziłem swoje plemię przez walkę i cierpienie do pokoju, zawdzięczam jemu i to, że jestem znany jako dobry hekim jest również jednym z jego dokonań, za które wdzięczni Dżamikunowie odpłacają mu miłością. Właśnie ta choroba, która dosięgła również ciebie i twojego Halefa, kosztowała nas kiedyś dużo ciężkich ofiar. Ale Ustad, ucząc nas, jak trzeba ją leczyć, złamał jej moc. Czy wiesz, dlaczego jest ona groźniejsza od wielu innych chorób? — Powiedz mi! * *
psychologia Biblia
— Ty nie wiesz, i wasi lekarze też tego nie wiedzą. — Prawdopodobnie z powodu długotrwałego stanu odurzenia, jaki powoduje. — Zgadłeś. Ale powiedz mi, jaka jest tego przyczyna? — Dusza odłącza się od ciała. — Tak. Ale dlaczego? — Z powodu choroby, naturalnie. — Krążysz w kółko, efendi. I nie znasz duszy. Czy słyszałeś kiedy określenie „dobra dusza”? — Tak. — A „zła dusza”? — Nie. — A teraz to nowe, co ci chciałem powiedzieć, mianowicie nie ma złej duszy. Dusza unika wszystkiego, co złe, a nawet szpetne. Zło i szpetota są dla duszy odpychające, i dlatego zdobywają nad nami tak dużą władzę. Dusza nas opuszcza i wtedy zostajemy sami, bez opieki. Człowiek nie powinien wystawiać swojej duszy na taką próbę, lecz wystrzegać się tego wszystkiego, co ją, która nie chce się splamić, może obrażać. Nie powinien jej zmuszać, by nawet na krótko odłączała się od niego. Czy widziałeś kiedy człowieka, który popada w omdlenie? — Często. — To pewnie wiesz, że powód tego zawsze był złej albo szpetnej natury. Człowiek nie czuje się dobrze, gdy wdycha złe opary, cuchnące wyziewy, fetor; oddycha wtedy z trudem i nawet może stracić przytomność. Dusza odchodzi od tego, co sprawia jej ból. Gdyby twój dom czy namiot był tak zanieczyszczony, że nie możesz tego dłużej wytrzymać, to opuszczasz go. Pomyśl teraz o twoich fiołkach i różach Halefa! — Ach, zaczynam rozumieć! — Choroba powoduje rozkład pewnych drobnych cząsteczek ciała. Proces rozkładu zaczyna się na żywym ciele. Odór dowiódł ci tego. Obawiam się twego uśmiechu, i dlatego na razie powiem tylko, że ustawiliśmy przy was pachnące róże i fiołki i obsypaliśmy nimi wasze legowiska nie tylko dlatego, by oszczędzić nasz zmysł węchu. Stało się to z innych, głębszych przyczyn. Będąc dobrym hekimem, zwracam uwagę nie tylko na ciało, ale również na duszę. Muszę ze wszystkich sił i wszelkimi środkami działać tak, żeby ona zupełnie nie odłączyła się od ciała. Nawet nie wiesz, jak często w czasie długiego omdlenia byłeś kładziony do oczyszczającej wody. Takie kąpiele mają jeszcze inne znaczenie, niż tylko oczyszczenie ciała chorego. Uśmiechasz się? — Nie. — Tak mi się zdawało. Jeśli rozkład ciała postąpił tak daleko, że dusza nie może już kontaktować się ze zmysłami, wówczas uważa się chorego za przypadek nieuleczalny. Co do Halefa, to nadzieję opieram na tym, że może on jeszcze widzieć, słyszeć i mówić, a ona mnie nie zawiodła. Jednak dusza cierpiącego nie powinna tylko móc, ale musi jeszcze chcieć. Miałeś znakomity pomysł z wysłaniem ludzi do Haddedihnów po Karę Ben Halefa. Dobroczynny wpływ został wzmocniony tym jeszcze, że przywiózł on ze sobą matkę. Widok tych dwojga drogich mu osób zmusił jego duszę do pozostania z ciałem. Bo wierzaj mi, ciało nie ma mocy zatrzymania duszy, jeśli ona tego nie chce albo nie może! Jeśli lekarzowi uda się tę duchową wolę spotęgować do energii, wówczas może być podwójnie dobrej myśli. Halef wyszedł mi naprzeciw życzeniem zobaczenia syna na koniu jako wojownika. Sam wiesz, jak chętnie na to przystałem. Teraz wierzę, że będzie uratowany. — Tylko wierzysz? — Tak. — Jakże chętnie usłyszałbym, że jesteś o tym przekonany! — Zaczekaj do jutra!
— Wtedy się to rozstrzygnie? — Prawdopodobnie. Halef, jak widziałem, jest znakomitym jeźdźcem? — I nie tylko to. On jest ciałem i duszą oddany wszystkiemu, co ma związek z koniem. — Całą duszą! To jest to, czego pragnę, bo dzięki temu można jego duszę zatrzymać. Myślę przy tym o wyścigu was obu z nami. Chyba zauważyłeś, że prawdopodobnie jestem dobrym szejkiem czy lekarzem, ale kiepskim jeźdźcem. Bliskie kontakty z Ustadem nie pozwalają mi na konieczne, ciągłe ćwiczenie. Gdyby nie to, lepiej pojechałbym na klaczy i nie zostałbym, przynajmniej tak szybko, przez ciebie dogoniony. Przypominam sobie roziskrzone oczy Halefa. Czy on lubi zmuszać konia do takiego wysiłku? — Dla niego liczy się przede wszystkim wyścig na szlachetnych wierzchowcach! — Dobrze! Przy okazji planowanego święta taki wyścig się odbędzie… — To przecież już za dwa tygodnie — przerwałem mu. — Obawiam się, że do tego czasu będzie jeszcze za słaby. — Istotnie. On sam nie powinien jechać. Ale już słowo, sama myśl, już to wpłynie na niego korzystnie. Przypuszczam, że jutro obudzi się nie tylko na parę minut. Jeśli uznam, że mogę się odważyć, napomknę mu o tym wyścigu. Jeśli zareaguje tak, jak tego oczekuję, to nastąpi to, czego domagałeś się przedtem: moja wiara stanie się przekonaniem. Ale naturalnie żaden człowiek, a więc i żaden lekarz nie jest wszechwiedzący. Gdzieżby się znalazł śmiertelny, który mógłby powiedzieć, co stanie się z nim już w najbliższej chwili. Ale według wszelkiego prawdopodobieństwa ty, efendi, jesteś uratowany i mam nadzieję, że jutro będę mógł to samo powiedzieć o Halefie. — Tylko wam, Pedehrze, mamy to do zawdzięczenia, waszej miłości bliźniego i pielęgnacji pełnej ofiarności, która… — Cicho, cicho! — przerwał mi. — Lepiej pomówmy o prezencie, jaki zamierzam ci dać jutro! — Prezent? Jeszcze i to? — Tak. — Czy mogę już dziś się dowiedzieć, co to jest? — Tak. Sądzę bowiem, że na radość nigdy nie jest za wcześnie. — Wobec tego powiedz! Co to jest? — Zgadnij, efendi! — Niemożliwe! Jest tyle rzeczy, którymi ty w swej dobroci mógłbyś mnie ucieszyć i wesprzeć! — Wesprzeć, wesprzeć! Właśnie! Prawie odgadłeś! — A zatem wesprzeć? Może laska? — Tak, laska. Jutro powinieneś po raz pierwszy spróbować znów chodzić. Nawet jeśli tylko kilka kroków. Już to cię wzmocni. — Wzmocni! Teraz ty. Jesteś tym, który znalazł właściwe słowo! Wzmocnić! Już fakt, że mogę myśleć o podjęciu jutrzejszej próby, pozwala mi wierzyć, że mi się to uda. Jakże zbawienne działanie ma nawet myślenie o tym! — Wobec tego wyśpij się dobrze! Zrobiło się późno. Niech cię Chodeh ma w swej opiece! Odszedł, a ja uczyniłem, co powiedział: spałem aż do następnego, przedpołudnia. Kiedy się obudziłem, zobaczyłem Hanneh i Karę siedzących przy Halefie. Właśnie weszła Szakara z dziedzińca. Widząc, że mam oczy otwarte, skinęła mi głową i wycofała się bez słowa, by mi przynieść poranny napój. Przyniósłszy go, zwróciła uwagę tych dwojga na mnie; podeszli do mnie. Od nich dowiedziałem się, że Halef wprawdzie śpi, ale niekiedy lekko się porusza. Pedehr zarządził, by przy pierwszych oznakach, że chory wraca do siebie, natychmiast go wezwać. „Wraca do siebie”! Te słowa przywiodły mi na pamięć wczorajszą rozmowę z Pedehrem. „Wraca do siebie”. Do „siebie”; któż to jest? Ten „on” czy ta „ona”? Ta istota, ta osobowość?
Według Pedehra jest to dusza. Duch jest dla niego fantomem. Dla niego człowiek to tylko ciało i dusza. Ta ostatnia jest jego istotą. A czym jest ciało? Dusza może się odeń odłączyć. W określonych okolicznościach „może” zmienia się w „chce”, a to z kolei, na przykład w przypadku śmierci, nawet w bezwzględne „musi”. Czy zatem jest ona panią, a ciało sługą? A może w takiej hierarchii jeszcze czymś pośledniejszym? Równym zestawionej, co prawda z różnych organów, maszynie, która w czasie snu odpoczywa, podczas gdy dusza wraca po nowe siły i zadania na następny dzień? Czy w czasie tego snu nieobecna dusza jest z ciałem powiązana jakimiś tajemniczymi nićmi, kontaktami, że przy każdym zakłóceniu może być przywołana do swego schronienia? A jeśli tak, to gdzie znajduje się jej mieszkanie, do którego powrót w przyszłości będzie święciła nad grobem? W żadnym razie nie w ciele! Chemiczno — mechaniczne działanie pewnych organów nie zakończy się przy najgłębszym nawet omdleniu, albowiem siły te działają dalej, póki potrzebne im do tego substancje nie zostaną do reszty zużyte. Ale samowolne życie zostało przerwane, wszystkie właściwe mu ruchy zatrzymane, aż ona, pani, powróci i ciało „bez duszy” ożywi. To, o czym Pedehr mówił wczoraj, brzmiało tak prosto i tak naiwnie. Nie miał naturalnie racji on, ubogi duchem człowiek w niecywilizowanym kraju Kurdów. W przeciwieństwie do tego, z jak nieskończenie złożonym i równie imponującym aparatem nasza uczona psychologia leczy to zwane „duszą” zwierzę, trzepoczącą tysiącem ramion i nóg pierścienicę! Naturalnie ma rację ta na wszystkich akademiach uprawiana i przez wszystkich obdarzonych duszą ludzi uznana nauka! A duch? Fantom? Czy to nie duch właśnie jest tym, któremu zawdzięczamy ową dogłębną, uszczęśliwiającą wiedzę o duszy? Czy to nie on obdarzył nas animizmem, okultyzmem, spirytyzmem, pneumatologią i podobnymi nadzmysłowymi prezentami? I ten duch, który nawet pozwala ludziom widzieć duchy, z duchami rozmawiać, ma być fantomem? Pedehrze, Pedehrze! Jesteś kochanym, dobrym człowiekiem, jesteś wybawcą moim i Halefa, duchowo przerastasz tysiące, ale muszę ci powiedzieć, że nie ma w tobie ani śladu ducha! Można sobie wyobrazić, że ciągle myślałem o obiecanej mi na dziś lasce. Niecierpliwość skłoniła mnie do poproszenia Szakary, aby przyniesiono mi ją możliwie szybko. Obiecała z uśmiechem, ale nie zrobiła tego, w każdym razie nie od razu. Około południa Halef po raz pierwszy dał znak, że się przebudził. Kara od razu wybiegł z sali po Pedehra. Pedehr przyszedł, w ręce trzymał laskę, którą mi podał. — Dotrzymuję obietnicy — powiedział — ale zaczekaj trochę. Każę cię znieść na dół do Assila. Tam, w cieniu platanów, do wieczora nikt ci nie będzie przeszkadzał. Ledwie to powiedział, usłyszeliśmy głos Halefa: — Kara, mój synu! — Tu jestem, mój ojcze — odpowiedział wywołany, stał bowiem obok Pedehra i zaraz pośpieszył do Hadżiego. — Widziałem cię na Ghalibie. Czy wiesz, kiedy to było? — To było wczoraj. — Gdzie? — Tu. — Tu? A gdzie to jest? — W hali. — W hali? Zaczekaj! Chcę ją zobaczyć! Wolno obrócił twarz do syna i otworzył oczy. Jak daleko mógł sięgnąć wzrokiem, przesuwał spojrzenie po osobach i miejscach. A kiedy dojrzał mnie w rogu, spytał: — Kto tam leży? Czy to nie jest mój sidi? — Tak, to ja, mój Halefie — odparłem.
— O sidi, sidi, przypominam sobie… Byłem bardzo chory… jeszcze jestem.. Właśnie umierałem… Ale przywołano mnie z powrotem… Bardzo dużo widziałem… Ale już tego nie pamiętam… Może sobie przypomnę… Nie chcę umierać… Czy ja będę żył? Mówił krótkimi, urywanymi zdaniami, cicho, ale wyraźnie. Po każdym zdaniu koncentrował się i głęboko wdychał powietrze. Minęła chwila i poprosił: — Hanneh… Kara… wstańcie! Chcę was całych widzieć… Kocham was! Spełnili to życzenie. Jego oczy ożywiły się. — Moja żona! Jakże ci dziękuję!…Mój syn! Jaki piękny byłeś na koniu!… Czy Ghalib był bardzo zmęczony? — Tylko jeden jedyny raz — odpowiedział Kara. — Dbałeś o niego? — Tak. — A o Barkha też? — Tak, mój ojcze. — Gdybym mógł je zobaczyć! Hanneh i Kara w mig ruszyli po konie. A kiedy przyprowadzili obydwa, Assil z własnej woli przybiegł za nimi. Wiedział, gdzie leżałem, i od razu skierował się do mnie. Dwa pozostałe zostały zaprowadzone do Halefa, a ten zebrał tyle siły, żeby podnieść do nich rękę. — Barkh, mój kochany…! Podejdź tu do mnie! — powiedział, wyciągając do karego rękę. Koń zbliżył się do niego, strzygąc uszami, i wargami chwycił oferowaną mu rękę. — Mój dobry! Mój drogi! Stęskniłeś się za mną! Widzę to po tobie — pożałował go chory. — Bywałeś pewnie głodny…! — Jak tam było…? Powiedz mi, Pedehrze! — Jest, jak mówisz — odparł zapytany. — Jeżeli konie nie głodowały, to dlatego, że Szakara zachęcała je do jedzenie, podając im ulubioną zieloną karmę. — Kiedy ja wyzdrowieję… Barkh znów będzie jadł jak przedtem…! Ale czy ja… czy ja nie umrę? — Będziesz żył! — Tak myślisz? — Tak. — Naprawdę? — Pewnie! Od dziś będziesz tak szybko wracał do zdrowia, że prawdopodobnie uda ci się być obecnym na naszym wielkim wyścigu. — Na wyścigu? — spytał szybko. — Czy będzie wyścig? — Tak. — Gdzie? — Tu, wokół jeziora. — Kiedy? — Za dwa tygodnie. — Taki krótki bieg? Tak zwyczajnie, bez okazji? — O nie! Będziemy obchodzili wielkie święto, na które przybędą tysiące ludzi. Potrwa to trzy dni i dołożymy wszelkich starań, żeby gości zabawić. Główną częścią programu będzie wielki wyścig w kilku grupach. — Wielki? W kilku grupach? Hanneh, Hanneh… Podaj mi rękę! Unieś mnie trochę! Muszę tego posłuchać! Wszystko chcę słyszeć, wszystko! I zdobył się na energię, choć przedtem wydawało się to zupełnie niemożliwe. Jego twarz, spojrzenie, głos — wszystko w mgnieniu oka, wszystko odmieniło się. Wydawało się, że teraz wszystkie siły żywotne pulsują w jego żyłach. — Nie podniecaj się! Oszczędzaj się! — ostrzegał go Pedehr. — Podniecać się? Oszczędzać? — odparł. — Ja przecież tylko mówię! Wcale się nie wysilam!
Teraz nie robił przerw między zdaniami dla nabrania tchu, jak przedtem. — Powiedz, jakie konie będą biegły? — wypytywał. — To będą nie tylko konie. Pozwolimy biegać różnym zwierzętom, jakie są u nas: owce, kozy, muły, wielbłądy juczne i pod wierzch, zwyczajne konie, a na końcu kilka gonitw ze zwierzętami najszlachetniejszej rasy. — Do kogo one należą? — Tego jeszcze nie wiem. Każdy gość może brać w tym udział, a przybędzie wielu, którzy mają dobre konie wyścigowe. — Allach, wallah, tallah! Czy ja też mogę się zgłosić? — Ty? — Tak, ja! — Wybacz mi, szejku Heddedihnów! Wasze trzy konie prawdopodobnie będą najlepsze i jestem święcie przekonany, że ty szybko wyzdrowiejesz; ale potrzebnej do jazdy siły w ciągu dwu tygodni jeszcze nie odzyskasz. — Kto tak powiedział? Kto śmie tak twierdzić? — Każdy hekim musi tak powiedzieć! — Niech Allach zgubi wszystkich hekimów, którzy to… Nie, Allachu, wybacz mi! Już nigdy nie powiem takich złych słów! Hanneh tak podparła go poduszkami, że prawie siedział. Jego wygląd rokował więcej niż tylko nadzieję, ale Pedehr nie spuszczał go z oka ani na moment. Chociaż nie było po nim tego widać, twierdził, to rzeczą bezsporną jest, iż po obecnym podnieceniu, a raczej pobudzeniu, nastąpi osłabienie. — Czy mój sidi za dwa tygodnie będzie już wyleczony? — dopytywał się Halef. — Tak, ale do wyścigu stanąć jeszcze nie może! — Jesteś surowy. Ale Karze, mojemu synowi, chyba nie zabronisz? On nie jest chory. — Nawet chcę, żeby wziął w tym udział. — W trzech gonitwach? Kolejno na każdym z naszych koni? — Jeśli tego chcesz, to chętnie! — Och, gdybym już teraz wiedział, jakie konie trzeba będzie pokonać! — Mogę ci powiedzieć, że będą tam pierwszorzędne persy, doskonale turkmeny i prawdziwe araby. — Na dziś tego dosyć. Kara, mój synu, od teraz będziesz codziennie ćwiczył szybki bieg. Czuwaj nad końmi przy karmieniu i pojeniu! Każ im… każ im biegać… aż do… aż do szybkości „tajemnicy”, ale nie… zmuszaj ich do niej…! I znów zaczął mówić z przerwami. Głos miał zmęczony. — Hanneh, pomóż mi się położyć! — powiedział. Usunęła podparcie z poduszek. Położył się i wolniej, ciszej mówił dalej: — Ghalib zwycięży… na pewno…! Barkh prześcignie każdego… każdego konia! — Assil Ben Rih z łatwością… wszystkie… z radością… pobiegnie im na hańbę! — Czysta krew Haddedihnów… nie da się… z żadnym porównać…! Zamknął oczy. Wszyscy ucichli. Po pewnym czasie usłyszałem, jak mówił tonem rozkazującym: — Kara… Kara, strzemię… za mocno…! Pedehr z zadowoleniem pokiwał głową. Co potem cicho powiedział do Hanneh i Kary, nie dosłyszałem. Ale później zbliżył się do mnie i rzekł: — Obawiałem się większej obojętności albo jeszcze większego pobudzenia. Teraz jestem zadowolony! — A co z twoją nadzieją? — spytałem. — Stała się pewnością. Będzie uratowany, jeśli nie wystąpi jakieś nieprzewidziane zakłócenie. Bardzo interesuje go wyścig, chociaż teraz wydaje się, że śpi. I będzie go zaprzątał
nawet we śnie. Tak jak wczoraj mówiłeś, „całą duszą” nieprzerwanie pozostanie myślami przy wyścigu, i to wzmocni jego siły do nowego życia. Ale teraz każę cię znieść na dół, do platanów. Tam możesz wypróbować laskę, która potem nie będzie ci już potrzebna. Odszedł, a w chwilę potem zjawili się trzej Dżamikunowie, którzy mieli mnie przenieść. Najpierw jednak wyprowadzili Assila, co dało Karze asumpt do zrobienia tego samego z Ghalibem i Barkhem. Nie można było przy tym uniknąć głośnego stukotu kopyt. Halef poruszył się. Właśnie gdy podnoszono mnie z leża, otworzył oczy. — Chodź tu do mnie, sidi…! — powiedział. — Powinieneś… usłyszeć coś… coś bardzo… bardzo ważnego! Posadzono mnie przy nim. — Podaj mi rękę! — poprosił. Ująłem jego dłoń. Spojrzał na mnie z dawnym oddaniem i cicho powiedział: — Sidi… co myślisz… o umieraniu? — Wcale o tym nie myślę — odparłem. — Ja też nie!… Stara baba bez… bezzębna…! Wiesz? Odeszła…! Chciała mnie… zmusić… do umierania…! Wtedy dowiedziałem się…. że to umieranie…. jest też wielkim, wielkim kłamstwem… tak dużym… że większego nie ma… Sidi, przysuń ucho do moich ust…! Usłuchałem wezwania, a on szepnął mi: — Jak długo żyłem… tkwiłem w tabuth*… i to jest ciało…! Miałem… powinienem… nie… ja chciałem… nie, wolno mi było… wolno było zmartwychwstać…! I wtedy ktoś zawołał… w trumnie całe… całe moje imię… To zatrzymało mnie… w niej… zatrzymało mnie…! Nie byłem… nie byłem sam…! Stali… stali… widziałem… sidi, nie mogę… przypomnieć sobie! Jak sobie… przypomnę… to powiem… powiem ci to! Trzymałem go za rękę nawet wtedy, gdy przez dłuższy czas leżał bez słowa i ruchu. Nagle drgnął i podniesionym głosem zawołał: — Sidi, będzie wielki wyścig… Ja muszę jeść… muszę pić… muszę być silny…! Assil… mój Barkh… i Ghalib, niepokonany…! Cieszę się… że żyję…! Zwyciężymy… zwyciężymy…! Hamdulillah… Hamdulillah…! Hamdulillah! Wiem, że wielu moich czytelników było w Palestynie. Większość z nich zapewne też, podobnie jak Chrystus, szła z Jeruzalem w dół do Jerycha. Dzisiejsi Arabowie nazywają to miasto Er — Riha. Z niego prowadzi stary, walący się most do odległego Morza Martwego. Na drugą stronę wiedzie wzdłuż obszarpanych, niskich namiotów Beduinów wygodna droga do Ain es Sułtan*, gdzie miejscowi żebracy chętnie nurkują, aby wydobywać stamtąd wrzucane monety. Jednak pić tę wodę lepiej przedtem niż po tych wyczynach! Idąc stąd dalej, widzi się przed sobą imponujący wielkością Dżebel Qarantel, wznoszący się z przepaści niczym zły sen z głębokiego uśpienia. Od najdawniejszych czasów samotność tego miejsca przyciągała pobożnych anachoretów. Groty zostały przez nich zamieszkane. Cela przylegała do celi. A położone są na stromych zboczach skał, wysokich aż do zawrotu głowy. Dziś ta osada wykorzystywana jest jako karna kolonia dla greckokatolickich księży. I skąd ta na pozór nieuzasadniona dygresja do Ziemi Obiecanej? Z powodu podobieństwa tych miejsc. Mogę bowiem usytuowanie zamieszkanego przez Ustada „wysokiego domu” przybliżyć tylko tym, którzy widzieli Dżebel Qarantel. A jednak jakże różnią się one od siebie! W Jerycho każdy z nomadów jest urodzonym żebrakiem; tu na tym kurdyjskim ustroniu każdy z mieszkańców jest człowiekiem, mającym poczucie godności osobistej. Tam pustkowie, tu najbardziej staranna hodowla zwierząt i uprawy. Tam nieskończona głębia strachu, tu rozkoszny widok z góry w głębinę. Tam bezlitośnie zaciśnięta pięść zwierzchnich władz duchownych, a tu zawsze dobrotliwie otwarta ręka tego, który tylko przez miłość został * *
trumna Źródło Sułtana
wyniesiony do swojej zwierzchności. Również w Jerycho spędzałem bezsenne noce pod gołym niebem. Dlaczego? Z powodu brudu i robactwa, które wypędzały mnie z mieszkania na dwór, aż do zdziczałego ogrodu. Tam też świeciły gwiazdy, ale fizyczne udręki podsuwały mi w myślach jedynie wstrętne obrazy. Widziałem przy Tell ed Dem* znajdujący się Chan Chadrur, który miał być schroniskiem, do którego miłosierny Samarytanin przywiódł swego podopiecznego. Otóż tam za butelkę najpodlejszego piwa zapłaciłem trzy marki. Szklanka obrzydliwie perfumowanej wody kosztowała franka. A kto z oszczędności tu nie zawita, ten nie jest pewny dalszej bezpiecznej drogi. W ciągu dwu tysięcy lat nic się nie zmieniło pod tym względem. To jest „Ziemia Obiecana”! Jakich wielkich rzeczy dokonaliśmy tu! W czasach przedchrześcijańskich Samarytanin, pogardzany odszczepieniec, był miłosierny! A jak jest teraz? Kiedy zastanawiałem się nad tym pod usianym gwiazdami niebem Jerycha, żadna gwiazda nie stała już nad Betlejem i żaden hufiec aniołów nie śpiewał mu „Et in terra pax hominibus bonae voluntatis”. W dawnych czasach Żyd został napadnięty przez zbójców, obrabowany i pozostawiony prawie bez życia. Teraz, po dwudziestu stuleciach, nie ustały rozboje na drogach publicznych takie i podobne, często intelektualne i moralne. Teraz chrześcijanie napadają na chrześcijan. Szczególnie gdy ktoś się poważy podążać do albo ze świętego miasta nie drogą wydeptaną przez wszystkich, ale własną drogą wiary, ten może odnieść do siebie to, co jest napisane u św. Łukasza 10, w. 30. Chrystus wiedział, dlaczego przypowieścią o miłosiernym Samarytaninie zadał tę wiecznie nie dającą się uleczyć ranę. I my, chrześcijanie, mamy nasze Jeruzalem i nasze Jerycho z Morzem Martwym w pobliżu. A przy drodze między tymi dwoma miastami jest okrucieństwo egotycznych rycerzy rozbójników w zasadzce. Gdzież łagodność, prawdziwa chrześcijańska miłość i miłosierdzie? Czyżby w dzisiejszych czasach ono też pozostawione było wyłącznie Samarytanom? Czy może i teraz jeszcze kapłani i lewici przechodzą obok napadniętego, wcale się nim nie przejmując? Takie pytania nurtowały mnie, kiedy nocą siedziałem pod pokrytymi pyłem oleandrami Jerycha i myślałem o boskiej nauce miłości bliźniego. Tu, w Kurdystanie, było zupełnie inaczej! Jaką wspaniałą wykładnię podobieństwa do Boga odebraliśmy sami! Kim i czym byli tu miłosierni? Może chrześcijanami? Kapłanami i lewitami? A może też tylko kacerzami, bo przecież nie poznałem jeszcze dogmatów ich wiary. Dotychczas rozmawialiśmy tylko o Chodehu, a więc o Bogu. Czy u nich w ogóle istnieją dogmaty? Czy zostały przede mną przemilczane, ponieważ sądzono, że tylko miłość, a nie wyznanie, jest miłosierna? Jakże inne, o ile bardziej pocieszające myśli zaprzątały mnie wczorajszego wieczoru pod tutejszym, ugwieżdżonym niebem! Znalazłem się tu nie ze względu na swój dogmat, lecz jako człowiek przyjęty przez dobrych ludzi i z wielką ofiarnością przez nich pielęgnowany. Nikt nie pytał mnie, gdzie byłem chrzczony, gdzie konfirmowany czy bierzmowany. Czy istnieje miłość mniej lub więcej warta? „Kto jest moim bliźnim?” — „Ten, który okazuje mi miłosierdzie!” A jeśli chrześcijanin zamiast miłości odnosi się do mnie z nienawiścią czy z zazdrością, czym wtedy jest dla mnie? Czy moim bliźnim? A może czymś gorszym niż tylko obcym? Czy wobec tego jest w ogóle chrześcijaninem? Jakże wspaniałe było popołudnie pod platanami, w cieniu których ułożono mi poduszki do siedzenia! Słońce paliło, ale jego promienie nie mogły przeniknąć przez gęste korony. Pachniały róże; wydawało się, że każda roślina wdycha ich piękną woń. Znajdowałem się nie dość daleko od domu, by móc widzieć dom i jego położenie w całości. Stał na litej skale, której szczeliny wypełnione były murarką. Od tyłu budynek usytuowany był w naturalnym zagłębieniu skalnym. Frontowa część, wielopiętrowa, miała pokaźną szerokość. Płaski dach od frontu zwieńczony był asyryjskimi elementami, jakie widzi się w Dur–Sargon. Podobne elementy zwieńczenia spotykałem też w starych miejscowościach Górnego Nilu. Ponad *
Krwawe Wzgórze
dachem w skałach wydrążone były wnęki, do których prowadziły w górę strome ścieżki. Przypominało mi to zupełnie „Stabl Antar” koło miasta Siut, gdzie tak samo trzeba było się wspinać. W jednej z tych wnęk zobaczyłem dwa dzwony. Miały kształt półkulisty. Ich dźwięk mógł się rozchodzić tylko w jedną, otwartą stronę wnęki, co zwiększało silę ich głosu i zasięg słyszalności. Dzwony tu, w perskim Kurdystanie? Tak pewnie wielu zapyta. Często spotykałem się z błędnym mniemaniem, że dzwony występują tylko u chrześcijan, że w dawniejszych czasach dzwonów nie było. Aż dziw bierze, kiedy się czyta nawet w Leksykonie konserwacji Piejera, jakoby dzwony były wynalazkiem chrześcijańskiego kościoła. Mniejszymi dzwoneczkami posługiwano się już w początkach wczesnego średniowiecza; w dawnych Chinach występowały dzwony większe, a nawet duże. Dzwon w Pekinie waży ponad tysiąc dwieście cetnarów i ma prawie pięć metrów wysokości. W Egipcie obwieszczano dzwonami święto Ozyrysa. Małe, brązowe dzwonki odkopano w Asyrii. W dawnych Indiach buddyści zwoływali się na modły dźwiękiem dużych, metalowych dzwonów. U Greków kapłani bogini Kybele i Persefony obsługiwali ich dzwony, a cesarz August kazał zawiesić dzwon przed świątynią Jowisza. Kształt dzwonów indyjskich czy asyryjskich przyjął się w Persji. Grecki kościół szczególnie upodobał sobie i upowszechniał grę dzwonów. W zlewisku Eufratu i Tygrysu, gdzie dziś jeszcze żyją chrześcijanie starej wiary, ich zamożne gminy od dawna posiadały dzwony. Islam dzwonów nie uznawał, jednak tolerowanym tam chrześcijanom wolno je było zachować. Nic przeto w tym dziwnego, że i Dżamikunowie mieli tu dwa dzwony, które, jak się później dowiedziałem, trafiły do nich w dziwny sposób dzięki Ustadowi. Wiodły do nich wygodne schody, tak że nawet w nocy można było bez obawy wchodzić po nich na górę. Z miejsca, gdzie siedziałem, widać było wejście na plac. Zamykała je duża brama, teraz otwarta. Z placu po stopniach wchodziło się do sali. Z lewej strony prowadziła droga do wysokich drzwi, których mocne kamienne węgary stały tu zapewne od tysięcy lat. Na prawo szło się do ogrodu, gdzie między drzewami owocowymi rosły kwiaty i warzywa. Tam postanowiłem odbyć swój pierwszy spacer. Wziąłem laskę i wstałem. Nogi trochę mi drżały, a stopy raczej wolałyby leżeć na poduszkach. Ale musiały być posłuszne, a przekonawszy się, że obstaję przy swojej woli, poddały się temu, co nieuniknione. Przeszedłem przez cały plac aż do ogrodzenia ogrodu, przy którym zatrzymałem się jednak dla odpoczynku. Po chwili ruszyłem dalej, do ogrodu. Był bardzo duży; z mnóstwem grządek, z których plony mogły pokryć zapotrzebowanie dużego gospodarstwa. Pomiędzy nimi stały drzewa obsypane owocami. Nieco dalej widać było gęstwinę wiśni, przy których stała ławka. Tam chciałem usiąść, więc skierowałem się ku niej. Po drodze napotkałem dwie stojące blisko siebie perskie śliwy, tak obwieszone owocami, że chyba było ich więcej niż liści. Była to wczesna odmiana, śliwki wielkości jaja, wspaniale zabarwione! Pyszne!!! Jeśli stawiam tu najpierw jeden, a potem trzy wykrzykniki, to nie dzieje się to bez powodu. Owoce przedkładam nad inne jedzenie. Zjadam ich tu tyle, że nawet po tych czterech wykrzyknikach trudno byłoby się tego domyślić. A śliwki? I to właśnie odmiana zachęcająca wręcz do kradzieży? Każdy by się zdziwił, gdybym chciał powiedzieć, ile mogę ich zjeść i strawić. Dlatego lepiej nie powiem. To wszystko odnosi się tylko do owoców. Co do innych dań, to tak zwane rozkosze ucztowania są dla mnie po prostu pracą przy stole. Wiem i kosztuję, co jest dobre, a co nie, potrafię nawet krytykować, ale nie jem po to, żeby jeść, tylko dlatego, żeby zostać przy życiu. Coś wymyślnego, skomplikowanego odsuwam. Chcę jadać prosto, możliwie jedną tylko potrawę, ale dobrą. Potrawy złożone wcale nie są tak zdrowe, jak się myśli. Doświadczyłem tego na sobie i na tysiącu innych. Gdyby ludzie wiedzieli, jak oddziałuje na nas sposób przyrządzania pożywienia! Książki można by o tym pisać, ale i to byłoby daremne. Jednak fakt, że ja, będąc sześćdziesięcioletnim człowiekiem, czuję się fizycznie i umysłowo dokładnie tak jak dwudziestolatek, przypisuję tej okoliczności, że jadam tak prosto i
tak mało, jak to tylko jest możliwe. Ale owoców ile wlezie, i to przez cały rok. O cenę nie powinno się pytać. A śliwki! Właśnie takie jak te tu naj…! Stałem pod drzewem, tęsknie spoglądając w górę. Do kogo one należą? Kto był szczęśliwcem, który mógł je zrywać, a nawet otrząsać bez konieczności pytania kogoś innego o zgodę? Ustad? Pedehr? Ani jednego, ani drugiego tu nie było. W ogóle w całym ogrodzie nie było człowieka, do którego mógłbym zwrócić się z prośbą. Co robić? Czy powinienem? Czy w ogóle mi wolno? Adam i Ewa w raju przynajmniej wiedzieli, że im nie było wolno, ja zaś nawet tego nie wiedziałem! Po co jednak ta przesadna wrażliwość sumienia! Przecież byłem gościem! A ogród należał do mieszkańca Wschodu, nie właściciela na Zachodzie, gdzie otrząsanie owoców z drzew nie zalicza się do przenośnych praw osoby przez niego goszczonej! Tak więc przyłożyłem obie ręce do pnia i … potrząsnąłem. I co za efekt! Spadł na mnie dosłownie grad śliwek! Tego naturalnie nie chciałem! Miało spaść tylko kilka, ale owoce były prawie przejrzałe, ja zaś biorąc pod uwagę swoje nadwątlone siły, przyłożyłem się do dzieła zbyt energicznie: więcej niż połowa śliwek leżała na ziemi. Stałem tam chyba z takim samym uczuciem jak ów jeździec, który zebrawszy siły z wielkim impetem, wskoczył na konia z lewej strony, aż przerzuciło go i spadł z prawej. Co za dużo, to niezdrowo! Ale spadłych śliwek nie mogłem przecież pozawieszać znów na drzewie, więc napełniwszy nimi kieszenie, resztę zostawiłem i udałem się do wspomnianej ławki, aby tam zrobić to, co w tej sytuacji wydawało mi się najlepsze, mianowicie raczyć się zdobyczą. Siedząc na ławce, nie widziałem obydwu śliw, co trochę zagłuszało wyrzuty, jakie sobie czyniłem. Jadłem! Ale prawda, jak zawsze, wyszła na jaw, i to za sprawą człowieka zwanego El Aradż. Kim jest El Aradż? Wkrótce miało się to okazać. El Aradż znaczy: chromy. — Frenk maidanosi także do zupy na kolację! — usłyszałem za sobą dziwnie chrapliwy głos. „Frenk maidanosi” po turecku znaczy trybula. A więc dziś wieczorem była w perspektywie trybulowa zupa. Dobre to co prawda i lekkostrawne, jednak dla mnie w obecnej roli złodzieja śliwek mogło być szczególnie fatalne. Przede wszystkim, niczego jeszcze nie przeczuwając, odwróciłem się, aby zobaczyć, kto to powiedział i do kogo odnosiły się te słowa. Musiałem ręką rozgarnąć gałęzie wiśni, żeby spojrzeć w stronę domu. Najpierw zobaczyłem nieskończenie długą postać męską, bosą, z nogami gołymi aż do kolan. Od tego miejsca była koszula niebieska, workowata, z biedą sięgająca szyi, wyżej nieproporcjonalnie mała głowa z twarzą, która wywołała mój uśmiech. Człowiek ten ż całą pewnością nie miał mniej niż czterdzieści lat, ale rysy twarzy tak młode i dziecinnie miękkie, że kontrast między twarzą a wielkością postaci mógł budzić zdumienie. Do tego jeszcze miał na głowie czapkę kurdyjską ze skóry, której paski z tyłu zwisały mu na karku, a z przodu sięgały nosa. Trzeba sobie wyobrazić bowiem gwiazdę wyciętą z płata skóry, której środek przykrywa głowę, zaś promienie, niczym odnóża spreparowanego, ogromnego pająka, zwisają dookoła! Jego ręce wydawały się jeszcze dłuższe niż nogi, z których zresztą jedna była krótsza; był kulawy. Z pustym koszem w ręce szedł prosto w moją stronę, gdzie rosły dwie śliwy — jedna… niemy świadek mojej uczciwości, a druga karygodnego występku. Była to właśnie osoba, której wydano polecenie o trybulowej zupie. Ale kto je wydał? Dopiero teraz zobaczyłem otwarte drzwi; przedtem uszły mojej uwadze. Stała tam istota płci żeńskiej, ubrana w tak lśniącą biel, jak na Zachodzie dziewiczo biały jest strój panny młodej. Dziewczęce też były jej długie włosy splecione w warkocze. Uroczystego wyglądu przydawały jej również wpięte we włosy za uszami dwie róże. A twarz? Gdybym to mógł opisać! Twarz jako całość była czymś osobliwie harmonijnym, a jednak wydawało się, jak gdyby każdy jej element starał się występować oddzielnie i istnieć niezależnie. Policzki tworzyły świeże, rumiane, zwracające uwagę, połówki kulek. Poniżej broda jeszcze bardziej rzucała się w oczy; wydawała się bardzo dumna ze swego śmiesznego dołeczka. Nosek zaczynał się w miejscu, gdzie inne nosy się prawie kończą i tak wesoło patrzył na świat spomiędzy policzków, jak
gdyby w ogóle nie miał równego sobie. Również czoło gładkie, bez żadnej zmarszczki wysuwało się do przodu. A oczka pod nim! Tak, te oczka! Kto w ogóle potrafi opisać oczy? A już zwłaszcza takie jak te, miłe, małe, dobre i niezwykle żywe! Podobnie jak ubiór, również twarz lśniła czystością. Nie należy sądzić, że była brzydka! O nie! Nie była co prawda piękna, nie specjalnie ładna, nie miła, nie… tak, co jeszcze nie? W ogóle wszystko było nie, ale była dobra, tak, naprawdę dobra! A ile miała lat? Dwadzieścia? Trzydzieści? Czterdzieści? Któż mógłby to powiedzieć! Chciałem dokładnie jej się przyjrzeć, ale odwróciła się i weszła do domu. Jeśli to uosobienie czystości było panią kuchni, to można było z przyjemnością zjeść od niej wszystko, obojętnie, z trybulą czy bez! — Maszalłah! — Cud Boży! — usłyszałem teraz z boku okrzyk. Odwróciłem się i rozsunąłem gałęzie. Stał tam kulawiec i jak był długi, tak cały ze strachu i zdziwienia osłupiały. Potem zrobił kilka ruchów, ale niewiele; potrząsnął głową i wykrzyknął: — O biada! Widać było, że intensywnie zastanawiał się nad czymś. I udało się. — Ja charami, a ty hultaju! — zawołał, rozglądając się na wszystkie strony. A więc pojął, że śliwki same nie pospadały. — Jilian Daknak! Niech przeklęta będzie jego broda! — urągał komuś, a nie znajdując sprawcy, jeszcze gniewniej dodał: — Allah jelbisak borneta — Niech Allach włoży ci kapelusz! Tym pobożnym życzeniem pozwolił sobie okryć złodzieja największą hańbą. Ten bowiem, komu życzy się europejskiego kapelusza, a może jeszcze wysokiego, zwanego na Zachodzie cylindrem, ten według surowych orientalnych pojęć z całą pewnością pozbawiony zostaje honoru na zawsze! Długi człowiek wsunął rękę pod czapkę i pocierał sobie czoło. Zrobił to kilka razy. Prawdopodobnie szukał odpowiedzi na pytanie, kto mógłby być tym hultajem. Ale nie udało mu się, niestety. — Allach ja’lam el gheb. Allach zna to, co zatajone! — westchnął w końcu z ulgą. Był to jedyny i jak się wydawało, bardzo uspokajający go rezultat, jaki zdołał osiągnąć przez pocieranie czoła! Potem przyklęknął i zaczął zbierać śliwki do kosza. Przy tym każdą oglądał tak, jak gdyby chciał je specjalnie odnotować. Ale nagle poderwał się. Zobaczył coś ważnego. Były to ślady stóp, jakie ja pozostawiłem na wilgotnej ziemi. — Men szabar nah! Kto jest wytrwały, temu się udaje! — wykrzyknął. Zamierzał chyba nadal pocierać czoło i zastanawiać się. Ale wstał i utykając wolno, poszedł za śladami. Prowadziły naturalnie do mnie. Kiedy wyszedł zza krzaków, ja właśnie wkładałem do ust śliwkę. Najpierw stanął przede mną niczym słup soli. Znieruchomiał. Nawet nie mrugnął powieką. — Kim jesteś? — spytałem. — Ty… ty… śliwki… mojego Ustada… krad… Nie powiedział więcej. Głos odmówił mu posłuszeństwa. A więc owoce zarezerwowane były dla Ustada! Mogłem więc być spokojny; on z pewnością by mi pozwolił. Jednak memu spokojowi groził równie szybki, jak gwałtowny koniec, albowiem kulawiec odzyskał nagle pełną sprawność ruchów, nawet dziesięć razy lepszą, i zanim zdołałem pomyśleć, że coś takiego byłoby możliwe, rzucił się na mnie i oplótł swymi długimi ramionami półtora raza dookoła, wrzeszcząc ze wszystkich sił o pomoc. Ze słów, jakie popłynęły z jego ust, właściwie można by wnosić, że pojmał całą bandę złodziei, rozbójników i morderców. Był to człowiek nadzwyczaj silny, mnie zaś choroba tak osłabiła, że daremnie próbowałem się od niego uwolnić. Na szczęście wkrótce przybyła wzywana przez niego pomoc. Prawdopodobnie widział nadchodzące posiłki, przestał bowiem krzyczeć, zamiast tego usłyszałem donośny głos szybko zbliżającej się „panny młodej”. — Gdzie są ci zbójcy, gdzie mordercy? — spytała. — Tu, tu! Chodź, chodź! — odpowiedział.
— A kogo zamordowali? — Śliwki, śliwki Ustada, owoce mego kochanego, wielkiego pana! — Bzdura! Przecież śliwek się nie morduje! — Chodź tu, chodź i spójrz na niego! Przyszła, już tu stała. — Pokaż, Tifl! — powiedziała. „Tifl” znaczy „moje dziecko”, a nawet „moje małe dziecko”. Puścił mnie. Czując się osłabionym, zachowywałem się biernie i tylko nie mogąc się powstrzymać od śmiechu, patrzyłem na jego dziecinną twarz. Jeśli ten człowiek był „małym dzieckiem”, to jakiego wzrostu musiały być duże dzieci w tym kraju! „Panna młoda” początkowo zachowywała milczenie. Wyglądało na to, że nie wiedziała, kto z nas trojga właściwie zwariował. — To on! — oznajmił, wyciągając w moją stronę aż dwa wskazujące palce. — Kto? — Złodziej! — A co ukradł? — Śliwki. Tam jeszcze trochę ich leży! Wskazał na drzewo. Spojrzała, zobaczyła owoce leżące na ziemi, klasnęła w dłonie, załamała pulchne rączki i zaczęła razem z nim lamentować: — I to najlepsze, akurat najlepsze! — Trzymaliśmy je dla naszego pana! — wyrzekał on. — Aż do godziny, kiedy będą najbardziej dojrzałe! — mówiła dalej. — Dopiero wtedy je zjada, te swoje ulubione — dorzucił on. — Chyba ma ich jeszcze dosyć! — próbowałem ich pocieszać. Spojrzeli na mnie tak zdziwieni, jak gdybym powiedział coś zupełnie niepojętego. Długi ofuknął mnie: — One wszystkie są jego, wszystkie, wszystkie! Kimże ty jesteś? — Tak, kim jesteś? Chcemy to wiedzieć! — oświadczyła właścicielka wesołego noska. — Nie wiecie? — spytałem. — Nie — odpowiedziała. — Nie widzieliście mnie jeszcze? — Jeszcze nie! Ale kimkolwiek jesteś, jak możesz się ważyć na kradzież owoców! Żaden Dżamika nie kradnie. Musisz być kimś obcym! — Rzeczywiście przyjechałem tu z obcego kraju, ale należę do tego domu. Jestem gościem Ustada. — Gościem? Od dzisiaj? — Już od tygodni. — Od ty… ty… tygodni… ty…! Otworzyła małe, okrągłe usta, aż widać było zęby zdrowe i równe jak perły, jej policzki straciły kolory, napięcie nerwów udzieliło się brodzie i nosek jak gdyby miał ochotę zniknąć, a oczka zamknęły się, wolno co prawda, ale zupełnie. Czyżby kiedyś widziała Europejkę, której wrażliwość zalecała w podobnych okolicznościach małe omdlenie? Ale nie! Oczka znów się otworzyły i były nawet większe niż przedtem. — Dziś… dziś… opuścił… obcy efendi… dom… po raz pierwszy… — wyjąkała. — Naprawdę jeszcze go nie widziałaś? — spytałem. — Nie. Nikomu z nas nie było wolno wchodzić do sali. Czy ty jesteś… może ty jesteś… tym efendim? — Tak, to ja. Przejęta grozą cofnęła się o dwa kroki. Twarz jej poszarzała. A Długi wyciągnął się jeszcze bardziej niż wyrósł. Prawdopodobnie chciał swoje bogate w myśli czoło unieść tak wysoko, żeby moja zemsta nie mogła mu uczynić żadnej szkody. Ten ruch natchnął go zbawczym pomysłem:
— Przyniosę trybulę! — wykrzyknął. Trzema susami dotarł na swoich długich nogach do obydwu drzew, chwycił koszyk i wysypał z niego zebrane śliwki, o po czym pobiegł do najdalszego kąta ogrodu. Patrzyłem za nim z uśmiechem i nie zważałem na moją „pannę młodą”. Nagle usłyszałem obok siebie: — A ja muszę iść do kuchni! Odwróciłem się. Już jej nie było. Rozsunąłem gałęzie, żeby spojrzeć za nią. Z największym pośpiechem szła w stronę kilku osób zatrudnionych przy pracach domowych, które zwabione zostały wołaniem o pomoc, ale nie miały odwagi podejść bliżej. — Jazda! Odejdźcie stąd! — zwróciła się do nich. — „Dziecko” znów popełnił głupstwo. Tam jest efendi, nie przeszkadzajcie mu! Potem zniknęła w swoim dobroczynnym królestwie. Przede mną leżała jedna z dwu róż, która jej wypadła. Podniosłem różę i przypiąłem ją sobie. Dlaczego właściwie opowiadam o tym w końcu zupełnie nieważnym zdarzeniu? Otóż w życiu człowieka często to, co wydaje się faktem bez znaczenia, z czasem staje się ważniejsze, niż wcześniej można było przypuszczać. Po pewnym czasie „Dziecko” wracał ze swego zakątka w ogrodzie, ale starał się nie przechodzić koło mnie. Obszedł mnie łukiem od tyłu i skierował się do kuchni. Później ja też wyszedłem z ogrodu, nie omieszkawszy jeszcze raz napełnić kieszeni śliwkami. Ledwie tam przysiadłem, nadszedł Pedehr. Był w kuchni i kucharka opowiedziała mu, co się tu wydarzyło. Zapytał, czy „Dziecko” bardzo mnie poturbował. Uspokoiłem go. — My nazywamy go „Dziecko” — powiedział. — Inni zwykli nazywać go El Aradż — Kulas. On znajduje się w szczególnej sytuacji, którą później i ty poznasz. Czy lubisz owoce? — Tak. Jadam je bardzo chętnie, i to w ogromnej ilości. — Rób tak, jak długo żyjesz! Czystej siły żywotnej nie daje mięso dorosłych zwierząt. Jeśli już się jakieś zjada, to powinno ono pochodzić od młodych sztuk. Dojrzałe zwierzę daje człowiekowi, który je zjada, też dojrzałość zwierzęcą. W owocach drzewa zaś nagromadzone jest najczystsze życie, albowiem korzenie, pień i gałęzie zatrzymują wszystko, co jest nieczyste. Teraz wiesz, dlaczego Ustad uczył nas nie tylko uprawiać pola, ale też zakładać ogrody. Czy Pedehr miał rację? Nie wiem, ale trzymałem się później jego wskazań i czuję się bardzo dobrze. Hanneh i Kara przychodzili na zmianę do mnie na dziedziniec. Od nich dowiedziałem się, że Halef śpi cicho i spokojnie. Później miałem jeszcze przyjemność zobaczyć kucharkę i „Dziecko”. Wybierali się na dół, do wsi, i musieli przejść koło mnie. Teraz „Dziecko” ubrany był w dłuższą szatę, sięgającą prawie do kostek. Władczynię kuchni zdobiła długa i szeroka, biała, podobna do welonu tkanina, która pozostawiając twarz odkrytą, z tyłu opadała z głowy i zebrana z przodu, otulała całą postać. W ogóle wszystko, co nosiła teraz i później, zawsze było tylko białe. Po obojgu widać było, że czuli się wobec mnie skrępowani. Zbliżali się z wahaniem. Ona powiedziawszy coś do niego, popchnęła go do przodu. On w końcu nabrał odwagi i kilkoma długimi krokami zbliżył się do mnie, ukłonił się i powiedział: — Efendi, ja jestem Tifl. Gdyby powiedział to po niemiecku, brzmiałoby to tak: „efendi, jestem małe dziecko”. Zaśmiałem się i kiwnąłem do niego głową. — Ale ja nie jestem mały! — ciągnął dalej. Znów kiwnąłem głową. — Ja jestem mężczyzną! — zapewnił mnie. Kiwnąłem głową jeszcze raz. — Ja jestem odważny, bardzo odważny! Nigdy się nie boję żadnego człowieka! — Tego i na mnie dowiodłeś — potwierdziłem. — Tak, dowiodłem na tobie! Nawet na ciebie się porwałem! Złajano mnie za to, ale ja myślę, że postąpiłem słusznie. Przyznaj sam, czy nie otrząsałeś śliwek mego pana?
— Tak, otrząsałem. — A one były powierzone mojej pieczy. Czy zgrzeszyłem przeciwko obowiązkowi? — Nie, jesteś wiernym strażnikiem ogrodu swego dobrego pana. Wyraz szczerego zadowolenia zagościł na jego twarzy. Odwrócił się do kucharki i powiedział: — Czy słyszałaś, Pekalo? Pekala to tureckie imię i znaczy „wyśmienita”. Przybrała bardzo poważny wyraz twarzy, czym osiągnęła odwrotny do zamierzonego efekt, i odpowiedziała: — Pewnie, że słyszałam, ale efendi jest lepszy dla ciebie, niż na to zasługujesz. Zapamiętaj sobie: trzeba uprzejmie traktować nawet złodziei śliwek, jeśli się nie wie dokładnie, kim albo czym oni są. Ty jesteś nasze małe, niedoświadczone dziecko, które ciągle popełnia błędy. A teraz zrób, co ci kazałam! Odwrócił się do mnie z tak komicznie zawstydzoną miną, że w tej chwili rzeczywiście podobny był do małego, złajanego chłopca. — Efendi, czy naprawdę mam to zrobić? — spytał. — Co? — Pekala nakazała mi prosić cię o przebaczenie. — Za co? — Że potraktowałem cię jak hultaja i zatrzymałem. — Posłuchaj, kochany Tiflu, postąpiłeś słusznie! — Słusznie? — spytał przyjemnie zaskoczony. — Tak. Pekala dobrze mi życzy. Chce usprawiedliwić bezprawie, jakiego się dopuściłem. Aleja rzeczywiście kradłem jliwki. Nie mam więc czego przebaczać, przeciwnie, mam dla ciebie uznanie, bo wypełniłeś swój obowiązek. Jego twarz przybrała pogodny, łagodny, a przy tym prawie męski wygląd. — A więc nie ganisz mnie? — Nie. — Jeszcze mnie pochwaliłeś, naprawdę pochwaliłeś? — Tak. — Efendi, nigdy, przenigdy tego ci nie zapomnę! Moje serce jest twoją własnością. Teraz idziemy na dół, do wsi. Może masz tam coś co załatwienia? Może mam ci coś stamtąd przynieść? — Nie, mój kochany. — Kochany! Czy słyszałaś, moja dobra Pekalo? Powiedział kochany! Inni Europejczycy są zupełnie inni niż on. On jest zupełnie taki jak ja: nie jest dumny. Pozostańmy przy tym, że moje serce należy do mnie. Chodź! Wziął ją za rękę, chcąc pociągnąć za sobą. Ale ona nie ruszyła się z miejsca. Stała ze wzrokiem utkwionym w moją pierś; nie wiedziałem dlaczego. — Czy lubisz róże, efendi? — zapytała. — Tak, bardzo — odpowiedziałem. — Lubię wszystkie kwiaty. Podobne są do dusz dobrych ludzi, zawsze sprawiają nam radość i tej radości później nam nie mącą. Dlaczego pytasz o to? — Bo podniosłeś różę, którą zgubiłam. Jest to róża zwykłej służącej. Czy pozwolisz, że każdego dnia zerwę kilka dla ciebie? — Tak. Przyjmę je bardzo chętnie od ciebie, o Pekalo. — Dziękuję ci! Omrün czok ola! To tureckie słowa. A są życzeniem: „Oby twoje życie było długie!” Czyżby ona była pochodzenia osmańskiego? — Bardzo ci dziękuję! — odpowiedziałem po turecku. Klasnęła w małe, pulchne ręce i zapytała: — Ty rozumiesz po turecku?
— Tak. — Więc mogę używać mego ojczystego języka, kiedy do mnie mówisz? — Nawet powinnaś, będę się uczył od ciebie! Teraz ona z dumą zwróciła się do swego „Dziecka”: — Słyszałeś? On chce się uczyć ode mnie! Moje serce też jest jego własnością. A teraz chodź! Pokłonili mi się bardzo głęboko, a tym samym bardzo uprzejmie, przy czym Długi musiał naturalnie zgiąć się o wiele niżej w tym ukłonie. Potem oddalili się. Jakże łatwo jest ucieszyć ludzkie serca! Dlaczego robi się to tak rzadko? Wkrótce potem Kara wyszedł z sali. Powiedział mi, że jego ojciec przebudził się na parę chwil i wtedy w półśnie cichym głosem powiedział: — Kara musi ćwiczyć konie! Dlatego teraz, kiedy upał dnia minął, miał zamiar aż do wieczora pojeździć, i to z wszystkimi trzema końmi, ponieważ Assil i Barkh od dawna trzymane były w domu. Osiodłał je także, bo uważał za nieeleganckie, żeby biegły obok niego nie okulbaczone; wsiadł na Ghaliba i wyjechał za bramę. Mogło upłynąć z dziesięć minut, gdy usłyszałem głośne sapanie. Odwróciłem się. I znów Tifl biegł, ale jak! Sadził susami, jak gdyby chodziło o życie. Zdjął czapkę i trzymał ją w ręce, żeby przy szybkim biegu nie stracić nakrycia głowy. — Co się stało? — spytałem, gdy przebiegał koło mnie. Zatrzymał się na chwilę. — Młody Haddedihn! — odpowiedział, wymachując skórzanym pająkiem. — Kara Ben Halef? — Tak. — Właśnie pojechał. — Wiem, efendi. — Pojechał konno. — A ja mogę razem z nim! Pytałem go! Hamdulillah! Szybko biegnę na górę po konia! Powiedziawszy to, popędził dalej do ogrodu, za którym, o czym jeszcze nie wiedziałem, ciągnęła się na zboczu łąka dla koni. Jakże „Dziecko” był uradowany! Dla Kary z pewnością dobrze było mieć ze sobą kogoś, kto znał okolicę. Ale właśnie ten Tifl? Kto wie, na jakiej szkapie odważy się jechać! Miała to być chyba szybka jazda naszych szlachetnych koni! Tak sobie myślałem. Ale nie znałem „Dziecka”. Trzeba się wystrzegać pochopnych ocen! I kto przybiegł z ogrodu po niespełna minucie, i to szybkim kłusem? Sahm, klacz Ustada. Klacz bez siodła i uzdy! Nawet bez linki na szyi! Skoczyła do bramy. Za nią pędził „Dziecko” z rozpromienioną twarzą. — Chcesz na niej jechać? — krzyknąłem. — Ucieknie ci przecież! Zaśmiał się głośno. Dwoma, trzema susami dopadł konia. Potem śmiały, wspaniale wymierzony skok — i już siedział na nim. Długie nogi mocno opasały boki konia. Pomachał mi czapką kurdyjską i pomknął ten przedziwny centaur za bramę. Kto by pomyślał, że ten wyglądający na bezwolnego i nieporadnego człowieka, był takim jeźdźcem! Zadziwiające! Ale jakim sposobem Kara wpadł na myśl, żeby zabrać ze sobą właśnie „Dziecko”, a nie kogoś innego? A stało się to tak: Kiedy młody Haddedihn zjeżdżał z góry, zamierzał wybrać drogę, którą przybył tu z matką. Była to jedyna droga, jaką znał, chociaż także niezbyt dokładnie, przybyli tu bowiem nie za dnia, lecz wieczorem. Kiedy teraz jechał przez wieś, zobaczył kucharkę i Tifla, stojących przed jednym z domów i rozmawiających z jego mieszkańcami. Chciał przejechać obok nich, ale nie poszło to tak gładko. Assil i Barkh najwyraźniej miały zamiar zatrzymać się. Zbaczały w stronę Pekali i jej towarzysza. — Czy konie was znają? — spytał.
— Bardzo dobrze — odpowiedziała „Wyśmienita”. Zawarły nawet z nami bardzo bliską przyjaźń. — Jak do tego doszło? Nigdy nie widziałem, żeby okazywały taką sympatię obcym. — To pewnie z wdzięczności. Były bardzo smutne, nie chciały jeść. Przynosiłam im więc z kuchni najlepsze i najbardziej zielone przysmaki, albo podawałam je przez nasze „Dziecko”. Przyjmowały to. I tak nauczyły się nas poznawać. Zawsze cieszyły się na nasz widok. — Tak. Zwierzęta często bardziej niż ludzie okazują się wdzięczne za świadczone im dobrodziejstwa. Ja też wam dziękuję! — Ale ta ich wdzięczność, nie mogła skłonić obydwu koni do okazania nieposłuszeństwa ich panu. — Co masz na myśli? Co chcesz przez to powiedzieć? Wtedy wskazała na Tifla z chytrym uśmieszkiem: — Kieruj to pytanie do tego tu, do naszego „Dziecka”! Ja tylko widziałam, ale on to poczuł! Długi z wyrzutem powiedział: — Dlaczego o tym mówisz, o Pekala? Przecież obiecałaś, że mnie nie zdradzisz. Co ja ci zrobiłem, że chcesz mnie zawstydzić? — To należy do wychowywania ciebie. Dzieci trzeba wychowywać. Zabroniłam ci, a ty jednak to zrobiłeś! — Ach, dosiadałeś któregoś? — spytał Kara. — Tak — wyznał, przy tym jego twarzyczka miała wyraz nieskończenie żałosny. — Którego? Assila czy Barkha? — Próbowałem z obydwoma. — I co dalej! Zanim odpowiedział, zerwał lewą ręką z głowy pająkowatą czapkę, żeby się prawą podrapać, i wyznał: — Musiałem spaść! — Tak, wierzę! Tego ich nauczyliśmy. Ledwie dosiadłeś, zaraz znalazłeś się na ziemi! Usłyszawszy to, „Dziecko” wyprostował się i wykrzyknął: — Ledwie dosiadłem? Oho! Jestem Tifl, który zsiada z konia tylko wtedy, kiedy sam tego chce. Nigdy jeszcze żaden koń nie zdołał mnie zmusić do zejścia z niego wbrew mojej woli. — Ale te dwa tak! — Tak. Ale gdybym sam nie był tym zrzuconym Tiflem, przysiągłbym, że to kłamstwo! Ale nie stało się to tak szybko, jak myślisz. Była walka, trudna walka, jednak, jednak… Wahał się, czy mówić dalej; trudno mu było przyznać się do porażki. Wtedy kucharka wtrąciła: — Stałam przy tym, widziałam walkę. Tifl sądził, że może je przymusić, ale konie nie chciały i „Dziecko” musiał spaść. — Dopiero po pewnym czasie? Nie od razu? — spytał Kara. — To dziwne! Musisz chyba być lepszym jeźdźcem od wszystkich, których widziałem! — On? „Dziecko”? Jeźdźcem? Tylko chyba? — pytała Pękała. — Naturalnie, on jest jeźdźcem! Był przecież sa’is* u szachinszacha! — Maszallah! Stajennym? U władcy Persji? A dlaczego tam nie został? — Bo „Dziecko” rósł za bardzo. Co tydzień potrzebował nowego uniformu — żartowała kucharka. — Dlatego szachinszach przeraził się, że tego nie wytrzyma i odprawił Tifla. Tu u nas może sobie rosnąć, jak wysoko chce. My tu nie mamy kosztownych stajni, które mógłby zdemolować, wybijając głową dziurę w dachu.
*
stajenny
— O moja Pekalo, jakie ty dziś znów masz dla mnie złe serce! — użalał się Długi. — Przecież wiem, że byłem dla szachinszacha za długi, za chudy, a więc za szpetny; ale właściwie dzięki mojej długości siedzę mocno na każdym koniu, bo moje nogi opasują jego boki… — A pod brzuchem konia możesz je nawet zawiązać w węzeł — wtrąciła. — Dlatego jesteś jedynym, który umie dobrze jeździć na naszej Sahm. — Kto to jest Sahm? — spytał Kara. — To czystej krwi słynna klacz Ustada, na której jadąc nasz Pedehr dał się dogonić Karze Ben Nemsiemu. Gdyby dosiadał jej Tifl, to… Tifl nie pozwolił jej dokończyć zdania, przerwał jej, mówiąc: — Ja na pewno nie dałbym się dogonić! — Assil pokona każdego konia — stwierdził Kara. — Czy znasz naszą klacz? — spytał Tifl. — Nie. — Ale widziałeś ją? — Jeszcze nie. — Czy mam ją przyprowadzić? — Tu? Dlaczego przyprowadzić? Chyba mogę ją później zobaczyć! — Ale teraz jedziesz na spacer. Z tymi szlachetnymi końmi! Dokąd? — Nie wiem dokładnie. Jeszcze nie znam waszej okolicy. Chcę poćwiczyć w biegu nasze zwierzęta. Wiesz, z powodu wyścigu. — Na tym wyścigu ja pojadę na Sahm. Pozwól mi, że teraz z tobą poćwiczę. Pośpieszę się. Przyprowadzę klacz. Zaczekaj tu! Za dziesięć minut będę z powrotem! Pobiegł, nie czekając na odpowiedź Kary. Nie pozostawało mu zatem nic innego, jak czekać, a po niespełna dziesięciu minutach Tifl znów znalazł się przed nim na nieokiełznanym koniu i bez siodła. Jechał na klaczy tak, żeby Kara mógł obserwować jej chód, różne tempa, w tę i w tamtą stronę, a potem spytał, co o niej myśli. Kara miał wprawdzie wiele ze spontaniczności ojca, ale po matce odziedziczył roztropność, która powściągała go od pochopnego wypowiadania się i działania. Wystrzegał się przeto i tym razem ferowania oceny, ale chwalił widoczne zalety, nie mówiąc, czy odkrył w niej jakąś wadę. Potem zapytał Tifla, w jakiej okolicy najlepiej byłoby odbyć przejażdżkę. Zapytany odparł, co wcale nie pasowało do jego przezwiska „Dziecko”, bardzo rzeczowo: — Powinniśmy mieć duży plac do galopu, a potem też stromizny i uciążliwe drogi, które pokażą nam, co nasze konie potrafią. Stąd na wschód jest duża równina, zrazu porośnięta trawą, a potem piaszczysta. Za nią wznoszą się góry, przez które wiodą przesmyki: Boghaz–y–Chargusz*, który nazywa się tak, gdyż w zaroślach żyje tam dużo zajęcy, i Boghaz–y–Ghulam*, nazywany tak dlatego, że kiedyś został tam zamordowany posłaniec władcy. Jeśli wjedziemy tam jednym przesmykiem, a wyjedziemy drugim, to poznasz okolice, przez którą przebiega wschodnia granica naszego terytorium. — Czy to daleko? — Dla zwyczajnych koni tak, ale dla naszych nie. — Mój ojciec jest chory, nie chciałbym więc wracać dopiero nocą. — Zawrócimy, kiedy zechcesz. — Czy ta okolica jest spokojna? — Tak. — Bo widzisz, że mam przy sobie tylko swój nóż, a ty jesteś w ogóle nieuzbrojony. Na waszym terenie na pewno nie tolerujecie złych ludzi, ale jak mówisz, jedziemy aż do granicy. Massabanowie wdarli się już tu, żeby was napaść. Pewnie naprawdę bezpieczne nie jest nigdy żadne miejsce tu w górach. * *
Przesmyk Zajęczy Przesmyk Kurierski
— To prawda. Ale kto dosiada takich koni jak my, ten łatwo i szybko ujdzie każdemu niebezpieczeństwu. A może się boisz? Cóż za pytanie dla Kary! Czy się boisz? Takie uczucie było dla niego nie do pomyślenia. Zrozumiałe, że mógł się poczuć urażony, ale będąc gościem Dżamikunów, wystrzegał się obrażania innych. Dlatego uznał za najlepsze puścić to pytanie mimo uszu. — Chodź! Naprzód! — powiedział, dając swojemu Ghalibowi znak, żeby ruszył. Assil i Barkh ruszyły same bez zachęty. — Czy wrócisz przed nocą? — spytała „Dziecko” kucharka. — Już teraz tęsknisz za mną? — odpowiedział ze śmiechem. — Nie o tobie myślę, tylko o Karze Ben Halefie. Wiem, że dla ciebie nie istnieje ani czas, ani przeszkody, kiedy siedzisz na klaczy Ustada. Ale on musi jeszcze wypocząć po podróży. Surowo ukarzę cię, jeśli się spóźnisz! — A jaka to będzie kara? — Nie dostaniesz nic do jedzenia! — Znam to! W mowie odbierasz mi jedzenie, ale już po kwadransie z twoich rąk dostaję dwa razy tyle, bo mój głód sprawia ból nie memu żołądkowi, tylko twojemu sercu! — Właśnie widzę, jak źle cię wychowałam! Miłość jest szkodliwa dla takich dzieci, ale teraz poznasz moją surowość! — Wcale jej nie masz! Bądź zdrowa, Pekalo! Czy masz jeszcze jakieś życzenia? — Przyprowadź wesołych i głodnych gości! Są to zwyczajowe słowa pożegnania u Beduinów. Kucharka powiedziała to tylko po to, żeby w ogóle coś powiedzieć. Nie przeczuwała, w jaki sposób miało się to spełnić.
CIEŃ KRWAWEJ ZEMSTY Droga prowadziła zrazu wzdłuż brzegu jeziora, potem przez całą dolinę aż do głęboko wciętego między górami przejścia, które z drugiego końca otwierało się na wspomnianą przez Tifla równinę. Tam pozwolono koniom galopować. Tifl okazał się z natury niezrównanym jeźdźcem. Ale o subtelniejszym, kształcącym sposobie obcowania człowieka ze zwierzęciem chyba nic nie wiedział. Kto widział go tak pewnie, tak mocno trzymającego się w siodle, jak gdyby był zrośnięty z koniem, ten z pewnością nie pomyślałby, że Assil czy Barkh mogłyby go zrzucić; ale nasze ogiery przyzwyczajone były nie jak gniada klacz Ustada do szybkich, instynktownych reakcji, tylko do posłuszeństwa świadomej celu, zawsze tej samej woli. „Dziecko” podejmował próby nadania tej jeździe formy wyścigu, ale dzięki rozwadze Kary nie osiągnął celu. Ten bowiem był zbyt mądry, żeby powtarzać porażkę Sahm, z drugiej zaś strony duma nie pozwalała mu nawet z uprzejmości rezygnować ze zwycięstwa. Stanęło więc na tym, co wcześniej zamierzono: że będzie to jazda ćwiczebna, której celem nie byłoby wyzwalanie żadnych namiętności. Póki teren był trawiasty, klacz z łatwością dotrzymywała kroku naszym koniom, ale później, w kopnym piasku, wyraźnie im ustępowała. Nie przynosiło jej to wstydu, nie była bowiem koniem piaszczystych stepów. Ale kiedy w Zajęczym Przesmyku trzeba było powoli wspinać się po kamienistym gruncie, z kolei nasz konie musiały wytężać siły, żeby jej dorównać, na co Tifl znów zwrócił uwagę Kary. Okolica była tu skalista, nieurodzajna. Niskie, suche zarośla porastały góry brudną szarością; tylko tu i ówdzie jakieś drzewo, którego cienkie, iglaste gałęzie nie dawały cienia. Dotarłszy do najwyższego punktu przesmyku, można było podziwiać otwarty ze wszystkich stron widok. „Dziecko” wskazał pryzmę kamieni i powiedział: — To jest znak graniczny. Aż do tego miejsca ziemia należy do Dżamikunów. — A dalej do kogo? — Do wszystkich. — Nie ma jakiegoś jednego właściciela? — spytał Kara. — Jest nim szachinszach, do którego należy całe państwo. Okolica jest tu tak jałowa, sucha, że nikt tej ziemi nie chce. Kto by ją otrzymał, musiałby płacić podatki, ale co można wyciągnąć z takich skał! A jak przyjdzie muhassil, to nie pyta, czy ziemia coś dała, tylko zabiera wszystko, co się ma. — A kto to jest muhassil? — Nie wiesz? — To najbardziej niechętnie widziany ze wszystkich gości. W Persji każdy powinien płacić podatki. Wolne plemiona też są do tego zmuszane. Nasz Ustad przyrzekł, że będzie to robił, i dotrzymujemy słowa. Dlatego do nas żaden muhassil nie przychodzi. Ale inni nie płacą, póki nie zostaną do tego zmuszeni, gdyż sądzą, że wolny człowiek jest wolny także od płacenia podatków. Do nich wysyła się możliwie surowego, a nawet nieczułego na wszystko oficera albo urzędnika, który przyprowadza ze sobą żołnierzy, i ci muszą mu pomagać w ściąganiu podstawowego podatku i podatków zaległych, a robią to siłą. A kiedy zacznie używać siły, trzeba go tytułować „muhassil”. Najpierw zabiera to, co chce dać władcy. Potem bierze to, co chce dla siebie i zwykle jest to wszystko, co się tam jeszcze znajduje. — I nie stawia mu się oporu? — Oporu? Wtedy odszedłby, żeby wrócić z większą liczbą żołnierzy. Najlepszym sposobem ujścia przed nim jest ucieczka. Ale on pojawia się tak nieoczekiwanie, że i to jest niemożliwe. Niedawno tak zaskoczył też Kalhuranów, którzy właściwie żadnych podatków nie powinni płacić. — Kim są ci Kalhuranowie?
— To plemię koczowników, których ziemia już nie mogła wyżywić. Część ich poprosiła o nowy teren i dostali tę okolicę, którą widzisz tu na wschód od nas. Zaczyna się, co prawda, ów teren dopiero po drugiej stronie tych skalistych gór, ale ziemia jest tak mało urodzajna, że trzeba lat na jej użyźnienie, dlatego powiedziano im, że podatki będą płacili dopiero po dziesiątym lecie. Oni są tu dopiero od czterech lat, mimo to przysłano im posłańca, który ich powiadomił, że muszą płacić już teraz. Wzbraniali się. I zupełnie nieoczekiwanie przybył muhassil z oddziałem żołnierzy. Urządził się on u nich tak, jak gdyby miał tam pozostać przez lata. I tak długo będzie ogałacał ich z majątku, póki nie pozbawi ich ostatniego konia i ostatniej owcy. — Maszallah! Niechby to spróbował z naszymi Haddedihnami! Czy wiesz, jak się nazywa ten krwiopijca? — Nazywa się Omar Iraki. Szejk Kalhuranów jest młodym człowiekiem, któremu Ustad dał za żonę córkę naszego plemienia. Nazywa się Hafis Aram. Znam go, bo był u nas, kiedy ją zabierał. Niech go Chodeh strzeże! A przed muhassilem niech strzeże wszystkich ludzi. Właśnie o tym Omarze Iraki słyszało się tylko złe rzeczy i żadnego dobrego słowa. Chodź, zjedziemy na dół. Na dole skierujemy się ku północy, żeby wrócić do domu przez Przesmyk Kurierski. Tu, po wschodniej stronie, zbocza gór opadały stromo. Droga wiła się w licznych zakrętach, tak że zawsze widać było tylko krótki jej odcinek, a tym szerszy widok roztaczał się w dal, na obszar podobny do stepu, ku któremu teraz obydwaj zjeżdżali. Kiedy przebyli ostatni, najniższy zakręt drogi i już myśleli, że znów puszczą konie galopem, pojawiła się nieprzewidziana przeszkoda. Pomiędzy złomami skał zobaczyli ze dwadzieścia koni w rozproszeniu, których jeźdźcy siedzieli na uboczu i rozmawiali. Jeden, jako strażnik, przycupnął wyżej na kamieniu, skąd widać było rozległy step. Byli to perscy żołnierze, i to kawalerzyści. Właściwie nie mieli na sobie mundurów. Ich dowódca też nie miał żadnych dystynkcji, tylko długą, ciężką kawaleryjską szablę. Ich broń niewiele była warta, ale konie mieli dobre. Perska kawaleria w ogóle ma dobre konie. Zobaczywszy dwóch jeźdźców, wszyscy się poderwali. — Ssalam! — pozdrowił ich Kara krótko, ale tonem uprzejmym i wyciągnął rękę. Nie odpowiedzieli. Ich oczy skierowane były na nasze cztery konie. Patrzyli z podziwem. Kara nie zatrzymał się. Chciał przejechać obok nich. Ale dowódca zastąpił mu drogę. — Stać! — rozkazał. — Kim jesteście? Nie należy zapominać, że Kara był synem mego dzielnego Hadżiego Halefa, któremu nikt nie mógł imponować, chyba że on sam tego chciał. — Najpierw powiedz, kim ty jesteś? — zażądał Kara. — Widzisz, że jestem żołnierzem! — odpowiedział tamten dumnie. — A ty widzisz, że ja nie jestem żołnierzem! Ja nie służę; jestem wolnym człowiekiem! — Człowiekiem? — zaśmiał się drugi. — Popatrz na moją brodę, a potem pomacaj swoją. Jestem tu w imieniu szachinszacha i jeszcze raz pytam: kim jesteś? — A ja tu siedzę na siodle we własnym imieniu i odpowiadam tylko wtedy, kiedy mi się spodoba! Niech Allach chroni twoją brodę! Nie jest ona straszna! Mówiąc te słowa, skierował spojrzenie swoich ciemnych oczu na Persa z takim wyrazem, że ten opuścił rękę już podniesioną, by pochwycić za cugle Ghaliba, i cofnął się. — Słyszę po twojej mowie, że jesteś Arabem — rzekł. — A ja jestem nadżib*, władca wszystkich władców. Teraz już wiesz. — Władcą wszystkich władców może być tylko Allach! Ja jestem Kara Ben Hadżi Halef, Haddedihn z plemienia Szammar. — Skąd jedziesz? *
porucznik
— Skąd mi się podoba! — A dokąd? — Dokąd mi się podoba! — Maszallah! Chyba uważasz się za coś nadzwyczajnego! Ja tu jestem tym, który zadaje pytania! — To pytaj wszystkich, którzy powinni ci odpowiadać. Ja do nich nie należę! Nie była to w żadnym razie zasługująca na potępienie pycha ze strony Kary, tylko w pełni usprawiedliwiona pewność siebie wolnego od urodzenia Araba z Dżesireh. Gdyby pytania zostały zadane w tonie uprzejmym, a nie niczym na przesłuchaniu, to prawdopodobnie by odpowiedział. Nie podobały mu się też szydercze uśmiechy, z jakimi napierający żołnierze przyglądali się Tiflowi. Pogardliwe uśmiechy tych ludzi prowokowały go do pokazania im, że do śmiechu wcale nie było powodu. — I ty się do nich zaliczasz! — stwierdził oficer. — Ja tu reprezentuję prawo. Jestem tutaj policją! — Ja też! Pers cofnął się o kilka kroków. Chciał imponować, ale zobaczył i usłyszał, że mu się nie udało. — Ośmielasz się może stroić sobie żarty ze mnie? — Czy ja wyglądam na takiego, który lubi żartować? Jego młodziutka, ładna twarz, jak wyrzeźbiona w marmurze, nie wyrażała śladu ochoty do żartów. Karę cechowała powaga, której pewna nutka smutku nie umniejszała, a raczej ją pogłębiała. W jego oczach, które miał po matce, było coś, co w sposób widoczny nie tolerowało natarczywości. Widać to było i teraz. Porucznik nie miał odwagi okazać swego gniewu, a nawet jak gdyby chciał się usprawiedliwiać, kiedy powiedział: — Ty nie wiesz, ale ja tu przewodzę, tobie i każdemu, kto tu przybywa. Mam pilnować tego placu. — Dlaczego? — Dlatego, że chcę pojmać zabójców muhassila. — Którego muhassila? — Omara Iraki. — Wallah! On został zamordowany? — Tak. — Przez kogo? — Przez Hafisa Arama i jego żonę. — Chodeh! Chodeh! — wykrzyknął przestraszony „Dziecko”. — Czy znasz Hafisa Arama? — ciągnął dalej oficer. — Nie — odpowiedział Kara. Zeskoczył z konia. Wiadomość wzbudziła jego ciekawość. Pamiętał, co mówił Tifl, i przeczucie podpowiadało mu teraz, że szykuje się tu coś, w czym mógłby być użyteczny. I tak z rozwagą właściwą komuś starszemu powiedział z uśmiechem zaciekawienia: — Popełnione zostało morderstwo! Na muhassilu! To okropne! Czy można wiedzieć, dlaczego i jak do tego doszło? — Tak. Opowiem ci. Ale przedtem ty musisz mi powiedzieć, skąd przybywasz i dokąd zmierzasz? — Z jakiego powodu chcesz to wiedzieć? — Dlatego że przybywasz z tamtej strony, z terenów Dżamikunów. Powiadam ci, że to o nich chodzi! Ale ty nie jesteś Dżamiką, tylko Haddedihnem z Dżesireh. Kara z lekceważeniem machnął ręką i zapytał: — Czy to Hafis Aram zabił muhassila? — Tak.
— Czy on jest szejkiem Kalhuranów? — Tak. — A jego żona pochodzi z plemienia Dżamikunów? — Tak. To właśnie ona oddała pierwszy strzał do ofiary. Weźmiemy krwawą zemstę na plemieniu Dżamikunów. A teraz powiedz mi, skąd przychodzisz? Na twarzy Kary zagościł bardzo powściągliwy uśmieszek, kiedy odpowiedział: — Chętnie ci powiem. Ten tu mój towarzysz przybył ze mną z „wysokiego domu” Ustada. On należy do plemienia Dżamikunów, a ja jestem ich gościem. Oni i ja to jedno. Wasza krwawa zemsta dotyczy więc również mojej osoby! Pers odsunął się od niego jeszcze o krok i zawołał zdziwiony: — Kara Ben Halef… tak się zwiesz? — Kara Ben Hadżi Halef, tak! — A więc, Karo Ben Hadżi Halefie, czy masz dobrze w głowie? — Skąd takie pytanie? — Czy nie wiesz, że jest nas dwudziestu przeciwko wam dwóm? To chyba wystarczy! — Ale jest w tym błąd! Właściwiej byłoby: my dwaj przeciwko tylko wam dwudziestu! To jeszcze lepiej wystarczy! — Jesteś szalony, naprawdę szalony! Czyż nie mogłeś przemilczeć, że jesteś gościem Dżamikunów? — Tak, ktoś inny pewnie tak by postąpił? — A ty dlaczego nie? — Z dwóch powodów: po pierwsze, ja nigdy nie kłamię, nawet gdybym w ten sposób mógł uratować swoje życie. A po drugie, dlatego że się was nie boję. Nie ma dla mnie większego znaczenia, co o mnie myślicie i czego ode mnie chcecie, ważne jest, że gdybym powiedział wam nieprawdę, musiałbym sam przed sobą się wstydzić. Jeśli człowiek musi sobą pogardzać, to jest to najgorsze, co może mu się w życiu przydarzyć. Oficer przez pewien czas patrzył na niego bez słowa. Potem zapytał: — Ty nigdy nie kłamiesz? — Nigdy! — Także w wielkich tarapatach? — Także nie. Nie ma kłopotów, które usprawiedliwiałyby kłamstwo, bo kłamstwo jest największą i najokropniejszą chorobą, na jaką ludzie cierpią! — Ale za to prawdopodobnie zapłacisz życiem! — Mylisz się! — Ja się mylę? Ty bez wątpienia oszalałeś! — I zwracając się do swoich ludzi, ciągnął dalej: — Słyszeliście. Tu stoi człowiek, młody człowiek, który nigdy nie kłamie, nawet jeśli miałby przypłacić to życiem. Co wy na to? Odpowiedzią był ogólny śmiech. — Ja też się z tego śmieję jak wy — przytaknął im. Potem znów zwrócił się do Kary. — Wy naturalnie jesteście naszymi więźniami. Wasze konie należą do nas! — Spróbuj tylko nazywać je swoimi! — Nie muszę próbować, bo już to zrobiłem. Przyprowadzimy do domu największy łup, jaki kiedykolwiek zdobyliśmy. A ty, chłopcze, jesteś najgłupszym typem na ziemi. Mogę tej twojej głupocie odpowiedzieć na to, o co przedtem pytałeś. Siadaj! Wskazał kamień leżący obok Kary. Kara usiadł. Wyglądało to na posłuszeństwo. Tifl też zsiadł z klaczy. Zbliżył się do Kary i usiadł obok niego na ziemi. Żołnierze obstąpili konie i wymieniali między sobą pełne zachwytu uwagi o równie nieoczekiwanej co bezcennej zdobyczy. Oficer zaś dalej mówił do Kary: — A więc nigdy nie widziałeś muhassila Omara Iraki? — Nigdy — odparł zapytany.
— Był to pan obdarzony silną wolą. Żaden ociągający się podatnik nie mógł mu się sprzeciwić. Dlatego też był on wysyłany wszędzie tam, gdzie inni przed nim nic nie mogli osiągnąć. I tak przybył do Kalhuranów, parszywych psów, którzy nie chcieli płacić. Dokładnie stu jeźdźców było z nim, których ci oporni musieli przyjąć jako drogich gości i wyżywić. Mieli oni zapłacić nie tylko podatki, ale też nasz żołd. Dług stawał się z dnia na dzień większy. Najpierw zabraliśmy im tylko wełnę, a potem także owce. Ale to nie wystarczyło. Sięgnęliśmy więc naturalnie i do innych stad. Wtedy zebrały się te parszywe psy, żeby stawić nam opór. Muhassil kazał pojmać szejka Hafisa Arama i przyprowadzić do swego namiotu. Tam został złapany, rzucony do stóp muhassila i przytrzymany. Ten zażądał pieniędzy. Szejk stwierdził, że ich nie ma. Wtedy muhassil zagroził mu pejczem. Ale Hafis Aram nadal kłamał. Muhassil zaczął więc wymierzać mu karę własną ręką, a był to silny mężczyzna, który umiał się posługiwać pejczem. Szejk chciał się wyrwać, ale ośmioro rąk przycisnęło go do ziemi. I wtedy ucichł. Przyjmował baty bez jednej skargi i ani pisnął. Ale jego oczy były z niesamowitym uporem skierowane na muhassila, nie mówiąc już o tym, że ten po każdym uderzeniu bezskutecznie pytał o pieniądze, i co powiesz na taką krnąbrność, Karo Ben Hadżi Halefie? — Czy wy wiecie, co to znaczy dla wolnego Beduina chłosta? Dla szejka całego plemienia? — spytał Kara. — Cóż może znaczyć ponad to, że dostaje baty? My wszyscy, którzy teraz jesteśmy w służbie władcy, też zrodziliśmy się z wolnych rodziców. Czy dlatego, że zmuszamy nieposłusznego do przestrzegania prawa, zmieniliśmy się w pogardzanych niewolników? Czy przeciwnie, nie stoimy wyżej niż ci krnąbrni? Szejk Hafis Aram zostałby pewnie zachłostany na śmierć przez muhassila, i to jak najsłuszniej, gdyby nieoczekiwanie nie otrzymał pomocy, której my, zaskoczeni, nie stawiliśmy oporu! Zgadnij, od kogo ona przyszła? — Nie zgadnę. Powiedz! — Pomoc przyszła od żony szejka, tej z plemienia Dżamikunów, oby Allach ją potępił! Ona się bała i nienawidziła muhassila. Kiedy wracając do domu, dowiedziała się, że kazał zabrać jej męża, pobiegła tam wystraszona. Podsłuchiwała przy namiocie, przy którym nie było strażnika. Usłyszała padające razy. Weszła tam. Zobaczywszy co się stało, rzuciła się na muhassila, chcąc przytrzymać jego rękę. — Panie, ty bijesz wolnego muzułmanina? — krzyknęła. — Ani jednego razu więcej! On wyrwał jej swoją rękę i wymierzył jej jedno uderzenie pejczem, a drugie szejkowi. Wtedy podskoczyła do sufra*, na którym leżały dwa nabite pistolety pana. W oka mgnieniu chwyciła jeden z nich, wymierzyła do niego i wpakowała mu kulę w pierś. Nie umarł zaraz; pejcz wypadł mu z ręki, zakrył dłońmi ranę i krzyknął. Potem zachwiał się. Pośpieszyliśmy, żeby go podtrzymać. Czterej mężczyźni, którzy przytrzymywali szejka, byli przestraszeni, podobnie jak my. Zostawiliśmy go i skoczyli, żeby się zająć muhassilem. A wtedy Hafis Aram chwycił drugi z pistoletów leżących na stoliczku i wpakował rannemu kulę w czoło, wykrzykując: — Tak u nas płaci się za chłostę! Uczyniwszy to, złapał żonę za rękę i wybiegł z nią z namiotu. Muhassil zsunął się nam z rąk martwy na ziemię. Nasza uwaga skupiona była przede wszystkim na nim, dlatego tych dwoje zdołało tak szybko umknąć. Ale ja zaraz opamiętałem się i czym prędzej wybiegłem, żeby kazać ich pojmać. Wtedy natknąłem się na ssultana*. Kilka słów wystarczyło, żeby go poinformować. Pobiegliśmy do namiotu szejka, ale przyszliśmy za późno. On wraz z żoną na dwóch koniach od razu rzucili się do ucieczki. Te psy biegają szybciej, niż się myśli! Kara słuchał opowiadania z napiętą uwagą. Teraz zapytał: — Czy wiecie, dokąd się skierowali? * *
niski orientalny stoliczek kapitan
— Tak. Ślady nam to powiedziały. Bo nikt z Kalhuranów nie chciał nam udzielić informacji. Szakale pomagają sobie nawzajem. Na szczęście Hafis Aram nie mógł szybko znaleźć dość dobrych koni. Dwa, które miał pod ręką, to stare i kiepskie bieguny. My jesteśmy lepsi. Mamy lepsze konie. Dlatego pewnie szybko dogonilibyśmy ich, gdyby uciekali prostą drogą. Ale strach przed nami sprawił, że pojechał okrężną drogą, kamienistą, gdzie jego ślady już nie są widoczne. — I nie pojedziecie za nimi? — Nie. — I nie wiecie, gdzie oni teraz są? — Dokładnie nie, ale wiemy, że nie mogą nam umknąć. On pewnie zechce pojechać do was, do Dżamikunów, bo jego żona pochodzi stamtąd, a poza tym uważa waszego Ustada za wystarczająco mocnego, żeby go bronił. Ale może dojechać do celu tylko przez Przesmyk Zajęczy albo Kurierski. Dlatego jak najprędzej przyjechaliśmy tu i obsadziliśmy obydwa przejścia. — A czy na pewno wiecie, że nie ma innej jeszcze drogi? — Drogi nie ma, ale jeśli ktoś dobrze zna te skaliste góry, to mógłby uciec, jadąc przez nie na północ i omijając te przesmyki. Ale tam wyruszył już ssultan na naszych najszybszych koniach i z najlepszymi jeźdźcami; on pojedzie tym objazdem. A kiedy zobaczy uciekinierów, nagoni ich tu do mnie. Tak, właśnie to chciałem ci z wdzięczności opowiedzieć. — Z wdzięczności? — uśmiechnął się Kara. — Tak. — Za co? — Przede wszystkim za was, a jeszcze bardziej za wasze konie. — Teraz znów nazywasz je „naszymi”. Tak jest właściwiej niż to, co powiedziałeś przedtem! — Nie uśmiechaj się tak! Robisz to tylko z zakłopotania! Jesteście naszymi więźniami! Jeśli nie złapiemy szejka i jego żony, to przynajmniej mamy was. I wy zapłacicie dijeh * swoim życiem. A wasze konie są dla nas o wiele więcej warte niż wy sami i szejk z żoną. Konie, jako zgodna z prawem zdobycz, nam się należą. Zaproponujemy je szachinszachowi, z pewnością zapłaci za nie bardzo dużo, żeby posiąść taką ozdobę swoich stajni. — Władcy niekiedy płacą całkiem inaczej niż pieniędzmi! — Pozostaw to nam; ciebie konie już nie obchodzą! — Zgoda! Weź je sobie! Kara powiedział to z takim lekceważeniem, jak gdyby chodziło o drobiazg. — Tak, biorę je. Zrozumiałeś, że musisz się z tym pogodzić. Zaraz wypróbuję tego karego! Miał na myśli Barkha. Jego ludzie, usłyszawszy to, cofnęli się z końmi, robiąc mu miejsce. Byli oni naturalnie nie mniej niż on uradowani z rzekomej zdobyczy, albowiem część zysku im też przypadała. Podszedł i tak szybko wskoczył na siodło, że koń nie zdążył na to zareagować. Ale już w chwilę po tym Barkh błyskawicznie stanął dęba, najpierw na przednie, potem na tylne nogi, jeszcze w bok i oficer wylądował na ziemi dokładnie w miejscu, gdzie przedtem stał koń. Jego ludzie wybuchnęli śmiechem. Kiedy jednak chciał się podnieść i okazało się, że nie może, zaniechali tej uwłaczającej mu wesołości. On najpierw nic nie powiedział, tylko wyciągnął do nich ręce po pomoc. Podnieśli go. Mógł stać. Ale kiedy chciał ruszyć, jęknął. — Boli cię? — spytał Kara. — Upadłem na szablę — brzmiała odpowiedź. — Dlaczego nie zostałeś w siodle? — Milcz! — krzyknął ze złości.
*
cena krwi
Potem, kulejąc, przeszedł do pobliskiego kamienia, żeby tam usiąść i obmacać bolące miejsca. — Nic sobie nie złamałem. Ale szabla się zniszczyła i poobijała mnie. Będę to jeszcze długo odczuwał. Powiedziawszy to, przypomniał sobie, że śmiano się z niego. — Sellab! — zawołał. Wywołany zbliżył się do niego. — Śmialiście się. A ty najwięcej. Wskakuj na tego ogiera, który ma chyba szejtana w sobie! To będzie twoja kara. Biada ci, jeśli i ty spadniesz! Mężczyzna usłuchał. Dość zręcznie wsiadł i chciał się lepiej usadowić w siodle, ale w tej samej chwili znalazł się na ziemi. Porucznik kazał innemu żołnierzowi ponowić próbę; temu Barkh nie pozwolił się wcale zbliżyć. Stracił cierpliwość i zaczął wierzgać. — Bestia! — skonstatował oficer. — Czy tamte są równie narowiste? — zapytał Karę. — Chyba powinieneś to wiedzieć — odpowiedział. — Ja? Dlaczego? — Bo to przecież twoje konie! Tak mówiłeś! Napomniany spuścił głowę. Zastanawiał się. W końcu powiedział: — Klaczy można ufać najbardziej. Kto chce spróbować? Jeden odważny podszedł do niej i zaczął od tego, że ostrożnie pogłaskał ją. Klacz nie zareagowała. Kara nie znał jej jeszcze, dlatego spojrzał na Tifla. A ten zamknął jedno oko, a drugim mrugnął. Było to dość wymowne. Żołnierz poklepywał klacz to tu, to tam. A ona nawet nie poruszyła czubkiem ucha. I właśnie ten spokój, taki wyczekujący, cichy bezruch, powinny mu się wydać podejrzane. Tymczasem przeciwnie, on nabierał odwagi i nawet podniósł przednią, a potem tylną nogę Sahm, żeby obejrzeć jej podkowy. I na to pozwoliła. Uspokojony dosiadł jej. Nadal stała w miejscu, ale odwróciła głowę i łypnęła okiem na „Dziecko”. Kara w napięciu czekał, jaką sztuczkę ona pokaże. A tymczasem oficer cieszył się dobrym na pozór rezultatem. Powiedział: — Pewnie tylko temu karemu nie można dowierzać. Ale ruszajże z miejsca! Żołnierz chciał usłuchać — i to była chwila dla Sahm. Nie ruszyła z miejsca skokiem, o nie! Ona po prostu się przewróciła, błyskawicznie padła jak rażona piorunem i dwa czy trzy razy, leżąc na jeźdźcu, przewracała się z boku na bok, po czym skoczywszy na nogi, stanęła z drugiej strony tak spokojna i łagodna, jak gdyby w ogóle nie do pomyślenia było, żeby mogła komukolwiek dokuczyć. Na Zachodzie jest takie delikatne sportowe określenie na upadek jeźdźca z konia: „jeździec odłączył się od konia”. Tu sprawozdawca sportowy musiałby powiedzieć: „Madame Sahm odłączyła się od jeźdźca”. Ten ostatni najpierw przez długą chwilę leżał cicho obok klaczy, beztrosko machającej ogonem. Potem palcami zaczął obmacywać wszystkie części ciała. Jego twarz w czasie badania własnej anatomii bynajmniej nie była wesoła. A kiedy doszedł do wniosku, że mimo trzykrotnego przygniecenia ma jeszcze wszystko na miejscu, powziął decyzję podniesienia się. Na razie dźwignął się, według godnego pochwały sposobu czworonogów, na ręce i stopy, rozejrzał się na wszystkie strony, czy jednak nie widać jakiegoś zgubionego członka, i w końcu, bardzo powoli i nadzwyczaj ostrożnie przeszedł do owej wyprostowanej pozycji, do jakiej nawet zrzucony jeździec chciałby w końcu wrócić. Potem na miękkich nogach, chwiejąc się niczym trzecioklasista, który po raz pierwszy ma jechać na łyżwach, zszedł ze sceny doznanego „odłączenia się” i zniknął za skałą, żeby tam, z dala od bezrozumnych ludzi, spokojnie osiąść. Nie należy też przemilczeć faktu, że temu bolesnemu wstawaniu towarzyszył, niestety, głośny śmiech kolegów. Nawet oficer im wtórował, ale potem gniewnym tonem zwrócił się do „Dziecka”: — To ty siedziałeś na tym koniu, kiedy tu przyjechaliście. Czy to twój wierzchowiec?
— Nie — odparł Tifl. — A do kogo należy? — Do Ustada. — Czy wiedziałeś, że on się tarza? — Tak. — Na jakie hasło on to robi? — Zapytaj konia, nie mnie! Ja się nie tarzałem. Wtedy porucznik podskoczył, chociaż niedawno jeszcze cierpiał z bólu, szybko podszedł do niego i ofuknął go: — Człowieku! Tak się ze mną nie rozmawia! Jeśli odważysz się jeszcze raz na to, odpowiem ci pejczem! „Dziecko” wyprostował się jak długi, przewyższając tamtego o głowę, i powiedział: — Pomyśl o muhassilu! Co przyniósł mu jego pejcz? Więcej ci nie powiem! Kto posądziłby tego Tifla o tak męską postawę? Jego dziecinne rysy miały teraz tak poważny, tak srogi wyraz, że bójka wydawała się nieunikniona. Ale nagle strażnik ze swego posterunku zawołał: — Widzę dwóch jeźdźców! — Gdzie? — spytał oficer, od razu przenosząc zainteresowanie z Tifla na strażnika. — Tam, daleko. — Jak daleko? — Tak, że widać ich stąd jako małe punkty. — A w jakim kierunku jadą? — Tego jeszcze nie widać. Zaczekaj! Nietrudno sobie wyobrazić, że zapanowało ogólne poruszenie. Upłynęły minuty, zanim wartownik zameldował: — Zbliżają się, ale nie prosto. — A jak? — Teraz są już o wiele dalej na południe niż poprzednio. — Boją się obydwu przesmyków. Pewnie zobaczyli ssultana, który ze swoim oddziałem odpędził ich. Uważaj, czy jeszcze inni nie nadjeżdżają! — Już tam są! — Gdzie? — Na północy za nimi, ale bardzo daleko. — Stało się więc, jak mówiłem. Ssultan nie przepuścił ich tam na północy. Zawrócili, a on ich ściga. Ale tu nie przyjadą, są podejrzliwi. Spróbują znaleźć wyjście na południe. Muszę im je zamknąć. Dziesięciu ludzi ze mną na koń! Prędko! Naprzód! Przypędzimy ich tu! Druga dziesiątka zostanie tu, żeby ich przyjąć i pilnować tych dwóch więźniów! W kilka chwil potem popędził z połową swoich ludzi. Wcale nie przyszło mu do głowy, że ci dwaj, których nazwał „więźniami”, mogli pomyśleć o ucieczce. Ci, którzy pozostali, też byli o to spokojni. Zaraz pośpieszyli do wartownika na górę, żeby stamtąd obserwować pogoń, wdrapał się za nimi powoli nawet żołnierz, od którego klacz tak bezceremonialnie się „odłączyła”, by nie odmówić sobie przyjemności, jakiej oni tam szukali. Tak więc Kara z Tiflem zostali sami na dole. Już przedtem nie uważali się za więźniów, tym bardziej więc teraz nie przyszłoby im to na myśl. Tifl był bardzo poważny. Zachowywał się w sposób zasługujący na najwyższe uznanie. Może miał dwie różne natury, jak twierdziło wielu? A może umiejętność pokazywania się innym, niż był w rzeczywistości? Wdrapał się na pobliską skałę i patrzył na wschód, a potem powiedział: — Tak, to oni. Słyszałeś wszystko, o Karo Hadżi Halefie. Powiedz, co ty na to? — Musimy im pomóc! — odparł Haddedihn.
— Tak, musimy! — Ale jak to sobie wyobrażasz? Porucznika razem z jego ludźmi nie boję się, ale koło Przesmyku Kuriera stoi drugi oddział, a dalej są ssultan i jego jeźdźcy. My się nie boimy, ale najtchórzliwszy człowiek mający broń może zabić najdzielniejszego, który broni nie posiada, nie narażając się przy tym na najmniejsze niebezpieczeństwo. Musimy więc trzymać się z dala od ich strzelb. Co widzisz tam teraz? — Uciekinierzy mają złe konie. Niedługo zostaną dogonieni. — Mogliby je zostawić. Damy im w zamian Barkha i Assila. Dobrze, że je tu mam! Odpowiada ci to? — I to jak! Niechaj cię Allach błogosławi, o Karo Ben Hadżi Halefie! Już czas najwyższy! — Chodźmy więc! Tifl zszedł ze skały. Obydwaj dosiedli koni i wyjechali na step. Żołnierze, zobaczywszy to, wprawdzie podnieśli głośny krzyk, ale nie mogli już niczego w tym stanie rzeczy zmienić; kto bowiem nie umie zachować dla siebie osiągniętej korzyści, dla tego staje się ona stratą. Kara i Tifl pogalopowali. Zjechawszy z wyżej położonego, skalistego terenu na równinę, na której daleko trwał pościg, początkowo wcale nie widzieli jeźdźców. Ale wkrótce pojawili się niczym poruszająca się linia horyzontu. Można było rozpoznać trzy grupy jadących; poszczególnych jeźdźców jeszcze nie dało się rozróżnić. Wyraźnie rysowała się środkowa grupa mniejsza i dwie większe z prawa i z lewa. Rozmieszczenie tych grup względem siebie zmieniało się bardzo powoli, ale coraz wyraźniej widać było, że jadący po bokach uniemożliwiali środkowej grupie zmianę kierunku jazdy i kierowały ją na Zajęczy Przesmyk. Kara i Tifl trzymali się teraz blisko siebie. Za nimi biegły luzem Assil i Barkh; te szlachetne zwierzęta, odkąd ruszyli, ani na krok nie pozostawały w tyle. Obydwaj jeźdźcy mknęli galopem tak szybko, że wkrótce mogli już rozróżnić poszczególne osoby. Ale równocześnie też stwierdzić, że konieczny był najwyższy pośpiech. Jadącymi w środku byli bez wątpienia Hafis Aram, szejk Kalhuranów, i jego żona. Z prawej strony widać było porucznika z jego dziesięcioma kawalerzystami. Ci mogli rozwijać większą szybkość, mieli bowiem wypoczęte konie. Z lewej strony jechał rotmistrz ze swoimi ludźmi, a nie było ich mniej niż ze dwa tuziny. Ścigający znajdowali się ze cztery razy bliżej od ściganych niż Kara i Tifl. — Czy nie musimy posłużyć się tajemnicami? — spytał ten ostatni zaniepokojony. — Nie — odparł Haddedihn. — Zrobimy to tylko w ostateczności. — Ale przecież wygląda to źle! — Jeszcze nie! — Zaraz ich dogonią. — Oni jadą wprost na nas! Z każdym skokiem konia jest lepiej. Ledwie to powiedział, stało się coś, co wydawało się przeczyć temu słówku „lepiej”. Do tej pory szejk Kalhuranów sądził, że ma do czynienia tylko z dwoma wrogimi oddziałami, a tu nagle zobaczył jeszcze innych jeźdźców i to jadących od przodu wprost na niego. Musiał również ich uznać za wrogów. Odległość była jeszcze tak duża, że o rozpoznaniu twarzy nie mogło być mowy. Pomyślał więc, że znalazł się w najwyższym niebezpieczeństwie i próbował jeszcze szukać ratunku, zbaczając w kierunku jazdy w prawo i w skos. Pewnie miał nadzieję, że w ten sposób przemknie szczęśliwie obok tych prześladowców, którzy pojawili się teraz, ale tym samym dawał kapitanowi większą szansę dogonienia go. — To błąd! — zawołał wzburzony Tifl. — Tego nie powinien był robić! — Przecież on nie wie, że to my i że chcemy go ratować! — odparł Kara. — Czy nie ma jakiegoś znaku, który on by znał? — Nie! Ale po chwili coś sobie przypomniał.
— Ależ tak, naturalnie! Mam pomysł. Zostawimy wolną przestrzeń między tobą i mną. Jest nadzieja, że wtedy zobaczy, że biegnie tu klacz naszego Ustada. I moja czapka, którą tak często przed nim zdejmowałem. Pokażę mu ją! Jeśli ma dobry wzrok, to po niej mnie pozna! Zrobił taki odstęp między sobą i Karą, że widać było Sahm oddzieloną od konia Kary. Potem wyprostował swoją chudą postać, zdjął czapkę i zaczął nią wymachiwać nad głową, tak że szejk musiał zwrócić na to uwagę. Ku wielkiej radości „Dziecka” rezultat tego machania dał się wkrótce zauważyć; Hafis Aram skierował konia w poprzednio obranym kierunku. Mimo znacznej odległości widać było wyraźnie, że w odpowiedzi podniósł w górę rękę. Jego prześladowcy zauważyli to samo co on. Rotmistrz wprawdzie nie wiedział nic o Karze i Tiflu, ale porucznik tym lepiej pojął, od kogo uciekinierzy otrzymają pomoc. Wyraźnie ponaglał swoich ludzi do zwiększenia szybkości. — Zrozumiał mnie! — triumfował Tifl. — Ale popatrz, co się dzieje z jego końmi? Pytanie było usprawiedliwione, bowiem szybkość ściganych zaczęła nagle się zmniejszać. Ich konie nie mogły już iść dalej. Z dotychczasowego cwału przechodziły z przerwami do krótkiego, wymuszonego galopu, a potem jeden z nich stanął, zrobił jeszcze kilka chwiejnych kroków do przodu i zupełnie wyczerpany upadł. Był to koń żony szejka. Ona okazała się na tyle zręczna, że zdołała przy upadku zeskoczyć; nie upadła razem z koniem. Zostawiła wierzchowca i ile sił w nogach biegła dalej. Drugi koń też stanął, Hafis Aram zsunął się z siodła i chwyciwszy żonę za rękę, pociągnął ją do dalszego biegu. A tymczasem odległość między poszczególnymi grupami tak się zmniejszyła, że Kara i Tifl mogli słyszeć triumfalne okrzyki prześladowców. Pierwszy uważnie mierzył wzrokiem odległość; drugi nie miał tyle zimnej krwi. — Tajemnica, tajemnica! — wykrzyknął. — Bo przyjedziemy za późno! — Nie! — odpowiedział Kara. — Nie teraz, może później! Przyjedziemy akurat w porę! Dobrze ocenił. Porucznik jechał na najlepszym z wszystkich koni, jakie mieli jego ludzie, i dlatego znajdował się najbliżej szejka. Jego podwładni jechali około stu długości konia za nim. Słychać było jego grzmiący, gniewny głos. Trzysta długości konia z lewej strony za nim jechał rotmistrz. Tifl, podczas jazdy naturalnie, zapytał Karę, czy Assil i Barkh nie będą stawiały oporu, kiedy dosiądzie ich szejk i jego żona. — Nie — odpowiedział Kara. — Powiem im słowo, i to wystarczy. Nie obawiam się tego. Tylko porucznik może nam przeszkodzić. — Zatroszcz się o uciekinierów, żeby nie zwlekali z przesiadaniem, a jego zostaw mnie! — Nie boisz się go? „Dziecko” zaśmiał się w głos i powiedział: — Bać się? Czy masz mnie za tchórza? Uważaj! Zaraz tam będziemy. W tej chwili uciekinierzy zatrzymali się; brakło im tchu. Ale rozpoznali Tifla, zobaczyli dwa luzem prowadzone konie i zaczęli radośnie wykrzykiwać do wybawców. Ci dopadli do nich, Kara powściągnął swego Ghaliba i zatrzymał się z dwoma karymi przy Hafisie Aramie. — Wsiadaj szybko! — zawołał, zeskakując, żeby przytrzymać ogiery. — One szlachetnej krwi! — powiedział szejk. — Czy nas nie zrzucą? — Nie. Tylko prędko wsiadajcie. Ja je trzymam! Działo się to o wiele szybciej, niż można opowiedzieć. Hafis Aram najpierw pomógł żonie dosiąść konia, potem sam dosiadł drugiego. Przy tym nie zwrócili uwagi na znak, jaki Kara dał koniom; wiedziały, że mają być posłuszne. Tymczasem Tifl wyruszył w stronę porucznika. Ujechawszy kawałek drogi, skierował konia w prawo, by zatoczyć niewielki łuk i w drodze powrotnej znaleźć się obok oficera, który w tym czasie wrzeszczał na Karę, żeby nie ważył się porywać na uciekinierów. Zupełnie nie zwracał uwagi na Tifla. Zobaczył go dopiero w chwili, gdy ten podjechał do niego tak blisko, że ich konie prawie otarły się o siebie.
— Czego chcesz, psie! Precz stąd! — krzyknął na niego. Podniósł przy tym pięść, chcąc go uderzyć. — Nie, nie precz! — odpowiedział Tifl. — Złożę ci wizytę. Przełożył nogę przez grzbiet klaczy i błyskawicznym ruchem przesiadł się na konia oficera, tak że znalazł się za jego plecami. Opasał go długimi ramionami, ścisnął nogami boki konia i zawołał: — Nic ci nie zrobię. Chcę tylko zobaczyć, jak jest z waszym oddechem! Uważaj! I tak przycisnął oficera do siebie, że temu zabrakło tchu, koniowi zaś ścisnął boki w taki sposób, że z galopu, po kilku wolniejszych krokach, został zmuszony do zatrzymania się. Koń stanął dokładnie w miejscu, z którego szejk z żoną właśnie dosiedli karych. Widać już było zbliżającego się kapitana, który pędził z pistoletem w każdej ręce. — Jazda! Szybko! — ponaglał Kara. — On strzeli, a my nie mamy broni. Galopował z obojgiem uratowanych w kierunku, z którego przybył. Tifl puścił swoją ledwie dychającą ofiarę, zeskoczył i pobiegł do stojącej w pobliżu Sahm. Czym prędzej jej dosiadł. — Stać! Zostań! — krzyknął szybko zbliżający się kapitan. — Złapię cię! — Zrób to! — odpowiedział wzywany. — Strzelam! — Możesz to zrobić, tylko nie trafisz! Przywarł pochylony do szyi konia, żeby w możliwie najmniejszym stopniu wystawiać się na cel, i cmokaniem dał mu znak do najszybszego biegu. Koń posłuchał. Obok niego huknęły dwa strzały, ale żaden nie był celny. Kawalerzyści, którzy dogonili swoich oficerów, ryknęli za nim wielogłosowym wrzaskiem. — To powinna widzieć moja dobra Pekala! — zaśmiał się do siebie. — Jak ona by się cieszyła! Kiedy kule nie były już groźne, wyprostował się. Wiedział, że jest bezpieczny, przynajmniej teraz, bo o tym, żeby konie żołnierzy mogły go dogonić, nie mogło być mowy. Po pewnym czasie Kara się obejrzał. Zobaczył, że obydwie grupy kawalerzy stów stały razem. Ich oficerowie chyba się naradzali. Zatrzymał swego Ghaliba i czekał na zbliżenie się Tifla. Szejk do tej pory nie powiedział nic prócz kilku słów wypowiedzianych wcześniej. Teraz chciał mówić prawdopodobnie o swojej wdzięczności, ale młody Haddedihn rzekł do niego: — Żadnych słów teraz, o szejku Kalhuranów! Najpierw powinniśmy… — Jak to? Ty mnie znasz? — przerwał mu tamten. — Tak. — Powiedz mi, kim jesteś? Ja cię nie znam. — Jestem Kara Ben Hadżi Halef Omar, Haddedihn z plemienia Szammar. — Hadżi Halef Omar? Czy twoim ojcem jest może Hadżi Halef Omar, szejk waszego plemienia? — Tak. — Maszallah i nie Maszallah! To cud i nie cud! Cudem Allacha jest to, że zostaliśmy uratowani, i to właśnie wtedy, gdy znaleźliśmy się w największym niebezpieczeństwie. A z kolei tego ratunku nie można nazwać cudem, albowiem wszystko stało się za sprawą syna człowieka, którego życie jest nieprzerwanym ciągiem takich zdarzeń. Wydaje się, że jesteś spadkobiercą jego czynów! Nadjechał Tifl. On także się obejrzał. Zobaczywszy, że żołnierze zatrzymali się, powiedział do szejka: — Nie pytaj teraz. Nie mamy czasu. Wiemy, co się stało. Twoi wrogowie nam powiedzieli, my też musimy się naradzić. Ale jedźmy przy tym dalej! Ruszyli, a szejk znów zabrał głos: — Będę więc milczał o tym, co się stało, ale o tym, co nas czeka, chyba mogę mówić. Czy pojedziemy przez Zajęczy Przesmyk?
— Nie — odpowiedział Kara. — Dlaczego nie? — Bo tam czeka dziesięciu uzbrojonych żołnierzy. Największa odwaga nie pomoże, jeśli się nie ma broni. — Musimy więc jechać przez Przesmyk Kuriera. — Tamten też jest obsadzony przez jeszcze więcej ludzi. — Wiecie to na pewno? — Tak. — Pozostaje nam więc próba przebicia się w prawo albo w lewo. Już tego próbowałem, ale moje konie nie wytrzymały. — Z tymi tu może się tu udać — odezwał się Kara. — Nie — powiedział Tifl. — Dlaczego nie? — Obejrzyj się! Kara obejrzał się i zobaczył, że Persowie podjęli już decyzję. Poniechali ścigania uciekinierów. Rozdzielili się znów na dwa oddziały, które wyruszyły galopem w kierunku przesmyków. — Mają zamiar zablokować nam jedyne dwa przejścia do Dżamikunów — powiedział szejk. — Ale przy tym nie spuszczą nas z oka — dodał Kara. — Czy pojedziemy w prawo czy w lewo, oni i tak znajdą się tam szybko. Chciałbym uniknąć ich kul bardziej ze względu na nasze konie niż na nas samych. Czyżbym miał przeżywać w domu wstyd opowiadania, że tak szlachetna krew została zmarnowana przez ołów takich ludzi? — Wobec tego nie widzę żadnej rady! — Ale ja widzę! — oznajmił Tifl. — Jaką? — Możemy przejść między przesmykami. — Hamdulillah! — wykrzyknął szejk uradowany. — Czy jest tam jeszcze jedna droga? — Drogi nie ma, ale jest możliwość przedostania się na drugą stronę, bez potrzeby wspinania się. Nikt tak często nie bywał w tych górach jak ja. Szukałem tam ziół leczniczych dla Pedehra. — Szukajmy więc przejścia tam! — Ale tam nie możemy jechać na koniach, musimy iść pieszo. Nie wolno żądać od konia więcej, niż może on zrobić. — Zsiądziemy więc, kiedy będzie trzeba! — Zatem chodźmy! Przy tych słowach Tifl już chciał ponaglić swoją klacz, ale Kara powstrzymał go pytaniem: — Stój, jeszcze nie tak prędko! Najpierw powiedz nam, jak długo potrwa, nim będziemy mieli góry za sobą! „Dziecko” spojrzał na słońce, a potem powiedział: — Dotrzemy do równiny po tamtej stronie jeszcze przed zmierzchem. — Ale prawdopodobnie nie tylko my sami. — A kto jeszcze? — spytał szejk. — Żołnierze. — Myślisz, że będą szli za nami? — To też jest możliwe, ale mam na myśli coś innego. Żołnierze nas obserwują. Gdy tylko zobaczą, że próbujemy iść na wprost przez góry, szybko przeprawią się przez obydwa przesmyki i będą na nas czekali po drugiej stronie. Wtedy nie pozostanie nam nic innego, jak wrócić na skały. Ale będzie już noc; musimy zostać w górach, a od wczesnego ranka od nowa pozwolić się gonić.
— Ale wtedy przy szłaby pomoc od Pedehra. — Tak myślisz? — Tak. Widzę cię w towarzystwie Tifla, przypuszczam więc, że jesteś gościem Dżamikunów. — Tak jest rzeczywiście. — Wobec tego możesz polegać na pomocy, której się spodziewam. Czy tam wiedzą, dokąd pojechaliście? — Nie dokładnie. Ale widziano, w jakim kierunku oddaliliśmy się. — To wystarczy. Jeśli nie wrócicie do domu, to będą was szukali. — Nie będą szukali! — wtrącił Tifl. — Owszem! — twierdził szejk. — Nie! — zaśmiał się „Dziecko”. — Dlaczego? — Bo wrócimy na czas do domu. — Jesteś o tym przekonany? — Tak. — Przysięgnij! Zabrzmiało to bardzo serio. Zupełnie jak gdyby chodziło o śmierć albo życie. Kara spojrzał zaskoczony na szejka, ale ten wcale nie miał miny poważnej, a teraz nawet poweselał. — Zdziwiłem cię? — spytał. — Widzę, że jeszcze nie znasz naszego Tifla. Ma on mnóstwo tajemnic pod tą swoją starą czapką. A więc, Tiflu, czy chcesz przysiąc na to, co mówisz? — Nie — odpowiedział indagowany. — Dlaczego? — Bo ja nigdy nie przysięgam. Mój dobry Ustad mówi, że to grzech. A więc zabronione! Powiedział to z taką szczerością, z tak wzruszającym przeświadczeniem i dziecinnym posłuszeństwem, że jadący obok Kara wyciągnął do niego rękę i potwierdził: — Tak, to jest zabronione! U nas, Haddedihnów, też. Mój ojciec wie od Kary Ben Nemsiego, że przysięganie na Allacha jest grzechem. — A zaręczanie, czy jest dozwolone? — spytał szejk z szelmowskim uśmiechem, spoglądając na Tifla. — Tak — odparł ten ostatni. — Zaręcz więc! Wtedy Tifl, nie przerywając jazdy, zdjął z głowy śmieszną czapkę gestem, jak gdyby oddawał komuś honor; odpowiedział na spojrzenie szejka pogodną aprobatą: — Wrócimy do domu na czas. Zapewniam was o tym, klnę się na imię mojej dobrej Pekali, która będzie na nas czekała z zupą, póki nie przyjedziemy. A teraz pośpieszmy się! — Ale jak chcesz to zrobić? — spytał Kara. Nie otrzymał odpowiedzi, albowiem już przy ostatnich słowach „Dziecko” spiął swego konia do szybkiego biegu i odjechał na czoło tak prędko, że trzeba było czym prędzej podążać za nim. Haddedihn nie umiał wytłumaczyć sobie do końca tego zdarzenia i pytająco spojrzał na szejka. — Jesteś u Dżamikunów od niedawna? — spytał tamten. — Bardzo krótko — odpowiedział Kara. — Dlatego nie możesz jeszcze zrozumieć tego „Dziecka”. A tkwi w nim znakomity, rzadko spotykany, prawdziwy mężczyzna, choć w domu tego nie widać, a okazuje się to tylko wtedy, gdy dosiada konia. Jest to człowiek nie tylko dzielny, ale i mądry, tak mądry, że można mu bez zastrzeżeń ufać. A kiedy już zaklina się na imię swojej ukochanej Pekali, to wie, co i dlaczego mówi, i każdy, kto go zna, nie ma wątpliwości, że to spełni. — A więc i obecne przyrzeczenie? — Z całą pewnością!
— Tylko jak? To jest dla mnie zagadką. — Nie pytaj go! On nie powie. Nie lubi, jak się go wypytuje, zwłaszcza w takiej sytuacji jak ta. Ma pomysł, który uważa za dobry, więc zrealizuje go w taki sposób, że będziemy zadowoleni. Jedźmy za nim i nie nalegajmy na niego! Poczciwy „Dziecko” jest tak nieskończenie szczęśliwy, gdy mu się okazuje zaufanie! Cztery konie cwałowały teraz przez step. Żona szejka jechała tak pewnie jak mężczyzna; Tifl nie oglądał się za siebie, ale widać było, że obserwował Persów z lewej i z prawej strony. Ich dowódca wydawał się rozważny i uwzględniał w podejmowanych decyzjach różne możliwości. Teraz, kiedy miał pewność, że uciekinierzy zamierzają przeprawić się przez góry, odłączył z obydwu oddziałów grupę ludzi, którzy ruszyli z tej i z tamtej strony w tym samym kierunku, mając niewątpliwie rozkaz pilnowania szejka i jego jeźdźców przy tej przeprawie. — I to jest właśnie to, czego się obawiałeś — powiedział Kara do szejka. — Przedtem tak, ale teraz już nie! — odpowiedział tamten. — Czy przedtem budziło to większe wątpliwości niż teraz? — Nie, ale teraz Tifl nam obiecał i przyrzeczenia dotrzyma. — Jednak weź pod uwagę różnicę; tu, na równinnym terenie, mamy nad nimi przewagę, bo nasze konie są lepsze. Ale w górach te wojskowe szkapy mają przewagę nad moimi. Kto będzie nas ścigał pod górę, ten pewnie nas dogoni. — Możliwe! — A wtedy co? — Ja nie pytam. Tifl wie, co robi i czego chce! Dojechaliśmy do podnóża gór. Początkowo zbocze wznosiło się tu łagodnie i było pokryte szutrem; nasz przewodnik w pająkowej czapce na razie nie zsiadł z konia. Jechał pod górę, a pozostali za nim. Ślady kopyt na tego rodzaju podłożu były bardziej niż wyraźne. Kiedy znaleźli się na górze, Tifl pokazał je i powiedział: — Tu dałem im do zrozumienia, dokąd chcemy jechać. Pojadą za nami, bo uwierzą w to. — Co masz na myśli? — spytał Kara. — Czy nie powinni może uwierzyć? — Nie. — Dlaczego nie? — Bo… bo… Urwał w połowie odpowiedzi. Ściągnął brwi; jego dziecinna twarz wydawała się starsza o całe lata, była poważna i objawiała pewne zniecierpliwienie. — Czy ty, o Karo Hadżi Halefie, jesteś tu w swoich stronach? — spytał. — Nie. — A ja znam te okolice. Gdybyśmy byli u Haddedihnów, wówczas ja szedłbym za tobą. Ale znajdujemy się u Dżamikunów. Idź więc za mną! Zeskoczył z konia i ruszył na piechotę dalej, a klacz za nim. Pozostali też zsiedli, przy czym szejk i jego żona prowadzili konie za lejce, albowiem niezbyt chętnie chciały iść za nimi, obcymi. Potem skaliste zbocze było dosyć strome. Tu i ówdzie rósł krzak, jakieś niskie zarośla. Tifl ciągle obłamywał gałązki i rzucał je na ziemię, żeby wabić za sobą prześladowców. Nie było ich widać, gdyż dzieliły nas od nich wysokie skały. W pewnym miejscu był występ skalny. Kiedy wszyscy czworo weszli nań, zobaczyli w dole żołnierzy, prowadzących konie pod górę. Jeden z tych ludzi przypadkowo podniósł wzrok i zobaczył stojących wysoko w górze. Zwrócił na nich uwagę kolegów, a ci zaczęli wymachiwać pięściami i gniewnie wykrzykiwać. — Oni naprawdę tu idą! — powiedział szejk. — Jestem ciekaw, co się stanie. — Już się stało! — odpowiedział Tifl. Wskazał ręką na prawo i na lewo, gdzie daleko widać było pozostałych Persów, jak z największym pośpiechem jechali do przesmyków. Hafis Aram powiedział: — Jadą tam, żeby nam zgotować przyjęcie po drugiej stronie. A ci tu naganiają nas do przodu. Gdybyśmy mieli broń! Nie miałem czasu na zabranie swojej. Trzeba było dążyć do tego, żeby możliwie najszybciej zniknąć z duaru.
— Broń nie jest nam potrzebna; idziemy! Z tymi słowami Tifl odwrócił się w stronę góry, żeby kontynuować ucieczkę. Znaleźli się w plątaninie skał, przez które Kurd dziwnym trafem nie wybierał kierunku na wprost. Przeciwnie, zboczył od niego, klucząc raz w tę, raz w inną stronę, tak że przebyta droga zakreślała prawie koło, po pewnym czasie wróciliśmy nieomal do punktu wyjścia. A tu dwie blisko jedna przy drugiej wznoszące się skały tworzyły wąską, od góry otwartą i stromo opadającą w bok pieczarę. Droga była ogromnie uciążliwa i można było posuwać się po niej bardzo powoli. Dla wszystkich było zagadką, dlaczego Tifl wybrał akurat tę część góry, ale nikt nic nie mówił. Kiedy znów wyszli na otwartą przestrzeń, znajdowali się przed wysoką, pionową skałą. „Dziecko” zatrzymał się i nasłuchiwał; przyłożywszy palce do ust, nakazał milczenie. Z góry dochodziły teraz głosy. — Kto tam jest? — cicho spytał szejk. — To Persowie — zaśmiał się Tifl. — A więc są nad nami? — Tak. — Maszallah! — To ten występ, na którym staliśmy przedtem i skąd widzieliśmy ich idących. Zaczekajcie jeszcze! Niebawem na górze zrobiło się cicho i Kurd dał znak do dalszego marszu. W pewnej chwili wszyscy, ku swemu zdziwieniu, zobaczyli, że znajdowali się powyżej owego stromego zbocza, po którym wspinając się, tu przybyli. Znaleźli własne ślady pogłębione jeszcze przez prześladowców. — Oni teraz szukają nas tam, na górze! — zaśmiał się Tifl. — Zejdziemy znów na dół, ale nie w tym miejscu, tylko tamtędy; tam na kamieniu nie zostawia się śladów. Wskazał na miejsce, gdzie lita skała wyzierała po drugiej stronie bardziej miękkiego podłoża. Stopniowo opadała w dół aż do skraju stepu. Konie raczej zsuwały się po niej w dół, niż schodziły, a tam trzeba było tylko jeszcze przedrzeć się przez wąski pas zarośli. Znalazłszy się po drugiej stronie na równinie, Tifl już chciał dosiąść konia, ale Kara chwycił go za ramię i patrząc z podziwem w jego twarz, zapytał: — Tifl, powiedz, skąd ty to masz? — Ja? Co? — brzmiała spokojna odpowiedź. — Tę mądrość, tę rozwagę? — Sądzisz, że jestem mądry? — spytał Kurd, pokazując najbardziej dziecinną z dziecinnych twarzy. — Tak, nadzwyczaj mądry! Teraz rozumiem cię. Powiedz: ty wcale nie miałeś zamiaru przeprawiać się przez góry? — Nie. — Chciałeś tylko Persów oszukać? — Tak. — Chciałeś ich skłonić do pośpiesznej jazdy przez dwa przesmyki na drugą stronę góry? — Tak. — Żebyśmy tu mieli wolną drogę? — Tak jest. — Ale co teraz? Myślisz, że teraz pojedziemy bokiem przez góry, skąd został wypędzony szejk? — Nie, nie musimy. — To co zamierzasz? — Wrócimy do domu po prostu przez Zajęczy Przesmyk, tak jak tu przyjechaliśmy. — Ale przecież tam znów natkniemy się na Persów! — Gdzie?
— Albo jeszcze w przesmyku, albo tam gdzie on się kończy. — O nie! Jeśli tak o nich myślisz, to znaczy, że uważasz ich za nieudolnych. A przecież sam widziałeś, jak roztropnie ich dowódca rozważał wszystko. Ale wyobraź sobie, że akurat pośrodku między dwoma przesmykami jest przejście przez góry. On sądzi, że pójdziemy tamtędy, a więc i po drugiej stronie znajdziemy się między przesmykami. Czy wobec tego każe swoim ludziom czekać na nas przy przesmykach? — Naturalnie nie — przyznał Kara. — A gdzie? — Właśnie pośrodku. — A przesmyki będą dla nas wolne. Bardzo prawdopodobne jest, że będziemy mogli jechać do domu w ogóle nie zauważeni przez Persów. — Chyba że zostawiłby w przesmykach straże. — Może tak zrobi, a może nie. — A jeśli tak, to co? — Zależy od tego, jak silne będą te straże i czy moglibyśmy obronić się przed nimi fortelem albo użyć siły, nie obawiając się ich broni. Teraz żołnierze szukają nas na górze, a my jedziemy do Zajęczego Przesmyku. Dosiadano koni. Szejk plemienia Kalhuranów robił to powoli, jego ruchy były tak ostrożne, jak gdyby obawiał się, że może się przy tym zranić. Jego żona, która do tej pory nie odezwała się ani słowem, ale trzymała się bardzo dzielnie, wodziła za nim czułym, współczującym spojrzeniem. W czasie dalszej jazdy szejk zachowywał milczenie. Niekiedy tylko zaciskał zęby. Kara, który to wszystko widział, myślał o tym, co opowiadał porucznik, o wszystkim co się działo z Hafisem Aramem w namiocie muhassila. — Czy cierpisz? — spytał go ze współczuciem. Szejk ociągał się z odpowiedzią i wtedy po raz pierwszy odezwała się jego żona: — Nie mówiliście, czy wiecie, co się wydarzyło w naszym duarze? — Tak. Oficer nam opowiedział. — I pytasz, czy Hafis Aram cierpi? Powiadam ci, że on jest bohaterem, którego nie mogę dość podziwiać. Słyszałeś, jak mówił niby bez bólu. Widziałeś, że nawet się uśmiecha. A przecież ma całe ciało pobite do krwi, że kiedy spełnił moją prośbę i pokazał mi to, przeraziłam się. Bito go jak psa. Postąpiono z nim… Szejk przerwał jej ruchem ręki. — Czy ja, twoja żona, która kocha cię tak serdecznie, nie mogę okazać ci współczucia? — spytała. — Współczucia? — odpowiedział. — Czy dla mężczyzny to honor, kiedy mu się współczuje? — Ale ja wiem, jak straszliwe cierpienia musisz znosić tak cicho i z takim opanowaniem! — Odczuwasz to razem ze mną, bo mnie kochasz, i za to ci dziękuję. Ale o tym, że mężczyzna, szejk plemienia, dostał baty, nie powinno się słuchać w obecności innych nawet z ust własnej żony. Proszę cię więc, żeby o tym więcej nie mówić. Wyciągnął do niej rękę, którą ujęła i przycisnęła do niej usta. Tyle było tkliwości, a równocześnie dumy i litości w jej spojrzeniu, którego nie mogła od niego oderwać. A nie była to Europejka, tylko kobieta’ należąca do ludu, który zwykło się nazywać „półdzikim”! Teraz zadawał sobie podwójny trud nieokazywania jej cierpienia, które jako mężczyzna i wojownik starał się ukrywać. Wjechali do przesmyku, nie napotykając wartych odnotowania przeszkód. Ale kiedy zbliżali się do wylotu, Kara zsiadł z konia i podał wodze „Dziecku”. — Po co? — spytał Tifl. — Chcę cicho pójść naprzód. — Myślisz, że są tam straże?
— A czy ty sam nie uważałeś tego za możliwe? Jedźcie za mną pomału. Nawet jeśli nikogo tam nie ma, to niewiele stracimy czasu! A jeśli ktoś jest, to nieostrożne wyjście mogłoby nas drogo kosztować. Poszedł. Reszta trzymała się w takiej odległości, że nie mógł słyszeć uderzeń kopyt ich koni. Droga w kilku miejscach biegła zakrętami, co utrudniało śledzenie go wzrokiem. Minęli drugą krzywiznę i zobaczyli, że zatrzymał się przy trzeciej. Ostrzegawczym gestem ręki wyciągniętej do przodu dał znak, by podeszli. — Zobaczyłeś tam kogoś? — spytał szejk. — Tak. Jest tam pięciu żołnierzy. — W siodle? — Nie, siedzą na ziemi pośrodku drogi, a ich konie skubią liście zarośli. — Chcę im się przyjrzeć — powiedział Tifl. Zsiadł z konia i ostrożnie podkradł się do zakrętu. Wysunąwszy lekko głowę, zobaczył, kto znajduje się po drugiej stronie. Zrobił uspokajający gest ręką i powiedział: — Niczego nie podejrzewają, a więc nie są niebezpieczni. Skoczymy przez nich. To ich przestraszy, że zanim pomyślą o broni, my zdążymy odjechać daleko. Czy mogę iść pierwszy? — Tak — skinął głową szejk. — My ruszymy zaraz za tobą. Tifl dosiadł znów konia. Ruszył z kopyta zza zakrętu wprost na siedzących Persów; klacz długim susem przeleciała nad nimi. Krzyknęli i chcieli poderwać się na nogi, ale zobaczywszy trzy inne nadbiegające konie, zamiast tego plackiem padli na ziemię. Dzięki temu nie zostali nawet muśnięci kopytami skaczących koni. A konie przebiegły jeszcze spory kawałek drogi i zostały powściągnięte do wolniejszego biegu dopiero wtedy, gdy można było uznać, że niebezpieczeństwo już nie zagraża. Kara obejrzał się na strażników. Otrząsnęli się z zaskoczenia, ale nie ruszyli w pościg, tylko galopem opuścili przesmyk w kierunku północnym, wzdłuż łańcucha gór. — Chcą zameldować, że uciekliśmy — powiedział szejk. — Tak, uciekliśmy — dodała jego żona, odetchnąwszy głęboko z ulgą. — Chodehowi niechaj będą dzięki! Teraz dopiero możemy naprawdę powiedzieć, że jesteśmy uratowani! O, Tifl, Tifl, jakże ci dziękuję! „Dziecko” zrobił najbardziej zakłopotaną ze swoich min i powiedział, wskazując na Haddedihna: — Podziękowanie nie mnie się należy, tylko temu mądremu Karze Ben Halefowi. Gdyby nie zabrał ze sobą dwu koni luzem, odbicie was od kawalerzystów nie byłoby możliwe. Szejk, wyciągając rękę do Kary, rzekł: — Wybacz, że teraz nie wygłoszę długiej mowy dziękczynnej. Jestem bardzo zmęczony i chciałbym szybko zostać opatrzony. Ciebie i tych wspaniałych zwierząt nie zapomnę do końca życia. Tylko dzięki takim koniom mogliśmy zostać uratowani! Twój ciemnobrunatny jest wspaniały! Ale do kogo należą dwa pozostałe? Tifl ubiegł Haddedihna w odpowiedzi: — Spróbuj odgadnąć, o szejku Kalhuranów? — Czyżby te karę należały do gniadego? — spytał ten. — Dalej! — Był czarny ogier Haddedihnów, którego nigdy żaden koń nie pokonał. Nazywał się Rih, a jeździł na nim Kara Ben Nemsi, ilekroć był u Hadżiego Halefa Omara. — Spójrz więc na karego, na którym siedzi władczyni twego namiotu! On się nazywa Assil Ben Rih. — To jest syn Riha? Maszallah! A drugi, ten który mnie niesie? — To Barkh. On przyniósł do nas sławnego szejka Haddedihnów. — Co ja słyszę? Hadżi Halef Omar jest u was? — Tak. — Ale są dwa karę! Kto dosiada drugiego?
— Pomyśl! — Miałby… to… być Kara Ben Nemsi? Znów u swego przyjaciela? — Tak, i on jest tam. Jest jeszcze ktoś. Zobaczysz ich wszystkich. Nie będziemy tu opowiadać, bo musimy się teraz śpieszyć, żeby wrócić do domu, zanim zrobi się zupełnie ciemno. Początkowo nie jechali zbyt prędko przez piaszczystą równinę. Przy tym rozumie się samo przez się, że od czasu do czasu oglądali się za siebie. Po stosunkowo krótkim czasie zobaczyli kawalerzystów zawiadomionych przez wartowników. Jechali z tyłu, za nimi. Tak twierdził Kara, ale szejk nie chciał w to wierzyć. Zatrzymali się więc na kilka chwil, żeby ich obserwować. — To zupełnie niemożliwe, żeby wpadli na myśl dalszego ścigania nas! — uznał szejk. — Chyba musieli uświadomić sobie, że na swoich koniach nie mogliby nas dogonić — dodał Kara. — I nie tylko to. Im nie wolno wchodzić na teren plemienia Dżamikunów! — Czy mają taki zakaz? — Tak. Ustad uzyskał od szachinszacha prawo niewpuszczania do siebie żadnych uzbrojonych żołnierzy. Ci żołnierze nie tylko znajdują się na jego terenie, ale widzę wyraźnie, że jadą za nami. Czyżby byli aż tak zuchwali, że będą nas ścigali aż do domów Dżamikunów? Prawie na to wygląda! — A więc Ustad jest tu jedynowładcą? — On podlega tylko samemu władcy. Tak jest napisane na pergaminie, własnoręcznie przez szachinszacha podpisane i opieczętowane. Co prawda ja od dziś ściągnąłem na siebie krwawą zemstę, bo zastrzeliłem muhassila, ale na terenie Dżamikunów żaden mściciel nie może mnie ścigać. Tu panuje wieczny pokój; mogą go złamać co najwyżej „odtrąceni”, którzy nie respektują żadnego prawa. Jeżeli ci żołnierze ścigają nas, a nie pozostawili tam w górach swojej broni, to Ustad ma prawo rozkazać, aby wszyscy oni od pierwszego do ostatniego zostali rozstrzelani! Tifl, powiedz, co o tym myślisz? — Zaraz w pierwszym domu zamelduję, żeby jak najszybciej wszyscy zostali o tym powiadomieni — odpowiedział. — Jedźmy więc szybko! Ale przedtem powiedz mi, o szejku plemienia Kalhuranów, czy spełnię, co obiecałem. Zaręczyłem na imię mojej dobrej Pekali, że wrócimy do domu na czas. — Ty zawsze dotrzymujesz słowa, zwłaszcza gdy zaklinasz się na imię swojej Pekali. Tak też będzie i dziś. — Dziękuję ci. A teraz jedźmy! Gdy tylko głęboki piach tej równiny ustąpił miejsca trawiastemu gruntowi, konie mogły galopować. Wkrótce dotarli do jeziora i do domu, przy którym Tifl się zatrzymał, aby przekazać wspomniany meldunek. Mieszkańcem domu był, można powiedzieć, odźwierny duaru, odpowiedzialny też za bezpieczeństwo właściwej służby informacyjnej. Kiedy to zostało załatwione, pewne było, że gdyby żołnierze rzeczywiście mieli przyjechać, spotka ich wcześniej ustalone przyjęcie; Tifl mógł teraz wraz z trojgiem pozostałych jechać do „wysokiego domu”. Wszystkich, których po drodze spotykali, zastanawiała ta nieoczekiwana wizyta Hafisa Arama i jego żony, a zwłaszcza to, że odbywała się w inny niż zwykle sposób, bez imponujących lektyk na wielbłądach, ale nie było nikogo, kto robiłby z tego sensację. Co najwyżej ten i ów przystawał zdziwiony jeźdźcami i cicho im się przyglądał. Życie tutejszej społeczności było inaczej uporządkowane i dlatego też spokojniejsze niż we wsiach innych plemion.
„WYSOKI DOM” W DUARZE DŻAMIKUNÓW Wszystko to Kara przeżył w czasie swojej wyprawy. Później poznałem jeszcze więcej szczegółów, niż tu opowiedziałem. Ta tak zwana „jazda ćwiczebna” okazała się czymś znacznie więcej, niż miała być w pierwotnym zamierzeniu. Co do mnie, to nie działo się tu nic szczególnego. Miałem krótką rozmowę z kucharką; kiedy wracając z doliny przechodziła koło mnie, skinąłem jej przyjaźnie ręką. To skłoniło ją do zatrzymania się. Zamknęła na chwilę małe oczka, aby lepiej zastanowić się, jaki temat rozmowy podjąć, potem otworzyła je i spytała, naturalnie w języku tureckim: — Efendi, czy znasz Teheran? — Tak. — A może znałeś tam Hagada, kucharza? — Nie. — To szkoda, bo to mój ojciec. A może znałeś Machuba Sulejmana, to był sefir*? — Nie. — Też szkoda, bo to był pan mego ojca. Obydwaj przybyli do Teheranu: sefir, bo sułtan tam go posłał, a mój ojciec, żeby dla niego gotować. Moja matka też tam była z nim razem i kiedy ojciec przez rok gotował dla Machuba Sulejmana, to ja się urodziłam. — A więc nie pochodzisz z Turcji, tylko z Persji? — Ja pochodzę od mego ojca i od mojej matki, a oni obydwoje byli z pochodzenia Osmanami. Jako dziecko mówiłam przeważnie po turecku i dlatego do dziś lubię ojczysty język. Mój ojciec gotował też dla matki, a ponieważ ja byłam jego ulubienicą, uczył mnie wszystkiego, co sam potrafił. Chętnie we wszystkim mu pomagałam, a kiedy matka umarła, jego harem został na zawsze pusty, ja sama z nim zostałam. Potem sefir wrócił do Stambułu, a mój ojciec pozostał w Teheranie, bo został kucharzem suwerena. Ale naszego Tifla chyba znasz? — Naturalnie, przecież wiesz! — Wtedy nazywał się inaczej, aleja zawsze nazywałam go „Tifl”. Inni mówią na niego „El Aradż” — kulawiec, bo on utyka. Myślę, że już zapomniał swego dawnego imienia. On przyjechał wraz z innymi dziećmi Dżamikunów do Teheranu, żeby zostać stajennym szachinszacha. Mieszkał więc w ark*, tak samo jak ja, i bardzo szybko poznaliśmy się ze sobą, bo jego apetyt nie miał, jak się wydawało, początku ani końca. Ciągle był głodny. Karmiłam go więc, i dlatego przezwałam go Tifl, „Dziecko”. Wszystko, co mu dawałam, znakomicie mu smakowało, a ponieważ w języku tureckim wyśmienity znaczy „pek ala”, to on nadał mi imię Pekala. Stąd też do dziś wszyscy nazywają nas Tifl i Pekala. Mój Tifl był urodzonym miłośnikiem koni. Prócz mnie nie znał i nie chciał niczego, liczyły się tylko konie. I tak jak on je kochał, one kochały jego. Był jeszcze bardzo mały, ale żaden stajenny mu nie dorównywał. Dlatego jego przełożeni byli z niego bardzo zadowoleni. Ale jego to niewiele obchodziło; obchodziłam go tylko ja; pochwała ode mnie była mu milsza niż tysiąc innych. Wychowywałam go bardzo starannie i wychowuję do dziś. Bo mężczyznę trzeba ciągle wychowywać! I nie zważać, jeśli się przeciwko temu buntuje. Oni prawie wszyscy są jak dzieci! * *
poseł rezydencja
— Ustad też? Albo Pedehr? — wtrąciłem. To pytanie wyraźnie zakłopotało ją. Speszona spojrzała na mnie, potarła wskazującym palcem nosek, a jej różowe policzki zabarwił jeszcze mocniejszy rumieniec. Potem odrzuciła w tył głowę i z triumfalną miną wyjawiła mi odkrywczą myśl: — Przecież to nie są mężczyźni! — powiedziała. — A co? — Panowie i władcy! Chyba wiesz, że są dwa rodzaje istot męskich! — Tak? — Tak! Tacy, co rozkazują, i tacy, którzy powinni słuchać. Ci władcy są już wychowani, a inni muszą się pogodzić z tym, że się ich wychowuje. — A do tego jesteście zapewne wy, kobiety? — Tak! Bo wychowywanie mężczyzn wymaga wiele miłości, cierpliwości i energii. A tych trzech rzeczy wam brak; mają je tylko kobiety. Jeśli w to nie wierzysz, spytaj mojego Tifla. Od niego dowiesz się, ile trudu i kłopotów przysparzało mi jego wychowywanie i do dziś jeszcze przysparza. Być matką chłopca to żadna przyjemność, zwłaszcza takiego, który ma tyle lat co ja. Jest starszy ode mnie o kilka miesięcy! Powiadam ci, efendi, że niemałą walkę musiałam stoczyć o respekt dla siebie, bo on myślał, że obowiązek posłuszeństwa określa się według wzrostu i odpowiednio wymierza. On jadł za trzech czy za czterech i przez to nagromadziła się w nim ta podstępna siła, która potem nadzwyczaj szybko pozwoliła mu tak urosnąć. Był nawet taki czas, że jak mu się dobrze przyjrzałam, to widziałam, jak rośnie w oczach. A ja zostałam mała. To mnie bolało. Tak chciałam dorównać mu wzrostem. Dlatego też zaczęłam jeść tak dużo jak on. Ale ta siła nie wynosiła mnie w górę, tylko wszerz. Zrobiłam się okrągła zamiast długa i smukła. Zawsze musiał patrzeć na mnie z góry i to wzbudziło w nim zarozumiałość; uznał, że przewyższa mnie pod każdym względem. Moja tusza nie imponowała mu, nawet naśmiewał się ze mnie. Jakże mnie to smuciło! Obawiałam się, że zupełnie wyrośnie z mego matczynego przywiązania. Ta niemal z dnia na dzień większa długość jego ciała oddalała mnie od niego. Stawał się coraz bardziej dumny ze swego wzrostu. A wcale nie widział, jak mu to szkodziło. Stajenny nie powinien być zbyt wysoki. On zaś tak wystrzelił, że z góry patrzył na swoich przełożonych. A to już mieli mu za złe. Jego spodnie ciągle były za krótkie, rękawy sięgały do łokci. Nie wyglądało to ładnie, wręcz wstrętnie i dlatego odsuwano go coraz bardziej, chociaż był najzręczniejszy i najbardziej dobroduszny ze wszystkich. To go denerwowało. Zrobił się szorstki, zwłaszcza w stosunku do mnie. Jego żołądek pozostał mi wierny, ale serce oddalało się. I tak pewnie stawalibyśmy się sobie coraz to bardziej obcy, aż przestalibyśmy się znać, gdyby nie zdarzyło się coś, co na zawsze wyrównało dzielącą nas różnicę wzrostu. Czy wiesz, efendi, że islam zabrania picia wina? Koran tak mówi. — Nie, Koran mówi inaczej! — Jak to? Nie rozumiem cię. — Właściwe miejsce w Koranie brzmi jak następuje: „Wszystko, co upija, jest zakazane”! A więc zakazany jest każdy odurzający trunek, ale nie specjalnie wino, jeśli pije się je tak, że pozostaje się trzeźwym. — Może masz rację. Ale mądry muzułmanin wystrzega się go zupełnie, bo pijany nie wcześniej się dowiaduje o tym, że się upił, póki nie wytrzeźwieje. I wtedy ubolewa nie tylko z powodu jednego słowa, ale nagle nad świętością całego Koranu! Ale szachinszach miewa czasem gości, którzy nie są muzułmanami. Kiedy jadają u niego, musi im podawać wino. Dlatego jest kabu*, w której przechowuje się dużo, dużo butelek, aż po szyjki pełnych wszelakiego pijaństwa. Droga do kabu z mojej kuchni nie była długa i zdarzało się czasem, że drzwi do tych butelek bywały otwarte. I jak myślisz, efendi, co się stało? *
piwnica
— Tifl zabłądził do piwnicy! — Maszallah! Skąd o tym wiesz? — Tak przypuszczam. — A on ci nie opowiadał? — Nie. — To by mnie nawet dziwiło, bo nigdy o tym nie mówi. Jego wstyd za to, co tam zrobił, jest większy niż cała piwnica! Ale tak szybko, jak myślisz, wcale to nie poszło. Muszę ci o tym opowiedzieć dokładnie, po kolei. „Dziecko” w południe jadł u mnie, nawet wiem co i ile. Czy mam ci powiedzieć? — Nie, dziękuję. — Otóż zrobiłam sos z daktyli do polania ryżu na gęsto. Dla niego sos był za rzadki. Kłócił się. Ja odpowiadałam tym samym. Był coraz bardziej wściekły, ja też. Siedział na podłodze, a ponieważ w tej pozycji był ode mnie niższy, wykorzystałam to szybko i wsadziłam mu na głowę cały garnek razem z daktylowym sosem. Sos pociekł mu po oczach, do uszu, do nosa, do ust. Zaczął wrzeszczeć, kaszlać, kichać. Garnek akurat pasował na jego głowę i dosyć ciasno na niej siedział. Ściągał go i ściągał, żeby się go pozbyć, ale szło mu to bardzo powoli. Wściekał się, a ja się przelękłam. Myślałam, że będzie się na mnie mścił za ten garnek. Uciekłam więc do kuchni i tam się ukryłam. Po długim, długim czasie odważyłam się stamtąd wyjść. Tifla nie było; potłuczony garnek leżał na ziemi. Zbierałam skorupy i ślubowałam sobie, że w przyszłości będę robiła sos jeszcze rzadszy niż dziś. Minęło popołudnie. Nadeszła pora kolacji, a Tifla nie było. Zrobiło mi się smutno i postanowiłam nie robić jednak rzadszego sosu. Następnego ranka Tifla nadal nie było; w południe też nie. Martwiło mnie to i zrozumiałam, że sos daktylowy powinien być znacznie gęstszy niż sam ryż na gęsto. Płakałam. Ale to nie zmieniło niczego w tym, że „Dziecka” ciągle nie było. Dopytywałam się o niego. Nikt go nie widział. Szukano go, ale nie znaleziono. Jakże ja się martwiłam! Odszukałam wyrzucone skorupy, patrzyłam na nie ze smutkiem i postanowiłam, że kiedy wróci, to zrobię tak gęsty sos daktylowy, że będzie go można przytroczyć zamiast siodła na grzbiecie wielbłąda. I to pomogło! Ledwie bowiem tak sobie pomyślałam, przybiegł do kuchni piwniczy i prawie bez tchu zameldował mi, że znaleziono Tifla. Leży, lamentuje w piwnicy i nie może stamtąd wyjść, bo złamał sobie nogę. Czy wiesz, efendi, co ja zrobiłam? — Pobiegłaś do piwnicy! — Pobiegłam? Ach, myślę, że pofrunęłam tam! Tak, mój Tifl leżał na dole. I nawet już wytrzeźwiał. — Wytrzeźwiał? Czyżby się upił? — Jak możesz pytać! Gdy wy, mężczyźni, jesteście wściekli, wówczas robicie wszystko, co jest zakazane! Gniew nie jest niczym innym, jak rodzajem odurzenia, a kiedy odurzony gniewem „Dziecko” znalazł jeszcze otwarte drzwi do piwnicy, to można sobie wyobrazić, że nie przeszedł obok nich. Zszedł na dół. Wiesz, jaki był z niego żarłok. Myślisz, że nie mógł pić? Obok niego leżało dziesięć czy dwanaście pustych butelek. — A w jaki sposób je otworzył? — Nie miały szyjek. Obtrącił je. Ale jak to zrobił, tego nie wiedział. Pamiętał tylko, że miał wielkie pragnienie i że dużo, bardzo dużo wypił. Dopiero później przypomniał sobie, że wchodził po schodach i spadł. Przy tym złamał sobie nogę. Nie mógł wstać. Przypuszczał, że pił dalej, aż w końcu zasnął. Ale jaki to był sen! Dopiero piwnicznemu udało się, po wielokrotnym potrząsaniu nim, obudzić go. — Ale na krótko w tym czasie się budził. Czy z jego nogą było coś złego? — Była złamana poniżej kolana i tak bardzo opuchnięta, że hekim, którego sprowadzono, powiedział, że póki opuchlizna nie zejdzie, nic nie można zrobić. I stąd ma jedną nogę krótszą. „Dziecko” kuleje, i dlatego wielu nazywa go El Aradż, kulas. Ale nie stał się przez to słaby. Tifl
skacze i jeździ równie szybko i znakomicie jak dawniej, jednak będąc kulawym, nie mógł już być stajennym. — Przypuszczam, że go pielęgnowałaś? — Naturalnie! Nikt inny nie śmiał go dotknąć, nie pozwalałam. To z mojej winy wpadł w gniew i zrobił to, czego w innym razie nie uczyniłby. I… czy… czy mogę ci się z czegoś zwierzyć, efendi? — Dlaczegóż by nie? — To powiem ci, że ten wypadek tak związał mnie na zawsze z moim Tiflem, że on we wszystkim mnie słucha, we wszystkim, chyba… chyba że siedzi na koniu. Wtedy on jest panem, a ja nie mam nic do gadania ani rozkazywania. On do dziś wstydzi się tamtego pijaństwa. Wystarczy, żebym coś napomknęła, a zaraz zrobi wszystko, co zechcę, za cenę milczenia. Czy na Zachodzie, gdzie można pić, ile się chce, też jest tak? Czy i tam pijaństwo jest źródłem nieustającego wstydu? Jaką odpowiedź mógłbym dać na takie pytanie? Na szczęście Pekala nie czekała na nią, tylko perorowała dalej: — A jaki wdzięczny był mi wtedy Tifl, i jak wdzięczny jest jeszcze teraz! On gardzi i nienawidzi niewdzięczności tak jak ja. My oboje pielęgnowaliśmy się w chorobie, najpierw ja jego, a potem on mnie. — To ty też byłaś chora? — I to jak! Nie na ciele, lecz na duszy. Zaledwie Tifl zaczął chodzić, przyszła do nas śmierć i zabrała mego ojca. Czy wiesz, co to znaczy? Miałam tylko ich dwu, ojca i „Dziecko”, nikogo więcej. I żyłam tylko dla tych dwu. Kiedy ojciec umarł, ja też chciałam umrzeć, chciałam iść do niego. Śmiali się ze mnie, tylko Tifl się nie śmiał. Nie śmiał się, bo przysięgliśmy sobie nigdy więcej się nie kłócić, i dotrzymujemy tego. On myśli o śmierci zupełnie inaczej niż ja. A co ty myślisz o tym, efendi? — Śmierć nie istnieje — odpowiedziałem. Klasnęła w dłonie i zdziwiona zawołała: — I ty? Ty też? A ja słyszałam, że na Zachodzie tak mocno wierzy się w śmierć, jak wierzą tu mahometańscy szyici i sunnici. Ustad uczył nas, że śmierć została na zawsze przezwyciężona. Myślałam, że tylko on mógłby tak mówić i udowodnić to, a teraz słyszę, że i ty tak myślisz! Śmierć to był dla mnie zły, ponury człowiek, który każdego zabiera, ale nikogo nie zwraca. Bałam się go, ale chciałam, żeby przyszedł i zaprowadził mnie do ojca, którego kochałam o wiele, wiele bardziej, niż bałam się śmierci. Czy to było mądre, czy głupie, sidi? — Ani jedno, ani drugie! Ale zdaje się, że przedtem inaczej myślałaś o śmierci niż teraz? — Tak. — Więc powiedz: co sądzisz teraz? — Że jej nie ma, myślę jak ty. — A wtedy? — Że jest. — Mylisz się. Już wtedy w to nie wierzyłaś. — Nie? Efendi, chyba ja to muszę wiedzieć, a nie ty! — Ale sama to powiedziałaś. — Kiedy? — Dopiero co! Chciałaś, żeby przyszła śmierć i zaprowadziła cię do ojca. Czy więc śmierć może istnieć? Właśnie w twoich myślach! — Słusznie! Chciałam, żeby przyszła! — Pekala, o Pekala! — Uśmiechasz się? Dlaczego? — Śmierć miała zaprowadzić cię do ojca. Skoro może to zrobić, to znaczy, że twój ojciec istnieje? — Naturalnie.
— A jeśli ma cię zaprowadzić do niego, to ty też jeszcze istniejesz? — Tak. — Słowem istniejecie oboje, ty i twój ojciec? — Tak. Ja pójdę do niego! — Więc nie umarliście? Zrobiła zdziwioną minę i powiedziała: — Maszallah! To słuszne! Złapałeś mnie! — Nie ciebie złapałem, tylko coś zupełnie innego! Myśl dalej! Skoro po śmierci nie umarliście, to znaczy, że śmierci nie ma! — To pojmuję. Ale jednak się umiera! — Ale czy ta śmierć oznacza koniec, całkowite unicestwienie? — Nie. Przynosi raczej prawdziwe, rzeczywiste życie. Tak mówi Ustad. — I ja tak mówię; ty też tak mówisz i zawsze mówiłaś, również wtedy, kiedy tęskniłaś do śmierci. Właśnie to tylko chciałem ci udowodnić. Tysiące, miliony tak mówią o śmierci, nie wiedząc, że własnymi słowami przekreślają jej istnienie. Kiedy człowiek po raz pierwszy mówił o śmierci, wtedy zrodziła się ona w jego umyśle, ale był to płód nieżywy. I ten zrodzony w milionach umysłów trup martwego płodu wlecze się przez tysiąclecia aż po dzień dzisiejszy i będzie się wlókł przez dalsze stulecia, bez rozumienia, że wszystkie te śmieszne objawy i plagi przypisuje się strachowi na wróble! — Strachowi na wróble! Podobnie powiedział wtedy mój Tifl. — Co? On, ten młody człowiek? — A dlaczego nie, efendi? Zważ, że nasz Ustad jest u Dżamikunów już od pięćdziesięciu lat. Do tego, w co wierzył i co myślał, przekonał starszych, a ci przekazali to młodym i dzieciom. Czy wiesz, w jaki sposób to się dzieje? Tak samo, jak postąpił mój Tifl, kiedy mu powiedziałam, że chcę umrzeć. W całym duarze nie znajdziesz ani jednego dziecka, które na takie życzenie od razu nie odpowiedziałoby, że to się nie może spełnić. Czy mogę ci opowiedzieć, co Tifl mi powiedział? — Tak, powiedz! Podeszła do mnie bliżej, przykucnęła na sposób orientalny, zarzuciła na siebie biały szal tak, że odsłonięta pozostała tylko twarz i ręce. Zaczęła mówić: — Było to wieczorem przed kuchnią na dworze, gdzie tamaryszki zwieszały nade mną długie, pięknie kwitnące gałęzie, jak gdyby dzieliły ze mną mój smutek, bo ja cicho płakałam i chciałam umrzeć. I wtedy nadszedł Tifl, równie cicho, gdyż mój płacz był dla niego święty. Oparł się o ścianę obok tamaryszka i długo, długo się nie odzywał. Dookoła panowała cisza, tylko we mnie bez przerwy krzyczała gorzką skargą tęsknota do śmierci. Nagle usłyszałam obok siebie głos „Dziecka”, mówił przyciszonym głosem, wolno, uroczyście. Ale jak to brzmiało? Zupełnie inaczej niż zwykle! Tak z góry, z wysoka! Jak gdyby dobrotliwa wróżka z „Alif lejla wa lejla”*, unosząc się nad gałęziami, chciała przemówić do mnie ze swojej pięknej, jasnej krainy. Łzy przestały mi płynąć. Nasłuchiwałam. Pekala zrobiła pauzę. Błądziła spojrzeniem po krzaku róży nie opodal. Zamyśliła się. A jaki wyraz miała teraz jej twarz? Można by myśleć, że znów przyszła do niej wróżka i pogładziwszy czułą ręką jej policzki, tak ją upiększyła i uduchowiła. A potem mówiła dalej: Zszedł do księżyca na dół słońca promień, by z całym swym blaskiem przy nim odpoczywać. Ale z poranną zorzą znowu odszedł odeń, żeby jako dzienny gość ziemi teraz tam przebywać. I rzekł księżyc na to: mam opłakiwać go może? Rozstanie w świetle to przecież nie śmierć. Wszak za niedługich, ledwie kilka godzin przyjaciel znów tu wróci w wieczornej zorzy! Umilkła i patrzyła na mnie ze szczególnym pytaniem w oczach. Muszę wyznać, że zwlekałem z powiedzeniem czegokolwiek. Nie była to bowiem, jak oczekiwałem, orientalna *
Księga z tysiąca i jednej nocy
baśń, pogańska legenda czy chrześcijańska przypowieść. Jak powinienem to nazwać, jak zakwalifikować? Ale czy było tak bardzo konieczne, żebym teraz, natychmiast miał tu wpadać jako człowiek Zachodu z jakimkolwiek schematem? Te strofy znajdowały dokładnie taki odbiór, jak zamierzał poeta. Ale kim był ów poeta? Pekala mówiła, w jaki sposób Ustad oddziaływał na swoich ludzi. Może czynił to właśnie przez wiersze, nawet dla młodych zrozumiałe i łatwe do wyuczenia się na pamięć? — Czy słyszałeś, co mówiłam? — spytała, kiedy w dalszym ciągu milczałem. — Tak, moja droga Pekalo. — A czy zrozumiałeś? — Oczywiście. — Nie mogę dokładnie powtórzyć, jak to wtedy brzmiało. Trzeba mieć oczy pełne łez osamotnienia po tym, który odszedł, żeby to tak usłyszeć, jak powinno być usłyszane. Powinno to być wypowiedziane głosem tak naiwnie wierzącego serca, jakim serce mojego wychowanka wtedy było, jest dziś i zawsze będzie. On nic do tego nie dodał, ani jednego słowa. Stał cicho, oparty o ścianę jeszcze przez pewien czas, a potem odszedł tak cicho, jak przyszedł. Długo jeszcze siedziałam pod zwisającymi gałęziami; odzyskiwałam spokój. Łzy przestały mi płynąć, ucichło we mnie pragnienie śmierci. Przez długie, zwisające pędy widziałam na niebie księżyc. Promień słońca gościł u niego, widziałem jego blask. Tu, w dole u mnie, na ziemi, było ciemno. Ale rankiem, rankiem wszystko wokół mnie rozświetli blask słońca. Będzie w tym i ten promień, który kocham i za którym tęsknię. Ach, efendi, efendi, czy moje oczy są tak otwarte, że będę w stanie go rozpoznać? Patrząc na nią, musiałem zadawać sobie trud, by nie dostrzegała, jak bardzo mnie zadziwiła. Czy była to ta sama wystrojona na biało kucharka, która wydawała mi się nieomal śmieszna? W jakim świetle jawił mi się teraz jej długi Tifl, którego uważałem za półgłówka? Czy wszyscy mieszkańcy „wysokiego domu” mieli dwoistą mentalność? Czy trzeba przybyć z Europy do traktowanych pogardliwie Kurdów, żeby uczyć się odkrywania ludzkiej duszy? A czy ilekroć dokonuje się takiego odkrycia nie widzi się, że właściwie każdy człowiek jest dwojaki? Dlaczego tu było tak łatwo, a w domu tak trudno zrozumieć to, co szejk Haddedihnów nazywał Halefem, a nie Hadżim? Ale oderwałem się od tych myśli, widząc bacznie utkwione we mnie spojrzenie Pekali. — Skąd „Dziecku” przyszło do głowy, że właśnie tym wierszem może ci przynieść pocieszenie? — spytałem. — Miłość powiedziała mu to, efendi. Czy nigdy nie zauważyłeś, że prawdziwa miłość zawsze zgaduje, co jest najlepsze? I wtedy po raz pierwszy od śmierci ojca zasnęłam spokojnie i spałam nieprzerwanie aż do rana. Kiedy się obudziłam, było mi ciężko, ale już nie płakałam. Ilekroć łzy chciały mi napłynąć do oczu, wtedy myślałam o promieniu słońca, który nie umiera, lecz w całym blasku wraca. I stało się, że wkrótce nie miałam czasu na rozpaczanie. Ojciec umarł; nie byłam tu już potrzebna. Ale co miałam robić? Dokąd iść? Wtedy Tifl okulał. Już nie mógł być stajennym. Postanowiono odesłać go do Dżamikunów jako nieużytecznego. W tym czasie przybył do Teheranu Pedehr, doglądający swoich ludzi, którzy pełnili służbę w straży przybocznej władcy. Zajrzał też do Tifla, a ten opowiedział mu o mnie. Wezwał mnie więc do siebie. Czy zauważyłeś, jakie on ma piękne i dobre oczy? Skierował na mnie wzrok, jak gdyby chciał przejrzeć na wskroś moje ciało i duszę. A potem spytał, czy zechciałabym towarzyszyć memu Tiflowi do Dżamikunów i pozostać tam, jak długo postanowię samą. Jakże mnie uszczęśliwił! Przyjęłam tak miło zaproponowane mi zaproszenie do nowej ojczyzny. I nie mogłabym jej opuścić, dopóki będę żyła, a że śmierć nie istnieje, to moim najgorętszym pragnieniem jest stać się kiedyś takim słonecznym promieniem, który powiedział mi, że nigdy nie umrę. Rozpostarła znowu swój szal i wstała. — Mam prośbę, efendi — powiedziała. — Czy spełnisz ją?
— Chętnie, jeśli będę mógł. — Możesz, jeśli zechcesz. Bądź troszkę miły i dobry dla mojego „Dziecka”! Wybacz mu dzisiejszy błąd! Jego największą radością jest wdzięczność i tę radość sprawisz mu, jeśli w swojej dobroci potraktujesz go przyjaźnie. — To nie wymaga twojej prośby, moja droga Pekalo. Kiedy wrócę do sił i znów będę mógł dosiąść konia, będę codziennie wyprawiał się na przejażdżki. On zna okolicę i, jak widziałem, jest doskonałym jeźdźcem. Dlatego powinien mi towarzyszyć. Powiedz mu to! — Jakże on się ucieszy! Dziękuję ci, jestem dumna, że nie dajesz komuś innemu pierwszeństwa, tylko właśnie „Dziecku”, które sobie wychowałam! Złożyła dłonie na piersiach, ukłoniła się i odeszła. Patrzyłem za nią, póki nie zniknęła za bramą ogrodu. Jak psychologicznie dziwny i nadzwyczaj interesujący stosunek łączył tych dwoje ludzi — Pekalę i Tifla! Czy nasza tak zwana psychologia mogłaby tego rodzaju duchową więź wystarczająco objaśnić? Co to jest dusza? Gdzie jest dusza? Jaki rodzaj związku łączy ją z ciałem? W jaki sposób oddziałuje na nasze ciało i umysł? Każdego dnia mówimy o niej, nawet godzinami, ale gdyby tak raz wyliczyć wszystko, wszystko, co o niej się wie! Kto może twierdzić, że ją zna? Że ją zrozumiał? Kto otworzył drzwi do sali egzaminacyjnej i pozwoliwszy jej wejść w całej wielkiej, wspaniałej tożsamości, powiedział: „To jest dusza człowieka od tysięcy lat gotowa do udzielenia wam każdej odpowiedzi, ale wy kierujecie pytania nie do niej, lecz do siebie samych. Przeto, mówiąc do siebie, słyszycie nie jej odpowiedzi, lecz swoje własne. A więc przyprowadzam wam ją. Skąd? Nie wiecie tego? A czy macie odwagę spytać ją, kim jest? A wtedy zapytajcie nie o nią, tylko o siebie. A jedyna odpowiedź, jaką ona wam daje, brzmi, że to wy sami!” Hanneh była u Halefa, ale od czasu do czasu pojawiała się pod arkadą hali, żeby z uśmiechem skinąć mi głową. Raz zeszła ze schodów i zbliżywszy się do mnie, powiedziała: — On śpi i przyjmuje podawane mu jedzenie, nie budząc się przy tym. Czy to dobrze? — Tak — odpowiedziałem. — Przełyka bezwiednie rzadki, ale wzmacniający płyn. Jeśli cię coś niepokoi, pytaj o to Pedehra. Informacja od niego jest pewniejsza od tej, której ja mógłbym ci udzielić. Po zachodzie słońca spróbowałem o lasce wejść na górę po schodach. Udało się. Zdołałem nawet dotrzeć do hali i podejść do Halefa. Przysiadłem tam na kilka chwil. Jego twarz kolorem nie przypominała już mumii. Widać było na niej tchnienie życia, które pozwalało mieć pewność, że krążenie krwi zaczynało wracać do normy. Dziwne! Czy rzeczywiście we wzroku człowieka jest jakaś nakazująca siła? Dwie osoby: jedna śpi, a druga patrzy na twarz uśpionej i przy tym myśli, czy ta się przebudzi. Osoba śpiąca nie widzi tego. Ma oczy zamknięte. Ale kto jest w niej, kto to spojrzenie dostrzega i rozumie także myśli patrzącej? Bo nie trwa długo, a osoba śpiąca zaczyna się poruszać. Czy wszyscy ludzie mogą oddziaływać w ten sposób? A może tylko niektórzy? Halef się poruszył. Wolno obrócił do mnie twarz. — Sidi! — wyszeptał. I nic więcej. Lekki, miły uśmiech pojawił się na jego wargach. — On wyczuwa, że ty tu jesteś — szepnęła do mnie Hanneh. — A może myślisz, że cię widział? Przecież oczy miał zamknięte! — Czy tylko domyśliłaś się, że wypowiedział moje imię? — spytałem naturalnie, równie cicho. — Domyśliłam się? Nie. Wypowiedział je naprawdę. — Zatem on przeczuwał, że jestem tu przy nim? On to wie na pewno! — Skąd? Od kogo? Nie widział cię! — Czy widzieć można tylko wtedy, gdy otworzy się powieki? Zamknij oczy, Hanneh, i przenieś się myślą do obozu Haddedihnów.
— Robię to — powiedziała, zamykając oczy. — A teraz wejdź do swego namiotu! — Widzę go. — Wyraźnie? — Tak, zupełnie taki, jaki jest. Zasłona jest odrzucona, widać jasny dywan, mój piesek siedzi na nim. W sąsiednim namiocie piecze się chleb. Widzę cienką smugę dymu i czuję… tak, sidi, czuję, że ciasto zaczyna się już rumienić. Czuję naprawdę, rzeczywiście! Czy to nie dziwne! — Nie, wcale nie jest dziwne! Twoja dusza była tam teraz. Kto tego nie rozumie, nazywa to fantazją. — To moja dusza nie była teraz przy mnie? — Owszem! — I w tym samym czasie miałaby być w dalekim obozie Haddedihnów? Nie rozumiem tego! — Wytłumaczę ci. Spójrz przez środkowy łuk na jezioro aż po ostatni dom duaru. Co tam widzisz? — Mężczyzna wychodzi z domu i idzie w dół po wodę. — Zejdź razem z nim! — Robię to. Teraz jest na dole, zdejmuje kaftan, żeby się umyć. — Gdzie jesteś teraz, Hanneh? — Tu. — A czy nie byłaś właśnie tam, przy tym mężczyźnie? — Tak, byłam, ale nie cieleśnie. Tylko spojrzeniem. — Tylko spojrzeniem? Czy w tym samym czasie nie widziałaś i równocześnie nie myślałaś? — No tak. — Któż więc był tym, który widział? Kto myślał? Gdzie widział? Tu czy koło jeziora? Gdzie myślał? Tam czy w tej hali? Kto schodził razem z tym człowiekiem? Kto nawet może liczył kroki i stopnie? Kto razem odczuwał, gdy dotykał ich stopą? — Ja! — Ale przecież dopiero co powiedziałaś, że byłaś tu, tylko tu, nie tam! — Maszallah! Byłam tam, rzeczywiście tam! Kiedy mam oczy otwarte, moja dusza może wędkować tylko tak daleko, jak sięga mój wzrok. Ale kiedy je zamknę, wtedy jest wolna i może iść tak daleko, jak zechce. Jak to wytłumaczyć? — Sama zastanów się nad tym. Są rzeczy, z którymi trzeba samemu się uporać. Ja mogę pomóc ci w zrozumieniu tego równie mało jak w zrozumieniu tego, że twoje ciało tworzy pokarm, który zjadasz. Ja daję ci pokarm dla ducha i duszy, ale przetrawić musisz go sama. Jesteś roztropną, mądrą i otwartą na wiedzę kobietą, moja dobra Hanneh. Z inną nie rozmawiałbym wcale o tak trudnych sprawach. A jest jeszcze jeden, o wiele głębszy powód, dla którego to czynię. — Co to za powód, sidi? — Nie zgadujesz? To mnie dziwi. — Powiedz mi! — Przypomnij sobie, o co mnie pytałaś, zanim wyruszyłem z twoim Hadżim Halefem Omarem w tę podróż! — Pozwól, niech sobie przypomnę! Zastanawiała się. Potem obrzuciła mnie krótkim spojrzeniem i zaskoczona powiedziała: — Już wiem! Martwiła mnie rzekoma bezduszność kobiet i prosiłam cię o wyjaśnienie tego. Czy o to chodzi? — Tak.
— Halef, mimo miłości, jaką mnie darzy, zawsze był przekonany, że kobiety nie mają duszy, a więc muszą rezygnować z nieba Allacha. To mnie zasmucało. Ale ty mnie pocieszyłeś. Nigdy tego ci nie zapomnę! — Wtedy cię pocieszyłem. A co dziś? — Więcej, o wiele więcej. Przekonałeś mnie! — Dałem ci nawet dowód. — Powiedziałam wtedy, że dałeś mi duszę. Teraz uczyniłeś jeszcze więcej: pokazałeś mija. Teraz wiem, że ona tam jest, we mnie albo poza mną, a może i tak, i tak. Ona może widzieć moimi oczyma, ale też może widzieć bez nich. Ja jestem tą moją duszą, ale jednak niezupełnie. Jest ona czymś, czym ja jestem i jeszcze czymś, czym nie jestem. A czym i gdzie jest ona beze mnie? Patrzysz na mnie ze zdziwieniem, efendi. Dlaczego? — Dziwią mnie twoje dociekania. — Czy są niewłaściwe? — O nie! Ale takich słów nigdy nie słyszałem z ust kobiety. — Dlatego że waszym kobietom nie mówi się, iż nie mają duszy. Nie muszą więc trapić się i rozmyślać nad tym rzekomym brakiem. Ja nawet wtedy, kiedy pocieszyłeś mnie i uspokoiłeś, przez wiele spokojnych godzin i nocy szukałam jej w sobie, myśląc, że zechce się ujawnić. Ale to się nie stało. Potem przyjechałam tu. Mój biedny, chory Halef leży przede mną, to się budzi, to znów traci przytomność. Obserwuję go. Szukam jego duszy. Czy ona tu jest, kiedy on się budzi? Czy jest, kiedy na wpół przytomny wypowiada słowa? Gdzie ona jest, gdy na długo, długo opuszcza go świadomość? — A przede wszystkim gdzie jest twoja dusza, Hanneh? Gdzie ona jest teraz? Spojrzała zdziwiona. — Chyba tu, przy mnie, we mnie! — odparła. — A może to nie ona mówi teraz moimi ustami do ciebie? — Odpowiedź na to nie jest łatwa. — Dla mnie tak trudna, że jej nie znajduję. — Wobec tego zastanów się, proszę. Pomyśl, że szukasz przyjaciółki, że chcesz ją znaleźć! A może ty sama jesteś tą przyjaciółką? — Nie. — Może ona tu jest? — Też nie. Gdyby tu była, to przecież nie szukałabym jej, sidi. — Mówisz o niej. Czy to są twoje czy jej słowa? — Moje. — Słusznie! Ale ty szukasz swojej duszy. Mówisz ze mną o niej, właśnie teraz, w tej chwili. Czy może to być ona, która ze mną rozmawia? — Nie. Ona to nie ja, tylko my jesteśmy mną i nią. Ale kto teraz posługuje się moimi ustami, żeby mówić o niej? — To Hanneh, która tęskni do nieba Allacha, a ono nie jest otwarte dla ludzkiego umysłu, jeśli nie skieruje go tam dusza. Dusza zna drogę, bowiem u Allacha jest ona u siebie. W przeciwieństwie do ducha, który nie wie o niczym, co przechodzi jego ziemskie wyobrażenie. — Sądzisz więc, że dusza i duch to różne… Przerwała w pół zdania, bo drzwi się otworzyły i weszła Szakara. Miała jej coś do powiedzenia i ruchem ręki przywołała ją do legowiska Halefa. Wyszedłem na zewnątrz przed kolumny, gdzie w tym czasie przeniesiono na zwykłe miejsce moje poduszki. Usiadłem tam. Beduinka! Jakże wzruszające było to trwożliwe poszukiwanie owej tajemniczej istoty, której ręka oferuje nam klucz do zagadki człowieczeństwa, a my nie zadajemy sobie trudu, by tak wsłuchać się w szum jej skrzydeł, żeby we właściwym momencie móc ten klucz pochwycić. Człowiek Wschodu jest bardziej skłonny niż człowiek Zachodu do spekulatywnego myślenia, oderwanego od rzeczywistości. Nie należy się przeto dziwić, że Hanneh, według naszych pojęć
osoba bez żadnego wykształcenia, ale obok niezwykłej żądzy wiedzy obdarzona bystrym umysłem, przejawiała tak żywe zainteresowanie sprawami świata nad — zmysłowego. Doświadczyła już wiele dziwnych rzeczy, co wzbogaciło jej życie wewnętrzne. Kobietę o jej przymiotach pociągało zgłębienie praw tego wewnętrznego świata. A jako że wszystko, co się do tego odnosiło, zwykło się nazywać duchowym, to właśnie dusza stała się przedmiotem jej szczególnych dociekań. Jej sposób rozumowania zapewne diametralnie różnił się od trzeźwego rozumowania człowieka Zachodu, który wymaga od swoich celów i ideałów podobnej trzeźwości, jaką sam posiada, przy czym każdy skłania się ku mniemaniu, iż obrana przez niego droga jest jedynie słuszna. Szczęśliwy ten, kto idzie naprzód! Temu zaś, kto widzi same drzewa, a nie widzi lasu, i mając topograficzną wiedzę utknie w gąszczu, temu zapewne należy zalecić trzeźwą rozwagę, jeśli rzeczywiście chce w końcu wydostać się z owej gęstwiny. Nad wierzchołkami gór igrał łagodny, zanikający blask, jaki poprzedza zmierzch i jest pożegnalnym pozdrowieniem dalekiej zorzy wieczornej, kiedy odgłos uderzeń kopyt zwrócił moją uwagę na bramę. Kara i Tifl wracali. Z nimi jechał szejk plemienia Kalhuranów i jego żona, których nie znałem. Szakara też usłyszała konie. Wyszła z sali. Zobaczywszy żonę Hafisa Arama, wydała okrzyk zaskoczenia i szybko zbiegła po schodach, żeby ich powitać. Szejk zsiadł z konia i od razu spytał, gdzie może znaleźć Pedehra, prosząc, aby go do niego zaprowadzono. Ruszył pod górę do sali, ale nie doszedłszy jeszcze nawet do mnie, w połowie schodów osunął się na stopnie i zamknął oczy. Jego żona wraz z Szakarą przyklękły przestraszone obok niego i objęły ramionami jego głowę. — Dalej już nie mogę! — powiedział, nie otwierając oczu. — Zanieście mnie tam! Tifl czym prędzej odszedł i po chwili wrócił z kilkoma Kurdami, którzy prawie nieprzytomnego z bólu przenieśli przez halę do wnętrza domu. Inni poszli za nimi. Kara sam został tu. Spytałem go, kim byli ci dwoje, z którymi tu przyjechał. Chłopiec, zanim odpowiedział, najpierw zajrzał do ojca, potem wrócił z matką. Usiedli przy mnie i zaczął opowiadać swoją ciekawą przygodę. Mówił bardzo rzeczowo i prosto, a przy tym bez śladu zarozumiałości. Ani myślał o eksponowaniu własnej osoby. Jeśli już trzeba było zwrócić w tym na kogoś szczególną uwagę, to wskazywał na Tifla. Co prawda nie udawało mu się spokojnie o tym mówić. Słuchałem, nie przeszkadzając mu, za to jego matka przerywała tę relację uwagami i niezliczoną ilością pytań. Jej ulubieniec przeżył coś bardzo ważnego, coś, co Hadżi Halef Omar, gdyby tu z nami był, z pewnością nazwałby „bohaterskim czynem”, a ten czyn musiałby być naturalnie najstaranniej ze wszystkich stron naświetlony. Kiedy skończył, spojrzała na mnie i zapytała: — Słyszałeś, o sidi, co on, rozkosz moich oczu, opowiedział! Powiedz teraz, co mógłbyś zarzucić jego zachowaniu? — Nic — odpowiedziałem. — Naprawdę nic? — Nie. — Sądzisz, że jego ojciec, mój dobry Hadżi Halef Omar, byłby tego samego zdania? — Tak. — Dziękuję ci! Jest to tak duże uznanie, że nie mogłoby być większe! Pomyśl tylko, jaki on jest młody! A wy obydwaj jesteście doświadczonymi mężczyznami. Skoro on postąpił tak, jak i wy byście postąpili, a ty sam mu to mówisz, wobec tego ja już nic nie dodam do tej pochwały. Jednak z matczynej troski o niego powiem, że było to jednak zbyt zuchwałe. Trzeba być odważnym i dzielnym, ale nie wolno odwagi i dzielności siłą wystawiać na niebezpieczeństwo. — Czy on to zrobił? — Tak. — Jak dalece? — Powiedział otwarcie, że jest gościem Dżamikunów. Byłoby lepiej, żeby to przemilczał. Wtedy nie potraktowaliby go jak więźnia.
— W rzeczywistości wcale do tego nie doszło, żeby tak go potraktowali. — Ale łatwo mogło się tak stać. Mieli prawo natychmiast go zabić, a ponieważ on nie miał przy sobie żadnej broni jak tylko swój nóż, to nie mógłby się bronić! — To nie idzie tak szybko! — W zasadzie nie! Krwawą zemstę zazwyczaj poprzedza rozprawa. Ale przecież wiesz, że nie ma reguły bez wyjątku. Pochwaliłeś Karę i chętnie zgadzam się z tą pochwałą, przy tym jednak ganię jego zbyt wielką śmiałość, bez względu na to, czy ty też to ganisz. Stanowczo powinien przemilczeć fakt, że teraz należy do Dżamikunów. — Ale to, jak sam słusznie powiedział, zmusiłoby go do kłamstwa. — Do kłamstwa? A czy nie istnieje kłamstwo z konieczności? — Dla mnie nie! — Z pewnością istnieje. Konieczność tego wymaga, i dlatego jest dozwolone. — Tak się tylko mówi. Ale właśnie dlatego, że istnieje kłamstwo z konieczności, najczęściej się kłamie. Ja nazywam to inaczej. — Jak? — Kłamaniem z tchórzostwa! Ilekroć się kłamie, wcale nie jest trudno wymyślić przekonywający powód, a potem nazwać go „koniecznością”. Ale do kłamstwa wcale nie zmusza większa lub mniejsza konieczność, tylko tchórzostwo, do którego tchórzliwy człowiek się ucieka, nie mając odwagi otwarcie powiedzieć prawdy. Nie istnieje taka konieczność, nawet gdyby groziła śmierć, a więc tak duża, że skutek mógłby ją przerosnąć. I właśnie to nasz Kara mimo młodego wieku zrozumiał, postąpił odważnie, a jeszcze bardziej mądrze, że postanowił, iż nigdy, nawet gdyby był przymuszany, nie będzie kłamał. — Ale jeśli w ten sposób może uratować życie? Jego życie nie należy tylko do niego, ale także do mnie, do ojca, do nas wszystkich. I powinien robić wszystko, by je dla siebie i dla nas zachować! — A czy jest takie kłamstwo, które pozwoliłoby mu przewidzieć, że na pewno go uratuje? — Za dużo pytasz, sidi. Przy każdym kłamstwie istnieje możliwość, że zostanie od razu przejrzane. — Bardzo słusznie! A jeśli zostanie przejrzane, to tylko pogorszy sytuację. Wzbudzi nieufność, po dziesięciokroć zwiększy niebezpieczeństwo, którego chce się uniknąć. Ale to najmniej ważne z tego, co mam do powiedzenia o kłamstwie. Kłamstwo, również z konieczności, to morderca. Zabija ono szacunek dla siebie. I dlatego jest rzeczą straszną, że kłamca tego nie dostrzega, że ciągle popełnia na sobie samobójstwo. I właśnie on zwykle za największy atut uważa swój honor. W rzeczywistości zaś dobrze wie, że wcale go nie ma. A to sprawia, że staje się niepewny i nieufny wobec innych. Przestaje im wierzyć. Traci zaufanie do ludzi z własnej winy, przez swoją skłonność do kłamania. Niecnie zrywa moralną więź, jaka łączyła go ze wszystkimi, i musi być przygotowany, że w każdej chwili, jako człowiek pozbawiony wiarygodności, zostanie przez nich odtrącony. — Tak jak mówisz, sidi, brzmi to źle! — Tak, ale i to nie jest najgorsze. Najgorsze w kłamstwie są jego latające nasiona, skrzydlaki. — Latające nasiona, skrzydlaki? Co masz na myśli? — Są rośliny, które, gdy kwiaty ich przekwitną, mają w swoich koronach setki małych, lekkich ziarenek, a wszystkie one mają lekkie jak piórko spadochroniki. Najmniejszy powiew powietrza unosi je wraz z ziarenkiem, i tam gdzie one spadną, wyrasta nowa roślina. W ten sposób roślina może się rozmnażać, a rozmnażając się, zniszczyć cała okolicę. Tak rozmnażają się chwasty i trzeba wielkiego trudu, żeby je wytępić. — I z kłamstwem jest tak samo? — Tak. Jest ono najgroźniejsze wtedy, gdy nie zostanie odkryte, jeśli kłamca osiągnie swój cel, jeśli tak zwane kłamstwo z konieczności na pozór usunęło niebezpieczeństwo. Wówczas w
największej tajemnicy kłamstwo rośnie. Nikt tego nie widzi. Nikt nie tępi. Tylko kłamca wie o nim. On je pielęgnuje i ochrania. Dba o to, żeby pozostało nie zauważone. Potem widzi i cieszy się z tego, że wszystkie jego skutki i wszystkie jego nasiona rozwijają się. A kiedy owe skutki dojrzeją, nie pozostaną na miejscu; zostaną poniesione dalej, często niezbyt daleko, ale często też hen w dal. Tam osiadają i zaczynają rosnąć i pienić się. Kłamstwo wydaje tysiąc nowych owoców, a wszystkie one są znów kłamstwami, których nasiona poniesione zostaną to tu, to tam, masowo, ale zwłaszcza z powrotem na miejsce, gdzie zrodziło się pierwsze i znalazło tak dobry grunt i opiekę. Nasiona tego pierwszego padają także niedaleko. Znalazły tu dobrą glebę. Rosną i rosną, dając coraz to nowe szczepy. Kłamca, skoro udało się pierwsze kłamstwo, już go nie kontroluje. I nagle przychodzi i ku swemu przerażeniu widzi, że jego nieprawda stała się chwastem, który się rozplenił, zarósł wszystko, co było dobre; sąsiedzi głośno o tym mówią, mieszkający dalej także. Wypytują, przerażeni dociekają pochodzenia tego zła. I tak jest z tym zawsze. Czy mnie rozumiesz, Hanneh? — Prawie — odpowiedziała. — Tak, bo chwasty można naturalnie zobaczyć, zaś kłamstwa się nie widzi. Ale jego trucizna zatruwa nie tylko myśli, lecz również słowa i czyny, a po nich można wyraźnie poznać, że zrodziły się z nieprawdy, z oszustwa. Mówi się, że kłamstwo jest szkaradną skazą ludzi, ale ono jest jeszcze czymś więcej, jest źródłem wszelakiego zła. Nie ma chyba karygodnego czynu, który nie zrodziłby się z kłamstwa albo któremu by ono nie towarzyszyło. Hanneh, moja przyjaciółko, powiadam ci, że Kara postąpił słusznie, mówiąc prawdę. A może myślisz, że uwierzono by mu, gdyby prawdę zataił? — Prawdopodobnie nie. — Z całą pewnością nie! Przyjechał z okolicy zamieszkanej przez Dżamikunów. Gdyby z tchórzostwa skłamał, wówczas nieufność Persów zaszkodziłaby mu bardziej niż prawda, którą otwarcie i szczerze mi wyznał. Za tę odwagę oni nazwali go „szalonym”, uznali za kogoś nieostrożnego, lekkomyślnego, z kim łatwo im pójdzie. I tylko dlatego poniechali środków ostrożności, jakie podjęliby w innym przypadku. Szejk Kalhuranów może zawdzięczać to, że został uratowany, przede wszystkim umiłowanej przez Karę prawdzie. Gdyby skłamał, ratunek nie byłby możliwy. A może myślisz, że można mieć co do tego wątpliwości, jakie miałaś wcześniej? — Nie, dowiodłeś mi, że nie miałam racji. O sidi, ja nie jestem kłamczuch; na pewno nie; ale nigdy nie myślałam o kłamstwie, że jest tak okropne i szkodliwe, jak mi je teraz opisałeś. Zawsze się go wystrzegałam, bo byłam zbyt dumna, by uciekać się do tego; ale teraz jest ono dla mnie, tak jak dla Kary, zupełnie niemożliwe. Niech mnie zabiją, ale kłamać nie będę nigdy! Szejk Kalhuranów był bity i chłostany. A potem ta długa ucieczka! Szybka jazda! Obawa, że zostanie pojmany! Lęk nie o siebie, ale o żonę! Ileż on musiał wycierpieć! Czy narzekał? — Nie — odparł Kara. — Jego żona raz wspomniała, że cierpi z bólu, ale on zabronił jej o tym mówić. Okropnie cierpiał. Tutaj jednak w końcu padł. Wyczerpał swoje siły. To jest mężczyzna! — U nas znajdzie opiekę, jaka jest mu potrzebna. Ale czy będzie bezpieczny od zemsty? — Na pewno, dopóki będzie tutaj. — Myślisz, mój synu, że żołnierze będą go aż tu ścigali? — Jechali za nami przez piachy, a potem straciliśmy ich z oczu. Tifl zameldował o tym na dole. Jeśli przybędą, to nie zaskoczą nikogo. Ale w „wysokim domu” jest tak cicho, jak gdyby wcale ich nie oczekiwano. — Mylisz się — rzekłem. — Czy widzisz tych dwu ludzi, którzy na słupach zatykają pochodnie? Trzeba oświetlić dziedziniec. A dlaczego? Popatrz! Teraz wyprowadzają stąd nasze konie do ogrodu za łąką. Potrzebne jest miejsce. A dla kogo? Kara i Hanneh nie zwrócili uwagi na te okoliczności. Ale ja zauważyłem, choć teraz zrobiło się już tak ciemno, z trudem tylko można było jeszcze dojrzeć poruszające się na dole postaci.
Z sali nadchodzili Pedehr z Tiflem. Podeszli do nas. — A więc szybko biegnij na dół i powiedz o tym! Usłyszawszy słowa szejka, „Dziecko” zbiegł po schodach i popędził do wsi. Pedehr podał rękę Karze i powiedział: — Tyle dobrego słyszałem o tobie. Ty uratowałeś naszego przyjaciela i córkę naszego plemienia, dziękuję ci! Ten plac przed wami wkrótce bardzo się ożywi. Zostańcie tu! Cokolwiek by się działo, możecie być spokojni. Nienawiść wtargnęła do miłości. Będzie musiała się jej poddać. Miłość nie musi się jej bać, jej siła bowiem zawsze jest większa. Spytałem, jak się czuje szejk Kalhuranów. — Wymaga najlepszej opieki — odparł. — Jego bielizna przywarła do poranionego ciała. Muszą mu zrobić kąpiel, żeby ją odczepić od ran. Ale on jest silny. Od gorączki przyrannej nie mogę go uwolnić, ale sądzę, że szybko wyzdrowieje. — A jego żona? Ten strach! Potem to wielkie zmęczenie jazdą. Emocje zniosła dobrze. Ale teraz? Co z nią? — To silna kobieta, o nią nie musisz się martwić. Ale nasz Ustad jest nią bardzo zmartwiony. — Dlaczego? — Pytasz mnie? Czyż nie mówiłem ci, że żaden Dżamika nie przelewa ludzkiej krwi? Ona zostanie ukarana! Patrzyłem na niego z niedowierzaniem. — Tak — potwierdził z powagą — będzie ukarana! Życie człowieka nie jest bowiem tym, za co je uważa przeciętny człowiek. To coś innego. To więcej, o wiele więcej niż tylko doczesny byt, zaczynający się od narodzin i kończący się śmiercią. Tak, jest nawet czymś więcej niż samo przyjście skądś na ziemię i odejście dokądś z ziemi! Ma ono bowiem cel. A jeśli wskutek jakichś okoliczności, jak tu przez zbrodnię, celu nie osiągnęło, to zniszczone zostaje nie tylko ziemskie życie, egzystencja, ale z nią wszystko, co od początku było i w nie kończących się zmaganiach rozwijało się, aby osiągnąć tę formę bytu, która teraz przez zbrodniczy czyn została zniszczona. Czyż nie musi sama największa, najwyższa miłość przemówić tu jako sprawiedliwość karząca? Gdy to mówił, ja wyobraziłem sobie scenę, która muhassila kosztowała życie. A co ja bym zrobił na miejscu chłostanego? I jego żony! Widok tak straszliwej hańby, jaka go od nich spotkała, musiała ją wzburzyć do głębi! Działała pod wpływem chwili, a ponieważ była to chwila krwawa, również to, co uczyniła, było skutkiem owej chwili też zabarwionym krwią. — Mówisz o karze — rzekłem. — Czy masz na myśli też Hafisa Arama? — Nie. On jest Kalhurem. Jego nie możemy sądzić. — Czy jego żona należy jeszcze do waszego plemienia? — Tak. Rada Starszych Dżamikunów zbierze się, żeby wydać wyrok. — Kto będzie przewodniczył temu zgromadzeniu? — Ja. — Nie Ustad? — Nie. On jest duchowym szejkiem plemienia. Od ziemskich spraw jestem ja. — Czy mogę uczestniczyć w tym zgromadzeniu? — Nawet prosimy cię o Po. — A czy mogę zabrać głos? — Tak, wszak jako gość jesteś Dżamiką, jeśli zapraszamy cię do udziału, tym samym uznajemy cię za godnego przywileju starszyzny. — Wobec tego proszę, aby mi było wolno bronić oskarżonej! — Wolno ci. Każdemu z nas wolno, który bowiem sprawiedliwy sędzia mógłby być tylko oskarżycielem, a nie równocześnie obrońcą? Zresztą zgłosił się już specjalny obrońca. — Kto? — Ustad.
— O którym mówiłeś, że jest bardzo zasmucony oskarżoną i tym co uczyniła! — Zasmucenie nie będzie miało najmniejszego wpływu na obronę. Popatrz! Idą! Słychać było kroki wielu ludzi, wchodzących przez bramę. Nie mogłem wprawdzie rozróżnić poszczególnych postaci, ale widziałem, że było ich dużo, bardzo dużo. Pedehr zszedł do nich. Z tonu jego głosu wnosiłem, że udzielał im krótkich, konkretnych wskazówek. Potem rozeszli się na wszystkie strony; w zapadającym zmroku nie mogłem dojrzeć dokąd. Zapalono pochodnie. Teraz plac oświetlony był tak jasno, że dobrze było widać, co się na nim zdarzy. Na razie plac był pusty. Stał tam tylko Tifl. Podszedł do najniższego stopnia schodów i zameldował nam: — Nadchodzą! — Kto? — spytał Kara. — Żołnierze. — Ale chyba nie wszyscy? — Wszyscy! Pozwolono im spokojnie wjechać do duaru. Nikogo nie spotkali. Domy były pozamykane. W namiotach pozostały niektóre kobiety, a te dokładnie wiedziały, jak mają się zachować i jakich informacji udzielać. Zdziwią się ci Persowie. Myślą, że mogą krótko z nami się rozprawić, ale my będziemy od nich szybsi. Nasz Pedehr sprawdził, czy wszystko jest w porządku. O, właśnie wraca. Pedehr szedł od strony domu, znajdującej się naprzeciwko ogrodu, gdzie widziałem bramę z prastarymi słupami. — Byłem w więzieniu — powiedział, wchodząc na kilka stopni schodów, gdzie przysiadł. — Jest tu u was więzienie? — spytałem zdziwiony. — Nie dla nas, nam nie jest potrzebne. Ale dla przypadków takich jak ten, który teraz się wydarzy, są pomieszczenia dla nieproszonych gości, od których chcemy się uwolnić. — Żołnierze zostaną uwięzieni? — Tak. — A jeśli będą stawiali opór? — Na to nie będą mieli czasu. Słyszę ich konie. Są więc blisko i zaraz pokażą się w bramie. Spojrzeliśmy w tamtą stronę. Zobaczyliśmy najpierw dwie kobiety, które bardzo chętnie zgodziły się na wskazanie im drogi tu, na górę. Natychmiast pośpieszyły one do ogrodu i tam zniknęły. Potem nadjechali oficerowie: ssultan, nadżib i sierżant. Ten ostatni miał w polowaniu na Hafisa Arama pilnować Przesmyku Kuriera, dlatego Kara i Tifl jeszcze go nie widzieli. Za tymi trzema jechali kawalerzyści, którzy, jak się wydawało, wcale nie zwracali uwagi na jasne oświetlenie dziedzińca. Nie zainteresowało ich również i to, że kiedy wjechali tu wszyscy, ktoś za nimi zamknął bramę. Nie napotkawszy najmniejszego nawet sprzeciwu, przejechali przez cały prawie duar i myśleli, że tu, na górze, spotkają się z taką samą uległością w tym, co nieuniknione. Przedstawiano im Dżamikunów jako miłujących pokój i, na ile to możliwe, unikających wszelkich zatargów. Zatem powinno być łatwe napędzenie tym mało wojowniczym ludziom takiego stracha, że zgodzą się na wszystko, czego się od nich zażąda. Potwierdzała to zwłaszcza okoliczność, że nie dostrzeżono jakichkolwiek przygotowań do stawienia oporu; kilka osób siedziało na schodach i nadal spokojnie tam tkwiło. I jeszcze Tifl stał na niższych stopniach. Kawalerzyści jechali rzędem i stanęli frontem przy schodach. Oficerowie podjechali bliżej i zsiedli z koni. Porucznik, zobaczywszy „Dziecko”, zwrócił się do kapitana i wykrzyknął: — Tam stoi ten długi typ, ten szubrawiec, który był z nimi! Czy mam mu założyć więzy? Zapytany obrzucił spojrzeniem Tifa i jego otoczenie, po czym odpowiedział lekceważącym tonem: — Więzy? To zbyteczne! Przecież mamy w swoich rękach cały dom ze wszystkimi, którzy tu mieszkają!
— A tam… tam… — mówił dalej porucznik, wskazując na Karę — obok kobiety siedzi ten drugi, który był z długim! — Niech sobie siedzi! On też jest nasz! Widzisz przecież, że oni ze strachu nie mają odwagi się poruszyć. Zwróćmy się najpierw do tego starego tam! Miał na myśli Pedehra. Podszedł do schodów i zapytał: — Czy ty jesteś Dżamika? — Tak — odparł zapytany, nie wstając z miejsca. — Czy w tym domu mieszka człowiek, którego nazywacie Ustadem? — Tak. — Przyprowadź go! — To zbędne. — Dlaczego? — On nie przyjdzie. — Ja mu rozkazuję! — Ty… ty…? Pytanie zadane zostało tak niezwykłym tonem, że rotmistrz zrezygnował z kategorycznego powtórzenia „rozkazu”. — Czy jest tu stary szech el beled*, zwany Pedehrem? — zapytał. — Tak. Ale on jest nie tylko naczelnikiem! — A czym jeszcze? — Mieszkańcy tego terenu zwą go Pedehrem, albowiem on uważa siebie za ojca tych swoich dzieci. Ale dla wszystkich obcych, a więc i dla ciebie, nazywa się on Szir Alamek Ben Abd el Fadl Ibn Ilucht Marah Durimeh* i jest szejkiem Dżamikunów, wolnego ludu Bachtijarów. Byłem zdumiony, usłyszawszy, że był on siostrzeńcem mojej wspaniałej Marah Durimeh, bo o tym nie wiedziałem. Dlaczego nie powiedział mi tego? Na rotmistrzu oświadczenie to wywarło zapewne zupełnie inne wrażenie. Śmiejąc się bowiem, zawołał: — Co za nazwisko! Któż zna Abd el Fadla i kto zna tę Marah Durimeh! Ja nie znam nawet tego Szir Alameka! Czy lew może być synem dobroci? Śmieszne! Abd el Fadl znaczy bowiem „sługa dobroci”. Szir to lew i w tych okolicach jest tytułem zaszczytnym, który uzyskuje się za udowodnioną odwagę. Oficer ciągnął dalej: — Mam do pomówienia z posiadaczem tego długiego nazwiska. Zawołaj go! — I to nie jest konieczne! — odparł Pedehr. — Dlaczego? — Bo to ja jestem. — Ach! Ty? Patrzył na niego arogancko, nieprzychylnie, a potem dodał nakazującym tonem: — Wstań! Przybywam tu w imieniu szachinszacha. Nie przyjmuje się mnie siedząc! — Cofnij to życzenie! — To nie życzenie, a rozkaz! — Tu nikt prócz mnie nie ma prawa rozkazywać! Rozkazuję ci zatem, abyś mi udowodnił, że przybywasz do nas w imieniu szachinszacha! — Jestem jego oficerem! — To żaden dowód. Czy masz pismo z własnoręcznym podpisem władcy? Oficer uderzył ręką po szabli i wykrzyknął: — Ja nie potrzebuję żadnego pisma od niego! Sam piszę dla siebie rozkazy, a ta szabla jest moim piórem. Patrz, co stanie się zaraz! * *
naczelnik wsi Szir Alamek, syn Abd el Fadla, siostrzeńca Marah Durimeh
Odwrócił się do swoich ludzi i wydał rozkaz zejścia z koni. Usłuchali. Potem zarządził zbiórkę w szeregu tuż przed nim. W ten sposób pomiędzy nimi a końmi utworzyła się wolna przestrzeń. Odwrócił się do Pedehra za słowami: — Czy widzisz, jak umiem wydawać rozkazy? A czy wiesz, dlaczego tu przybywamy? — Tak. — Wstań, jak do ciebie mówię! Ze mną rozmawia się stojąc. Już to słyszałeś! — A ty już słyszałeś, że cię ostrzegłem, żebyś tego nie powtarzał! — Ostrzeżenie? Dlaczego? — Bo kiedy ja się podniosę, to ty się poniżysz! — Bredzisz! — Bredzę? No, to zaraz zobaczysz, kto tu bredzi. Dopóki jeszcze siedzę, to może ci się wydawać, że jesteś tu panem; a gdy się podniosę, to jestem nim ja. Taka była umowa. Ty tego chcesz. Dobrze więc, zrobię to! Wstał i podniesioną ręką dał znak. Tego, co nastąpiło potem, nie da się tak szybko opowiedzieć, jak się wszystko potoczyło. Pozostający dotychczas w ukryciu Dżamikunowie na dany znak wystąpili ze wszystkich stron. W jednej chwili wypełnili całą wolną przestrzeń pomiędzy żołnierzami i końmi. Rzucili się na tych pierwszych, aby ich rozbroić. Mieli nad nimi liczebną przewagę, przeto stawianie oporu byłoby szaleństwem. Szybkość ataku była tak oszałamiająca, że odebrano Persom broń, zanim zdążyli się zdecydować na zrobienie z niej użytku. A dokonali tego Dżamikunowie bez hałasu, bez krzyku, w zaleconej im wcześniej ciszy. Kawalerzyści przeciwnie. Ci podnieśli wrzask, pomstowali, chcieli się bić i choćby pięściami nadrobić zaniedbanie. Ale naprzeciwko każdego już stało kilku Dżamikunów ze zdobytą bronią wymierzoną w nich. Tylko przez krótką chwilę trwała jeszcze szamotanina stłoczonych postaci, jakieś pojedyncze okrzyki, gniewne złorzeczenia, a potem«dziedziniec zaległa taka cisza, jak gdyby znajdujący się tam tłum składał się z samych pokojowo usposobionych ludzi. U nas, na schodach, też w błyskawicznym tempie rozegrała się scena. Ledwie Pedehr wstał, Tifl podskoczył do oficerów, wyrwał ssultanowi i stojącemu obok sierżantowi pistolety zza pasów, po czym skierowawszy jeden przeciwko nim, groźnie krzyknął: — Nie ruszać się, bo będę strzelał! Kara, który nie był co prawda wtajemniczony w to, co miało się tu rozegrać, natychmiast zorientował się, w czym rzecz. Zostawił matkę, zbiegł ze schodów do trzeciego oficera, wyrwał mu pistolet i trzymając go przed sobą na wysokości piersi, powiedział: — To nie wy nas, tylko my was mamy. Radzę ci, nie ruszaj się, bo jak nie usłuchasz, to będę strzelał! Trzej przedtem tak pewni zwycięstwa oficerowie nie mieli odwagi się sprzeciwiać. Zaskoczenie było tak bezprzykładne, że pozbawiło ich i ich podwładnych całego animuszu. Pedehr stał wyprostowany na swoim miejscu i obserwował wynik. — Wyprowadźcie ich! — nakazał głośno. — Żadnemu nic się nie stanie, ale ten, kto będzie się wzbraniał, zostanie zastrzelony! Stojące na dole postaci ruszyły w stronę starej bramy, teraz szeroko otwartej. Odbywało się to wprawdzie powoli, ale bez przerw. Usłyszano, że o życie nie muszą się lękać, to wyciszyło istniejące jeszcze wątpliwości; podporządkowano się. Jeden po drugim znikali Persowie w pomieszczeniu, które Pedehr przedtem nazwał więzieniem. Patrzył teraz z uśmiechem na trzech oficerów. — Odpasać szable i oddać je Tiflowi! — rozkazał, wskazując na Tifla. Usłuchali bez słowa. — Tak — powiedział. — Teraz zobaczyliście, co to znaczy żądać od szejka Dżamikunów, żeby wstał z miejsca przed niemile widzianym człowiekiem. A teraz stoicie przede mną, jak się
to takim ludziom należy i wypada. Mogę więc znów usiąść, Kara i Tifl koło mnie. Niepożądani goście niechaj stoją! Usiadł na dawnym miejscu. Obydwaj wymienieni obok niego, ale skromny Tifl o jeden stopień niżej. — Ja nie stoję, tylko idę! — wykrzyknął z gniewem rotmistrz. — A dokąd? — spytał Pedehr. — Odchodzę stąd! — Jeśli chcesz swoich ludzi opuścić, to możesz to zrobić. Nie zatrzymuję cię i pozwalam ci „w imieniu szachinszacha” podjąć tchórzliwą ucieczkę. Pójdą z tobą dwaj moi Dżamikunowie, żeby cię wyprowadzić z duaru. Powrót tu jest dla ciebie surowo wzbroniony! — Pójdą ze mną? — Tak. — Chyba chciałeś powiedzieć: pojadą. — Nie, pójdziesz na piechotę. — Ani mi się śni! — Spróbuj więc to zmienić. Kto uzbrojony przekracza granicę terytorium Dżamikunów bez naszego zezwolenia, ten ze wszystkim, co przy sobie ma, należy do nas. To łaska z mojej strony, że daruję ci wolność. Koń i uzbrojenie należą do nas. Takie są warunki układu władcy z naszym Ustadem. Wy uznaliście nasze cztery konie za swoją zdobycz, chociaż ich jeźdźcy niczego wam nie zrobili. Przybyliście do nas w złym zamiarze; odważyliście się grać tu rolę panów i rozkazywać mi. To, że teraz my mówimy o zdobyczy, jest logiczne. Jedyna różnica polega na tym, że wszystkie wasze konie razem wzięte nie są warte tyle, ile jedno jedyne z naszych szlachetnych zwierząt. — To, co my posiadamy, nie należy do nas, tylko do szachinszacha! — stwierdził rotmistrz. — To wszystko, co zrabowaliście Kalhuranom, też? Macie to zwrócić. Przeszuka się wasze torby i kieszenie, wszystko, co macie przy sobie. Każę to zrobić Kalhuranom. Ich stada, które uważacie za swoją własność, będziecie musieli pozostawić, bo muhassil nie żyje, a jego żołnierzy, gdybym ich uwolnił bez koni i uzbrojenia, zmuszonych do żebrania, nikt już nie musi się obawiać! Oficerowie patrzyli po sobie zakłopotani. Tego się nie spodziewali! I dopiero teraz, właśnie teraz nastąpiło coś, co uświadomiło im, że Pedehr mówił poważnie: Dżamikunowie wyprowadzili więźniów. Kilku spośród wyprowadzających wyznaczonych zostało do pilnowania pojmanych. Inni rozproszyli się na placu, gotowi do rozkazów Pedehera. Reszta dosiadła żołnierskich koni, jak gdyby to było oczywiste, i ruszyła na dół przez bramę do wsi. Wszystko to zostało naturalnie wcześniej uzgodnione. Zbędne więc były dalsze rozkazy i pytania. Jednakże Pedehr popełnił duży błąd przy konstruowaniu swego planu obrony, zaniedbał czegoś. Nie wziął mianowicie pod uwagę tego, co przez inną, i to najważniejszą, osobę uznane będzie za nadzwyczaj istotne. Osobą tą była nasza znakomita Pekala. Właśnie kiedy ostatni z Dżamikunów wyjechał za bramę, od strony ogrodu ona zajaśniała przed naszymi oczyma białą suknią. Zbliżała się do schodów powoli, z wahaniem, to zastanawiając się jak gdyby, czy uda się zrealizować zamiar, to znów przyspieszając kroku. To wzbudziło nasze zainteresowanie. Tifl wstał z miejsca i zawołał: — Szukasz mnie może, moja dobra Pekalo? Szybko podeszła do niego i odpowiedziała: — Nie tylko ciebie, ale was wszystkich. — I zwracając się do Pedehra, oznajmiła z żalem w głosie: — Co ja ci zrobiłam, o Pedehrze, że dziś tak zupełnie o mnie zapomniałeś? Chciałabym swoje oczy skąpać we łzach, tak jak pławi się moje serce w smutku i żalu! — Skąd to rozgoryczenie? — spytał z uśmiechem. — Wszystko mi kipi! — To zmniejsz ogień!
— Wtedy zgęstnieje; wyparuje mi! — Co? — Zupa. — Ach, zupa! Droga Pekalo, teraz to jest mało ważna sprawa. Wygaś ogień! Załamała małe, tłuste ręce, łzy stanęły jej w oczach i z oburzeniem wykrzyknęła: — Wygasić ogień! Wtedy ostygnie i zrobi się z niej klajster, którego nie będę mogła podgrzać na żadnym ogniu! Była na czas gotowa, na kolację, zadałam sobie wiele trudu, bo właśnie frenk maidanosi wymaga największej punktualności. Przygotowałam wszystko z największą miłością. Cieszyłam się na podziw z udanego dzieła. A teraz stoję samotna w kuchni, która płacze nagromadzoną parą, i nikt nie ma czasu ani ochoty rozkoszować się tym, co ja z największym kunsztem przygotowałam dla wszystkich, których muszę karmić! — Tego nie da się zmienić, moja dobra Pekalo. Musimy myśleć o czymś ważniejszym niż twoja frenk maidanosi! — Ważniejszego? Chyba żartujesz, o Pedehrze! Zrywałam trybulę, kiedy jeszcze nie myślało się o żołnierzach; ona jest więc ważniejsza. Trzeba ją było oczyścić, umyć, pokrajać, zważyć, ugotować, a oni zostaną tacy, jak są, a więc zupa powinna być przed nimi! Jeśli postoi za długo na ogniu, to się zepsuje, straci dobry smak, a u żołnierzy nic się zepsuć nie może, dlatego ona ma pierwszeństwo. Tifl wiedział, że będzie zupa trybulowa, Kara Ben Nemsi wiedział; Kara Ben Halef dowiedział się; Hanneh, jego matka, też, bo kazałam jej to powiedzieć, i ta uszczęśliwiająca wiadomość rozeszła się po całym domu. A teraz kiedy ona, gorąco upragniona i bardzo udana, jest gotowa, zostałam sama, żeby święcić jej triumf, podczas gdy wy zhańbiliście ją lekceważeniem. Jestem oburzona, Pedehrze! Nie zasłużyłam na to, żeby mnie, bezbronną, potraktować z taką samą pogardą jak tych trzech godnych pożałowania niewolników muhassila, co to stoją przed tobą płaczliwi, jak gdyby resztka ich odwagi zamierzała ze strachu wykipieć jak moja trybulowa zupa z garnka! Tak! To właśnie chciałam ci powiedzieć. A teraz zdecyduj, co jest ważniejsze, moja frenk maidanosi czy oni! Lekceważący ruch ręki w stronę oficerów nie mógł wyrażać większej pogardy. Obrzuciła ich nadto możliwie najbardziej druzgocącym spojrzeniem, po czym oburzona opuściła wzrok i odwróciła się w taki sposób, jak gdyby dla niej tych ludzi wcale nie było. Przedtem Pedehr śmiał się z Pekali, ale teraz twarz mu spoważniała. Czyżby odczuł to samo, co odczuwałem ja? W każdym razie skłonny był potraktować trzech Persów jak oficerów. I właśnie kiedy pojawiła się Pekala, gotów był przeprowadzić z nimi mniej lub bardziej szczegółową rozmowę. Ale czy byli tego warci? Czy w ogóle istniał jakiś etyczny problem, do którego mógł nawiązać, rozmawiając z nimi? Przyznaję, że ja też, podobnie jak on, zastanawiałem się nad tym. Aż oto ta prosta i skromna „dziewica w bieli” przybyła tu z troski o zagrożoną jakość zupy, żeby na swój drastyczny sposób i zgodnie z prawdą ocenić „panów oficerów” tak, że nie mogliśmy się wyzwolić spod działania jej oskarżycielskiej mowy. Pedehr wstał i wywołał po nazwisku kilku swoich ludzi z placu. Wywołani przybyli. — Zabierzcie i tych trzech! — powiedział. — Dokąd? — spytał rotmistrz. — Do waszych ludzi! — Do nich? My jesteśmy oficerami! — Tak, wszystko, co złe, to do nich! Wyprowadzić ich! — Przecież chciałeś pozwolić nam odejść! — Ale nie odeszliście! Precz! Poddali się losowi, chcąc uniknąć przynajmniej wymuszenia posłuszeństwa pięściami Dżamikunów. Ruszyli pod eskortą do bramy.
— A teraz do Pekali? — spytał Pedehr, przy czym uśmiech wrócił na jego twarz. — O mój dobry, dobry Pedehrze! — odparła. — Czy teraz jesteś zadowolona? — Tak bardzo, jak ja ciebie i was wszystkich zadowolę. Dziękuję ci! Zupa trybulowa czeka tylko na ostatnią, klarującą dolewkę gorącej wody. Biegnę to zrobić! Chciała odejść, ale nagle coś sobie przypomniała. Podskoczyła raczej, niż weszła do mnie na schody i nachyliwszy się, z ważną miną spytała: — Teraz chyba przyznasz mi rację, efendi? — W czym? — Że wszyscy mężczyźni wymagają ciągłego wychowania? — Hm! — Nawet… tak między nami, i ty mu tego nie powtórzysz… czasem nawet nasz Pedehr też? — Hm! — Nie pomrukuj, tylko odpowiedz wyraźnie! — Odpowiem, jeśli twoja frenk maidanosi okaże się smaczna. — Tego jestem pewna! Już lecę do mojej kuchni! I poleciała! Wydawało się, że jej jasna postać w biegu nie dotykała stopami ziemi, a fałdy białej sukni rozwiewały się przy tym za nią niczym skrzydła. — Jeszcze ją poznacie — zażartował Pedehr. — Czasem tak ostro zabiera się do rządzenia, jak gdyby każdego tu, od Ustada po stajennego, uważała za swojego „Tifla”. Ale chętnie na to się godzimy. Ona ma wyczucie właściwej chwili. Zainteresowały mnie jego ostatnie słowa. W czasie pobytu w „wysokim domu” i ja poznałem Pekalę od tej strony. Na szczęście jest takich ludzi niemało. Szczęśliwi są ludzie i ich otoczenie, którzy, jak to wyraził Pedehr, „mają wyczucie właściwej chwili”! Ale co to znaczy? Czy te słowa są trafne dla tego, co powinny wyrażać? Nie! Często nazywa się to też „instynktem”; mówi się, że tego rodzaju osoby działają instynktownie. Ale co to jest instynkt? Naturalny popęd? A co się rozumie pod słowem „natura”? Co znaczy „naturalny”? Właściwe ciału, psychice, mentalności może być „naturalne”. Ale czy instynkt, naturalny odruch sprawił, że Pekala pojawiła się przy nas we właściwej chwili, kiedy rozmowa z trzema oficerami utknęła w martwym punkcie, i nieoczekiwanie zdarzeniu temu nadała nagle inny obrót? Z pewnością nie! Pekala była w kuchni sama i nie wiedziała, co tu się działo i o czym rozmawialiśmy. Wielu dopatruje się związku przeczucia z instynktem. Czy Pekala coś przeczuwała? Nie! Zwykło się też uważać określenia „instynktownie” i „bezwiednie” za pojęcia równoznaczne. Czy zatem Pekala wyszła z kuchni bezwiednie? Czy bezwiednie wygłosiła nam swoją mowę oskarżycielską? Także nie! Spotyka się osoby posiadające dar właściwego wyczuwania owej „właściwej chwili”. Mówi się wówczas często o ich subtelności, wrażliwości, b takcie i tego rodzaju rzeczach; to, co czynią, przypisuje się ich szczególnej przenikliwości, zdolności rozpoznawania zmysłami, bystrości, jednak wszystkie te określenia są niewystarczające, bo gdyby nawet je zsumować, okazałoby się, że również razem wzięte w ostatecznym rachunku dają mylny wynik. Kiedyś Turenne powiedział do jednego ze swoich generałów: „To nie pan dowodził, lecz pan był dowodzony”! Czy przeczucie „właściwej chwili” wywodzi się ze mnie, czy zostaje mi przekazane? Czy zatem słuszne byłoby mówić, że ja przeczuwam? A może powinienem powiedzieć, że przeczucie skądś pochodzi? Skoro działam mimowolnie, zatem bez woli, więc impuls nie pochodzi ode mnie. A od kogo? W każdym razie od strony wiedzącej więcej niż ja. Czy tę istniejącą poza mną i oddziałującą na mnie mądrość powinienem nazywać swoim naturalnym odruchem? Nie! Kto więc jest tym Turennem, który mi „we właściwej chwili” każe ruszać do przodu? Jak on wygląda? Gdzie się znajduje ów doskonały punkt dowodzenia, z którego on kieruje tym, co ja myślę i czynię? Czy jest to dla nas, niestety, jeszcze nieznana, osobliwa istota, którą nazywamy „duszą”? Jeśli ta dusza działa zarówno w nas samych, jak i
poza nami w taki sposób, że obie formy tej działalności pozostają ze sobą w ścisłym związku, to staje się zrozumiałe, dlaczego przekazywane nam z zewnątrz „przeczucie” uważamy za własny, wewnętrzny impuls. Trzeba przyznać, że Turenne tam na zewnątrz widzi nieskończenie więcej, niż może ogarnąć nasz słaby wzrok. Nie są to jakieś metafizyczne konkluzje, ale .wynikają one z codziennie powtarzających się zdarzeń w głębi mojej osobowości i na oczach wszystkich. Temu, kto nie nauczył się obserwować nieustannie, równie bacznie, jak bezstronnie, powtarzających się codziennie na oczach wszystkich procesów i zdarzeń swego wewnętrznego życia, temu wygodniej jest wiele rzeczy, których nie rozumie, adresować na poste restante do królestwa metafizyki, żeby wygodnie móc spać za swoim własnym okienkiem.
ALABASTROWY NAMIOT Pedehr oddalił się, a Tifl przyniósł mały serir* dla Hanneh, Kary i dla mnie, a potem tak bronioną przez Pekalę zupę frenk maidanosi, którą wspólnie zjedliśmy. Później poszedłem spać, bo długie przebywanie na powietrzu bogatym w ozon, znużyło mnie. Kiedy następnego ranka obudziłem się, Kara dawno już znów wyjechał konno, ale bez Tifla, którego zatrzymały liczne obowiązki, związane z wziętymi do niewoli żołnierzami. Halef przebudził się na krótko. Rozmawiał z Hanneh. Było to co prawda tylko kilka słów, ale tak miłych i tak wyraźnie powiedzianych, że poczuła się szczęśliwa z postępów w kuracji. Gdy Szakara przyniosła mi śniadanie, a ja spytałem ją o chorego szejka Kalhuranów, odpowiedziała: — Jest pod dobrą opieką, a jego żona prawie nie odchodzi od niego. Nasz Pedehr zna dobrą maść, która uśmierza ból ran. Hafis Aram prawdopodobnie poleży tylko kilka dni. — A co z żołnierzami? — Siedzą w piwnicy. Chcieli nas pouczyć, jak mamy się wobec nich zachowywać, ale otrzymali odpowiedź, że będą traktowani dokładnie tak, jak sobie na to zasłużyli. Jednak dziś pewnie kilku z nich zostanie zwolnionych. — Kilku? — Tak. Gdyby wypuścić ich wszystkich równocześnie, to byłoby ich wielu i mogliby być niebezpieczni dla mieszkańców rozproszonych w górach. Dlatego dzień po dniu będzie się zwalniać po kilku, a i ci będą konno przeprowadzani przez granicę w tak różnych miejscach, że pewnie trudno im będzie zebrać się razem. Oficerowie zostaną zwolnieni na końcu. Dziś rano wysłaliśmy posłańców, którzy zatroszczą się o to, by każdy został ostrzeżony przed ewentualnie kręcącymi się w terenie złodziejami. Każdemu ze zwalnianych zostanie odebrane wszystko, co może się wydawać, że do niego nie należy. Przeszukano ich i znaleziono dużo z tego, co zrabowali Kalhuranom. — A ci naturalnie zostali o tym powiadomieni? — Pewnie! To pierwsze, co musiało być zrobione! Teraz mogą to sobie odebrać. Tego, co odebrano im pod pozorem należnych podatków, pilnuje zaledwie kilku pozostawionych tam żołnierzy. Ich po prostu się wypędzi. Oni prawie wszyscy nie są muzułmanami, lecz Ormianami z przedmieścia Dżulfy koło Isfahanu. — Wrócą tam i narobią hałasu. I wtedy do Kalhuranów przybędzie nowy, jeszcze o wiele gorszy muhassil. — Gorszy, niż był Omar Iraki, nie może być nikt! Jeszcze tej nocy nasz Ustad napisał list, który zawiezie do władcy zaufany posłaniec. Odpis tego pisma otrzyma Hekim–i–szera* z Isfahanu. Widzisz więc, że nie pominięto niczego, co dla zachowania ostrożności konieczne. Nie mamy się czego obawiać, bo szachinszach lubi naszego Ustada, a my dobrze wiemy, że nasi jeńcy właściwie nie są prawdziwymi żołnierzami. — Hałastra skrzyknięta przez muhassila! — Tak. Ani jeden z nich nie nosi munduru. Niech będą zadowoleni, że nie wysłaliśmy ich wszystkich tam, dokąd wysłaliśmy Massabanów. Prawdopodobnie zrobilibyśmy to, gdyby nie było z tym tyle roboty. Do tego potrzeba całego oddziału ludzi, którzy poprowadziliby transport i pilnowali ich. Dlatego też mój wuj zrezygnował. Wuj! Po raz pierwszy napomknęła o pokrewieństwie. Od wczoraj wiedziałem, kogo mówiąc to miała na myśli, ale udałem, że nie wiem i zapytałem: — Czy masz tu wuja? * *
stolik najwyższy sędzia
— Tak. Nie wiesz jeszcze o tym? Czy ci nie mówiłam? Właściwie mogłabym mówić nawet o dwu. — A mogę wiedzieć, kto to jest? — Nasz Pedehr. Jego ojciec Abd el Fadl był synem jednej z sióstr naszej Marah Durimeh. — A drugi? — To sam Ustad. Również on jest spokrewniony z Marah Durimeh, ale jak, tego dokładnie nie wiem. — I nie pytałaś go? — Raz to zrobiłam. Było to na dworze przed salą, tam gdzie teraz siadujesz wieczorami. Byliśmi sami i rozmawialiśmy o niej. Wtedy go zapytałam. Nie od razu odpowiedział. Długo patrzył w milczeniu na naszą świątynię, która w świetle księżyca wyglądała jak z bajki o raju. Potem położył mi rękę na głowie i rzekł: Moje pokrewieństwo z Marah Durimeh? Czy ty, drogie dziecko, wiesz, co to jest właściwie pokrewieństwo? Ono nie jest cielesnej natury. Ciało, które nieustannie się odnawia, nie pozostaje tym samym ciałem, jakie dała nam matka. Nie zmienia wprawdzie postaci, ale podlega nieprzerwanie wymianie cząstek materii, z której się składa. Przyjmuje je i oddaje, a dzieje się to równocześnie. Ciało osoby, do ucha której dziś mówisz miłe słówko „ojcze”, wskutek tej wymiany i ciągłej odnowy po dwu latach staje się już zupełnie inne, ale ty nadal to nowe nazywasz swoim „ojcem”. Zatem nie materia czyni nas bliskimi sobie. Wszak z serca matki, z każdym uderzeniem pulsu płynie do dziecka życie. I z serca rodziców promieniuje nań miłość, która je żywi, pielęgnuje i wychowuje po to, by stale odnawiające się ludzkie ciało było ciągle akceptowane. Czy zatem nie miłość czyni i nas sobie bliskimi? I czy to pokrewieństwo nie odnosi się do całej ludzkości? Ciało, które dziś ma Marah Durimeh, jest dla mnie zupełnie obce i prócz ludzkiej formy nie ma ze mną nic wspólnego. Cóż łączy te dwie postaci z od dawna zbutwiałymi szczątkami naszych przodków? Nic, i jeszcze raz nic! To, co nazywam pokrewieństwem, polega jedynie na wielkiej sympatii umysłu z umysłem, duszy z duszą. Czy mogę zatem mówić o wuju, ciotce, o kuzynie i kuzynce? Czy jest tam ojciec i matka, syn i córka? A kiedy wielki, wysoce rozwinięty umysł przyciąga i wznosi ku sobie mały, mniej rozwinięty, czy wtedy jeden jest ojcem, a drugi synem? Albo gdy delikatna, dziecinnie słaba dusza lgnie do silnej, obdarzonej iskrą Bożą, i szuka u niej obrony, bezpieczeństwa — czy wtedy jedna z nich jest matką, a druga córką? Gdy twój umysł dąży do zrozumienia mojego, wtedy stajesz się coraz to bliżej ze mną spokrewniona; w ten sposób twoja dusza zbliża się do mojej i rodzi się zażyłość, jakiej nie daje się osiągnąć przez cielesne urodzenie, ale w żadnym języku nie ma odpowiednich słów na określenie stopnia tego umysłowego i duchowego pokrewieństwa. Wyjawiam ci wielką tajemnicę, drogie dziecko: nowy duch może się narodzić z innego czy innych, ale dusza nie rodzi się z ludzkiej duszy, tylko pochodzi od samego Boga, Pana! Moje ciało i ciało Marah Durimeh nie ma tu znaczenia, choć mamy wspólnych przodków. Nasze dusze pochodzą od Boga. Ale mój duch narodził się z jej ducha. Czy teraz chcesz jeszcze spytać o moje pokrewieństwo z nią, czy jestem jej kuzynem, krewnym?… Mniej więcej tak odpowiedział mi Ustad. Rozmyślałam nad tym, i w końcu zrozumiałam. Czy ty, efendi, też to rozumiesz? — Tak. Jego duch od dawna już wzgardził materialną otoczką bytu; on czerpie z jego głębi. Jego dusza została wprawdzie zesłana w dolinę, ale teraz mieszka wysoko na górze. Jakże szczęśliwi jesteście, mając w nim wzorzec, do naśladowania którego możecie dążyć bez przeszkód z czyjejkolwiek strony! — A czy wy nie macie też wzorców? Czy nie dążycie do wzorowania się na nich? — Nasze życie jest nieskończenie wielopostaciowe. Nasze nogi potykają się o tysiące, tysiące nicości. Jeden znieważa to, co dla drugiego jest święte. Nie ma ideału, który przez przeciwników nie byłby obrzucany błotem. Każdy tylko siebie uważa za mądrego. Każdy jest nie tylko człowiekiem, ale przede wszystkim czymś innym. Wszyscy żądają, żeby było im przebaczone, ale gdzie jest ten, który sam chce przebaczyć? Kto…
Urwałem w pół zdania. Prawie przeraziłem się samego siebie. Mógłbym godzinami perorować tym tonem, ale co mogłaby pomyśleć Szakara o naszym pięknym, dumnym Zachodzie? Czy wolno mi być tak nieostrożnym i mówić o rzeczach, które tu powinienem stanowczo przemilczeć? Młoda, nie zepsuta Kurdyjka patrzyła na mnie z pytaniem w oczach, gdy nagle przestałem mówić. Już otworzyłem usta, by podjąć inny wątek, ale po jej twarzy przemknął pełen zrozumienia uśmiech i powiedziała: — Ja wiem, efendi! U was nie wszystko jest tak, żeby nam wolno było to wiedzieć. Chrześcijanie przeciwko poganom, chrześcijanie przeciwko żydom, chrześcijanie przeciwko chrześcijanom, tak to u was jest. I cała ta wrogość jedynie dla dobra chrześcijaństwa! Wiemy o tym, nie musisz tego przemilczać. Jedno jedyne słowo Chrystusa, które ten tak, a tamten inaczej objaśnia, może u was miłość, którą głosi Zbawiciel, przemienić w najbardziej zażartą nienawiść. Słyszeliśmy o… ale przecież ty o tym nie mówisz, więc i ja będę milczała. Czy dziś znowu wyjdziesz na plac? — Tak, i to zaraz. — Każę więc zanieść tam twoje poduszki. Czy mam cię zaprowadzić? — Nie. Dziękuję ci! Laska w zupełności mi wystarczy. Wstałem i udałem się najpierw do mojego Hadżiego Halefa Omara. Dziś jego twarz bardziej mi się podobała niż wczoraj. Hanneh widziała, że ucieszyło mnie to. Z radością podała mi rękę. Potem zszedłem po schodach na miejsce, w którym siedziałem wczoraj. Po niedługim czasie przyszła Pekala. W jednej ręce niosła koszyczek ze śliwkami, a w drugiej trzymała kilka róż. — Czekałam na ciebie, efendi. Nasz Ustad przysyła ci te owoce, a ja dokładam róże, bo lubisz i owoce, i kwiaty! — Przekaż Ustadowi moje podziękowanie; a tobie sam dziękuję! — Możesz dostawać je codziennie, jak długo będą. Czy pozwolisz, że o coś zapytam? — Chętnie. O co? — Chciałabym się dowiedzieć, czy wczoraj wieczorem byłeś zadowolony z mojej zupy frenk maidanosi. — Dobra była. — Naprawdę? — Tak. — A czy przypominasz sobie, co obiecałeś mi, jeśli zupa będzie ci smakowała? — Ach! Myślisz o wychowywaniu? — Tak. Obiecałeś dać mi odpowiedź. — No dobrze! Zrobiłem bardzo poważną minę i rzekłem: — Przyznaję, że masz rację; my, mężczyźni, wszyscy potrzebujemy wychowywania! — O efendi! Jaki ty jesteś mądry i wyrozumiały! Wszystko, co mówisz, zawsze jest słuszne. Musicie się jeszcze wiele uczyć! — Ależ będziemy się uczyli po to, żebyśmy mogli potem wychowywać kobiety. — Kogo? — zapytała szybko. — Kobiety. A może twoim zdaniem lepiej dla was, żebyście pozostały niewychowane? — O efendi, teraz słyszę, że jednak to, co mówisz, nie zawsze jest słuszne! — Nic nie szkodzi, droga Pekalo. Wszyscy się mylimy. A czy tobie się to nie zdarza? — Tak, niekiedy; ale co do wychowywania wiem, co wiem. O, nadchodzi nasz Pedehr. Chyba idzie do ciebie. Pozwól, że odejdę! Oddaliła się w stronę kuchni. Pedehr schodził ze schodów do mnie. Zaproponowałem mu jedną z moich poduszek; usiadł. Powiedział mi o żołnierzach wziętych do niewoli to, co już wiedziałem od Szakary.
Z lewej strony, stamtąd gdzie tkwili żołnierze, nadszedł Tifl i oznajmił mu, iż ssultan domaga się koniecznie rozmowy z nim. „Dziecko” dostał polecenie, aby go przyprowadzić. Kapitan został doprowadzony; jego wejście nie było już tak butne jak wczoraj. Szedł ze spuszczoną głową. Duma go opuściła, ale z jego oczu wyzierała hamowana złość: — Czego ode mnie chcesz? — spytał Pedehr. — Wszystkiego! — odparł zapytany. — Co rozumiesz przez „wszystko”? — Wszystko, co nam odebraliście, a do tego broń, wolność i konie! — Jeśli nie chcesz nic więcej, to możesz odejść. To, co mamy, będzie zatrzymane! — Ale to należy do nas! — Do was? — Wczoraj powiedziałeś, że jest to własność szachinszacha? — I słusznie. On nam to zawierzył. Musimy zdać z tego rachunek. — To już nie jest konieczne, bo ja przygotowuję spis. To, co się jemu należy, otrzyma ode mnie. Ja go nie oszukam. — Ty… jesteś… bardzo nieostrożny, Pedehrze! — zasyczał rotmistrz. — Masz mnie tytułować szejkiem, a nie Pedehrem. Zapamiętaj to sobie! Ja nie jestem ojcem dla złodziei! — Złodziei? My jesteśmy żołnierzami. Ja jestem oficerem! — A gdzie są wasze mundury? Ach, milczysz? Rotmistrz ze złości zacisnął pięści, przy czym uniósł nieco prawą rękę. Wtedy zobaczyłem na jego palcu pierścień, który przyciągnął moją uwagę. Wykonany z białego metalu, miał w miejscu oczka ośmiokątną płytę. Przyjrzałem się uważniej. Rozgniewany rotmistrz podszedł bliżej do Pedehra. I stanął tak blisko mnie, że mogłem odczytać znaki wyryte na płytce: Sa, połączony z Lam, a powyżej znak podwojenia. Teraz wiedziałem już, co mam o nim myśleć. Był jednym z Sillanów, członkiem owego tajnego bractwa, z którym znów się zetknąłem. Przy ostatnim pytaniu cofnął się i odpowiedział: — Kiedy jesteśmy odkomenderowani do Beduinów, możemy być ubrani, jak chcemy! — A kto was odkomenderował do Kalhuranów? — To moja sprawa, nie twoja! — Dobrze! Nie jest też moją sprawą, czy jesteś oficerem czy nie. — To szubrawiec i nic więcej! — wtrąciłem teraz. Pedehr obrzucił mnie zdziwionym spojrzeniem. — Wiesz o tym? — spytał. — Nawet bardzo dokładnie! — Czy go znasz? — Tak. — Jego nazwisko? — Nie. — A więc tylko osobę? — Też nie. Ale mimo to obstaję przy swoim, choć wczorajszego wieczoru widziałem go po raz pierwszy. — Udowodnij to! — ryknął Pers. — Milcz! — nakazał mu Pedehr. — Ten efendi nigdy nie mówi tego, czego nie może udowodnić. Nie znam jego powodów, ale zapewne poznam je. Skoro cię nazwał szubrawcem, to znaczy, że nim jesteś. — A kim jest człowiek, którego nazywasz efendim? Nie należy do Dżamikunów, to po nim widać. Nie jest też Persem. Pewnie tureckim sunnitą, dla którego tylko piekło stoi otworem. Śmieję się z wszystkiego, co on mówi. Jeszcze raz pytam: czy zwrócisz nam to, co do nas należy?
— Nie. — To bój się krwawej zemsty! — Na moim terenie tego nie ma! — Ty nie znasz mściciela! — A któż nim będzie! Jakiś człowiek! Krewny zabitego! W każdym razie nie wolny Beduin! Pedehr powiedział to lekceważącym tonem, i to jeszcze bardziej rozsierdziło Persa. — Nie, Beduinem nie jest on naturalnie! On nie musi rozkoszować się chlebem pieczonym na wielbłądzim łajnie! Czy wiesz, jak się nazywał muhassil? Pedehr wzgardliwie prztyknął palcami. — To Omar Iraki! — powiedział. — Czy znasz jego rodzinę? — Jest mi ona obojętna. Ponieważ jest on Iraki, to wywodzi się z dołu, z piachu. — Nie drwij! Jego ojciec należy do najpotężniejszych ludzi w krainie Srebrnego Lwa. Ma siłę, aby was wszystkich zniszczyć. Dysponuje tysiącami żołnierzy, którzy cały ten wasz teren obrócą w pustynię! — Niechaj przyjdą! Prawdopodobnie są mądrzejsi i bardziej ostrożni od was. Ale jak się nazywa ten wielki człowiek, który posiada taką władzę? Czy zechcesz łaskawie wyjawić mi jego nazwisko? — Zwie się Ghulam el Multasim. Wypowiedziawszy to, Pers obrzucił nas triumfującym spojrzeniem. Wydawało się, iż oczekiwał, że to nas przerazi. Ale wcale tak się nie stało. Nie mogę oczywiście twierdzić, że to nazwisko nie zrobiło na nas pewnego wrażenia. Pedehr zareagował na nie jednak zupełnie inaczej niż ja. Przypominamy sobie chyba jeszcze nie zaadresowany list, jaki Halef otrzymał od właściciela kawiarni w Basrze. Co prawda dowiedzieliśmy się z niego, że skierowany był do niejakiego Ghulama el Multasima, ale nie wiedzieliśmy, gdzie ów Ghulam mieszka. Nieraz już myślałem o tym liście i jego adresacie. Czy ten Ghulam el Multasim był tym samym, którego kapitan miał na myśli? Ghulam, jak już powiedziano, znaczy goniec, paź, a także kurier. Tak przecież nazywał się „Przesmyk Kuriera”, też Boghaz–y–Ghulam. Pod słowem „ghulam” rozumie się również straż przyboczną szacha. Jeśli jeden z oficerów tej straży opłacany jest jako oficer do specjalnych poruczeń, to możliwe, że bywa dokądś wysyłany jako muhassil, aby egzekwować podatki. Może człowiek, o którym mówił rotmistrz, był oficerem straży przybocznej. Obydwaj Ghulamowie, ten mój i ten jego, byli tą samą osobą, co potwierdzał pierścień. Adresat listu był bez wątpienia jednym z Sillanów. Pierścień potwierdzał i to, że rotmistrz też do nich należał. Wielce ucieszyłem się z trafienia na ślad nieznanego adresata, ale naturalnie nie zamierzałem jakimkolwiek pytaniem zdradzić mego szczególnego zainteresowania nim. Milczałem przeto. Pedehr przeciwnie. Ledwie usłyszał to nazwisko, spojrzał na rotmistrza z takim zdziwieniem, że ten aż się zmieszał. — Ghulam el Multasim! — powiedział. — Krwiopijca! Odtrącony! I ty, a na to wygląda, myślałeś, że ja się przestraszę? Myślisz, że tchórz odważy się mnie jawnie zaatakować? Tak, teraz wiem, że ten efendi miał rację: ty nie jesteś oficerem, tylko szubrawcem! Ujawniłeś się jako jego kreatura! Koniec z tobą! Precz! Precz! Takiej reakcji Pers nie oczekiwał. Poczuł się zdemaskowany i nie powiedział już ani słowa, kiedy dwaj Dżamikunowie, którzy go tu przyprowadzili, ujęli go pod ramiona i wyprowadzili. Kiedy zniknął za kilkakrotnie tu wymienianą starą bramą, Pedehr powiedział do mnie: — Teraz już pewne jest, że ci ludzie nie są prawdziwymi żołnierzami. Ten Multasim był bowiem dawniej oficerem straży przybocznej, największym służalcem i bezwzględnym człowiekiem.
Dzięki tej służalczości umiał w taki sposób płaszczyć się przed ówczesnym ministrem finansów, że udało mu się otrzymać wieloletni kontrakt dzierżawcy na pobór pewnych państwowych przychodów, podpisany także przez sseder–y–asema*. Uzyskawszy to, pożegnał się z wojskiem, żeby nie musiał nikogo słuchać, a tylko rozkazywać i przy tym się bogacić. Jest on jadowity niczym pustynny wąż, tchórzliwy jak stara, bezzębna hiena i nieczuły jak kamień. Jeśli wystarczy jedna owca na pokrycie zaległego podatku, to zabiera całe stado. Dokądkolwiek przychodzi, usadawia się tam, żeby wyssać z ziemi i ludzi wszystko, a kiedy wreszcie odchodzi, jest obżarty jak muł schodzący z dobrego pastwiska. Istnieją ludzie podobni drapieżnym zwierzętom, a jeszcze inni, którzy są jak robactwo. Kiedy się poznaje ich i ich czyny, można by zwątpić w dobroć Chodeha i w Jego sprawiedliwość, gdyby się nie wiedziało tak dobrze, że powody tego, co się dzieje, pozostaną ukryte tylko dla naszego dobra… Wydawało się, że nie dokończył zdania; umilkł, widząc, że coś odwróciło moją uwagę. Nasłuchiwałem. Z góry dochodziły jakieś dźwięki. Czy to głosy ludzi? Czy to, co śpiewali, to była pieśń? Słów nie mogłem usłyszeć. Melodia opierała się nie tylko na głosach wysokich, lecz również na niskich. Ich współbrzmienie było bardzo osobliwe, zupełnie niezgodne z naszymi zasadami harmonii, ale zgoła nie błędne. Frapowała mnie bardziej ta osobliwość niż sam śpiew. Pedehr zaśmiał się. — Zaskakuje cię ten śpiew? — spytał. — Tak. — przyznałem. — Dlatego że słyszysz go w tak odosobnionym miejscu? U ludzi, którzy, jak sądzicie, wcale nie umieją śpiewać? — Nie tylko dlatego. Nikt lepiej ode mnie nie wie, że Orient jest muzykalny. — Ale uważacie, że jego muzyka jest brzydka? — Przynajmniej, że nie jest ładna. — Czy ten osąd dotyczy i nas? Jesteśmy przecież w Oriencie. A więc nieładna! Widziałem, że mówił to żartem. W jego pięknych oczach dostrzegłem figlarny błysk. — Proszę cię! Nie to miałem na myśli — odparłem szybko. — Skończyli. Koniec pieśni. Szkoda! Ledwie się zaczęło, a już się skończyło. Kiedy obcy człowiek tylko bardzo szybko przejdzie obok ciebie, nie możesz wiedzieć, kim i czym on jest. Tak też i z tą pieśnią. Ta zupełnie obca mi forma przelotnie doszła do mnie. Szatę miała orientalną. Wydało mi się, jak gdyby nie należała do żyjących teraz, tylko drzemała w grobie przeszłości, z którego znowu powstała. Takie wrażenie wywarła na mnie ta pieśń. — Jakże ty to mówisz! Powinien to usłyszeć nasz chodż–y–dżuna*! — Co? Jest tu nauczyciel, udzielający specjalnych lekcji śpiewu? — A czy u was nie ma takich ludzi? — W istocie, są. Ale nasze stosunki są przecież zupełnie odmienne od waszych. — Nie znam ich. A co się tyczy naszego śpiewu, to wprawdzie bardzo go lubię, ale nie mogę ci udzielić żadnego uczonego objaśnienia. Poznasz nauczyciela i od niego dowiesz się wszystkiego, co cię interesuje. To on jest źródłem melodii, która, mimo jego bardzo podeszłego wieku, płynie czysto i szczodrze. I znów rozbrzmiał śpiew; często przerywany i zaczynany od początku. Była to lekcja. — Chyba ćwiczą? — spytałem. — Tak. A czy wiesz dla kogo? — Nie. — Dla ciebie. — Dla mnie? To zaskakująca uprzejmość! * *
premier nauczyciel śpiewu
— Uprzejmość? Owszem, chcieliśmy bowiem, abyś uprzejmie zgodził się na to. A zaskakująca? To, co ciebie zaskakuje, jest dla nas miłym, starym zwyczajem. Grób był już dla ciebie otwarty, ale ręka Chodeha pochwyciła cię i przywróciła do życia. Wszystko, co się z tobą dzieje, dotyczy też nas, albowiem jesteś naszym gościem. Jesteśmy więc bardzo uradowani i za tę radość chcemy święcić dzień dziękczynienia. Zabrzmiało to tak prosto i tak oczywiście! Święto podzięki! Za mnie! Wyznam, że poczułem się zakłopotany i to sprawiło, iż zadałem zupełnie niepotrzebne pytanie: — Dlaczego właśnie dziś? — Albowiem jest niedziela, pierwsza niedziela po tym, jak po chorobie opuściłeś łoże. Chciałbym przedstawić ci prośbę, a raczej dwie, i mam nadzieję, że się na nie zgodzisz. — Z chęcią, jeśli będę mógł! — Możesz! Pierwsza, że w ogóle pozwolisz nam czynić to, co nakazuje nam zarówno serce, jak religia. Wprawdzie czynilibyśmy to i bez twego przyzwolenia, gdyż między Chodehem a jego dziećmi nie może stanąć obca wola kogoś, kto sądzi, że mógłby wydawać rozkazy. U mahometan to może się zdarzyć, ale u nas jest inaczej. My nie mamy imama, który wyobraża sobie, że jako eischikkagazi–baszi* Pana świata mógłby rozstrzygać o tym, jaką wizytę Chodeh ma przyjąć, a jaką nie. Ale gdybyś ty nie zezwolił, to nie mógłbyś przy tym być, co bardzo by nas zasmuciło. Druga prośba to, abyś nie czuł, że się z tym narzucamy. Chcielibyśmy, abyś czuł się wolny od jakiegokolwiek przymusu, jak gdyby to, co czynimy, nie miało żadnego związku z tobą. Myśl, że święcimy dzień dziękczynienia dla obcego tobie człowieka. Czy chcesz tego, efendi? Głęboko wzruszony podałem mu rękę i odpowiedziałem: — Nie musisz pytać, a ja nie mam tu nic do decydowania. Jakże mógłbym zachowywać się jak imam, usłyszawszy od ciebie, że u was go nie ma! Ale powiedz mi, w jaki sposób odbywa się uroczystość wedle tego miłego, starego obyczaju? — Lepiej, że to zobaczysz, niż teraz usłyszysz. Około południa zostaniesz przeniesiony w lektyce do naszej świątyni. Tam pozostaniesz do wieczora. Wszystko, czego ci potrzeba, zostanie przygotowane. Nasz Tifl będzie w pobliżu, żeby ci służyć. Każdy Dżamika, który mieszka w duarze albo w pobliżu i uważa was za swoich gości, albowiem jesteście gośćmi Ustada, będzie tam obecny. Nikogo się nie przymusza. Kto przybędzie, uczyni to z własnej woli. I ilukolwiek by ich było, nikt nie będzie ci się naprzykrzał. To tak, jak gdybyś tam nie był obecny, jednak gdy zechcesz z kimś pomówić, wówczas wystarczy słowo do Tifla, a on tego kogoś przyprowadzi. Teraz pozwól, że odejdę. Wydaje się, że jestem gdzie indziej potrzebny. Szakara, stojąc na górze przy kolumnach, już go wzywała. Odszedł. Jakie obudziło to we mnie myśli! Porządkowałem je. Prawdę powiedziawszy, uczestniczenie w uroczystości jako główna jej postać nie sprawiało mi przyjemności; fakt, że skupię na sobie uwagę wszystkich, wcale mnie nie uszczęśliwiał. Gdyby zapytać tak zwanego sławnego człowieka i gdyby był on nie tylko sławny, ale i rozsądny, to można by się dowiedzieć, jak drogo może zapłacić za tę uwagę. Nie należy mu zazdrościć, lecz raczej współczuć. Występowanie publiczne jest wrogiem wszelkiego szczęścia. Szczęśliwy ten, komu nie przypadł w udziale okropny los zwracania swoją osobą uwagi ludzi, którzy są tak krótkowzroczni i nieprzyjaźni, że za tę „sławę”, i tak już trudną do udźwignięcia, nienawidzą go i prześladują. Wcale zatem nie było mi miło wiedzieć, że ja stanę się centralnym punktem tego, co sobie postanowiono, ale w żadnym razie nie mogłem być tak niewdzięczny, żeby uczuciom tych dobrych ludzi przeciwstawiać swoje odczucia. Powinienem się poddać. W jakiś czas po tym, gdy Pedehr wszedł do domu, zobaczyłem idącego z ogrodu mężczyznę, którego powierzchowność od razu przyciągnęła mój wzrok. Nie z powodu ubioru, który *
najwyższy strażnik drzwi
miałbym szczegółowo opisywać. Był on prosty, jak ubiór każdego z Dżamikunów. Ale on sam był mężczyzną, który od pierwszego spojrzenia musiał mnie zainteresować. Wyobraźmy sobie Bismarcka w orientalnym stroju, z długą, falistą brodą, wyprostowanego, dumnego, kroczącego w zamyśleniu, a będzie to dokładny obraz postaci, która się do mnie zbliżała. Nadto i twarz miał zdumiewająco podobną, nie wyłączając krzaczastych brwi. Zatrzymał się przede mną na chwilę, podniósł obie ręce do piersi, pokłonił się i zapytał: — Czy ty jesteś Kara Ben Nemsi, efendi? — Tak — odpowiedziałem. — Przychodzę od naszego Pedehra. Powiedział, że nie weźmiesz mi tego za złe, jeśli cię powitam. Jestem chodż–y–dżuna. — Witam cię serdecznie! Pozwól, że poproszę, abyś usiadł obok mnie! Podsunąłem mu jedną z moich poduszek, a on usiadł. Kiedy mówił, zauważyłem, jak — chciałoby się powiedzieć „harmonijnie” — poruszały się jego wargi pełne i mimo wieku jeszcze świeże. Odniosłem wrażenie, że te usta mogły wypowiadać tylko mądre i dobre, zaś nigdy złe słowa. Prawdopodobnie zauważył, że ogarniałem go nie zwyczajnym spojrzeniem, gdyż zaczął rozmowę, pytając: — Tak dziwnie na mnie spoglądasz. Czy może mnie już znasz? — Nie. — Nie! Ale się uśmiechasz! Przypuszczałem niemal, że już kiedyś mnie widziałeś. — Tak było rzeczywiście. — Nic o tym nie wiem. Gdzie? — Nie tu, w Almanii. — Maszallah! Nigdy tam nie byłem! — Wierzę ci oczywiście. Nie byłeś tam osobiście, tylko twój sobowtór. — Czy jest tam człowiek tak do mnie podobny? — Bardzo podobny. I nie jest to zwykły człowiek, tylko prawa ręka szachinszacha Almanii. Zamyślił się przez chwilę, a potem zapytał: — Prawa ręka? Nie wiem, czy zgadnę. Pięścią tego białego władcy jest Molaka*. Jego prawą ręką może być chyba Bismarak*. Czy zgadłem? — Tak. — A ty znajdujesz, że jestem podobny do tego także u nas znanego i sławnego człowieka? — Nawet zdumiewająco! I postać, i rysy twarzy są wiernie utrafioną kopią jego żywego portretu. — A więc przypadkowe podobieństwo fizycznych cech, z czego równie mało można być dumnym, jak i popadać w smutek, że się jest podobnym do nielubianego człowieka. Nie wygląd zewnętrzny, ale cechy charakteru określają wartość człowieka. Bismarak jest wielkim, znanym w świecie człowiekiem. Ja jestem małym mutribem* znanym tylko w tej okolicy. I właśnie prawdopodobnie ja jestem szczęśliwszy niż mój sławny sobowtór. Ja nie mam wrogów! Pedehr powiedział mi, że interesuje cię nasze śpiewanie. To, co usłyszałeś, było jedynie ćwiczeniem, po którym nie możesz nas oceniać. — Toteż nie czynię tego. Jednak to, co usłyszałem, skłoniło mnie do zastanowienia. — Do zastanowienia? A więc i ty zajmujesz się muzyką? Kto bowiem się nią nie zajmuje, dla tego istnieje ona po to, by jej słuchać, ale nie rozumieć. Spojrzałem na niego zdziwiony. Kurd wiązał muzykę ze zdolnością rozumienia jej przez człowieka! Było to filozoficzne podejście do muzyki. Ta myśl mnie rozśmieszała, ale na szczęście opanowałem się. Samo miejsce, w którym się znajdowałem, niejednokrotnie dawało mi do myślenia, że europejska zarozumiałość właśnie tu była o wiele mniej niż gdziekolwiek *
Moltke Bismarck * muzykant *
indziej uprawniona. Również ten człowiek nie wygląda na takiego, który mógł paplać w naiwnym uniesieniu i bajdurzyć na temat tak ważny, a jemu nieznany. Moje zaskoczenie nie uszło jego uwagi, zapytał więc: — Wydaje się, że masz inny pogląd na to. Czy powiedziałem coś nieprzemyślanego? — Nie. Przeciwnie, z twoich słów wnoszę, że bardzo dobrze umiałeś to przemyśleć. Czy często i gruntownie zastanawiałeś się nad muzyką? — Nie tylko bardzo często, ale i bardzo chętnie, jednak nie gruntownie. Żaden człowiek nie może się szczycić, że tego rodzaju trudne kwestie może do końca zgłębić. Nawet kiedy rodzaj ludzki wymrze na ziemi, królestwo dźwięków pozostanie niezbadane. Słyszałem, że najwięksi uczeni zajmowali się i do dziś się zajmują badaniami nad tym. Ale daremnie. Ja nie jestem uczonym. Ja uprawiam swój ogród i pole, pilnuję swoich owiec. Uprawiam też muzykę z tego samego powodu, z jakiego jem, piję, oddycham i śpię; to nakaz natury, którego muszę słuchać. Jedno zaprząta moje myśli tak samo jak drugie. Te myśli nie mogą być uczone, mądre, bo nie kończyłem żadnych szkół, gdzie uczą, jak powinno się myśleć uczenie. One nie wymagają ode mnie wysiłku, nie zadaję sobie trudu, żeby je znaleźć; przychodzą jak powietrze, kiedy oddycham, są lekkie, proste i naturalne. Pewnie nie mógłbym rozmawiać z żadnym uczonym o muzyce, jednak czuję, że chyba nie musiałbym się wstydzić tego, co o niej myślę. Kiedy ktoś mówi albo śpiewa, kiedy muzykuje, wówczas słyszysz dźwięki. Ale co to jest dźwięk? Czy tylko sam dźwięk słyszysz? A może są to tylko zwiewne fałdy jego szaty, które uderzają o twoje ucho? A ile jest dźwięków? Może wiele? Czy może tylko jeden, który w zależności od cech różniących ludzi i użytych narzędzi, różnie się ujawnia? Jest wszakże tylko jedna jedyna miłość, ale u każdego stworzenia i w każdej chwili okazuje się inna. Dźwięk dany jest przez Chodeha wszystkim ludziom, bez niego nie byliby przecież ludźmi. Jest im tak potrzebny jak światło, bez którego nie mogliby żyć. Każdego dnia przyroda daje nowe promienie i nowe dźwięki, a pochodzą one od jednego światła i jednego dźwięku. Człowiek posiada organy do odbierania jednych i drugich, promieni i dźwięków. Ma albo robi narzędzia, by je wydobyć, bo jest to niezbędne dla egzystencji ludzkości. Gdy dźwięki dobywane są w prosty, naturalny sposób, wtedy tworzą mowę. Gdy się je wywołuje, używa i łączy według artystycznych reguł, powstaje to, co zwykliśmy nazywać muzyką. Im bardziej człowiek w tej swojej sztuce oddala się od natury, tym trudniejsza staje się ich mowa. Tak, prawdopodobnie może się zdarzyć, że stają się zupełnie niezrozumiałe. Dlatego sądzę, że ten, kto tworzy muzykę dla innych, aby była przez nich zrozumiana, ten powinien pozostać tak blisko natury, jak tylko to jest możliwe. Bezpośrednim sąsiadem natury jest śpiew, który każdy zrozumie, albowiem nie rezygnuje ze słowa. Lubimy go i uprawiamy. Jest on wiernym przyjacielem, który nie przemawia do nas zagadkami, ale mówi wprost. Tak, ten przyjaciel jest nawet z nami spokrewniony, tu się urodził, jest naszym dzieckiem, bo to, co śpiewamy, robimy sobie sami! Muzyka janczarów, jaką się słyszy w Teheranie i w Isfahanie, nie nasuwa nam żadnych myśli, które moglibyśmy rozumieć i polubić. Czy to też jest muzyka, efendi? Jeśli najwyższym osiągnięciem sztuki ma być to, że nie ma ona już nic wspólnego z naturą, to musisz przyznać, że jej właściwym celem może być tylko napełnienie niezrozumiałym i głupim hałasem. Mówił wolno, z rozwagą, ale płynnie i w sposób, który wyraźnie wskazywał, że jest to jego ulubiony temat: Dziwne było, że nie pytany wyłożył mi rezultaty swoich przemyśleń w tak oczywisty sposób, jak gdyby tylko z tego powodu do mnie przyszedł. Prosty, zwykły Dżamika i takie rozważania! Słuszne były czy błędne te myśli, ale nie banalne. Z godziny na godzinę mieszkańcy tej doliny ciekawili mnie coraz to bardziej! Kiedy teraz, czekając na moją wypowiedź, patrzył na mnie, przypomniała mi się sentencja jednego ze współczesnych niemieckich filozofów, który nazwał muzykę „dźwiękową ideą świata”. Korciło mnie, by spróbować, o ile mógłbym tymi słowami zbić z tropu muzykanta”. Powiedziałem przeto: — Taki rodzaj muzyki nie jest w każdym razie „dźwiękową ideą świata”. I dobrze mi tak: zaraz musiałem się wstydzić swojej przebiegłości.
Ściągnął gęste brwi na chwilę, obrzucił mnie karcącym spojrzeniem poważnych oczu, ale jego głos zabrzmiał przyjaźnie jak przedtem, gdy powiedział: — Dźwiękowa idea świata! To brzmi bardzo uczenie. Czy to twoje słowa? — Nie. Ja nie siedzę w tak wysokich rejonach. Są to słowa jednego z największych filozofów w Almanii, który tak nazywał muzykę. — Każdy filozof ma własny język. Ja nie wiem, co akurat on rozumie pod „ideą świata”. Ale ja też wymyśliłem sobie ideę świata i ideę muzyki, a są one ściśle ze sobą powiązane. Powiedz, efendi, czy nie ma uczonych ludzi, którzy twierdzą, że nic w świecie nie ginie? — Są tacy w istocie. — Ja też tak myślę. Żaden człowiek, żadne zwierzę, roślina, kropla wody, słowo, żadna myśl nie może zginąć, tak rozłożyć się, że zupełnie nic z tego nie pozostanie. Wszystko co istnieje podlega przemianie, nie może rozpaść się w nicość. To co duchowe, może stać się cielesnym, a co cielesne — duchowym. Tak twórcze słowa Boga stały się światami i wszystkim, co na tych światach się znajduje. Każde z tych słów ma własny dźwięk, a wszystkie te dźwięki przemieniały się w słowa. Są w nich słyszalne albo spoczywają w nich póki nie zostaną usłyszane, Bóg wypowiada w błyskawicy słówko piorun, i grzmią pioruny, ilekroć rozbłyśnie błyskawica. Przemiana słowa ujawnia się w tym samym dźwięku, w jakim brzmiało ono w dziele stworzenia. Wyzwalają się w tym dźwięki radości, bólu, pocieszenia, gniewu i przebaczenia; ale wszystkie one łączą się w dźwięk wielkiego słowa wypowiedzianego przez Chodeha i do niego powracającego. Jest to słowo: miłość. I ta miłość jest podstawowym dźwiękiem i praźródłem każdej prawdziwej sztuki i każdej prawdziwej miłości. Bo… Nie mógł dalej mówić, bo właśnie Hanneh zeszła po schodach i zwróciła się do mnie ze słowami: — Efendi, Halef przebudził się i wypowiedział twoje imię. Chciałby mówić z tobą. Przeprosiłem „muzykanta”, prosząc, aby zaczekał do mego powrotu. On jednak chyba uznał, że uprzejmość wymaga, by mnie uwolnić; sądził, że przerwaną teraz rozmowę możemy w każdej chwili kontynuować. Nie miałem ochoty, żeby odchodził. Wydawało mi się, że dopiero zaczął mówić o tym, co najważniejsze, a takie chwile szczerości jak teraz u ludzi jemu podobnych nie zdarzają się często. Kiedy się odwrócił, a ja z Hanneh wchodziłem po schodach, co dla oszczędzenia moich sił odbywało się bardzo powoli, ona powiedziała: — Przeszkodziłam wam, ale nie gniewaj się na mnie. Halef tak lękał się o ciebie. — Lękał się? Dlaczego? — Mówił, że znajdujesz się w wielkim niebezpieczeństwie. — Ja? Przecież siedziałem spokojnie tam na poduszkach. Czy nie powiedziałaś mu tego? — Powiedziałam, ale nie uwierzył. Domagał się zobaczenia ciebie, i to zaraz. Znalazłszy się na górze, weszliśmy do hali. Halef leżał z twarzą obróconą w stronę wejścia. Lękliwie rozglądał się dookoła. Zobaczywszy mnie, wyraźnie się uradował; wesoły uśmiech pojawił się na jego wymizerowanej twarzy i jak mógł najgłośniej, powiedział: — Sidi, ty naprawdę tu jesteś! Niechaj będą dzięki Allachowi. Teraz już znów wszystko jest dobrze! Podszedłem do niego i usiadłszy na brzegu leża, ująłem go za rękę. Powiedziałem: — Tak, mój drogi Halefie, jestem tu, jestem przy tobie. I dobrze się czuję. Pewnie miałeś zły sen, w którym mnie widziałeś? — To nie był sen… Zaczekaj!… Ze strachu o ciebie aż zrobiło mi się słabo… Muszę najpierw odpocząć… zebrać siły. Mówił cicho, coraz ciszej. Potem zamknął oczy. Hanneh podniosła wskazujący palec, ściągnęła brwi i szepnęła do mnie: — On właściwie nie spał, ale też nie było to na jawie, nie przebudził się. Nigdy wcześniej takim go nie widziałam. Poruszał twarzą i wargami dokładnie tak, jak gdyby krzyczał z
przerażenia, ale bezgłośnie. Pot wystąpił mu na czoło, otarłam mu je i przy tym dotknięciu się przebudził. — A więc był to tylko sen! — powiedziałem równie cicho. — Nie! — twierdziła. — Kiedyś widziałam pewnego wieszcza, mającego dar patrzenia w przyszłość w stanie na wpół czuwania, na wpół snu. Halef wyglądał zupełnie tak jak tamten człowiek. Posłuchaj, co będzie mówił! Byliśmy sami w sali. Wokół cisza. Halef otworzył oczy, obrzucił mnie długim spojrzeniem, jak gdyby chciał się upewnić, że rzeczywiście jestem przy nim, znów zamknął oczy i zaczął mówić wolno, głosem cichym, ale wyraźnie: — To było daleko, u ciebie, bardzo daleko stąd, w Almanii… Usłyszałem, że musisz umrzeć, a przecież nie byłeś chory, lecz zdrowy, silny, rześki bardziej niż teraz… A jednak umierałeś… Właściwie nie leżałeś; stałeś wyprostowany, bez lęku, z uśmiechem… A przecież wiedziałeś, że umrzesz, sam to mówiłeś, że teraz umrzesz… Nie prędko, nie nagle, ale powoli, bardzo powoli… Twoja śmierć będzie trwała nie godziny, dni, tygodnie czy miesiące, ale będziesz umierał latami!… Zrobił pauzę, a ja spytałem: — Czy rozmawiałem z tobą? — Nie. Wcale mnie nie widziałeś. W ogóle nie powiedziałeś ani słowa. Wszyscy, ale to wszyscy wrzeszczeli, krzyczeli na ciebie, a ty milczałeś, jak gdybyś był niemy… Ale było to tak, jakbyś mi mówił, co myślałeś. Znałem każde twoje słowo, choć nie powiedziałeś ani jednej sylaby… — A więc byli przy mnie inni? — Wielu, bardzo wielu… Po ich ubiorach widziałem, że znajdowałem się na Zachodzie. Nie mieli na sobie orientalnych strojów… Było wielu, którzy stali wokół ciebie, sami wrogowie, źli wrogowie. Wołali, wykrzykiwali, ryczeli, wyszydzali, mówili, że jesteś najgorszym z ludzi na ziemi Allacha. Po lewej stronie daleko stali jeszcze inni; ci też się cieszyli i ryczeli wraz z tamtymi… Zaś po prawej stronie stał tłum. To byli twoi przyjaciele, i żądali od ciebie, abyś natychmiast się bronił. Ale ty tego nie czyniłeś… Jeden po drugim wrogowie ruszyli w twoją stronę. Każdy z nich, kiedy doszedł, zatracił ludzką postać i przemienił się w ohydnego robaka, który wżarł się głęboko w twoje ciało… Krzyczałem, ilekroć człowiek przemieniał się w robaka, w czerwia, i wżerał się w ciebie. Ale ty nie słyszałeś, a ja nie mogłem podejść do ciebie, by cię osłonić. Twoje oczy były jasne i rysy twarzy przyjazne. Widać było, że to cię cieszyło, wcale nie odczuwałeś bólu. Darzyłeś współczuciem nawet ludzi, którzy z nienawiści stawali się robakami, żeby cię pożreć, zupełnie jak trup w grobie zostaje pożarty przez robaki… Ale wyglądało to strasznie! Te brudnoszare żarłoki wżerały się coraz wyżej, stawały się coraz grubsze i bardziej tłuste, ą kiedy już o mało co nie pękały, spadały i wiły się na dole z zadowoleniem… — Dziwny sen — powiedziałem, potrząsając głową, kiedy Halef znowu przerwał dla odpoczynku. — To nie sen! I wcale nie dziwny! To było coś więcej, coś przerażającego!… Raz zauważyłem, że nagle i przypadkowo pomyślałeś o mnie. Widziałem to po tobie. Widziałeś, że stoję i załamuję ręce… Wtedy krzyknąłeś do mnie: Nie martw się! Stare mięso musi odpaść! Każę to robić robakom! To nie boli! Wiesz przecież: „Hadżi” powinien umrzeć, dam go tym robakom, to jego grabarze. Ale „Halef’ zostanie. Jemu nic nie zrobią, bo on jest nieśmiertelny. W ten sposób już przed śmiercią będę uwolniony od śmierci!… Tak powiedziałeś, a wrogowie słyszeli to. I wtedy ogarnęła ich niepohamowana złość. Już nie przemieniali się pojedynczo, ale nagle wszyscy, wszyscy stali się 1 żarłocznymi robakami i rzucili się na ciebie… Bez przerwy krzyczałem; ze strachu. I wtedy… i wtedy dotknęła mnie wyzwalająca ręka Hanneh. Otarła mi zimny pot z czoła i to sprawiło, że mogłem się przebudzić.
Pod koniec mówił coraz szybciej, a towarzyszyły temu gwałtowne : ruchy ramion. Dla jego wątłych sił tego było za wiele; opadł i nie mógł dobyć głosu. To zaniepokoiło Hanneh, ale ja ją uspokoiłem: — Nie obawiaj się. Skoro przetrwał ten sen, to opowiadanie o nim nie zaszkodzi mu. Nie ma żadnego niebezpieczeństwa, to tylko zmęczenie. Prześpi się i obudzi wzmocniony. I tak się stało. Już po kilku minutach sen zabrał go nam. Wymieniliśmy jeszcze parę uwag o dziwnym zdarzeniu, a potem wyszedłem z hali, żeby udać się z powrotem na swoje miejsce. Kiedy wyszedłem, stała tam już lektyka, a przy niej „Dziecko”, który powiedział, że jeśli mi to odpowiada, to zostanę do świątyni zaniesiony. Zgodziłem się naturalnie. Tifl, jak się wydawało, miał na sobie odświętny ubiór, lektyka zaś przystrojona była różami i innymi kwiatami. „Panna młoda” stała przy bramie do ogrodu, a jej mruganie i dygi wyjawiły mi, czyja to ręka tak serdecznie zatroszczyła się o ten wystrój. Przed udaniem się na przeciwległe wzgórze musiałem przede wszystkim uporać się z dwoma wrażeniami: z rozmową z „muzykantem” i ze snem Halefa. Ze snem szybko dałem sobie radę. Każdy człowiek nosi w sobie zło i dobro. Jeśli miałbym mieć wrogów, którzy uważają, że ich zadaniem jest stłumić we mnie zło i dla własnego dobrego samopoczucia je zaanektować, to właściwie nie będę się ani słowem bronił. Walka o to, żeby pozostać z wadami, byłaby największą głupotą, którą kiedyś wyrzucałbym sobie. Ciało ludzkie, kiedy zostanie pogrzebane, jest rzeczywiście przeznaczone dla robaków. Ale dusza, duch? Może istnieją też duchowe czerwie, które hulają w etycznej materii procesu gnilnego, bez których my, śmiertelni, nie bylibyśmy już ludźmi, tylko bogami? Biedny, biedny czerwiu, jakże zasługujesz na współczucie! Do jakiego rzędu istot żywych należy twój organizm, którego przeznaczeniem jest, jak się wydaje, tuczenie się moralnymi trupami! Dla twego dobra żywię nadzieję, że nie istniejesz w rzeczywistości, a jedynie we śnie Halefa! Co się tyczy „muzykanta”, to spodziewałem się znaleźć w nim źródło, z którego mógłbym czerpać nowe, obce Zachodowi, poglądy a muzykę. Mówił krótko, ale nawet tych niewiele słów miało już dla mnie głębię, spenetrowanie której obiecywało wielką, duchową rozkosz. Ten człowiek miał przemyślenia i poglądy, jakie mogłyby mnie tylko wzbogacić, i moje europejskie policzki wcale nie spłonęły rumieńcem wstydu, że chcę się nauczyć możliwie najwięcej od tego nieuczonego Kurda. Wschód dostarczył nam więcej, o wiele więcej skarbów ducha, niż w swojej dumie jesteśmy skłonni przyznać. Jeszcze dużo, o czym nawet nie mamy pojęcia, jest tam przed nami ukryte, toteż muzykant” wydał mi się diamentem, leżącym na poboczu wielkiej drogi, i wart był zainteresowania. Takie myśli towarzyszyły mi, kiedy niesiono mnie na górę… o mało nie powiedziałem „zamkową” (Schlossberg). Droga była szeroka i dobrze utrzymana, obsadzona wybranymi drzewami, krzewami ozdobnymi i już rozkwitłymi kwiatami. W mojej ojczyźnie widziałem wiele zamków, ale żaden z nich nie miał tak starannie utrzymanej drogi. Tu każda jej krzywizna ukazywała nowy, coraz piękniejszy widok na dolinę. Ilekroć Ustad wychodził ze swego „wysokiego domu”, udając się do duaru, musiał cieszyć się swoim dziełem! I każdy, kto do niego wchodził na górę, odczuwał to samo z podzięką i miłością dla niego! A że tak było, widziałem po każdym, kogo spotkaliśmy po drodze. Jakże przyjaźni byli ci ludzie i jak chętnie nas pozdrawiali! Nie zauważyłem żadnego ciekawskiego, nieżyczliwego spojrzenia czy objawu niechęci. Nawet dzieci machały do mnie na powitanie małymi rączkami, a kilkakrotnie słyszałem, że byłem przez nich nazywany „dust–y–duar”*. Ta powszechna i nie udawana życzliwość musiałaby wzbudzić we mnie takie same uczucia, ale ja żywiłem je już od dawna. Mam skłonność do porównań. Widok na wysokie góry i rozrzucone wśród nich miejscowości przywoływał wspomnienie podobnie położonych alpejskich wsi, gdzie przyjmowanym się było tylko z chciwości, zapraszanym do stołu z egoizmu i *
przyjaciel wsi
wykorzystywanym na każdym kroku. Biedny, biedny Kurdystanie, jakże daleki jesteś od tego, by być uznanym za humanitarny, cywilizowany kraj! Tifl szedł na przedzie. Można się domyślać, co te cztery słowa znaczyły! Każdy jego ruch oznajmiał, że ten oto efendi za mną został na cały dzień zawierzony mojej opiece! Nie jestem wprawdzie kimś więcej niż każdy z was, ale dziś muszę prosić, aby uważano mnie za ważną osobę! Na nogach miał sandały, pająkowatą czapkę zastępowała teraz kolorowa, malowniczo zawiązana wokół głowy chusta. Dziś też pozdrawiano go chyba inaczej niż zwykle. I dlaczegóż by nie? Czy i nam się nie wydaje, że jesteśmy zupełnie innymi ludźmi we fraku i w cylindrze, gdyż podnoszą one nasze towarzyskie znaczenie? Odświętny ubiór nastraja człowieka uroczyście i wszystko, co nasz „Dziecko” robił dzisiejszego dnia, taki właśnie miało charakter. Kiedy przechodziliśmy przez wieś, widziałem mieszkańców pełnych wyczekiwania, stojących przed drzwiami domów. Ubrani byli w to, co mieli najlepszego, w rękach trzymali kwiaty. A każdy miał gości przybyłych z zewnątrz. Mężczyźni nie byli zajęci niczym, ale kobiety i dziewczęta czyniły różne przygotowania, z czego należało wnosić, że dziś będzie się jadło nie tu, na dole, lecz na górze. Droga wiodąca pod górę na drugą stronę, podobnie jak ta, którą schodziliśmy na dół, biegła też zakrętami, a i tu, na obrzeżach, widać było tę samą staranność pielęgnujących je rąk. Ale ja mniej patrzyłem na drogę, a raczej na widok, jaki roztaczał się stąd na „wysoki dom”. Dziś widziałem go po raz pierwszy. Miałem przed oczyma cały jego fronton. Wyrastał coraz wyraźniej z góry po przeciwnej stronie. To, co jawiło się moim oczom, było dla mnie zagadką, wielką, wielką stylistyczną zagadką. Widok ten przyciągał moje oczy i musiałem się przemóc, żeby w końcu odwrócić wzrok, albowiem nie pojawił się stopniowo, z wolna, ale nagle, w całej swojej niepodzielności. A co dziwne, w tej samej chwili kiedy zdobyłem się na to, Tifl, ciągle idący przodem, odwrócił się i powiedział: — Efendi, proszę cię, nie patrz na „wysoki dom”. — Dlaczego? — Nasz dobry Ustad kazał mi prosić cię o to. — Czy podał ci powód? — Powiedział coś, czego nie rozumiem. Mówił o dawnych czasach. — O jakich? — O tych przed potopem, który kiedyś zalał ziemię. Od tamtego czasu upłynęło wiele tysięcy lat. — A co to ma wspólnego z twoją prośbą? — Właśnie tego nie pojmuję. Nie powinieneś, patrząc na to, tych wielu tysięcy lat przeżywać. Powinieneś zaczekać, aż dojdziemy na górę i usiądziesz pod naszymi kolumnami. Wtedy, zobaczywszy cały ten czas przed sobą, zdziwisz się i może zrozumiesz go od pierwszej do ostatniej chwili. — Usłucham twojej rady, mój drogi. — Tak, uczyń to! I jeszcze coś mam ci powiedzieć. Czy mogę już teraz, żebym nie zapomniał? — Naturalnie! — Powinieneś zauważyć, że góra jest matką tego domu. On z niej wyszedł. Wnętrze jest w niej ukryte. Po prawej i po lewej stronie widzisz kamieniołomy, z których pochodzą kamienie na budowę domu. Leżą spiętrzone w różny sposób niczym piętra budowli. Na dole ciemne i coraz to jaśniejsze w górze. Do budowy nie został użyty ani jeden kamień z innego miejsca. Tylko ludzie, którzy układali różne piętra, przybyli z obcych krajów, a kiedy nadszedł ich czas, zniknęli na obczyźnie. Nasz Ustad powiedział, że taki jest ziemski zwyczaj. Dotarliśmy teraz do zakrętu, wysuniętego z górskiej ściany niczym altana. Tu Tifl kazał się zatrzymać, bym mógł delektować się wspaniałym widokiem. Podniósł rękę, wyciągając ją w stronę domu, i rzekł:
— Wskazuję co prawda w tamtą stronę, ale nie patrz tam. Tu, gdzie teraz się znajdujemy, stał kiedyś Ustad z obcym człowiekiem, który przybył, aby nieść nam swoją religię. Twierdził on, że nasza nie zaprowadzi nas do nieba, lecz do pieklą. Kiedy jednak zabawił u nas jakiś czas, zrozumieliśmy, że jego niebo, jeśli wszyscy błogosławieni podobni są do niego, byłoby dla nas piekłem. Musiał odejść. W przeddzień odejścia Ustad wszedł z nim tu na górę, gdzie teraz stoimy. Obcy kręcił głową nad naszym „wysokim domem”. Uznał, że jest to okropna, pozbawiona myśli budowla. Zabrali mnie ze sobą. Byłem przy nich i słyszałem, co Ustad mu odpowiedział: — No, co? — Tak od razu nie mogę powiedzieć. Muszę sobie przypomnieć. Zastanawiał się przez chwilę, a potem powiedział: — Wy, obcy goście, jesteście dziwni! Przybywacie tu i występujecie z żądaniami i krytycznymi uwagami, jak gdyby ten kraj nie do nas należał, tylko do was, a my bylibyśmy waszymi gośćmi. Gość przychodzi dziś, przebywa jakiś czas w tym miejscu, a potem odchodzi. Zostawia ślady swego krótkiego pobytu; ale jeśli jest człowiekiem rozumnym, to rezygnuje z obalania naszych gór i wypełniania nimi dolin. Podobnie jak w naszej dolinie, jest na kuli ziemskiej. Człowiek przychodzi jak gość. Narody też są gośćmi tylko. Pozostawiają ślady swojej bytności; jednak obalenia gór i zamieniania całej ziemi w jedno wielkie pole, na którym wszystko byłoby jednakie, tego ani żaden wielki człowiek, ani potężny naród nie zdołałby zrobić. Na szczęście! Przez takie równanie zostałoby wkrótce zniszczone całe życie na ziemi. — Tak brzmiała myśl wypowiedziana przez Ustada. Zastanawiał się przez chwilę, a potem ciągnął dalej: — Ty przychodzisz do nas, aby nam takie zrównanie narzucić. Żądasz zniszczenia istniejącego. Mówisz o innej, wyższej kulturze. Podobnie jak ty, do tej pory każdy człowiek i każdy naród mówił o swojej kulturze. A ci, którzy po nas przyjdą, będą mówili to samo o swojej! Ty uważasz tę budowlę za brzydką i pozbawioną sensu, ale ja ci powiadam, że ona nie tylko ma sens, i to głęboki, ale jest całym kazaniem; tak potężnym kazaniem, jakiego pewnie nie mógłbyś mi wygłosić! Kto wzniósł tę budowlę? Czy tylko jeden mistrz? W ciągu krótkiego życia? Tysiące lat przemijało; czas i ludzie byli gośćmi na ziemi i każdy z gości pozostawił po sobie ślad tego czasu tu, na obczyźnie. Ludzie, którzy pojawiali się i znikali niegdyś, kiedy tu jeszcze żyli, wypowiadali słyszalne słowa; jednak wyższa wola pobudzała ich do tego, by to, co słyszalne, utrwalić w kamieniu i żeby to pozostało widoczne. Każdy z nich wierzył, że tylko on był mędrcem, oświeconym, że tylko on czynił to właściwie. Ale tylko jeden z nich, pierwszy, zbudował właściwy fundament. A na czym inni układali swoje kamienie? Na tym, co odrzucili! Czy mógłbyś inaczej czynić, gdybyś zechciał zostać u nas i tu budować? Myśli pochodziłyby skądinąd, ale kamienie musiałbyś brać z naszych gór i my musielibyśmy wykonać pracę. Pytam więc: jaki wpływ miałby ten materiał i ta nasza praca na twoje myśli? Pokaż mi tam, w tych piętrach, jeden czysty, jednolity styl! Nie ma go, i dlatego nazwałeś ten dom brzydkim. Ale czy w ogóle istnieje jedyny, prawdziwie czysty styl? A może ty jesteś tym, który go przynosi? Czy w twojej ojczyźnie buduje się w jednym tylko stylu? Milczysz. Ja zrobię to samo. Oczywiście poczciwy Tifl nie mówił dokładnie tak, jak ja zapisałem tu jego wypowiedź. Zadawał sobie trud naśladowania sposobu, w jaki wypowiadał się jego pan, i wzruszające były te jego próbki. Ja jednak miałem kolejny dowód owego dobroczynnego wpływu ducha, jaki wraz z tajemniczym panem „wysokiego domu” zamieszkał wśród Dżamikunów. Musiałem co prawda wiele zgadywać i sporo uzupełniać, jednak najistotniejsze było to, że Tifl rozumiał Ustada i mógł ze mną o nim rozmawiać. W taki oto skromny sposób zamierzone rozpowszechnianie wielu głębokich i pięknych słów sędziwego, czcigodnego myśliciela znajdowało odbiór nie tylko w duarze, ale i daleko poza nim. Usta „małoletniego” często przemawiają skuteczniej niż język erudyty. Droga, którą podążaliśmy, wyprowadziła nas z ogrodu na zieloną górską halę, ciągnącą się w górę aż do przystrojonych kwiatami kolumn świątyni, za którą zaczynał się wysoki las
poprzecinany wieloma ścieżkami. Samą świątynię, jak już powiedziano, otaczał rozległy park pełen krzewów i róż, korony drzew dawały im tu bowiem cień i chroniły od wiatru. W tym miejscu najchętniej kazałbym się zatrzymać, aby wyjść z lektyki i pochodzić od krzewu do krzewu. Co za wspaniałe róże tu rosły! Ile odmian i jakie piękne, każda w swoim rodzaju! I to w górach na tej wysokości! Ileż trudu i pracy, ileż poświęcenia i cierpliwości włożono w to, by przyjęły się tutaj w górze kwiaty rosnące na nizinach i w cichych, bezwietrznych dolinach. Jakżeż umiejętnie ten park zaplanowano i ileż pracowitych rąk dokładało starań, by utrzymać go w takim stanie, w jakim rozpościerał się teraz przed moimi oczyma. Uwagi mojej nie uszło i to, że do ostatniej chwili ktoś tu pracował, posługiwał się nożem, by usunąć to, co szpeciło lub było zbyteczne. Pośród tego wspaniałego otoczenia leżała świątynia Beit–y–Chodeh, zbudowana na potężnym występie skalnym, który jakby specjalnie matka natura wysunęła z masywu skalnego, aby mógł służyć za fundament domu bożego i jak na dłoni wynieść go ponad całą okolicę. Ze względu na pochyłość terenu przednie kolumny świątyni znalazły oparcie na wysokich skałach i prowadziły do nich szerokie schody. Tył świątyni dotykał bezpośrednio ławy skalnej. Wnętrze świątyni wyłożono płytami i, jak już wspomniałem, było one zupełnie puste. Dziś jednak, specjalnie dla mnie, ustawiono z przodu, tuż przy wschodniej kolumnie, w miejscu skąd rozciągał się widok na całą okolicę, swego rodzaju tron. Wniesiono mnie do świątyni, a gdy wysiadłem z lektyki, ludzie delikatnie się wycofali. Pozostał tylko Tifl, który rzekł: — Efendi, jestem twoim sługą i pozostanę przy twoim boku przez cały dzień. Będę stał z tyłu przy ostatniej kolumnie i wystarczy na mnie skinąć, jeśli będziesz mnie potrzebował. Życzeniem Ustada, i Pedehra również, jest, by nikt cię nie’ nachodził. Proszę cię, abyś się zagłębił w myślach. Jesteś wprawdzie pośród nas, ale niedostępny dla tych, z kim nie chcesz przestawać. Czy teraz masz jakieś życzenie? — Pozostań ze mną jeszcze przez chwilę — odparłem. — Jestem tu przecież obcy i chyba będę musiał zasięgnąć u ciebie języka. Tifl spodziewał się zapewne, że niezwłocznie usiądę. Było to jednak wprost niemożliwe, bo widok, jaki się stąd roztaczał, był tak cudowny, jedyny w swoim rodzaju i tak niepowtarzalnie piękny, że nawet umierającego zmusiłby do otwarcia oczu i do powrotu do tego raju na ziemi. Słońce stało teraz prawie w zenicie; wnętrze świątyni, przez które przeciągało ożywcze tchnienie powietrza, zalegał cień. Oparłem się o kolumnę i wodziłem wzrokiem dookoła. Na wschodzie rozciągał się masyw górski, zwarty prócz luki, która pozostawiała otwartą drogę do przesmyków Zajęczego i Kurierskiego. Na północy wznosiły się niebotyczne, ciche szczyty, porośnięte lasami, najpierw iglastym, potem coraz to bardziej dzikim liściastym, który schodził ze zboczy aż po ogrody i z nimi do duaru. Na południowej stronie, na łagodnym wzgórzu stałem ja, zaś po zachodniej wzrok przyciągał „wysoki dom”, wyrastający z potężnego masywu skały. Głęboko w dole leżało jezioro. Ponieważ słońce stało nad nim prawie pionowo, jego wody połyskiwały wspaniałym, białoniebieskim blaskiem, właściwym dla cejlońskiego kamienia księżycowego, który oferowano mi w jubilerskich sklepach w Colombo. Na głównej drodze duaru panował ożywiony ruch. Mieszkańcy opuszczali domy i namioty, aby udać się do świątyni na górze. Kobiety i dziewczęta niosły w malowniczy sposób na głowach lub ramionach gliniane dzbany albo własnoręcznie uplecione kosze z kwiatami i żywnością. Mężczyźni, nie jak zwykle w Oriencie oddzielnie, szli godnie obok nich. Dzieci, ciągle w ruchu, zapełniały każdą wolną przestrzeń. Nie były to powolne, ociężałe, melancholijne, rzadko zmieniające minę, wystrojone lalki, jakie się często widzi w Azji Przedniej. W ruchu była też część zwierząt, zadbano bowiem o świeże mleko; prowadzono przeto krowy i kozy przystrojone zielonymi gałązkami, a wiele z nich miało bukiety kwiatów na rogach. Broni nie widziałem. Był to obraz zgody i pokoju.
Wszystko to zarejestrowałem jednym krótkim spojrzeniem. Później moją uwagę przyciągnął „wysoki dom”. To, czego z relacji Tifla się dowiedziałem o rozmowie Ustada z obcym na temat tego domu, miałem teraz przed oczyma. W tym, co mówił, były pewne rzeczy, których nie mogłem zrozumieć; dopiero teraz wszystko stało się jasne. Tak, Ustad miał rację: oto ujrzałem przed sobą utrwalone w kamieniu kazania tysiącleci. Brzydkie czy ładne? Nie zadawałem sobie takiego pytania. Widziałem je i słyszałem; docierały do mnie w dźwiękach tak głośnych, że na ciche pytania nie znajdowałem ani czasu, ani miejsca. To zrobiło na mnie wrażenie; cóż obchodził mnie styl! Czym są staroindyjskie świątynie? Egipskie piramidy? Środkowoamerykańskie teocalli? Potężne budowle ludzi, które po dziś dzień opierają się zniszczeniu, tak. Ale mówią one do nas o pewnym wyraźnie określonym czasie i w pewnym wyraźnie określonym tonie. Jednak tu, przede mną, znajdowała się budowla, pod którą fundament położony został w nie dającej się obliczyć zamierzchłej przeszłości, a ci, którzy przychodzili później, budowali ją dalej; widziałem, że i dziś jeszcze sieją budowało. A więc żadna pozostałość z dawno minionej epoki, tylko kamienny kalendarz od początków do współczesności i z przestrzenią jeszcze wolną dla czasów przyszłych! Od początków? Tak, od początków! Bo tych długich, masywnych, na wiele metrów wysokich i sięgających w głąb gór dolnych murów nie zbudował nikt inny jak tylko ten, kto tu był od początku! Może wyższe części były wtedy jemu poświęcone? Jak się nazywał ów człowiek, potężny, dla którego te monumentalne mury były jeszcze za niskie? Może Olor*, ten legendarny? Albo Hasisadra*, o którym mówi się, że był tam królem w czasie potopu? Przeczuł zbliżanie się potopu i zbudował wyższe mury, aby tam się schronić? A może krążył po kraju duch pierwszego bratobójcy, Kaina? Czy człowiek od człowieka musiał się odgradzać murami, które nawet dla gigantów byłyby niedostępne? Wielkie ciosowe kamienie, które widziałem ułożone na boskim fundamencie, miały co najmniej takie wymiary jak sławne kamienie murów, otaczających miasto Baala. Ja sam, chcąc przemierzyć krokami jeden z tych bloków, wszedłem nań, a zwą go Hadżar el hubla, i stwierdziłem, że miał ponad dwadzieścia jeden metrów długości, więcej niż cztery metry wysokości i dokładnie cztery szerokości. A tu w „wysokim domu” naliczyłem sześć warstw takich bloków. Nie były one łączone zaprawą murarską, tylko trzymały się dzięki własnemu ciężarowi, a ściany boczne miały tak dokładnie ociosane, że z miejsca, gdzie stałem, nawet po upływie tysięcy lat nie wszędzie można było rozróżnić punktów spojenia. Na tej samej wysokości z boku góry leżały odłamki zdjęte z tych kolosów. Były ciemne, prawie czarne. Co to był za kamień, nie mogłem naturalnie z daleka określić. Jakie pomieszczenia zamykały te wielkie kamienie od zewnątrz? W pewnych odstępach znajdowały się otwory, udostępniające dopływ powietrza i światła. Bardzo byłem ciekaw, czy dziś jeszcze można było z góry zejść tam na dół. Jako że schody są wynalazkiem późniejszym, zatem dawniej musiała być jakaś kamienna droga na górę. W rzeczy samej była taka, prawie na szczyt babilońskiej wieży biegła spiralnie! W owych czasach używano kolosalnych sił, stosując kolosalne środki. A czy cele były odpowiednio wielkie? Kto chce i może podjąć się odpowiedzi? Te gigantyczne kamienie nie sięgały pełnej szerokości skalnego fundamentu. Każde kolejne piętro budowli było węższe od poprzedniego, za to bardziej urozmaicone. Im bardziej duch zapanuje nad materiałem, tym mniej go potrzeba dla osiągnięcia tego samego celu. Górna warstwa kamieni była nieco wysunięta ku przodowi, może o jedną szóstą część szerokości. Osiągnięto w ten sposób przykrycie, które równocześnie było murem parapetowym dla płaskiego dachu. * *
Aloros, pierwszy król Babilonu, ok. 3000 p.n.e. wg Poematu o Gilgameszu babiloński Noe
Jakiemu celowi służyła ta cyklopowa budowla? Czy wzniesiono ją ku czci wielkiego, jedynego El, którego imię powraca w tylu boskich imionach? Dlaczego wzniesiono dla niego, „Wszechobecnego” i „Wiecznego”, te niezniszczalne bloki skalne na fundamencie stworzonym przez samą naturę? Jak długo górne przekrycie tej sutereny, jak ją nazwałem, oglądało światło słońca? Kto może to powiedzieć? Potem przyszli inni i budowali dalej. Kolejne piętro, jak już powiedziano, było węższe, nieco cofnięte i tworzyło westybul. Ono również zbudowane było z ciężkich obrobionych głazów, po części zdjętych z większych złomów skalnych, zalegających zbocze góry, po części dobywanych z kamieniołomu. Ten materiał miał barwę jaśniejszą. Dlatego też piętro nie wyglądało tak ponuro, prawie groźnie, jak parter. Nie było wysokie, za to widać już było dążenie do podziału i faktury dłuta. Frontowa ściana nie była zbudowana z pełnego muru, tylko tworzyły ją mocne, szerokie słupy, pomiędzy którymi wolna przestrzeń zapewniała słońcu dostęp do wnętrza. Przekrycie nad nimi biegło już łukowatą linią. Dwa słupy, tworzące główne wejście, szczególnie zwróciły moją uwagę. Zdobił je bowiem osobliwy wypukły relief przedstawiający siedzące postaci, których czas, niestety, nie oszczędził. Jednak można było jeszcze rozpoznać, że chodziło tu o przedstawienie istoty, której personifikacja miała cztery twarze. Czy powinienem uważać te figury tylko za oznaczenie czterech stron świata, czterech wiatrów? Z pewnością nie. Któż więc został przedstawiony z czterema twarzami? Brahma. Ale właśnie jemu nigdy nie była poświęcana świątynia. I resztki dawnego westybulu wskazywały na starożytną Persję, a nie na Indie. Był przykryty dachem wspartym na lżejszych filarach. Prawdopodobnie miał przedstawiać niebo. Dawno temu dach się zapadł, a z filarów stały jeszcze tylko dwa, których głowice przypominały ludzkie głowy z szyją i barkami. Z ich ramion wychodziły na boki skrzydła i tworzyły architraw. Skrzydlate istoty! Czyżby ta rzeźba miała wskazywać na promieniste skrzydła istot, które według staro — irańskich wierzeń gnieździły się w niebie, skąd w świetle słonecznym sfruwały na ziemię, aby zanosić w górę życzenia ludzi wyrażane w modlitwach do Boga? Dziś prawie już nie można mówić o aniołach, chociaż w Biblii ciągle wyraźnie się o nich mówi i opowiada. Dlaczego? Jeden rozumie pod tym słowem rzeczywiście istniejące istoty boskie, inny zaś przyjmuje to jako uosobienie pewnych sił i przymiotów. Kto ma rację? Któż zezwolił jednemu oburzać się na uszczęśliwiającą, dziecinną wiarę drugiego? I przez kogo zostało wydane polecenie jednemu, by drugiemu zakazywać objaśnienia przyczyn i skutków przez nadawanie poetyckich kształtów bliskich ziemskiej naturze? Pismo święte posługuje się obydwoma sposobami wyobrażania. Mówi o aniołach występujących jako osoby, jak i o wiatrach czy płomieniach, które nazywa aniołami. Tylko sam człowiek wiecznie mędrkuje! I znów cofnięta, znów węższa kondygnacja teraz już dwupiętrowej budowli. Okazało się, iż chociaż zbudowana z jaśniejszego materiału, wcale nie wyglądała przyjemnie. U góry tylko miała otwory okienne i to ustawione nie pionowo, lecz poziomo, jak gdyby odpychając każde spojrzenie z zewnątrz. A jakie były wąskie i niskie! Na dole znajdowały się tylko jedne, równie wąskie drzwi, których nadproże tworzyły dwie kamienne tablice. Zachował się na nich napis, który prawdopodobnie można by jeszcze odszyfrować; zobaczyłem jednak, że w poprzek przecinało go pęknięcie, jak gdyby został przekreślony. Płyty okazały się nie dość mocne, by wytrzymać nacisk z góry. Ta część budowli wyglądała zupełnie tak, jak gdyby jej mieszkaniec w każdej chwili mógł wyjść z tych wąskich drzwi i krzyknąć całemu światu: „Niech nikt się do mnie nie zbliża! Ja jestem wybrańcem od początku i pozostanę nim na wieczność!” Na dziedzińcu panował nieład. Na stertach gruzu i skorup pieniły się chwasty. Zwłaszcza przed drzwiami osty i cierniste krzewy rozrosły się w taki gąszcz nie do przebycia, że najlepiej, aby ów wyimaginowany mieszkaniec pozostał wewnątrz i milczał. Wybujałe ciernie zwróciły się też do resztek kamiennej rzeźby, w której postaci nie można było już rozpoznać. Wydawało się to kolumną, złożoną z siedmiu ramion. A może był to kandelabr? Jednak ramiona nie były rozmieszczone
dookoła naprzeciwległe, ich zachowane kikuty wskazywały, że znajdowały się w rzędzie obok siebie, wzniesione ku górze. Gdzie są czy były takie świeczniki? Komu zgasło to siedmiokrotne światło, gdy wystąpiło poprzeczne pęknięcie na tablicach nadproża? Czy ten „wszechobecny El” tam, na parterze, nie miał dość mocy, by chronić świecznik na górze? A może o nim zapomniano, tak jak o testamencie tego, który kiedyś w Chaldei rzeczywiście był wybrańcem? Każde z dotychczasowych pięter miało, jeśli nie odrębny styl, to przynajmniej pewne elementy jednorodne. Jednorodność na tej kondygnacji zaznaczyła się tylko w fasadzie, zbudowanej z jednakiego budulca. Był to białawoszary, zwarty wapień zmieszany ze szczątkami skamieniałych organizmów: ślimaków, muszli i korali. Dzięki temu, na co wskazywały też znajdujące się na jednej wysokości pęknięcia, fasada miała jaśniejsze zabarwienie i przyjemniejszy, prawie zachęcający wygląd. Jednak dobre wrażenie psuło to, że poza tym stanowiła pod każdym względem architektoniczne quodlibet, co się komu podoba. Były tu bramy i drzwi najróżniejszych kształtów i rozmiarów. Imponujące schody wewnętrzne prowadziły do tak niskich drzwiczek, że trzeba by przez nie wpełzać. Z kolei przed wysoką, szeroką i na oścież otwartą bramą znajdowały się stare, wąskie, chybotliwe schody drewniane, w których brakowało wielu stopni. Były wejścia tuż przy ziemi, ale i takie, do których dostać się można było tylko po drabinie. Podobnie na różnych wysokościach znajdowały się okna, a różniły się od siebie jeszcze bardziej niż drzwi. Nie było dwu okien na tej samej wysokości. Obok szerokich i wysokich okien, typowych dla sal czy kościołów, były małe okienka, do których nawet nie można by wetknąć głowy. Tu jedno niczym nie zabezpieczone, tam inne z masywną okiennicą, jak gdyby miała chronić przed całą bandą zbójców. A do tego jeszcze można sobie wyobrazić równie dziwacznie umieszczone, często krzywo biegnące gzymsy, mury podokienne, oporowe, profile ozdobne, krzywe lizeny, kolumny i pilastry nie połączone żadną architektoniczną ideą. Trudno więc się dziwić, iż ów obcy człowiek, o którym opowiadał Tifl, uznał tę budowlę za brzydką. Ktoś inny mógłby nawet nazwać ją śmieszną, co byłoby jeszcze gorsze. A dach, a raczej dachy? Bo jednakowych dachów tu nie było. Widziałem dwa blisko siebie stojące obiekty bardzo wysokie, jeszcze nie obudowane, i wtłoczoną między nie małą, zaledwie kilkumetrowej szerokości, parterową kondygnację, z której wystrzelała cienka iglica wieży, znacznie przewyższająca otoczenie. Dalej, w dole, cebulasta kopuła, wysoko nad nią dach kryty dranicami! Na jednym końcu okrągła wieża z muru ciosowego, z dumą budowana na wieczność, ale już prawie zapadnięta, bowiem postawiona w najsłabszym miejscu podłoża. Na drugim chuda i krzywa kampanila, też jeszcze nie ukończona, bowiem przy dalszym prowadzeniu budowy musiałaby się przewrócić, gdyż źle obliczono środek ciężkości. Kim był architekt, który wymyślił taki unikat? A może całe to quodlibet wcale nie leżało w jego zamiarach? Czy nie zostawił planów, rysunków? Czy nie dawał żadnych wskazówek? Nie mówił o zadaniach, jakie stawiał robotnikom? Czy miał to być dom dla wielu pod wspólnym dachem? Dokąd odeszli ci, którzy zaczynali, a potem przestali tu budować? Dlaczego cały ten budowlany konglomerat stoi teraz pusty? Dlaczego nawet Dżamikunowie nie zdecydowali się tu zamieszkać? Czy z obawy, że się zawali? A może bliższy im jest duar na równej ziemi Boga i nad czystą wodą, niż nie wzbudzająca zaufania budowla, która, podobnie jak groty w górach przy hospicjum Dżebel koło Jerycha, mogła służyć za mieszkanie tylko anachoretom nie z własnej woli? Opodal tych spiętrzonych kondygnacji i oddzielony od nich wspomnianym już pastwiskiem dla koni, znajdował się inny budynek, który przyciągnął moją uwagę. Skały wznosiły się tu znacznie wyżej niż góra po drugiej stronie. Skalny fundament dźwigał podobnie jak tam, ale jeszcze wyżej, potężne mury, których gigantyczne kamienie podtrzymywały ogród Ustada i dziedziniec, na którym siadywałem w cieniu platanów. Szerokość dziedzińca i ogrodu otwierała widok na gościnny dom, którego mieszkańcom tak wiele zawdzięczaliśmy.
Z dziedzińca mogłem widzieć tylko jego część, znajdował się on bowiem tak blisko domu, że patrząc w górę nie mogłem ogarnąć wzrokiem całości. Teraz widziałem cały. Stwierdziłem, że składał się on po części z bardzo starych murów, po części zaś z dobudowywanych później. W tych pierwszych mieściła się suterena, w której siedzieli uwięzieni „żołnierze”. Dwie wyższe kondygnacje były, jak się wydawało, dawną perską strażnicą, przeznaczoną dla ludzi nazywanych u nas w epoce rycerstwa pachołkami. Dawny „dom pański”, wyższy o dwie kondygnacje, znajdował się nieco dalej. Jego płaski dach miał zwieńczenie muru wykonane na staroasyryjski sposób. Dom i strażnica później połączone zostały obecną salą zgromadzeń, w której znajdowały się legowiska moje i Halefa. Na dachu tej sali zobaczyłem stojące szałasy. Jak się później dowiedziałem, nocowali tam Hanneh i Kara. Wspominałem już, że powyżej domu w wapiennych skałach znajdowały się groty. Również i to, że w jednej z nich, do której wiodły wygodne schody, zawieszone były dzwony. Ale teraz zobaczyłem jeszcze coś, co dotychczas było mi zupełnie nieznane. Mianowicie właściwy „wysoki dom”. Ilekroć słyszałem tę nazwę, zawsze utożsamiałem ją z mieszkaniem Ustada. Teraz uznałem, że wcześniej opisaną piętrową budowlę właśnie tak powinien nazywać. Zapytałem Tifla, on zaś powiedział mi, że właściwy „wysoki dom” znajduje się na najwyższym wzniesieniu, ale że to określenie obejmuje także dwa inne budynki, pozostawione Ustado — wi przez mieszkańców duaru. Na szczycie góry, wysoko ponad okolicą, ale z wygodnym dojściem, tam gdzie jasne niebo łudziło oko, że kładło się na zieleni łąk, stał pośród zbożnej, ziemskiej ciszy, otwarty z czterech stron, szeroko rozpięty, biały, lniany namiot. Taki mi się wydał na pierwszy rzut oka. Ale ów domniemany lniany dach odbierał promienie stojącego nad nim słońca tak, żeby je załamywać w cudowny sposób, aż ja na dole musiałem osłonić ręką oczy przed migotliwym blaskiem. I spostrzegłem, że nie było to płótno, tylko chyba alabaster. Naturalnie nie prawdziwy alabaster z gipsu, jaki znajduje się na przykład w Derby i we włoskim mieście Volterra, i używany jest do wyrobu drogich przedmiotów ozdobnych, ale spokrewniony z wapieniem naciekowym, który dostarczają Dżamikunom wapienne skały ich gór. Tifl to potwierdził. Nazywał alabaster „białym marmurem”. Powiedział: — We wnętrzu tej góry, a także innych gór w okolicy jest bardzo dużo tego pięknego kamienia. Jego obecność rozpoznaje się po wodzie spływającej z gór. Woda rozpuszcza wapno jak cukier i osadza je między skałami jako mocny rucham*. Ale niesie ze sobą jeszcze tyle wapna, że dobrze to widać. — A kto zbudował namiot na górze? — My. — Są u was ludzie, którzy uczyli się wydobywać, obrabiać i polerować ten kamień? — Tak. Ustad ich nauczył. Kiedy był jeszcze młody, odwiedzał miasta, w których znajdowały się duże place dla zmarłych, kebristan*. Chodził tam i oglądał nagrobki. Często przebywał w warsztatach rzeźbiarzy, gdzie wykonywano te türbetha* i rozmawiał, pytał, jaką formę i sens powinno się im nadawać. Zresztą nie tylko się przyglądał, ale i pracował z nimi, uczył się sposobu obrabiania tych rzeźb. On sam wykonał rysunek namiotu na górze, a zanim przystąpił do pracy, wszystko dokładnie obliczył. Oni nie mieli wprawy i wiele sztuk połamali, zniszczyli. Ale Ustad był wytrwały i oto, jak widzisz, dzieło zostało wreszcie ukończone, jak je zaplanował. Tyle że trwało to długo, bardzo długo, bo robotnicy musieli się tego wszystkiego nauczyć!
*
marmur cmentarz * pomniki nagrobne *
Wierzyłem mu. Nadanie trwałego kształtu wyższej myśli wymaga przede wszystkim czasu. Prawdziwe dzieła sztuki nie powstają w jednej chwili, nawet jeśli są do dyspozycji sprawne ręce, a nie tak niewprawne jak ręce Dżamikunów. — Czy to ci się podoba, efendi? — spytał Tifl. — Podoba? To za mało powiedziane. Chciałbym stać tu każdego dnia i patrzeć nań w górę. W tym namiocie mieszka słowo, wielkie, poważne i nieskończenie wiarygodne. Teraz go sobie nie przypominam, ale muszę je odnaleźć. — A może ja wiem i mogę ci je podpowiedzieć? — Ty? — spytałem ze zdziwieniem i niedowierzaniem. — Tak, ja! Pewnie nie jestem dość mądry, żeby takie słowo znaleźć. Ale jest to pewnie słowo powiedziane przez Ustada, kiedy namiot był już gotowy. On często go tym słowem nazywał. — Jakie to słowo? — Amen! Kiedy jest mowa o namiocie, wtedy czasem mówi „nasz Amen”. Ja tego nie pojmuję, ale ty pewnie rozumiesz! Tak, ja zrozumiałem. Amen! Oto właściwe słowo. Teraz kiedy już je miałem, moje oczy uświadomiły mi to. Do tej pory nie zwracałem uwagi na pewien fakt, który dopiero teraz dostrzegłem. Miejsce, w którym stał namiot, znajdowało się dokładnie nad tą wielopoziomową budowlą. Kiedy teraz prześledziłem wzrokiem jej linię aż do góry, zobaczyłem, że osadzona na szerokim fundamencie im wyżej, tym bardziej się zwężała, a przy zamiarze kontynuowania budowy, musiałaby tworzyć trójkąt równoramienny, którego wierzchołek dokładnie koronowałby namiot. Czy taki był zamiar Ustada? W każdym razie temat kazania utrwalonego w kamieniu przemawiał do mnie ze skały najgłębszym tonem: Gdzie byłeś ty, człowiecze, kiedy tworzyłem góry? Gdzie tkwiłeś, kiedy zapalałem niegdyś słońca? Dokąd odeszli ci, którzy przybyli tu w góry? Miej ufność w moje wieczne słowo, wznoś się ku słońcu. Amen! Tak przemawiała do mnie skała, która niegdyś wynurzyła się z głębin, by wszystko, co żyje, wznieść ku górze. A budowla ludzi? Jej wargi od dawna zmartwiały, są puste i zapadnięte, dlatego usta są nieme. Lecz jej kamienny trups leżał przede mną rozciągnięty w owej milczącej, a przecież tak porywającej wymowności, właściwej każdemu ciału, które opuściła dusza. A co z pustą, przeznaczoną dla przyszłych pokoleń budową? Co ona mówiła? Zadawała tylko pytania. Kto jest tym, który tu przyjdzie? Może ktoś, kto nigdy nie umarł? Ten, który jest wśród dwu lub trzech, którzy zgromadzą się w Jego imię? A gdyby to uczynił, czy będzie budował w dotychczasowy sposób? Czyż nie mówił zawsze tylko o Domu swego Ojca, w którym jest wiele mieszkań, i że pójdzie tam, aby je dla nas przygotować? Po co więc spiętrzać kamień na kamieniu, skoro tu pozostać nie możemy? Po co budować dom obok domu, gdy w tym czasie naszej krótkiej ziemskiej wędrówki wystarczy przecież namiot? I stał tam na górze ten namiot jasno połyskujący na linii granicznej między niebem a ziemią! Przez tysiące lat budowano tam na dole solidnie, na czas bez kresu, a jednak daremnie na wieczność! I oto przychodzisz ty, Ustadzie, ty nieznany, ty podobny do wybrańca z Chaldei, który zwinął tam swój namiot, aby go znów ustawić w dąbrowie Mamre. Ty też postawiłeś swój namiot tu, na górze. Nazywasz go Amen, który górom i skałom pod nim głosi kazanie. Zrozumiałem cię. Oby inni też cię zrozumieli!
UROCZYSTOŚĆ W ŚWIĄTYNI RÓŻ Chętnie zadałbym jeszcze Tiflowi różne pytania, ale zupełnie dla mnie nieoczekiwanie po tamtej stronie odezwały się dzwony i zobaczyłem pojawiających się Dżamikunów. Szli w uroczystym pochodzie, zakrytym przed moim wzrokiem przez gęstą zieleń ogrodu. Dopiero kiedy wyszedł na otwartą łąkę, musiałem go zauważyć. Na przedzie szedł Pedehr. Za nim podążała pewna ilość przeważnie siwobrodych mężczyzn, którzy, jak się wydawało, tworzyli jedną grupę. — To dżemmah, rada starszych — powiedział Tifl. Dalej szli mieszkańcy duaru ze wszystkimi swoimi gośćmi, w sposób zorganizowany, choć w dowolnej kolejności; najpierw mężczyźni, potem kobiety z dziećmi, niosąc sprzęt gospodarski. Kroczyli przez zieleniejącą łąkę, potem przez pachnący park. Kiedy pochód doszedł do świątyni, rozproszył się. Zwierzęta odprowadzono na skraj lasu, gdzie było obfite źródło świeżej wody. Ludzie rozeszli się, dokąd chcieli, ale Pedehr z radą starszych udał się po schodach na górę. Była to uroczysta chwila. Ogarnęło mnie uczucie poważnego, a jednak pogodnego oczekiwania. Ale gdzie był Ustad? Nie widziałem go. Nagle spostrzegłem, że członkowie dżemmah kierują spojrzenia na las. Odwróciłem się. To on nadchodził. Miał na sobie skromną włosiennicę, w której już go wiedziałem. Nie nosił żadnych ozdób, prócz na wpół rozwiniętej róży na piersi i takiej samej w lewej ręce. Ale kiedy tak wyszedł z ciemnego lasu i zamyślony podążał do nas, przyszły mi na myśl słowa Izjasza, syna Amosa: „Jak miłe są na górach nogi tego, który zwiastuje radosną wieść, który ogłasza pokój, który zwiastuje dobro, który ogłasza zbawienie, który mówi do Syjonu: Twój Bóg jest królem!” Nie było na nim nic, co by błyszczało, lśniło. Jednak wszyscy, którzy go widzieli, patrzyli nań z tak szczerą miłością i szacunkiem, że i mnie udzieliło się to, co ich poruszało. Gdy wszedł do świątyni, wszyscy się pokłonili. Dziękował cicho uśmiechem i z podniesioną ręką skierował się w moją stronę. Podał mi różę, a prawą ręką dotykając mojej głowy, powiedział: — Pokój z tobą i z nami wszystkimi! Dzwony modlitewne biją. Niech twoje serce będzie jak ta róża. Dlaczego to mówię, dowiesz się później! Bądź dziś wraz z nami nieznajomym Dżamiką! Kogo zna tylko niebo, ten nie musi się obawiać surowej ręki ziemi! Potem odwrócił się do Dżamikunów i usłyszałem, że powiedział: — Musimy przyjąć dalszych gości. Wszedłem wysoko do lasu i rozejrzałem się po okolicy. Zobaczyłem bardzo szybko jadący ze Wschodu oddział jeźdźców. Pewnie już dojechali do duaru. — Prawdopodobnie są to Kalhuranowie, którzy chcą się dowiedzieć, czy ich szejk wkrótce wróci — odpowiedział Pedehr. — Powiedzą im tam, że jesteśmy na górze. Ale co to? Dlaczego dzwonnikom dano znak ostrzeżenia? Czyżby to nie przyjaciele, a wrogowie przybyli? Dzwonienie nagle ucichło, ale dzwony nie milczały. Nadal słychać było ich pojedyncze, rozdzielne uderzenia, biły mniej więcej w taki sposób, w jaki u nas na Zachodzie ogłasza się alarm pożarowy z wieży. Teraz zobaczono zbliżającego się jeźdźca, który widać w największym pośpiechu wskoczył na pierwszego lepszego nie osiodłanego konia. Nie zważając na krzywizny drogi, popędzał zwierzę, mimo stromej łąki, prosto w stronę świątyni. Znalazłszy się w odległości, z której mógł być słyszany, wykrzykiwał coś, ale słów nie mogliśmy jeszcze zrozumieć. Chyba nie było to nic dobrego, gdyż znajdujący się na dole Dżamikunowie, którzy go dobrze słyszeli, też podnieśli głosy, by wiadomość szybko przekazać. I tak doszła nas wieść, że: — Ghulam el Multasim, mściciel, jest w duarze!
I taka złowroga nowina wtargnęła do dźwięków pokoju! W każdym innym miejscu wywołałaby z pewnością natychmiast wielkie zamieszanie. Ale nie tu. Ustad wyszedł przed kolumny i podniósł rękę. W jednej chwili zapadła głęboka cisza. Potem zwrócił się do rady starszych i rzekł: — Zachowajmy spokój! Kto ma klamkę od drzwi sutereny z więźniami? — Ja ją mam — odpowiedział Pedehr. — A więc mściciel nie może się do nich dostać. Mamy czas. Zaczekajmy, co powie goniec! Goniec zeskoczył z konia przy parku kwiatowym i biegł dalej, a doszedłszy do schodów, zameldował: — Ghulam el Multasim tu jest! A z nim kilku wielkich panów i zbrojni ludzie, razem dwunastu. Stałem ze swoim synem u wejścia do duaru, kiedy nadjechali. Pytali o was. — Czy jadą do „wysokiego domu”? — spytał Ustad. — Nie. Skierowałem ich tu na górę i dałem im mego syna na przewodnika. Chciałem ich oddalić od „wysokiego domu”, bo tam jest teraz tylko kilku ludzi. Potem wziąłem konia i przyjechałem tu do was, żeby ich wyprzedzić. Ale ogrody trochę mi w tym przeszkodziły. Persowie pewnie lada moment się tu pojawią! Tak, pojawili się. Właśnie dojechali do łąki, gdzie zatrzymali się na chwilę, żeby ocenić teren. Potem znów ruszyli. Podjęli decyzję; a jaką, mieliśmy zaraz zobaczyć. Park był im przeszkodą w drodze. Woleli nie zsiadać z koni, tylko wydawać rozkazy Dżamikunom z wysokości siodła. Dlatego objechali park. Dotarłszy od tyłu przez róże, zatrzymali konie pod kolumnami tuż przed radą starszych. Tuzin osób! Nikt ich się nie bał, chociaż, jak to się mówi, byli po zęby uzbrojeni. Nie było co użalać się na zakłócenie uroczystości, na którą wszyscy się cieszyli, jednak nieoczekiwane wtargnięcie mściciela mogło pociągnąć za sobą trudne teraz do przewidzenia skutki. Ghulam miał sławę okrutnego i jako okrutny był tchórzliwy. A tchórzostwo często ucieka się do podstępu. Co knuł? Spośród dwunastu jeźdźców niektórzy wydawali się z wyglądu osobami ważnymi. Dosiadali drogich koni. Jeśli byli przyjaciółmi Multasima i zajmowali się jego sprawą, to ich wpływy na dworze mogłyby pewnie zaszkodzić Ustadowi i jego Dżamikunom. Bardzo byłem tego ciekaw i chciałem zobaczyć, jak się zachowa i zareaguje zwłaszcza na ostre i brutalne zbezczeszczenie jego świątyni. Gdyby mogła się nadarzyć okazja do ukazania mi go takim, jakim chciałbym go poznać, to była właśnie ta. Jeden z dwunastu jeźdźców dosiadał wysokiego, turkmeńskiego kasztana, jak się wydawało, bardzo szlachetnej rasy tiukih. Był to przystojny mężczyzna około sześćdziesiątki, z siwiejącą brodą, bardzo dobrze ubrany, z inkrustowaną strzelbą i z krzywą szablą, której lśniąca od szlachetnych kamieni pochwa już sama w sobie była małym majątkiem. Ja nie żywię szczególnej sympatii dla tak zwanych pięknych mężczyzn, a jeśli w dodatku przy tak zwykłych okazjach są równie wystrojeni jak ten, pozostawiam ich najchętniej własnemu samouwielbieniu. Prawdziwa, szlachetna uroda nie wymaga błyskotek i upiększania się strojem. Człowiekiem tym był Ghulam el Multasim, który wyobrażał sobie, że dwunastoma końmi zdoła stratować cały opór Dżamikunów. Kiedy jego turkmen stał spokojnie, on rozejrzał się dookoła, ostrym spojrzeniem obrzucił Ustada i surowym głosem spytał go: — Kim jesteś? Zapytany zareagował tak, jak gdyby nie słyszał go ani nie widział, jak gdyby pytającego w ogóle tu nie było. Zwrócił się do Pedehra ze słowami: — Oczyść świątynię! Jak tylko wrócę, zaczniemy obchody dnia radości. Powiedziawszy to, odszedł wolnym krokiem do swoich róż. — On jest głuchy! — zaśmiał się Multasim. I zwracając się do Pedehra, zapytał: — Kim jest ten stary człowiek, który chyba nie ma ani oczu, ani uszu?
Szejk też nie odpowiedział, w każdym razie nie słowami. Postąpił kilka kroków do następnej kolumny i wzniesioną ku górze połą białej szaty powiał w stronę „wysokiego domu”. Znak został dostrzeżony; dzwony ucichły. Potem wykrzyknął kilka kurdyjskich słów do swoich Dżamikunów, czekających na zewnątrz w parkowych alejach. Była to komenda, której od razu usłuchali. W mgnieniu oka obsadzili wnętrze świątyni z czterech stron w taki sposób, żeby nikt nie uzbrojony nie mógł stamtąd wyjść. Potem znów się odwrócił, spojrzał wyniośle na Persa i rzekł: — Ten czcigodny człowiek, któremu obca jest wszelka surowość, jest szachinszachem Dżamikunów, a oni nazywają go Ustadem. Ja zaś jestem szejkiem plemienia. A kim ty jesteś? — Zwą mnie Ghulamem el Multasimem. Pewnie mnie znasz! — Jeśli jesteś tym, kim mówisz, to znam ciebie lepiej, niźlibyś tego chciał. Czy wiesz, gdzie się znajdujesz? — Miejsce jest mi obojętne! — Ale nam nie! — Ten dom nie jest ani meczetem, ani kościołem! — Ale też nie stajnią! Rozejrzyj się! Tu stoi dwustu Dżamikunów, a na zewnątrz jest ich o wiele więcej. A co wy macie tu do roboty? Ghulam stracił pewność siebie. Zaczynał rozumieć, iż obmyślony przez niego plan mógł się zakończyć inaczej, niż myślał. Wtedy jeden z jeźdźców, który trzymał się obok niego, wyciągnął zza pasa dwu — lufowy pistolet, odwiódł obydwa kurki i zawołał: — Co znaczą te słowa! Jesteśmy mścicielami! Wymienianie nazwisk nie jest konieczne; ale ja jestem mirzą* i są tu jeszcze dwaj, którzy noszą takie tytuły. A czymże wy jesteście? Pedehr spokojnie z uśmiechem spojrzał mu w twarz i odpowiedział: — Mirzą nazywa się dziś każdy, którego przodek został skazany, by zostać późniejszym mężem wcześniejszej żony w Teheranie albo w Isfahanie. Zaś Dżamikunowie, wszyscy bez wyjątku, są książętami nie przez niesławne pochodzenie, ale prawdziwymi książętami przez szlachetne cele, dla których żyją i dla których wiedzą, jak teraz mają postępować! Były to obraźliwe słowa. Pistolet był odwiedziony, pozostałych jedenastu miało pewnie więcej odwagi niż Multasim. Dla nich, mających takie konie i strzelby, było zupełnie możliwe stratowanie przeciwstawiających się im Dżamikunów. I nawet gdyby miało im się to nie powieść, to doszłoby do strzelaniny, byliby zabici i ranni. Wtedy przyszła mi do głowy myśl. Podszedłem bliżej do grupy jeźdźców, aby w niebezpiecznym momencie móc przeciwstawić się niebezpieczeństwu. — Co za zuchwałość! — wykrzyknął ów mówca. — Kto by na to pozwolił! — Ja nie! — Ja nie! — Ja też nie! Tak wykrzykiwali wszyscy pozostali, szykując flinty i pistolety. I w tym momencie nastąpiło coś, co często później dawało nam powód do wesołych wspominków. Oto ktoś bardzo szybko wchodził po schodach i wcisnąwszy się między stojących tam Dżamikunów, przystanął, żeby jednym spojrzeniem ocenić sytuację. Był to nasz Kara Ben Halef, całkowicie uzbrojony, a w ręce niósł mój sztucer Henry’ego. Jego pojawienie się spowodowało krótką przerwę w scenie. Zobaczywszy mnie, Kara szybko podszedł do mnie, podał mi sztucer i powiedział głośno, tak że wszyscy słyszeli: — Przyszedł meldunek do „wysokiego domu” o przybyciu mściciela z jedenastoma ludźmi. Wiedziałem, że jesteście bez broni, dosiadłem ‘ i więc zaraz Sahm, bo właśnie ona była pod ręką, żeby tobie, efendi, jak najszybciej przynieść twoją strzelbę. Sześciu ja zabiję z miejsca. Pozostałych sześciu weźmiesz ty twoim sztucerem, z którego możesz strzelać nieskończoną ilość razy bez ładowania.
*
książę — jeżeli tytuł umieszczony jest po nazwisku
Odwiódł kurek rewolweru swego ojca, który kiedyś Halefowi podarowałem, i wymierzył w Persów. Ci widzieli też moją groźna broń, której nieznana im konstrukcja przypomniała o zachowaniu ostrożności. Multasim dał swoim znak ręką, aby czekali i zapytał Karę: — Masz rewolwer! I jakąś nieznaną strzelbę! Czy jesteś Dżamiką? — Nie — powiedział wyzywająco Kara, patrząc mu w oczy. — Kim więc? — Jestem Kara Ben Hadżi Halef Omar, syn szejka Haddedihnów z plemienia Szammar. Ale co się działo z koniem Multasima? Dlaczego stanął dęba? Czy wskutek odruchowego ucisku kolan jeźdźca? Czy ten był zdziwiony? A może wręcz przestraszony? Może znał wymienione imię? Na jego twarzy malowało się niezwykłe napięcie. Prawie porywczo spytał: — Czy ten Hadżi Halef Omar jest szejkiem Dżesireh — Haddedihnów? — Tak — potwierdził z dumą Kara. — Czy on jest teraz w domu, w swoim plemieniu? — Nie. — A czy niedawno był w Bagdadzie? — Tak. — Czy jechał w dół Tygrysu? — Tak. — A czy był przy Birs Nimrud? — Tak. — Sam? — Nie. — A kto był z nim? Mądry, ostrożny chłopiec rozumiał, że to powinien przemilczeć. Odpowiedział: — Dlaczego mnie wypytujesz? Jesteś obcy, zuchwale tu wtargnąłeś, a ja jestem gościem Dżamikunów! To ja ciebie pytam! Jeśli nie odpowiesz, to zastrzelę cię na miejscu! Czego tu szukasz? Wtedy Pedehr podniósł rękę i powiedział: — Nie strzelać! Na terenie Dżamikunów nikt nie zostanie zabity, chyba że zabije go Chodeh! Tu jest miejsce pokoju, które nie może być zbezczeszczone żadnym czynem nienawiści! Kara opuścił rewolwer, spojrzał rozczarowany na mnie i zapytał: — Co zrobić, sidi? Nie mogę postąpić, jak chcę! — Nie możesz — odpowiedziałem z uśmiechem. — Dlaczego? — Obejrzyj rewolwer dokładnie. Zrobił to. Po jego twarzy przemknął uśmiech. — Nie jest nabity! — wykrzyknął. — Wszystkie naboje są wyjęte! — Czy miały zardzewieć? Sam je wyjąłem. Tego dnia, kiedy po raz pierwszy wstałem z łóżka. — Ale twój sztucer jest nabity? — Też nie! — Maszallah! Wyśmieją nas! Persowie rzeczywiście śmiali się szyderczo. Ale mnie to nie przeszkadzało. Stałem teraz blisko Multasima i zobaczyłem na jego placu pierścień Sillanów. — Niech się śmieją! Niepotrzebne nam strzelby. Spokojnie odłóż rewolwer! — Skoro tak mówisz, efendi, to pewnie masz to tego powód! Wsunął broń za pas, a ja oddałem mu swój sztucer Henry’ego. Multasim podprowadził swego turkmena blisko do mnie.
— Nazywają ciebie „sidi” i „efendi”? Właśnie tak nazywał szejk Haddedihnów pewnego cudzoziemca, który był u niego. Czy ty jesteś z Alman? — Tak — odpowiedziałem. — Nazywasz się Kara Ben Nemsi? — Tak mnie zwą. — Czy to ty byłeś z Haddedihnem przy Birs Nimrud? — Tak! — To niech cię Allach potępi tysiąc razy! Miejsca, w którym stoisz, nie opuścisz żywy! Wsunąłem rękę pod grzywę jego konia, pomacałem mięśnie i beztrosko powiedziałem: — Za miękkie! Ten kasztan nie wytrzyma długiego galopu. Musisz mu dawać więcej owsa i na noc okrywać go derką, żeby się bardziej wypocił! — Milcz, psie! Dawniej nie pozwoliłbym na takie słowa, ale teraz mówiłem dalej spokojnie: — Żebra dobrze ułożone; ale na prawdziwego „tiukih” ma za krótką szyję i za małą głowę. Kopyta też powinny być większe. Myślę, że jego ojcem był czystej krwi turkmen, ale matką arabka nie pierwszej klasy. — Zwariowałeś! — oburzył się. — Chcę się policzyć z tobą za to, co zrobiliście przy Birs Nimrud, a ty zachowujesz się, jak gdybym był twoim stajennym i musiał ci składać sprawozdanie o swoim koniu! — A cóż ty możesz wiedzieć o tym, co my zrobiliśmy! — zaśmiałem się, chcąc go sprowokować do popełnienia nieostrożności. — Wiem, wiem wszystko! — pochwalił się. — Co? — Że wy, Sili… Urwał przestraszony. — No, mów dalej! — domagałem się. — A może boisz się mnie? — Niech mnie Allach strzeże, żebym miał się bać chrześcijanina! — Czy jesteś mahometaninem? Po oczach jego towarzyszy widziałem, że tym pytaniem ugodziłem w bolesne miejsce. Dlatego ciągnąłem dalej: — Gdybyś nie miał na głowie perskiej barankowej czapki, to pewnie nie byłoby ci wolno nosić turbanu! Wy, chrześcijanie, palicie z Mahometem kalian*, jak długo dostarcza wam dobrego tytoniu, i to za niską cenę albo za darmo. Ale kiedy macie płacić, wtedy rzucacie mu pod nogi waszą brudną fajkę i wracacie do Isy i jego matki Marryam! Już chciał mi udzielić gniewnej odpowiedzi, ale ja byłem szybszy i powiedziałem: — Uważasz mnie za swego wroga i nazwałeś mnie psem. Powinieneś być ostrożniejszy! Powinieneś chyba inaczej, zupełnie inaczej do mnie mówić, gdybyś wiedział, że mam cię pozdrowić! — Pozdrowić? Ty, mnie? Od kogo? — spytał zdziwiony. — Tak. — Od kogo? — Chcesz, żebym tu wymienił imię? — Tak. — Nie uczynię tego. — Dlaczego? — Bo chcę twego dobra! — Mojego dobra? Sądzisz, że mógłbyś powiedzieć coś, co mogłoby mi zaszkodzić? — Nie tylko to! Nie jest to bowiem tylko twoja tajemnica, ale także i moja. Radzę, żebyś był ostrożny, bo nie chodzi tylko o ciebie i o mnie. Mylisz się co do osób, których nie znasz! *
perska fajka wodna
— Nic nie rozumiem — wyznał zakłopotany. — Wierzę! Chcę ciebie oszczędzić i być ostrożnym. Pytałeś, od kogo mam cię pozdrowić. Słuchaj więc i powiedz mi, kiedy mam zamilknąć, żebym ci nie zaszkodził! Czy znasz brzegi Szatt el Arab? — Tak — odpowiedział powoli. — Czy mieszka tam ktoś, kto mógłby mi zawierzyć pozdrowienia dla ciebie? — Nie. — Dobrze. Idźmy więc dalej w górę. Czy znasz miejscowość położoną powyżej miejsca, w którym Szatt el Arab wypływa z połączenia Eufratu i Tygrysu? — To jest Korna. — Czy jest tam człowiek, który mógłby być mnie równie jak tobie znany? Który może nawet mnie bardziej lubi niż ciebie? — Nie. Jego zakłopotanie narastało. A ja mówiłem dalej: — Mam na myśli człowieka, który ma tylko jedno oko! — Allach! — wykrzyknął. — Który dlatego nazywa się Esara el A’war i… — Milcz, milcz! — przerwał mi szybko. — Efendi, możliwe, że nie poznałem się na tobie; tak, to nawet bardzo prawdopodobne! Chodź szybko na bok, żebym mógł z tobą porozmawiać! Zeskoczył z konia i chwycił mnie za ramię. Jego stosunki z Jednookim musiały być dla niego niezwykle ważne. Tego nie wiedziałem, albowiem nie czytałem listu otrzymanego w Basrze od właściciela kawiarni. Ale miałem jeszcze ten list. Multasim chciał mnie dalej odciągnąć z sobą, podczas gdy jego towarzysze także zsiedli z koni, ale ja uwolniłem się od niego, mówiąc: — Posłuchaj mnie! Wobec wszystkich, którzy tu przy nas stoją! To, co powiem, jest jak przysięga. Niczego nie ujmę i niczego nie dodam. — Co? Powiedz! W jego oczach pojawił się błysk niepewności. Był bardzo podniecony. Prawie nie mógł się opanować. Wykorzystałem to, mówiąc dalej: — Dla ciebie ważne są trzy osoby. Jedną jesteś ty sam, drugą ja, a trzecią nasz Jednooki w Kornie. Powinieneś sobie życzyć, żeby żadna z tych trzech osób nie stała się przeciwnikiem dwu pozostałych. Teraz odnoś się do mnie, jak ci się podoba! Ja jestem gościem Dżamikunów! Ich wróg jest moim wrogiem! Ty przybyłeś tu jako mściciel, a więc mój wróg! Posunąłeś się we wrogości tak dalece, że zbezcześciłeś to miejsce kopytami waszych koni. Napraw to czym prędzej! Między mną i tobą leży krwawa zemsta! Żądaj krwi albo ceny! Zastosujemy się do twoich żądań. Zaproponujemy ci również krew albo cenę! Krew przelana od kuli nie jest tak dobra jak krew na pejczu twego syna. Zemsta za zemstę, łaska za łaskę! Rada starszych Dżamikunów jest gotowa układać się z tobą, ale nie dziś. Nie ma na to czasu. Co się zaś mnie tyczy, to mogę już w tej chwili powiedzieć: nie zamienię z tobą ani jednego słowa o Jednookim, jeśli mi nie udowodnisz, że to obustronne żądanie wyrównane zostanie pokojowo i na zawsze! Ja jestem do tego gotowy. Teraz zobaczę, co ty zrobisz! Odwróciłem się i odszedłem schodami w dół i dalej drogą między różami, która prowadziła do niewielkiego gazonu. Tam usiadłem. Stanie zmęczyło mnie. Nade mną zwisały wspaniałe róże pascaleh, których zapach jest „słodki jak miłość i pokrzepiający jak przyjaźń”, a między różami duże, czerwone dzbanki fritillarii. Jakże dobry jest stwórca tego świata kwiatów! Czy może to być ten sam, który stworzył ludzi? A może kwiat tylko dlatego jest bez grzechu, że im, które tylko siebie oddają, nie dana została możliwość konstruowania różnic między „za” i „przeciw”, między „moje” i „twoje”. Gdyby to człowiek mógł być taki jak kwiat! Jak to powiedział przedtem Ustad, kiedy dawał mi różę? Czyżby on był tak nieskończenie szczęśliwy, czy osiągnął już taki stopień samozaparcia, że nie
istniało dla niego własne „ja”? Wzbudziło się we mnie gorące pragnienie, żeby być raz tak bardzo, tak gorzko, tak głęboko obrażonym, że nikt inny nie mógłby tego znieść. A ja chciałbym być wtedy tak bezinteresowny i mieć tak niezłomną, uszczęśliwiającą ufność w Bogu i znosić to wszystko cicho, pogodnie i cierpliwie, jak gdyby ludzka nienawiść była jedynie naturalnie koniecznym cieniem miłości Boga. Pozwalać Sillanom, tym „Cieniom”, żeby spokojnie grzebali w ruinach Babel wśród starych kamieni i pisanych przekazów, nowożytnych dowodów ludzkich słabości, kiedy ja tu z owianej zapachem róż świątyni Beit–y–Chodeh spoglądam ku wspaniałemu, alabastrowemu namiotowi, a z dołu w górę rozbrzmiewa głos skał: „Wznoś się ku słońcu. Amen!” Po pewnym czasie wstałem, żeby powrócić do świątyni. Zdążając tam od tyłu, spotkałem na drodze wiele kobiet i dzieci, a któreś z nich powiedziały mi, że szuka mnie Tifl. W końcu spotkałem i jego. Szukał mnie wszędzie i nie mógł znaleźć. — Efendi, jesteś potrzebny — zawołał, nim do mnie doszedł. — Komu? Po co? — spytałem. — Mścicielowi. Powiada, że musi z tobą mówić. — Ale ja nie. Skończyłem z nim. Gdzie on jest? — Obozują na górze koło lasu. Prosili naszego Pedehra, aby wolno im było obejrzeć uroczystość. — Co? Naprawdę? To byłoby nasze zwycięstwo! — Tak powiedział Pedehr. Zwycięstwo, które zawdzięczamy tobie. On prosi, żeby nie odmawiać mścicielowi, bo możliwe, że rzeczywiście ma ci coś do powiedzenia. — Więc chodź! Kiedy doszliśmy do świątyni, zauważyłem najpierw, że nie było tu już mężczyzn. Wycofali się do swoich w parku. Był to znak, że przynajmniej na razie wrogość ucichła. Weszliśmy od tyłu na łąkę, tamtędy, gdzie konie stratowały róże. Zobaczyłem Persów siedzących w cieniu na skraju lasu. Multasim zauważył mnie, wstał i ruszył w moją stronę; ja szedłem wolno w tym kierunku. Miał wyraz twarzy bardzo poważny, ale nie wrogi. W jego oczach widać było napięcie. Stanęliśmy naprzeciwko siebie. — Posłałem po ciebie — powiedział. — Dowiedziałem się właśnie — odpowiedziałem. — Przeszkodziłeś nam w tym, co mieliśmy zrobić. Ustąpiłem. Teraz chciałbym wiedzieć, czy dobrze uczyniłem. Znam was. A skąd, to chyba wiesz; jeśli nie, to możesz się domyślić. Twoja ostrożność często przekracza wszelkie podstępy. Ale nigdy nie kłamiesz. Czy tak? — Tak. — A czy teraz kłamiesz? — Nie. Dlaczego pytasz? — Bo chcę usłyszeć od ciebie prawdę. — Jeśli w ogóle mówię, to nie usłyszysz ode mnie nic prócz prawdy. — Nawet gdyby to było ze szkodą dla ciebie? Gdyby to mogło cię kosztować życie? — Nawet wtedy! Było to bardzo dziwne spojrzenie, jakim mnie lustrował. Czyżby śmiał się ze mnie po cichu? A może drgnęła w nim jakaś dobra struna duszy? — Wierzę — skinął głową. A potem ciągnął: — Chcę wiedzieć, czy jesteś moim przyjacielem czy wrogiem? Powiedz! — Nie jestem mizantropem. Nie żywię nienawiści do złych ludzi, ale zła w nich nie lubię. — Nie to chcę wiedzieć. Czy przedtem mówiłeś prawdę, czy użyłeś podstępu? — Było jedno i drugie: prawda i podstęp. — Czy masz dla mnie pozdrowienia? — Tak. Ale zostały one nie mnie, tylko komuś innemu przekazane. Dowiedziałem się o tym przypadkowo.
Nie było to kłamstwo, albowiem miałem list, a list pewnie zawierał coś więcej niż tylko pozdrowienia. — Wobec tego wkręciłeś się między mnie i Jednookiego? — Tak. — Czy on o tym wie? — Tego nie zdradzę. Niechaj sam ci powie. — Co wiesz o nim i o mnie? — To przemilczę. — Czy jesteś naszym sprzymierzeńcem? — Nie. — A zatem przeciwnikiem? Czegoś trzeciego nie ma. Żądam od ciebie prawdy! — Mówię prawdę. Nie mam z wami nic wspólnego. Ale działacie wbrew prawu, a to dotyczy też mojej osoby, macie więc do czynienia ze mną. Radzę wam przeto, abyście zostawili mnie i moich przyjaciół w spokoju! Do tej pory powściągał się. Jeszcze panował nad sobą, ale oczy mu pałały, twarz wykrzywiła nienawiść, zacisnął pięści. — A więc… wróg! — syknął. — Tak, jeśli tak to nazywasz… wróg! — odparłem ze spokojem. — Czy wiesz, co to oznacza dla ciebie? — Wiem tylko, jak niebezpieczne jest dla ciebie. Ja nie muszę się niczego obawiać. — Czy ja jestem niczym? Dziś muszę ci ustąpić. W przeciwnym razie zdradziłbyś mnie. Ale nadejdzie inny czas. Już ja się postaram, żeby nadszedł szybko. Wtedy się z tobą rozliczę. Czy obstajesz przy tym, co powiedziałeś wcześniej? — Tak. — Że mam iść na ugodę? — Koniecznie! Wyciągnął do mnie rękę. Głos mu drżał. — Podaj mi rękę. Jest to ręka najgorszego wroga, jakiego masz. Zmuszasz mnie do poniechania krwawej zemsty na Kalhuranach i Dżamikunach. Ale ja nie rezygnuję; ja ją przenoszę na ciebie. Czy przyjmujesz? Stał przede mną jak ktoś, kto już dłużej nie może nad sobą panować. Podałem mu rękę i odpowiedziałem: — Tak. Przyjmuję ją. — Wiesz zatem, że jestem teraz wobec ciebie mścicielem? — Tak. — Niech cię więc od tej godziny błogosławią wszystkie diabły, jakie mieszkają w najgłębszym piekle szejtana. Nie ujdziesz mi! — A tobą niechaj kierują i niech cię prowadzą anioły samopoznania i Boskiego miłosierdzia. Ten, który stoi ponad wszystkimi ludźmi, stoi też nad tobą. Broń się, ile chcesz, ale Jemu nie ujdziesz! — Psie! — Człowieku! — Pluję przed tobą. Zliż to! Jeśli nie teraz, to później! Zmuszę cię do tego! Splunął przede mną, pokazał mi zaciśniętą pięść, odwrócił się i odszedł. Uwolniłem szejka Hafisa Arama i jego żonę od krwawej zemsty. Za to sam zostałem na nią wydany. O tym jednak Dżamikuno — wie nie powinni się dowiedzieć. Kto rzeczywiście jest wdzięczny, ten nigdy nie będzie mówił o wdzięczności i dziękowaniu. Ale oto muzykalna rodzina! Ojciec gra pierwsze skrzypce, wuj na wiolonczeli, jeden syn drugie skrzypce, drugi na altówce. Na dziś zaproszono wielu gości. Będzie muzykował kwartet. Muzyka kameralna. Nie wiadomo: Mozart, Haydn czy ktoś inny. Ale pewne jest, że w
wykonaniu tych czterech artystów usłyszy się coś pięknego, dobrego, przemyślanego i zrozumiałego. Można się cieszyć na tę przyjemność. A więc przychodzi się. Wiadomo, że jest się tu mile widzianym. Zajmuje się miejsce. Na pulpitach leżą nuty. Instrumenty już nastrojone. Słuchacze też są w nastroju, wychodzącym naprzeciw sukcesowi i zrozumieniu. Jest już i ta czwórka. Siadają. Biorą instrumenty. W sali słychać lekki szmer przesuwanych krzeseł, niecierpliwe chrząkania, tam znów szelest wygodnie układanego jedwabiu. A potem cisza. Teraz! Smyczki dotykają strun. Rozbrzmiewają pierwsze takty. Oczekiwanie przechodzi w odbiór. Słucha się. Nagle drzwi się otwierają. Do sali wchodzi z impetem, hałaśliwie wróg rodziny, nieproszony. Oznajmia wszystkim, że zamierza odprawić sąd nad rodziną i w sposób grubiański zaznajamia obecnych z treścią oskarżenia. Zebrani przerywają mu, odbierają głos. Powiadają, że nie ma racji, i że tu i teraz nie pora i miejsce na takie rzeczy. Zgromadzono się tu dla przyjemności obcowania ze sztuką, a nie po to, by zajmować się criminale. Wtedy on decyduje się wysłuchać koncertu wraz z nimi, bierze krzesło i siada. Czy tę nieprzyjemną scenę powinno się zakończyć w sposób gwałtowny? Wyrzucić go? Nie! Zdecydowano, że mu zezwolą i utwór zacznie się grać od nowa. Ale jaki teraz panuje nastrój? Czy trafiające do serc, dusz i umysłów akordy będą teraz oddziaływały równie kojąco, jak tego z radosną pewnością oczekiwano? To jest obraz. Opisuję go, aby uczynić zrozumiałym, że również struny dusz poruszone wcześniej dźwiękiem dzwonów umilkły przy brutalnej groźbie krwawej zemsty. Wątpliwe było, czy teraz brzmiałyby one dla nas znów tak swobodnie i czysto. W czasie gdy rozmawiałem z Multasimem, Tifl odszedł do świątyni. Kiedy tam wróciłem, przeniósł poduszkę z mego dawnego miejsca na nowe przy jednej z kolumn u wejścia znajdującego się na tyle świątyni. Stał tam chodż–y–dżuna, muzykant. Widziałem, że ma mi coś do powiedzenia. — Nie chcemy ci przeszkadzać, efendi — usprawiedliwił się. — Ale proszę, żebyś na krótko tu został. Masz najlepsze miejsce, by usłyszeć, jak to brzmi, kiedy wszystkie cztery wiatry przychodzą na modlitwę. W tamtym kącie przeszkadzałaby ci harfa. Powiedziawszy to, wszedł do świątyni, gdzie na środku leżała jego harfa. Przy jednej z narożnych kolumn stała Szakara, trzymała swoją harfę. To skłoniło mnie do spojrzenia na trzy pozostałe rogi. Były w taki sam sposób obsadzone przez kobiety. Przy głównym wejściu usiedli naprzeciwko siebie Ustad i Pedehr, a obok nich z obu stron rada starszych. Wokół budynku stali mieszkańcy i mieszkanki duaru. Było cicho, jak to się mówi, niczym w kościele. Ustad dał znak ręką. Chodż–y–dżuna podał tonację i takt. Potem znów zapadła cisza. Przeczuwałem, co teraz powinno nastąpić i zamknąłem oczy. Gdzie były wiatry, gdy stał się początek? W boskiej myśli! Nieskończenie łagodna była ta myśl, jak gdyby ciepły promień słońca zaczynał z cichą czułością szeptać do drugiego, a teraz stała się pierwszym tonem. Był to nie dający się wyodrębnić ton, ale nie tylko jeden. Ani niski, ani wysoki, jednak słyszalny. Czy dałoby się go mierzyć częstotliwością drgań? Nie! Ziemska miara to miara zastępcza. Zawsze będzie błędna. W tym pierwszym, jednym tonie leżały, niczym promienie w słońcu, wszystkie niezliczone dźwięki czasu i wieczności ukryte. Rozbrzmiewał cicho, cicho, sam siebie ledwie przeczuwając, jeszcze nie tknięty twórczą wolą. Ale nagle Stwórca jak gdyby chciał go wypróbować, podobnie jak kiedyś poddał próbie światło, zanim stały się słońca: błysnął we wszechświat wszystkimi promieniami, a potem znów je do siebie przywołał, tak też otworzył się nagle ów pierwszy ton, aby rozbłysnąwszy, wyemitować z siebie wszystkie harmonie, jakie były i będą, a potem błyskawicznie znów je w sobie połączyć. I zaczęło się coś w nim poruszać. Wszystko, co ten jeden błysk w nieskończonej obfitości ukazał, teraz z wolna poczynało się jedno z drugim harmonijnie rozwijać. Dzielił się ton, a
jednak pozostawał nierozdzielny. Rozmieniał się cały na tysiąc innych tonów, a jednak nie przestawał być tym, czym był. Powiew powietrza kołysał go w górę i w dół, jak gdyby z nim albo o nim śnił. Wtedy sen zrodził pierwszy interwał, a za tym wiecznym pobratymcem poszły inne, splatały się w tonice i rozbrzmiewały na dole w ziemskim raju. Ale jak brzmi niebiańska muzyka? Mówią to wiatry. Nasłuchują wszędzie. A tam gdzie ów łagodny, cichy dźwięk daje się słyszeć, podejmują go i niosą do wielkiej harmonii w modlitwie ku górze, by wrócić jako pochwała i podzięka do Tego, z którego ust niegdyś wyszły i rozbrzmiały jako pierwszy ton. Harfy milczały. Znów otworzyłem oczy. Cztery harfistki odłożyły instrumenty. Chodż–y–dżuna jeszcze się z tym ociągał. Niezdecydowany patrzył na mnie. Wstałem i podszedłszy do niego, w porywie serca podałem mu swoją różę. — Dostałem ją od Ustada — rzekłem. — Jestem taki biedny w porównaniu z tobą, ty bogaczu. Nie mam nic lepszego! — Zawstydzasz mnie! — odpowiedział. — Nie uczę niczego więcej, niż sam otrzymałem. A że mogę to teraz oddawać, też nie jest moją zasługą. Weź teraz ode mnie moją różę. Proszę cię! Podał mi kwiat. Był to gest skromności, tak ludzki, że wzruszył mnie do głębi. — Przyślij mi tu swoje uczennice, chciałbym każdej z nich też dać różę — poprosiłem. Potem wyszedłem na zewnątrz. Dziewczęta przyszły. Róże wprawdzie nie należały do mnie, lecz do nich, ale widziałem, że pomysł wyrażenia im podziękowania był dobry. Tifl czekał na mnie, by mi powiedzieć, że gdybym chciał, to mogę wrócić na swoje miejsce. Tak też zrobiłem, pełen oczekiwania na to, co teraz nastąpi. Byłem przekonany, że będzie to coś niezwykłego. Ten nauczyciel obdarzony był czymś więcej niż tym, co zwykło się nazywać talentem. Do świątyni weszła pewna ilość mężczyzn i kobiet z dziećmi. Stanęli na środku; mieli śpiewać bez dyrygenta. Chodż–y–dżuny nie było przy nich. To, co usłyszałem, było pieśnią na trzy głosy. A słowa brzmiały tak: Przychodzę do ciebie w promieniu słońca i niechaj mi kwitną twoje róże. W nabożnym skupieniu trwa dolina od zorzy porannej do wieczornej zorzy. Widzę z cichego wód bezmiaru, jak wynurzają się góry Boga, A tam, gdzie na kolumnach dom Jego stoi, ja dzisiaj niebo ujrzeć mam. Przychodzę do ciebie w promieniu słońca, tak rzecze Pan, gdy schodzi z niebios. Głos dzwonów niesie się po dolinie, i od gór echem powraca bez końca. Otwórz się, serce moje, jak to czynią róże, W których się rodzą wszystkie piękne wonie. Bo zbliża się do ciebie już królestwo Boże; Otwórz się, niechaj zapachem tym wionie! O tym tekście nie ma co mówić ani słowa. Mówi sam za siebie! O czym? O spotkaniu w Bogu. Teraz zrozumiałem słowa Ustada, jakie wypowiedział, wręczając mi różę. Ale ta modulacja! Czy był to śpiew czy mowa? Śpiewana mowa czy mówiony śpiew? Myślę, że w żadnym razie recytatyw. Do tego nie znajdowałem żadnego podobieństwa. Nasz śpiew jest
sztuką; ten był naturą. Z naszej harmonii można wyodrębnić poszczególne akordy; tu byłoby to niemożliwe. U nas zwykło się jednemu głosowi śpiewanej pieśni dodawać drugi, jej towarzyszący; tu wszystko było melodią, każdy głos, a jednak współbrzmiały one harmonijnie. Było to trudne, bardzo trudne, a brzmiało tak niezwykle naturalnie, jak gdyby w nie zamierzony z góry sposób. Nie było w tym zamysłu tworzenia jakiegoś akordu, septymowego czy sekstowego. Wszystko, co wiedziałem o zasadach kompozycji, tu równało się zeru! A jednak taki efekt! Nie chcę mówić o sobie, a nawet o słuchających Dżamikunach, ale ta pieśń przyciągnęła wszystkich Persów ze skraju lasu. Zostawili konie na górze i usiedli za kolumnami. Widać było po ich zachowaniu, jakie pieśń wywarła na nich wrażenie. Rozmawiali ze sobą, ale ich miny i spojrzenia wyrażały życzenie, aby jeszcze śpiewano. I tak się stało. Śpiewacy stojący na przedzie oddalili się. Teraz wystąpili czterej mężczyźni i cztery kobiety, razem osiem osób. U nas nazywa się to podwójnym kwartetem. To, co zaśpiewali, brzmiało niezwykle poważnie. A słowa były takie: Klęczymy tu przed obliczem Twoim w duchu z ducha, nie w prochu z prochu, błagamy o światło Twego światła; w ciemności ziemska wiara zostanie fałszywa. Ty jesteś Ojcem. Myśmy wszyscy Twoi. Pozwól nam w świetle Twymi dziećmi być! Ty stworzyłeś świat jako największy wyraz miłości, ale ludzkość wyrazu tego nie chce zrozumieć, I gdyby nawet w tysiącach świętych ksiąg go pisano, oni nie będą kochali, lecz nienawidzili. Ty jesteś Ojcem. Myśmy wszyscy Twoi. Pozwól nam w miłości Twymi dziećmi być! W wieczystym pokoju krążą Twoje gwiazdy. Ich światło opływa całą, całą ziemię, o, gdyby się uczyli od tego światła i wreszcie, wreszcie stali się miłującymi ludzi! Ty jesteś Ojcem. Myśmy wszyscy Twoi. Pozwól nam w pokoju Twymi dziećmi być! To była modlitwa! I jak śpiewana! Nie na jakąś starą, dobrze znaną melodię, pod którą można podłożyć każdy tekst. Tu dźwięki modliły się wyraźniej niż słowa. Persowie byli zapewne ludźmi, których słowami tak łatwo pokonać nie można; ale kiedy ostatni ton pieśni popłynął przez dolinę ku zasłuchanym górom, gdzie stali cicho pasterze przy swoich stadach, zobaczyłem dwanaście głęboko pochylonych głów i dość długo trwało, zanim znów pokazali twarze. Słowa łatwo wpadają w ucho. Ale czy dźwięki przeniknęły w nich głębiej, aby to upraszane światło uświadomiło im, że nie może się szczycić prawdziwą miłością nikt, kto nie szanuje pokoju swego bliźniego? Wtedy ten apel do ludzkich serc wznoszony tu w świątyni przez Dżamikunów sprawiłby cud, co nie udaje się dobrze wyważonym słowom i rymom, i pieśniom innych! Tifl przyszedł do mnie i przebiegle się uśmiechając, powiedział: — Efendi, nadeszła pora jedzenia… oczywiście, jeśli ktoś coś ma. — Ja nie mam nic — poskarżyłem się. — O, więcej niż ja! Nawet śliwki!
— Gdzie? — Tam gdzie w lesie jest najpiękniej. Jest tam miejsce tylko dla jednego i mam cię prosić, ażebyś dziś raz był jego gościem. — A kto to jest? — Zobaczysz. — Ale czy nie jestem za słaby, żeby tam się wspinać? — To niedaleko stąd. Po drodze, ilekroć zechcesz, możesz odpoczywać. — Chodźmy więc! Poprowadził mnie koło Persów pod górę, w stronę lasu. Laska ułatwiała mi drogę, ale już na skraju lasu musiałem się zatrzymać, aby odpocząć. Widać stąd było cały park, którego kręte drogi pulsowały ruchem mnóstwa ludzi niczym arterie pośród róż. Ustad i Pedehr byli jeszcze w świątyni. Kto szukał cienia, ten wchodził na górę do lasu. Wokół życzliwe twarze. Rozbrzmiewał wesoły śmiech. Tu i ówdzie słychać było oderwane słowa piosenki. Wszystkie chętne do śpiewu bezskrzydłe skowronki szybko stroiły gardła. — Teraz jeszcze nie powinno się śpiewać — powiedział mi „Dziecko”. — O efendi, my mamy dużo ładnych piosenek! Dla dzieci, dla młodzieńców i panien, i dla starych też. — Czy ty też śpiewasz? Wypiął pierś, wyprostował się i powiedział: — Posłuchaj, co ci powiem: ja śpiewam je wszystkie, wszystkie cicho. Chcesz je usłyszeć? — Tak. — To zaczekaj, proszę! Teraz jeszcze nie mogę. — Dlaczego? — Bo tak szybko po poważnych pieśniach Ustad nie lubi miłosnych piosenek. — Miłosnych? Tifl, Tifl, co ja słyszę! Poczciwiec nie zrozumiał mnie. Prawie zawstydziłem się tego żartobliwego zarzutu. Widać, że moralizowanie nawet w żarcie może oskarżyciela ustawić w pozycji rzekomego delikwenta. A jak niebezpieczne może to być, kiedy mówi poważnie! Szliśmy dalej lasem pod górę. Droga wiodła między wysokimi drzewami. Widocznie była to mało uczęszczana, boczna droga. — Tędy tylko on chodzi — powiedział Tifl. — Kto? — On! Musisz zgadnąć! Naturalnie zgadłem, że to Ustad. Po pewnym czasie dotarliśmy do placu przed wieloma laty uwolnionego od drzew, na środku którego rosła duża, szeroko rozgałęziona grusza. Było na niej wiele pięknych, dojrzałych owoców. Wysokie drzewa leśne dawały jej osłonę. W przeciwnym razie nie osiągnęłaby takiej wysokości. Pod gruszą stał — zdziwiłem się! — suto nakryty stół. Drewniany blat na wbitych w ziemię nogach, nie na niskich, jak to bywa przy orientalnych stołach. Przed nim dwie wysokie ławki, na których można było siedzieć na sposób europejski. Stół nakryty białym obrusem, na nim białe porcelanowe miski i talerze oraz butelka wina i kieliszek, wszystko to czekało na mnie. Był to zimny bufet, starannie podany. A kto stał przy tych wspaniałościach? W całej swej bielutkiej czystości, promieniejąca dumą i radością? Życzliwe oczka, rumiane policzki? Naturalnie Pekala, wyśmienita, dziś moja „dziewica w bieli” w najprawdziwszej rzeczywistości. — Bądź pozdrowiony, efendi! — zawołała. — Przygotowałam coś dla ciebie. Śliwki też są. Tifl zerwał je dla ciebie. Ustad mu pozwolił. Podałem jej rękę. — Pekalo, jakaż ty jesteś dobra! — powiedziałem.
— Dobrym trzeba być zawsze, to obowiązek. I bywa się tak chętnie! Nie chce się wcale być innym. Ale was, was efendi chcielibyśmy naprawdę uszczęśliwić! Warn chcemy okazać największą miłość, jaką czujemy! — Dlaczego akurat nam, ty moja kochana? Jest tyle ludzi i przecież tylko jedna miłość dla wszystkich. — Tak też mówi Ustad, dokładnie tak. Ale dla was jest to tak łatwo, a dla innych trudno. Ale co powiesz na ten stół, efendi? Podparła się pod boki i patrzyła na mnie, jak gdybym podziwiał coś niepojętego. — Wspaniały! — odpowiedziałem. — Tak, jest rzeczywiście cudny! Czy widzisz te wspaniałe fakhfuri takyny*? — Tak. Białe jak świeży śnieg! — I zielony szarab kardaghy*? — Zupełnie jak szmaragd! — A sofra besi* z kwiatowym wzorem? — Bardzo ładny! Pewnie ty go prasowałaś? — Tak. Ale nie mamy tu ütü*. Rozgrzałam więc topór i położyłam między to papier. Jakoś poszło. Turczynka zawsze umie sobie poradzić. — Jaka szkoda, że ja nie jestem Turczynka! — Efendi, nie narzekaj! Ty i bez tego jesteś naprawdę mądry. Nie każdy może być Turczynka. Muszą być i inne narody! Ale czy widzisz też jemek takymy* z trzonkami wyczyszczonymi do połysku? Czy dobrze je ułożyłam? — Tak, bo ja ich będę używał. Ale zupełnie dobrze byłoby, gdyby nóż leżał po prawej, a widelec po lewej stronie. Nie chciałem przecież zarzucać jej błędu, dlatego wyraziłem to w taki sposób. Od razu zamieniła nakrycie i powiedziała: — Dla mnie ty jesteś najelegantszym mężczyzną, a myślę, że ty też uważasz mnie za dobrą służącą. Zróbmy więc nie tak jak dla zwyczajnych ludzi, tylko elegancko. A czy zauważyłeś tribuszon*? Widzisz, mamy wszystko. Możesz otworzyć butelkę nie w taki sposób, jak wtedy zrobił to Tifl, kiedy odtłukł szyjkę. Ale nic dziwnego, kiedy się jest pijanym! Te rozważania zwróciły jej uwagę na Tilfa. Odwróciła się do niego i powiedziała: — Ja sama obsłużę efendiego. Ty możesz odejść! Zrobił dwa kroki i przystanął. — No, dlaczego nie? — spytała. — Bo ja też chciałbym raz zobaczyć. — Co? — Obrus, porcelanę i wszystkie te rzadkie rzeczy na stole. — Później zobaczysz! — I jak efendi siedzi po frankońsku i je! — To mu będzie przeszkadzało! — I jak elegancko i ładnie obsługujesz go po tym, jak tak dobrze wszystko przygotowałaś. Ta pochwała natychmiast nastroiła ją przychylniej. — To zostań — powiedziała. — Wejdź na drzewo i przynieś tu najładniejsze owoce! W jednej chwili znalazł się na górze. — To są gruszki, efendi — pouczyła mnie. — Też tak myślę — potwierdziłem. *
porcelanowe naczynia kieliszek do wina * obrus * żelazko * sztućce * korkociąg *
— Nazywają się gulsb–y–szahi* — dopowiedział z drzewa Tifl, wymieniając rodzaj. — Czy będziesz je jadł jako armud kompostosi*? — pytała dalej. — Skoro ma się świeże owoce, to powinno się jeść je na surowo. Ale ja lubię też gotowane. — A więc dostaniesz jedne i drugie, świeże owoce i słodki komposto*. A teraz usiądź i jedz! Ale wszystko! Musisz się znów zaokrąglić, jak ja! Musisz mieć czerwone policzki, jak moje, o! — Dziękuję ci, droga Pekalo! — Nie dziękuj mi już teraz, tylko potem, kiedy je będziesz miał! Ja widziałam cię tylko takim, jakim stałeś się przez chorobę: okropnie chudy i z zapadniętymi policzkami. Ale teraz znów powinieneś być takim, jak się należy efendiemu z Alman. Pozwól, że ci zaoferuję własną postać i tuszę za wzór, do którego powinieneś dążyć, a jeśli możliwe, nawet go jeszcze poprawić. Jedną z największych naszych zalet jest to, że my, Turcy, oferujemy naszej dyszy możliwie duże ciało. Ma ona tam miejsce! Może się poruszać! Nie czuje się skrępowana i jeśli chce, może tam nawet spacerować. A jak będzie tak jak teraz u ciebie wciśnięta między skórę i kości, to w ten sposób staje się nieszczęśliwa i zgnieciona, i takim duszom nie można brać za złe, że zawsze tylko rezonują i wyrzekają na ziemskie życie. Foremny, okrągły mężczyzna zaś jest zawsze w dobrym nastroju, ma uśmiech zadowolenia na ustach. Ja to dobrze wiem. Widzę to po sobie! — Jesteś bardzo bystra, kochana Pekalo! — Prawda? Prawie jak kizfeilesuf*! Musisz jednak przyznać, że dużo myślę i zastanawiam się. A mogę to robić, bo moja dusza ma dużo miejsca do wnikliwych rozważań. Nie widzę w tym nic dziwnego. A teraz jedz! Ale pozwól mi jeszcze na jedno pytanie, bowiem mimo rozważań sama nie mogę sobie na nie odpowiedzieć! Czy powinien tu być jeszcze mały stolik? — Nie. — Nie? A po co ta druga, mała serweta? — Gdzie? — Tu. Sięgnęła do wewnętrznej kieszeni sukni i wyjęła serwetkę. Wziąłem serwetkę z jej rąk i rozłożyłem ją. Serwetka obrębiona była drobnymi ściegami. Zainteresował ją wyraz mojej twarzy, kiedy oglądałem ten kawałek płótna. — Dziwisz się, efendi? — powiedziała. — Jesteś zdziwiony! Nawet bardzo? — Tak — odparłem. — Tego tu nie oczekiwałem! — Nie? To mnie cieszy, bo to musi być coś bardzo eleganckiego. — To jest peszkir. Mówi się też peczata*. — Tego nie znam. A do czego to służy? — Do osłonięcia ubrania przy jedzeniu. Jak się coś rozleje albo coś spadnie i może poplamić, to peczata to zatrzyma. Kto je ostrożnie, ten może ją sobie tylko zwyczajnie położyć. Ale kto brzydko je, ten wtyka sobie jej róg tu, do góry. Po serwetce widać, jakiego stołownika masz przed sobą. Popatrz, o tak! Zademonstrowałem jej sposób użycia serwetki. Klasnęła w ręce i zawołała zachwycona: — Jak mi się to podoba! To dobre, rzeczywiście dobre! Jeśli Tiflowi się spodoba, to zrobię jedną dla niego! — Dwie! — usłyszeliśmy z góry. — Dlaczego? — spytała. — Dla ciebie też jedną, żebym nie musiał uskarżać się na ciebie! *
gruszki cesarskie gotowane gruszki * kompot * filozof * serwetka *
— Chciałabym wiedzieć, za co musiałbyś się na mnie uskarżać! Noszę cię na rękach, wyczytuję z twoich oczu wszystkie życzenia! Jesteś najszczęśliwszym człowiekiem! Dlatego zrywaj dalej gruszki i daj sobie spokój z serwetkami! Podczas tego małego pojedynku słownego złożyłem serwetkę i odłożyłem ją na bok. Pekala, spostrzegłszy to, spytała zdziwiona: — Nie weźmiesz jej? Dlaczego? Proszę cię! Wzięła serwetkę ze stołu i podała mi ją, ale ja ruchem ręki odmówiłem. — Nie, moja dobra Pekalo! Będę jadł na tym obrusie, z tej porcelany i tymi sztućcami, bo odmowa zasmuciłaby ciebie, a może i innych. Jednak nie tknę tego, co niezbędnie konieczne! — Ale powiedz mi dlaczego? — Prawdopodobnie nie domyślasz się, ale te rzeczy są właściwie nie do ruszenia. Przypuszczam, że dla niego stanowią one wyjątkową wartość, że uważa je nieomal za święte. Spojrzała na mnie zamyślona i podszedłszy bliżej, powiedziała: — To chyba prawda. Powiem ci to, bo nie zabroniono mi o tym mówić. Te rzeczy i jeszcze kilka innych przechowuje się w małej skrzyni. Ustad otwiera tę skrzynię tylko jednego dnia w roku. Wtedy sam nakrywa stół, zupełnie tak, jak ja to zrobiłam, a ja przynoszę mu potrawy. Widzę wtedy frankońskie krzesło przy frankońskim stole; ale Ustad jeszcze nie siada. Stoi przy oknie ze złożonymi rękoma i patrzy nabożnie w stronę Beit–y–Chodeh. Tego dnia wkłada na siebie starą włosiennicę, która też leży w tej skrzyni, a z tyłu ma baszłyk. Równie starym sznurem przepasuje się, a na szyję wkłada sznur pereł z wiszącym na nim małym obrazkiem; co na nim jest, nie wiem. Siada do jedzenia dopiero, kiedy ja wyjdę. Tego dnia jest jeszcze bardziej poważny i cichy niż zwykle. Nikt prócz mnie mu nie przeszkadza; bo ja przynoszę mu jedzenie. Ale wczesnym rankiem schodzi na dół i rozdziela między wszystkich, którzy mieszkają w „wysokim domu”, małe, własnoręcznie dla nich w ciągu roku przygotowane prezenty. Czy ty to rozumiesz? — Gdybyś mogła mi powiedzieć, którego dnia, to możliwe, żebym zrozumiał. — Wiem którego, nie łatwo mi zapomnieć, bo tego dnia przypadają moje urodziny. — Może i jego też? — O nie. Wiem to na pewno. — Skąd? — Sam mi to powiedział. Nie mówiłam o tym do tej pory, bo brzmiało to tak dziwnie, tajemniczo, ale tobie chciałabym powiedzieć, właśnie tobie. — Dlaczego mnie, kochana Pekalo? — Bo dziś dla ciebie otworzył skrzynię, która jest dla niego święta. Kazał mi przyjść do siebie. Wyłożył wszystkie te rzeczy i przekazał mi je ze wskazówką, żeby je wszystkie wykorzystać do obsłużenia ciebie, i żeby nikomu, co najwyżej tylko naszemu „Dziecku”, nie pozwolić ich dotykać. Tak też zrobiłam. Nikt ich nie widział. — Czy powiedział coś jeszcze? — Tak. Prawie to samo, co powiedział mi wtedy. Powiem ci. Tifl, zejdź z drzewa! Połóż tu gruszki i odejdź stąd! Niech nam nikt nie przeszkadza. Posłuchał zaraz, bo wszystko widział i słyszał, dlaczego ma się oddalić. Kiedy odszedł, powiedziała: — Było to tego dnia. Ustad obdarował mnie hojniej niż innych, gdyż wiedział, że były to moje urodziny. Kiedy około wieczora już się ściemniło, poszłam do niego na górę, żeby zabrać resztki kolacji. Chyba widziałeś, że przed jego pokojem jest szahniszyn*. Siedział tam na frankońskim krześle, czego zazwyczaj nigdy nie robił, i czytał książkę, chociaż na dworze było prawie ciemno. Kiedy mnie usłyszał, wszedł do pokoju, żeby zapalić światło. Bardzo się cieszyłam z dzisiejszego prezentu i jeszcze raz mu za to podziękowałam. Wtedy w nikłym *
ganek
świetle małej świecy spojrzał z góry na mnie, położył mi rękę na głowie i powiedział: „Jeden daje, drugi bierze. Jeden umiera, inny się rodzi. Gdyby ludzie wiedzieli, że każdy dzień narodzin jest równocześnie dniem śmierci! Mój dzień śmierci był dzisiaj!” Zamilkła, na wpół odwróciwszy się ode mnie, podniosła ręce do oczu. Kiedy się znów obróciła, widziałem, że jeszcze miała łzy w oczach; chciała je otrzeć. A potem mówiła dalej: — Nie wiem, jak to się stało, że musiałam płakać, usłyszawszy te słowa. A kiedy płakałam, on jeszcze raz powiedział, jak gdybym nigdy tego nie powinna zapomnieć: „Jeden daje, drugi bierze. Jeden umiera, a drugi się rodzi. Gdyby ludzie wiedzieli, że każdy dzień narodzin jest równocześnie dniem śmierci! Mój dzień śmierci był dziś!” Poczciwa Pekala z trudem dobrnęła do końca opowiadania. Teraz podniosła do twarzy fałdy welonu i zasłoniwszy się nim, płakała, cicho szlochając. Jak to się stało, że i ja miałem mokre oczy? Są słowa, które gdziekolwiek i kiedykolwiek zostałyby wypowiedziane — zapadają tak głęboko w serce wrażliwego człowieka, że nie może się on obronić przed ich działaniem. — Bardzo dobrze to zapamiętałaś, kochana Pekalo — powiedziałem, chcąc rozproszyć jej smutek. Otarła łzy, opuściła welon i powiedziała: — Zaraz za jego drzwiami przystanęłam i nauczyłam się tych słów na pamięć, żeby nigdy ich nie zapomnieć. — Czy to było wszystko, co powiedział? — Wszystko. A czy tego nie dosyć, czy nie więcej niż dosyć, efendi? To musi być straszne, gdy człowiek wie, którego dnia umrze? — A jeszcze inaczej jest, gdy człowiek wie, że umarł! — To niemożliwe. Czy może żyć, a jednak wiedzieć, że umarł? Ale słyszałam, że są ludzie, którzy z góry wiedzą, kiedy umrą. — Żaden człowiek nie może tego wiedzieć, ani jeden, prócz tego, który chce popełnić samobójstwo. Bóg zatrzymał dla siebie wyznaczenie tego dnia i w swojej dobroci albo sprawiedliwości podejmuje decyzję. — Ale Ustad przecież wie o swoim dniu! — Nie, on też nie wie! — Czyż dopiero co nie słyszałeś jego własnych słów? — Źle to powtórzyłaś. Słowo „był” pomyliłaś z „jest”. — Tego nie rozumiem, efendi. — Zastanów się i przypomnij sobie dokładnie. On powiedział: „dzień mojej śmierci był dziś”, czy może: „dzień mojej śmierci jest dziś”. Był czy jest To jest ważne. — Ja wiem, „był dziś”, tak powiedział. — A zatem nie miał na myśli śmierci, która nastąpi, tylko śmierć, która już kiedyś nastąpiła. To bardzo głębokie słowo, nie dziwię się, że pomyliłaś się, tłumacząc je sobie. — A więc miał na myśli, że już umarł? — Tak. — To jego słowo było zagadką! — W istocie. — Kto może to rozwiązać? Ja nie! — Ja też nie. Żaden człowiek nie może tego uczynić prócz niego. Dla kogo śmierć, a raczej umieranie jest w ogóle zagadką, dla tego rzeczywisty dzień śmierci, właściwy czas umierania z pewnością tym bardziej zostanie zatajony. Tylko nieliczni, bardzo nieliczni ludzie wiedzą, dlaczego i gdzie, i jak, i kiedy się umiera. Można cieleśnie żyć i być duchowo umarłym. I jak jedno, tak i drugie jest możliwe. Również Isa Ben Marryam, którego nazywamy Zbawicielem, żąda od człowieka, żeby się narodził na nowo. Ale kto ma umierać? Biblia odpowiada: stary Adam. Kto to jest? Widzisz przeto, że religia chrześcijańska wymaga od nas umierania i rodzenia się w ciągu naszego teraźniejszego życia. W tym kryje się jeden z różnych sposobów,
w jaki zagadka Ustada może być rozwiązana. Dla niego już od dawna nie jest to zagadką. Albowiem kto wie, że umarł, a nawet dokładnie zna dzień, w którym to się stało, ten już nie patrzy w zwodniczy mrok, tylko ma przed oczyma jasny dzień w szczęśliwej wyrazistości. Usiadłem przy stole i sięgnąłem po nóż i widelec; nagle od polany dał się słyszeć głos „Dziecka”: — Ustad nadchodzi. Ja odejdę na bok. Tifl wycofał się za drzewa. Chciałem już wstać, ale Pekala poprosiła: — Rób tak, jak gdybyś o tym nie wiedział. On na pewno się ucieszy, widząc cię przy jedzeniu. Zacząłem się częstować. Tifl dostrzegł go zapewne z daleka, bo dość długo trwało, zanim się pojawił. Kiedy wszedł na polanę, ja naturalnie odłożyłem sztućce. Tak jak on teraz, pewnie ongiś kroczył Abraham, spacerując po dąbrowie Mamre. A jego goście patrzyli na niego z takim samym szacunkiem, jaki ja w tej chwili odczuwałem, gdy zbliżał się do mnie ten patriarcha Kurdów. Było w jego oczach tyle dobroci serca, że odczuwałem nieodpartą potrzebę objęcia go i powiedzenia, że chciałbym móc nigdy go nie opuszczać. Chciałem też podziękować mu, ale dostrzegł to i ruchem ręki dał mi znak, żebym tego nie czynił. Ogarnął spojrzeniem stół i zatrzymał je na odłożonej na bok serwetce. Potem popatrzył na mnie serdecznie. Domyślił się. — Błogosławiona ręka, która tymi wieloma, wieloma ściegami dla mnie ją obrębiła — powiedział. — Było to w dniu, w którym ongiś umarłem, wtedy mi ją podarowała. Teraz używam jej każdego roku w czasie niemej uczty, poświęconej pamięci własnej śmierci. A dlaczego dziś ten właśnie stół został tu dla ciebie nakryty? Albowiem cię lubię i poznałem cię. Ty jesteś tym samym, którym ja kiedyś byłem, w owym czasie, gdy jeszcze szukałem. Żyje w tobie duch, jaki mnie wówczas zwiódł, by uważać go za ducha wszechświata. A przecież jest to tylko duch biednej, małej ziemi, który swoim ludziom nakłamał, że jest wszechmocny i że całe, nieskończenie wielkie niebo stworzył tylko dla nich, Ty, podobnie jak ja, zostaniesz z tego nieba ściągnięty, ono bowiem nie należy ani do niego, ani do ciebie, jeśli dalej za nim pójdziesz. Będziesz leżał tam, na dole, jak kiedyś ja leżałem na ziemi… na wyciszonej roli Boga, przez którą musi przejść lemiesz śmierci, aby była przygotowana, gdy przyjdzie siewca, którego nazywa się ziemskim cierpieniem. I wyrwie z twego serca to, co ów duch ziemi tam zasadził. A kiedy zrobi ostatnią, najgłębszą bruzdę i wydrze ci z serca korzeń, wtedy przygotuj się… dzień twojej śmierci jest już blisko! Nie patrzył na mnie. Patrzył przed siebie, w dal, jak gdyby widział to wszystko, o czym mówił. Teraz podniósł wzrok ku koronom drzew, których gałęzie i igły obramowane złotem drżały w promieniu słońca. Łagodny poblask, przenikający jak gdyby przez różowawy klosz, zabarwił jego twarz. — Wtedy przychodzi siewca i daje bruzdom nowe życie — mówił dalej. — Będziesz musiał cierpliwie to znosić, jak i ja znoszę. Brona sprawia ból, jej kolce ranią. Ale nie wolno ci na rany zważać. Ilekolwiek by ich było, z każdej wzejdzie, wyrośnie ku niebu wesoła zieleń, i uśpiona rola Boga z czasem stanie się żyznym polem. Moje pole leży w dzikim Kurdystanie. Otoczone wrogami, którzy nienawidzą mnie, zazdroszczą! Góry znoszą moją samotność; są wraz z nią moją niezachwianą obroną. Ale spytasz, gdzie jest twoje pole?! Opuścił wzrok i z uśmiechem spojrzał na mnie. Położył rękę na mojej głowie, przesunął ją niemal czule na policzki i rzekł: — Gdzie się ono znajduje? Ty tego nie wiesz, a ja przecież dowiedziałem się od ciebie. Stałem przy twoim łożu. Nikogo tam nie było, tylko ja i dwaj chorzy. Byłeś nieprzytomny, ale rozmawiałeś z sobą samym. Poznałem ciebie. Słyszałem co prawda ciebie, ale też i ducha, który niegdyś był moim duchem. Były to miłe słowa, słowa twojej duszy. Chyba nie wyobrażasz sobie, jak potężne są dusze! Dusza może ujarzmić ducha, jak kiedyś moja go ujarzmiła. To, co teraz mówię, jak gdyby ci to ona powiedziała! Twoje pole leży daleko od tego
mojego kraju. Jest inne niż moje. Ja widzę doliny i widzę góry. I ty, i ja nie lubimy dolin. Dlatego uczyń, jak ja czynię: szukaj ochrony w górach i nigdy nie schodź w doliny, gdzie stoją ciemne namioty twoich wrogów. Usuń się we wzniosłą samotność i kiedy zbliży się przeciwnik, bądź głuchy, jak głuchy ja byłem dziś w stosunku do moich wrogów. Dla ciebie też żyje Pedehr, który chętnie podejmie się uwolnić od brudu dnia powszedniego uroczystość, jaką masz przeżyć! Wziął ze stołu serwetkę, podał mi ją i rzekł: — Byłeś delikatny. Dzięki ci za to. Ale bądź mi gościem w dniu mojej śmierci! Możesz spokojnie ją wziąć. Dla mnie to wielka świętość. Ta, która mija dała, stała przy mnie, kiedy umierałem. Kiedy przeorała mnie ostatnia bruzda. I wtedy ja się obruszyłem. Nie chciałem być posłuszny swemu cierpieniu. Ale ona powiedziała mi wielkie słowo, tak wielkie, że ogarniało całą ziemię. I wtedy znów upadłem, żeby zupełnie zniknąć w swojej małości. A kiedy potem, po długim czasie przyszedłem zmartwychwstały, żeby jej podziękować, wtedy usłyszałem, że to ona winna mi podziękowanie, albowiem we mnie zmartwychwstała po raz drugi. Chyba teraz odgadniesz jej imię? Ono stało się i twemu sercu miłe. — Nasza Marah Durimeh! To imię po prostu wymknęło mi się z ust. Nie mogło być żadne inne, tylko to! — Tak, ona, jedyna! — odrzekł. — Pomyśl, że ona siedzi tu obok ciebie i opowiada o kimś, komu nie zostało oszczędzone nic z tego, co na ziemi oferuje zło, i kto tylko przez milczenie osiągnął zwycięstwo, pokonał nie tylko wroga, ale również pokonuje samego siebie. Zapamiętaj: największym wrogiem dla siebie jesteś ty sam. A wokół tego wroga zbiera się gromada innych. Stoi i pada wraz z nim. I właśnie to musi paść w godzinie twojej śmierci. Dla tego, który potem uwolniony od ciebie żyje innym życiem, ludzie w najgorszym razie będą godnymi pożałowania głupcami, ale nie wrogami, nigdy! Powiedziawszy to, położył rękę na mojej piersi i ciepłym, łagodnym tonem dodał: — Pozwól swemu sercu spokojnie bić, jak bije moje serce! A jeśli zechce się buntować, nakaż mu milczenie! Patrz na ludzi tak, jak gdybyś dopiero co umarł i oni nie mogą już ciebie dosięgnąć! Bez względu na to, czym jesteś i co posiadasz, im należy się przede wszystkim miłość, tylko miłość! I znów odszedł na górę. Co to za człowiek! Takie charaktery mogą dojrzewać chyba tylko w samotności gór! Na szczęście góry są wszędzie. Ale czy muszą to być tylko wysokości geograficzne? Czy nie istnieją inne Alpy, gdzie można sobie zbudować „wysoki dom” i urządzić „Beit–y–Chodeh”? Czyż Pismo Święte nie mówi też o takich górach? Czy psalmista nie mówi, że od nich jego pomoc przychodzi? O jakich górach myślałem przed laty, zapisując w dzienniku podróży wrażenia i napisałem też to: Już za mną zostaje dolina; równina wiedzie na wzniesienie. Tak serce do Ciebie, Jehowo, się zbliża, gdy milknie w nim zwątpienie. Zda mi się, że na horyzoncie widzę szczyty gór jaśniejące. Tak dusza szlachetnieje, oczyszcza się, grzeje, w bliskości nieba i słońca. Ku górze! Bez przystanku ku górze! Ja chcę i nie chcę zostawać na dole. Ten najzbożniejszy z wierszy napiszę,
gdy łąki będą w zachodu purpurze. A potem cicho, po kryjomu swój wiersz w kościółku złożę. Może na szczęście dla znalazcy, gdy tego ty zechcesz, Boże! Gdy przyszedł Ustad, nasza dobra Pekala odeszła od stołu. Wróciła, by pełnić swoje obowiązki, kiedy go już nie było. Siedząc w niewielkim oddaleniu od nas, sporo słyszała z tego, o czym rozmawialiśmy. Wynikało to z pytania, jakie zaraz mi zadała: — Miałam rację z tymi dniami umierania, prawda? Rozmawiał o tym z tobą. — Tak, ale czy możesz spełnić jedną moją prośbę, droga Pekalo? — Bardzo chętnie! A jaką? — Nie myśl za często i za dużo o twoich dniach! I nie mów o tym, co tu słyszałaś! Bowiem kiedy mówi się o czymś takim, to trzeba to rozumieć. — Ja chyba tego nie zrozumiałam. To dla mnie za trudne. — Mimo że nazywasz siebie filozofem? — zażartowałem. — Bo jestem. Ale każdy człowiek jest sobie filozofem, który innych nie rozumie. Moja filozofia rozwija się w kuchni i mówi mi, że każdego dnia wszyscy ludzie muszą jeść. Dlatego usiądź z powrotem i pozwól mi doznać radości, że ci smakuje! — Pewnie nie stanie się tak, jak sobie tego życzysz. Proszę cię o jeszcze trochę cierpliwości. — Dlaczego, efendi? Może nie chcesz jeść? — Nie od razu. Chciałbym coś przemyśleć. Pójdź ze swoim Tiflem na godzinny spacer, a potem tu wróć! — Jaka szkoda! To jest właśnie to, czego nie mogę zrozumieć! Kiedy uczeni mężczyźni dosiadają swego ducha, żeby pogalopować po jego królestwie, to każą mu głodować. Mówią, że kiedy myślą, to nie mogą jeść. Ale jakież to skoki będzie mógł z nimi wyczyniać! Daj mu jeść, efendi! I to dużo! Kiedy tak zrobisz, to dopiero sam na sobie doświadczysz co ja, wasza Pekala, rozumiem, mówiąc o rozmyślaniu! Co z ciebie będzie? Twoja dusza nie będzie miała miejsca; duch musi biedować, bo ciału nie wolno jeść. Zmarnujesz mi się! Po co ja tu jestem z moją piękną, dużą kuchnią? Przecież po to, żeby wszystko co ugotuję było zjadane! Ale nie chcę kłótni, bo widzę, że sprawia ci to przykrość. Idę więc! Przykrość? Z pewnością nie! Źle zrozumiała moje usiłowania, by powstrzymać się od śmiechu. Odeszła kilka kroków, ale przystanęła, popatrzyła na ziemię, wróciła i podszedłszy do mnie blisko półgłosem, żeby Tifl nie mógł usłyszeć, powiedziała: — Czy wiesz, co ja sobie pomyślałam o naszym Ustadzie? A przyszło mi to do głowy, kiedy z tobą rozmawiał. — Co? — On ma jakąś tajemnicę, a ja coś z tego odkryłam. On zna wszystko, wszystko wie. Zna cały Wschód i pewnie dużo Zachodu. Ma bardzo dużo książek drukowanych zachodnim pismem. Myślę, że przedtem tam był, żeby przyswoić sobie wszystko, czego tam można się nauczyć. Tam też jadał przy takich stołach jak ten. I wrócił do rodzinnego kraju. Wtedy coś w nim umarło; bo w taki sposób mówił, opowiadając o swojej śmierci. Ta zastawa jest pamiątką po tamtym zmarłym, i dlatego przechowuje ją niczym świętość, a wyjmuje w każdą rocznicę. Co ty na to? Czy ma rację? — Masz mądrą główkę, Pękało! — Tylko tyle? O tym już od dawna wiedziałam! Ale cieszy mnie, że i ty o tym się przekonałeś. Teraz już naprawdę odchodzę! I naprawdę odeszła, a za nią Tifl. Zostałem sam. Nade mną przysiadła perska zięba. Skakała z gałęzi na gałąź coraz to niżej. Rzuciłem jej trochę okruchów; zeskoczyła na stół, żeby je zjeść.
Jej jasne oczy patrzyły na mnie bez lęku. Dlaczego tak zwane bezrozumne stworzenie daje się zwabić dobrocią? Dlaczego tylko człowiek śmieje się z tego, kto kocha wszystkich bezinteresownie? A może to zgoła nie człowiek, tylko ludzki rozum jest owym sublimującym mechanizmem tej „ozdoby stworzenia”? Jakże wobec tego szczęśliwe są istoty, o których się mówi, że nie mają „rozumu”! A właściwie co rozumie pod słowem „miłość” społeczne zwierzę, zwane człowiekiem? Kiedy nienawistni dla siebie ludzie gromadzą się i ścierają ze sobą: liga przeciwko lidze, religia przeciw religii, frakcja przeciwko frakcji, to i oni twierdzą, że łączy ich miłość. Ale miłości, która potrafi nienawidzić, po prostu nie ma! I podobnie jak poszczególne jednostki, tak i całe narody patrzą na siebie z sympatią lub zieją nienawiścią. Ale kto przynosi, czy przynosił prawdziwą miłość, która przede wszystkim dąży do pokoju, ten zawsze był i jeszcze dziś bywa przybijany do krzyża. A przy tym każda z tych partii utrzymuje, że jedynie ona jest tą, która dąży do pokoju! Naturalnie przemilcza przy tym fakt, że pokój powinien być zawarty tylko z korzyścią dla niej! Czy jednak jest to pokój? Nie, to nowy powód do walki! Ocean nie może być spokojny; to zbiornik bezwolnej cieczy wydanej wiatrom na pastwę. Ale czy ludzkość z jej ponad półtoramiliardową, świadomą i myślącą inteligencją też powinna nieustannie falować? Czy wybitnie uzdolniony, świadomy odpowiedzialności człowiek musi też od razu podnosić fale, ilekroć jego sąsiad „faluje”, i odbijać je dalej? Czy nie ma sposobu na powstrzymanie ich? Żadnego lądu? Czy maleńki wewnętrzny strumyk musi aż tak się burzyć, gdy muśnie go ledwie czyjeś tchnienie? Czy nikt nie zna tamtej cudownej ręki, która gdy na jeziorze Genezaret rozległ się okrzyk: „Panie, giniemy!”, uciszyła wzburzone fale? Dlaczego potrafimy postępować tylko w Jego imię, lecz nie w Jego duchu? Ilekroć jakaś przyjazna fala serca odważy się na oddzielenie od nurtu, czyż nie podnosi się wokół niej tysiąc fal? I jak wiele tamtej podobnych, które chciałyby płynąć do ogródków i na pola, by je użyźniać, nie zostają one porwane wraz z innymi przez ciemne masy wód, na których dnie spoczywa ciężki, stalowy łańcuch holowniczy! Ale wysoko w górach leżą w głębokiej samotności, chronione przed mrozem lustra zawsze czystej wody? Zasilane przez nie sprofanowane źródła, spływają nadmiarem wody na szczęście dla każdego, kto wędruje w górę błotnistego i obfitującego w zarazki strumienia, do jego praźródła. Zamiast praw ludzkich rządzą tu jeszcze prawa Boskie. Dobra wróżka z dzieciństwa chodzi tu dobrotliwie od domu do domu. Przy blasku płonących szczap każdego paleniska opowiada się legendę o raju, a kiedy babka wśród kręgu zasłuchanych wnucząt zaczyna opowiadać postarzałą wraz z nią bajkę, to pewnie takimi słowami: „Kiedy byliśmy jeszcze dziećmi”. Ona nie wie, że pozostała dzieckiem na zawsze! Tak też często po dniu pracy siedzi dobra Pekala ze swoim „Dzieckiem” na ławce w ogrodzie, gdzie ja zostałem przez nich przyłapany jako złodziej śliwek. Co mogła mu opowiadać ta, która — jak on — też pozostała dzieckiem? Czy Ustadowi udało się przemienić swoich dawniej opornych Dżamikunów w dobrze wychowane, wdzięczne dzieci? Jakimi środkami zdołał to osiągnąć? Z pomocą owej wróżki, której obca jest wszelka pomoc, a jednak zmusza wszystkich ludzi, a nazywa się… Dobroć. Ale z jakimi innymi siłami przyszło mu walczyć, żeby ją w sobie uśmiercić, zanim znalazł drogę do owych gór! Powiedział, że nic nie zostało mu oszczędzone. Ale szczęśliwie wszystko przezwyciężył. Dlaczego nasi poeci dają takiemu zmaganiu zawsze tragiczne zakończenie? Czy nie znają naszego Pana Boga? Ziemska scena, dla której on stwarza swoje postaci, jak się wydaje, pozwala działać według własnej woli, a tragedia jest tylko krótkim epizodem. Również to, co nieśmiały człowiek uważa za komedię, modę, czy wręcz farsę, nie jest niczym więcej niż wymyśloną przez aktora, osobiście improwizowaną przez niego sceną, jaką nie przekupny bardzo szybko umie wyeliminować. Na tej scenie nikt nie ginie tragicznie. Kto w jednym z aktów, jak się wydaje, pada, w kolejnym może się podnieść do nowej walki. A kiedy po osiągniętym wreszcie zwycięstwie następuje dla niego ostatnia ziemska scena, to poeta sam trzyma dla niego gotowy wieniec.
Siedziałem tu — żeby posłużyć się scenicznym żargonem — przed przechowywanymi z pietyzmem rekwizytami tragicznych scen. Dlaczego właśnie mnie pozwolono ich dotykać? Dlatego, że znałem Marah Durimeh? Dlatego, że Ustad sądził, iż ma powód by uznać, że ja, podobnie jak on, przeszedłem przez szkołę cierpienia? Ale musiał być nadto inny, trzeci powód, którego chyba na razie nie powinienem poznać. Zrezygnowałem z zastanawiania się nad tym. Kto jest tak dalekowzroczny, by ukoronować górę owym alabastrowym namiotem, mówiącym „Amen”, ten pewnie też wie, kiedy nadejdzie właściwa pora, by o tym mówić. Czyżby już minęła godzina? Chyba dopiero pół. Ale Pękała dłużej nie mogła wytrzymać. Wróciła wraz z Tiflem i chcąc się usprawiedliwić, powiedziała: — Efendi, teraz musisz szybko coś zjeść. Kara Ben Halef pojechał do domu, chce pozostać przy ojcu, żeby matka mogła przyjść do świątyni. Ona tu jest i pyta o ciebie. Chciałaby mieć cię przy sobie. Właściwie wcale nie potrzebowałem usłużnej „dziewicy w bieli”; wszystko, czego mi było trzeba, miałem pod ręką. Jednak nie pozwoliła odebrać sobie możliwości asystowania mi. Sięgnęła po butelkę i korkociąg i patrząc z zakłopotaniem na ten przyrząd, ze szczerością zapewne przez Ustada nie chcianą, powiedziała: — Butelki u nas to rzadkość. Odkąd tu jestem, nie widziałam innej prócz tej. Naprawdę nie wiem, jak się robi, żeby tym żelaznym interesem wyciągnąć korek. — Czy Ustad pije wino? — Nigdy. To jedyna butelka, jaką ma. Nie pija niczego, co pochodzi z fermentacji. I nie jada niczego, w czym byłaby krew. Nie wiem dlaczego. — Zostawmy więc wino nie napoczęte. — Ale ono jest przeznaczone dla ciebie. — Przyjdzie tu kiedyś gość, któremu będzie ono potrzebne bardziej niż mnie. Teraz zaczynam jeść! — Mahometanie, zasiadając do stołu, mówią: B’ismillah*. To są dobre słowa. Wybacz, że przedtem o nich zapomniałam! Ciekawe było obserwowanie ich, jak oboje mi się przyglądali. Ja zaś sprawiałem sobie frajdę jedząc po europejsku, ale w najbardziej skomplikowany sposób. Prawdziwą rozkosz sprawiło to „dziewicy w bieli”! Często wykrzykiwała do „Dziecka”: — Ty, to doskonałe! — A kiedy w końcu obierałem gruszki, a nawet śliwki, klasnęła w dłonie i powiedziała: — Ale to jest najelegantsze! Czegoś takiego nie ma na całym świecie! Potem był już czas, by wrócić z Tiflem do Dżamikunów. Kiedy weszliśmy do lasu, naszym oczom ukazał się sielski obraz. Persowie siedzieli na lewo od nas, na górze. Koło świątyni Pedehr rozmawiał z Hanneh. Ustada nie widziałem. Wszędzie siedzący albo stojący w grupach ludzie. Młodzi mężczyźni zabawiali się w różne gry, polegające na wykazaniu się siłą i zręcznością. — Czy mam już zaczynać, efendi? — spytał mnie Tifl. — Z czym? — Ze śpiewaniem. Przecież mówiłem ci, że będę śpiewał i że wszyscy ucichną. Już dawno chcieli z tym zacząć. Ale Pedehr musiał mi obiecać, że ja mogę pierwszy. — Chcesz śpiewać tu, na górze, zaraz? — Tak. Mam donośny głos, słychać mnie aż tam za górą, a stąd wszyscy mnie widzą. Uważaj, efendi, jak ucichną wszyscy, gdy tylko zacznę! Byłem naprawdę ciekaw. „Dziecko” jako solista! Nie dowierzałem mu; ale jeśli umiał śpiewać jak jeździć konno, to jego wiara we własne siły byłaby w pełni uzasadniona. — A co będziesz śpiewał? — Już ci mówiłem, pieśń miłosną. Śpiewam je najlepiej ze wszystkich. Uważaj! *
w imię Boże
Przyjął właściwą postawę, odchrząknął i zaczął śpiewać. A cóż to był za głos! Nieomal chciałem mu przerwać i wykrzyknąć: Maszallah! Był to tenor, tenor bohaterski; głos pełny, o wspaniałej barwie! I stało się, jak powiedział: od pierwszego tonu wszyscy podnieśli wzrok ku górze, ku nam, a ledwie zaczął drugi wiersz strofy, w parku i na trawnikach ustał wszelki ruch. Spojrzałem na Persów. Poderwali się na nogi, jak gdyby jakaś siła tkwiąca w gardle Tifla zelektryzowała ich. Jakże uzdolniony był ten nasz „Dziecko”! A jaki tekst podłożony był pod melodię? Raz kwiat najpiękniejszy w świecie rankiem stał przy namiocie sąsiada. Aż dzień w złocistym świetle przyszedł i ucałował czule kwiatowe oblicze. Wprost trudno promieniowi słońca wierzyć, że tak nie tylko w bajce mogło być. Raz kwiat najpiękniejszy w świecie o zmroku stał przy namiocie sąsiada. Aż noc nadeszła w światłości księżyca i swym blaskiem ucałowała kwiatowe lice. Wprost trudno światłu księżyca uwierzyć, że nie tylko w bajce tak się mogło zdarzyć. Ten najpiękniejszy w świecie kwiat teraz stoi przy namiocie moim. Kto przyjdzie doń ze światłem swoim? Kto czule ucałuje go? Kto teraz wejdzie do nas, wyjdzie kto? Chyba dopiero bajką będzie to! A więc to była miłosna pieśń! Pozostawiam to bez komentarza, gdyż sama mówi za siebie! Kiedy przebrzmiał ostatni ton, ze wszystkich stron rozległy się głosy: „Pięknie to zrobiłeś, brawo!” — No, efendi, czy potrafię śpiewać? — spytał. — Niemal jeszcze lepiej, niż jeździć konno — odparłem. — Czy nie oniemieli wszyscy od razu? — Wszyscy! — Tak, ja śpiewam ponad wszystkimi i wszystkich wyprzedzam na koniu. Zobaczysz, kiedy będzie wyścig. Nasza klacz będzie zwycięż — czynią. Stoi tam przy rogu świątyni. — Jak to? Myślałem, że Kara potajemnie na niej odjechał! — Tak, ale jego matka potem na niej wróciła. Widzisz, że macha do ciebie ręką? Hanneh rzeczywiście przywoływała mnie ręką do siebie. Zaraz usłuchałem wezwania, dzięki czemu Pedehr zwolniony został z obowiązku bycia przy niej. Przyszła ze mną do mojego rogu, gdzie usiedliśmy obok siebie. — Czy słyszałeś już kiedyś taki piękny śpiew jak dziś, sidi? — spytała. — Na Zachodzie mamy cudowną muzykę, a także bardzo sławnych śpiewaków i śpiewaczki — odparłem. — Ale my nie. Znasz przecież naszą arabską muzykę. Do tej pory uważałam ją za nieporównywalną. Ale czymże ona jest w porównaniu z tą! My krzyczymy, piszczymy, lamentujemy i to nazywamy śpiewaniem. A tu po raz pierwszy słyszałam śpiew! — Naprawdę!
— Tak. — Przypomnij sobie, Hanneh! — O czym? Nie wiem. — W obozie Haddedihnów często śpiewałem niemieckie pieśni, żeby pokazać wam, jak one brzmią. A teraz mówisz, że nigdy nie słyszałaś śpiewu! Bawiło mnie, że wprowadzam ją w zakłopotanie. Zarumieniła się i szybko odpowiedziała: — Zapomniałam o tym. Jest też pewna różnica, czy śpiewa jeden czy wielu. — Tifl też śpiewał sam. — Ach, on! Nie obraź się, sidi, ale nawet tobie daleko do niego. On sam jest takim długim, długim człowiekiem. Ale jego głos jest po tysiąckroć dłuższy niż on. Sięga tak daleko, że ciągnie się po całej dolinie! — Bardzo praktyczne wydaje się ocenianie głosu według jego długości! — Naturalnie, to słuszne! Czy ty też tak nie robisz? Pomyśl tylko, kiedy tu śpiewano dwie pieśni w świątyni! One są tak długie, że jeszcze teraz dźwięczą mi w uszach i w sercu. — Gdzie byłaś, kiedy je śpiewano? — Halef mocno spał, nie musiałam więc siedzieć przy nim. Usiadłam przy twojej kolumnie, gdzie zobaczyłam ciebie po naszym przybyciu. I nagle jak gdyby niebo się otworzyło, a święte meleka* pozwoliły słuchać, jak chwalą wspaniałość Allacha. Złożyłam ręce, bo był we mnie ktoś, kto chciał się modlić. Kto to był, nie wiem; ale czułam to, że on też był z nieba. Co tam Persowie robią z koniem? — Czy wiesz, dlaczego tu przyszli i jak ich przyjęliśmy? — Tak. Kara mi opowiadał. Teraz stoją tam przy Sahm Ustada. Rozmawiają o niej. Przyszedł Tifl. Rozmawiają z nim. Jak się pyszni. Teraz śmieje się z nich. Chyba się złoszczą. On chwali konia, a oni go krytykują. Rzeczywiście na to wyglądało. Zeszli ze skraju lasu, gdyż pewnie odczuwali potrzebę przerwania izolacji, byli tam bowiem sami. Teraz zajmowali się klaczą, której rzecznikiem był Tifl. Trwało to dość długo. Wydawało się, że rozmawiali z nim nie tylko o koniu, ale i o innych rzeczach. Potem odszukali Pedehra, z którym przez pewien czas pertraktowali. Chodziło chyba o coś ważnego, gdyż wysłał on gońca do starszyzny, żeby zwołać radę. A później przyszedł do mnie. — Efendi, rada starszych zwołana. Proszę, żebyś nam towarzyszył — powiedział. — A w jakiej sprawie? — W sprawie krwawej zemsty. Persowie chcą odejść. To nam odpowiada. Dlatego zgodziłem się na ich życzenie, aby teraz krótko z nimi rokować. — Gdzie się to odbędzie? — Na górze, tam gdzie siedzieli. Przyprowadź ze sobą naszą przyjaciółkę Hanneh. — Mnie? — spytała. — A co ma do czynienia kobieta w waszej radzie, i to z tą krwawą zemstą? — Albowiem jest w to zamieszana kobieta, żona szejka Kalhuranów. Chcielibyśmy cię prosić, abyś za nią przemówiła. Za jej mężem będzie mówił Kara Ben Nemsi. Nasz Ustad sam chciał to zrobić, ale ponieważ narada odbędzie się tak nagle, a on już odszedł i wróci dopiero około wieczora, nie mogę go teraz tym trudzić. Kiedy odszedł, Hanneh powiedziała: — Czy to nie dziwne, sidi, że woła się mnie na radę starszych? — To dla ciebie jeszcze większy zaszczyt niż dla mnie, Hanneh; możesz być z tego dumna! — I jestem. Co za niezwykli ludzie, ci Dżamikunowie! Ja będę mówiła za żonę szejka, jak gdybym była nią samą. Nigdy jej nie widziałam i nie rozmawiałam z nią. Ona nazywa się Amineh i musi się zadowolić moją obroną! *
anioły
— Powiem ci więc coś ważnego, droga Hanneh. Otóż sądzę, że ten mściciel nie jest mahometaninem. Prawdopodobnie nie był też nim jego syn. Są dwaj sławni arabscy nauczyciele prawa: El Mohekkik i Minhadż, według wykładni których orzeka się. A wykładnia ich jest następująca: „Jeśli muzułmanin zabije niemuzułmanina, to nie podlega krwawej zemście”. — Och, to dobrze! Dziękuję ci, sidi! — Ty jesteś bystra. Może uda ci się dowiedzieć, czy on jest mahometaninem, czy nie. — Zostaw to mnie! Czy jego towarzysze też przy tym będą? — Nie. To byłoby wbrew regułom. — Pozwól więc, że tam pójdę! — Dokąd? — Do niego. — Ależ Hanneh! Dlaczego? — Dowiesz się później. On mnie nie zna i nie wie, że ja będę na dżemmah. Wstała i odeszła. Przy tym welonem osłoniła twarz. Poszedłem za nią.
AHRIMAN* MIRZA Ghulam el Multasim był bardzo niespokojny z powodu czekających go rokowań. Był sam; odszedł od towarzyszy, by uporządkować sobie wszystko, co miał do powiedzenia. Hanneh urządziła to tak, że przeszła obok niego. Widziałem, że rzuciała mu jakieś słówko. On odpowiedział. Ona zatrzymała się na krótko, wymieniła z nim kilka zdań. Potem zdjęła welon z twarzy, skinęła mu głową i oddaliła się. Domyśliłem się dlaczego: ona wygrała! Po pewnym czasie zebrali się członkowie rady starszych. Zasiedli kołem, a pośrodku usiadł Pedehr. Ja musiałem zająć miejsce po jego lewej stronie. Mściciel pojawił się; stanął przed nami. Na końcu przyszła Hanneh, już nie zawoalowana. Pedehr wskazał jej miejsce po swojej prawej stronie. Multasim, zobaczywszy to, zawołał zdziwiony: — Kobieta? Nie godzę się na to! — Ta kobieta jest żoną Hadżiego Halefa Omara, szejka Haddedihnów — odpowiedział Pedehr. — Musisz jej pozwolić, aby mówiła za Amineh, która zastrzeliła twego syna! Możesz odejść, jeśli ci to nie odpowiada. W takim przypadku musisz jednak zrezygnować z wszystkich roszczeń. Tak chce prawo! — Zostaję! — Dobrze więc. Tym samym narada została otwarta. Ty masz najpierw przedłożyć oskarżenie i dowody, a potem swoje żądania i uzasadnienie. Ale zanim to nastąpi, muszę ci zwrócić uwagę na coś, co dla ciebie jest bardzo ważne. Czy będziesz żądał krwi czy ceny? — Krwi! — odpowiedział, rzucając mi wymowne spojrzenie. — Czy jesteś wyznawcą wiary perskiej? — Perskiej? Tak! — Wobec tego twoja zemsta będzie musiała być rozpatrywana według szyickich praw i wykładni Khalila. Mam nadzieję, że potrafisz liczyć? — Nie obrażaj mnie! — Czy oszacowałeś wartość krwi? — Krew? Oszacować? Nie rozumiem. — Ile osób zostało zabitych? — Jedna. — Przez ilu została zabita? — Przez dwie. — Jakiej płci były te osoby? — Mężczyzna i kobieta. — Czy oboje jednakowo podlegają zemście krwi? — Nie, kobieta w połowie. Dlaczego pytasz o prawdy tak znane? — Zaraz usłyszysz. Półtorej osoby zabiło jedną. Zatem według Khalila każdej z tych dwojga sprawców przypada tylko trzy czwarte twojej zemsty. Pozostałej jednej czwartej nie wolno ci tykać. Jeśli miałbyś naruszyć prawo, wówczas sam podlegasz zemście. To właśnie chciałem ci przedtem powiedzieć. Widać było, że ta przebiegła interpretacja, choć w pełni zgodna z prawem, zakłóciła równowagę Multasima. Takie ułamkowe szacunki można przyjąć, jeśli żąda się zapłaty, nie zaś krwi. Poza tym ciekaw byłem, czy wspomni o naszej rozmowie w cztery oczy. Gdyby to zrobił, wówczas nie mógłby dokonać zemsty na tych dwojgu! Gdyby jednak zażądał krwi, wtedy ja
*
Ahriman lub Aryman w religii staroirańskiej (zoroastryzmie, mazdaizmie), przywódca złych duchów, bóg zła i ciemności, kłamstwa i zniszczenia (przyp. tłum.)
byłbym uwolniony od zemsty. Jego oskarżenie, na które czekaliśmy, powinno rzucić światło na tę kwestię. Właśnie otworzył usta, by zacząć, ale Hanneh ubiegła go i zabrała głos: — Zaczekaj! — powiedziała. — Przedtem ja powiem słowo. Otóż według wykładni El Mohekkika i Minhadża nie ma… — Maszallah! — przerwał jej zdumiony Pers. — Nie wiedziałem, że jesteś taka uczona! Skinęła mi z uśmiechem głową, ale nie odpowiedziała mu na to i zaczęła od nowa: — Zgodnie z wykładnią El Mohekkika i Minhadża nie ma krwawej zemsty, jeśli zabity nie był mahometaninem. Zabity muhassil był chrześcijaninem. — Udowodnij to! — wykrzyknął gniwnie Multasim. — Czy ty, jego ojciec, jesteś muzułmaninem? — Tak. — Przedtem powiedziałeś, że jesteś armeńskim chrześcijaninem! — Żartowałem. — To zasłużyłeś na śmierć! Wstała i wskazując na niego, surowym tonem powiedziała: — Przedtem przechodziłam koło tego kłamcy i uznałam go godnym, by go pozdrowić. Podziękował. A ja zadałam pytanie. I odpowiedział. Wtedy ja okazałam uprzejmość i usprawiedliwiłam się, mówiąc, że muszę przemawiać do niego przez welon, bowiem nie jest on Dżamiką, tylko muzułmaninem. Wtedy odpowiedział, że nie muszę tego robić, gdyż on jest armeńskim chrześcijaninem. I to była prawda. Wymknęła mu się przez nieostrożność. Nałgał nam, że jest muzułmaninem! I odwróciwszy się do niego, dodała: — Wybieraj! Jeśli jesteś chrześcijaninem, to nie ma zemsty. Jeśliś jest wyznawcą proroka, to ja, ponieważ mnie okłamałeś i pokazałam ci twarz, za tę hańbę domagam się twojej krwi! Nie odejdziesz z tych gór żywy. Zawołam mego syna, który przywróci cześć matce i zastrzeli cię jak szakala. A więc wybieraj! Multasim, jak już powiedziano, był tchórzem; Hanneh była tak groźna, a przy tym on nie wiedział, że jej syna tu nie było. Sytuacja wydała mu się krytyczna. Życie było dla niego więcej warte niż honor. Odpowiedział przeto: — Teraz nie jest ważne, czy jestem chrześcijaninem czy mahometaninem. Starałem się, żeby mój syn został pomszczony. Ale jak to jest? Gdybym był chrześcijaninem, to zrezygnowałbym z krwi. Ale czy również z ceny krwi? Kto jest tak uczciwy, żeby to powiedzieć? — My wszyscy jesteśmy uczciwi! — oznajmił Pedehr. — Nie krew, ale zapłatę powinieneś otrzymać. — Jak dużą? — To musimy omówić. Ale zastanów się: pejcz twego syna przelał krew szejka Kalhuranów, który jest wolnym Beduinem! — Za to wziął sobie życie mego syna! — Ale chłosta kosztuje dwa razy tyle co życie, jeśli nie została zapłacona krwią! Możemy więc jeszcze żądać zapłaty za jedno życie! — Więc żądajcie! — zaśmiał się Pers. — Ja żądam klaczy Ustada, jako ceny za krew. To tak tanio, że sami się zdziwicie! — A więc nie chcesz wyrównywać rachunku życiem za życie? — Nie! A ja oferuję wam mego turkmena, którego wszyscy widzieliście, jako cenę za chłostę. Słyszałem, że w najbliższym czasie ma tu się odbyć wyścig. Jeśli się pogodzimy, to ja przyjadę. Obydwa konie mogą pobiec. Zwycięzca uratuje swojego, a nadto dostanie tego drugiego. Propozycja była zaskakująca. Aleja przejrzałem, choć to, co mówił, brzmiało pokojowo. Sądził, że jego koń przewyższa klacz. Był przekonany, że z nią wygra. Tym samym zemsta
byłaby zakończona, a nasze tajne porozumienie traciłoby ważność. Ale ten człowiek chciał mieć klacz i mnie także. Udział w wyścigu dawał mu okazję do wrócenia tu, a więc znalezienia się blisko mnie. Kto wie, co planował. Powinienem być ostrożny. Pedehr był człowiekiem energicznym. Nie zastanawiał się długo. Konia za konia, to zelektryzowało go tak jak i nas wszystkich. Wprawdzie klacz Sahm nie była jego własnością, ale znał Ustada i jeszcze kogoś, kogo zawołał: Był to… Tifl. Tifl przyszedł, a on go spytał: — Czy widziałeś tam turkmeńskiego kasztana? — Tak — odpowiedział „Dziecko”. — On ma pobiegnąć w wyścigu z naszą Sahm. — Z tego uśmieje się moja Pekala! — Tak myślisz? — Tak. Ja też się śmieję! Multasim spytał wyniośle: — Czy ten śmieszny człowiek jest waszym rzeczoznawcą? Może to on będzie dosiadał klaczy? — Kto na niej pojedzie, nie jest ważne. Nie chodzi o jeźdźca przeciwko jeźdźcowi, tylko o rywalizację koni. Wydawało się, że Persowi przyszła jeszcze jakaś myśl do głowy. Zastanawiał się przez chwilę, a potem powiedział: — Stawiam każdego konia, jakiego przyprowadzę, przeciwko każdemu, jakiego wy możecie wystawić. Czy pójdziecie na to? — Jakie warunki stawiasz? — Po pierwsze: będziecie musieli w tym współuczestniczyć. I gdybym przyprowadził tu dziesięć koni, to wy musielibyście wystawić też dziesięć. — A po drugie? — Po drugie żądam, aby każdy zwyciężający koń wygrywał pokonanego. — Jesteś bardzo odważny! — Mówisz tak, bo się boisz. Ja jestem tak pewny swego, że chciałbym nawet wystawienia prócz koni również wielbłądów. Po twarzy Pedehra przemknął uśmiech. Obrzucił mnie szybkim, pytającym spojrzeniem, czego Pers nie zauważył, i kiedy nieznacznie skinąłem głową, spytał go: — Czy może masz niebezpieczny zamiar pozbawienia nas wszystkich folblutów? — Tak, mam! Postaram się o to, żebyście nigdy nie mogli się zmierzyć z kawalerią muhassila! Jeśli macie odwagę, to przybijcie, oto moja ręka! Jeśli nie, to gardzę wami! — Twoja pogarda jest twoją własnością, od której nikt cię nie uwolni. Będziesz więc musiał zachować ją dla siebie! — Rycz jak chcesz, stary lwie, ale ugryźć nie możesz! Jak przyjmiesz zakład, to wyrwę ci też ostatnie zęby! — Ostrzegam cię, jesteś nieostrożny! — A ja się z tego śmieję! — Niech będzie! Przyprowadź więc także wielbłądy! Staniemy przeciwko wszystkiemu, co przyprowadzisz na wyścig. Ale zostaje przy tym, co powiedziałeś: obojętne… — …do kogo należą zwierzęta — szybko wpadł mu w słowo Multasim. — Nie możecie wymagać, żebym ja, który mieszkam w mieście i jestem człowiekiem samotnym, miał tyle zwierząt, ile wy macie! Wcale nie przeczuwał, jak chętnie Pedehr przyjął te warunki. Pedehr był mądry; pokazywał niezdecydowanie, a potem jeszcze dorzucił: — Jeśli zgodzę się, to spędzisz przeciwko nam folbluty z całej Persji. Ale niech będzie! Właściciel i jeździec są obojętni. Każdemu zwierzęciu, które przyprowadzisz, musi być z
naszej strony wystawiony przeciwnik. Koń przeciwko koniowi, wielbłąd przeciwko wielbłądowi! Każde zwierzę może biegać przeciwko każdemu, ilekroć tobie albo nam się spodoba. A na koniec najważniejsze: pokonany natychmiast staje się własnością zwycięzcy! Na twarzy Multasima pojawił się wyraz triumfu, jak gdyby już tę trudną walkę miał za sobą i zwyciężył. Podał Pedehrowi rękę i wykrzyknął: — Przyjęte! Wreszcie, wreszcie was mam! Przybij! — Masz moją rękę — powiedział Pedehr. — Śmiejesz się. Ja się nie śmieję. Dla mnie jest to poważna sprawa. Gra idzie o coś więcej, o wiele więcej, niż sądzisz. — Gdzie? Chyba tylko u was? — Nie pomyl się! My wprawdzie powiedzieliśmy tylko: koń przeciwko koniowi i wielbłąd przeciwko wielbłądowi; ale kim są ci, którzy za tymi zwierzętami naprawdę stają przeciwko sobie, tego nie wiesz! — Nie? To powiem ci tymi samymi słowami: nie pomyl się! Zakład zawarty, bo ty jesteś szejkiem i przybiłeś! Niczego nie można odwołać, i dlatego nie uważam za konieczne milczeć z ostrożności, kiedy ty wychodzisz do mnie z pustymi groźbami i ostrzeżeniami, które mają mną wstrząsnąć. Powiadasz, że nie wiem, kto staje przeciwko komu. Wiem aż za dobrze; ale ty nie wiesz. Czy mam ci może powiedzieć? — Stoisz tu po to, żeby mówić. Nawet gdybym mógł ci zabronić, nie zrobiłbym tego. — A więc śmiało; powinniście słyszeć! Ale nie wystarczy mi powiedzenie tego tylko wam. Chciałbym, żeby każdy Dżamika to usłyszał! — Tak będzie. To, o czym tu się mówi, zostanie powtórzone całemu plemieniu. — A ja chcę, żeby moi towarzysze byli przy tym, kiedy będę mówił. Oni powinni potwierdzić wam prawdę moich słów. — Wolno ci ich przyprowadzić, chociaż przy radzie starszych Dżamikunów nie mają czego szukać! — Nie będę ich wołał. Ja ich przyprowadzę! — I to ci wolno! — Dozwolone? Wolno? Mówisz to tak butnie! Uważaj! Wysłuchaj najpierw, co my mamy ci do powiedzenia, a potem zobaczysz, czy jesteś taki ważny. Oddalił się. Zobaczyliśmy, że Ustad znów przyszedł na miejsce uroczystości. Widział nas tu zgromadzonych i wolnym krokiem wszedł na górę. Pedehr poinformował go, dlaczego zwołano radę oraz o czym mówiono i co zostało postanowione. Zakończył tę relację usprawiedliwiając się: — Powinienem ciebie zapytać, zanim zdecydowałem o Sahm. Możemy bowiem stracić najlepszego konia. Ale byłem przekonany, że z pewnością wyrazisz zgodę. — Ulżę więc twemu sumieniu, jeśli powiem, że słusznie układałeś się — powiedział Ustad. — Dziękuję ci! Multasim przyjedzie prawdopodobnie z najlepszymi końmi pełnej krwi, jakie tylko uda mu się zdobyć. Ale w swoim krótkowzrocznym zapale nie pomyślał o naszych gościach. Z Assilem Ben Rihem, Barkhem, Ghalibem i naszą Sahm musimy przecież wygrać, bo nie wątpię, że one też pobiegną. Przy tych słowach spojrzał na mnie. Powiedziałem więc: — To się rozumie samo przez się. Dżamikunowie i Haddedihnowie — te dwie nazwy brzmią teraz jak jedno słowo. Niechaj Multasim przyprowadzi, co zechce; zostanie pokonany. Znam nasze konie! — A ja moje szybkie wielbłądy! — prędko dodała Hanneh. — Nie wiem, jakie wielbłądy mają Dżamikunowie, ale jakby nie były szybkie i wytrzymałe, to są urodzone w górach i tu wychowywane, a więc niemożliwe, żeby były zdolne do pokazania w wyścigu tego, co może
każdy z moich prawdziwych biszari–hudszun* pokazać. Założę się o całe mienie Haddedihnów przeciwko innej nagrodzie. Ustad i Pedehr spojrzeli na siebie z uśmiechem. — Słyszysz przecież! — powiedział szejk. — Dzień wyścigu będzie jeszcze bardziej interesujący, niż przypuszczaliśmy. — Dzień twego przybycia! Również i w tym względzie dzień zwycięstwa dla nas! Możemy być spokojni. Popatrz tam na Persów! Jacy są podnieceni! Co w nich wstąpiło? Dlaczego Multasim w ogóle chce, żeby słuchali, co on ma do powiedzenia? Fakt, że przyjęliśmy zakład z nimi, jak się wydaje, zupełnie ich odmienił. Można domniemywać, że kryją się za tym zupełnie inne zamiary! Może będą tak nieostrożni, że się zdradzą. Kto się zachowuje tak jak oni teraz, u tego trudno doszukiwać się rozwagi. Persowie rzeczywiście zachowywali się dziwnie. Ich dotychczasowy spokój i opanowanie zniknęły. Grupa, którą tworzyli, ani przez chwilę nie stała spokojnie. Przekrzykiwali się nawzajem jeden przez drugiego, jak gdyby wstąpił w nich zły duch, o którym mówi Ewangelia. Musiało to być dla nich coś bardzo ważnego, co nie pozwalało im myśleć, że człowiek we wszystkich sytuacjach życiowych powinien nad sobą panować. A obecna ich sytuacja była taka, że powinni szczególnie wystrzegać się tak rzucających się w oczy reakcji. Nawet jeszcze kiedy szli do nas, nie było widać po nich rozwagi, z jaką uczestnicy dżemmah na nich patrzyli. Ustad nie usiadł z nami, tylko pod pobliskim drzewem, skąd mógł wszystko słyszeć. Spoglądał gdzieś w dal. — Tu jesteśmy! — zaczął Multasim. — Postanowiliśmy, że ktoś inny powie wam to, co ja chciałem powiedzieć. Jednak przedtem chcę się dowiedzieć o ludzi mego syna. Od długiego człowieka, który zwie się Tifl, dowiedziałem się, gdzie się znajdują, ale wprost nie mogłem w to uwierzyć. Dlatego pytam teraz: gdzie są ci ludzie? — Po drugiej stronie, w „wysokim domu” — odpowiedział Pedehr. — Jako goście? — Nie. — A jako co? — Jako więźniowie. — Kto ich uwięził? — Ja! — Jakim prawem? — Prawem, jakie nam nadał szachinszach: kto wkracza na nasze terytorium z bronią w ręce, nie mając naszego przyzwolenia, ten przypada nam! — My też jesteśmy uzbrojeni! — Widzę. Wy też przekroczyliście nakaz władcy i mógłbym z wami zrobić, co zechcę. Od waszego dalszego zachowania będzie zależało, czy pozwolę wam odjechać, czy każę was zamknąć. — Tego nie odważysz się zrobić! — zawołał Pers. — Nigdy nie zdarza mi się, żebym miał się ważyć na coś nieprzemyślanego. Mogę wam zabrać wszystko, co przy sobie macie. Również konia; od chwili gdy przekroczyliście jeden z przesmyków tam od wschodu; one też stają się naszą własnością, zgodną z prawem zdobyczą. Widzisz więc, jak dobrotliwie postępujemy, idąc z wami o zakład, przez co sami godzimy się na coś, co możemy ekstra wygrać, chociaż już do nas należy! — O tym teraz już nie mówmy. Mam twoje słowo, którego nie złamiesz! — Pewnie nie! Ale wy sami możecie je łatwo złamać, zachowując się w sposób nieobliczalny! Ostrzegam was! Multasim był zakłopotany. Popatrzył na swoich towarzyszy, jak gdyby z ich oczu chciał zaczerpnąć nowych sił, i rzekł: *
szybki wielbłąd
— Kiedy uwolnisz tych ludzi? — Kiedy mi się spodoba! — Żądam wyraźnej odpowiedzi! Wtedy Pedehr obrzucił go długim spojrzeniem i powiedział: — Ty żądasz? I to takim tonem? Ostrzegam cię po raz drugi! Czy wiesz, co to znaczy? Trzecie ostrzeżenie unieważni dane ci słowo. Wtedy i wy podporządkowani zostaniecie, jak się wydaje, tak przez was zainteresowanemu prawu. Mów przeto uprzejmiej, ja ci powiadam! Nie znalazłeś się tu dla poboru podatków, tylko my zebraliśmy się tu, żeby oduczyć was buty! Zatrzymam tych ludzi w naszym duarze. Zwolnię ich, ale dopiero wtedy i w taki sposób, kiedy i jak nam się spodoba. — A ich własność? — Nie mają nic. — To należy do szacha! — Nieprawda. Twój syn ich uzbroił. Nie byli żołnierzami, tylko jego nędznymi zbirami. — Więc teraz to należy do mnie, bo ja jestem jego spadkobiercą! — Należy to do biednych ludzi, bo im zostało przez niego odebrane. Zbadam to i zwrócę obrabowanym. Na to daję ci moje słowo! I na tym koniec sprawy! Nie uspokoiłoby to zapewne Multasima, gdyby nie konieczność uniknięcia trzeciego ostrzeżenia. Gestem ręki, przepraszając inne osoby, zwrócił się do Pedehra ze słowami: — Postanowiliśmy przedtem, że odjeżdżając zabierzemy ze sobą więźniów? Czy nam ich wydasz? — Nie! — Pomyśl o skutkach. Teraz ja mówię: ostrzegam cię! Wydasz ich? — Po raz trzeci: nie! Dosyć! U Dżamikunów nie ma zwyczaju wypuszczania drapieżników między ludzi! — Wobec tego ja skończyłem. Teraz ktoś inny będzie z tobą rozmawiał! Już chciał temu innemu ustąpić miejsca, ale Pedehr kategorycznym tonem odpowiedział: — Nie bez mego zezwolenia! Ty zostałeś zaproszony do rady, więc ty powinieneś mówić! — Ale zgodziłeś się, żebym przyprowadził moich towarzyszy! — Po to, żeby się przysłuchiwali, a nie mówili! Ja przewodniczę radzie; ja sam rozstrzygam, kto może mówić, a kto nie. Nie pozwolę, aby mi tu rozkazywano. Ale na grzeczne słowo moje ucho będzie otwarte. — Wobec tego proszę o pozwolenie, żeby jeden z moich przyjaciół powiedział wam, co nas właściwie tu sprowadziło. — Krwawa zemsta. — Nie. Ona również. Ale właściwa przyczyna, dla której chcieliśmy tu przyjechać, była inna. Nasza droga prowadziła przez tereny Kalhuranów. Wybrałem właśnie tę, żeby odwiedzić syna. Znalazłem tylko jego ciało w niewiele godzin po tym, jak został zamordowany. Jestem więc także mścicielem. Jednak właściwą przyczynę poznacie od tego tu mirzy, którego słowa są u nas rozkazami. — Jak on się nazywa? — Ahriman Mirza. — Nie znamy go. — Wiem, ale go poznacie. Pochodzi z rodu cesarskiego, a jego władza sięga poza granice całego państwa. — Jak to możliwe, że nie przypominamy sobie jego nazwiska? Tu, na ziemi Dżamikunów, jego pochodzenie nie znaczy więcej niż pochodzenie każdego z poddanych władcy. Nie jest on wyżej postawiony niż ja czy nasz Tifl, z którego szydziłeś. A jego słowa nie mają większej wartości niż każde inne słowo, jakie wypowiadamy. Niechaj więc wystąpi i mówi. Wysłuchamy go i damy odpowiedź, jaką uznamy za słuszną.
Multasim cofnął się, a ten drugi wyszedł do przodu. Do tej pory nie przyglądałem się poszczególnym ludziom, a więc i na niego nie zwróciłem uwagi. Teraz dopiero przyjrzałem mu się. Otóż co się tyczy jego ubioru, to składał się on z czerwonych sznurowanych butów ze złotymi ozdobami, z czerwonych, szerokich spodni perskich, z przodu i na bokach ozdobionych rzucającym się w oczy szerokim, bogatym, złotym haftem, z czerwonej, długiej kamizeli, prawie w całości pokrytej srebrnymi galonami, i wierzchniego okrycia w kolorze brązowym, zapinanego na umieszczone w dwu rzędach blisko siebie lśniące guzy, które nie mogły być prawdziwymi brylantami, z rękawami na modę orientalną, długimi i luźno zwisającymi, podbitymi kosztownym czerwonym jedwabiem. Do tego skórkowa czapka osobliwego rodzaju, zrobiona z nienarodzonych jagniąt, wyjętych z łona matki. Czapkę spinała z przodu agrafa, której diament, jeśli to nie był górski kryształ, musiałby kosztować krocie. Może galony i hafty też nie były prawdziwe? Żeby to stwierdzić, trzeba by dokładniej je obejrzeć, niż teraz było to możliwe. Człowiek ten był wprost obwieszony bronią. Są charaktery, którym odpowiada imponowanie już samym przesadnym ekwipunkiem. Krzywa szabla i szeroka, sprężysta tygrysia klinga u boku. Za okazałym pasem zatknięty nóż, kilka sztyletów i pistoletów. Skosem od prawego biodra do lewego ramienia pas z nabojami. W ręce aż przesadnie długa orientalna flinta z brązową lufą, połyskującą złotem i czerwienią. Osady, trzonki i pochwy tej broni mieniły się światłem odbitym w fasetach. Nawet trzonek korbacza z krokodylowej skóry, głęboko tnącego ciało, zawieszonego obok szabli i dającego się użyć w każdej chwili, też połyskiwał krwiście, jak gdyby był złożony z samych ciemnych rubinów. A teraz sama osoba: Gdybym powiedział, że widziałem kiedyś pięknego mężczyznę, to był właśnie ten! Wysoki i szczupły, ale silny i dobrze zbudowany, co pozwalało się domyślać dużej sprawności fizycznej i siły tego szlachetnie ukształtowanego ciała. A ta głowa! Wydał mi się znajomy. Zastanawiałem się. Kiedyś widziałem obraz: Loki w walce ze wspaniałym Heimdallem o naszyjnik Frei. Artysta dał głowie i rysom Lokiego ową urzekającą, demoniczną urodę, obiecującą szczęście, ale przynoszącą tylko zniszczenie. I teraz, widząc przed sobą stojącego Ahrimana Mirzę, wydało mi się, że to chyba on musiał pozować do tego obrazu. Widać było po nim przekonanie, że jest pięknym mężczyzną, któremu nikt się nie oprze. Nie patrzył dobrym, tylko kosym okiem. Broda wyrażająca siłę woli, ściągała w uśmiechu usta w dół, a chciwe, skłonne do szyderstwa wargi były szersze i pełniejsze, niżeliby to z resztą rysów twarzy się zgadzało. A jego głos! Silny, dobrze brzmiący, świetnie modulowany, zdolny do najbardziej przekonywającej perswazji. Ale też nagle sycząco ostry, często odrażająco brutalny. Był to głos uwodziciela, kiedy we dwoje, ale też okrutnego dowódcy, jeśli wśród wielu! Kiedy dumnie wyprostowany stał przed nami i widział, że wszyscy na niego patrzą, dobył zza pasa jeden ze sztyletów i wbił go w ziemię przed sobą. Dobrze wiedziałem, co to znaczyło, ale kierując się impulsem szybko podszedłem i wyciągnąłem ten sztylet, żeby go obejrzeć. Natychmiast wyjął pistolet i skierował go przeciwko mnie. Kurek szczęknął. — Czy podejmujesz walkę? — spytał groźnie. — Nie — odpowiedziałem. Patrzyliśmy sobie w oczy. Wydało mi się, że częściej będziemy tak stali naprzeciwko siebie. Widziałem w jego oczach nienawiść gotową do ataku. Moje spojrzenie było chłodne; nie zdradziło mnie. Opuścił broń i z najbardziej pogardliwą miną, jaką kiedykolwiek widziałem, powiedział: — Wiem, że jesteś tym z Almanii, który razem z szejkiem Haddedihnów szpieguje tu na Wschodzie! Ale ty nie znasz Orientu. Nie znasz nawet najbardziej znanych obyczajów. Kiedy przychodzi wróg do wroga, żeby rozmawiać z nim, to wbija ostrze swego noża w ziemię, żeby
wskazać, że wrogość odpoczywa, dopóki będzie trwała rozmowa. Ty, niedoświadczony, nie zrozumiałeś mnie. Gdybym chciał, mógłbym cię zastrzelić. Ale okazałem ci łaskę. Jednak nie na długo! Szandżar do ziemi! Natychmiast! Bo cię zastrzelę! Pochyliłem się i wetknąłem sztylet dokładnie w miejsce, w którym przedtem tkwił. Ale zobaczyłem to, co chciałem zobaczyć. Ten sztylet był jota w jotę podobny do tego, który dostałem w podarunku od mirzy Dżafara w Ameryce. Obydwa musiały wyjść z ręki tego samego płatnerza. Między obydwoma istniał zapewne jakiś związek, którego nie znałem. Zaś między moim przyjacielem Dżafarem i tym Ahrimanem Mirzą też istniał jakiś stosunek, którego teraz, w tej chwili nie ważyłem się domyślać, że miał dla mnie najdonioślejsze znaczenie. To zrozumiałe, że Pers nie powinien się dowiedzieć, dlaczego sięgnąłem po ten nóż. Niech sobie uważa mnie za niedoświadczonego człowieka! Być niedocenianym przez wroga jest zawsze rzeczą korzystną. Kiedy nóż znalazł się na swoim miejscu, usłyszałem szyderczą uwagę Persa: — Szczęście dla ciebie, że okazałeś mi posłuszeństwo! Prawdopodobnie jeszcze często przyjdzie ci z takim strachem jak teraz poddawać się! Przyznaję, że dużo mnie kosztowało panowanie nad sobą, żeby nie zaśmiać mu się w twarz, zeszpeconą teraz szyderstwem. Ale ze względu na obecnych Dżamikunów byłem zmuszony przynajmniej do odpowiedzi, powiedziałem więc spokojnie: — Nie zastosowałem się do twojej woli, tylko do zwyczaju. Czy ten szandżar jest twoją własnością? — A do kogóż miałby należeć? — I znasz go? — Nie pytaj tak głupio! — Czy ten, kto wierzy w bajki, jest głupcem? — Może w Księdze tysiąca i jednej nocy jest mowa o tym sztylecie? — zaśmiał się butnie. — Nie. Ale w Księdze tysiąca i jednego dnia jest mowa o podobnym, który nigdy nie zabija, choć każdy cios przebija ciało i duszę. To nie jest ten twój. To zobaczyłem. — Ja myślę. Nie jest to bajkowy sztylet. Ale uważaj, żebyś nie zapoznał się kiedyś z jego ostrzem! Wróciłem na swoje miejsce. Całe to zajście było dla Dżamikunów zagadką. Hanneh spojrzała na mnie z pytaniem w oczach. Znała mnie, domyślała się więc, że nie działałem bez powodu. Ustad oparty o pień nie patrzył w naszą stronę. On dobrze znał mój szandżar. Ale czy widział sztylet Persa? Jeśli nawet, to niezbyt wyraźnie. Jednak zapewne domyślał się też, dlaczego sięgnąłem po niego! Jego twarz była spokojna. Nie zdradził się ani słowem, o czym myślał. Po tej drobnej, nieprzewidzianej scenie Ahriman Mirza zaczął mówić. Nie patrzył przy tym na nas. Jego wzrok wybiegał gdzieś w dal. Czy po tamtej stronie horyzontu istniały punkty, w których miałyby, a może nawet musiałyby się spotykać myśli? Jak daleko znajdowało się to miejsce, gdzie to, co Ustad myślał, i to, co Mirza mówił, łączyło się? To ostatnie brzmiało tak, jak gdyby przepowiedział sobie te słowa już tysiąc razy i jeszcze tyle razy będzie przepowiadał. Umiał je na pamięć, jak anioły śpiewające swoje Alleluja, a diabły wyjące o dżehennie. Powiedział: — Nasze państwo zażywało pokoju. Szachinszach panował, my robiliśmy, co nam się podobało. Szach był surowy, a my jeszcze surowsi. I dobrze na tym wychodziliśmy. Lud słuchał nas bardziej niżeli jego, bo nas widział, a jego nie. Tylko nieliczni mieszkali w bliskości jego tronu. Osadzaliśmy jego sługi na urzędach i nakazywaliśmy im, jak powinni mu służyć. I czcili go w słowach, nas zaś w czynach. Przy tym lud myślał, że jest szczęśliwy. A potem przyszli obcy ludzie z ich od dawna zapomnianą i pogrzebaną już nauką ó miłości. Opowiadali, że Isa Ben Marryam wprawdzie umarł, ale zmartwychwstał. O niczym innym nie mówili jak tylko o pokoju i pojednaniu, o łasce i miłosierdziu. Ciągnęli przez kraj, głosząc kazania, i
przyszli też do nas, żeby, jak mówili, nas nawrócić. Już uwierzyliśmy, że są prorokami, którzy przez siłę swojej miłości zmuszą nas do ustąpienia i otworzenia ludowi drogi do władcy. Wtedy przyjrzeliśmy się im. Porównaliśmy ich słowa z działaniami. I zobaczyliśmy, dla kogo były ich słowa, a dla kogo czyny. To nas uspokoiło, gdyż oni byli podobni do nas. Niczego nie wnieśli do kraju, prócz innych nazw. Naszą surowość przechrzcili i nazwali miłością. Mówili o pokoju, a zwalczali się nawzajem. Głosili o pojednaniu, a coraz to bardziej sami między sobą się dzielili. Prawili o łasce, sami nigdy jej między sobą nie udzielając. Głosząc miłosierdzie, odmawiali najbiedniejszemu żebrakowi chleba. I wtedy popatrzyliśmy na tych surowych, pośmialiśmy się i powiedzieliśmy: „Oto są ludzie, jakich możemy potrzebować! Ich nauki nie są niebezpieczne. Wedle tego, co mówili, Isa Ben Marryam zbawił świat, jednak z ich czynów nie wynikało, że jest on Zbawicielem, jako że od dwu tysięcy lat jako Zbawiciel w nich mieszka i nie zdołał ich nienawiści wzajemnej przemienić w miłość!” Tak powiedzieliśmy i pozwoliliśmy, aby nam służyli, jak jeszcze nikt nam nie służył. Nasze panowanie nie doznało przez nich wstrząsu, a tylko jeszcze się umocniło. Tak, moglibyśmy tylko sobie życzyć, żeby ta religia nienawiści ukrytej w miłości trwała wiecznie, bo wtedy szachinszach w nieskończoność będzie władcą tylko z nazwy, a władzę będziemy mieli my! Doszedłszy do tego miejsca, Ahriman przerwał. Spojrzał na Ustada, na którego twarzy dokonała się widoczna zmiana. Pan „wysokiego domu” odwrócił wzrok z dali. Jego ręce były złożone jak do modlitwy. Czy modlił się? Jeśli tak, to mogła to być tylko modlitwa dziękczynna, którą cicho, niesłyszalnie kierował do nieba, bo jego czcigodne, a równocześnie tak młodzieńcze rysy rozjaśniał wyraz radości, jaka nie mogła się odnosić do żadnej ziemskiej sprawy. Tam, gdzie patrzył, widok otwarty był na świat, w którym tysiąc lat jest krótką ziemską godziną. I tam utwierdził się w przekonaniu, że w ciągu dwu szybko minionych ziemskich godzin od śmierci Chrystusa na krzyżu jednak inaczej się działo, niż Ahriman oceniał jako dobre dla siebie. Tak się wydawało, gdyż teraz rozplótł ręce, podniósł ramiona w górę, rozłożył je, jak gdyby chciał ogarnąć w uścisku całą dolinę swoich umiłowanych Dżamikunów, ze wszystkim co tam było, przycisnąć ich do serca, i powiedział: — A jednak, a jednak nadejdzie czas, w którym wszelkie ziemskie stworzenie musi rozpoznać, że Isa Ben Marryam jest w duchu i w prawdzie jego Zbawicielem! On poszedł naprzód. My mamy iść za nim. Dla niego miłość bliźniego była równa miłości Boga. Kto choćby jeden kamień podniesie, by uderzyć nim brata, ten kamieniuje własne zbawienie i zostanie osądzony! Ben Marryam zdjął z krzyża skruszonego złoczyńcę i zabrał go ze sobą do raju Chodeha. Tylko ten, kto wziął na siebie krzyż, by odpokutować za to, co czynił, kiedy umrze, usłyszy słowa Zbawiciela: „Zaprawdę powiadam ci, dziś jeszcze będziesz ze mną w niebie!” Ben Marryam był tak bosko wielki, że kochał nawet diabły. Zszedł do piekieł, by przywieść ich do bram owego czasu, gdy byli jeszcze dobrymi aniołami… Do tej pory Ahriman Mirza czekał cierpliwie, podczas gdy Ustad mówił. Ale teraz oczy mu pociemniały, sypały iskrami jak z czarnego węgla. Jego diabolicznie piękna twarz ściągnęła się wstrętnym grymasem, a głos zabrzmiał skrzekliwie, ostro, przenikliwie: — Ale diabły śmiały się z jego błogiego czasu! Jego wysoki szachinszach żyje w ludzkich słowach, ale nie w ich działaniach. Kto jest właściwym panem ziemskiego, doczesnego świata? Ten, którego wy nazywacie szatanem! Królestwo niebieskie jednego jest tylko nieustanną obietnicą, podczas gdy królestwo drugiego już jest! Jeden zasiada na tronie wiecznej, niebieskiej miłości, która tu na ziemi, nieustannie nienawidzi. Miłość od dawna przestała być wieczna. Ten drugi siedzi na tronie swojej nienawiści, która naprawdę jest wieczna, albowiem on nigdy przecież nie kocha. Jego królestwo przeto nie skończy się nigdy! Otwórz Ustadzie swoje mądre usta i powiedz mi: kto uczynił z potężnej rzeczywistości nędzny pozór, który nic więcej nie może, jak tylko okłamywać głupców? Mówi się o twoim Isa Ben Marryam, że raz podszedł do niego diabeł i kusił go. Co to był za diabeł? Piekłu pewnie nie jest znany. Jeśli bowiem ono poddało próbie Zbawiciela całego świata, to nie poddaje go tak, jak gdyby
wystawiało na próbę każdego małego człowieka. Ono każe pokazać sobie Jego Ewangelię, przewraca jej karty, by zobaczyć, co też ona może zawierać. I jeśli na każdej, każdej stronie znajduje obłudne słowo miłość, o której wie, że nie wypełnia nie tylko jednego człowieka, ale tym bardziej całego świata, to kogo będzie poddawało próbie? Isę syna Marryam na kamienistej pustyni, gdzie nie ma nic, co mogłoby być pokusą? Na wysokiej wieży świątyni, gdzie nie dosięga go ludzka złość? Na samotnym szczycie góry, skąd może mu pokazać swoje królestwo, ale On jemu swojego nie? Tak głupio nie postępuje! Wyśle wszystkich swoich diabłów, żeby zobaczyli, czy nie ma gdzieś człowieka na ziemi, który nie idzie z innymi owieczkami na łąkę nienawiści! I tego uczepi się najpierw w swej najbardziej uwodzicielskiej postaci, a potem, jeśli nic nie wskóra, w’ postaci najbardziej odstraszającej, żeby go albo zawrócić do stada, albo przez nienawiść do odwzajemnienia nienawiści namówić do zemsty. Gdzie znalazłby się człowiek, który by mu odmówił? Chciałbym go widzieć! Spojrzał wyzywająco na Ustada, ale ten nic nie odpowiedział. Mówił więc dalej: — Pokaż mi tego niemożliwego, niewyobrażalnego, którego ja jako człowiek chcę zniszczyć, a on poddając się temu, nie będzie mnie przeklinał, tylko błogosławił. Pokaż mi go, który wszystko, co ja posiadam, i moje serce z nienawiścią do tego, mógłby przemienić w miłość! Pokaż mi tego, którego nigdy nie było i nie będzie, tego kiedyś odtrąconego z nieba, który nagle, nieoczekiwanie, w środku piekła wśród diabłów siedzi i modli się za tych, którzy go tu wtrącili! Chcę mu dać siłę i władzę nad wszystkimi tymi diabłami, żeby ich nawrócił, a piekło stanie się świątynią nieskończenie większą i nieskończenie wspanialszą niż ta, którą mamy przed oczyma! Pokaż mi go, a będę twój! Jeśli nie, to przepadłeś dla mnie razem z wszystkimi twoimi Dżamikunami! Postąpił kilka kroków do przodu, prawie do kręgu utworzonego przez siedzących członków rady. Podniósłszy na wpół zaciśniętą pięść, patrzył na Ustada tak wyzywająco, jak gdyby rzeczywiście panował nad piekłem z jego wszystkimi diabłami. Co miałem myśleć o tym człowieku? Że nawiedzony? A może był nawiedzony przez jedną natrętną myśl, która pozbawiła go znajomości siebie samego? Ahriman Mirza! Czy tak się nazywał rzeczywiście, czy tak go tylko nazywano? Jaki ojciec daje swemu synowi imię Ahriman! Jak powinienem go traktować? Poważnie czy żartobliwie? Popatrzyłem na Dżamikunów, na jednego po drugim, po kolei. Z ich twarzy nie można było nic wyczytać. A Ustad? Ustad odwrócił się do Persa. Z jego twarzy promieniowała ta sama łagodna dobroć, z jaką przedtem przyszedł do mnie do stołu. Przemówił do niego, i to tak serdecznie, jak tam do mnie. I jakże zdziwiłem się, kiedy zaczął od słów, które musiałem uważać nagle za swój pomysł, a więc za moją własność. Powiedział: — W baśniach z Tysiąca i jednego dnia jest takie opowiadanie: Było to w dniu, gdy zbawienie wyszło na poszukiwanie. Pukało do wszystkich ziemskich bram. Jednak gdy mówiło, kto je wysłał, nie znalazło żadnych drzwi, które by mu otworzono. Szło więc smutne dalej, aż do najgłębszej otchłani, w której mieszkają potępione duchy. Przysiadło na jej krawędzi i płakało nad ludźmi Chodeha. I popłynął strumień cicho przelewanych łez. Dokąd? Ból płacze z zamkniętymi oczyma. Nie wiedziało więc. Ale kiedy podniosło mokre powieki, z ciemności wzbiło się światło. Kim byli ci, którzy nad nim, pogrążonym w smutku, przelatywali czystym, anielskim światłem i świecąc niczym ostatni pożegnalny promień słońca, niknęli w wieczornej zorzy? I przyszedł on sam niegdyś przez Chodeha wypędzony, albowiem ważył się być równym Panu niebios! Stanął przed nim, długo patrzył na nie bez słowa, potem rozpostarł swoje mocne skrzydła. „Podaj mi rękę! — rzekł. — Zaniosę cię w wieczornej zorzy na powrót do zorzy porannej. Twoje ziemskie łzy sprawiły to, czego nie mogła osiągnąć żadna miłość niebieska. Kiedy zbawienie płacze nad ludźmi, to musi pęknąć nawet serce piekła. Ja byłem pierwszym z wszystkich stworzeń. Byłem pierwszym, który Pana zasmucił. Teraz chcę być też najpierwszym, który powraca w pokorze ze Zbawieniem!” Spojrzał w niebiańską przestrzeń. I
przyszła gwiazda wieczorna. Wokół słodko pachniały fiołki. I zamknęła się otchłań. Niebo się otworzyło. Z zapachem kwiatów zniknęli oboje. Ahriman z narastającym napięciem słuchał każdego słowa bajki. Teraz z gniewem zwrócił się gwałtownie do Ustada. — Co to ma być? Co chcesz mi tą bajką powiedzieć? Skąd to wziąłeś? Czy to twoje myśli? O tych baśniach z Księgi tysiąca i jednego dnia nikt jeszcze nie słyszał! Chcesz mi umknąć, chowając się za stare, mitologiczne albo nowe, przez ciebie wymyślone kłamstwa! Odpowiedz na to, co ode mnie usłyszałeś! Powiedziałem: pokaż mi takiego Niemożliwego, Niewyobrażalnego, a jestem twój! Jeśli nie, to ty mi przypadniesz ze swoimi wszystkimi Dżamikunami! Nie wiesz, co wam grozi. Przyszedłem, żeby was zniszczyć! Ustad wolnym krokiem wszedł do kręgu rady starszych, spojrzał na niego z politowaniem i odpowiedział: — Ty biedny, biedny człowieku! Twoja siła może być jeszcze raz tak duża, jak jest, ale wszechmoc, na którą się obruszasz, jest jeszcze większa! Czyż sam nie przyznałeś, że oddałbyś wszystko, nawet swoje serce z całą jego nienawiścią, gdybyś znalazł choćby jednego człowieka prawdziwie kochającego? Szukałeś w niewłaściwym miejscu. Szukaj tam, gdzie trzeba! Bo to, że w ogóle szukasz, sam przyznałeś własnymi słowami. A nie szuka się czegoś bez pragnienia znalezienia tego i posiadania. Chcesz nas zniszczyć? Pewnie z nienawiści? Ale powiadam ci, że to ja jestem tym, który ciebie zniszczy! I to moją miłością. Błogosławiąc ciebie! Zagryziesz się tym moim błogosławieństwem, tak się zagryziesz, że nic z ciebie nie pozostanie. A równocześnie powstaniesz w tym moim błogosławieństwie i urośniesz do nowego, wspaniałego życia. Dam ci je, to błogosławieństwo, które cię całkowicie odnowi! Przy tych słowach położył mu obie ręce na ramionach. Pers odskoczył od niego jak żmija i wykrzyknął: — Nie chcę go! Strząsam je z siebie! Twoje błogosławieństwo jest dla mnie przekleństwem! — Dałem ci je i ono pozostanie! Ulegniesz, błogosławieństwo i miłość nie odstąpią ciebie, póki się nie poddasz! Ahriman Mirza zaśmiał się szyderczo i odpowiedział: — Mówisz jak dziecko, a równocześnie jak cierpiący na uwiąd starczy, podobnie jak wasza tak zwana pobożność zwykła przemawiać. Zestarzała się ona i osłabła, ta śmieszna ciotka wszystkich wywracających oczyma dusz, które tak chętnie nakładają ręce, by ich żebraczą biedę i chciwość ukrywać za nazbyt jednak przezroczystym welonem tak zwanego błogosławieństwa. Czy widziałeś kiedyś człowieka, który dał ci swoje błogosławieństwo za nic? Ile musiałeś zapłacić, przedtem albo potem, kiedy już je otrzymałeś? Kim są ci pękający od darów nieba milionerzy, którzy mają odwagę błogosławić? Przeszukaj ich kieszenie, a prawie nic w nich nie znajdziesz. Tak i ty stoisz teraz przede mną w swojej pełnej gotowości żebraczej! Co ty mi dajesz? Puste słowo, które nic nie kosztuje! A czego żądasz w zamian? Mnie samego, czym jestem i ze wszystkim, co posiadam. Tak, nie tylko tego! Ty żądasz jeszcze tego, czym mam stać się przez twoje błogosławieństwo! Popatrz na siebie: wasze niebo daje tylko słowa i każe sobie za to płacić pełną treścią czasu i wieczności. Piekło zaś daje, daje i daje bez ustanku. Dzieli całą pulę szczęśliwości między zubożonych przez was ludzi i nie chce od nich nic, nic prócz tego, żeby z niej korzystali! Powiedz, czy może już tak głęboko pogrążyłeś się w waszym zakłamaniu, że masz odwagę temu zaprzeczyć? Dotychczasowa łagodność zniknęła z twarzy Ustada. Teraz oblekła się ona powagą; patrzył na Persa, jak gdyby chciał wzrokiem przeniknąć jego ciało i duszę. — Znajdujesz się daleko, daleko po tamtej stronie granicy, gdzie stworzenie staje się diabłem! — powiedział. — Twoje myśli mają zwodniczą giętkość piekła. Gdybym chciał pokonać cię słowami, to musiałbym z nimi zejść do ciebie na dół, do dżehenny. Ale rezygnuję ze słowa, albowiem mam pewność, że zniszczą cię twoje własne czyny! W najświętszej z ksiąg napisane jest, że ludzie nie chcą przekonywać się o mądrości Chodeha i pozwalać się karać
Jego sprawiedliwości. A w księgach historii można przeczytać, że gardzą Jego dobrocią i nie darzą bliźniego miłością. Są bardziej uparci niż diabli, którzy pozwolili Chodehowi się ukarać i sami w piekle nie odmawiają sobie wzajemnej pomocy. To, czego nie czynią ci, których nazywacie ludźmi, czynili ci, którym daliście imię diabła: oni wzięli na siebie krzyż za popełniony grzech. A więc teraz również ci pierwsi, przed wszystkimi innymi, powinni się poddać Boskiej potędze łaski. Jeśli niebo płacze nad uporem swych ziemskich dzieci, to łzy zbawienia obok nich spłyną do piekła. I z potoku tych łez wzbudzi się radość. Otchłań wzniesie się ku górze, ciemność ku światłu, klątwa stanie się błogosławieństwem. A kim jest ten, który podniesiony wtedy z otchłani spojrzy niemo w oczy Zbawieniu? Ten, który wam powie, że w skrusze chce powrócić? To będziesz ty, Ahrimanie Mirzo, ty, który stoisz przede mną! I kiedy zamknie się piekło za tobą, a przed i nad tobą otworzy się całe niebo, wówczas ty sam, ty sam będziesz odpowiedzią, jakiej udzieli ci On na to, o co dziś twoimi ustami pyta piekło. Teraz nie mam ci już nic więcej do powiedzenia. Cokolwiek miałbyś jeszcze wyrazić, będzie to już inna sprawa. Ja pozostawiam ciebie szejkowi Dżamikunów! Wyszedł z kręgu, gdzie stał pośród nas, i ruszył w dół przez zieloną łąkę ku świątyni. Pers skrzyżował ręce na piersiach, dumnie odrzucił w tył głowę i patrzył za nim, póki nie zniknął mu z oczu za krzakami róż. Potem z ciętą ironią powiedział: — Stary człowiek, który nie umie już myśleć i dlatego chce tylko kochać, bo bez miłości czuje się bezradny! Możecie być dumni z tego słabeusza, który na pięść podniesioną przeciwko niemu nie ma odważnej odpowiedzi, tylko ze strachu otwartą dłoń do błogosławieństwa! Jakim prawem w ogóle mówił! Czy jest jednym z Dżamikunów? U was urodzonym? Wydaje się, że nie należy do dżemmah. Odesłał mnie do szejka. Dlaczego przerwał mi, gdy mówiłem? Mówiłem do dżemmah, a nie do innych. Chciałem wam powiedzieć, po co właściwie tu przybyliśmy. Na to Pedehr odpowiedział: — To, o co pytasz, nie obchodzi nikogo obcego. Przerwano ci, więc mów teraz dalej! Ale streszczaj się! To uprzejmość z naszej strony, że w ogóle cię słuchamy! — Cóż za dobroć! — zaśmiał się . — Dziękuję wam! Stanąwszy w możliwie najbardziej niedbałej pozie, mówił: — Opowiadałem wam o owych wyznawcach Isy Ben Marryam, których my, kiedy przybywali, uważaliśmy za wrogów, a potem przeciwnie, za najlepszych i najbardziej użytecznych pomocników. W swoim wewnętrznym rozdarciu sami przecież postarali się o to, by nigdy nie móc nad nami zapanować. Przestrzeń między szachinszachem i jego ludem wypełniona zostanie przez nas i przez nich. Kto zechce u władcy coś osiągnąć, ten ma się zwracać do nas. Tak było zawsze i tak musi pozostać! I oto jakiś czas temu usłyszeliśmy, że u szachinszacha był jakiś człowiek, nie pytając nas o to wcześniej, i że przewodzi on pewnemu plemieniu, którego sprawy rozstrzygane będą bezpośrednio między nim i szachinszachem, bez zważania na nas. Tak, dowiedzieliśmy się nadto, że każdy człowiek tego plemienia może sam, osobiście zwracać się do władcy. Zasięgnęliśmy wiadomości. Było to plemię Dżamikunów. Ale człowiek, który ośmielił się w taki sposób obrabować nas z uświęconych praw, nie jest chyba Dżamiką, jest tu zupełnie obcym, a o pochodzeniu jego nikt nic nie wie. On też mówi o Isa Ben Marryam. I, jak jego poprzednicy, prawi o pokoju i pojednaniu, o łasce i miłosierdziu. Dlatego też musieliśmy uznać go za pożytecznego dla nas, jak tamtych innych, dopóki nie dowiedzieliśmy się czegoś bliższego. Nagle rozeszła się pogłoska, że Dżamikunowie uwięzili duży oddział Massabanów i odstawili ich do Teheranu. Ci Massabanowie należeli do nas. Nie tworzą oni co prawda oddzielnego plemienia, ale są pod naszą szczególną opieką. Na propozycję waszego Ustada szachinszach, nie pytając nas o to przedtem, skazał tych Massabanów na zesłanie w okolice tak niezdrowe, skażone febrą, że równe piekłu. Ponieważ pominięto nas, więc nie mogliśmy temu zapobiec. Tym niesłychanym, samowolnym
postępkiem wasz Ustad zdradził was. Poznaliśmy was. Czy możecie skłamać, że to nieprawda, co wam mówię? — Skłamać? — powiedział Pedehr. — Do Dżamikunów kłamstwo nie ma prawa się prześliznąć. A gdyby nawet miało się ujawnić tak otwarcie, jak wy dziś do nas przyjechaliście, to musiałoby odejść tak zawstydzone, jak wy odejdziecie po zakończeniu wyścigu. — Zaczekaj do wyścigu! — odparł Pers. — Dysponujemy końmi tak szlachetnej krwi jak… W tym miejscu Pedehr szybko wtrącił: — …Tak szlachetnej krwi jak wasi przyjaciele Massabanowie, mordercy, zbójcy i złodzieje, od których trzeba uwolnić kraj! Teraz powiem ci, że swoim wyznaniem przed chwilą o tej przyjaźni, zdradziliście się! My was rozpoznaliśmy! Jesteście jeszcze gorszymi Massabana — mi niż tamci, których szachinszach zesłał do piekła południa! Uważajcie, żebyście nie poszli za nimi! — Szejku…! Grozisz nam? — odpowiedział szybko i zjadliwie. — Tak! — odparł. — Ustad ma dla ciebie i dla was tylko miłość. Nie może mieć nic innego. Ty śmiałeś się z jego otwartej dłoni i błogosławieństwa, które przeciwstawił twojej pięści. Nazwałeś go bojaźliwym i słabeuszem! Teraz wiedz: jeśli uzna za konieczne, to też pewnie pokaże ci zaciśniętą pięść, czego zdawałeś się po nim spodziewać! Ja jestem tą pięścią! Jeśli moje palce ściągną tysiące palców Dżamikunów, będzie to dla was cios, który trafi was jeszcze inaczej niżeli nieszczęsnych Massabanów, tamci bowiem byli jedynie narzędziem, podczas gdy wy jesteście sprawcami. Szydziłeś, że Ustad bez miłości czuje się bezradny. Jemu nie brak miłości, my wszyscy go kochamy! To wystarczy. I on jest panem tej pięści, na której sile zawsze może polegać. Przedtem ostrzegałem Multasima; teraz ostrzegam ciebie! Nie zmuszaj mnie bym cofnął dane ci słowo! Ty sam mi je złamiesz, jeśli znów mnie obrazisz! Wystrzegaj się przemawiania do nas tak zarozumiale jak teraz! Jeśli jeszcze raz to uczynisz, to wsadzimy was do waszych szlachetnych kawalerzystów, którzy, podobnie jak Massabanowie, są szlachetnej krwi! Widać było, że Ahrimana Mirzę zirytowały słowa Pedehra, jednak obawa, że prawdopodobnie mógłby spełnić swoją groźbę, skłoniła go do opamiętania. Przesuwał kciukami obu rąk po pasie, a pozostałymi palcami po tkwiącej za nim broni. Odsłonił przy tym klamrę pasa, której do tej pory nie widziałem albo nie zwróciłem na nią uwagi. Ale teraz do tego stopnia przyciągała wzrok, że musiałem zadawać sobie trud ukrycia tego. Na złotym czy pozłacanym tle klamry zobaczyłem bowiem srebrny pierścień z literami Sa i Lam, a ponad nimi znak podwojenia. A więc Ahriman należał do tajnego stowarzyszenia Sillanów i, jak się mogło wydawać, zajmował tam wysoką pozycję, jeśli nawet nie najwyższą! Do tej pory widywałem ten znak tylko na pierścieniach. A to, że był tak duży, wyraźny, i umieszczony w bardzo widocznym miejscu, mogłoby tylko to potwierdzać. Od początku nie wydawał mi się przeciętnym człowiekiem i teraz tak należało sądzić ze względu na jego szczególny związek ze stowarzyszeniem Sillanów. Ale nie zostawił mi czasu na te ciche rozważania, bo mówił dalej szybko, urwanymi zdaniami, chcąc najwyraźniej prędko skończyć i nie wykroczyć poza ramy ostrzeżenia Pedehra. Rzecz szczególna, że nie używał już pierwszej osoby liczby mnogiej, lecz mówił we własnym imieniu. Zdradzał tym, że ostrzeżenie szejka wywarło na niego nacisk, przeciwko czemu obruszyłaby się jego zarozumiałość, gdyby mogła. — Nie mogłem dłużej na to się zgodzić — powiedział. — Postanowiłem przyjść tu sam. Musiałem zobaczyć tego obcego Ustada. Miałem się dowiedzieć, jak tu u was jest. Chciałem przede wszystkim szukać u was miłości. Nie potrzebowałem na to wiele czasu. Krótkie odwiedziny wystarczyły. Mam bystry wzrok; nic mu nie ujdzie. Postanowiłem was… Tu umilkł. Zapewne uznał w połowie zdania, że to nieostrożność, co chciał powiedzieć. Potem mówił dalej, zawsze już używając formy „ja”.
— Przybyłem do plemienia Kalhuranów. Słyszałem, co się tam zdarzyło. Dowiedziałem się, że mordercy są u was. Widziałem waszych posłańców i rozmawiałem z nimi. Urządziłem to tak, że odjechaliśmy przed nimi. Dowiedziałem się, że użyczyliście opieki mordercom muhassila. Nie baliście się tego uczynić. Czy to jest zwyczajna miłość, która nie ponosi ofiary? W każdym razie była to z waszej strony odwaga! Słyszałem o waszych cudzoziemskich gościach. Przyjęliście ich i pielęgnowali tygodniami. Choroba była zaraźliwa, dla was szczególnie groźna. Czy to jest ta miłość, która nie ponosi ofiary? Przyjechaliśmy tu. Zobaczyłem wasz „wysoki dom” i Beit–y–Chodeh. Słuchałem waszej muzyki i waszych pieśni. Nie mówię o tym. Takie popłakiwanie przejmuje mnie wstrętem! Rozmawiałem z tym śmiesznym Tiflem. Małe „Dziecko” pozwolił mi wnioskować o dorosłych. Co jeszcze widziałem i słyszałem, sami wiecie. Było tego dla mnie, jest i będzie dosyć. A teraz… teraz… teraz? Spojrzał w dół na świątynię, potem w górę, powiódł spojrzeniem po całej dolinie. Oczy mu błyszczały. Był to wyraz aprobaty czy dezaprobaty? Trudno odgadnąć. Potem skierował wzrok na krąg dżemmah. Podniósł rękę do oczu, zakrył je. Czy westchnienie, które dało się słyszeć, wyszło z jego ust? Zobaczył panoramę raju Dżamikunów. Może teraz, przy zakrytych oczach widział ten obraz inny, jeszcze piękniejszy? Kiedy znów opuścił rękę, wydało mi się, jak gdyby policzki mu zapałały i pobladły. Ciemna broda wokół ust drgnęła, a kiedy zaczął mówić, głos drżał mu lekko. — Gdyby wasz Ustad tu był, to ja też opowiedziałbym mu teraz bajkę, nie z Księgi tysiąca i jednej nocy ani z Księgi tysiąca i jednego dnia, tylko z Księgi tysiąca i jednej udręki… Jest istota, której zaciekle, zaciekle nienawidzę. I wiem, naprawdę wiem, że ona istnieje! I jest książka, którą chciałbym zniszczyć tak, żeby nie pozostała z niej ani jedna kartka, ani jedna linijka, ani litera! Ta książka mówi o tej Istocie: „Tysiąc lat ma przed sobą jak dzień, który wczoraj minął”. Gdybym jakiemuś człowiekowi kazał pisać książkę o mnie, o mnie, o mnie, to musiałoby być tam napisane: „Tysiąc udręk jest przed tobą jak uśmiech… gdy przeminęły”! Ale ta jedna, jedna, ostatnia, która przyszła po tysiącu wcześniejszych, jest najstraszliwsza, najokropniejsza, ta nie do opisania, albowiem nigdy, nigdy, nigdy się nie skończy. Musi być wieczna, bowiem ta Istota jest wieczna! Stał z pochyloną głową, załamany, jak gdyby za chwilę miał upaść. Ale nagle znów się wyprostował i dalej mówił już energicznym głosem: — Spojrzenie wstecz, gdzie przecież nikt nigdy nie może wrócić! Ani człowiek, ani diabeł, ani piekło! Już kończę. Zrobię wam propozycję. Posłuchajcie. Przyjmować jej dziś jeszcze nie potrzebujecie. Daję wam czas do dnia wyścigu. Wtedy powiecie mi, co postanowiliście. A więc słuchajcie! Niedaleko od nas siedział Tifl i rozmawiał z kilkoma mężczyznami. Pekala, która teraz nie była juz zajęta kuchennymi sprawami, dosiadła się do nich. „Dziecko” spojrzał właśnie ku górze na nas; Pers przywołał go ruchem ręki, aby podszedł bliżej i usiadł, a potem kontynuował przemówienie: — Widzicie mnie dziś po raz pierwszy. Moje imię też do tej pory nie było wam znane. Nie wiecie więc, kim i czym jestem, ale dowiecie się, skoro tylko przyjmiecie moją propozycję. Przewodzę tym, przez których można obcować z szachinszachem. Moja przyjaźń może uszczęśliwić, zaś moja wrogość — zniszczyć. To moje stare prawo, którego nie pozwolę sobie odebrać. Kto je naruszy, zostanie zniszczony. Wasz Ustad porwał się na to prawo. Właściwie powinienem go zniszczyć. W mojej mocy jest uczynienie tego. Ale on mi się podoba i wy również mi się podobacie. Wiem, że macie układ własnoręcznie podpisany przez władcę. Mógłbym go od was zażądać. Albo mógłbym nakłonić szachinszacha, żeby dokument ten unieważnił. To oznaczałoby wasz koniec. Przybyłbym tu z wojskiem i zajął wasz teren, a was wypędził. Nie pozostałoby wam wiele do zabrania. Znacie naszą siłę i metody. To wszystko zrobię bezwarunkowo i na pewno, jeśli odrzucicie moją propozycję. Jestem jednak przekonany,
że wykażecie mądrość i zgodzicie się. Chciałbym być waszym przyjacielem i przyjacielem pozostać. Zatrzymajcie swego Ustada, swoją ziemię, swoją własność i wszystkie wasze prawa. Niech wszystko pozostanie u was, jak jest. Ja nic, zupełnie nic od was nie chcę, przeciwnie, chcę wam coś dać, coś tak rzadkiego i cennego, że nawet wielcy naszego państwa na to palce sobie liżą. Słyszycie i widzicie, że jestem wam życzliwy. Przybyłem do was jako wasz prawdziwy, najlepszy przyjaciel. Znów powiódł wzrokiem dookoła, napotykając naturalnie pełne wyczekiwania twarze. Ale Pedehr uśmiechał się. Nikt się nie odezwał, więc Pers ciągnął dalej: — Zrozumcie, co wam przynoszę! Z jednej strony czeka was najgłębsze ubóstwo, wypędzenie poza granice, zupełne zniszczenie. Z drugiej strony zachowujecie wszystko; wszystko zostaje dokładnie tak, jak jest, a do tego przynoszę wam od szachinszacha podarunek łaski czy nawet zaszczytu, jakiego będzie wam zazdrościł cały kraj, bo jeszcze silniej was z nim zwiąże. Powiedz, o szejku, co o tym myślisz! — Wydajesz się potężniejszy niż samo niebo. Nawet Chodeh nie da więcej, niż się posiada. A my mamy dosyć. Zostaw nas! — Czy masz syna? — Nie. — Słyszałem. Nie żyje. — Zamordowany przez twoich Massabanów! — To się już stało. A córkę masz? — Nie. — A kto jest twoim spadkobiercą? — Będzie nim nasze plemię. — A kto po twojej śmierci zostanie szejkiem? — Ten, którego wybierze dżemmah i nasz Ustad zatwierdzi. — Czy może on być wybrany już wcześniej? Zatem jeszcze za twego życia? — Tak. Chciałbym nawet, żeby tak się stało. — Tego dotyczy moja propozycja. — Maszallah! Ty chcesz się wtrącać do wyboru mojego następcy? — Nie. On nie ma być wybierany. Ja chcę go wam wyznaczyć. — A kto ma nim być? — Tifl. Można sobie wyobrazić wrażenie, jakie wywarło to krótkie, jedno — sylabowe słowo! Ale nikt nic nie powiedział. Zaległa głęboka cisza. I Pedehr milczał, lecz na jego twarzy igrał teraz uśmiech zupełnie inny niż poprzednio. — A więc Tifl zostanie wybrany przyszłym szejkiem — mówił dalej Pers — a szachinszach da mu żonę. — To jest więc ten podarunek łaski lub zaszczytu? — spytał Pedehr. — Tak. Cenny dar, albowiem ona jest córką jednego z moich przyjaciół, księcia, mającego tytuł mirzy. Widzę, że nie zawiodłem się na was. Wydaje się, że oniemieliście z zachwytu. — Czy zachwyt wprowadza w osłupienie? — Tak myślę. Ale mowy ci nie odebrało. Co masz mi do powiedzenia? — Ja? Tu chyba ma coś do powiedzenia tylko ten, którego to dotyczy. Tifl, chodź tu! Wywołany podszedł bliżej. Śmiał się całą twarzą, ale był to śmiech wyraźnego zakłopotania — Czy słyszałeś, co tu zostało powiedziane? — spytał go Pedehr. — Tak — odparł „Dziecko”. — Kim masz zostać? — Szejkiem. — Czy chcesz tego?
— Nie. — Dlaczego? — Jestem na to o wiele za głupi. — Ale to właśnie powód, dla którego on ciebie zaproponował! — Skoro jest tak głupi, jak myśli, że ja jestem, to niech sam nim zostanie! — Ale teraz znów uważasz siebie za mądrego! — I to jest słuszne! — Jak to? — Jestem za głupi, żeby zostać szejkiem, za mądry zaś, żebym zgodził się zostać szejkiem. Właśnie dlatego, że myślę, że jestem za głupi, to jestem skromny. Z tym Persem jest na odwrót: on uważa się za skromnego, i dlatego jest głupi! Była to typowa dla Tifla odpowiedź. Wszyscy śmiali się prócz Ahrimana Mirzy. — Jeszcze coś, drogi Tiflu — ciągnął Pedehr. — Czy wszystko słyszałeś? — Tak. — I to, że masz dostać żonę? — I to też. — I co o tym myślisz? — Nie jest mi potrzebna. — Ale ona jest księżniczką! — Tym gorzej! — A więc nie? — Nie! Gdybym brał sobie żonę, to nie mogłaby to być inna jak tylko moja Pękała. Ona umie wszystko i wszystko robi. Nawet mnie wychowuje. A księżniczkę ja musiałbym wychowywać, co przy mojej Pekali nie przyszło mi nawet do głowy, a przy obcej tym bardziej by mi nie przyszło! — Ale to ty będziesz przez nią wychowywany! Tego właśnie chce Ahriman Mirza: głupiego szejka Dżamikunów z przebiegłą intrygantką żoną, która miałaby sprowadzić tu do nas swoich bliskich ze wszystkimi ich błędami, grzechami i przywarami, a my powoli zostaniemy zniszczeni. I to nazywa podarunkiem łaski i zaszczytu szachinszacha! Takie podarunki daje piekło, a nie władca, który pragnie tylko dobra! Zresztą, mój drogi, chcę ci powiedzieć słowo prawdy. Przyjrzyj się dobrze temu Persowi! Dokładnie! Tifl przyjrzał się dokładnie. — Gotowy? — spytał szejk. — Tak. — Podoba ci się? — Nie! — Nam też nie. I my jemu się nie podobamy, choć żeby nas przekonać, twierdzi coś przeciwnego. Ale to kłamstwo. On naśmiewa się z ciebie. A nie zna twojej odwagi, zręczności, wierności i miłości, nie zna twego czystego serca, rozwagi, wszystkich przymiotów, jakimi ciebie Chodeh obdarzył. On zaś jest właśnie dokładnie tym, jak to wcześniej powiedziałeś: głupcem! Jeśli nowy szejk miałby już teraz zostać wyznaczony i mielibyśmy wybierać między tobą a nim, to zapewniam cię, że ty zostałbyś wybrany, a on musiałby, nie załatwiwszy niczego, odejść z nosem na kwintę dziesięć razy dłuższym niż droga z Teheranu do Isfahanu. Tak, to musiałem ci powiedzieć dlatego, że kochamy cię i poważamy; nie możemy pozwalać, żeby jakiś obcy myślał, iż jego księżniczka będzie tu stawiała wymagania, których nasz Tifl nie zdoła zaspokoić. Na takie przynęty łapie się Dżamikunów!… Oświadczam, że obrady dżemmah zostały zakończone! Rada zebrała się tu nie po to, żeby wysłuchiwać niedorzeczności! Jednocześnie raz jeszcze przypominam, że zapewniam bezpieczeństwo tym obcym, jak długo będą oni unikali obraźliwych dla nas słów. Tifl, weź czterdziestu wojowników, niech się uzbroją i odprowadzą nieproszonych Persów na drugą stronę Zajęczego
Przesmyku! Wyznaczam do tego ciebie, żeby zobaczyli, iż nawet ten, którego uważają za najgłupszego z nas, nadaje się na dowódcę całej gromady jeźdźców! „Dziecko”, promieniejąc radością, odszedł. Takiego zakończenia układów i takiej odpowiedzi na swoją propozycję Ahriman Mirza się nie spodziewał. Widać było po nim, że kipi ze złości. Rozumiał jednak, że — przynajmniej teraz — nie może okazać nienawiści. Zadufany w swojej inteligencji, którą górował nad naiwną mądrością Dżamikunów, czuł się jednak z pewnością przez nich pokonany. Czynił wysiłki, by ukryć wściekłość, ale słychać ją było w drżeniu głosu, w każdym słowie, gdy wykrzyknął, kiedy starszyzna wstawała z miejsc: — Ja mam tu nie obrażać nikogo, ale sam zostałem nazwany głupcem. Policzymy się później! Zresztą nie żądałem, żebyście już dziś rozstrzygali! — Mimo to uczyniliśmy twojej propozycji zadość — odparł Pedehr. — Nie przyjmuję tego do wiadomości! — Żeby nie przyznać się do klęski! — Milcz! Zostaję przy tym, co powiedziałem: daję wam czas do wyścigu! — Nie powiemy nic innego niż dziś! — Zaczekaj! Nie wiadomo, co w tym czasie może się zdarzyć! A co do zakładu, to zmusimy cię do dotrzymania warunków! — Nie mam powodu do wycofania się. — Przyjedziemy wszyscy, dwunastu! — To dla nas obojętne. Ale czy wiecie, co tym samym zrobicie? — No, co? — Dzień wyścigów jest dniem radości dla wszystkich Dżamikunów i dniem uczczenia naszego Ustada. Jeśli weźmiecie udział w tym święcie, to uczcicie w ten sposób jego. Musiałem wam to powiedzieć. Na to Ahriman Mirza uśmiechnął się szpetnie i odpowiedział: — Mahometanie święcą swój piątek, chrześcijanie niedzielę, a jedni i drudzy ku chwale Allacha i Boga. Ale powiadam wam, że diabeł w tym uczestniczący zbiera najlepsze plony. Żaden inny dzień nie przynosi piekłu tyle, ile takie świąteczne dni, w których człowiek (przez kogo? — przez kogo?) zmuszany jest do wyrwania się z obronnych ramion, przynoszącej błogosławieństwo pracy. Wyrwie się spod tej ręki, idzie, dokąd chce, i diabeł go łapie, bo nie ma żadnej obrony, tylko siebie samego i znienawidzony dom, w którym przecież nie może się zamknąć na cały dzień! Jeśli przyjedziemy, to nie dla Ustada, a z zupełnie innych powodów. Czy schowacie się w waszej Beit–y–Chodeh, czy będziecie robili co innego, to my was i tak złapiemy! Stary mnie pobłogosławił. Teraz ja także was błogosławię. A co myślę i co wam przyniesie moje błogosławieństwo, tego się dowiecie! Już chciał się odwrócić i odejść, ale Hanneh zawołała jego imię: — Ahrimanie Mirzo, jeszcze słowo! — Co? — spytał zdziwiony, spoglądając na nią. — Zaraz zobaczysz. Muszę ci kogoś pokazać. Wszyscy znajdujący się w pobliżu, patrzyli teraz w naszą stronę. Również Pekala. Dlatego Hanneh mogła, nie wywołując jej z imienia, skinieniem ręki przywołać ją do siebie. Pekala usłuchała. Jej śnieżnobiała postać, dobrze odżywiona, z rumianymi policzkami była jednym znakiem zapytania z ciekawości, co też miałaby do zrobienia w obecności starszyzny i tych obcych. Hanneh ujęła ją za rękę i poprowadziła do Mirzy. Powiedziała: — Popatrz na tego Irani! On żąda, żeby Tifl został szejkiem Dżamikunów! — Dlaczego nie? — odpowiedziała „dziewica w bieli” z powagą. — On ma do tego dryg! Dzień wyboru wcześniej czy później musi nastąpić. Ja proponuję jego! Takiej odpowiedzi Hanneh chyba nie oczekiwała. Ale mówiła dalej: — Ale on ma zaślubić perską księżniczkę!
— Którą? — To wie ten Irani. On chce mu ją tu przywieźć. — Dlaczego nie? Dla mojego Tifla córka szachinszacha jest wystarczająco dobra! Jak przyjedzie, to będę ją wychowywała. Przede wszystkim ma słuchać naszego Ustada i mojego Tifla. Inne zwyczaje u mnie się nie liczą. Niech ją przywiezie. Ja ją sobie obejrzę. A jak nie będzie mi odpowiadała, to może ją umieścić w swojej własnej kuchni. Dla niego będzie jeszcze o wiele za dobra! Teraz Hanneh z najbardziej przyjaznym uśmiechem oznajmiła Persowi: ‘ — To jest Pekala, którą Tifl ceni wyżej niż twoją księżniczkę. U was może jest inaczej, ale u nas swataniem zajmują się tylko stare kobiety, którym zęby wypadły i nie rządzą już swoim namiotem! Ty tak często mówiłeś o diable. U DżamikunW i u Haddedihnów mężczyźni nie od niego, a z ręki Allacha biorą sobie żony. Zaprowadź twoją księżniczkę do Massabanów. Oni może wierzą w podarek łaski i zaszczytu; my nie! Zarozumiały i tak dumny mężczyzna! I kobieta pozwala sobie jemu coś takiego mówić! I to właśnie jego przesadna duma zakazywała mu udzielenia jej odpowiedzi! Odwrócił się i podszedł do swego konia; jego towarzysze krzątali się też przy swoich. Chcieli odjeżdżać. Multasim poprawił siodło i uzdę swego wierzchowca, ale nie dosiadł go od razu, tylko podszedł do mnie, stojącego z boku i patrzącego nań. — Myślisz o tym? — spytał krótko. — Tak — odpowiedziałem. — Uważałem to za tajemnicę. — Ja też. — Czy zakład jest ważny? — Naturalnie. — Ale on nie unieważnia krwawej zemsty! — Właściwie tak! — Dla mnie nie! — No to i dla mnie nie! — Złapię cię! — Albo ja ciebie! Spojrzał na mnie zdziwiony. Prawdopodobnie sądził, że w tej sprawie tylko on sam może robić i ustalać, co zechce. — Ty mnie? — spytał. — Ty jesteś mścicielem czy ja? — Właściwie żaden z nas, teraz jednak my obydwaj. — Nie rozumiem! — To współczuję ci, że masz taki rozum! Ty byłeś mścicielem dla szejka Kalhuranów, on bowiem zastrzelił twego syna. On zaś miał prawo do zemsty, ponieważ jego krew została przelana pejczem. Jedno i drugie wyrównane zostało przez zakład. Mimo to ty po kryjomu jeszcze chcesz krwi, i to moje}. Dobrze więc, przeto ja nie ustępuję i domagam się twojej. Mam nawet większe prawo do tego, gdyż szejk Kalhuranów jest muzułmaninem, a twój syn — chrześcijaninem, a prócz tego krew przelana od kuli jest o wiele tańsza niż krew od pejcza. Ty dorwiesz mnie, a ja dorwę ciebie, kiedy, gdzie i jak będzie nam odpowiadało. Jedynie na terenie Dżamikunów nie grozi ci nic z mojej strony. Weź to pod uwagę! — Że tak obopólnie, to nie myślałem — powiedział, patrząc z zakłopotaniem w ziemię. — Tak też sobie myślałem, bo wy wielce szlachetni i eleganccy obrońcy Massabanów nie rozumujecie inaczej niż oni, zbójcy i mordercy. Ale teraz już wiesz, na czym stoisz! Wcześniejsze zakłopotanie ustąpiło teraz miejsca krnąbrności. Widać to było po jego oczach.
— Niech będzie, jak mówisz! — syknął. — A więc krew za krew! Moja i twoja! Ty mnie nie znasz i niestety nie możesz poznać, bo chwila, w której byłoby to możliwe, będzie chwilą twojej śmierci! — Jakże to strasznie brzmi! — zaśmiałem się. — Ale to wcale tak nie jest. W całym kraju wiadomo, że jesteś największym tchórzem w Persji. Będę walczył z tobą otwarcie, ale nie pistoletem ani sztyletem, lecz w zupełnie inny sposób. Ty zaś podchodzisz do mnie skrycie, podstępnie, chcesz być nikczemnym skrytobójcą. Jestem na to przygotowany. Mówię to szczerze. — Przygotowany? — wyrwało mu się. — Bądź sobie przygotowany trzy razy czy tysiąc razy; ale mój będziesz na pewno! W tej chwili zachował się nieostrożnie. Ta błyskawiczna odpowiedź i chytre spojrzenie kazały mi przypuszczać, że już obmyślił plan. Miałem też pewność, że zechce go zrealizować możliwie najszybciej. Szybko ruszył do swego konia, inni już dosiedli swoich. Ahriman siedział na bogato zdobionym siodle; zarówno z samego siodła, jak ze wszystkich rzemieni zwisały kolorowe frędzle i chwasty z każdej strony konia. Spiął ostrogą wierzchowca i podjechał do Pedehra. Tam zatrzymał się i powiedział: — Odjeżdżamy przez Zajęczy Przesmyk, jak powiedziałeś. Ale zanim opuścimy duar, musimy porozmawiać z jeźdźcami Multasima. Nie zwolnicie ich. Przeciwko temu nic nie da się zrobić. Ale on tych ludzi tylko wypożyczył swemu synowi. On jest ich panem i władcą; ma do nich wiele pytań i im wiele do powiedzenia. — Ich panem i władcą jestem teraz ja — oznajmił Pedehr. — Po waszym przybyciu do „wysokiego domu” został skierowany posłaniec. Kiedy was stamtąd dojrzą, będą strzelali. Z uwięzionymi może rozmawiać ten tylko, komu ja na to pozwolę; wam jednak nie pozwalam. Weźcie to pod uwagę! — Chyba nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz. Uważałeś ich za motłoch zwerbowany przez muhassila? — Tak. Bo tym oni są! — Nie. To są milicjanci, którzy zostali przysłani jego ojcu, Multasimowi, przez Ssipahsalarą. Zdjęli uniformy, albowiem bywają niekiedy od wojennych zadań kierowani do spraw finansowych. Ich dowódcy są prawdziwymi oficerami, i założą skargę do Ssipahsalarą, a on każe ciebie ukarać. Ty masz podpis szachinszacha, który odnosi się tylko do waszych praw i waszego sądownictwa, ale wasz układ nie zawiera pozwolenia na porywanie się na żołnierzy, którzy podlegają komuś innemu. — Ja ich nie sądzę ani nie karzę. Dokładnie wiem, dokąd sięga moje prawo. Zamknąłem tych ludzi, bo to mieści się w tym prawie. Niech mi twój Multasim pokaże podpisane przez Ssipahsalarą poświadczenie, że oni są rzeczywiście żołnierzami! Z tym świadectwem udamy się do władcy i spytamy, czy jego oficerowie i żołnierze służą temu, by prowadzić wojnę ze spokojnymi mieszkańcami jego własnego kraju, czy też ci mieszkańcy w tym celu zostają żołnierzami, aby jak pogardzani Massabanowie wypuszczani byli przeciwko ich współobywatelom. — Tego nie waż się robić! — Już raz ci powiedziałem: nie ważę się na nic! Korzystanie z przysługującego świętego prawa nie wymaga odwagi! — Prawa Ghulama Multasima, są też święte! — Jego prawa? I może tylko jego! Ale to, co on egzekwuje, nie jest bynajmniej święte! Tego władca nie chciał, kiedy mi je nadawał! Albo… zostały mu nadane wcale nie przez szachinszacha? Słyszałem, że jego kontrakt podpisali wówczas dwaj ministrowie. Czy znajduje się na nim najważniejsza pieczęć? — To cię nic nie powinno obchodzić!
— Obchodzi każdego, kto mieszka tu, w tym kraju. A nas obchodzi podwójnie, albowiem ten Multasim odważył się wkroczyć na nasz teren z bronią w ręce, żeby tu odgrywać rolę władcy! Ja jestem szejkiem Dżamikunów. Mnie zawierzono ich szczęście i pokój w tym kraju. Moim zadaniem jest w pokoju dbać o pomyślność kraju, który należy do nich. Chcemy także z innymi żyć w takim samym pokoju. I uczyniliśmy to. Nie jesteśmy tymi, którzy kiedykolwiek go naruszą. Ale gdyby oni odważyli się na to, to biada im! — Biada! — zaśmiał się Mirza. — Czy nie chcesz wykrzyknąć tego po trzykroć? Taka groźba z ust, które szczycą się umiłowaniem pokoju i miłością bliźniego, jeśli wzniesie się w niebo waszego Chodeha z ust wszystkich tam mieszkających błogosławionych, musi się odbić chwalebnym echem! Miłość i biada! Tu się zdemaskowałeś, tak samo jak przedtem zdradził się wasz pobożny Ustad! — A ty tak samo przekręcasz przyczyny i skutki przeciwko mnie, jak przeciw niemu. Kiedy wybierałeś się do nas, zapomniałeś sięgnąć po radę do rozwagi. I ani w drodze, ani tu nie zauważyłeś, że ostrożność zostawiłeś w domu. Twierdzisz, iż masz taką władzę, że powinniśmy się ciebie bać. Czyżbyś był aż tak nierozsądny, że uwierzyłeś, iż ta władza rozciąga się i na nas? Sądziłeś, że nie wpadniemy na pomysł wybadania jej i poznania? Chełpisz się, jak Multasim władzą, która została wam dana. Śmiało! My zrobimy to, co zrobiłby każdy rozsądny człowiek. Nie uderzymy na nią ślepo, ale jak ty przyszedłeś do nas, tak my pójdziemy tam, skąd ona pochodzi, jeśli nie jest uzurpowana. A jeśli… . — A więc szpiedzy! — przerwał mu Pers. — Nie! Szpieg nie opowiada wrogowi, co zamierza uczynić, z taką jak ja szczerością. Ale właśnie tej szczerości nie brałeś w rachubę. Cóż powie szachinszach, kiedy się dowie, że chwalisz się, iż jesteś potężniejszy niż on! Co zrobi, usłyszawszy, że legalnie nabytym waszym prawem jest traktowanie go jak kukłę, i że zamiast całego bogactwa i płodów kraju dajecie mu tanie kadzidło, wszystko inne pakując do własnych kieszeni! Jaki wniosek wyciągnie z tego, że grozicie zniszczeniem tym jego poddanym, którzy chcą być posłuszni tylko jemu i odmawiają uważania was za bożyszcza, modlenia się do was i padania przed wami na kolana! O takich skutkach swojej wyprawy do nas nie pomyślałeś. Odważyłeś się przybyć tu, żeby nas poznać. Tylko jeden powinien nas znać, szachinszach, przed którym otwieramy serca. A wasze serca? Jesteście tak nieostrożni, że otworzyliście je przed nami, zamykając przed nim. Teraz jego wzrok sięgnie w głąb waszych serc, a to, co tam mu się ujawni, zawiera się w tym, co powiedziałem: biada wam! A ten okrzyk zapowiadający karę pochodzi nie ode mnie; on mieszka w was samych i wzniesie się jak niszczący ogień, jak deszcz popiołu zasypujący wszystko, kiedy ręka władcy opuści się, aby wulkan rozerwać, rozsadzić. Wtedy kraj zostanie uwolniony od wszelkich złych miazmatów, jakie dobywały się z tej góry nieprawości, a gdy ciemny dym, snujący się po ziemi Chodeha, zniknie, wtedy wreszcie, wreszcie każdy zobaczy czyste niebo i prawdziwego władcę!… Ja skończyłem z tobą… na dziś, a teraz odjeżdżajcie! Możecie się skierować, dokąd chcecie, czeka was tam nie taki, ale jeszcze zupełnie inny koniec! Podczas gdy ci dwaj rozmawiali, inni Persowie podeszli do nich. Słyszeli ostatnią część wypowiedzi Pedehra i patrzyli na Mirzę, co też on teraz zrobi. A on wciskał ostre strzemiona w boki konia, aż ten z bólu stawał dęba i o mało nie wywrócił kozła. Potem machnął lekceważąco ręką i przy gromkim śmiechu patrzących wykrzyknął: — Jeszcze zupełnie inny koniec! Stary głupcze! Nie będzie żadnego końca! Co za szczęście, gdyby tak było, jak mówisz! Ale może masz rację, bo nam nic więcej nie brak, jak tylko wszechwiedzy! Spróbujemy! Czy to złudzenie, czy rzeczywistość? Jedźmy do tego groźnego dla nas, przez innych utęsknionego końca, którym nam grozisz! — Do końca! Do końca! — śmiali się za nim inni. Popędzili swoje konie; ominąwszy szerokim łukiem Beit–y–Chodeh, zjeżdżali w dół przez zieloną łąkę, aż w końcu zniknęli za krzakami ciągnących się poniżej ogrodów. Patrzyliśmy za nimi, póki nie straciliśmy ich z oczu. Pedehr odwrócił się do mnie i spytał:
— Czy spotkałeś kiedykolwiek tego rodzaju ludzi, efendi? Czy nie powinno się ich uważać za coś zupełnie innego? — Jest w nich coś niezrozumiałego, zagadkowego. — Czy możesz mi powiedzieć co? — To trudne. Są odczucia, dla których określenia brak słów w naszym języku. Są przeczucia, których nawet w myślach nie umiemy nazwać, a tym bardziej wyrazić ich na głos. Wydało mi się, jak gdyby Ahriman Mirza miał dwa różne życia, jak gdyby należał do dwu różnych światów. Do jednego należała jego słyszalna mowa, a do drugiego — zamiar i umysł, który go dyktował. Poznałem bardzo wiele ludzi, ale kogoś takiego jeszcze nie! Kiedy mówił, były momenty, w których mówiłem sobie, że muszę się strzec, by nie stracić wiary w siebie. Wyrwał mi z głębi myśli, o jakich nie miałem pojęcia. On zaś umiał je tak przedstawić, że trudno mi było uznać je za błędne. Biada prawej i ufnej ofierze, jaką mógłby sobie wybrać! Zniszczyłby ją na pewno! Jawi mi się przed oczyma obraz, okropny i piękny zarazem. Ale obraz nie stąd, nie z pobliża świątyni. Gdybym mógł ci go pokazać, to byłaby w nim, w pewnym sensie, odpowiedź na twoje pytanie. — Powiedz mimo wszystko! Nie istnieje żaden obraz w niebie i na ziemi, jakiego by blask słońca, które teraz, na dziś chce się już pożegnać z naszą Beit–y–Chodeh, nie mógłby opromienić. — Mówisz: w niebie i na ziemi. A ten obraz odnosi się właściwie do obojga. Mam w domu ulubioną starą książkę. Książka pochodzi chyba sprzed czterystu lat; odziedziczyłem ją po przodkach. Zawiera tylko ilustracje, żadnego tekstu, tylko na odwrocie kart zapiski robione ręką dawniejszego właściciela. Bo te obrazy służyły wyjaśnieniu, uzmysłowieniu tego, o czym opowiada nam wydrukowana Kitab el mukkadas — święta Księga, Biblia. Ma to dla mnie nieocenioną wartość. Jeszcze jako dziecko często małymi rękami przewracałem te karty, a i dziś nadal chętnie do nich zaglądam. I dziś wydało mi się, jak gdybym to ja sam był tym, którego uczucia i myśli walki, klęski i zwycięstwa były na tych stronach odtworzone. Ludzkość w swym dzieciństwie ufająca ojcu i wielbiąca go wdzięczną miłością. Przekora chłopca i nierozwaga jak ta, z jaką niegdyś Izrael nie chciał być posłusznym. Ukochane ideały młodzieńca w tonach harfy psalmów rozbrzmiewających ku górze. A potem własny rozum, domagający się zobaczenia na własne oczy tego, w co dotychczas wierzyło się bez zastrzeżeń. Zawsze poszukujący niezmordowanie potwierdzenia. Walka z innymi ludami, które miały innych bogów. Straszliwa wrogość tego, który ongiś przyszedł do Hioba, by go zniszczyć. Mocne trzymanie się wiary mimo wszystkich zwycięstw, w których uległem. Ciężka, zacięta walka dzielnego Judy Machabeusza, by się podnieść z tej klęski i mimo wzgardy i potępienia własnych braci znów wejść na wzgórze Morija i zdobyć miłość swego ludu. Jakże to było trudne, chyba najtrudniejsze! Ale sądzę, że mnie się udało! Pedehr położył się w trawie. Stałem przed nim. Chciałem mówić o jednym obrazie, a o czym teraz mówiłem? Czy to moja wina? Dlaczego jego piękne, łagodne oczy patrzyły na mnie tak życzliwie, z takim miłym zaciekawieniem! Jego Dżamikunowie nazywali go „ojcem”. Kochali go, szanowali, ufali mu. Zasłużył sobie na to, bo był dla nich, w prawdziwym sensie tego słowa, ojcem. Jak to się stało, że teraz musiłem myśleć o swoim ojcu! Był zwyczajnym mieszczaninem, skromnym, prawym, jakimi zwykle są biedni ludzie, przed których drzwiami za dnia stróżuje niedostatek, nie zasypiający i w nocy. On nie mógł owego badania, poszukiwania zrozumieć. Materialna bieda jest ślepa na ideały. Cierpiał nad moimi pozornymi klęskami, a w wewnętrznych zwycięstwach, do których one mnie prowadziły, nie mógł uczestniczyć; one nie przynosiły mu zysku. A kiedy wreszcie, wreszcie znalazłem się na górze, oddychając pełną piersią, albowiem w swej wierze w ludzkość miałem wewnętrzne przekonanie, że będzie mi przebaczone, wtedy położył się i umarł, zmuszając mnie, bym moją piękną nadzieję wynagrodzenia mu wszystkiego, wszystkiego skierował do tego kraju, w którym każdy musi odpokutować za to, co tu na ziemi odpokutować zapomniano!
Czy to był Pedehr, który siedział przede mną i cicho, z wyczekiwaniem na mnie patrzył? To czoło! To pytanie w oczach! Mój ojciec też, jak on, mimo podeszłego wieku, zawsze był młody! Czego chciały te oczy? To spojrzenie? Czego może chcieć ojciec, kiedy siedzący przed nim syn mówi o swoich błędach? Chce przebaczyć! Przebaczyć! Czy tam na dole w świątyni znów śpiewają „Pieśń o różach”? Nie. Ona brzmiała tylko we mnie i wymagała jednej małej poprawki, odnosiło się to też do mnie: Otwórz się moje serce, podobne do róży, której się wszystkie mieszczą aromaty. Bóg jest niezmiernie w łaski bogaty; Otwórz się i roztaczaj dla niego te wonie! — Efendi, co tam robisz? — spytał szejk. — Czy ja dobrze słyszę? Czy to było w twojej książce z obrazkami? Ty się spowiadasz w duszy! Czy tak? — Tak, Pedehrze, spowiadam się! — przyznałem. — Książka, o której mówię, zawiera spowiedzi całego, całego świata. Jeśli mówię o tych spowiedziach ludzkości, to nie może zabraknąć i tej, którą ja jestem ludzkości winien. Ona tę spowiedź włączy do swoich! Wtedy nie mogą być jej grzechy odpuszczone, jeśli ona mnie nie rozgrzeszy! Ujął moje ręce w swoje dłonie, przyciągnął mnie do siebie i powiedział: — Ale ty spowiadasz się tu, w dalekim Kurdystanie! Tylko przede mną! Ludzkość cię nie słyszy! — Usłyszy? mnie! Ona to przeczyta! — Może w jednej z twoich książek? — Tak. — I tak samo uczciwie i otwarcie, jak tu mówiłeś do mnie? — Dokładnie tak! — E… fen… di…! Patrzył na mnie zdziwiony, nieomal przestraszony. Ale mnie było tak ciepło, tak lekko na sercu. Czułem, że wesoły uśmiech pojawił się na moich ustach. — Czy wiesz, co tu teraz postanowiłeś? Ta twoja ludzkość chętnie ci przebaczy, ale wszyscy, wszyscy, którzy ją tworzą, będą występowali pojedynczo, żeby cię zniszczyć! — Nie lękam się ani ludzkości, ani poszczególnych ludzi! To, co tu się dzieje, dzieje się też tam! Ja spowiadam się i za to „tam”. Przed Tym, który po tamtej stronie sądzi! A kiedy każe, tak jak tu ze mną czyniono, stanąć pojedynczym ludziom u Swoich stopni, będę uwolniony od winy! Przyciągnął mnie jeszcze bliżej do siebie, zarzucił mi ręce na szyję, ucałował w obydwa policzki i rzekł: — Mój drogi, drogi synu! Czy myślisz, że ja z moimi Dżamikunami też należę do ludzkości? Tak? Potwierdzasz! Jesteś wzruszony! Widzę łzy! Nie płacz! Powiadam ci, wśród tych, którzy odsuną się od ludzkości, albowiem po ludzku nie myślą i nie wybaczają, nie znajdzie się ani jeden Dżamika! A innych, którzy to czynią, to, co ty piszesz, jak gdyby nie dotyczy, ty bowiem spowiadasz się ludzkości, a więc nie tym, którzy od niej odstąpili! Przed kolumnami świątyni stał Ustad i przywoływał nas do „wysokiego domu” na górę. Czekano na ten znak, słońce bowiem chyliło się już ku zachodowi i równocześnie odezwały się dzwony. Pedehr wstał z miejsca, podciągnął i mnie za rękę, i objąwszy mnie lewym ramieniem, wskazał alabastrowy namiot na górze. — Opowiedz mi potem dalej o twoim obrazie! — powiedział. — Teraz pokaże się inny. Też z Kitab el mukkadas, ale nie z takiej napisanej, jaką można dowolnie otwierać i zamykać, lecz z
takiej, która nieprzerwanie otwarta rozpościera się na całej ziemi. Skoro zrozumiałeś właściwie obrazy w swojej książce, to i te też właściwie zrozumiesz. Ustad obrócił się w naszą stronę. Widząc nas stojących w uścisku, jeszcze raz dał nam znak i opuścił świątynię. Oczy wszystkich obecnych Dżamikunów i ich gości skierowane były na najwyższy punkt góry. Słońce opuściło naszą dolinę i skryło się za górami. Po drugiej stronie jeszcze świeciło, a po naszej zaczynał zapadać zmierzch. Nad jeziorem unosiły się już ciemne cienie, niczym odłączone dusze żeglujące po wodzie. I jak wznosił się zmrok, by w końcu spowić całą dolinę, tak narastał żal w ludzkich sercach i sięgał wyżej, coraz to wyżej, by je wypełnić aż po brzegi. Czy nie istnieje żaden punkt, którego nie zdoła dosięgnąć i nie zamroczy serca zupełnie? Ależ tak! Od południa, wschodu i północy wierzchołki gór już zabarwił ostatni, najgłębszy z fioletów, później promienie słońca opuszczały je i uciekały ku firmamentowi, by tam roztopić się w blasku gwiazd. Ale na zachodzie, gdzie niebo stało jeszcze w purpurze, pojawiło się ostatnie pozdrowienie dnia w wieczornej zorzy, by ostatecznie wypalić się przy alabastrowym namiocie. Namiot stał w tym czystym, pożegnalnym płomieniu, jak gdyby gromadził przy bramie wiecznej szczęśliwości wszystkie dusze pielgrzymów, które przemienione bólem i cierpieniem życia miały się wznieść do najwyższego punktu ziemi, by udowodnić, że skalny fundament, na którym stał „wysoki dom”, położony został własną ręką Pana. Promień światła załamywał się na wpół przezroczystym alabastrowym dachu i skrzył się wszystkimi barwami ziemi, migotał, jak gdyby cały namiot wyłożony był klejnotami władcy wszechczasów i wszechświata. A kiedy wieczorna ciemność ogarnęła tę baśniową feerię i odebrała ją naszym oczom, widać było jeszcze, jak gdyby poszczególne brylanty ociągały się ze zgaśnięciem na dziś aż do jutrzejszego ranka. Stałem tam przez dłuższy czas i zamknąłem oczy, żeby ten wspaniały obraz utrwalić sobie na całe życie. Mówi się, że nawet ziemia mogłaby być piekłem. Tak, wierzę w to! Jednak tym samym prawem wieczności może się nam już teraz objawić, że ziemia może też być niebem. Jeśli niebo zamieszkują tylko anioły czy błogosławieni, piekło zaś tylko diabli i potępieńcy, to tylko od ludzi zależy, którymi z tych dwojga chcą być i co chcą uczynić z ziemi! Pedehr wyrwał mnie z zamyślenia. — Cóż, efendi, czy ten obraz podobny jest do twego, o którym chciałeś mówić? — spytał. W kilku słowach wyjaśnił Ustadowi, czego dotyczy jego pytanie. A ja odpowiedziałem: — Mógłbym ci wytłumaczyć, co to jest, co my na Zachodzie nazywamy pendantem, odpowiednikiem. Otóż w dziwny sposób te dwa obrazy są tej samej treści i blisko ze sobą spokrewnione. Mój chciałbym zatytułować: „Z nieba na ziemię”, a ten tu: „Z ziemi do nieba”. W mojej starej książce brakuje kilku kart. Próbowałem braki uzupełniać własną wyobraźnią. Pierwszą kartę, jaką chciałbym tam włożyć, jest ta, o której mówiłem. Pomyślałem sobie tak: Wysoko na jasnym niebie Ahury Mazdy punkt, z którego otwiera się widok na głębię i na leżącą w niej ziemię. Na górze zastęp jego aniołów zaciekawionych, pragnących spojrzeć w dół, do nieznanego. Do nich podchodzi Ahriman, buntownik, który wyobrażał sobie, że jest równy Bogu. Chce zejść na dół, ale nie sam. Namawia anioły do opuszczenia z nim nieba i utworzenia państwa, w którym Pan nie będzie rozkazywał. Aby je odstręczyć od wiecznego władcy, przemawia do nich w taki sposób, jaki dziś nazywamy diabolicznym. I tak olśniewa je fałszywymi motywami i zwodniczymi wnioskami, jak próbował dziś z nami tego Ahriman Mirza. I co zdumiewające: na moim obrazie Ahriman jest zupełnie podobny do Mirzy, który tam stał przed nami na skraju lasu. Czy ta sama idea ma zawsze tę samą postać, bez względu na to, skąd się wywodzi? Zło na pierwszy, pobieżny rzut oka zawsze ma ponętną postać. Ale gdy się je zmusza do otworzenia ust, to najpewniejszym znakiem rozpoznawczym jest namiętność, we wszystkim, co robi i mówi. Dane kiedyś diabłu rogi i kopyta z pewnością i jemu służyły. Piekło jest
bagnem, na powierzchni którego ściele się bujna zieleń i rosną kwiaty, zwodzące ziemskiego wędrowca. Niebo lśni, piekło może tylko błyszczeć. Jego złoto i diamenty są fałszywe. Migotliwe kamienie Mirzy też pewnie nie są prawdziwe! Różne grupy Dżamikunów łączyły się i przy nieustannym dźwięku dzwonów kierowały się do duaru. Przyniesiono moją lektykę. Hanneh stała w pobliżu. Zaprosiłem ją do lektyki. Miejsca było dosyć dla dwojga. Przyjęła zaproszenie, ale powiedziała: — Poczekajmy, aż zabłysną gwiazdy. Chciałabym zobaczyć namiot w ich świetle. To mi odpowiadało. Ustad i Pedehr odeszli. Ten ostatni wrócił jeszcze do mnie i spytał: — Efendi, czy pozwolisz, że powiem mu, o czym rozmawialiśmy? Nie mogę mieć przed nim tajemnic i chciałbym, żeby się dowiedział o twojej odważnej odpowiedzi, której obcy jest strach przed ludźmi i jakiekolwiek tchórzostwo. — Nie widzę powodu, żebyś miał to przemilczać — odpowiedziałem. — Nie ma we mnie nic, co chciałbym przed nim zataić. Potem poprowadziłem Hanneh przez świątynię. Usiedliśmy na jednym ze stopni schodów. Ona milczała, ja też. Blady poblask słońca pobłyskiwał jeszcze tu i tam. Tylko Gwiazda Wieczorna lśniła już pełnym blaskiem. Rankiem nazywa się ona Gwiazdą Poranną. Gwiazda ta sama, tylko nazwy inne. Czy nie tak jak Bóg? Między dwiema nazwami gwiazdy leży noc. Jakie są noce, które leżą między różnymi imionami Boga? I kto jest tym, od którego te ciemności wyszły? Od Niego, który jest wiecznym światłem? O nie! — Widzę go! — powiedziała cicho Hanneh, jak gdyby alabastrowy namiot był świętością, o której nie można mówić ani głośno, ani zwykłymi słowami. Teraz i ja go zobaczyłem. Góra, na której stał, wydawała się teraz ciemną masą. Tylko na szczycie jego kontury podświetlone były niebem. Podobnie bezkształtne wydają się w głębi góry życia; ale im wyżej wznoszą się do firmamentu, tym wyraźniej je widać. Nawet sam namiot podobny był jeszcze do cienia. Wewnątrz nie było w nim światła, ale zbliżało się doń od góry. Jak gdyby myśl, która pozwoliła mu powstać, dopiero teraz zrodziła się i od razu stała się ciałem, tak w coraz jaśniejszym blasku gwiazd jawił się naszym oczom ciągle wyraźniej, aż do magicznej piękności; jasny i czysty dziękował mistrzowi, który z ciężkiej, bezkształtnej masy uwolnił duszę góry ukrytej w kamieniu i tchnął ją w wizerunek zbawienia. Siedzieliśmy i patrzyliśmy bez słowa. Cóż mówić, gdy człowiek przejęty uczuciem nie znajduje słów dla jego wyrażenia. Po dość długim czasie Hanneh wstała. Wróciliśmy do lektyki i zostaliśmy zniesieni na dół. W duarze było gwarno, wesoło i ruchliwie. Na górze — cicho. Kiedy weszliśmy do hali spostrzegłem, że nie było tam już mego legowiska. Kara siedział przy ojcu, Ustad i Pedehr też tam stali. Halef spał. Ale jego twarz nie miała już wyrazu tak charakterystycznego dla stanu całkowitej podświadomości. — On tak się cieszył ze swego snu — powiedział cicho Kara, by nie obudzić ojca. — Czy może znów śnił — spytała Hanneh. — Tak. Znów o efendim. — Ale chyba nie o tych okropnych robakach? — Tak. Pierwszy sen się powtórzył. Wiem, że czasem się to zdarza. I krzyczał znów. Ale wkrótce uspokoił się. Widziałem, że coś go nawet cieszyło, a kiedy potem się przebudził, powiedział, że to się już skończyło! ‘ — Co? — W końcu robaki pożarły się nawzajem, a jeden zrobił się taki gruby, że aż pękł. Efendi zaś stał tam taki wesoły, jak gdyby one wcale go nie ruszyły. Ojciec mi to opowiedział, a potem zasnął. — Dziwne. Co powiesz na to, sidi? — Nie jestem tłumaczem snów. — Chyba dziwne jest to, że jeden sen tak wyraźnie nawiązywał do drugiego.
— Dlaczego dziwne? — spytał Pedehr. — Czyż w życiu nie jest tak samo? Czyż jedno z drugim się nie wiąże? Jeśli w tym mogłoby być coś dziwnego, to jedynie niepojęte szaleństwo, że tak nieskończenie bogato przez duszę i umysł wypełnione istnienie mogłoby skończyć pożarte przez robaki i czerwie! Sen Hadżiego jest więcej niż snem, ukazuje nam bowiem rzeczywistość. Gdyby wszyscy ludzie mieszkający na ziemi byli tylko robakami i czerwiami, a tylko jeden posiadał umysł i duszę, to nie byłyby one w stanie zniszczyć go choćby tylko cieleśnie, a tym bardziej umysłowo i duchowo! Efendi może być najzupełniej spokojny, nie tylko gdy inni będą o nim śnili, ale też kiedy z tego snu się przebudzą! — Nie tylko spokojny — powiedział Ustad — ale nawet szczęśliwy! Chodź, efendi! Pójdź ze mną! Ujął mnie za rękę i poprowadził w miejsce, gdzie zwykle siadywałem wieczorami. Położywszy prawicę na mojej głowie, rzekł: — To było tutaj, i tak samo jak teraz moja ręka spoczywała na tobie. Czy możesz sobie przypomnieć, jakimi słowami cię powitałem? — Tak. — Powiedz! — „Pozdrawiam cię po dwakroć i proszę, abyś pozostał u mnie jak długo tobie i twemu wyższemu „ja”, co zwykliście nazywać duszą, przy mojej duszy się spodoba! Czekałem na ciebie!” — Tak, tak powiedziałem. Zapamiętałeś. A dziś powtarzam moje słowa. Witam cię serdecznie po raz trzeci. Do tej pory ty byłeś przy mnie. Ale dziś okazało się, że również twoja dusza jest przy mojej. Efendi, czy wiesz, co to znaczy? Jeszcze nie! Opuścił rękę i wskazując na świątynię po drugiej stronie, jasną w świetle gwiazd, mówił dalej: — Są światy, o których istnieniu nie wiesz. Znajdują się te światy jak gwiazdy dalej i ciągle dalej od ziemi i wznoszą się w tych nieziemskich odległościach jeden nad drugim. I żaden niższy nie może znajdującemu się wyżej przeszkadzać. Kto znalazł się w wyższym, ten pozostanie dla niższych nieosiągalny; może się zdarzyć, że sam zejdzie tam z własnej woli. We wszystkich tych światach istnieją mieszkańcy, którzy tych wyższych albo nienawidzą, albo do nich tęsknią. Nienawistni są dla nich nieszkodliwi. Tęskniący zostaną tam wyniesieni. W tej tęsknocie jest nie dająca się zmierzyć siła. Jest to niczym siła wiernej modlitwy, której Chodeh nie może się oprzeć, jeśli jest ona bezinteresowna. Te światy są dla twego oka niewidzialne, ale znane są twojej duszy. A że istnieją, możesz to odczuć, gdy wzbudzi się w tobie tęsknota do świata wyższego. Jest to bolesna tęsknota, albowiem duch, od którego nie może się oddzielić, nie chce jej towarzyszyć. On jest swoim własnym ja, ona zaś miłością. On nie chce rezygnować z tego, co teraz posiada, albowiem nie wierzy w to, co widzą jej, a nie jego oczy… Jakże nieskończenie szczęśliwy jesteś, efendi! Ty masz tę wiarę; tak, ona jest nawet twoja po dwakroć: bowiem w co wierzy twoja dusza, wierzy też twój duch. Do czego dąży ona, tego i on pragnie. Ty to osiągniesz! Spuścił głowę i przez chwilę milczał. Potem przyciszonym głosem mówił dalej: — Ze mną tak nie było. Moja istota nie była tak zgodna; była podzielona. A rozdźwięk mieszkał między mózgiem i sercem. Czy domyślasz się, jak się nazywał? — Ahriman Mirza? — odważyłem się zgadywać. — Tak, to on. Właśnie on wciska się zawsze między ducha i duszę, by, jeśli to możliwe, zniszczyć jedno i drugie. Ty go nie znasz w tej straszliwej działalności, albowiem u ciebie duch i dusza są zgodne. Nie może zatem wtargnąć między nie. Ale mimo to powinieneś go znać. Zaatakował cię z innej strony, chcąc zniszczyć. Wcisnął się między tamte i ciało. Twoje cielesne, zewnętrzne życie było tym, co chciał unicestwić, a przez to dobrać się do ducha i duszy i skazać je na śmierć! Nie wewnętrznie, bo tego zrobić nie zdołał, lecz dosięgnął cię w tym zewnętrznym, cielesnym życiu, i tylko spokojowi i nie dającej się przezwyciężyć sile
twego ducha możesz zawdzięczać, że ci się udało uskoczyć i po długiej, ciężkiej walce wreszcie na zawsze zwyciężyć! Nikt, żaden człowiek tego nie widział! Ale ktoś dostrzegł to i tego nie zapomni! Słyszał, co mówiłeś tam, po drugiej stronie do Pedehra. Wiem, że to uczynisz; wytrzymasz to! I jeszcze jedno wiem również, mianowicie to, że rzeczywiście jesteś tym, którego oczekiwałem u siebie. Do tej pory była dla ciebie otwarta sala Dżemmah, albowiem byłeś chorym gościem całego plemienia. Od dziś mieszkasz u mnie, w moim cichym, miłym domu, gdzie nie niepokojony codziennymi sprawami będziesz bliżej dźwięku dzwonów niż tu. Pewnie widziałeś, że uprzątnięto twoje leże z hali. U mnie jest już wszystko przygotowane. Daj mi rękę!…