Michael Judith Dziedzictwo t.1 Salony bostońskich wyższych sfer stoją otworem tylko przed wybranymi. Laura Fairchild dostaje się tam dzięki opiece, ja...
4 downloads
10 Views
2MB Size
Michael Judith Dziedzictwo t.1
Salony bostońskich wyższych sfer stoją otworem tylko przed wybranymi. Laura Fairchild dostaje się tam dzięki opiece, jaką otoczył ją ekscentryczny patriarcha, Owen Salinger. Cudowne, pełne blasku i marzeń życie nie trwa jednak długo - kończy się wraz ze śmiercią Owena. Odtrącona przez rodzinę Salingera Laura, wspaniała, utalentowana dziewczyna, podejmuje niezłomne postanowienie: odzyska wszystko, co jej bez skrupułów odebrano...
CZESC 1
Rozdział pierwszy Laura i Paul ze śmiechem ścigali się, czyja strona łóżka będzie pościelona szybciej. — Nigdy się nie nauczę — westchnął Paul z rezygnacją, kiedy przegrał. — To kobiety zostały stworzone, by słać łóżka; mężczyźni urodzili się po to, żeby w tych łóżkach leżeć. — Raczej urodzili się po to, żeby kłamać w „sprawach łóżkowych" — odparła Laura. — Kiedy się pobierzemy, będziesz zdziwiony, jak szybko nauczysz się najrozmaitszych rzeczy. — Jestem szybki, jeżeli chodzi o ważne sprawy — odpowiedział: — Na przykład, zakochanie się w tobie. Roześmiała się, zadowolona z jego spojrzenia i uśmiechu oraz głębokiego tonu głosu, który tylko ona słyszała. Cieszyła się wspomnieniem jego ręki na swej piersi, gdy obudziła się tego ranka, a ich ciepłe, przytulone w półśnie ciała poruszyły się i zbliżały, zbliżały do siebie, aż wreszcie Paul znalazł się w niej i zaczęli kolejny dzień kochając się; miała nadzieję, że ich planowane małżeństwo będzie równie udane jak ten poranek. Nagle jej oczy posmutniały. — Jak możemy być tak szczęśliwi? To nie w porządku, że śmiejemy się i robimy wszystko tak jak zawsze, podczas gdy Owena
już nie ma. Nie zobaczy nas jako małżonków, a tak bardzo tego pragnął. Paul zawiązał krawat i włożył marynarkę, zerkając w lustro, by poprawić swe niesforne czarne włosy. — Wiedział, że zamierzamy się pobrać. To było dla niego ważne. — Objął Laurę i przytulił. — Wiesz, że on nie znosił przyjęć i uroczystych ceremonii. — Nasz ślub to co innego — zaprotestowała Laura. — Och, Paul, nie mogę pogodzić się z jego śmiercią! — Wiem. — Paul oparł policzek na jej włosach, przypominając sobie dumną twarz i przenikliwe oczy Owena Salingera: swego opiekuna i dobrego przyjaciela. — Masz rację, zupełnie co innego, ponieważ cię kochał i uważał, iż najmądrzejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek zrobiłem jest to, że też cię pokochałem. — Odsunął Laurę od siebie, szukając w jej oczach odzwierciedlenia tego, co czuła. Jej szczupła twarz z wysoko osadzonymi kośćmi policzkowymi i szerokimi pełnymi ustami była smutna. Zastygła, jakby uwieczniona przez malarza, który uchwycił jej uderzające piękno, lecz nie potrafił oddać gry uczuć sprawiającej, że Laura wydawała się nieuchwytna. Czasem nawet Paul zastanawiał się, czy uda mu się zatrzymać ją przy sobie. Ludzie o wiele dłużej pamiętali wrażliwą naturę Laury niż orzechowy odcień jej włosów błyszczących rudawo w blasku słońca czy też cudowny ciemnoniebieski kolor jej ogromnych świetlistych oczu. — Jesteś taka blada, kochanie. Zdenerwowana? A może to strój tak cię przygnębia? Czy musisz być ubrana na czarno? Przecież to nie pogrzeb. Idziemy tylko do domu Owena, wysłuchać, jak Parkinson odczytuje testament. — Otwarcie testamentu to jak ponowny pogrzeb — odparła Laura. — Zamykamy z trzaskiem wrota życia Owena. — Wyślizgnęła się z jego ramion. — Czy nie powinniśmy już iść? — Tak. — Przekręcił klucz w drzwiach swego mieszkania. Uderzył w nich żar bostońskiego sierpnia sprawiający, że drzewa i ogrody falowały jak odbite w stawie. Dzieci bawiące się w rozpalonym do białości słońcu wyglądały dziwnie nierealnie, a żaglówki w przystani Charlesa przypominały białe ptaki kołyszące się na srebrzystych falach.
— Zapomniałem, jak w mieście jest gorąco — zamruczał Paul, zdejmując marynarkę. — Owen sierpień zawsze spędzał na Cape. Dotarli do samochodu. Kiedy ruszyli, Paul włączył klimatyzację. — Boże, jak mi go brakuje. Minęły już trzy tygodnie, a ja nadal myślę, że zobaczę go na obiedzie i usłyszę, jak znowu radzi mi, co powinienem zrobić ze swoim życiem. Laura przysunęła się do niego, a on ujął jej dłoń, kiedy przejeżdżali wzdłuż Commonwealth Avenue pod sklepieniem rozłożystych drzew. — Gdybym nie miał ciebie — powiedział cicho — czułbym się teraz zupełnie samotny. — Ja też tak bym się czuła. — Splotła jego palce ze swoimi, w odpowiedzi na mocny uścisk jego dłoni, na bliskość jego ramienia. Fala siły i pożądania przepływała między nimi, gdy się dotykali. Niezależnie od tego, gdzie byli i co robili, reszta świata przestawała istnieć, pozostawiając ich samych z miłością i namiętnością, rosnącymi stopniowo od tego dnia przed dwoma laty, kiedy to Paul wreszcie dostrzegł Laurę. Ja też tak bym się czuła, powtórzyła w myślach. Miała brata, Claya, i rodzinę Paula, która przyjęła ją, osiemnastoletnią Laurę, do domu cztery lata temu. Wszyscy byli mili, ale to właśnie Owen, głowa tej rodziny, otworzył dla niej również serce. Był ubóstwianą, centralną postacią jej życia, dopóki nie spotkała Paula. Wtedy zajaśniały dwa słońca. A teraz, gdy wciąż jeszcze nie była zbyt silna i pewna siebie, kiedy jeszcze na dobre nie zaczęła zajmować się sprawami, które powierzył jej Owen... on odszedł i pozostał tylko Paul, żeby się nią zaopiekować. — Jak długo to potrwa? — spytała. Wcale nie chciała tam jechać. Nie chciała widzieć ich wszystkich zebranych w domu Owena, gdzie żyła tak szczęśliwie. Nie chciała słuchać, jak radca prawny rodziny czyta słowa Owena. Nie miała ochoty wysłuchiwać, jak jego synowie Feliks i Asa, rozmawiają o tym, że nareszcie mogą zrobić to, co tylko zechcą z imperium budowanym przez ich ojca z miłością i dumą. Plany obu były tak odmienne od tych, którymi Owen dzielił się z nią przez ostatnie lata, zanim nastąpił atak. — Niedługo — odparł Paul, skręcając w Beacon Hill i znajdując miejsce do parkowania obok ogromnej miejskiej rezydencji Owena. — To w zasadzie formalność. Feliks i Asa dostaną akcje
przedsiębiorstwa Owena. Dziewczęta odziedziczą dość, aby były uszczęśliwione. Ja otrzymam pamiątkowy upominek, ponieważ mnie kochał, choć wiedział, że wolę aparat fotograficzny od wysokiej posady w jego hotelowym imperium. Prawdopodobnie Parkinsonowi wystarczy pół godziny, żeby odczytać całość. — Stojąc obok samochodu, Paul ponownie ujął dłoń Laury. — Przykro mi ze musisz przez to przejść, ale skoro Parkinson specjalnie de poprosił... — W porządku — powiedziała Laura. Gdy stanęli przed frontowymi drzwiami domu, w którym mieszkała od czterech lat jako przyjaciółka, pielęgniarka i protegowana Owena, a w końcu jako przyszła żona Paula, poczuła jednak dziwny niepokój. Lokaj otworzył drzwi, a ona spojrzała odruchowo w głąb marmurowego holu na rozgałęzione schody w oczekiwaniu ze zobaczy schodzącego dostojnym krokiem Owena Salingera — rumianego, zdrowego, z krzaczastymi brwiami i sumiastymi wąsami Łzy stanęły jej w oczach. Nie wyobrażała sobie świata bez Owena Dokąd mogłaby pójść, aby za nim nie tęsknić? Zawsze będzie ci go brakować, pomyślała. Jednak zostaw za sobą wczorajszy dzień i żyj dalej. Tak właśnie powiedziałby Owen. I miałby rację. Zawsze miał rację. Spojrzała na Paula. — Wyrwijmy się stąd zaraz po odczytaniu testamentu. — Dobry pomysł — odpowiedział i uśmiechnął się do niej czując ulgę, że jej smutek mijał. Pomyślał, że Laura reaguje przesadnie emocjonalnie. Wydawała się wręcz przerażona, ale zaraz przypomniał sobie, jaka była samotna, zanim Owen obdarzył ją tym rodzajem troskliwej miłości, której doświadczało tylko niewielu wybrańców. — Odpręż się — szepnął, kiedy weszli do środka — Jestem przy tobie. Jesteśmy razem. Trzymał mocno jej dłoń, wkraczając do biblioteki, w której zebrała się już rodzina Salingerów. Starsi okupowali skórzaną kanapę i fotele. Młodszi usadowili się na otomanach lub siedzieli po turecku na dywanikach zgromadzonych przez Owena i Iris podczas ich podroży. Nieco na uboczu, obok mahoniowo-marmurowego kominka Laura dostrzegła Claya rozmawiającego z Allison i Thadem. Uśmiechnęła się do niego, dziękując bez słów za to że przyjechał z Filadelfii, aby być przy niej podczas czytania testamentu
Przy masywnym stole siedział radca prawny Elwin Parkinson wraz z Feliksem i Asą Salingerami — dziedzicami imperium i fortuny Owena. Paul uścisnął im dłonie, zatrzymał się, by pozdrowić rodziców, a następnie wraz z Laurą stanął przy ścianie obok okna z grafitowego szkła. Stwierdzając, że wszyscy zainteresowani są obecni, Parkinson zaczął mówić: — Mam przed sobą ostatnią wolę i testament Owena Salingera spisany trzy lata temu, również w sierpniu. Na wstępie wymienione są nazwiska osób spoza rodziny. Listę otwiera zapis pięciuset tysięcy dolarów dla Rosy Curren, która wedle słów Owena „miała pieczę nad moim domem i rodziną przez pół wieku i podtrzymywała mnie na duchu w ciągu najbardziej ponurych lat po śmierci mojej ukochanej Iris". Dalej mamy mniejsze zapisy — kontynuował Parkinson — dla wieloletnich pracowników i obsługi hoteli Salingera: ogrodników, fryzjerów, krawców, kapitana żaglowca na Karaibach, sprzedawcy ze sklepu obuwniczego w Cambridge i dla wielu innych osób, których nie wymienię, by nie zajmować państwu zbyt dużo czasu. Są też znaczne zapisy dla organizaqi cieszących się wielką sympatią Owena. Czołowe miejsce zajmują: Bostońskie Muzeum Sztuki, Bostońska Orkiestra Symfoniczna i Muzeum Izabelli Steward Gardner, jak również Grupa Teatralna Foxy z Cambridge, The Wellyfleet Oysters i Cape Cod Mermaids. Szmer cichego śmiechu przeszedł przez pokój na wspomnienie dziwactw i kaprysów Owena. Rodzina od dawna przywykła do jego fanaberii. Czasami nawet je rozumiała. Tylko Feliks i Asa mieli kamienne twarze. Nigdy nie uważali, żeby ich ojciec był zabawny. Parkinson wydobył oddzielny dokument ze swojej teczki i przeczytał: — „Z trzydziestu procent mojego portfela akcji w Sieci Hoteli Salingera pozostawiam dwadzieścia osiem procent do równego podziału między moich synów, Feliksa i Asę." — Dwadzieścia osiem procent? — Asa zerwał się na równe nogi, patrząc Parkinsonowi przez ramię. — On posiadał trzydzieści procent. Dzielimy się trzydziestoma procentami. Nigdy nie było co do tego wątpliwości. — Przyjrzał się uważniej. — Co pan, do diabła, czyta? To n-n-nie jest testament.
Feliks siedział w milczeniu, wpatrując się w swoje zaciśnięte dłonie, kiedy Parkinson chrząknął i wyjaśnił: — To jest dodatek do testamentu sporządzony przez Owena w lipcu. — W ze-ze-szłym miesiącu? — zapytał Asa. — Po ataku? Parkinson skinął potakująco głową. — Jeśli pozwolicie, przeczytam go w całości. — Jeśli panu pozwolimy! — powtórzył Asa ponuro. — Proszę czytać! v Parkinson chrząknął ponownie. — „Ja Owen Salinger, będąc w pełni władz umysłowych, dyktuję mniejszy dodatek do testamentu spisanego trzy lata temu Z trzydziestu procent moich akcji w Sieci Hoteli Salingera pozostawiam dwadzieścia osiem procent do równego podziału między moich synów Feliksa i Asę Salingerów. Zaś najukochańszej Laurze frairchild, która wniosła radość i miłość do ostatnich lat mego życia, zapisuję pozostałe dwa procent udziałów w Sieci Hoteli Salingera, jak również sto procent akcji Korporagi Owena Salingera — odrębnego przedsiębiorstwa posiadającego cztery hotele Sześćdziesiąt lat temu dały one początek mojemu hotelowemu imperium w Nowym Jorku, Chicago, Filadelfii i Waszyngtonie Ponadto zapisuję jej mój dom — wraz z wyposażeniem — na Beacon Hill, gdzie mieszkała i gdzie powinna nadal mieszkać. Laura będzie doskonale wiedziała, co zrobić ze swoim dziedzictwem Dzieliłem się z nią moimi pomysłami i pomagała mi snuć nowe plany. Ufam, ze będzie pielęgnowała nasze marzenie i doprowadzi je do rozkwitu". Podczas grobowej ciszy, jaka nagle zapanowała w pokoju, oczy Laury były przymknięte, a po jej policzkach spływały ciepłe, słone łzy. „Droga Lauro, zapisałem ci odrobinę w moim testamencie" Tylko tyle powiedział. Myślała, że będzie to wystarczająca suma pieniędzy, aby mogła wprowadzać w życie wszystko to, czego Owen nauczył ją o hotelach. Po drugiej stronie pokoju dostrzegła pełne entuzjazmu spojrzenie Claya. Przewracał oczami, a jego usta poruszały się wymawiając-„O rany! W końcu ci się udało!" Odwróciła się, zaszokowana i rozgniewana. Paul podążył za jej wzrokiem i obserwował Claya z pełną
zakłopotania dezaprobatą. Raptem wszyscy zebrani zaczęli mówić. Parkinson próbował przywrócić porządek, stukając w kałamarz mosiężnym nożem do listów. — Nie po-po-pozwolę na to! — uniósł się gniewem Asa. — Tego już za wiele! U-u-użyczyliśmy jej domu na wiele lat... — Owen użyczył jej domu — sprostowała cicho Leni, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. — Ja uważam, że to cudownie! — ucieszyła się Allison. — Laura opiekowała się dziadkiem, więc cóż w tym złego, że coś jej podarował, skoro tak sobie życzył? — On nie wiedział, czego sobie życzy. — Ostry ton Feliksa zdominował inne głosy. Wstał i nakazał Parkinsonowi milczenie, kładąc swą dłoń na jego ramieniu w powstrzymującym geście. Zaczekał, aż rodzina uciszy się, by go wysłuchać. Zamilkli. Wiedzieli, że to on, nie Asa, był teraz głową rodu Salingerów. — On nie wiedział, czego chce — powtórzył Feliks dobitnie. — Był chorym, starym człowiekiem, manipulowanym i sterroryzowanym przez chciwą, podstępną wiedźmę i przez cały miesiąc po ataku... — Feliks! — Paul przerwał wujowi. — O czym ty, do diabła, mówisz? — Ty skubańcu! — wrzasnął Clay, przekrzykując Paula. — Kim ty, do diabła... — Zamknij się — warknął Feliks i nie zrażony kontynuował: — Przez cały miesiąc po ataku był bezsilnym inwalidą nie mogącym się poruszać ani mówić... — Feliks! — krzyknął znowu Paul. — On mógł mówić! — zaprotestowała Laura. — Rozmawialiśmy... — Nie był w stanie ani się poruszać, ani mówić zrozumiale i dla wszystkich było oczywiste, że stracił zdolność logicznego myślenia. Ten fakt został wykorzystany przez obecną tu dziewczynę, która wkradła się do jego życia, a następnie, kiedy był umierający, ochoczo zastępowała pielęgniarki, żeby być z nim sam na sam i namówić go do zmiany testamentu. — Dosyć tego! — powiedział Paul z wściekłością. — Do licha, Feliks, oszalałeś. Co w ciebie wstąpiło? To okropny stek kłamstw. — Owen nie chciał pielęgniarek! — krzyknęła Laura. Prawie nie słyszała Paula. — Prosił mnie, aby trzymać je z dala! — Wstrzą-
sały nią dreszcze. Łzy wyschły, pozostawiając zimne smugi na policzkach. — Nie chciał obok siebie obcych. Potrzebował mnie. — On nie wiedział, czego potrzebuje — zaczął Feliks po raz trzeci. — Zamknij się! — ryknął Paul. — Pozwól El winowi dokończyć czytanie! Na Boga, będziesz się później z tego tłumaczył. Przeprosisz Laurę i całą rodzinę. Nie zważając na Paula, Feliks napastliwie zwrócił się do Laury: — On nie wiedział, prawda? Nie wiedział, że jesteś notowaną kryminalistką, że masz brata przestępcę i że go okłamałaś. Okłamywałaś nas wszystkich! Ciężkie westchnienie Laury w martwej ciszy pokoju było jedyną odpowiedzią. — Cztery lata — słowa Feliksa brzmiały jak uderzenia młotem. — Wszyscy wiemy, że tego lata, kiedy ty i twój brat pojawiliście się u naszych drzwi, dom został obrabowany z niepowtarzalnej kolekcji biżuterii i... — My nie mieliśmy z tym nic wspólnego! — krzyknął Clay. Salingerowie jednocześnie zaczęli się domagać wyjaśnień. Feliks jednak nadal mówił bezpośrednio do Laury. — Nie sądzisz chyba, że w to uwierzymy. Na podstawie dowodów, które posiadam wywnioskowałem, że przybyłaś tu w jednym jedynym celu — aby nas okraść. Następnie zdecydowałaś się zostać, kiedy uświadomiłaś sobie, że możesz opleść swymi mackami mojego ojca, tak jak to wcześniej zrobiłaś z innym starym człowiekiem, który zapisał ci fortunę przed śmiercią. Następnie — wrzeszczał, przekrzykując rosnący hałas i zerkając na Paula — następnie przylgnęłaś do młodego majętnego człowieka, ponieważ zawodowi łowcy fortun nigdy nie omijają okazji, prawda panno Fairchild?! — Nieprawda! Kochałam Owena. — Jednak jej słowom brakowało siły. Była zdruzgotana zbyt wieloma oskarżeniami. —Kocham Paula. Nie macie prawa... — Nie mów mi o prawach! Przybyłaś do nas z kłamstwami na ustach. Pojawiłaś się, żeby podstępnie usidlać. Wkradłaś się do naszego domu... ukradłaś klejnoty mojej żony i nieomal zabiłaś mojego ojca! — To cholerne kłamstwo! — krzyknął Clay. — My tego nie zrobiliśmy. Zmieniliśmy naszą...
Przerwał. Jego twarz była śmiertelnie blada. Łzy zniknęły z oczu Laury Prawie zdrętwiała z przerażenia. Poczuła, jak ręka Paula opada z jej ramienia. Ujrzała pełen niedowierzania wzrok Leni i spostrzegła jak Allison — droga Allison, która była dla mej taka dobra — wpatruje się w nią ze zgrozą i rosnącym oburzeniem. — Niczego nie zmieniliście — odrzekł z pogardą Feliks. Jego oczy zabłysły, kiedy Clay zdradził się nieszczęsnymi słowami. Zamaskował jednak swój tryumf i stał za stołem, spoglądając jak inkwizytor. — Jesteście parą pospolitych przestępców. Nigdy nie byliście nikim innym i dopilnuję, żeby wszyscy się o tym dowiedzieli. Zamierzam unieważnić dodatek do testamentu na drodze sądowej. Zadbam o to, abyście nie dostali ani centa z fortuny mego ojca. Odejdziecie stąd tak samo, jak przybyliście — z niczym. Opuścicie to miejsce natychmiast i nigdy więcej nie będziecie miec nic wspólnego z żadnym z nas! Laura oparła rękę o szybę okienną, aby odzyskać równowagę. Szkło było ciepłe od słońca, ale nic nie było w stanie ogrzać chłodu w głębi jej serca. Poczuła poruszenie wokół siebie. Podniosła głowę. Paul odsunął się od niej. Patrzył na nią tak, jakby widzieli się po raz pierwszy. To był koniec. Koszmar, z którym żyła przez cztery lata, stał się rzeczywistością.
Rozdział drugi Wygląda na to, że będzie ciężko — mruknął Clay, obejmując wzrokiem skupione dachy rezydencji na Cape Cod, które były ich celem. — Budka strażnika, ogrodzenie i widziałem psa... — Próbował powiedzieć to jak chłodny profesjonalista, a nie jak siedemnastolatek znajdujący się na obcym terytorium. Jednak jego dłoń była zimna, gdy uścisnął równie lodowatą rękę Laury. Siostra wyglądała na spokojną. Ona zawsze sprawiała wrażenie odważniejszej i bardziej zdecydowanej niż Clay, ale przecież była o rok starsza i skończyła już szkołę średnią. Przysuwając się do niej na tylnym siedzeniu wynajętego samochodu, którym przejeżdżali obok ogrodzonej, letniej posiadłości Salingerów, Clay powiedział: — Założę się, że mają mnóstwo psów. — Możliwe — przyznał Ben. Zwolnił, aby zerknąć na ocean oraz na żaglówki i motorówki zacumowane w prywatnych przystaniach. — Ale kiedy pomożecie mi się dostać do środka, nie będę miał żadnych problemów z ucieczką. — Mogą równie dobrze ścigać łódź, jak i samochód — argumentował Clay. — Dlaczego właściwie wybrałeś to miejsce? To cholerna forteca.
— Daj spokój — powiedziała cicho Laura. — Uporamy się z tym a potem rzucamy tę robotę. Powiedziałam Benowi, że ostatni raz mu pomagam. Ty też możesz tak zrobić. Nie podjęłabym się tego skoku, gdybym nie obiecała. Ale wiesz - jej głos załamał się, kiedy przypomniała sobie sosnowe lasy i pasma czystych wydm pokrytych dziką trawą, mijane podczas objazdu Cape w drodze do Osterville — to trochę straszne być tak daleko od domu. Wszystko iest takie... inne... Ben usłyszał jej ostatnie słowa i odpowiedział na nie szerokim uśmiechem widocznym w lusterku wstecznym. — Myślałem, że wpoiłem wam więcej wiary w siebie. Czy jest iakiś dom na świecie, do którego moje sprytne rodzeństwo nie potrafiłoby się włamać? Pomogliście mi już załatwić kilka bardzo trudnych miejsc. — W Nowym Jorku — odrzekł Clay. — Znamy Nowy Jork. Są tam uliczki, kolej podziemna i tłum ludzi, w którym możesz zniknąć, a nie milion jardów do przebiegnięcia na przełaj podczas ucieczki przed psami. — Pięć jardów — poprawił Ben łagodnie. — Letnia rezydencja Salingerów. Sześć budynków otoczonych ogrodzeniem na obszarze pięciu akrów. Jedna budka strażnika. To wszystko, co wiemy do tej pory Dowiemy się więcej, kiedy ty i Laura zaczniecie tam pracować. Słuchaj, Clay, liczę na was oboje. Mam do was zaufanie. Laura poczuła przypływ dumy, którą zawsze wywoływały pochwały o wiele starszego od niej Bena. Był dzieckiem z pierwszego małżeństwa jej matki. Matka ponownie wyszła za mąz, kiedy Ben miał prawie dziewięć lat. W rok później urodziła się Laura, a następnie Clay. Zawsze uwielbiali Bena. Dreptali za nim w małym, wynajętym domku w Queens, próbując zaglądać do jego pokoju na poddaszu lub podążali za nim na dwór, dopóki nie odesłał ich z powrotem do domu. Później, gdy Laura miała czternaście lat, rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Wtedy Ben Gardner -dwudziestotrzyletni przystojny mężczyzna, otoczony zawsze dziewczętami — stał się nagle opiekunem Laury i Claya. Od tej pory był dla nich raczej matką i ojcem niż przyrodnim bratem. Wieczorami przeważnie zostawał z nimi w domu. Zabierał ich na przejażdżki swoim samochodem, pomagał odrabiać lekcje. Nauczył ich również kraść.
Spośród wszystkich zajęć podejmowanych przez Bena złodziejstwo było jedynym, jakie go stale interesowało. Nie robił na tym wielkich pieniędzy i ciągle przepraszał, że nie jest profesjonalistą, ale nigdy nie wstąpił do gangu i nie znalazł sposobu, aby stać się ogniwem gęstej siatki paserów kontrolujących ceny i rynki zbytu w Nowym Jorku. Trzymał się swego zajęcia i dorabiał, pracując jako kelner. Przeprowadzili się do maleńkiego, ciemnego mieszkania na West End Avenue, ale nadal mieli mnóstwo wydatków. Ben więc kradł i to lepiej niż kiedykolwiek, jak twierdził, bo teraz miał pomocników. Clay i Laura byli dobrzy. Mieli zwinne ciała, szybkie palce i czujne umysły, kiedy wdrapywali się po rynnach lub po splątanych gałęziach wiekowego bluszczu i wślizgiwali się cichutko przez wąskie okienka do ciemnych pokoi, żeby otworzyć szerzej okno dla Bena. Następnie zgrabnie schodzili i znikali w stacji metra. Uczyli się szybko i trenowali, żeby wszystko zapamiętać. Potrafili odróżnić kroki policjanta od kroków przypadkowego przechodnia. Po jednym okrążeniu pokoju pamiętali dokładnie, gdzie znajduje się sprzęt stereo lub dzieła sztuki. Potrafili usłyszeć windę ruszającą dwadzieścia pięter poniżej. Ich dotknięcie było delikatne jak muśnięcie piórka. Niedostrzegalnie okradali domy towarowe i kieszenie pasażerów metra. To było ekscytujące i niebezpieczne, a co najważniejsze, wszyscy troje brali udział w planowaniu i realizowaniu skoków, które później przeżywali na nowo. Toteż, kiedy Laura nagle zdała sobie sprawę, że chce z tym skończyć, nie ujawniła swoich myśli. Nie mogłaby powiedzieć Benowi, że znienawidziła ich wspólne zajęcie. To brzmiałoby tak, jakby nie znosiła i jego, a przecież Ben był jedyną osobą, która się nimi opiekowała i ich kochała. Później było jej coraz trudniej pokonać samotność. Kończyła szkołę średnią. Wszystkie dziewczęta miały przyjaciółki, które mogły przyprowadzić do domu po lekcjach lub zaprosić, by przenocowały. Koleżanki przebywały razem na boisku szkolnym, ze śmiechem opowiadając sobie o randkach, nowych ciuchach, sobotnich prywatkach, o chłopcach, do których żywiły uczucia, o comiesięcznych bólach i okropnych rodzicach. Laura nie mogła zaprzyjaźnić się z nikim. Nie miała żadnych bliskich kolegów ani koleżanek. Nie chodziła na sobotnie prywatki i nie mogła zaprosić przyjaciółki na noc, ponieważ Ben spał w jednym pokoju, a ona
z Clayem w drugim, oddzielona kawałkiem starej zasłony, znalezionej na wysypisku przy Orchard Street. Rozmawiała czasem zdawkowo z koleżankami z klasy o nauce albo programie w telewizji, ale nigdy o swoich uczuciach, prawdziwych myślach lub marzeniach. Zawsze była samotna. Gorszy od samotności był tylko strach. Bała się od momentu, kiedy w wieku piętnastu lat złapano ją wraz z Clayem. To wspomnienie było wciąż żywe. Nigdy nie zapomni kroków dudniących za ich plecami, nieprzyjemnego zapachu komisariatu, sposobu, w który policjant układał jej palce, dociskając je do brudnej podkładki z tuszem ani kamiennej twarzy funkcjonariusza, który robił jej zdjęcia, mrucząc: „Obróć się w lewo, obróć się w prawo, patrz prosto w obiektyw, ty mała dziwko"... a potem chwycił ją za pośladek i ścisnął tak mocno, że krzyknęła z bólu. Ben przyszedł na komisariat ze znajomym adwokatem, który wydostał ich za poręczeniem. Potem nic się nie działo przez prawie rok, aż do rozprawy. Uznano ich za winnych, ale zawieszono im karę na dwanaście miesięcy i zwolniono pod opieką Melody Chase. Była to jedna z dziewczyn Bena, który zdawał sobie sprawę, że urzędnicy sądowi nie wypuszczą dwojga dzieciaków pod opieką młodego kawalera. Nie chciał również, aby prawnie go z nimi związano, więc przyprowadził Melody do sądu, przedstawiając ją jako ciotkę Laury i Claya. Wyszli stamtąd we czwórkę. Ta sprawa nikogo nie obchodziła. Sąd chciał jak najszybciej przekazać młodocianych przestępców komuś innemu. Tak więc byli wolni, ale policja miała ich zdjęcia i odciski palców. Laura śniła o tym tygodniami. Była notowana. Między innymi z tego powodu powiedziała wreszcie Benowi, że nie chce mu już pomagać. Nie chciała być złodziejką. Chciała pójść do szkoły wyższej i zawrzeć przyjaźnie. Grywała różne role w przedstawieniach szkolnych, więc myślała, że ma szansę zostać aktorką lub kimkolwiek innym pod warunkiem, że mogłaby być z siebie dumna. Pokłócili się o to. Ben wiedział, że niechętnie dokonywała kradzieży kieszonkowych. Zawsze odsyłała portfele po wyjęciu pieniędzy, ponieważ nie znosiła myśli, że ludzie tracą całą ich zawartość: wiersze, przepisy, zanotowane adresy, numery telefonów, karty członkowskie, legitymacje ubezpieczeniowe, bezużyteczne dla
niej karty kredytowe, a zwłaszcza zdjęcia osób, które prawdopodobnie kochali. Kiedy powiedziała Benowi, że nie chce już więcej kraść, pomyślał, że się rozczula tak jak nad tymi portfelami. Znalazła jednak sposób, aby zrozumiał, że chodzi o coś więcej, że mówi poważnie i musi z tym skończyć. Obiecała sobie, że skok u Salin-gerów będzie jej ostatnim zadaniem. — Wiem, że nam ufasz — odezwał się Clay z tylnego siedzenia, nadal ściskając dłoń Laury — ale nigdy nie robiliśmy skoku w takim miejscu. Po co im, do licha, tyle tej przestrzeni i światła? Ben zatrzymał samochód w odległości jednego budynku od domku strażnika. — Wejdziecie tam za pięć minut. Tylko spokojnie. Pamiętacie, jak ćwiczyliśmy? Nie martwcie się. Zatrudnią was. Bogaci ludzie w domach letniskowych zawsze potrzebują pomocy. Będę tu na was czekał. — To nie on będzie dla nich pracował — mruczał Clay, kiedy strażnik przepuścił ich przez bramę, wskazując pobliski dom. — Po prostu będzie sobie siedział i czekał, aż my wszystko zaplanujemy, a potem wpadnie w podskokach, zgarnie klejnoty jakiejś tam paniusi i wybiegnie, podczas gdy my pozostaniemy tu nadal. — To nieprawda — odparła gorączkowo Laura. — Ben nie zacznie działać, dopóki nie zapewnimy sobie alibi. Odwróciła się tyłem do rozgniewanego Claya. Szła, rozglądając się na wszystkie strony i usiłując zobaczyć jak najwięcej. Dojrzała aksamitne trawniki, gamę kolorów w ogrodzie kwiatowym, staw z fontanną i dach cieplarni. Kompleks sześciu domów zgrupowanych wzdłuż oceanu wydawał się teraz większy i bardziej imponujący niż od strony szosy. Tak jak na pocztówce, pomyślała Laura. Wszystko jest piękne. Nie ma rozkopanych ulic, napisów na ścianach ani śmieci. — W każdym razie — pocieszyła Claya — nie będziemy się tu długo kręcić po wykonaniu roboty. Tylko jakiś czas, żeby nikt nie pomyślał, że mamy związek z kradzieżą. — Ale na razie jesteśmy tutaj — stwierdził Clay ponuro. Dotarli do małego, kamiennego domku z kwiecistymi zasłonami w oknach i drewnianymi meblami na frontowej werandzie. Laura z trudem przełknęła ślinę. — Do diabła, ćwiczyliśmy to ze sto razy, a ja jestem zdenerwowana. To pogarsza sprawę. Ben wie co robi i to on się naraża.
Może zostać ranny. Mogą go złapać, a my nie będziemy mogli mu pomóc. . Clay milczał. Laura wiedziała, że tak naprawdę me był rozgniewany. Ubóstwiał Bena. Ona mogła jedynie namówić brata do pozostania w szkole, kiedy skończył szesnaście lat. Chciał wtedy porzucić naukę i robić to co Ben. Nie miała pojęcia, co będzie, kiedy ona skończy szkołę. Jeśli zdobyłaby dość pieniędzy na opłacenie college'u, chciałaby się wyprowadzić. Marzyła o własnym pokoju półkach z książkami i plakatach na ścianach, o ładnych meblach i ulubionej muzyce z radia. Ale co by się wtedy stało z Clayem? — Na razie — rzucił Clay, kiedy wysoka kobieta zbliżała się do mch_ _ ona należy do ciebie. Ja pogadam z facetem z cieplarni. Kobieta podeszła do Laury. — Laura Fairchild? Nazywam się Leni Salinger. Usiądźmy na werandzie i porozmawiajmy, dobrze? Domek należy do Jonasa, strażnika. Nie lubię przebywać w jego salonie, chyba ze pada. Ale dziś jest przyjemnie, prawda? Lipiec jest tu zazwyczaj trochę zmienny, już nie wiosna, ale jeszcze nie całkiem lato. Dzis jednak pogoda jest znakomita. Oczywiście uwielbiamy też spokój i ciszę. To wszystko się zmienia, kiedy zjeżdżają turyści. Mówiłaś przez telefon, że masz referencje z poprzednich miejsc pracy. — Och — ukołysana spokojnym głosem Leni, Laura nieomal zapomniała, dlaczego się tu znalazła — mam je... — Zzcz$& szperać w swej czarnej lakierowanej torebce. W momencie, kiedy ujrzała biały, słomkowy kapelusz Leni Salinger, wiedziała, że ta torebka jest nieodpowiednia na lipiec. Zrozumiała, że wszystko jest nie tak, kiedy przyrównała się do tej wysokiej kobiety o ostrych rysach, ubranej w doskonale wyprasowane marynarskie spodnie i bawełnianą bluzeczkę z guzikami z kości słoniowej. Leni miała długie, pomalowane paznokcie, a z jej twarzy i głosu emanował absolutny spokój. Niczym się nie martwiła. Wiedziała, że wszystko, co ją spotyka, jest zawsze wspaniałe. Nigdy nie mogłabym tak wyglądać, bo nigdy nie jestem mczego pewna, pomyślała. . — Lauro? — Leni obserwowała ją. — Niepotrzebnie się denerwujesz. Ja nie gryzę, nawet nie warczę i zapewniam cię, że staramy się stwarzać naszej służbie dogodne warunki, ale doprawdy muszę się czegoś o tobie dowiedzieć, zanim przyjmę cię do pracy.
— Przepraszam, myślałam właśnie o tym, jaka pani jest piękna i ze me ma pani żadnych zmartwień, to znaczy, nie musi pani się niczym. — Laura ucichła i przygryzła wargę. Jak mogła być tak dziecinna? Znowu coś palnęła i robiła te same głupie błędy, za które nauczycielka od gramatyki obniżała jej ocenę. Co sobie o niej pomyśli ta elegancka dama, która nigdy niczym by się nie zdradziła i nie wyraziłaby się nieodpowiednio. Usiłując zachować pewność siebie, Laura wręczyła Leni trzy hsty polecające, które Ben napisał na maszynie i podpisał zmyślonymi nazwiskami. Wstrzymała oddech, kiedy Leni zaczęła czytać — To imponujące — rzekła Leni — by tyle dokonać w wieku osiemnastu lat. Ludzie, którzy wystawili ci referencje, okazali się jednak bardzo powściągliwi. To zadziwiające, że żaden z nich nie podał swego numeru telefonu. 0'Hara, Stone, Philips. Mój Boże, nawet mając pierwszą literę imienia, trudno jest znaleźć właściwą osobę w książce telełonicznej. Czy przypominasz sobie numery telefonów tych ludzi? — Nie. — Laura zawahała się tak jak podczas prób z Benem — Ale mogę je odszukać, jeśli pani sobie życzy. Zadzwonię do wszystkich ludzi o tych nazwiskach, aż dodzwonię się do właściwej osoby a potem pani będzie mogła z nią porozmawiać. Naprawdę potrzebuję tej pracy. Zrobię wszystko... — No cóż — głośno rozważała Leni — to tylko tymczasowa posada. Dosyć trudno znaleźć teraz kogokolwiek, a o wiele trudniej kogoś prawdziwie chętnego do pracy i sympatycznego... Będę musiała to jeszcze przemyśleć. Spojrzała na Laurę. — Powiedz mi cos o sobie. Gdzie mieszkasz? — W Nowym Jorku. - Ben ostrzegał ją, że rozmowa może przybrać charakter osobisty. Siedziała prosto i mówiła rozważnie, lecz szybko, aby gładko przebrnąć przez tę część. - Moi rodzice me żyją. Mieszkałam z bratem u krewnych, ale oni nie chcieli nas utrzymywać, więc rok temu wynajęliśmy własne mieszkanie W zeszłym tygodniu skończyłam szkołę średnią. Po chwili Leni zapytała. — I co dalej? Wybierasz się do szkoły wyższej? — Och, chciałabym, jeśli uda mi się zdobyć pieniądze... Leni skinęła głową. – A wiec potrzebujesz pracy. Ale dlaczego nie w Nowym Jorku? Dlaczego przyjechałaś na Cape?
Laura zastanawiała się przez moment. Tego nie przećwiczyli. — Żeby się oderwać. Mamy małe mieszkanko. W lecie robi się tam okropnie gorąco i czujemy się jak w klatce... Ktoś w szkole mówił, że tu jest ładnie. — Spojrzała ponad werandą na ocean połyskujący między drzewami. — Jest pięknie. Piękniej, niż sobie wyobrażałam. Leni obserwowała ją uważnie. — A jak się tu dostaliście? Macie samochód? Laura zaczęła się niecierpliwić. Dlaczego ona ciągle zadaje pytania? — Przyjaciel nas podwiózł — odpowiedziała krótko. — A jak wrócicie z powrotem? — Mam nadzieję, że nie będziemy musieli. — Spojrzała na swoje dłonie. — Miałam nadzieję, że pani nas zatrudni i moglibyśmy po prostu... zostać. — Gdzie zostać? — zapytała Leni łagodnie. — Och, znaleźlibyśmy sobie miejsce. Kupiliśmy gazetę. Są w niej ogłoszenia o pokojach do wynajęcia w Osterville i Center-ville... Gdyby pani dała nam szansę, poradzilibyśmy sobie ze wszystkim. Nie musiałaby pani się nami kłopotać. Potrafimy zadbać o siebie. — Tak, myślę, że potraficie — mruknęła Leni. Rozejrzała się. — Słucham, Allison, czy czegoś ci potrzeba? — Partnera do tenisa. — Młoda dziewczyna stojąca u progu werandy była przypuszczalnie w wieku Laury i wyglądała jak młoda Leni. Taki sam wzrost i rysy twarzy, choć jej długie jasne włosy były proste, podczas gdy włosy Leni były krótkie i kręcone. W głosie dziewczyny brzmiała nuta wyniosłości, której głos Leni był pozbawiony. — Patrycja nie ma ochoty grać. Może ty byś zagrała? — Moja córka Allison — zwróciła się Leni do Laury. — Allison, przedstawiam ci Laurę Fairchild. Ubiega się ona o pracę jako pomocnica Rosy. — Rosa jest słodka jak cukierek. Jest również absolutnym tyranem w kuchni. Wykończy cię w ciągu tygodnia albo przygarnie cię pod swe skrzydła, a wtedy możesz przytyć nawet pięćdziesiąt funtów. — Alison zwróciła się do matki: — Słyszysz już głos Rosy mówiącej, że Laura jest zbyt chuda?
— Naprawdę? — zapytała Laura z niepokojem. Była zawstydzona z powodu swojej bawełnianej sukienki i czarnych lakierków kupionych w sklepie z używaną odzieżą, jak również z powodu nijako wyglądających włosów, powiewających wokół jej twarzy w słonym powietrzu Cape. Wiedziała, że jej twarz razi miejską bladością w porównaniu z opalenizną tych dwóch kobiet, ale nigdy nie pomyślałaby, że jest zbyt szczupła. Nie dostanę tej pracy, jeśli uznają mnie za chudą i brzydką, myślała. Tacy ludzie zatrudniają tylko pracowników z dobrą prezencją. Ben i Clay zawsze jej mówili, że jest ładna, ale to bracia. Nerwowym ruchem przygładziła włosy, wyprostowała się na krześle i złączyła nogi, a stopy postawiła płasko na podłodze werandy. Dręczył ją nie tylko własny wygląd, ale też zazdrość o serdeczność między matką i córką. Laura nie doświadczyła takiego uczucia. Zazdrościła im, a jednocześnie czuła sympatię. To fatalnie, że musimy ich obrabować, uznała. Przypomniała sobie kolejne ostrzeżenie Bena: lepiej nie przekraczać granicy poufałości; lepiej zachować dystans. Laura poczuła ukłucie żalu. Byłoby miło zaprzyjaźnić się z Leni i Allison. — Twoja figura jest bez zarzutu, nie martw się — uspokoiła ją Leni. — Chociaż nie byłoby źle, gdybyś przybrała na wadze parę funtów, zaokrągliła się trochę... Obecnie młode dziewczęta rzeczywiście wyglądają jakoś mizernie. Chcą być smukłe i giętkie jak trzcina, a przypominają wątłe rośliny. Tak, zdecydowanie przydałoby ci się kilka funtów więcej... Może niewłaściwie się odżywiasz? Czy zjadasz codziennie ciepłe śniadanie? Laura i Allison spojrzały na siebie, po czym wybuchnęły śmiechem. — No cóż — westchnęła Leni — zdaje się, że często słyszysz podobne uwagi. — Tak naprawdę nie myślała o swoich słowach. Słuchała śmiechu Allison i obserwowała, jak zastępuje on wyniosłe rozbawienie, które zazwyczaj skłaniało jej córkę jedynie do lekkiego skrzywienia doskonałych w kształcie ust. Leni martwił chłód emocjonalny Allison. Patrzyła teraz, jak córka i ta dziwna dziewczyna nadal się śmieją i choć była pewna, że listy polecające są fałszywe, zdecydowała się zatrudnić Laurę Fairchild jako podręczną kucharki podczas letniego pobytu rodziny Salingerów na Cape Cod.
Clay pracował w cieplarniach i ogrodach kwiatowych wspólnych dla całej rodziny. Laura pomagała Rosie w kuchni domu Feliksa i Leni. Był to największy dom w tym letnim kompleksie. Ben polecił, aby Laura zwiedziła go i naszkicowała plan. Przed końcem drugiego tygodnia pobytu na Cape dziewczyna nadal tego nie zrobiła. Nie zlokalizowała też klejnotów Leni, żeby Ben mógł sięgnąć po nie bez wahania, kiedy się włamie. Wiedziała, jak wyglądają, ponieważ Leni była w nich często fotografowana na przyjęciach i balach. Miała zamiar włożyć je również podczas lipcowych i sierpniowych uroczystych przyjęć na Cape. Laura musiała się dowiedzieć, gdzie Leni przechowuje kosztowności. — Na co ty czekasz? — spytał Clay, podnosząc głowę znad swojego szkicu. Siedzieli w małym, dwupokojowym mieszkanku w Centerville. Ben wynajął je dla nich, zanim wrócił do Nowego Jorku. Clay próbował ustalić dokładną odległość od domku strażnika do okna sypialni Leni. — Jak mamy się wydostać z tego miejsca, jeśli nie wykonasz swojego zadania? — Próbuję — odrzekła Laura — ale Rosa swoimi poleceniami wypełnia mi cały czas. — Rosa jest dyktatorem — powiedział Clay. — Rosa jest słodka jak cukierek. Laura, powtarzając sobie określenie Allison, zastanowiła się, dlaczego nie widziała tej dziewczyny od momentu rozpoczęcia pracy w domu Salingerów. W zasadzie widywała tylko Rosę i resztę służby. Leni była jedyną przedstawicielką rodu Salingerów, która pojawiała się w kuchni. Przychodziła każdego popołudnia, aby zaplanować wraz z Rosą jadłospis na następny dzień. Siedziały w promieniach słońca, które wpadały przez okna szerokiej wnęki śniadaniowej, wychodzące na ogród różany, basen i korty tenisowe, sięgając aż do ceglanego kominka po drugiej stronie pomieszczenia. Na długim klonowym stole rozłożone były wachlarzem przepisy kulinarne i księgi jadłospisów z ubiegłych lat, a pochylone nad nimi dwie kobiety układały plan na następny dzień, jak generałowie przygotowujący się do natarcia. Uzgadniały potrawy na obiad, a następnie menu przyjęcia z kolacją. Żaden inny członek rodziny
nigdy nie zaglądał do kuchni i po dwóch tygodniach Laura nawet nie była pewna, kto przebywa w posiadłości, a kto wyjechał. — W Maine — odparła Rosa, kiedy Laura wreszcie zdobyła się na odwagę, żeby zapytać, gdzie jest Allison. — Przekonasz się, że ta rodzina bardzo wiele podróżuje. Jej członkowie są w ciągłym ruchu, a kiedy już masz nadzieję, że wiesz, gdzie wszyscy przebywają, ktoś nagle wraca, a ktoś inny odjeżdża. — Po prostu zostawiają swoje domy puste? — dziwiła się Laura. W białym kuchennym stroju, z włosami związanymi w koński ogon poczuła się prawie jak kucharka równa Rosie. W ten sposób łatwiej było jej zadawać pytania na temat rodziny. Jednak, wkładając zastawę śniadaniową do zmywarki, koncentrowała się na tym, aby jej pytania nie brzmiały zbyt dociekliwie. — Niektóre są puste — odpowiedziała Rosa. — W niektórych mieszka służba, a inne wypełnione są gośćmi po brzegi. Przekonasz się, że Salingerowie uwielbiają gości. Prowadzą hotelowy biznes, więc może myślą, że to źle, jeśli wszystkie sypialnie nie są zajęte. Zachichotała, a Laura jej zawtórowała. Czuła się swobodnie w obecności tej sześćdziesięciosiedmioletniej kobiety o nie słabnącej energii. Rosa była niska i okrąglutka, a jej małe, zwinne dłonie zawsze się poruszały: zgarniały ciasto z marmurowego blatu do naczynia, siekały warzywa i jednocześnie mieszały zupę; migały w nich druty, kiedy Rosa czekała, aż wyrośnie chleb lub upiecze się pieczeń. Obiecała, że zrobi sweter dla Laury, kiedy skończy kamizelkę dla siostrzeńca. Bez względu na to co robiła, snuła opowieści o Salingerach oraz innych rodzinach z Nowego Jorku i Bostonu, które kilka pokoleń wstecz przybyły do Osterville, Centerville i Hyannis Port na południowym wybrzeżu Cape Cod, aby wznieść okazałe letnie rezydencje zamieszkiwane obecnie przez ich dzieci i wnuki. — Tę posiadłość zbudował pan Owen — ciągnęła Rosa, kiedy wyjmowały z lodówek składniki do sałatki i rozkładały je na długim stole. Laura po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że Rosa wszystkich Salingerów, oprócz Owena, nazywała po imieniu. — W 1920 roku sprowadził tu swoją żonę Iris. To była urocza dama. Rok później urodził się Feliks. Wtedy zaczęłam u nich pracować. Gotowałam, sprzątałam i zajmowałam się małym Feliksem, a potem i Asą, który urodził się po roku. Zdążyłam też sama wyjść za mąż i niedługo
potem zostać wdową. W czasie choroby pielęgnowałam panią Salinger. Niestety, umarła. Wszystko to zdarzyło się w przeciągu dziesięciu lat. Chyba dlatego nigdy ponownie nie wyszłam za mąż. Byłam taka zajęta, zastępując matkę Feliksowi i Asie oraz opiekując się panem Owenem przez pierwsze lata jego żałoby, że nie miałam czasu pomyśleć o sobie. — A pozostali? — spytała Laura. — Nawet nie znam ich imion. Rosa recytowała jednym tchem w rytm siekania warzyw do obiadowych sałatek. — Owen Salinger, założyciel Sieci Hoteli Salingera, ma dwóch synów: — Feliksa i Asę. Feliks ma jedną córkę — Allison. Patrycja to córka Asy z pierwszego małżeństwa. Tak więc Owen ma tylko wnuczki. Ani jednego wnuka, który mógłby przejąć i rozwijać jego imperium — stwierdziła Rosa. — Nie ma też siostrzeńców. W tej rodzinie jest bardzo wiele kobiet, ale żadna z nich nie wykazuje najmniejszego zainteresowania prowadzeniem hoteli. Mógłby się tym zająć siostrzeniec Leni — Paul Janssen, tylko że to lekkoduch. Jeśli nawet kiedyś się ustatkuje, to i tak jego oczy jaśnieją na wspomnienie o fotografowaniu, a nie o hotelach. Nie wyobrażam sobie, kto przejmie przedsiębiorstwo, kiedy Feliks i Asa przejdą na emeryturę. W miarę jak Laura zadawała pytania, Rosa opisywała wszystkich członków rodziny, wspominając o ich słabostkach, dziwactwach i sukcesach. — Allison złamała palec na ślizgawce, kiedy miała siedem lat. Nigdy więcej nie zbliżyła się do placu zabaw, mimo że Feliks oferował jej sto dolarów. Chciał, by jego córka była odważna i powiedział, że zapłaci za jej odwagę, jeśli będzie musiał. Z długich monologów Rosy dowiedziała się, że kiedy pan Owen podarował ten dom rodzinie Feliksa, Leni chciała, żeby teść spędzał lato z nimi, a nie samotnie w rezydenci w Bostonie. Pan Owen jednak zawsze był niezależny i planował zbudować dla siebie mały domek. Prowadzili dyskusje i sprzeczki, aż wreszcie pan Owen zgodził się zamieszkać w domu, który zbuduje dla niego Feliks, samodzielnym, a jednocześnie połączonym wspólnym krużgankiem. Wszystko udało się znakomicie. W wieku siedemdziesięciu ośmiu lat człowiek powinien mieć wokół siebie bliskich, a jednocześnie zachować prawo do prywatności.
W końcu Laura wiedziała, które domy należą do innych członków rodziny, mieszkających przez większą część roku w Nowym Jorku, Kalifornii i Bostonie; kto uczęszcza do szkoły podstawowej, kto do średniej, a kto do wyższej; kto gdzie pracuje, a kto spędza większość czasu w Europie. Stopniowo z opowieści Rosy jak z kawałeczków puzzli złożyła obraz rodziny Salingerów, ale niewielu z nich poznała. Owen bawił u przyjaciół w Kanadzie. Asa z rodziną mieli się pojawić dopiero za tydzień. Siostra Leni — Barbara Janssen — wraz z mężem Thomasem i synem Paulem powrócą z Europy za dwa tygodnie. Inni, choć przybyli już na Cape, ciągle żeglowali, brali lekcje latania lub robili zakupy. Kiedy pojawiali się u Feliksa i Leni na kolacji, Laura kończyła już pracę albo pomagała w kuchni, podczas gdy pokojówka obsługiwała gości. — Mogłabyś podawać do stołu — oceniła Rosa, przyglądając się Laurze. — Wyglądasz całkiem dobrze, jesteś szybka i zwinna, ładnie się uśmiechasz, tylko że robisz to stanowczo zbyt rzadko. Gdyby ktoś cię o coś poprosił, zapamiętałabyś. Masz znakomitą pamięć. Powiedziałam Leni, że zapamiętałaś wszystko, co znajduje się w kuchni w ciągu jednego dnia. Przyznam, że nigdy nie spotkałam osoby z taką pamięcią. Laura zarumieniła się i odwróciła, uderzając łokciem o stół. — Cholera — mruknęła, rozcierając stłuczone miejsce. — Ale nie jesteś jeszcze dostatecznie przygotowana — stwierdziła Rosa. — Potrzebujesz ogłady. Prawdziwa dama nie używa brzydkich słów, moja panienko. Prawdziwa dama również się nie złości, a ja widziałam u ciebie oznaki gniewu. Musisz się dużo nauczyć. Przekonasz się, że tu przywiązuje się dużą wagę do konwenansów, a ty nie wiesz, po której stronie postawić talerz, z której go zabrać, jak podać komuś czysty nóż lub kiedy napełnić ponownie szklankę. Dziwię się, że tamci ludzie napisali ci takie wspaniałe listy polecające. Może po prostu podobał im się twój uśmiech. Laura znów poczerwieniała i skoncentrowała się na krojeniu papryki. — Nie podawałam do stołu. Pracowałam w kuchni. — Niemożliwe — rzekła uprzejmie Rosa. — Nigdy nie pracowałaś w przyzwoitej kuchni, moja mała Lauro, chyba że jako
pomywaczka. — Obserwowała twarz dziewczyny. — Nie martw się. Nie mam zamiaru nikomu o tym mówić i nie będę o nic pytać. Dawno temu byłam w podobnej sytuacji. Biedna, głodna i chętna do każdej pracy, jaka się nadarzy. Jestem pewna, że ciężko pracowałaś dla tych ludzi. Lubili cię i dlatego napisali te listy. Przekonasz się, że mam dobry instynkt, a mój instynkt mówi mi, że można ci ufać. Ręka Laury ześlizgnęła się i ostrze noża skaleczyło jej palec. — Do diabła! — krzyknęła, uderzając nożem o blat. Łzy napłynęły jej do oczu. Zapragnęła ukryć się w pulchnych ramionach Rosy. Chciała powiedzieć, że wspaniale czuje się w jej przytulnej kuchni, słuchając jej ciepłego, pełnego zaufania głosu. Musiała jednak powstrzymać swe pragnienia, tak samo jak musiała zachować dystans wobec Leni i Allison. Nie mogła odwzajemnić zaufania Rosy i ujawnić swych uczuć tak, jak nie mogła zawieść Bena. Jest tu po to, żeby ich okraść. Nie powinna o tym zapominać. W korytarzu było cicho i chłodno. Laura stąpała bezszelestnie po drewnianej podłodze. Otwierała kolejne drzwi, szybko przebiegała wzrokiem pomieszczenie, zamykała i przechodziła do następnego pokoju. Naszkicowała już całą przestrzeń parteru między kuchnią a domem Owena, uwzględniając długą werandę od frontu i oszklony, tylny krużganek prowadzący do salonu, gabinetu i jadalni. Narysowała również kuchnię, ale dom Owena pozostał na jej szkicu białą plamą, ponieważ nigdy tam nie była. Teraz po raz pierwszy znalazła się na piętrze. Pokoje gościnne wraz z łazienkami wzdłuż tylnej części domu. Apartament Allison we wschodnim skrzydle — większy od ich mieszkania w Nowym Jorku. Następnie gabinet Feliksa, sypialnia, garderoba i łazienka. Wreszcie w zachodnim skrzydle salon Leni, jej garderoba, łazienka i sypialnia. Tego właśnie szukała. Cichutko otworzyła drzwi sypialni i wślizgnęła się do środka, zerkając śpiesznie na pokój. Miała wrażenie, że znalazła się w muszli. Takie właśnie kolory masy perłowej miały puszyste dywaniki na błyszczącym parkiecie i jedwabna pościel ozdobiona koronkami. Laura wyobraziła sobie, jakie to uczucie
przyjść do matki odpoczywającej w takim pokoju, przytulić się i porozmawiać o swoich troskach. Nigdy czegoś takiego nie przeżyję. Nieważne. Już z tego wyrosłam, przekonywała samą siebie. Musiała się spieszyć. W salonie stolik, biurko i kredens z szufladami. W sypialni i sąsiedniej garderobie cztery komody i toaletka, stoliki nocne po obu stronach łóżka i cała ściana szaf. Laura otwierała je zwinnie i cichutko. Jej smukłe palce ślizgały się wśród jedwabiu, koronek i bawełny, nie burząc doskonałego porządku. Zaglądała pod sprzęty, nie poruszając ich; odchylała obrazy, nie zmieniając ich położenia. Nic, nic... gdzie ona może je przechowywać...? Nie ma tu żadnego sejfu. Następna szafa była zamknięta na klucz. Nareszcie... Uklękła przy szafie. Potrafi ją otworzyć. Robiła to już tyle razy. Sięgała właśnie do kieszeni po mały zestaw stalowych wytrychów, które dostała na urodziny od Bena, kiedy drzwi do salonu otworzyły się. — Co u licha! — wykrzyknęła Allison, stojąc w progu. Wyraz jej oczu zmienił się, kiedy rozpoznała Laurę. — Włamywacz! — zawołała z udawaną trwogą. — To przerażające! Ale ja cię znam. Jesteś nową pomocnicą Rosy... prawda? Laura skinęła głową. Skoczyła na równe nogi, ale była oszołomiona i opadła z sił, więc oparła się o szafę. Zaschło jej w gardle, a serce waliło jak młotem. Wepchnęła swe zaciśnięte pięści głęboko do kieszeni fartucha, ukrywając wytrychy w drżącej dłoni. Rosa powiedziała, że Allison wróci z Maine dopiero jutro, a reszta rodziny spędzała dzień na jachcie Feliksa. Piętro powinno być puste przez całe popołudnie. — Ale co ty robisz w pokoju mojej mamy... Lauro? Tak ci na imię, prawda? Czy obiady gotuje się teraz na górze? A może szukałaś srebrnej zastawy, którą moja prababcia przywiozła z Austrii. Nie ma jej tutaj, Rosa mogła ci powiedzieć, że przechowuje się ją w komodzie w jadalni. Laura pokręciła przecząco głową. — Nie szukałam zastawy. — Zrobiła krok do przodu. — Powinnam być na dole... — Rzeczywiście, powinnaś, ale najpierw utniemy sobie pogawędkę. — Allison przemaszerowała przez pokój, chwyciła Laurę za
ramię i pociągnęła za sobą. Minęły korytarz i weszły do apartamentu w przeciwległym rogu. — To .moje królestwo. Usiądź. — Laura stała nadal, niezdecydowana. — Powiedziałam, usiądź. Laura usiadła. Miała wręcz bolesną świadomość, jak bardzo jej wygląd odstaje od otoczenia. Pokój był jasny i przewiewny, utrzymany w odcieniach złota i bieli. Abażury lamp i poduszeczki miały kolor szmaragdowobłękitny. Wydawało się, że były tu wszystkie barwy Cape, migoczące w blasku słońca, które unosiło się nad oceanem, plażą i gładkimi trawnikami posiadłości jedynie po to, aby rozjaśnić pokoje Allison Salinger. Wreszcie wzrok Laury spoczął na stercie walizek w rogu pokoju. — Wróciłam wcześniej — wyjaśniła Allison. Niesamowicie się nudziłam. — Patrzyła, jak Laura zerka w głąb apartamentu i bezceremonialnie spytała: — Może nie pierwszy raz tutaj jesteś? Laura zamarła na krześle. — Byłaś tu już? Laura pokręciła przecząco głową. — O Boże, czy przeze mnie zamieniłaś się w niemy posąg? Czego się boisz? Ciekawość nie jest przestępstwem. Ja też czasem myszkuję, żeby zobaczyć, jak urządzone są pokoje moich przyjaciół. Nie wydam cię, jeśli tego się boisz. Nie obchodzi mnie, co robisz. Pracujesz z Rosą, nie ze mną. Co innego, gdybyś szperała w szafach mojej mamy. Jeśli włączyłby się alarm, to dopiero byłoby piekło. Serce Laury zaczęło znowu łomotać. Krew tętniła jej w uszach. Powinnam była pomyśleć... powinnam była wiedzieć... Co mi się stało, że w tym domu nie robię niczego jak należy. — Alarm? — spytała, starając się opanować emocje. — Ta syrena obudziłaby umarłego. Chodzi o klejnoty mamy, wiesz, te wszystkie niesamowite świecidełka, które moja prababcia przywiozła z Austrii wraz ze srebrami. Ojciec ciągle namawia mamę, żeby trzymała je w sejfie, w Bostonie, ale ona uważa, że klejnoty są bezużyteczne, jeśli nie można ich nosić. Skoro coś jest dla kogoś ważne, to powinien z tym robić, co mu się podoba, prawda? Ona uwielbia te świecidełka. Prababka przekazała je mojej babce, a ta mojej matce. Któregoś dnia będą należeć do mnie. Dlaczego mama nie miałaby ich nosić w każdym miejscu na świecie, jeśli ma na to ochotę? Czym się zajmujesz oprócz zwiedzania sypialni?
Laura spurpurowiała. Po raz pierwszy była rozgniewana. Allison zabawiała się jej kosztem jak kot myszą. — Pracuję — odparła krótko, podnosząc się z krzesła. — Zaczekaj — poleciła ostro Allison. Jej ton jasno określał, kto tu rządzi. — Powiedziałam, że chcę porozmawiać. Pracujesz z Rosą. Lubisz gotować? W pytaniu zabrzmiała nuta ciekawości, która zaskoczyła Laurę. — Chyba tak. Robię to od niedawna. — Naprawdę? Mama mówiła coś przeciwnego. Wspominała o wielu świetnych referencjach. — Och, jasne. — Pracuję w kuchni od lat. Myślałam, że masz na myśli gotowanie tutaj, dla twojej rodziny. — No więc — nie bez złośliwości indagowała Allison — lubisz gotować dla rodziny Salingerów? — Tak. — Co jeszcze lubisz? — Czytać i słuchać muzyki. Zaczynam też lubić plaże w tej okolicy. — A chłopców? — Nie. — Daj spokój. Ile masz lat? — Osiemnaście. — Tak jak ja. I żadnych chłopców? Na Boga, wszyscy umawiają się na randki. — Co cię to obchodzi? — wybuchnęła Laura. — Nic nie znaczę. Jestem tylko pomocnicą Rosy. Co cię obchodzi, czy chodzę na randki, czy nie? — Nie wiem — odparła szczerze Allison. Przypatrywała się Laurze. — Jest w tobie coś dziwnego, coś w twoich oczach. Jakbyś myślała o dwóch rzeczach naraz i nie zważała na to, co mówię. Przypomina to grę w odgadywanie twoich myśli, w sprawianie, żebyś... zobaczyła mnie. Rozumiesz, o co mi chodzi? — Nie! — Założę się, że rozumiesz. Nie jesteś stąd, prawda? Tak jak większość sezonowych pracowników. — Pochodzę z Nowego Jorku. — Mieszkasz tam na stałe? — Tak.
— A czym się zajmujesz w Nowym Jorku? Laura potrząsnęła głową. — Chodzę z pięcioma studentami. Dwaj z nich to tylko kumple, ale z pozostałymi spotykam się bardzo często. Podczas weekendów wybieram jednego z nich i jedziemy do jego mieszkania się kochać. Czasami robię to z dwoma jednocześnie. Czy chcesz wiedzieć coś jeszcze? Laura bez mrugnięcia powieką wytrzymała wzrok Allison. Ciekawska dziewucho, kto powiedział, że wszyscy umawiają się na randki? Co ty możesz o tym wiedzieć? — Dobrze się wtedy bawisz? — spytała Allison znowu z tą specyficzną nutą zaciekawienia. Zakłopotana Laura zamilkła. — Bo ja nie — wyznała Allison. — Kochałam się z trzema czy czterema chłopakami. Nie mam dość odwagi, aby robić to z dwoma naraz i nie bardzo to lubię. Wmawiam sobie, że tak, bo wszyscy inni to uwielbiają lub przynajmniej tak twierdzą, ale chłopcy, których znam, to tacy małolaci. Masz szczęście, że spotykasz się ze studentami. Oni prawdopodobnie są lepsi. Moi znajomi nie potrafią rozmawiać. Pragną tylko dobrać się do ciebie, a kiedy są już w środku, uważają że niczego więcej nie należy od nich oczekiwać. To wszystko jest takie głupie. Przecież ja mam rozum i uczucia, a każdy chłopak traktuje mnie jak lalkę, którą można się pobawić, ale nie trzeba poświęcać jej wiele uwagi. Sądzę, że powinni nosić przy sobie wydrążoną kantalupę i korzystać z niej, kiedy tylko poczują popęd. Wtedy w ogóle nie musieliby rozmawiać. Laura wybuchnęła nerwowym śmiechem. Allison również zaczęła chichotać. Śmiały się tak jak w dniu spotkania. — Chłopcy prawdopodobnie boją się rozmawiać — powiedziała Laura. — Czują się jak prawdziwi mężczyźni, kiedy uprawiają seks, ale okazują się głupcami, jeśli chcesz porozmawiać o czymś poważnym. Sądzę, że są świadomi swojej głupoty. — Zgadza się, masz rację — westchnęła Allison. — Wiesz, ten pomysł z kantalupą już dawno przyszedł mi do głowy, ale nikomu o tym nie mówiłam. Rzecz w tym, że nie mam z kim porozmawiać. Tu wszyscy się znają. Jeśli pokażesz komuś, że się martwisz albo jesteś nieszczęśliwa z jakiegoś powodu, to za godzinę wie o tym całe
Cape i... do diabła. Najczęściej czuję się bardzo samotna. Rozumiesz, co mam na myśli? — Wiem, jak to jest, kiedy nie ma z kim pogadać. — No, ale rozmawiamy. Czy dobrze ci w łóżku z tymi twoimi studentami? — Jasne. — Ona nie jest przyjaciółką. Nie mogę się jej zwierzać. Za kilka tygodni więcej już jej nie zobaczę. — Zawsze jest mi dobrze. Po prostu trzeba wiedzieć, co się robi. — Zawahała się. Nie miała zielonego pojęcia, jak można czuć się z mężczyzną w łóżku. Doświadczyła tylko szybkiego seksu na tylnych siedzeniach samochodów. Przez parę minut miała wrażenie, że jest dla chłopaka kimś szczególnym, a potem czuła się bardziej samotna niż kiedykolwiek. — Musi ci na nim zależeć — powiedziała, pozwalając ponieść się fantazji. — Światło powinno być włączone, żebyście mogli widzieć się nawzajem. To bardziej podniecające i czujesz, że kochasz się z kimś, kogo znasz. Należy to robić wolno i spokojnie, żebyś miała czas odczuwać przyjemność. Musisz dać mu do zrozumienia, czego oczekujesz. Nie pozwól, aby ktoś wziął cię — chrząknęła — nie pozwól, aby ktokolwiek wziął cię, jeśli nie jesteś jeszcze gotowa. Mówisz po prostu: „Do diabła, jestem żywą istotą! Posłuchaj, czego ja chcę!" To wszystko. Muszę iść. Rosa kazała mi wrócić punktualnie o trzeciej. — Siadaj. Jest dopiero za kwadrans. — Allison znów przybrała srogi wyraz twarzy. — Zawsze sobie powtarzam, że nie powinnam robić tego, na co nie mam chęci, ale leżącemu na mnie chłopakowi jest łatwiej zabrać się do rzeczy, skończyć i wyjść, a ja przecież nie chcę być gwałcona... — Jesteś gwałcona za każdym razem, kiedy robisz to, nie mając ochoty — rzekła Laura głośno i wyraźnie. Dopiero teraz, gdy to powiedziała, zdała sobie sprawę, że po raz pierwszy w życiu ma rację. Nigdy więcej, chyba że będę rzeczywiście tego chciała i jeśli będzie mi na kimś naprawdę zależało. Jemu również musi na mnie zależeć. — Jesteś mądra — stwierdziła Allison. — O Boże, bardzo rozsądnie mówisz. Mogłabyś tu przychodzić? Porozmawiać? To ładny pokój, prawda? Kiedyś go nienawidziłam, bo bardzo różni się od moich pokoi w Bostonie, ale w końcu polubiłam również i ten. Jest inny, ale dodaje otuchy, a Bóg mi świadkiem, że tego potrzebuję.
— Masz też matkę i jej pokoje — przypomniała Laura. — Tak, oczywiście, ale... wiesz, jaka jest mama. Jest wspaniała i kocham ją, ale ona jest doskonałością, a jak można po prostu pójść do kogoś doskonałego i powiedzieć: „Słuchaj, spałam z chłopakiem". — Jeśli jest doskonała, to zrozumie — odpowiedziała Laura i obie wy buchnęły śmiechem. — Aż tak doskonała nie jest — przyznała Allison. Nadal się uśmiechały i Laura poczuła w sobie falę ciepła. Może mimo wszystko mogłyby zostać przyjaciółkami, nie bardzo bliskimi, bo musiała być ostrożna. Byłoby to jednak coś wyjątkowego w jej życiu. Przecież po raz pierwszy siedzi w panieńskim pokoju, rozmawiając o osobistych sprawach tak, jak to robią przyjaciółki. Nawet jeśli wiele kłamała, to mówiła też trochę prawdy, a to, że musiała kłamać, niczego nie zmieniło. I tak było to popołudnie, 0 którym zawsze marzyła. Dlaczego nie miałoby to trwać nadal? Dlaczego nie miałaby mieć prawdziwej przyjaciółki przez tych kilka tygodni? Allison obserwowała twarz Laury. — Naprawdę chciałabym jeszcze kiedyś z tobą porozmawiać i poznać cię bliżej. Podobasz mi się. Czy dobrze zgadłam, co robiłaś w pokoju mamy? Czar prysnął. Ciepło uleciało. Powróciło napięcie i wyrachowanie. Tak właśnie musi być zawsze. Spuściła oczy. Jej wyższy niż zazwyczaj głos brzmiał młodo, bardzo szczerze i niewinnie. — Tak. Chciałam zobaczyć, jak wygląda. Rosa wspominała, że nikogo nie ma. Ona nie wie, że tu przyszłam, więc proszę, nie obwiniaj jej za to. Pomyślałam sobie, że tylko zerknę, bo nigdy wcześniej nie byłam w takim domu. Wygląda jak bajkowy pałac. Sądziłam, że choć raz mogłabym sprawdzić, jakie to uczucie przechadzać się po nim i nawet udawać, że się w takim miejscu mieszka. — Podniosła oczy i spojrzała na Allison. Jej usta drżały. — Nie chciałam zrobić nic złego. — Masz bardzo skomplikowaną osobowość, prawda? Może też jesteś dobrą aktorką. Sądzę, że muszę poznać cię lepiej. Laura zerwała się na równe nogi. — Na pewno jest po trzeciej. Muszę iść. — W jednej chwili stała już przy drzwiach. Otworzyła je i prawie biegiem ruszyła przez korytarz w stronę schodów.
Allison była tuż za nią. — Jestem tobą zainteresowana i zamierzam poznać cię bardzo dobrze. Prawdę mówiąc — dodała, pochylając się do przodu, kiedy Laura zamarła w bezruchu na podeście schodów — mam zamiar dowiedzieć się o tobie wszystkiego.
Rozdział trzeci Clay wrzucił kopertę do skrzynki na poczcie w Centerville i nacisnął mocniej pedały, aby zrównać się z Laurą. — Ben będzie znał plan terenu i domów — mówił, gdy jechali w kierunku Osterville. — Napisałem mu wszystko, co mi przekazałaś o alarmie w szafie i obiecałem, że dowiemy się, jaki to rodzaj systemu. Przesłałem też rozkład dyżurów strażnika, tego, jak mu tam... — Jonas — przypomniała Laura. — Billy i Al są na nocnej zmianie. — Jasne, ty ich wszystkich znasz. Wiesz o bzdurach, które nie mają znaczenia, ale kiedy znajdujesz alarm, to nie masz tyle sprytu, aby zapytać Allison albo Rosę co to za system i jak jest podłączony do szafy Leni. — Dla ciebie pani Salinger — odrzekła ostro Laura. — I daj mi wreszcie spokój. Nie mogłam wtedy zapytać. Dowiem się, kiedy będę miała okazję. Nigdy nie zawiodłam Bena i tym razem też go nie zawiodę. Przyśpieszyła, skręciła za rogiem i wyjechała na plażę prywatną alejką, której Clay jeszcze nie odkrył. O tak wczesnej porze nikogo nie było w pobliżu. Prowadziła rower po miękkim piasku, słuchając
krzyku mew i szumu fal. Czuła słone powietrze na języku. Jeszcze dwa tygodnie temu wolałaby Main Street w Centeralle lub nawet centrum Ostemlle pełne sklepów z upominkami, cukierni, restauracji i butików, ponieważ przypominały Nowy Jork. Sama się dziwiła, że tak łatwo uległa urokowi cichej i spokojnej plaży. Tego ranka spokój i pustka podnosiły Laurę na duchu. Po raz pierwszy doznała takiego ukojenia i była niepocieszona, kiedy spostrzegła kogoś w oddali. Gdy się zbliżyła, zobaczyła starego, wysokiego i szczupłego mężczyznę z siwymi, sumiastymi wąsami i siwymi włosami do ramion. Uderzył ją kontrast między jego krzaczastymi brwiami i szerokimi, zmysłowymi ustami na szczupłej, kanciastej twarzy. — Słyszałaś kiedykolwiek, jak szumi taka muszla? — zagadnął, kiedy zrównali się ze sobą. Wyglądali jak starzy przyjaciele na porannym spacerze. — Jest osobliwością w tej części kraju. Nigdy wcześniej takiej nie znalazłem. Laura zatrzymała się i wzięła wyciągniętą w jej kierunku różowo-białą muszlę. Przypominała jej wir wodny, w którym odbija się zachód słońca. Powiodła palcem wzdłuż jedwabiście gładkich skrętów z maleńką krawędzią w środku każdego łuku. — Ja też nigdy takiej nie widziałam — odparła, nie przyznając się, że w ogóle nie widziała żadnej muszli. — Tak jak ludzie — ciągnął starszy pan —jak odciski palców. Każda ma swój własny charakter. Zatrzymaj ją — dodał, widząc gest Laury. — Lubię dawać je ludziom, których cieszy ich piękno. Tak samo jak lubię dzielić poranną ciszę z kimś, kto to docenia. Pochylił się, aby spojrzeć na Laurę z bliska. — Ale zakłóciłem twoją samotność, prawda? Myślałaś, że będziesz miała to wszystko dla siebie, a ja się zjawiłem i zepsułem ten obraz. Laura instynktownie spojrzała na szeroką przestrzeń pustej plaży wokół nich. Lekki uśmiech zarysował się w kącikach jej ust. Staruszek zauważył to i uśmiechnął się szeroko. — Sądzisz, że znajdzie się miejsce dla nas obojga? Oczywiście każde z nas może pójść swoją drogą, ale możemy też wspólnie cieszyć się przyjemnością spaceru. — W jego głosie pobrzmiewała staromodna galanteria, a jego uśmiech przyciągał swym ciepłem i tajemniczością. Odsunęła się jednak. Wiedziała, że nie chce niczyjego towarzys-
twa na plaży. Żaden złodziej nie może sobie pozwolić na pogaduszki z kimś, kto czyta w myślach. Położyła ręce na kierownicy, przygotowując się do odejścia. — To nie jest moja własność. To prywatna plaża. Nie powinniśmy tutaj przebywać. — Ale skoro tutaj jesteśmy, możemy się tym cieszyć — powiedział uroczyście starszy pan. Podniosła głowę i spotkała jego ciemnoszare, poważne oczy. Wpatrywały się w nią uważnie. — Zapewne są rzeczy, które chciałabyś ustrzec przed intruzami? _ _ odparła ostro Laura. — Dlaczego ludzie muszą być tacy wścibscy? — Znowu odwróciła się, żeby odejść. — Nie posiadam niczego — rzuciła przez ramię. — A siebie samą? — zapytał szybko. Odwróciła się do niego. — Nigdy w ten sposób nie myślałam. — Ja o tym myślę. To znaczy o sobie. Rozważam, jak bardzo siebie cenię i jak dalece mogę być z siebie dumny. — Obserwował z powagą Laurę stojącą w pewnej odległości, ostrożną jak ptak, gotów w każdej chwili zerwać się do lotu. — Może nie masz w sobie wystarczająco dużo dumy? Jestem pewien, że troszczysz się o siebie, ale może niedostatecznie, a może w niewłaściwy sposób? Powinnaś przemyśleć ten problem wiary w siebie. Laura skinęła głową zafascynowana, lecz również przestraszona, ponieważ starszy pan ponownie odczytał jej myśli. Skąd mógł to wiedzieć? Nadal się w nią wpatrywał. Ma około osiemnastu lat, pomyślał. Szczuplutka. Długie zgrabne nogi, choć dobrze umięśnione, prawdopodobnie dzięki jeździe na rowerze. Włosy Laury były związane z tyłu wstążką. Miała na sobie bawełnianą koszulę i sandały. Nagle przyszło mu do głowy, że powinna nosić jedwabie. Natychmiast zastanowił się, dlaczego myśli w ten sposób o przeciętnej, wątłej dziewczynie, drażniąco wręcz ostrożnej. Może z powodu jej oczu: granatowych, niemal za dużych w szczupłej, delikatnej twarzy. W ich głębi dostrzegał niezłomną wolę. Zastanowił się, dokąd ją ona zaprowadzi. — Oczywiście — kontynuował — zazwyczaj mija wiele czasu, zanim zaczynamy wierzyć w siebie. Ja poświęciłem na to siedem-
dziesiąt osiem lat życia, ale mam nadzieję, że tobie się uda wcześniej. Któregoś dnia naprawdę uwierzysz, że ty sama jesteś największym skarbem, jaki posiadasz — znowu uśmiechnął się do niej — i będziesz go chronić przed intruzami. Laura wpatrzona w staruszka, nie zdając sobie sprawy, przysunęła się bliżej. — Myślałam o tym — wyznała. — Mam zamiar zmienić całe moje życie. Muszę tylko wiedzieć, jak to zrobić. I wtedy wszystko będzie inaczej. Nie będę nawet wyglądać tak jak teraz. — Wyglądasz ładnie — stwierdził uprzejmie starszy pan. Pokręciła głową. To miło z jego strony, że tak powiedział; miło było to usłyszeć, ale on był stary. Cóż mógł o tym wiedzieć? — Nie jestem piękna ani olśniewająca. Nie potrafię odpowiednio się ubrać i nawet poprawnie chodzić. — Stawiaj jedną nogę przed drugą — zaproponował. — Nie żartowałby pan z tego, gdyby pan wiedział, jaka to poważna sprawa. Bogaci ludzie poruszają się w odmienny sposób. Poruszają się, jakby wszystko było ich własnością i jakby mogli sięgnąć po co tylko zechcą. Nie kontrolują się na każdym kroku i nie obawiają się, że zrobią coś niewłaściwego. Po prostu robią, co im się podoba. — Chodzi ci o to, że są pewni siebie. — Chyba tak — odparła Laura z powątpiewaniem, myśląc, że to za słabe słowo, aby określić sposób, w jaki bogaci ludzie zawłaszczają świat. — Ich pewność siebie zatem opiera się na ich pieniądzach — stwierdził starszy pan. — A co z ich wnętrzem? Czy nie sądzisz, że bogaci ludzie troszczą się o miłość, przyjaźń, zdrowie, właściwe zachowanie i o to jak być tym, kim najbardziej pragną być w głębi duszy? Laura ponownie pokręciła głową. — Nie tak jak cała reszta ludzi. — Znasz wielu bogaczy? — Żadnego... kilku... —zamilkła. Taka młoda, myślał starszy pan, przypatrując się jej zmarszczonym brwiom. — Powiedz mi, co ci się podoba w tej plaży. — Jej nieskończoność. — Utkwiła wzrok w jasnym i lśniącym
blasku słońca, piasku, który był ciemniejszy w miejscu, gdzie omyły go fale przyboju. — Jest tu tyle przestrzeni, ile mieści w sobie ogromny dom. Mogę spacerować z pokoju do pokoju, i to wszystko jest moje. Jego oczy pojaśniały. — Od dzieciństwa nazywam to miejsce moim zamkiem. Kiedy byłem nieszczęśliwy, jeśli ojciec mnie skrzyczał lub miałem jakieś zmartwienie, przybiegałem tutaj i byłem królem wszystkiego, co mogłem ogarnąć wzrokiem. Zawsze bardzo skrupulatnie dobierałem sobie przyjaciół, z którymi tutaj przychodziłem. — Ja nie przyprowadziłabym tu nikogo — stwierdziła Laura zdecydowanie. — Nikogo? Nawet najbliższego przyjaciela? — Nie mam żadnych przyjaciół. Nie potrzebuję ich. — Wzruszyła ramionami. — Przyjaciół potrzebują słabi ludzie, ale jeżeli ktoś jest silny, nie musi ich mieć. — Spojrzała na niego wyzywająco, jakby chciała, żeby zaprzeczył. — Powinno się polegać na sobie. Tak pan powiedział przed chwilą. Należy w siebie wierzyć. — Nie to miałem na myśli — zauważył cicho. — Biedne dziecko, czy nie masz nikogo, z kim chciałabyś dzielić się swoim szczęściem? — Niech pan się nade mną nie użala! — zażądała Laura z wściekłością. — Nie chcę, żeby ktokolwiek litował się nade mną! Mam w nosie... — Przygryzła wargę. — Nie mam ochoty z nikim się dzielić i nikogo bym tu nie przyprowadziła. To byłby mój sekret. Starszy pan ukłonił się swobodnie, jakby nie zauważył wybuchu Laury. — Czy mogę rozgościć się w twoim domu? Bardzo chciałbym usiąść — wskazał na wydmę pokrytą kępkami dzikiej trawy. — Ostatnio szybko się męczę i byłbym wdzięczny, gdybym mógł skorzystać z twojej kanapy. Laura poczuła nagły przypływ ciepła. Próbował ją rozweselić. Po raz pierwszy roześmiała się. — Proszę bardzo. Przykro mi, że nie mogę podać herbaty. Śmiał się wraz z nią, ale był oszołomiony zmianą w jej twarzy. Ona nie jest taka przeciętna, pomyślał. Mogłaby być piękną kobietą o uśmiechu łamiącym serca mężczyzn. Laura położyła rower na
piasku i usiedli, podziwiając wzburzone fale oceanu i białe czapy piany rozbijające się o brzeg z miarowym pluskiem. — Nigdy nie mówiłem mojej rodzinie o zamku na plaży — rzekł staruszek w zadumie. - Oni sądzą, że jestem tyranem, a czasami tylko bywam mądrym człowiekiem. To dlatego, że osiągnąłem podeszły wiek. Nie chcę, aby wiedzieli, że wyobrażam sobie puste pokoje wokół piaszczystych wydm i z pewnością nie mogę im powiedzieć, że najbardziej lubię ciszę. W mojej rodzinie wszyscy wypowiadają głośno swoje opinie na każdy temat. Ta cisza tutaj jest wspamała. Nigdy nie mam jej dość. — Ale sprawia, że czuję się dziwnie — wyznała Laura. — Jakby chciała mnie połknąć. — Tak — starszy pan skinął głową — to właśnie robi pusta plaża. Połyka cię. Niektórzy ludzie nie potrafią znieść takiej ciszy i przynoszą te okropne radia... jak ich nazywają... — Wybuchowe grajki. — Wybuchowe — powtórzył. — Sądzę, że tak ich nazywają, bo niszczą spokój. Roześmiała się. — Rozsadzają wszystkim uszy. Prostacy stają się wielcy ponieważ me można ich zignorować. Tym lepiej dla nich, jeśli nie znosisz hałasu, bo wówczas zwracasz na nich uwagę i czują się ważni bardziej prawdziwi. ' Spojrzał na nią bystro. — Jesteś bardzo spostrzegawcza. Wzruszyła ramionami. — Trzeba obserwować, co się dzieje dookoła, bo inaczej nic sie nie udaje. Dziecko ulicy, pomyślał. Nic dziwnego, że na plaży czuje się nieswojo. — Gdzie mieszkasz? — zapytał. — W Centerville. — A kiedy lato się skończy? Zawahała się. — W Nowym Jorku. — Nowy Jork jest twoim domem? Skinęła głową. Palcem narysowała koło na piasku i drugie wewnątrz pierwszego. Czy potrafiłaby rozmawiać o sobie? Nigdy
tego nie robiła. Nikomu się nie zwierzała z wyjątkiem Cala, ale on nie żyje, a jego księgarnię zamknięto. Dlaczego nie? — pomyślała. To nieznajomy starszy pan. Polubiła jego uśmiech i sposób, w który się nią interesował. Bardzo pragnęła z kimś porozmawiać. — Zawsze tam mieszkałam. Nigdy nigdzie nie wyjeżdżałam, aż do przyjazdu tutaj na lato. Lubię tłumy ludzi i rzędy budynków. Wszystko ma swój początek i koniec, więc zawsze wiadomo, gdzie się jest i można znaleźć drogę. — Przerwała. — To wszystko wydaje się teraz takie odległe. — I czujesz się zagubiona, będąc tutaj? — zapytał nieznajomy. — Nigdy nie czuję się zagubiona — odparła zdecydowanie. — Po prostu nie zawsze jestem pewna, jak dojść tam, gdzie zamierzam. Ale dotrę tam i nie pozwolę, aby ktokolwiek mnie powstrzymał. Staruszek patrzył w dal, uśmiechając się lekko. — Ja też tak mówiłem, kiedy byłem młody. Miałem szczęście. Nikt mnie nie powstrzymał. — Spoglądali na fale. — Co jeszcze podoba ci się w Nowym Jorku? — Hałas — odpowiedziała Laura natychmiast. — Nigdy nie milknie, wie pan. Nawet jeśli pozamyka się wszystkie okna, hałas przedostaje się do środka. To miłe, bo jest się zawsze jego częścią. — To znaczy, że tamten hałas połyka cię tak samo jak tutejsza cisza — powiedział nieznajomy, obserwując zmieniający się wyraz jej twarzy. — Nigdy nie przyszło mi to do głowy. — Przymknęła oczy, myśląc o mieście i plaży w nowy, odmienny sposób, a potem roześmiała się. — Podoba mi się to. Uwielbiam nowe pomysły. Kiedyś miałam przyjaciela o imieniu Cal. Pan mi go przypomina. On postępował podobnie. Mówił mi, jak spoglądać na różne rzeczy w inny sposób. Był właścicielem księgarni, antykwariatu w East Village w Nowym Jorku. Pozwalał mi siedzieć na zapleczu, przy jego biurku i czytać stare, zakurzone księgi pełne wspaniałych, nowych pomysłów. Bardzo go kochałam. Wyczuł tęsknotę w jej głosie. — Kiedyś spędzałem wiele czasu w antykwariatach. Potem byłem zbyt zajęty zarabianiem na życie. Ostatnio odkryłem je na nowo. Stare książki i nowe pomysły. To ładnie powiedziane. Chodzisz do szkoły w Nowym Jorku?
— Jesienią zaczynam studia — gładko minęła się z prawdą Laura. — Będę mieszkała w akademiku. Wpatrywał się w nią. On wie, że skłamałam. Nie będę studiować, jeśli Ben mi nie pomoże, a nawet gdybym rozpoczęła studia, będę nadal mieszkała z nim i Clayem. Nie stać mnie na akademik. On wie, że kłamię i już nie będzie mnie lubił. — Studiowałem dwa lata. Potem przerwałem studia i założyłem własne przedsiębiorstwo. Zarobiłem mnóstwo pieniędzy, ale nigdy nie lubiłem, kiedy ludzie pytali mnie o studia. Nie odniosłem tam żadnego sukcesu, o którym mógłbym opowiadać. Może kiedy ty skończysz studiować i osiągniesz sukces, takie pytania nie będą ci przeszkadzać. Laura niechętnie podniosła się z wydmy. — Jeśli zaraz nie pójdę, spóźnię się do pracy. Skinął głową i również wstał. — Gdybyś przechodziła tędy jutro, moglibyśmy jeszcze porozmawiać. Zastaniesz mnie tutaj, zatopionego w myślach. — Jeśli będę mogła — powiedziała Laura, choć wiedziała, że nie przyjdzie. Benowi bardzo nie podobałoby się, że opowiada o sobie. Wiedziała, że to nieostrożne. Ale to nie w porządku, że nie mogę zaprzyjaźnić się z Allison, tym miłym staruszkiem lub inną sympatyczną osobą. Podniosła swój rower. — Żegnam pana — powiedziała i zastanowiła się, czy zabrzmiało to, jakby znaczyło: na zawsze. Wyciągnął do niej dłoń. — Ufam, że wrócisz. Laura niezdarnie dotknęła jego ręki. Nie uścisnęła jej, tylko musnęła swoją dłonią. Kiedy położyła obie ręce na kierownicy, nieznajomy pocałował ją w czoło. — Mam nadzieję, że nie spóźnisz się przeze mnie. Uśmiechnął się do niej w bardzo osobisty sposób i Laura rozzłościła się. Dlaczego on musiał być taki miły?! — Do widzenia — powiedziała głośno i ruszyła, prowadząc z wysiłkiem rower po piasku. Żałowała, że nie jest łagodniejsza w stosunku do ludzi. Dla zamaskowania swej oschłości odwróciła się i pomachała. Nieznajomy patrzył na nią, unosząc rękę. Był to gest pożegnania, ale wyglądał też jak błogosławieństwo. Przez cały dzień podczas pracy w kuchni Laura wspominała
ciepły uśmiech starszego pana i sposób, w który uniósł dłoń w jej kierunku, kiedy odchodziła. Bardzo chciała go jeszcze zobaczyć, ale wiedziała, że nie może. Za parę dni ona, Clay i Ben wykonają robotę i wrócą do miasta, by być znowu razem. Ona i bracia — cała jej rodzina. — Lauro, przestań bujać w obłokach — nakazała Rosa. — Proszę, żebyś została w pracy dziś wieczorem. Zgadzasz się, czy nie? — Tak — odparła Laura. — Możliwe, że będziemy tu do późna. Laura wzruszyła ramionami. Przyjemniej było pracować w jasnej, ciepłej kuchni Rosy, niż siedzieć w maleńkim pokoiku nad garażem i patrzeć, jak Clay sporządza w nieskończoność plany dyżurów strażników z psami, żeby wzbudzić podziw Bena. — Prawdziwa dama nie wzrusza ramionami, moja panienko. Laura znowu chciała wzruszyć ramionami, ale powstrzymała ten gest i stanęła prosto, odchylając głowę do tyłu. Nie miała pojęcia, że damy nigdy nie wzruszają ramionami. Ale Rosa wie najlepiej. Ona zna się na damach. — ...wrócili z Europy — mówiła Rosa. — Pan Owen przyjechał już z Kanady, a Allison z Maine. Cała rodzina będzie razem po raz pierwszy tego lata. Według ostatnich rachunków dwadzieścia cztery osoby. — Kto wrócił z Europy? — spytała Laura, myśląc, że wszystkie domy będą teraz zamieszkałe i być może Ben stracił swoją najlepszą okazję. Powinna powiedzieć mu o pustych mieszkaniach. Jednak nie powtórzyła ani jemu, ani Clayowi większości ciekawostek, jakie usłyszała od Rosy o Salingerach. Kiedy doniosła braciom o klejnotach w szafie i systemie alarmowym, czuła się tak okropnie, że przestała przekazywać inne wiadomości. Zresztą były nieistotne. Nie musieli przecież znać historyjek Rosy o... — Słucham? — zapytała. — Przepraszam, Roso. Nie usłyszałam, co mówisz. — Powtarzam po raz trzeci, moja rozmarzona panienko, że Paul wraz z rodzicami wrócił z Europy. Naprawdę powinnaś wykazywać trochę więcej zainteresowania tą rodziną, Lauro. Nigdy nie odniesiesz sukcesu w żadnej pracy, jeśli nie będziesz interesować się wszystkim, co jej dotyczy. — Masz rację — mruknęła Laura, wałkując ciasto i zastanawiając się, jakie to uczucie być częścią dwudziestoczteroosobowej rodziny.
Nie liczy się ilość, tłumaczyła sobie, ale to, że jest się kochanym, otoczonym opieką i ma się miejsce, do którego można wrócić, uciekając przed samotnością. Tego wieczoru, słuchając odgłosów rozmowy Salingerów, którzy po wypiciu drinków na frontowej werandzie od strony morza, przechodzili do jadalni, Laura nadal żałowała, że nie należy do tak licznej rodziny. Rozpoznała głos Leni i Feliksa. „Jego głos brzmi jak pociągnięcie paznokciem po tablicy" — powiedział Clay po spotkaniu z nim. Usłyszała też stonowany śmiech Allison. Wreszcie podano chłodnik. Rosa wysłała Laurę do schowka po dodatkowe nakrycia do kurczaków. Dziewczyna nie mogła oprzeć się pokusie i po drodze odrobinę uchyliła drzwi, zerkając do jadalni. Poczuła skurcz żołądka. Nieznajomy z plaży siedział u szczytu stołu i, pochylając uprzejmie głowę, słuchał Feliksa zajmującego miejsce po jego lewicy. Osłabła z przerażenia. To był Owen Salinger! Któż by inny? Głowa rodziny na honorowym miejscu przy stole. „Pan Owen przyjechał już z Kanady" — powiedziała Rosa tego ranka, a na plaży Laura Fairchild trajkotała, opowiadając mu o sobie, jakby był jej przyjacielem, a nie członkiem rodziny, którą zamierzają okraść. Gorączkowo wracając myślą do tego spotkania, dziewczyna upewniła się, że niczym się nie zdradziła, ale nie o to chodziło. Pierwsza zasada Bena mówiła, że żaden z Salingerów nie może o nich nic wiedzieć, a ona nie tylko złamała tę regułę, ale wybrała do tego głowę rodziny, człowieka, któremu wszyscy uwierzą, jeśli będzie miał jakiekolwiek podejrzenia. To głupie i niefachowe. Co takiego mieli w sobie ci ludzie, że przy nich traciła czujność? Co by powiedział na to Ben, gdyby się dowiedział? — Lauro?! — zawołała Rosa. — Co z tymi nakryciami? Dziewczyna błyskawicznie ogarnęła wzrokiem stół i zakodowała w pamięci każdą twarz. W pewnym momencie uświadomiła sobie, że patrzy prosto w oczy młodego mężczyzny siedzącego obok Allison. Niemal czarne oczy spoglądały spod prostych brwi. Miał szczupłą twarz z długim, wąskim nosem, szerokimi ustami i żywym uśmiechem. Niecierpliwym ruchem odgarnął gęste, ciemne włosy z czoła. Był młody i przystojny. Posiadał w sobie odrobinę trudnej do ukrycia arogancji Allison i przenikliwy wzrok Leni. Spoglądał na Laurę z rozbawieniem i lekkim zainteresowaniem, które ją
rozzłościło. Wycofując się, zamknęła drzwi, chwyciła nakrycia i pomaszerowała do kuchni. — Co się z tobą dzieje? — narzekała Rosa. — Nic. — Laura skoncentrowała się na ustawianiu naczyń na kontuarze. — Nie mogłam znaleźć nakryć. — Niemożliwe — zaprzeczyła uprzejmie Rosa. — Odstawiłaś je dwa dni temu, kiedy używałyśmy ich do obiadu. Coś cię gnębi... ale to nie moja sprawa. Przekonasz się, że zawsze pozwalam ludziom samodzielnie uporać się z demonami. Jednak zapomnij o tym na moment. Mamy mnóstwo pracy. — Spojrzała ostro. — Pan Owen! Czy czegoś pan sobie życzy? Coś jest nie w porządku? — Popatrz na to z lepszej strony, Roso — powiedział uśmiechnięty Owen Salinger, jeszcze weselszy niż na plaży. — Być może przyszedłem powiedzieć ci, że jest doskonale. — Mam nadzieję. — Zauważyła, że Owen przygląda się Laurze. — To moja pomocnica. Laura Fairchild, pan Owen Salinger. Owen wyciągnął rękę. — Witam, panno Fairchild. — Patrząc mu w oczy, Laura spostrzegła, że Owen zaprasza ją do zabawy i poczuła taki sam przypływ wdzięczności jak wtedy, gdy starał się ją rozweselić. — Czy poznałaś już naszą rodzinę? — zapytał, trzymając jej dłoń. — A może nasza surowa Rosa powierzyła ci zbyt wiele obowiązków? Miejmy nadzieję, że da ci chwilę wytchnienia, żebyś mogła być wszystkim przedstawiona. Laura zarumieniła się mocno. Widział, jak ich podglądała i teraz sobie z niej kpił. Uwolniła rękę z jego uścisku. — Wolałabym zostać z Rosą. — Lauro! — Rosa zmarszczyła brwi z dezaprobatą. Nie mogła pojąć, o co Owenowi chodzi. Nigdy przecież nie przedstawiał rodzinie sezonowych pomocników. Jednak nikt w jej kuchni nie może być niegrzeczny dla pana Owena Salingera, jeśli ona ma tu coś do powiedzenia. — Musisz przeprosić pana Salingera za swoje nieodpowiednie zachowanie. Powinnaś być wdzięczna. — Przepraszam — powiedziała Laura do Owena. — Widziałam pańską rodzinę — dodała drżącym głosem. — Ale nie byłaś należycie przedstawiona. Roso, czy nie mogłabyś dać Laurze kilku godzin wolnego w najbliższych dniach? Omawiał z Rosą termin, a Laura po cichu powtarzała słowa
Owena: „Należycie przedstawiona". Może on wcale z niej nie kpił. Może wiedział, że czuła się obco, spoglądając ukradkiem na jego rodzinę i chciał, żeby poczuła się lepiej. — W przyszłym tygodniu? — nalegał uprzejmie Owen. Zrobię to dla Bena, pomyślała, żeby dowiedzieć się więcej o Salingerach. — Dziękuję — odparła. — Chciałabym wszystkich poznać. Należycie. — Doskonale. A przy okazji — zwrócił się do Rosy — mam zamiar zreorganizować moją bibliotekę i przydałby mi się ktoś do pomocy. Czy znasz jakąś osobę, która zechciałaby popracować osiem lub dziesięć godzin tygodniowo przy ustawianiu i katalogowaniu książek? Kogoś kto uwielbia książki i nowe pomysły. Laura spojrzała na niego bystro. Co on knuje? — Ciężka, ale dobrze płatna praca — mówił dalej, uśmiechając się do dziewczyny. Rosa zacisnęła usta. — Zawsze są jacyś ludzie poszukujący pracy. Ale... książki? Będę musiała o tym pomyśleć. — Ja chciałabym to robić — powiedziała śpiesznie Laura. — W każdym razie chciałabym spróbować. Znam się na książkach. Owen uśmiechnął się szeroko. — Dobry pomysł. Bardzo dobry pomysł. Zaczniemy jutro, zgoda? Od drugiej do czwartej każdego popołudnia. — Panie Owenie... — zaczęła Rosa. Była wyraźnie zaniepokojona. — Czy jest pan pewien? Wprawdzie Laura szybko się uczy, zapamiętuje wszystko, co się jej powie i jest zwinna jak kot, ale czasami... Nie chcę jej krytykować. Lubię ją, ale zdarza jej się mówić, że coś już kiedyś robiła, a ja nie mam całkowitej pewności, czy rzeczywiście to... robiła. — Naprawdę znam się na książkach — zapewniła szybko Laura. — Spędzałam dużo czasu w księgarniach, w każdym razie w jednej księgarni, i czasami pomagałam katalogować. Słowo daję, że znam się na książkach! — Wierzę ci — rzekł Owen i uśmiechnął się, widząc niepohamowaną determinację przypominającą jego zachowanie, kiedy, będąc w wieku Laury, próbował torować sobie drogę w życiu. Taką reakcję widział już rankiem na plaży. Ta determinacja Laury
połączona z przezornością podobała mu się najbardziej Tego wieczora dziewczyna znowu poruszyła jego serce. Podniósł głowę podczas rozmowy z Feliksem i spostrzegł w przelocie jej szczupłą twarz i ogromne, tęskne oczy. To mu wystarczyło. Ta płochliwa istota była spragniona miłości, bardziej niż ktokolwiek spośród znanych mu ludzi. To ktoś nowy, pomyślał. Zbyt rzadko widujemy nowych ludzi. Te same twarze na przyjęciach, ten sam krąg przyjaciół w Bostonie, Cape czy Nowym Jorku. Nawet te same rozmowy. Przyda mi się nowa osoba, o której mogę pomys ec, której potrafię pomóc. Czemu nie miałbym pomóc komuś, kto przypomina mnie samego z dawnych lat? Spróbujemy - rzekł stanowczo do Rosy. - Jestem pewien, że możesz dac Laurze wolne od drugiej do czwartej każdego popołudnia. Jeśli będzie musiała zostać do wieczora, zapłacę jej za godziny nadliczbowe. - Nie pozostawił ani Rosie, ani Laurze czasu na odpowiedz. - Zaczynamy od jutra Aha — dodał, zwracając się do Laury — me lubię uniformów. Czy poświęciłabyś prywatny strój do pracy w mojej zakurzonej bibliotece? Laura nie śmiała podnieść oczu na Rosę, która uwielbiała stroje służbowe i zawsze przypominała dziewczynie o noszeniu takiego stroju podczas pobytu w posiadłości Sahngerów. Następnego dnia punktualnie o drugiej, kiedy zapukała do drzwi Owena, miała na sobie błękitne dżinsy i różową, bawełnianą bluzkę. Jej włosy były związane w koński ogon rozową wstążką. — Aaa — ucieszył się Owen, podziwiając jej zarumienione policzki i głębię granatowych oczu, mniej płochliwych, bardziej ożywionych niż poprzedniego dnia. - Wejdź, rozejrzyj się, a potem rozpoczniemy pracę. Widać było, że to dom mężczyzny. Dębowa podłoga pokryta perskimi dywanami, przepastne kanapy i krzesła obite aemnym zamszem. Na ścianach wisiały olejne obrazy przedstawiające Cape w różnych porach roku. Zwracały uwagę cynowe lampy i nagie okna. Za salonem znajdowała się biblioteka. Jej ściany od podłogi do sufitu wypełniały półki z książkami. Chwiejne kolumny książek stały również na podłodze, stołach, parapetach i krzesłach. — To wymaga uporządkowania — powiedział Owen w zadumie.
— Wydawało mi się, że wspominał pan o re-organizacii — wyjąkała Laura. 3 — Zgadza się. To, co widzisz, jest moją pierwszą próbą uporządkowania księgozbioru. Wspólnie dokonamy drugiej może bardziej udanej. Laura spojrzała na niego i wybuchnęli śmiechem. — Gorzej już chyba być nie może — powiedziała i zakasała rękawy. Co dzień pracowali ramię w ramię, układając alfabetycznie, katalogując i oznaczając. Brnęli przez kolejne sterty książek Rozmawiali. Owen opowiedział Laurze o swoich rodzicach i dziadkach, i o pierwszych czterech hotelach, które zbudował Były to jego ulubione hotele, choć całe przedsiębiorstwo obejmowało pięćdziesiąt innych w Ameryce i Europie. Opowiadał też o Iris — kobiecie, którą kochał od piętnastego roku życia, jego żonie i matce jego dzieci. Nadal tęsknił za nią każdego dnia, mimo że od iei śmierci upłynęło czterdzieści lat. Laura też mówiła, ostrożnie wybierając z przeszłości to, czym mogła się podzielić. Opowiedziała Owenowi tę samą historię, którą usłyszała Leni: o tym jak razem z Clayem mieszkali u krewnych po śmierci rodziców i o tym, że ostatnio przeprowadzili się, ponieważ rodzina me chciała się nimi zajmować. Prawdziwe były wspomnienia o matce i ojcu, kilka anegdot o Clayu, ale ani słowa o Benie Niech me wymknie ci się coś o Benie! Mówiła, które przedmioty najbardziej lubiła w szkole. Po raz pierwszy wspomniała o swych marzeniach aby zostać aktorką. — Grałam trzy role w szkolnych przedstawieniach i wszyscy twierdzili, ze byłam naprawdę dobra. Uwielbiam występować na scenie i udawać różne postacie. Chciałabym studiować aktorstwo w college u, jeśli zdołam się tam dostać. To znaczy - zająknęła się przypomniawszy sobie, że skłamała na temat college'u w dniu ich spotkania — miałam zamiar zacząć jesienią, ale jeszcze nie wiem Mozę mi się nie powieść. — Nie ma nic złego w udawaniu — powiedział łagodnie Owen — Nie udawałam! — odrzekła gwałtownie. — Myślałam o tym zeby tam studiować! Będę studiować! — Jestem pewien, że będziesz — mówił nadal łagodnym głosem Przygryzła wargę.
— Przepraszam. Jeszcze nie wiem, jak to wyjdzie z tym college’u. Coś wymyślę. — No cóż — rzekł Owen bezceremonialnie, kartkując książkę oprawioną w skórę — mógłbym pożyczyć ci pieniądze na czesne, wyżywienie i zakwaterowanie, jeśli tego potrzebujesz. — Słysząc gwałtowne westchnienie Laury, powoli kiwnął potakująco głową. — Z pewnością mógłbym to uczynić. Oczywiście byłaby to pożyczka, którą zwróciłabyś nie wcześniej, aż skończysz studia i zaczniesz zarabiać na życie jako aktorka lub ktokolwiek inny. Jednakże postawiłbym pewien warunek. — Spojrzał na jej zmarszczone brwi. — Oczekiwałbym, że będziesz do mnie pisała i odwiedzała mnie. Nie chciałbym stracić z tobą kontaktu. Twarz Laury pojaśniała, a jej umysł pracował gorączkowo. To wspaniałe... Nie muszę już więcej kraść. Mogę pójść do college'u i stać się kimś. I mam przyjaciela. Wyciągnęła rękę i cofnęła ją. Chciała dotknąć Owena, pocałować go, ale pomyślała, że on może się rozgniewać. Zaproponował jej tylko pożyczkę. Prawdopodobnie pożycza pieniądze wielu ludziom i nie chce, aby się rozczulali. Jej ręka opadła na kolano. — Jest pan cudowny. Dziękuję. Bardzo dziękuję... Będzie pan ze mnie dumny, będę ciężko pracować... — Odwróciła głowę, żeby ukryć łzy, które stanęły jej w oczach. — Będę pisała do pana codziennie — obiecała z ożywieniem i chwyciła książkę, wpatrując się w nią zamglonym łzami wzrokiem. — Raz na tydzień wystarczy — powiedział Owen ze spokojnym uśmiechem i wrócili do pracy. Od tego dnia Laurze łatwiej było mówić o swoim życiu w Nowym Jorku, o ulubionych lekturach i księgarni Cala Hendy'ego. Nadal była ostrożna, musiała czasem przerwać w środku zdania, ale mimo to najlepszą porą dnia dla Laury były godziny spędzone z Owenem. Wtedy mogła nie myśleć o tym wszystkim, co znajdowało się poza jego cichymi pokojami. Jedyną rzeczą, której mimo szczerych chęci nie mogła zapomnieć, był pełen podziwu głos Claya, kiedy powiedziała mu o dodatkowej pracy. „O Boże, jesteś sprytna, Lauro. Któż inny potrafiłby wkraść się w łaski rodziny i wzbudzić zaufanie staruszka w niecały miesiąc?"
Owen przyszedł po Laurę do kuchni zaraz po obiedzie, aby przedstawić ją rodzinie. Chodzili od domu do domu wzdłuż alejek wysadzonych krzewami rododendronu i ozdobionych starodawnymi gazowymi lampami. Laurze przypomniały się książki opowiadające 0 życiu towarzyskim w ubiegłym wieku. Jeśli gospodarze byli nieobecni, odwiedzający zostawiali wizytówki. Na Owena czekano Choć byli zdziwieni, a Laura prawie zaniemówiła z nieśmiałości wszyscy zachowywali się uprzejmie. Tylko Feliks i Asa dawali do zrozumienia, jak dziwaczna wydaje im się ta sytuacja, nawet biorąc pod uwagę słynne kaprysy ojca. Żona Asy, Carol, nie wiedziała czy naśladować chłodne powitanie męża, czy miłe pozdrowienie Leni Kiedy opuszczali dom Asy, zjawiła się Allison wraz z kuzynką Patrycją. — My się już poznałyśmy — przerwała Owenowi, kiedy zaczął je sobie przedstawiać. Laura wstrzymała oddech, a Allison mówiła dalej: — Tego dnia, kiedy mama cię zatrudniła, pamiętasz? Bardzo Się cieszyłam, że to zrobiła. Kiedy Rosa przyjmuje pracowników to na ogoł są to starsze panie z wąskimi usteczkami, grające w brydża i uznające kotlety baranie za wykwit sztuki kulinarnej. Raz zatrudmła szałową studentkę, ale ta zmieszała oregano z marihuaną Na szczęście Rosa odkryła to, zanim zaczęliśmy jeść. Dziadek powiedział, że bylibyśmy znani jako Naćpani Salingerowie co oburzyło mojego ojca, ale on ma nikłe poczucie humoru. — Alhson — upomniał Owen — nie powinno się tak mówić o ojcu. — Ty też tak mówisz. — Allison odezwała się niskim głosem marszcząc brwi jak Owen: - „Feliksie, żyłbyś dłużej i o wiele bardziej bys nas uszczęśliwił, gdybyś nauczył się śmiać od czasu do czasu . Owen uśmiechnął się, a Laura pomyślała, że złośliwostki Allison nie omijają nikogo. Nawet dostojnego Feliksa Salingera — Mam nadzieję - ciągnęła Allison - że potrafisz odróżnić oregano od marihuany i jesteś doskonała nie tylko w przyrządzaniu baranich kotletów. — W niczym nie jestem jeszcze doskonała, ale potrafię sobie radzie w trudnych okolicznościach lepiej, niż ty byś kiedykolwiek zdolala. – Stojac obok Owena, wpatrujac się w porcelanowe piękno Alhson i jej milczącej kuzynki, poczuła przypływ złości
Dlaczego bogaci ludzie mają też doskonałe figury, piękne twarze i cieszą się powszechnym szacunkiem? Dlaczego dobry Bóg tak nierówno rozdziela ziemskie dobra? — Ale będę doskonała. Wybieram się do college'u. Zostanę aktorką albo — starała się być tak pewna siebie jak Salingerowie — będę prowadziła jakiś interes, księgarnię lub restaurację, i zatrudnię pracowników. — A co powiesz na jeden lub dwa hotele? — zapytała rozbawiona Allison. — Niewykluczone — odrzekła Laura, unosząc brodę. — Naprawdę? Jak zdążyłam się zorientować, to ciężka praca. Tak samo jak przyjazd na Cape Cod, aby pomóc mojemu bratu obrabować wasz dom, pomyślała. — Nie mam nic przeciwko pracy. Nie istnieje żaden inny sposób, abym osiągnęła te rzeczy, o których marzę... — Jej głos brzmiał wyzywająco. Jak ktoś taki jak Allison mógłby zrozumieć, co Laura ma na myśli? Łączyło je tylko to, że obie miały po osiemnaście lat. — Sądzę, że osiągniesz, co tylko zechcesz — wtrącił Owen. — Ale jednej rzeczy nie wolno ci zrobić. Kiedy otworzysz swój pierwszy hotel, nie możesz zabrać nam Rosy, żeby prowadziła twoją kuchnię. Laura uśmiechnęła się, wdzięczna za pomoc w momencie, gdy poczuła swoją niższość. W kilka minut później wyruszyli alejką w stronę domu Janssenów. — Spotkajmy się — zaproponowała Allison, idąc za nimi. — Porozmawiamy i poznamy się bliżej. Jeśli chcesz, nauczę cię grać w tenisa. Kiedy mogłabyś przyjść? Laura milczała, nie zwracając uwagi na zaciekawione spojrzenie Owena. Oczy Allison błyszczały. — Zaproszę cię na kolację. Nie będziesz mogła się wykręcić. — Wieczorami pracuję u Rosy. — W które wieczory? — W te, kiedy mnie potrzebuje. — Zatem zaproszam cię, gdy będziesz miała dzień wolny. — Lubię spędzać czas z moim bratem. — Od rana do nocy? — Allison — upomniał ją Owen, kiedy dotarli do werandy Janssenów — dlaczego nalegasz, jeśli widzisz, że ktoś nie jest skłonny przyjąć zaproszenia?
Nastąpiła chwila ciszy. — Naprawdę nie chcesz przyjść? — spytała Allison. — Nie masz ochoty być ze mną. Większość ludzi poczytałaby sobie za zaszczyt przyjaźń z Salingerami. Tymczasem, gdy dziadek stara się, żebyśmy zostały przyjaciółkami, ty kategorycznie odmawiasz. To dlatego, że mnie nie lubisz, prawda? Boję się ciebie lubić. Boję się z tobą rozmawiać. — Po prostu jestem zbyt zajęta... — zaczęła tłumaczyć Laura, ale przerwała. Allison wiedziała, że to nieprawda. Byłaby to dobra wymówka towarzyska, ale prostactwo podczas osobistej rozmowy. Uczę się, pomyślała. Potrafiłabym żyć tak jak oni. Cóż złego jest w uczeniu się? Skoro muszę tu być dla Bena, mogłabym mieć z tego coś dla siebie. Jeśli Owen rzeczywiście chce, żebyśmy zostały przyjaciółkami... — Może któregoś dnia spróbuję wyrwać się na kolację — obiecała. — I bardzo bym chciała nauczyć się grać w tenisa. — No to załatwione — rzekła Allison z satysfakcją. — Powiem o tym Rosie i spotkamy się za kilka dni. Po południu tenis, a potem pływanie. — Nie potrafię pływać — powiedziała Laura, zawstydzona, że nie posiada tylu podstawowych umiejętności. — Tego też się nauczysz. Mamy na to całe lato. Będzie wspaniała zabawa. Uwielbiam być nauczycielką. Może zajmiemy się też kilkoma innymi rzeczami. Co byś powiedziała na zmianę fryzury? — Allison! — znowu obruszył się Owen. — Dam ci znać, który to będzie dzień — powiedziała pośpiesznie Allison. — Włóż tenisówki i przynieś kostium kąpielowy. Masz kostium kąpielowy? Laura pokręciła głową. — Pożyczę ci mój. Mam ich całe tuziny. Do zobaczenia. — Nie czekając na odpowiedź, pobiegła z powrotem do Patrycji. Laura podniosła głowę i spotkała wzrok Owena. — Czuję się, jakbym była jej najnowszym wyzwaniem. Popatrzył na nią uważnie. — Jesteś bardzo mądra. Allison potrzebuje wyzwań. Chce czuć się potrzebna. Możesz ją uszczęśliwić. — Przerwał. — I sądzę, że ona mogłaby pomóc tobie być szczęśliwą.
— Jestem. Jestem bardzo szczęśliwa. Thomas Janssen otworzył drzwi i Laura przekroczyła próg kolejnego ogromnego domu, pełnego przestronnych pokoi z widokiem na ocean, boisko do siatkówki, pasmo plaży w kształcie podkowy i podłużny basen jaśniejący jak błękitna perła pośrodku gładkiego trawnika. W salonie stały jasnoniebieskie wiklinowe meble z biało-błękitnymi poduszkami. Na białej podłodze leżały ukośnie dywaniki z rafii w słomkowym kolorze. Barbara Janssen układała róże. Odwróciła się, kiedy Laura i Owen weszli wraz z Thomasem. — To miło ze strony Owena, że cię do nas przyprowadził. Rosa jest urocza, prawda? Odrobinę uparta, ale bardzo mądra. Napijesz się mrożonej herbaty? Proszę, usiądź na moment. Mam nadzieję, że Paul niebawem wróci. Pojechał z Emily na zakupy i nie ma ich od dłuższego czasu. Pijesz z cytryną? — Nie, dziękuję — odparła Laura. Wzięła szklankę i przysiadła obok Owena, pogrążając się w potoku słów Barbary mówiącej bardzo podobnie do Leni. Wyglądały również tak samo: wysokie blondynki o ostrych rysach. Obie siostry miały dumnie osadzone głowy, a ich głosy brzmiały jak szemrzące strumyki w cienistym lesie. — Zawsze chciałam mieć błękitne róże dopasowane do moich mebli — mówiła Barbara do Owena. — Ale niebieskie róże byłyby całkiem nienaturalne, a z naturą nie należy igrać, chyba że ktoś jest niewiarygodnie arogancki albo niewiarygodnie sprytny. Nigdy nie byłam ani taka, ani taka, więc nie próbuję żartować z natury. Laura słuchała, od czasu do czasu podnosząc głowę i spoglądając na Owena lub na Thomasa, którego figlarne oczy patrzyły to na Owena, to na nią, to znów na Owena. Thomas był niski. Miał ciemne włosy i krótką, czarną brodę. Nosił okulary bez oprawy i rzadko kiedy się odzywał. Laura próbowała wyobrazić sobie Janssenów w łóżku. Czy mogli być szczęśliwym małżeństwem, skoro tak się różnili? Barbara zamilkła. Cisza była tak dotkliwa, jakby chmura zakryła słońce. Milczenie przerwał Thomas, mówiąc: — Wejdź, Paul. Czekaliśmy na ciebie. Paul Janssen stał w drzwiach z aparatem fotograficznym przewieszonym przez ramię. Kiedy zobaczył Laurę, uniósł brwi, uśmiechnął się szeroko i podszedł do niej, wyciągając rękę.
— Widzę, że Owen wpadł na dobry pomysł, żeby wyciągnąć cię zza kuchennych drzwi. Mam nadzieję, że teraz jesteś nastawiona do nas bardziej przyjaźnie. Laura podała mu dłoń. Zadrżała lekko, kiedy poczuła smukłe, długie palce oplatające jej rękę. Lekkie rozbawienie, które zauważyła podczas tamtej kolacji, zniknęło. Jego uśmiech był ciepły i szczery. Pochylił się nad nią, a ona, siedząc w głębokim wiklinowym fotelu, podniosła głowę, by spojrzeć na niego. Nagle poczuła się ociężała i bezwolna, jakby topniała. Zacisnęła mięśnie, próbując zapanować nad sobą. Rumieniąc się, westchnęła, kiedy Paul uścisnął jej dłoń jak współpracowniczce lub przyjaciółce. Pocałował matkę w policzek i przysiadł na poręczy krzesła ojca. — Czy poznałaś już całą rodzinę? — zapytał Laurę. Dziewczyna kiwnęła potakująco głową. Nastąpiła chwila ciszy. Potem Owen zaczął opowiadać o innych spotkaniach. — I Allison wzięła cię w swoje ręce? — spytał Paul. Laura znowu kiwnęła głową. Czuła się jak idiotka — niezdarna, nierozgarnięta. Inteligencja — to prawdopodobnie ulubione słowo zarówno Barbary Janssen, jak i jej syna. Paul na pewno oczekuje od ludzi błyskotliwości. Z pewnością jej za taką nie uważa. Ani za piękną. Owen wstał. — Obiecałem Rosie, że odprowadzę Laurę na czas. — Zwrócił się do Barbary. — Po drodze tutaj przyszła mi do głowy pewna myśl. Czy nie mogłabyś porozmawiać z Leni o domku stróża w południowym skrzydle? Jest pusty od dłuższego czasu, więc możemy umieścić tam Laurę i jej brata. Mieszkają kątem gdzieś w Centerville. Jestem pewien, że tutaj byłoby im znacznie wygodniej. — Uśmiechając się, położył rękę na ramieniu oszołomionej dziewczyny. — Niewykluczone, że Laura woli mieszkać z dala od nas, ale na wszelki wypadek zapytajmy Leni, może ma jakieś inne plany, dobrze? — To wspaniały pomysł — zgodziła się Barbara. — Zastanawiałyśmy się, jak wykorzystać ten domek. Moglibyśmy zawsze udostępniać go pomocnicy Rosy, kimkolwiek by ona była. Nie widzę przeszkód, aby Laura i jej brat... na imię mu Clay, prawda? Widziałam go w ogrodzie. Wspaniale zajmuje się orchideami w cieplarni, zauważyłeś? Tak, byłoby im znacznie wygodniej, gdyby
mieszkali tutaj. Lauro, tak się cieszę, że cię poznałam. Zastanów się nad tą propozycją. Wiem, jak bardzo młodzi ludzie cenią sobie niezależność, ale ręczę, że spodoba ci się tu tak samo jak nam. Barbara odprowadziła ich do drzwi. Thomas skłonił się na pożegnanie. Laurę dobiegł jeszcze strzęp rozmowy. — Jak się miewa Emily? — spytał Janssen syna. — Zabieram ją do Nowego Jorku — odpowiedział Paul. Emily. Nowy Jork. Założę się, że jest piękna, bogata i mądra. Była to jednak tylko ulotna myśl, która przemknęła przez głowę Laury, zbyt zaabsorbowała ją propozycja Owena. — Czy mówił pan poważnie? — zapytała, kiedy dochodzili do królestwa Rosy. — Nigdy nie czynię propozycji, których nie traktuję poważnie — odparł. — Mówiłem ci już, że podoba mi się twój charakter. Gdy rodzina mieszka za wysokim płotem, potrzeba jej nowych ludzi. Przyjemnie jest upewnić się, że można ich znaleźć. Załóżmy, że to kaprys staruszka. Silne pragnienie wstrząśnięcia rodziną od czasu do czasu. Tobie też przydałoby się parę zmian. Mogłabyś nawet porozmawiać z Allison o zmianie fryzury. Laura zarumieniła się. — Nie podoba się panu? — Nie bardzo — przyznał szczerze. — Mogę się mylić. Jestem już stary, ale kiedyś uważano mnie za eksperta w dziedzinie kobiecej urody. Gdy Allison o tym wspomniała, przekonałem się, że nadal mam dobre oko. Ale nie przejmuj się. Nie musisz robić niczego, na co nie masz ochoty. Przyjmij od nas to, co zechcesz. Będziemy mieli dobre lato i być może początek prawdziwej przyjaźni. Czy możemy się tak umówić? Tym razem Laura się nie wahała. Zarzuciła mu ramiona na szyję i ucałowała jego miękki, pomarszczony policzek swymi jędrnymi ustami. — Dziękuję. Sprawił pan, że poczułam się jak ktoś, kogo można polubić. Przytulił ją, a potem pobiegła do kuchni. — Przepraszam, Roso. Na rozmowach czas mijał tak szybko. — Tak już jest w tej rodzinie — stwierdziła Rosa. — Wiele rozmów i brak czasu. Ale, ale, był tutaj twój brat. Prosił, żebyś
przyszła do cieplarni, jak tylko będziesz mogła. Lepiej idź teraz, zanim zaczniesz nadziewać kaczki. Clay nigdy przedtem tego nie robił. Coś było nie w porządku. Laura pomknęła przez wyłożoną płytkami alejkę na drugi koniec posiadłości i znalazła brata w jednej z cieplarni. Widzieli ogrodnika przez drzwi. — Słuchaj uważnie — szepnął Clay, kiedy Laura podeszła bliżej. — Ben dzwonił w południe. Powiedział, że nie może dłużej czekać. Musimy ustalić nasze alibi. Przygotował skok na niedzielę. Tydzień później możemy pomachać wszystkim na pożegnanie i wynieść się stąd. Salingerowie nie będą nam już potrzebni.
Rozdział czwarty Ben czekał na nich w bezpiecznym oddaleniu od rezydencji Salingerów. Pojechali na kolację do Falmouth. Zmieszali się z tłumem turystów spacerujących po deptaku, torując sobie drogę do stolika na skraju nabrzeża. Ben odwrócił krzesła tyłem do restauracji, żeby obserwować łodzie w porcie. — Lubię patrzeć na ludzi — zaprotestowała Laura. — Nikt nas tutaj nie zna. Nikogo nie obchodzi, kim jesteśmy. — Nie możemy być tego pewni. — Ben usiadł i czekał, aż Laura zrobi to samo. — Ile razy tłumaczyłem ci, żebyś nie była niczego absolutnie pewna? Może w przyszłym tygodniu, kiedy skok nam się uda i policja będzie węszyć, ktoś nas sobie przypomni. To małe miasteczko. Ludzie, którzy tu pracują, znają się nawzajem. — Więc dlaczego tu jesteśmy? — dopytywał się Clay. — Mówiłem ci, że powinniśmy zostać na plaży albo w innym ustronnym miejscu. — Chciałem zafundować wam kolaq'ę. — Siedząc między nimi, Ben objął ich ramionami. — Od prawie dwóch miesięcy nie opiekuję się wami. Jesteście tu, a ja w Nowym Jorku i nic nie mogę
dla was zrobić. — Wyprostował się na krześle, kiedy podszedł kelner. — Brakuje mi was. Cholernie cicho zrobiło się w chacie. Laura ciężko przełknęła ślinę, tłumiąc mieszane uczucia miłości i poczucia winy. Odwróciła wzrok, kiedy Ben składał zamówienie. Brakowało mu jej, ale, prawdę mówiąc, ona wcale za nim nie tęskniła. Była zbyt zajęta, zazdroszcząc Salingerom dobrobytu, myśląc o college'u i o tym, jak ułożyć sobie życie o wiele dalej od Bena niż tego lata. Słyszała, że brat zamawia ich ulubione potrawy. Kochała go bezradną miłością, która skłaniała ją do płaczu. Był dla nich taki dobry. Zawsze mogła na niego liczyć. Jak zdoła teraz odwrócić się od niego i odejść? — Opracowałem dalszy ciąg planu — powiedział Clay do Bena, kiedy kelner odszedł. Mówił cicho, ale Laura słyszała podniecenie w jego głosie. Wykonał to, czego Ben sobie życzył i teraz Ben będzie z niego dumny. — Jest prosty i dokładny. Taki, jak lubisz. Ben spojrzał na Laurę. — A tobie się podoba? — To plan Claya — stwierdziła Laura wymijająco. — Nie mogłam wiele zdziałać. Rosa jest bardzo surowa. — Ale słodka jak cukierek — przypomniał Clay uszczypliwie. — Spędzasz z nią strasznie dużo czasu. — Pracuję w kuchni — odparła Laura. — Nie orientuję się na tym terenie tak dobrze jak ty. — Ale orientujesz się, która ścieżka prowadzi do Owena — rzucił Clay ironicznie. — Do Owena? — zapytał Ben. — Do Owena Salingera? — Pomagałam mu trochę, to wszystko. Dlaczego rozmawiamy o nieistotnych rzeczach? Ben przyglądał jej się przez dłuższy czas. Kelner powrócił, niosąc ogromne papierowe talerze wypełnione parującą potrawą z ostryg. Nad ich głowami przemknęła mewa. Wokół ludzie śmiali się i rozmawiali, a oni byli odseparowani na małej wysepce milczenia. — Dobra — powiedział wreszcie Ben. — Pogadamy o tym później. Posłuchajmy twojego planu, Clay. Laura dowiedziała się o klejnotach, a ty byłeś najlepszym partnerem, jaki mógł mi się trafić. Muszę wam za to podziękować. — Wyjął z kieszeni dwa klucze i położył je na stoliku.
— Są już gotowe — ucieszył się Clay. — Nie miałem pewności, czy dokładnie zrobiłem woskowe odciski. Śpieszyłem się. Leni była na jachcie, ale zawsze mogła wrócić. Trochę czasu zajęło mi znalezienie kluczy w jej toaletce. — Wziął jeden do ręki. — Wydaje mi się, że ten wyłącza alarm, a ten drugi otwiera szafę. Ben zerknął na Laurę, ale ona obserwowała łodzie rybackie, opierając brodę na dłoni. — Obgadajmy to — rzekł do Claya. Pochylili się nad niewielkim planem, a Laura spojrzała na ich jasnowłose głowy, które niemal się dotykały. Wyglądali tak podobnie, a jednocześnie bardzo się różnili. Ben był przystojnym, dorosłym, dwudziestosześcioletnim mężczyzną, najsprytniejszym człowiekiem, jakiego znała. Clay, dziewięć lat młodszy, był prawie tak samo przystojny, ale brakowało mu łagodności i pewności siebie. Po matce obaj mieli blond włosy, zaokrąglone podbródki i niebieskie oczy. Ben po swoim ojcu, Judzie Gardnerze, odziedziczył beztroskie spojrzenie, podczas gdy Clay przejął od Alana Fairchilda pełne ostrożności spojrzenie kogoś, kto stale spodziewa się kłód pod nogami na swojej drodze życiowej. Laura podziwiała Bena i żywiła opiekuńcze uczucia do Claya. Kochała ich obu, a jednocześnie wiedziała, jak bardzo się od nich różni. — Będziemy na jachcie Feliksa — mówił Clay. — On chce zaimponować jakimś tam politykom, więc wydaje uroczystą kolację na łajbie w sobotni wieczór. Rodzina stawi się w komplecie. Kilkoro z nas zgłosiło się na ochotnika do pomocy. — Więc jesteście bezpieczni — rzekł Ben. — Nikt nie może oskarżyć was o kradzież, jeśli będziecie na jachcie na środku cieśniny Nantucket. Clay skinął głową. — Zanim wyjdziemy, zajmę się alarmem. Zrobiłem to, co mi kazałeś z mechanizmem zegarowym i znalazłem system alarmowy w piwnicy. Przestawię zegar tak, żeby alarm włączył się o pierwszej. Ty włamujesz się o dwunastej, kiedy przyjęcie trwa w najlepsze. Masz mój szkic pokazujący, w którym miejscu przechodzisz przez płot i którą ścieżką idziesz w stronę domu. Potem wdrapujesz się po rynnie na korytarz drugiego piętra. Pokój Leni jest na końcu holu, po prawej stronie. Pozorujesz włamanie oknem, wyłączasz alarm tym kluczem i wyłamujesz zamek w szafie. Możesz też
otworzyć ją kluczem, a potem zniszczyć zamek, żeby nie wyglądało to na pasówkę. Wybierzesz szybszy wariant. Kradniesz klejnoty i wszystko, co jeszcze tam znajdziesz. Otwierasz inne szafy i komody, żeby pokój wyglądał na splądrowany. Potem spuszczasz się po linie przez okno. Ben uśmiechnął się. — I zostawiam linę. — Zgadza się. Jeśli to możliwe, zostaw też ślady opon na szosie, za ogrodzeniem. O pierwszej włącza się alarm, strażnik zawiadamia policję i znajdują dowody włamania, podczas gdy ja i Laura pracujemy spokojnie na jachcie. — A co z mechanizmem zegarowym? — Zajmę się nim, jak tylko wrócimy z jachtu. Sądzę, że strażnik najpierw zawiadomi policję, a potem rodzinę. Wrócimy mniej więcej po godzinie, kiedy policja będzie nadal przeszukiwać dom i teren posiadłości. Nie będą mieli powodu, aby sprawdzać alarm, skoro zadziałał prawidłowo. Mogę wyłączyć zegar w okamgnieniu. — Tak, żeby nikt cię nie zobaczył? — Wszyscy będą zajęci policją, a nikt nie korzysta z tylnych schodów przed szóstą, wtedy przychodzi Rosa. Ben pokiwał głową. — To mi się podoba. Dobra robota, Clay. Clay był rozpromieniony. — Wiedziałem, że ci się spodoba. Jest niezawodny. — Żaden plan nie jest niezawodny! Tyle razy mówiłem. W momencie, kiedy pomyślisz, że jest niezawodny, zaczynasz go psuć. — Przepraszam — bąknął Clay. — Ale jest dobry — powiedział Ben. — Cholernie dobry. Jestem z ciebie dumny. Lauro, nie sądzisz, że Clay zasługuje na jakąś nagrodę? — Jasne. — Laura rysowała po stole wilgocią pozostawioną przez szklankę mrożonej herbaty. — Clay jest bardzo pomysłowy. Ciężko pracował i chciał, żebyś był zadowolony. — Ale — zapytał Ben stanowczo — o co jeszcze chodzi, Lauro? — Nie chcę tego robić — wyrzuciła z siebie. — Proszę cię, Ben. Czy nie możemy zmienić planów i nie robić tego? — Nie robić tego? — powtórzył Ben z niedowierzaniem. — Po tym jak się namęczyliśmy, żeby was u nich zatrudnić i po opraco-
waniu tak starannego planu? Nie robić tego? — Ben obserwował Laurę badawczo. — To dość nagła zmiana postawy. Pokręciła głową. — Dużo nad tym myślałam. — To przez Owena — rzekł porywczo Clay. — Odkąd zaczęłaś kręcić się wokół niego, zmieniłaś się. Zachowujesz się tak, jakbyś wolała ich od nas; tak, jakbyś ich bardziej lubiła. Laura gwałtownie potrząsnęła głową. — To nieprawda, że wolę ich od was. Nikogo nie wolę. Nikogo! — Nawet braci? — spytał łagodnie Ben. — Nie obchodzą cię nawet bracia? — Nie to miałam na myśli... och, do diabła, Ben, wiesz, o co mi chodzi. Nie chcę się spierać. Po prostu chcę zaniechać tego jednego skoku. Robiliśmy ich już tak wiele i możemy zrobić jeszcze jeden, gdzieś indziej. Dotrzymam mojej obietnicy. Chodzi o to, że ja nie chcę... — Obrabować Salingerów — dokończył Ben, kiedy głos jej się załamał. — Dlaczego nie? — Bo oni nam ufają, są dla nas bardzo mili i... — To idiotyczny powód — wtrącił się Clay, ale Laura mówiła dalej: — ...i my ich znamy. Teraz jest inaczej niż wtedy, gdy włamywaliśmy się do mieszkań i nigdy nie widzieliśmy właścicieli ani nawet nie znaliśmy ich nazwisk... Jeśli zauważyłam jakieś fotografie na biurku albo toaletce, wyobrażałam sobie tylko jacy oni są i jak będą się czuli, kiedy przyjdą do domu i zobaczą, że ich rzeczy zostały skradzione. Ale nigdy ich nie znałam, a teraz znam Allison, Leni i Owena... — No dobra — przerwał Clay. — Znamy ich. I co z tego? Co dla nas zrobili? Harujemy, żeby zarobić parę marnych dolarów tygodniowo i zawsze pracujemy ponad normę. — Chciałeś mieć godziny nadliczbowe, żebyś mógł sprawdzić dyżury strażników. Clay wzruszył ramionami. Ben patrzył na nią przymrużonymi oczami. — Mogą sobie pozwolić na utratę kilku świecidełek. Firma ubezpieczeniowa zapłaci im odszkodowanie. Więc może boisz się, że będą coś podejrzewać po twoim odjeździe i przestaną cię lubić.
Mam rację? Ale ciebie już tam nie będzie, więc co to za różnica? A właściwie co cię to obchodzi, czy oni cię lubią, czy nie. To wstrętna banda cwaniaków. Dbają tylko o siebie i mają w nosie wszystkich innych. Nie daliby nawet centa z tego, co mają, nikomu, kto nie należy do wspaniałego rodu Salingerów. — To kłamstwo! — krzyknęła Laura, uderzając pięścią w stół. — Oni nie są tacy! Są zupełnie inni. Dobrze traktują mnie i Claya. Pozwolą nam mieszkać w jednym z ich domków, a Owen pożyczy mi pieniądze na opłacenie college'u i... — Co?! — wrzasnął Clay. — Gdzie mamy mieszkać?! — Chwileczkę. — Twarz Bena skamieniała. — Mów ciszej, Clay. Feliks Salinger zaproponował wam mieszkanie na terenie posiadłości i pożyczkę na opłacenie twoich studiów? — To niezupełnie tak — przyznała Laura. — Owen pomyślał o domku dla nas i wszyscy się z nim zgodzili. On też mówił o pożyczce. — Feliks się nie zgodzi — stwierdził Ben. — Czemu nie? — zapytała gniewnie Laura. — Co prawda, nie jest tak przyjazny jak inni. Asa też chyba nie, ale jeśli wszyscy inni chcą nam pomóc, to dlaczego Feliks miałby się sprzeciwiać? Czy jest jakiś powód? — Wpatrywała się w Bena. — Wiesz o nim coś, czego nie chcesz powiedzieć. Ben spojrzał na swoje dłonie trzymające kufel piwa. Kostki jego palców zbielały. — Zadziwiające — mruknął. — Spośród wszystkich ludzi, oszczędzić właśnie Salingerów. — A dlaczego nie? — dopytywała się Laura. — To dla ciebie wspaniała szansa — mówił wolno, jakby jej nie słyszał. — Ja nie mógłbym załatwić ci college'u. Przynajmniej nie w tym roku. A tak, miałabyś mieszkanie przez całe lato i zaoszczędziłabyś pieniądze... — Wpatrywał się w swoje ręce, a potem pokręcił głową. — Nie mogę tego zrobić, Lauro. Nie mogę zrezygnować z tej roboty. Może kiedyś powiem ci dlaczego, ale teraz po prostu musisz mi zaufać. Mogłabyś zostać u nich, kiedy będzie już po wszystkim, ale myślę, że rozszyfrowaliby cię. Do diabła, Lauro, to ja się o ciebie troszczę, nie oni, i ja proszę, żebyś mi pomogła. Myślałem o tym skoku od dłuższego czasu i nie mogę stracić szansy, skoro jestem już tak blisko celu.
— Od jak dawna? Od jak dawna o tym myślałeś? — Dłużej, niż sobie wyobrażasz. Całe lata. Dlaczego nie możesz po prostu podporządkować się i nie zadawać pytań? Ja zrobiłbym to dla ciebie. Gdybyś powiedziała mi, że musisz załatwić jakąś sprawę, a ja byłbym w stanie ci pomóc, to zgodziłbym się bez żadnych pytań. — Ja muszę zacząć siebie lubić — powiedziała chłodno Laura. — Chcę iść na studia i cieszyć się szacunkiem, a nie siedzieć tyłem do ludzi w restauracji w obawie, że ktoś mnie zauważy. Ben skrzywił się. Clay spojrzał gniewnie na Laurę. — Nigdy nie wspominałaś o domku i pieniądzach na college. — Byłeś zbyt zajęty przygotowywaniem włamania. Chciałam się przekonać, co powie na to Ben. — Chciałaś mnie wykołować — Clay podniósł głos. — Miałaś zamiar namówić Bena, żeby zrezygnował z wykonania mojego planu. O niczym mi nie powiedziałaś. — A jak byś zareagował? — Tak jak Ben. Musimy to zrobić. — Więc co to za różnica, że ci nie powiedziałam? — Miałem prawo wiedzieć, co zamierzasz. Zajmujemy się tym wspólnie. — Zajmujesz się sam. Mówiłam już, że nie chcę tego robić! — Przestańcie się kłócić! — rozkazał Ben. — I mówcie ciszej. Lauro, zrobię wszystko, żeby ci pomóc, ale najpierw muszę załatwić tę sprawę. Czy nie możesz zrozumieć? To jest jak zrzucenie ciężaru z serca. Kiedy to się stanie, będę mógł skoncentrować się na innych rzeczach, jak na przykład umieszczeniu cię w college'u. Laura wolno pokręciła głową. — Nie chcę, żebyś nadal kradł, usiłując zdobyć pieniądze na moje studia. Tak właśnie byś robił, prawda? Zawsze kradłeś i to cię ekscytuje, więc nawet nie próbowałbyś czegoś innego. — Czego na przykład? — Na przykład zdobycia lepszej pracy! Czy nigdy nie zamierzasz o tym pomyśleć? Zastanów się, co stanie się z Clayem. — A co ma się ze mną stać? — On uważa, że jesteś wspaniały — mówiła Laura do Bena. — Ale co jest takiego cudownego w facecie, który pracuje dorywczo jako kelner, resztę czasu poświęcając na włamania i drży na widok
policjanta? Dlaczego z tym nie skończysz i nie postarasz się o lepszą pracę? Prawdopodobnie musiałbyś ciężej pracować. Wielkie rzeczy! Nie obchodzi cię, co się z nami stanie? Myślisz, że podoba nam się takie życie? — Mnie się podoba! — wykrzyknął Clay chrapliwie. Wszystko odbywało się za szybko. Rozmowa wymykała się spod kontroli. — Jeśli o mnie chodzi, jest w porządku. Może wreszcie się zamkniesz! — Nie mogę zdobyć lepszej pracy — powiedział Ben do Laury. Nie skończyłem studiów. Nie mam żadnych kwalifikacji. — A próbowałeś? Jesteś najsprytniejszym człowiekiem, jakiego znam. Skąd wiesz, co potrafiłbyś robić, gdybyś spróbował? Mógłbyś być dyrektorem! Albo kimś w tym rodzaju. Ale ty nawet nie chcesz spróbować! Do diabła z tym! Nie obchodzi mnie, co zrobisz. Mówię o sobie. Ja nie chcę więcej kraść! Nie bawi mnie to już tak jak kiedyś... Jeśliby mnie złapali, poszłabym do więzienia za recydywę. Nie będę ryzykować. Nie chcę też żyć z twoich kradzieży. Czułabym się tak, jakbym sama je popełniała. I nie chcę okradać Salingerów! Błagam cię, Ben, proszę, proszę, nie okradaj ich. Oni sprawiają, że czuję się dobra i chcę zostać z nimi tak długo, jak to możliwe. — Widziała gniew i urazę w oczach Bena. Czuła się wewnętrznie rozdarta. — Nie złość się, Ben, proszę. Kocham cię. Jesteś dla nas wspaniałym bratem, ale teraz mam szansę wszystko zmienić, zmienić siebie. Może już nigdy więcej nie będę miała takiej szansy! Owen prosił mnie, abym pisała do niego i odwiedzała go, kiedy będę w college'u. On jest moim przyjacielem! Nie chcę go stracić. Nie chcę stracić ich wszystkich... i nie chcę robić im krzywdy! Zamilkli, odwracając od siebie wzrok. Rozmowy i śmiechy za nimi wydawały się głośniejsze i weselsze niż wcześniej. Kelner przyniósł kawę. Ben wypił swoją bez śmietanki, gorącą i parującą. Laura, która zdecydowała, że powinna ją pić tak jak Allison, nalała śmietanki, dosypała cukru i popijała, wmawiając sobie, że jej smakuje. Clay za przykładem Bena wypił czarną kawę, robiąc miny, kiedy parzyła mu język. — Pomyślę o tym — odezwał się wreszcie Ben. — Nie, Ben, powiedz nam teraz — błagała Laura. — Powiedz, że tego nie zrobisz. Powiedz, że wymyślisz inny skok, a my pojedziemy do Nowego Jorku i pomożemy ci. Możemy pojechać podczas weekendu i wrócić.
— Ja nie powiedziałem, że tu zostanę! — wykrzyknął Clay. — Chcę, żebyś ze mną został. W ten sposób skończysz szkołę i może uda ci się pójść na studia zamiast... — ugryzła się w język. — Zamiast skończyć tak jak ja — dopowiedział oschle Ben. — Ja chcę być taki jak Ben! — wybuchnął Clay. — Nie ma w tym nic złego. Ty też kiedyś chciałaś taka być. Gdybyś przestała gadać o Owenie i tej jego parszywej, bogatej rodzince, moglibyśmy zrealizować mój plan, wynieść się stąd i wrócić do Nowego Jorku, tam gdzie nasze miejsce! Laura przygryzła wargę. — Nie chcę wracać do Nowego Jorku. Chcę się wprowadzić do domku u Salingerów. Ben, będziemy cię odwiedzać. Pozostaniemy rodziną. Przykro mi, jeśli poczujesz się samotny, ale ja tak bardzo pragnę tu zostać... — Wzięła go za rękę. — Ben, proszę. Uwolnił rękę i przeciągnął nią po włosach. — Powiedziałem, że o tym pomyślę. To jedyne, co mogę teraz zrobić, ale to i tak więcej, niż chcę zrobić. — Wstał i wyciągnął portfel. — Zawiozę was do Centerville i wracam do Nowego Jorku. Zadzwonię za kilka dni. — Zacisnął usta. — Posłuchaj, Lauro, nadal jestem waszym opiekunem. Kiedy podejmę decyzję, zrobisz to, co ci każę. — Bardzo słusznie — mruknął Clay. Ruszył wraz z Laurą w stronę samochodu, podczas gdy Ben płacił za kolację. — Ben chciał, żebyśmy miło spędzili czas w rodzinnym gronie, a ty wszystko zepsułaś. — Ben nic cię nie obchodzi. Po prostu nie chcesz zrezygnować ze swojego planu. — A co w tym złego? Jaki jest pożytek z planu, którego nie można zrealizować? Ben dołączył do nich i w milczeniu udali się w drogę do Centendlle. Mijały ich samochody pełne ludzi wyruszających na wakaq'e. Chodniki roiły się od uśmiechniętych postaci. Laura obserwowała to i chciało jej się płakać. Była skłonna do płaczu przez cały następny tydzień, kiedy czekała na telefon od Bena. Nie mogła płakać przy Rosie i nie chciała płakać przy Clayu, wiec łykała gorzkie łzy. Nawał pracy nie pozwalał jej myśleć o zmartwieniu. Feliks i Leni mieli gości, co
oznaczało, że do stołu zasiadało kilkanaście osób. Rosa zaczęła już przygotowania do niedzielnego przyjęcia na jachcie. W miarę jak zbliżał się weekend, szalała coraz bardziej, a jej palce stawały się niewyraźną plamą, śmigając od miksera do szatkownicy, od trzepaczki do wałka, od mis do rondli. Laura przeważnie była zdana na siebie, przygotowując śniadania i lunche dla licznych grup, które materializowały się w jadalni lub na frontowej werandzie, oczekując następnego posiłku, zanim jeszcze zdążyła pozmywać po poprzednim. Kiedy gotowała, Rosa pojawiała się przy niej od czasu do czasu, rzucając krytyczną uwagę lub propozycję. Zdarzało się, że klepała pomocnicę po ramieniu i wyrażała pochwałę, a wtedy Laura czuła, że kocha Rosę i cały świat. Ale kiedy widziała, jak Rosa wkłada nakryte półmiski, przygotowane na przyjęcie, do dwóch ściennych zamrażarek, przypominało jej się, że za kilka dni może stracić to wszystko. Zaczęła unikać otoczenia. Z Rosą rozmawiała tylko o jedzeniu, a nigdy o sprawach osobistych. Odwołała spotkanie z Allison. Owena poinformowała, że w tym tygodniu nie może pracować w jego bibliotece. Zbyt wiele było zajęć w kuchni. W piątek, na dwa dni przed przyjęciem, zadzwonił Ben. — Rozmawiałem wczoraj z Clayem. Mówi, że nie jesteś dla niego zbyt miła. — Jestem zapracowana i zmęczona — odparła krótko Laura. — On nadal mi powtarza, że chcę przepuścić wspaniałą okazję i nie słucha, co do niego mówię. Chyba rzeczywiście nie jestem nastawiona przyjaźnie. — Myślałem o tym, co powiedziałaś. — Ben westchnął ciężko. — Odwołamy to, Lauro. — Ben...! — Muszę jeszcze przekonać Claya, ale poradzę sobie z nim. Nie mógłbym znieść myśli, że mnie znienawidzisz. — Och, Ben, kocham cię... dziękuję... kocham cię. Czy przyjedziesz tu wkrótce? Wybierzemy się na następną kolację, będziemy się świetnie bawić, lepiej niż w zeszłym tygodniu, obiecuję. Kiedy możesz przyjechać? Postaram się wyrwać wcześniej. Moglibyśmy spędzić razem nawet cały dzień. Dawno nie mieliśmy takiej okazji...
— Może w sobotę? Muszę być tego wieczora w Bostonie. Mógłbym przyjechać na Cape rano i mielibyśmy cały dzień dla siebie. I tak soboty macie chyba wolne? — Zazwyczaj tak, ale... — Myślała gorączkowo, jak wykręcić się od pomocy Rosie. Zdecydowała jednak, że nie może. — ...nie w tym tygodniu. Tyle trzeba jeszcze przygotować na niedzielne przyjęcie, a w sobotę Janssenowie wydają kolaq'ę na sto osób. Rozkładają wielki namiot na trawniku. Może w inną sobotę... — Znajdziemy odpowiednią porę. Laura rozpoznała śmiech w jego głosie i pomyślała, jak to cudownie, kiedy Ben jest zadowolony i kochający. — Zadzwonię wkrótce — powiedział pogodnie. — Może ta wiecznie ucztująca rodzinka da wam wolne w następną sobotę. Po odwieszeniu słuchawki Laura zastanawiała się, ile rozczarowania i złości musiała kosztować Bena ta decyzja. Nad reakcją Claya nie miała potrzeby się zastanawiać. Wybuchnął gniewem i wściekłością, a potem przestał się w ogóle do niej odzywać. Wieczorem wyszedł i nie wrócił na noc. Laura znalazła go w sobotę rano w cieplarni. — Nadal mieszkamy razem — warknęła ze złością. — Musimy żyć w zgodzie. Clay, martwiłam się o ciebie! I okropnie czułam się sama. Coś skrzypiało w garażu i w mieszkaniu, a ja zdałam sobie sprawę, że jeszcze nigdy nie spędziłam nocy samotnie. Byłam śmiertelnie przerażona. Gdzie się podziewałeś? — Łaziłem z kilkoma chłopakami, którzy zatrzymali się w miasteczku. Pozwolili mi przenocować w swoim samochodzie. — Z jakimi chłopakami? Co to za jedni? — Nie pytałem. Włóczyliśmy się trochę, a potem zjedliśmy kolację w Bass River. — Gdzie to jest? Clay był zakłopotany. — Nie pamiętam. Chyba za dużo wypiłem. Laura przypatrywała mu się. — Ile pieniędzy straciłeś? — Straciłem? — Włóczyliście się. Kiedy Ben tak mówi, oznacza to grę w pokera. — Do cholery, Lauro. Nie naśladuję Bena we wszystkim.
— Ile straciłeś? Wzruszył ramionami. — Niewiele. — Ile? — Stówę. — Straciłeś sto dolarów?! — Chcesz, żebym cię okłamywał? Laura wiedziała, że Clay potrzebuje opieki. Podziwiała Bena, ale chciała chronić Claya. — Co się stało, to się nie odstanie. Przestańmy o tym myśleć. Nie możemy odzyskać tych pieniędzy. Ale od dziś wszystko się zmieni. Będziemy mieli prawdziwy dom i szansę stania się kimś. Nie pozwolę ci tego zaprzepaścić przez upijanie się, hazard i spędzanie nocy w samochodach. — Nie możesz mnie zmusić, żebym został! — krzyknął Clay. — Wracam do Nowego Jorku! — Będziesz mieszkał ze mną! — Laura starała się sprawiać wrażenie osoby dorosłej i stanowczej, ale zaczął ogarniać ją strach. Potrzebowała Claya. Salingerowie byli wspaniali, ale nie chciała zostać sama pośród tej wielkiej rodziny. Pragnęła mieć kogoś bliskiego obok siebie. Spostrzegła zakłopotanie na twarzy Claya. — Czemu ciągle jeszcze tu jesteś? Ben zrezygnował z włamania, więc dlaczego nie wyjechałeś do Nowego Jorku? — Mam zamiar — mruknął Clay —jak tylko będę gotowy. — Kiedy? Na co jeszcze czekasz? Wzruszył ramionami. — Jest tyle pracy przed uroczystością. — A ty tak bardzo kochasz Salingerów, że chcesz im służyć pomocą. — Clay milczał, a ona odwróciła się. — Dobra, możesz mi nic nie mówić. Nie jestem ciekawa. Wyjedź, kiedy zechcesz. Nic mnie to nie obchodzi. — Nie chciałem od ciebie uciekać — powiedział szybko Clay. Laura odwróciła się do niego i twarz jej pojaśniała. — Naprawdę? Och, Clay, dziękuję. Miałam nadzieję, że zechcesz ze mną zostać. — Zauważyła, że brat się czerwieni. — O co chodzi? — Jest jeszcze coś. — Co takiego?
Wybełkotał kilka słów pod nosem. — Słucham? —- Allison prosiła mnie, żebym ułożył bukiety na stoły. Ona zawsze ma takie niesamowite pomysły. Allison? W okamgnieniu Laura przypomniała sobie mnóstwo drobnych zdarzeń: Clay mówiący o ulubionych orchideach Allison, Clay wspominający, że Leni i Allison były w cieplarni lub że Allison podoba się ogród kwiatowy... Chciała powiedzieć, że Allison jest 0 rok starsza od Claya i szuka raczej dojrzałych partnerów, ale powstrzymała się, widząc, że twarz brata rumieni się coraz bardziej. Miała ochotę zarzucić mu ramiona na szyję i uspokoić, że wszystko będzie dobrze. - W porządku — powiedziała i dodała od niechcenia: — Jak długo zamierzasz tu pozostać? Clay spojrzał na nią z wdzięcznością. — Myślałem, że mógłbym zostać na lato, ale jeśli ty przeprowadzisz się do domku, to nie wiem, co zrobię. — Przeprowadź się razem ze mną — odparła szybko Laura. — Są tam dwie sypialnie. — Myślisz, że zmienię zdanie i zostanę z tobą na dobre. — Być może. — Uśmiechnęła się do niego szeroko. Powrócił dobry nastrój. Clay nie oprze się pokusie posiadania prawdziwego domu, kiedy ona go stworzy. Będzie mogła zaopiekować się bratem. I nie będzie sama. — Jeśli zostanę na lato, nie powtórzysz Allison tego, co mówiłem? — Co ty sobie myślisz? Oczywiście, że nie. To nasza tajemnica. To była ich pierwsza miła tajemnica. Nic by z tego nie wyszło, bo Allison jesienią wybierała się na studia, a Claya czekał jeszcze rok szkoły średniej, ale na razie pracował na Cape i mogli być przyjaciółmi. Kiedy Laura zobaczyła go po południu w ogrodzie z Allison, stwierdziła, że brat jest w zasadzie przystojniejszy, niż jej się zdawało. Ścinali wspólnie kwiaty na przyjęcie u Janssenów i Laura spoglądała na nich, pracując z Rosą w kuchni. Rosa narzekała, przesiewając mąkę do wielkiej misy. — Nie mogę pojąć, dlaczego zawsze zgadzam się gotować, kiedy Janssenowie wydają uroczystą kolację. Jutro wieczorem jest
przyjęcie na jachcie, które przygotowuję od dwóch tygodni. Oprócz tego regularne posiłki dla wszystkich gości bawiących w domu. Równie dobrze mogłabym pracować w hotelu. — Ty to uwielbiasz — powiedziała Laura. — Lubisz, kiedy Barbara Janssen prosi, żebyś upiekła twoje wyjątkowe ciasto, zamiast polegać na swojej kucharce albo dostawcy. Rosa zachichotała. — Stajesz się coraz śmielsza, moja panno. Jeszcze miesiąc temu nie odezwałabyś się tak do rozgniewanej Rosy. — Ty nigdy nie byłaś rozgniewana, a ja po prostu się bałam. — Ale dzięki panu Owenowi teraz już nie jesteś wystraszona. — I dzięki tobie. Pracowały cały dzień, rozmawiając cicho albo wcale. Czuły się dobrze w swoim towarzystwie i ściśle przestrzegały rozkładu dnia, który Rosa ułożyła tego ranka. Jestem częścią tej kuchni, a to znaczy, że przynależę do całego gospodarstwa. Tu jest moje miejsce. Tego wieczora u Janssenów Laura pomyślała, że należy do nich wszystkich. Pomagała Rosie. Przez otwarte drzwi w wielkim, białym namiocie po drugiej stronie trawnika widziała Claya i Allison. Układali kwiatowe dekoracje na okrągłych stołach przykrytych kremowymi obrusami. Clay ubrany był w ciemne spodnie, białą koszulę i krawat. Allison miała na sobie długą jedwabną suknię przypominającą pastelowy, kwiecisty ogród. Rozmawiali jak przyjaciele, poruszając się wśród stolików i wkładając białe lilie oraz rubinowo-czerwone kwiaty imbiru do kryształowych wazoników. W zachodzącym słońcu niebo przybrało różowo-miedzianą barwę. Było chłodno i bezwietrznie. Wszystko wydawało się takie doskonałe, że Laura poczuła potrzebę pocałowania kogoś. Rosa była najbliżej. - Ojej' — zawołała kucharka rozpromieniona. — Zdaje się, że jesteś dzisiaj bardzo uczuciowa. — Tak — przyznała Laura. Kiedy Owen wstąpił, żeby je pozdrowić, ujrzał zmianę na twarzy dziewczyny. Spokojniejsza, pomyślał. Nie tak płochliwa jak na plaży, a poza tym bardziej otwarta, jakby wreszcie uwierzyła, że nie musi ukrywać swoich uczuć. Zastanawiał się, czyja to zasługa. Czy sprawiła to Allison,
oferując Laurze swą przyjaźń? A może Rosa i jej macierzyńska opieka? Niewykluczone, że i on miał w tym swój udział, uznał, przyłączając się do towarzystwa na przyjęciu. Pomógł jej poczuć się potrzebną. Owen rozmyślał, podczas gdy członkowie jego rodziny przechodzili od jednej grupy gości do drugiej. Witali się z osobistościami świata rozrywki i polityki, zawsze zapraszanymi przez Feliksa na Cape, aby ożywić letni wypoczynek. Ambitny i agresywny Feliks, pomyślał Owen. Ma to po mnie. W zasadzie jednak wiedział, że Feliks wcale nie odziedziczył jego charakteru. Przez ostatnie kilka lat, gdy Owen się postarzał i trochę odizolował od rodziny, stopniowo uświadamiał sobie, że jego starszy syn jest nadętym, pozbawionym poczucia humoru, nieustępliwym człowiekiem, któremu wydaje się, że może narzucać swoje poglądy lub wydawać rozkazy całemu światu. Owen nie był taki. Iris nie pozwoliłaby, aby stał się tak nieznośny jak Feliks. Wszyscy by mu o tym powiedzieli. A przecież nadal ma wielu przyjaciół, więc z pewnością musi być całkiem sympatycznym facetem. Feliks nigdy nie będzie sympatyczny. Jaka szkoda, ma taką uroczą żonę, westchnął w duchu. Dawniej Owen uśmiechnąłby się na myśl, jakie figle życie potrafi płatać ludziom, ale dziś wieczorem ogarnęło go tylko współczucie dla Leni i żal, że żaden z jego synów nie jest tak atrakcyjny i miły jak Paul Janssen, który stał nie opodal i, ukrywając znudzenie, uprzejmie słuchał wywodów senatora. Źle się czuję, pomyślał Owen. Pewnie dlatego wszystko wydaje mu się takie przygnębiające. Być może łapie go jakaś choroba? Dlaczego, do diabła, spędza cały wieczór z ludźmi, na których mu wcale nie zależy? Podszedł do Leni i zapytał cicho: — Moja droga, sądzisz, że Barbara nie będzie miała nic przeciwko temu, jeśli wyjdę po wypiciu kawy? W jej oczach widać było cień niepokoju. — Czy źle się czujesz? — Po prostu jestem zmęczony i przyznam, że mam już dość osobistości. Uśmiechnęła się lekko. — Feliks je kolekcjonuje, prawda? — No cóż — westchnął Owen — mógł mieć gorsze hobby. To
jest kosztowne, ale niegroźne. Myślę, że on za bardzo przejmuje się prowadzeniem hoteli. Z pewnością potrzebuje czegoś, co pozwoli mu się odprężyć. — Czyż nie byłoby miło — mruknęła Leni — gdyby zwrócił się z tym do żony? Owen spojrzał na nią swymi bystrymi oczami. — A proponowałaś mu to? — Kiedy ostatni raz Feliks posłuchał tego, co mu zaproponowałeś? — W wieku pięciu lat. Ale gdybyś mu powiedziała, że jesteś nieszczęśliwa? — Nie jestem nieszczęśliwa, drogi Owenie. Nie martw się o mnie. — Jesteś nieszczęśliwa. Zawsze potrafię to poznać. — Jeśli nawet jestem, to dam sobie z tym radę. Ty musisz zadbać o siebie. Czy mam cię odprowadzić do domu? Albo poproszę Claya. Pomaga w spiżarni. Na pewno zwolnią go na chwilę. Sądzę, że nie powinieneś być sam. Pokręcił głową. — Jeśli nie jestem w stanie przejść samodzielnie przez posiadłość, to nie powinienem opuszczać domu inaczej jak na wózku inwalidzkim. Uśmiechnęli się do siebie i gdy goście wypili kawę, a kelnerzy serwowali koniak, Owen dyskretnie opuścił namiot. Przez otwarte drzwi domu dojrzał Laurę pracującą w kuchni wraz z Rosą i służbę w spiżarni. Powoli skierował się do swojego mieszkania. Księżyc nie świecił, ale Owen znał drogę na pamięć. Wyczuwał chodnik pod stopami. Tu w prawo, tam w lewo, obok różanego ogrodu Leni, prosto do drzwi własnego domu. Wszedł do środka. Ciężko oddychał i kręciło mu się w głowie. Zamierzał usiąść w fotelu, gdy nagle usłyszał odgłos cicho zamykanych drzwi gdzieś w głównym budynku. To ktoś ze służby, pomyślał, ale potem przypomniał sobie, że to niemożliwe, bo wszyscy byli zajęci na przyjęciu. Więc to wiatr. Ale przecież nie było wiatru. Dziwne, zastanowił się. Pewnie Feliks i Leni też już wrócili, ale lepiej sprawdzę, czy wszystko w porządku. Wyszedł na krużganek, chwilę nasłuchując w bezruchu. Nic. To tylko moja wyobraźnia, powiedział do siebie. Jestem staruszkiem, którego ponosi fantazja. Jednak znowu usłyszał szmer ostrożnych
kroków, skradających się na górze w pokoju Lem. W chwilę później usłyszał kroki na schodach tuż przed sobą. — Hej kto tam? — zawołał i błyskawicznie włączył światło. Kiedy przymknął oczy oślepiony nagłym blaskiem, usłyszał przekleństwo i poczuł raczej, niż zobaczył ciemną sylwetkę, która rzuciła się na niego. — Do diabła! — krzyknął. Leżał na podłodze twarzą do ziemi, usiłując uwolnić się spod ciężaru człowieka, który go zaatakował. Nagle straszhwy boi przeszył klatkę piersiową Owena, jak raniący płomień. Przemknęła mu myśl, że umiera i zaraz potem zapadł się w ciemność.
Rozdział piąty Jak mogles? - mówiła z płaczem Laura. Słuchawka była mokra od łez. Dziewczyna siedziała zgarbiona w ciasnej budce telefonicznej, wycierając nos w zwiniętą chusteczkę. Przez szklaną szybę słyszała rozmowy klientów jedzących lunch w restauracji. Odwróciła się do nich plecami, opierając łokieć o małą półkę pod telefonem. — Przyrzekałeś, że tego nie zrobisz! Powiedziałeś to mnie... powiedziałeś Clayowi... mówiłeś, że tego nie zrobisz! — Ja niczego nie zrobiłem! Do cholery, Lauro, posłuchaj mnie przez chwilę... — Już raz cię słuchałam, a ty mnie okłamałeś! — Nie kłamałem! Obiecałem ci, że ich nie okradnę... — I ja ci uwierzyłam! Ufałam ci! A ty mimo wszystko to zrobiłeś! Nie przejmowałeś się tym, czego ja chcę, nie zważałeś na to, czego pragnę. Obchodziło cię tylko twoje cholerne włamanie, a Owen dostał ataku serca i jest w szpitalu. Wszyscy umierają z niepokoju... — Zamknij się i posłuchaj! Nie obrabowałem tych twoich Salingerów. Od spotkania z wami jestem w Nowym Jorku. Wczoraj wieczorem byłem z przyjaciółką...
— To się nie stało wczoraj. To się stało trzy dni temu. — Trzy dni temu też byłem z dziewczyną. Dlaczego nie zadzwoniłaś od razu? — Dzwoniłam. Dzwonię do ciebie od trzech dni! Ale nie było cię w domu... więc gdzie byłeś? Nieważne, wiem gdzie. Sprzedawałeś skradzione klejnoty... a przecież przyrzekałeś...! — Dotrzymałem słowa! Posłuchaj, do diabła, ja nie pracuję w ten sposób. Nie zaatakowałbym faceta tylko dlatego, że zapalił światło. — Skąd wiesz, że zapalił światło? Nastąpiła chwila ciszy. — Ty mi powiedziałaś. — Nie. Mówiłam tylko, że miał atak serca i że jest w szpitalu. Nie wspomniałam nic o świetle. — Więc się domyśliłem. Nie mogło być innego powodu, żeby go zaatakować, prawda? Ale to nie w moim stylu. Wiesz o tym. Unikam ludzi i wymykam się bez śladu. Nie wszczynam bójek i nie komplikuję. — To właśnie zrobiłeś. Wszystko zagmatwałeś. Wszędzie kręcą się policjanci, a ja jestem śmiertelnie przerażona. Mam uczucie, jakby wszystko co posiadam rozpadało się na kawałki. — Masz mnie. Ja nie rozpadam się na kawałki. — Nie mam ciebie! Nie ufam ci. Już nigdy ci nie zaufam! — Nie zrobiłem tego! Do cholery, powiedziałem ci... — Dobra, jeśli nie ty, to kto? Jak to się stało, że ktoś przypadkiem obrabował dom w ten sam sposób, w jaki planowaliście to z Clayem niemal tego samego wieczora? — Nie mam pojęcia, kto to zrobił. Pytałaś Claya? Krew uderzyła Laurze do głowy. — On był ze mną przez cały wieczór. W każdym razie Clay nie robi skoków samodzielnie, ani nie kłamie. Nigdy więcej nie mów nic przeciwko niemu... jak możesz...? — Dobra, dobra, przepraszam. Chciałem tylko powiedzieć, że powinnaś z nim porozmawiać. — Oskarżyłeś go! Zrzuciłeś winę na... dziecko... bo nie masz żadnej wymówki. — Nie potrzebuję żadnych wymówek! Słuchaj, sprawuję nad wami opiekę od trzech lat. Chyba nie wierzysz, że mógłbym....
— Już więcej nie będziesz się mną opiekował! Nie pozwolę ci! — Nie masz wyboru. Jestem waszym opiekunem. Zrobisz to, co powiem, masz wrócić do Nowego Jorku. To rozkaz, Lauro! Wracacie do mnie. Tu jest wasze miejsce! — Nigdy do ciebie nie wrócę! — Laura znowu poczuła, że jest wewnętrznie rozdarta. Siedziała jeszcze bardziej zgarbiona, starając się, aby głos jej nie drżał. — Zostaję tutaj. Mam zamiar jakoś im wynagrodzić... to, co zrobiłeś. — Ja nic nie zrobiłem, do cholery...! — I Clay zostaje ze mną. Nie pozwolę mu wrócić do złodzieja... i... kłamcy. — Dławiła się łzami i wycierała nos wierzchem dłoni. — Nie wracamy do ciebie i koniec. — Przyjeżdżam po was dziś po południu. Macie być spakowani i gotowi. — Będę w pracy. Mam pracę. I rodzinę — dodała uszczypliwie. — Co to ma znaczyć, do diabła? — Mam Salingerów. — Oszalałaś. Ty naprawdę myślisz, że „masz" Salingerów? Straciłaś rozum? Salingerowie mają gdzieś ciebie i Claya. Nie należycie do ich sfery. Tylko dla nich pracujecie, na miłość boską, a jeśli uważasz, że dbają o służbę i traktują ją sprawiedliwie, to jesteś głupsza, niż przypuszczałem. — Dobra, więc jestem głupia, a ty nie chciałbyś mieć głupiej osoby w rodzinie, prawda, Ben? Więc nie powinno cię obchodzić, czy zostanę tutaj, czy nie. Nastąpiła chwila ciszy krótka jak uderzenie serca. — Obchodzi mnie. Przepraszam za to, co powiedziałem. Wiem, że nie jesteś głupia. Jesteś wspaniała i brak mi ciebie. Jesteś moją siostrą, Lauro. — Już nie — odparła prowokująco. — Cholera! — Laura usłyszała, jak Ben uderza pięścią w stół. Wiedziała, w którym miejscu siedzi. Mogła wyobrazić go sobie w kuchni, na krześle pomalowanym przez nią na czerwono, żeby rozweselić mieszkanie. Na pewno robił ślady paznokciem na ceracie przykrywającej stół. — Mówię ostatni raz, nie zrobiłem tego i oczekuję, że wrócicie. Zapomnimy o tym, co powiedzieliśmy... — Kłamiesz. Mówiłeś mi, że musisz być w Bostonie w sobotę. Chciałeś spędzić z nami dzień. Ja tłumaczyłam ci, że będziemy
pracować na przyjęciu u Janssenów, wiec wiedziałeś, że dom będzie pusty. — Pokręciła głową. — Nie powinnam ci o tym powiedzieć. Gdybym nie powiedziała, nie obrabowałbyś ich. Kończę już, Ben. Obiecałam Rosie, że wrócę z lunchu za pół godziny. — Zaczekaj i posłuchaj! Przyjeżdżam na Cape dziś po południu i jeśli ty i Clay nie będziecie spakowani, to zostawicie tam wszystko, bo zabieram was stamtąd! Pojedziemy do Europy. Chciałabyś tam pojechać, prawda? Od dawna planowaliśmy taką podróż. Mam już bilety. — Masz bilety? Wiedziałeś, że ich obrabujesz. Byłeś przygotowany, żeby wyjechać z kraju. Tylko udawałeś, że musisz to przemyśleć! — Kupiłem je, kiedy planowałem tę robotę. Potem po prostu ich nie zwróciłem. Posłuchaj, Lauro, mamy te bilety i rezerwacje. Wszystko jest załatwione. Zanim rozpocznie się szkoła, zwiedzimy całą... słuchasz mnie? — Laura milczała. — Wracacie ze mną do domu! — ryknął Ben. — Mam dość twoich... Laura rzuciła słuchawkę, ucinając jego krzyk. Ręce jej się trzęsły. Ben zawsze potrafił ją zdominować. Teraz też chciała zadzwonić do niego i prosić o przebaczenie; prosić, żeby znowu ją kochał. Wybiegła jednak z budki, chwytając po drodze kilka papierowych serwetek z pustego stolika, i nie zwracając uwagi na zaciekawione spojrzenia klientów, ocierała łzy z twarzy. Clay czekał w małym parku nie opodal. — Ben wyjeżdża — oznajmiła Laura. Zerwał się na równe nogi. — Dokąd wyjeżdża? Dlaczego ich okradł? Po tym jak obiecał... — Nie powiedział. — Laura wprowadziła rower na alejkę. — Nawet próbował zaprzeczać, że to zrobił. Clay czekał na dalsze informacje. — I co? — Spodziewa się, że wrócimy z nim do Nowego Jorku. — No przecież wrócimy, prawda? Wszystko się zmieniło. Dokąd Ben jedzie? — Mówi, że do Europy. — I spotkamy się z nim? Kiedy? Gdzie? — Clay odczekał chwilę. — Lauro, kiedy jedziemy do Europy? — Zostajemy tutaj. — Laura wsiadła na rower. — Jeszcze nie wiem, co będzie dalej, ale tak właśnie zrobimy.
Clay wrzasnął i dogonił ją na swoim rowerze. Kłócili się całą drogę, jadąc do Salingerów. W szopie, gdzie przechowywali swoje rowery, Laura położyła bratu rękę na ramieniu. — Teraz jest nas tylko dwoje. Zatroszczymy się o siebie i wszystko będzie dobrze. Clay zignorował jej gest. — Dokąd właściwie wybiera się Ben? Wzruszyła ramionami. — Powiedział tylko, że do Europy. — Jadę z nim. — Nie, nie jedziesz. — Zastanawiała się, czy powiedzieć mu, że Ben próbował oskarżyć go o kradzież, ale nie mogła. Niech myśli dobrze o przyrodnim bracie, którego uwielbiał całe swoje życie. — Zostaniesz ze mną, skończysz szkołę średnią i nauczysz się czegoś pożytecznego. Potem możesz jechać, gdzie ci się żywnie podoba. Clay, jesteś mi potrzebny — nalegała, tracąc pewność siebie. — Na nikogo innego nie mogę liczyć. Proszę, zostań i pomóż mi. Tylko na... na rok, jeden rok, dopóki nie przyzwyczaję się dawać sobie radę sama. Potem, jeśli naprawdę będziesz chciał odejść, nie powiem nic. Nawet ci pomogę. Clay wpatrywał się w swoje buty, marszcząc jasne brwi. — Co miałaś na myśli, mówiąc o pozostaniu tutaj? Chodzi ci 0 pozostanie na Cape? — Chodzi mi o pozostanie z Salingerami. W każdym razie mam taką nadzieję. Nadal dla nich pracujemy, zarabiamy pieniądze i większość z nich nas lubi. Jeśli będziemy pracowali wystarczająco ciężko, może uda nam się choć trochę wynagrodzić im to, co zrobił Ben. — To nie nasza wina, że on ich okradł. — Właśnie, że nasza. Ty obmyśliłeś, jak to zrobić, a ja dowiedziałam się, gdzie są klejnoty i jaki to alarm. Powiedziałam Benowi, że wszyscy będziemy tego wieczoru poza domem. To przez nas Owen może umrzeć. Clay, jesteśmy im coś winni. — A co będzie we wrześniu, kiedy oni wrócą do Bostonu? — Nie wiem. Może będziemy mogli nadal dla nich pracować? — W Bostonie? — Niewykluczone. — Nie mamy zielonego pojęcia o Bostonie.
— Moglibyśmy się uczyć. W Bostonie jest mnóstwo szkół średnich i college'ów. Clay spojrzał na nią przeciągle. — Ty naprawdę ich lubisz. — Ty za to lubisz Allison — odparowała Laura. — Tak, ale nie będę z tego powodu zmieniał całego życia. Dla niej jestem tylko ogrodnikiem. — Dźwignął rowery i powiesił je na hakach. — Jeśli naprawdę tak ci zależy, pokręcę się tu jeszcze jakiś czas. Chyba nie byłoby wspaniale mieszkać z Benem bez ciebie. Może będę też chodził do szkoły przez następny rok. Nie obiecuję, że skończę, ale chyba mogę spróbować. Cholera, myślałem, że będę miał już z głowy ten cały kram. Ławeczki i polecenia wydawane przez belfrów, którzy nie mają zielonego pojęcia o tym, jak naprawdę wygląda życie... Spróbuję, to wszystko. Prawdopodobnie obleję egzaminy. — Nie oblejesz. Jesteś zbyt zdolny. — Laura objęła go i pocałowała. — Kocham cię i tak się cieszę, że zostajesz. Wszystko będzie dobrze. — Pocałowała go znowu. — Muszę iść. Jestem strasznie spóźniona. Zobaczymy się po pracy. Jednakże późnym popołudniem Owen zaczął pytać o Laurę i Leni wysłała ją do szpitala jedną z rodzinnych limuzyn. Dziewczyna nie widziała Owena od momentu, kiedy dostał ataku serca. Gdy prowadzona przez pielęgniarkę weszła na palcach do jego pokoju, spodziewała się zobaczyć umierającego człowieka. Tymczasem on wyglądał nie gorzej niż wcześniej, poza tym że leżał płasko na wąskim łóżku i miał zamknięte oczy. — Panie Salinger — powiedziała cicho pielęgniarka — Laura jest tutaj. Otworzył oczy. — Och, moja droga. — Zrobił delikatny gest w stronę pielęgniarki. — Może pani odejść. — Będę tuż obok. — Wychodząc zostawiła drzwi otwarte. Owen mrugnął do Laury i uśmiechnął się lekko. — To prawdziwy żandarm. Teraz możesz mnie pocałować. Laura pochyliła się i pocałowała go w czoło. Było chłodne, prawie zimne. — Czy coś boli? — Moja duma. Stary człowiek zaatakowany przez włamywacza. Żadnego szacunku dla wieku. Paskudny tchórz.
— Nie zrobiłby tego, gdyby wiedział... to znaczy, nie mogę uwierzyć, że ktoś skrzywdziłby pana, gdyby... gdyby wiedział, że jest pan dużo starszy od niego. Owen lekko mrugnął, spoglądając na nią. — Może on miał osiemdziesiąt lat. Myślał, że ja jestem młokosem. Laura roześmiała się krótko. Była wewnętrznie spięta i rozgniewana na Bena, ale go broniła. Kochała Owena, ale była zła, że nazwał brata tchórzem. Jednak Ben zachował się tchórzliwie, nie powinna go bronić. To wspaniale, że Owen sobie żartuje. Na pewno wyzdrowieje. Nie umrze przez nich. — Wyzdrowieje pan — obwieściła z mocą. — Mam nadzieję. Usiądź. Przysunęła krzesło blisko łóżka i usiadła. Wsparła łokieć na krawędzi łóżka, a policzek na dłoni. — Pielęgniarka powiedziała, że mogę być tu tylko przez parę minut. Pokręcił głową. — Chcę, żebyś została. — Otworzył dłoń i czekał, aż Laura położy na niej swoją rękę. — Mam pewne plany. Nie miał siły uścisnąć jej ręki, ale Laura czuła ciepło jego dłoni i splotła swoje silne palce z jego palcami. — Jakie plany? — Związane z tobą. Chcę, żebyś pojechała do Bostonu, zamieszkała w moim domu i pomagała mi. Czy nie masz nic przeciwko temu? Laurę ogarnęła fala podniecenia, która jednak szybko opadła. „Salingerowie mają gdzieś ciebie i Claya. Nie należycie do ich sfery". — Nie jestem pielęgniarką. Nie mam pojęcia o... Owen pokręcił głową. — Nie będziesz pielęgniarką, tylko osobą do towarzystwa. Twoja praca polegałaby na rozmawianiu ze mną, czytaniu, pomocy w uporządkowaniu mojej biblioteki. Tamta jest większa od tej tutaj. I jest w niej jeszcze większy bałagan. — Mrugnął, obserwując Laurę. — I mogłabyś pójść do college'u. Westchnęła ciężko. — Myślałem, że to ci się spudoba. — Podoba mi się. To wszystko, czego pragnę. Bardzo bym chciała, ale... jest ze mną Clay.
— Clay — Owen przerwał, oddychając szybko i płytko. — Leni lubi Claya. Znajdzie mu jakieś zajęcie. Ale ja chcę mieć ciebie: nieustępliwą dziewczynę, którą łatwo urazić. Ja kiedyś też taki byłem. — Zaśmiał się krótko. — Czasami nadal taki jestem. Zrobisz to dla mnie? — Tak, och tak. Dziękuję, nawet pan nie wie... dziękuję. Owen oddychał wolniej. Jego wąsy nawet się nie poruszały. Uśmiechał się lekko do Laury. Był zbyt słaby, aby uśmiechnąć się szeroko. — Poczytaj mi teraz — wskazał głową na parapet. Pośród dżungli roślin doniczkowych i kwiatów Laura dostrzegła jego ulubiony zbiór opowiadań. — Co by pan chciał usłyszeć? — Coś zabawnego ze szczęśliwym zakończeniem. Pochyliła się nad nim i pocałowała go, przytrzymując usta dłuższą chwilę przy jego kłującym policzku. — Zaopiekuję się panem. Będzie pan silny i zdrowy. Obiecuję. Kocham pana. Owen powoli podniósł rękę i położył na jej głowie. — Droga Lauro. Leżę tu i myślę sobie: „Nie mogę jeszcze umrzeć. Mam zbyt wiele do zrobienia, a Laura mi pomoże". — Zamknął oczy, a jego ręka opadła na łóżko. — Czytaj. Możliwe, że zasnę. Nie masz nic przeciwko temu? Laura uśmiechnęła się, mrugając powiekami, żeby powstrzymać gorące łzy. — Nie mam nic przeciwko temu. — Ale będziesz tu, kiedy się obudzę. — Zawsze będę tutaj, tak długo jak pan zechce. — Pochyliła głowę i łza spadła na otwartą książkę. Laura ostrożnie wytarła ją koniuszkiem palca. — Dziękuję, że się o mnie troszczysz — wyszeptała. Potem przekartkowała książkę, szukając szczęśliwego zakończenia.
Część 2
Rozdział szósty O ósmej rano inne stanowiska świeciły pustkami. Jedynym dźwiękiem w ogromnej, wysokiej sali były głuche uderzenia piłki tenisowej, którą Laura i Allison odbijały rytmicznymi wolejami, dopóki jedna z nich nie zdobyła punktu. — Do diabła! — wykrzyknęła Allison, kiedy jej piłka wyszła na aut. — Gdzie ja miałam rozum, gdy zaczęłam uczyć cię gry w tenisa? — Miałaś nadzieję, że mnie udoskonalisz — odparła Laura. — I tak się stało. Grały w ciszy i skupieniu. Pasowały do siebie. Obie były szybkie i w doskonałej formie. Wreszcie Allison zdobyła zwycięski punkt, uderzając piłkę w poprzek boiska, poza zasięgiem Laury. — Jeszcze nie wszystko stracone — powiedziała bez tchu, dotykając serdecznie ramienia przyjaciółki, kiedy zmieniały strony. — Ale mogę przegrać, jeśli nie będę miała się na baczności. Nie mogę uwierzyć, że pierwszy raz zagrałaś trzy lata temu. Czy aby na pewno nie udawałaś? — Wiesz, że nie. Nigdy wcześniej nie trzymałam rakiety, dopóki mnie nie nauczyłaś. Dobrze mi idzie, bo to uwielbiam. Czy ty nie uczysz się wszystkiego szybciej, kiedy za czymś przepadasz?
— Być może, ale ty jesteś urodzoną sportsmenką. Nie spotkałam nikogo, kto poruszałby się tak jak ty, zupełnie jak kot. Twarz Laury na chwilę spochmurniała, ale zaraz się rozjaśniła. — Wszystkiego nauczyłam się od ciebie. Gramy dalej? Allison przytaknęła i zaserwowała. Z góry, przez szyby restauracji, Paul Janssen obserwował grę, podziwiając swą kuzynkę Allison. Jednak raz po raz jego uwagę przyciągała Laura Fairchild, której nie widział przez prawie rok, od zeszłego lata, kiedy to przyjechał na tydzień do domu po pobycie z przyjaciółmi na Zachodzie. Było wtedy jasne, że Laura stała się częścią rodziny, ale Paul niewiele poświęcił jej uwagi. Pamiętał, że zauważył, jak wydoroślała. Już nie była tą nieprzystępną, skrępowaną dziewczyną, którą poznał na Cape. Nie była też tak nieuchwytną, unikającą towarzystwa osobą, jak w momencie, gdy wrócili do Bostonu. Wtedy Laura spędzała czas tylko z Owenem, Rosą lub na uniwersytecie. Była wciąż jeszcze trochę nieokrzesana. Ładna, ale nieśmiała i skryta. Nie miała wdzięku i pewności siebie — cech, które sprawiały, że kobieta mogła podobać się Paulowi Janssenowi. Był dwudziestoośmioletnim mężczyzną. Profesjonaliści powiedzieli mu, że ma świetne oko i w przyszłości mógłby zostać wspaniałym fotografem, gdyby się na tym skoncentrował. On jednak nie pozostawał w jednym miejscu dostatecznie długo, by skoncentrować się na czymś lub na kimś. „Jesteś młody, ustatkujesz się, kiedy przyjdzie czas" — wzdychała matka. „Będziesz żałował tych lat" — tłumaczył Owen. „Mogłyby być twoimi najbardziej twórczymi latami, a ty je bezpowrotnie marnujesz". Ciotka Leni radziła, żeby się nie śpieszył: „Lepiej działać powoli i nie robić błędów". Ojciec zawsze powtarzał: „Znajdziesz swoją własną drogę". To frustrowało Paula, który od czasu do czasu oczekiwał jeszcze rad ojca. Wuj Feliks natomiast uważał, że młody człowiek jest rozpieszczony. Chociaż Paul nie lubił nieustępliwego, chłodnego wuja, musiał przyznać, że Feliks był najbliższy prawdy. Zarabianie pieniędzy nie było koniecznością. Paul miał więc konsumpcyjne podejście do życia. Oddawał się fotografii dla przyjemności, unikając wszelkich zobowiązań jak ognia. Zwiedził niemal cały świat, w pogoni za rozrywką. Typowy złoty młodzieniec — obywatel świata, oczywiście „wielkiego świata". Wrócił do Bostonu, bo po pewnym czasie wszystkie kasyna,
kluby i luksusowe restauracje zaczęły wyglądać tak samo. Był znudzony. Musiał się zastanowić, co robić dalej. Teraz widok Laury wzbudził jego zainteresowanie. Zastanawiał się nad zmianą, która w niej zaszła. Piękna kobieta — to określenie w stosunku do panny Fairchild wydało mu się zbyt banalne. Imponująca, pomyślał, i trudna do sklasyfikowania. Swym artystycznym okiem studiował szczupłą twarz Laury: szerokie czoło i ogromne oczy, długie rzęsy, wysoko osadzone kości policzkowe z delikatnymi cieniami poniżej i szerokie, wyraziste usta pozbawione szminki. Wargi dziewczyny były rozchylone pod wpływem wysiłku. Nie wiązała już z tyłu swych grubych, kasztanowych włosów. Podczas gry przytrzymywała je opaska na czole. Mimo to rozwiane fale włosów opadały jej na ramiona, a wilgotne kosmyki uwolnione spod opaski obramowały jej zarumienioną twarz, czyniąc ją jeszcze delikatniejszą. Jednak z wysportowanego gibkiego ciała emanowała energia. Silna, ale delikatna, pomyślał Paul, gwałtowna, ale niedoświadczona albo raczej nie wypróbowana. Rodzina powiedziała mu, że jest chłodna, ale kochająca; skryta, ale wdzięczna za okazane uczucie; łatwo unosząca się, ale skora do śmiechu. Obserwując jak biegnie przez kort, aby odbić nisko lecącą piłkę, Paul dostrzegał wdzięk Laury, a jednocześnie widział zawziętość i upór w dążeniu do zwycięstwa. Ze wszystkich kobiet w Europie i Ameryce, czekających na wiadomości od niego, żadna w tym momencie nie intrygowała go tyloma przeciwieństwami. Obserwował, jak Allison zdobywa prowadzenie. Laura próbowała zremisować, lecz odpowiedziała na serw, trafiając w siatkę. Niech to szlag trafi, zaklęła i szybko rozejrzała się na wszystkie strony, żeby sprawdzić, czy nie ma nikogo, kto mógłby to usłyszeć. Paul odczytał ruch jej warg i roześmiał się głośno. Impulsywna dziewczyna, a jednocześnie bardzo kobieca. Otworzył najbliższe drzwi i wyszedł na balkon ponad kortem. — Paul! — krzyknęła Allison, gdy go zauważyła. — Wieki całe? Czy Laura nie gra wspaniale? Masz ochotę na mecz? Pokręcił głową, starając się przyciągnąć wzrok Laury, ale ona odwróciła się, zakładając ręcznik na ramiona. — Więc przyjdź na przyjęcie — zaproponowała Allison. — Dziś wieczorem. Lauro, nie masz nic przeciwko temu, żebym zaprosiła Paula na twoje przyjęcie?
Laura odpowiedziała, ale Paul nie usłyszał co. — Wiem, że to moje przyjęcie — odparła Allison. — Ale ty je wydajesz. — Spojrzała na Paula. — Laura urządza uroczyste przyjęcie z okazji moich zaręczyn z najznakomitszym Thadem Wolcottem Trzecim. Nie wiedziałam, że będziesz w mieście, więc cię me zapraszałam. Ale przyjdziesz, prawda? Paul zwlekał tak długo, aż Laura, jakby zmuszona jego uporczywym wzrokiem, popatrzyła mu w oczy. — Tak, bardzo chciałbym przyjść. Goście zjawili się o siódmej, wjeżdżając małą, mahoniową windą do apartamentu Laury położonego na czwartym piętrze miejskiej rezydencji Owena przy Beacon Hill. Przez otwarte okna zaglądał ciepły, czerwcowy wieczór i odgłosy przyjęcia słychać było na sąsiedniej spokojnej Mount Vernon Street. Starzy i nowi znajomi mieszali się jak szkiełka w obracanym kalejdoskopie. Ze sprzętu stereo dobiegała fortepianowa muzyka. Siostrzeniec Rosy, Albert obsługiwał bar. — To miejsce wygląda imponująco — pochwalił ThadWollcot od niechcenia obejmując Laurę ramieniem, kiedy ogarniał wzrokiem' salon. — Przeobraziłaś to mieszkanie. — Z pomocą Allison — uzupełniła Laura, ale jej oczy jaśniały zadowoleniem z tego, co zrobiła. Od trzech miesięcy pracowała nad tym trzypokojowym apartamentem, żeby uczynić go tak ciepłym i jasnym jak ogród o wschodzie słońca. Na ścianie wisiały akwarele i obrazy olejne artystów z Nuntacket. Zabytkowy pogrzebacz i szczypce do węgla, odnowione dzięki wielogodzinnemu czyszczeniu stały obok kominka. Jedwabne zasłony obramowały wysokie okna' Kiedyś śniła o własnym pokoju. Teraz miała trzy, piękniejsze niż sobie kiedykolwiek wymarzyła. I uczyniła je prawdziwie własnymi. — Podsunęłam tylko kilka pomysłów — powiedziała Allison. — Resztę Laura zrobiła sama. Kto by się teraz domyślił ze moj tata i jego brat dorastali tutaj? Było tu ciemno jak w jaskim nietoperzy. Ściany wyłożono korkiem, więc przypominały tablicę ogłoszeń. Teraz jest tu przepięknie. Nie sądzisz, że Laura ma zmysł artystyczny? — Jest w niej coś szczególnego — powiedział Thad z uzna-
niem. — Cieszy się twoją przyjaźnią od trzech lat, a zazwyczaj ludzie nudzą cię dużo szybciej. Allison zarumieniła się, a Laura odparła chłodno: — Po prostu się lubimy. A Allison jest bardziej niż przyjacielska, jest wspaniałomyślna. Nie podziwiałeś jeszcze mojej sukni, Thad. Cofnął się o krok i spojrzał na nią. — Suknia zaprojektowana przez Carolinę Herrera i noszona przez pannę Allison Salinger ku wielkiej aprobacie towarzystwa podczas zeszłorocznego Balu Święta Dziękczynienia. — Thad zawsze zapamiętuje suknie — skomentowała oschle Allison. — A Laura Fairchild wygląda bajecznie w ciemnobłękitnej satynie. — Pocałował Laurę w rękę. — To twój kolor. Nie powinnaś nosić nic innego. Chociaż — ciągnął, nadal trzymając jej rękę — przypominam sobie, że świetnie wyglądasz też w czerwonym, szmaragdowym, oczywiście w białym i... — Zawsze też wykorzystuje okazję, by potrzymać kobietę za rękę — dodała Allison. Laura oswobodziła dłoń, próbując wymyślić zręczną odpowiedź. Mimo usilnych starań, nadal nie reagowała tak szybko jak Allison i jej przyjaciele, którzy zawsze mieli ripostę na końcu języka. — Czy wszyscy już są? — zapytała, rozglądając się po pokoju. — Powinnam powiedzieć Rosie, o której chcielibyśmy zjeść kolację. Dlaczego go jeszcze nie ma? Powiedział, że przyjdzie. Mówił, że bardzo chciałby tu być... — Są wszyscy oprócz Paula — stwierdziła Allison. — On często się spóźnia. Jest z tego znany. Rosa wie, że nie planujemy kolacji przed dziewiątą. Zabieram Thada, żeby przedstawić go twoim przyjaciołom z college'u. Nie masz nic przeciwko temu? — Oczywiście, że nie — odpowiedziała Laura automatycznie, zastanawiając się, dlaczego ktoś może spóźniać się tak często, żeby być z tego znanym. —Ja też powinnam zająć się gośćmi. Zaniedbuję obowiązki gospodyni. Po raz pierwszy w życiu była gospodynią. Pierwszy raz miała na sobie ciemnobłękitną satynę. Pierwszy raz udekorowała mieszkanie i po raz pierwszy czekała na mężczyznę, który popatrzył na nią oczami pełnymi podziwu.
Przez długi czas wszystko było dla niej nowe, poczynając od momentu, kiedy trzy lata temu przestąpiła próg domu Owena przy Beacon Hill, idąc obok wózka inwalidzkiego, który szofer wprowadził do holu. Owen dał znak ręką i szofer zatrzymał się w pół drogi do windy wbudowanej w ścianę obok schodów. — Myślałem, że mogę już nigdy nie ujrzeć tego miejsca — mruknął Owen prawie do siebie. Spojrzał na Laurę i radosny uśmiech rozjaśnił jego twarz. — Ale jestem tu i przywiozłem cię ze sobą. — Wyciągnął do niej rękę, uścisnął jej dłoń. — Tak bardzo kocham ten dom — powiedział w zadumie. — Był czas, kiedy myślałem, że go nienawidzę. Nawet chciałem go sprzedać. — Pokręcił głową, ogarniając wzrokiem marmurową rzeźbę w holu i okrągłe francuskie stoliki, na których stały ogromne kompozycje z gladioli i róż. — Było tu tyle śmiechu wiele lat temu... A teraz znowu mogę dzielić się tym domem. Czy zauważyłaś, o ile bardziej doceniamy to, co posiadamy, jeżeli możemy się tym dzielić z kimś bliskim? Dzielenie się daje pełnię szczęścia. Mam nadzieję, że będziesz tu bardzo szczęśliwa, Lauro, i witam cię serdecznie w moim domu. — Będę — odpowiedziała Laura. — To znaczy będę szczęśliwa. — Przygryzła wargę. Dlaczego nie potrafiła mówić tak elegancko jak on? — Dziękuję — dodała. Może Owen pomyśli sobie, że jest niezdarna, ale przynajmniej będzie wiedział, że jest mu wdzięczna. Owen uśmiechnął się i położył ręce na kolanach. — Niech Rosa cię oprowadzi. Ona pomoże ci zorientować się w tym labiryncie, który stworzyłem tu wraz z Iris. Rozgość się, podczas gdy ja się zdrzemnę. Przyjdziesz do mnie potem, kiedy po ciebie zadzwonię. Moja droga — dodał, gdy szofer obracał wózek. — Tak bardzo się cieszę, że tu jesteś. Drzwi windy otworzyły się i zamknęły za nim bezszelestnie. Rosa pojawiła się w drzwiach po drugiej stronie holu. — Chodź, panienko, zrobimy szybką wycieczkę i będziesz mogła rozpakować swoje rzeczy. Zajmę się Clayem, kiedy się tu zjawi. Rosa nigdy nie pytała, jak to się stało, że Laura Fairchild, sezonowa pomocnica, która pojawiła się w połowie czerwca nie
wiadomo skąd, aby ubiegać się o pracę, w połowie września wprowadza się do domu przy Beacon Hill jako osoba do towarzystwa dla Owena Salingera i sprowadza ze sobą brata. Owen zawsze postępował tak, jak uważał i rodzina dawno przestała mówić mu, że jest samowolny, kapryśny lub jeszcze gorzej: naiwny w stosunku do cwanych ludzi, którzy potrafili nim manipulować. Rosa wiedziała, że Salingerowie tak myślą i teraz, ale wszyscy byli na tyle mądrzy, żeby trzymać język za zębami. Ona robiła tak samo, ale jej przychodziło to z łatwością. Nie miała żadnego udziału w fortunie Owena. Poza tym lubiła Laurę. — Nie kładź rąk na meblach — powiedziała, kiedy przechodziły przez główny salon na pierwszym piętrze. — Zostawiasz odciski palców. — Ja nigdy nie zostawiam odcisków palców — odparła gniewnie Laura. — Zawsze o tym pamiętam. — Ojej — łagodziła Rosa, zastanawiając się, dlaczego dziewczyna nagle wygląda na przestraszoną. — Nie krytykuję sposobu, w jaki cię wychowano. Nie mam zwyczaju krytykować ludzi, ale skąd miałabyś wiedzieć, że nadmiar pasty niszczy drewno, więc staramy się nie zostawiać śladów na meblach? — Przepraszam — mruknęła Laura. — Nic się nie stało. Przecież wiem, że ludzie lubią dotykać czegoś, co widzą po raz pierwszy. Możesz to robić. Nie powiem ani słowa. Laura zmusiła się do uśmiechu. Była zbyt wystraszona, żeby cokolwiek powiedzieć. Bądź ostrożna, bądź ostrożna. Nawet tutaj, nawet w Bostonie, bądź ostrożna, napominała samą siebie. Zdała sobie sprawę, że wstrzymuje oddech i idzie na palcach, przechodząc przez amfiladę pokoi. Mijały długie korytarze, ze ścian których obserwowali ją stateczni mężczyźni i odziane w satynę kobiety. Przechodziły obok wnęk, szaf, kredensów, nieoczekiwanie pojawiających się schodów. Wreszcie Laura uległa urokowi otaczającego ją luksusu: dotykała jedwabiście wypolerowanego drewna, lśniącego meszku aksamitu i ścisłych splotów wełny we francuskich gobelinach. Rozbudziła się w niej tęsknota za luksusem i pięknem, którą Laura tłumiła w sobie, ponieważ szansa posiadania bogactwa była tak odległa. Koniuszki jej palców ożyły. Sprawiała wrażenie, że scala się ze wszystkim, czego dotyka, żeby zapomnieć o kuchennym
stole pokrytym ceratą, przy którym siadał Ben, robiąc ślady paznokciem, podczas gdy ona szykowała kolację i opowiadała mu o dniu spędzonym w szkole. — Pan Owen kupił ten dom jako prezent ślubny dla pani Iris — mówiła Rosa. — Dwadzieścia dwa pokoje. Zawsze marzyli 0 tym, by mieszkać przy Beacon Hill, mieć rodzinę i wydawać wielkie przyjęcia. Tak właśnie zrobili. Tutaj jest sala balowa. Zamknięta od czasu śmierci żony pana Owena. Sala balowa otoczona mansardowymi oknami zajmowała najwyższe piętro. Poniżej, na trzecim, mieścił się apartament, w którym kiedyś mieszkali Feliks i Asa. Były tam też dwa pokoje gościnne z łazienkami. Owen i Iris zajmowali apartament na drugim piętrze. Pokoje dla gości gospodarzy znajdowały się po przeciwnej stronie korytarza. Na pierwszym piętrze rozciągał się przestronny salon, a za nim położona była jadalnia i biblioteka. Na parterze mieściły się: kuchnia, spiżarnia, mieszkanie Rosy, gabinet, hol wejściowy 1 winda, którą wjeżdżano na wyższe piętra. W piwnicy znalazło się miejsce na pralnię, spiżarnię wypełnioną przetworami Rosy oraz na wyłożoną boazerią salę bilardową z kominkiem, skórzanymi meblami i barem. — Pan Owen zawsze powtarzał, że dziesięć najpiękniejszych lat życia spędził tutaj, z panią Iris. Tworzył wtedy swoje przedsiębiorstwo. Pełen entuzjazmu kupował hotele. Budował dwa, a czasami trzy nowe w roku. Przedsiębiorstwo tak się rozrosło, że w końcu zajmowało połowę górnego piętra hotelu Boston Salinger. Jeszcze go nie widziałaś. Znajduje się przy Arlington Street, zaraz za Public Gardens. Pan Owen i pani Iris brali udział w życiu towarzyskim, ich zdjęcia były w gazetach, a ich szafy wypełniały się nowymi strojami... Potem zaczęli raz w tygodniu wydawać kolacje dla przyjaciół — najwyżej dla dwunastu osób. Wkrótce całej elicie Bostonu zależało na zaproszeniu. Państwo Salinger mieli klasę. Gdybym mogła napełnić nią butelki i sprzedawać, to stałabym się bogata. Ale stylu nie można kupić. Albo się go posiada, albo nie. Ja będę miała klasę, poprzysięgła sobie Laura w myśli. Cokolwiek to jest i jakkolwiek wygląda, osiągnę to. Ludzie będą mnie podziwiać, kochać i błagać o zaproszenie na moje przyjęcia. — Ale kiedy zmarła pani Iris — wspominała dalej Rosa, gdy jechały windą z sali bilardowej na trzecie piętro — pan Owen
zamknął drzwi do ich apartamentu i nigdy więcej tam nie wszedł. Wspominał o sprzedaży domu, ale nie potrafił się na to zdobyć. Mówił, że myśl o kimś obcym mieszkającym w pokojach stworzonych przez panią Iris doprowadza go do szaleństwa. Więc został tutaj. Przeprowadził się do apartamentu gościnnego, a kilka lat później dawny apartament pana przerobiono na pokoje gościnne, choć od śmierci pani Iris nie było tu żadnych gości, aż do twojego przybycia. — Ja nie jestem gościem. Ja tu pracuję — sprostowała Laura. — Tak, to prawda. Po prostu nie mieliśmy tu nigdy osoby do towarzystwa. Ale teraz macie. Jestem tutaj i będę częścią tego domu. Nie muszę już uciekać przez okno i zostawiać wszystkiego za sobą. Mam swoje miejsce, pomyślała uszczęśliwiona. Na trzecim piętrze Rosa otworzyła drzwi prowadzące do trzech pokoi, w których dorastali Feliks i Asa. — To jest twoje. Laura spojrzała na Rosę, nie pojmując. — Co jest moje? — Ten apartament. Nie jest bynajmniej piękny, ale pan Owen powiedział, że ma być twój. Ściany były pokryte ciemnym korkiem. Pokoje wypełniały sfatygowane meble. Wszystko miało brązowy odcień. — Feliks i Asa są autorami wystroju, jeśli można to tak nazwać — powiedziała Rosa. — To jedyna część domu, której pani Iris nie tknęła. Apartament był azylem chłopców i nie wchodziliśmy tutaj aż do momentu, kiedy się wyprowadzili. — Zerknęła do środka. — Ojej, zdecydowanie tu ciemno i ponuro. — Zmień je — powiedział Owen do Laury następnego dnia, kiedy Rosa zasugerowała mu, że to zbyt smutne miejsce dla młodej dziewczyny. — Przeobraź je, pomaluj, umebluj i przyślij mi rachunki. Feliks i Asa nie są już tym apartamentem zainteresowani, a ja popieram postęp. Uczyń to miejsce swoim własnym. — Sądzę, że powinnam z tym poczekać, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu — odparła Laura. Siedziała obok łóżka z książką na kolanach, myśląc o słowie ciemny. Ciemny apartament Feliksa i Asy był nieprzyjemny, natomiast ciemne pokoje Owena były wspaniałą przystanią pełną wzorzystych welwetów, orientalnych
dywanów, jedwabnych, zielono-złotych zasłon i mosiężnych stojących lamp. — Ten apartament nie jest tak piękny jak pański — mówiła dalej — ale posiadanie trzech pokoi tylko dla siebie jest czymś tak wspaniałym... Muszę się przyzwyczaić do tego, że jestem sama, bez Claya i Bena... — wbiła paznokcie w dłonie —jednego... jednego z przyjaciół Claya. Wie pan, ciągle przychodzili jego koledzy. Było tak ciasno i hałaśliwie... — Po prostu zmień temat, nakazała sobie. — Chcę też poznać Boston. Jest tak odmienny od Nowego Jorku, stary i piękny... — Wzięła głęboki oddech. — Urządzę pokoje później, jeśli to panu nie przeszkadza. — Należą do ciebie i możesz robić z nimi to, co uważasz za stosowne, Lauro — powiedział uprzejmie Owen. — Są twoim domem. — Obserwując trwogę i zakłopotanie na jej twarzy, pragnął rozwiać jej niepokoje, ale nie śmiał wtrącać się w to, co ją gnębiło. Powie mu, kiedy będzie na to gotowa albo nie powie wcale. Podobnie jak wiele razy przedtem, tak i teraz Owen zdziwił się, jak bardzo pragnął jej pomóc i uczynić ją szczęśliwą. Jest w niej coś, co wyzwala te pragnienia, pomyślał, zastanawiając się, ilu mężczyzn czułoby to samo i zboczyło ze swej drogi, aby przywrócić jej uśmiech. Zamknął oczy, a ona podniosła książkę i kontynuowała czytanie. Owen uwielbiał dźwięk jej głosu, niski i wibrujący, czasami z odcieniem surowości, tak jakby angielski był dla Laury nowo poznawanym językiem. Szybko jednak stawał się znowu gładki i rytmiczny. Kiedy czytała głośno czy to jego ulubione książki na Cape Cod, czy zbiór opowiadań albo poezji, jej głos wpadał w rytm, który brzmiał dla Owena jak śpiew. Zasypiał, budził się i znowu zasypiał ukołysany tym muzycznym rytmem, który wzbudzał w nim żal, że przekroczył już wiek zalotów. Laura nic o tym nie wiedziała, choć czuła, że Owen lubi dźwięk jej głosu. Dzwonił po nią bardzo często. Przy jego łóżku był rząd przycisków, za pomocą których mógł przywoływać jedną z dyżurujących całą dobę pielęgniarek przebywających w gościnnym pokoju po przeciwnej stronie korytarza. Mógł też wezwać Rosę, pokojówkę, czy majordomusa. Jednak najczęściej dzwonił po Laurę i nawet kiedy zaczęła już zajęcia na Uniwersytecie Bostońskim, siadywała przy jego łóżku, gdy nie miała wykładów, czytając mu, rozmawiając, nawet odrabiając zadane prace w czasie jego drzemki. Owen załatwił jej miejsce w college'u. Polecił swojej sekretarce
z biura wykonawczego firmy Salinger, żeby zadzwoniła do kilku decydentów z uniwersytetu. Żadnemu z nich nie trzeba było przypominać o hojności Salingera jako sponsora. Laura została przyjęta w trybie nadzwyczajnym w ciągu tygodnia. Od samego początku pokochała studia. Wszyscy inni traktowali college jak coś naturalnego, ale dla Laury to było spełnione marzenie. Kradzież na Cape zatarła się w jej pamięci. Nie myślała też o policji, która wciąż zajmowała się sprawą. Zapomniała również o Benie. Żyła nowym życiem. Od czasu do czasu uświadamiała sobie, jakie jest ono kruche i niepewne. Wszystko zależało od Owena. Laura balansowała na krawędzi niebezpieczeństwa wykrycia jej tajemnicy przez całą rodzinę. Jednak mijał kolejny miesiąc wypełniony ekscytującymi doznaniami i bliższym poznawaniem nowych przyjaciół, którzy akceptowali ją bez zastrzeżeń. Zagrała nawet małą rolę w sztuce wystawionej przez studentów pierwszego roku. Zupełnie zapomniała o niebezpieczeństwie. Z każdym dniem coraz bardziej oddalała się od tej Laury, którą była kiedyś. Zwiedzała małe, boczne uliczki i okolice Bostonu nie po to, by szukać domów do obrabowania, obmyślać trasy ucieczki lub obserwować okiem kieszonkowca zatłoczone pasaże handlowe. Chciała po prostu poznać okolice swojego nowego domu. Uwielbiała wąskie wybrukowane uliczki Beacon Hill, przypominające stare angielskie miasteczko, dla którego zatrzymał się czas. Stały tam gazowe lampy, zapalone w dzień i w nocy, oraz rzędy wąskich, pięciopiętrowych kamieniczek z cegły okrytej patyną lat. Od frontu błyskały szybami wysokie okna, a skrzynki z geranium zdobiły misterne kute, żelazne balkony. Nie zabrakło też maleńkich podwórek z jeszcze mniejszymi ogródkami kwiatowymi. Były to miejsca zaciszne, prywatne i uprzywilejowane. Laura często łapała się na tym, że, skręcając w Mount Vernon Street, zaczyna podskakiwać, ciesząc się, że wszystko jest takie ustalone, bezpieczne, i jej własne. W Nowym Jorku, choć wiele budynków zachowało się z dawnych czasów, wszystko zmierzało ku przyszłości. Natomiast w Bostonie zawsze znajdowało się miejsce dla przeszłości, historii, wspomnień, atmosfery małego miasta. Laura przystawała na skrzyżowaniach ulic, wyciągając szyję, żeby zobaczyć szklane i stalowe drapacze chmur górujące nad małymi ceglanymi budynkami z bia-
łymi wieżyczkami i kamiennymi kościołami tak starymi, że ich ściany przybrały kolor ziemi. Na peryferiach miasta budynki tłoczyły się na wąskich uliczkach. Laura miała wrażenie, że słyszy uderzenia końskich kopyt i zgrzyt drewnianych kół wozu pokonującego wąski zakręt. Zwiedzała zniszczone przez czas cmentarze; czytała napisy na mosiężnych tabliczkach: najstarszy narodowy kościół, pierwsza księgarnia, dom Paula Revere. Nigdy wcześniej nie ceniła historii, aż do momentu spotkania z przeszłością Bostonu. Wtedy też odkryła nowe znaczenie słowa „rodzina": to prywatna historia, opowieść o tym, skąd pochodzi każdy z nas, tak jak Boston jest historią narodzin i rozwoju narodu. Przypomniała sobie uśmiech Bena i jego ściągnięte w skupieniu brwi, kiedy pomagał im odrabiać pracę domową albo planował następne włamanie. Ben to moja historia, część tej Laury, którą teraz jestem. Straciłam go, ale może kiedyś... Odrzuciła od siebie tę mysi. Może kiedyś jej historia potoczy się prostą drogą. Co tydzień odnajdywała inną część Bostonu, inne oblicze miasta. Spędzała wiele godzin w muzeach, spacerowała po Fens, przesiadywała w Public Gardens. Spoglądała na hotel Boston Salinger stojący nie opodal i na biuro Feliksa, mieszczące się na najwyższym piętrze, w rogu. Oglądała wystawy sklepowe wzdłuż ulic Boylston i Newbury, a pewnego razu sama osobiście kupiła bilet na koncert i odkryła radość słuchania wielkiej orkiestry symfonicznej. Gdziekolwiek się znajdowała, podsłuchiwała wymowę szerokiego bostoń-skiego „a" i uciętych sylab. Obserwowała, jak ludzie mówią. Bardzo starannie układali usta, trzymając ich kąciki nieruchomo, a wargi łagodnie otwierały się i zamykały, wydając te szczególne dźwięki. — Świetnie — powiedział Owen z grzmiącym śmiechem, kiedy Laura naśladowała ten sposób wymowy przy kolacji. — Doskonale. — Pan mówi inaczej. — Cóż, wykręciłem się od tego. Feliks wyręcza rodzinę. Ja już pozostanę stary, trochę pruderyjny, dumny z mojego dziedzictwa, chroniący swoją prywatność. — Ale taki właśnie jest Boston — stwierdziła Laura. — Duża jego część, nie cały. To nowoczesne miasto. Bywają tu zamieszki na tle rasowym, przestępstwa, bieda i cała reszta Podobnie jak w Nowym Jorku.
Laura pokręciła głową. — Nowy Jork jest jak ktoś biegnący, mknący ulicami, wiecznie się spieszący. Boston przypomina ludzi spacerujących, przechodzących przez ulice na skrzyżowaniach i czekających na zielone światło. Owen roześmiał się znowu. — Zauważyłaś to. — Zdał sobie sprawę, że po raz kolejny Laura uniknęła opowiadania o swoim życiu w Nowym Jorku. Podczas pierwszych miesięcy pobytu Laury w Bostonie nie zadawano jej wielu pytań, a ona z zadowoleniem zawierała przyjaźnie na uczelni, czytała Owenowi lub słuchała jego wspomnień. Cieszyła się też, że Clay po raz pierwszy nie narzekał. Mieszkał w jednym z pokoi gościnnych na trzecim piętrze, naprzeciwko apartamentu Laury. Po lekcjach i podczas weekendów pracował w rozbudowywanym domu Feliksa i Leni, położonym na pokrytych liśćmi przedmieściach Beverly w North Shore. Rodzeństwo jadało wspólnie kolację dwa razy w tygodniu. W inne wieczory, kiedy ona jadła z Owenem w jego apartamencie, Clay pożywiał się w kuchni w towarzystwie Rosy lub poza domem z przyjaciółmi, których Laura nie znała. Jednak nie próbowała się dowiedzieć, kim oni są. Clay był szczęśliwy, zajęty i oddalony od Bena, a to dawało jej możliwość zajęcia się własnym życiem. Ciągle uczyła się czegoś nowego i wszystko zapamiętywała. Członkowie rodziny mieli różne sugestie dotyczące tego, jak powinna wyglądać i jak się zachowywać. Zapisała w pamięci wszystkie te propozyq'e. Odkrywała także w sobie zdolności do robienia różnych rzeczy w niepowtarzalny, jej własny sposób. Wszystko zaczęło się od subtelnej lekcji Leni na temat garderoby i bardziej stanowczych instrukq'i ze strony Allison, która przyjechała z college'u na Święto Dziękczynienia. — Zimowe kolory — zadecydowała Leni, oceniając cerę i włosy Laury, kiedy stały przed trzyczęściowym lustrem w sklepie Jany przy Newton Street. Wobec tego Jana przyniosła suknie w kolorze ciemnobłękitnym, winnym, różanym, zielonym, białym, kości słoniowej i czarnym, a Laura je przymierzała. — Przydałby się makijaż — zauważyła Jana. — Tak — zgodziła się Leni — ale Laura sama o tym zadecyduje. Sądzę, że zadba o to, kiedy będzie miała odpowiednie stroje.
Laura przyjrzała się sobie w lustrze. Nawet w różowym świetle małego salonu wyglądała blado, a słońce z Cape zostawiło ślad — słabe piegi. Długie włosy po prostu spływały na plecy, a ciemnoniebieskie oczy spoglądały pełne niepokoju. — Nie wiedziałabym, jakie kosmetyki kupić i jak nałożyć makijaż — powiedziała. — Potrzebujesz kilku lekcji — stwierdziła Jana. — Służę pomocą. To bardzo proste, wierz mi. Masz wspaniałe kości policzkowe. — Laura zdecyduje — powtórzyła Leni. Jana zamilkła, podając Laurze suknie do mierzenia. Ich żywe kolory wywołały rumieniec na bladych policzkach dziewczyny. Wkrótce, nie zdając sobie z tego sprawy, wyprostowała się, uniosła wyżej głowę i niepokój zniknął z jej oczu. Dojrzała w sobie oznaki wyrafinowania, które wydawało się tak naturalne u Allison: proste ramiona, zdecydowane spojrzenie przed siebie, gładka linia szyi i pleców, bez przygarbienia. Tego można się nauczyć. Dużo łatwiej było tego dokonać w kosztownej sukience. Z aprobatą Leni Laura kupiła dwie suknie. To wszystko na co mogła sobie pozwolić przed następną wypłatą od Owena. Allison zabrała ją na zakupy odzieży sportowej. — Jesteś wystarczająco wysoka do długich ubrań, obszernych u góry. Żadnych falbanek i zakrętasów. Nie możesz wyglądać słodko. Jesteś zdecydowanie typem eleganckim, więc przyzwyczaj się do długich swetrów, długich spódnic i żakietów oraz do szerokich pasów i wysokich butów. Gdybyś pamiętała o prostej postawie, to wyglądałabyś jak tancerka. Laura skoncentrowała się na utrzymaniu prostej sylwetki. — Noś kapelusze — poradziła Barbara Janssen. — To wielka szkoda, że kobiety zapomniały, ile mogą zdziałać kapelusze. Podkreślają subtelność i nadają twarzy indywidualny charakter, a któż by z tego nie skorzystał? — Przechylając głowę, spojrzała na Laurę. — Szerokie ronda i małe denka. Masz wspaniałą głowę, jeśli tylko trzymasz ją wysoko. Laura pamiętała o odpowiednim trzymaniu głowy. — Dlaczego wszyscy tyle dla mnie robią? — zapytała kiedyś Rosę. — Ponieważ cię lubią — odparła Rosa. — No i oczywiście
z wdzięczności, że opiekujesz się panem Owenem. Kochają go i odwiedzają dość często, ale są bardzo zajęci własnym, pełnym pracy życiem. Dzięki tobie wiedzą, że pan Owen nie liczy minut do ich następnych odwiedzin. — Spojrzała na przygnębioną minę Laury. — Oni naprawdę cię lubią. Jestem przekonana, że to główny powód. — Dziękuję. — Dziewczyna pocałowała Rosę. Podczas ich pierwszych wspólnych świąt Bożego Narodzenia Laura i Owen wymienili prezenty. Usiedli na otomanie w gabinecie. Ogień wesoło trzaskał w kominku. Śniadanie stało przed nimi na stoliku. Laura podarowała Owenowi ozdobny nóż do otwierania listów. — Proszę go używać, kiedy wróci pan do pracy — powiedziała, i uśmiechnęła się szeroko z radości, że jej przyjaciel jest już znowu w pełni sił i że ona wybrała prezent z miłością i troską. — A to dla ciebie — powiedział Owen, wręczając jej skórzaną teczkę. — To do college'u. Myślałem też o klejnotach, ale prawdopodobnie teczka będzie teraz bardziej przydatna. — Jest doskonała. — Laura pogładziła dłonią miękki zamsz i poczuła ostry zapach świeżej skóry, kiedy otworzyła teczkę, żeby zobaczyć przegródki w środku. Oparła głowę na ramieniu Owena. — Ale ja nie potrzebuję prezentu. Samo przebywanie tutaj jest jak podarunek otrzymywany codziennie. Nie pragnę żadnych innych. — Potrzebujesz tuzinów. Setek. Każdy tego potrzebuje. Nigdy nie wierz w to, że nie są nam potrzebne wyrazy miłości i podziwu. To znaczy — dodał, kiedy Laura zrobiła zdziwioną minę — każdy z nas oczekuje, że ktoś powie nam, jacy jesteśmy wspaniali, jak bardzo kochani i potrzebni, ale równie ważne jest to, żebyśmy wiedzieli, że ktoś o nas myślał, kiedy był daleko. Gdybym ja nagle wyruszył na wspinaczkę w Himalaje, czy nie byłoby ci przyjemnie, jeśli przywiózłbym dla ciebie podarunek po to, byś wiedziała, że myślałem o tobie nawet podczas ekscytujących nowych przeżyć? Czyż myślenie o tobie i przywiezienie ci czegoś, co pozwoli ci choć częściowo uczestniczyć w moich fascynujących przygodach, nie jest jednym ze sposobów powiedzenia ci, że cię kocham? Laura uśmiechnęła się. — Mógłby pan zabrać mnie ze sobą i wtedy uczestniczyłabym całkowicie.
Owen wybuchnął śmiechem. — Na Boga, mógłbym. I tak zrobię. Czy chciałabyś pojechać w Himalaje? — Bardzo bym chciała pojechać w Himalaje. — Więc kiedyś pojedziemy. Ale mam zamiar również kupować ci prezenty, aby powiedzieć ci, jak mnie uszczęśliwiasz i aby podziękować ci, że znowu uczyniłaś ten dom szczęśliwym miejscem. ' Rosa zapukała do drzwi i weszła, żeby zabrać tace. — Lauro, to dla ciebie — powiedziała, wręczając dziewczynie kopertę. — Przyszedł wczoraj, ale utonął w stercie świątecznych pocztówek. Czy jeszcze czegoś pan potrzebuje, panie Owenie-? — Kawy i brandy — mruknął. — Wie pan doskonale... — zaczęła Rosa uprzejmie. — Więc znajdź mi doktora, który powie, że wszystko jest w porządku. — Niech pan nadal przestrzega zaleceń lekarskich, a w najbliższych dniach pański osobisty doktor powie panu, że wszystko jest w porządku - Rosa sięgnęła po tace i kiedy się prostowała, zerknęła na Laurę. - Wielkie nieba, dziecko, co ci jest? Czy coś się Owen też zauważył przerażoną minę Laury. — Prawdopodobnie zaszokował ją pomysł wypicia brandy na śniadanie. Nie potrzebujemy już niczego, Roso. O której wychodzisz do Feliksa i Leni? — Jak tylko pozmywam. Będzie czterdzieści osób na kolacji więc chciałabym zabrać też Laurę, jeśli można. — Później - odparł Owen. — Przyślę ją około drugiej. — Kiedy Rosa wyszła, zapytał delikatnie: Czy chciałabyś o tym porozmawiać? Laura pokręciła głową. — Byłam po prostu zaskoczona przez moment. Już wszystko w porządku. Czy nie miałby pan nic przeciwko temu, żebym. — Oczywiście, że nie. Idź do siebie i przeczytaj list. — To potrwa tylko kilka minut... — powiedziała Laura drżącym głosem i poszła do swojego pokoju, aby w samotności przeczytać list od Bena.
„Droga Lauro. Nie pisałem przez cały ten czas, bo bałem się, że nadal jesteś na mnie zła i nie będziesz chciała przeczytać żadnych wiadomości ode mnie. Było mi przykro wyjeżdżać w taki sposób, ale po tamtych wydarzeniach musiałem się wynieść tak daleko i tak szybko, jak mogłem. Brakuje mi was. Często o was myślę i przypominam sobie czasy, kiedy byliśmy razem. Zastanawiam się, co robicie, jak wam się układa z Salingerami i czy kiedykolwiek podejrzewali was o coś. Chciałbym, żebyście napisali do mnie na ten adres. Pracuję jako pomocnik kelnera i goniec w hotelu. Nie jest to wspaniała praca, ale daje mi czas, żeby pomyśleć i zdecydować, co robić dalej. Ciągle pamiętam, jak powiedziałaś, że mógłbym zostać nawet dyrektorem. Może wkrótce wrócę do Stanów i zobaczę się z wami. Napisz do mnie, Lauro. Czuję się okropnie samotny, tęsknię za wami i muszę wiedzieć, co się działo od dnia, w którym Salingerowie zostali obrabowani." — „Od dnia, w którym Salingerowie zostali obrabowani" — zacytował drwiąco Clay, kiedy Laura przeczytała mu list. — Dlaczego nie napisał „od dnia, w którym obrabowałem Salingerów"? Pisze tak, jakby to się po prostu samo wydarzyło. — Wygląda na to, że jest samotny — stwierdziła Laura. — Chyba tak — Clay wyprostował nogi i wpatrywał się w swoje stopy. — Ale my nie możemy nic na to poradzić, prawda? To on ich okradł, nie my. Żal mi go, ale tu jest nam dobrze, więc co mamy zrobić? — Myślę, że powinniśmy do niego napisać. — Ja nie napiszę! — powiedział gwałtownie. — I sądzę, że ty też nie powinnaś. Czy nie jest ci tu dobrze? Dlaczego mamy ryzykować, że to stracimy? Ja wolałbym nawet nie wiedzieć, gdzie on jest. — W Londynie, w hotelu pod nazwą Blake. Sądzę, że on naprawdę chce otrzymać od nas jakieś wiadomości. — Do diabła, to zbyt niebezpieczne. Przykro mi Lauro, ale... — Myślisz, że Ben jest niebezpieczny, czy niebezpiecznie jest pisać do niego?
— Nie wiem, może jedno i drugie. W każdym razie on chce, żebyśmy do niego napisali, bo boi się, że możemy go wydać. — To niedorzeczne. On wie, że nie zrobilibyśmy tego. Clay wzruszył ramionami. — Po prostu myślę, że jest nam tu dobrze i nie powinniśmy ryzykować. Laura patrzyła na list, który trzymała w dłoni. Tak długo jak Clay będzie zadowolony z pobytu tutaj, nie odejdzie. Jeśli będzie myślał, że Ben jest niebezpieczny, nie pojedzie do niego. — Zamierzasz studiować? — zapytała. — Cholera — Clay wykrzywił twarz. — Posłuchaj, jestem nędznym uczniem i wiem o tym. Lepiej, żebym poszedł do pracy. W tym jestem dobry. — Jakiej pracy? — Jeszcze nie wiem. Może w hotelu Salingera. Feliks powiedział, że miałbym szansę. — Feliks? — Prawdopodobnie powiedział tak tylko dlatego, że Leni mu kazała, ale ja nie prosiłem. On sam o tym wspomniał, mówiąc, że mogłoby mnie to zainteresować. — A co z college'em? Wzruszył ramionami. — Cholera, zaszedłem już tak daleko. Równie dobrze mógłbym skończyć studia, włożyć tę śliczną, tekturową czapkę i dostać śliczny, zwinięty dyplomik, a potem powiedzieć im wszystkim, żeby zostawili mnie w spokoju. Wtedy będę dostatecznie dobry, żeby robić to, na co mam ochotę, tak? Laura uśmiechnęła się. Clay był jej bliski i nawet względem Bena żywiła ciepłe uczucia. Nie przebaczyła mu, ale on za nią tęsknił i czyjej się to podobało czy nie, ona też za nim tęskniła. Nie mogła nic na to poradzić i teraz, kiedy zdecydowała się napisać do niego, poczuła się lepiej. Utrzymywanie z nim kontaktu nie zaszkodzi, a może nawet uda jej się znaleźć sposób na odzyskanie klejnotów Leni, jeśli jeszcze wszystkiego nie sprzedał. — Czy będziesz pomagał przy świątecznej kolacji? — zapytała Claya. Ben nie będzie miał rodzinnej kolacji, pomyślała, takie święta przeżyje po raz pierwszy.
— Allison i ja zawieszamy ostrokrzew i inne zielone ozdoby w całym domu. — Czy zajmowanie się roślinkami to wszystko, co razem robicie? — Bardzo zabawne. Wolałbym zająć się nią, ale ona woli wieszać się na ramionach — zadarł nos — starych zarozumialców. — Clay! Jak możesz! Wzruszył ramionami. — Ty wiesz najlepiej. Zawsze obie trajkoczecie, ja jestem tylko młodszym braciszkiem. Co mogę wiedzieć? Nie jestem dość dojrzały, żeby uprawiać seks jak dorośli albo robić inne, podobne rzeczy. Laura powstrzymała się od pytania, jak długo uprawia już seks. On za parę miesięcy skończy osiemnaście lat, a ona dziewiętnaście. Byli wystarczająco dorośli, żeby mieć swoje własne, prywatne sprawy. — Znajdź sobie kogoś w twoim wieku — powiedziała delikatnie. — To dużo prostsze i prawdopodobnie o wiele milsze. — Pocałowała go w czubek głowy. — Prześlę Benowi pozdrowienia od ciebie i napiszę, że za nim tęsknisz. — Bzdury. — Nagle agresywność Claya zniknęła. Jego głos brzmiał młodzieńczo i niemal tęsknie. — Możesz mu napisać, że czuję się świetnie i nawet nie pamiętam, jaki byłem, kiedy z nim mieszkałem. — Sądzę, że tak nie myślisz — powiedziała spokojnie. Tego wieczora, siedząc przy orzechowym biurku, które kiedyś należało do Feliksa, Laura pisała list do Bena. „Drogi Benie. Ja również za tobą tęsknię. Chcę, żebyśmy korespondowali ze sobą i byli znowu przyjaciółmi, ale proszę, nie przychodź tutaj i nie dzwoń do nas. Nikt o tobie nie wie i trzeba, żeby tak pozostało. Musisz to zrozumieć. Wszystko tu jest cudowne, a my jesteśmy szczęśliwi i nie chcielibyśmy stąd odchodzić. Nie chcemy zostać zmuszeni do opuszczenia tego miejsca. Robię teraz tyle nowych rzeczy..." Ben odpisał po trzech miesiącach. To był bardzo krótki list o Londynie i nowej pracy w innym hotelu. Przesłał pozdrowienia dla obojga, jakby byli po prostu dobrymi przyjaciółmi. Potem on
i Laura korespondowali co kilka miesięcy i wysyłali kartki urodzinowe. Laura chciałaby pisać więcej, ale nie wiedziała o czym. Nadal czuła żal do Bena, ale włamanie było teraz tak odległe, że jej uraza straciła na mocy. Tęskniła za nim i chciała mieć z powrotem tego silnego brata, jakiego pamiętała, ale nie miała pojęcia, jak mogliby tego dokonać. Podtrzymywała więc sporadyczną korespondenq'ę, którą on rozpoczął. Przynajmniej wiedziała, że nie zerwały się wszystkie łączące ich więzi. Clay odmówił czytania listów Bena, choć Laura zawsze mu to proponowała. Jednak słuchał, kiedy opowiadała o pracy Bena w Londynie, a potem o następnej, wreszcie o jego przeprowadzce do Monte Carlo, gdzie pracował w dwóch hotelach przez osiem miesięcy, a na koniec o jeszcze jednej przeprowadzce, tym razem do Amsterdamu i pracy w kolejnym hotelu w charakterze ochroniarza. — Jaka dobra posada dla złodzieja — skomentował Clay. Laura nie odpowiedziała. I znowu nastały święta. Ona studiowała na drugim roku i nie była już tak uczuciowo związana z Benem, jak wcześniej. W zasadzie z trudnością przypominała sobie dawne uzależnienie od niego, bycie częścią jego życia. Teraz jej los zależał od Owena. Jedli śniadanie w świąteczny poranek, siedząc w jego gabinecie, tak jak rok temu. Tym razem prezentem Owena dla Laury była koperta, w której znajdował się czek in blanco. — To na zmianę wystroju twojego apartamentu — powiedział Owen. — Przestań żyć w cieniu Feliksa i Asy. Uczyń te pokoje swoimi własnymi. Nie mogę zrozumieć, dlaczego czekałaś z tym tak długo. — Sądziłam, że powinnam się upewnić, czy chce pan, żebym tutaj była. A gdyby mnie pan odesłał? Owen uśmiechnął się w ten łagodny, serdeczny sposób, który uwielbiała od pierwszego ich spotkania. — Chyba tak naprawdę o to się nie martwiłaś. Odpowiedziała uśmiechem i pokręciła głową, ale ten gest nie odzwierciedlał prawdziwych uczuć. Niepokój był wciąż obecny, również wtedy, kiedy myślała, że zapomniała o nim na chwilę! Przecież nawet teraz poliq'a mogła dowiedzieć się czegoś o Benie i powiedzieć Owenowi. Informacja o tym, że Laura jest notowaną złodziejką, z łatwością dotarłaby do Salingerów przez nowojorską
policję. Istniało też niebezpieczeństwo, że Clayowi coś się wymknie. Z biegiem czasu czuła się bezpieczniejsza, ale niepokój nigdy całkowicie nie zniknął, tylko trwał przytłumiony doznaniami jej nowego życia. Wczesnym rankiem, kiedy z hałasem przejeżdżała śmieciarka albo trzaskały drzwi samochodu, Laura zazwyczaj budziła się ze strachem i leżała skulona w łóżku, odpędzając obawy. Zatrzymywała je jednak dla siebie, a gdy upłynął kolejny rok, zdała sobie sprawę, że po przebudzeniu w nocy, może przewrócić się na drugi bok i zasnąć na nowo. Minęły już trzy lata. Poliq'a miała tysiące innych przestępstw do rozwikłania. Żadna biżuteria nie jest warta tego, żeby zajmować się nią tak długo. Poza tym Owen już całkiem wyzdrowiał. Grał w golfa latem i w tenisa zimą. Spędzał kilka godzin tygodniowo w biurze zarządu. W zasadzie był na emeryturze, ale nadal czuwał nad tym, co dzieje się w jego hotelach. Laura również nie była tą samą dziewczyną co przedtem. Stała się kimś zupełnie innym: dziewczyna-złodziejka przestała istnieć. Clay też się zmienił. Był przystojniejszy niż kiedykolwiek i zaczynał nabierać tej łagodności, jaką posiadał Ben. Skończył szkołę i zaczął pracować w Filadelfii. O dziwo, Feliks dotrzymał słowa i załatwił mu pracę asystenta recepcjonisty w hotelu Filadelfia Salinger. Clay wpadał do Bostonu podczas weekendów, żeby odwiedzić przyjaciół ze szkoły, a na zaręczynowe przyjęcie Allison przyjechał w towarzystwie ładnej blondynki, którą przedstawił jako Bunny Kirk. Laura i Bunny zamieniły parę słów, podczas gdy Clay ogarniał wzrokiem pokój. Kiedy odszukał Allison, skupił na niej pełne zadumy spojrzenie. On nadal nie może uwierzyć, że jej pragnie, pomyślała Laura, ale natychmiast uświadomiła sobie, że już prawie nie zna Claya. Kiedyś, zanim jeszcze zaczął pracować w Filadelfii, spytała go, skąd bierze pieniądze na swoje liczne randki. — Wydaję tylko to, co zarabiam u Leni i Feliksa — odpowiedział. — Clay, chyba nie kradniesz, prawda? Mówiłeś mi, że nie kradniesz. — Do diabła, Lauro, wiesz, że nie. Za kogo mnie uważasz? Za Bena? — On już nie kradnie.
— Skąd wiesz? — Wspominał o tym w swoich listach. — Jasne. Laura nie próbowała dalej dociekać. Kiedy Clay nie chciał mówić, nie było sposobu na przełamanie jego upartego milczenia. Wiedziała, że nie będzie chciał również rozmawiać o Bunny Kirk. Gdyby Laura zapytała, powiedziałby, że jest ona tylko dobrą przyjaciółką. A dlaczego nie miałby tak utrzymywać? Ona sama w ten sposób określa mężczyzn, których spotykała w college'u. Kłopot polega na tym, że to prawda: oni są tylko dobrymi przyjaciółmi. Baraszkowanie na sianie najlepszym lekarstwem, jak mawiał Ben. Rok temu Owen zapytał Laurę, czy jest w jej życiu jakiś mężczyzna. Jedli wtedy kolację w jego ulubionej restauracji, świętując jego powrót do zdrowia. — Spędziłaś już dosyć czasu z sercowym pacjentem po osiemdziesiątce — powiedział. — Potrzebujesz mężczyzny i miłości. — Jest mi dobrze tak, jak jest — odparła, ale wiedziała, że Owen ma rację. Przypomniała sobie tę rozmowę pośród wzrastającego gwaru przyjęcia i pomyślała o Paulu Janssenie. Nie ma go. Nie przyjdzie. Nie przybył na czas, nie dotarł z opóźnieniem, nie będzie go w ogóle. — Szampan dla pani domu. — Thad Wolcott stał przy niej, zastępując jej pusty kieliszek pełnym. — Jak widzę, gospodyni pogrążona jest w marzeniach. — Wspominałam moment, kiedy Owen wyzdrowiał — powiedziała Laura. — Urządziliśmy sobie prywatną uroczystość w Loch Ober i nauczył mnie wtedy, jak rozpoznawać dobre wina. — To jeden z jego licznych talentów. Laura spojrzała na Thada. — Dlaczego ty zawsze mówisz o ludziach tak, jakbyś sobie z nich kpił lub ich nie lubił? — Lubię wszystkich Salingerów. — Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. — Powiedziałem ci komplement na temat sukni. Czy kpiłem z ciebie? Laura wzruszyła ramionami, ale szybko zapanowała nad od
ruchem. „Prawdziwa dama nie wzrusza ramionami, moja panienko . To przyzwyczajenie najtrudniej było przełamać. — Nigdy nie jestem pewna, jaki jest twój stosunek do ludzi. Nie znam cię tak dobrze jak Allison. Uśmiechnął się ponuro. — Allison nie chce mnie poznać. Ona chce tylko mnie udoskonalić. — Nie wiedziałam, że potrzebujesz udoskonalema. — Jeślibym nie potrzebował, Allison nie interesowałaby się mną Nawet gdybym był doskonały, a muszę przyznać, ze nie jestem, udawałbym, że mam wady, aby Allison zechciała się mną Laura wiedziała, że Thad kpi z Allison i rozejrzała się, szukając wzrokiem przyjaciółki. . — Zapamiętaj jedno - powiedział. - Potrafię ją uszczęśliwić. Weźmie się do dzieła, a ja okażę się całkiem pojętny. Allison będzie ze mnie dumna, i ty też. Obiecuję ci to. — Powinieneś składać obietnice Allison, nie mnie. — To zbyt łatwe. Ona ich oczekuje. — Czasami najłatwiejsze rzeczy są najtrudniejsze do wykonania. Spojrzał na nią czujnie. — Co to ma znaczyć? — Łatwo jest kochać — odparła Laura chłodno — ale zeby to robić dobrze, musisz pomyśleć jeszcze o kimś oprócz siebie, a tego nie potrafisz, prawda? Teraz, jeśli pozwolisz, zajmę się moimi Dojrzała jego zaskoczone spojrzenie, kiedy torowała sobie drogę w zatłoczonym pokoju. Przez chwilę była dumna, że wymyśliła ostrą, błyskotliwą ripostę w odpowiednim momencie, tak jak Allison i jej przyjaciele, ale potem pomyślała o przyjaciółce. Musi się dowiedzieć, czy ona zdaje sobie sprawę, w jaki sposób Thad o niei mówi. Laura chodziła wśród gości, uśmiechając się, kiedy podziwiali jej apartament i chwalili przyjęcie. Nie zatrzymywała się iednak, dopóki nie znalazła Allison. - Lauro, czy słyszałaś? - zapytała Allison. - Pokazała się jedna z bransolet mamy, wiesz, ta skradziona. Dziś po^dniu, w lombardzie, w Nowym Jorku. To niesamowite, prawda? Po tak długim czasie. Och, pozwól, że ci przedstawię mojego szkolnego
przyjaciela. Jego ojciec jest prawnikiem w Nowym Jorku i zna prywatnego detektywa, który od lat zajmuje się sprawą tego włamania. Laura nie dosłyszała nazwiska. Ben jest w Amsterdamie. Jak mógł zastawić bransoletę w nowojorskim lombardzie? — ...i szukają innych elementów biżuterii. Oczywiście mogą upłynąć miesiące lub lata, zanim klejnoty się pojawią. Właśnie dostała list. Nie pisał, że przyjeżdża do Nowego Jorku. — Ale sądzą, że teraz mają szansę schwytania złodzieja. Czy to nie byłoby wspaniałe? Może złapią go, zanim zdoła sprzedać naszyjnik mamy, a to byłoby najwspanialsze. Ben, jeśli zrujnujesz wszystko, co mam, nie wybaczę ci. Nigdy więcej nie będę miała z tobą nic wspólnego! — Przepraszam za spóźnienie — Laura usłyszała głos za plecami. — Naprawdę chciałem być na czas, ale coś mi wypadło. Odwróciła się. Paul Janssen przyszedł na jej przyjęcie.
Rozdział siódmy Wszyscy zwlekali z wyjściem. „Wspaniałe przyjęcie!" — wykrzykiwali w stronę Laury. Clay i jego dziewczyna pożegnali się wcześnie, ale inni przedłużali pobyt, jedząc, pijąc i doskonale się bawiąc. Gwar rozmów zagłuszał nawet muzykę. Laura potrzebowała ciszy. Słowa Allison powracały echem: lombard... bransoleta... szansa schwytania złodzieja. Uciekła do swej sypialni, chcąc uspokoić myśli. Kiedy odwróciła się, aby zamknąć drzwi, zobaczyła stojącego w nich Paula. — Jeśli masz ochotę zostać sama, to odejdę — powiedział, zanim zdołała się odezwać. — Ale jeżeli przyszłaś tu zażyć chwili spokoju, to chciałbym ją z tobą dzielić. Był wyższy od niej i Laura musiała podnieść głowę, żeby spojrzeć w jego ciemne, badawcze, figlarne oczy. Tak często o nim myślała przez ostatnie trzy lata, a teraz jej marzenia się spełniły, tłumiąc obawy, które przed momentem wydawały się tak istotne. Zastanowię się nad tym jutro, powtórzyła w duchu słowa Scarlett. Odsunęła się i kiedy Paul wszedł do pokoju, zamknęła drzwi. — Tak jest o wiele lepiej — powiedział, uśmiechając się do niej
szeroko w nagłej ciszy, jaka ogarnęła pokój. — To hałaśliwe towarzystwo. Zrobiłaś coś, do czego nie są przyzwyczajeni. — Co takiego? — zapytała. — Zaprosiłaś ludzi z różnych środowisk, dając im szansę porozmawiania o tym, o czym zazwyczaj nie mówią. Jestem pełen uznania dla twojej odwagi. Mogłaś ułatwić sobie sprawę, zapraszając tylko przyjaciół Allison, którzy wszystko o sobie wiedzą, bo obracają się w tym samym kręgu towarzyskim. — Odwaga? — Figlarny uśmiech pojawił się na jej ustach. — Chyba raczej strach. Bałam się, że nie będę miała z kim porozmawiać. Zachichotał, podziwiając jej umiejętność żartowania z samej siebie. — Powiedz mi, jak zgromadziłaś tak różnorodnych przyjaciół. — Chciałeś powiedzieć dziwacznych — stwierdziła chłodno. — Nie pytałbyś o to, gdyby wszyscy moi przyjaciele mieszkali na Beacon Hill. Stał naprzeciw Laury, trzymając ręce w kieszeniach. — Czy zawsze jesteś gotowa do walki, nawet jeśli ktoś zadaje ci niewinne pytanie? — Nie było niewinne. Chodziło ci o to, że jestem inna, skoro mam tak odmiennych przyjaciół. — Jesteś inna. Dlatego tu przyszedłem. — Wyciągnął dłoń po jej rękę. — Pozwolisz, że usiądę? Trudno jest nawiązywać przyjaźń na stojąco. Mimowolnie Laura zerknęła na łóżko. Wydawało się wypełniać cały jej pokój. Lekko zadrżała z oczekiwania i lęku. Wszystkim, o czym mogła teraz myśleć było jej łóżko i Paul. — Powiedziałem przyjaźń. Podniosła głowę i ujrzała jego rozbawiony uśmiech. Urażona, odwróciła się bez słowa i poprowadziła go ku fotelom stojącym po obu stronach kominka. Ich wysokie oparcia bardzo ograniczały pole widzenia. Natrętny widok łóżka przestał ją dręczyć. Usiedli naprzeciwko siebie w kręgu bursztynowego światła. — Słyszę o tobie od trzech lat — zaczął rozmowę Paul. — Żałuję, że zeszłego lata nie poznaliśmy się lepiej. Stałaś się niemal członkiem rodziny. Prawdopodobnie oznacza to, że nas lubisz? — Kocham was — odparła Laura. Zarumieniła się. — Chciałam
powiedzieć, że kocham Owena, Allison, Leni i Barbarę. Są dla mnie cudowni. — Nie wspomniałaś Feliksa i Asy. — Nie widuje ich zbyt często. — Ostrożna odpowiedź. Nie są ludźmi, z którymi łatwo się żyje, choć Asa bywa nawet sympatyczny, jeśli wyrwie się spod wpływu Feliksa. Nie tęsknisz za własną rodziną? — Nie. To znaczy, Clay jest tutaj, a on jest całą moją rodziną. — Nie masz nikogo więcej? Nie zdawałem sobie sprawy. A więc musiało być ci ciężko zostawić przyjaciół w Nowym Jorku. — Zawsze ciężko jest opuszczać przyjaciół. — Twarz Laury rozchmurzyła się. — Ale lubię poznawać nowych ludzi. Rosa mówiła, że podróżowałeś przez ostatnie kilka lat. — Europa, Afryka, Indie — powiedział. — Podróżowanie chroni mnie od kłopotów. — A czym jeszcze się zajmujesz? — Robię zdjęcia. — I sprzedajesz je? — Nie. Fotografuję dla przyjemności. — Niektórym ludziom potrzebne są pieniądze — zauważyła oschle Laura. Przytaknął. — Mam więcej szczęścia od innych. Owen założył dla mnie fundusz powierniczy, kiedy jeszcze chodziłem na czworakach po jego gabinecie. Prawdopodobnie byłem już wtedy tak niesforny i pozbawiony ambicji jak teraz, wiec zrobiło mu się mnie żal i zabezpieczył moją przyszłość. Skończyłem jednak college. Czy dzięki temu sprawiam wrażenie bardziej odpowiedzialnego? Od czasu do czasu naprawdę myślę o potraktowaniu fotografii poważnie. Mówiono mi, że studiujesz. Czym będziesz się zajmować, gdy skończysz studia? — Czymś, co jest związane z zarządzaniem hotelami. To właśnie studiuję. Może w wolnych chwilach zajmę się też aktorstwem. — A czemu nie? — spytała, reagując na jego zdziwione spojrzenie. — Inni ludzie też mają hobby. Grałam w czterech sztukach. Wszyscy twierdzą, że jestem bardzo dobra. — Pociąga cię scena? — To jest wspaniałe. Można być kimś zupełnie innym i wszys-
tkie kwestie ma się napisane, więc nie trzeba martwić się o to, co powiedzieć. Dramatopisarze używają słów w dużo piękniejszy sposób niż inni ludzie. Udał, że nie zauważył nagłej zmiany myśli w środku zdania. — Myślałem, że twoim hobby jest zawieranie przyjaźni. Miałaś mi powiedzieć, jak poznałaś tych wszystkich ludzi. — Och, to nic nadzwyczajnego. Nie rozumiem, dlaczego uważasz, że to takie niesamowite. Była zdenerwowana, bo zamiast mówić tylko o sobie, jak większość mężczyzn, Paul nadal próbował dowiedzieć się czegoś o niej. Miała jednak świadomość, że jego pytania nie irytują jej tak jak wścibstwo innych. Koncentrowała się na tym, żeby mówić właściwe rzeczy i podsycać zainteresowanie widoczne w jego oczach. Wiedziała, dlaczego to robi. Paul był najatrakcyjniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek spotkała. Miał na nią magnetyczny wpływ; przyciągał ją do siebie i sprawiał, że chciała rozmawiać, zamiast uciekać. Zapominała o ostrożności i czujności. — Lubię słuchać. Ludzie uwielbiają mówić o sobie i potrzebują kogoś, kto słuchałby ich z zainteresowaniem przez wiele godzin. A mnie interesują prawie wszyscy. Uśmiechnął się. — Doskonale dasz sobie radę w hotelowym interesie. — Tak właśnie twierdzi Owen. — Naprawdę? Niewielu to od niego usłyszało. — Czy zaoferował ci już posadę w hotelu Boston Salinger? — Tak — odparła, dodając niemal prowokacyjnie: — i mam zamiar ją przyjąć. Paul spojrzał na nią zadumany. — W jakim charakterze będziesz pracowała? — Jako asystentka Julesa LeClaira, recepcjonisty. — Kiedy Paul nie zareagował, zapytała: — Nie znasz go? — Nie przywiązuję wielkiej wagi do hoteli. Kiedy zaczynasz? — W poniedziałek. Na pełny etat w ciągu lata, a potem, gdy wrócę na uczelnię, w niepełnym wymiarze. — Hotelarstwo. Dlaczego nie ukończysz szkoły teatralnej, jeśli tak bardzo lubisz grać? — Owen chce, żebym nauczyła się zarządzania hotelami. — Na wypadek, gdybyś nie zrobiła kariery jako aktorka?
— Uważa, że aktorstwo to hobby. — Uśmiechnęła się. — Twierdzi też, że każdy kto ma zarządzać jego hotelami musi być dobrym aktorem i mieć setki innych zdolności. Paul uniósł brwi. — Zarządzać jego hotelami? — Potrafiłabym to robić — rzekła stanowczo Laura. — Nie wątpię, jednak Feliks i Asa tym się właśnie zajmują. — Tak ale Owen miał na myśli jego własne hotele — cztery najstarsze, które nie są częścią sieci. Ma co do nich pewne plany. Twierdzi, że Feliks i Asa nie są nimi zainteresowani. — Nie łudź się. Oni są zainteresowani każdą odrobinką kurzu w każdym hotelu Salingerów. Owen dobrze o tym wie. Jakie to plany? — Nic konkretnego. Nie są jeszcze dopracowane. Co fotografujesz w czasie swoich podróży? Płochliwa i tajemnicza, pomyślał Paul. Co ona, do diabła, ukrywa? I co knuje razem z patriarchą rodu? — Zwierzęta, ludzi i zachody słońca. Czy namówiłaś Owena, żeby założył nową sieć hoteli? — Do niczego go nie namawiałam! Uczę się od niego, a me mówię mu, co ma zrobić! — Uspokój się — powiedział łagodnie. — O nic cię me oskarżałem. Po prostu pomyślałem, że aktywny, bystry człowiek mógłby stworzyć nowe przedsiębiorstwo kierowane przez atrakcyjną i młodą pracownicę. W ten sposób zatrzymałby ją przy sobie na długo. . Gniew Laury minął. W jej oczach błysnęła ironia. — Chciałeś powiedzieć, że Owen zachowuje się tak, jak ty bys się zachował? Paul roześmiał się głośno. W pewnym sensie jest jak dziecko, rozważał. Porusza się po omacku, udając, że wie, co robi. Skłonna do gniewu, jeśli myśli, że ktoś ją o coś podejrzewa. Ale z drugiej strony jest bystrą i piękną kobietą, ukrywającą wiele tajemnic prowokującą. Od dłuższego czasu nikt nie wydawał mu się tak interesujący. , — Jesteś w ciągłych rozjazdach, nie masz ochoty pozostać w jednym miejscu? — Nie, a ty chcesz tkwić w jednym miejscu?
— Tak. Na zawsze. Gdybym mogła, zostałabym tutaj i dokonała wszystkiego, o czym marzę. — Nie masz wielu marzeń, jeśli możesz wszystkie zrealizować, nie ruszając się z miejsca. — Przeciwnie! Chciałabym osiągnąć bardzo wiele. Z pewnością brzmi to dla ciebie niewiarygodnie, ale ja nie mam funduszu powierniczego. Nigdy nie miałam nawet konta w banku i muszę stworzyć swoje własne, bezpieczne miejsce. Tego pragnę najbardziej na świecie. — Wstała. — Lepiej będzie, jeśli wrócę już do gości. — Jeszcze chwilę — poprosił Paul, również wstając. — Twoje przyjęcie będzie żyło własnym życiem jeszcze wiele godzin. Był zaskoczony czułością, którą Laura w nim wywołała. Tak szczerze brzmiały jej słowa o pragnieniu poczucia bezpieczeństwa, cokolwiek one oznaczały. Chciał ją pocieszyć i dodać otuchy. — Posłuchaj — powiedział, obejmując ją ramieniem i przytulając do siebie jak dziecko. — Już teraz jesteś nadzwyczajna. Jesteś śliczną, młodą kobietą, której nic nie powstrzyma od dokonania tego, co zechce i zostania kimkolwiek zechce. — Czuł ciepło jej smukłego ciała okrytego satynową suknią. Jej jedwabiste, kasztanowe włosy musnęły jego policzek i Paul poczuł dreszcz pożądania. Objął Laurę mocniej ramieniem i obrócił ku sobie. — Pomogę ci. Wszyscy pomożemy. Nic nie stanie ci na przeszkodzie. Nie musisz czuć się osamotniona lub zmuszona do wymazania jakiejś ciemnej przeszłości, czy... Co ci jest? Wyrwała się z jego uścisku. Jej oczy były szeroko otwarte, a twarz zbladła. — Muszę wracać — wyjąkała. — Powinnam... — Czego ty się, u licha, boisz? Mnie? Dlatego, że cię przytuliłem? Na miłość boską, Lauro... — Nie, to nie dlatego. To nie przez ciebie. Nigdy bym się ciebie... Przepraszam, naprawdę mi przykro. Zachowuję się niezręcznie w takich sytuacjach. — Niezręczność nie ma tu nic do rzeczy. Chodź tutaj, usiądź na chwilę. Chciałbym zrozumieć... Podoba mi się to, co zrobiłaś z tego obskurnego wnętrza. — Dając jej czas na uspokojenie po tym, czym się tak przejęła, Paul przyglądał się francuskim meblom, które pamiętał z pokoju Iris. Miały nową jedwabną tapicerkę w kolorze kości słoniowej. Delikatną barwę kości słoniowej miały też sztuka-
terie na suficie i rzeźbiony kominek prezentujący się doskonale na tle ścian w odcieniu pastelowej zieleni. - Świt — mruknął jakby do siebie. — Czysty, chłodny i ciepły jednocześnie. Głębia i intymność. Mój Boże, co za wspaniałe światło. — Uśmiechnął się do Laury — Napełniłaś to miejsce życiem. Odkąd sięgam pamięcią, było ono zawsze przygnębiające. Świetne kolory. Masz dobre oko — Dziękuję. — Patrzyła na niego zaskoczona. Janssen nie był teraz beztroskim playboyem bez ambicji i dążeń, ale zamyślonym wrażliwym artystą, którego urzeka gra koloru i światła Wyrażał szczerą pochwałę, a jego uśmiech był ciepły. Laura już wiedziała, ze nie będzie w stanie niczego mu odmówić. Zaangażowanie niosło ze sobą ryzyko, ale bardziej obawiała się, że mogłaby nie słyszeć więcej pochwał Paula i nie grzać serca w cieple jego uśmiechu. Stał naprzeciw półki z książkami, wodząc palcem po ich grzbietach. — Skąd je masz? — Prezent od przyjaciela. Właściwie spadek. Cal Hendy był właścicielem antykwariatu i przed śmiercią podarował mi te książki, które najbardziej uwielbiałam. Paul wziął jedną z półki i przekartkował. — Czy wiesz, ile one mogą być warte? — Nie. Dlaczego miałoby mnie to interesować? Nie mam zamiaru ich sprzedawać. — Pewnego dnia może zechcesz, a ta, na przykład, może byc sporo warta. To jeden z egzemplarzy pierwszego wydania „Legendy o sennej dolinie" Washingtona Irwinga. Nie miałabyś nic przeciwko temu, żebym oddał ją do wyceny? — Jeśli masz ochotę. W każdym razie to naprawdę nieistotne. To podarunek od Cala, a ja go kochałam i nigdy nie sprzedam tych książek. Za żadną cenę. — Nigdy to bardzo długo. Mimo wszystko powinnaś wiedzieć, co posiadasz. Zwrócę ci ją mniej więcej za tydzień. — Położył książkę na stoliku i przeszedł kilka kroków, aby spojrzeć na ogromną, oprawioną w ramy czarno-białą fotografię, którą Laura powiesiła nad kominkiem. — Gdzie to znalazłaś? — W bibliotece Owena. Podziwiałam to zdjęcie pewnego dma i powiedział, że mogę powiesić je tutaj. Nie masz nic przeciwko temu? — Fotograf nigdy nie ma nic przeciwko prezentowaniu jego
prac. — Przyglądał się trójce dzieci na fotografii, tak jakby nie spędził wielu godzin, obserwując je na plaży Wellfleet i robiąc im jedno zdjęcie za drugim. Potem siedział przez tydzień w ciemni, zeby uzyskać serię odbitek, z których byłby zadowolony. To działo się pięć lat temu, kiedy miał dwadzieścia trzy lata i dzięki tym właśnie zdjęciom zdecydował, że gdyby miał się czymś zająć naprawdę poważnie, to byłaby to fotografia. Owen wybrał cztery kolejne odbitki, po tym jak Paul dał mu pierwszą z kolekcji na gwiazdkę. Ta, która urzekła Laurę, przedstawiała dziewczynkę i jej dwóch braci kłócących się o wybudowany właśnie zamek z piasku. Dziewczynka zrobiła flagę ze swojej wstążki do włosów i chciała umieścić ją na najwyższej wieży. Jej bracia upierali się, żeby zawiesić piracką flagę z czaszką i piszczelami. Wywołując odbitkę, Paul nadał jej duży kontrast w celu wzmocnienia uchwyconych emocji. Oczy dzieci błyszczały na tle ciemnych fal rozlewających się na piasku grzywami białej piany. Biała sylwetka mewy była świetnie zarysowana na bezchmurnym niebie. Zamek z piasku podkreślały długie, kanciaste cienie. — Dlaczego wybrałaś właśnie tę? — spytał Paul. — Większość ludzi woli delikatniejsze. Bardziej fantastyczne, przypominające marzenia. — To jest marzenie — odpowiedziała Laura bez wahania. Spojrzał na nią z zaciekawieniem. — Dlaczego? — Bo zamek jest skończony. Powrócił wzrokiem do fotografii. Nikt inny jej tak nigdy nie określił. — A ty masz gdzieś taki zamek czekający na ukończenie? — Każdy go ma, nie sądzisz? A może ty posiadasz już wszystko, czego pragniesz? Nastąpiła chwila ciszy. — Mam wszystko, czego pragnę — odrzekł w zamyśleniu. — Ale czasami chciałbym pragnąć więcej. Pokręciła głową. — Nie rozumiem tego. — Ja też nie — rzucił beztrosko. — Albo przynajmniej nie zawsze. — Podszedł do Laury i wziął ją za rękę. — Wiem na pewno, że pragnę częściej cię widywać. Czy zjesz ze mną kolację jutro wieczorem? A jeszcze lepiej spotkajmy się wcześniej, na
obfitym podwieczorku Rosy, a potem wybierzemy się na późną kolację. Czy możemy się tak umówić? — Możemy — odpowiedziała. Nie wahała się, ani nie zastanawiała po wyrażeniu zgody. Paul mógł być, co prawda, niebezpieczny, ale był też mężczyzną, którego potrafiłaby pokochać. Bransoleta, która wypłynęła w nowojorskim lombardzie, kupiona została w Austrii przez babcię Leni Salinger jako prezent dla trzynastoletniej córki, aby złagodzić jej smutek z powodu opuszczenia domu i rozpoczęcia nowego życia w Ameryce. Była wykonana z solidnego złota i miała brelok, który otwierał się sprężyście, ukazując portrecik dziadka Leni. Kiedy policja zwróciła bransoletę i Leni wzięła ją do ręki, patrząc na wizerunek swego uśmiechniętego, kędzierzawego dziadka, zaczęła płakać. — Wiem, że to niemądre. Mogło wydarzyć się tyle okropnych rzeczy, dużo gorszych niż utrata bransoletki, ale to, że jest ona znowu tutaj, a nie w jakichś obcych rękach, wydaje mi się bardzo istotne. — Jest to ważne — odparł Feliks. Założył już swój jedwabny pas i sięgnął po spinki do mankietów, które nosił tylko ze smokingiem — ale głównie dlatego, że to pomoże nam znaleźć tego kryminalistę, który ją ukradł. Leni siedziała przy swojej toaletce ubrana w długą satynową halkę, czekając, aż przyjdzie pokojówka i pomoże jej włożyć zawile drapowaną suknię, którą Leni wybrała na bal w operze — ostatni w tym sezonie, zanim wszyscy wyjadą z miasta na lato. — Teraz nie jestem już pewna — powiedziała Leni. — Chciałam, żeby został ukarany, kimkolwiek był, ale teraz... Wiesz, Feliksie, jedyną rzeczą, na jakiej mi zależy, jest odzyskanie całej biżuterii, abym mogła ją przekazać Allison, a ona kiedyś swojej córce. Marzę o odzyskaniu naszyjnika. Mój ojciec dostał go od swoich dziadków w Danii i podarował go mojej matce, a ona mnie... Allison wiedziała, że niebawem będzie należał do niej. To właśnie wiele dla mnie znaczy. Nie cenię klejnotów, które są tylko szlachetnymi kamieniami, złotem i srebrem. Wolę takie, które mają swoją historię i znaczenie. Wtedy nie tracimy kontaktu z naszą przeszłoś-
cią, a jak inaczej może się to stać, jeśli nie przez przekazywanie przedmiotów z pokolenia na pokolenie? — Tak, to przyjemny, romantyczny punkt widzenia — stwierdził Feliks, usiłując założyć spinki. — Czy możesz mi w tym pomóc? Ale romantyczne usposobienie jest w tym przypadku zbędne. Nie ulegałbym mu, jeśli chodzi o ukaranie przestępcy... — Ty nigdy nie ulegasz romantyczności — mruknęła Leni. — ...a kiedy go znajdą, dopilnuję, żeby cierpiał. Ten bydlak napadł na mój dom, zabrał moją własność, a nikomu, kto robi mi takie rzeczy, nie uchodzi to na sucho. — On zrobił to nam wszystkim — sprostowała spokojnie Leni — i w zasadzie uszło mu na sucho. Minęły już trzy lata, a my mamy dopiero pierwszy ślad. — Będzie ich więcej, gwarantuję to. W porządku, dziękuję. Nie rozumiem, dlaczego nigdy nie potrafię sobie poradzić ze spinkami. Czy wkrótce będziesz gotowa? Pewnie się spóźnimy. — Nigdy się nie spóźniamy. Jesteś jedynym człowiekiem na świecie, który wylicza czas przybycia na miejsce co do sekundy. — Przełożyła sztyft diamentowego kolczyka przez delikatną dziurkę w uchu i przymocowała go. — Słyszałam, że Clay Fairchild daje sobie świetnie radę w Filadelfii. Feliks zerknął na nią, a potem sięgnął po smoking. — Czy to nie dziwne — powiedziała — że zawsze myślę 0 Clayu i Laurze, kiedy rozmawiamy o włamaniu? To nieładnie z mojej strony. Biedactwa. To nie ich wina, że zaczęli dla nas pracować tego okropnego lata. Dzięki Bogu, nie przestraszyli się 1 nie odeszli. Owen uwielbia Laurę, a ona jest dla niego taka dobra. Nigdy nie widziałam go szczęśliwszym. Załatwił jej pracę. Rosa mówi, że Laura będzie jedną z asystentek Julesa. W wolnym czasie Owen uczy ją, jak zarządzać hotelami. — Bzdura — Feliks ściągnął brwi. — Po prostu wykorzystuje ją jako sekretarkę, choć nie mogę zrozumieć dlaczego, skoro ma w biurze tuziny dyspozycyjnych sekretarek. Wiedziałem, że Laura będzie pracować z Julesem. Jest na uniwersytecie. Czego jej jeszcze potrzeba? — Chce być kimś więcej. Dziś wszystkie młode kobiety pragną być kimś więcej, niż tym kim są, nie uważasz? — Słowa Leni mówione półgłosem płynęły przez sypialnię jak cichy strumyk
i Feliks pochylił się, aby ją usłyszeć. — I daje nam tyle samo, ile od nas otrzymuje. Wczoraj wyprawiła to urocze przyjęcie dla Allison. Owen powiedział, że było bardzo wesoło. Spotkał tam też Paula, który poświęcał Laurze dużo uwagi. Oczywiście to do niczego nie doprowadzi. Wywodzą się z tak odmiennych środowisk. Naprawdę wydaje mi się, że zainteresowanie hotelami to dla niej dobra rzecz. Będzie musiała zarabiać na życie. To wspaniale, że Owen ma możliwość pomagania komuś... i w pewnym sensie kształtowania. Przez tak długi czas nie miał nikogo. Ty i Asa nie byliście zbyt opiekuńczy i kochający. Rosa uważa, że zachowujecie dystans. Tak więc stracił Iris, a potem stracił was. To cudownie, że po tych wszystkich latach znalazł kogoś takiego jak Laura, która jest wystarczająco rozumna i wystarczająco kochająca, żeby pozwolić mu sobie pomagać. I Clayowi również. Tak się cieszę, że załatwiłeś mu tę pracę w Filadelfii, kiedy Owen cię o to poprosił. Chłopiec nigdy by jej nie dostał bez pomocy. Może wymyśli jakieś sposoby na ulepszenie tego hotelu? Sam powiedziałeś, że jest on w opłakanym stanie, a ty nie będziesz w niego inwestował. Owen przypuszcza, że chcesz go sprzedać, ale on nigdy by się na to nie zgodził. To jego hotel i on go kocha; ten i pozostałe trzy, od których zaczynał. Jeśli Clay chciałby ożywić je swoimi pomysłami, a przy okazji nauczyć się rzemiosła, czyż nie byłoby to wspaniałe? Założyła drugi kolczyk i wybrała dopasowany do kolczyków naszyjnik. — Feliksie, czy mógłbyś mi pomóc? — Zamknęła oczy, walcząc z nagłym pożądaniem, które ogarnęło ją w momencie, gdy Feliks dotknął jej szyi koniuszkami palców. To nie ma nic wspólnego z Feliksem, pomyślała. To dlatego, że nie ma nikogo, kto by mnie przytulił. Żadnej namiętności, żadnej miłości... a ja muszę mieć jedno albo drugie. Będzie musiała kogoś znaleźć. Już tyle czasu minęło odkąd kazała Nedowi odejść... — Słucham? — zapytała. — Pytałem, kiedy przyjdzie twoja pokojówka. Nie lubię denerwować się z powodu spóźnienia. — Będzie tu za chwilę. Mamy mnóstwo czasu. Niepotrzebnie się denerwujesz. — Obserwowała, jak Feliks spaceruje po pokoju. — Ty nie jesteś zdenerwowany, jesteś podekscytowany. — Nonsens.
— Nie, potrafię to poznać... Chodzi o moją bransoletkę, prawda? Zachowujesz się tak, odkąd nam ją zwrócili. Masz nadzieję na schwytanie złodzieja, mimo że upłynęło tyle lat. — Pokręciła głową. — Ja tak nie myślę. Wydaje mi się to niemożliwe. — Już nie jest niemożliwe. Zwłaszcza teraz, gdy sprawa przybrała nowy obrót. Oni wiedzą, co robią. Będą nieustępliwi. Wytropią tego drania i jego wspólników. Kimkolwiek są ci włamywacze, nie mają dość rozumu, by pojąć, że my nie pozwalamy bezkarnie wkraczać w nasze życie i niszczyć ładu, który stworzyliśmy. Wcześniej czy później wpadną w pułapkę, bez względu na to ilu ich jest, i jeśli ja mam w tej sprawie coś do powiedzenia, to do śmierci będą gnili w lochu jak plugastwo, którym są. Szkoda tylko, że trzeba marnować pieniądze na ich żywienie. Powinni zostać rozstrzelam. Jedyny pożytek, jaki mogą przynieść, to pokazowa lekcja dla tych, którzy uważają włamania za coś fascynującego. Może zmienią zdanie, jeśli dowiedzą się, że dopilnujemy, aby ci zgnili w kryminale. Zapadła cisza. Leni siedziała przy toaletce, obserwując, jak Feliks poprawia swój smoking, umieszcza jedwabną chusteczkę w przedmej kieszonce i staje przed lustrem, by wyeliminować ewentualne niedociągnięcia. Kiedy westchnął z aprobatą, Leni wiedziała, że wszystko jest na miejscu, wszystko w porządku. Pod nieskazitelnym smokingiem krył się kocioł nienawiści, wściekłości i nieprzejednanej mściwości, której jednak świat nie mógł dostrzec. Świat widział jedynie doskonałość. Leni wstała, kiedy weszła jej pokojówka, przynosząc odświeżoną suknię. Ze zdziwieniem stwierdziła, że ma lodowate ręce. Mimo upływu lat wciąż nie potrafiła zaakceptować męża, a przecież nie zapomniała, dlaczego z nim jest. Podniosła ramiona, gdy pokojówka wkładała jej przez głowę jedwabną suknię. Nie ma powodu się martwić, powiedziała sobie, cokolwiek Feliks zrobi ze złodziejem lub złodziejami, nie będę miała z tym nic wspólnego. Ja chcę tylko odzyskać moje klejnoty. Potem, jeśli postanowi się zemścić, trudno. Nie dotknie to ani mnie, ani nikogo z nas. Jesteśmy zbyt daleko od tych spraw. Nie będziemy nawet wiedzieli, co się zdarzy.
Laura wreszcie odebrała telefon. — Dzwoniłem nawet do Rosy — złościł się Clay. — Powiedziała, że cię nie ma. — Byłam z przyjacielem na kolacji. Czemu jesteś taki zdenerwowany? Ja się nie wściekałam, kiedy telefonowałam rankiem i cię nie zastałam. Zostawiłam wiadomość w hotelu, ale skoro właśnie dzwonisz, to ja nie... — Odebrałem twoją wiadomość. Co to za przyjaciel? — Po prostu przyjaciel. Zjedliśmy w domu podwieczorek, a potem poszliśmy do restauracji pod nazwą Julien. Podobałaby ci się. Jest bardzo elegancka. — O którego przyjaciela chodzi? Twój głos brzmi jakoś inaczej. Jakbyś była szczęśliwa — dodał oskarżycielskim tonem. — Cóż w tym złego? Clay, co się z tobą dzieje? Czy nie chcesz, żebym była szczęśliwa? — Jasne, że chcę, tylko...och, do diabła, Lauro, wiesz, że nie znoszę, kiedy coś się dzieje, a ja nic o tym nie wiem... jestem poza sprawą. — Ale przecież nie możesz być w centrum wszystkich spraw — powiedziała uprzejmie Laura. — Gdybyś nawet mieszkał tutaj, nie mówiłabym ci o wszystkim, co robię. — Mówiłabyś mi więcej. Co chciałaś mi powiedzieć rano przez telefon? — Znaleźli część skradzionej biżuterii. — Co?! — W nowojorskim lombardzie. Jak myślisz, co powinniśmy zrobić? — Cholera, ja nie... Co znaleźli? — Jedną z bransolet. — Tylko jedną? — Tylko o niej nam powiedzieli. — Co jeszcze mówili? — Niewiele. Nie wiedzą, kto ją zastawił, ale... — Ale właściciel lombardu na pewno coś powiedział! — Clay, gdybyś pozwolił mi dokończyć... Powiedział, że to był młody blondyn w ciemnych okularach, nic szczególnego. — Ale kwit! Zawsze trzeba podpisać kwit! Policja na pewno go widziała!
— Było na nim nazwisko Ben Franklin i fałszywy adres. — I to wszystko co mają? Nic więcej? — Czy nie zaskakuje cię to nazwisko? — Tak, to bardzo miłe ze strony Bena. To naprawdę wszystko, o czym wiedzą? Nie ma żadnych innych śladów? Nie wiedzą, gdzie dalej szukać? — Mówią, że nie, ale sądzę, że gdyby nawet wiedzieli, nikomu nie powiedzą. Clay, nie mam pojęcia... — Jesteś pewna, że nie mówili nic więcej? Nie pominęłaś jakiegoś drobiazgu? Do diabła, pomyśl! Jesteś pewna, że właściciel nic nie zauważył? Jak to się stało, że wezwał policję? — Rozpoznał bransoletę dzięki opisowi, który rozesłała policja. Clay, nie mam pojęcia, co robić. Jakie jest twoje zdanie? — Nie mieszaj się do tego. My nie mamy z tym nic wspólnego. Nikt nas nie podejrzewa. A właściwie jak to się stało, że Ben jest w Nowym Jorku? Myślałem, że siedzi w Europie. On pisuje do ciebie. Czy wspominał, że wybiera się do Nowego Jorku? — Nie, ani słowem. Myślisz, że zadzwoniłby, gdyby tu był? — Przecież mu zabroniłaś. — Wiem, ale gdyby bardzo chciał się z nami spotkać... Czasami myślę, że miło byłoby go zobaczyć. Zapadła cisza. — Tak, byłoby miło — odpowiedział, wreszcie Clay. — On był naprawdę świetny... zazwyczaj. Na przykład wtedy, gdy robiliśmy skok w Brooklinie i ci ludzie wrócili wcześniej. Musieliśmy wydostać się przez strych i przejść przez dach. Bardzo się baliśmy, a Ben cały czas opowiadał nam kawały. Potem zabrał nas do kina, na hot-dogi i lody, pamiętasz? Cholera, teraz ciągle jem lody, ale smakowały lepiej, kiedy kupował je Ben. Tylko że... Chryste, gdyby tylko nie wpakował nas w kłopoty... Znowu zapadła cisza. — Muszę kończyć, Clay. Owen spodziewa się mnie za parę minut. Porozmawiamy za kilka dni. Ale zadzwoń do mnie, gdyby przyszło ci do głowy, co mamy robić. — Po prostu zachowuj się spokojnie. I zatelefonuj, jeśli wydarzy się coś nowego, a teraz trzymaj się. — Dobrze. Kocham cię Clay.
— Ja ciebie też. — Clay miał pochmurną minę, kiedy odłożył słuchawkę. Cholera, zaklął, wszystko układało się całkiem dobrze. Zaczynał już snuć plany na przyszłość, a teraz musiało wydarzyć się to. Trzy lata, na miłość boską! Można by sądzić, że w każdym przyzwoitym lombardzie dawno wyrzucili policyjne opisy skradzionych przedmiotów, jeśli nie słyszano o nich przez trzy lata. Co się dzieje z tymi cymbałami? Czy nigdy nic nie wyrzucają? W dzisiejszych czasach na nic nie można liczyć. Myślisz, że jesteś już jakoś ustawiony i nagle... — Clay! Zabawiasz się tam, czy co? — Clay podskoczył na dźwięk głosu kierownika, który wrzasnął z biura. Ten bydlak nadal potrafił go przestraszyć, choć nie wspominał o zwolnieniu z pracy. Clay wiedział, że go nie lubiano, ale właściwie dlaczego mieliby go lubić? Był dwudziestoletnim chłopakiem, który nigdy przedtem nie pracował w hotelu. Feliks Salinger polecił go zatrudnić, czy im się to podoba czy nie, mówiąc, że będzie nowym asystentem recepcjonisty. Co mieli robić? Wiwatować z radości? Nie wiwatowali, ale nie czynili też wiele hałasu wokół tej sprawy. Byli starzy i nędzni, jak ten hotel. Byli tu od zawsze, tak jak ten hotel. Wiedzieli, że Feliks chce, aby Owen go sprzedał i wybudował całkiem nowy na większym obszarze, a to by oznaczało koniec ich pracy. Nie mieli pojęcia, dlaczego Owen jeszcze tego nie zrobił, ale nie pytali. Siedzieli cicho, mając nadzieję, że nikt nie będzie zwracał uwagi na hotel Filadelfia Salinger. Być może marniał i chylił się ku upadkowi, ale dla tych, którzy pamiętali lepsze czasy był domem. Nic nie powstrzymywało ich jednak od traktowania go jak śmiecia, rozmyślał Clay. W grafiku umieszczali go na nocnych zmianach i szeptali po kątach, kiedy był w pokoju. Ostatnio jednak Clay zaczął brać nad nimi górę. Owen Salinger z jakiejś przyczyny lubił ten stary hotel i Clay doszedł do wniosku, że jeśli będzie postępował uczciwie, może pewnego dnia zajmie miejsce Willarda Payne'a jako kierownik i sam będzie prowadził ten hotel. Laura ciągle powtarzała, że ich przyszłość związana jest z Salingerami, więc dlaczego nie miałby zostać nowym, rzutkim kierownikiem? Jeśli Ben mógł być ekspertem ochrony w europejskim hotelu, to dlaczego Clay nie miałby poradzić sobie lepiej w amerykańskim hotelu Salingerów?
— Przepraszam — powiedział, wchodząc do biura kierownika. — Rozmawiałem z moją siostrą z Bostonu. Przesyła panu pozdrowienia i dziękuje, że się pan mną opiekuje. Willard Payne poprawił swoje okulary w stalowych oprawkach. — Bzdury. Clay uśmiechnął się do niego szeroko i usiadł na brzegu biurka, nachylając się w stronę aparatu słuchowego staruszka. — Powiedziała, że powinienem pana słuchać. Mówiłem jej 0 tym, jak ciężko każe mi pan pracować, a ona stwierdziła, że to dobrze, bo powinienem się ustatkować i mógłbym się wiele nauczyć od kogoś, kto jest w tym interesie tak długo jak pan. Ona chyba ma rację. Willard przytaknął kilka razy, a jego obwisłe policzki falowały łagodnie. — Twoja siostra to mądra dziewczyna. Bierz z niej przykład i pamiętaj, że mądrość przychodzi z wiekiem. — Odsunął swoje krzesło. — Przejmujesz dyżur. Do zobaczenia jutro. — Został pan dziś do późna — zauważył Clay. — Jest już prawie północ. — Sprawdzam coś — odparł Payne niejasno. — Do zobaczenia rano. Gdy Clay został sam, rozwalił się na krześle Payne'a, opierając nogi na biurku. Sprawdza mnie, mruknął, traktuje jak uczniaka. Clay wiedział, że był młody. Wściekał się, że nie jest siwym, miłym politykiem albo mafiosem. Chciałby, żeby była przy nim Laura. Powiedziałaby, że Payne jest zazdrosny, bo Feliks wyświadczył Clayowi przysługę i dzięki temu on poczułby się lepiej. Ona zawsze sprawiała, że czuł się lepiej. Była to jedna z jej wielkich zalet. Niestety, Clay tkwił sam w Filadelfii, w podupadłym hotelu. Nie znalazł sobie jeszcze dziewczyny i nikt się nim nie przejmował. Bena już nie było, a Laura miała Owena i jakiegoś faceta, który zaprosił ją do Juliena. Na miłość boską, to musiało kosztować majątek. I kto mu pozostał? Nikt. Cholera, nikt na tym podłym świecie nie był tak samotny jak on. Muszę się napić, postanowił, biuro może poczekać pół godzinki. Pomachał Terry'emu Levonio, wchodząc do zatłoczonego baru Brass Ring na końcu korytarza. Terry uśmiechnął się, szczerząc zęby pod wąsami, które stały się modne w Filadelfii. Brass Ring
stanowił azyl dla ludzi z prasy i telewizji. Wymieniany był w przewodnikach po Filadelfii i był jedyną częścią hotelu Filadelfia Salinger, która bezustannie przynosiła zyski. — Północ, godzina melancholii — zauważył Terry, kiedy Clay zajął ostatni pusty stołek przy barze. — A ty potrzebujesz maleńkiego przyjaciela. — Zręcznie wymieszał szkocką z wodą sodową. — Towarzysza, który rozjaśni najciemniejszą głębię nocy. — Na zdrowie. — Clay wypił do dna i podstawił kieliszek do ponownego napełnienia. — Czy Payne pytał o mnie? — Jak zwykle. Ile czasu tutaj spędzasz, ile pijesz, czy mówisz o Salingerach, dlaczego się tu znalazłeś, ciągle ta sama śpiewka. Ten wypij powoli. Oczekuję od klientów, że pozwolą moim doskonałym drinkom spływać pieszczotliwie w dół, a nie spadać jak wodospad Niagara. — Czemu nie. — Clay sączył drinka. — Ładne spinki — powiedział podziwiając gagatowo-diamentowe prostokąty na wykrochmalonych mankietach Terry'ego. — To prezent. — Od kogo? — Ode mnie dla mnie. — Odszedł, żeby obsłużyć dwie kobiety przy końcu baru. Clay rozpoznał jedną jako prezenterkę wiadomości, a drugą jako prowadzącą południowy program publicystyczny. Skąd Terry wziął pieniądze na kupno gagatowo-diamentowych spinek? — zastanawiał się leniwie. I na porshe'a, którego prowadził, na krawaty od Brioniego i na ten kosztowny portfel. Jako pojedyncze przedmioty były one drogie, ale osiągalne. Clay też miał kilka krawatów od Brioniego. Jednak biorąc pod uwagę wszystko razem, styl życia Terry'ego był o wiele bardziej imponujący. Clay orientował się, ile Terry zarabia i nietrudno było odgadnąć, jakie ma napiwki. Jest tylko jeden sposób, pomyślał kończąc drinka. On to wszystko kradnie. Clay zachwycił się swoją przenikliwością. Cholera, ten facet prawdopodobnie kradnie cały czas, odkąd on tutaj jest, zirytował się nagle. Coś działo się dosłownie pod jego nosem, a on o tym nic nie wiedział. Clay jest asystentem kierownika i nie pozwoli nabijać się w butelkę. Uderzyła go jeszcze jedna myśl. Cholera, jeśli w hotelu brakuje na wszystko pieniędzy, to kogo za to obwinią? Jego, a kogóż by innego? Chryste, kiedy wreszcie
wyszedł na prostą i próbuje sam czegoś dokonać, ten drań zaczyna robić mu kawały. Clay nie podniósł głowy, gdy Terry wrócił, żeby ponownie napełnić jego kieliszek. Zastanawiał się, jak ktoś mógłby okradać bar. Najłatwiejszy sposób, to chować do kieszeni forsę za co trzeci czy co czwarty drink i nie wybijać sumy w kasie. Pewnie tak robi, stwierdził Clay. Jest zbyt radosny, żeby być uczciwym. Nigdy nie przestaje się uśmiechać. Clay zaczął obserwować. Mijały godziny. Nie spuszczał oczu z wirujących palców Terry'ego, który nalewał, miksował, serwował, stukał w klawisze kasy, przyjmował pieniądze i wrzucał je do przegródek, nie gubiąc ani centa. — Kto pilnuje interesu? — zapytał Terry parę minut po drugiej. — Zawołają mnie, jeśli będą mnie potrzebować — odparł Clay. — Pewien mądry facet powiedział, że gdzie kota nie ma, tam myszy harcują. Clay przytaknął. — O tym samym myślałem. Jednak obserwował nadal. Terry robił mnóstwo rzeczy, ale nie chował pieniędzy do kieszeni bez wystukania należności w kasie. Clay mógłby przysiąc. Więc chodzi o coś innego. Powinien pamiętać! Ben mówił mu setki razy, że sprytni złodzieje działają tak, żeby ich sztuczki wyglądały na zgodne z prawem. Ześlizgnął się ze stołka. — Zapisz to na mój rachunek — rzucił do Terry'ego. — Zoba- * czymy się jutro. O której przychodzisz? — O trzeciej, jak doskonale wiesz, bo sprawdzasz moje karty niehumanitarnych godzin pracy. — Nie zawsze pracujesz o tej samej porze. — Jutro jak zwykle. Czy mam zadzwonić do ciebie za godzinę i upewnić się, że nie zasnąłeś za biurkiem? — Nie zasnę. Wiem, jak trzymać oczy szeroko otwarte. Pomachał na odchodnym, a następnego ranka, kiedy w barze było jeszcze ciemno, a wszystkie pokojówki przebywały na górze, Clay wślizgnął się po cichu do pomieszczenia dla personelu, które znajdowało się w piwnicy hotelu i zaczął otwierać wytrychem szafkę Terry'ego. Czuł się jak detektyw pragnący wykryć przestępstwo. Czuł też dreszczyk innych emocji. Jak za dawnych czasów, pomyślał,
rozkoszując się chłodem metalowego wytrycha w ręku i uczuciem władzy, kiedy drzwi się otworzyły. Niech tylko Laura dowie się, że jeszcze potrafię to robić. Nie, nie mogę powiedzieć Laurze. Ona by tego nie pochwaliła. To mój własny sekret i, oczywiście, Terry'ego, bo jeśli coś znajdę, to położę go trupem na miejscu. Paul dobrnął na szczyt falochronu i odwrócił się, żeby pomóc Laurze, ale ona była już na górze, robiąc zgrabny, długi krok i stając obok niego. Razem spoglądali na srebrnobłękitny ocean. Ta część wybrzeża Cape Ann wrzynała się ogromnymi blokami skalnymi w wody Atlantyku. Na skałach małymi gromadkami usadowiły się mewy. W oddali zimorodki krążyły nad falami oceanu, nurkując, by schwytać nieostrożne ryby tuż pod powierzchnią wody. Potem uderzały mocno skrzydłami, żeby wzbić się w górę i zniknąć w jasnej popołudniowej mgiełce. Fale rozbijały się o skałę, na której stali Paul i Laura. Zmienny wiatr powiał w ich stronę rozpylonymi kroplami wody. Pozostały one na włosach Laury, błyszcząc jak klejnoty w popołudniowym słońcu. Paul dotknął jednej, potem drugiej. Objął Laurę ramieniem. — Pokonywałaś te skały, jakby to były schody — powiedział. — Nie mówiłaś mi, że jesteś amatorką wspinaczki. — Już bardzo dawno tego nie robiłam. — Odchyliła głowę do tyłu, czuła się silna i wolna w świeżym, słonym powietrzu. — Kiedyś z braćmi wspinałam się na skały na rzece Hudson. — Z braćmi? — Z moimi kolegami i ich braćmi. Odsunęła się i usiadła na skale, zawiązując sznurówkę drżącymi palcami. Czuła złość i było jej słabo. Nie chciała kłamać. Nigdy więcej nie chciała okłamywać Paula ani nikogo z rodziny. Powiedziała już tyle kłamstw, że nie miała pojęcia, które powiedziała komu i to ją przerażało, a teraz było jeszcze coś więcej. Spędziła z Paulem pięć wieczorów w ciągu dwóch tygodni, jakie minęły od przyjęcia. Wychodzili na kolacje, koncerty, do kawiarni. Siedzieli i rozmawiali godzinami. Wiedziała, że chce, aby więź z Paulem trwała wiecznie, tak jak chciała, żeby na wieki była związana z Salingerami. A to oznaczało, że musi być wobec nich uczciwa. Tylko tyle. Jeśli jednak będzie popełniała głupie błędy... Jak uwolnię
się od kłamstwa, które stało się tak wielkie i trwa tak długo? Wstała, zachowując pewną odległość od Paula. — Poskaczemy po skałach? — Dobry pomysł. Nie robiłem tego od dzieciństwa, wtedy ojciec mnie tu przyprowadzał. — Ojciec? — Przeskoczyła na następną skałę. Kiedy złapała równowagę, odwróciła się do niego. — Ty i Thomas skakaliście po tych skałach? Paul roześmiał się. — Mój bardzo spokojny ojciec był mistrzem wioślarstwa i wspinaczki, dopóki nie doznał kontuzji kręgosłupa. — Paul jednym susem dołączył do Laury. —A ciebie kto tego nauczył? Założę się, że nie Clay. Z tego co widziałem, nie stąpa tak pewnie jak ty. — Nie, nauczył mnie... ktoś w Nowym Jorku. — Twój przyjaciel? — Bardzo długo był najlepszym przyjacielem, jakiego mieliśmy. Zostawiła go z tyłu, skacząc lekko ze skały na skałę i przypominając sobie, jak kiedyś wspinali się na ceglane i kamienne mury, przyczepiając się stwardniałymi opuszkami palców do parapetów, rynien i bluszczu. Przyspieszyła, podekscytowana swoją siłą. Tenis, pływanie, długie marsze na uniwersytet i z powrotem, spacery po Bostonie sprawiły, że jej mięśnie stały się napięte i sprężyste. Mogłabym znowu to robić, gdybym chciała, ale nigdy nie będę. Paul obserwował łagodny zarys jej smukłego ciała. Przypominała mu tancerkę. Laura nie chodziła, Laura płynęła. Wygląda też jak gazela, pomyślał. Nieuchwytna, płochliwa, skora do ucieczki, jeśli coś ją wystraszy i piękna. Podążał za nią, przyznając w duchu, że wie o niej więcej niż dwa tygodnie temu, ale i tak mniej, niż się tego spodziewał. Po dwóch tygodniach z każdą inną kobietą wiedziałby już wszystko o jej przeszłości, przyjaciołach, upodobaniach i znałby dotyk jej ciała pod swoim. Aż do tej chwili nie zdawał sobie spraw>, jak przewidywalne stały się wszystkie jego romanse i jak bardzo zaabsorbować może go kobieta, która jest tak odmienna: frustrująca, denerwująca, fascynująca, czarująca i nie poddająca się żadnej klasyfikacji. Laura przystanęła i nachyliła się, żeby coś podnieść. — To maleńki pierścień z kamienia — zawołała, a jej głos niósł się w powietrzu. — A może to jest kość. Czy to nie zadziwiające?
Dogonił ją i przyjrzał się małemu pierścieniowi na jej dłoni. — To krynoid. Daleki kuzyn rozgwiazdy i morskiego jeżo-zwierza. — Wziął krynoida z ręki Laury. — Jest skamieliną. Ma prawdopodobnie trzysta pięćdziesiąt milionów lat. Laura wpatrywała się w Paula ze zdziwieniem. — Trzysta pięćdziesiąt milionów? — Oddał jej znalezisko, a ona zamknęła je w dłoni. — Trudno to pojąć. To tak jakbyśmy dotykali wieczności. — Uśmiechnęła się. — Można by pomyśleć, że skoro coś może przetrwać tak długo i w tak doskonałym stanie, to romanse i reputacja też by mogły. Roześmiał się. — Dobrze powiedziane. W świetle tego jesteśmy niestali i beznadziejnie krótkowieczni. Nadal obracała pierścień w dłoni. — Jak to kiedyś wyglądało? — Prawdopodobnie miało odnogi... Paleontolog na pewno by wiedział. — Rozgwiazda... morski jeżozwierz — wyszeptała, jakby te słowa miały wyczarować magiczne obrazy. — Nie do wiary... tyle wspaniałych rzeczy czeka, żeby zostały odkryte. Włożyła skamielinę do kieszeni dżinsów. — Czy nie byłoby wspaniale mieć kolekcję takich przedmiotów? Gdyby zdarzyło się coś złego, moglibyśmy je wyjąć i przypomnieć sobie, że niektóre rzeczy są doskonałe i nie znikają, więc gdybyśmy bardzo się starali... — Zarumieniła się, a potem dodała: — Oczywiście wielu ludziom nie byłoby to potrzebne. Ujął ją pod brodę. — Masz najdziwniejsze na świecie wyobrażenie, że pełno jest ludzi bez problemów. Nie wiem, skąd ci to przychodzi do głowy. Nawet ten krynoid nie jest doskonały. W gruncie rzeczy on umarł. Laura uśmiechnęła się. — Masz rację. Lepiej poszukam innego obiektu zazdrości. — Nie. — Wziął jej twarz w dłonie. — Nie ma niczego i nikogo, komu mogłabyś zazdrościć, moja słodka dziewczyno. Zaćmiewasz wszystkich swoim blaskiem. Gdybyś tylko nauczyła się ufać sobie tak bardzo, jak my ufamy tobie... — Dziękuję — przerwała Laura. Poczuła zawrót głowy, tak jakby cała została wciągnięta w ciepło jego rąk. Z trudem utrzymy-
wała równowagę na występie skalnym. — Nie sądzisz, że powinniśmy wracać? Robi się późno. Wzruszył ramionami, czując się celowo niezrozumianym i podążył za nią wzdłuż skał. Poruszała się szybko, niemal frunęła i próbując za nią nadążyć, Paul pozbył się rozdrażnienia, reagując na otaczające ich piękno. Ocean uspokoił się. Fale pluskały o ciemne skały, które wydawały się zmieniać kolor z minuty na minutę pod wpływem wydłużonych cieni i miedzianego blasku słońca chylącego się na horyzoncie. Powietrze było ciepłe, ale bryza przyniosła odrobinę wieczornego chłodu. Kiedy Paul dojrzał parking, ogarnął go żal. Czuł się prawie tak, jakby porzucał wyspy szczęśliwe. — Cieszę się, że to zaproponowałaś — powiedział do Laury, kiedy wsiadali do samochodu. — Przywróciłaś mi młodość i uczyniłaś ją lepszą, niż kiedykolwiek była, nawet w moich marzeniach. — Wycofał wóz z parkingu. — Nie pamiętam, kiedy miałem lepszy dzień. — Kiedy fotografowałeś piękne kobiety na rynku w Avinio-nie — powiedziała żartobliwie Laura. — Czy mówiłem, że to było wspaniałe? — Mówiłeś, że był to jeden z najlepszych twoich dni. Uśmiechnął się. — W pewnym sensie był. Ale nie spędziłem go z tobą, więc nie mógł być tak wspaniały, jak myślałem. W zasadzie pamięć szybko zawodzi. Już prawie o tym zapomniałem. Roześmiała się. — Czy pamiętasz, gdzie będziemy jedli kolację? — W Tawernie Królewskiej, o osiemnastej trzydzieści. Jesteś głodna? — Wygłodniała. — Ja też. Dotrzemy tam za dziesięć minut, może szybciej. Tawerna Królewska była zbudowana na wzniesieniu górującym nad główną ulicą Gloucester i zatłoczonym nabrzeżem, gdzie oblepione solą łodzie rybackie skrzypiały i kołysały się na lekkim wietrze. Z tyłu każdej łodzi przymocowana była lina grubości ludzkiego nadgarstka, przywiązana do masywnych słupów wielkimi węzłami, sztywnymi od morskiej soli lub skręcona na pokładzie. Obok przystani, na głównej ulicy, znajdowały się sklepy i restauracje zbudowane z drewna pociemniałego od słonego powietrza. Miasto
wydawało się wieczne jak ziemia, ocean i niebo. Tolerowało nowoczesność, która towarzyszyła turystom, ale samo się jej oparło. Laura delektowała się tym wszystkim, a zwłaszcza poczuciem trwania, które przypominało jej ulubione zakątki Bostonu. Paul zaparkował przy Królewskiej Tawernie i zaprowadzono ich do maleńkiego pokoju na zapleczu. Paul jakoś dogadał się z właścicielami, żeby udostępnili jemu i Laurze miejsce do umycia się i przebrania na kolację. Był to pusty pokoik tylko z dwoma krzesłami i małą łazienką. Laura weszła pierwsza, niosąc podręczną torbę, którą dostała od Allison. „Ubierz się wygodnie" — powiedział Paul, ale ona umierała z niepewności, co zabrać. W maleńkim pokoiku Królewskiej Tawerny ściągnęła dżinsy i pachnącą morzem koszulę khaki. Umyła się tak dokładnie, jak to było możliwe w małej miednicy i włożyła białą bawełnianą sukienkę z długimi rękawami i głębokim dekoltem w kształcie litery V na plecach. Na szyi zawiesiła turkusowy naszyjnik, który kupiła w małym sklepiku w Provincetown na Cape. Nie mogła nic zrobić z fryzurą. Wilgotne powietrze skręciło jej rozpuszczone falujące włosy w kasztanowe pierścienie. Fryzura nie jest lśniąca ani wyszukana, pomyślała, ale taka musi wstać. Ostatni raz zerknęła do lustra i zobaczyła swoją zarumienioną twarz. Wygląda na zbyt szczęśliwą i zbyt podnieconą, stwierdziła. On na pewno lubi opanowane, światowe kobiety, a nie podekscytowane nowicjuszki. Po chwili, skoro nikt nie patrzył, wzruszyła ramionami. Trudno. Taka już jestem. Paul czekał na nią w barze, spoglądając na przystań, gdzie właśnie wyładowywano białe prostokątne pojemniki z homarami. Laura obserwowała go przez moment. Miał smutną i poważną twarz. Po raz pierwszy zastanowiła się nad tajemnicami Paula, zamiast martwić się swoimi własnymi. Odwrócił się i zobaczył Laurę. W jego oczach zajaśniały zadowolenie i podziw. — Jesteś prześliczna i zawstydzasz mnie. Czuję się jak zakurzony tramp. Zamówiłem ci wino. Niedługo wrócę. Usiadła przy stole i tak jak on przyglądała się pracy silnych mężczyzn w porcie Gloucester Cape Ann, położonym około pięćdziesięciu mil na północ od Bostonu. Można było wspinać się po skałach, zjeść kolację ze świeżo złowionych homarów i wrócić do domu przed północą. Jeśli chciało się wracać do domu.
Przypomniała sobie swoją podręczną torbę, dotknięcie palców Paula muskającego krople na jej włosach i obejmującego ją ramieniem. Jeśli chciało się wracać do domu. Ogarnęła ją fala szczęścia. Przyłożyła dłoń do policzka. Pomyślała, że na pewno się rumieni. Była tak rozpalona. Jakie to głupie, pomyślała, zachowuję się jak dziewica. Jednak w pewnym sensie tak właśnie się czuła. Szybki seks na tylnych siedzeniach samochodów w szkole średniej i przelotne romanse na studiach nie rozbudziły Laury. Uznała, że ta sfera ludzkich doznań jest mocno przereklamowana. Zadawała sobie pytanie, co właściwie w niej fascynującego? Teraz, siedząc w Królewskiej Tawernie, przepełniona szczęściem uderzającym do głowy jak wino, bardziej niezwykłym niż seks, trudniej osiągalnym niż namiętność, Laura zaczynała rozumieć. „Moja słodka dziewczyno. Zaćmiewasz wszystkich swoim blaskiem". Poczuła dłoń Paula na swoim ramieniu i podniosła głowę, by spojrzeć w jego ciemne oczy. Miała wrażenie, że jej ciało ulatuje ku niemu. Jedli kolację w łagodnym blasku okrętowych latarni, dobiegał ich szmer głosów i delikatny dźwięk sztućców. Rozmawiali cicho, a ich ręce muskały się, gdy spoglądali na siebie z uśmiechem i narastającym pożądaniem. Tylko w jednym momencie czar prysnął. — Jesteś jedyną kobieta, jaką znam — powiedział Paul — która potrafi rozłupać homara, nie zmieniając swego talerza w pobojowisko. Byłabyś dobrym magikiem albo kieszonkowcem. Jeszcze wina? — Nie, dziękuję. — Siedziała, patrząc na talerz. Jej wyćwiczone giętkie palce załatwiły sprawę, kiedy ona rozmawiała z Paulem i była zajęta swoimi myślami. Paul już dawno zapomniał o tym żarcie. Opowiadał teraz o pobytach na Cape Ann w dzieciństwie. Spędzał tu weekendy ze szkolnym przyjacielem, którego rodzina miała dom w Marble head Neck. — Tylne podwórko było skarpą pochyloną ku zatoce. Urządzaliśmy wyścigi, kto szybciej sturla się po trawie do wody. Po pewnym czasie jego rodzice stwierdzili, że nie jest to najbezpieczniejszy plac zabaw dla dzieci i postawili tam ogrodzenie. Wtedy po raz pierwszy ktoś wskazał mi, co jest dla mnie najlepsze.
Laura uśmiechnęła się lekko. Uczucie szczęścia powróciło. — To dlatego ciągle podróżujesz? Bo nie znosisz ogrodzeń? Zaskoczony, odparł. — Nie wiem. Muszę się nad tym zastanowić. Masz rację, nie znoszę ich. Zawsze chcę je przeskakiwać, zamiast otworzyć furtkę. A ty? Na pewno jesteś w tym dobra, sądząc po tym, jak pokonujesz skały. Czy świetnie skaczesz przez płoty? — Tak — odparła dumnie, chcąc podzielić się z nim tą tajemnicą. — Ale nie robiłam tego od bardzo dawna. — Ja też nie. Poćwiczymy to któregoś dnia, dobrze? Będziemy udawać, że jesteśmy dziećmi i poskaczemy przez ogrodzenia. — I przekonamy siebie samych, że nikt nie może nam zabronić? — I przekonamy siebie samych, że nie ma takiej rzeczy, której nie bylibyśmy w stanie zrobić. — Podoba mi się to. — Powiedz lepiej, czy w to wierzysz? — Tak — odparła krótko i uśmiechnęli się do siebie. Potem siedzieli w ciszy, słuchając muzyki dobiegającej z przystani. Wzeszedł księżyc, nadając łodziom widmowe kształty. Paul ujął dłoń Laury w swoje ręce. — Odwiozę cię do Bostonu, jeśli sobie tego życzysz. Chyba że wolałabyś zostać tutaj. — Wolałabym zostać. Podniósł jej rękę do ust i pocałował wnętrze dłoni. — Mieszkanie mojego przyjaciela jest puste. Korzysta z niego tylko w weekendy. Skinęła głową, nie pytając, jak często Paul gości w tym mieszkaniu. To jej nie obchodziło. Każde z nich miało przeszłość, w którą nie będą się wzajemnie wtajemniczać. Dom był położony na końcu Marblehead Neck. Kolonia szarych, pokrytych gontem posiadłości rozciągała się na wąskim łuku wysuniętym w głąb Zatoki Marblehead. W oddali Laura dostrzegła światła miasteczka Marblehead, ale wokół było ciemno. — Nie uprzedzałem o naszym przyjeździe, więc nie będzie nikogo, kto by cię rozpieszczał i przygotował śniadanie — zastrzegł się Paul, wjeżdżając na podjazd. — Liczyłam, że ty się tym zajmiesz. — Ufna kobieta. Skąd wiesz, że potrafię gotować?
— To nie ma znaczenia, jeśli tylko potrafisz rozpieszczać. Roześmiał się i wysiadł z samochodu, sięgając na tylne siedzenie po ich torby. — Poczekaj chwilę. Muszę wziąć klucz. Jest schowany na latarni, o ile sobie przypominam... Dawno go tu nie było, ucieszyła się Laura, zapominając, że nie obchodzi jej przeszłość Paula. Powiało lekko zbutwiałym drewnem, kiedy otworzył drzwi. Przeszedł przez salon, zapalając światła i otwierając okna. — Pójdziemy na górę — powiedział Paul. Objął ramieniem jej talię, kiedy wspinali się po krętych schodach. Weszli do długiego pokoju rozjaśnionego blaskiem księżyca. Gdy Paul obrócił Laurę ku sobie, objęła go ramionami. Miała pewność, że wszystko, co się między nimi działo, było dobre i naturalne. — Dwa tygodnie — szepnął Paul, a jego usta musnęły jej wargi. — To cała wieczność. — Nie dla mnie... — zaczęła mówić Laura, ale usta Paula zatrzymały jej słowa. Poczuła ostry smak koniaku na jego języku. To był długi pocałunek, tonęła w nim, mając za pas ratunkowy szerokie ramiona Paula. Gdy odchylił głowę, odetchnęła drżącymi ustami. — Lepiej będzie, jak usiądę. Roześmiał się łagodnie. — Jest łóżko. — Trzymając jej rękę, poprowadził Laurę przez pokój po srebrnych promieniach księżyca w stronę wysokiego łoża otoczonego białymi zasłonami. Gdy już leżała, pochylił się nad nią, pocałował ją znowu, ujmując jej twarz w swoje dłonie. — Moja cudna dziewczyno, moja ukochana Lauro... Laura płonęła z pożądania. Nigdy niczego nie pragnęła tak bardzo, jak teraz pragnęła Paula: jego ust, rąk i jego ciała złączonego z jej ciałem. Zrzucił sportową marynarkę, niecierpliwe palce Laury zaczęły odpinać jego koszulę, podczas gdy on zsuwał z jej ramion sukienkę. Pokój tonął w srebrnym blasku, a ciało Laury jaśniało jak perła. — Mój Boże, jesteś taka piękna. Słowa Paula odebrała jak fizyczną pieszczotę, poruszyła się spontanicznie. Nie mogła już czekać. — Przepraszam — wyszeptała, zawstydzona swoim podnieceniem.
— Nie przepraszaj! — zaprotestował gwałtownie, a potem dodał szybko: — Nie chciałem krzyknąć na ciebie, ale nie usprawiedliwiaj się. Nigdy. Moja ukochana dziewczyno, robimy to, na co mamy ochotę, bo pragniemy się nawzajem, bo dajemy sobie radosc... — Tak — westchnęła. — Tak, pragniemy się nawzajem, tak. Dotknął ustami jej piersi. Sutek stwardniał pod wpływem dotyku jego warg i języka. Z ust Laury wyrwał się cichy okrzyk, Płonęła. Dłońmi gorączkowo przesuwała po plecach Paula, przynaglając dążąc do spełnienia. Nagle poczuła pustkę i chłód, Paul odsunął się od niej. Wsparł się na łokciu, zamyślony. Az do tego momentu akceptował jej pożądanie bez zastrzeżeń. Był przyzwyczajony, że kobiety go pragną i jego ręce poruszały się z wieloletnią wprawą. Ale Laura różniła się od innych. Była zmysłowa, lecz niemal niezręczna; wymagająca, ale niepewna; już me dziewica, ale dziwnie niedoświadczona. Natarczywa kobieta i niewprawiona dziewczyna. Przez jego głowę przemknęła myśl, że me jest pewien, czy ona pożąda właśnie jego, czy po prostu mężczyzny. — Co się stało? — spytała Laura. Jej głos drżał. Próbowała dojrzeć oczy Paula. Jego twarz przypominała maskę. — Paul, pragnę cię. Myślałam, że ty też mnie pragniesz. Sądziłam, ze odczuwasz to samo. Nigdy nie przypuszczałam, że mogę tak czuc... Bez słowa, gwałtownie przyciągnął ją do siebie. Całował jej splątane loki, gładkie czoło, delikatne powieki kryjące ogromne jasne oczy. Jego ręce pieściły ciało Laury, jak gdyby była ona pierwszą kobietą, jaką poznawał. Pobudziła go i zaabsorbowała w zaskakujący sposób. — Taka dziecinna, i taka kobieca... — szepnął, wchodząc w nią. Ich ciała poruszały się zgodnym rytmem, a Laura miała wrażenie, że płynie na purpurowej chmurze w objęciach anioła. Jej rozkosz graniczyła z ekstazą. Ostatnią świadomą myślą było pragnienie, by ten stan trwał wiecznie.
Rozdział ósmy Clay poświęcił miesiąc na dociekania, do czego służy pilot znaleziony w szafce Terry'ego Levonio, a jeszcze jeden miesiąc, by upewnić się, że ma rację. To było tak proste, że aż genialne. Proszę, proszę! Terry, uśmiechnięty barman, miał tyle rozumu, żeby to wszystko obmyślić. Wreszcie Clay wypróbował to pewnej nocy, o leniwej porze tuż przed świtem, kiedy personel nocnej zmiany siedział wpatrzony w czasopisma lub telewizor, usiłując nie zasnąć. Korytarz był pusty, restauracja zamknięta, a bar ciemny i cichy. — Idę do toalety — powiedział Clay do odwróconego tyłem kierownika nocnej zmiany, który kiwnął głową, nie odrywając wzroku od westernu z Johnem Wayne'em. Za rogiem korytarza Clay otworzył tylne wejście i wślizgnął się do baru. Butelki były odstawione na miejsce, kieliszki umyte, a kontuar lśnił. Cały pedantyczny Terry. Clay stanął za barem, trzymając pilota zabranego kilka minut wcześniej z szafki Terry'ego. Kierując go na kasę, przyciskał guziki na chybił trafił, aż w ciszy pomieszczenia usłyszał wyraźny trzask. No właśnie, ucieszył się Clay. Jeśli ktoś zaplanowałby zgarnięcie
niezłej forsy na życie z baru, to skonstruowałby mały elektroniczny przedmiocik, który czyniłby kasę przejściowo niesprawną, kiedy ten ktoś sobie życzy. Naciskałby tylko ten guziczek niepostrzeżenie pod kontuarem i kiedy wybijałby cenę drinka tak, żeby wszyscy to widzieli, ta cena wcale by się nie wybiła. To tak jak pisanie na maszynie bez taśmy. A on zgarniałby pieniądze do kieszeni i po powrocie do domu miałby... ile? He by miał w kieszeni? Wyszedł z baru, zamykając za sobą drzwi i zszedł na dół do pomieszczenia dla personelu, żeby odłożyć pilota dokładnie w to samo miejsce. Przy końcu długiego dyżuru zgarnąłby prawdopodobnie dziesięć procent nocnego utargu. Zarabiamy w tym barze tysiąc sześćset, tysiąc siedemset dolców każdej nocy. Przynajmniej tak wskazuje licznik kasowy, co oznacza, że faktycznie zbliżamy się do dwóch tysięcy, a przyjaciel Terry codziennie zabiera do domku kilka setek. Nic dziwnego, że wozi tyłek w porsche'u. — Spokój? — zapytał kierownika nocnej zmiany po powrocie. W odpowiedzi usłyszał delikatne chrapanie. Cholera, zaklął Clay. Tym miejscem należałoby nieźle wstrząsnąć. Usiadł na swoim wysokim stołku w recepcji i myślał. Mógłby powiedzieć Terry'emu, co znalazł i na tym koniec. Nie byłoby niebezpieczeństwa, że Clay Fairchild będzie oskarżany, jeśli ktoś inny by to wykrył. Ale on powinien lepiej sobie poradzić. Powinien dostać medal za uratowanie tysięcy dolarów dla hotelu. Dla Salingerów. Powinien dostać awans. Dlaczego nie? — zapytał samego siebie. Laura zbliżyła się do nich i proszę, jak daleko zaszła. Mógłby przekonać ich, że jest dareni bożym dla hotelu Filadelfia Salinger i związać się z Salingerami tak trwale jak ona. Czyż Laura nie byłaby z niego dumna? Jeśli będą sprytni i cierpliwi, to nie ma powodu, aby Laura i Clay Fairchild nie znaleźli się w samym centrum imperium Salingerów. A potem niech tylko ktoś spróbuje im cokolwiek odebrać. Następnego ranka, kiedy tylko Willard Payne wszedł do swojego biura, Clay zapukał do jego drzwi i powiedział, że chce z nim porozmawiać o bardzo poważnym problemie.
Ciemnoszare, stalowe biurko Laury stało w pokoju bez okna wśród szafek na segregatory, stolików pod maszyny do pisania i trzech podobnych mu biurek, przy których pracowały inne asystentki. Siedząc w bezlitosnym świetle jarzeniówek, trudno było uwierzyć, że tuż za zamkniętymi drzwiami znajdował się elegancki hol wspaniałego hotelu. „Pewnego dnia upiększymy to miejsce", zapewniał Jules LeClair raz lub dwa razy na miesiąc, ale jak dotąd bez efektu. Był zbyt zapracowany, by się tym zająć. „Recepcjonista w hotelu wysokiej klasy musi robić wszystko, i to znakomicie" -— instruował Laurę, kiedy pojawiła się w pracy po raz pierwszy. „Musi być oczami i uszami, matką i ojcem hotelu. Jeden z gości nazwał mnie kiedyś burmistrzem hotelu i, oczywiście, miał absolutną rację". Jules LeClair nosił doskonale skrojony czarny garnitur i czerwoną, brokatową kamizelkę. Jego wąsy były starannie przycięte, a fale siwych włosów misternie ułożone. Kierował hotelem zza swego rzeźbionego orzechowego biurka, ustawionego w najbardziej newralgicznym miejscu holu. W wazonie codziennie zmieniano kwiaty. Ołówki były zawsze zatemperowane. Ciężkie szkło zabezpieczające blat biurka lśniło tak, że szef mógł się przejrzeć. Jego własne odbicie radowało mu oczy, nim rzucił się w wir codziennej pracy. — Pracujemy od siódmej rano do piątej po południu cztery dni w tygodniu — oznajmił Laurze. — Oczywiście możesz pracować dłużej. Tylko w ten sposób można nauczyć się, jak być doskonałym recepcjonistą. Naturalnie zawsze ktoś jest przy tym biurku, przez całą dobę, ale najistotniejsza pora, kiedy jesteśmy absolutnie niezbędni i wszystko by się bez nas zawaliło, to godziny między siódmą rano i siódmą wieczorem. Dlatego ja, Jules LeClair, pracuję w tych godzinach. Każdy, kto chciałby mi kiedyś dorównać, powinien pracować w tym samym czasie przy moim boku. Na lunch przeznaczamy dokładnie godzinę. Resztę czasu poświęcamy na to, aby z wielką radością spełniać życzenia gości. Dzięki temu powrócą jeszcze do nas i opowiedzą swoim przyjaciołom, jak wspaniale byli obsłużeni. Każdego dnia, wręczając im klucze do pokoi, pozdrawiamy ich, wymieniając nazwiska. Jeśli przebywali tu już kiedyś, dopilnowujemy, aby zastali w swoich pokojach ulubione drinki i kwiaty. Pamiętamy też, czy będą życzyli sobie bilety do
teatru na koncert czy na mecz koszykówki. Wyjeżdżają z przekonaniem, że jesteśmy cudowni i mają całkowitą słuszność. Czy zawsze jesteś taka cicha jak myszka? To doskonale. To znaczy, ze się nauczysz. Każdego dnia Jules dawał jej inne zadanie do wykonania i wkrótce Laura miała swój prywatny katalog informacji na temat miasta, hotelu i stałych gości. . — Bywają chwile, kiedy trzeba polegać na innych ludziach — mówił jej Owen — ale nigdy na ich informacjach. Musisz posiadać swoje własne. W przeciwnym razie zawsze będziesz tylko asystentką. Zawsze będziesz zmuszona polegać na innych. — Nie będę zmuszona — powiedziała Laura. — Ani na Julesie ani na nikim innym. Owen uśmiechnął się. — Bardzo dobrze — pochwalił, nie uświadamiając Laurze, ze zaczęła już się uniezależniać od jego opieki. Świetnie da sobie radę sama, pomyślał z zadowoleniem. Dzień rozpoczynał się dla Laury, zanim jeszcze Owen opuścił swój pokój. Rosa przygotowywała jej śniadanie o szóstej trzydzieści i Laura była w hotelu dwadzieścia pięć minut później, kiedy Arlington Street wydawała się jeszcze uśpiona, a w głównym holu hotelu Salinger panowała cisza. — Witam mój znakomity personel — powiedział uprzejmie Jules i usadowił się na rogu biurka Laury. - Oto pierwsze polecenia na dzisiaj. - Wręczył teczki z zadaniami do wykonania — Lauro, dla ciebie mam specjalne zajęcie. Wynajmiesz jacht na pięć dni dla hrabiny Iriny, za dwa tygodnie Ucząc od dzisiaj. Do rezerwacji użyjesz naszego czeku. Sekretarka hrabiny, oczywiście, pokryje koszty po przyjeździe. Nalegaj, aby wyznaczono kucharza Louisa. W zeszłym roku hrabina chwaliła jego creme brulee. Kiedy to załatwisz, napiszesz do hrabiny list tej treści, a ja go podpiszę. Madame d'Allessio życzy sobie odwiedzić salon Diora, gdy będzie przebywać w Paryżu w przyszłym tygodniu. Tym zajmę się sam, bo to sprawa delikatnej natury. Musimy dołożyć starań, aby moj przyjaciel z Paryża czuł się szczęśliwy, oddając nam takie przysługi. Ale ty napisz do madame, że z wielką przyjemnością mogliśmy jej pomóc. Ten list również osobiście podpiszę. A teraz kilka innych spraw — Omawiał wszystko bardzo pośpiesznie, a Laura kiwała
głową, nic nie mówiąc. Była zła, że Jules zajmujący wysokie stanowisko i otrzymujący znaczne napiwki nie pozwala jej nigdy na bezpośrednie kontakty z najbogatszymi gośćmi. Drzwi otworzyły się. Jules podniósł głowę. — Tak, słucham? — Czy mogę z panem pomówić? — Pytanie Feliksa było czystą formalnością. — Ależ oczywiście — odparł Jules, a grymas jego małych ust wskazywał, że dla nikogo poza osobą tak ważną jak Feliks nie oderwałby się od pracy. — Lauro, zastąpisz mnie w recepcji. Nie podejmuj żadnych decyzji. Po prostu wydawaj klucze, zapisuj życzenia i często się uśmiechaj. To nie potrwa długo. — A więc — zwrócił się do Feliksa — może usiądziemy na kanapie przy oknie? Stamtąd będę miał oko na moje biurko i moją piękną asystentkę. Laura patrzyła, jak siadają razem na kanapie. Kiedy Feliks wszedł, uśmiechnęła się do niego, ale on nie zwrócił na nią uwagi i Laura zastanowiła się —jak zwykle, gdy widziała go w hotelu — co sądzi o tym, że Owen pominął jego akceptację, gdy zaproponował jej stanowisko asystentki Julesa. Podniosła głowę, kiedy pierwszy poranny biegacz stanął przed nią, prosząc o klucze. Krople potu kapały na nieskazitelnie wypolerowany szklany blat. — Dzień dobry, panie Starrett —powiedziała Laura i uśmiechnęła się, biorąc klucz z górnej szuflady biurka. — Czy życzy pan sobie, abym poleciła dostarczyć orzechowe bułeczki i kawę do pańskiego pokoju? — Oczywiście — spoglądał na nią zmęczonymi oczyma. — Jest pani tu nowa. Zapamiętałbym panią. — Dziękuję. — Było dużo mądrzej umieścić panią tutaj. O wiele przyjemniej jest popatrzeć na panią niż na tego sfrancuziałego strojnisia, który tu zazwyczaj tkwi. Znasz też moje nazwisko. Laura uśmiechnęła się ponownie, myśląc, że jeśli nawet miałaby słabą pamięć, to nie sposób byłoby zapomnieć głośnego nosowego akcentu z Dallas i wygórowanych wymagań Wylie'go Starretta. — Pamiętamy naszych ulubionych gości — powiedziała i podniosła słuchawkę. — Zamówię dla pana śniadanie. Proszę dać mi znać, jeśli będzie pan potrzebował szofera.
Zadzwoniła do kuchni i uprzejmie powitała sześciu innych gości, gdy pojawił się przed nią mały, blady człowieczek, nerwowo mnący chusteczkę w dłoni. Próbowała przypomnieć sobie jego nazwisko, ale nie udało się. Nie pamiętała również, aby go wcześniej widziała. — Czym mogę panu służyć? — zapytała ciepło, żeby zatuszować swoje niedopatrzenie. — Towarzystwo Systemów Bezpieczeństwa. Byłem umówiony o ósmej z... Serce Laury zabiło tak gwałtownie, że nie usłyszała kilku następnych słów. Jednak strach minął równie szybko, jak ją opanował. Co się z nią działo, że ciągle ogarniało ją przerażenie na dźwięk słów system bezpieczeństwa, a nawet w momencie, gdy widziała policjanta idącego naprzeciw? Nikt jej nie szukał. Nie było się czego obawiać. Uśmiechnęła się do siebie. Z wyjątkiem tego, że nie potrafi odróżnić ochroniarza od zamożnego gościa hotelu Salingera. — Przepraszam — powiedziała — Z kim miał pan się spotkać? — Z panem Asą Salingerem. Laura zadzwoniła na górę, żeby potwierdzić spotkanie i skierowała mężczyznę do gabinetu Asy. Miała jedynie chwilę na to, by zastanowić się, co za problemy związane z bezpieczeństwem chce rozwiązać Asa, bo natychmiast musiała zająć się zaaferowanymi gośćmi, którzy potrzebowali informacji lub chcieli zamówić bilety na imprezy tego wieczoru. Odpowiadała gościom, notowała ich nazwiska i życzenia. Kiedy Jules i Feliks wrócili, Laura podała Julesowi listę. — A, doskonale. Widzi pan — zwrócił się do Feliksa — moja mała Laura jest tak sprawna jak atrakcyjna. Napisałem do pana Owena Salingera, aby podziękować mu za taką pomocnicę. Ale już wróciłem, Lauro. Mogę zająć moje krzesło? Zwolniła je, kryjąc swoją niechęć pod chłodnym uśmiechem. — Lauro — rzekł Feliks — chciałbym, żebyś wypiła ze mną kawę. Maskując swoje zaskoczenie, spojrzała na Julesa. Jemu nie udało się ukryć podziwu i zaciekawienia widocznych w jego oczach, gdy przenosił wzrok z Feliksa na Laurę. Nie mogąc nic wyczytać z ich twarzy, westchnął i skinął głową.
— Ale tylko na krótką chwilę. Jesteśmy, rzecz jasna, bardzo zajęci. Laura uśmiechnęła się, gdy odchodzili. — Co cię tak bawi? — Myślałam tylko o Julesie. Przez swoją czerwoną kamizelkę i sposób, w jaki porusza głową przypomina mi rubinowe kolibry z Cape. Feliks uśmiechnął się lekko. — Nie przyszło mi to do głowy. Dziwne, że wcześniej nie zauważył, że jest bystra... i diabelnie atrakcyjna. Zmierzył ją wzrokiem, patrząc z uznaniem na perłowo-szarą garsonkę, białą bluzkę zapiętą pod samą szyją i ciemnobłękitną jedwabną apaszkę, zawiązaną jak krawat, ozdobioną szpilką z kości słoniowej. Jak przez mgłę przypomniał sobie nieciekawą, niezdarną nastolatkę, która zaczęła pracować u niego trzy lata wcześniej i zastanawiał się, kto ją tego wszystkiego nauczył. Przypuszczał, że Allison. Ona ciągle kimś się opiekuje. Zbłąkanymi zwierzętami, zbłąkanymi ludźmi, nawet przyjaciółmi i krewnymi, którzy, jak sądzi, potrzebują jej pomocy. Do diabła, ona zawsze musi wszystkim pomagać. Tak jak jej matka, pomyślał. Ma to po matce. Na pewno nie nim. On pozostawia ludzi samym sobie. Jeśli czegoś bardzo chcą, to i tak o to poproszą. — Możemy usiąść tutaj — wskazał, zatrzymując się. — Przyniosą nam kawę. Laura usiadła na pasiastej kanapie. Prezes Sieci Hoteli Salingera może wypić kawę w holu, jeśli ma na to ochotę. Dlaczego inni nie mogą? Gdybym miała własny hotel... — Jak rozumiem, uczysz się wszystkiego o zarządzaniu hotelami — zaczął Feliks. — Wszystkiego, czego mogą mnie nauczyć Owen i Jules. Sądzę, że oni wiedzą rzeczywiście wszystko. — Studiujesz w college'u? — Tak. — I co zrobisz z całą tą wiedzą? — Użyję jej. — Laura obserwowała kelnera z hotelowej restauracji, który ustawiał filiżanki, dzbanek kawy, serwetki i koszyczek z bułeczkami na stoliku przed nimi. Powinien przynieść owoce. Musi to zapamiętać. Kiedy kelner napełnił filiżanki, powiedziała: — Owen chce dać mi pracę, gdy skończę studia.
— Masz już pracę, u Julesa. — Chciałabym czegoś więcej. Chciałabym sama zarządzać hotelem. — Tylko jednym? Uśmiechnęła się. — Na początek jednym. — Ale myślałaś o innych? — Myślałam o możliwościach — powiedziała ostrożnie. Obserwowała go, zastanawiając się, dlaczego zmienił się w stosunku do niej. Miał twarz bez wyrazu, ale głos o wiele cieplejszy niż kiedykolwiek w ciągu trzech lat jej pobytu w rodzinie Salingerów. — Czy chciał mnie pan spytać o coś szczególnego? — Nie, o nic szczególnego. Po prostu, pomyślałem, że dobrze by było gdybyśmy porozmawiali. Jules jest z ciebie bardzo zadowolony. Ojciec twierdzi, że szybko się uczysz. Moja córka nazywa cię swoją najlepszą przyjaciółką, a ja prawie cię nie znam. Leni powiedziała mi, że w dzisiejszych czasach młode kobiety pragną coraz więcej. Myślała o tobie i wygląda na to, że miała rację. Którym hotelem spodziewasz się zarządzać? — Niczego się nie spodziewam. Nie rozmawialiśmy o tym zbyt wiele. Z pewnością będzie to jakiś mały hotel, ale decyzja należy do Owena. — I sądzę, że będzie to jeden ze starszych hoteli. — Starsze hotele są małe. Toczyli słowną walkę i Laura była spięta. Cokolwiek by twierdził, on czegoś od niej chciał, a ona nie wiedziała czego. Bała się, że nie będzie dostatecznie szybka, aby mu dorównać. W tym momencie zobaczyła Owena idącego przez hol. Odruchowo wstała. — Co, u licha... — zaczął Feliks nie przyzwyczajony do tego, by ludzie przerywali konwersację bez jego przyzwolenia. Podążył za wzrokiem Laury i spostrzegł Owena, który uśmiechał się szeroko, podchodząc do nich. — Moja droga Laura — ujął jej dłoń i przytrzymał przez chwilę — oraz Feliks przy śniadaniu. To towarzystwo, któremu nie sposób się oprzeć. Owen usiadł w fotelu obok Laury, ale zwrócił się do Feliksa. — Co za przypadek. Przyszedłem wcześnie i zastałem cię przed rozpoczęciem pracowitego dnia.
— Czy coś się stało? — O ile wiem, nic. — Owen podniósł filiżankę z kawą, którą podała mu Laura. — Dziękuję, moja droga. Staram się być na bieżąco, Feliksie. Wiesz, jak bardzo wszystkim się interesuję. Emerytura tego nie zmieniła. — Przesyłamy ci cotygodniowe raporty. — Oczywiście, że przysyłacie. Czy możesz mi powiedzieć coś więcej o tym nowym hotelu, który budujecie w St. Kitts? — A o co chodzi? — Pokoje są małe! Twarz Feliksa przybrała wyraz defensywnego napięcia. Pochylił się do przodu i krótko wyjaśnił, dlaczego zdecydowali się zainwestować pieniądze w sale konferencyjne i teren golfowy, kosztem mniejszych sypialni. Laura obserwowała jego zniecierpliwione gesty rąk, przygarbione plecy, sylwetkę pochyloną w stronę Owena i pełne niepokoju oczy. Nagle poczuła, że widzi Feliksa po raz pierwszy. Za wszelką cenę chce uzyskać aprobatę Owena, stwierdziła, zaskoczona słabością tego mężczyzny, którego uważała za nieczułego. Przez moment było go jej żal, ale po chwili, gdy Owen zrobił uwagę na temat kosztownego otoczenia hotelu, twarz Feliksa zarumieniła się z irytacji, a jego zgrzytliwy głos stał się jeszcze ostrzejszy. — Jeśli ty lubisz dziewiętnastowieczne sypialnie, to nie znaczy, że lubią je nasi klienci. Im się to nie podoba. Oni chcą urozmaicenia; basenów, hal sportowych, terenów golfowych, marmurowych korytarzy i francuskich kucharzy. My im to wszystko zapewniamy, ale to wymaga pieniędzy. To również przynosi pieniądze. Nie ma innego powodu, żeby cokolwiek robić, chyba że będziemy bawić się w sentymenty, tak jak czynisz to ty, trwając z uporem przy tych swoich starych hotelach. Jak można mieć takie romantyczne podejście do cegieł i zaprawy murarskiej? Każdy głupiec powiedziałby ci, że powinniśmy je zburzyć i zbudować nowe. Owen powoli pokręcił głową. — Romantyczność to jedyny czar, jaki nam pozostał. Mam plany co do tych hoteli. — Jego poważne spojrzenie spoczęło na Laurze. — Pewnego dnia ja i ty zobaczymy, co można z nimi zrobić. Zawsze o nich myślałem, ale byliśmy zajęci budową sieci hoteli. Mijały lata, a ja straciłem wiele energii. Teraz mając kogoś
młodego, kto może mnie inspirować... Zobaczymy, co da się zrobić. W przeciwnym razie Feliks poczeka, aż umrę, a potem je zburzy, by zbudować wysokie wymyślne budynki z basenami i maleńkimi pokojami. — Które przyniosą zysk — wtrącił krótko Feliks. — Te cztery hotele osiągają równowagę. Nigdy nie przynosiły strat. — Owen przyglądał się synowi. — Dlaczego tak się tym przejmujesz, Feliksie? Chodzi o cztery hotele z pięćdziesięciu ośmiu hoteli Salingera, tutaj i w Europie. — Cztery prestiżowe miejsca: Nowy Jork, Chicago, Filadelfia, Waszyngton, gdzie nie mamy nowoczesnych hoteli, bo nie mogę konkurować z tobą. Cztery miasta, w których nazwisko Salinger oznacza drugorzędny i ponury. Owen przytaknął. — Masz rację. Nasze nazwisko powinno oznaczać doskonałość. Coś na to poradzimy. — Jak? Przecież nie pozwalasz nam tknąć tych hoteli. Umieściłeś je w swojej cholernej prywatnej korporacji i odseparowałeś od reszty hoteli. To nie ma sensu! To nie jest dobry interes! — Ale może jest to dobry romans? — Owen uśmiechnął się do Laury. — I być może nie jestem jeszcze zbyt stary, żeby wpleść odrobinę romantyczności w interesy. Warto chyba spróbować, nie sądzisz, Feliksie? Feliks wzruszył ramionami. — Fanaberie — mruknął. — Wybacz, mam pracowity dzień. Ma tu przyjść ktoś z Towarzystwa Systemów Bezpieczeństwa. Chcę się z nim zobaczyć. — On już tu jest — wtrąciła Laura. — Pytał o pana Asę i wysłałam go na górę. — Macie jakieś problemy z bezpieczeństwem? — zapytał Owen. — Nie jest to na razie duży kłopot, ale może być większy. W zeszłym miesiącu dwóch gości zostało okradzionych przed hotelem. Wynajęliśmy detektywa. Kręcił się tu i tam przez dwa tygodnie, a drugi incydent miał miejsce tuż obok niego, więc muszę znaleźć sposób, aby zapobiec następnym takim przypadkom. — Tak, dobrze, dobrze. Inaczej ludzie będą uważali, że nie jest u nas bezpiecznie. Należy położyć temu kres. Zatrudnicie więcej detektywów?
— Wynajmę ich tuzin, jeżeli będzie to konieczne. Najpierw jadnak muszę zasięgnąć opinii eksperta. — Dlaczego nie każecie swojemu detektywowi usiąść? — spytała Laura. Owen i Feliks spojrzeli na nią ze zdziwieniem. — Chodzi mi o to — ciągnęła nerwowo dalej — że gdy stoi, jego oczy są na niewłaściwym poziomie. Jeżeli usiądzie, będzie patrzył na kieszenie spodni i łatwiej dostrzeże złodzieja. — Na Boga! — wrzasnął Owen, ściągając na nich niechętną uwagę. — To wspaniałe. Kto by o tym pomyślał? Feliksie, załatw krzesło dla swojego człowieka! — Stałby się zbyt łatwy do rozszyfrowania —powiedział oschle Feliks. — Co ty na to? — zapytał Owen. Ośmielona jego pochwałą, Laura zignorowała Feliksa. — Należy go posadzić na wózku inwalidzkim. — Z blaszanym garnuszkiem i małpką! — wykrzyknął Owen. — To już przesada — mruknął Feliks, ale po raz pierwszy okazał zainteresowanie. — Warto spróbować — powiedział Owen. Uśmiechnął się szeroko do Laury. — Tylko człowiek mający twórczy umysł zdolny jest rozumować jak kieszonkowiec. Dziękuję, moja droga. Nagle krzyknęła jakaś kobieta. Na moment wszyscy w holu zamarli w bezruchu. Po chwili tłum się ożywił. Ludzie dreptali i mówili jednocześnie, wyczuwało się atmosferę niezdrowej sensacji. Feliks poderwał się ze swojego fotela i już go nie było. — Muszę iść — powiedziała Laura do Owena. — Jules będzie mnie potrzebował. — Tak, tak, idź. — Zmarszczył swe krzaczaste brwi. — Nigdy nie mieliśmy tu do czynienia z przemocą, nigdy... Laura pocałowała go w głowę i ruszyła do recepcji. Jednak zanim tam dotarła, zobaczyła Feliksa pochylonego nad kobietą, którą ułożono na kanapie. Wyglądał na bezradnego i rozwścieczonego. — Czy mogłabym pomóc? — zapytała Laura. — Pani nie chce powiedzieć, co się stało. Nie chce doktora i nie życzy sobie policji — wycedził przez zaciśnięte usta. Kobieta miała zamknięte oczy, po twarzy płynęły łzy. Po
pięćdziesiątce, pomyślała Laura. Zbyt mocny makijaż, rozjaśnione włosy, kosztowny kostium, wspaniałe perły i wypielęgnowane paznokcie. Zjawił się Jules, ale odsunął się, widząc, jak Laura pochyla się i delikatnie dotyka czoła kobiety. — Zamówiłam dla pani herbatę. Czy może pani usiąść? Mając nadal zamknięte oczy, kobieta potrząsnęła głową. Laura dała znak Feliksowi, który przez moment walczył z chęcią zapytania, kim ona, u diabła, jest, żeby wydawać polecenia. Po chwili jednak zdecydował, że spokój w holu jest ważniejszy. — Jules — rzucił. — Przynieś herbatę i coś do jedzenia! Jules stoczył ze sobą podobną walkę, po czym z wściekłością odwrócił się na pięcie i bez słowa odmaszerował. — Pomogę pani usiąść — powiedziała Laura cicho. — Jeżeli nie jest pani w stanie się ruszyć, będziemy musieli przenieść panią do sali klubowej, żeby sprawdzić, jakie odniosła pani obrażenia. — Nie jestem ranna. — Kobieta spróbowała usiąść. Otworzyła oczy i spojrzała na Laurę. — Zmaltretowana, ale powinnam przywyknąć... — Zamknęła oczy i znów je otworzyła. — Czy pracujesz tutaj? — Laura przytaknęła. — Przepraszam, że narobiłam hałasu. — Nonszalancka poza zawiodła i kobieta znowu zamknęła oczy. — Mój Boże, mój Boże, co ludzie powiedzą? — To nie ma znaczenia! — Ma znaczenie, ma znaczenie. Ty tego nie rozumiesz. Jesteś za młoda. — Kobieta usiadła. Otoczona ramieniem Laury, otworzyła ponownie oczy, a łzy zostawiły mokre smugi na grubej warstwie pudru. — Przepraszam, przykro mi. Wiem, że nie powinnam tu przychodzić. Mówiłam sobie setki razy, że lepiej mi będzie w Dallas, nie wiedząc, co on knuje, ale potem znalazłam się tutaj. Oczywiście ona była w jego pokoju, mimo że przyrzekał nie zobaczyć się z nią nigdy więcej... — Nie sądzę, aby pani chciała tutaj o tym rozmawiać — przerwała Laura stanowczo. — Leżała w łóżku naga, ta mała ladacznica. Czekała, aż on wróci z porannego biegania. —Kobieta roześmiała się chrapliwie. — Dobre, zdrowe ćwiczenia od samego rana. Nikt nigdy nie zarzucił Wylie'emu Starrettowi, że nie dba o siebie. Mówią, że jest u szczytu formy... O Boże, co we mnie wstąpiło, że chciałam policzyć się z nim tutaj, w holu, skoro wiedziałam, że użyje pięści! On zawsze
używa... — Pochyliła się, gdyż złapał ją atak kaszlu. W tym samym czasie nadeszli Jules i boy z tacą. Laura uśmiechnęła się uprzejmie, jakby to było zupełnie naturalne, że Jules jej usługuje. — Dziękuję... Niech pan będzie tak dobry i postawi to tutaj... O, dobrze, że przyniósł pan coś do zjedzenia. — Napełniła filiżankę. — Proszę przestać mówić, pani Starrett, tylko wypić to i zjeść kilka ciasteczek. Potem umieścimy panią w pokoju na górze. Przypuszczam, że ma pani jakiś bagaż?! Kiwnęła głową, a w jej oczach malowało się zaskoczenie. Nabrzmiałe półksiężyce pod oczami były czarne od tuszu. Laura wytarła je delikatnie chusteczką. — Proszę wypić herbatę, pani Starrett — poleciła łagodnie. — Mam na imię Virginia. Ginny. Chcę, żebyś nazywała mnie Ginny. Laura uśmiechnęła się. — Ja jestem Laura Fairchild. Zechce pani tu zaczekać, a ja dopilnuję, by przygotowano dla pani pokój? Możemy porozmawiać później, jeśli pani sobie tego życzy. Kiedy się pani odświeży i odpocznie. — Chcę porozmawiać. Zaprowadzisz mnie do mojego pokoju! — Władczy ton dziwnie kontrastował z jej czerwonymi oczami i zalaną łzami twarzą, ale wydawało się oczywiste, że była przyzwyczajona do rozkazywania. — Oczywiście — odparła Laura, wstając. Spostrzegła, jak Jules wykonuje gwałtowne gesty. Jego personel chodził tylko tam, gdzie on polecił. Laura spojrzała na kobietę na kanapie i rozłożyła delikatnie ręce, na znak, że nie ma innego wyjścia. — Zajmę się pokojem — powiedziała do Virginii Starrett i przeszła przez hol w stronę recepq'i. — Bardzo skuteczne działanie — rzekł Feliks do Julesa. — Ma pan szczęście, że ona tutaj była. Owen przyglądał się, stojąc obok. Widząc, jak twarz Julesa ciemnieje, położył po przyjacielsku dłoń na jego ramieniu. — Dobrze ją wyszkoliłeś, Jules. Ona przynosi ci zaszczyt. — Och! — Jules odetchnął. — Oczywiście to bardzo trudne. To wielka odpowiedzialność wyszkolić dobry i godny zaufania personel.
Ale pana protegowana, panie Salinger, jest świetną, młodą kobietą. Bardzo szybko się uczy. Jestem dumny z tego, czego się nauczyła. I wszyscy trzej mężczyźni, każdy na swój sposób zadowolony, stali na straży Virginii Starrett pijącej swoją herbatę pośród dyskretnych, cichych rozmów w holu, gdzie wszystko wróciło do normy. Po kolacji, w kuchni domu Owena, Laura opowiadała Paulowi 0 swoim dniu i zakończyła przedstawieniem Julesa LeClaira w akcji „Jestem dumny z tego, czego się nauczyła". Laura wykonała mały, precyzyjny ukłon, doskonale naśladując francuski akcent Julesa i jego głęboki głos. — Idealnie — przyznał Paul, gdy śmiali się wspólnie. — To Jules jak żywy. Jesteś wspaniała. — Skąd wiesz? Mówiłeś mi, że nie interesujesz się hotelami. — Teraz zwracam na nie więcej uwagi. Wstąpiłem tam kilka razy, żeby upewnić się, że warunki, w których pracujesz są do przyjęcia. Laura uśmiechnęła się, ale jej oczy były poważne. — Co byś zrobił, gdyby okazały się nie do przyjęcia? — Chwyciłbym Julesa za kark, wrzuciłbym go do zatoki i nakarmiłbym nim homary. — I zostałbyś zlinczowany przez poławiaczy za zmianę smaku bostońskich homarów. Paul nie zrobiłbyś nic! Pokręcił głową. — Chciałem zobaczyć cię przy pracy, by móc sobie to wyobrazić, gdy o tobie myślę w środku dnia. Wiesz, dosyć często to robię. Mów dalej. Dokończ swoją opowieść. Jakim cudem usłyszałaś Julesa składającego sobie gratulacje za twoje umiejętności, skoro odeszłaś, żeby załatwić pokój dla zrozpaczonej damy? — Szłam bardzo wolno. Chciałam usłyszeć, o czym mówią. — Mądra kobieta. Zawsze wiesz, co się dzieje za twoimi plecami. Dobrze się bawiłaś, prawda? — Wspaniale. Jules bardzo rzadko pozwala mi zajmować się gośćmi. Dotarłam do Ginny Starrett przed nim. Gdybym mogła robić takie rzeczy codziennie, byłoby cudownie. — Chyba nie chciałabyś mieć stałego strumienia kryzysowych sytuacji! — zauważył rozbawiony. — Dlaczego nie? Rozwiązywanie kryzysów tworzy bohaterki.
Roześmiał się. — Ty już jesteś dla mnie bohaterką. — Spojrzał na nią badawczo. — Nie chcesz chyba być bohaterką w oczach Mesa LeClaira? — Nie. Chcę nią być dla siebie, żeby wiedzieć, że w pracy jestem doskonała. — W tej pracy? — zapytał Paul. — A co z aktorstwem? — To był tylko jeden z moich pomysłów. Aktorstwo to hobby. — Czy to nie Owen tak powiedział? — Ja tak mówię. Potrafię naśladować ludzi i to jest zabawne, ale oprzeć na tym całe życie, to co innego. Nie mam czasu na to, żeby się przekonać, czy to mi się uda, czy nie. A tak mogę odnieść sukces dużo szybciej i naprawdę to uwielbiam. To jest coś, o czym mogę rozmawiać i niczego nie ukrywać. — Przerwała. — To coś z czego mogę być dumna. — Ukrywać — powtórzył Paul w zamyśleniu. — Dlaczego miałabyś coś ukrywać? — Mam nadzieję, że nie będę musiała — odrzekła, załatwiając szybko sprawę. — Ale co by było, gdybym spróbowała zostać sławną aktorką i poniosłabym porażkę, a później wkroczyłabym na drogę przestępstwa? Uśmiechnął się i pokręcił głową. — Nie mogłabyś tego zrobić. Ty nie wzięłabyś niczego do ręki w domu towarowym, żeby to obejrzeć, a co dopiero uciec z tym. — Zastanawiał się, co ona właściwie miała na myśli. Nie miał zamiaru zmuszać jej, żeby mu powiedziała. Miała prawo do swoich sekretów. Ale to było zastanawiające. — Tak czy inaczej, pozwól że pomogę ci zostać bohaterką. Czy mam zameldować się w hotelu i zażyczyć sobie jakiejś egzotycznej obsługi, mówiąc, że ty jesteś jedyną osobą, jaka może ją zapewnić? — Nie świadczymy tego rodzaju usług — wyjaśniła z powagą na twarzy. — Międzynarodowe Stowarzyszenie Recepcjonistów tego zabrania. Wybuchnął śmiechem. — To dobrze. W takim razie będziesz musiała sama sobie poradzić. Dla mnie to obce terytorium. — Masz na myśli to, że praca jest ci obca. Każda praca? — Być może. Nigdy żadnej nie miałem, ale podejrzewam, że
czułbym się obco, gdybym musiał zaspokajać zachcianki innych ludzi, zamiast zająć się własnymi. — Ale możesz zaspokoić swoje fantazje. Masz fotografię. Dlaczego nie zrobisz z tego użytku? — Nie potrzebuję. — Nie miałam na myśli pieniędzy. Chodziło mi o to, żebyś zrobił coś ze swoim życiem. Nadał mu kierunek. — Lauro, moje życie jest wspaniałe. Niczego w nim nie brakuje. — Tego wieczoru na moim przyjęciu powiedziałeś, że masz wszystko, ale chciałbyś pragnąć więcej. — A ty powiedziałaś, że nie rozumiesz, o co mi chodzi. — Teraz chyba rozumiem. Masz wszystko, czego chcesz, ale brakuje ci jakiejś kluczowej idei, czegoś, co sprawia, że cała reszta coś znaczy. Nie masz niczego ważnego w życiu? — Ty jesteś ważna. — Czy nie możesz traktować mnie poważnie? — Traktuję cię poważnie. — Nie, nie traktujesz. Ja mówię o tym Paulu Janssenie, który przez cały dzień nie zajmuje się niczym innym tylko rozrywką: żeglowaniem z przyjaciółmi, czytaniem lub robieniem zdjęć, jeśli ma na to ochotę, ale zazwyczaj nawet ich nie wywołuje... Robisz też różne inne rzeczy, ale nie robisz niczego, co ma początek, środek i koniec. Nic nie ma swojego kształtu i znaczenia. Nie możesz spojrzeć za siebie i powiedzieć: „Dziś zrobiłem coś dobrego. Coś z czego mogę być dumny, coś co będzie trwałe". W kuchni zapanowała cisza. — Jesteś pełną pasji, mądrą kobietą. Ale mówisz o czymś, czego nie potrzebuję. Znajduję swój kształt, jak ty to nazywasz, na swój własny sposób i jestem całkowicie usatysfakcjonowany. Ale jakie to ma znaczenie dla nas obojga? Jeśli nie zgadzamy się w sprawie pracy, możemy rozmawiać o innych rzeczach. Napijesz się kawy? Zawahała się, jakby miała jeszcze coś powiedzieć, ale po chwili zmieniła zdanie. — Tak, dziękuję. Paul napełnił ich filiżanki, a potem odwrócił się, żeby popatrzeć na niknące promienie rdzawo zachodzącego słońca i na ogród Owena. Nie chciał się kłócić. Dawno temu nauczył się od ojca, że
jeśli można było uniknąć kontrowersji i spięć, wszystko wreszcie pomyślnie się układało. To kłótnie utwierdzały ludzi w ich poglądach, powodując, że trzymali się oni pomysłów, które mogli odrzucić lub zmodyfikować, gdyby zostawiono ich w spokoju. A tak, chowali w sobie i strzegli poglądów, które inni podawali w wątpliwość. „Nic nie jest warte kłótni" — uczył Thomas Janssen swojego syna, podczas gdy Paul myślał, że to chyba za mocno powiedziane, chociaż nie wiedział, co naprawdę byłoby warte żarliwego zaangażowania się w spór. — Zostawmy na razie ten temat — powiedział do Laury. — Może kiedyś dojdziemy do porozumienia. Uśmiechnęła się i zaczęła zmywać naczynia. Wszystko między nimi było takie wspaniałe. Po cóż myśleć o nieporozumieniach? Poruszała się między stołem a zlewem. Wokół nich był cichy dom, ciemne i puste pokoje. Owen i Rosa byli na Cape. Tego ranka wyjechali wreszcie wszyscy Salingerowie, później niż zazwyczaj. Laura miała dołączać do nich w czasie weekendów. Przez resztę tygodnia będzie mieszkała w domu Owena, w mieście. To była pierwsza noc, którą miała spędzić w nim sama. Czuła się nieswojo. Był za duży. To było dla niej za wiele. Czuła się jak oszustka. Co ja tu robię? — pomyślała. Jak może mieć ten cały dom dla siebie, skoro zaledwie trzy lata temu mieszkała w nowojorskim mieszkaniu czynszowym i marzyła o własnym pokoju? Cztery piętra i dwadzieścia dwa pokoje na Beacon Hill. Ona tu nie pasuje. — Krzątasz się — powiedział Paul, gdy wkładała opłukane naczynia do zmywarki. — Nie musisz tego robić. Pokojówka pozmywa jutro rano. — Nie mogę zostawić naczyń na noc — obruszyła się Laura. — Dlaczego nie? — Po prostu to nie w porządku. — Tego nauczyła cię matka? — Oczywiście. Czy nie wszystkie matki tego uczą? — Zmywałyście razem naczynia? — Tak. To była prawda. Pamięta, jak stała z matką przy zlewie. Nie pamiętała jednak, o czym rozmawiały. Wszystko uleciało z pamięci w strumieniach łez, które wylała po nagłej śmierci rodziców, gdy
został im tylko Ben, zapewniający, że będzie się nimi zawsze opiekował. — Więc ja zrobię to samo — powiedział Pual i odniósł filiżanki do granitowego kontuaru z nieskazitelnym stalowym zlewem. Pocałował Laurę w głowę, ciesząc się ciszą wokół nich. Zapanowała czarująca, domowa atmosfera. Zadumał się. Miał wrażenie, że są jak dzieci bawiące się w dom. Ale nie byli dziećmi. Kiedy Paul patrzył na blask światła w długich, kasztanowych włosach Laury, zapragnął jej tak jak po raz pierwszy w tym pustym domu w Marblehead Neck. To było dla niego nowe przeżycie. Zazwyczaj jego zainteresowanie słabło w miarę, jak mijały tygodnie romansu. — Lauro — powiedział miękko, a ona podeszła do niego i wtuliła się w jego objęcia. — Myślałam sobie — jej usta były blisko jego ucha, a jej słowa były tak ciche jak łagodny podmuch wiatru — że dziwnie jest być tutaj samotnie... Jego usta przylgnęły do jej ust, a potem zostawili naczynia i poszli na górę do jej apartamentu. Taki był schemat tego złotego lata. Kiedy Laura kończyła pracę, Paul czekał na nią w samochodzie przed hotelem. Potem jedli kolację w restauracji lub przy okrągłym mahoniowym stole we wnęce kuchennej, gdzie woskowe świece rzucały ciepłe kręgi światła wokół nich. Po kolacji szli na koncert lub na przedstawienie albo spacerowali po Harvard Square, wertując książki w antykwariatach, obserwując ludzi, trzymając się za ręce i przechadzając się, dopóki pożądanie nie skłoniło ich do powrotu do pokoju Laury, gdzie kochali się, zasypiali i budzili, żeby znów się kochać. Rano robili sobie śniadanie w kuchni rozjaśnionej blaskiem słońca. Potem Paul odwoził Laurę do pracy i odjeżdżał do swego studia i ciemni, ponieważ, jak powiedział jej od niechcenia któregoś ranka, na nowo zainteresował się fotografią i zaczaj wykonywać serię jej portretów. Na weekendy wyjeżdżali na Cape. Laura mieszkała w domku, który Owen zaoferował jej przed włamaniem, Paul z rodzicami. — Nie mogę spędzać z tobą nocy, pod bokiem całej twojej rodziny — zaprotestowała, kiedy Paul nalegał. — To by zakrawało na ostentację. Twój ojciec mnie nie akceptuje. — Akceptuje cię. Lubi cię.
— Nazywa mnie twoją rozrywką i zastanawia się, jak długo będziesz to ciągnął. — Skąd, do diabła, o tym wiesz? — Allison mi powiedziała. — Allison nie umie trzymać języka za zębami. — Czy nie powinnam wiedzieć, co sądzi twoja rodzina? — Jeśli to ma jakieś znaczenie, ale akurat nie ma. — Kochasz swojego ojca. Przywiązujesz wagę do tego, co mówi. — Stać mnie na własny sąd. Lauro, oni wiedzą, że jesteśmy razem w Bostonie. — Nie obchodzi mnie to. Wzruszył ramionami. — Jak sobie życzysz. — Zobaczył jednak nagły błysk obawy w jej oczach i z szybkim uśmiechem objął ją ramieniem. — Czy wiesz, jaka jesteś niezwykła? Po raz pierwszy w życiu uważam, że Boston w lipcu jest tak atrakcyjny, że spędzam w nim pięć dni w tygodniu. Roześmiali się razem. Pod koniec lata Paul doszedł do wniosku, że Laura ma rację. Po co spierać się z rodziną? Miał namiętność Laury przez całe noce w Bostonie i wieczorami na Cape. Jego fascynacja dziewczyną rosła z każdym dniem, a ona go kochała. Nawet, gdyby nie był tego pewien, Allison to potwierdziła. Podróżowała z Thadem po Kanadzie, ale telefonowała prawie codziennie i rozmawiała z rodzicami częściej, niż wtedy kiedy z nimi mieszkała. Opowiadała im o wrażeniach z wędrówki. Gdy dzwoniła do Paula, tematy stawały się osobiste. — Ona cię uwielbia — nawet się z tym specjalnie nie kryje. Wiesz o tym, prawda? — Tak — odparł — ale miło usłyszeć potwierdzenie domysłów. Dobrze się bawisz? — Czy nie wysłałam ci pocztówki, pisząc, że tak! — Wysłałaś. Laura i Owen też je dostali. Napisałaś też, że żałujesz, że nas tam nie ma i odniosłem wrażenie, że jesteś szczera. Allison roześmiała się krótko. — Jestem. Dlaczego więc dotąd cię tu nie ma? — Droga Allison! Jeżeli nie możesz cieszyć się wakacjami z Thadem, jak możesz wyjść za niego? — Dobre pytanie. A czy ty masz zamiar ożenić się z Laurą?
— Nie zastanawiałem się nad tym. — Bzdura. — Zgoda. Myślałem o tym, ale nie ma powodu, żeby się śpieszyć. Czy może Laura o czymś wspominała, kiedy rozmawiałaś z nią w zeszłym tygodniu? — Nie, ale według innych członków rodziny jest to gorące i burzliwe lato. Szkoda, że je tracę. — Według innych członków rodziny? — Mama powiedziała, że jesteś uprzedzająco grzeczny i bardziej ustatkowany niż kiedykolwiek. Tata doniósł, że widuje cię codziennie przed hotelem, gdy przyjeżdżasz po Laurę. Czy on spędza większość czasu, wyglądając z okien swojego biura? Kilku kuzynów wspominało też o długich spacerach po plaży i wycieczkach łodzią do Nantucket i Vineyard i przytulaniu na werandzie. Nie jesteście niewidzialni. Kochasz ją? — A czy ty kochasz Thada? O ile sobie przypominam, macie pobrać się w październiku? — Cóż... mówiąc szczerze, nie jestem pewna. W każdym razie nie chcę mieć ślubu, który wygląda jak koronacja. Jeśli zdecyduję się wyjść za Thada, będzie to bardzo cichy ślub. — Czy dowiem się o tym wcześniej? — Oczywiście, że tak! Chcę, żebyście z Laurą na nim byli. Szkoda, że jesteś taki powściągliwy. Daruj, że zapytałam, czy ją kochasz. — Droga Allison, nie mógłbym gniewać się na ciebie. — Jego głos był dziwnie łagodny. — Jeżeli mógłbym ci pomóc w twoich rozterkach, dzwoń do mnie. A kiedy ja będę chciał porozmawiać o Laurze, zadzwonię do ciebie. — Ona dobrze na ciebie wpływa. Ostatnio jesteś o wiele milszy. Nie taki niecierpliwy. I co za radość, rodzina wreszcie cieszy oczy twoim widokiem. Paul, kocham Laurę i kocham ciebie. Nie chcę, żebyście sprawiali sobie na wzajem ból. Nie chcę być zmuszona do stawania po czyjejś stronie. Bądźcie więc dla siebie mili, dobrze? — To jedna z tych rzeczy, które umiemy robić najlepiej. — Uśmiechał się, kiedy odwieszał słuchawkę. Prawie wszyscy próbowali rozmawiać z Paulem o Laurze, żeby dowiedzieć się, jak poważny jest ten związek. Jedynie Owen o nic nie pytał. Aż do września. Salingerowie przygotowywali się do powrotu do miasta, wtedy postanowił porozmawiać z Laurą.
Pakowali razem książki, które Owen chciał zabrać do biblioteki w Bostonie. Przeglądał każdą, zanim włożył ją do pudełka. — To było bardzo interesujące lato — rzucił lekko, przeglądając drzeworyty ukazujące historię Rzymu. Siedząc po turecku obok niego na podłodze, Laura uśmiechnęła się. — Masz rację. Tyle nauczyłam się od Mesa. Nie wiem, jak mam ci dziękować za tę pracę. — Nie miałem na myśli Julesa — sprostował Owen, zerkając na nią — ale jeśli chcesz rozmawiać o nim, nie będę się spierał. — Przepraszam — powiedziała zawstydzona. — Wiedziałam, że chodzi ci o Paula. Ale nigdy mnie o niego nie pytałeś, więc myślałam, że to akceptujesz. — To, że śpicie ze sobą, czy to, że jesteście zakochani? Widząc krótkie spojrzenie Laury, pełne zaskoczenia i zakłopotania, Owen położył rękę na jej głowie. — Naprawdę sądziłaś, że nie wiem? Może i jestem w podeszłym wieku, moja droga, ale moja zdolność percepcji nie osłabła. Poza tym Leni mi powiedziała. Laura pokręciła głową. — Czy wszyscy o nas mówią? — Oczywiście, że tak. Kto mógłby się oprzeć rozmowom o młodych kochankach, którzy snują się jak lunatycy, zapominając o bożym świecie. Prawdę mówiąc, oczekiwałem, że sama opowiesz mi o swoich uczuciach. — Chciałam, ale chyba jednak się obawiałam, że tego nie pochwalisz. — Tego, że śpicie ze sobą? No cóż, przyznaję, że nie jest to forma zalotów, którą znam z doświadczenia. Leni twierdzi, że obecnie wszyscy młodzi ludzie tak postępują. Zaskakuje mnie to, ale nie osądzam tego. Obyczaje się zmieniają i minie sporo czasu, zanim dowiemy się, czy na dobre czy na złe. Ale tęsknię za latami, kiedy sam byłem młody. Wtedy przyzwoity mężczyzna nie śmiałby nawet pocałować panny przed zaręczynami. Nawet wtedy prosił o pozwolenie. I nie zawsze je otrzymywał. — Czy ty prosiłeś Iris o pozwolenie? Owen uśmiechnął się.
— O ile dobrze pamiętam, przyszło nam to do głowy w tym samym momencie. Nie dyskutowaliśmy nad tym zbyt długo. Laura uśmiechnęła się do niego. — I wtedy poprosiłeś ją o rękę? Spojrzał na fotografię uśmiechniętej Iris. — Wiesz, nie przypominam sobie, kiedy to było. Pewnego wieczoru siedzieliśmy w salonie. Widzieliśmy jej ojca przez otwarte drzwi jego gabinetu. Czytał i pamiętam, że trzymał gazetę przed oczami, więc mogliśmy się całować i nagle zdaliśmy sobie sprawę, że rozmawiamy o tym, gdzie będziemy mieszkać. Twarz Laury przybrała zadumany wyraz. — Czy zawsze zgadzaliście się ze sobą? — Na ogół. — Owen pogładził uspokajająco lśniące włosy Laury. — Tym częściej, im dłużej byliśmy razem. Początkowo byłem trochę dziki, jeszcze nie całkiem mężczyzna, a Iris była kobietą, która wiedziała, czego chce. Nie próbowała mnie zmieniać... przynajmniej nie tak, bym to zauważył, ale była zdecydowana ukształtować swoje życie w sposób, który uważała za dobry. Po pewnym czasie ja miałem taki sam pogląd. Nigdy nie wiedziałem, co za magią się posługiwała, ale nagle stałem się głową rodziny. Wracałem prosto do domu z pracy, wychowywałem dzieci, budowałem moje hotele dla mojej żony i synów, zamiast jedynie dla samego siebie. Wciskałem się we frak dwa lub trzy razy w tygodniu, ponieważ moja piękna żona lubiła bale. — Spojrzał na Laurę. — Kiedyś powiedziała mi — rzekł miękko — że najbardziej podobam się jej bez ubrania, następnie w błękitnych dżinsach i koszuli, a wreszcie we fraku. Pomyślałem, że było to cudownie śmiałe sformułowanie. — To prawda. Musieliście wspaniale bawić się razem. — Nigdy tak tego nie nazywaliśmy, ale masz rację. Bawiliśmy się cudownie. Och, moja droga, to, co było między nami, było radosne i dobre. Otaczała nas jasność, tak jakby latarnia oświetlała nam drogę przez te wszystkie lata. Kiedy Iris umarła, nastała ciemność. Stałem obok jej trumny i nic nie mogłem dojrzeć, bo światło zgasło. Och, moje dziecko, gdybym tylko potrafił sprawić, żebyś czuła to co my... Mężczyzna może spłodzić dzieci, zbudować imperium, ale to wszystko nic nie jest warte, jeśli nie może złożyć tego w darze kobiecie, którą miłuje i powiedzieć: „Przyjmij to ode
mnie. Zrobiłem to dla ciebie i teraz to jest twoje". Iris była moim życiem; wszystkim, czego kiedykolwiek pragnąłem. — Przerwał, chrząknął. — A potem zachorowała. To trwało tak krótko, że prawie nie mieliśmy czasu, żeby się pożegnać. I umarła... — Owen zamknął oczy. Ciężko westchnął. Wciąż trzymał rękę na głowie Laury. Chrząknął raz jeszcze, mimo to głos nadal miał chrapliwy, kiedy mówił dalej: — Błąkałem się po domu i wyciągałem do niej ręce, ale moje dłonie były puste, tak jak moje życie. Cierpiałem i w rozpaczy bluźniłem: „Idź do diabła za to, że zostawiłaś mnie, wiedząc, jak bardzo cię kocham i potrzebuję!" Przez pewien czas byłem tak zły, że jej nie opłakiwałem. Potem złość przeszła i nie pozostało nic. Ogarnęła mnie apatia. Przez dwa lata żyłem jak pustelnik. Rosa zajmowała się Feliksem i Asą. Dbała o wszystko. Ja przesiadywałem w domu, przeżywając na nowo lata spędzone z Iris. W końcu Rosa poczuła irytację i coraz częściej wracała do tego, że powinienem na nowo zacząć żyć, ale ja nie chciałem. Odczuwałem ból i cierpienie. Pragnąłem ciemności, ponieważ Iris się w niej pogrążyła. W pokoju zaległa cisza. Laura ujęła jego dłoń i pocałowała, a Owen poczuł łzy na policzku dziewczyny. — Ona uśmiechała się tak, jak gdyby wszystko było dla niej nowe. Tak jakby odkrywała wspaniałe, ekscytujące rzeczy, gdziekolwiek by się odwróciła. Ty uśmiechasz się podobnie. Twoje oczy jaśnieją w ten sam sposób. Prawie widzę Iris, kiedy się uśmiechasz. Miała taki sam kolor włosów jak ty. Trochę ciemniejszy, ale niewiele. Jej włosy również były długie, ale upinała je do góry. Czasami widziałem w jej oczach taki wyraz, jak gdyby widziała coś, czego my wszyscy nie potrafilibyśmy dostrzec... Jak gdyby miała jakiś sekret, coś co należało tylko do niej. Dostrzegam tę dal i w twoim spojrzeniu. Laura spojrzała na niego z niepokojem. — Jakbym miała sekret? Kiwnął głową. — To była pierwsza rzecz, jaką spostrzegłem, wtedy na plaży i nadal masz to w oczach. Tajemnicę. Miałem ochotę dowiedzieć się, co się kryje za tym dalekim spojrzeniem. Iris była taka sama. Tajemnicza i piękna. W twoich oczach i uśmiechu zawsze była
zapowiedź obecnego piękna... — przerwał, ale Laura milczała. — No więc przez te dwa lata siedziałem w moim fotelu, przeżywając na nowo lata z Iris, aż pewnego dnia z jakiegoś powodu zacząłem myśleć o hotelach. I choć próbowałem się nimi nie przejmować, bo ważniejsze było myślenie o Iris, jednak mnie obchodziły i nie mogłem przestać się przejmować. Wtedy właśnie zacząłem ponownie wracać do codzienności. — Znowu przerwał. — Jak widzisz, moja droga Lauro, przywiązuję wielką wagę do miłości, seksu, a także małżeństwa i troszczę się o ciebie. Więc jeśli masz romans, a ja jestem tym zaniepokojony, to nie mogę milczeć. — Niepokoisz się z powodu Paula? — Z powodu ciebie i Paula. Kochasz tego chłopca, ale ja znam go bardzo dobrze i wiem, że ma on wędrowny instynkt zgłodniałego kojota. Uśmiechnęła się lekko. — Nie mogłeś wymyślić milszego porównania? — Nie mam nic przeciwko kojotom. Są silne, piękne, przebiegłe i mają niesłychaną zdolność przetrwania, ale też ciągle gnają z miejsca na miejsce i znane są z tego, że zapominają, co zostawiły za sobą. Laura odwróciła się i sięgnęła po nową stertę książek. — Paul — westchnął Owen. — Kocham go od dziecka. Zazwyczaj dreptał w moim gabinecie i nic nie było przy nim bezpieczne. Miał w sobie nienasyconą ciekawość i upór. Pokazywanie Paulowi cudów tego świata było jedną z moich największych przyjemności. Miał ochotę do nauki. Był wrażliwy na piękno i nie był chciwy. Wiedział, jak brać życie w swoje ręce i cieszyć się każdą jego chwilą. Obawiam się, że spędziłem z nim więcej czasu niż z moimi własnymi synami. Z Paulem świetnie się bawiłem. Ale później dorósł i zaczął włóczyć się po świecie, zaczynając jakieś przedsięwzięcia, porzucając je i przenosząc się w inne miejsce. Mówiono mi, że postępuje tak samo z kobietami. Nie chciałbym myśleć, że postąpi tak z tobą. Laura patrzyła przez okno na liście ubarwione złotem i czerwienią. — Rozumiesz? Nie chcę, żebyś cierpiała. Oczywiście nie chcę również, abyś się na mnie złościła. — Nie złoszczę się, ale sądzę, że nie powinieneś krytykować
członków własnej rodziny — stwierdziła, nie odrywając oczu od jesieni za oknem. — Nonsens. Widzę ludzi takimi, jakimi są. Po siedemdziesiątce nie mogę się oszukiwać i udawać, że ludzie są mili i dobroduszni czy fascynujący, skoro dobrze wiem, że tak nie jest. Nie mogę nawet udawać, że kocham swoich synów. I to boli. Ale nie ignoruję tego. Więc dlaczego nie miałbym być szczery w przypadku Paula, skoro kocham ciebie tak samo jak jego, a jeszcze bardziej martwię się o ciebie? Do diabła, dziewczyno, nie chcę żebyś cierpiała. Laura zerknęła na niego przez ramię. — A co by było, gdyby ktoś ostrzegał cię przed Iris? — Nie posłuchałbym. Prawdopodobnie wyrzuciłbym go z miasta za podobne zuchwalstwo. Odwróciła się, klękając przed nim. — Czy byłeś bardziej doświadczony niż ja teraz? — Wiedziałem więcej o świecie. — Naprawdę? „...trochę dziki. Jeszcze nie całkiem mężczyzna" — tak powiedziałeś. — Do diabła, młoda damo, kto ci pozwolił wykorzystywać słowa starego człowieka przeciwko niemu? — Owen uśmiechnął się szeroko i pochylił się do przodu, żeby pocałować Laurę w czoło. — Być może powinienem przestać. Mogę się mylić, chociaż nie myliłem się w życiu zbyt często. Jednak starzeję się. Niewykluczone, że Feliks ma rację. Chyba powinienem trzymać się z dala od życia innych ludzi. — Ja nie chcę, żebyś trzymał się z dala od mojego życia. Chcę, żebyś je ze mną dzielił. Jestem taka szczęśliwa. Nigdy nie byłam tak szczęśliwa. — Wiem coś o szczęściu. Może będziesz miała dobry wpływ na Paula i ustatkuje się. Jeśli użyjesz takiej samej magii, jakiej Iris używała wobec mnie. Laura pokręciła głową. — Ty i Iris byliście małżeństwem. My nie. On nawet nie powiedział, że mnie kocha. Mam przed sobą jeszcze rok studiów, a potem zamierzam pracować. Powiedziałeś, że dasz mi pracę w hotelu. — Zrobię to bez względu na to, czy ty i Paul jesteście przyjaciółmi, kochankami czy małżeństwem. Jeśli tylko będziesz chciała
pracować, pomogę ci. Ale — jego głos stał się tęskny — zostaniesz ze mną, dopóki nie skończysz college'u? — Oczywiście. Nie mogłabym odejść. Chcę zostać z tobą tak długo, jak tylko mi pozwolisz. Powiedziałeś, że mogłabym pomóc ci zrealizować plany dotyczące twoich hoteli... — Chciałbym je wskrzesić i uczynić znowu wspaniałymi. — Uśmiechnął się. — Zrobimy to razem. To będzie wspaniały rok. Przynieś sherry i wypijemy razem drinka przed kolacją. A może wychodzisz gdzieś ze swoim adoratorem? Laura wstała i podeszła do wysokiej szafki z winami, wciśniętej między przepełnione półki. Wyjęła butelkę amountillado i dwa kieliszki. — Mieliśmy taki zamiar. Nie masz nic przeciwko temu? — Nawet jeśli tak, zatrzymałbym to dla siebie. Nie mogę narzucać ci planów ani pilnować, kiedy wychodzisz, czy wchodzisz do łóżka. — Nie chciałbyś tego robić — stwierdziła Laura. — Cóż... Pomyśl tylko, czego mógłbym się nauczyć. Paul jest bardziej światowym człowiekiem, niż ja kiedykolwiek byłem. — Zerknął na Laurę. — Przyprawiłem cię o rumieńce. Przepraszam. — Westchnął. — Stałaś się taka piękna, moje dziecko. Masz bystry umysł i wyobraźnię. Jeśli sobie zaufasz i dasz dość czasu, będziesz silną kobietą i wspaniałą szefową. I gdybyś kiedykolwiek chciała, mogłabyś wybierać spośród połowy mężczyzn na Wschodnim Wybrzeżu. — A co z drugą połową? — zainteresowała się Laura. Uśmiechnął się. — Ugania się za Allison. W każdym razie robiłaby to, gdyby moja wnuczka pozbyła się tego zapatrzonego w siebie, zarozumiałego pawia, którego zdecydowała się poślubić. Bóg wie dlaczego. — Westchnął znowu. — No cóż, wszyscy zrobicie to, co będziecie chcieli. Lepiej będzie, jak zatrzymam swoją mądrość dla siebie. Spędziłem życie, gromadząc ją i kto jest zainteresowany? Laura roześmiała się i pocałowała go. — Ja jestem. Nie jest ci w połowie tak przykro, jak twierdzisz. — To prawda. — Wziął jej dłoń w swoje ręce. — Czuję się uprzywilejowany, ponieważ ty mnie słuchasz i jestem dumny, bo pomogłem ci zmienić się z przestraszonej dziewczyny w szczęśliwą
kobietę i czuję się kochany, a jest to najlepsze ze wszystkiego. To tak, jakbyś przywróciła mi tę światłość, którą straciłem, gdy umarła Iris. O tym właśnie Owen myślał później, gdy Laura już wyszła. Przypominała mu Iris i uczyniła jego świat jasnym, ale miała też wyraźną osobowość. Ciepła, kochająca, czarująca, niespotykana. Miał nadzieję, że kiedyś mu zaufa na tyle, aby zdradzić swoją tajemnicę. Nie mógł jej powiedzieć, jak nieistotne są te sekrety. Oczywiście miała prawo chronić swe tajemnice tak długo, jak zechce, ale Owen wiedział, że były dla niej ciężarem i chciałby jej ulżyć, dzieląc z nią ten ciężar. Może pewnego dnia, pocieszył się. Napełnił ponownie swoją szklankę, a potem usiadł w ciszy, patrząc jak światło zamiera nad wodą i pozwolił wspomnieniom zawładnąć jego myślami. Iris, jaka szkoda, że cię tu nie ma. Laura jest tą córką, której nigdy nie mieliśmy.
Rozdział dziewiąty W niezwykle gorącym, majowym słońcu czarna toga grzała jak koc i Laura próbowała myśleć o czymś chłodnym, gdy mówca monotonnie przemawiał. Skup się, mówiła do siebie, ciesz się ceremonią, tylko raz w życiu kończysz studia. Kosztowało cię to wiele pracy, żeby tu być. Jednak było jej zbyt gorąco, by mogła się skoncentrować. Ciągle biegła myślami do Paula, który siedział z Allison i Owenem w pierwszym rzędzie miejsc na placu Nickersona. Clay dzwonił z Filadelfii w ostatniej chwili i powiedział, że nie może przyjechać. — Willard zachorował na grypę, a odkąd stałem się bohaterem i asystentem kierownika po zwolnieniu Terry'ego, jestem uziemiony, kiedy tylko Willard opuszcza swe stanowisko. Przykro mi. Naprawdę chciałem tam być. — W porządku. — Jeszcze rok temu byłoby jej przykro, ale teraz Paul, Owen i Allison byli również jej rodziną, więc nie czuła się samotnie. — Wszystko ci później opowiem. — I sądzę, że twój przystojniak zrobi mnóstwo zdjęć. — Mam nadzieję, że zrobi — odpowiedziała Laura spokojnie, nie dając się wciągnąć w dyskusję na temat Paula. To było niemądre, że Clay niepokoił się, że Laura kocha jednego z Salin-
gerów i mawiał: „Seks sprawia, że kobiety tracą czujność". Po pewnym czasie była zmęczona tłumaczeniem mu, że ani namiętność, ani nic innego nie uśpi jej czujności i że ich nie wyda, bo zamknęła drzwi przeszłości. Od włamania minęły cztery lata. Żadna z kosztowności Leni nie odnalazła się po tej bransolecie z lombardu. Oprócz wzmocnionej ochrony w domach, Salingerowie zachowywali się, jakby nic się nie zdarzyło. Prawie tak samo Laura traktowała pierwsze osiemnaście lat swojego życia. Były jak sen. Teraz miała dwadzieścia dwa lata i była inną osobą. Tak jakbym narodziła się w dniu włamania, myślała. Życie Salingerów stało się jej życiem. W minionym roku Leni spędzała większość czasu w Nowym Jorku. Działała w zarządach szpitali i muzeów, tam i w Bostonie. Feliks zwykł mawiać z wymuszonym uśmiechem, że poświęcił swoją żonę dobroczynności. Laura zauważyła jednak, że nie zależało mu na towarzystwie Leni. Allison opuściła college i wyszła za Thada. Ich małżeństwo przypominało biuro pośrednictwa pracy. Thad imał się jednego zajęcia po drugim, podczas gdy Allison, przewidując jego znudzenie, już szukała następnego. Prowadzili dom otwarty, ale starzy przyjaciele czuli się nieswojo, bo milczenie często zalegało między gospodarzami jak ciężka szara mgła. Laura nie zwracała uwagi na większość rodzinnych plotek. Wiedziała, kogo kocha i wiedziała, co o kim sądzić. Patrzyła teraz na nich, stojąc na podwyższeniu dla absolwentów, odpowiadając na uśmiechy i podnosząc rękę w geście pozdrowienia, kiedy mówca kończył swoje przemówienie długim cytatem z greki, którego prawie nikt nie zrozumiał. Zabrzmiały gromkie brawa, wyrażające powszechną ulgę, że już skończył. Następnie absolwenci otrzymali swoje dyplomy, a kilka minut później Laura stała na sztucznej darni ze swoją rodziną. — Chwileczkę — powstrzymała Allison i Paula, którzy wyciągnęli ręce, żeby ją uściskać. — Muszę wydostać się z tej togi. — Tak myślałam, że się roztapiasz — rzekła Allison. — To prawda. — Laura zrzuciła togę i kiedy Paul obejmował ją ramieniem, ujęła wyciągnięte do niej dłonie Owena. — Tak się cieszę, że tu byłeś. — Nie mogło mnie zabraknąć. Byłaś moją uczennicą w domu,
zanim jeszcze zaczęłaś studiować. Czy wiesz, że Jules też chciał przyjść? Musiałem mu wyjaśnić, że mogłaś zaprosić tylko trzy osoby. — Naprawdę? — Chciał przypisać sobie całą zasługę. Sądzi, że nauczył cię więcej niż twoi profesorowie. — Ma rację. Ale ty jesteś moim prawdziwym mistrzem. Owen zachichotał. — Nie powiem tego Julesowi, a szkoda. — Sięgnął do kieszeni i wydobył mały, aksamitny mieszek. — To prezent na zakończenie studiów, droga Lauro. Z wyrazami miłości. Laura pociągnęła sznurek, żeby dostać się do środka. Wyczuła palcami zimny metal i ostry czubek szpilki, zanim wyjęła klejnot i położyła go na dłoni. Był to irys z błękitnofioletowego opalu ze złotym środkiem. Wpatrywała się w niego przez dłuższą chwilę, a potem rozpromieniona spojrzała na Owena. — Czy to należało do Iris? Kiwnął potakująco głową. — Kazałem to dla niej zrobić w naszą pierwszą rocznicę ślubu. Był dla niej czymś szczególnym. Laura objęła Owena i pocałowała go. — Dziękuję, dziękuję... teraz jest czymś szczególnym dla mnie... brak mi słów. — Nie musisz nic mówić. Widziałem to na twojej twarzy. — Odsunął ją od siebie. — I tak ją przypominasz, podekscytowana i tajemnicza. No, teraz czas na ciebie. Allison odwiezie mnie do domu, a ty i Paul jedźcie spędzić swój miodowy miesiąc. — Widząc zdumione spojrzenie Laury, Owen uderzył się pięścią w czoło. — Wakacje. Chciałem powiedzieć, swoje wakacje. Jedź już. Pracowałaś bardzo ciężko. Zasługujesz na odrobinę rozrywki. —Przytulił ją mocno. — Jestem z ciebie bardzo dumny, moja droga. Laura pocałowała go znowu. Jego wąsy łaskotały jej policzek. Uderzyła ją myśl, że Owen bardzo się postarzał. Podczas ubiegłych tygodni była tak zajęta końcowymi egzaminami oraz pracą, że tak naprawdę nie przyglądała mu się. Teraz zauważyła, że Owen wygląda jak stary człowiek. Jego policzki były żółte jak zetlały pergamin, a twarz pokryta pajęczyną zmarszczek. Oczy miał tak jasne jak zawsze, ale wydawały się bardziej zapadnięte, a krzaczaste brwi zwisały nad nimi jak dzika trawa na urwiskach Cape. On ma
osiemdziesiąt trzy lata, ale nigdy nie wydawał się stary. On nie jest stary, wcale nie. Ma w sobie tyle witalności. — Dobrze się czujesz? — zapytała. — Czuję się znakomicie. Dlaczego miałbym czuć się źle? — Nachmurzył się. — Przejęzyczyłem się tylko. To nie znaczy, że rozsypuję się na kawałki. Jest okropnie gorąco, a ty trzymasz mnie tutaj, podczas gdy moglibyśmy już z Allison jeść lunch. Myślałem, że się śpieszysz. — Do widzenia. — powiedziała miękko Laura. — Nie próbuj się na mnie złościć. Nie dam się oszukać. — Wzięła Paula pod rękę. — Jesteśmy zwolnieni. — Chwała Bogu — powiedział z uśmiechem. Opuścili Owena i Allison stojących obok siebie i wyszli na ulicę. — Chcę się z tobą kochać — powiedział zwyczajnie Paul, gdy dotarli do samochodu. — Tutaj? -— zapytała. — Czy może zatrzymamy się na jakiejś stacji benzynowej po drodze? -— Gdyby nie było innej możliwości, ale wolę twój domek na Cape. Czy zaczekasz parę godzin? — Zawsze będę na ciebie czekać — szepnęła Laura, a on zerknął na nią, kiedy skręcał w stronę rogatek miasta. Po burzliwych pierwszych wspólnych tygodniach, kiedy wydawało się, że nigdy nie zaspokoją swojej namiętności, nauczyli się kochać bez pośpiechu. Kiedy mogli zostać razem na całą noc, pozwalali namiętności narastać, pieszcząc się, śmiejąc i rozmawiając. Wreszcie zasypiali ze splecionymi dłońmi. Każdego ranka długo leżeli przytuleni, pogrążeni w ciepłej, cichej, wzajemnej bliskości. Czekali, aż błyśnie iskierka pożądania, rozpalająca się jak smolna głownia, by wzniecić prawdziwy pożar krwi. Gdy namiętność wzrastała, poruszali się jeszcze wolniej, ucząc się znajdować nowe formy przyjemności. Rozbudzali swe żądze, aż wreszcie w zapamiętaniu osiągali szczyt rozkoszy. W Osterville mieli letnią posiadłość dla siebie. Niemal całe Cape Cod należało do nich, ponieważ w maju przyjeżdżało niewielu gości. Żeglowali po roziskrzonej od słońca wodzie, urządzali pikniki w chłodnym sosnowym lesie, wchodzili boso na wydmy, zostawiając ślady stóp. Spacerowali wzdłuż plaży przy blasku księżyca, śmiejąc się z zabawnego chodu brodźców piskliwych podskakujących przed nimi. Rozmawiali o kobietach odbywających dawno temu wędrówki na urwisko, by ponad szarymi, krytymi gontem domami wpatrywać się w morze i oczekiwać na swoich mężów: marynarzy, którzy wyruszyli, aby szukać skarbów oceanu, ale często znajdowali wieczną ciszę. — Dwa tygodnie — powiedział Paul ostatniego dnia — to za krótko. Przedłużmy ten pobyt. Powinniśmy mieć dla siebie przynajmniej jeszcze miesiąc.
Laura zapięła bluzkę. — Bardzo bym tego chciała, ale jak wytłumaczę Julesowi moją nieobecność jutrzejszego ranka? — Zadzwonię i powiem mu, że główna asystentka recepcjonisty została porwana. — Odgarnął jej długie włosy na bok i pocałował ją w szyję. — Powiem, że potrzebuję pomocy w zmywaniu naczyń po kolacji, bo nie można zostawiać ich do rana. Laura roześmiała się i sięgnęła po tenisówki. — Jules powiedziałby, że zwariowałeś. On nie sprząta ze stołu w swoim domu. — A jeśli powiem mu, że ja wycieram, gdy ty zmywasz? — Powiedziałby, że to nie jest zajęcie dla mężczyzny. — Również nie dla ciebie, jeśli będziesz pracowała w pełnym wymiarze. Zatrudnimy przynajmniej dwie gosposie do prowadzenia naszego domu. Palce Laury na moment znieruchomiały, a po chwili dalej zawiązywały sznurówki. — Nie potrafiłabym wydawać dyspozycji. Nigdy nie miałam gosposi. — A ja miałem. Ustalę zasady, a ty będziesz tylko wygłaszała zasłużone pochwały. Doskonałe uzupełnienie. Uśmiechnęła się lekko. — Na to wygląda. — Oczywiście wiele zależy od tego, gdzie będziemy mieszkali. — Paul pochylił się, żeby zawiązać swoje buty. — Jeśli zostaniemy w Bostonie, mama i Leni znajdą nam wspaniałe gosposie, które wszystko dobrze wiedzą i nie będziemy musieli się niczym martwić. Albo Rosa przyśle nam jedną z tuzina swoich siostrzenic, która zajmie się naszym gospodarstwem domowym. Jeżeli wyjedziemy z Bostonu, będziemy zdani na siebie. Sądzisz, że powinniśmy mieszkać w Bostonie? — Ale Owen... — Serce Laury łomotało, a słowa z trudnością
przechodziły przez gardło. — Nie pamiętasz? Mówiłam ci, że Owen może mnie potrzebować w Chicago. — Czy to już ustalone? Kiedy? — Sądzę, że jeszcze nie teraz. Zostanę u Julesa, dopóki... dopóki nie zapadnie jakaś decyzja. — To nie ma znaczenia. Równie dobrze możemy mieszkać w Chicago. Mam tam przyjaciół. Polubisz ich. Będę jednym z tych mężów, którzy z radością podążają za żoną z pracy do pracy i witają ją w drzwiach każdego wieczora z kieliszkiem martini. Ale ty nie pijasz martini. — Nie — odparła Laura zdławionym głosem. — Ale gdybyś znalazł smaczne czerwone wino... — Łzy nie pozwoliły jej dalej mówić. Odwróciła się, sięgając na oślep po chusteczkę. — Mój Boże, co ja takiego powiedziałem? — Paul chwycił chusteczkę, zanim ona zdążyła to zrobić i wytarł jej oczy. — Nie chcesz być ze mną w Chicago? W ogóle mnie nie chcesz? Na litość boską, dlaczego płaczesz? — Ciiiiii — odparła. — Proszę, nie mów nic. Oczywiście, że chcę być z tobą w Chicago. Chcę być z tobą gdziekolwiek. Nie wiem, dlaczego płaczę. Paul pocałował ją, a potem długo trzymał w objęciach, aż jej serce zwolniło rytm. — Mówiłeś to wszystko poważnie — spytała, odsuwając się i spoglądając na niego. — Wątpiłaś w to? Oczywiście, że mówię poważnie. Jeszcze nigdy dotąd nie mówiłem tak poważnie. Powinienem był powiedzieć ci to dużo wcześniej. Kocham cię od tak dawna, że nie pamiętam, jak żyłem, nie kochając cię. Ale dlaczego miałbym to pamiętać. Nigdy więcej nie będę już tak żył. — Nie. Zawsze będziemy razem. — Położyła głowę na jego muskularnym ramieniu. Było jej dobrze. Wszystko było w porządku. Poczuła się bezpieczna. — Lauro, kochanie, o czym myślisz? — O Owenie — odparła z lekkim uśmiechem. — Kiedyś zapytałam go, jak oświadczył się Iris, a on odpowiedział, że tak naprawdę nie oświadczał się. Pewnego wieczora po prostu zdali sobie sprawę, że rozmawiają o tym, gdzie będą mieszkać. — Naprawdę? Co za podobieństwo, a Rosa zawsze podkreśla,
że byli dobraną parą. Teraz będzie mogła opowiadać o nas. I może upiec nam weselny tort. Odkąd skończyłem studia, powtarza, że na to czeka. Czy odpowiada ci przyszły tydzień? Tu, na Cape, jest wspaniały stary kościół w East Dennis. Już dawno go wybrałem na tę ceremonię. I pragnąłbym, żeby rodzina była z nami. Ty też byś chciała, prawda? Ślub stanie się wtedy bardziej uroczysty. — Oczywiście, że chciałabym. I przyszły tydzień to doskonała pora. Ale Leni oświadczyła, że to niemożliwe. Potrzebowała czasu na przygotowania. Należy poczekać do sierpnia. W zaufaniu powiedziała Owenowi, że ma poważne wątpliwości co do tego związku. — Oni tak się różnią. Ich pochodzenie jest tak odmienne. Laura nie ma żadnych pieniędzy, a Paul nawet nie wie, co to znaczy pracować. Cokolwiek ona zarobi, będzie wydawało się drobnostką w porównaniu do jego fortuny. — To najlepsza rzecz, jaka mogła się wydarzyć — powiedział stanowczo Owen, nie wspominając o swoich ostrzeżeniach skierowanych do Laury przed rokiem. — Leni, ta dziewczyna sprawiła, że ubiegłe lata były dla mnie radosne. I stanie się sławna w hotelach. Zaczekaj, a zobaczysz, co wspólnie wymyślimy. Poza tym zwróć uwagę na Paula. Czy przypominasz sobie, by kiedykolwiek był tak długo i niezmiennie szczęśliwy? A Allison mówi, że czuje się tak, jakby ona i Laura były siostrami. Mój Boże, gdyby ta dziewczyna nie wychodziła za członka naszej rodziny, musielibyśmy ją adoptować! Leni uśmiechnęła się. — Jest urocza, nie przeczę. Bardzo ją lubię. Nie wiem tylko, czego się po nich obojgu spodziewać. — A jakie były twoje przeczucia, kiedy wychodziłaś za Feliksa? — Błędne — odparła krótko. — I to przypomniało mi, że Feliks jest niesłychanie rozgniewany. Uważa, że Laura goni za bogatym mężem. Dlatego właśnie urządzę im wspaniały ślub. Owen zachichotał, ale kiedy Leni wyszła, jego oczy stały się poważne. Ma osiemdziesiąt trzy lata, pomyślał. Niewątpliwie jest coraz słabszy. Posiada jedną z wielkich światowych sieci hoteli i ma dwóch synów. Ale... Co ma zrobić człowiek z dorobkiem swego życia, jeśli nie podoba mu się to, czym stali się jego synowie? Nie było nikogo, z kim mógłby porozmawiać. Jedyna zaufana
osoba, z którą czuł się swobodnie, to Laura, ale jej nie mógł w to wtajemniczać. Ani jej, ani nikogo innego. Musiał przeanalizować to wszystko sam. Siedział w swojej bibliotece przez pierwszą połowę czerwca, podczas gdy rodzina przygotowywała się do wyjazdu na Cape. Często obserwował wschód słońca. Źle sypiał. Wstawał z łóżka, zasiadał w skórzanym fotelu z wysokim oparciem i spoglądał na gwiazdy albo na zachodzący sierp księżyca. Popołudniami drzemał w tym samym fotelu. Budził się, kiedy słyszał Laurę wracającą z pracy. Najczęściej jednak pisał, wypełniając kartkę po kartce swoim wyraźnym, pochyłym pismem, streszczając związane ze swymi hotelami plany, nad którymi pracował wraz z Laurą. Myślał o nich przez całe lata bez żadnego poczucia pośpiechu. Teraz wiedział, że ten plan stał się sposobem oznajmienia, że tak naprawdę nie jest wcale stary, nie jest bliski śmierci. Jak ktoś może być bliski śmierci, snując tak wspaniałe, dalekosiężne plany? — Prawie skończone — powiedział w piątkowy wieczór do Laury siedzącej naprzeciwko niego, po drugiej stronie masywnego, podwójnego biurka. Był to mebel zrobiony przez Chippendale'a Młodszego w 1804 roku. Leni kupiła je dla Owena wiele lat temu, wyobrażając sobie Feliksa i teścia siedzących wygodnie naprzeciwko siebie i pracujących razem. Jednak to Laura usiadła przy tym biurku. Feliks wykorzystał jego podwójną szerokość tylko kilka razy, a po przejściu Owena na emeryturę nie zasiadł przy nim więcej. Owen zamierzał podarować biurko Thomasowi, który je podziwiał, ale nie chciał jednak robić przykrości Leni. Za jedną z szuflad była szczelina, w którą wpadały papiery i znikały na zawsze, kiedy szuflada była zbyt pełna. Teraz był zadowolony, że zatrzymał biurko. Nadeszły jego szczęśliwe dni, gdy on i Laura spoglądali na siebie poprzez lśniący mahoń. — Prawie skończone — powtórzył z satysfakcją, podając przez biurko cztery papierowe teczki. Nowy Jork, Chicago, Filadelfia, Waszyngton. — Na razie będziemy je prowadzić osobno dla potrzeb księgowości. Musimy wiedzieć, ile kosztuje remont i umeblowanie każdego z nich. Poczynimy zakupy dla wszystkich tych hoteli, gdy zdobędziemy kredyty. Laura skinęła głową, czując dreszczyk przyjemności za każdym
razem, kiedy Owen mówił „my", czyniąc ją częścią każdego posunięcia w planach odnowy swoich hoteli. — Oczywiście zaczniemy od Chicago — powiedział — ponieważ ty będziesz zarządzać tym hotelem. — Jeśli będę gotowa. — Moja droga, uczysz się szybciej niż ktokolwiek inny. Masz jeszcze co najmniej rok na doskonalenie się. Będziesz o wiele lepiej przygotowana niż większość dyrektorów. Mój Boże, Willard Payne był gońcem hotelowym po szkole średniej, kiedy kupiłem hotel w Filadelfii ponad pięćdziesiąt lat temu. Stał się dyrektorem po prostu dlatego, że przeżył wszystkich innych. Oczywiście hotel już wtedy podupadał. Byliśmy tak zajęci kupowaniem i budowaniem nowych, rozwijaniem sieci w innych krajach... Obawiam się, że pozwoliłem na to, by stare hotele szybko niszczały. Później żaden z młodych, dynamicznych dyrektorów nie chciał nimi kierować. Fascynowały ich te nowoczesne. — Przerwał. — Widzisz, Feliks w pewnym sensie ma rację. Rzeczywiście każdy teraz oczekuje nowoczesności. Znajdziemy gości, którym spodoba się starodawny urok, ale hotele i tak wymagają nowoczesnej kanalizacji, telewizji i tych nowych systemów elektronicznych, które, o ile się nie mylę mają u Hyatta. Tak więc, zaoferujemy naszym gościom powrót do przeszłości w luksusowych warunkach. Wskazał na teczki. — Tutaj jest wszystko. Większość spraw omówiliśmy. Dodałem kilka nowych pomysłów. Feliksowi się nie spodobają. Są zbyt kosztowne i ryzykowne. Ale jemu nie spodoba się cały ten plan. Dlatego zawsze oddzielałem moją małą korporację od całości rodzinnego przedsiębiorstwa. W ten sposób Feliks nie ma nic do powiedzenia na temat tego, co robię lub czego nie robię z tymi czterema hotelami. Cóż jeszcze? Aha, Clay. Chciałbym, żeby pozostał asystentem dyrektora przez parę lat. Później, kiedy obaj zdecydujemy, że jest przygotowany, znajdziemy hotel, którym sam będzie kierował. Czy to ci odpowiada? — Wiesz, że tak. Jesteś wspaniały dla nas obojga. — Laura obeszła biurko i pocałowała Owena w czoło. — Przejrzę to później. Jesz dziś z nami kolację, pamiętasz? — Nigdy nie zapominam o zaproszeniach od ludzi, których kocham. Będziemy tylko my troje, czy muszę założyć krawat? — Nie potrzebujesz krawata. Będziemy tylko my. Ja przygoto-
wuję kolację w mieszkaniu Paula, a on zmywa naczynia. Zobaczymy się o siódmej. — Lauro! Odwróciła się, słysząc zmieniony ton jego głosu. — Nie mówiłaś Paulowi o naszych planach, prawda? — Nie. Prosiłeś mnie, żebym tego nie robiła, dopóki nie będziemy gotowi, by zacząć. Owen skinął głową. — Istnieje niebezpieczeństwo, że to dotarłoby do Feliksa. Będzie dużo łatwiej, jeśli nie będzie mógł mnożyć przeszkód. Czy utrzymywanie tego w sekrecie jest dla ciebie kłopotliwe? — Wolałabym powiedzieć Paulowi, ale mogę poczekać, jeśli sobie tego życzysz... — Dziękuję, moja droga — przerwał, szczelniej otulając się swetrem. Ostatnio ciągle było mu chłodno. Nawet w czerwcu. Nie wiedział dlaczego. — Zrobiłem dla ciebie coś w rodzaju streszczenia naszych planów: finansowanie, renowacje, wszystko w jednym dokumencie, zamiast w czterech teczkach. Chcę, żebyś je zatrzymała na wypadek, gdybyś musiała zająć się naszym planem sama. — Dlaczego? Przecież ty pokierujesz wszystkim o wiele lepiej niż... — Otworzyła szeroko oczy i szybko wróciła na swoje krzesło. — Czy coś się stało? Jesteś chory? — Nie. Ale nie jestem też młody. Mądry człowiek musi być przewidujący, a jeśli nie będę mądry w wieku osiemdziesięciu trzech lat, to kiedy? — Wyciągnął w jej stronę długą kopertę z jej nazwiskiem. Weź to i schowaj w bezpiecznym miejscu. Może nie będzie ci potrzebne, ale chcę, żebyś to miała. — Przechowaj to w swoim biurku — poprosiła Laura. — Proszę, zrób to dla mnie! Nie chcę myśleć o twojej śmierci. Nie chcę mieć niczego, co będzie przypominało mi, że cię stracę. — Jeśli to polepszy twoje samopoczucie. — Włożył kopertę do górnej szuflady biurka. — Teraz utnę sobie drzemkę, żebym był w doskonałej formie na kolacji. Idź już, moja droga. Do zobaczenia o siódmej. Laura wyszła z domu i powoli kroczyła w dół Beacon Hill, mijając most Arthura Fiedlera, w kierunku promenady wiodącej wzdłuż rzeki Charlesa. Była to jedna z jej ulubionych tras spacerowych. Po jednej stronie ocienionego drzewami pasma trawy płynęła
szeroka rzeka usiana żaglówkami. Po drugiej stronie była wąska odnoga rzeki, a powyżej jaśniały czerwone cegły starych domów Back Bay. Ich długie cienie obejmowały Laurę, wprowadzając ją w szczególny nastrój spokoju i trwania, który najbardziej kochała w Bostonie. Myślała sobie, że nigdzie indziej nie mogłaby całkowicie wymazać swojej przeszłości i czuć się tak bezpiecznie. Na tyle bezpiecznie, żeby napisać do Bena o swoich zaręczynach. Nadal pracował w Amsterdamie. Wydawało się, że to stałe zajęcie. Laura pisała do niego o ukończeniu studiów, planowanym małżeństwie i pracy w Chicago. Opowiedziała mu prawie wszystko, ale nie wymieniła imienia Paula. Będzie na to mnóstwo czasu, myślała; kiedy się pobiorą, Ben zatrzyma dla siebie swoje opinie o Salingerach. Może nawet zmieni o nich zdanie. Będzie czas na wszystko. Mieszkanie Paula w Back Bay zajmowało trzecie piętro starego, czteropiętrowego budynku, przeglądającego się w rzece. Wynajął piwnicę na swoją pracownię i Laura zastała go właśnie tam. Porządkował fotografie. Zobaczyła, że to stare zdjęcia. Od wielu miesięcy nie robił nowych z wyjątkiem jej portretów. Odwrócił się i pocałował ją. — Nakryłem do stołu po południu, ale z przykrością muszę cię zawiadomić, że kolacja nie jest gotowa. Roześmiała się. — Nie oczekiwałam cudów. W każdym razie kolacja będzie skromna. Potrawka z ryby i sałatka. — Przytuliła się do niego. — Jestem taka wdzięczna, że cię znalazłam i pokochałam i za tę cudowną świadomość, że ty mnie kochasz. — A komu jesteś wdzięczna? — zapytał z uśmiechem. — Boginiom — odpowiedziała poważnie. — Trzem córkom Zeusa, tkającym pajęczynę życia. — I to one sprowadziły cię do naszej rodziny cztery lata temu? — Była dziwnie milcząca, a on dodał: — Ktokolwiek to był, zasługuje na moje najserdeczniejsze podziękowania. On, ona lub oni zmienili moje życie. Całe nasze życie, jeśli się dobrze nad tym zastanowić. Wszyscy bylibyśmy w pewnym sensie inni, gdybyś się nie zjawiła. — Pójdziemy na spacer przed kolacją? — zapytała Laura. — Jeśli masz na to ochotę po całym dniu spędzonym z Julesem. Coś spowodowało to nagłe milczenie, pomyślał. Coś z jej
przeszłości. Zastanawiał się, dlaczego ona nie rozumie, że nie liczy się nic oprócz teraźniejszości i przyszłości, którą będą razem budować. Wziął ją za rękę, kiedy szli spacerkiem wzdłuż Fairfield, mijając tłumy studentów z college'ow przy Commonwealth. — Jak minął dzień? — Wyjątkowo dobrze. Sprawiliśmy przyjemność hrabinie Irinie. Opowiadałam ci o niej w zeszłym roku. To ta rumuńska emigrantka, która chciała wynająć jacht na cały tydzień. Wynajęliśmy jacht i jej ulubionego kucharza. W tym roku życzyła sobie nowych pomysłów na zupełnie inny rodzaj przyjęcia. Pomyślałam wtedy o pensjonacie, w którym Jules bawił pół roku temu i którym się zachwycał. Nazywa się Darnton, uroczo położony na wyspie, na jeziorze Champlain. Zadzwoniłam do właścicielki Kelly Darnton. Prowadzi ten pensjonat wraz z mężem. Zabukowałam tygodniowy pobyt dla hrabiny Iriny oraz zamówiłam huczne przyjęcie. Prywatny pociąg zawiózł tam wszystkich zaproszonych. Hrabina cieszyła się jak mała dziewczynka, która może popisać się przed swoimi przyjaciółmi. Ciągle podkreślała, jaka jestem wspaniała. — Ma rację. — Paul objął Laurę ramieniem. — Czy spędzimy u Darntonów nasz miodowy miesiąc? A może wolisz Afrykę? Uśmiechnęła się. — Czy to jedyne propozycje? — Myślałem o Londynie, Paryżu i Rzymie, ale tam wszyscy jeżdżą. — Ja nie. Paul zatrzymał się. — Przepraszam. Przecież ty nigdy nie byłaś w Europie. Oczywiście, że tam powinniśmy pojechać. — Nie, wybierz takie miejsce, jakie chcesz. To nie ma dla mnie znaczenia, ale kiedyś chciałabym odwiedzić Europę. — Zobaczysz wszystko, kochanie. Szli dalej pogrążeni w ciszy, rozjaśnieni słońcem i rozmarzeni. W końcu postanowili wracać. Kiedy tylko weszli do mieszkania, zadzwonił telefon. Gdy Paul odebrał, Laura usłyszała płaczliwy głos Rosy powtarzającej raz po raz: „Pan Owen... pan Owen..." i była pewna, że Owen nie żyje.
— Nie — powiedziała Leni. — Nie umarł. Ale stan jest ciężki i doktor Bergman nie robi wielkich nadziei... przerwała, jakby w obawie, że słowa mogą paść w złą godzinę. — Czy możemy go zobaczyć? — spytał Paul. — Zajrzymy tylko przez drzwi... Leni pokręciła głową. — Nie wpuszczają nikogo. Owen jest nieprzytomny od momentu, kiedy znalazła go Rosa... W poczekalni w nerwowym oczekiwaniu trwali członkowie rodziny. Przyjechali, jak tylko dotarła do nich ta wiadomość. Później, w miarę jak mijały godziny, przychodzili i odchodzili, przynosili jedzenie i kawę, próbowali czytać czasopisma, cicho rozmawiali o tym, jak mizernie wyglądał ostatnio Owen i że w tym roku należało zabrać go na Cape wcześniej. Co godzinę pojawiał się doktor Bergman i oznajmiał, że nie ma nic nowego do zakomunikowania. Ale o północy powiedział, że stan chorego się ustabilizował. „Nie wiemy jeszcze, jak rozległy był wylew. Na dokładną diagnozę trzeba poczekać dzień lub dwa. Sądzę, że powinniście państwo pójść do domu i się przespać": — Chcę go zobaczyć — oznajmił oschle Feliks. Leni wzięła go pod rękę. — Przyjdziemy tu jutro rano. Jestem pewna, że wtedy będziemy mogli go zobaczyć. — Być może — powiedział doktor. Następnego ranka pozwolił Leni i Feliksowi spędzić kilka minut obok łóżka Owena. Feliks nie mógł uwierzyć, że ta wątła postać, leżąca jak kukiełka splątana sznurkami, to jego władczy ojciec, a jednocześnie był niezbicie pewien, że nadeszła jego chwila: „Umarł król, niech żyje król". Nie wolno mu było okazać tego uczucia. Musiał łączyć się ze wszystkimi w obawie i smutku, ze spokojem i godnością stosowną dla głowy rodziny. Lecz w głębi duszy oczekiwanie rosło, dominując wszystkie jego myśli. Miał pięćdziesiąt pięć lat i po raz pierwszy w życiu nie było ponad nim żadnego cienia. Asa będzie robił to, co on mu każe. Nie było już nikogo, kto mógłby kwestionować decyzje Feliksa. Sieć Hoteli Salingera będzie wreszcie nosiła jego inicjały, tylko jego. — Feliksie — szepnęła Leni i trzymając go pod rękę, wyprowadziła z sali, myśląc, że jest przerażony lub zdruzgotany uświadomionym faktem śmiertelności swojego ojca.
— Jadę do biura. Wrócę później. — Wyszarpnął rękę i ruszył przed siebie prawie pędem, zanim Leni zdołała zareagować. Musiał wydostać się z tych długich korytarzy wypełnionych groteskowym sprzętem, pacjentami na wózkach inwalidzkich, szafkami pełnymi lekarstw. Nie mógł już być ani chwili dłużej w tym wyjałowionym piekle. Feliks zawsze szczycił się swoją mocą, energią i siłą woli, które pozwalały mu zachować spokój, nie tracić panowania nad sobą i nie odczuwać strachu. Mimo to niemal w panice dotarł do samochodu, a po południu zadzwonił do szpitala, informując Leni, że w żaden sposób nie może się wyrawć. Zbyt wiele spraw zależy od jego obecności w biurze. Asa wiedział, że choroba Owena nie zmieniła nic w codziennych interesach, ale on również został w biurze. Ktoś musiał mieć oko na Feliksa. Tak więc w szpitalu czuwały kobiety. Leni, żona Asy — Carol — i ich córka Patrycja, Barbara Janssen, Allison, Laura i często Rosa. Thomas Janssen odbywał inspekcję hoteli w Midwest. Przyleciał do Bostonu tylko na weekend. Paul był jedynym mężczyzną, który towarzyszył kobietom w poczekalni, przynosił kawę i zjadał z nimi posiłki w kawiarni, a wreszcie po tygodniu kroczył obok łóżka na kółkach, kiedy przewożono chorego do separatki. Owen nie mógł mówić, paraliż tknął lewą stronę ciała, ale był przytomny i chwilowo nie groziła mu śmierć. Dwa tygodnie później Owen opuścił szpital. — Konieczna jest całodobowa opieka — powiedział doktor Bergman do Leni — ale to można zapewnić poza szpitalem, a pan Salmger prawdopodobnie będzie czuł się lepiej we własnym domu Wskazane byłoby, żeby Laura spędzała z nim dużo czasu. Jej obecność wyraźnie korzystnie wpływa na stan chorego. Laura i bez sugestii lekarza tak właśnie by postąpiła. Spędzała całe dnie obok łóżka Owena, czytając mu i mówiąc do niego Opisywała wschody i zachody słońca, kolibry w ogrodzie, nianie prowadzące wózki, chłopców na deskorolkach, dziewczęta z rozwianymi włosami na rowerach oraz pary trzymające się za ręce i spacerujące po wybrukowanych alejkach. Pewnego dnia, w połowie lipca, Owen uśmiechnął się, a kilka dni później zaczął mówić.
Początkowo tylko Laura potrafiła zrozumieć niewyraźnie wymawiane słowa. Później, kiedy Owen rozzłościł się na swój niezdarny język, próbował formułować każde słowo oddzielnie i w końcu każdy był w stanie rozszyfrować to, co chciał powiedzieć. Najprościej jednak się porozumiewali, kiedy Laura powtarzała jego słowa swoim niskim, czystym głosem, jakby tłumaczyła je z języka obcego. Gdy Owen nagle poprosił o wezwanie radcy prawnego, to właśnie Laura zadzwoniła do Elwina Parkinsona i przywitała go w pokoju Owena. — Czy życzy pan sobie, abym wyszła? — Jeśli pani tak miła — odrzekł Parkinson. Gdy drzwi zamknęły się za Laurą, usiadł na jej miejscu przy łóżku chorego i pochylił się nad Owenem. — Testament — zaczął Owen i mówił dalej pojedynczymi, bełkotliwymi słowami. — Chciałem zmienić. Nie zdążyłem. Zrób to teraz. Nie okazując zdziwienia, prawnik wyjął ołówek i arkusze papieru. — Możemy spisać kodycyl. Chcesz dodać nowy zapis? Owen powiedział mu, czego chce. Parkinson był zszokowany, ale umieścił zapis. Jednak dla spokoju swego prawniczego sumienia dodał: — To zbyt radykalna decyzja, aby ująć ją w takiej krótkiej notatce. Wymaga przemyślenia. Poczekaj, aż poczujesz się lepiej, będziesz bardziej sobą. Owen wydał chrapliwy dźwięk. Parkinson potrzebował kilku chwil, żeby zorientować się, że jest to śmiech. — Nie mam czasu, głupcze. Umieram. Ostatnia szansa... —Nagle jego słowa zabrzmiały wyraźnie i stanowczo. — Zrób to! — Oczywiście, jeśli nalegasz. Sporządzę dla ciebie dokument do podpisu. Będziesz w stanie go podpisać? — Owen skinął głową. — A więc za tydzień. — Boże...! — Twarz Owena wykrzywiła się z wściekłości. Próbował podnieść się na łóżku. Parkinson przeraził się, że Owen umrze i odium winy spadnie na niego. Powiedział szybko: — Jutro. Zgoda? Przyniosę dokument jutro. Chory uspokoił się, zamykając oczy, wskazał drzwi.
— Do jutra — pożegnał go Parkinson i spiesznie wyszedł. Spostrzegł jeszcze Laurę wchodzącą do pokoju Owena. Zastanawiał się, gdzie była podczas ich rozmowy i czy podsłuchiwała, ale spieszył się. To doprawdy dziwne, rozważał, jadąc do swojej kancelarii w popołudniowym tłoku. Miał całe lata na to, by pomyśleć o zmianie testamentu. Jeśli naprawdę chciał to zrobić, dlaczego nie zajął się tym wcześniej? W zasadzie zawsze tak postępował. Długo się namyślał, a potem spieszył się, by zrealizować to, co postanowił. Ale był też świetnym biznesmenem i wiedział, że ważnych decyzji nie wolno podejmować w sytuacji kryzysowej. Ledwie mówi, prawie się nie rusza, nie jest w stanie jasno rozumować, a jednak uparł się przy istotnym zapisie na rzecz osoby, o której tak niewiele wiedziano. Dla dobra Owena Salingera, Parkinson złożył uroczyste przyrzeczenie własnej podejrzliwości: dowie się więcej na temat tej młodej kobiety, zanim będzie za późno. Następnego dnia Parkinson udał się prosto do pokoju Owena. Laura wyszła, a prawnik natychmiast zaczął mówić gorączkowym szeptem: — Owenie, mam informacje o tej młodej kobiecie. Zmienisz zdanie. Te informacje zmienią wszystko. Dowiedziałem się, że ona jest... — Testament — powiedział Owen zduszonym głosem. — Tak, tak, mam go. Był gotów, zanim dostałem telefon z Nowego Jorku. Ale nie wolno ci go podpisać. Nie będziesz chciał tego zrobić, kiedy dowiesz się, kim ona naprawdę jest. — Zamknij się. — Oczy Owena patrzyły wściekle na Parkinsona. — Testament. Przeczytaj. — Dlaczego? Przecież tłumaczę ci, że nie będziesz chciał go podpisać. — Czytaj! Parkinson ze złością wyciągnął z teczki dokument i przeczytał. — Długopis. Długopis! — irytował się Owen. — Zaczekaj. Posłuchaj mnie. Ta kobieta jest złodziejką. Udowodniono jej złodziejstwo. Poluje na starych mężczyzn. To prawda. Mam informację. Rozmawiałem z oficerem nowojorskiej policji.
— Nie! Nie...to...bez znaczenia. Głupcze. — Owen ciężko oddychał. — Świadek. Wezwij Laurę. — Nie zrozumiałem, co powiedziałeś. — Wezwij Laurę. — Chciałbym wiedzieć, co ty... — urwał, dostrzegając, że twarz Owena obleka dziwny grymas. Przerażony, podjął wyścig ze śmiercią. — Potrzebujemy kogoś innego. Spadkobierczyni nie może być świadkiem przy podpisywaniu testamentu. Ale wystarczą pielęgniarki. Jeśli zaczekasz chwilę... — Przeszedł przez korytarz i sprowadził je. — Prosiłem cię, żebyś mnie posłuchał. — Zrobiłem, co mogłem, żebyś mnie wysłuchał. Nikt nie może mieć do mnie pretensji. — Spojrzał w oczy Owena. — Tak, tak, tak. — Włożył długopis do jego ręki. — Pomóżcie... — wyszeptał Owen i pielęgniarki dźwignęły go do pozycji siedzącej. W chwiejnych gryzmołach, które zostawił na dole dokumentu trudno było rozpoznać jego pochyłe pismo. — Ledwie zdążyłem — westchnął z niewypowiedzianą ulgą. — Ostatnie zwycięstwo. — Zamknął oczy. — Laura — wyszeptał. — Ostrzegałem cię — powiedział Parkinson, sznurując usta. Wsunął testament do koperty i włożył do swojej teczki. — Mam nadzieję, że ktoś w to uwierzy. — Laura — szepnął znowu Owen. Jedna z pielęgniarek poprawiała koc, a druga rozkładała aparat do pomiaru ciśnienia, kiedy Parkinson wyszedł. Laura stała na podeście. — Wzywa panią — powiedział krótko. Słysząc jego chłodny, gniewny głos, spojrzała na niego przestraszona. — Jest chorym człowiekiem — warknął prawnik, ale mówiąc to, spostrzegł, że oczy Laury zmieniają się. Był w nich tak głęboki smutek, że niemal zrobiło mu się jej żal. Ale zaraz uznał, że to wyrachowana gierka. — Do widzenia — powiedziała Laura. Obie pielęgniarki wyszły, kiedy Laura usiadła obok łóżka. — To dziwny człowiek — powiedziała, patrząc na twarz Owena. — Sprawiał wrażenie, jakby coś go rozzłościło.
Nie otwierając oczu, Owen wydał dźwięk, który Laura rozpoznawała jako śmiech i wyciągnął rękę. Zacisnęła ją między swoimi dłońmi, a on lekko skinął głową. — Czy chcesz się przespać? Owen znów kiwnął głową. Laura wstała i zaciągnęła ciężkie welwetowe zasłony na oknach. Pokój stał się ciemny i poważny. — Chcesz, żebym została? — Chodź tutaj. Usiadła obok łóżka. — Słucham? — Najdroższa Lauro, zapisałem ci... odrobinę... w... moim testamencie. Łzy napłynęły do oczu Laury. — Nie mów o tym. Czujesz się coraz lepiej. Dziś rano widziałam, jak poruszyłeś lewą ręką. — Nie. — Otworzył oczy, jaśniały uczuciem. — Kocham cię, moje dziecko. Dałaś mi tyle radości. — Śmiech zadrżał mu w gardle. — Czasami... żałowałem, że nie jestem Paulem. W wieku Paula. Tyle miłości. Laura płakała. — Nie odchodź. Kocham cię, Owenie. Zajmę się tobą. Sprawię, że wyzdrowiejesz, obiecuję, Kocham cię. Nie zostawiaj mnie. Jest coś, o czym chciałam ci powiedzieć... Proszę, proszę, nie odchodź... Pochyliła się nad nim, a on podniósł rękę; jego palce spoczęły na jej mokrym policzku. — Najdroższa Lauro. Dokończ... nasze plany. Teraz są twoje. Szkoda... że nie zobaczę... ich... — zamknął oczy — ... zrealizowanych. — Jego ręka zsunęła się z policzka Laury. Laura chwyciła ją, zanim ta opadła na pościel. — Dałeś mi życie — mówiła, szlochając. Pochylała się, aż musnęła ustami spokojną twarz Owena. — Sprawiłeś, że mogę być z siebie dumna. Nie zdołałam ci wystarczająco podziękować. Nawet nie powiedziałam ci całej prawdy o sobie, więc nie wiesz, jak wiele dla mnie zrobiłeś. Chciałam ci powiedzieć. Chcę powiedzieć ci teraz... czy mnie słyszysz? Dałeś mi życie. Jesteś częścią mojego życia, częścią mnie... Proszę, powiedz, że mnie słyszysz. Nie podziękowałam ci wystarczająco. Nie sprawiłam, żebyś zrozumiał, jak wiele uczyniłeś i co to dla mnie oznacza...
W pokoju panowała cisza i ciemność. Laura szlochała. Jej łzy spadały na policzki Owena. Wydawało się, że on też płacze. — Kocham cię — wyszeptała wreszcie Laura. — Wiem, że mnie słyszysz, bo zawsze słyszymy tych, którzy obdarzają nas miłością, prawda? Najdroższy Owenie, kocham cię. Następnego dnia Owen Salinger zmarł.
Rozdział dziesiąty Feliks był w swoim biurze, kiedy zadzwonił Parkinson. — Od trzech dni próbuję się z panem skontaktować. — Sekretarka powiedziała, że ma to związek z testamentem mojego ojca. — W głosie Feliksa słychać było zniecierpliwienie. — Ściślej mówiąc, ma to związek z Laurą Fairchild. Feliks wyprostował się na krześle. — O co chodzi? — Wolałbym porozmawiać w cztery oczy. Mogę być u pana za pół godziny. — Niech pan mówi teraz. Parkinson poczuł tęsknotę za staromodną uprzejmością Owena. Przez moment rozważał, czy powiedzieć Feliksowi, co o nim myśli, ale konto Salingerów było o wiele większe od dumy Elwina Parkinsona. — No cóż, ona jest notowana, w Nowym Jorku, z powodu kradzieży. Ona i jej brat Clay. — Kradzież — powtórzył Feliks. — Kiedy? — Siedem lat temu. Miała wtedy piętnaście lat, a jej brat czternaście.
— Co z rodzicami? — Według raportu policji zginęli w wypadku samochodowym rok wcześniej. Nie wiadomo dokładnie, kto opiekował się rodzeństwem. Najprawdopodobniej ciotka. Zostali zwolnieni z aresztu pod jej nadzorem. Niejaka Melody Chase. — Jak? — Wiem, że to brzmi niewiarygodnie, ale takie nazwisko mi podano. — Prawdopodobnie fałszywe. Co jeszcze? — Dwa lata później, gdy miała siedemnaście lat, została wymieniona w testamencie złożonym do poświadczenia. Księgarz o nazwisku Hendy zostawił jej dziesięć książek. — Tylko tyle? — Nie bagatelizowałbym tego. To może mieć znaczenie, zwłaszcza jeśli książki są wartościowe. — Dlaczego? — Ponieważ na dzień przed śmiercią pański ojciec zmienił testament. Dołączył... — Co zrobił? — Dołączył kodycyl, zapisując dwa procent udziałów w Sieci Hoteli Salingera i sto procent w Korporacji Owena Salingera Laurze Fairchild. — Dwa procent? Tej kobiecie? Wiedział pan, że ojciec ma zamiar to zrobić i nie powiedział mi pan? — Radca prawny nie mówi postronnym osobom o decyzjach swojego klienta. — Nie postronnym, ty skończony głupcze! Jego synowi! Co pan sobie, do cholery, myślał, pozwalając mu na to? Stracił pan rozum? Korporację także zapisał? Z czterema hotelami? — I dom na Beacon Hill. — Cholerny starzec! Rozdrobnił swoją fortunę? A pan nie starał się go powstrzymać? — Owszem, starałem się... — Niezbyt mocno! Niewystarczająco mocno! — Feliks miał wrażenie, że go trafi szlag. Zacisnął zęby. — Był niepoczytalny. — Nie sądzę. Wiedział, czego chce. Nawet sprzeczał się ze mną. Wiedział też, że potrzebni są świadkowie. Zmusił mnie do przyprowadzenia pielęgniarek. Jego umysł pracował prawidłowo. — Par-
kinson przerwał. Nadszedł czas, aby stał się niezbędny dla Feliksa. — Jednakże miałem odczucie... — Jakie? — Że jest bardzo zmęczony. Być może... Oczywiście nie ma co do tego absolutnej pewności... — Znowu przerwał. — Do cholery, Parkinson, niech pan przestanie owijać w bawełnę. Jakiej pewności? — Odniosłem wrażenie, że Owen mógł działać pod wpływem jakiejś presji. Słowa przebrzmiały, ale Feliks miał już nowy pomysł. Niebezpieczeństwo apopleksji mijało. — Chce pan przez to powiedzieć, że ktoś wywierał na niego nacisk? — Niewykluczone. — Ktoś, kto miał zwyczaj nakłaniać starych mężczyzn do zmiany testamentów. — Tego nie powiedziałem. — Nie — przyznał Feliks pogrążony w myślach. — Ale gdyby zapytano pana o opinię... — Musiałbym oświadczyć, że odniosłem silne wrażenie, iż Owen Salinger działał pod wpływem pewnego rodzaju przymusu i namowy. Mógłbym dodać, że przebywałem z nim sam na sam przez dwa dni z rzędu, prosiwszy uprzednio Laurę Fairchild o opuszczenie pokoju i w obu przypadkach, kiedy wychodziłem, spostrzegałem ją krążącą za drzwiami. — Dziękuję Elwin — powiedział łagodnie Feliks. Namyślał się przez moment, słuchając przyspieszonego oddechu Parkinsona. — Ustaliliśmy, że odczytanie testamentu odbędzie się w przyszłym tygodniu. Prawdopodobnie wcześniej skontaktuję się z panem. Feliks odwiesił słuchawkę i podszedł do narożnych okien, spojrzał w stronę Beacon Hill. Znowu ogarniała go furia. Zostawił dom tej kobiecie. I swoje hotele. I część przedsiębiorstwa. Jego przedsiębiorstwa. Szalony. Mściwy. Zrobił z niego idiotę. W ostatniej chwili. Ale on nie żyje, a Feliks tak i pokaże Laurze Fairchild, gdzie jest jej miejsce. Utrzyma stary testament. Wszystko inne zniszczy. Poczuł nagły niepokój, a może jest coś więcej niż testament. Cóż jeszcze ten stary człowiek mógł podyktować lub napisać? Jakie miał inne tajemnice? Co jeszcze wymaga zniszczenia?
Feliks musiał się dowiedzieć. Nie mógł czekać. Musiał wiedzieć natychmiast. O siódmej zadzwonił do Paula. — Może zjemy razem kolację? Tylko my obaj. Wiem, że jest późno, ale byłem bardzo zajęty. — Lepiej umówmy się jutro na obiad? — wystąpił z kontrpropozycją Paul. — Jest u mnie Laura, bardzo przygnębiona po pogrzebie. Nie chcę zostawiać jej samej. — W porządku. Moja sekretarka zadzwoni do ciebie rano. Mając pewność, że oboje byli daleko, Feliks poszedł do domu Owena. — Dobry wieczór, Roso — powiedział, mijając ją. — Będę w gabinecie ojca. Możesz iść spać. Wyjdę sam. Rosa naburmuszyła się. Nigdy, przez ponad pięćdziesiąt lat, pan Owen nie wysyłał jej do łóżka. — Chciałby pan kawy lub coś do jedzenia? — krzyknęła za nim w stronę schodów. — A może pomogę panu coś znaleźć? Robiłam trochę porządków. — Odwróciła się, żeby ukryć łzy, które ostatnimi dniami ciągle miała w oczach. Ale Feliks kroczył już korytarzem na górze w stronę schodów prowadzących na drugie piętro. — Poradzę sobie sam — rzucił przez ramię i kiedy przeskakiwał po dwa stopnie, powtarzał te słowa w duchu: „Poradzę sobie sam". Gabinet Owena był starannie odkurzony. Dokumenty na biurku równie starannie poukładano. Feliks zapalił lampę i zaczaj przeglądać papiery leżące na wierzchu, a potem sięgnął do szuflad. Zajęło mu tylko kilka minut, żeby znaleźć kopertę z nazwiskiem Laury. „Najdroższa Lauro. Jest wspaniały dzień. Równie wspaniale ja się czuję. Jednak w moim wieku rozsądny człowiek musi zdawać sobie sprawę ze swojej śmiertelności i przewidywać, że może nie mieć szansy, by dokończyć pewne sprawy. Tak więc dzisiaj, gdy mam serce spokojniejsze niż kiedykolwiek, piszę ten list, żeby przedstawić w skróconej formie plany, które wspólnie opracowaliśmy dla moich hoteli. Wiesz lepiej niż ktokolwiek inny, co one dla mnie znaczą. Przedtem jednak chcę cię zawiadomić, że mam zamiar zmienić testament
i zapisać ci małą część przedsiębiorstwa rodzinnego, ten dom i całą moją korporację. To oznacza, że gdy umrę, hotele będą należały do ciebie i to ty musisz doprowadzić do ich ponownego rozkwitu, jeśli ja nie będę mógł..." Feliks przerwał czytanie. List miał dziesięć stron pokrytych wyraźnym, pochyłym pismem jego ojca, ale teraz, kiedy wiedział, czego dotyczy, nie mógł go dalej czytać. Nie mógł znieść myśli spowodowanej tymi słowami, które dowodziły, że Owen woli Laurę od własnego syna. Ręce Feliksa drżały i zdał sobie sprawę, że wstrzymał oddech. Miał wrażenie, że udusi go wściekłość. Zrobić mu coś takiego, myślał. Powiedzieć całemu światu, że nic go nie obchodził. Obchodziła go tylko ona. Dał jej to, czego chciał Feliks. Tylko chory człowiek mógł zrobić coś takiego synowi. Chory? Nie tylko. Działający pod presją i namową. W przypływie energii zaczął przeglądać papiery na biurku i wyciągnął wszystko z szuflad, szukając sformułowań, zdań, dziwnych słów, które potwierdzałyby to, że Owen stracił rozum. W czasie tego szaleńczego, gorączkowego szperania, wywracania stosów dokumentów, Feliks usłyszał otwierające się drzwi wejściowe i najpierw donośny, zadowolony głos Rosy, a potem głosy Laury i Paula. Nie potrafił zrozumieć słów. Był dwa piętra wyżej. Co oni tu, do diabła, robią? Dlaczego nie kotłują się w łóżku? Wsunął dokumenty do górnej szuflady, upychając je do tyłu, żeby się zamknęła. Nie, do diabła! Przypomniał sobie, że niektóre leżały na wierzchu równo poukładane. Wyciągnął pierwsze lepsze, położył je starannie na biurku i siłą zamknął szufladę. Zacięła się, więc popchnął jeszcze raz, kiedy usłyszał za drzwiami Rosę: „Przyszedł jakąś godzinę temu. Powiedział, że będzie w gabinecie ojca". Rozległo się pukanie. — Feliksie — odezwał się Paul, ale Feliks przeszedł po cichu do przyległej sypialni ojca. Dobiegł go dźwięk otwieranych drzwi. — Przepraszam, że ci przeszkadzamy, ale Laura potrzebuje... — Przerwał, a Feliks usłyszał, jak mówi: — Nie ma go tutaj. — Mój Boże — westchnęła Rosa. — A ja nawet nie usłyszałam, jak wychodził. Chyba się starzeję. Ale też Feliks zawsze miał zwyczaj skradać się i zaskakiwać ludzi. Wygląda na to, że nie będziemy intruzami. Czy mogę ci w czymś pomóc, Lauro?
Nie, dziękuję — odparła Laura ledwo słyszalnym głosem. — Wezmę tylko osobiste drobiazgi. Zostanę u Paula przez kilka dni. Feliks przemknął z sypialni do holu i zszedł na dół po wyściełanych dywanem schodach. Skradać się. Ta głupia baba byłaby natychmiast zwolniona, gdyby tylko to od niego zależało, pomyślał z mściwą satysfakcją. Delikatnie otworzył frontowe drzwi i cicho zamknął za sobą. Powiedziała, że zostanie u Paula. Jutro będzie więc mnóstwo czasu, żeby wrócić po list i inne rzeczy, które jeszcze można by znaleźć. Chyba że ona też po to właśnie przyszła. Co za głupiec z niego. Mógł zabrać dokument, zamiast ładować go z powrotem do szuflady. Na miłość boską, co się z nim dzieje? Stał przy samochodzie, wahając się: odjechać, zanim go zauważą, czy zaczekać, aż w domu zrobi się ciemno i wrócić, żeby się upewnić. Miał własny klucz. Nigdy go nie używał, ale teraz nadszedł czas. Zaczeka. Musi wiedzieć. Pół godziny później zobaczył, że Laura i Paul wychodzą. Minęły następne dwie godziny, wreszcie zgasły światła u Rosy. Odczekał jeszcze godzinę, zanim wszedł, otwierając drzwi kluczem, który kazał zrobić po ataku serca Owena, cztery lata wcześniej. Po ciemku szedł schodami do gabinetu, cicho zamknął drzwi i zapalił tę samą lampę, której używał kilka godzin wcześniej. Potem otworzył szufladę i przetrząsnął ją, szukając listu. Ale listu nie było. Wyszarpnął szufladę z biurka i odwrócił ją do góry dnem, ale pozostała w niej tylko jakaś faktura uwięziona w bocznej szczelinie. Feliks przejrzał papiery na biurku. Tu nie ma, tu też nie, ani tu. Zabrała go. Ta suka go wzięła. Manipulowała chorym, starym człowiekiem, a potem ukradła dokumenty z jego biurka. Nie manipulowała nim. List tego dowodzi. Ogarnęła go furia. Przed oczami zawirowały czerwone kręgi. Stał obok biurka, dysząc wściekłością i próbując myśleć. Musi odzyskać list. Ona może użyć dokumentu do udowodnienia, że starzec nie był chory i zniewolony. Pokaże, że wiedział, co robi i zrobił to z własnej woli. Musi odzyskać list, myślał. Musi go znaleźć. Nie pozwoli tej suce i starcowi na ośmieszenie go wobec
rodziny i całego świata. Musi coś wymyślić. I wymyśli. Nie jest panikarzem, który popełnia błędy. Coś wymyśli. Da sobie radę, jak zawsze. Potrafi dbać o swoje sprawy. Feliks zaatakował podczas odczytywania testamentu. Rzucał oskarżenia, jak gdyby list wcale nie istniał. Wszyscy zebrani mówili jednocześnie, więc Feliks podniósł się, żeby objąć kierownictwo. Stał za ciężkim stołem bibliotecznym, trzymając rękę na ramieniu Parkinsona, nakazując mu w ten sposób milczenie. Kiedy skupił na sobie uwagę, zwrócił się do Laury stojącej przy oknie z Paulem, który obejmował ją ramieniem. Głos Feliksa był stanowczy. — On nie wiedział, czego chce — powtórzył Feliks dobitnie. — Był chorym, starym człowiekiem manipulowanym i sterroryzowanym przez chciwą, podstępną wiedźmę i przez cały miesiąc po ataku... — Feliks! — głęboki głos Paula przerwał ten strumień jadu. — O czym ty, do diabła, mówisz? — Ty skubańcu! — wrzasnął Clay, przekrzykując Paula. —Kim ty, do diabła... — Zamknij się — warknął Feliks i kontynuował nie zbity z tropu: — Przez cały miesiąc po ataku był on bezsilnym inwalidą, nie mogącym się poruszać ani mówić. — Feliks! — krzyknął znowu Paul. — On mógł mówić! — przypomniała Laura. — Rozmawialiśmy... — Nie był w stanie ani się poruszać, ani mówić zrozumiale, 0 czym wszyscy doskonale wiedzą. Stracił zdolność logicznego myślenia. Obecna tu dziewczyna, wykorzystując jego naiwność, wkradła się w jego życie, a następnie, kiedy był umierający, ochoczo zastępowała pielęgniarki, żeby być z nim sam na sam 1 namówić go do zmiany testamentu. — Dosyć tego! — powiedział Paul z wściekłością. — Do licha, Feliks, oszalałeś. Co w ciebie wstąpiło? To okropny stek kłamstw. — Owen nie chciał pielęgniarek! — krzyknęła Laura. — Prosił mnie, aby trzymać je z dala! — Jej łzy wyschły, pozostawiając smugi na policzkach. — Nie chciał obok siebie obcych. Potrzebował mnie!
— On nie wiedział, czego potrzebuje — podkreślił Feliks po raz trzeci. — Zamknij się! — ryknął Paul. — Pozwól Elwinowi dokończyć czytania! Na Boga, będziesz się później z tego tłumaczył. Przeprosisz Laurę i całą rodzinę. Nie zważając na Paula, Feliks odchylił głowę do tyłu, spojrzał jak szarżujący byk i zaatakował Laurę. — On o niczym nie wiedział, prawda? Nie wiedział, że jesteś notowaną kryminalistką, że masz brata przestępcę i że go okłamałaś. Okłamywałaś nas wszystkich przez te cztery lata. Ciężkie westchnienie Laury wibrujące w ciszy pokoju upewniło go, że dziewczyna przegra. — Cztery lata — słowa Feliksa brzmiały jak uderzenia młotem. — Wszyscy wiemy, że tego lata, kiedy ty i twój brat pojawiliście się u naszych drzwi, dom został obrabowany z unikatowej kolekcji biżuterii i... — My nie mieliśmy z tym nic wspólnego! — krzyknął Clay. Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, spoglądając na siebie nawzajem z przerażeniem i wołając, aby Feliks wyjaśnił, co się tu właściwie dzieje. Feliks jednak mówił bezpośrednio do Laury. — Nie sądzisz chyba, że w to uwierzymy! Na podstawie dowodów, które posiadam wywnioskowałem, że przybyłaś tu w jednym jedynym celu — aby nas okraść. Następnie zdecydowałaś się zostać, kiedy uświadomiłaś sobie, że możesz opleść swymi mackami mojego ojca, tak jak to wcześniej zrobiłaś z innym starym człowiekiem, który zostawił ci fortunę przed śmiercią, a następnie — zaczął wrzeszczeć, przekrzykując rosnący hałas i zerkając na Paula — następnie przylgnęłaś do młodego majętnego człowieka, ponieważ zawodowi łowcy fortun nigdy nie omijają okazji, prawda, panno Fairchild?! — Nieprawda! Kochałam Owena. — Jednak jej słowom brakowało siły. — Kocham Paula. Nie ma pan prawa kłamać... — Nie mów mi o prawach! To ty przybyłaś do nas z kłamstwami na ustach. Pojawiłaś się, żeby podstępnie usidlać. Wkradłaś się do naszego domu... ukradłaś klejnoty mojej żony i nieomal zabiłaś mojego ojca! — To cholerne kłamstwo! — protestował Clay. — My tego nie zrobiliśmy. Zmieniliśmy naszą...
Feliks promieniał tryumfem. Widział, jak ręka Paula zsuwa się z ramienia Laury. Dostrzegł pełen niedowierzania wzrok Leni i zaskoczone, gniewne spojrzenie Allison. Dobrze. Niech tylko spróbuje teraz wyskoczyć ze swoim listem. Było już za późno. Miał ją w garści. Spojrzał na Laurę z pogardą. — Niczego nie zmieniliście. Jesteście parą pospolitych przestępców. Nigdy nie byliście nikim innym i dopilnuję, żeby wszyscy się o tym dowiedzieli. Zamierzam unieważnić dodatek do testamentu na drodze sądowej. Zadbam o to, abyście nie dostali ani centa z fortuny mego ojca. Odejdziecie stąd tak samo jak przybyliście — z niczym. Opuścicie to miejsce natychmiast i nigdy więcej nie będziecie mieć nic wspólnego z żadnym z nas! Feliks obserwował Laurę. Widział, że dziewczyna spogląda na Paula, który odsunął się od niej. Nagle zobaczył, że wyraz jej oczu się zmienia, jakby sobie o czymś przypomniała. — Chwileczkę! Zaczekajcie chwilę! — zawołała. — Owen napisał list... przed atakiem... zanim jeszcze zachorował! Powiedział mi o nim: powiedział, co jest w tym liście. Do niczego go nie zmusiłam. Mogę to udowodnić! — Odwróciła się i ruszyła prawie biegiem. — Idę z tobą — powiedział Paul. — W jego ciemnych oczach czaiły się wątpliwości, ale podążył za nią i z trzaskiem zamknął drzwi. — Co to wszystko znaczy? — Nie chcę o tym rozmawiać — odparła Laura. Wątpi. Sądzi, że Feliks może mówić prawdę. A co z miłością? Udowodni im, że nie zmuszała Owena do tego, żeby ją kochał. On kochał ją naprawdę. Do diabła, może to udowodnić! A potem wyniesie się stąd, żeby nikt... — Dlaczego? — Dotrzymywał jej kroku, gdy śpiesznie wchodziła po schodach na drugie piętro. — Jeśli to wszystko, co powiedział Feliks, jest kłamstwem... Laura otworzyła drzwi gabinetu Owena i podbiegła do biurka. — Czy to wszystko jest kłamstwem? — nalegał Paul. Wyciągnęła szufladę i zamarła na widok chaosu. — To nie do wiary... Będę musiała wszystko przejrzeć... — Usiadła, wyciągnęła papiery i położyła sobie na kolanach. W pokoju panowała cisza. Kiedy wreszcie Laura podniosła głowę, Paul ujrzał w jej oczach oszołomienie, a potem rozpacz.
— Nie ma go tutaj. Spojrzał na nią i chciał do niej podejść, ale w pół kroku znieruchomiał, ogarnięty wspomnieniami. Laura naśladująca Julesa. Doskonała aktorka. Laura wspinająca się jak kot. „Kiedyś wspinałam się na skały nad rzeką Hudson". Jej praca w charakterze asystentki recepcjonisty. ,,To coś o czym mogę rozmawiać, bo nie ma nic do ukrycia". Nie chciała dotykać towarów w domach towarowych, tak jakby bała się, że ktoś oskarży ją o próbę kradzieży. A kolekq'a białych kruków o wartości czterdziestu pięciu tysięcy dolarów zapisana jej w testamencie przez starego człowieka? — Prosiłam go, żeby zatrzymał list. Nie chciałam go —mówiła Laura jakby do siebie. — Nie chciałam, żeby list przypominał mi, że Owen może umrzeć, więc poprosiłam go, żeby zatrzymał dokument i on się zgodził. Włożył go do tej szuflady. Widziałam, jak to robił. — Co było w tym liście? — Nie czytałam go. Owen powiedział, że to jest streszczenie naszych wspólnych planów; planów dotyczących jego hoteli, tych, które należą do korporaq'i. — Tych hoteli, które ci zostawił? — Tak, ale ja nie wiedziałam, że ma zamiar mi je zostawić. — Czy reszta słów Feliksa była kłamstwem? — Niech cię diabli! — Laura zerwała się na równe nogi — Niech cię diabli, niech cię diabli! Jak możesz mnie o to pytać? Widziałeś mnie i Owena. Kochałam ciebie i kochałam jego! Wszystko co robiłam, robiłam z miłością. Dobrze o tym wiesz! Nie jesteś głupcem. Zdajesz sobie sprawę z tego, co widziałeś, co słyszałeś i co czułeś... Wiesz, co czułeś? To nie było kłamstwo, prawda? — Nie kłamałem. — Zmarszczył brwi, spoglądając na nią i Laura uświadomiła sobie, że po raz pierwszy słuchał jej tak, jakby jej słowa kryły podwójne znaczenie. Spojrzała mu prosto w oczy z podniesioną głową. — Owen we mnie wierzył. Dałam mu swoją miłość i zaufanie, a on był ze mnie dumny i obdarzył mnie... obdarzył mnie takimi samymi uczuciami... Dał mi tak wiele, że nigdy nie mogłabym mu
się odwdzięczyć... — Głośno przełknęła ślinę, ale jej głos był ochrypły. — Kochał mnie i wierzył we mnie, a ciebie niech diabli wezmą. Niech cię diabli, za to, że skłoniłeś mnie, bym uwierzyła w twoją miłość tak, jak uwierzyłam w jego, a potem tak łatwo zwątpiłeś, kiedy Feliks... Odwróciła się. Miała skamieniałe serce. Jej oczy były suche. Nie będzie płakać. Nigdy nie pozwoli nikomu sprowokować się do płaczu z powodu miłości i bólu. Stojąc tyłem do Paula, powiedziała: — Dzięki tobie świat stał się nowy i wspaniały... Myślałam, że odczuwasz to samo. Ale ty odsunąłeś się ode mnie Nie wierzyłeś we mnie wystarczająco mocno, aby zaczekać do momentu, kiedy będziemy mogli porozmawiać... aż do chwili, gdy będziemy mogli coś wyjaśnić. Nie wierzyłeś w naszą miłość... w nic, co było między nami, nawet we własne uczucia, nawet w siebie samego. Stali bez ruchu, w grobowej ciszy. — Czy on mówił prawdę? — zapytał znowu Paul. — Tak. — Z podniesioną głową wyszła z gabinetu. Głosy nagle umilkły, gdy Laura otworzyła drzwi biblioteki. Widziała, jak Feliks spogląda na jej ręce i zastanawiała się, dlaczego uniósł brwi. Czemu nadal udawał? Wiedział, że ona nie znajdzie tego listu. Przecież zabrał go tamtego wieczora. Rozejrzała się po pokoju. Patrzyła beznamiętnie na oszołomioną, rozgniewaną twarz Allison, na chłodny smutek Leni, na zdziwione oczy Barbary Janssen, na zakłopotanie wśród innych członków rodziny Salin-gerów. Napotkała wzrokiem nachmurzoną twarz Claya. — Wychodzimy — powiedziała. Rosa odeśle jej rzeczy, a ona zostanie w Filadelfii wraz z Clayem, dopóki nie zadecydują, co robić dalej. Trzeba znaleźć radcę prawnego i przekonać się, czy mają jakieś szanse przeciw Feliksowi. Ale prawdopodobnie nie ma żadnej nadziei, pomyślała. Który sędzia uwierzy notowanej w Nowym Jorku Laurze Fairchild przeciwko Feliksowi Salingerowi, prezesowi Sieci Hoteli Salingera i wybitnej osobistości bostońskiej społeczności? Musi spróbować, ale nie należało liczyć na sukces. Nikt się nie odezwał. Laura spojrzała na Feliksa. Mierzylli się wzrokiem przez dłuższą chwilę. Zrobi wszystko, co w jej mocy, żeby go zniszczyć. Niezależnie
od tego, jak długo to potrwa i co będzie musiała uczynić, sprawi, że zapłaci za kłamstwo o Owenie i o niej. Nie oglądając się za siebie, wyszli z biblioteki. Przekroczyli próg domu i zanurzyli się w żar sierpniowego słońca. Laura odwróciła się, żeby jeszcze raz popatrzeć na dom. Wpatrywała się w czerwoną cegłę, ciemnozielone okiennice, w okna Owena na drugim piętrze. Najdroższy Owenie... najdroższy przyjacielu. Szczęśliwej drogi. Niech cię Bóg błogosławi. Kocham cię.
CZESC 3
Rozdział jedenasty Radca prawny nazywał się Ansel Rollins. Był chudy jak szczapa. Miał blade oczy, pociągłą twarz i kilka kosmyków nad wysokim czołem. Był ojcem jednej z koleżanek Laury z college'u i miał tak silną pozycję w społeczności Starego Bostonu jak radca Feliksa, Carver Cheyne. — Znam Carvera i rozumiem go — powiedział Rollins do Laury i Claya, gdy usiedli przy okrągłym stoliku w jego klimatyzowanym gabinecie. —To doskonały prawnik. Oczywiście nie wiemy, jaką rozprawę szykują, ale mamy szansę. Naturalnie nie rozpoczęliby nawet tej walki, gdyby odnalazła pani list, który, jak pani twierdzi, napisał Owen Salinger. To byłby dowód, że wiedział, co zamierza na długo przed atakiem i że pani ma niezaprzeczalne prawo do spadku... — Nie mogę wrócić do tego domu — stwierdziła Laura. — No cóż — zacisnął usta — wszyscy wiedzieli, jak byliście sobie bliscy... Z całą pewnością mamy szansę. W przeciwnym razie, pomyślała Laura, nie podjąłbyś się tej niepewnej sprawy pod pewnym warunkiem: Pracujesz za darmo, spodziewając się jednej trzeciej tego, co wywalczymy.
Musimy podjąć kilka decyzji. Na wstępie zażądamy, oczywiście, procesu sądowego z udziałem ławy przysięgłych. — Mamy prawo do sądu przysięgłych — wyrwał się zapalczywie Clay. — To prawda, ale gdybyście chcieli, moglibyście zrezygnować z niego na rzecz rozprawy w obecności sędziego. Prawdopodobnie odbyłoby się to szybciej niż proces z udziałem ławy przysięgłych, ale — przyjrzał się twarzy Laury — ława przysięgłych zareagowałaby lepiej na piękną szykanowaną kobietę niż sędzia. — Jak długo musimy czekać? — spytała Laura. — Od sześciu miesięcy do roku. — Co takiego? — Clay zerwał się na równe nogi. — Laurę oszukańczo pozbawiono dziedzictwa i nikt nie kiwnie palcem przez cały, cholerny rok? — Zrobimy bardzo wiele — mitygował Rollins. — Niechże pan usiądzie, młody człowieku. Nie mogę przyspieszyć machiny sprawiedliwości, choćbym nawet bardzo chciał. Clay usiadł i przez resztę spotkania rozmawiali o ostatnich pięciu latach. Laura i Clay opowiedzieli Rollinsowi wszystko, pomijając Bena. Zdecydowali o tym wspólnie. — On doprowadzi nas do ruiny. Zniweczy nasze szanse. Teraz nic nam nie grozi. Nikt nie może udowodnić nam kradzieży biżuterii. — Nie okradliśmy ich! — wykrzyknęła Laura. — Ben mógłby powiedzieć, że tak, by ratować własną skórę. Oni i tak już myślą w ten sposób. Nie chcę go tutaj! Trzymajmy go z dala od tego! Laura zgodziła się o wiele spokojniej. Ujawnienie istnienia Bena uczyniłoby ich jeszcze bardziej niewiarygodnymi, więc wyłączyli Bena z tej sprawy, nie ukrywając reszty faktów. Rollins zaciskał usta, kiedy opowiadali. — Widzę kilka niebezpieczeństw —mruknął, robiąc notatki. — Ale jeśli będziemy na nie przygotowani... W porządku — powiedział wreszcie. — Zadzwonię do państwa wkrótce i zaplanujemy następne posunięcie. Czy będę mógł skontaktować się z państwem w Filadelfii pod tym numerem? — Nie. — Laura podała wizytówkę z adresem. — Będziemy tam od jutra.
— Darnton — przeczytał Rollins. — Jays Landing, Nowy Jork. Darnton? — To pensjonat. Zamieszkamy tam czasowo, ale przyjedziemy do Bostonu, kiedy tylko pan nas wezwie. Zrobimy wszystko, co będzie trzeba i zaczekamy tak długo, jak będziemy musieli, ale mam nadzieję, że spróbuje pan to przyspieszyć. To dla mnie bardzo ważne. — Pieniądze zawsze są ważne — zauważył oschle. — Nie chodzi mi o pieniądze. Chodzi mi o zemstę i odzyskanie tego, co Owen mi podarował. Mówię o walce, która pomoże mi zapomnieć, że straciłam rodzinę i coś co, jak sądziłam, było miłością. — Jakie mamy szanse? — zapytał Clay bez ogródek, wymieniając z prawnikiem pożegnalny uścisk dłoni. — Nie najgorsze — zawyrokował Rollins. — Oczywiście, zakładając, że wszyscy zachowamy spokój. — Sztywniak — mruknął Clay, kiedy opuścili kancelarię. Powtórzył to w restauracji, gdzie jedli obiad przed wyjazdem z miasta. — Sztywniak. On nic nie ryzykuje. — Ryzykuje dużą sumę pieniędzy — poprawiła beznamiętnie Laura. Niepewna przyszłość, a nade wszystko samotność dręczyły jej myśli. Niezależnie od tego, co powiedział Rollins, wiedziała, że proces sądowy to trudne przedsięwzięcie, a ona musi poczynić jakieś dalsze plany. Wyglądając przez okno obok ich stolika, zobaczyła swoje upiorne odbicie w szybie. Rosa powiedziałaby jej, żeby siedziała prosto. Ale Rosy już nie było. Laura czuła gniew i ból. Musiała myśleć o zbyt wielu rzeczach naraz. Zbyt wiele należało wyjaśnić i nie było czasu. Trzeba zarobić na życie. Chciałaby mieć kilka spokojnych chwil, pomyślała, chciałaby wymazać wszystko i zacząć od początku, wiedząc, czego może oczekiwać. Chciała być kimś innym. Wstała gwałtownie. — Zaraz wracam — rzuciła do Claya i poszła do toalety w tylnej części restauracji. Przez moment stała przed lustrem, patrząc na siebie. Następnie wyciągnęła małe nożyczki z podręcznego zestawu do manicure'u, który nosiła w torebce. Zaczęła ścinać włosy. Obcinała jedno pasmo
za drugim. Końce były nierówne, a im bardziej próbowała je wyrównać, tym bardziej stawały się postrzępione. Wreszcie Laura miała na głowie króciutkie loczki. Jej twarz wydawała się mniejsza, kości policzkowe się uwydatniły, a oczy zogromniały. Clay płacił kelnerowi, kiedy wróciła do stolika. Otworzył usta ze zdziwienia. — Zwariowałaś?! Chryste, ledwie cię poznałem. — To dobrze. Nie chcę wyglądać tak jak przedtem. — Przedtem byłaś ładniejsza. Wzruszyła ramionami. Kiedy ruszyli, kierując się na północ od miasta, Clay przypomniał: — Rollins mówił, że powinnaś być piękna i wzruszająca, stojąc na miejscu dla świadków. — Będę tym, kim jestem. Uwierzą mi albo nie. — Lauro! — Spojrzał na nią z niepokojem. — Ty chyba się nie poddajesz, prawda? — Nie. Zamilkł, biorąc kolejne zakręty. — Dasz sobie radę — powiedział po chwili, bardziej do siebie niż do Laury. — Będziesz wspaniała. Jakie to głupie, stwierdziła w duchu, próbować zmienić cokolwiek przez obcięcie włosów. Musi zmienić sposób myślenia, odczuwania i pamiętania. Inny wygląd niczego nie oznacza, ale inna osobowość tak. Wybiegła myślami w przyszłość, starając się wyobrazić sobie Kelly i Johna Darntonów. Nigdy ich nie widziała. Rozmawiała tylko z nimi przez telefon, ale zaoferowali jej gościnę, kiedy w rozpaczy zadzwoniła do nich przed tygodniem. „Zawsze będzie u nas miejsce dla pani. Chyba nie sądziła pani, że odmówię, prawda? Na Boga, droga pani, na cały tydzień przysłała nam pani hrabinę Irinę i pociąg pełen jej bogatych przyjaciół. W zasadzie uratowała pani nasz letni sezon. Jak mogłabym odmówić? Dla pani wszystko!" — zapewniła Kelly bez wahania. A więc znowu mają kłopoty, podsumowała w myślach Laura, kiedy przekraczali granicę stanu Massachusetts i wjeżdżali do New Hampshire. Zaczęła obserwować krajobraz. Do tej chwili starała się nie patrzeć na lasy, pola łąki, moczary i stawy, nad którymi
szybowały gromady ptaków. Te okolice przypominały jej wycieczki z Paulem. Kiedy jednak autostrada biegła wzdłuż rzeki Merrimack, Laura rozejrzała się i pozwoliła sobie cieszyć się krajobrazem. Z New Hampshire i Vermontem nie wiązały się żadne wspomnienia. Gdy jechali przez Montpelier, mijając ogromny granitowy kamieniołom, zaczęli wymieniać uwagi o krajobrazie, ładnych domach i białych kościołach Nowej Anglii, skrytych za długimi murami ze ściśle dopasowanych bloków skalnych, które pierwsi osadnicy wydarli twardej glebie Nowej Anglii. Rozmawiali też o pensjonacie Darntonów. — Nie wiem, jak im się wiedzie. Hrabina była bardzo zadowolona, więc to miejsce na pewno nie jest ponure, ale odnoszę wrażenie, że uczynili wielki wysiłek, żeby usatysfakcjonować Irinę. Mam nadzieję, że będziemy mogli im pomóc. — Cholera, mogliśmy zostać milionerami, a zamiast tego jedziemy ratować jakichś ludzi u progu bankructwa. Laura roześmiała się. — Oni nie są u progu bankructwa. To oni nas ratują, a nie odwrotnie. — A my nadal mamy szansę zostać milionerami, tak? — Nie wiem. — Odwróciła się, rozbawiona, ale trochę zaniepokojona założeniem Claya, że jej spadek będzie również jego spadkiem. Cieszyła się, że teraz on prowadził samochód. Mogła obserwować Zielone Góry, które nagle ukazały się przed nimi. Zgodnie ze swą nazwą były pokryte bujną zielenią. Widziała góry po raz pierwszy i wpatrywała się w ich monumentalne piękno. — Twoja kolej — Clay przerwał jej kontemplację, zjeżdżając na pobocze. — Ja się zdrzemnę. Więc sama znalazła drogę do Darntonów, skręcając w lewo w Burlington i jadąc wzdłuż brzegu jeziora Champlain, aż dotarła do małego miasteczka Jay Landing i do opisanej przez Kelly grobli, która prowadziła na wyspę. Gościom nie wolno było wjeżdżać samochodem na wyspę. „Ale pani może jechać" — zapewniła ją Kelly. Właścicielka pensjonatu powitała ją, jak kogoś bliskiego i oczekiwanego. Cała była radością i uśmiechem. Laura odpowiedziała na uśmiech. Jak się wkrótce przekonała, wszyscy obdarzali uśmiechem Kelly Darnton, nie mogąc się oprzeć
jej ciepłym, czarnym oczom oraz aureoli długich, czarnych włosów, które żyły własnym życiem. Nie można też było zlekceważyć jej energicznego, donośnego głosu, poprzedzającego ją niczym fanfary. Była wyższa od Laury, grubsza i dwa razy starsza, ale dzięki emanującej z niej żywotności nikt nie myślał o wieku. — Cześć — pomachała do Claya, który wychylił się z samochodu. — Czy twoja siostra cały czas prowadziła? — Zmieniła mnie tylko pod koniec podróży. — To dobrze. Potrzebujemy szofera. Nie pozwalamy samochodami wjeżdżać na wyspę, więc mamy kilka eleganckich, starodawnych automobilów, którymi dowozimy naszych gości do pola golfowego na stałym lądzie lub gdzie tylko sobie życzą. Byłbyś zainteresowany? — Owszem. To brzmi cudownie. — Tak myślałam. Chodź. Ruszyła naprzód i Laura z wdzięcznością patrzyła, jak zaprowadziła Claya do podwójnego rzędu garaży obok głównego budynku i przedstawiła go szefowi kierowców. Pod wieloma względami Clay był wciąż młodzieńczo impulsywny. Nawet praca w Filadelfii nie przydała mu powagi. Być może Kelly i John znajdą sposób, aby pomóc mu przebrnąć przez jego, jakże czarującą chłopięcość. Laura rozejrzała się wokół siebie. Pensjonat Darntonów — obszerny, jednopiętrowy, biały budynek z czerwonymi okiennicami i czerwonym dachem — stał na łagodnym wzniesieniu, w odległym zakątku wyspy, na tle cimnobłękitnego jeziora Champlain i pokrytych sosnowym lasem wzgórz Adirondack, widniejących w oddali. Przed budynkiem drzewa ustępowały miejsca rozległemu trawnikowi. Z boku mieściły się korty tenisowe, basen, boiska do krokieta i badmintona. Długi chodnik prowadził do przystani. Pensjonat Darntonów miał piękne tło. Wyspa była spokojnym, zalesionym, uroczym miejscem. Las i plaża przypominały Laurze Osterville na Cape Cod. — Daj chłopakowi kilka samochodów i jest szczęśliwy przez cały dzień — stwierdziła sentencjonalnie Kelly, wróciwszy do Laury. Spojrzała bystro na dziewczynę. — Co się stało? Dręczą cię wspomnienia? Nie pytałam, dlaczego chciałaś tu przyjechać. Ktoś umarł? Ktoś cię zdradził albo wykołował?
Wszystko to, co wymieniłaś, jest prawdą, odpowiedziała w duchu, a głośno: — Kelly, jeśli pozwolisz, nie będę jeszcze o tym mówić. — Wcale nie musisz o tym mówić. Chodź i rozgość się. Przygotowałam dla was kilka wolnych pokoi. Będziesz miała nawet swój własny salon. Kolację podamy za godzinę. A przy okazji — dodała od niechcenia. — Kiedyś zajmowałam się fryzjerstwem. Laura dotknęła swoich krótkich, postrzępionych włosów. — Wyglądają okropnie, prawda? — Fryzura dość amatorska. — Kelly przeciągnęła swymi pulchnymi palcami po czuprynie Laury. — Da się to naprawić. Może po kolacji zajmiemy się nimi troskliwie. — Dziękuję. Byłoby wspaniale. Tego wieczoru Kelly podcięła włosy Laury i pomogła jej pościelić łóżka w dwóch maleńkich pokojach połączonych niewielkim salonem, w tylnej części domu. Powiesiła też w garderobie rzeczy, które Laura wypakowała. — Ładne — pochwaliła, dotykając palcami kaszmirowych swetrów, jedwabnych bluzek i wełnianych spódnic, które Laura kupiła, bo Owen nalegał. — Mam jeszcze takie ciuchy z czasów, zanim zaczęłam wszystko, co zostawili mi rodzice, pakować w ten pensjonat. — Ale dobrze sobie radzicie. — Zabrzmiało to częściowo jak stwierdzenie, a częściowo jak pytanie. — Trzymamy się jakoś. Może chcesz trochę brandy? John tak się spieszył na stały ląd, że nie zaproponowaliśmy ci drinka po kolacji. Laura pokręciła głową. — To zbiłoby mnie z nóg. Nie spałam ostatnio zbyt dobrze. — A może herbaty? Darjeeling. Ciemna, uspokajająca, dobra na skołataną duszę. Laura roześmiała się. — Skoro tak twierdzisz. Siedziały w fotelach, w oświetlonym lampą kącie wielkiej sali, pijąc herbatę i rozmawiając do późna w nocy. Pokój miał wysoki sufit. Ściany pokryte były gładką, sosnową boazerią, okalającą dwa masywne, kamienne kominki po obu stronach salonu. Ciemną podłogę z desek pokrywały skóry zwierząt, a kanapy i fotele —
pledy i futrzane jaśki. Wierzbowe fotele na biegunach, cynowe lampy, ceramiczne wazony z kompozycjami z bezlistnych gałązek górskiego jesionu, mającego jeszcze swoje czerwono-pomarańczowe owoce, dodawały koloru oraz ciepła do prostoty i wygody pomieszczenia. W każdym razie wystrój różnił się znacznie od jasnych, umeblowanych wikliną i wyściełanych perkalem salonów Salingerów na Cape czy od welwetów i brokatu w pokojach domu na Beacon Hill. To było miejsce, w którym można zapomnieć o przeszłości. — Będzie ci brakowało pracy w hotelu Boston Salinger? — Tak, bardzo ją lubiłam. — Mam pewną propozycję — powiedziała Kelly, sięgając po migdałowe ciasteczko. — Naprawdę? Podejmę się każdej pracy, jaką mi zaoferujesz, Kelly. Kelly uśmiechnęła się. — Jakiejkolwiek? — Potrzebuję pracy. Clay również. Musimy gdzieś zacząć. — Co powiesz na stanowisko zastępcy kierownika pensjonatu? — Zastępcy kierownika? — powtórzyła Laura. — Ale ty na pewno go już masz. Nie mogłabyś bez niego kierować ośrodkiem. — To prawda, ale widzisz, przyjechaliście w trakcie kryzysu. — Kelly ujęła filiżankę w obie dłonie i oparła stopy o krawędź szklanego blatu stolika do kawy, wspartego na czterech sosnowych nogach. — W zeszłym tygodniu mój zapalczywy mąż zwolnił zastępcę i dwóch konserwatorów za to, że prosili gości o napiwki. Zgadzam się z jego decyzją. Martwi mnie jednak pora, w której to się stało. Koniec sierpnia. Dzień Pracy* za pasem. Zbliża się najbardziej ruchliwa część sezonu. Mamy prawie komplet gości. Rozpaczliwie potrzebujemy pomocy. Oddałabyś nam przysługę. — Nie mogę w to uwierzyć. Doskonale się składa... i chcesz, żeby Clay został szoferem? Mógłby robić też inne rzeczy. Był asystentem recepcjonisty w hotelu w Filadelfii. — Przede wszystkim potrzebujemy kierowcy. Jeśli zda egzamin z jazdy przygotowany przez Johna, to dostanie tę pracę. Później znajdziemy mu inne zajęcia, czemu nie. Droga przyjaciółko, jesteś * Labor Day (ang.) — dzień pracy — święto ludzi pracy przypadające w USA na pierwszy poniedziałek września.
dla nas dobrą wróżką. Najpierw przysyłasz nam hrabinę, a potem zjawiasz się sama. Musisz jednak wiedzieć, Lauro, że my mamy tylko sto pokoi, jedną trzecią tego, z czym miałaś do czynienia w hotelu Salingera. Możesz być znudzona. — Nie będę znudzona. — Laura zawahała się. — Ale jest pewien problem. Od czasu do czasu będziemy musieli wyjeżdżać do Bostonu... w interesach... Chodzi o coś, czego nie zdążyliśmy załatwić do końca. Jeśli to miałoby sprawiać zbyt wiele kłopotu, to może powinnam podjąć mniej odpowiedzialną pracę. — Jak często i na jak długo? — Nie wiem. — Jakoś to załatwimy. — To może potrwać rok. Kelly westchnęła. — Wygląda na to, że chodzi o prawników. Nikt inny nie przeciąga spraw tak długo. Uprzedzajcie mnie, kiedy będziecie musieli wyjeżdżać. — Dziękuję, Kelly. Minęły prawie trzy miesiące, zanim wrócili do Bostonu, aby złożyć zeznania przed rozprawą. Zbliżało się Święto Dziękczynienia. Jechali znowu przez Zielone Góry, tym razem białe, pokryte czapami śniegu, potem przez łąki i lasy New Hampshire do Massachusetts. Z każdą milą krajobraz wydawał się coraz bardziej znajomy. Zanim dojechali do Bostonu i zaparkowali obok stalowo--szklanego budynku w dzielnicy, gdzie mieściła się kancelaria Carvera Cheyne'a, Laura była spięta, próbując powstrzymać falę wspomnień i pożądania, które ją ogarniały. W gabinecie Cheyne'a było już łatwiej. Okna zasłonięto roletami, lampy świeciły oślepiającym blaskiem, a meble miały matowy, brązowy kolor. Ansel Rollins i sądowy stenograf siedzieli obok Laury, a Clay czekał na swoją kolej w poczekalni. Laura odpowiadała na pytania Cheyne'a spokojnym głosem. Jej twarz nie zdradzała żadnych emocji. Relacjonowała tę samą historię, którą opowiadała w ten sam sposób Rollinsowi. Ale Cheyne nie był Rollinsem. Nie okazywał współczucia, nie prowadził jej delikatnie krok po kroku w czasie relacjonowania wydarzeń. Był chłodny i wyrachowany. Wracał raz po raz do jej więzi z Owenem, pytając: kiedy zaczęła pracować w jego bibliotece, jak często chodzili na
spacery, ile posiłków jadali wspólnie, jak często przebywali sami, czy Laura prowadziła jego prywatną korespondencję? — Czy to pani zasugerowała mu, żeby zwolnił swoją sekretarkę? — Nie miał swojej sekretarki! Mówiłam panu, że ta osoba pracowała w biurze zarządu w hotelu Boston Salinger i Owen doraźnie tylko korzystał z jej pomocy. Ciągnęło się to w nieskończoność, ale Laura i Rollins wiedzieli, że mogło być gorzej. Cheyne mógł wyciągnąć sprawę jej aresztowania i skazania w Nowym Jorku. — To dobry znak, że tego nie zrobił — powiedział Rollins, kiedy wychodzili z kancelarii Cheyne'a po przesłuchaniu Claya. Z całą pewnością są przekonani, że podniesienie tej kwesti w sądzie nie przyniesie nic dobrego. Poza tym jestem pewien, że sędzia by do tego nie dopuścił. To nie ma związku ze sprawą. — Jak dalece jest pan tego pewien? — dopytywał się Clay. — Wystarczająco pewien — odparł krótko Rollins. — To, co odbyło się dzisiaj, pokazało nam, czym dysponuje strona przeciwna. Być może odnieśliście wrażenie, że pytania są trudne, ale były takie, jak się spodziewałem. Głównym celem przesłuchań jest zdobycie informacji i upewnienie się, że nikt nie wyskoczy z jakąś niespodzianką podczas procesu. — To po co zawracać sobie głowę procesem? — zapytał Clay, któremu przypomniały się dramatyczne sceny z rozpraw sądowych, pokazywane na filmach. — Żeby ława przysięgłych mogła zadecydować, kto mówi prawdę — wyjaśnił oschle Rollins. — To pan powiedział, że macie do tego prawo. Clay mruknął coś pod nosem, a Laura zapytała: — Czy zanim rozpocznie się proces, poznamy wszystkie zarzuty? — Tak, chyba że coś zostanie ujawnione w ostatniej chwili, albo świadkowie zmienią swoje zeznania. Ogarnął ją niepokój. — Dlaczego mieliby to zrobić? — Mogą przypomnieć sobie coś, o czym wcześniej zapomnieli lub zostaną zapytani o coś, o co nie pytał żaden z prawników podczas przesłuchania wstępnego. To się często nie zdarza. Zadzwonię do państwa wkrótce.
Zadzwonił w grudniu. Laura była w biurze Kelly, więc przeszła do sąsiedniego pokoju i zamknęła drzwi, żeby z nim porozmawiać. Przeprowadził przesłuchania wstępne. Wysłuchał zeznań Salingerów, lekarzy, pielęgniarek i Parkinsona. — Nic zaskakującego — podsumował, kończąc swą relację. — Ale to mnie niepokoi. W tej chwili sprawa wygląda dla nich kiepsko i spodziewam się, że Carver ma coś w zanadrzu. Jest bardzo pewny siebie. — Chce pan powiedzieć, że mamy powody do obaw? — Chcę powiedzieć, że musimy być czujni. Powinniśmy spotkać się jeszcze kilka razy przed procesem. Zaczniemy za dwa tygodnie. Czy możecie państwo przyjechać? — Oczywiście. — Dobrze. Proszę postarać się, żeby pani zeznania były jasne. — Są jasne, bo są prawdziwe — odparła chłodno Laura. — Czy doktor i pielęgniarki nie potwierdzili, że wszystko odbywało się normalnie? — Jak już pani relacjonowałem, powiedzieli, że z tego co zdołali zauważyć, pan Salinger był słaby i sfrustrowany swoją niemocą, ale nie był nadmiernie do czegoś namawiany. To najbardziej zdecydowane stwierdzenie, jakie wyrazili. Naszą największą nadzieją jest Parkinson. To świetny prawnik i zupełnie otwarcie odpowiadał na moje pytania. Nie przygotowałby tego dodatku do testamentu i nie pozwoliłby panu Salingerowi podpisać, gdyby coś było nie w porządku. Żaden szanujący się radca prawny nie zrobiłby tego. Skoro on twierdzi, że pan Salinger wiedział, czego chciał, to sądzę, że jesteśmy w znakomitym położeniu. — To wszystko? — zapytała Laura po chwili. — Czy... nikt inny nie składał wyjaśnień? — Ma pani na myśli Paula Janssena. Nie. Jak dowiedziałem się od Carvera, on nie chce zeznawać, a nikogo nie interesuje niechętny świadek. Nie wiadomo, czego się po nim spodziewać. Tak więc, przynajmniej na razie, nie będzie powołany. Laura milczała. Nie wiedziała, co Paul czuje. Nie chciała o tym myśleć. Bez względu na to czy wygrają, czy przegrają proces, Paul był dla niej stracony. Budował sobie nowe życie, tak jak ona. Żadna sprawa sądowa tego nie zmieni. Skoncentrowała się na pracy, zgłębiając tajniki kierowania
pensjonatem. Napisała do Bena i powiadomiła go, gdzie są. „Nie udało nam się u Salingerów" — pisała. Nie wspomniała mu o testamencie Owena i o tym jak zostali zmuszeni do wyjazdu. To tylko utwierdziłoby go w przekonaniu, że od początku nie mylił się co do Salingerów, kiedy mówił jej, że nie troszczą się o nią i nigdy nie będą. Wysłała mu swój nowy adres oraz krótki list, to wszystko. Potem odsunęła Bena, tak jak innych na dalszy plan w swoich myślach, zagłębiając się w wielkich problemach i małych szczegółach prowadzenia Darnton. Ona i Kelly podzieliły między siebie domowe i zawodowe sprawy. John zajął się transportem, sportami i urządzeniami gimnastycznymi. Wszyscy pracowali w harmonii, zwłaszcza że Laura przejęła część obowiązków. Przez okres próbny przyzwyczajała się do nowej pracy, a po kilku miesiącach stała się bardziej pewna siebie. Całą wiedzę, jaką przekazał jej Jules LeClair o kaprysach i wymaganiach gości, wykorzystała w Darnton. Wprowadziła w życie to, czego nauczyła się od Owena o organizacji hoteli i priorytetach w zarządzaniu. Spożytkowała przykładowe opracowania, którymi zajmowała się na studiach i to wszystko, czego nauczyła ją Kelly o specyfice pensjonatu. Pracowała całymi dniami, a do późnej nocy analizowała sposób funkcjonowania Darnton i zastanawiała się, jak go usprawnić. Kiedy Kelly i John nakłaniali ją do odpoczynku, dziękowała, ale wracała do pracy. Jeśli wygra proces, będzie mogła odpocząć. Jeśli nie wygra, będzie musiała nadal zarabiać na życie, próbując obmyślić, jak odzyskać choć część tego, co prawnie jej się należy. Po świętach Bożego Narodzenia pensjonat nagle stał się cichy, a wyspa opustoszała. — Powinniśmy zamknąć interes i wyjechać na Florydę — powiedział John. — Mamy zbyt wiele do zrobienia — protestowała Kelly. To była odwieczna dyskusja. Wybuchała i krótko potem cichła, a oni czynili plany na lato. — To kosztowne, więc nie przyjmujemy zbyt wiele dzieci — powiedział John, kiedy wraz z Laurą wracali z inspekcji przystani, pewnego styczniowego ranka. — Nie chcę ich tutaj. Sprawiają zbyt wiele kłopotu i częściej trzeba posyłać po doktora na stałym lądzie. Jednak Kelly sądzi, że mielibyśmy lepszą frekwencję jako pensjonat rodzinny. Jakie jest twoje zdanie?
Laura lekko zmarszczyła brwi. — Nie rozumiem dlaczego, nie może to być drogi, rodzinny ośrodek. Czy zamożni ludzie nie jeżdżą na wakacje z dziećmi? Zatrzymał się i spojrzał na nią. Był ogromnym mężczyzną 0 rumianej twarzy. Miał wysokie czoło i gęstą, czarną brodę. — Możliwe, że jeżdżą. — Może powinniście uczynić Darnton tak kosztownym miejscem, że bogaci rodzice potraktują je jako zbyt dobrą okazję, żeby ją przegapić. Wtedy przestaliby mieć wyrzuty sumienia, że zostawiają dzieci z nianią, a sami wyjeżdżają się zabawić. — Myślisz, że mają wyrzuty sumienia? — Nie wiem. Ja bym miała. Bardzo chciałabym znać takie miejsce, do którego mogłabym przywieźć swoje dzieci i mieć pewność, że możemy zarazem wspólnie dobrze się bawić. John uśmiechnął się. — Powinnaś mieć dzieci. Byłabyś dobrą matką. Laura zarumieniła się. — Rozmawiamy o Darnton. — Dobra — powiedział. — Darnton pełne bogatych chłopców 1 dziewczynek, brykających po polach. To mi się podoba. Imponujesz mi, Lauro. Podoba mi się kobieta, która sądzi, że możemy iść na całość. — Ruszyli w dalszą drogę. John zerknął na Laurę. — A co z tobą? Kiedy ty zamierzasz pójść na całość, zamiast pracować co wieczór? — Robię to, co chcę — odparła. — Mogłabym ci zadać takie samo pytanie. Kiedy ty i Kelly ostatnio spędziliście razem wieczór na stałym lądzie? — Ona nie chce. Myśli tylko o tym przeklętym pensjonacie, o tym, żeby przynosił dochody, o tym żeby się rozrastał... Nie zmieniaj tematu. Dlaczego nigdzie nie wychodzisz albo... — Mówiłam już, że robię to, co chcę! — Hej! — zawołał, cofając się o krok i podnosząc ręce w żartobliwym geście strachu. — Niech pani nie gryzie, panno Fairchild. Ma pani przed sobą wystraszonego faceta. — Do cholery, John, wydoroślej wreszcie. — Nagle przypomniała sobie głos Rosy: „Damy nie przeklinają, moja panno, i nie tracą panowania nad sobą, jak ci już wiele razy mówiłam". —Przepraszam — mruknęła do Johna, a może do Rosy. Nie była pewna do kogo.
Clay lubił Johna. Obaj spędzali wiele godzin w garażach. Wcześniej John kazał Clay owi obwieźć się po wyspie i oświadczył, że Clay jest doskonałym kierowcą. Od tamtej chwili, jeśli tylko nie był wzywany do pracy w recepcji, pasją Claya stały się samochody, na drugim miejscu po młodych kobietach, których w ośrodku nie brakowało. Szczególnie interesowała go instruktorka tenisa o imieniu Myrna, długonoga i doświadczona. Jego ulubionym samochodem, zajmującym miejsce przed lasal-le'em z 1920 roku i packardem z 1925, był srebrny rolls royce, którego Clay pieścił bardziej niż jakąkolwiek znaną sobie kobietę. Wiedział doskonale i przypominał sobie za każdym razem, kiedy gładził zmysłowymi ruchami dłoni złote i mahoniowe urządzenia, oprawioną w skórę kierownicę i miękko wyściełane siedzenia, że zdecydowanie został stworzony do najwspanialszych rzeczy w życiu. Problem polegał na tym, że większość najwspanialszych rzeczy wymykała mu się ostatnio. Nie miał już nawet swojego mieszkania, jak w Filadelfii. — To wystarczyłoby komuś, kogo na nic więcej nie stać — mruczał, drepcząc dookoła małego salonu łączącego jego sypialnię z sypialnią Laury i spoglądając na masywne meble oraz bawełniane obicia. — Cholera, gdyby nie ten skubaniec, mieszkalibyśmy teraz na Beacon Hill i mielibyśmy wszystko. Wiesz, co my robimy? Cofamy się, na miłość boską! Mieszkamy razem w małym mieszkanku, tak jak pięć lat temu nad garażem w Centerville. Później powodziło nam się lepiej, a teraz wszystko, co mamy, to tylko to cholerne, małe... — To teraz nasz dom i powinniśmy się cieszyć, że go mamy — odparła ostro Laura. Potem objęła Claya ramieniem. — Wiem, że jesteś rozczarowany, ale chciałabym, żebyś nauczył się jak najwięcej podczas pobytu tutaj i pozwolił mi zająć się przyszłością. Myślę o niej. Tak czy inaczej, zamierzam policzyć się z Feliksem. Ty mógłbyś mi pomóc. Trochę radości w tym domu wiele by zdziałało. Clay opadł na krzesło i wyciągnął nogi. Nienawidził krytyki. Laura rozejrzała się po pokoju. — Sądzisz, że kominek jest sprawny? — Nie wiem. U Owena zawsze zajmował się tym dozorca. Jak mogę to sprawdzić? — Rozpal ogień.
— Mieszkanie wypełni się dymem. — Wtedy będziemy wiedzieli, że kominek nie działa. Clay roześmiał się i wstał, żeby ją pocałować. — Jesteś w porządku, wiesz? Naprawdę lubię być z tobą. Nie chcę, żebyś myślała, że nie doceniam tego, co robisz, że próbujesz stworzyć dom i... do diabła, wiesz, co mam na myśli. Przyniosę trochę drewna na opał. Zaraz wracam. — Wyszedł, żałując, że nie potrafi powiedzieć Laurze bez skrępowania, jak wspaniała mu się wydaje. Jest naprawdę mądra i miła. Prawdziwie troszczy się o niego. Była bardzo strapiona podczas pobytu w Filadelfii po tym cholernym odczytaniu testamentu, a on był tak wściekły na rodzinę Salingerów, że niewiele jej pomógł. Nawet nie pracował. Porzucił pracę w hotelu, zanim Feliks miał okazję go zwolnić. Byli więc we dwoje ze swoimi problemami. On cały czas wyrzekał, ale Laura nie mówiła wiele. Również nie płakała. Miała kamienną twarz. Dużo czasu spędzała sama, spacerując po wyspie. Clay wiedział, że cierpiała, ale nie miał pojęcia, jak ją pocieszyć, więc zostawił ją w spokoju. Był przekonany, że Laura poradzi sobie sama. Zawsze dawała sobie radę. Wydawało się, że nie potrzebuje innych ludzi. Kiedyś powiedziała jednak, że potrzebuje jego. Dlatego się tu znalazł. Przyjechał za nią z Cape do Bostonu i z Bostonu na tę przeklętą wyspę. Wyspa za górami, za lasami, kiedy on tęsknił za Nowym Jorkiem! Ale Laura powiedziała, że go potrzebuje. Są rodziną. Do diabła, zostanie tu jeszcze przez jakiś czas. Jest tu Myrna, te niespotykane samochody i John Darnton, który go lubi, powiedział, że da mu podwyżkę, jeśli będą mieli dobry sezon. Poza tym nie byli tak daleko od Nowego Jorku. Mógłby skoczyć tam na weekend od czasu do czasu. W zasadzie gdzież indziej mógłby być, jeśli nie tutaj? Nie pojechałby do Bena. Nie ufał mu. Oczywiście mógłby wyruszyć dokądkolwiek. Miał dwadzieścia jeden lat. Był silny, zdrowy i wolny. Świat stał przed nim otworem, ale on zdecydował się pozostać na razie z Laurą. Nie było tak źle, mieć własną rodzinę.
Czy chcesz mi opowiedzieć o tych swoich podróżach do Bostonu? — spytała Kelly pewnego pachnącego, marcowegoranka, kiedy siedziały z Laurą na frontowej werandzie. — I dlaczego podrywasz się tak nerwowo, gdy dzwoni telefon w twoim pokoju, tak jakbyś na coś oczekiwała? — Chciałabym ci o tym opowiedzieć, Kelly, i opowiem, ale jeszcze nie teraz. — Zamykasz się w niezłej skorupie — zauważyła od niechcenia Kelly. — Wiedz, że ja tu jestem, chętna i zdolna, żeby cię wysłuchać. — Wiem. Dziękuję. Kelly nalała kawy z dzbanka przyniesionego z kuchni. — Jedno jest pewne. Nie wyglądasz już tak mizernie, jak w dniu przyjazdu. Mam nadzieję, że mamy w tym swój udział. — Macie — odparła Laura z uśmiechem. — Większy niż ktokolwiek lub cokolwiek. — Przewróciła stronę notesu leżącego na jej kolanach. — Nie omówiłyśmy jeszcze listy win. — Czy ty nigdy nie odpoczywasz? Możemy zrobić sobie przerwę. Regulamin zarządzania przedsiębiorstwem na to pozwala. — Nie jestem zmęczona. — Ciągle praca i żadnej rozrywki — westchnęła Kelly, ale ona też podniosła swój notes. — A co z bielizną? Czy skończyłyśmy omawiać ją wczoraj? Skończyłyśmy bieliznę pościelową i zapas dla restauracji, a co z salą odnowy biologicznej? — Jest na mojej liście: czternaście ręczników i dwa tuziny prześcieradeł należy wymienić w salach masażu. Po południu jadę do miasta. Wstąpię do pralni i zwrócę uwagę, że powinni być bardziej ostrożni. — Dobrze. Ja nie znoszę tego robić. Kończy się tym, że wysłuchuję ich problemów rodzinnych i mówię im, żeby nie martwili się kilkoma podartymi prześcieradłami. Ty jesteś twardsza ode mnie, moja droga. Laura pomyślała o swoich nie przespanych nocach. Nie tak twarda, jak by chciała. — Mnie też opowiadają o swoich kłopotach, ale wiem, że ludzie mogą żyć ze swymi problemami i nadal dobrze pracować. Kelly zaczęja mamrotać pod nosem, co oznaczało, że pogrążona jest w myślach i nie chce, aby ktokolwiek jej przerywał.
— Kelly mamrocze — powiedział John Darnton, wchodząc na werandę z wielkiego holu. — Co straciłem? — Fascynującą dyskusję o praniu — odparła Laura. Zachichotał i pocałował Kelly w czubek głowy. — Babskie gadanie. — Pochylił się i spojrzał przez jej ramię na pierwszą stronę notesu. — Wino. Zapomniałem ci powiedzieć. Wczoraj znalazłem nowego dostawcę. Specjalizuje się w winach amerykańskich, zamiast we francuskich i włoskich. Przyniosę ci jego ofertę i wtedy zdecydujemy. — Wziął od niej notes i przejrzał strony. — Lepiej dodaj trochę kieliszków dla baru. W ostatnim sezonie wzrosła liczba stłuczek. Sezon. Paskudne słowo, prawda? Myśleliśmy, że to miejsce będzie tętniło życiem cały rok. — I będzie — zapewniła Kelly. — To musi trochę potrwać. — Wydaje się trwać trochę dłużej, niż przypuszczałem. — Starał się, żeby to zabrzmiało żartobliwie. Jakby zmęczony wysiłkiem, oddał Kelly notes i wyprostował się, pocierając kark. — Powiedziałbym, że cztery lata to kawał czasu. — Już to słyszałam — zauważyła oschle Kelly. — Mniej więcej trzy tysiące razy. Mimo to nadal jest tu pusto od grudnia do maja, z wyjątkiem świątecznego tygodnia. Dzięki Bogu za ten tydzień. I co na to poradziliśmy? — Pracujemy nad tym. — Jak pracujemy nad tym? — Co to jest, quiz? — spytała Kelly — Doskonale wiesz, co robimy. Pracujemy razem. A może zdążyłeś już o tym zapomnieć? — Ojej, dama znowu atakuje. — Splótł dłonie za głową i spojrzał z góry na Kelly. — Jeden raz, jeden cholerny raz się zabawiłem, a ty absolutnie nie darujesz. — Któż by w to uwierzył? Jeśli jest raz, to jest i drugi, i setny. Młode dzierlatki przyjeżdżają tu do pracy, a ty gonisz za nimi na stały ląd jak pies z wywieszonym jęzorem. — Czy kiedykolwiek mógłbym się spodziewać, że moja żona nazwie mnie psem? — John zwrócił się w stronę bezchmurnego nieba. — Czy mnie ostrzeżono? — Nie mów o mnie tak, jakby mnie tu nie było. — Do diabła, będę o tobie mówił, jak mi się żywnie spodoba. Laura celowo podeszła do drzwi frontowych. — Idę do kuchni — rzuciła.
— Cholera! — wybuchnął John. Opuścił ręce, a jego dłonie głośno plasnęły o uda. — Ja wyjdę. Przerwałem naradę. Przykro mi, że musiałaś tego wysłuchać, Lauro. Czy możesz nam wybaczyć? Nie czekając na odpowiedź, odwrócił się, by odejść. Kiedy mijał krzesło Kelly, wyciągnął rękę, chcąc dotknąć jej ramienia. Po chwili cofnął rękę i zszedł po schodach na trawnik. — Do diabła, do diabła, do diabła! — Kelly uderzyła pięścią w oparcie krzesła. — Dlaczego nie potrafię podchodzić do spraw obojętniej, tak jak ty? Nie umiem. Wrze we mnie, kiedy pomyślę, że on kotłuje się w pościeli z jakąś słodką, beztroską dzierlatką, która nie jest od dziesięciu lat jego żoną i nie musi martwić się 0 pensjonat pochłaniający odziedziczone fundusze jak odkurzacz śmieci. — Westchnęła. — Wybacz, Lauro, że musiałaś tego wysłuchać. Najpierw John przeprasza, teraz ja. Jesteś naszą widownią. Po prostu nie ma w okolicy nikogo innego, kto może wysłuchać 1 nie plotkować. Czasami problemy się piętrzą i... — Martwisz się zbyt wieloma rzeczami naraz — powiedziała Laura. — To sprawia, że czujesz się wyczerpana. Musisz odsunąć pewne sprawy i troszczyć się tylko o jedną w danej chwili. Kelly spojrzała na nią i powoli pokiwała głową. — Ty naprawdę tak postępujesz, prawda? Czy to dlatego jesteś taka odporna? Mój Boże, Lauro, kocham cię i uwielbiam mieć cię przy sobie, ale sprawiasz, że czuję się taka miękka. Okazuję wszystkie swoje emocje, podczas gdy ty jesteś niezwykle spokojna i potrafisz wziąć się w garść. Jesteś jak kryształowa kula bez żadnej skazy. Czy ty nigdy się nie rozklejasz i nie wrzeszczysz albo nie płaczesz? Laura splotła ręce. — Nie. — Każdy płacze. — Może powinnaś skoncentrować się na pensjonacie i pozwolić, żeby sprawy między tobą a Johnem same się ułożyły... — Dobrze, nie chcesz rozmawiać o płaczu. Skoncentrować się na ośrodku? John robi się zazdrosny, jeśli poświęcam więcej uwagi pracy niż jemu. Możesz w to uwierzyć? A jeśli skoncentruję się na nim? — Rozłożyła ręce. — Trudno z nim wytrzymać. Sama widziałaś. Rozmawiamy sobie miło i spokojnie, aż nagle szast-prast i kłócimy się. Nawet w łóżku. Wystarczy, że jedno z nas powie
jakieś błahe słowo... no, może nie zawsze takie błahe, i koniec. Nie kochamy się tej nocy. Zaczynamy następną kłótnię. Możesz mi wierzyć, to nie jest zabawne. — Wiem. Może gdybyście gdzieś wyjechali we dwoje... Mamy dopiero połowę marca. Będziemy zajęci najwcześniej za dwa miesiące. Czy to nie dobra pora, żebyście oderwali się od tego wszystkiego? Kelly przekrzywiła głowę. — Próbujesz się nas pozbyć, moja droga? Korci cię, żeby samodzielnie pokierować pensjonatem? Laura roześmiała się i pokręciła głową. — Nawet nie śmiałabym próbować. Myślałam o was, nie o sobie. — Ale na pewno marzysz o prowadzeniu własnego interesu — powiedziała Kelly badawczo. — Może kiedyś mi się to uda. Wszyscy mamy marzenia, które odkładamy na przyszłość. — To jeden wielki ból głowy, mówię ci. Lepiej zrobisz, jak zostaniesz z nami. To zabezpieczenie na całe życie. Roześmiały się, ale w duchu Laura powiedziała nie. Jedyną prawdziwą gwarancją jest zarabianie na życie w swoim własnym przedsiębiorstwie. Wtedy już nikt nie będzie mógł ponownie jej wykołować. — Pomyśl o tym — zachęcała Kelly. — Mówię poważnie. Byłabyś naszym wspólnikiem. — Zgoda, pomyślę — odparła Laura. — A ty zastanów się nad urlopem, uważam, że teraz jest naprawdę najlepsza pora na wyjazd. — Byłaby, gdybyśmy mogli sobie na to pozwolić, ale nie możemy. Ograniczając wydatki, ogranicza się przede wszystkim swoje własne przyjemności. Dobrze o tym wiesz. Też to robisz. — Zerknęła na Laurę. — To jeden z żakietów, które ze sobą przywiozłaś. Kupiony u Ralpha Laurena, założę się o swój kapelusz, absolutnie nie pochodzący od Ralpha Laurena. Od tej pory nie kupiłaś nic nowego. Jednak masz jeszcze pełną szafę strojów i te stare, oprawione w skórę książki, które kiedyś u ciebie widziałam... Nie jestem wścibska — ujrzała mimowolny uśmiech na ustach Laury — no, może jestem, ale tylko trochę. W zasadzie interesuję się rozmiarem, a nie wartością i zazdroszczę ci. Zawsze, gdy na
ciebie patrzę, marzę, żeby moim rozmiarem była ósemka, a nie czternastka. Laura uśmiechnęła się znowu. Lubiła otwartość i serdeczność Kelly. Pomyślała sobie, jakie to dobre miejsce i jakie ma szczęście, że się tu znalazła, niezależnie od tego, jak długo zostanie. Nagle zadzwonił telefon. To był Ansel Rollins. Ustalono, że rozprawa odbędzie się w lipcu.
Rozdział dwunasty Leni Salinger siedziała na krawędzi szerokiego łóżka z satynowymi zasłonkami. Była odchylona do tyłu i spod ciężkich powiek spoglądała na jasnorude włosy młodego mężczyzny, który klęczał przed nią, trzymając głowę między jej udami. Pozwalała unosić się powolnym falom przyjemności, kiedy mężczyzna pieścił językiem jej wrażliwe ciało i wsuwał go w jej wilgotną głębię. Podniecenie przekształciło szczupłe, jasne ciało Leni w płynną linię namiętności. Zamknęła oczy, kiedy młody człowiek gwałtownie położył się na niej, przyciskając ją do satynowego prześcieradła, po czym wszedł w nią mocno i głęboko. Poruszał się w niej, aż podniecenie Leni sięgnęło szczytu. Oboje oddychali szybko, a Leni objęła muskularne ramiona mężczyzny, ciesząc się, że jemu też było przyjemnie. Po chwili obróciła nadgarstek, żeby spojrzeć na zegarek. — Muszę iść — mruknęła, a on natychmiast się odsunął, żeby mogła usiąść. Na początku, kilka miesięcy temu, próbował ją zatrzymywać, ale teraz już nie. Wiedział, że jeśli chce się z nią znowu zobaczyć, musi się jej podporządkować. — Pomogę ci — powiedział.
To była jedna z ich igraszek miłosnych. Wkładał jej pończochy i półhalkę, zapinał biustonosz i jedwabną bluzkę. Leni powoli ochłonęła, wsunęła spódnicę, zapięła czerwony pasek ze skóry węża, włożyła szare pantofelki i chwyciła żakiet. Mężczyzna zapinał pasek. — Czy spotkamy się w przyszłym tygodniu? — Nie wiem. — Podniosła czerwoną torebkę od Hermesa Constance'a, którą zawsze zabierała, jadąc do Nowego Jorku i przewiesiła ją przez ramię. — Postaram się, ale mam posiedzenia czterech komisji, a to nie pozostawia mi zbyt wiele czasu. A poza tym jeśli nie dam ci kilku wolnych popołudni, to kiedy będziesz się uczył? — W nocy. — W nocy powinieneś mieć randki. — Nie miewam randek. — Wszyscy studenci mają. — Ja nie mogę. Nie potrafię nawet spojrzeć na inną kobietę. — Tor — powiedziała ostrzegawczym tonem. — Byłabym bardzo zmartwiona, gdybyś zmieniał cokolwiek w swoim życiu z mojego powodu. — No cóż — jak zawsze powiedział to, co musiał powiedzieć, żeby powstrzymać ją od zmiany kochanka. — Często chodzę na randki. Po prostu nie sądziłem, że chciałabyś o tym wiedzieć. Nie mam problemu ze znalezieniem dziewczyn... — Więc odrabiaj lekq'e po południu — powiedziała łagodnie. Lubiła go i cieszyła się z jego namiętności bardziej, niż przyznawała to jemu, a nawet sobie. Stanęła przed dużym lustrem. Perłowoszary żakiet, biała jedwabna bluzka, perłowe jedwabne rękawiczki, czerwony słomkowy kapelusz od Adolfa. Makijaż był bez zarzutu. Odświeżyła tylko szminkę na ustach i zamknęła z trzaskiem torebkę. — Zadzwonię do ciebie, kiedy będę mogła się wyrwać — obiecała i pocałowała go szybko. Po chwili szła już jasno oświetlonym korytarzem hotelu Waldorf Towers. Zjechała windą do holu, gdzie była jedną z wielu eleganckich kobiet, spędzających popołudnie na zakupach, na lunchu lub udających się na kilka godzin z przyjacielem do ekskluzywnego, kosztownego pokoju hotelowego.
Popołudniowe powietrze było ciepłe i spokojne. Nawet tłumy na ulicach wydawały się poruszać wolniej w czerwcowy dzień, gdy słońce chyliło się już ku zachodowi. Leni wstąpiła do Tiffany'ego, potem złapała taksówkę na lotnisko, w samą porę, by zdążyć na samolot do Bostonu o piątej. Przed siódmą siedziała z Feliksem przy kolaq'i. — Znalazłam spinkę do krawata, jaką chciałeś. U Tiffany'ego. Ostatnią. Wygląda na to, że ludzie dają sobie teraz prezenty na święta Wielkanocne. Zwłaszcza biżuterię. — To dobra wiadomość dla handlowców — stwierdził obojętnie, po czym, jakby przypomniawszy sobie, podniósł głowę i podziękował jej za spinkę. — Miałaś przyjemny dzień? — Bardzo. — Co robiłaś oprócz zakupów? — Wstąpiłam do Waldorfa. Jego oczy błyszczały. — Damskie obiadki? Obawiam się, że nie zainteresuje mnie, co porabiałaś w Waldorfie. Żadnych przedstawień? — Masz na myśli teatr? — A cóż by innego? Ach, koncerty! Nie ma żadnych we wtorki, jeśli się nie mylę. — Nie ma też przedstawień teatralnych. — Cokolwiek robiłaś, jestem pewien, że potrafiłaś się rozerwać. Zakładam, że dobrze się bawiłaś. Spędzasz w Nowym Jorku większość czasu i na pewno nie z powodu tych śmiertelnie nudnych posiedzeń komisji. — Nie są śmiertelnie nudne. Sprawiają, że czuję się potrzebna. — Wzięła następną porcję cielęciny i ryżu. Po powrocie z Nowego Jorku miała zawsze wilczy apetyt. — A tobie jak minął dzień? — Dobrze, bardzo dobrze. Oglądaliśmy taśmę video pokazującą postępy w pracach nad hotelem Elani w Honolulu. Powinniśmy być gotowi na otwarcie tej jesieni. Spotkałem się też z grupą bankierów z Chicago w sprawie zbudowania tam nowego hotelu nad jeziorem. Nie powinniśmy mieć kłopotów z jego sfinansowaniem. Może nawet pomogą nam sprzedać stary hotel. Sądzą, że mają już potencjalnego nabywcę. — Nie możesz sprzedać tego hotelu. Nie jest twój.
— Będzie mój w przyszłym miesiącu, po procesie. Chyba nie spodziewasz się, że będę czekał z podjęciem decyzji, aż do tego czasu. Mam zamiar uczynić następny ruch, jak tylko ten bałagan się wyjaśni. Leni milczała. — Nie ma wielu chętnych na kupno małych hoteli. Nie sposób, aby przynosiły korzyści. Ale interesują się nim studenci z Chicago i dyrektor domu opieki w Waszyngtonie. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, pozbędziemy się tych zabytków w ciągu kilku lat. Spojrzała na niego. — Owen był dumny z tych hoteli. — I dlatego czujesz do nich sentyment. Wiedział tak samo dobrze jak ja, że nie mogą konkurować z nowoczesnymi hotelami. Robię dokładnie to, czego on by sobie życzył. — To nieprawda — zaprzeczyła chłodno Leni. — Byłby wzburzony. Zarzuciłby, że jednym kopnięciem usuwasz przeszłość. — Łzy stanęły jej w oczach. — Brakuje mi go. Był tak pełen życia. Kilka dni temu Paul też powiedział, że tęskni za wspaniałym poczuciem istnienia, które Owen wnosił do wszystkiego, co robił... Feliks podniósł karafkę. — Jeszcze trochę wina? — Chyba tak. Poproszę. — Nie wiedziałem, że rozmawiałaś z Paulem. Gdzie on teraz jest? — W Rzymie, jak sądzę. Nigdzie nie bawi zbyt długo. Dawno nie widziałam go tak niespokojnym. Pytałam, czy fotografuje. Powiedział, że spotkał osobę, która chce być jego modelką, więc zaczął ją fotografować. Chciałabym, żeby znalazł kobietę, którą mógłby pokochać. — Zrobiłby lepiej, gdyby znalazł pracę. Od miesięcy włóczy się po świecie. Darmozjad. — Ja tak nie uważam. Sądzę, że on próbuje znaleźć coś, w co mógłby uwierzyć. Tak samo jak Allison. Wiem, że jej podróż do Europy to był mój pomysł, ale nie myślałam, że sprawy przybiorą taki obrót. Jeździ z kraju do kraju, ciągnąc za sobą Patrycję. Sprawia wrażenie, jakby uciekała. Oboje, Paul i Allison, zachowują się tak, jakby próbowali zostawić za sobą przykry romans. To
zadziwiające, że jedna młoda dziewczyna potrafiła posiać taki zamęt... Zapadła cisza. — Kazałem sprowadzić tu dziś niektóre rzeczy mego ojca — oznajmił Feliks, przerywając milczenie. Leni zmarszczyła brwi. — Zabrałeś rzeczy z Beacon Hill? Nie powinieneś ruszać niczego, co jest związane z procesem. — Byłbym ci wdzięczny, gdybyś przestała mówić mi, czego nie powinienem robić. Nie interesuje mnie opinia innych. Zdecydowałem, że nadszedł czas, abyśmy zrobili użytek z tych rzeczy. Tkwiły w tym domu przez rok, podczas gdy nikt tam nie mieszka. — Rosa tam mieszka. — Nie powinna. Byłaby zwolniona dawno temu, gdybyś nie zrobiła awantury. — Chcę, żeby mieszkała w tym domu, z nami. — Nie chcę jej tu widzieć. — Więc zostanie na Beacon Hill. — Nie zostanie. Jak tylko ten dom będzie mój, sprzedam go. — Nie zrobisz tego, Feliksie. Może uda ci się odebrać Laurze hotele, ale nie pozwolę ci... — Odbiorę to, co mi się należy! Mój ojciec został sterroryzowany, aby wyeliminować mnie z testamentu! — Nie bądź śmieszny! Zostawił ci prawie wszystko, co miał. Dłoń Feliksa była zaciśnięta wokół szyjki kieliszka, który nagle pękł mu w ręku. Rubinowe wino rozlało się na ciemnym, mahoniowym stole, plamiąc śnieżnobiałą serwetę. — Skaleczyłeś się? — spytała Leni z nikłym zainteresowaniem. — Zadzwonię po Talbota. — Nic się nie stało. — Użył serwetki jak tamponu. — Mój ojciec nigdy by nie zrobił tego, co zrobił, gdyby był przy zdrowych zmysłach. Ufał mi. Troszczył się o mnie bardziej niż o kogokolwiek innego. Chciał, żebym podtrzymywał jego nazwisko, tak samo potężne po jego śmierci, jak i za życia. Wiedział, że tylko ja mogę tego dokonać. Liczył na mnie. Nigdy nie zrobiłby ze mnie idioty wobec całego świata. Hotele były przeznaczone dla mnie. Jego udziały w przedsiębiorstwie
były przeznaczone dla mnie, jego korporacja była przeznaczona dla mnie i dom też. — Jeśli wygrasz sprawę, ten dom będzie nasz — zauważyła sucho Leni. — Nie sprzedasz go. Feliks zacisnął palce na serwetce, dociskając ją do drżącej dłoni. Co, u licha, dzieje się z tą kobietą? Zmieniła się od śmierci Owena i od momentu, kiedy ta wiedźma spakowała manatki i odeszła w hańbie. Czasami prawie nie poznawał żony. Pozbyła się tego czarującego uległego spokoju, którym przez tyle lat maskowała wszystkie rozczarowania, jakich doznawała. Teraz, gdy się z nim nie zgadzała, mówiła mu to. Zawsze nad nią dominował. Wykorzystał jej elegancję i styl, by czuć w sobie moc płynącą z zazdrości innych mężczyzn. Ale jego wpływ zaczął słabnąć i Feliksowi przyszło do głowy, że po dwudziestu dwóch latach małżeństwa nie znał swojej żony wystarczająco dobrze, by ten wpływ odzyskać. Kiedyś sądził, że wiedział wszystko, co jest konieczne, żeby ją zdobyć i zatrzymać przy sobie. Miała wtedy dziewiętnaście lat i była zbuntowana przeciwko swojej bogatej, pobożnej i stroniącej od rozgłosu rodzinie. Feliks spotkał ją na ulicy w Greenwich Village. Szła z mężczyzną, który zerknął uważnie na Feliksa raz i drugi, po czym zatrzymał go swoim głębokim, wprawiającym w zakłopotanie głosem: — Na wszystkich bogów rodziny Salingerów, przecież to rozbójnik Feliks Salinger we własnej, zdrowej i dobrze ubranej osobie. — Judd — powitał go Feliks bez entuzjazmu. Nie mógł w to uwierzyć. Nigdy nie spotykał znajomych twarzy w Nowym Jorku. Był przekonany, że miasto czyni wszystkich anonimowymi. Jednak stał przed nim Judd Gardner, którego dawno temu wymazał z pamięci. Judd nosił na sobie nieco podniszczone ubranie, ale nie zmienił się zbytnio przez te wszystkie lata. Feliks chciał pójść dalej, ale kiedy się odwrócił, spojrzał na dziewczynę, którą Judd trzymał pod rękę. Była wysoka i szczupła. Źle uczesana i niestarannie ubrana, ale sposób, w który trzymała głowę, ta elegancja i styl, godne pałacu, przykuły uwagę Feliksa. Wyczuł za pomocą tego samego instynktu, jaki świetnie służył mu w interesach, że mężczyzna mający u swego boku taką
kobietę, może mieć władzę opartą na zazdrości innych mężczyzn. Wiedział już, że nie odejdzie. — Jak ci się wiedzie? — zapytał Judda. — Marnie — odparł Judd ze słabym uśmiechem. — Ledwie się trzymam. Ale widzę, że ty trzymasz się całkiem nieźle. — Judd, zimno mi — wtrąciła dziewczyna. Ostry kwietniowy wiatr smagał chłodem. Feliks zdawał sobie sprawę z tego, że dziewczyna ma gołe nogi, a on podbity futrem płaszcz, skórzane rękawiczki i kaszmirowy szalik. — Gdzie mieszkasz? — zapytał Gardnera. — Za rogiem. — Więc chodźmy. Judd zerkał to na Feliksa, to na dziewczynę. Widział, że Feliks nie spuszcza z niej wzroku. — Przepraszam, jestem taki nieuprzejmy. Leni Van Gris, Feliks Salinger. Feliks znany jest z tego, że zdobywa wszystko, czego pragnie, więc miej się na baczności, Leni. A może to ja powinienem być czujny, co o tym sądzisz? — Sądzę, że powinniśmy się pożegnać i pójść do domu. — Ale Feliks ma chęć na przyjacielską pogawędkę — przypomniał Judd. — Możemy wypić za dobre dawne czasy. Tylko że nie mamy niczego do picia. Będziemy musieli wstąpić gdzieś po drodze i się zaopatrzyć. — Niczego nie potrzebujemy — zaprotestowała Leni. — Zawsze czegoś potrzebujemy. Feliks teraz spostrzegł, że znajomy jest na rauszu, kiedy to alkohol działa pobudzająco, zanim kolejny drink nie sprawi, że człowieka ogarnia zamęt i odrętwienie. — Judd, chodźmy do domu. Sami. — Nie, nie, Feliks pójdzie z nami. Feliks jest Bachusem, bogiem wina. O, tu można coś kupić. W tym małym sklepie znano Judda. Feliks zapłacił za wino oraz whisky i wodę sodową dla Leni. Zanieśli to wszystko na czwarte piętro ceglanego budynku bez windy. Na parterze mieściły się pralnia chemiczna i lombard. Trzypokojowe mieszkanie swoim planem przypominało tramwaj. Judd usiadł w pierwszym pokoju na jednym z trzech krzeseł ustawionych przy składanym stole zastawionym filiżankami. Stała też na nim butelka po
Brak stron – 226-227
— Tak. — O czym wy mówicie? — dopytywała się Leni. Odsunęła się od Judda i zwróciła się do Feliksa: — O czym ty, do diabła, mówisz? — On mówi o tym, że chce mi ciebie odebrać — powiedział Judd. — Nie może tego zrobić. — Leni stała z odchyloną do tyłu głową, z rękami na biodrach i spoglądała na Feliksa jak cesarzowa. — Prosiłam cię, żebyś wyszedł. Teraz mówię ci: wynoś się! Nie chcemy cię tutaj. Nie podobasz mi się — dodała jak mała dziewczynka. — Niech Judd każe mi odejść — odparł Feliks. — Mógłbym — stwierdził Judd. — Mógłbyś! — Leni podniosła głos. — Mógłbyś! Judd, co się z tobą dzieje? — Mógłbym nawet opowiedzieć o swojej przeszłości — ciągnął Judd. Jego oczy stały się poważne. — Co o tym sądzisz, Feliksie? Opowiedzieć? Leni patrzyła to na jednego, to na drugiego. — Kiedy się poznaliście? — Na studiach — odparł Feliks. — Mieszkaliśmy razem — dodał chłodno Judd. — To było dawno temu — powiedział Feliks. — Niezbyt dobrze pamiętam. A ty? Zapadła cisza. Dwaj mężczyźni wpatrywali się w siebie. — Cóż — zaczął z namysłem Judd. — Pamiętałbym, gdyby nie zaproponowano mi żadnych pieniędzy, ale jeśli otrzymam jakieś pieniądze i gdzieś wyjadę, moje wspomnienia staną się niewątpliwie bardzo niewyraźne. Leni przygryzła dolna wargę. — Judd, jeśli weźmiesz pieniądze od tego człowieka, odejdę od ciebie. Skinął głową. — Wiem. Ale i tak byś odeszła. Czy nie rozumiesz, moja słodka Leni? Opuściłabyś mnie i tak. Znudziłyby ci się bunt i bieda. Zostawiłabyś mnie, pragnąc młodego mężczyzny zmierzającego do sukcesu, zamiast pijaka-nieudacznika, który nie ma nic oprócz gorzkich wspomnień i kilku wersów poezji do zacytowania, kiedy
jesteś głodna. — Wyciągnął rękę i ujął jej dłoń. — Nie mam ci nic do ofiarowania, a ty zasługujesz na królestwo. Twoje miejsce nie jest tutaj. Szkoda, że nie miałem odwagi powiedzieć ci tego wcześniej. — Potrzebowałeś łapówki — rzuciła gniewnie. — Potrzebowałem impulsu. Kiedyś to zrozumiesz. Spojrzała na niego z przebiegłością dziecka, które chce kogoś wykiwać. — Ostrzegam cię, jeśli mnie zostawisz, pójdę z nim! To właśnie zapamiętasz: mnie i Feliksa. Nie zniesiesz tej myśli! — Masz rację. Nie zniosę, ale to wybór, który uczynisz dla siebie. — Spojrzał na Feliksa. — Ile? — Jeśli wyjedziesz sam, tysiąc miesięcznie do końca twojego życia. Judd odchylił głowę do tyłu. — Niech mnie diabli. Mówiłem ci, że powinniśmy na niego uważać, Leni. Właśnie zaplanował naszą przyszłość. — Nie moją! — krzyknęła. — Judd, mam wystarczająco dużo siły dla nas obojga! Nie pozwolę ci tego zrobić! Judd spojrzał znowu na Feliksa. — Za pół roku z góry. Feliks wyciągnął swoją książeczkę czekową i odkręcił pióro. — Chciałam się tobą zaopiekować! — Ból i wściekłość dźwięczały w głosie dziewczyny. — Chciałam uczynić twoje życie lepszym. Chciałam cię uszczęśliwić! Judd wstał i położył ręce na jej ramionach. — Nie możesz przerabiać ludzi, Leni. Nie możesz zmusić ich, aby byli dobrzy albo szczęśliwi. We mnie jest zbyt wiele nienawiści, żebym mógł kogokolwiek pokochać, a jeśli nawet bym potrafił, nie jestem pewien, czy to byłabyś właśnie ty. Życie z tobą jest dość wyczerpujące, moja słodka. Leni odskoczyła od niego, kiedy Feliks wyrywał czek. Judd wziął go i zaczął składać na mniejsze i mniejsze kwadraty. — Ale zanim moja pamięć zaczęła mnie zawodzić i zacząłem zapominać — zwrócił się do Feliksa, jak gdyby kończąc rozpoczętą kwestię — powiedziałem swojemu synowi, jak brzmi nazwisko człowieka, który mnie zrujnował. Powiedziałem, co zrobił i jak. Syn
będzie pamiętał. Kocha mnie. Pewnego dnia mnie pomści. Nie sądzisz, że postąpiłem sprytnie, Feliksie? — Ja bym cię pomściła. Ale ty mi o niczym nie mówiłeś! — Próbowałem chronić cię przed moją nienawiścią. Znajdź kogoś silnego i władczego, Leni. Kogoś, kto potrafi wykorzystać twoją siłę. Wtedy będziesz szczęśliwa. — Uśmiechnął się tak słodko, że Leni zaczęła płakać. Obaj mężczyźni dostrzegli w jej łzach zawiedzioną nadzieję i miłość. — A teraz wynoś się! — rozkazał chrapliwym głosem. Jego uśmiech zniknął. — Wracaj do tatusia i mamusi. Przeproś ich ode mnie za to, że im ciebie zabrałem. No, dalej! Jazda stąd! Feliks chwycił Leni za ramię i pociągnął ją w stronę drzwi. Płakała głośno i nigdy się nie dowiedział, czy słyszała, jak Judd wyszeptał: „Żegnaj, moja śliczna Leni" — zanim kopniakiem zamknął za nimi drzwi. Feliks podtrzymywał ją, gdy schodzili po blado oświetlonych piętrach. — Odwiozę cię do domu. — Wzmocnił uścisk, kiedy próbowała się wyrwać. — Musisz gdzieś pójść, a ja nie zamierzam zabrać cię do hotelu. — Dlaczego? — zapytała. — Przecież tego właśnie chcesz, prawda? Chcesz mnie przelecieć. Tylko o to ci chodzi, ty parszywy, obrzydliwy, odrażający... Zakrył jej usta dłonią. — Czy zawsze wyrażasz się jak prostaczka? Będziesz musiała to zmienić, zanim się pobierzemy. — Niech cię szlag trafi! — Tak, pobierzemy się. — Uśmiechnął się. To był jeden z niewielu momentów, kiedy Feliks Salinger raczył się wesoło uśmiechnąć. — Tak, jak chcemy. Oczywiście ja tego chcę. Pragnę cię od momentu, kiedy cię zobaczyłem. Nie będziesz próbowała uczynić mnie lepszym, tak jak chciałaś to zrobić z tym głupcem. Będziesz moją żoną i to ja uczynię cię lepszą. Ty również tego chcesz, idiotko. Ten żałosny pijak nie spełniał twych oczekiwań. Ty pragniesz być zdominowana. Leni gwałtownie pokręciła głową. — Nie jesteś buntowniczką — ciągnął z pogardą. — Jesteś romantyczką. Buntownicy zadają się z innymi rebeliantami i próbują
zmienić świat. Romantycy zadają się z nieudacznikami, takimi jak Judd Gardner, i czekają, aż ktoś ich uratuje. Odsunęła się od niego. — Ty draniu! Pocałował ją, ale musiał stoczyć walkę, a tego nie znosił. Nienawidził przemocy. Nienawidził, kiedy kobiety używały wulgarnego języka. Nienawidził przeciwstawiania się, chociaż sam przeciwstawiał się wszystkiemu. To go zaskakiwało, ale trwał w tym. W Leni było wszystko, czego pragnął. Elegancja jego matki, siła, odrobina grubiaństwa, która pomoże mu pokonać ojca. Nie bez znaczenia był fakt, że w Bostonie poczuje się obco, więc w doborze przyjaciół i życia towarzyskiego będzie musiała zdać się na niego. W dodatku należała do Judda Gardnera — człowieka, któremu Feliks Salinger nigdy nie przestał zazdrościć. Zaprzestał walki. Hańbą było całowanie kobiety, która się opierała. — Gdzie mieszkają twoi rodzice? — Nie chcę wracać do domu. Nie potrafię im spojrzeć w oczy. Możemy iść do hotelu. Możesz mnie przelecieć, jeśli chcesz. Przecież nie zależy ci na mnie czy na moich rodzicach. Zależy ci tylko na moim tyłku. Uderzył ją w twarz, podziwiając siebie za zrobienie czegoś, czego nigdy przedtem nie uczynił. — Zabraniam ci mówić w ten sposób, czy to jasne? Gdzie mieszkają twoi rodzice? — Nie twoja sprawa, do cholery. Otworzył drzwi klatki schodowej i skierował Leni w stronę swego samochodu stojącego o trzy bloki dalej. Wydawało mu się, że całe wieki minęły, odkąd zaparkował go tam, żeby spotkać się z jakimiś znajomymi na kolacji. Wepchnął ją na siedzenie i sam wsiadł do samochodu. — Posłuchaj, co powiem twoim rodzicom. Powiem, że razem uciekliśmy. Byliśmy głupi i teraz to zrozumiałem, ale zakochaliśmy się w sobie i baliśmy się, że będą temu przeciwni, bo ty masz tylko dziewiętnaście lat. Leni uspokoiła się i obserwowała go szeroko otwartymi oczami. — Chcesz wrócić do domu? — spytał Feliks. Czuł się silny i usatysfakcjonowany. — Mam rację?
Milczała. — Mam raq'e? Pokiwała głową i zaczęła płakać. — Podaj mi adres. — Park 820. Feliks zapalił silnik. — Mam trzydzieści trzy lata. Nigdy nie byłem żonaty ani zaangażowany w jakiś dłuższy związek. Hotele Salingera będą należeć do mnie po śmierci mego ojca. Twoi rodzice będą bardzo zadowoleni. Czy mogę starać się o twoje względy? Wybuchnęła dzikim śmiechem. Poprzez ten śmiech i podróż do domu obok milczącego, usatysfakcjonowanego i potężnego Feliksa, Leni Van Gris uczyniła pierwszy krok, by stać się Leni Salinger. To była pamiętna próba siły. Feliks nigdy nie powiedział rodzicom Leni o Juddzie, ale nigdy też nie pozwolił jej zapomnieć, że to dzięki niemu bezboleśnie powróciła do rodziny, którą kochała i za którą tęskniła nawet w najbardziej buntowniczych okresach. Niedługo po dokonaniu tego cudu Feliks poślubił Leni, co dało jej pozycję społeczną, bogactwo i bardzo wiele swobody. — Nie kochasz mnie — stwierdziła w wieczór przed ślubem. — Potrzebuję cię — odpowiedział. To było jak na Feliksa bardzo zaskakujące oświadczenie i Leni wiedziała, że nigdy by tego nie wyjawił, gdyby zdawał sobie sprawę, jak wiele jej wyjaśniło. Teraz wiedziała, że bez względu na to jak potężny był Feliks Salinger w świecie międzynarodowego biznesu, emocjonalnie pozostał małym chłopcem, próbującym odnaleźć matkę, którą strącił, i zdobyć miłość ojca. Skoro jednak nigdy nie miało mu się to udać, jedyne co mógł uczynić, żeby poczuć się jak mężczyzna, to zagarnianie i posiadanie tego, czego inni mężczyźni mogli mu zazdrościć. Zagarniał i przywłaszczał, ale nie potrafił kochać. Leni miała o wiele więcej swobody, niż się spodziewała. Jeśli tylko zaspokajała jego seksualne żądze, jeśli stała u jego boku na spotkaniach towarzyskich i jeśli była dyskretna, mogła robić to, na co miała ochotę.
Przez dwadzieścia dwa lata Leni myślała, że rozumie Feliksa, choć lękała się jego zdolności manipulowania ludźmi. Teraz zdała sobie sprawę z zasięgu jego władzy, oszołomiona swoją niewiedzą. Nie była już dziewiętnastolatką trzymającą się kurczowo romantycznych marzeń, ale dojrzałą kobietą. Stała się bardzo bogatą i bardzo znudzoną żoną. Niewiele zdziałała. Potrafiła tylko zagarnąć odrobinę dla siebie w granicach świata Feliksa i to właśnie zrobiła. W miarę upływu lat zbliżyła się do Owena. Kiedy jej siostra zaręczyła się z Thomasem Janssenem, Leni przedstawiła ich Owenowi, który otworzył Thomasowi drogę do stanowiska zarządcy hoteli Salingera na Środkowym Zachodzie i sprowadził go wraz z Barbarą i synem Paulem do letniej rezydenq'i w Osterville. Wreszcie w ramionach przelotnych kochanków szukała czułości i rozkoszy. Czasem je znajdowała. Niepostrzeżenie takie życie osiągnęło status quo. On miał zawsze więcej władzy, ale nie mógł kontrolować żony. Godził się z tym i nie roztrząsał tego problemu, ale nigdy nie mógłby pozwolić jej odejść. — Które rzeczy Owena zabrałeś z Beacon Hill? — zapytała Leni, kończąc swoje wino. Feliks otrząsnął się ze wspomnień. Była tak blisko, po drugiej stronie stołu, mimo to poza jego zasięgiem. — Nieco mebli i kilka obrazów, które od dawna mi się podobały. — Jakie meble? — Jego biurko, fotel, kilka stołów. Dlaczego chcesz zatrzymać ten dom? — To cząstka Owena. Nie chciałby, żeby go sprzedano. Jestem pewna, że nie zapisałby go Laurze, gdyby wiedział, kim była, ale chciałby go zatrzymać w rodzinie. Poza tym nie ma powodu, aby go sprzedawać. Nie potrzebujemy pieniędzy, a ja go lubię. Po co ci biurko Owena? Felix odsunął swoje krzesło. — Ty kupiłaś je dla niego. Pomyślałem, że powinno zostać u szefa przedsiębiorstwa. Niewykluczone, że stanie się to tradyq'ą. — Sądzisz, że powinnam była kupić je dla ciebie. — Byłby to miły gest. Żona kupuje mężowi wspaniały mebel
przeznaczony, niewątpliwie, dla władczej osoby. — Ruszył w stronę drzwi. — Zamiast tego żona kupiła ten mebel teściowi Większość ludzi uważałaby to za dziwne. Nie zapomnij zamówić jeszcze jednego kieliszka do wina. Nie chcę mieć niepełnego kompletu. Nie lubię niczego, co jest niekompletne. Leni patrzyła, jak Feliks opuszcza jadalnię. Nasze małżeństwo jest niekompletne, pomyślała i zastanowiła się, ile ludzie mają sposobów, żeby rozczarowywać siebie nawzajem. Żona Judda porzuciła go, jakaś mroczna postać ograbiła z przedsiębiorstwa. Owen nigdy nie kochał Feliksa, tak jak Feliks tego oczekiwał, a Feliks nigdy nie był takim synem, jakiego pragnął Owen. Ona też rozczarowuje, przyznała przed sobą. Rozczarowuje Feliksa, bo nie jest wystarczająco wdzięczna, za to co jej dał, bo ma przyjaciół i córkę, która ją kocha, a on tego nie ma. A poza tym kupiła biurko Chippendale'a dla swojego ukochanego Owena, zamiast dla męża. Przez te wszystkie lata on o tym nie zapomniał. Zadzwoniła po Talbota, żeby sprzątnął ze stołu, a potem poszła na górę zobaczyć, gdzie Feliks ustawił biurko Owena.
Rozdział trzynasty Proces trwał dwa tygodnie. Każdy dzień składał się z obrazków, które jakby pojawiały się na chwilę na scenie obrotowej w świetle reflektorów, a potem znikały. Najpierw wyłaniały się twarze Salingerów. Minął prawie rok, odkąd Laura widziała się z nimi po raz ostatni. Byli dokładnie tacy, jakimi ich zapamiętała, ale ona sama się zmieniła. Widziała zaskoczenie na twarzy Allison, kiedy ich oczy się spotkały. Wiedziała, że zmiana nie ogranicza się tylko do krótkich włosów. Był to również zacięty wyraz jej twarzy i opanowanie, które ćwiczyła przez rok, a zwłaszcza w ciągu ostatnich tygodni poprzedzających przyjazd do Bostonu. Tak właśnie wyglądała podczas dziesięciu dni procesu, kiedy to Salingerowie — jeden po drugim — wkraczali na miejsce dla świadków. Leni zeznała, że Laura i Owen pracowali razem w jego bibliotece; spędzali wiele godzin, spacerując po plaży, a po jego ataku podczas włamania w ich domu wróciła z nim do Bostonu i opiekowała się nim dzień i noc, aż wyzdrowiał. — Przed atakiem serca i potem, gdy wyzdrowiał — spytał Rollins — był silny i zdrowy? — Tak.
— Czy nikt nie kwestionował jego zdolności umysłowych? — Nie było powodu. — Ani jego przywiązania do Laury Fairchild? — Nie. Kolejne pytania zadawał Cheyne. — Co pomyślała pani o Laurze Fairchild, kiedy po raz pierwszy rozmawiała pani z nią w sprawie pracy sezonowej? — Była bardzo miła i wyraźnie chętna do pracy. — Czy przedstawiła pani listy polecające? — Tak. — Czy wyrobiła sobie pani opinię o tych listach? — Pomyślałam, że są fałszywe — przyznała smutno Leni. Ansel Rollins milczał, siedząc na swoim krześle. Nie było sensu wnosić sprzeciwu. Laura powiedziała mu, że były fałszywe. Kiedy zeznawał Feliks, jego słowa brzmiały stanowczo. — Wszyscy mieliśmy podejrzenia, zwłaszcza po włamaniu, ale ojciec niczego nie chciał słuchać. Po prostu wydawał się zahipnotyzowany. — Wnoszę sprzeciw! — wykrzyknął Rollins i sędzia polecił skreślić to z protokołu, ale wszyscy to słyszeli. Rosa usiadła prosto na krześle dla świadków i lekko, niepewnie uśmiechnęła się do Laury. — Oni się bardzo kochali — powiedziała z przekonaniem w odpowiedzi na pytania Cheyne'a. — Bez względu na to co można powiedzieć o Laurze, wierzę głęboko, że pan Owen ją kochał i ona kochała jego. — Wróćmy do pracy Laury w kuchni — zmienił temat Cheyne. — Czy natychmiast okazała się pomocna i odciążyła panią? — Nie ujęłabym tego w ten sposób. — A jak by to pani sformułowała? — Nie wiedziała zbyt wiele o pracy w wielkiej kuchni, ale uczyła się bardzo szybko i... — Ale z początku, czy miała pani wrażenie, że pracowała już w kuchniach zamożnych rodzin? — Nie. Nie miałam. — Czy sądziła pani, że ona kłamie? — Sprzeciw! — zawołał Rollins. Sędzia spojrzał na Cheyne'a.
— Proszę inaczej sformułować pytanie. — Czy miała pani podstawy, aby twierdzić, że panna Fairchild mówi prawdę o swojej dawnej pracy? — No... nie, ale każda dziewczyna, której naprawdę zależy na pracy... — Proszę tylko odpowiadać na pytania. Pan Salinger miał bibliotekę w swoim domu na Cape Cod. Panna Fairchild zwalniała się na jakiś czas z kuchni, by tam pracować. Czy to się zgadza? — Tak. — Czy pan Salinger rozmawiał z panią na temat zwalniania jej z pracy w kuchni? — Tak. Prawdę mówiąc, to właśnie w kuchni po raz pierwszy pojawił się ten pomysł. — Pan Salinger zapytał, czy panna Fairchild może być zwalniana, żeby pracować w jego bibliotece? — No cóż... właściwie Laura to zaproponowała, a on powiedział, że to dobry pomysł i zasugerował mi, że jakoś to ustalimy. — Panna Fairchild to zaproponawała? — Tak. Powiedziała, że zna się na książkach. — A jak pani zareagowała? Rosa zawahała się. — Powiedziałam panu Owenowi, że sądzę, iż Laura nie zawsze mówi prawdę o tym, co już kiedyś robiła i co potrafi. Laura zacisnęła ręce. Droga Roso. Sprawiedliwa, dobra Roso. To nie twoja wina, że wszystko idzie nie tak. W piątek po południu, pod koniec pierwszego tygodnia procesu, do składania zeznań została wezwana Allison. — Byłyśmy przyjaciółkami. Rozmawiałyśmy ze sobą o wszystkim. — Także o przeżyciach z dzieciństwa? — zapytał Carver Cheyne. — O rodzicach, szkole, chłopcach, seksownych prywatkach i tym podobnych rzeczach? — Sprzeciw! — wykrzyknął Ansel Rollins. — To nie ma związku z testamentem Owena Salingera. — To ma związek z charakterem panny Fairchild — odparował Cheyne. —A charakter jest istotny, zwłaszcza w sprawie tego rodzaju. — Przyjmuję to wyjaśnienie — powiedział sędzia. — Oddalam sprzeciw.
Cheyne zwrócił się ponownie do Allison. — Czy Laura Fairchild dzieliła się z panią swoimi przeżyciami z przeszłości, panno Salinger? — Nie. Mówiła, że nie lubi tego robić i że to nie ma znaczenia. — Więc nigdy nie wspomniała o tym, że została skazana za kradzież w Nowym Jorku, kiedy była... — Sprzeciw! — zagrzmiał Rollins i zerwał się na równe nogi. — Czy mogę podejść, panie sędzio...? Sędzia skinął głową i przywołał również Cheyne'a. Rollins stanął obok fotela sędziego, wręczając spięty komplet dokumentów: podsumowanie faktów, które przygotował na wszelki wypadek. — Jak Wysoki Sąd widzi — zaczął gorączkowym, lecz pewnym siebie głosem — zapieczętowane akta nieletniej... nie są uznane za dowód... Sporządziłem listę precedensów. — Wysoki Sądzie — Cheyne podjął własną interpretację, trzymając w ręku swoje zestawienie dokumentów. — Wyrok skazujący miał miejsce zaledwie siedem lat temu. Uważamy, że takie wydarzenie ma wpływ na charakter i motywy, które kierowały panną Fairchild i jej bratem w momencie związania się z państwem Salinger. Twierdzimy też, że ma to istotne i zasadnicze znaczenie dla osądzenia, czy można ufać pannie Fairchild, kiedy opisuje ona swoje stosunki z Owenem Salingerem i jego życzenia, zwłaszcza podczas choroby. Zapadła cisza. Sędzia pokiwał głową. — Przyjmuję to wyjaśnienie. Może pan kontynuować tę linię przesłuchania. Twarz Rollinsa poczerwieniała. — Wysoki Sądzie! Wnoszę o unieważnienie procesu — powiedział gniewnie. — Odmawiam — rzekł sędzia. — Czy możemy kontynuować, panie Cheyne? Tak więc, kiedy Allison opuściła miejsce dla świadków, Rollins mruczał wściekle, przeżywając porażkę, której doświadczyli. Wezwano oficera nowojorskiej policji. Przysięgli wysłuchali monotonnej relacji z aresztowania Laury, wyroku i wypuszczenia jej za poręczeniem, pod opieką ciotki, Melody Chase. Adres przez nią podany okazał się fałszywy. Kiedy oficer skończył, w sali sądowej zapanowała głęboka cisza. Sędzia odroczył rozprawę do poniedziałku, do dziewiątej rano.
W gorące, lipcowe piątkowe popołudnie ruch na szosach wylotowych z Bostonu był tak duży, że jechali w żółwim tempie, więc dotarli na wyspę dopiero o dziesiątej. Laura uparła się, żeby prowadzić. Clay był wściekły i nie mógł usiedzieć spokojnie. — To wina Bena. Niech go diabli wezmą! To on wpakował nas w te kłopoty. Przez niego zostaliśmy złapani i skazani jak parszywi kryminaliści. — Nieprawda — zaprzeczyła Laura, znużona. — Tamtej nocy nawet nie byliśmy razem z nim, dobrze o tym wiesz. Myśleliśmy, że potrafimy zrobić to sami. — Nie powinien nam pozwolić. Powinien być przy nas i zaopiekować się nami. — Nie powinniśmy kraść. — On nas tego nauczył. Powinien z nami pójść. — Och, powinien, powinien, powinien — powtarzała Laura ze złością. — Teraz już za późno na słowo powinien. Nie da się tego cofnąć i nie możemy winić Bena za wszystko. — On był starszy. — To prawda. — W głębi duszy Laura to przyznała. Ben był starszy i mądrzejszy: był za nich odpowiedzialny, ale również młody. Miał randkę i nie zareagował, kiedy powiedzieli, że wychodzą. Często nie poświęcał im dostatecznie dużo uwagi, jednak był dla nich wspaniały przez wiele, wiele lat. — Musisz przyznać, że opiekował się nami najlepiej, jak potrafił. Był cudowny. Gdyby nie obrabował Salingerów, nadal bylibyśmy przyjaciółmi. Nie wolno ci obwiniać go o wszystko. Wielki hol w Darnton i rozległy frontowy trawnik jarzyły się światłami. Wszystkie pokoje w pensjonacie były zajęte. Niektórzy goście jeszcze pływali łodziami, inni oglądali film w sali kinowej, w budynku głównym, jeszcze inni przechadzali się nad jeziorem, a wielu wciąż podziwiało ekspozycję rzeźb, którą Laura zaaranżowała na frontowym trawniku. Kelly pomachała w ich kierunku, kiedy podjechali. — Sprzedaliśmy dzisiaj kilka rzeźb — pochwaliła się. — Ktoś z Nowego Jorku stwierdził, że... o, do diabła, co się stało? Było tak źle? — Nie najlepiej — odparła Laura. Clay poszedł sprawdzić, czy należycie zajęto się samochodami, a ona próbowała zainteresować się życiem Darnton. — Żadnych kłopotów?
— Zabrakło lodu do wina i szampana, ale John zawarł jakąś transakq'ę w Jay Landing i zakupił tyle, żeby wystarczyło na weekend. Czytaliśmy o procesie. Jeden z gości przywiózł bostońską gazetę. Przykro mi. Czy mogłabym jakoś pomóc? — Ciebie pierwszą poprosiłabym o pomoc, gdybym wiedziała, co można zrobić. — Zdołała się uśmiechnąć. — Nie przegraliśmy. Nasza pozyq'a jest tylko słabsza, niż myśleliśmy. I nie lubię tam przebywać. — W mieście czy na sali sądowej? — I tu, i tu. — Teraz jesteś w domu. Idź do łóżka i odeśpij cały ten tydzień. — Dziękuję, Kelly. Chyba tak zrobię. Pomogę ci jutro. — Będę cię potrzebować. — Objęła Laurę i pocałowała. — Kochamy cię. Miłych snów. Ale sny miała niespokojne i gdy się obudziła, czuła się tak samo rozbita, jak przed pójściem spać. Wróci do normy, pomyślała, stojąc długo pod gorącym, silnym prysznicem. Zajmie się eksponatami z wystawy i pocztą, która prawdopodobnie leży na jej biurku. Jednak zaraz po śniadaniu zatrzymała się w drodze do biura, słysząc swoje nazwisko. — Laura Fairchild? — Głos był głęboki i lekko chrapliwy. Laura odwróciła się, a mężczyzna wyciągnął rękę. — Wes Currier. — Currier? — Lekko zmarszczyła brwi, kiedy uścisnął jej dłoń. — Będę tu w sierpniu na Generalnej Konferencji Finansowej. Napisała pani do mnie dwa tygodnie temu, zapraszając do pensjonatu. — W wielkim holu oświetlonym blaskiem słońca jego spojrzenie było figlarne. Laura zarumieniła się. Mężczyzna miał być głównym, najpoważniejszym mówcą podczas najbardziej prestiżowej konferencji, jaką zdołała wynegoq"ować dla Darnton. — Przepraszam. Myślałam o czymś innym i nie spodziewałam się spotkać tu pana, aż do przyszłego miesiąca. — Rozumiem, ale ja nie pozostawiam spraw ślepemu losowi. Skoro nigdy tu nie byłem, uznałem, że dobrze będzie wpaść. — I sprawdzić nas, oczywiście. — Nie niepokoiłem się zbytnio. — Jego spojrzenie było otwarte i zdecydowane. Laura pomyślała, że zauważył jej roztargnienie, ale
nie spowoduje to zmiany jego planów. — Podobał mi się pani list i pani głos przez telefon, a moje pierwsze oceny zawsze okazują się słuszne. — Mówiąc, patrzył jej prosto w oczy. Miał szerokie bary, nosił dobrze skrojony lekki wełniany garnitur, a jego srebrnosiwe włosy były nienagannie uczesane i lśniły jak oświetlony słońcem metal. Miał prostokątną twarz i szare oczy spoglądające spod gęstych brwi. Duża głowa, pochylona nieco do przodu, nadawała mu agresywny wygląd, w nikłym stopniu złagodzony uśmiechem. — Po prostu, lubię wiedzieć, gdzie niosą mnie wiatry. Laura kiwnęła głową. Trudno było jej uporządkować myśli. Nie mogła skoncentrować się na jego twarzy i złościło ją raczej, niż pochlebiało, zainteresowanie widoczne w jego oczach. Ale Wesa Curriera nie można było skierować do kogoś innego. — Życzy pan sobie, bym pana oprowadziła po ośrodku? — Bardzo proszę. Przeszli przez hol, przystając, kiedy Currier oglądał rzeźbę albo obraz. Następnie wstąpili do biblioteki i jadalni. Laura pokrótce omawiała funkcje poszczególnych pomieszczeń. Nawet mimo swojego roztargnienia zdawała sobie sprawę z energii Curriera. Odnosi wrażenie, że to on prowadzi, a ona za nim tylko podąża. Uświadomiła sobie, że żałuje, iż spotkali się właśnie podczas tego weekendu. Kiedy indziej na pewno wydałby się jej atrakcyjny. Dziś ją przytłaczał. Przeszli przez pokoje gościnne na pierwszym piętrze i wyżej, gdzie sprzątały pokojówki. Pokoje były przestronne i jasne, każdy miał kominek, łóżko z baldachimem, wbudowane szafki na książki, biurko i okrągły stół z czterema krzesłami. — To na wypadek, gdyby ktoś chciał jeść posiłki w swoim pokoju — wyjaśniła Laura. — Niewielu gości to robi. — Lubią hałas i krzątaninę? — zapytał. — Raczej lubią towarzyski, biesiadny nastrój. Większość ludzi z radością poznaje nowych ludzi, zwłaszcza wiedząc, że po wyjeździe stąd nie będą musieli spotykać ich nigdy więcej. Currier uniósł brwi. — Czy każdemu pani to mówi? — Nie. — Przystanęła obok wysokiego okna i spojrzała na ogromny jawor, którego gałęzie ocierały się o szybę. — Przepraszam. Nie wiem, dlaczego tak powiedziałam.
— Powiedziała pani to, co myśli. To mi pochlebia. I jest pani bardzo spostrzegawcza. Większość ludzi woli znajomości, które nie niosą ze sobą ciężaru stałości. Chciałbym z panią dłużej porozmawiać, ale wyjeżdżam wcześnie po południu. Czy zechce pani zjeść ze mną lunch? — Nie sądzę, abym mogła. Możliwe, że uda mi się dotrzymać panu towarzystwa przy kawie. — Dziękuję, byłbym bardzo zadowolony. Dotarli do drzwi biura. — O pierwszej. — Uśmiechnęła się lekko. — Jeśli nie będziemy mieli jakiegoś kryzysu. Mam nadzieję, że nie. — Ja też mam taką nadzieję. — Spojrzał na drzwi, kiedy zamknęła je za sobą. Młoda, i byłaby niezwykle piękna, gdyby tylko udało jej się wygładzić tę zachmurzoną twarz i pozbyć się smutku w oczach, pomyślał. Ale kryła się za pancerzem, stając się więźniem swojej własnej ochrony. Co, do licha, wydarzyło się w jej młodym życiu, że stała się taka płochliwa, zamknięta w sobie i zupełnie nie zważająca na zainteresowanie, które jej okazywał? Nie dowiedział się tego dnia. Laura dotrzymała mu towarzystwa przy kawie, ale bardzo się śpieszyła. Mimo że przeprosiła go, mówiąc, jak wiele ma pracy po tygodniowej nieobecności, poczuł się dotknięty. Odkąd to Wes Currier stawiany jest na drugim planie przez kobietę, skoro chodzi tylko o pracę? — Czy mogę jeszcze wpaść przed konferencją? — zapytał. Pokręciła głową. — Na pewien czas wyjadę w interesach. Poza tym mamy szczyt sezonu. Nie możemy prowadzić życia towarzyskiego, aż do września. Wtedy jest czas dla ludzi, którzy chcą się zaprzyjaźnić, a nie tylko zawierać przelotne znajomości. Zachichotał. — Zapamiętam to i przyjadę we wrześniu. Kiwnęła głową, zaczynając myśleć już o czymś innym. — Jeszcze jakieś pytania na temat Darnton lub konferencji? — Czy pani na niej będzie? — Nie wiem. Chciałabym. Spróbuję. — Czy mogę pani obecność postawić jako warunk mojego wystąpienia?
— Nie. Ale naprawdę spróbuję. Patrzyła, jak Currier odjeżdża, żałując, że nie potrafi inteligentnie flirtować. Ale co to za problem? — pomyślała. Mam ważniejsze. Proces, ława przysięgłych. Musi myśleć, co powiedzieć o przeszłości, kiedy będzie zeznawać, o tym co zrobi ze swoją przyszłością, jeśli przegra. A Wes Currier nie ma z tym nic wspólnego. Klimatyzacja działała, więc bostoński, lipcowy upał został za drzwiami, kiedy Laura i Clay weszli do gmachu sądu. Na półpiętrze stał niski, żylasty człowieczek z notesem w ręku. —- Yank Bosworth z pisma Globe, panno Fairchild. Chwileczkę - powiedział śpieszcie, widząc zmianę na jej twarzy. — Nie posiadam instynktu drapieżnika. Chcę tylko napisać artykuł. Gdyby zechciała pani odpowiedzieć na kilka pytań. — Niech się pan odchrzani — rzucił gniewnie Clay. — Mamy inne sprawy... - Clay! — Laura położyła mu dłoń na ramieniu. — Spokojnie. Zobaczymy się za chwilę. — Kiedy odszedł, westchnęła lekko. Bosworth usłyszał to. — Braterska ochrona — zauważył. — Niezła rzecz. — Wiem — ucięła. — Jeśli ma pan jakieś pytania, odpowiem na nie, ale wolałabym poczekać, aż się to wszystko skończy. — Uhm. Ale ja chciałbym napisać artykuł jeszcze przed ogłoszeniem wyroku. — Szybko zadawał pytania: gdzie spędziła weekend, jakie żywi uczucia w stosunku do Salingerów, jakiego rezultatu się spodziewa? — Reszty dowiem się na sali — powiedział, przymocowując długopis do notesu. — Jeszcze jedno. Może mi pani wierzyć lub nie, ale sądzę, że wyrządzają pani krzywdę. Moim zdaniem, cała ta sprawa śmierdzi. Oczywiście mówię to poza protokołem. Laura spojrzała na niego ostro, ale mężczyzna z niej nie kpił. Mówił to, co myślał. — Nie opublikuję tego — obiecała ze smutnym uśmiechem. — Dziękuję. Dobrze wiedzieć, że na sali sądowej ktoś myśli o mnie przyjaźnie. — Wyciągnęła rękę i mocny uścisk jego dłoni dodał jej otuchy.
— Do zobaczenia. Laura przeszła przez wysokie drzwi, zatrzymując się, żeby dotknąć serdecznie ramienia Claya, zanim podeszła do stołu, przy którym siedział już Rollins. Kiedy tylko na sali zapanował spokój, Rollins wezwał Elwina Parkinsona, który wymamrotał przysięgę monotonnym, nosowym głosem i usiadł, składając ręce na kolanach. Mały skurcz w kąciku nosa był jedyną oznaką napięcia. Rollins, zrelaksowany i pewny siebie, polecił Parkinsonowi opisać jego długotrwały związek z Owenem Salingerem, sporządzenie pierwszego testamentu pięć lat wcześniej, a następnie żądanie Owena, żeby dodano kodycyl. Rollins cofnął się o krok i oparł się o stół. — Czy pan Salinger wiedział, co chce umieścić w kodycylu? — Tak, wiedział. — Powiedział panu jasno, co ma zawierać dodatek? — Tak. — A pan robił notatki, podczas gdy on dyktował. — Zgadza się. — Następnego zaś dnia, w swojej kancelarii przygotował pan kodycyl do podpisu. — Przygotowałem i głęboko tego żałuję. Nie przysłużyłem się dobrze swemu klientowi. Teraz wiem, że nie orientował się dokładnie w tej sprawie, że działał pod silną presją i nie powinienem... — Wysoki Sądzie, żądam, żeby to wykreślono! — krzyknął Rollins, prostując się — Chcę, żeby skreślono to z protokołu! — To pański świadek panie Rollins — stwierdził ponuro sędzia. — Pan Parkinson właśnie zaprzeczył swoim zeznaniom z przesłuchania wstępnego. Chcę, żeby dokumenty z tego przesłuchania zostały dołączone do protokołu. — Tak się stanie, panie Rollins. — Jest pan wolny — powiedział Rollins do Parkinsona. — Chciałbym przesłuchać świadka — oznajmił Carver Cheyne. — Wysoki Sądzie — wtrącił gniewnie Rollins — nie byliśmy przygotowani na zmianę w zeznaniach. Żądam odroczenia rozprawy. Nastąpiła chwila ciszy. — Myślę, że powinniśmy wysłuchać zeznań pana Parkinsona — zdecydował sędzia. — Panie Cheyne, może pan przesłuchać świadka.
— Wnoszę protest — warknął Rollins. — Zanotowany — odparł sędzia. Cheyne uśmiechnął się lekko, kiedy Rollins z opuszczonymi ramionami wracał na swoje miejsce obok Laury. — Ten drań się sprzedał. Laura zbladła, a w jej oczach widać było trwogę. — Wniesiemy apelację. Sukinsyn... Ciekawe, ile za to wziął? — Pieniędzy? Został przekupiony? Rollins wzruszył ramionami. — To rzecz, o której nie mówi się publicznie. — Panie Parkinson — zaczął spokojnie Cheyne, stając w takiej samej pozycji jak wcześniej Rollins. — Jestem pewien, że to dla pana trudne, ale proszę dokładniej wyjaśnić ławie przysięgłych, dlaczego żałuje pan tego, co zrobił. Parkinson dotknął małej zmarszczki obok nosa. — Wiedziałem, że pan Salinger jest śmiertelnie chory i wydawało mi się oczywiste, że nie jest w stanie kontrolować swoich uczuć, ale również bałem się, że mogę pogorszyć jego stan, jeśli będę się z nim spierał, więc spełniłem jego życzenia. Starałem się o tym nie myśleć, aż do czasu, kiedy już złożyłem wstępne zeznania. Wtedy zacząłem ponownie się nad tym zastanawiać. Niepokoiłem się, czy należycie wypełniłem powinność względem pana Salingera jako człowieka, klienta i starego przyjaciela. Zasięgnąłem rady kilku wybitnych lekarzy, których znam i którym ufam. Zrelacjonowałem im zachowanie pana Salingera na łożu śmierci i nawet wcześniej. Przywołując wspomnienia, musiałem przyznać, że zbyt łatwo zlekceważyłem jego dziwne zachowania. Zachowania, które po głębszym zastanowieniu wskazywały na... strach, jak sądzę, i bezsilność, tak jakby robił to, co ktoś mu narzucił. — Sprzeciw! — ryknął Rollins z wypiekami na twarzy. —To jest... — To zaczyna być raczej fantazjowaniem — upomniał sędzia Cheyne'a. — Pan Parkinson powinien mówić o tym, co rzeczywiście widział. Cheyne skinął głową. — Konsultował się pan z lekarzami, panie Parkinson. Co sugerowali? — Oczywiście nie stawiali diagnozy, ale uznali, że opisane zachowanie wskazuje na człowieka, który nie jest w pełni świadomy
tego, co robi; który czuje się osaczony; boi się śmierci i jest kompletnie uzależniony od innych, silniejszych ludzi. Nie! Do diabła, to kłamstwa! To wszystko kłamstwa! I ty dobrze o tym wiesz! Laura czuła taki sam przejmujący chłód jak wtedy w bibliotece, kiedy Feliks ją zaatakował. — Krótko mówiąc, działającego pod presją i namową, jak określili to lekarze. Wtedy zdałem sobie sprawę, że popełniłem straszny błąd. Patrzyłem, a nie widziałem. Zawiodłem mojego klienta — wyznał skruszony radca. — Panie Parkinson, czy zdaje pan sobie sprawę, że składając takie oświadczenie, ryzykuje pan karierę? — Tak, ale prawda jest ważniejsza. Mylnie oceniłem sytuację i moim obowiązkiem wobec nieżyjącego Owena Salingera oraz jego rodziny jest naprawienie krzywdy, skoro wiem, że mój stary, sparaliżowany, zdezorientowany klient był dręczony i nakłaniany do zmiany testamentu. — Sprzeciw! — ryknął znowu Rollins. — Świadek niczego takiego nie wie. To dzikie fantazje! — Podtrzymuję sprzeciw. Sędziowie przysięgli nie będą zważać na ostatnie stwierdzenie świadka. — Sądził pan, że wydawał się... — podpowiedział Cheyne. . — Dręczony — dokończył Parkinson. — Doszedłem do wniosku, a lekarze potwierdzili, że często człowiek przyzwyczajony do sprawowania kontroli bywa zakłopotany, bo nie wie, jak sobie poradzić z utratą władzy, zatem doszedłem do wniosku, że pan Salinger stary, bezbronny i chory stał się podatny na wpływ kogoś, kto go wykorzystywał, pozornie zapewniając mu wygodę. Panna Fairchild robiła jedno i drugie. Pan Salinger zachowywał się jak dziecko, które uczy się posłuszeństwa, żeby było mu ciepło i wygodnie. Wydawał się tak zachowywać — sprostował Parkinson śpiesznie, widząc, że Rollins ma zamiar znowu wnieść sprzeciw. — Wtedy myślałem, że Owen po prostu boi się śmierci. Któż się nie boi? Ale teraz wiem... sądzę, że chodziło o coś więcej, o wiele więcej... Nie pozwolono mu umrzeć w spokoju i trudno mi wyrazić, jak głęboko żałuję swojego błędu... Wcześniej Parkinson nie patrzył na Laurę. Teraz rzucił jej gniewne spojrzenie. Za Laurą siedział sztywno wyprostowany Feliks. Allison płakała. Leni zamknęła oczy i siedziała, kiwając się lekko.
Klimatyzatory na sali sądowej brzęczały, temperatura na zewnątrz dochodziła do czterdziestu stopni Celsjusza, a Laura drżała. — Cholerny drań — mruczał Rollins, tracąc resztki swego bostońskiego opanowania. — Żeby skłonić go do ryzykowania kariery, musieli zapłacić mu tyle, że sto razy może przejść na emeryturę... Przyznał się, że sporządził dokument dla człowieka, którego uważał za zdezorientowanego... To podstawa do pozbawienia uprawnień adwokackich. Chyba, że uwierzą w jego historyjkę. Łajdak. Wstrętny, chciwy drań. Zanim Laura zaczęła składać zeznania, była pewna, że przegrali. Usiadła sztywno na krześle dla świadków i ponownie opowiedziała o wzajemnej miłości, jaką ona i Owen do siebie żywili. Zacisnęła dłonie, żeby powstrzymać ich drżenie, ale oczy miała suche. Sędziowie przysięgli zapewne oczekiwali na to, że zacznie płakać, ale nie mogła. Wyglądała na drobną i słabą. W głębi duszy była przepełniona łzami i bólem, ale miała kamienną twarz. Co za obojętność, pomyśleli sędziowie przysięgli. Żadnych uczuć. — Panno Fairchild — powiedział Rollins, kiedy już przebrnęli przez relację z lat spędzonych z Owenem. — Czy kiedykolwiek zamierzała pani okraść lub zrobić jakąkolwiek krzywdę Owenowi Salingerowi? — Nie! — wykrzyknęła. — Kochałam go! Nie zastanawiałam się nad tym, czy zostawi mi coś w swoim testamencie, bo nie chciałam nawet myśleć o tym, że umrze. Nie chciałam o tym myśleć! A on nie był dzieckiem, nie zachowywał się jak dziecko. Zachowywał się, jak kochający mężczyzna: troszczył się o mnie nawet w godzinie śmierci. Troszczył się o mnie! I ja dbałam o niego! Nikt nie ma prawa niszczyć jego prawdziwego wizerunku! — Spojrzała na rodzinę. — I tego, w jaki sposób wszyscy go pamiętamy! Kiedy Cheyne rozpoczął przesłuchanie, jego głos był bardzo spokojny. — Panno Fairchild, kilka lat temu była pani oskarżona o kradzież. — Tak. — Była pani złodziejką. — Byliśmy biedni. Ja byłam bardzo młoda i czasami kradłam. Ja... — Proszę tylko odpowiadać na pytania, panno Fairchild.
— Nie chciałam być złodziejką! Chciałam pójść na studia i stworzyć coś, co należałoby... — Panno Fairchild! — Przepraszam, ale pan to powiedział w taki sposób... Sędzia beznamiętnie wyrecytował: — Muszę panią upomnieć, że powinna pani ograniczyć się do odpowiadania na pytania. Laura spojrzała na sędziego z pogardą. Jego nie obchodziła prawda i nic go nie obchodziła ona sama. — Dobrze — odparła krótko. — No więc, panno Fairchild — ciągnął Cheyne tak spokojnie jak przedtem. — O ile wiem, kiedyś dobrze znała pani księgarza o nazwisku Cal Hendy. Drobne wydarzenia z przeszłości, działania całego życia, podejmowane bez zastanowienia, bez baczenia na przyszłość czy kolejną chwilę. Wiele lat później, kiedy już dawno o nich zapomnieliśmy, pojawiają się, żeby zmienić nasze życie. Laura odpowiadała na pytania bez emocji, mówiąc wszystko to, co powiedziała Rollinsowi. Cheyne nie pytał o Bena. Była pewna, że nie zapyta. Nie było o nim wzmianki w protokołach. Nawet w jej aktach ze szkoły średniej. Jako opiekun był wymieniony sąsiad, ponieważ Ben uważał, że władze nie zgodzą się, aby samotny, młody człowiek był opiekunem nieletniego rodzeństwa. Budynek, w którym mieszkali, został zburzony, a dozorca umarł, więc nikt o niczym nie wiedział. Nowy Jork był miejscem, które pochłaniało ludzi. Pochłonęło też Bena Gardnera. Wreszcie Carver Cheyne wygłosił swą mowę. Stojąc obok ławy przysięgłych, przypomniał wszystkie aspekty, na podstawie których wnosił o unieważnienie zapisu, a potem podniósł głos. — Niech każdy z was pomyśli o swoich rodzicach. O starych, zmęczonych ludziach, pragnących tylko otuchy. Otuchy i wygody, na jaką zasługują, leżąc bezsilnie w łóżku! Przeżyli długie lata ciężkiego, szlachetnego życia, które teraz zbliża się ku końcowi. Mają prawo do spokojnej śmierci. Wy macie prawo zapewnić im spokojną śmierć. ALE POMYŚLCIE! Pomyślcie, że są oni w szponach przebiegłej, bezlitosnej, podstępnej złodziejki, która przywdziewa piękną maskę miłości i niewinności, przybywa do waszego domu i kradnie wam waszych rodziców! Ta kobieta była złodziejką,
która pojawiła się, żeby kraść i ukradła! Ukradła człowieka jego własnej rodzinie. Skradła jego miłość. Wdarła się w więzy pokrewieństwa i obrabowała tę rodzinę ze świętej tradycji! Nasze społeczeństwo wierzy, że człowiek pracuje całe życie przykładnie i z poświęceniem, by dorobek życia pozostawić ukochanej rodzinie. Jest to prawowite dziedzictwo rodziny, o ile nie zostanie skradzione! Panie i panowie, sprawczyni kradzieży siedzi przed wami. To nie tylko złodziejka, niszcząca prywatność naszych domów i znikająca wraz z przedmiotami, które z miłością kolekcjonujemy przez lata, ale złodziejka, która obrabowała rodzinę Salingerów z ojca, gdy był zbyt bezsilny, by walczyć o prawa tych, których kochał! Przysięgli obradowali trzy godziny. Kiedy wrócili, żaden z nich nie patrzył w stronę Laury. Rollins położył jej rękę na ramieniu, gdy słuchała donośnego głosu przewodniczącego ławy przysięgłych, który czytał, oddzielając sylaby: — Ława przysięgłych uważa, że... Rollins wydał z siebie ciężkie westchnienie porażki. Laura siedziała nieruchomo. — Stosownie do orzeczenia ławy przysięgłych — stanowił sędzia rzeczowym głosem — dodatek do testamentu Owena Salingera zostaje unieważniony. Salingerowie w podnieceniu opuścili salę sądową. Na ich czele kroczył Feliks, zwycięzca zmierzający do objęcia w posiadanie domu na Beacon Hill i czterech hoteli Owena Salingera. Laura patrzyła na nich, prawie nie dostrzegając, jak reporter Yank Bosworth przepycha się do niej przez tłum. — Jeszcze kilka pytań, dobrze? — Później — odparła. Patrzyła na plecy wychodzących Salingerów. — Za kilka minut... Przycupnął na brzegu stołu w oczekiwaniu. — Proszę posłuchać — zaczaj, gdy Laura odwróciła się do niego. Miała pustkę w oczach. — Po tym wszystkim, gdyby pani kiedykolwiek mnie potrzebowała, wie pani, gdzie mnie szukać. Wyrządzono pani krzywdę. Kiwnęła głową. To wydawało się tak nieistotne. Odwróciła się znowu, by spojrzeć, jak Leni i Allison znikają za drzwiami. Rollins również patrzył.
— Wniesiemy apelację — zapewnił Laurę. — Mamy szansę. Jestem tego pewien. Pokręciła głową. — Nie chcę przechodzić przez to wszystko jeszcze raz. — Proszę tak nie mówić. Wytrzymała to pani teraz, wytrzyma i po raz drugi. Chyba nie zrezygnuje pani z tego, co zostawił pani Owen Salinger. — Ależ nie zrezygnowałam. — Spojrzała na Rollinsa zdecydowanym, jasnym wzrokiem. — Mam jego miłość i wszystko, czego mnie nauczył. Tylko tego mi potrzeba, żeby zacząć od nowa i odzyskać całą resztę mego dziedzictwa.
Rozdział czternasty Wszystkie pokoje w hotelu Amsterdam Salinger były zajęte. Wszędzie kłębili się goście mówiący wieloma językami. Można było dostrzec przedmioty, którymi posługiwali się turyści na całym świecie: kamery, mapy, przewodniki, przeciwsłoneczne okulary i buty na gumowych podeszwach. Słychać było głosy niepokoju z powodu nieznanej waluty i komentarze porównujące wszystko do tego, co można spotkać we własnym kraju. Nastał koniec sierpnia — szczyt sezonu. Ulica Kalverstraat była tak zatłoczona, że ludzie mieli trudności ze zmianą kierunku. Targ kwiatowy na Singel był zapchany. Aby zwiedzić dom Rembrandta, trzeba było odstać w kolejce. Wszystkie atrakcje, od Szekspira do striptizu w Leidseplein, przyciągały komplety widzów, domagających się wielu bisów. — W Ameryce nazywają to domem wariatów — powiedział recepcjonista do Allison i Patrycji. Był rozpromieniony, ponieważ panował nad sytuacją. Szczęśliwym trafem złożyło się, że córki Feliksa i Asy Salingerów spontanicznie wybrały najbardziej ruchliwy okres, żeby odwiedzić ten hotel. Oczywiście zdadzą swoim ojcom relację z poziomu usług
we wszystkich hotelach, w jakich się zatrzymywały w czasie swojej podróży po Europie, ale recepq'onista był przekonany, że Amsterdam Salinger osiągnie najwyższą ocenę. — Pokoje są zajęte, miejsca w restauracjach zarezerwowane, ale dla pań Salinger mamy, oczywiście, królewski apartament. — A jeśli pojawi się król? — spytała Ałlison? — Umieścimy go na strychu. Allison roześmiała się, przypominając sobie, jak Owen mówił, że dobry recepcjonista musi być dobrym dyplomatą. Brakuje mi Owena, pomyślała, podążając za krępą postacią recepcjonisty poprzez zatłoczony hol. Pochowali go rok temu, a nigdy tak naprawdę nie wiedziała, jak bardzo go kocha, dopóki go nie zabrakło. Brakowało jej też Laury, ale nie dopuszczała do siebie tej myśli. W salonie ich apartamentu Allison stanęła przy oknie, podczas gdy Patrycja otworzyła butelkę szampana, którą dostarczono, kiedy przyjechały. Poniżej, za oknem, rzeka Amstel przecinała błękitną wstęgą ruchliwe ulice i koncentrycznie ułożone kanały, usytuowane w równych odległościach i formujące rozszerzone litery U wokół centrum miasta. Aż po horyzont rozciągały się stłoczone budynki z szarego kamienia i czerwonej cegły, z poddaszami, łukowymi sklepieniami i jasnopomarańczowymi dachami. Allison wpatrywała się w nie, wyobrażając sobie mieszkające tam rodziny: miłość, nienawiść, radości i troski, małżeństwa i rozwody. Nikt nie znał, ani nie przejmował się Allison Salinger, która przez niecały rok była Allison Wolcott, a teraz wróciła do punktu wyjścia. Przynajmniej jeśli chodzi o nazwisko. — Co będziemy robić? — spytała nagle. — Może pospacerujemy po Walletjes, dopóki jest jeszcze widno? Patrycja skrzywiła się. — Tam jest brzydko i przygnębiająco. — To tylko sąsiedztwo panienek uprawiających najstarszy zawód świata — stwierdziła Allison żartobliwie. — Ja jestem zainteresowana, nawet jeśli ciebie to nie intresuje. — I co w tym ciekawego? Co za pomysł, przyglądać się prostytutkom siedzącym w oknach domów, robiącym na drutach i czekającym na klientów! Wolałabym pójść do Cafe Reynders i poznać jakichś mężczyzn.
— To znaczy, że zamiast siedzieć w oknie i robić na drutach, po prostu pójdziesz i sama upolujesz jakiegoś faceta. — Jaka ty jesteś niemiła — mruknęła Patrycja. — Wiem. — Allison odwróciła się od okna. Patrycja miała rację. Była nieprzyjemna, a spacer po Walletjes to koszmar. Obserwowanie tych kobiet przypominało przyglądanie się zwierzętom w zoologicznych klatkach. Ale też nie chciała siedzieć w kawiarni, nie miała ochoty na zakupy, w zasadzie na nic nie miała ochoty. Spoglądając przez okno, poczuła się wiekowa i zgorszona całym światem. To przez małżeństwo i rozwód, pomyślała. A na domiar złego, jej najbliższa przyjaciółka okazała się złodziejką, która zamierzała okraść jej, Allison, rodzinę. Co więcej, robiła co mogła, aby pomóc mężczyźnie. Nawet wyszła za niego za mąż! A potem okazało się, że on nie był tym zainteresowany. Gorzej, nie był też interesujący. Patrycja to spryciara. Zdawała się niczym nie przejmować. Nigdy nie angażowała się zbyt poważnie. Dążyła tylko do tego, aby dobrze się bawić. Ona też powinna tak postępować. Do diabła, dlaczego ma pomagać ludziom, których to zupełnie nie obchodzi? Niech ich wszystkich szlag trafi! Będzie taka jak jej kuzynka. Wreszcie zatroszczy się o siebie. Kłopot polegał na tym, że od dłuższego czasu Allison nie czuła się młodą i śmiałą osobą. Nie włóczyłaby się po Europie, jeżdżąc, to tu, to tam jak kilkunastoletnia turystka, gdyby matka nie poleciła jej wyjechać. „Chodzisz jak we śnie od prawie roku. Czas, żebyś na nowo odkryła, jak ogromny jest świat. Jedź w jakieś egzotyczne miejsce albo przynajmniej do Europy. Zdrowa, dwudziestodwuletnia kobieta powinna myśleć o nowych możliwościach, a nie o porażkach". Matka miała rację. Ale ona zawsze miała rację. Była chłodna i we wszystkim zorientowana. Panowała nad emocjami i całym swoim życiem. Nawet gdy opłakiwała Owena, robiła to z klasą. Wszystko wokół niej wyglądało elegancko i doskonale. — Chodźmy na zakupy. Przy okazji zapytam recepcjonistę o grand prix w Zandvoort. Wydaje mi się, że odbywa się w tym miesiącu. Chciałabym tam pójść, chociażby do kasyna — wyznała Allison.
— Gdzie wybierzemy się na zakupy? — Na P.C. Hoofstraat. A potem ty zadecydujesz, gdzie zjemy kolaq'ę. — A później do Cafe Reynders? Allison zawahała się, ale znowu zadźwięczał jej w głowie głos Leni: „Przestań siebie obwiniać. Przestań obwiniać Thada. Przestań w ogóle szukać winy. Zacznij szukać rozrywki. Spróbuj się zabawić". — Dobrze. Czemu nie. Inne ulice handlowe w Amsterdamie były dłuższe i bardziej znane niż P.C. Hoofstraat, ale Leni uczyła Allison prawie od kołyski, że należy zatrzymywać się w miejscach, gdzie zaciszna atmosfera opada jak jedwabna zasłona na te ciche dzielnice, gdzie nie oferuje się niczego, co nie jest najwspanialszym światowym produktem i gdzie klientów może obsługiwać tylko taki sprzedawca, który jest uprzedzająco grzeczny i potrafi doradzić po mistrzowsku. Cztery godziny panny Salinger spędziły w ekskluzywnych butikach, w których unosił się zapach komfortu. Kiedy wróciły do hotelu o drugiej nad ranem po kolacji i pobycie w Cafe Reynders, ich zakupy czekały w apartamencie: sukienki i płaszcze, buty, jedwabie, torebki i biżuteria. — Allison?! — zawołała nagle Patrycja, kiedy rozbierały się w swoich sypialniach. — Nie widziałaś tego małego wazonika, który kupiłam w Weneq'i? Stał na stoliku obok mojego łóżka. — Prawdopodobnie pokojówka odłożyła go gdzieś razem z innymi twoimi skarbami — odparła Allison ze swego pokoju. — Dlaczego ktoś miałby odkładać wazonik? — Nie mam pojęcia. Patryq'a zaczęła otwierać i zamykać szafy. — Z całą pewnością nie ma go. Ktoś go ukradł. Allison pojawiła się w drzwiach w koszuli nocnej i satynowym szlafroczku. — Jesteś pewna, że go nie ma? Patrycja wskazała na pokój i otwarte szuflady. — Był sporo wart, prawda? — Tylko tysiąc pięćset, ale lubiłam go. — Tysiąc pięćset dolarów to dla wielu ludzi mnóstwo pieniędzy. — Podeszła do telefonu i zadzwoniła do recepcji. — Mówi Allison Salinger. Proszę o przysłanie kogoś z ochrony do naszego apartamentu.
Po drugiej stronie odezwał się młody, nerwowy, spłoszony głos: — Z ochrony? Tak, oczywiście, ale gdyby zechciała mi pani powiedziać, co się stało... — Coś zginęło z naszego apartamentu. Nie chcę o tym mówić przez telefon. Proszę natychmiast kogoś tu przysłać. — Tak, natychmiast, oczywiście, ale zawiadomię też szefa ochrony. Myślę, że tak będzie lepiej. — Doskonale. — Allison sięgnęła po długopis. Jak on się nazywa? — Ben Gardner. Ben właśnie zasnął, trzymając dłoń na dużej piersi swojej aktualnej kobiety, gdy zadzwonił telefon obok jego łóżka. — Nie zawracałbym ci głowy — usprawiedliwił się Albert, jak tylko Ben podniósł słuchawkę — ale dzwoniła właśnie osoba z apartamentu królewskiego, mówiąc, że coś skradziono. Powiedziała, że nazywa się Salinger i pomyślałem, że pewnie chciałbyś zająć się tą sprawą sam. — Tak, chciałbym. — Ben wyskoczył z łóżka. — Która? — Nie wiem. Przyjechała podczas dziennej zmiany i nie miałem jeszcze czasu, żeby to sprawdzić. Pomyślałem, że lepiej będzie najpierw zadzwonić do ciebie. — Miałeś rację. Powiedz jej, że będę za pół godziny. Mówił opanowanym głosem, ale myśli wirowały w jego głowie. Coś skradziono. Apartament królewski. Salingerowie. Włożył czarne spodnie i czystą koszulę. Zawiązał granatowy krawat i wychodząc, chwycił marynarkę. Młoda kobieta w łóżku nie poruszyła się. Salingerowie, powtarzał w duchu, otwierając kłódkę przy rowerze. Salingerowie. Coś skradziono. Pochylił się, pedałując szaleńczo przez ulice do najbliższego postoju taksówek. Trasa była tak znajoma, że prawie nie zwracał na nią uwagi, koncentrując się na swoich myślach. Kradzieże były poważnym problemem w hotelach na całym świecie, ale nie tutaj. Mieli szczęście lub byli lepsi od innych, a może jedno i drugie. Pracował w Amsterdam Salinger od dwóch lat. Pomagał w doborze personelu ochrony i nadzorowaniu instalacji
nowego systemu zamków i sejfów we wszystkich pokojach. Zaproponował też, żeby wynająć strażników do patrolowania platformy rozładunkowej. Dzięki tej sugestii awansował na szefa ochrony, kiedy stary szef przeszedł na emeryturę. W ciągu tych dwóch lat nie odnotowano ani jednej poważnej kradzieży. Było kilka drobnych incydentów. Najczęściej ginęły jakieś paczuszki w holu czy w restauracji, ale nie stało się nic poważnego i nie dotyczyło nikogo wpływowego. Aż do dzisiaj. Ktoś z rodziny Salingerów okradziony w hotelu, gdzie Ben Gardner był szefem ochrony. Zamknął swój rower na postoju taksówek i wskoczył do pierwszego z brzegu auta. O drugiej nad ranem ulice były puste. W ciągu kilku minut minęli mosty nad zespołem kanałów wokół centrum i drzemiące sklepy na Rokin, jadąc w stronę Nieuwe Doelenstraat, gdzie majestatycznie wznosił się siedemnastowieczny, odrestaurowany Amsterdam Salinger i gdzie zastępca dyrektora nerwowo dreptał w drzwiach, oczekując Bena. — Zadzwoniłem do Henrika — oznajmił, gdy Ben kroczył w kierunku wind. — Jego żona poinformowała mnie, że jest chory. — Ja się tym zajmę. — Szedł nadal przed siebie. Mimo że jego oddech i głos brzmiały normalnie, serce wciąż biło szybko. W windzie poprawił krawat, upewnił się, że marynarka leży gładko i przeciągnął grzebieniem po włosach. W ostatniej chwili wyjął z wewnętrznej kieszeni okulary w rogowej oprawie i je założył. Allison otworzyła drzwi, ich oczy się spotkały. Zmarszczyła brwi, bo wydał jej się znajomy, ale nie mogła przypomnieć sobie skąd. Mimo że próbowała jakoś umiejscowić tę ulotną znajomość, wiedziała, że jej się to nie uda. Zaintrygował ją. Ta twarz. Surowa. Mocno zarysowana szczęka, ciemne brwi, niemal złączone nad niebieskimi oczami. Jasne włosy. Wysoki, smukły, swobodna postawa, ale mięśnie karku naprężone z przyczyn, których nie mogła dociec. Drzemała w nim jakaś gwałtowność. Dziewczyna była ciekawa, co kryje się za tym poważnym szacunkiem wyrażonym przez ciemny, służbowy garnitur i rogowe okulary. Wyciągnęła rękę. — Ben Gardner? — Widząc lekkie zdziwienie na jego twarzy, Allison uśmiechnęła się. — Jestem Allison Salinger. Zawsze zapisuję nazwiska ludzi. Dobrze jest wiedzieć, kto będzie mi pomagał. — Uścisnęli sobie dłonie z taką samą siłą.
Widział ją wcześniej. W czasach, kiedy przeglądał czasopisma i artykuły w gazetach, szukając wzmianek o Salingerach, czytał również o Allison — córce Feliksa. — Proszę wejść — powiedziała. Młoda kobieta siedziała na kanapie, a Albert z notatnikiem na kolanach obok na podnóżku. Ben nadal patrzył na Allison. Sądził, że wie, jak ona wygląda, ale żadne zdjęcie nie wywarło takiego wrażenia, jak kobieta stojąca przed nim. Była bardziej frapująca, niż mu się wcześniej wydawało i bardziej powściągliwa. Zdał sobie sprawę, że zastanawia się, jak wyglądałaby podniecona. Jego oczy niczego nie zdradzały, miał kamienną twarz, ale wyobrażał sobie dotyk tego długiego, kształtnego ciała i jedwabistych włosów pod swoimi palcami. Skłonił ją do zmiany chłodnego wyrazu twarzy i lekkiego uśmiechu, tak prowokującego, jak jej jasny, satynowy szlafroczek. — To moja kuzynka, Patrycja Salinger — przedstawiła Allison. — Patrycjo, to jest Ben Gardner, szef ochrony. Patrycja spojrzała i kiwnęła głową. Nie umywa się do Allison, stwierdził w duchu Ben. Ani odrobiny tej klasy, którą Allison prawdopodobnie odziedziczyła po Leni. Minęło wiele czasu, odkąd Ben chciał stanąć twarzą w twarz z członkami rodziny Salingerów i zmusić ich, by zapłacili za to, co Feliks zrobił jego ojcu. Nawet pragnienie zemsty traci sens, kiedy trzynastoletni chłopiec staje się trzydziestojednoletnim mężczyzną. Teraz znowu zapragnął się z nimi zmierzyć. — Powiedziałam mu wszystko, co wiem — rzekła Patrycja, wskazując głową na Alberta. — To zadziwiające, że wasza ochrona jest taka ślamazarna. Chyba nie jesteście nowicjuszami? — Patrycja jest zdenerwowana — wtrąciła szybko Allison. — Kupiła... ten wazon dla... jako prezent dla mojej matki. Był dla niej szczególną pamiątką. — Dziękuję ci bardzo, droga Allison — wycedziła przez zęby Patrycja — ale po co wymyślasz te historie? Nieważne, co pracownik hotelowy myśli na temat moich powodów do zdenerwowania. Jestem zdenerwowana, bo to był dość ładny wazon i kupiłam go dla siebie, a nie dla pierwszej lepszej pokojówki. Ona może sprawiać kłopoty, pomyślał Ben. Ale Allison — trzeba przyznać, zaskoczyła go, próbując złagodzić ostre słowa kuzynki — mogłaby trzymać ją w ryzach, gdyby chciała.
— Czy ma pani jakieś informacje potwierdzające, że wazon zabrała pokojówka? — zapytał w rewanżu. — Oczywiście, że nie. Nie było nas tutaj, ale były pokojówki. Robiłyśmy zakupy i przysłano nasze pakunki. — Wskazała na Alberta. — On ma to wszystko zapisane. Nie rozumiem, dlaczego miałabym powtarzać. — Oczywiście nie musi pani, jeśli powiedziała pani wszystko Albertowi. Jestem pewien, że panie chciałyby już pójść spać. Przeczytam ten raport i porozmawiamy jutro rano. Jeśli zechciałyby panie zadzwonić do mnie, kiedy wstaną, przedyskutujemy dalsze postępowanie. Ben nie usiadł nawet. Skłonił głowę w stronę Patrycji. Nie był to ani ukłon, ani kiwnięcie, tylko coś pośredniego. Odwrócił się, żeby odejść. — A może porozmawiamy przy śniadaniu? — zapytała Allison. Ben zawahał się przez chwilę. — Moglibyśmy. O ósmej? Patryq'a przechodziła przez salon do swojej sypialni. — Allison, doskonale wiesz, że nie jadam śniadań. — Zapomniałam — odpowiedziała słodko Allison, patrząc na Bena. -— Ale jeśli pan Gardner zje ze mną śniadanie, to potem może porozmawiać z tobą. — To niedorzeczne — stwierdziła Patrycja, stojąc w drzwiach sypialni. — Nigdy więcej nie zobaczymy tego wazonu. Jakaś paskudna pokojówka już dawno go sprzedała. Nie wiem, po co trudziłaś się, żeby zadzwonić... Drzwi zamknęły sie za nią. Ben i Allison patrzyli na siebie. Wreszcie Albert wstał. — Muszę przepisać na maszynie moje notatki. Nikt inny poza mną nie jest w stanie ich odczytać... — Pójdę z tobą. Muszę wziąć się do pracy. — Napięcie malowało się na jego twarzy, kiedy podejmował wysiłek, aby oczy nie zdradziły jego myśli, gdy patrzył na Allison. — Do jutra — powiedział do niej i podążył za Albertem w głąb korytarza. Patrząc na zamknięte drzwi, Allison uśmiechnęła się. Śniadanie, westchnęła. Nie jest to jej ulubiona pora dnia, ale na początek...
— To dla pani kuzynki — powiedział Ben, przy śniadaniu wręczając Allison pudełko z wazonem Patryqi. Ze zdziwieniem popatrzyła na wazon i na Bena. — Czy wszystkie kradzieże wyjaśnia pan z taką łatwością? — Nie mamy ich zbyt wiele, a naszym zadaniem jest ich wyjaśnianie. Po chwili zapytała: — I kto jest winowajcą? — Jedna z pokojówek. Nadal badamy tę sprawę. Allison porzuciła ten temat. Nie był gotów o tym rozmawiać. Nadszedł kelner, żeby przyjąć ich zamówienia. Ben zareagował na jego słabo zamaskowane zdziwienie apatycznym spojrzeniem. W pokoju dla personelu będą zapewne uwagi o Benie Gardnerze i córce Feliksa Salingera, ale to nie potrwa długo i nie może mu zaszkodzić. Pracownicy prawie nie pamiętali o Salingerach z Bostonu, jeśli tylko mieli dobre pensje i pozwalano im w spokoju zajmować się codziennymi obowiązkami w hotelu, który uważali prawie za swój własny. Allison zamówiła melona, francuskie ciastko z jabłkiem i kawę. Ben poprosił o to samo. Usiedli wygodnie. Pudełko leżało na dywanie pomiędzy ich wyściełanymi krzesłami. Restauracja miała przytłumione barwy szarości, fiołkowego różu i wina. Na każdym stole stał świeży irys w wysokim, kryształowym wazoniku. — Wie pan dlaczego on tu jest? — zapytała Allison, dotykając irysa koniuszkiem palca. Ben pokręcił głową. — Moja babcia miała na imię Iris. Kilka lat po jej śmierci, kiedy dziadek był już w stanie myśleć o życiu bez niej, polecił to wszystkim dyrektorom hoteli. Świeże irysy każdego dnia, na zawsze. Nawet mój ojciec nie ośmieliłby się tego zmienić. Ben wypił swoją kawę i spojrzał przez okno na rzekę Amstel i przechodniów mijających hotel. Nie chciał słuchać o Owenie Salingerze, nie teraz. Chciał zapytać o Laurę i Claya, o pięć lat, które minęły, odkąd widzieli się po raz ostatni. Ale, oczywiście, nie mógł tego zrobić. Jak zdołałby wyjaśnić, skąd Ben Gardner, pracownik hotelu w Amsterdamie wie, że jakaś Laura Fairchild i jej brat Clay mieszkali u Salingerów? Zaczeka. Nie ma pośpiechu. Jeśli będzie ostrożny i cierpliwy, jego znajomość z Allison może trwać bardzo długo.
— Skąd pan pochodzi? — zapytała Allison. — Proszę mi powiedzieć, jak pan się tu znalazł. Słyszałam w holu, że mówi pan po holendersku. Dlaczego trudził się pan poznawaniem tego języka, skoro wszyscy ludzie w tym kraju mówią po angielsku? — Ponieważ ojczystym językiem Holandii jest holenderski i jeśli chcę tu pracować, mają prawo poprosić mnie, abym mówił po holendersku. — Jest pan Amerykaninem, nie Brytyjczykiem. Ben skinął głową. — A właściwie nowojorczykiem? — Tak. Ma pani dobre ucho. Kelner postawił przed nimi zielone melony, następnie szereg talerzy wypełnionych cienkimi plasterkami sera, kiełbaskami i różnymi rodzajami pieczywa, do tego koszyczek ciasteczek, tackę z miseczkami miodu, dżemów i galaretek oraz kawę w srebrnym dzbanku. — Z wyrazami uszanowania od recepcjonisty — wyjaśnił kelner zdziwionej Allison. — Recepcjonista bardzo żałuje, że spotkała panie przykrość i ma nadzieję, że pozwolą mu panie zrobić wszystko, co w jego mocy, aby zatrzeć niemiłe wrażenie i uczynić pobyt tutaj zadowalającym. Allison roześmiała się. — On to wszystko powiedział? — To dokładnie w stylu Henrika — rzekł Ben. — Czy poprosimy go, aby się do nas przyłączył? — Nie. Proszę przekazać Henrikowi moje podziękowania — zwróciła się Allison do kelnera. — I proszę mu powiedzieć, że zobaczę się z nim po śniadaniu. — Odwróciła się ponownie do Bena. — Mówił pan o swoim życiu w Nowym Jorku. — Mówiłem tylko, że ma pani dobre ucho. — Bo rozpoznałam nowojorski akcent? Nie jest on jednak zbyt mocny. — Przekrzywiła głowę. — Pracował pan nad tym, by się go pozbyć? Czy pozbywa się pan także wspomnień? — Mniej więcej tylu, ilu pani się pozbywa. — Ja się nie pozbywam. Ja staram się zrozumieć. — Po to, by powtarzać pewne sytuacje, czy po to, by upewnić się, że pani tego nie zrobi? — Żeby upewnić się, że tego nie zrobię. Jakże łatwo byłoby je powtórzyć.
— Zwłaszcza jeśli dotyczą też innych ludzi. — Nie dotyczą. — Nikogo? Popełnia pani błędy całkiem sama? — Nie mówiłam o błędach. Mówiłam o wspomnieniach. I oczywiście dotyczą one innych ludzi, ale to nie ma nic wspólnego z tym, czy coś powtórzę czy nie. Proszę powiedzieć, jak my... — Czy to był mężczyzna? Kobieta? Przyjaciel? Ktoś z pani rodziny? — Po trochu wszyscy. Śmierć, rozwód i... parę innych rzeczy. Czy my... — Śmierć pani dziadka? — Och, wie pan o tym? No, oczywiście, wszyscy w hotelach o tym wiedzą. Częściowo chodziło o to. — A rozwód? Rozwiodła się pani niedawno? — W listopadzie. W zasadzie w Święto Dziękczynienia. Może to coś znaczy? Mój eks-małżonek dostał prezent na Boże Narodzenie: ogromne alimenty. Wielka zapłata za niewielki popis. Potem ruszył radośnie w dalszą drogę. Czy może mi pan powiedzieć, jak to się stało, że zaczęliśmy rozmawiać o mnie, skoro ja pytałam o pana? — Nie mam pojęcia — stwierdził uroczyście Ben i po raz pierwszy oboje się roześmiali. Allison polizała koniuszek palca i zebrała nim okruszyny szarlotki. — Jest wyśmienita. Czy to wasz kucharz ją upiekł? — Nie. To pani kucharz ją upiekł. Zarumieniła się. — Nie żartowałam sobie z pana. Jest pan częścią tego hotelu. — Ja w nim pracuję, a pani go posiada. Zmarszczyła brwi. — Dlaczego próbuje pan sprawić, żebym poczuła się nieswojo? Milczał przez chwilę. — Nie wiem. Dlaczego jemy razem śniadanie? — Bo chcę pana bliżej poznać, a pan utrudnia to bardziej niż... bardzo utrudnia. — Bardziej niż inni mężczyźni? Uśmiechnęła się. — O wiele bardziej. Sądzę, że powinniśmy zacząć od początku.
— Przepraszam, muszę wracać do pracy. — Odsunął swoje krzesło i wstał. — Naprawdę bardzo mi przykro. — Dopiero dziewiąta. — Zaczynam pracę o dziewiątej. — A o której pan kończy? — O szóstej. — Więc o siódmej będzie pan wolny na kolację. — Allison... — Spostrzegł zmianę w jej twarzy i wstrzymany oddech na dźwięk jego surowego, lecz pieszczotliwego głosu. Allison Salinger, pomyślał, spadkobierczyni hoteli i fortuny Salingerów. Córka Feliksa. Nie była typem uległej kobiety, jaki Ben zawsze preferował, ale imponująca, spontaniczna. Ona go chciała. Rozluźnił się. Przelotnie dotknął dłonią jej ramienia. Poczuł dreszcz na jej ciele. — Czy mam wybrać restaurację? — Tak, proszę. — Zadzwonię do twojego apartamentu o siódmej. — Odwrócił się, by odejść, potem odwrócił się z powrotem i pocałował ją w rękę, tak naturalnie jak zrobiłby to każdy Europejczyk, przyjaciel. Na kochanka przyjdzie czas później, pomyślał i opuścił zatłoczoną restaurację, żeby przejść przez hol do swojego biura. Tego dnia ciągle myślał o Allison Salinger i wciąż nic nie postanowił. Zadzwonił do niej przed siódmą. Spotkali się w holu. W milczeniu szli spacerem do Dikker en Thijs. Allison była powściągliwa, zbyt powściągliwa. Zastanawiał się, co zrobił nie tak. Nie patrzyli na siebie, lecz powoli zaczęli się rozluźniać oczarowani jasnym, złotym blaskiem Amsterdamu opromienionego chylącym się ku zachodowi, wieczornym słońcem. To właśnie ten blask malował Rembrandt. Współcześni turyści próbowali kamerą uchwycić te promienie, w których skąpane były wąskie uliczki miasta, wiekowe kamienice, okazałe budynki z wieżyczkami, poddaszami i łukami, zwieńczone symetrycznymi wieżami zegarowymi i kominami. Ten blask był obietnicą i nadzieją. Ten blask skłonił Bena do zatrzymania się w swej wędrówce po Europie i do pozostania w Amsterdamie. Były też inne powody, dla jakich wybrał to miasto. Nawet w takie dni, kiedy tonęło w niskich chmurach i ulewnym deszczu, miało jednak energię, która przypominała Benowi Nowy Jork. Ludzie mknęli przez ulice, zamiast spacerować. Teatry i sale
koncertowe były pełne co wieczór. Sklepy wypełniał wielonarodowościowy tłum, a dzielnice z czerwoną latarnią, lokale ze striptizem, sex-shopy i kabarety pulsowały zmysłowością, o której reszta Europy mogła tylko śnić. To było miasto, w którym Ben Gardner mógł znaleźć wszystko. To było miasto, które mógł nazwać swoim domem. Wynajął pokój w dzielnicy Jordan. Dzielnica ta przyciągała wszystkich ekscentryków z całego Amsterdamu, jak również młodych gniewnych: artystów i pisarzy. Ben kupił rower i dołączył do wielu ludzi w mieście, którzy dawno temu zrezygnowali z poszukiwania miejsc do parkowania i polegali na dwóch kołach zamiast na czterech. W ciągu tygodnia miał już kobietę i zaczął uczyć się holenderskiego. Nim minął rok, przeprowadził się do pobliskiego mieszkania. W hotelu Amsterdam Salinger przeszedł drogę od bagażowego, poprzez gońca do zastępcy szefa ochrony, po roku sam został szefem ochrony. Teraz, spacerując z Allison, Ben od czasu do czasu przerywał ciszę, wskazując na niespotykany budynek, wyrażając swoje zdanie na temat straganów z naleśnikami lub śledziami, zatrzymując ją, by posłuchała jednej z ogromnych katarynek, tak ciężkich, że pchało je po kilku mężczyzn. Sączyły się z nich walce i muzyka jazzowa, wyczarowane za pomocą dziwacznej kombinacji cymbałków, fujarek, bębenków, drewnianych klocków i powyginanych drutów. Ale nawet w złotym blasku wieczoru, spoglądając na stragany i słuchając muzyki, nadal byli zakłopotani i sztywni. Usiedli w restauracji, przy stoliku blisko okna. Ani widok wysokich budynków wzdłuż Prinzengracht, ani klasyczny, francuski przepych restauracji i wspaniałe wino, zamówione wcześniej przez Bena, nie złagodziło ich skrępowania. Wreszcie Allison, jakby zmuszając się do bycia naturalną, przerwała ciszę. Patrząc na kanał płynący poniżej ich okna drobnymi, muszelkowatymi falami, wskazała rząd łodzi mieszkalnych, przycumowanych wzdłuż drugiego brzegu. — Czy wszystkie łodzie są pomalowane jak pływające farmy? Ben podążył za jej wzrokiem. Były to płaskodenne łodzie. Pośrodku każdej z nich stał rodzaj prostokątnego domu, wesoło pomalowanego w krówki, motylki, wiatraki na polach lub w wysoką trawę nakrapianą białymi i różowymi kwiatami czy też w ptaszki na tle ciemnobłękitnego nieba. W większości łodzi, na rufie, obok
koła sterowego stały leżaki. Na jednym z nich siedział mały pies i obserwował okolicę. — Wszystkie są pomalowane w ten czy w inny sposób — powiedział Ben. — Większość ludzi mieszka na nich dlatego, że nie stać ich na nic innego. Więc malują łodzie tak, żeby wyglądały jak wieś i przypominały im, na co mają nadzieję w przyszłości. — Chciałabym mieszkać na łodzi — rozmarzyła się Allison. — To ciasne mieszkanie. — Ale przytulne. Zawsze można zejść na ląd, żeby się oderwać. — Od łodzi czy od osoby, z którą mieszkasz? — Mieszkałabym na niej sama. Chyba że znalazłabym kogoś, z kim chciałabym ją dzielić. A wtedy nie chciałabym się stamtąd wyrywać. Ben podniósł swój kieliszek wina. — Za tego kogoś. Mam nadzieję, że cię znajdzie. To było ciekawie powiedziane. Allison spoglądała na Bena. — Dziękuję. Ja też mam taką nadzieję. Zapadła chwila ciszy, bardziej swobodna niż na początku wieczoru. — Co będziesz robiła, kiedy wrócisz do Bostonu? — zapytał. — O nie. — Usiadła prosto, jedną ręką trzymając kieliszek wina, a drugą kładąc na kolanie. — Tym razem porozmawiamy 0 tobie. Opowiedz mi o Nowym Jorku. Opowiedz mi o wszystkim, co sprowadziło cię z Nowego Jorku do Amsterdamu. Minął rok, odkąd Ben ostatni raz mówił o sobie. Ale teraz opowiadał znowu. Mówił niemal prawdę, wspaniale balansując między tym, co mógł powiedzieć, a tym czego nie mógł. Ostatnie lata nauczyły go, że choć często lepiej jest mówić całą prawdę niż tylko część, to zawsze lepiej jest powiedzieć część prawdy, niż kłamać. — Mój ojciec miał przedsiębiorstwo meblowe. Był projektantem 1 producentem. Miał też wspólnika, który zainwestował pieniądze na początek i zorganizował kontakty z klientami. — Jakie to były meble? — Hotelowe. Przedsiębiorstwo było niewielkie, ale rozrastało się i ojciec był z niego dumny. To działo się przed moim narodzeniem. Wiele lat później ojciec powiedział mi, że były w jego życiu trzy miłości: ja, moja matka i to małe przedsiębiorstwo. Podczas
drugiej wojny światowej ojciec walczył w Europie. Nigdy nie dowiedziałem się, jak jego wspólnik uniknął poboru do wojska, ale został w kraju i prowadził interes. Kilka miesięcy przed końcem wojny mój ojciec został ciężko ranny. Wrócił do domu pełen bólu i gniewu, wściekły na świat za barbarzyństwa, których był świadkiem. Wrócił i przekonał się, że jego przedsiębiorstwa już nie ma. Partner rozwiązał je i zabrał projekty ojca do innej firmy, której właścicielem był jego ojciec. Allison szukała emocji na twarzy Bena, ale nie znalazła. Nie miał już tak surowych rysów, jak poprzedniego wieczoru, kiedy spotkali się po raz pierwszy, ale też nie zdradzał żadnych uczuć: czułości, smutku lub złości. — Czy twój ojciec żyje? — Nie. Pojawił się kierownik sali i ponownie napełnił ich kieliszki. — Czy podać jeszcze jedną butelkę, proszę pana? Ben skinął głową. — I pasztet z kaczki. — Spoglądał na rubinowe wino w swoim kieliszku. — Zmarł, kiedy miałem trzynaście lat. Moja matka umarła osiem lat temu. Wcześniej wyszła ponownie za mąż, ale ja byłem raczej samodzielny od śmierci ojca. Pracowałem tu i tam w Nowym Jorku. — Czym się zajmowałeś? — Byłem kasjerem w sklepie spożywczym, kelnerem w różnych restauracjach, sprzedawałem starocie, które zbierałem, gdzie tylko mogłem... Później, pięć lat temu, przyjechałem do Europy i zacząłem pracować w hotelach jako tragarz, goniec, dyżurny recepq'onista. Raz w Genewie byłem nawet księgowym, ale w żadnym kierunku się nie doskonaliłem. Nie wiedziałem, czego chcę... — A teraz wiesz? — zapytała, gdy przerwał. Uśmiechnął się lekko. — Myślę, że tak. Obserwował, jak kierownik sali otwiera wino, podczas gdy kelner ustawiał przed nimi talerze z pasztetem, serem i krakersami. Wiedział, czego chce. Części imperium Salingerów. Mimo że jego wcześniejsza żądza zemsty z biegiem lat straciła nieco rumieńców, pragnienie zdobycia czegoś, co należało do
Salingerów, nie wygasło. Teraz jednak wiedział, że to, co chciał zrobić jako młody chłopak, było dziecinne i marne. Przypomniał sobie swoje pierwsze dzikie wyobrażenia zemsty, 0 której Judd mówił coraz bardziej gorączkowo na kilka miesięcy przed śmiercią. Wpuścić grzechotniki do sypialni Salingerów, wysadzić ich w powietrze przy kolacji, wrzucić jadowite pająki do ich limuzyn. Ale trzynastolatkowi taka rodzina wydawała się ogromna, odległa i nietykalna, więc nie zrobił nic. Potem jego matka wyszła ponownie za mąż i urodziła się Laura, a później Clay. Złość i samotność Bena zostały złagodzone przez uwielbienie okazywane mu przez tych dwoje dzieci, które dreptały za nim, w miarę jak dorastały, traktując go jak jakieś bóstwo. Wreszcie przestał myśleć o wężach, pająkach i dynamicie. Były tak niepraktyczne jak zabicie Feliksa, Leni czy Owena. Jeśli nawet Ben stał się złodziejem, tak jak jego ojciec, to jednak nie był mordercą. Jedyna rzecz, jaka przychodziła mu do głowy, to obrabowanie ich, żeby odczuli stratę czegoś, co kochali. Tak naprawdę chciał okraść Feliksa, ale Feliks nie kochał niczego poza swoimi hotelami. Pozostawały klejnoty Leni. Był to cenny spadek po jej dziadkach z Austrii. Leni bardzo je sobie ceniła. Czytał o tym. Być może ich strata dotknęłaby nawet Feliksa. Ale to też było infantylne, uśmiechnął się w duchu Ben, kiedy kelner kończył ustawiać talerze i układać noże i widelce do pasztetu. Tak infantylne jak pająki i grzechotniki, ponieważ zrabowanie biżuterii bogatej rodzinie było dla niej tak samo dotkliwe jak dla słonia szczypanie. Chwilowa irytacja, a potem wszystko wraca do normy. Jedynym sposobem na zemstę i spowodowanie zmiany w życiu Salingerów jest stanie się częścią ich imperium. Feliks kocha tylko swoje hotele, więc Ben zabierze mu tak wiele z jego hotelowego imperium, ile tylko będzie mógł. — Nie powiedziałeś mi, czego chcesz — przypomniała Allison, gdy kelner i kierownik sali odeszli. — Powiem. — Podziwiał jej niezwykle elegancki wygląd. Miała na sobie jasnobłękitną sukienkę odkrywającą ramiona. Jej szyję 1 uszy ozdabiały diamenty. Jasne włosy podtrzymywane diamentową opaską spływały na plecy. — Ale jeszcze nie teraz. Chcę porozmawiać o tobie. Nie powiedziałaś mi nic o swojej rodzinie. Jej oczy stały się zagadkowe.
— Chcesz rozmawiać o hotelach? Pokręcił głową. — Chcę posłuchać o ludziach, którzy są dla ciebie ważni: o tych, którzy czynią cię szczęśliwą i tych, którzy cię unieszczęśliwiają. Allison uśmiechnęła się. — Mam opowiedzieć ci to wszystko w ciągu jednego wieczoru? — W ciągu tylu, ile będzie potrzeba. Przed nami jeszcze wiele wieczorów. — Zauważył, jak się zarumieniła. — Ale możesz zacząć. Miałaś dziadka i męża. Tyle wiem. Oczywiście wszyscy wiemy o twoim ojcu, ponieważ dla niego pracujemy. Allison wyprostowała się. Brała niewielkie kęsy pikantnego pasztetu z kaczki i sączyła swoje wino. — Wszystko rozpoczął Owen wraz z Iris. Mój dziadek urodził się w ubiegłym stuleciu. Założył sieć hoteli i miał dwóch synów... — Opisywała swoją rodzinę, zatrzymując się dłużej przy Iris, która zmarła prawie dwadzieścia pięć lat przedtem, nim Allison się urodziła. — Ale to nie ma znaczenia, że nigdy jej nie znałam. Sposób, w który mój dziadek o niej mówił i to, jak bardzo się kochali, sprawia, że jest ona częścią mego życia. Myślę o niej, kiedy wszystko układa się źle lub gdy zastanawiam się, co powinnam zrobić, a nie mam z kim o tym porozmawiać. — Nawet ze swoją matką? — Mama jest wspaniała, ale nie mogę biec do niej ze wszystkimi problemami. Z niektórymi przykrościami trzeba poradzić sobie samodzielnie, prawda? — Tak. Jakie to przykrości? — To, że umarł mój dziadek... — To jedna przykrość. — I mój rozwód... Nikt nie lubi porażek. Wszyscy mówili mi, żebym za niego nie wychodziła — Paul i Laura, i dziadek, a ja i tak to zrobiłam. — Laura? — Wypowiedział to imię zduszonym głosem i chrząknął. — Paul i dziadek próbowali mnie odwieść od tego zamiaru. Paul Janssen to mój kuzyn. Mama też nie była zachwycona, ale ja wszystkich zlekceważyłam. Myślałam, że doskonale wiem, co robię, ale myliłam się.
Ben chrząknął znowu. — Czy Laura to także kuzynka? — Nie, to ktoś o kim nie chciałabym rozmawiać, Ben. Mam mnóstwo kuzynek, jeśli chcesz, mogę ci o nich opowiadać. Poznałeś juz Patrycje. — Bardziej interesuje mnie to, co cię smuci. Czy Laura ma z tym coś wspólnego? Allison przygryzła wargę. Jeszcze raz spojrzała przez okno bezwiednie obserwując rodziny gawędzące na pokładach łodzi Inne łodzie przepływały obok. Ludzie krążyli wokół kanałów w ostatnich promykach wieczornego blasku. Byli spokojni i zadowoleni Nikt nie wyglądał tak, jakby miał jakąś tajemnicę albo cierpiał z powodu wydarzeń z przeszłości. — Laura była moją przyjaciółką — powiedziała Allison gwałtownie. — Mieszkała z naszą rodziną kilka lat, od osiemnastego roku życia. Pracowała w kuchni i pomagała dziadkowi porządkować bibliotekę. Był też z nami jej brat, ale mnie interesowała Laura Opędzałyśmy razem mnóstwo czasu. Ona niczego nie potrafiła Nauczyłam ją grać w tenisa, tańczyć i odpowiednio się ubierać Moja matka i ciotka Barbara też jej pomogły. Laura była bardzo ładna, a my pomogłyśmy jej stać się piękną. Rosa nauczyła ją gotować, a ja zabierałam ją do restauracji, żeby nauczyła się zamawiać potrawy. Ćwiczyłyśmy, jak należy spoglądać na nieuprzejmych kelnerów i śmiałyśmy się... - Wytarła oczy wierzchem dłoni. — Przepraszam, że płaczę, mówiąc o tych czasach, ale było nam razem tak dobrze. Ona wspaniale się śmiała i cudownie naśladowała ludzi. Była kochająca, uczciwa i mądra... Właściwie nie była uczciwa, ale przez długi czas wszyscy sądziliśmy, że jest Kiedy prosiłam ją o radę w jakiejś sprawie, mówiła mi, co myśli i zwykle miała rację... — Nie była uczciwa? — zapytał Ben, kiedy Allison przestała mowie Panował nad sobą, starając się widzieć wszystko tak, jak widziała to Allison i tak jak Laura musiała to widzieć. Przez cały czas przypominał sobie uśmiech Laury i to, jak kiedyś na niego patrzyła: z miłością i zaufaniem. - Co to znaczy, że nie była uczciwa? J — Była złodziejką — powiedziała bez ogródek Allison. — Kiedyś została aresztowana i oskarżona w Nowym Jorku. Nie znam
szczegółów. Mój ojciec uważa, że ona i jej brat zjawili się w naszym domu na Cape, żeby nas obrabować. W zasadzie jest pewien, że nas okradli, bo tego lata włamano się do naszego domu i zabrano biżuterię mamy. Ale ojciec nie może tego udowodnić i policja nikogo nie aresztowała. — Czy myślisz, że ona to zrobiła? Może zrobił to jej brat? — Nie wiem. Nie obchodzi mnie to już. Kochaliśmy ją i ufaliśmy jej, a ona nigdy nie powiedziała nam o sobie prawdy. Potem, kiedy zmarł mój dziadek... —przerwała i gwałtownie pokręciła głową. — Dosyć już o niej. Pomówmy znowu o tobie. — Nie! — Ujrzawszy jej zdumione spojrzenie, Ben powiedział szybko: — Przepraszam. Nie miałem zamiaru na ciebie krzyknąć. Zaangażowałem się w twoje opowiadanie i chciałem usłyszeć jego zakończenie. — Wpatrywała się w niego. — Naprawdę cię to interesuje? — Interesują mnie rzeczy, którymi się przejmujesz. Allison znowu zarumieniła się na moment. — Mój dziadek miał atak i przez miesiąc był bardzo chory, a potem umarł. Laura opiekowała się nim przez cały ten czas, w każdym razie większość czasu. Na krótko przed śmiercią dziadek skłonił swego radcę prawnego do zmiany testamentu i zapisał jej swój dom, udziały w przedsiębiorstwie Salingerów i jego własne cztery hotele. — Mój Boże! — westchnął Ben. — Słucham? — To istna fortuna. — Mój ojciec też tak powiedział. Nazwał ją łowczynią fortun, ale ja tak nie sądziłam. Uważałam, że to wspaniale, iż odziedziczyła te hotele i całą resztę, bo ona i dziadek bardzo się kochali i skoro dziadek chciał, żeby dostała coś po jego śmierci, to była jego sprawa. — Allison znowu zamilkła, patrząc poprzez salę nie widzącymi oczyma. — Więc jest bogatą kobietą — stwierdził Ben. — Ale dlaczego to cię smuci? — Bo ona nie jest już moją przyjaciółką. Nie jest też bogata. Powiedziałam ci, że nas okłamała. Przez cztery lata mówiła kłamstwa i ukrywała przed nami swoje sekrety, podczas gdy my byliśmy dla
niej tak otwarci jak to tylko możliwe. A potem, kiedy dziadek zachorował, ona coś zrobiła, nie mam pojęcia co, ale coś co wywołało w nim strach i przygnębienie... coś takiego. Po ataku zachowywał się bardzo dziwnie. Był niespokojny i wydawał się zdenerwowany, podekscytowany albo nieszczęśliwy. Nie mogliśmy odgadnąć, o co chodziło. Nikt z nas nie mógł go zrozumieć, kiedy próbował mówić. Laura twierdziła, że potrafi, więc pozwoliliśmy jej tiumaczyć słowa dziadka. Okropnie było wchodzić do jego pokoju. Nie wiedziałam, co mam mu powiedzieć. Uważałam, że Laura jest cudowna, bo siedziała tam, mówiąc do niego i słuchając jego zniekształconych słów, tak jakby gawędzili sobie przy podwieczorku. — To brzmi wspaniale. — Nie wiem. Kiedy była z nim sama, jakoś nakłoniła go, żeby dołączył kodycyl do testamentu, zapisując jej dom, udziały i hotele. Nie zrobił tego, kiedy czuł się dobrze. Nikomu nawet nie powiedział, że ma taki zamiar. Laura w jakiś sposób przekonała go, żeby to zrobił, choć nie potrafił jasno mówić i myśleć. Ben zmrużył oczy. — Skąd wiesz, że go przekonała? — Nie wiem tego na pewno. Nie spędzałam z nim tyle czasu, ile powinnam. Cóż, daremne żale. Nikt z nas tam nie przesiadywał. Pozwoliliśmy Laurze się nim zajmować. Ale radca prawny, który sporządził kodycyl, zeznał, że... — Zeznał? W sądzie? — Ben przypomniał sobie niejasno jakieś rozmowy na temat pojedynku o testament Salingera, ale to nie miało wpływu na hotel Amsterdam Salinger, więc nikt nie przywiązywał do tego wielkiej wagi. — Ojciec wytoczył sprawę o obalenie kodycylu. W oryginalnym testamencie on i mój wuj dziedziczyli wszystko. — I co się stało? — zapytał, Ben starając się maskować swoje zniecierpliwienie. — Ojciec wygrał. My wygraliśmy, jeśli wolisz tak na to patrzeć. Sędziowie przysięgli orzekli, że dziadek nie był w pełni... nie był w stanie jasno rozumować, kiedy dyktował kodycyl. — Więc ona nie ma nic? — W każdym razie nie od dziadka. Nie wiem, co jeszcze może posiadać. Mój ojciec zmusił ją do opuszczenia domu po śmierci dziadka i nie widziałam jej aż do procesu, w lipcu. Nie rozmawiałam
z nią wtedy. Chciałam, ale była taka chłodna i pełna rezerwy. Ja wciąż jeszcze byłam rozgniewana i nie miałam ochoty zaczynać rozmowy. Nie wiem, gdzie teraz jest i co robi. Wiem tylko, że daliśmy jej wszystko, a ona rzuciła nam to w twarz, okłamała nas i wykorzystała mojego dziadka... Do diabła! A ja nadal o niej myślę, brakuje mi jej i żałuję, że nie możemy tego wszystkiego odkręcić i wrócić do czasów, kiedy byłyśmy przyjaciółkami, prawie siostrami... — Jej głos się załamał i ucichł. Ben oparł się na swoim krześle, a dłonie zacisnął w pięści. „Mój ojciec zmusił ją do opuszczenia domu po śmierci dziadka". Poczuł dreszcz tryumfu, kiedy Allison to powiedziała. No i co? — w myśli spytał Laurę, jednak nie jest to taka doskonała rodzinka, prawda? Ostrzegałem cię, ale ty nie słuchałaś. Odwróciłaś się ode mnie, żeby z nimi zostać. A teraz oni cię wykołowali. Dobrze ci tak. On też był na nią zły. Mogła mu powiedzieć. Mogła poprosić go o pomoc. Chyba bardzo go nienawidzi, skoro nie zwróciła się do niego w tak trudnej chwili swojego życia. Ale potem ogarnął go żal. Nadal pamiętał jej delikatne ramiona, które obejmował, żegnając się z nią ostatni raz. Niech to diabli, była tylko dziewczynką, która nikomu nie zrobiła nic złego, a ten cholerny Feliks Salinger postawił przeciwko niej całą machinę prawną. Ben z ponurym zadowoleniem pomyślał, że teraz ma już z Feliksem dwa rachunki do wyrównania. — Słucham? — zapytał, gdy dotarło do niego, że dziewczyna coś mówi. — Przepraszam. Zamyśliłem się. Myślałem o twojej historii. — Powiedziałam, że nie chcę już o tym rozmawiać. — Na moment położyła swoją rękę na jego dłoni. — Jesteś wspaniałym słuchaczem i jestem ci wdzięczna za zainteresowanie, ale to dla mnie takie bolesne... — Roześmiała się krótko. — Łatwiej przyszło mi skończyć małżeństwo, niż zapomnieć o przyjaźni z Laurą. Pomówmy znowu o tobie. Nadal nie powiedziałeś mi, czego chcesz. Spojrzenie miała szczerze zaciekawione. Była nim zafascynowana i prawie tak pełna zaufania jak Laura. Bena owionął prowokujący zapach jej perfum. Czuł jeszcze na dłoni dotyk jej palców. Córka Feliksa. Miała klasę i była szalenie atrakcyjna. Chciała udowodnić,
że nieudane małżeństwo jej nie wypaliło. Była na tyle młoda, żeby poddać się miłości. Była wszystkim, czego mężczyzna może pragnąć. — Powiedz mi, czego chcesz — poprosiła jeszcze raz Allison miękkim głosem. — Miłości — odparł. — I pracy. Nie różnię się zbytnio od innych ludzi. Chcę mieć kobietę, której mógłbym wierzyć, satysfakq'onującą pracę i rodzinę, która spełniłaby moje marzenia o szczęściu. Jego słowa otuliły ją jak znajomy, ciepły pled przeznaczony wyłącznie dla niej. I mimo wszystko Allison Salinger odważyła się pomyśleć, że mogłaby być tą kobietą, że mogłaby go uszczęśliwić.
Rozdział piętnasty Wes Currier, finansista, wzniósł się ponad drapacze chmur w Nowym Jorku i Chicago, aby podróżować po świecie jako konsultant międzynarodowych korporacji, które pokonywały geograficzne, polityczne i religijne granice, a nawet szalejące wojny. Miał za sobą trzy małżeństwa, a teraz, pięćdziesięciopięcioletni właściciel sześciu domów w Europie i Ameryce oraz członek takiej samej ilości ekskluzywnych klubów był znany jako mistrz fuzji i przejmowania przedsiębiorstw, hojny sponsor sztuki i opiekun młodych ludzi zakładających własne firmy. A ponieważ znowu był wolny, damy miały nadzieję, że któraś zrobi najlepszą partię na obu kontynentach. W zasadzie niewiele o nim wiedziano. Po jego drugim rozwodzie jakiś paparazzi napisał o nim sensacyjną książkę, szumnie zatytułowaną: Żywoty Curriera, ale nie była niczym innym, jak tylko pastiszem artykułów prasowych i zbieraniną plotek, które straciły na aktualności jeszcze przed opublikowaniem. Nawet dobry dziennikarz miałby ciężkie zadanie, chcąc poznać fenomen zwany Wes Currier. Wes zrobił fortunę, podążając za swoimi przeczuciami, nigdy nie odkrywając kart. Nieprzewidywalny, nie miał przyjaciół. Wszyscy w świecie finansów chcieli być o krok przed nim, ale nikt
nie wierzył, że mu się to uda. Nikt więcej również nie pokusił się o kolejną analizę osobowości Curriera. — Jednak dochodzą mnie słuchy, że pewni dziennikarze nie dali za wygraną — mówił Wes do Laury, kiedy siedzieli w jadalni Darnton w mglisty wrześniowy ranek. Był weekend Dnia Pracy, a pensjonat miał komplet gości. Laura i Currier jedli razem śniadanie. Niebawem miał wygłosić przemówienie inauguracyjne na konferencji dotyczącej handlu międzynarodowego. Było to drugie wystąpienie Curriera w Darnton. Pierwsze odbyło się trzy tygodnie wcześniej. — Trudno mi uwierzyć, że nie poświęcają swojego czasu ważniejszym sprawom. Laura spojrzała na niego figlarnie. — Nie mówisz chyba poważnie. Ludzie chcą wiedzieć, jak kształtujesz ich życie. — Nie kształtuję, tylko wpływam. Pokręciła głową. — Wiesz, jaki jesteś potężny. Określasz przyszłość przedsiębiorstw, dla których ludzie pracują; produktów, które kupują; udziałów, które posiadają. — Wpływam tylko na czynniki zewnętrzne. A co do kształtowania. Sami kształtujemy własne życie. Nikt inny. Był irytujący, zniecierpliwiona odwróciła głowę. Nagle zdała sobie sprawę, że automatycznie kontroluje sytuację w jadalni. Wszystkie miejsca były zajęte, a i tak goście czekali w holu. Zwalniane stoliki niezwłocznie sprzątano i szybko nakrywano świeżymi różowymi obrusami. Śniadania i obiady podawano na zastawie z kamionki. Przy kolacji obowiązywała pełna gala: śnieżnobiałe lniane obrusy, kryształy i porcelana. Upewniwszy się, że wszystko jest w porządku, odwróciła się z powrotem do Curriera. Od pierwszego spotkania poznała go nieco. Musiała przyznać, że jest atrakcyjny i intrygujący, ale z uwagi na swój sukces był zbyt pewny siebie. — Przyjmujesz, że wszyscy mają takie samo szczęście i umiejętności jak ty, tymczasem większości ludzi los wymyka się spod kontroli. — Ja tworzę los, moja droga. To o wiele lepsze niż kontrolowanie. — Wypił kawę i przyjrzał się Laurze. — Ciekawe, dlaczego uznałaś, że nie jesteś w stanie kontrolować swojego losu.
— Moja kontrola ogranicza się do sprawdzenia, czy nasi goście dostają śniadanie na czas — powiedziała swobodnie, nie zwracając uwagi na błysk irytacji w jego oczach. Był mężczyzną, który nie lubił, kiedy go ignorowano. — Mogę też sprawdzić, czy uda mi się wyrwać tego ranka, aby posłuchać twojego wystąpienia. Mam nadzieję, że tak. — Słyszałaś je w zeszłym miesiącu. — Lubię na ciebie patrzeć. Potrafisz nawiązać kontakt z audytorium. — Dziękuję. A ty świetnie potrafisz zmieniać temat rozmowy. — Dziękuję. Uśmiechnęli się. Currier przyznał w duchu, że jej powściągliwość okazała się trudniejsza do przełamania, niż się spodziewał. — Zjedz dziś ze mną kolację. Możemy dla odmiany wybrać się na ląd, jeśli zaproponujesz jakieś ciekawe miejsce. — Post House słynie z dobrego jedzenia, prawie tak dobrego jak u nas. Chętnie skorzystam z zaproszenia, jeśli będę mogła się wyrwać. — Zawsze możesz się wyrwać. Oznaką dobrego kierownika jest dobry personel. — Zapamiętam to sobie. — Przepraszam — powiedział szybko. — Nie mam prawa pouczać cię, jak masz wykonywać swoją pracę. To była marna zagrywka, aby skłonić cię do spędzenia wieczoru ze mną, z dala od absorbującego cię pensjonatu. — Postaram się. Wstali od stołu. Kiedy przechodzili przez salę, Laura skinęła głową w stronę gości i zerknęła na tace niesione przez kelnerów. Wędzony pstrąg i jajecznica robiły dziś furorę. Currier ruszył w stronę sali konferencyjnej, a Laura poszła do swego małego biura sąsiadującego z biurem Kelly. Na jej biurku piętrzyły się stosy rachunków do zweryfikowania. Leżały próbki materiałów, z których ona i Kelly miały ostatecznie wybrać najlepsze do zmiany wystroju niektórych pokoi. Czekały też listy potwierdzające, powinna je napisać do projektantów mających zorganizować pokaz mody pod koniec miesiąca. Jednak trudno jej się było skoncentrować. Na krótko przed dziewiątą trzydzieści odsunęła swoje krzesło i przeszła korytarzem w kierunku schodów prowa-
dzących do położonej na niższym poziomie sali konferencyjnej. Przechodząc obok gości, pozdrawiała ich po imieniu. Cieszła się, że byli zachwyceni, kiedy ich rozpoznawała. Przegapiła wystąpienie Curriera. W sali konferencyjnej, pomieszczeniu bez okien, Wes siedział w fotelu u szczytu długiego palisandrowego stołu i odpowiadał na pytania. Uśmiechnął się do Laury, kiedy weszła. Stała w drzwiach, w błękitnej sukience była zgrabna jak tancerka. Jej delikatną twarz otaczały kręcone, kasztanowe włosy, a ogromne, ciemne oczy urzekały swym pięknem, jednak usta, kształtem proszące o pocałunki, miały surowo zaciśnięte wargi, jedyny widomy znak samokontroli, którą sobie narzuciła. Zdarzało się — rzadko, bardzo rzadko — że wybuchała figlarnym śmiechem, Currier wówczas wstrzymywał oddech jak człowiek patrzący na cud. — Proszę, przyłącz się do nas — powiedział Currier i jak gospodarz wskazał na bufet. — Kawa i bułeczki. Darnton ma wspaniałe kierownictwo, które dba o każdą naszą... Zgasło światło. W absolutnej ciemności słychać było mrukliwe przekleństwa i szmer przesuwanych po dywanie krzeseł. — Sądzę, że powinniśmy pozostać na swoich miejscach — zauważył spokojnie Currier. — Lauro, czy jest tu latarka? — Nie. Ale są świece. — Po omacku podeszła do szafki w kącie i wyczuła ręką kartonowe pudełka. Wyjąwszy jedno, przeszła wzdłuż ściany do miejsca, w którym, jak sądziła, siedział Currier. — Wes, jeśli odezwiesz sie do mnie, to cię znajdę. — Dobra definicja miłości — odparł żartobliwie. — Jeśli będziemy mówić do siebie, to się odnajdziemy. — Poczuł, jak jej ręka ociera się o jego ramię z niepewnością osoby niewidomej. Wyciągnął dłoń i chwycił tą szukającą rękę. — I odnaleźliśmy się — powiedział cicho. — Potem podniósł głos. — Jeśli ktoś z państwa ma zapałki... — To już by je zapalił — odezwał się sarkastyczny głos. Zapadła chwila ciszy. — Nikt nie ma zapałek? — zapytał ktoś z niedowierzaniem. — Oczywiście, że są zapałki — zapewniła Laura. — Zapomniałam je wziąć. Wes, potrzymaj to, proszę... — Podała mu
pudełko i wróciła do szafki. Po chwili zapaliła zapałkę, usiłując w jej płomyku dostrzec zebranych. — Proszę o chwilę cierpliwości. Światło zostanie zaraz włączone. — Zostawiła zapałki jednemu z gości i wyszła z sali. Jednak zamiast światła elektrycznego pojawił się boy z latarką i wyprowadził Curriera wraz z pozostałymi gośćmi przez ciemny korytarz i schody do oświetlonego słońcem holu. Wes dostrzegł Kelly Darnton przez otwarte drzwi jej biura. Stała obok swego biurka ze słuchawką telefoniczną na ramieniu. — Światło wysiadło na całej cholernej wyspie — rzuciła wściekle. Zerknęła szybko na gości w holu i zniżyła głos. Currier wszedł do jej biura i zamknął za sobą drzwi. — Może mógłbym pomóc? — spytał cicho. Zakryła słuchawkę dłonią. — Dziękuję. Proszę zapytać Laurę. Ja muszę załatwić sprawę z elektrownią... Co?! — wrzasnęła do słuchawki. — Dwadzieścia cztery godziny?! Oszalał pan? Mam tu dwustu gości, którzy zapłacili duże pieniądze... Currier wszedł do biura Laury. Ona też trzymała słuchawkę na ramieniu i jednocześnie robiła notatki. — Wydostałeś się stamtąd. Biedny człowieku, musiałeś się czuć jak w lochu... Masz sto funtów — powiedziała ucieszona do słuchawki. — Wspaniale! Gdybyś był tak dobry zaraz je przywieźć... Oczywiście, jeśli masz więcej, to jeszcze lepiej. Jak możemy mieć za dużo suchego lodu, skoro lodówki nie działają? Aha, jeszcze jedno, Bill. Czy mógłbyś po drodze kupić wszystkie latarki w sklepie z artykułami elektrycznymi? Niech zapiszą to na nasz rachunek. Nie, tyle ile mają. Właśnie słyszałam, jak Kelly mówiła, że to potrwa całą dobę, a my nie mamy stu latarek... — Wstała. Currier widział, że chciałaby już skończyć tę rozmowę, ale nadal uprzejmie mówiła: — Po jednej do każdego pokoju. Oświetlenie jest jednym z luksusów, które czynią z Darnton ośrodek wysokiej klasy. — Currier usłyszał śmiech Billa. Laura też uśmiechnęła się lekko. — Dzięki, Bill, jesteś przyjacielem. Niejeden mężczyzna, pomyślał Wes, zadałby sobie wiele trudu, żeby usłyszeć niski, śpiewny głos Laury FairchUd mówiącej, że jest on jej przyjacielem.
— W czym mógłbym pomóc? — zapytał, kiedy odłożyła słuchawkę. — Nie wiem. Nie miałam czasu pomyśleć o wyznaczeniu zadań. — Co sie zepsuło? Transformator? Kiwnęła głową. — I z jakiejś przyczyny nie można go naprawić aż do jutra, co oznacza, że mamy czas do zachodu słońca, żeby się przygotować. John pojechał po generatory do Burlington. Musimy jakoś sobie poradzić. Currier usiadł na krześle w kącie skromnego biura. — Daj znać, jak tylko będziesz miała dla mnie zadanie. Skinęła głową, wykręcając numer wewnętrzny. — Roger, suchy lód jest w drodze. Tak, zupa i kanapki wystarczą na lunch... Nie wiem, co z kolacją. Pomyślimy o tym po obiedzie. — Rozmawiali jeszcze chwilę, potem rozłączyli się. — Dzięki Bogu za butle gazowe — mruknęła Laura. Potem spojrzała na swoją listę i znowu podniosła słuchawkę. Przez dwie godziny Currier ją obserwował. Siedział bez ruchu, a Laura zdawała się go nie dostrzegać. Od czasu do czasu bezwiednie spoglądała w jego stronę, ale myślami była gdziè indziej. Rozmawiała z Kelly i członkami personelu, którzy pojawiali się w drzwiach, znikali i pojawiali się znowu. Przeprowadzała rozmowy telefoniczne i robiła wiele notatek. Kiedy skończyła jedną z rozmów, wpadł Clay. — Wiesz, w mieście gadają, że zamknęliśmy ośrodek. Byłem w drogerii w Landing i słyszałem, jak ktoś tam powiedział, że u nas nie ma prądu i pensjonat jest zamknięty. — O mój Boże! — Laura zaczęła wykręcać następny numer. — Chyba zaprzeczyłeś, prawda? — Powiedziałem im, że zwariowali. Co za problem z tym prądem? — Awaria transformatora. Tim — mówiła do słuchawki — tu Laura z Darnton. Czy mógłbyś wyświadczyć mi przysługę? Wywieś w holu lotniska, gdzie nasi goście wynajmują limuzyny, ogłoszenie o treści, że nasz ośrodek jest otwarty i gotów na przyjęcie każdego, kto ma rezerwację. Niepokoję śię, że ludzie przylecą, a potem usłyszą plotki o tym, że Darnton jest zamknięte... — Rysowała zakrętasy na papierze. — Oczywiście, że nie. Wszystko jest w po-
rządku i nikt nie poczuje się oszukany. Zaoferujemy im mnóstwo atrakcji za ich pieniądze. Currier dostrzegł nagły blask w jej oczach, przestała kreślić znaki na papierze, a na jej ustach pojawił sie lekki uśmiech. — Właśnie przyszło mi coś do głowy — oznajmiła Clayowi, kiedy odłożyła słuchawkę. — Umiesz rozpalić ognisko? — Skąd, do diabła, miałbym to umieć? Wychowałem się w Nowym Jorku. Weszła Kelly i przysiadła na brzegu biurka Laury. — Roger zaplanował na kolację potrawkę z homara. To wymaga piekarników. Dysponujemy tylko elektrycznymi, a te, wiadomo, zimne jak biegun. — Mam pewien pomysł — zaczęła Laura. — Co byś powiedziała na kolację na powietrzu? Ogniska i wielkie żelazne garnki. Czy można w ten sposób podgrzać wodę? Szkoda, że nie byłam harcerką. No, załóżmy, że można. Nazwiemy tę potrawę Homary z Ogniska. Dodamy ziemniaki... w folii?... Chyba potrzebny nam ekspert... pieczone w popiele. Roger może przyrządzić smakowite sałatki i przygotować lody na deser. Musimy je zjeść. Nie starczy nam suchego lodu, żeby je przechować. — Widzę, że kręcisz głową. — Zapomniałaś, że nie powinniśmy skłaniać się już ku wiejskiej prostocie. Wprowadzamy elegancję, odkąd to zasugerowałaś. Pensjonat w górach Adirondack z przepychem posiadłości Park Avenue. Pamiętasz, jak to mówiłaś? — Tak, ale częściowo zmieniam koncepcję. Kelly, każdy lubi uroki wiejskiej prostoty raz na jakiś czas. Nawet ludzie, którzy na co dzień przebierają się do kolacji. Jeżeli nie będziemy szczędzić starań, sądzę, że goście będą zachwyceni. — „Sądzę" to niepewne słowo. A jeśli im się nie spodoba? — Wtedy będziemy mieli problem. Ale założę się, że homary pod gwiazdami, z dużą ilością dobrego wina, sprawią im o wiele więcej radości niż jakiś posiłek w jadalni. — Ja też mogę się założyć — włączył się Currier. Kelly i Laura spojrzały na niego. — Naprawdę? — spytała Kelly. Kiwnął głową. — Ja rozłamię pierwsze szczypce i ufunduję nagrodę za najwspanialej rozebranego homara. Pomogę rozpalać ogniska.
— Umie pan to robić? — Nie, ale mogę stosować się do poleceń. Kelly wstała i podeszła do drzwi. — Porozmawiam z Rogerem. Ufajmy, że się uda. Clay, czy mógłbyś sprawdzić, co z łodziami? Kelly i Clay zderzyli się w progu ze zdenerwowaną pokojówką. — Lauro, jak mamy posprzątać pokoje? Nie możemy odkurzać. — Spróbujcie użyć mioteł — odpowiedziała automatycznie Laura, wyglądając przez okno. — Jak mamy tym zamieść dywany? — Tak samo jak podłogi. To naprawdę da się zrobić, Beth. Miotły wynaleziono dużo wcześniej niż odkurzacze. — Mogę spróbować, ale nie oczekuj zbyt wiele... — Jestem absolutnie pewna, że świetnie dasz sobie radę. — Nie miałam odkurzacza aż do czasu, gdy znalazłam się na Cape — mruknęła. Podeszła do drzwi. — Kelly, w pokoju numer osiemnaście mieszka człowiek o nazwisku Pickard. — Z pewnością tak jest, skoro ty to mówisz. Znasz ich nazwiska lepiej niż ja. — Jest dyrektorem IBM, a w czasie wolnym zajmuje się aktorstwem. — No i co? — Może przygotujemy jakieś przedstawienie z dreszczykiem przy ognisku? Edgar Alan Poe lub Robert Louis Stevenson... coś nadzwyczajnie przerażającego. Zapadła chwila ciszy. — Ten pomysł naprawdę mi się podoba. Powtórz, jak on się naźywa? — Erie Pickard. — Zadzwonię do niego. — Gra teraz w golfa, ale można mu zanieść wiadomość. — Jak ty, u diabła, to wszystko zapamiętujesz? — To jeden z talentów Fairchildów — odpowiedziała swobodnie i podeszła do swojego biurka. — Umiesz śpiewać? — zapytała Curriera, a on zdał sobie sprawę, że przez cały ranek była świadoma jego obecności. — Stosuję się do poleceń dobrego dyrygenta — odpowiedział. — Założę się, że tylko ten jeden raz.
— Przegrałabyś. Naśladuję tych, którzy robią wszystko doskonale. Naśladowałbym ciebie. Laura zarumieniła się. — Nie robię wszystkiego doskonale. Po prostu improwizuję w trudnych sytuacjach. To drugi talent Fairchildów. — Chciałbym poznać wszystkie talenty Fairchildów. Patrzyła na niego dłuższą chwilę. — Może kiedyś poznasz. Weszła Kelly. — Właśnie dzwonił Clay. Zakłada ręczne pompy na zbiorniki paliwa na przystani, więc nie musimy się martwić o łodzie w suchym doku. Masaże odbywają się przy świecach, a wszystkie inne atrakcje na wolnym powietrzu. Przechadzając się po ośrodku, można by pomyśleć, że to zwyczajny dzień. Ani śladu kłopotów. Czy to nie zadziwiające, jak szybko John się stąd urwał? Wygląda na to, że trenuje unikanie kryzysowych sytuacji. Ale ty, Lauro, byłaś wspaniała. Zginęłabym bez ciebie. Może zrobisz sobie małą przerwę. Wyglądasz na bardzo zmęczoną. — Proponuję przejażdżkę łodzią — podchwycił Currier, podnosząc się. — Skoro nie musimy się martwić, że zabraknie paliwa... Laura zamierzała odmówić, ale zmieniła zdanie. Z poparciem Kelly podejmowała decyzje przez cały ranek, ale nadszedł czas, aby oddać jej stery Darnton. To jej ośrodek i właśnie zaproponowała Laurze małą przerwę. Kiedy będę miała własny hotel, podejmę wszystkie decyzje, do końca. — I lunch — dodał Currier. — Czy Roger mógłby dla nas coś zapakować? — Prawdopodobnie jest zbyt zajęty. Ja to zrobię — powiedziała Laura. — Tylko kilka godzin, dobrze Kelly? — Oczywiście. Jak długo zechcesz. W kuchni Currier przyglądał się, jak Laura pakuje ser, bagietki, nektarynki i białe wino do koszyka. Stała w oddaleniu od krzątającego się, licznego personelu kuchennego i pracowała tak spokojnie i efektywnie jak w swoim biurze. Currier nie miał pojęcia, o czym myślała ani co czuła w czasie tego zwariowanego poranka. Nie wiedział, czy była zaniepokojona, zadowolona z wyzwania, czy może po prostu zaabsorbowana wykonywaną pracą. Nie, poprawił
siebie samego, ona ma po prostu zapał. Jest młoda. Nie może mieć więcej niż dwadzieścia osiem lub dwadzieścia dziewięć lat. Wystarczająco młoda, żeby ekscytowało ją rozwiązywanie problemów i przyglądanie się, jak ludzie z radością przyjmują jej propozycje. — Ile masz lat? — zapytał, gdy szli przez rozległy trawnik w kierunku przystani. Gdy odpowiedziała, aż przystanął. — Dwadzieścia trzy? — Myślałeś, że jestem młodsza czy starsza? — Trochę starsza. — Milczał przez dalszą drogę, aż dotarli do przystani, gdzie wraz z Clayem wybrał motorówkę. — Jadę do miasta po pierwszą grupę golfiarzy — powiedział Clay do Laury. — Sprawdź, czy Kelly czegoś nie potrzebuje — zasugerowała i pomachała mu, kiedy Currier włączył silnik. Potężna łódź skoczyła do przodu, zostawiając po sobie długi ślad, który rozwijał się od środka, a potem wygładzał, formując delikatną literę V na powierzchni wody, w której odbijały się kłębiaste chmury. Laura pomyślała o oceanie wokół Cape, o falach rozbijających się na brzegu, gdzie siadywała wraz z Owenem i o wydmach, po których spacerowała z Paulem. Zamknęła oczy i odchyliła głowę do tyłu, żeby wiatr rozwiał jej wspomnienia. Currier pozostawił inne łodzie daleko w tyle. Kiedy byli już sami, zmniejszył prędkość i płynęli wolno wzdłuż brzegu. Las był w zasięgu ręki. Między drzewami śmigały ptaki. Wes zerknął na Laurę. Odgarnęła do tyłu włosy precyzyjnym ruchem dłoni, tak kontrolowanym jak jej głos i wyraz twarzy. Po raz kolejny zdał sobie sprawę, jakim była wyzwaniem. Jak dotąd nie spotkał nikogo, kobiety czy mężczyzny, kto spokojnie zniósłby tak długą chwilę ciszy, nie wybuchając nerwowym gadulstwem, by zabić tę ciszę. Milczała, a on jeszcze bardziej zwolnił, eliminując hałas, żeby mogli porozmawiać. — Czy kiedykolwiek zadajesz sobie trud, żeby zrobić na kimś wrażenie? — zapytał. Wyglądała na zaskoczoną. — Oczywiście. Co za dziwne pytanie. Chcę, żeby ludzie mnie lubili i podziwiali...Wtedy jest mi łatwiej podziwiać samą siebie. — Uśmiechnęła się trochę zakłopotana. Nie postępujesz tak samo? Sądzę, że większość ludzi tak robi. Inni są dla nas jak lustra. To,
jakimi wydajemy się sobie, zależy od tego, jak wyglądamy w oczach innych ludzi. — Mądrze powiedziane — odparł. — Podoba mi się to. Ale nie zauważyłem u ciebie cienia takiego postępowania. Zmierzyła go wzrokiem. — Chcesz powiedzieć, że skoro nie próbowałam wywrzeć na tobie wrażenia, w przeciwieństwie do innych, zwłaszcza kobiet, domyślam się, to musi być we mnie coś dziwacznego. — Coś niespotykanego — poprawił ją ze śmiechem, choć przyprawiła go o zażenowanie, które graniczyło ze skrępowaniem. — Ale masz raq'ę, mówiąc, że ludzie próbują zrobić na mnie wrażenie i pokazują różne sztuczki. Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo przywykłem tego oczekiwać. Uśmiechnęła się lekko. — Widziałeś moje sztuczki dziś rano. — Ale ty robiłaś to dla pensjonatu... dla własnej satysfakcji. Zamyśliła się. — Cóż, potrzebuję tego. Ty nie? Gdyby opinia o tym, jak dobry jesteś, zależała tylko od innych, to nie miałbyś w sobie dość dumy, żeby zapomnieć o czasach, kiedy ludzie byli dla ciebie okrutni. Obserwował ją uważnie. — Czy ostatnio ktoś był dla ciebie okrutny? — Wszyscy mamy do czynienia z okrucieństwem. — Dostrzegła jelenia w prześwicie między drzewami. — Założę się, że nawet okrutni ludzie stroją miny, żeby ci zaimponować? Skinął głową. — Okrutni, nieuczciwi, samolubni, fanatyczni, słabi... Wszyscy popisują się, jeśli to pomaga im ubić interes i dostać się na szczyt, ponad innych. Nadal wpatrując się w las, Laura powiedziała: — Znam kogoś takiego. — Tylko jednego? Odwróciła się do niego. — Czy ty znasz wielu? — Setki, a może i tysiące. Przyjmuję ich jako normę. — Ja nie. — To jedna z przyczyn, dla których zamierzam często tu przyjeżdżać.
— A inne przyczyny? — zapytała po chwili. — Podobają mi się przygody, które szykujesz swoim gościom. Roześmiali się, a Laura z lekkim niepokojem dodała: — Zastanawiam się, czy damy sobie z tym radę. — Sądzę, że ze wszystkim dasz sobie radę — powiedział cicho. — Skręcił ster i skierował łódź do małej zatoczki. — Czas na lunch. A potem możesz mi opowiedzieć o Cape Cod i o tym, kiedy pierwszy raz użyłaś odkurzacza. Światło dawno było już naprawione, a goście znowu przebierali się do kolacji, ale wciąż wspominali czarujący wieczór pod gwiazdami, kiedy to homary smakowały jak nigdy dotąd, a historia opowiedziana przez Erica Pickarda przyprawiała ich o zimny dreszcz, mimo płonącego ogniska. Przez całą jesień Currier spędzał weekendy z Laurą, kiedy tylko nie przebywał w Europie. Jeździli konno i grali w tenisa, pływali łodzią po jeziorze, kąpali się w basenie i zwiedzali małe miasteczka przycupnięta pośród gór Adirondack. Rozmawiali o Europie, o świecie finansów Curriera, jego znajomych i jego żonach. Zdarzało się, że rozmawiali też trochę o Laurze. Czuła się nieswojo, kiedy Wes zadawał jej pytania, więc po pewnym czasie postanowił pozwolić jej samej obdarzyć go zaufaniem, kiedy będzie na to gotowa. Nie poddawał się, tylko przeciągał w czasie odniesienie sukcesu. Po ich pierwszej przejażdżce po jeziorze, kiedy zapytał Laurę o Cape Cod, a ona odruchowo się wycofała, poznał, jak bardzo była w sobie zamknięta. Zdał sobie sprawę, że milczała i ukrywała coś z przyzwyczajenia. Automatycznie. Jednak, gdy dni stały się krótkie i chłodne, a oni spędzali więcej czasu w pensjonacie, przy kominku, Laura zaczęła stopniowo pokazywać mu obrazki ze swojego życia. Opisywała uniwersytet, naśladowała profesorów, tak jak kiedyś Julesa LeClaira przed Paulem. Wspomniała o dorywczej pracy asystentki recepcjonisty w hotelu Boston Salinger i osoby do towarzystwa dla wdowca w podeszłym wieku. — A potem Clay i ja znaleźliśmy się na wyspie — powiedziała, gdy siedzieli w kąciku Post House w Landing. Była to mała tawerna ze skórzanymi fotelami i gazowymi lampkami, zwisającymi z nis-
kiego, belkowanego sufitu. Na ścianach widniały ryciny upamiętniające bitwy wojny o niepodległość. W dzień powszedni, po południu, byli tu jedynymi gośćmi. — Kelly i John zaproponowali nam pracę. To wspaniałe miejsce, w którym mogę się wiele nauczyć. Jestem tu od roku i robiłam wszystko, począwszy od pomocy jako hostessa w jadalni aż do zarządzania, mam nadzieję, całym pensjonatem, kiedy tylko uda mi się przekonać Kelly i Johna, że powinni wziąć sobie urlop. Currier obserwował ją uważnie. — Wdowiec w podeszłym wieku... — Był moim przyjacielem — powiedziała krótko, zastanawiając się, dlaczego Wes skupił się na Owenie. Może jest coś w jej głosie albo w twarzy... Nagle poczuła obrzydzenie do kłamstwa, które stało się niemal jej sposobem na życie. Miała serdecznie dość szukania drogi na polach minowych swoich kłamstw, a Currier jest tak doświadczony, pomyślała, że na pewno nie byłby zszokowany, czy skłonny do krytyki. O mało nie powiedziała mu wszystkiego, ale słowa nie chciały jej przejść przez gardło. Przyzwyczajenie do zachowania tajemnicy było zbyt mocne. — On umarł i... bardzo mi go brakuje. Pracowałam też w jego kuchni ze wspaniałą kobietą o imieniu Rosa — głos Laury załamał się. Szybko wypiła łyk wina. — Uczyłam się gotować. Umiesz gotować? Jakoś nie mogę wyobrazić sobie ciebie w kuchni. — Mam sześciu kucharzy, po jednym w każdym moim domu, ale przyrządzam okropne hamburgery. Czuj się zaproszona, gdy przyjedziesz do Nowego Jorku. — Podoba mi się ten pomysł. Spojrzał na nią uważnie. — Kiedy wybierasz się do Nowego Jorku? — Nie wiem, ale kiedyś na pewno. Co jeszcze potrafisz przygo-tqwać oprócz hamburgerów? — Martini. Czy pojedziesz do Nowego Jorku ze mną? — Jeszcze nie teraz — powiedziała swobodnie. — Ale obiecuję zjeść hamburgera w twojej kuchni, kiedy przyjadę. I przygotuję deser. Co byś chciał na deser? — Tort Tatin. — Potrafię zrobić okropny tort Tatin. — Uśmiechnęli się. Podczas następnych tygodni, uczestnicząc w konferencjach
i podróżując po kraju, Wes był zdziwiony tym, jak często widział w myślach jej uśmiech i słyszał jej obietnicę przyjazdu do Nowego Jorku. Nadal to pamiętał, gdy wrócił do Darnton w kolejny piątek. — Prawie kończysz? — zapytał. — Prawie. Przyjechałeś na weekend? — Tylko na dzisiejszy wieczór. Przykro mi, ale jutro muszę być w Waszyngtonie. — Mnie również jest przykro. — Podpisała listy i włożyła je do kopert. — Gotowe. Wypijemy drinka na werandzie? Jest dzisiaj tak ciepło. Wcale nie czuje się, że to listopad, prawda? Było ciepło, ale ona wciąż była chłodna, jak zwykle, i Currier poczuł przypływ wręcz młodzieńczej irytacji. Czy ona nie docenia tego, co on wyprawia, żeby się z nią zobaczyć? Przyjeżdża w góry Adirondack dziesięć razy w ciągu trzech miesięcy i co otrzymuje w zamian? Śpiewny głos mówiący: „Mnie również jest przykro". Do diabła, zżymał się w duchu, kiedy usiedli na wyściełanej poduszkami sofie, na długiej, frontowej werandzie. Nie potrzebuję jej. Świat jest pełen kobiet. — Lauro — powiedział. — Chcę, żebyś za mnie wyszła. Cisza była nagła i kompletna. Słońce zachodziło i niebo nad nimi było oceanem blasku, usianym wysepkami cienkich, fioletowo--szarych chmur. — Jak możesz ożenić się z kimś, z kim nigdy się nie kochałeś? — zażartowała, a potem dodała szybko: — Przepraszam, Wes, to było głupie. Wstyd mi za siebie. Zaskoczyłeś mnie. — A ty powiedziałaś o pierwszej rzeczy, jaka przyszła ci do głowy. — Wybacz mi. Byłam niedelikatna. — Ale nie jesteś niedelikatna i ja o tym wiem. Rzeczywiście zaskoczyłem cię, więc także przepraszam. A jeśli chodzi o kochanie się z tobą... — Proszę cię. Powiedziałam, przepraszam. To jest nieistotne. — To bardzo istotne, przynajmniej dla mnie. Od dawna pragnę, żebyś znalazła się w moim łóżku. Ale jestem cierpliwym mężczyzną, Lauro, i zawsze zdobywam to, czego pragnę. Nie mam obaw. A ty? W najbliższych dniach, kiedy pokonasz dręczące cię demony, zaczniesz oczekiwać ode mnie więcej niż tylko towarzystwa, a wtedy...
— To nie w porządku. — Jej twarz zarumieniła się. — Tak, przepraszam. — Ujął jej twarz w swoje dłonie i pocałował ją delikatnie. — To okropne oświadczyny. Ciągle tylko się przepraszamy. Lauro, chcę cię poślubić i zaopiekować się tobą. Nie chcę, żebyś żyła tak, jak wtedy, gdy opiekowałaś się starym człowiekiem i brnęłaś przez studia. — Jak żyłam? — Samotna i smutna. — powiedział szybko. — Masz nadzwyczajny umysł, ale nie chcę, żebyś kiedykolwiek w przyszłości czuła taki smutek. Zasługujesz na szczęście i luksus, na życie wolne od trosk. Ja mogę ci to ofiarować. Mogę dać ci wszystko i chcę, żebyś była przy mnie wszędzie, gdzie wyruszę. Mam zamiar poprosić cię o pomoc w mojej pracy. Starasz się dążyć do perfekcji, co w tobie podziwiam. Jesteś bardzo precyzyjna w wyborze tego, co powiedzieć i tego, czego nie powiedzieć. W małżeństwie to mogłoby być problemem, ale w interesach to bezcenna cecha. Laura uśmiechnęła się. — To znaczy, że zaryzykujesz małżeństwo, oby tylko interes dobrze się rozwijał. — Właśnie to jest nie w porządku. — Patrzył w jej twarz. — Nie będziesz zawsze wobec mnie taka ostrożna. Jeśli się kochamy... — Miłość — mruknęła Laura — To i ona ma z tym coś wspólnego? Roześmiał się. — Tak, powinienem wspomnieć o tym na początku, a nie na końcu, ale nigdy nie jestem pewien, czy moja miłość nie okaże się podejrzana. Trzy razy zakończyła się rozwodem. Pomyślałem sobie, że wolałabyś proste oświadczyny, bez wybuchu uczuć, które mogą zabrzmieć jak wytarte slogany. Laura na moment położyła głowę na jego ramieniu. — Dziewczyna lubi mały wybuch uczuć od czasu do czasu, nawet jeśli musi powiedzieć nie. Zawahał się tylko przez ułamek sekundy. — Wobec tego obiecuję więcej uczucia następnym razem. Milczeli. Zachodzące słońce oblało swą poświatą trawę i wysokie sosny przed pensjonatem tak, że wyglądały jak gorejące. Currier objął Laurę ramieniem i pieścił palcami drobne loczki na jej szyi. Pokonać demony, pomyślała. Oczywiście, że to zrobi. Przestała
tęsknić za Benem, z wyjątkiem chwil, kiedy czuje się naprawdę samotna: późną nocą. Wtedy zastanawia się, jak on żyje w Amsterdamie i czy kiedykolwiek o niej myśli. To tylko kwestia czasu, żeby zapomniała Paula i przestała śnić o Osterville, Bostonie, Leni i Allison, o rodzicach Paula, nawet o kuzynach, którzy zawsze byli nieco na uboczu życia Salingerów, ale dodawali mu rumieńców, jak drugoplanowe postacie w sagach rodzinnych. Jeśli zaczekam wystarczająco długo, to w końcu wyda mi się to opowiadaniem, które kiedyś czytałam, a potem odłożyłam. Wtedy może będę mogła kochać się z Wesem Currierem, zamiast wspominać inne pocałunki za każdym razem, kiedy mnie całuje. — Mimo wszystko — powiedział w zamyśleniu, jakby kontynuując rozmowę — nie jesteś już tak krucha i delikatna, jak cztery miesiące temu. Może próbujesz wydostać się z tej klatki, w której się zamknęłaś. Drgnęła. — Co to znaczy? — Opowiem ci pewną historię. Kiedy miałem dwadzieścia pięć lat, rok po tym jak zarobiłem swój pierwszy milion, moja żona odeszła. Ogarnął mnie strach, którego nie mogłem się pozbyć. Ukradziono mi coś, co uważałem za bezpieczne i moje, coś na czym mi zależało. Zmieniłem się. Miałem wrażenie, że jakaś złośliwa, mityczna bestia popycha mnie do zagarnięcia wszystkiego, czego chcę. — Przerwał. — Sądzę, że ktoś zabrał ci coś bardzo cennego i od tego czasu czujesz się jak ofiara, przeciw której sprzymierzyły się siły natury i mitologii. Logiczną reakcją na to jest złość, budowanie wokół siebie ciasnej skorupy... i zaniechanie seksu. Uśmiechnęła się. — Być może. — Ale naprawdę patrzyła w głąb swojej duszy. — Myślisz, że skorupa jest jak klatka? — Dla mnie tak. Byłem zamknięty w swojej złości, bo zostałem okradziony i zdecydowałem się bronić, żeby nikt mnie już więcej nie okradł. To była moja skorupa i moja klatka. — Siedzieli w milczeniu. Currier wyczuł ramieniem jej napięte mięśnie. Mówił cicho, ale z taką pasją, że jego głos dosięgnął jej duszy. — Zapracowałem na to, co miałem — i to właśnie rozgniewało mnie najbardziej. Pracowałem ciężko i ofiarowałem miłość. Zasługiwałem na dobre rzeczy. Inni ludzie mieli to, o czym marzyli. Dlaczego ja nie
miałbym mieć? Byłem tak dobry jak oni, może nawet lepszy. Ale w pewnym sensie to było najgorsze ze wszystkiego. Zaznałem szczęścia, którego pragnąłem, a potem zabrano mi je, zanim mogłem się nim nacieszyć. Więc zamknąłem się jeszcze ciaśniej w mojej skorupie, jak oblężony generał. — A jak się wydostałeś? — zapytała po chwili Laura. — Och, to nudna część historii. Przypomniałem sobie to, 0 czym zawsze wiedziałem, że życie nie jest sprawiedliwe i nikt nam nigdy nie obiecywał, że takie będzie. Zbyt wielu ludzi poświęciło swój czas na poszukiwanie kogoś, kto da im szczęście, piękno 1 bogactwo, zamiast walczyć, aby wykroić coś dla siebie. Ja nadal walczę, ale prawie jestem u celu. Mam większość z tego, co chciałem mieć i zdobędę resztę. Mówiłem ci, że zawsze zdobywam. Ostatnie słabe barwy zniknęły z nieba. Pierwsza gwiazda zabłysnęła nad sosnowym zagajnikiem. Bursztynowe latarnie wydobywały z mroku podjazd i frontową alejkę. Do Laury i Wesa dobiegały pogawędki gości gromadzących się w holu na koktajle i delikatna muzyka gitarowa z taśmy, którą właśnie puścił John. — Wes, gdybym poprosiła cię, żebyś poparł mnie przy kupnie hotelu, rozważyłbyś to? — spytała nieoczekiwanie Laura. Ukrył swoje zdziwienie i instynktowną chęć odmowy, która cisnęła mu się na usta. Chciał mieć żonę, a nie przedsiębiorcę. Ale był cierpliwy i wiedział, jakie korzyści wynikają z tego, że ktoś ma wobec niego dług wdzięczności. — Jeśli na pewno wiedziałabyś, czego chcesz, to oczywiście tak. Czy masz na myśli jakiś konkretny hotel? — Hotel Chicago Salinger — odpowiedziała. Myrna oplotła nogami biodra Claya, a on zagłębił się w niej. Słyszał jej przyspieszony oddech, który oznaczał, że jest bliska orgazmu i wówczas przestał się kontrolować. Wstrząsnęła nim fala namiętności. Nic nie widział i nic nie słyszał w tym niesamowitym momencie, tylko czuł, że jest wolny i absolutnie doskonały. — Uroczy kochanek — szeptała Myrna, pieszcząc językiem jego ucho. — Mój wspaniały kochanek... Iskierki dreszczy przebiegały jego ciało rozbudzone dotykiem jej języka. Dłonie Myrny musnęły jego pośladki i znów był gotowy do
miłości. Od nowa zaczął się w niej poruszać i ponownie odnaleźli wspólny rytm, który dla Claya mógłby trwać w nieskończoność. Oczywiście nie powiedziałby tego wtedy ani później, kiedy już miał pewność, że nie był w stanie więcej się podniecić; ba, nie miał siły, żeby nawet o tym pomyśleć. Myrna nie wydawała się zmęczona. Myrna nigdy nie była zmęczona. Ani wtedy, gdy uczyła gry w tenisa na kortach Darnton lub pływania w basenie, ani gdy całymi dniami kupowała prezenty dla swojej rodziny z Nebraski, a przez całą noc kochała się w wynajętym domku w Landing. Szalona kobieta, pomyślał Clay. A on szaleje za nią. Ale czasami go przeraża. Myślał tak za każdym razem, kiedy następował ten bardzo niebezpieczny moment. Trzecia rano, on rozciągnięty na jej łóżku, wyczerpany namiętnością, przepełniony wdzięcznością i nasyceniem. Jak zwykle owładnęła nim ostrożność. Nie poprosił Myrny, żeby za niego wyszła lub zamieszkała z nim, choć świadomość, że nie jest ona do wzięcia i zdecydowanie należy do niego, wydawała mu się przyjemna. Później, później, później, dyskutował z samym sobą, bo jego zaspokojone ciało prowokowało chęć, żeby ją poślubić i być jej pewnym. Miotając się między dwiema przeciwnymi sugestiami, zasypiał. Myrna Appleby miała dwadzieścia siedem lat i przez prawie dziesięć lat była instruktorką tenisa. Nie przeszkadzało jej to, że Clay ma dopiero dwadzieścia jeden lat. Był wyższym od niej, przystojnym blondynem, co prawda, bardzo jeszcze chlopacz-kowatym, ale miało to pewien plus. Myrna mogła zrobić go takim mężczyzną, jakiego pragnęła. Już prawie straciła nadzieję. Kłopot polegał na tym, że mężczyźni się jej bali. Ci mili mówili, że jest śmiała. Ci mniej, że agresywna. Ale Clay lubił, gdy ona przejmowała inicjatywę. Z początku sądziła, że ma słaby charakter i w takim przypadku absolutnie nie byłby dla niej odpowiedni. Potem jednak zdała sobie sprawę, że po prostu przyzwyczaił się do tego, iż siostra zawsze podejmuje decyzje i traktował podobne zachowanie Myrny jak rzecz naturalną. Prawdopodobnie od dawna szukał takiej kobiety, pomyślała. Nastawiła budzik i również zasnęła. Obudziła go o piątej, żeby mógł na czas zdążyć do pracy. Gdyby nie ja, pomyślała, z pewnością straciłby tę pracę i wałęsałby
się bez żadnych innych umiejętności, oprócz prowadzenia samochodów i dyżurowania w recepcji. Jak daleko by go to zaprowadziło? Nie miała pojęcia, co on by bez niej zrobił, zwłaszcza że Laura pracowała osiemdziesiąt godzin tygodniowo, a resztę czasu spędzała z Wesem Currierem. Clay nie miał nikogo oprócz Myrny. — Wstawaj i uśmiechnij się, kochanie. Przygotuję śniadanie. — Tylko kawa — mruknął, trzymając głowę pod poduszką. Myrna pogłaskała jego chłopięce plecy i poczuła przypływ czułości. Mężczyźni w gruncie rzeczy są tacy słabi i okropnie niezaradni w takich podstawowych sprawach jak gotowanie, pranie czy kupowanie skarpetek. Nie wiedzą nawet, jak się prawidłowo odżywiać. -— Potrzebujesz więcej niż tylko kawę — powiedziała zdecydowanym tonem. Przeciągnęła palcami po swoich prostych, czarnych włosach, włożyła kimono i zeszła do kuchni. — Co będziemy robić dziś wieczorem? — zapytała, kiedy siedział przy stole, zmagając się ze smażonymi jajkami i tostem. — Grają dobry film w... — Nie możemy się spotkać dziś wieczorem. Pójdziemy do kina jutro, jeśli chcesz. Błysk niepokoju pojawił się w jej szarych oczach. — Sądziłam, że mamy dziś randkę. — Nie pamiętam. — Spojrzał na nią zdziwiony. — Umówiliśmy się? Nie przypuszczałem. W każdym razie to nie ma znaczenia, prawda? Film będą grali również jutro wieczorem. — Powrócił do swej jajecznicy. — Wspaniałe śniadanie, kotku. — Co będziesz robił dziś wieczorem? — Będę grał w pokera. Chcesz zawiązać wstążkę na moim ramieniu na szczęście? — Rycerze nosili takie wstążki, kiedy wybierali się na pojedynek. — Brawo! Nie sądziłem, że o tym wiesz. — A czy ty wybierasz się na pojedynek? — Kto wie? Ci faceci są nieźli. Stawką mogą być duże pieniądze. — Czy Laura wie, że masz zamiar grać? — Jego twarz przybrała twardy wyraz i Myrna zrozumiała, że popełniła błąd. — W zasadzie to nie ma znaczenia — rzekła śpiesznie i dodała od niechcenia: — Baw się dobrze i kup dla mnie jakiś prezent, jeśli wygrasz. — Dzięki, kotku. Pogadamy wkrótce. — Wychodząc, pocałował ją w policzek, a w chwilę później wyjeżdżał już z podjazdu obok
domu Myrny i dziękował Bogu, że nie poddał się ckliwemu nastrojowi poprzedniego wieczoru. Nie był gotów, aby się angażować. Wolał, żeby wszystko pozostało, tak jak jest. Nadal brakowało mu podekscytowania towarzyszącego kradzieżom. Wdrapywania się na mury i przemykania jak cień przez mieszkania innych ludzi, przez chwilę jakby kontrolując ich życie. Brakowało mu nawet kradzieży kieszonkowych, dokonywanych wraz z Laurą w metrze. Ale zaprzestał tej roboty dawno temu. Nie dokładnie wtedy, gdy Laura z tym skończyła, ale wkrótce potem. Wszystko straciło urok, kiedy ona już nie robiła tego razem z nim, a zwłaszcza kiedy zaczęła mówić rzeczy sprawiające, że czuł się... podły. Zaczął sądzić, że... mógłby robić coś lepszego niż okradanie ludzi, których nie było w domu, żeby się obronić, albo opróżnianie kieszeni jakiegoś niezdary, który nie ma dość oleju w głowie, żeby trzymać portfel w wewnętrznej kieszeni marynarki, kiedy wchodzi do metra. „Wielkie rzeczy" — powtarzała szyderczo. „Prawdziwy bohater" — mówiła. Po pewnym czasie dotarło to do niego i zdał sobie sprawę, że nie chce już więcej zajmować się głupstwami. Laura miała rację. On jest stworzony do poważniejszych spraw. Zaczął zarabiać pieniądze. Najpierw w Filadelfii, a potem w Darnton. Było tu lepiej, niż się spodziewał. Bardzo tęsknił za Nowym Jorkiem i któregoś dnia tam wróci, ale w Darnton czuł się nieźle. Woził ludzi luksusowymi samochodami i mógł bawić się w udawanie, że należą do niego. Na pół etatu pracował w recepcji i pomagał przy wypłatach. Dobrze układało się z Laurą w ich apartamencie, choć ostatnio nie przebywał w nim wiele. Miał Myrnę, kiedy tylko jej potrzebował, a kilka miesięcy temu odkrył, że w Landing i innych okolicznych miasteczkach odbywają się całonocne rozgrywki w pokera organizowane przez kierowców, lokai i kucharzy zamożnych ludzi z eleganckiego nowojorskiego świata, mających letnie posiadłości w górach Adirondack. Przyzwoici faceci. Na ogół byli o wiele starsi od niego, ale z chęcią pozwalali mu się przyłączyć do gry, kiedy tylko miał ochotę. I szanowali go. Potrafił to wyczuć. Ostatecznie on również był szoferem. Jedyny kłopot polegał na tym, że ich pensje dwukrotnie albo
trzykrotnie przewyższały jego dochody, a oni grali o duże stawki. Ale co tam, myślał, jadąc groblą na wyspę. Kiedy pozna się na ich sztuczkach i szczęście zacznie mu dopisywać... wtedy zobaczą na co go stać. Bo dobrze to sobie przemyślał. Clay Fairchild zgarnie wszystko. W lotniczym klubie O'Hare, Currier znalazł fotel w cichym zakątku, przysunął do siebie telefon i wykręcił numer Laury w Darnton. — Tęsknię za tobą. Dzwoniłem z San Francisco wczoraj wieczorem, ale nikt nie wiedział, gdzie jesteś. — Pomagałam Kelly i Johnowi szukać czteroletniego chłopca, który wyszedł z jadalni, kiedy rodzice powiedzieli mu, że nie może jeść deseru. Nie wyszli za nim, ponieważ uznali, że należy mu się nauczka. Nie wiem, co to miała być za nauczka. Godzinę później nie mogli go nigdzie znaleźć. — A ty byłaś rozgniewana. Roześmiała się krótko. — Byłam wściekła. Biedny dzieciak siedział na przystani, popłakując, bo myślał, że będzie musiał spać w łodzi, skoro rodzice już go nie chcą. — Dlatego, że wyszedł z jadalni? — Dlatego, że nie zjadł swojego pstrąga i wtedy nie pozwolono mu zjeść deseru. Dlaczego ludzie robią dzieciom takie rzeczy? Dlaczego zmuszają je, żeby opychały się jedzeniem, którego one nie lubią, a potem karzą je, odbierając im swoją miłość? — Nie mam zielonego pojęcia. Może dzięki napchanemu brzuszkowi dziecko staje się bardziej kochane? Nie jestem ekspertem. Nigdy nie byłem niczyim ojcem. Czy wzięłaś go w ramiona, a on objął cię za szyję i położył ci głowę na ramieniu? — Tak. Dlaczego pytasz? — Bo mu zazdroszczę. Usłyszał w słuchawce jej śmiech. — Nadal jesteś w San Francisco? — Jestem w Chicago. Rzuciłem okiem na Salinger. — Aha. — Jest w złym stanie, Lauro.
— Wiedzieliśmy... wiedziałam o tym. Od wielu lat jest zaniedbany. Wykryłeś jeszcze jakieś nieprawidłowości? — To nie było możliwe w tak krótkim czasie. Należy przeprowadzić szczegółową ekspertyzę. Jak ważny jest dla ciebie ten hotel? — Ten właśnie chcę mieć. Widziałam sprawozdania na jego temat, Wes. Jest świetnie zlokalizowany. Będzie popyt na to, co chcę w nim urządzić. Główna konstrukcja jest solidna. — Nie możemy być tego pewni, dopóki nie zostanie sporządzona ekspertyza inżynieryjna. — Przed ponad rokiem konstrukcja była solidna. Mówiłam ci, przeglądałam raporty. Jeśli potrzebny będzie tylko remont... — Według moich wstępnych szacunków hotel jest wart dziesięć milionów dolarów. Zapadła cisza. — Spodziewaliśmy się, że tyle wyniesie cena sprzedaży. — Jeśli tylko Salingerowie będą chcieli go sprzedać. Mam zamiar polecić jednemu z moich pracowników, żeby ich wybadał. — Wes, proszę, nie zrób niczego, co mogłoby mnie łączyć z tym przedsięwzięciem. — Z tego powodu, że ja je finansuję? Moja droga, mnie nie przeszkadza, że stoję za kulisami. Zazwyczaj tak bywa, kiedy finansuję jakiś plan. Pomysł jest twój i ty powinnaś być reklamowana. Chcę tylko, żebyś zrobiła na tym pieniądze. — Nie życzę sobie rozgłosu. Mam zamiar być tylko pracownikiem korporacji hoteli, którą stworzę. Zamilkła nagle, a on zmarszczył brwi. — Ile hoteli mamy zamiar kupić? — Prosiłam cię o pomoc tylko przy jednym. — Ale inne są na horyzoncie. — Czy na twoim horyzoncie nie pojawia się wciąż coś innego? Czy nie tak doszedłeś do tego, co masz? — Ile hoteli ma posiadać twoja korporacja? — Cztery. — Nastąpiła chwila ciszy. Potem, tak jakby podjęła decyzję, Laura rzekła: — Wes, opowiem ci o tym wszystko, kiedy się spotkamy. Czy przyjedziesz wkrótce? Czekał, żeby powiedziała mu, że tęskniła za nim tak jak on za nią, ale nie powiedziała. — Dziś wieczorem będę w Nowym Jorku. Powinienem zdążyć
na kolację z tobą w piątek. Albo... mam lepszy pomysł. Może spotkamy się w Nowym Jorku? Tym razem cisza trwała tylko sekundę. — Zgadzam się — powiedziała Laura swobodnie. Currier był oszołomiony uniesieniem, jakie go ogarnęło. Poczuł się jak nastolatek, ale starał się mówić spokojnym głosem. — A więc w piątek po południu. Spotkajmy się na drinku 0 siedemnastej trzydzieści w Russian Tea Room. Zadzwoń do mojego majordomusa z samolotu. On wyśle szofera, który przywiezie cię z lotniska do mojego mieszkania, a potem do Tea Room. Jeśli nie uda ci się zadzwonić... — Wes. — Uśmiechała się. Poznał to po jej głosie. — Dam sobie radę. Przyjadę na czas. — Do piątku. — Do piątku — powtórzyła i gdy odłożyła słuchawkę, westchnęła ciężko. Musiała zaryzykować. Musiała mu powiedzieć. Nie mogła mieć sekretów przed Wesem. Będą pracować razem i miał zamiar powierzyć jej dwadzieścia milionów dolarów na dobry początek. To będzie w porządku. On jest biznesmenem i kilka minut temu powiedział, że chce tylko tego, aby ona zrobiła pieniądze. To nie było prawdą, ale nawet to jest w porządku, bo Wes Currier był taki ekscytujący. Znajdował się w centrum wielkich wydarzeń i odgrywał znaczną rolę w kształtowaniu ich na arenie międzynarodowej. Tym bardziej ekscytujące było pożądanie, które czuł w stosunku do niej. Może jest już gotowa do przeżywania podniet, pomyślała, i do współpracy z człowiekiem, który uważa nieuczciwych ludzi za zjawisko naturalne. Może to doskonały moment, żeby być absolutnie uczciwą. Ale drżenie, które ją ogarniało, było spowodowane jeszcze czymś innym i ona o tym wiedziała. Wiedziała już wtedy, gdy usłyszała, co mówi Currier o Chicago Salinger. Mimo wszystkich problemów związanych z tym hotelem, Wes zdecydował, że warto dążyć do jego zdobycia. Nie mówiłby o konieczności przeprowadzenia ekspertyz, gdyby sądził, że to strata czasu, gdyby uważał, że pomysł zakupu tego hotelu jest niedorzeczny lub gdyby sądził, że ona nie da sobie z tym rady. Traktował przedsięwzięcie poważnie, a to oznaczło, że można tego dokonać. Owenie, powiedziała w myślach, odkupimy twój hotel.
Padał ulewny, październikowy deszcz, gdy taksówka zajechała przed St. James Tower. Laura zerknęła na zamglony budynek, zanim odźwierny wpuścił ją do środka i poprowadził do windy, która zawiozła ją do apartamentu Curriera. Spóźniła się. Samolot miał opóźnienie. Ruch uliczny się ślimaczył. Ledwie zdążyła się rozpakować i wykąpać w srebrno-czarnej łazience, a już musiała wychodzić. — Szofer pana Curriera zawiezie panią, gdzie tylko pani sobie życzy — oznajmił majordomus, pomagając jej włożyć płaszcz przeciwdeszczowy. — Jeśli zechce pani poczekać tutaj albo w holu, to za pięć minut podjedzie. Zamierzała spacerem udać się do Russian Tea Room i pozwolić sobie na kilka chwil samotności przed spotkaniem z Currierem. Chciała odkryć na nowo, jakie to uczucie przebywać w mieście, którego nie widziała od prawie sześciu lat. Jednak spóźnienie i deszcz sprawiły, że Laura zmieniła decyzję. — Zaczekam tutaj — powiedziała i jak tylko majordomus wyszedł, zaciekawiona rozejrzała się po mieszkaniu. Pokoje były przestronne i wygodne. Wokół prostokątnych stolików do kawy stały głębokie sofy i włoskie lampy z nierdzewnej stali z czarnymi, stalowymi, obrotowymi ramionami. Wszystko było nowoczesne, drogie i wyglądało tak, jakby nikt tutaj nie mieszkał. Brakuje tu odrobiny nieładu, stwierdziła w duchu Laura, choćby zmarszczeń na poduszkach. Ale, oczywiście, dobry majordomus na to nie pozwoli. Zajrzała do jadalni, gdzie stało dwanaście krzeseł wokół lśniącego stołu, który pasowałby do sali konferencyjnej. Potem zerknęła do gabinetu Curriera i jego sypialni. Wtedy pierwszy raz ogarnął ją pewien niepokój. Dotychczas za bardzo się śpieszyła, by pomyśleć o czymkolwiek innym, oprócz samolotu kołującego w deszczu nad lotniskiem, taksówkarza jadącego ulicami i czyniącego daremne wysiłki, żeby przyśpieszyć. Marzyła tylko o tym, żeby wykąpać się, przebrać szybko i nie pozwolić Currierowi czekać. Ale teraz, gdy spoglądała na lśniące, hebanowe szafki i komody oraz na jego szerokie łoże przykryte czarno-białą kołdrą, zadrżała w przeczuciu zmiany. Wtedy właśnie w drzwiach pojawił się majordomus, mówiąc, że samochód podjechał. Laura odwróciła się i wyszła. Currier, czekając na nią, gawędził ze starszym kelnerem. Niewie-
lki hol wypełniony był gęstym, krzykliwym tłumem ludzi czekających na stoliki. — W samą porę — powitał Laurę z uśmiechem. Ujął jej dłoń i pocałował ją w policzek. — Nie moglibyśmy dłużej powstrzymywać tych tłumów. Po chwili usadowili się na czerwonych skórzanych krzesłach, w sali tak kolorowej jak olejne obrazy na ścianach. — Wyglądasz uroczo — powiedział Wes, ujmując jej dłoń w swoje ręce. — Zastanawiałem się, czy nie zmienisz zdania. — Nie przyszło mi to do głowy — powiedziała swobodnie, rozglądając się dyskretnie wokół. Currier zamówił wino i bliny z kawiorem i czekał, aż Laura zacznie zachwycać się przepychem lokalu, licznymi gwiazdami filmowymi i innymi osobistościami, które rozpoznała oraz tym, że jest z nim w Nowym Jorku. Kiedy mówiła, z uśmiechem pochylił się do przodu, aby lepiej słyszeć jej głos pośród głośnych rozmów i brzęku srebra o porcelanę. — Nie mogę wyobrazić sobie, jak mogłabym pójść z tobą do łóżka — wyznała, zamyślona. Odchylił głowę, zaskoczony. — Dlaczego nie? — zapytał, a potem rozzłościł się na siebie, bo powiedział to tonem nieśmiałego nastolatka, a nie mężczyzny przyzwyczajonego do dominowania. Uśmiechnęła się lekko. Wiedział, że go rozumie, mimo że on jeszcze nie zrozumiał jej. — Zgodziłeś się pomóc mi w kupnie hotelu i jestem ci za to wdzięczna. Jego twarz przybrała surowy wyraz. — Nie chcę twojej wdzięczności. Oczekuję, że będziesz zarabiać dla mnie pieniądze. Posłuchaj. — Pochylił się w jej stronę. — Ja nie kupuję seksu. Nigdy nie musiałem. Nigdy też nie wierzyłem w infantylne wyobrażenia, że prostytutka jest doskonałą nauczycielką dla młodego chłopaka. Zawsze uważałem, że potrafię być pociągający dla kobiety w każdym wieku. Robię to, na co mam ochotę i robię to szczerze. Nie prowadzę handlu wymiennego. — Nie powiedziałam tego, żeby cię obrazić — rzekła Laura, nie przepraszając go. Patrzyła na jego ręce obejmujące jej dłonie. Miał krótkie, silne palce. Potem podniosła głowę i napotkała jego
urażone spojrzenie. — Wiem, że nie chodzi o transakcję, ale może to tak wyglądać. — Dla kogo? Nikt o nas nic nie wie. — Ja wiem. Postępuję tak czy inaczej dla samej siebie, a nie ze względu na to, co mogą pomyśleć inni. — Wobec tego powinnaś znać mnie lepiej. — Nie niepokoiłam się z twojego powodu! Czy nie rozumiesz? Próbowałam zrozumieć własne uczucia. Ile w nich jest wdzięczności, a ile pożądania. W jego oczach znowu pojawiło się zdziwienie. — Ja cię pragnę. Nie pytam dlaczego. Odkryję to, kiedy się sobą nacieszymy. Jeśli tego nie odkryję, nasz romans nie potrwa długo, ale sądzę, że nie będziemy mieli takiego problemu. Ich rozmowa została przerwana, kiedy kelner w zielonej rubaszce nalewał wino i podawał bliny z kawiorem i śmietanką na ogromnych talerzach, w których odbijały sie jasne światła retauracji. W tym słynnym lokalu niczego nie robiono w półmroku lub po cichu. Było to miejsce, w którym zarówno potrawy, jak i osoby miały być widziane i zapamiętane. Ale oczy Curriera były skierowane tylko na Laurę. — Przyjechałaś do Nowego Jorku, bo wiedziałaś, że nadszedł czas, abyśmy zaczęli nasz romans. Skinęła głową, przypominając sobie dreszcz oczekiwania. — Tak myślałam, ale nie jestem pewna... — Z powodu swojej wdzięczności? A może z powodu mężczyzny, o którym pragniesz zapomnieć? — Z obydwu powodów. — Patrzyła mu w oczy. Nie pytała, skąd wiedział. Doświadczony mężczyzna musiał przypuszczać, że na tej wyspie, na jeziorze Champlain, Laura chciała zapomnieć o jakiejś przeszłości. Uśmiechnęła się. — Ale moja wdzięczność jest stosunkowo świeża. Odpowiedział uśmiechem, podziwiając jej refleks. Podniósł jej dłoń i pocałował ją. — Przyrzekam, że będziemy trzymali interesy i przeszłość z dala od naszej sypialni. Pomogę ci zapomnieć o jednym i drugim. Chcesz zjeść swój kawior, czy wyjdziemy od razu? Roześmiała się. Było coś niezwykle przyjemnego w poddawaniu się doskonałej pewności siebie, jaka cechowała Curriera. Miała
uczucie, jakby wtulała się w głęboką sofę, która ją obejmowała, chroniła i tłumiła hałas zewnętrznego świata. — Nie masz nic przeciwko temu, żebyśmy zaczekali? Nic dzisiaj nie jadłam i umieram z głodu. Roześmiał się wraz z nią, a potem spoważniał. — I tak chcę z tobą porozmawiać. Jest tyle rzeczy, o których ja usiłuję zapomnieć. Chciałbym, żebyś o nich wiedziała. — Ja również chcę się o nich dowiedzieć, ale nie dzisiaj, dobrze? To nasz pierwszy wieczór. Nie chciałabym zaczynać od przeszłości. Oznaczało to odłożenie rozmowy. — Jak sobie życzysz. Ale podczas tego weekendu... — Jutro albo w niedzielę. — Unieśli kieliszki i zaczęli jeść, delektując się potrawą, podczas gdy Wes opowiadał Laurze o Nowym Jorku, w którym się wychował. Opisywał miejsca dawno już należące do przeszłości, przytaczał anegdoty o sąsiadach i ludziach, którzy się nim opiekowali, gdy jego rodzice byli w pracy. Zawsze zdany był na siebie i Laura zaczęła rozumieć jego potrzebę dominacji. Jedynym sposobem na to, żeby czuł się bezpieczny w świecie, w którym nikt nie zwracał na niego zbytniej uwagi, było kontrolowanie wydarzeń wokół siebie. Musiał wiedzieć, co się dzieje, bo brał w tym udział. Skończyli kolację, a ponieważ szofer zaparkował limuzynę przed restauracją, wystarczyło kilka minut, żeby znaleźli się w mieszkaniu Curriera. Wziął ją w ramiona, jak tylko drzwi się za nimi zamknęły. Ich płaszcze przeciwdeszczowe opadły na podłogę. — Czy wiesz, kiedy pierwszy raz cię zapragnąłem? — Przytulił ją mocno i pocałował. Jego język zawładnął jej ustami.— Podczas naszego pierwszego śniadania w pensjonacie. — Gdy mówił, jego biodra ocierały się o jej biodra. — Przez cały czas rozglądałaś się i sprawdzałaś, czy jadalnia funkcjonuje bez zarzutu, a ja chciałem porwać cię w ramiona i sprawić, żebyś pomyślała, że jestem bardziej interesujący niż ten cholerny pensjonat. Laura roześmiała się, a potem przyciągnęła jego głowę i pocałowała go tak zachłannie jak on ją. Minęło już tyle czasu, odkąd pragnęła Paula, a potem tak długo nie odczuwała pożądania, że pierwsze dotknięcie ust Curriera i podniecenie związane z tym, że była znów obejmowana i kochana przez mężczyznę, spowodowało
niemal rozdwojenie jaźni. Nadal tkwiła w przeszłości, ale też była świadoma obejmującego ją mężczyzny, dotyku i głosu Wesa Curriera, delikatnego zapachu jego wody kolońskiej, miękkości jego kaszmirowej marynarki, ciepła jego warg. Miała wrażenie, że się unosi. Jej lekkie ciało reagowało na jego dłonie i usta. Na skorupie pojawiły się pierwsze pęknięcia. Czy to Wes ją wyzwoli? — A potem — szeptał, prawie nie odrywając ust od jej warg — w ciemnościach, tego ranka, kiedy powiedziałaś, że jeślibym się do ciebie odezwał, to mnie znajdziesz... — I znalazłam. — Jej słowa były niemal westchnieniem. Razem odwrócili się i przeszli przez korytarz do jego sypialni. Majordomus odwinął kołdrę na łóżku. Delikatne światło lampy łagodziło surowy wystrój pokoju. W okna dudnił deszcz. Currier zsunął żakiet Laury i wziął ją w ramiona. — Chcę sprawić, żebyś zapomniała o wszystkim — powiedział prawie szorstkim głosem. — Chcę, żebyś pozbyła się tego spojrzenia, które pokazuje, że myślisz o innych rzeczach, innych ludziach i nawet nie jesteś świadoma mojej obecności... Zwinne palce Laury rozwiązywały jego krawat. — Nie mów teraz o tym. Łóżko jest najlepszym miejscem, żeby zapomnieć. — Nie tylko łóżko! Do diabła, nie rozumiesz, chcę, żebyś mnie pragnęła w każdym miejscu. Chcę, żebyś myślała o mnie tak, że nie będzie już miejsca dla nikogo innego... — Wes, nie mów nic. Po prostu kochaj mnie. Proszę. Porozmawiamy później. — Pocałowała go, chcąc, aby zatopił się w miłości tak, jak tego pragnęła. Jego usta rozwarły się, jego język zareagował na pieszczotę jej języka, a po chwili jego ręce stały się znowu pożądliwe. Gorączkowo rozbierał ją, nie pozwalając pomagać. Odwiązał apaszkę na jej szyi i odpiął perłowe guziki bluzki, ściągając ją i jednocześnie odpinając stanik. Laura poczuła ciężar uwolnionych piersi. Po chwili ręce Curriera objęły je. Jego usta po kolei otoczyły sutki, a ona zamknęła oczy i pochłonął ją żar płynący z jego dotyku. Nie odrywając warg od jej ust, zsunął jej spódnicę z bioder. Laura chciała rozpiąć jego koszulę, ale nie pozwolił. Odsunął się od niej. Otworzyła oczy i zobaczyła, że zrzuca z siebie ubranie. Była zaskoczona, że poczuła chłód i osamotnienie, gdy nie czuła na sobie
jego rąk i ust. Lecz po chwili przytulił ją do siebie, odwracając w kierunku łóżka. Laura pozwoliła mu. Jej pożądanie było tak intensywne, że prawie nie zauważała, iż to on nadaje tempo. Currier wyciągnął się na łóżku obok niej, gładząc jej skórę. W końcu jego palce dosięgnęły małego trójkąta kasztanowych włosów między jej udami. Usta Curriera znowu pieściły piersi Laury, ssąc i liżąc jej twarde, wzniesione sutki. Jej oddech stał się przeciągłym westchnieniem, prawie jękiem. Próbowała przyciągnąć Wesa do siebie, ale nie pozwolił. Zawładnęły nią jego palce i usta. Uniesienie Laury wzrastało, aż wreszcie nie było już nic oprócz ognia płonącej żądzy, która przesłaniała wszystko inne. Wtedy Currier przykrył ją swym ciałem, a Laura poczuła cudowne ciepło jego ciężaru na sobie. Uniosła biodra i przyjęła go do środka. Czuła jego naprężoną męskość, pewność jego ruchów. Jej ciało poruszało się wraz z jego ciałem. Była zespolona z mężczyzną. Przez moment zastanawiała się, w jaki sposób przetrwała tak długo, nie tęskniąc za tym, aż wreszcie przestała myśleć. Tylko odczuwała, a jej ciało powróciło do życia. Większą część weekendu spędzili w łóżku, ale kiedy przestało padać, również spacerowali. Zwiedzali zakątki miasta znane Currierowi, tak odmienne od tych, w których wychowała się Laura. Można by przypuszczać, że to zupełnie inna planeta. Limuzyna Wesa toczyła się za nimi, kiedy spacerowali. Odwiedzali butiki mniejsze od starego mieszkania czynszowego Laury, ale cena sukienki była tam wyższa niż ich roczne komorne. Ceny obrazów w galeriach dwudziestokrotnie przekraczały sumę tego, co Ben potrafił ukraść przez wiele lat. Ale to wszystko wydawało się bardzo odległe. Laura i Currier przechadzali się z radością. Nowy Jork przemienił się w miasto skarbów, których piękno można było podziwiać, dotknąć, a nawet posiadać — bez strachu, winy lub niebezpieczeństwa. Currier przekonał Laurę, żeby pozwoliła mu kupić dla niej skórzane rękawiczki z perłowymi guzikami. — No, a teraz — powiedział Wes w niedzielę po południu, kiedy siedzieli w jego gabinecie na dwie godziny przed odlotem Laury do Burlington — posłuchajmy twojej historii. Jestem przy-
gotowany na wszystko. — Znowu zaczęło padać i majordomus rozpalił ogień. Siedzieli w głębokich fotelach przed kominkiem. Na stoliku pomiędzy nimi stały rodzynkowe ciasteczka. — Czy powiedziałem ci już, jak wiele ten weekend dla mnie znaczy? — Tak. — Uśmiechnęła się z roztargnieniem, zastanawiając się od czego zacząć. — Było wspaniale. O wiele cudowniej, niż... — Niż się spodziewałaś — dokończył, kiedy przerwała. — No więc, kim on jest? — To Paul Janssen. — Nazwisko zabrzmiało prawie obco w pokoju Curriera. Currier uniósł brwi. — Byłaś związana z całą tą rodziną? Laura zamierzała mówić dalej, ale słowa umknęły jej i spojrzała uważnie na Wesa. — Ty o wszystkim wiesz. Wiedziałeś cały czas i nic nie powiedziałeś. — A po cóż miałbym mówić? To twoja historia i sądziłem, że powiesz mi, kiedy będziesz na to gotowa. Moja droga — pochylił się w jej stronę i ujął jej dłoń — w większości miast pracują moi ludzie, których zadaniem jest informowanie mnie o stanie finansowym kluczowych korporacji. Nie było mowy, abym mógł przeoczyć relacje z procesu. To było w lipcu, wtedy kiedy się spotkaliśmy. Byłaś wtedy tak rozkojarzona, że ledwie zwracałaś na mnie uwagę. Jeśli nie byłoby nic innego, to już to skłoniłoby mnie do zastanawiania się nad tobą. Uśmiechnęła się lekko. — Kiedyś wiedziałam, jak ważną jesteś osobistością. Chyba zapomniałam. Zacząłeś zachowywać się jak kochanek i przestałam myśleć o twojej międzynarodowej reputacji. — Tak miało być. Nie chciałem, żebyś poszła do łóżka z reputacją. Ale przecież musiałaś wiedzieć, że proces będzie opisany w bostońskich i innych gazetach, zwłaszcza w Nowym Jorku i Los Angeles. — Nie chciałam o tym myśleć. — Wysunęła swoją dłoń z jego rąk i usiadła prosto. — Udawałam przed sobą, że nikt o tym nie wie. Nikt w Darnton o tym nie mówił. Wes nalał sherry do ich kieliszków. — Opowiedz mi teraz o tym.
— Znasz całą historię. — Chcę ją usłyszeć od ciebie. Zacznij od Nowego Jorku. Czy naprawdę byłaś złodziejką? Laura zarumieniła się. — Tak. — Dobrą? Roześmiała się bezwiednie. — Niezbyt dobrą. Zostałam złapana. Ale nie okradłam Salin-gerów. Ominęła czasy, gdy mieszkała w Nowym Jorku, opowiadając Wesowi o uczuciowym związku z rodziną Salingerów, o tym, że znalazła tam swoje miejsce i ludzi, na których jej zależało, bezpieczny świat i marzenia o przyszłości. Mówiła o Owenie i ich planach związanych z hotelami. Wspomniała o jego śmierci, odczytaniu testamentu i procesie. Ale Currier był człowiekiem, który przywiązywał taką samą wagę do tego, czego ludzie nie mówili, jak do tego, co powiedzieli. — Dlaczego właściwie znaleźliście się u Salingerów? Nikt o to nie pytał na procesie. Rollins powiedział Laurze z jakiego powodu. Feliks chciał, aby ujawniono jej przeszłość i pochodzenie, aby podważyć jej wiarygodność, ale nie mogli udowodnić niczego w związku z kradzieżą biżuterii, więc pominęli to podczas procesu. Ale Currier, króry niczego nie pomijał, poruszył tę sprawę. — Aby ich okraść — odparła Laura krótko. — Ale nie zrobiliśmy tego. Nie mogliśmy. Byli dla nas zbyt dobrzy. Zbyt wiele dla nas znaczyli. — Dlaczego właśnie Salingerowie, a nie ktoś inny? Odkryła prawdę do końca. — Ponieważ nasz starszy brat nas tam wysłał. Currier spojrzał przenikliwie. — Nie wspomniałaś o nim podczas procesu. — On nie miał nic wspólnego z testamentem Owena i nie chcieliśmy, żeby myślano, iż ukrywaliśmy coś jeszcze przez te wszystkie lata, gdy z nimi mieszkaliśmy. — Gdzie on teraz jest? — W Europie, od wielu lat. Currier przyglądał jej się uważnie.
— Może i nie miał nic wspólnego z testamentem Owena, ale miał coś wspólnego z oskarżeniami Feliksa. Laura również spojrzała mu w oczy. — Byłbyś lepszym oskarżycielem niż Carver Cheyne. Tak, nasz brat miał z tym coś wspólnego. Tego lata, kilka miesięcy po naszym przybyciu, okradł Salingerów właśnie tak, jak planowaliśmy. Prosiłam, żeby tego nie robił, ale nie posłuchał mnie. Podczas czytania testamentu Feliks oskarżył nas o kradzież i powiedział, że potem zostaliśmy nadal, aby nakłonić Owena do zmiany testamentu. — A rodzina mu uwierzyła i zmusiła cię do odejścia, a potem zabrała to, co Owen ci zapisał. Laura z kamienną twarzą wpatrywała się w ogień. — A twój brat uciekł do Europy i od tamtej pory go nie widziałaś? — Nie. — Ani nie tęskniłaś za nim? — Tęskniłam — odparła po chwili niskim głosem. Odwróciła się do Curriera i opowiedziała mu, jak Ben kiedyś opiekował się nimi. — Bardzo długo pragnęłam się z nim zobaczyć, ale z każdym mijającym miesiącem jest mi trudniej. Byłam taka rozgniewana i skrzywdzona, a potem tak bardzo czułam się członkiem rodziny Salingerów. A on mnie ostrzegał, wiesz? Ostrzegał, że im tak naprawdę na nas nie zależy. Teraz nie widzę już możliwości, żebyśmy znów byli bratem i siostrą. — Zabiorę cię do Europy — powiedział Currier. — Tam odbędzie się wspaniałe pojednanie i zapomnicie o przeszłości. Uśmiechnęła się. — Dziękuję, Wes. Co za uroczy pomysł. Kiedyś chciałabym pojechać do Europy, ale nie mam pewności co do pojednania... Najpierw jednak musimy kupić hotel. Jeśli nadal mi ufasz. Wstał, podszedł do jej fotela i podniósł ją. — Wierzę w ciebie. Ufam ci. Odbierzemy temu draniowi twoje hotele, a potem... Pocałował ją z namiętnością, która ożywiła na nowo spędzony wspólnie weekend i przekonała ją, że Wes mówi poważnie. Laura odpowiedziała równie silną namiętnością, ale potem odsunęła się od niego. — Wes, muszę zdążyć na samolot.
— Polecisz moim — powiedział szorstkim głosem. — Chciałaś przylecieć tu sama, ale pozwolisz mi zawieźć cię z powrotem. Wahała się tylko przez moment. — Podoba mi się ten pomysł — odparła i pocałowali się znowu. Kiedy Wes przytulał ją do siebie, Laura zdała sobie sprawę, że po raz pierwszy od wielu lat nie musi nic ukrywać. Mogła mówić to, co czuje i byś tym, kim zechce. Już nigdy nie będzie musiała się przemykać po polu minowym swoich kłamstw. Przepełniała ją wdzięczność dla Curriera. Był to już inny rodzaj wdzięczności, lepszy niż wdzięczność za pomoc w zakupie hoteli. Tę wdzięczność można by nawet pomylić z miłością. Ale nie chciała teraz o tym myśleć. Było na to za wcześnie. Wystarczało jej poczucie, że wraca do życia, że cieszy się nim tak jak on nią. I w ostatnim jasnym momencie, zanim ponownie zatopiła się w dotyku jego dłoni, warg i w obiecującym cieple jego ciała, przez umysł Laury przemknęła myśl pełna tryumfu i ulgi. Nareszcie uwolniła się od przeszłości.
Rozdział szesnasty Allison i Patrycja przeszły przez mieszkanie tam i z powrotem, podczas gdy właściciel zapalił lampy, rozświetlające ciemność deszczowego, październikowego popołudnia. Apartament mieścił się na drugim piętrze wysokiego, wąskiego budynku przy Prinzengracht. Kiedyś ta rezydencja należała do zamożnej rodziny, ale dawno już zamieniono ją na pięć apartamentów, po jednym na każdym piętrze. — Zdecydowanie nie dla ciebie — oświadczyła Patrycja. — Bardzo małe. — Tak samo jak Amsterdam. A mnie podoba się jedno i drugie. — Allison zwróciła się do właściciela, który stał w progu. — Odpowiada mi. Nawet meble są doskonałe. Wynajmuję je na miesiąc. Właściciel pokręcił głową. — Przykro mi. Mogę wynająć minimum na sześć miesięcy. — Nigdy nie robię aż tak dalekich planów. — Zaczęła wypisywać czek. — Możliwe, że zostanę tu tak długo, ale nie mogę tego gwarantować. Może zostanę nawet na rok — dodała z nerwową wesołością, co spowodowało, że kuzynka obrzuciła ją bystrym spojrzeniem.
— Chyba żartujesz. Twoja matka pomyślałaby, że jesteś z kimś związana i sprowadziłaby cię... — Miałaby rację — odparła Allison z nerwowym podnieceniem, na co Patrycja zmarszczyła brwi. Podała właścicielowi czek. — Przyjmie pan to, prawda? Chciałabym wprowadzić się jutro. Właściciel przyjrzał się czekowi. — Czy pani jest związana z hotelem Salinger? — Bardzo blisko. —Wybuchnęła perlistym śmiechem. —Jestem uczuciowo związana z tym hotelem. Patrycja wzięła ją pod rękę. — Zachowujesz się bardzo dziwnie. Chodź, zafunduję ci gorącą czekoladę albo coś mocniejszego. — Pani należy do rodziny Salingerów? — zapytał właściciel. — Mój ojciec jest prezesem przedsiębiorstwa. — Władczym gestem wskazała na telefon. — Proszę zadzwonić do kierownika hotelu, on zaświadczy. Wprowadzę się jutro. — Proponuję, żeby pani najpierw zadzwoniła i potwierdziła, że mieszkanie pani odpowiada. Allison westchnęła. — Nie miałabym takich kłopotów w Bostonie. Ale wiedziała, że miałaby. Właściciele domów byli wszędzie tacy sami, a ona pragnęła tylko, żeby wszystko w tym mieszkaniu było tak czarujące i podniecające jak cały Amsterdam, jak wszystkie chwile z Benem. — Podejrzewam, że dziś wieczorem znów się z nim spotykasz? — ni to spytała, ni to stwierdziła Patrycja, kiedy opuściły mieszkanie i stanęły w bramie, częściowo osłonięte przed deszczem dudniącym o brukowaną ulicę i pluszczącym w szarej wodzie kanału. Otworzyła parasol gniewnym ruchem i czekała, aż Allison otworzy swój. — Lekceważysz mnie w samym środku obcego kraju. Allison wybuchnęła śmiechem. — Znasz Amsterdam tak dobrze jak ja. — Szły wzdłuż Prinzengracht. Ich parasole łączyły się z innymi tworząc fantazyjny, falujący, ciemny dach. — I przypominam, że spędziłaś ostatnie trzy tygodnie z jakimś amerykańskim studentem. Słyszałam też, jak mówiłaś, że jesteś znudzona i że chcesz jechać do Paryża. No
i pytałam cię, czy nie masz nic przeciwko temu, żebym spędzała czas z Benem. — Przy dwóch pierwszych okazjach pytałaś. — A ty powiedziałaś, że potrafisz zająć się sobą i nie muszę prosić cię o pozwolenie, tak jakbyś była moją przyzwoitką. Och, nie kłóćmy się. Jestem zbyt szczęśliwa. — Nic o nim nie wiesz, a on ma fałszywy wzrok. — Wcale nie ma... — Założę się, że doskonale widzi bez tych okularów. Nosi je tylko po to, żeby ukryć oczy. — Patrycjo, jesteś podła. — A ty jesteś naiwna. — Cholera — mruknęła Allison. — Czułam się naprawdę szczęśliwa. Zatrzymała się. Deszcz dudnił na jej parasolu, kiedy tak stała bez ruchu, patrząc na jasno pomalowane, oszklone łodzie spacerowe kursujące po kanałach, zapewniając turystom najwspanialszą wycieczkę po Amsterdamie. Dziadek zabrał ją na taką przejażdżkę, kiedy pierwszy raz była w Amsterdamie. Miała wtedy osiem lat. Śmiali się, opowiadali dowcipy. Pamiętała, że to był uroczy dzień. Westchnęła. Łatwiej było być dzieckiem. — Wracam do hotelu — powiedziała do Patrycji, która niezdecydowanie przystanęła obok. — I dziś wieczorem rzeczywiście wychodzę z Benem. Patryq'a wzruszyła ramionami i szła obok. — Powinnyśmy wziąć hotelową limuzynę — marudziła po chwili. Przemokły mi nogi. — Nie miałam na to ochoty. — Mogłybyśmy wziąć taksówkę. — Nie mam na to ochoty. Przeszły przez pozostałe ulice w pośpiechu, nie rozmawiając. Kiedy dotarły do hotelu, przystanęły w holu, chwytając oddech. Krople kapały z ich okryć na orientalne dywany. — Masz zamiar się dąsać? — spytała Patryq'a. — Ostrzegałam cię tylko dla twojego dobra. Jesteś tak cholernie zakochana... — Dzień dobry — powiedział Ben, który, przechodząc przez hol zbliżył się do nich. — Czy mam przynieść ręczniki?
— Dla nas czy dla dywanu? — zapytała Allison z uśmiechem. — Myślałem o was. — Spojrzał na Patryq'ę. — Czy mogę coś dla pani zrobić, panno Salinger? — Nie. Dziękuję. Allison, idę na górę i zamówię herbatę. Jeśli będziesz miała ochotę mi towarzyszyć... — Paul! — krzyknęła Allison i przebiegła przez hol. Wszystkie głowy odwróciły się i zdegustowane spojrzenia śledziły jej chlupo-czące kroki i głośne powitanie. — Paul, na miłość boską, co ty robisz w Amsterdamie? Czy właśnie przyjechałeś? Zatrzymasz się tutaj? Och, jak to miło cię widzieć. Objął ją i uścisnęli się. — Wyglądasz na przemoczoną i zdrową — powiedział, trzymając ją przed sobą. — Siwiejesz — odpowiedziała oskarżycielsko. — I postarzałeś się. — Dotknęła zmarszczek po obu stronach jego ust. — Te są nowe. — Jestem starszy — przyznał się z uśmiechem. — Twoja mama zastanawia się, dlaczego nie ma od ciebie żadnych wiadomości. — O Boże, zachowujesz się jak kaznodzieja. Pokręcił głową. — Jak zwyczajny turysta. Witaj, Patrycjo! — Witaj, Paul. Co za niespodzianka. Czy wiedziałeś, że tutaj jesteśmy? — Leni mi powiedziała. Była u mojej matki, kiedy kilka dni temu telefonowałem z Genewy... — ...więc poprosiła cię, żebyś był dobrym harcerzem i sprawdził, co porabia Allison. — ...powiedziała, że jeśli planuję pojechać do Amsterdamu, to z pewnością zechcę się z wami zobaczyć. Bardzo chciałem się z wami zobaczyć i oto jestem. Czy spotkamy się na kolacji? Chciałbym wam kogoś przedstawić. — Ja nie przyjdę — odparła Patrycja. — Umówiłam się. Allison spojrzała na nią ostro. — Nie wspominałaś o tym wcześniej. — Ale ty przyjdziesz, prawda, Allison? — zapytał Paul. — Tak, jeśli też będę mogła kogoś przyprowadzić. Kogo masz zamiar mi przedstawić?
— Emily Kent. Odnalazła mnie w Rzymie jakieś sześć tygodni temu. Poznałem ją przed laty w Bostonie. Może już ją kiedyś spotkałaś. — Słyszałam to nazwisko. — Spojrzała mu w oczy. — Czy to coś poważnego? — Nie wiem. Za wcześnie, aby o tym mówić. — Gdzie ona jest? — Przebiera się w pokoju na górze. Ciągle to robi. A kim jest twój przyjaciel? — To Ben Gardner. — Odwróciła się i spojrzała w głąb holu. — Do diabła, odszedł. To było bardzo nieuprzejme z mojej strony. Odbiegłam i zapomniałam o nim. Czy nie będziesz miał nic przeciwko kolacji z nieznajomym? — Nie, jeśli i ty nie masz nic przeciwko temu. — A więc przyjdź z Emily do naszego apartamentu o siódmej. Pójdziemy do restauracji Excelsior, chyba że nie lubisz francuskich restauracji. — Doskonale. Emily będzie zachwycona. — Paul pocałował Allison w obydwa policzki. — Wyglądasz na znacznie szczęśliwszą, niż byłaś w domu. — Jestem o wiele szczęśliwsza. Wszystko jest cudowne. A ty? Wzruszył ramionami. — Nie jest cudownie. — Zapadła chwila ciszy.— Miałaś jakieś wiadomości od Laury? — Nie. — Nawet nie wiesz, gdzie ona jest? — Nie chcę wiedzieć. Do zobaczenia o siódmej. Wszyscy zachowujemy się jak zdradzeni kochankowie, myślał Paul, wchodząc do windy. Zastanawiał się, jak mogliby zachowywać się inaczej. Gdyby tylko zaufała im i powiedziała prawdę. Wszyscy kochali ją wystarczająco mocno... Bzdury — powiedział cicho, kiedy dotarł do swojego piętra i wszedł do pokoju. Jak bardzo by ją kochali, gdyby powiedziała im, że zjawiła się, żeby ich okraść, a potem została, żeby wyciągnąć od Owena, co się da? Laura Fairchild by tego nie zrobiła. Nie taka Laura Fairchild, jaką znał. Właśnie w tym miejscu zawsze przerywał swoje myśli, ponieważ
Feliks miał dowody, a Laura przyznała, że to prawda, co oznaczało, że Paul Janssen, tak jak reszta rodziny, został oszukany przez bardzo sprytną aktorkę. Uroczą, bardzo kochaną aktorkę, pomyślał Paul z bólem. Nie chciał w to wierzyć, ale zawsze właśnie to przychodziło mu do głowy. — Witaj — powiedziała Emily, kiedy otworzył drzwi i wszedł do środka. Siedziała przy biurku. Jej jasnowłosa głowa rysowała się wyraźnie na tle okna. Zdjęcia Emilly, zrobione przez Paula w ubiegłym miesiącu, były rozłożone na biurku i poprzypinane do ścian. Było ich prawie czterdzieści. Emily pozowała w wieczorowej sukni, garsonkach, strojach sportowych i przejrzystych szlafroczkach. Przybierała profesjonalne pozy: w pomieszczeniach i na powietrzu, na tle zabytkowych budowli i nowoczesnych drapaczy chmur, w górach i gęstych lasach Szwajcarii, które były tłem dla jej doskonałego piękna. Odłożyła zdjęcie, które oglądała. Wstała i pocałowali się delikatnie. — Zgadnij, kto przed chwilą telefonował. — Nie mam pojęcia. Czy ktoś wie, że jesteśmy w Amsterdamie? — Barry Marken wie. To nasza najlepsza okazja. Zobaczyłam jego nazwisko na liście gości i zadzwoniłam dziś rano, a on właśnie oddzwonił. Jemy dziś z nim kolację. — Zaplanowałem już, że zjemy kolację z moją kuzynką. — Paul, z nią możemy zobaczyć się w każdej chwili, a Barry jutro wyjeżdża. — Czy dowiem się, kim on jest? — Jest twoim przyjacielem! — stwierdziła z nagłym rozdrażnieniem. — To ty mi o nim opowiadałeś. Jestem pewna, że wspominałeś o nim przynajmniej dwa razy. Dlatego do niego zadzwoniłam. A on był bardzo miły... Paul, on jest twoim przyjacielem, prawda? Jest wydawcą magazynu Eye i właścicielem Agencji Marken. — Przypominam sobie. Spotkaliśmy się kilka razy w Nowym Jorku. On jest znajomym, nie przyjacielem. — Nie powinnam była do niego dzwonić. — Jej głos był pełen bólu. — Zachowałam się nieodpowiednio. — Nie przejmowałbym się tym. Z pewnością nie poczuł się obrażony, skoro umówił się na kolację. Ale może powinniśmy raczej zaprosić go tu na drinka. Chcesz, żeby zerknął na fotografie, a przecież nie zrobi tego przy stole.
— Tak, ale ja chciałabym nawiązać z nim więcej niż tylko służbowe stosunki. Chcę, żebyśmy zawarli prawdziwą przyjaźń. Nie wystarczy, żeby myślał o mnie tylko jako o wspaniałej modelce, a o tobie jako o genialnym fotografie. Rozbawiony Paul rzekł: — Mógłby gorzej o nas myśleć. — Potem wzruszył ramionami. — Dobrze, zadzwonię do Allison. Spotkamy się innego wieczora. — Dziękuję, kochanie. — Uśmiechnęła się do niego. Kiedy telefonował, przyznał w duchu, że jest doskonała. Emily Kent była kobietą bez wad. Jedynaczka z zamożnej, kochającej, starej bostońskiej rodziny miała wszystko. Posiadała niewielu przyjaciół, co dziwiło Paula, i nie wyszła za mąż, choć bywała związana z kilkoma wybitnymi mężczyznami z Bostonu i Nowego Jorku. Miała prawie trzydzieści lat, tak jak Paul, ale jej uroda nie poddawała się działaniu czasu. Ani słońce, ani śmiech, ani nawet zmartwienie nie pozostawiały śladu na jej alabastrowej skórze, zaokrąglonych policzkach i wilgotnych ustach. Cudownie przechylała głowę. Miała błyskotliwe spojrzenie, które było sprzeczne z naiwnym błękitem jej oczu. Tę właśnie dwoistość podkreślał Paul w swoich fotografiach. Od pięciu lat jej hobby było pozowanie w dobroczynnych pokazach mody. Po swych dwudziestych siódmych urodzinach, kiedy nikt odpowiedni nie oświadczył się o jej rękę, zaczęła traktować poważnie pracę modelki i w ten oto sposób hobby stało się karierą. — Wypijemy z nimi drinka — powiedział Paul, odkładając słuchawkę. — Przyjaciel Allison wyjeżdża jutro z miasta, a jej bardzo zależy, żebyśmy go poznali. — Kto to jest? — Ben Gardner. — Skąd pochodzi? — Nie powiedziała. Jesteśmy umówieni na siedemnastą trzydzieści. O której mamy spotkać się z twoim przyjacielem Marketem? — Markenem, kochanie. I on jest naszym przyjacielem lub wkrótce będzie. O siódmej. Gdzie umówiłeś się na drinka?
— Tutaj, w klubie. — Dobrze. Mogę przebrać się na kolację po powrocie z zakupów. — Włożyła swój kapelusz przeciwdeszczowy. — Paul, nie chcę cię krytykować, ale nie zapominaj już więcej nazwiska Barry'ego, dobrze? Zwłaszcza w jego obecności. To nie jest pochlebne dla nikogo, a Barry może być mi ogromnie pomocny. I tobie również, a przecież tego właśnie chcesz, prawda? — Najważniejsze, żeby pomógł tobie, jeśli może. Paul milczał, kiedy jechali taksówką na Beethovenstraat. Emily słyszała, że otworzono tam nowy sklep. Nie był pewien, czego chce. To było sedno problemu. Nie wiedział i nie dbał o to. Nic go nie inspirowało, nic nie wzbudzało jego pasji do pracy ani chęci do zabawy, tak jakby jego istota odmawiała kontaktu z całym światem, ponieważ go skrzywdzono i ponieważ on zadał ból. W udekorowanym satyną butiku Valois Emily przymierzała kapelusze, a Paul patrzył. Rozsiadł się obok w fotelu i obserwował jej odbicie w potrójnym lustrze. Pełna twarz i dwa doskonałe profile, jak z obrazka. Automatycznie ułożył swe palce w kształt obiektywu. W kręgu z kciuka i palca wskazującego umieścił potrójny wizerunek Emily. Uśmiechnęła się do niego w lustrze, wiedząc, co on robi. — Jaka szkoda, że nie zabrałeś swojego aparatu. Nieczęsto zdarza ci się oglądać mnie w potrójnym wydaniu. Opuścił rękę. — Chciałbym zrobić ci nową serię zdjęć. — Oczywiście, kochanie. Kiedy tylko zechcesz. Jest doskonałą modelką, pomyślał. Mogła stać lub siedzieć godzinami w takiej pozie, jaką dla niej wybrano i była wtedy najszczęśliwsza. W centrum czyjegoś wzroku albo obiektywu. Nawet nie pytała, co nowego znajdzie się na zdjęciach. Dla niej ważne było jedynie to, że ją fotografowano. Nowe zadanie sfotografowania Emily w potrójnym lustrze, by pokazać trzy jednoczesne wizerunki doskonałości, wywołało u Paula iskierkę zainteresowania. Wiedział, że to przerwie przynajmniej na chwilę jego niepokój i znudzenie. — Może poczekam, aż przywieziesz swój aparat? — zapytała.
— Nie. Możemy tu wrócić jutro. — Spojrzał na zegarek. — Chciałbym kupić podarunek dla Allison. — Ma urodziny? Rozbawiło go to pytanie. — Nie sądzę. Chcę jej coś kupić, bo ją kocham i cieszę się, że ją spotkałem. — To brzmi tak kapryśnie. Przezenty kupuje się z okazji szczególnych dni. — To szczególny dzień — odparł krótko. Zaczekał, aż Emily zapłaci za swoje kapelusze i polecił, aby dostarczono je do hotelu. — Chyba się na mnie nie gniewasz, prawda? — spytała, kiedy dreptali poprzez deszcz do czekającej taksówki. — Nie miałam zamiaru cię pouczać. — Możesz mnie pouczać, kiedy tylko zechcesz. To nie jest zabronione. I nie gniewam się. Przysunęła się do niego na tylnym siedzeniu i wzięła go za rękę. Zaczęła opowiadać o zmianach, jakie zaszły w Amsterdamie od czasu, kiedy była tu ostatni raz. Po chwili śmiali się razem i Paul zapomniał o swojej irytacji. Paul wiedział, że musi strzec się kuszącej uległości Emily. Potrzebował towarzystwa, a nie służalczości, tym niemniej nie mógł zaprzeczyć, że kobieta zgodna i skora do okazywania względów wpływa bardzo kojąco. Działa jak narkotyk, pomyślał. Mężczyzna może przyzwyczaić się do głaskania. To było coś, czym Allison gardziła. Mógł zauważyć to za parę chwil, kiedy usiedli przy stoliku w klubie hotelu Salinger. Było mnóstwo ludzi. Rozbrzmiewał wielojęzyczny gwar. Mężczyzn intrygowały kobiety ubrane w ekstrawagancko i wręcz dramatycznie zaprojektowane stroje z Mediolanu i Paryża. Allison nie zwracała na nie uwagi. Rozmawiała z Emily. — Nigdy nie sprzeczasz się z Paulem? — zapytała z przesadnym zdziwieniem. — Czy to nie jest okropnie nudne? — Paul nigdy nie jest nudny — odparła poważnie Emily. — Poza tym istnieją pewne sposoby, żeby go o czymś... przekonać. Allison spojrzała na nią ostro, a Emily powiedziała sobie w duchu, że musi być ostrożniejsza. Ostatecznie to ulubiona kuzynka Paula.
— Gdzie jest twój przyjaciel? — zapytał Paul. — I Patrycja? — Patrycja zdecydowała, że nie przyjdzie. Ben powinien przyjść. Chyba go coś zatrzymało. Allison miała na sobie długą, czarną suknię bez rękawów. W jej uszach i na szyi lśniły diamenty. Paul podziwiał piękno jej rysów, przy którym uroda Emily stawała się banalna. — Ben Gardner — powtórzył w zamyśleniu. — Jest Amerykaninem? Brytyjczykiem? Co robi w Amsterdamie? — Jest Amerykaninem. Pracuje tutaj. — W Amsterdamie? — W tym hotelu. Jest szefem ochrony. Zarumieniła się. Czekała na komentarz Paula, ale on nie powiedział nic. Emily również milczała. Jedno spojrzenie wystarczyło jej, aby zorientować się, że Paul nie byłby zadowolony, gdyby powiedziała, co myśli na temat córki Salingera spoufalającej się z pracownikiem. Allison wstała śpiesznie na widok wysokiego mężczyzny zmierzającego w ich stronę. — Ben — powiedziała głosem trochę wyższym niż zazwyczaj — poznaj mojego kuzyna, Paula Janssena, i Emily Kent. A to Ben Gardner. Uścisnęli sobie dłonie. Obaj mężczyźni byli tego samego wzrostu i mieli zgrabne, muskularne figury, ale tu podobieństwo się kończyło. Ben miał jasną cerę, blond włosy i niebieskie oczy, ukryte za okularami w rogowej oprawie. Paul miał bardzo ciemną karnację, ciemne i gęste, trochę potargane włosy, czarne, głęboko osadzone, przenikliwe oczy. — Miło mi cię poznać — powiedział, Ben zastanawiając się, co Laura sądziła o Paulu Janssenie i co on sądził o Laurze. — Allison mówiła mi o tobie, ale nie wiedziałem, że jesteś w Europie. — Obawiam się, że to moja wina. Straciłem kontakt z tak wieloma osobami. Czy długo tutaj mieszkasz? — Dwa lata w Amsterdamie, a w Europie pięć. — To długi czas spędzony poza domem. — Ty też spędzasz wiele czasu poza domem. Paul wzruszył ramionami. — Zawsze podróżowałem. Gdzie mieszkałeś, zanim przyjechałeś do Europy?
— W Nowym Jorku. Allison mówiła mi, że wasze rodzinne miasto to Boston. — Tak było. Nie jestem pewien, dokąd wyruszę w dalszą drogę. Może do Nowego Jorku? Masz zamiar tam wrócić? — Nie wiem. — A twoja rodzina? Ben rozłożył ręce. — On nie ma żadnej rodziny — wtrąciła Allison. — Nie potrafię sobie wyobrazić, jak to jest. — W każdym razie nie była to liczna rodzina. Niektórzy zmarli, a niektórzy... zniknęli. — To bardzo dramatyczne — powiedział Paul z uśmiechem. — Było. Przeżyliśmy wiele burzliwych chwil. — I przyjechałeś do Europy. Ben skinął głową. — A ty? Czy wyjechałeś z powodu niesnasek rodzinnych? — Opowiedziałam Benowi coś niecoś o nas — szepnęła Allison do Paula tonem niemal przepraszającym. — Ale nie o tobie i... O tobie niewiele. Opowiedz sam, jeśli sobie życzysz. — Chciałbym to usłyszeć — powiedział Ben. Paul pokręcił głową. — Dawne dzieje. Nie opowiadam o tym. Wolałbym posłuchać twojej historii. Nieczęsto się zdarza, że cała rodzina rozpada się z powodu... Czy to była jakaś kłótnia? — Zdrada — powiedział Ben i spostrzegł zaskoczenie, a potem smutek w oczach Paula. — To samo przydarzyło się w twojej rodzinie. — Może to taka ogólna prawidłowość — rzekła Allison i roześmiała się nerwowo. — Mam nadzieję, że nie — odparł Ben smutno. Ben wzbudził sympatię w Paulu. Zanadto wypytywał o jego rodzinę, ale wybaczyłby mu to łatwo, bo zauważył głębię w jego oczach, kiedy spoglądał na Allison. Była w nim śmiałość, którą Paul podziwiał. Tak jakby Ben mierzył się ze światem, który ma zamiar zagarnąć. Ale były w nim też cechy poszukiwacza starającego się znaleźć rzeczy zagubione lub jeszcze nieosiągalne. Prawdopodobnie z tego powodu wydał się Allison atrakcyjny, rozważał Paul. Miał nadzieję, że kuzynka nie zamierza podejmować nowego planu
uczynienia czyjegoś życia lepszym. Pomyślał jednak, że to niewykluczone. Z tego względu i dlatego, że spodobał mu się Ben Gardner, Paul chciał poznać go bliżej. — Może umówimy się któregoś dnia na obiad? — zaproponował. — Czy będziesz mógł wygospodarować trochę czasu? — Mógłbym, ale jutro wyjeżdżam na dwa tygodnie do Londynu. — To niedobrze. Nie zostaniemy tu tak długo. — Więc umówimy się następnym razem, kiedy będziecie w Amsterdamie. — Och, Paul, zostańcie tu dłużej — poprosiła Allison. — Cóż innego macie do roboty? — Paul chce pracować — rzekła Emily. — Chcemy wspólnie pracować. — Paul? Pracować? Od kiedy? — Allison spostrzegła gniewne spojrzenie Paula. — Przepraszam. Odmieniłeś się? — Rozważam to — odparł łagodnie i spojrzał na Bena. — Jak często odwiedzasz Stany? — Od czasu do czasu. Niezbyt często. Ale możliwe, że to się zmieni. — Jeśli tak, to odszukaj mnie. — Wyciągnął swoją wizytówkę. — To moje biuro kontaktowe w Bostonie. Będą wiedzieli, gdzie jestem. Ben wyjął swoją wizytówkę. — To na wypadek, gdybyś znowu zawitał do Amsterdamu. — Uśmiechnęli się z wzajemną sympatią. Paul i Emily zasiedzieli się w klubie dłużej, niż planowali. Wszyscy czworo rozmawiali o Europie, popijając wino, chrupiąc holenderski ser i krakersy, aż Emily ponagliła stanowczo: — Paul, czas na nas. — Wszyscy wstali i pożegnali się. Przed hotelem Paul i Emily wzięli taksówkę, a Ben i Allison ruszyli spacerem wzdłuż Rokin, trzymając się za ręce. Deszcz przestał padać. Powietrze było świeże i chłodne. — Nie powiedziałaś im, że za parę dni przyjedziesz do mnie do Londynu. — Przyjdzie na to czas. I tak widziałam, że Paul odgaduje moje plany. — A masz jakieś plany? — Być może. Mam ci coś do powiedzenia.
Przez moment poczuł niepokój i zatrzymał się. — Czy coś się stało? — Masz na myśli coś złego? Oczywiście, że nie. Zbyt często myślisz o złych rzeczach, Ben. Chcę, żebyś myślał o rzeczach przyjemnych. — Wzięła głęboki oddech. — Wynajęłam dziś mieszkanie. — Spojrzał na nią przenikliwie. — Wynajęłaś... — Przy Prinsengracht. Bardzo ładne i bardzo małe, ale wystarczająco duże, abyśmy mogli poznać się o wiele, wiele lepiej. Uśmiechnął się szeroko. — Typowa Amerykanka. Bierzesz sprawy w swoje ręce. — Czy to dobrze? — To wspaniale. Mieszkam w Europie tak długo, że zapomniałem już, jaka jest cudowna Ameryka. Ale co z Patrycją? — Wyjeżdża do Paryża. Mówi, że sześć tygodni to więcej, niż potrzeba na pobyt w Amsterdamie. Ja się z tym nie zgadzam. Ben wziął ją pod brodę i popatrzył jej w oczy. — To nie jest tylko kaprys? To coś, czego chcesz naprawdę? W duchu Allison odpowiedziała: „Ty jesteś tym, czego naprawdę chcę". — Może to kaprys. Ale jeśli tak, to cieszmy się nim, dopóki trwa — usłyszał. Allison zastosowała zmodyfikowaną zasadę: „Usta milczą, dusza śpiewa". Patrzył jej w oczy jeszcze przez chwilę. — Chciałbym coś ci kupić. Mam taki zamiar od dłuższego czasu. Zróbmy to teraz, przed kolacją. — Ja niczego nie chcę — zaprotestowała. — Chcę tylko, żebyśmy mieli więcej czasu dla siebie. — Zadbałaś o to. Pozwól, że teraz ja o coś zadbam. — Zdecydowanie ujął ją pod rękę i ruszyli żwawo w dół Rokin. — Ben teraz wszystko jest zamknięte. — Zamykają za piętnaście minut. Jeśli się pośpieszymy, to nam się uda. — Kto zamyka? Uśmiechnął się tylko i przyśpieszył kroku. Po kilku minutach Allison znalazła się przed ogromnym, marmurowym, łukowatym wejściem do Amsterdamskiego Centrum Diamentów. Niektórzy
pracownicy wychodzili już do domów, ale kierownik powitał Bena serdecznym uściskiem dłoni. — Mam zaszczyt przedstawić pannę Salinger — powiedział Ben. — Allison, to jest Claus Cuyper. Czy przyszliśmy za późno, żeby kupić coś dla panny Salinger, Claus? — Jeśli nie życzysz sobie wycieczki z przewodnikiem, to masz jeszcze czas. — Doskonale. Allison, czy zechciałabyś coś wybrać? Potrząsnęła głową. Czuła się nieswojo. Od momentu, w którym powiedziała Benowi o mieszkaniu, wszystko zaczęło dziać się tak szybko i to w kierunku, jaki wskazywał Ben, nie ona. Nie była pewna, czy chce dostać diament od Bena. W każdym razie nie wiedziała, czy chce go dostać już teraz. Chciała się nad tym zastanowić. Ale nie mogła wprawiać go w zakłopotanie w obecności Clausa Cuypera. — Przyjrzę się szlifierzom — mruknęła i odeszła, zostawiając mężczyzn samych. W jasno oświetlonym pomieszczeniu mężczyźni i kobiety w bluzach roboczych siedzieli na krzesełkach przy długich stołach, tnąc i szlifując diamenty, które wcześniej zostały sklasyfikowane przez ekspertów co do wagi, koloru i sposobu przycięcia. — Mam nadzieję, że będziesz go nosiła — powiedział Ben, przerywając jej obserwację. — Claus miał ten jeden już wykończony i o takim właśnie myślałem. — Otworzył jej dłoń i położył na niej maleńki klejnot. Wyglądał on jak kryształ o lekkim białym odcieniu, mniejszy niż karat, w srebrnej oprawie tak delikatnej jak koronka. — Jest przepiękny — powiedziała ciepło. Wiedziała, że nie może go nie przyjąć. Był skromny, w doskonałym guście i był to wisiorek, a nie pierścionek. To podarunek od dobrego przyjaciela, który miał powody, by wierzyć, że stanie się kimś o wiele bliższym. Był to prezent od szczęśliwego mężczyzny. On jest szczęśliwy, pomyślała Allison. O wiele szczęśliwszy niż wtedy, gdy go poznałam. Zapięła srebrny łańcuszek na szyi. — Dziękuję. Będę go nosiła tak często, że znudzi ci się patrzenie na niego. — Do tego czasu kupię ci już inny. — Ujął jej twarz w swoje dłonie i pocałował ją szybko, bo nie lubił publicznie okazywać swoich uczuć. — Kocham cię, Allison — powiedział.
Kolędnicy śpiewali przed biurem wydawcy magazynu mody Eye na Manhattanie. Sztuczna choinka w jego gabinecie obwieszona była mnóstwem oczu z papier mâché, których źrenice świeciły czerwonym, zielonym i białym blaskiem dzięki maleńkim żarówecz-kom umieszczonym wewnątrz. Emily zerknęła na nie, pomyślała, że są w fatalnym guście i spojrzała w inną stronę. — Barry polecił, żebym przyszła prosto do pana — powiedziała do wydawcy Eye, który kiedyś, mieszkając w dzielnicy włoskiej, nosił nazwisko Jock Flyn, ale przenosząc się do Rockefeller Center stał się Jasonem d'Or. — Powiedział, że nie śmiałby narzucać panu swoich decyzji. — Powiedział pani również, żeby mi pani tego nie powtarzała — rzekł Jason swym wysokim, wibrującym głosem, z zimnnym uśmiechem na ustach. — Ale pani zdecydowała się powtórzyć, bo myślała pani, że to wpłynie na przyjacielskie stosunki między nami. Emily milczała. Miał rację, ale był w tak samo złym guście, jak jego gabinet. — No cóż. Zobaczmy, co pani tu ma. — Jego głos ożywił się. — Barry nie przysyła mi ludzi ze swoimi marnymi dowcipami, jeśli nie jest naprawdę pod wrażeniem. Otworzył skórzaną teczkę ze zdjęciami. Emily nalegała, żeby przynieść ją osobiście, choć Barry tłumaczył jej, że fotografie powinny być wysłane z jego agencji, a ona powinna zostać w domu. — Nie mogę zostać w domu — zaprotestowała. — Najlepiej radzę sobie w kontaktach osobistych. Pamiętasz, jakie dobre wrażenie zrobiłam na tobie w Amsterdamie? — To fotografie twojego przyjaciela Paula zrobiły na mnie wrażenie w Amsterdamie — mruknął Barry. Chciał się z nią przespać, ale pozostała wierna Paulowi. — Kontakty osobiste nie miały z tym nic wspólnego. — Nie możesz być tego pewien. Miałam na ciebie wpływ. I na Jasona d'Or — o Boże, co za nazwisko — też będę miała wpływ. — Nie mów mu, że nie podoba ci się jego nazwisko albo jego choinka. — A co jest nie w porządku z jego choinką? — Zobaczysz. Jason skończył przeglądać teczkę i zaczął od nowa, przewracając wolno kartki.
— Ma pani szczęście do dobrego fotografa — powiedział wreszcie. — Rewelacja. — Fotograf czy modelka? — zapytała Emily, zanim zdołała się powstrzymać. — Jedno i drugie. Ładnie uchwycono tu niewinność, tak jakby pani tylko udawała doświadczoną. — Albo odwrotnie — odparła wesoło. Wzruszył ramionami. — Przypuszczam, że Barry powiedział pani, że mamy modelki, z którymi regularnie współpracujemy. — Powiedział mi, że ciągle szukacie nowych twarzy. — Żebyśmy mogli je wykorzystać, jeśli zajdzie taka potrzeba. Emily wzięła oddech. — A kiedy to nastąpi? — spytała, usiłując ukryć złość. — Nie mam pojęcia. — Zamknął jej teczkę. — W tej chwili pracujemy nad majowym wydaniem. Nie wiem, czego będziemy potrzebowali do czerwcowego numeru. Niewykluczone, że skontaktujemy się z panią. — Otworzył drzwi swego gabinetu i stał w nich, czekając. Emily sztywno wstała i wzięła teczkę. — Dziękuję, że poświęcił mi pan czas. — Zachowywała się uprzejmie, ale w duchu przeklinała. — Jak on śmiał? — irytowała się, kiedy wróciła do apartamentu Paula. Mieszkała z nim od ich powrotu z Europy do Nowego Jorku. — Barry mnie polecił. Nie przyszłam do niego jako nowiquszka. Jestem członkiem rodziny Kent z Bostonu, a nie kimś z ulicy. Za kogo on się uważa, traktując mnie w ten sposób? Paul rozpalał ogień w kominku. Kiedy płomienie buchnęły, zamknął kratę kominka i objął Emily. Pocałowała go, ociągając się. — Słyszałeś, co mówiłam? — zapytała. — Słyszałem. — Odsunął się od niej. — Drink mógłby ci pomóc. — Stojąc przy małym barku umieszczonym w niszy, Paul nalał dwa kieliszki martini. — A teraz usiądź. Wygląda na to, że wkroczyłaś prosto na pole bitwy. — Co to ma znaczyć? — Niewykluczone, że twój stary przyjaciel Barry i nowy przyjaciel Jason prowadzą wojnę o to, do kogo należy podejmowanie
decyzji. Jasonowi nie podobało się, że Barry wysłał cię prosto do niego, zamiast przestrzegać ustalonej procedury. — Jakiej ustalonej procedury? — Wiedziała jakiej. Było to widać na jej twarzy. — Barry powiedział ci, że agencja powinna przesłać twoją teczkę ze zdjęciami. Zacisnęła gniewnie usta. — Wśród ludzi cywilizowanych indywidualne podejście znaczy o wiele więcej. — Może i masz rację, ale on cię ostrzegał. Czy oni są kochankami? — Nie sądzę. Barry chciał mnie uwieść. — Naprawdę? Co za rozsądny facet. Roześmiała się i poczuła się lepiej. — On nie może się z tobą równać i wie o tym, albo przynajmniej wie, że ja tak myślę. Mogę prosić o jeszcze jednego drinka? Podszedł do baru. — Zarezerwowałem kolację w Le Cirque. — Niemożliwe. Musiałbyś tam zadzwonić trzy tygodnie temu. — Dwa tygodnie temu. — Naprawdę zrobiłeś tę rezerwację? Czy jest ku temu jakaś specjalna okazja? — Twoje urodziny w przyszłym tygodniu, a potem gwiazdka. Czy potrzeba czegoś więcej? — Mógłbyś też poprosić mnie o rękę. Przepraszam — dodała szybko. — To było w tak złym guście, jak Jason d'Or. — Ty nigdy nie jesteś w złym guście, moja droga — powiedział cicho Paul. Emily zamilkła, a on stał przy barku, obserwując ją zapatrzoną w płomienie. Siedziała na czarnej pluszowej kanapie, w wyłożonej boazerią bibliotece, w której Paul zawiesił ryciny i trzy portretowe fotografie Owena. Na podłodze leżał szaro-brązowo-czarny dywan z Bokary. Półki były wypełnione książkami w skórzanych oprawach. W ciemnym pokoju, oświetlonym tylko przez ogień, uroda jasnowłosej Emily lśniła własnym blaskiem. Kiedy Paul patrzył na nią, nagle uświadomił sobie, że tańczące płomienie ukazują coraz to inną twarz Emily Kent.
Złość była nadal widoczna w zaciśniętych kącikach jej ust, ale zaczęła zmieniać się w upór, następnie w wyniosłość, a potem w zwątpienie. To było tak, jakby Paul patrzył na mapę jej emocji. Cofnął się o krok, zwiększając dystans od kanapy i kąt spojrzenia. Jej twarz zmieniła się znowu. Najpierw zamyślona, potem skłonna do namiętności. A kiedy spadła kłoda, sypiąc iskrami, Paul pomyślał, że ujrzał smutek. W tym samym momencie twarz Emily przeistoczyła się w twarz Laury, a jej usta wykrzywiły się z żalu. Wstrząśnięty i wzburzony, Paul cisnął swym kieliszkiem przez pokój. Kieliszek roztrzaskał się na kamiennym kominku. Emily krzyknęła, ale on prawie jej nie słyszał. Do diabła. Minęło półtora roku, a on ciągle nie potrafił przestać myśleć o Laurze. Każdy romans ma swój kres. Ich romans już się skończył. Co, do diabła, się z nim dzieje, że nie może być z inną kobietą, bo gdzie tylko się obróci, widzi Laurę? — Paul! — Emily wpatrywała się w niego i twarz Laury zniknęła. — Na miłość boską, co się stało? To do ciebie niepodobne. — Tłuczenie kieliszków czy myślenie o czymś więcej poza tobą? — zapytał brutalnie. Gdy zadrżała, podszedł do niej, podał jej kieliszek i usiadł. — Przepraszam, ale jak zauważyłaś, rzuciłem swoim kieliszkiem, nie twoim, więc myślałem o tobie nawet w momencie najbardziej niecywilizowanego zachowania. — O czym więc myślałeś, jeśli nie o mnie? — O dawnym przyjacielu i o fotografowaniu. — Fotografowaniu mnie? Zdał sobie sprawę, że nie musi się obawiać zbyt dużej ingerencji Emily w jego myśli. Była zbyt zaabsorbowana sobą. W pewnym sensie to było takie pokrzepiające. Nigdy nie można by jej posądzić o to, że udaje kogoś, kim nie jest. — Oczywiście, że ciebie — przytaknął. — Jesteś moją ulubioną modelką. — I przyjaciółką. — Tak. —Zamyślił się. —To prawda. —Wstał gwałtownie. — Chodźmy na kolację. — Na którą zarezerwowałeś stolik? Zapomniał już o tym. — Na ósmą, ale mam ochotę pospacerować.
— Wspaniały pomysł — wstała pospiesznie. — Włożę moje zimowe buty. Padał śnieg, kiedy wracałam. Paul uśmiechnął się, patrząc, jak Emily wychodzi z pokoju. Wiedział, że ona nie ma ochoty iść spacerem z Saton Place do Mayfair Regent, zwłaszcza w grudniu, gdy pada śnieg. Jednak na czar Emily składała się też doskonała intuicja. Czuła, który z nastrojów Paula miał większe znaczenie niż jej chwilowa wygoda. Wiedząc, jak rzadka to cecha, Paul doceniał ją i odczuwał wdzięczność. Szli spacerem wzdłuż rzeki i skręcili przy Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy. Futrzane buty Emily zostawiały drobne ślady na śniegu, który wciąż cichutko sypał w świetle ulicznych latarni i choinek w oknach mieszkań. Wszystkie budynki przypominały ten, w którym mieszkał Paul. Wieżowce z wejściem od ulicy. W drzwiach każdego stał oddźwierny ze złotymi epoletami. Paul kupił swój apartament wiele lat temu wraz z sąsiadującym małym mieszkaniem z jedną sypialnią, w którym urządził pracownię i ciemnię. Po umeblowaniu apartamentu mieszkał w nim, kiedy tylko pojawiał się w Nowym Jorku. Podczas swojej nieobecności udostępniał go przyjaciołom. Odkąd zamieszkał z Emily, używał swej ciemni codziennie. Od miesiąca. Wcześniej, po opuszczeniu Amsterdamu podróżowali jeszcze po Europie, Afryce i Indiach. Paul zrobił tam setki fotografii, w większości Emily. Po raz pierwszy wykorzystał scenerię: tło pomieszczeń i innych ludzi jako kontrast dla niewinności i doświadczenia Emily. Wykonał serię genialnych zdjęć. Poczuł się dumny, kiedy Emily powiedziała mu, co Jason dostrzegł w jego fotografiach. On nie jest takim głupcem, jak twierdzi Emily, pomyślał Paul, jeśli potrafił odgadnąć, co zamierzałem pokazać w tych zdjęciach. Zmysłowa przyjemność, jaką odczuwał przy pracy i zdolność zatracenia się w niej trwała przez dłuższy czas. Przez wiele lat jego chęć profesjonalnego fotografowania rozbłyskiwała i gasła jak płomienie w jego kominku. Teraz, idąc obok Emily cichą ulicą, zerkając na jej twarz, pomyślał o tym, co widział w świetle płomieni w swojej bibliotece i nagle zapragnął wyjść ze swą fotografią poza wąskie granice, których przez te wszystkie lata nie przekraczał i był zadowolony, że jest trochę lepszy od dyletanta.
Chciał fotografować sekrety. Odsłaniać kolejne twarze i sceny. Chciał robić zdjęcia, na których ludzie pozbawieni masek mogliby odnaleźć siebie i zrozumieć, co kryje się w nich i w ich świecie. Po raz pierwszy Paul zapragnął zrobić coś więcej poza usatysfakcjonowaniem samego siebie. Chciał dotrzeć do innych i w tej chęci była pasja, która zachwyciłaby nawet samego Owena Salingera. Emily skręciła w Third Avenue, a on podążył za nią. Z radością pozwalał jej przystanąć, jeśli coś na wystawie sklepowej przyciągnęło jej uwagę. Jasno oświetlona ulica była zatłoczona. Strumień pojazdów poruszał się z dźwiękiem klaksonów. Chodniki po obu stronach były wypełnione atrakcjami, począwszy od straganów z hot-dogami do kin i barów yuppie Bloomingdale'a. W małych sklepikach udekorowane adwentowymi wieńcami drzwi otwierały się szeroko, kiedy świąteczni klienci oraz turyści wchodzili i wychodzili. Przed barami starannie ubrani, młodzi profesjonaliści rozmawiali o wieczornych rozrywkach. Paul automatycznie szedł obok Emily. Nudziło go oglądanie wystaw. Zwracał większą uwagę na tłum, na sprzedawców ulicznych, dzwoniących dzwoneczkami mikołajów i grające na trąbkach zastępy Armii Zbawienia. Skręcili w Sześćdziesiątą Trzecią, gdzie było znowu spokojnie, a rzędy poważnych budynków z piaskowca, jak zgromadzenie starych, bostońskich rodzin, odgradzały to miejsce od hałaśliwego świata. Wkrótce dotarli do Park Avenue. Emily mówiła o zabytkowych ramach do obrazów. Kiedy doszli do Mayfair Regent, Paul nagle przystanął. Leni Salinger wychodziła z hotelu, uśmiechając się do bardzo młodego mężczyzny, którego trzymała pod rękę. Zobaczyli się w tym samym momencie. — Ach, Paul — powitała go radośnie Leni. — Paul zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy widzi ją tak podnieconą. — I Emily spacerująca w śnieżycy. Jakie to czarujące. Nie spodziewałam się spotkać nikogo... nikogo spacerującego w taki wieczór, choć wcale nie jest zimno, po prostu... Och, przepraszam. Tor Grant, Paul Janssen, Emily Kent. — Podczas krótkiej przerwy, kiedy mężczyźni ściskali sobie dłonie, Leni odzyskała równowagę. — Gdybym nie była tak bardzo spóźniona, moglibyśmy wypić razem drinka. Idziecie na kolację?
— Do Le Crique — powiedział Paul. — Nie możemy was zatrzymywać. Umówimy się na drinka innym razem. Bywam tu dosyć często. Szukamy mieszkania. Mimo woli Paul spojrzał w twarz młodego mężczyzny. — Feliks i ja — dodała Leni. — Od dawna rozmawiamy 0 jakimś mieszkaniu w Nowym Jorku. Jednak wygląda na to, że będzie to powolny proces. Postąpiłeś bardzo mądrze, kupując wtedy swój apartament. Zadzwonię do ciebie któregoś dnia 1 umówimy się na herbatę lub na drinka. Emily, jak miło było cię spotkać. Życzę wam przyjemnego wieczoru. Paul, mój drogi — pocałowała go w policzek — skontaktuję się z tobą niebawem. Tor? Mężczyźni ponownie uścisnęli sobie dłonie. — Niedorzeczny zwyczaj — mruknął Paul, kiedy Leni i młody człowiek odeszli. —Dlaczego mam dwukrotnie ściskać dłoń jakiegoś faceta, którego nie znam, z którym nie zamieniłem ani jednego słowa i którego, jeśli moja ciotka ma na to jakiś wpływ, nie zobaczę nigdy więcej? — Jest dla niego trochę za stara — powiedziała ostrożnie Emily. Paul roześmiał się krótko. — To on jest trochę za młody dla niej. — Nie rozumiem. — Stracił głowę. Czy zauważyłaś, jak na nią patrzył? Nie wiedziałem, że Leni miewa innych mężczyzn, choć Bóg jeden wie, że ich potrzebuje. Jednak to powinien być ktoś, kto dorównywałby jej doświadczeniu i intelektowi, a nie jakiś dzieciak, który przeżywa najwspanialszą w życiu seksualną przygodę. — Skąd ty możesz to wszystko wiedzieć? Widziałeś ich tylko przez dwie minuty. — Takie było moje odczucie. Przeszli jeszcze kilka kroków w stronę skromnych drzwi obok wejścia do hotelu i weszli do restauracji. — Biedna Leni — powiedziała nagle Emily. — Myślę, że to bardzo smutne. Paul spojrzał na nią szybko. — Dlaczego smutne? Zdjęła buty, podała je szatniarzowi i włożyła wieczorowe pantofelki.
— Bo ona powinna mieć to, co chce, a nie to, co może otrzymać. — A jeśli nie ma wyboru? — Tego nie wiemy, prawda? W każdym razie, jeżeli kobiety czekają wystarczająco długo, to ich marzenia się spełniają. Ja w to wierzę. Starszy kelner przywitał Paula i zaprowadził do zarezerwowanego stolika. — Chcesz powiedzieć — ciągnął Paul — że kobiety postępują tak, aby marzenia się spełniały. Potrząsnęła głową. — Nie ma potrzeby, żeby stawały się męskie i agresywne. Najlepszym sposobem zachowania dla kobiety jest oczekiwanie i wiara w to, że wszystko, czego pragnie, nadejdzie. Oczywiście musi być na tyle mądra, by wiedzieć, co jest w zasięgu jej ręki i czasami musi pomóc swemu szczęściu, ale przede wszystkim powinna czekać i obserwować. Paul myślał o Laurze i zastanawiał się, co ona teraz robi. Cokolwiek by to było, wiedział, że ona nie czeka, ona sprawia, że wszystko wokół niej się dzieje. Ale Emily też ma rację, pomyślał. Przecież czekała w Rzymie, aż ją odnalazł. Czekała, aż będzie gotów, by ją fotografować i zaakceptowała jego decyzję o rodzaju zdjęć, jakie będzie robił. I proszę, dzięki niemu jest bliska kariery modelki w magazynie Eye i Agencji Marken. Później następna myśl skłoniła go do uśmiechu. — O co chodzi? — zapytała Emily. — Zastanawiałem się, czy myślisz, że jestem w zasięgu twojej ręki. Zarumieniła się. — Wolałabym mieć cię w swoim sercu. — Ładnie powiedziane — mruknął. Kierownik sali przyniósł butelkę dom perignon. Paul patrzył, jak ją otwiera. — Zamierzam zaprosić Leni na herbatę — powiedział nagle. — Chcesz, żebym była obecna? — Nie sądzę. — Spojrzał na nią zamyślony. W jasnobłękitnej, jedwabnej sukni, w szafirowym naszyjniku, który Paul kupił jej w Paryżu,
Emily doskonale pasowała do sybaryckiego przepychu restauracji. Zaabsorbowana sobą i uparta, potrafiła jednak okazać instynktowne współczucie dla innych, co czyniło ją bardziej niż jej uległość i czar atrakcyjną. Paul przywołał w pamięci wizerunek ciotki opuszczającej nowojorski hotel. Emily miała rację. Był w tym ogromny smutek, jak również — Paul znał to uczucie — okrucieństwo długich samotnych dni, może nawet lat, oczekiwania na coś lepszego, dobrego, odpowiedniego. — Ale powiem ci, czego naprawdę chcę. — Sięgnął po dłoń Emily. — Chcę, żebyś za mnie wyszła.
Rozdział siedemnasty Restauracja na dziewięćdziesiątym czwartym piętrze, na szczycie spadzistego budynku John Hancock Center, wznosiła się nad miastem jak wielki orzeł. Światła Chicago, pomarańczowe i oślepiające na dole, z tego miejsca przypominały powiązane ze sobą bursztynowe girlandy, tworzące długie, przecinające się sznury, które ciągnęły się od horyzontu aż po ciemną, niespokojną toń jeziora Michigan. Właśnie na szczycie Hancock Wes Currier podejmował kolacją dwieście osób, aby uczcić Nowy Rok, a co ważniejsze, zakup hotelu Chicago Salinger przez Korporację OWL Development. Tę nazwę wymyśliła Laura. Currier się sprzeciwiał. — Brzmi jak żart z bankierów, do których będziesz zwracała się o pomoc finansową, działa to, jak czerwona płachta na byka. Musisz wymyślić coś poważnego, konserwatywnego i odrobinę nudnego. — Mnie się podoba ta nazwa — odparła stanowczo Laura. — Ale masz rację, że to jest żart, mój żart i dla mnie jest to ważne. Currier przyjrzał jej się uważnie. — OW od imienia Owen — powiedział po chwili. — L od imienia Laura. Rozumiem, dlaczego to ci się podoba, ale nie czas teraz na zabawy. Gra idzie o zbyt wysoką stawkę.
— Proszę, Wes — nalegała Laura. — Symbole mają dla mnie duże znaczenie. Chciałabym pozostawić tę nazwę. I nazwa pozostała. Kiedy już Currier ją zaakceptował, pomógł Laurze załatwić formalności prawne, żeby firma mogła stać się korporacją. Następnie zainwestował dziewięć milionów dolarów w kupno hotelu. Pieniądze podzielono. Currier nabył pięćdziesiąt procent majątku hotelu za cztery i pół miliona dolarów, a resztę pożyczył Laurze na kupno pozostałych pięćdziesięciu procent. Lokata kapitału przyniosła każdemu z nich połowę Korporacji OWL Development. Pierwszy dług Laury wobec Curriera wynosił cztery i pół miliona dolarów. Wes tak zaplanował swoje podróże, że kiedy Laura przeprowadziła się do Chicago, często bywał z nią, angażując się w każdy etap jej pracy. Spędzili jeszcze dwa weekendy w Nowym Jorku, a potem Laura zaczęła podróżować między Chicago a Darn-ton, gdzie pomagała Kelly i Johnowi w szkoleniu nowego zastępcy. Currier i Laura wynajęli architekta. Będąc w Chicago, Laura pracowała z nim, rysując plany renowacji hotelu na podstawie szczegółowych projektów, które opracowywała wraz z Owenem. Następnie zanieśli plany do bankiera, którego Wes dobrze znał. Bankier zatwierdził hipotekę i pożyczkę budowlaną na zakup i remont hotelu Chicago Salinger przez Korporację OWL Development. Drugi dług Laury, tym razem wobec banku, wynosił dwadzieścia milionów dolarów. Kiedy uzyskali pieniądze, Currier polecił swojemu asystentowi przeprowadzić negocjacje na temat zakupu hotelu, w taki sposób, żeby nie padło nazwisko Laury. Od wczesnego lata, zanim jeszcze zapadło orzeczenie w sprawie testamentu Owena, było wiadomo, że Feliks poszukuje nabywcy hotelu. Negocjacje nie dochodziły do finału i późną jesienią Feliks złościł się na swojego pośrednika w handlu nieruchomościami. Był zadłużony u swojego bankiera i zniecierpliwiony tym, co nazwał martwym rynkiem nieruchomości w Chicago. To również było powszechnie wiadome. Tak więc okazało się, że Laura może kupić Chicago Salinger za dziewięć milionów dolarów, a nie za dziesięć, jak przewidywał Currier, i od razu przejąć. Budynek był pusty, ponieważ Feliks zamknął go pół roku wcześniej. Nazwisko Laury nie padło podczas rozmów i nie pojawiło się
w dokumentach zakupu. Jej radca prawny z Chicago reprezentował ją na spotkaniach z radcą Feliksa. Wszystko załatwiane było w imieniu OWL Development, a kiedy Currier przedstawiał Laurę finansistom z Chicago, powiedział im, że jest ona dyrektorem hotelu Korporacji OWL Development. Laura wiedziała, że Feliks kiedyś dowie się, do kogo należy korporacja. Na razie był to sekret i miała zamiar utrzymać to w tajemnicy tak długo, jak tylko się da. Będzie miała czas na zastanowienie, jak przejąć kontrolę nad pozostałymi hotelami. — Oczywiście rozumieją państwo, że nazwa hotelu musi być zmieniona — zastrzegł radca Feliksa, kiedy z radcą Laury podpisywali mnóstwo dokumentów dla swoich pracodawców. — OWL Development nie może w żadnym wypadku używać nazwy Salinger. — Nie mamy takiego zamiaru. — A jaka będzie nowa nazwa? — zainteresował się radca Feliksa. — Nie została jeszcze wybrana. Została wybrana, ale tylko Currier i Laura ją znali. Od samego początku Laura wiedziała, że hotel będzie nazywał się Beacon Hill. Od tej chwili każdy hotel, jaki uda jej się kupić, nazwie tak samo. Jedyną różnicą między nimi będzie nazwa miasta. Na polecenie Curriera szef restauracji upiekł na sylwestrowy deser tort w kształcie starego hotelu Chicago Salinger. Na markizie widniały złote litery nazwy Chicago Beacon Hill. Na dachu opiekuńczo usadowiła się sowa. Tort stał na stole w holu i był pierwszą rzeczą, jaką dostrzegali goście, gdy przybywali do restauracji. Wytworni mężczyźni w czarnych krawatach oraz eleganckie kobiety z klejnotami na szyjach i w uszach pochylali się nad prostokątnym, lukrowanym gmachem jak dzieci przed wystawą sklepu z zabawkami, ale musieli się od niego oderwać, żeby powitać gospodarza, który stał z Laurą i Clayem przy wejściu do jadalni. Clay szeptał do Laury: — Sowa to był mój pomysł, ale w zasadzie stworzyliśmy go wspólnymi siłami. Wes wymyślił złote litery. On myśli o złocie przy każdej okazji. — Tort jest uroczy — mruknęła Laura, czekając aż podejdzie następny nieznajomy, żeby zostać przedstawionym. — Dziękuję, Clay.
— To drobnostka — odpowiedział skromnie. — Skoro będę zastępcą dyrektora bardzo eleganckiego hotelu Chicago Beacon Hill, to muszę zadowalać swojego szefa. — Dostrzegł Myrnę w innej części jadalni i mrugnął do niej. Był w znakomitym nastroju. — Lauro, pozwól — powiedział Currier, przedstawiając ją jednemu ze swoich chicagowskich przyjaciół jako kierowniczkę przyszłego hotelu Chicago Beacon Hill. Laura uścisnęła wyciągniętą dłoń i uśmiechnęła się. — Jest pani urocza, moja droga, naprawdę śliczna — powiedział gość, trzymając jej rękę i wpatrując się w jej twarz. — Wes, ty także wyglądasz znakomicie. Chciałbym prezentować się tak elegancko jak ty. Naprawdę nieźle się trzymasz. Podoba mi się twoja dama. Bardzo mi się podoba. — Przechylił głowę, podziwiając Laurę. I Currier przez moment popatrzył na nią oczami innego mężczyzny. Wyglądała piękniej niż kiedykolwiek podczas tych sześciu miesięcy ich znajomości. Już nie taka szczupła, choć nadal szczuplejsza, niżby sobie życzył. Jej twarz była ożywiona, choć zbyt często pełna rezerwy, nawet oddalenia, a on chciał widzieć w niej tylko radość, zachwyt, śmiech i... miłość. Miała na sobie białą, obcisłą, satynową suknię z długimi rękawami i głębokim dekoltem w kształcie litery V. Jej szyję otaczał naszyjnik z ametystów o nieregularnych kształtach. Do sukni przypiętą miała broszkę przedstawiającą irys z błękitnofioletowego opalu, ze złotym środkiem. Currier podarował swoim kobietom dość biżuterii, żeby poznać wartościowy klejnot, a broszka Laury była przepiękna. Nie pytał o nią wcześniej, ponieważ miał zasadę, że nie interesował się, skąd pochodzi biżuteria kobiety. Ale Laura wspomniała, że broszkę dostała od Owena. Jako podarunek, nie mogła się równać z dziedzictwem, które jej zostawił, ale ponieważ był to prezent bardzo osobisty, Currier zrozumiał doskonale, jak głęboko Owen Salinger kochał Laurę. Wes objął ramieniem talię Laury gestem posiadacza, czego nie można było nie zauważyć. Kiedy Laura oparła się o niego lekko, poczuł taki przypływ dumy i własności, jakiego dawno nie czuł w stosunku do kobiety. Chciał dać jej wszystko, zrobić dla niej wszystko, zdjąć z niej każdy ciężar i rozwiązać każdy jej problem, żeby nie musiała robić nic innego, tylko opierać się o niego i na zawsze pozbyć się tego czujnego spojrzenia, które sprawiało, że jej twarz przybierała kamienny wyraz.
— No cóż, Wes — gość, widząc ramię Curriera wokół talii Laury, wreszcie uwolnił jej rękę — Miło cię znowu widzieć. Długo pozostaniesz w mieście? Może umówimy się na lunch? Umawiali się, podczas gdy Laura spojrzała przez drzwi na ścianę okien w jadalni. Kiedy gość przeszedł dalej, powiedziała: — Czy byłby to nietakt, gdybyśmy odeszli na chwilę i popatrzyli na widoki? — To twoje przyjęcie. Możesz robić, co zechcesz. Sądzę, że wszyscy już przyszli. Ciągle obejmując Laurę ramieniem, Wes poprowadził ją do jadalni, gdzie grupki gości krążyły pośród stołów zastawionych kryształami i porcelaną ze srebrnymi obwódkami. Na każdym stole stał bukiet malw i pojedyncze kwiaty przy nakryciach dla pań. Większość gości zebrała się w holu, kilka schodków powyżej głównej sali, gdzie pianista grał melodie filmowe, a dwóch barmanów mieszało drinki. Laurę jednak ciągnęło do okien sięgających od podłogi po sufit i ukazujących rozjarzoną panoramę wielkiego miasta. — Teraz jesteś częścią tego miasta — powiedział Currier. Stał za nią, trzymając rękę poniżej jej piersi. — I sprawisz, że stanie się twoje. Laura odchyliła się w jego stronę, tak jak poprzednio, opierając się o jego silne ciało. Nie było w nim nic z nerwowego niepokoju Paula. Był prawie dwukrotnie od niego starszy, zawdzięczał wszystko samemu sobie, stał się bardzo rzeczowy, silny jak skała, samodzielny i absolutnie pewny siebie. Co prawda, czasami zbytnio dominował nad niezależnością Laury. Był nieco powolny, jak na jej niecierpliwość. Jego działania były zbyt łatwe do przewidzenia, jak na jej radość z odkrywania skomplikowanej osobowości ludzi. Ale był on potężnym przyjacielem, stałym i godnym zaufania. Laura wiedziała, że nie ma nic ważniejszego i cenniejszego, jeśli kiedykolwiek chciałaby się z kimś związać. Wes jest dobry nawet dla Claya, pomyślała Laura, zerkając przez pokój na swego brata, który wznosił wraz z Myrną toast kieliszkiem szampana. Currier wykazywał niewiele tolerancji w stosunku do młodych ludzi, którzy nie odznaczali się ani dojrzałością, ani odpowiedzialnością, ale ze względu na nią Wes objaśniał Clayowi niektóre tajemnice międzynarodowej bankowości i handlu,
a Clay zafascynowany rozmiarami interesów, jeśli nie czymś więcej, słuchał z uwagą. Ze względu na Laurę, robił znacznie więcej — uczył się. Po raz pierwszy Clay miał chęć, aby przeczytać książkę, a nawet wiele książek, jeśli tego właśnie życzyła sobie Laura. Nie protestował nawet, gdy przepytywała go z tego, co przeczytał. Robił wszystko, co mu kazała, ponieważ przyrzekła mu posadę zastępcy dyrektora w nowym hotelu, ale tylko wówczas, jeśli będzie uczył się wystarczająco dużo i wystarczająco szybko, wzbogacając wiedzę zdobytą w Bostonie, Filadelfii i Darnton. Więc czytał, uczył się i nie miał nic przeciwko temu. Częściowo z powodu pracy, ponieważ Laura była z niego dumna, ale musiał również przyznać, że i z powodu Myrny, która też była z niego naprawdę dumna i ciągle mu powtarzała: „Jeszcze zrobię z ciebie biznesmena". Clay nie miał jej za złe, że przypisuje sobie zasługę skłaniania go ku nowej pracy, bo od kiedy o niej usłyszała, stała się bardziej namiętna niż kiedykolwiek. Prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu Clay nie zazdrościł nikomu. Nie czuł, że drepcze w miejscu, czekając, aż nadejdzie jego pięć minut. Z pewnym zdziwieniem uznał, że jest szczęśliwy. Laura, spoglądając znowu na światła Chicago, widziała uśmiech Owena i czuła dotyk jego ręki na swojej głowie. Drogi Owenie, to jest twoje przyjęcie. Powinieneś tu być, żeby zobaczyć, jak spełniają się twoje marzenia. — Myślami jesteś gdzieś bardzo daleko — powiedział Currier, przysuwając usta do jej ucha. — Powiedz mi, o czym myślisz? — O marzeniach — odparła. Położyła swoją dłoń na jego ręku. Jej palce spoczęły pomiędzy jego krótkimi, silnymi pąjcami. — Owena i moich. — I moich również — dodał Wes. — Nie wyłączaj mnie z tego, Lauro. — Nie zrobię tego. Ale mimo wszystko to było marzenie Owena. Laura bardzo za nim tęskniła. Żałowała, że nie może zobaczyć go wśród gości. Pamiętała ich wspólne komentarze po przyjęciach na Beacon Hill i Cape. To było jego drugie marzenie: dzielić swe ostatnie lata z kimś, 334 kogo kochał i mógł uczyć, z kimś, kto spełni jego inne marzenia, kiedy on już odejdzie. Umarł, wierząc w to. Zrobiłam to dla niego. O północy, gdy Currier ją całował, uśmiechnęła się do niego z taką szczerością i otwartością, jakiej wcześniej nie widział.
— Szczęśliwego Nowego Roku, Wes. Z najlepszymi życzeniami. Wspaniałych rzeczy, jakich z niecierpliwością oczekujemy. — Wspólnie — dodał. — Wszystko. Wspólnie. — I kiedy pocałowali się znowu, pomyślał, że Laura zrozumiała, iż on mówi o małżeństwie. Laura nie zdawała sobie z tego sprawy aż do następnego ranka, pierwszego dnia nowego roku, kiedy budziła się powoli w swoim apartamencie w Chicago Mayfair Regent. Miała jeszcze zamknięte oczy i przypominała sobie przyjęcie. Na nowo poczuła przypływ podniecenia, tak jak w momencie, kiedy goście wznosili toast na jej cześć. Stała na podwyższeniu obok pianina, kilka stopni ponad nimi, a jej satynowa suknia błyszczała w świetle jak diament. Przypomniała sobie Claya wpatrzonego w Myrnę zahipnotyzowanym wzrokiem. Architekta krążącego wśród gości i opowiadającego z profesjonalną satysfakcją o wspaniałym hotelu, jaki wkrótce stworzą. Inwestorów, którzy nawet na przyjęciu rozmawiali o cenie za każdy pokój i porównywali Beacon Hill do innych hoteli niedawno odnowionych. Przypomniała też sobie noworoczny pocałunek z Currierem, pełen namiętności i uczucia, z myślą o przyszłości. Wspólnej. Otworzyła oczy. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła było ciemnoniebieskie jezioro, a nad nim czyste, chłodne, styczniowe niebo. W pokoju też było chłodno. Laura przeciągnęła się w ciepłym łóżku. Currier wynajął apartament na miesiąc, więc mogła tu pozostać, szukając jakiegoś innego miejsca zamieszkania. Okna wychodziły na głęboki łuk Plaży Oak Street i na Outer Drive ciągnącą się na północ. Po jednej stronie położone były plaże, parki i jezioro Michigan, a po drugiej rozciągały się masywne budynki mieszkalne. Zerkając na nie ze swego eleganckiego pokoju, Laura pomyślała o Beacon Hill. Nie mogła uwierzyć, że Currier przypuszczał, iż ona zrezygnuje z tego hotelu, aby go poślubić. Poruszyła się niespokojnie. Musi wiedzieć, że nie zrobiłaby tego. A to oznaczało, że pomyślał sobie, że pobiorą się, a ona zostanie przy swoim hotelu. No cóż, dlaczego nie miałaby tego zrobić? Ponieważ on chciałby, żeby z nim podróżowała i powoli,
podróż za podróżą, traciłaby kontakt z hotelem w Chicago i nigdy nie zdobyłaby pozostałych trzech. To nie był jednak najważniejszy powód. Ja nie chcę poślubić Wesa, pomyślała, nie chcę wychodzić za mąż za nikogo. Musi dokonać czegoś, co jest ważniejsze od wszystkich innych spraw i nie poślubi nikogo... Nawet Paula? Gdyby Paul powrócił i z ciepłem w swoich ciemnych oczach, obejmując ją, powiedział swym głębokim głosem: „Będę jednym z tych mężów, którzy z radością podążają za żoną z pracy do pracy"... Owinęła się kołdrą, żeby stłumić ból, który ogarniał ją zawsze, kiedy pozwalała sobie na wspomnienia. Muszę z tym skończyć. Jest pierwszy dzień nowego roku. Czas, aby zwrócić się ku nowym pomysłom i nowym myślom. Czas, żeby odwrócić się od przeszłości. Ale właśnie tydzień wcześniej skończyła czytać książkę. Doskonale pamiętała fragment o kobiecie, która nie może mieć upragnionego mężczyzny. „Zawsze pozostanie maleńki suchy skrawek w jej sercu, spragniony letniego deszczu jego głosu". Te słowa ją prześladowały. Rozpoznała w nich siebie. A więc pozostanie ten suchy skrawek, pomyślała, i Paul będzie jego częścią. Wszystko, co od tej chwili zrobi, będzie obracało się wokół niego, bo on nie odejdzie. A może nadal o nim myśli, ponieważ chce wierzyć, że miłość może przetrwać, nawet taka miłość, która przynosi ból? Nawet taka miłość, która mieszka na pustyni i musi być zlekceważona, bo ona musi żyć dalej, inaczej? Nowe życie. Nowy rok. Nowe myśli i uczucia, nowe przyjaźnie, seks i praca. Pomyślała o Beacon Hill, o wszystkim, co musi zrobić oraz o New York Salinger — następnym hotelu, który miała zamiar kupić. A potem... Przeciągnęła się niespokojnie. Chciała już zacząć działać. Miała tak wiele do zrobienia, tak wiele planów do zrealizowania, tyle decyzji do podjęcia, żeby odzyskać to, co Owen przeznaczył dla niej. Półprzebudzony Currier położył rękę na jej piersi. — Jest za wcześnie, żeby wstawać. — Robi się późno. Już prawie pół do szóstej — powiedziała chytrze.
Wes otworzył oczy. — Obudziłaś mnie o pół do szóstej w Nowy Rok? — Chciałam zgłębić twoją opinię na temat nowej instalacji wodnokanalizacyjnej w łazienkach Beacon Hill. — Do diabła, Lauro... — Dostrzegł jej figlarny uśmiech i roześmiał się, przyciągając ją do siebie. — Miałaś na myśli inny rodzaj zgłębiania. — Chyba tak — mruknęła i przytuliła się do niego pełna namiętności, która była zarówno postanowieniem rozpoczęcia nowego życia, jak i wdzięcznością za miłość Wesa i za to, co jej ofiarował. On wiedział, jak wiele Laura musi dokonać i wiedział, że chce to robić wraz z nim. Zrozumie, dlaczego nie może go poślubić. Zawsze wszystko rozumiał. Zaczęła na to liczyć. — Nie będziesz dzisiaj pracowała — powiedział później, kiedy wyszedł spod prysznica w swojej łazience. —Jest święto i pójdziemy na spacer. — Dokąd? — Była w drugiej łazience i wkładała długi aksamitny szlafrok. Znajdowały się w wyposażeniu każdej hotelowej łazienki. — Ile ich już ukradziono, zastanawiała się. Będzie musiała spytać dyrektora. — Tam, gdzie chodzą prawdziwi turyści. Dniem i nocą drzewa wzdłuż północnej Michigan Avenue lśniły girlandami maleńkich jasnych choinkowych światełek. Sklepy były zamknięte, ale i tak tłumy ludzi przechadzały się przed błyszczącymi wystawami. Przechodnie przyglądali się dumnym manekinom u I. Magninsa i klejnotom u Tiffany'ego. Fotografowali starą wieżę wodną — pozostałość po pożarze Chicago, wznoszącą się na tle nowoczesnego, szarego, marmurowego hotelu Ritz Carlton. Currier i Laura szli aleją w stronę rzeki, pochylając się pod naporem wiatru, który szarpał poły ich płaszczy. Niebawem zawrócili. Przecznicę przed Mayfair Regent, choć było im zimno, Laura skręciła na wschód, do pustego budynku, w którym kiedyś mieścił się Chicago Salinger. Stali w milczeniu, przyglądając się gmachowi. — Wygląda o wiele atrakcyjniej z soplami — powiedziała Laura, uśmiechając się lekko i myśląc, że niewiele rzeczy jest tak smutnych jak pusty budynek stojący pośród tętniącego życiem miasta. — Jeszcze trochę cierpliwości — dodała. — Za rok będzie nie do poznania.
Currier objął Laurę ramieniem. — Za każdym razem, gdy spoglądam na plany, jestem pod wrażeniem. Owen był wizjonerem. I ty również. Pokręciła głową. — Nie wiem wystarczająco dużo, żeby być wizjonerką. Ten hotel będzie wizją Owena i moimi wyobrażeniami wprowadzonymi w życie. Spojrzał na nią w zamyśleniu. — Jeśli naprawdę tego dokonasz, osiągniesz wspaniały sukces. Laura przypominała sobie te słowa przez następne tygodnie, kiedy plany były skończone, rozporządzenia wydane i rozpoczęto pracę. W połowie stycznia wynajęła mieszkanie w wiktoriańskiej pięciopiętrowej kamienicy w dzielnicy DePaul. Okna apartamentu wychodziły na ulicę, gdzie widać było podobne budynki. Kiedy wiatr się zmieniał, mogła usłyszeć hałas naziemnej kolejki. Apartament miał duże, wysokie pokoje z ozdobnymi gzymsami, prawdziwym kominkiem i dodatkową sypialnią przy gabinecie. Laura najbardziej lubiła uniwersyteckie sąsiedztwo dzielnicy DePaul. Mieszkali tam wykładowcy i pracujące małżeństwa. Okolica była zawsze pełna ludzi, których Laura stopniowo poznawała. Miało się wrażenie, że to małe miasteczko, a nie duże miasto. Pod wieloma względami przypominało ono Laurze Beacon Hill w Bostonie i miejscowość Osterville na Cape Cod. Kiedy zaś Clay i Myrna wynajęli dwupokojowe mieszkanie w odległości niecałej mili od niej, miejsce to stało się prawdziwym domem. — Dlaczego nie lubisz Myrny? — dopytywał się Clay wkrótce po ich wprowadzeniu się do nowego mieszkania. Jechali właśnie z Laurą autobusem do hotelu; ona przeglądała listę zaopatrzeniowców, z którymi była umówiona. Włożyła listę do aktówki. — Ja ją naprawdę lubię. Lubię, ale nie kocham. — Dlaczego nie? — A ty ją kochasz? — Jakie to ma znaczenie? Rozmawiamy o tobie. — Kochasz ją, Clay? — Mieszkam z nią.
— Clay. — No, chyba tak. To znaczy, trudno jest uświadomić sobie, czy się kogoś kocha, czy jest się tą osobą oczarowanym lub podnieconym, prawda? A ty kochasz Wesa? — Nie, ale lubię go. Lubię z nim być. W pewnym sensie razem pracujemy. Czy lubisz Myrnę? — Czasami. Ona chce mieć na mnie wpływ i to jest dokuczliwe, ale przebywanie z nią dostarcza wiele radości. Myrna zawsze cieszy się jak dziecko, kiedy kupuję jej prezenty. Potem jest bardzo wdzięczna. — Kupujesz jej mnóstwo prezentów, prawda? — zapytała Laura. Jego głos stał się czujny. — A dlaczego miałbym tego nie robić? — Możesz to robić, jeśli właśnie tego chcesz. — Miała zamiar go zapytać, skąd bierze na to pieniądze, ale zmieniła zdanie. Często 0 tym myślała, wiedząc, ile zarabiał w Darnton i ile ona płaciła mu poprzez OWL Development. Lecz on miał dwadzieścia trzy lata 1 choć często zachowywał się tak, jakby był młodszy, nie mogła go wypytywać jak matka lub opiekunka. — Ale nie słyszałam wiele 0 prezentach, które ona kupuje tobie — stwierdziła Laura. — Nie musi mi nic kupować. Wie, jak mnie uszczęśliwić i naprawdę się o mnie troszczy, a któż inny oprócz ciebie to robi? Pamiętam, jak dawno temu Ben obiecywał nam, że zawsze będzie się nami opiekował, a ja myślałem sobie: „Wielkie rzeczy, kiedy będę dorosły, nie będę go potrzebował". Ale zawsze kogoś potrzebujemy, prawda? — Tak. — Autobus zahamował nagle w gęstym ruchu ulicznym i Laurę rzuciło w stronę Claya. — Zwłaszcza kogoś o silnym ramieniu — powiedziała z uśmiechem. — Czy miałaś od niego ostatnio jakieś wieści? — Nie, ale będę miała. Zawsze dostaję od niego kartkę urodzinową. — To w przyszłym tygodniu. Czy on wie, że jesteśmy w Chicago? — Napisałam mu o kupnie hotelu i wysłałam mu mój adres. Napisałam też, że go pozdrawiasz. — Po co, do diabła! Nie prosiłem cię, żebyś to robiła.
Laura milczała. — Nie chcę mieć z nim nic wspólnego. — Wobec tego twoje pytania wydają się trochę dziwne — zauważyła. — No bo... cholera. — Wzruszył ramionami. — Nie można tak po prostu zapomnieć kogoś... — Jego głos ucichł. — Nie można tak po prostu zapomnieć swojego brata — sprecyzowała Laura. — Niezależnie od tego, co zrobił. — Autobus dojechał do ich przystanku. Wstali szybko i popchnęli środkowe drzwi, żeby wysiąść. Każdego dnia, kiedy zbliżali się do hotelu od strony Michigan Avenue, Laurze wydawał się on inny, jakby ulegał transformacji i stawał się bardziej jej własnością. W zasadzie oprócz nowych okien, które już zostały zainstalowane, z zewnątrz hotel wyglądał wciąż tak samo. Czyszczenie cegły i wapienia oraz zainstalowanie nowych drzwi i markizy odłożono na sam koniec. Teraz wszystkie prace odbywały się wewnątrz, gdzie burzono ściany, a instalacja wodnokanalizacyjna i elektryczna była przemieszczana, żeby przeobrazić dwieście pięćdziesiąt pokoi w sto ogromnych salonów z sypialnią, trzydzieści apartamentów i nadbudówkę z tarasem. Tego dnia, kiedy szli od przystanku, Clay wykrzyknął: „Przywieźli marmur!" Zatrzymali się, by spojrzeć na owinięte kafelki, którymi miały być wyłożone ściany łazienek, blaty i brodziki do pryszniców. Wszystkie płytki były takie same. Miały delikatny szary kolor z odrobiną ciemnej zieleni i błękitu. Armatura miała być biała, a ręczniki niebieskie. Każdy pokój miał mieć dwie identyczne łazienki. — Tak żeby zarówno mężczyzna, jak i kobieta czuli się w nich jednakowo wygodnie — powiedziała Laura do Christiana DeLaya — prezesa biura projektów, z którego usług korzystała. — Nie chcę, żeby jedna z nich wyglądała jak różowo-złoty buduar, a druga jak własność drużyny piłkarskiej Chicago Patriots. — Chicago Bears — poprawił ją DeLay pogardliwie. — Bears — powtórzyła w zamyśleniu. — Zapamiętam to. Mieszkałam w Nowej Anglii i przyzwyczaiłam się do Patriotów. Może zdradzi mi pan tajemnice Chicago, żebym nie popełniała gaf. Oparł się jej uśmiechowi. Ona była tu obca i samodzielnie podejmowała zbyt wiele decyzji związanych z projektami, zamiast przychylać się z wdzięcznością do jego fachowych rad.
— Wielu ludzi nie lubi kolorowych ręczników — wrócił do tematu łazienek. — Uważają, że tylko białe wyglądają czysto. — Ale ja rozmawiałam ze sprzedawcami z Marshall Field — odparła Laura. — I oni powiedzieli mi, że sprzedają więcej kolorowej pościeli i ręczników, więc chyba to podoba się ludziom. — W ich domach być może tak, ale nie w ich hotelach. — Ale to nie jest ich hotel. Jest mój i ja uważam, że niebieski kolor będzie bardzo odpowiedni. Zmarszczył brwi, dysząc z gniewu i pomyślał, że ktoś powinien był dać tej pannie porządne lanie, kiedy była mała. Laura wskazała proste krzesła w swoim tymczasowym biurze. — Zechce pan usiąść na chwilę, coś sobie wyjaśnimy? Jest pan właścicielem biura projektów, zgadza się? Nadal stojąc, mężczyzna sztywno skinął głową. — I pan Currier uznał naszą doskonałość, zlecając nam tę pracę. — Tę decyzję pan Currier i ja podjęliśmy wspólnie. — Jej głos był uprzejmy. — Próbuję zrozumieć, o co chodzi. Ma pan swoje przedsiębiorstwo, jest pan z niego dumny i nie lubi pan, żeby inni mówili panu, jak ma pan wykonywać swoją pracę. — Właśnie o to mi chodzi. — Mnie też — przyznała Laura jeszcze łagodniej. — Widzi pan, nigdy w życiu niczego nie posiadałam, aż do tej chwili. Jestem tak dumna z tego hotelu i tak podekscytowana tym, co możemy zrobić, aby uczynić go doskonałym, że chciałabym we wszystkim uczestniczyć. Obchodzą mnie wszystkie decyzje, począwszy od papieru toaletowego i ręczników, po dywany i biurko recepcjonisty. — Uśmiechnęła się trochę figlarnie. — Nic na to nie poradzę. To dla mnie spełnione marzenia i boję się przegapić któreś z nich. Ale z pewnością potrzebuję pana pomocy. Chcę się nauczyć. W przeciwnym razie nie będę mogła we wszystkim uczestniczyć i wtedy to wcale nie będzie marzenie... DeLay złagodniał. Usiadł i uśmiechnął się. — Planuję również — dodała Laura — zakupić trzy inne hotele w innych miastach. Jeśli praca będzie układała nam się dobrze, to nie widzę powodu, żeby nie powierzyć panu projektowania wystroju wszystkich tych hoteli. DeLay usiadł prosto. Prowadzenie z nią interesów to wielka przyjemność.
— Może zaczniemy od przejrzenia próbek materiałów obiciowych — powiedział. — Mamy bardzo duży wybór. Laura posłała mu uśmiech, który zapamiętał na całe życie, ciepły uśmiech widniał jeszcze na jego twarzy, kiedy rozkładał duże, prostokątne próbki materiałów na biurku i stole roboczym umieszczonym po prawej stronie. Po namyśle Laura odrzuciła dwadzieścia z nich. — Chodzi mi o to samo, co miałam na myśli w przypadku łazienek. Chcę odciąć się od stereotypowego podziału na to co męskie i damskie. Gdybyśmy mogli to w jakiś sposób połączyć: bardzo jasne, bardzo śmiałe i wygodne; zarówno dla kobiety, jak i dla mężczyzny; tak, żeby każdy czuł się jak u siebie w domu... Skinął z aprobatą głową. — To interesujący pomysł. A więc powinno to być coś neutralnego, jak ten szaro-niebieski. — Doskonały dla żołnierzy z wojny secesyjnej — zażartowała Laura. Wzięła nożyczki i pudełko kredek z biurka. — Czy mogę pociąć te próbki na kawałki? — Nie czekając na odpowiedź, zaczęła ciąć materiał na paski. — Gdyby udało nam się połączyć kilka wzorów... W efekcie dywany w kolorze srebrno-złotym z liliowo-złotym wzorem, będącym stylizowanym irysem, zostały wykonane na zamówienie przez Couristan. DeLay przesłał taki sam projekt do Essex, żeby utkano pasujące do dywanów obicia mebli. Odtąd każdego ranka pojawiał się w biurze dawnego dyrektora, z którego Laura korzystała, dopóki nie wkroczyli tam robotnicy z młotami pneumatycznymi. Oboje przeglądali próbki, spotykali się z zaopatrzeniowcami i podejmowali setki drobnych i ważkich decyzji na temat umeblowania, wystroju każdego pokoju, wyglądu holu głównego i restauracji, dekoracji kawiarni znajdującej się kilka stopni nad holem. Wedle rady DeLaya Laura wybrała meble Hendrona. Uzupełniono je o antyki dostarczone przez handlarzy, godzinami targujących się o cenę. Inni przedstawiciele przybyli z firm Hermes, Clinique, Sebastian i wielu innych, żeby namówić Laurę do wybrania ich specjalnie opakowanych produktów do łazienek i umywalni: szamponów, odżywek, toników do rąk, chusteczek higienicznych, pilników do paznokci, żeli do kąpieli, szczoteczek do zębów, żyletek... Lista
wydłużała się, Laura prosiła o dalsze propozycje, a sprzedawcy obiecywali więcej, żeby tylko umieścić swoje produkty w hotelu w europejskim stylu, o którym już zaczynało być głośno na Michigan Avenue. Chodziły słuchy, że właściciele nie szczędzą kosztów, by uczynić go przytulnym i luksusowym, zapewniając 0 wiele bardziej indywidualny wystrój i obsługę niż na przykład w hotelach Hyatt, Marriott. Mówiono też, że poniesione koszty niebotycznie wywindują stawki, więc tylko ludzie najbogatsi będą mogli pozwolić sobie na zatrzymanie się w tym hotelu. Następnie Laura wezwała kolejnych producentów i od najlepszych wybrała telewizory, radia, video-odtwarzacze, aksamitne szlafroczki, karafki i szklanki na stoliki przy łóżkach, suszarki 1 toaletki z oświetlonymi lustrami do makijażu w garderobach oraz lodówki, które miały być napełnione serami, pasztetami, drinkami, winem i likierem. Przybyli dostawcy wyposażenia restauracyjnego i Laura wybrała dla restauracji Beacon Hill porcelanę z firmy Villeroy i Bosh, naczynia i sztućce z Sambonet i kryształy firmy Lenox. Cena nakrycia sięgnęła niemal trzystu dolarów. „Zrób to tak, jak należy" —mówił Currier, który nie wierzył w wydawanie milionów, a potem oszczędzanie na rzeczach drobnych, zwłaszcza w tak eksponowanym miejscu jak jadalnia, a przewidywał, że stanie się ona jedną z najbardziej znanych restauracji w mieście. Wreszcie Laura wraz ze swymi projektantami wnętrz opracowała plan wystroju każdego pokoju. Wiedziała, czego chce. Każdy pokój powinien przypominać jej pokoje w domu Owena. To były pierwsze pokoje, które spełniły jej marzenia o przestronności i pięknie, kiedy mieszkała jeszcze w mieszkaniu czynszowym z Clayem i Benem. Nadal pamiętała, jakie ciepło otaczało ją za każdym razem, kiedy wchodziła do domu na Beacon Hill. To ciepło i przestronność chciała podarować swoim gościom. — Powinni się czuć jak w domu — powiedziała Laura do Curriera pewnego wieczora w lutym, kiedy jedli kolację w Le Perroquet. Obchodziła swoje dwudzieste czwarte urodziny. Sączyli dom perignon, siedząc blisko siebie. — Nie ma znaczenia, czy zatrzymają się w hotelu kilka godzin, tydzień, czy miesiąc. Powinni czuć się jak w domu. — Sądzisz, że ludziom naprawdę na tym zależy? — zapytał. —
Nie można ich zwodzić. Oni znają różnice między hotelem a domem. Pragną tylko wygody. — Nie wiem... — nabrała trochę sosu z homara na małża. — Wymień swój ulubiony hotel — powiedziała. — Mayfair Regent — odpowiedział natychmiast. — Ale nie pamiętam, jak on wygląda. Pamiętam tylko, że ty ze mną byłaś. Uśmiechnęła się. — Wymieniaj dalej. — Ulubione? — Zastanowił się. — Ritz w Paryżu, 47 Park Street w Londynie, Salinger w Amsterdamie, Stanford Court w San Francisco i Beacon Hill. — Tam się nie zatrzymywałeś. — I nie mam zamiaru, chyba że nie będę już mile widziany w dzielnicy DePaul. O co ci chodzi z tymi ulubionymi hotelami? Laura znowu się uśmiechnęła. — Czy mają ze sobą coś wspólnego? — Świetną obsługę, wygodę i spokój. — Tak jak w dobrze prowadzonym domu. Spojrzał na nią w zamyśleniu. — Czy właśnie taki będzie nasz dom? — Właśnie taki powinien być każdy dom — odparła spokojnie. Currier nie wspomniał o małżeństwie od sylwestra, ale od czasu do czasu, zwłaszcza odkąd mieszkał u niej, kiedy tylko był w Chicago, znajdował sposoby, żeby jej przypominać, jakie są jego plany. Ona zaś nie dopuszczała, żeby te uwagi przerodziły się w dyskusję o małżeństwie. Currier ponownie napełnił ich kieliszki. — Nie wznieśliśmy jeszcze toastu z okazji twoich urodzin. — Delikatne światła cichej sali, udekorowanej świeżymi kwiatami, zamieniły jasny kolor szampana w złoty. — Dziękuję — powiedziała Laura — wyprawiłeś mi wspaniałe urodziny. — Jak to możliwe, skoro nie dostałaś jeszcze prezentu? — Otrzymałam swój prezent w grudniu. Dałeś mi szansę zrealizowania tego, czego najbardziej pragnęłam. — Dałem ci szansę pracowania sto godzin w tygodniu. — Ale to jest coś, co wywiera na mnie wrażenie — powiedziała z przewrotnym błyskiem w oczach. — Mogłeś podarować mi
kuchenkę mikrofalową, pierzynę lub coś innego, by uczynić moje życie szczęśliwszym. Zamiast tego zainwestowałeś we mnie dziesięć milionów dolarów, żebym mogła pracować ciężej niż kiedykolwiek dotąd. Roześmiał się z uznaniem. Ona zawsze umiała chwycić w locie piłeczkę i robiła to tak, że nie czuł się pokonany. To była bardzo rzadka cecha, zwłaszcza u kobiety tak młodej i niedoświadczonej jak ona. Cóż to za przyjemność, pomyślał, cieszyć się kobietą, zarówno w łóżku, jak i poza nim; odkrywać, że jest ona prowokująca i niezależna, nawet jeśli starał się, aby była bardziej zależna od niego. — Kupiłem ci pierścionek. Czy będziesz go nosić? — spytał. Pokręciła głową. — Przykro mi. Spodziewał się tego. — Na szczęście jest drugi prezent. — Położył na stole małe, aksamitne pudełko. — Niech ci to przypomina, żebyś poświęcała mi więcej czasu. Laura otworzyła pudełko i wyjęła zgrabny, złoty zegarek. Jego tarczę otaczały maleńkie diamenty, a dwa inne diamenty tworzyły wskazówki zegarka. — Jaki piękny — wyszeptała. Zatrzasnęła małe złote zapięcie i obróciła nadgarstek do światła. — Nigdy takiego nie widziałam. — Pierścionek jest w mojej drugiej kieszeni — powiedział, wpatrując się w nią. Ponownie potrząsnęła głową. — Nie nalegaj, Wes. Bylibyśmy oboje nieszczęśliwi, gdybyś to robił. Pozwól, że po prostu podziękuję ci za zegarek. Naprawdę tak wiele dla mnie znaczysz... Uśmiechnął się i ustąpił. Ona wyjdzie za niego i to bez żadnego nalegania. Wes wiedział, że teraz nie jest ku temu odpowiednia chwila, choć nie mógł nie spróbować tego wieczora. Musiała ukończyć renowację hotelu. Wiedział, że było w tym coś mistycznego, coś ponad potrzebę odzyskania tego, co zabrał jej Feliks. To chodziło o Owena Salingera i o to, co on dla niej zrobił, sprawiając, że pomyślała o sobie inaczej. Pragnęła zemścić się na Feliksie i zasłużyć na zaufanie Owena. Currier nie śmiał walczyć z takimi potężnymi potrzebami. Postanowił czekać. Wes znany był na całym świecie ze swej cierpliwości, a także ze swych Ttryumfów.
Rozmawiali jak bliscy przyjaciele, jedząc doskonałe potrawy. Currier zamówił dla Laury na deser jej ulubiony malinowy suflet. Szef kuchni podał go osobiście. Na środku sufletu drżała mała, srebrna świeczka. Laura pochyliła się. Nagle zdała sobie sprawę, że jedyną osobą, o której może myśleć, jest Ben. Zawsze myślała o nim w swoje urodziny, przypominając sobie jak w tych ponurych latach po śmierci rodziców starał się uczynić ten dzień radosnym dla niej. Nawet po tym, jak rozstali się w gniewie z powodu kradzieży u Salingerów, zawsze przesyłał jej pozdrowienia urodzinowe i krótkie wiadomości o sobie. W tym roku nie dostała nic. Pomyślała o Benie i kiedy zdmuchiwała świeczkę, zapragnęła, żeby kiedyś znaleźli sposób, aby znów stać się bratem i siostrą. Kiedy Laura i Currier wrócili do domu o północy, na frontowej werandzie leżał telegram z Amsterdamu, z kartką od sąsiada, który przyjął depeszę w imieniu Laury. — Nie wiedziałem, że znasz kogoś z Amsterdamu — powiedział Currier. — To od Bena, mojego brata... mówiłam ci o nim... Zazwyczaj na urodziny dostawałam od niego list... — Jej ręce dziwnie drżały, kiedy otwierała telegram. Usiadła na kanapie w salonie, żeby go przeczytać. „Wszystkiego najlepszego z okazji dwudziestych czwartych urodzin. Mam nadzieję, że to wspaniałe urodziny i pomyślny rok. Dużo się u mnie zmieniło. Jestem szefem ochrony w hotelu i żenię się z Allison Salinger. Jak ci się podoba ten pierwszy krok do słodkiej zemsty? Ucałowania, Ben." Wpatrywała się w telegram, czytając tych kilka słów raz po raz. Kartka drżała w jej rękach. — Czy mogę coś dla ciebie zrobić? — zapytał Currier. Laura spojrzała na niego, prawie go nie widząc. — Słucham? Och nie, nie sądzę. Tak. Jak się wysyła depeszę? — Do Amsterdamu? — Tak. Sięgnął po książkę telefoniczną, znalazł numer i zapisał go. — Czy mam poczekać w gabinecie? W wirze myśli, Laura poczuła przypływ uczucia.
— Jeśli byłbyś tak uprzejmy. Dziękuję, Wes. — Potem spojrzała znowu na telegram leżący na jej kolanach. Jak on ją spotkał? Świat jest taki ogromny. Jak oni mogli się spotkać i zakochać w sobie? Ale on nie był zakochany. On pragnął zemsty. Po co? Cóż okropnego mogło go do tego nakłonić? Nie miało znaczenia, co to było. Ben chciał zemsty. Zawsze tego chciał. To dlatego obrabował tę rodzinę wiele lat temu. Siedziała spokojnie, zatapiając się we wspomnieniach. Allison na korcie tenisowym obejmująca Laurę ramionami, aby pokazać jej, jak odbijać backhandem, forehandem i jak serwować. Allison w restauracjach objaśniająca kartę dań i słuchająca, jak Laura wymawia różne zwroty, aż wreszcie opanowała je do perfekcji i żaden wyfraczony kelner nie spojrzał na nią z pogardliwą wyniosłością, która wgniatała w krzesła nieobytych konsumentów. Allison wbiegająca i wybiegająca z butików na ulicach Newton i Boylston w poszukiwaniu idealnej dla Laury bluzki. Allison wykrzykująca wściekle coś na temat Thada. Oszołomione spojrzenie Allison w bibliotece, kiedy Feliks rzucał na Laurę oskarżenia, a ona się nie broniła. Poczuła pustkę. Allison, brak mi ciebie. Ale Allison odwróciła się od niej. Odwróciła się od swojej przyjaciółki. No i co z tego? Poczuła się oszukana, tak jak ja. Mogła zaczekać. Zawsze jest czas, żeby się od kogoś odwrócić. Mogła poczekać. Ale nie zrobiła tego. To jednak nie przekreśliło tych wszystkich lat, gdy była przyjaciółką, siostrą i nauczycielką dla Laury. Nic, co zrobiła Allison Salinger, nie zasługiwało na to, żeby została wykorzystana jako narzędzie zemsty w rękach Bena Gardnera. Laura otrząsnęła się jakby ze snu. Szybko napisała tekst depeszy i podniosła słuchawkę. — Dla Bena Gardnera — powiedziała i podała jego adres w Amsterdamie. „Allison była dla mnie dobra. Nie rób jej krzywdy. Cokolwiek się stało, stało się bardzo dawno temu i nie ma w tej chwili znaczenia. Czy nie możesz zapomnieć o zemście? Laura."
Otwarcie Chicago Beacon Hill planowano na Święta Bożego Narodzenia, w rok po przyjęciu w John Hancock Center. Na początku listopada, kiedy puszysty śnieg wirował z wiatrem wzdłuż Michigan Avenue, a świąteczni klienci pędzili od sklepu do sklepu ze schylonymi głowami, chroniąc się przed zimnem, Laura siedziała w swoim nowo umeblowanym biurze, opracowując jadłospis na prywatne otwarcie, podczas gdy jej sekretarka adresowała zaproszenia. Miało zjechać doborowe towarzystwo z Europy i Ameryki, któremu zaoferowano gościnę w Beacon Hill podczas weekendu, nim jeszcze hotel zostanie oficjalnie otwarty. Jadalnia miała serwować wszystkie posiłki. Podwieczorek miał być podawany w kawiarni. Limuzyny będą zabierały gości do opery, na koncerty, do muzeów i sklepów. Currier zaproponował listę gości: przyjaciół, znajomych i partnerów w interesach, a Laura zaprojektowała zaproszenia wydrukowane złotymi literami na czerpanym papierze. Na kopertach, nad herbem hotelu, widniał złoty napis Beacon Hill i kontury błękitno-złotego irysa. Po ich zaadresowaniu sekretarka położyła koperty na biurku Laury. Currier miał dołączyć do wielu z nich swoje odręcznie napisane zaproszenia. Na liście było trzysta nazwisk i do zaadresowania zostało jeszcze pięćdziesiąt kopert, gdy zadzwonił telefon Laury. Nadal pisząc jadłospis na niedzielę, Laura odebrała telefon. — Laura Fairchild. — Laura Fairchild — powtórzył kobiecy głos z łatwym do rozpoznania, teksaskim, nosowym akcentem. — Ojej, jaki mały jest ten świat! Mówi Ginny Starrett. Ginny Starrett. Nazwisko i akcent przywołało wspomnienie. Główny hol w Boston Salinger, krzyk kobiety, Virginia Starrett leżąca na kanapie, jej mocny makijaż rozmazany po twarzy wraz ze łzami, Laura pochylająca się nad nią, wycierająca zapłakane oczy i polecająca Julesowi LeClair, żeby przyniósł herbatę. Ginny Starrett. Laura zabrała ją na górę, do pokoju i tam rozmawiały, a Jules upomniał ją, że zniknęła na tak długo. — Ginny, jak miło znowu cię słyszeć... Gdzie jesteś? Jak mnie znalazłaś? — Jestem w Nowym Jorku i znalazłam cię, ponieważ twój przyjaciel Wes Currier — masz znakomity gust w doborze przyjaciół,
moja droga — powiedział, że wysyła mi zaproszenie na twoją wielką imprezę w przyszłym miesiącu. Nie mówił ci, że ze mną rozmawiał? Laura spojrzała na stos kopert. — Nadal adresujemy zaproszenia. Wes sporządził listę. Nie wiedziałam, że cię zna. Czy przyjedziesz? Mam nadzieję, że tak. Wspaniale będzie cię znowu zobaczyć. — Możesz być pewna, że nie przepuściłabym takiej okazji. Jak mogłabym nie być świadkiem twojego debiutu, czy też... mniejsza o to, jak to nazwiemy. Zawdzięczam ci tak wiele, że i tak nie zdołam się odwdzięczyć swoją obecnością. — Niczego mi nie zawdzięczasz... — Moje dziecko, nie pouczaj mnie, co komu zawdzięczam. Jestem na samym szczycie światowych dłużników. Ludzie zawsze wyświadczają mi przysługi, a ja zawsze przysięgam, że się im odwdzięczę. Kłopot polega na tym, że zazwyczaj jestem zajęta uszczęśliwianiem Ginny Starrett i nie mam czasu dla nikogo innego. Jednak nie zapomniałam o tobie. Szukałam cię jakieś sześć albo osiem miesięcy po tym niefortunnym meczu bokserskim, który ja i Wylie rozegraliśmy w waszym holu, ale nie było cię i nikt nie wiedział, gdzie jesteś. Musisz mi opowiedzieć o wszystkich swoich przygodach i o Wesie. Czy to on kryje się za tym hotelem? — Tak. — To dobry człowiek. Czasami nie oszczędza ludzi, ale często sprawia, że stają się bogaci, więc nie irytują się zbyt długo. Czy możesz umieścić mnie w jednym z twoich apartamentów? — Dostaniesz apartament na poddaszu z własnym tarasem. — Serce Laury łomotało w podnieceniu i z początku nie wiedziała dlaczego. Ale potem zrozumiała. Ginny Starrett była osobą z jej przeszłości, a Laura była spragniona przeszłości. — Za późno na apartament z tarasem — powiedziała Ginny. — Wes obiecał go pewnym moim przyjaciołom. Tego też ci nie powiedział? — Nie czekając na odpowiedź, ciągnęła: — Jesteś najmądrzejszą dziewczyną, jaką spotkałam w ciągu tych piekielnych lat, kiedy pozwoliłam Wylie'emu mieć nade mną tyle władzy, żeby pogmatwać sobie życie. Poszłam do adwokata, który wycisnął kilka milionów z tego podrywacza, a potem wybrałam się do kurortu, ściślej mówiąc, do dwudziestu czterech kurortów — i oto jestem
jedną z kilkuset tysięcy szczupłych, wolnych kobiet poszukujących dobrego mężczyzny. Być może przyjadę na twoje przyjęcie z przyjacielem. Jest zabawny w niewielkich dawkach i w zasadzie nie ma mowy o tym, abym mogła bywać w kinach i na otwarciach hoteli sama... a przy okazji, jeśli już mówię o chodzeniu gdzieś samotnie... ale ciebie prawdopodobnie nie interesują już plotki związane z Salingerami. Laura zmarszczyła brwi. — Nie wiedziałam, że ich znasz. — Och, tylko trochę. Od czasu do czasu widuję Leni i Feliksa na benefisach. Zawsze uśmiechamy się do siebie bardzo uprzejmie. Kiedy bywam w Bostonie i Nowym Jorku, często o nich słyszę. Wiesz, ludzie uwielbiają opowiadać. Było wiele rozgłosu wokół testamentu Owena Salingera. Prawdopodobnie wiesz na ten temat 0 wiele więcej niż ja. Byłam w Europie, kiedy to się działo. Założę się, że jeśli doszłoby do procesu z powodu tego, że Feliks przyłapał Leni z innym mężczyzną lub odwrotnie — ale któż mógłby wyobrazić sobie Feliksa płonącego żądzą do innego obiektu niż kolejny hotel? — W każym razie wtedy byłoby mnóstwo komentarzy, tak jak teraz na temat Allison Salinger zaręczonej z absolutnie nieznanym mężczyzną gdzieś w Europie. Mają się pobrać w Święta Bożego Narodzenia, a, jak mi się zdaje, jej rodzice nawet go nie widzieli! To jeszcze nie wszystko. To był rekordowy rok dla... — Chwileczkę — przerwała Laura ochrypłym głosem. — Czy... czy znasz nazwisko tego człowieka, za którego ona wychodzi? — Nie zwróciłam na to uwagi, bo nikt nigdy o nim nie słyszał. Zdaje się, że pracuje w jednym z hoteli jej ojca. Jest jakimś szefem czy kimś w tym rodzaju. Obawiam się, że nie słuchałam tego zbyt dokładnie, bo w tym samym czasie mówiono o ślubie jej kuzyna 1 byłam tym o wiele bardziej zaiteresowana, bo znam szczęśliwą wybrankę. Laura poczuła skurcz żołądka. — Którego kuzyna? — Paula Janssena. Ożenił się z Emily Kent, niezwykle czarującą dziewczyną z bostońskiego dobrego domu. Gdybym była hazardzistką, postawiłabym swoje pieniądze na Paula. Allison wychodzi za prawdziwego lekkoducha, ale Paul wie dokładnie, w co się angażuje. Znalazł sobie dziewczynę ze swojej sfery i nie musi się obawiać nieprzychylnej reakcji.
Zapadła cisza. — Ojej — zreflektowała się Ginny. — Zagadałam cię na śmierć, a ty masz tyle pracy. Najmocniej przepraszam. Czy mi wybaczysz? — Oczywiście — odparła Laura automatycznie. Pochyliła się nad biurkiem, oparła głowę na dłoni i zamknęła oczy. — Proszę, daj mi znać, kiedy przyjedziesz, żebyśmy mogły umówić się na drinka. — Na pewno się odezwę. — Przerwała. — Mam wrażenie, jakbyś była trochę przygnębiona, kochanie. Chyba nie powiedziałam czegoś, co byłoby nie na miejscu, prawda? — Nie. — Laura starała się mówić naturalnym głosem. — Dziękuję... dziękuję, że przyjedziesz na otwarcie. To wiele dla mnie znaczy. Do zobaczenia wkrótce. Kiedy odłożyła słuchawkę, było jej słabo, duszno i zimno na przemian. Chyba zemdleję, pomyślała. Ale jeszcze nigdy nie zemdlała. Nawet nie wiedziała, co to znaczy być bliskim omdlenia. Chwyciła krawędź biurka. Po prostu to, co powiedziała Ginny, było taką niespodzianką. Niespodzianka, niespodzianka. Słowo powracało jak echo. Dawno temu prosiłam Bena, żeby nie okradał Salingerów, a on to zrobił. W lutym prosiłam go, żeby nie żenił się z Allison, a teraz jest listopad i on ustalił datę ślubu. Zamknęła oczy, myśląc o Benie. Łatwiej było myśleć o Benie niż o Paulu. Niespodzianka, niespodzianka — słowo powracało, ale nie dotyczyło już Bena. Dotyczyło Paula. Nie mogła oderwać od niego myśli. Emily Kent. Paul i Emily. Paul i Emily Janssen. Do diabła, to miałam być ja! Do diabła, do diabła z nim! I do diabła z tą całą rodziną! A dlaczego nie miałby się ożenić? Mężczyzna pragnie kobiety, domu i spokojnego życia. Mężczyzna pragnie mieć dzieci. To miały być nasze dzieci. Siedziała przy biurku tak długo, aż słabość minęła i myśli zwolniły bieg. Odruchowo wyrównała stertę papierów i książek na biurku; plany otwarcia hotelu, plik zaproszeń, faktury, katalogi. Tak wiele do zrobienia. Pełnia życia przed nią. Jej obecne życie. Wes. Clay. Kelly i John. Wspomnienia o Owenie. Chicago.
Beacon Hill i trzy inne hotele, które miały stać się jej własnością. Pełne pracy życie. Drzwi zamknęły się za tym, co minęło. Kiedyś pomyślała sobie, że uwolniła się od przeszłości, teraz zrozumiała, że nigdy się nie uwolni. Przeszłość jest jej cząstką, częścią jej serca, częścią myśli, częścią przyszłości. Ale drzwi się zamknęły i Laura nigdy już nie spojrzy wstecz. Będzie patrzyła tylko w teraźniejszość i przyszłość. Przeszłość się dokonała.