Michael Judith Sprawy prywatne t.2 Po szesnastu latach małżeństwa Elizabeth i Matthew decydują się na szalony krok - postanawiają zrealizować młodzień...
16 downloads
34 Views
2MB Size
Michael Judith Sprawy prywatne t.2
Po szesnastu latach małżeństwa Elizabeth i Matthew decydują się na szalony krok postanawiają zrealizować młodzieńcze marzenia. Wykupują upadający miejscowy tygodnik i z całą pasją usiłują uczynić z niego znaczący tytuł. Podjęte ryzyko i ogromna pracowitość przynoszą coś więcej niż sukces finansowy - na nowo rozkwita ich dawna miłość. Jednak nieposkromiona w porę ambicja kryje w sobie poważne niebezpieczeństwo...
Część 3
9 Bo Boyle był producentem „Anthony'ego" od premiery programu, którego wzrastającej popularności zawdzięczał swój własny awans i nowy image. Booton Eamon 0'Boyle, uczeń St. Josephs Grammar and High School w Newark, New Jersey, członek chóru i znany kolegom jako tchórz na boiskach, w słońcu Los Angeles przeobraził się w Bo Boyle'a i w oszałamiającym tempie wspinał się na szczyty kariery w telewizji. Początkowo zwrócił na siebie uwagę tym, że uatrakcyjnił bezbarwne dotychczas programy rozrywkowe, następnie zaś, zupełnie niespodziewanie zaproponowano mu - choć było około tuzina aspirantów z lepszym dorobkiem -stanowisko producenta „Anthony'ego". Tony Rourke, niezadowolony z mało eleganckiego życiorysu swojego nowego producenta, ignorował go, ale Bo Boyle, sympatyczny i konsekwentny, wykazał się dużą dozą cierpliwości i w ciągu pół roku ich stosunki przerodziły się w przyjazny, choć nieco nużący związek partnerski. Obydwaj na tym skorzystali; zmiany oświetlenia, dekoracji i tempa programu, jakie narzucił Boyle, sprawiły, że Tony wypadał lepiej, gdy zaś notowania programu poszły w górę, pozycja Boyle'a również się umocniła. Tony cieszył się popularnością: Tony Rourke, człowiek o doskonałej prezencji i ciętym języku, miał niezwykły talent oddziaływania na widzów; kobiety czuły się przy nim jednocześnie jak matki i kociaki, a mężczyźni nie żywili o niego zazdrości. Bo Boyle natomiast nie odczuwał zawiści, gdyż całkowicie pochłaniało go skupianie władzy w swoich rękach. Tony był idealną podpórką dla producenta, który nie zważając na nic dążył na sam szczyt; gdy zatem Tony i jego program zaczął tracić popularność, co jest udziałem wszystkich gwiazd i programów telewizyjnych, Bo Boyle mógł postradać jedynie podpórkę - podpórki zaś, jak mawiał, służą tylko do jednego celu: żeby się od nich dobrze odbić i wskoczyć jeszcze wyżej.
Tymczasem jednak „Anthony" nadawał się do realizacji jego planów. I może się stać programem jeszcze lepszym pomyślał Bo przyglądając się profilowi Elizabeth Lovell, która siedziała w drugim końcu studia, kończąc rozmowę przez telefon. Tak, mógłby być jeszcze lepszy. - Tony się spóźni - powiedział i jego głos odbił się echem w ogromnej sali, której podłoga była zarzucona ciężkimi kablami. Chwycił składane krzesełko, rozstawił je obok Elizabeth i usiadł wyciągając szeroko nogi i zaplatając ręce na oparciu. Wlepił w nią wzrok bez wyrazu, który zdawał się na wpół senny, lecz w istocie był bystry, wszystko rejestrujący. Jejku, ten skurwiel znów pokazał, na co go stać. Nawet na środku cholernej nowomeksykańskiej pustyni, gdzie Bo Boyle uważałby się za szczęściarza znajdując jaszczurkę i psa preriowego, Tony Rourke znalazł tę niesamowitą istotę o twarzy i nogach, na widok których pół Ameryki przestanie pstrykać kanałami. Jak on, do jasnej cholery, to robi? - Powiedział, żebyśmy zaczynali bez niego - zwrócił się do Elizabeth. - Wolałabym... - Elizabeth ugryzła się w język. - Dobrze. Co mam robić? - No więc, Lizzie, pomyślmy najpierw. - Zauważył cień niezadowolenia na jej twarzy. - Coś niedobrze, dlatego że nazwałem panią Lizzie? - Tak. - Żyjemy w szybkim świecie - westchnął. - Elizabeth to długie imię. Tyle sylab! Liz? Liza? Betsy? Nie? No dobrze, to niech będzie Elizabeth. Ale to brzmi oficjalnie. Tak porządnie. No cóż, Elizabeth, co pani nam pokaże podczas nieobecności Tony'ego? Zrobimy próbę? Zobaczmy, jaka pani jest, gdy trzeba improwizować. Proszę przeprowadzić wywiad z... - pukając palcami o kolano rozejrzał się po studiu - Gregiem Roscovem. Jakiś problem? - Elizabeth posłała wzrok w tym samym kierunku i natknęła się na zaskoczone spojrzenie postawnego kamerzysty, który stał parę kroków za nimi. - Skąd, żaden problem. - Bo sam sobie radośnie udzielił odpowiedzi. -Właśnie to idealny kandydat. Greg wprowadza „Anthony'ego" do milionów domów telewidzów, ale jego samego nikt nie ogląda. Niewidzialny człowiek! Toż to dopiero pomysł, bo przecież o to tu chodzi! Znalazła się tu pani po to, żeby przeprowadzić wywiad z kimś, kogo świat nie zna, i ja pani podaję jednego takiego na srebrnej tacy! Greg, pomożesz nam, co? Stań choć raz nie po tej, ale po tamtej stronie kamery. Nastąpiła cisza. A niech to licho weźmie - Elizabeth zaczęła w myślach przeklinać Tony'ego. - W co ty mnie wpakowałeś; no i gdzie teraz jesteś, jak cię potrzebuję? Ostatnio ze wszystkim radziła sobie sama. Ledwo dwa tygodnie temu Matt wyjechał do Houston, a tu przez ten czas wszystko się zmieniło. Prawie ciągle spędzała czas samotnie. Peter na okres wakacji poszedł do pracy w galerii sztuki na Palace Avenue, wolne zaś chwile spędzał z Mayą. Holly rozpoczęła staż w Santa Fe Opera i od dziewiątej rano do późna w nocy była zajęta. Lydia przygotowywała się do sezonu turystycznego, który się za-
czynał w czerwcu, a Spencer zaszył się w warsztacie, bo nieopatrznie zobowiązał się wyrzeźbić świecznik w drewnie - jego najnowszy triumf -każdemu, kto spojrzał z podziwem na wzór, jaki wyeksponował w księgarni. Elizabeth rzuciła się do pisania. Jak w transie przeprowadzała wywiady z dwiema, trzema, czasem nawet czterema osobami dziennie, po czym siadała do maszyny i stukała aż do świtu, po raz pierwszy wykonując plan pracy z wyprzedzeniem. Dobrze, że tak się stało, bo w ciągu ostatnich dni Tony ponownie jej zaproponował współpracę przy swoim programie; zgodziła się. Bo Boyle zadzwonił, żeby ją poinformować o wymogu nakręcenia próbnych zdjęć, Tony znowu zadzwonił mówiąc, żeby się tym nie przejmowała, bo to nic takiego, no i dwa dni później już leciała do Los Angeles. Z lotniska telewizyjna limuzyna zawiozła ją do Television City w Hollywood. Kiedy dotarła na miejsce, zaprowadzono ją do ogromnego studia, w którym znajdowała się masa lamp, kabli, sprzętu technicznego, zniszczonych biurek i krzeseł. W niepojęty sposób przypominało jej to pokój redakcyjny. Matt wyjechał czternaście 4ni temu. Czy w jej życiu pozostało coś z tamtych czasów? '. Wskazany kamerzysta wzruszył ramionami: - Ja nie mam o czym mówić. Nie umiem grać ani występować. - Grać! - wykrzyknął Bo Boyle. - Bądź po prostu słodkim sobą. Elizabeth zajmie się resztą. - Wstał. - Skorzystamy z gabinetu Tony'ego, ale niech fotel i kanapa staną bliżej siebie, a stolik do kawy trzeba wysunąć do przodu... - Wszedł na podest, gdzie na wprost kamer rozstawione były rozłożyste mahoniowe meble obite skórą. Gabinet był tak zaprojektowany, aby Anthony Rourke jawił się w nim jako człowiek zamożny, hołdujący tradycji trochę mieszczańskiej, ale również jako mężczyzna, który we własnym domu (bardzo głęboka kanapa, arabski dywan, draperie, pod ręką koniak, na podnóżku przy kominku jedwabny szlafrok) oddaje się różnym przyjemnościom, nie tylko czyta, ale przeprowadza również wywiady z gośćmi, którzy czasem go odwiedzają. Bo, współautor projektu tej dekoracji, stanął na podeście i dyrygował ustawianiem poszczególnych elementów, przewidując, pod jakim kątem kamery mają robić ujęcia twarzy Elizabeth. Wpadła mu do głowy jeszcze jedna myśl. - Charakteryzacja! - zawołał do Elizabeth. - Dziesięć minut u Roberty. - Czemu nie? - spytała z uśmiechem, zauważywszy spojrzenie Grega Roscova. - Ponieważ wszystko jest tu od początku do końca wyreżyserowane, to Roberta może wymalować nas dwoje. - Boyle podskoczyłby pod sufit. - Greg pokręcił głową. - Nikogo nie obchodzi mój wygląd. - Mnie obchodzi - powiedziała Elizabeth. - Proszę mnie posłuchać: jeśli mnie twarz wypacykują kremami i pudrami, to jak w tym oświetleniu będzie pan wyglądał przy mnie? - Jak zmokła kura - odparł.
- No właśnie. Niech pan się zgodzi, Greg. Będzie nas widać razem. Niech razem wyglądamy jak okazy zdrowia, a nie jak dwoje zdechlaków. Uśmiechnął się od ucha do ucha, zaczynając zmieniać stosunek do całego tego zwariowanego pomysłu. Może ona jest fajna i nie weźmie go na spytki, żeby zrobić z niego idiotę. - Niech się pan zgodzi. Nie będą się sprzeciwiać. - Wzięła go za rękę i poprowadziła ze studia po schodach na górę do charakteryzatorni. Idąc za nią spojrzał na jej długie nogi, krągłe pośladki opięte połyskującą spódnicą, lśniące ciemnomiodowe włosy, które długimi falami opadały jej na ramiona odcinając się od szmaragdowej zieleni jedwabnego kostiumu. Wydawało mu się, że zrobi dla niej wszystko. Do diabła z Boyle'em. Do diabła ze wszystkim. Ale znów się zaczął martwić, gdy usiadł tuż przy niej w luksusowym gabinecie, który co tydzień oglądał z drugiej strony kamery. Nie było to jego właściwe miejsce i czuł się tam niezręcznie. Skórzane obicie było cholernie śliskie, obsuwał się z kanapy i żeby się nie znaleźć na podłodze, wbijał się piętami w dywan arabski i wwiercał z powrotem na siedzenie; w tym właśnie momencie ktoś z załogi pochylił się nad nim, żeby mu przyczepić do koszuli mikrofon. Elizabeth wiedziała, że to ona powinna go wprowadzić w taki nastrój, by poczuł się swobodnie, stworzyć luźną i przyjacielską atmosferą, która sprawi, że stanie się wobec niej otwarty. Kiedy przeprowadzała wywiady do swojej rubryki, ta umiejętność stanowiła jej wielki atut, i wiedziała, że bez niej nie powiedzie się jej w telewizji, ale w tym momencie nie potrafiła się skoncentrować. Wszystko zdawało się zbyt nowe. Białe światła ją oślepiały, czuła się pod nimi naga i bezbronna, paliły tak mocno, że zdawało się jej, jakby się miała za chwilę roztopić na skórzanym obiciu krzesła. Kamery kierowały na nią obiektywy jak czarnookie potwory; jedwabny kostium przylepił się jej do karku, mokre pasma włosów zwijały się na czole; serce waliło jak młotem. Odwróciła głowę i zobaczyła z boku ekran telewizyjny, a na nim twarz jakiejś kobiety, wystraszonej, spiętej, złapanej w potrzask. Biedactwo -pomyślała machinalnie, po czym uświadomiła sobie, że przygląda się samej sobie. To niemożliwe! Gdzie była piękna Elizabeth Lovell, której uroda zawsze przyciągała wzrok? Ta kobieta z ekranu wyglądała jak spłoszona wiewiórka... nie, jak panda - pomyślała z przebłyskiem humoru. Opalona panda. Za dużo tuszu do powiek, za dużo pudru w kremie. Roberta przesadziła: to nie jestem ja! Ktoś do klapy żakietu przyczepił jej mały kawałek metalu. - Mikrofon - odezwał się spokojny głos. - Proszę się rozluźnić; wygląda pani świetnie. Dynamit. Gdyby pani się nie ruszała przez chwilę, nie, ja pani nie obmacuję, tylko chowam pod żakiet kabel od mikrofonu, przeciągam do tyłu... no, już po wszystkim. Dziękuję. - Dziękuję - wymamrotała Elizabeth.
- Poziom dźwięku - odezwał się czyjś głos. - Elizabeth, może pani powiedzieć parę słów? - poprosił Bo Boyle głosem płynącym gdzieś spoza oślepiających świateł. - Na temat pogody albo poczet królów francuskich, cokolwiek. Sprawdzamy tylko pani mikrofon. - A co z mikrofonem Grega? - spytała Elizabeth. - Będzie tak dobrze jak z charakteryzacją - odparł sucho Boyle. Elizabeth zauważyła zażenowanie na twarzy Grega i nagle zapomniała o światłach, mokrej plamie na karku, zakłopotaniu, w jakie ją wprawił, co prawda własny, ale inny niż zwykle widok na ekranie monitora. Pochyliła się: - Widziałam, jak coś pan mówił do kamerzystów. Sprawiał pan wrażenie osoby, która zna to studio jak własną kieszeń. Od jak dawna pan tu pracuje? Zaskoczony Greg zarył piętami o dywan i usiadł wyprostowany. - Dziesięć. - Nie nagrywamy - powiedział Boyle. - Prosiłem o parę zdań. Wciąż patrząc na Grega, Elizabeth odezwała się łagodnie. - Przepraszam, Bo. Ale Greg jest dla mnie ciekawszy niż królowie francuscy. I czy nie jest właściwie czas, żebyśmy zaczęli wywiad? Może pan tym samym sprawdzić oba mikrofony, a my się bliżej poznamy. Nastąpiła krótka przerwa. - Proszę bardzo - powiedział Bo i przesunął swoje składane krzesełko tak, żeby obserwować jednocześnie ją i obraz na monitorze telewizyjnym. - Czy zaczynał pan pracę jako kamerzysta? - spytała Grega. Pokręcił głową. - Jako główny operator świeteł. - Nie każdy może być kamerzystą? - Nie każdy. - Dlaczego? - spytała, skoro nic więcej nie mówił. - Bo to skomplikowane. Westchnęła. - A co się z tym wiąże, że jest to tak skomplikowane? - Dużo rzeczy. Zapanowała cisza. - To jest straszne - pomyślała zrozpaczona. - Nudne, bez tempa, bez życia. To nie jest artykuł do prasy, nie ożywię tego potem ubierając w odpowiednie słowa; to musi żyć już teraz. Kątem oka Elizabeth zobaczyła na jednej kamerze czerwone światełko. -Nagrywają - pomyślała i do wszystkich innych obaw dołączyły się jej wątpliwości co do własnego wyglądu. Z której strony lepiej wypadnie, z profilu, en face czy trzy czwarte? I jak może to kontrolować, jeśli nie wie, z której kamery obraz jest właśnie na wizji? Skąd ma wiedzieć, że jest na ekranie ona albo Greg, albo oboje? Spociły się jej dłonie. Była bliska omdlenia. Nigdy nie wykonywała podobnego zadania, nie uda jej się.
Kto mówi, że się nie uda? Matt podjął się czegoś zupełnie nowego i odniósł sukces. Dlaczego miałby być jedynym, któremu się udaje? Odetchnęła głęboko. - W porządku, Greg - rzekła stanowczym głosem i spojrzała mu prosto w oczy. - Powiedzmy, że pana szefowie uważają, że ja nie poradzę sobie z kamerą telewizyjną; to męska sprawa - mówią, a ja chcę im pokazać, że się mylą. Proszę pana, aby mnie pan nauczył wszystkiego, co umie dobry kamerzysta. Jak pan to robi? Uśmiechnął się szeroko. - To jest męska sprawa. - Bzdury - Elizabeth wstała. - Mikrofon! - ktoś wrzasnął w momencie, gdy poczuła pod żakietem kłębek kabli. Odpięła mikrofon i położyła na oparciu kanapy, po czym podeszła do najbliższej kamery i uchwyciła ją. Rozległ się okrzyk zdziwienia kamerzysty. Kątem oka zauważyła kierującą się na nią inną kamerę. Usiłowała przesunąć chwyconą kamerę w stronę podestu, ale okazało się to niespodziewanie trudne. Wydawało się jej, że każde koło jedzie w inną stronę, jak w zepsutym wózku w samie. Wówczas mężczyzna obsługujący tę kamerę wytłumaczył jej, że pchając kamerę musi jednocześnie ustawiać kierunek jazdy za pomocą wielkiej poziomej kierownicy. Po tym wyjaśnieniu udało jej się przesunąć kamerę do brzegu dywanu. - W porządku - powiedziała wracając na swoje krzesło. Przypięła sobie mikrofon. - Jest ciężka i niewygodna w obsłudze, trzeba mi było pokazać, jak sobie z nią radzić, ale od strony technicznej można się tego nauczyć, więc jeśli jest to wyłącznie kwestia muskułów, to jest wiele silnych kobiet. Kto wobec tego twierdzi, że to męska sprawa? - Ja. - Uśmiechał się wciąż szeroko, z wyraźnym podziwem, i wreszcie zaczął mówić. Opowiedział o producentach i reżyserach, którzy siedzą w reżyserce i pokazują kamerzystom, w jakim kierunku przesuwać kamerę i na co ją kierować, o słuchawkach, które nosi na uszach i dzięki którym utrzymuje łączność z reżyserką; zaczął się rozwodzić na temat kontrplanów, zbliżeń, jazdy operatorskiej, mikrofonów, statywów do mikrofonów i monitorów tekstu. Elizabeth zwracała jednak uwagę najbardziej na ton jego głosu, który zmieniał barwę zawsze przy jednym słowie. - Kamera - powiedziała przerywając mu. - Proszę mi opowiedzieć o kamerze. - O której? O mojej pierwszej kamerze? Nie uwierzy mi pani, to był mały aparat fotograficzny Brownie, pamięta pani ten typ? - I zaczął mówić o sobie, o Gregu Roscovie, który chciał być fotografem, ale musiał w końcu przyznać, że zważywszy na konkurencję w tym zawodzie nie jest dość dobry, by się wybić. - Każdy mógł sobie kupić aparat fotograficzny, więc było bardzo prawdopodobne, że inni też będą robić dobre zdjęcia, no a jeśli się samemu nie było geniuszem... Dałem więc za wygraną. I wtedy trafiłem do
takiej małej stacji telewizyjnej w Chicago, gdzie mieli jedną kamerę, jednego reżysera i nadawali programy po polsku, litewsku, włosku, hiszpańsku i tak dalej. Kto nie dostał się do innych stacji, tu zostawał przyjęty i nie wiem, do diaska, kto oglądał ich programy - może po prostu rodzina, znajomi tych, co tam występowali - nie było to dla mnie istotne, bo liczyło się jedno: mogłem mieć kamerę. - Mieć kamerę? - miękko powtórzyła Elizabeth. - Tak jak ma się kobietę? . . - No tak, to podobne uczucie... Może to być, wie pani, niezła przepychanka Twarz Elizabeth wyrażała spokój i zainteresowanie; opanowało ją uczucie podniecenia, ale nie chciała tego po sobie okazać. W czasie wywiadu zawsze przychodzi taki moment, że się trafia w ukrytą strunę człowieka, coś, co jest w nim niepowtarzalne. - Jakaś rywalizacja? - cicho spytała. - Żeby wiedzieć, kto rządzi? - Żadna tam rywalizacja - w jego głosie brzmiała niechęć. Ustawia ją sobie człowiek jak mu odpowiada, ona ma być tam, gdzie on chce, i robić to, co on jej każe - to samo jest z kobietą, jak ją sobie człowiek odpowiednio ustawi, będzie robić to, co jej się powie. I na tym polega całe życie, nie? To się tak czuje. - A ja bym tego nie czuła, prawda? - spytała Elizabeth. - Dlatego pan powiedział, że to męska sprawa? Znów się uśmiechnął szeroko. - Pojęła to pani. Byłoby czymś nienormalnym, gdyby pani miała się nagle siłować... no, chyba pani by nie chciała, co? - A co z pana żoną? - zapytała. - Czy pan ją traktuje właśnie w ten sposób? Wzruszył ramionami. - Praca i dom... jeśli człowiek ma rozum, to ich ze sobą nie miesza. Moja żona pomyślałaby, że jestem skończonym osłem, gdyby usłyszała to, co ja tu wygaduję. - Dwie głębokie pionowe bruzdy między brwiami zaczęła mu powoli przecinać długa zmarszczka na czole. - Cholera. - Rozejrzał się wokół. - Zapomniałem. Kręcili? - Tylko na próbę - odparła Elizabeth. Osłaniając oczy od światła, popatrzyła poza kamery. - Czy starczy? - zwróciła się w kierunku Boyle'a. - W zupełności - odpowiedział. Ale na podest wkroczył nie on, lecz Tony; tymczasem obsługa techniczna gasiła lampy, kamerzyści wycofali się ze sprzętem i ktoś przyszedł wziąć mikrofon, który Elizabeth odpięła od klapy. Tony uklęknął obok jej krzesła. - Uczyniłaś ze mnie najszczęśliwszego człowieka na kuli ziemskiej. Najdroższa Elizabeth, jesteś czarodziejką. Greg, jest pan księciem kamerzystów i radością moich oczu. Nie wykorzystamy materiału, jeśli pan nie wyrazi zgody, ale porozmawiamy o tym później; może pana przekonamy, że wywiad
z panem to klejnot. Dziękujemy, Greg. - Ton głosu Tony'ego sugerował pożegnanie. - Naprawdę dziękujemy. Pana wkład w ten program był ogromny. Greg spojrzał na Elizabeth. - Czy zrobiłem z siebie głupka? Stanęła obok niego i pocałowała go w policzek. - Był pan fantastyczny. Największym komplementem było dla mnie z pana strony to, że był pan szczery. Dlatego jestem panu taka wdzięczna. I nic nie zrobimy z tym materiałem bez pana zgody. Obiecuję. Kiwnął głową. - Wierzę. - Zawahał się, po czym pocałował Elizabeth, a ona jego ponownie. - Dziękuję. Świetnie się bawiłem. Przy pani czułem, że panią naprawdę obchodzi to, co mówię. Elizabeth popatrzyła za nim, jak się oddalał. Tony, wciąż na klęczkach, oparł łokieć o siedzenie krzesła, głowę podparł sobie ręką i prowokacyjnie przyglądał się Elizabeth. - Większe wrażenie robi na tobie szczery Greg niż ja. Czyj to był pomysł, żeby go ucharakteryzować? - Mój. Tony, proszę, wstań. Potrzebne mi krzesło. - Dlaczego? - Bo cała się trzęsę. Czy naprawdę dobrze wypadło? - Wiesz, że było lepiej niż dobrze. Kiwnęła głową i zajęła krzesło, Tony zaś przysiadł na poręczy. - Pragnę pochwał. Wiem, że było dobrze, ale zaczęło się fatalnie i bałam się... Ucałował czubek jej głowy. - Oto idzie Bo, tryskający energią. Będzie się puszyć i nadymać, że niby od samego początku wiedział, że jesteś świetna. Byłaś rewelacyjna; szczery Greg odsłonił przed tobą każdy cal swej męskości i dokonałaś tego w taki sposób, że wszyscy, łącznie z Gregjem, zakochali się w tobie. Od tej chwili, moja urocza Elizabeth, współpracujemy w moim programie. I będziemy najświetniejszą spółką wszechczasów. - Z tego co słyszałem - powiedział Peter przerzucając jabłko z jednej ręki do drugiej - albo jak mi się wydawało, że słyszałem, to mieliście pracować razem z tatą, trzymając się za ręce, aż po zmierzch waszego szczęśliwego żywota... - Peter, już o tym mówiliśmy. - Elizabeth powiedziała to spokojnie. Mocniej nacisnęła wałek nadając ciastu kształt dużego krążka. - Tak, ale to było, zanim się załapałaś na program Tony'ego Tupeciarza. Koszmarnie tandetnego telewizyjnego tupeciarza. - Przestań, Peter. To dobra posada. - Och, do...! - Podrzucił jabłko prawą ręką i chwycił je lewą. - Posada? Taka sobie zwykła posada? Ten typ kręci się tu w pobliżu i od lat się
bezwstydnie oblizuje, wreszcie cię zabiera do telewizji proponując współpracę, a ty sobie wyobrażasz, że ci ktoś uwierzy, że chodzi o taką zwykłą pracę jak sekretarka czy ekspedientka w sklepie spożywczym... - Wyobrażam sobie, że uwierzysz w to, co mówię - ucięła Elizabeth. Odwróciła się, żeby na niego spojrzeć. - Mam zbyt wiele ostatnio na głowie, żeby jeszcze wysłuchiwać insynuacji mojego syna, który mógłby mi pomóc w trudnym dla mnie okresie, zamiast jeszcze bardziej mi psuć humor. - Przepraszam, mamo. Boże, przepraszam; jestem tępakiem, zgniłkiem pozbawionym wyobraźni, idiotą bez połowy mózgu... Elizabeth roześmiała się. - Już mnie przekonałeś. Chcesz więc posłuchać o mojej nowej pracy, czy porozmawiać o czymś innym? - O niczym innym. O tobie i tacie. Westchnęła i odwróciła się. - Od dwóch tygodni o tym mówimy. Powiedziałam ci wszystko, co się dało. - Pewnie. Oboje macie różne cele i różne koncepcje, jak realizować swoje cele, dlatego postanowiliście spróbować przez jakiś czas działać każde na własną rękę, ale może wszystko wróci do normy do przyszłej Gwiazdki. Akurat. Przerzucił jabłko z powrotem do prawej ręki. - Nikt nie jest tak głupi, żeby się dał na to nabrać. No, dobra, dobra; wierzę ci. Wierzę we wszystko, co mówisz. Tyle tylko, że to jest okropnie... trywialne. - Wolałbyś, żebym wymyśliła jakąś historię? Twój ojciec z jakąś inną kobietą? Ja z jakimś mężczyzną? Pobita żona? Pobity mąż? Strzelanina, walki na noże, kłótnie? - Wolałbym, żebyś mi powiedziała, jak się czujesz? - Och - zamilkła. Koncentrując się włożyła łyżkę gotowanego mięsa z przyprawami w środek małego krążka ciasta, złożyła je i zlepiła brzegi. Zrobiła jeszcze cztery sztuki i powiedziała. - Czuję się kiepsko. Tęsknię do Matta i boję się, bo nie wiem, o czym on myśli, ani w jaki sposób się zmienia, ani czego będzie chciał za miesiąc czy dwa, i martwię się, jaki ma to wpływ na ciebie i Holly i co czujecie do nas dwojga; jestem podekscytowana, że będę występować w programie z Tonym i zaraz potem mam wyrzuty sumienia, że być może nie powinnam się czuć zadowolona, bo robię coś bez Matta; za chwilę jednak jestem zła na siebie, bo mężczyźni uważają, że mogą mieć niezależną, samodzielną pracę zawodową, dlaczego więc kobieta nie miałaby mieć prawa do tego samego? Poza tym - dodała odważnie - brak mi miłości mojego męża; nie lubię sama spać albo wychodzić dokądś - o ileż łatwiej, jak się jest w parze - i nie lubię leżeć w nocy w łóżku i zastanawiać się, jak powinnam była postąpić, aby do tego wszystkiego nie dopuścić. Zapanowała cisza. - Jezus - szepnął Peter. Nie odwracając się Elizabeth dorzuciła bardzo poważnie. - O wiele bardziej skomplikowane, niżbyś mnie o to posądzał?
Kiwnął głową, surowo zmarszczył brwi. - Zdaje się, że czasem zapominam o tym, że oprócz mnie inni też są pomyleni. Odwróciła się. - Peter, przepraszam. Cały czas mówię tylko o sobie. Jak tb pomyleni? Energicznie odgryzł kawałek jabłka. - Nic takiego, co by się nie dało uleczyć przez dziesięć lat przyspieszonego wzrostu. Elizabeth uśmiechnęła się. - Maya? Twój tato i ja? To że jedziesz jesienią do Stanford? Praca w galerii? Wszystko na raz? Nic z tego, co wymieniłam? - Wszystko co wymieniłaś. Nie martw się o to, mamo. Masz dość spraw na głowie. - Jedną z nich jesteś ty. Dokąd Maya jedzie w sierpniu? Do Stanford? - Jeszcze nie wiadomo. - Czy jesteś przekonany o tym, żeby pojechała? - Powiedziałem jej, że tak. - Ale ludzie się zmieniają. - Ona myśli, że powinni być ciągle tacy sami. - No, to jest problem. Peter wzruszył ramionami. Co się ze mną dzieje? Jestem taka skuteczna, gdy chcę, by Greg Roscov się otworzył; dlaczego nie potrafię tego osiągnąć z własnym synem? -zadawała sobie w myśli pytanie: - Widziałem wczoraj Luz. - Odezwał się nagle Peter. - Na Plaza, gdy zbierała podpisy. Elizabeth wiedziała, że zmienił temat, ale ciekawość wzięła górę. - Podpisy? W jakiej sprawie? - Jej mama kandyduje do legjslatury stanowej. Luz mówi, że jak się jest niezależnym, to trzeba zbierać podpisy. - Ach, jak to dobrze - stwierdziła Elizabeth. - Wspominała mi kiedyś o tym, jeszcze kiedy rozważała, czy się tego podjąć. Prawda, że będzie świetna w tej roli? Wszystkich zmobilizuje do działania... - Luz nie uważa, że to takie świetne. Mówi, że Isabel będzie prowadzić kampanię przeciw zbudowaniu zapory, co prawdopodobnie przeszkodzi im sprzedać działkę za górę forsy i wynieść się stamtąd. Trudno jest przekonać Luz, że nie ma racji, prawda? To znaczy, ja tam mieszkać nie muszę. Może kiedyś zechcę, ale mam wybór, ja uważam, że to sympatyczne miasteczko, ona - że to więzienie. - To tylko narzekania siedemnastolatki. Luz nie jest w więzieniu; już planuje na przyszły rok studia w College of Santa Fe. I wie od dawna, że Isabel nie sprzeda domu i nie wyprowadzi się z kotliny, zwłaszcza teraz, kiedy przygotowuje się do stoczenia batalii. Czy naprawdę chciałbyś mieszkać w Nuevo?
- Może kiedyś. Ponieważ kupiłaś tam ziemię, trochę o tym myślałem. Czy Holly przyjdzie na kolację? - Będzie około ósmej trzydzieści; powiedziałam jej, że poczekamy. Czy to dla ciebie za późno? - Nie, coś przekąszę. - Skończył jeść jabłko i wrzucił ogryzek do kosza z odpadkami. - Mamo. Elizabeth spojrzała na niego i uderzyło ją podobieństwo między synem a Mattem. Z wyjątkiem rudej czupryny, łudząco podobny do ojca z czasów parę lat przed ślubem. Dwudziestotrzyletni Matt: wysoki, szczupły, poważny, 0 intensywnie niebieskich oczach przepełnionych miłością... - Tak - odezwała się pośpiesznie do syna. - O co chodzi? - Nie uważam, że jest coś złego w tym, że pracujesz razem, no, z tamtym, jak-mu-tam. Myślę po prostu, że dostałaś w kość od mojego ojca i się martwię o... - Poczekaj chwilę. - Dlaczego ja zawsze bronię Matta - prócz chwil, gdy jestem sama w nocy? - pomyślała. - Może byśmy to sobie wyjaśnili. Twój ojciec i ja podjęliśmy tę decyzję wspólnie. Oboje się zgodziliśmy, że to najlepsze wyjście. Peter obrzucił ją badawczym wzrokiem. - On zostawił ciebie, nas i nasz dom, i pojechał sobie do dużego miasta, gdzie teraz mieszka, a ty uważasz, że to było najlepsze wyjście? - Tak - odparła twardo. - Czy płaci nasze rachunki? - Ostatnim razem, gdy o to pytałeś, powiedziałam ci, że tak. Dlaczego miałoby się to zmienić? - Myślałem, że może się zmieniło - wymamrotał. - Myślałeś, że mnie przyłapiesz na kłamstwie. Ale ja nie kłamię. Dlaczego nie masz do nas zaufania? - Bo łajdak nas zostawił... - Peter! - ...jak gdyby był wolny jak ptak i wszystko zrzucił na twoje barki... - Dość tego, Peter! - ...i to nie fair...! - Pewnie nie - powiedziała, czym go zaskoczyła, że aż zamilkł. - Ale tak się teraz rzeczy mają i nie narzekam. I nie życzę sobie, żebyś ty narzekał albo mówił o ojcu w ten sposób. Nigdy. Jasne? Doceniam twoje próby, żeby mnie brać w obronę. - No, do licha, ktoś musi! - W takim wypadku lepiej zrobisz, jak się weźmiesz za wyrzucenie śmieci, a nie czekał, żebym ci co dzień o tym przypominała! - Na widok jego wzroku, w którym ujrzała nagły ból, szybko powiedziała. - Przepraszam, - Peter, przepraszam, nie chciałam cię obrazić, naprawdę doceniam twoje wysiłki, tyle tylko, że można kogoś brać w obronę na sto różnych sposobów i najlepiej zrobisz, jak będziesz ze mną na stopie przyjacielskiej. Holly nie
będzie często przebywała w domu - rozkład zajęć jej nie pozwoli - a ja naprawdę potrzebuję w domu pomocy i towarzystwa. To już będzie dużo. I byłoby to dobre dla nas dwojga, gdybyśmy się przyjaźnili. Kiwnął głową. - Chyba tak. Ale to tak wygląda, jakbym go zwalniał z obowiązku, jeśli będę robił to, co do niego należy. Elizabeth otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć. Po chwili odwróciła się i zaczęła napełniać mięsem i zalepiać pozostałe empanadas. - Dlaczego nie pojedziesz do niego i z nim nie porozmawiasz? - spytała spokojnie. - Mówiłem z nim o tym przez telefon. On twierdzi to samo co ty. Różne cele. Całe to chrzanienie. Przepraszam. - Ale nie sądzisz, że gdybyś z nim pobył, moglibyście sobie o wiele więcej powiedzieć niż przez telefon? - Zapraszał, żeby przyjechać. Nas dwoje. Odmówiłem. Ręce Elizabeth znieruchomiały. - Myślę, że powinieneś jechać, Peter. Nie można tak się odcinać. - On się odciął. - Ale cię zaprasza do Houston. - Chcesz, żebym jechał? Żebyśmy oboje pojechali? Chcesz? - Chcę, żebyście mieli ojca. Oczywiście, że chcę, byście jechali. Nastąpiła długa cisza. Peter wyciągnął torbę ze śmieciami z kosza i związał ją u góry na supeł. Elizabeth już chciała powiedzieć, że jeszcze nie czas wyrzucać, ale się ugryzła w język i uśmiechnęła do siebie. Pomaga mi jak trzeba, pewnie będzie je wyrzucał dziesięć razy dziennie. Peter przeszedł przez dom do pojemnika na śmieci z boku podjazdu i wrócił. - Dobra - powiedział przeciągając sylaby, jakby to naprawdę było mało ważne. - Chybaby nie zaszkodziło Holly ani mnie odwiedzić staruszka. Sprawdzić na miejscu, co jest grane i tak dalej. Jedyny problem to: czy mogłabyś sfinansować tę podróż? Bo inaczej będę musiał wyczyścić moje konto oszczędnościowe, a wtedy może nie dojadę do college'u i będę tu do późnej starości wyrzucał śmieci na słabych, trzęsących się nogach... Elizabeth odwróciła się i położyła mu ręce na ramionach, uważając, by mu nie zabrudzić koszuli mąką. - Oczywiście, że kupię wam bilety. I kocham cię, Peter; jesteś bardzo kochany. Nie wiem, co bym - przerwała i przełknęła ślinę, powstrzymując się od nagłych łez. - Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła, mój drogi, drogi obrońco. Peter i Holly siedzieli sztywno z rękami na kolanach, twarzami do okna, w samolocie, który lądował na Międzykontynentalnym Lotnisku w Houston. - Myślę, że powinieneś się postarać go zrozumieć - powiedziała Holly. -A nie zachowywać tak, jakby to on ponosił całą winę...
- To jest jego wina. Koła samolotu dotknęły ziemi i rozległy się trzaski odpinanych pasów przy siedzeniach. - Proszę pozostać na swoich miejscach - powiedział do mikrofonu steward - dopóki samolot się nie zatrzyma. - Ale wszyscy już stali, zdejmowali z górnych schowków walizki i wierzchnie ubrania, wyciągali spod siedzeń bagaże. Holly i Peter nie ruszali się. - Pocałujesz go na powitanie, co? - zapytała Holly. Peter wzruszył ramionami. - Możesz ty to zrobić. Ja z tego wyrosłem. - Ojcowie i synowie całują się, jeżeli się kochają - zauważyła Holly. - Cóż. - Znów wzruszył ramionami. Samolot zatrzymał się. Widząc, że wszyscy pasażerowie stali gotowi do wyjścia, ale nie posuwali się wcale do przodu, Holly podjęła wcześniejszy temat. - Tatuś musiał wyjechać z Santa Fe. Jest dla niego za małe i życie płynie w nim zbyt wolno, a mamę jakby to wcale nie obchodziło, że on potrzebuje... - Mamę nie obchodziło? Co to znaczy, u licha? Jest w Houston, bo go nie docenili w małym Santa Fe? Czy tak? - Nie! - A więc wygoniła go stamtąd mama. Czy to masz na myśli? Siedzi w domu, wariuje z tęsknoty, martwi się o przyszłość, ale według ciebie ona go wygoniła! - Ja tak nie powiedziałam! Tylko że ona jakby go nie rozumiała. - Och, na litość boską. Jest jego żoną od dziewiętnastu lat i nikt go na całym świecie lepiej nie rozumie niż ona. - Czy to wiadomo? Ludzie się zmieniają, a ich otoczenie nie zawsze się zmienia. Prawdę zawartą w tym stwierdzeniu Peter przypomniał sobie w związku z niedawną sprzeczką z Mayą i zawahał się. - Poza tym - ciągnęła Holly - nawet jeśli ona go rozumie, to jakby nie uświadamiała sobie tego, że on chce realizować swoje bardzo ambitne plany. - Oczywiście, że to wszystko ci powiedział - głos Petera był pełen sarkazmu. Wytłumaczył ci szczegółowo swoje uczucie i intencje, zanim opuścił nasz szczęśliwy dom. Holly popatrzyła na swoje ręce. - Wiesz, że nie. Ale zadzwonił do nas następnego dnia z Houston. - I wytłumaczył szczegółowo swoje uczucia i intencje... - No dobrze, więc nie wytłumaczył! Nigdy się naprawdę z tego nie wytłumaczył. Czy nie dlatego tu przyjechaliśmy? Żeby go zapytać, a nie tylko słuchać, co mówi mama? Kiedy w przejściu się rozluźniło, Peter wstał i wyjął ze schowka swój worek.
- Nie mam zielonego pojęcia, po co tu przyjechaliśmy. Pewnie trzeba było... - Och, przestań! - powiedziała znużonym tonem Holly. Sięgając pod siedzenie wyciągnęła swoją torbę podróżną. Czy zechciałbyś przymknąć gębę choć na weekend? Moglibyśmy przynajmniej spróbować dobrze się bawić. Może też dowiemy się czegoś nowego? Są to nasi rodzice, a czasem myślę, że my ich w ogóle nie znamy. Może coś odkryjemy... - Czemu nie? - odparł Peter przeskakując nagle w krańcowo inny nastrój. Objął Holly ramieniem. - Znajdujemy się w złotym pępku pasa południowego, jak go zwą miejscowi megalomani; przylepimy sobie do twarzy złoty uśmiech, będziemy się bawić jak złoto i czego nasza ręka nie dotknie zamieni się w złoto. - Miła perspektywa - powiedziała Holly z tęsknotą w głosie, kiedy już przesuwali się wzdłuż przejścia; po wyjściu z samolotu po chwili ujrzeli Matta, który górował nad innymi; wypatrywał ich wśród pasażerów i nagle uśmiech rozjaśnił jego twarz, gdy zauważył machającą do niego Holly. - Najpierw do mieszkania - powiedział trzymając w objęciach i ściskając Holly. - A potem pomyślałem sobie, że pojedziemy na całe popołudnie do Galveston. Chyba że chcielibyście robić coś nadzwyczajnego? - Być z tobą - odparła Holly. Spojrzała ostro na Petera. - Cześć, tato! - powiedział Peter. Niezgrabnie położył Mattowi rękę na ramieniu z przyjemnym uczuciem zaskoczenia, które zawsze mu towarzyszyło, gdy sobie uświadamiał, że obaj byli tego samego wzrostu. Wtedy ręka jakby sama się zsunęła z ramienia ojca i już ściskał Matta, który go objął ramionami i ucałowali się w policzek. Nieoczekiwanie Peter poczuł ulgę. Idąc przez terminal w kierunku parkingu samochodowego, Matt opowiadał o Galveston, między innymi o huraganie i falach powodziowych, które nawiedziły miasto w roku 1900, gdy zginęło ponad sześć tysięcy ludzi i zniszczone zostały port i miasto. - Dlatego zbudowano wały. Są tak szerokie, że mieszczą się na nich i samochody, i piesi... - Czy to twój?! - wykrzyknął Peter. Matt przesunął wzrok z auta, które otwierał, na zdumioną twarz Petera. - Należy do Rourke Enterprises. Używam go. - Czy tu się takimi jeździ? - spytał Peter. - Żeby samochodem służbowym był mercedes za czterdzieści tysięcy dolarów? - Samochody - krótko odparł Matt, wkładając do bagażnika worek Petera i torbę Holly. - Rourke ma takie cztery. Inne firmy mają więcej. Tak, tu się takimi jeździ. - Oparł się o odkrywany dach. - Houston ma powierzchnię liczącą 1400 kilometrów kwadratowych, tak więc ludzie dużo czasu spędzają w samochodzie. I nawiązują z nim stosunek bliski, zażyły, często namiętny - mówił. Długimi, delikatnymi ruchami głaskał auto opuszkami palców. Peter zaczął się szeroko uśmiechać. Wreszcie parsknął śmiechem,
a za chwilę wszyscy się śmiali. - No więc już rozumiecie, dlaczego tutaj samochód służbowy to mercedes albo cadillac. - Peter siadł z przodu obok Matta, który przekręcił kluczyk i włączył klimatyzację. - Za moment będzie tu przyjemnie. - Czy zawsze tu taki upal? - spytała Holly. Gdy tylko wyszli z terminalu, poczuła, jak uderza w nią fala gorącej wilgoci. - Jak tu ludzie wytrzymują? - Tak jest tylko przez pół roku, a ludzie to wytrzymują, bo tu mieszkają, tak jak my godzimy się na pył w Santa Fe. I są miesiące zimowe, na które się czeka. - Jaka jest temperatura? - spytał Peter. - Teraz? Myślę, że około trzydziestu dwóch °C. - Matt skręcił w drogę szybkiego ruchu. - Ale Houston najbardziej słynie z wilgotności powietrza, która wynosi 90 procent lub więcej. Ten klimat przed wynalezieniem klimatyzacji ukochały sobie nade wszystko komary. - Ja wolę Santa Fe - powiedziała Holly. - Nie czuje się tam człowiek tak jakby grzązł w bajorze. Matt uśmiechnął się. - Sucha pustynia jest zdecydowanie lepsza niż zaklęsłe bajoro. Ale nie będziesz tego tak długo odczuwać, Holly; wszystko jest klimatyzowane. A propos, muszę was ostrzec: mam nowe mieszkanie. - Ostrzec? - powtórzył Peter. - Jest jak mercedes? Matt spojrzał na niego bystro. - Trochę. Jest większe niż potrzebuję, a sam budynek dość szpanerski, ale będę organizował przyjęcia, więc może nie jest to dla mnie złe miejsce, przynajmniej na razie. - Zamilkł, a po chwili zaczął im mówić o historii i przyszłości Houston, sypiąc anegdotami, które zbierał w myślach na okazję, aby odwlec chwilę, gdy dzieci zaczną mu czynić wyrzuty. Choć trudno by już było nazwać je dziećmi - pomyślał wjeżdżając w bramę z kutego żelaza, za którą stał budynek z jego apartamentem. Byli młodymi, dorosłymi osobami, bardzo urodziwymi, o inteligentnym wyrazie twarzy, miłymi i mądrymi, które mają prawo stawiać mu wymagania. Ale temu opisowi odpowiada też moja żona pomyślał i te cechy nie wystarczyły, aby nie doszło do zmian w naszym życiu. Chciał, żeby była z nimi również Elizabeth. Powinien był do niej zadzwonić, osobiście ją zaprosić, zamiast mimochodem to zasugerować Peterowi przez telefon, zupełnie jakby mu na tym nie zależało. Cóż, może faktycznie naprawdę mu nie zależało i Peter to odczuł. Może naprawdę chciał sam spędzić weekend z dziećmi. Może mu się zdawało, że czegoś nowego wzajemnie się o sobie dowiedzą, kiedy poświęcą czas na relaks i rozmowę. Holly i Peter spojrzeli na wysoki, biały wieżowiec z zewnętrznymi galeriami w narożnikach, wokół którego rozciągał się trawnik. Od sąsiedniej zabudowy oddzielał go wysoki kamienny mur. Matt podjechał w stronę garaży, omijając podjazd z fontanną. Przez ciemne szkło drzwi wejściowych Peter i Holly dostrzegli za biurkiem portiera w uniformie.
- Pilnuje, by niewłaściwe osoby nie dostały się do środka - mruknął Peter. Bez słowa wsiedli do windy i pojechali na trzydzieste drugie piętro. Matt wciąż nie był przyzwyczajony do nowego mieszkania, ale gdy usłyszał okrzyki zachwytu Holly i zobaczył kamienny wyraz twarzy Petera, poczuł jakby też je widział po raz pierwszy. Trzy tygodnie temu napomknął Nicole, że zamierza szukać czegoś własnego, bo ma dość wynajmowania umeblowanego mieszkania. Powiedziała mu, że Rourke posiada dla gości trzy apartamenty, z których jeden ona właśnie kończy odnawiać. - Jest duży, ale będziesz, rzecz jasna, wydawał przyjęcia, więc przestrzeń będzie wykorzystana, a kolorystycznie jest dla ciebie idealny. - Właściwie to jakby był urządzony specjalnie dla ciebie - poinformowała go. - A był? - spytał znienacka. Uśmiechnęła się. - Nie wyłącznie dla ciebie. Ale Keegan wspomniał, że pewnie będziesz tu, po jakimś czasie, spędzał większość czasu i że miło by było mieć dla ciebie coś w zanadrzu, co byłoby odpowiednie przy twoim statusie, a ponieważ ten apartament i tak trzeba było urządzić na nowo, wydawało się, że to dobry pomysł... - Spojrzała na niego z mieszaniną szczerości i wyrachowania, która zawsze go intrygowała, bo nie potrafił zgadnąć, jakie myśli kryją te wspaniałe bursztynowe oczy. - Cóż, jasne, że urządziłam go z myślą o tobie powiedziała. - Cały czas myślałam o tobie. Ale jeśli nie chcesz się tam wprowadzić, nie zrani to moich uczuć. Nawet ci pomogę, jeśli chcesz, znaleźć coś innego. Nie potrzebował niczego szukać. Jak tylko wszedł do przedpokoju z marmurową podłogą, panelami z drewna orzechowego i kryształowymi żyrandolami, nie potrafił się oprzeć. Wrażenie zrobił na nim luksus pomieszczeń, zwłaszcza przestrzeń trzykrotnie większa niż w mieszkaniu, które dotychczas wynajmował. Podobało mu się połączenie lekkości z solidną wygodą, jakie Nicole udało się osiągnąć przez zastosowanie w wystroju wnętrza bąrw: błękitnej, szarej i rudej obok białych akcentów na tle jasno-popielatych ścian. Apartament zajmował całe piętro budynku i wszystkie ściany zewnętrzne były wykonane ze szkła. Kiedy Matt wszedł do środka w towarzystwie Petera i Holly, opuszczone w połowie żaluzje osłaniały wnętrze przed ostrym czerwcowym słońcem. Mimo to wszędzie paliły się światła rzucając refleksy na dąb i mosiądz w ogromnym salonie, jadalni i gabinecie; zacierało to jakby granice między jaskrawością teksańskiego nieba a barwami zdobiącymi pokoje. Z zaciśniętymi ustami Peter szedł za Mattem i Holly. Lata studiów uwrażliwiły go na sztukę; dostrzegał obrazy i rzeźby w srebrze i złocie, wyszukaną elegancję pokojów, ale nie czuł się tam dobrze: wnętrze było zbyt doskonałe. Wszystko do siebie pasowało, wszystko było na swoim miejscu. Pomyślał o ich domu w Santa Fe: niskich sufitach, żywych barwach i nie zobowiązującej atmosferze, zawsze trochę zagraconym, bo ktoś czegoś nie odłożył na swoje miejsce; dom, w którym chłód utrzymywały grube ściany z suszonej na słońcu cegły, nie zaś syczące urządzenie klimatyzacyjne. Nie był
to może dom idealny, ale przynajmniej czuło się, że żyją w nim prawdziwe istoty ludzkie. Przeszli do większej z dwóch sypialni i zobaczył pantofle ranne ojca, stojące równo przed łóżkiem. Nagle zebrało mu się na płacz. -Cholera - pomyślał - zdechnę, jeśli miałbym im pokazać łzy. - Odwrócił się, wyszedł z pokoju i bezbarwnym głosem powiedział. - Zdaje się, że zarabiasz teraz bardzo dużo pieniędzy. - Dwieście tysięcy rocznie - odparł Matt równie bezbarwnym głosem. -Twoja matka wie o tym, nie ma powodu, żebyś i ty nie wiedział. Holly, tu jest twój pokój; Peter będzie spał w gabinecie. Kanapa już-została posłana, przygotowałem ci spanie wcześniej. - Bez pomocy domowej? - spytał Peter. Chciał, żeby to zabrzmiało szyderczo, ale wciąż nie mógł się pozbyć ścisku gardła. - Mam pomoc domową. W sobotę nie przychodzi. - Matt otworzył drzwi. - Sypialnia Holly. Tu Peter. A tu kuchnia. Lodówka pełna zapasów; częstujcie się czym chcecie. A teraz muszę szybko załatwić parę telefonów, i już możemy się zbierać do wyjścia. Wzięliście ze sobą dżinsy? No to może się przebierzecie w czasie, gdy będę dzwonił; będzie wam wygodniej. Dobrze? - Oczywiście - odparła Holly współczując mu, bo był jeszcze bardziej zdenerwowany niż oni. Ale również współczuła Peterowi: był wściekły, bo bardzo nie chciał odczuwać miłości do swojego ojca. - Ja jedyna rozumiem wszystkich - pomyślała. - Wiem, że tatuś jest tutaj, bo nie można przepuścić takiej fantastycznej okazji, i wiem, że mama chciała, byśmy byli wszyscy razem, ale nie powinna była tatusia powstrzymywać, bo to tylko go od niej oddaliło, i ciekawe, czy on nie ma tu jakiejś... Ale Holly nie chciała myśleć o Matcie i innych kobietach; wolała wierzyć, że nie ma w jego życiu nikogo prócz żony, która go nie rozumie, i córki, która go rozumie. Kiedy zatem Matt ją uściskał, gdy zjeżdżali windą na dół, prosząc by usiadła obok niego z przodu w samochodzie i opowiedziała mu o tym, co robi w operze, łatwo jej było uwierzyć we własną wersję. - Zaczynamy o dziewiątej - powiedziała, gdy wyjeżdżali z zatłoczonego miasta. Na autostradzie Matt włączył stabilizator jazdy i płynęli w klimatyzowanym kokonie mijając płaskie zielone pola upstrzone niskimi wieżami wiertniczymi rytmicznie pompującymi naftę i gaz. - Pierwsze zajęcia to nauka poruszania się kontynuowała Holly. - Uczymy się chodzić, siadać, skręcać, wszystkiego co się robi, nigdy o tym nie myśląc, a można to robić na tyle sposobów! I okazywać uczucia całym ciałem, a nie jak zwykle głosem i twarzą...! Matt uśmiechnął się. - Chodzisz jak tancerka. - Uczę się, ćwiczę, ale tyle się jeszcze muszę nauczyć! O czym to ja mówiłam? Och, nauka poruszania się. Potem mamy naukę charakteryzacji i układania fryzur, następnie naukę języków obcych; uczymy się, jak należy zachowywać się na scenie, mamy lekcje dykcji i śpiewu, w grupie oraz lekcje
indywidualne; chodzimy na zajęcia prowadzone gościnnie przez śpiewaków operowych i specjalistów w dziedzinie opery... co opuściłam? - Próby - odezwał się Peter z tylnego siedzenia. - Są tak nudne, że o nich zapomniałaś. Roześmiali się i Holly pomyślała, że śmiech brzmi wspaniale; sprawia, że wszystko zdaje się być w porządku. - Są najciekawsze - powiedziała Mattowi. - Na próbach wszystko jest nowe, a ja niczego podobnego jeszcze nie robiłam, ale najzabawniejsze w tym jest to, że czuję się, jakbym się do nich przygotowywała przez całe życie. Rozumiesz, co mam na myśli? - Matt krótko na nią spojrzał i kiwnął głową; słuchał uważnie. - Przerabiamy sześć oper do repertuaru - sześć oper jednocześnie! - Nie możesz sobie, tatusiu, wyobrazić, jak to jest... wszystko się zdaje takie... podniecające, nawet ciężka praca, bo pracuje się z profesjonalistami - a oni zjechali cały świat i mają tak dużą wiedzę, i są tacy dobrzy! -i trochę też jest tak, jakby się było na cenzurowanym, ale wszyscy chętnie służą ci pomocą, bo każdy dąży do tego samego celu - to znaczy do perfekcyjnego występu - i daje się z siebie wszystko, bo zawsze jest jakby nowa okazja, żeby się sprawdzić. Nie chodzi o to, że ciebie sprawdzają, ale raczej o nowe wyzwania, i człowiek chce wypaść jak najlepiej i zrobić na wszystkich wielkie wrażenie, i robić to, o czym się zawsze marzyło... Głos jej zamarł na ustach, wpatrzona była w twarz Matta. Obejrzała się za siebie, na Petera, który z marsowym czołem przyglądał się profilowi ojca. - Tak pewno ty się czujesz - powiedziała do Matta - pracując u pana Rourke i spotykając się z ludźmi z prasy i polityki. Czujesz to samo, prawda? - W jednym wielkim skrócie - odparł cicho Matt. Miał poważny wyraz twarzy. Holly wyjrzała przez okno. Nie chciała prawdę mówiąc słuchać o jego ekscytującym życiu. - Popatrzcie - zwróciła uwagę wskazując ręką na plac ze sklepem i otaczającą je zieleń. - Palmy i kaktusy obok siebie. Jak one mogą razem rosnąć? - I ostrokrzew - dodał Matt. - Te żywopłoty są z ostrokrzewu, pięknego i ostrego, jak zresztą sama nazwa wskazuje. - Wyciągnął dłoń i pogładził córkę po głowie. - Posadzili je tutaj, bo to odporne roślinki. Nie trzeba im dużo czasu, by się zaadaptowały w obcym środowisku i zaczęły kwitnąć. - Jak wydawcy prasowi - powiedział Peter. W samochodzie zapanowała cisza. - I nawet po rozpoczęciu sezonu - ciągnęła Holly, jak gdyby nie było żadnej przerwy w opisie jej rozkładu zajęć kiedy już co wieczór mamy występy, od rana trwają lekcje i wykłady, a czasem przesłuchania do nowych ról w operze. I tak przez trzy miesiące. - Pracowite lato - stwierdził Matt. - I nie umiem sobie wyobrazić cudowniejszego. - Znów nastąpiła cisza. - Peter - powiedział - porozmawiamy w Galveston. - Jasne - odparł Peter.
Przez resztę jazdy Matt i Holly zajęci byli rozmową; po przejechaniu długiego mostu znaleźli się wreszcie na wyspie. Matt obwoził ich jak turystów ulicami, wzdłuż których rosły oleandry i stały domy z lat czterdziestych XIX wieku i ogromne dworki w stylu wiktoriańskim, obecnie otwarte dla zwiedzających. Dotarli do plaży i Matt zaparkował na piasku. Zbliżał się przypływ; wzbierające długie szare fale rozbijały się o brzeg i powoli cofały zostawiając cienką linię piany, która kurczyła się i znikała. Białe czaple i warzęchy o ogromnych skrzydłach wzbijały się w górę i z powrotem siadały na piasku nieco dalej. Rozlegał się głośny pisk mew; ukośne-promienie słońca oświetlały muszle leżące w wodzie. Holly ściągnęła adidasy i skarpetki. - Ty też, Peter - powiedziała łagodnie, lecz stanowczo. - Bo myślałam, że się będziemy ścigać, ale jeśli ty będziesz marudził, że masz w butach piasek i zatrzymywał się, żeby go wytrząsnąć, to przegrasz. Zresztą i tak na pewno przegrasz, ponieważ jestem od ciebie szybsza; na zajęciach nauczyli mnie poprawnie biegać, ale jeśli będziesz na bosaka, to masz szansę... - Ha! - krzyknął Peter. Wiedział, że starała się go rozerwać i rozweselić, i doceniał to, ale od kiedy to się jej zdaje, że go może zwyciężyć? I co to za bzdury: „poprawnie biegać"? Bez słowa zdjął buty i skarpetki i zaczął biec po plaży, prześcigając siostrę. Usłyszał rozzłoszczony pisk Holly i wydłużył krok, ale nie zależało mu naprawdę na tym, kto wygra, głęboko wdychał świeży zapach oceanu, do jego uszu docierały głosy różnych ptaków. Gdy mięśnie mu się rozruszały i gołymi stopami uderzał w zmarszczki ubitego, mokrego piasku, poczuł się nagle tak wolny i radosny, że chciało mu się krzyczeć. Nawet gdy przy nim pojawił się cień Holly i dostrzegł, że istotnie nauczyła się biegać, czuł się fantastycznie, odwrócił się do niej i szeroko uśmiechnął na dowód, że wszystko jest w porządku. Matt ich obserwował: dwoje długonogich, pięknych nastolatków, którzy zaśmiewają się uciekając przed uderzającą o brzeg falą, rozpryskującą pod stopami grudki piasku i wodę. Kochał ich do bólu. Żeby życie pozwoliło im zachować wolność, uczucie radości i pozwoliło im mieć u stóp cały świat... Później spacerowali we trójkę, a kiedy znaleźli suche miejsce i usiedli na piasku, daleko od wody, Matt powiedział: - Cały problem polega na tym, że nie korzystamy z wolności, jaką mamy, kiedy jesteśmy młodzi. Z chwilą, gdy podejmujemy decyzję, dokąd zmierzamy, co chcemy zrobić ze swoim życiem, kim chcemy być, możliwości wyboru się zmniejszają: pewne kroki trzeba podjąć, pewnych zasad trzeba przestrzegać, z pewnymi ludźmi trzeba wchodzić w związki czy się chce, czy nie... - Chcesz powiedzieć, że mieszkasz w Houston i nienawidzisz każdej chwili tego życia - rzekł Peter. - Chcę powiedzieć, że mieszkam w Houston, bo to było jedyne, co mogłem wybrać, aby stać się człowiekiem, jakim pragnę być.
Peter próbował obudzić w sobie na nowo gniew, ale mu się nie udawało. Słońce prażyło, czuło się chłodną bryzę znad oceanu i zapach słonej wody; przesiewał przez palce ciepły piasek. Po chwili zwrócił się do Matta: - Może nie powinieneś być... tym, kim chcesz być. Nie wtedy, gdy ma się rodzinę pod opieką. - Dobrze, porozmawiajmy na ten temat. - Matt odchylił się, mając ręce zanurzone w ciepłym piasku; przyglądał się czwórce białych pelikanów, które stały w pianie utworzonej przez załamujące się fale i wyglądały jak grupa debatujących polityków. - Mam dwoje dzieci, ale są już dorosłe. Mój syn wyjeżdża z domu za parę miesięcy studiować w college'u; moja córka wyjedzie za rok. I już od dłuższego czasu mają własne życie, odchodzą coraz bardziej od rodziców, nie potrzebują ich tak jak dotychczas. Nawet gdybym z wami mieszkał, to wy bylibyście tymi, którzy wyjeżdżają... - Mama nigdzie nie wyjeżdża! - Mogła, prosiłem ją o to. Zdecydowała się na coś innego. - Dlaczego? - spytała Holly. - O tym powinna wam sama powiedzieć. Zdziwiony jestem, że jej nie spytaliście. - Pytaliśmy - powiedziała Holly. - Mówiła, że macie różne cele. - Ma rację. A cele, jakie ja sobie wytyczyłem... - Cele! - warknął Peter. - Oboje mówicie językiem, jakbym czytał informator o studiach. Mat zaśmiał się pod nosem. - Może rzeczywiście. - Spoważniał. - Wiem, że chcesz wiedzieć, co czuję. No więc czuję, że twoje matka chce mnie powstrzymać od tego, bym realizował swoje cele - przepraszam - od tego, bym zaszedł tak wysoko jak potrafię, prowadząc sieć prasową, co może mi dać władzę i wpływy takie, o których zawsze marzyłem. I twojej matce nie odpowiada, kiedy jej mówię, że zamierzam się na tym skoncentrować i odłożyć wszystko inne na bok, dopóki nie stanę na nogi; przynajmniej dopóki nie zorientuję się, jak daleko mogę zajść. Jej się nie podoba to, co robię; nie lubi ludzi, z którymi współpracuję; nie podobają się jej decyzje, które podejmuję; nie odpowiada jej mój sposób myślenia o przyszłości; nie lubi kiedy wspominam przeszłość. - Ale ciebie lubi - powiedziała Holly cienkim głosikiem. Na te słowa Matta ogarnęło uczucie straty, zacisnął palce na sypkim piasku. Ale ton głosu pozostał nadal spokojny. - Lubimy się z wzajemnością. Ale to nie wystarcza, Holly. Posłuchaj: co byś zrobiła, gdybyśmy ci kazali zrezygnować z opery tego lata i przeprowadzić się do Houston. - Nie posłuchałabym. - Oczywiście, że tak, bo byłby to dla ciebie niewłaściwy krok. I popełnilibyśmy wielki błąd, gdybyśmy cię do tego zmuszali. Nikt nikogo nie powinien namawiać do tego, żeby zrezygnował z życiowej szansy. Zbyt rzadko się to zdarza.
- No to, co się robi, jak się jest w konflikcie? - Idzie się na kompromis. - Co znaczy, stawia się na swoim - powiedział Peter. - Może. Przynajmniej przez jakiś czas się próbuje. - Może mama potrzebuje opieki! - beznamiętnie odezwał się Peter. -Zostawiłeś ją samą z domem na głowie i pracą, właściwie dwiema pracami... - Dwiema? - Ma rubrykę i program tamtego - jak-mu-tam - faceta. - Dlaczego zawsze udajesz, że nie pamiętasz, jak on się nazywa?! -wykrzyknęła Holly. - Tony Rourke. Jego program nazywa się „Anthony" i mama robi tam jeden wywiad tygodniowo. - Popatrzyła na Matta. -Myślałam, że wiesz. - Coś mi mówiła na ten temat w maju. - Oczy wlepił w horyzont. -Chyba to mi przeszło mimo uszu... - Cóż, tak czy owak - Peter konsekwentnie mówił dalej - ma na głowie cały dom, dwie prace i jeszcze nasze problemy, których musi wysłuchiwać, i nadal pracuje czasem z Saulem w Chieftainie i nie wiem co jeszcze, ale wiem, że jest zupełnie sama! - Ma ciebie i Holly. Ma swoich rodziców, przyjaciół... - Nie ma męża, który z nią mieszka! Kiedy ja wyjadę, to kto się nią zaopiekuje? Matt uniósł brwi. - Nie masz za wiele zaufania do swojej matki, co? - Co to znaczy, do cholery? - Nie uważasz, że twoja matka potrafi się sama sobą zaopiekować? Ja uważam, że potrafi. Ufam jej, że wie, co robi, i podejmuje decyzje samodzielnie. - Niech to diabli! - Peter zerwał się na równe nogi i odszedł ku wodzie. - Tatusiu, to nieładnie - powiedziała niepewnie Holly. Matt przyglądał się smukłej sylwetce syna, który zbierał kamyki i rzucał je płasko na wodę. - On musi zrozumieć, że jesteśmy dorośli i sami kierujemy własnym życiem. - Ale on myśli, że ty kierujesz życiem mamy. - No to się myli. Holly odwróciła wzrok i w zamyśleniu przyglądała się pelikanom. - Czy myślisz, że wrócisz do domu na Gwiazdkę? - Czy wrócę? Chodzi ci o to, czy będę mieszkał w Santa Fe? Kiwnęła głową. - Holly, ja nie mogę... dlaczego pytasz? - Mama myśli, że będziesz. Matt wyprostował się i objął kolana rękami. - Nie wiem, czy ona naprawdę w to wierzy. Ale wie, o jaką stawkę gra się tutaj toczy - ty i Peter też wiecie, bo dużo wam powiedziałem - i wie, że ja
nie mogę po prostu tego zostawić. Nie teraz; nie na Gwiazdkę. Kochanie -opasał Holly ramieniem, gdy mu położyła głowę na piersi. - Kocham ciebie i Petera i kocham wasze towarzystwo. Jestem dumny z was jako wasz ojciec i jako wasz przyjaciel. Liczę na to, że będziemy się odwiedzać, pisać do siebie listy i rozmawiać przez telefon. Ale ja się do Santa Fe nie przeprowadzam. Dawno temu zmieniłem kurs ze względu na mojego ojca. Żyłem tam, bo ty i Peter byliście mali i trzeba wam było zapewnić poczucie bezpieczeństwa -chyba było to potrzebne nam wszystkim. Ale nie jesteście już mali i wasza matka ani ja nie musimy już jak dawniej być zależni od siebie i zabezpieczać się nawzajem, jak to było przez wiele lat... mamy więcej pieniędzy niż kiedykolwiek w życiu. Dlatego nie mogę się teraz wycofywać. W tym ogromnym apartamencie, gdzie się właśnie sprowadziłem, jest miejsce dla waszej matki, jeśli postanowi, że znów będzie ze mną dzielić życie. Możecie jej to powtórzyć; to wcale nie sekret. Holly wyprostowała się. - Chcesz, żeby się przeprowadziła do Houston? Tęsknisz za nią? Potrzebna ci? Nastąpiła ledwo zauważalna przerwa. - Oczywiście. - I chcesz, żebym jej to powtórzyła? - spytała bystrze Holly. Matt westchnął. - Holly, daj nam trochę czasu. Czy jesteście z Peterem tak tego pewni, że wasza matka jest z tym wszystkim nieszczęśliwa? Nigdy nie miała własnego życia; nigdy nawet nie miała dla siebie czasu. Ani ja. Może oboje potrzebujemy tego, aby spróbować, jak to jest, kiedy się żyje na własną rękę. A potem zobaczymy. Dajcie nam trochę czasu, nie napierajcie na nas. Holly spotkała wzrok ojca. - To tak brzmi, jakbyś to sobie powtarzał, żeby poprawić nastrój po tym,.co zrobiłeś. Matt poczuł się tak, jakby dostał pięścią w żołądek. - Będę musiał o tym pomyśleć - zaczął, po czym z ulgą zauważył, że zbliża się do nich Peter. Stanął przed Mattem. - Chyba masz rację. Myślałem o Mai. Ona już się martwi, jak to będzie, kiedy pojadę do Stanford. I wydaje mi się, że mama czuje się podobnie, jest kobietą, która została w domu... Ja po prostu chcę, żeby była szczęśliwa. - Wiem - łagodnie powiedział Matt. - Nie znaczy to, że nie chcę, abyś ty był również szczęśliwy, ale... - Wiem - powtórzył Matt. - I jestem z ciebie dumny, bo bardzo dbasz o swoją rodzinę, nawet wtedy gdy sam zaczynasz samodzielne, niezależne życie. Również jestem dumny z Holly: oboje powinniście zajmować się teraz sobą i ciekawymi perspektywami, jakie się przed wami roztaczają, a wy się martwicie o nas. Dla mnie to bardzo ważna sprawa. - Nastąpiła cisza. Przesunął się nieco w prawo. - Potrzeba ci miejsca? Spojrzawszy w lewo i prawo na plażę o długości ponad pięćset kilometrów, Peter parsknął śmiechem.
- Wydawało mi się, że jest trochę zatłoczona... Roześmiali się i gdy Peter usiadł, Matt zapytał: - Dlaczego Maya się martwi z powodu twojego wyjazdu? Myślałem, że planuje pojechać z tobą do Stanford. - Jest za późno - odparł Peter. - Cały czas sprzeczała się z matką na temat wyjazdu do Argentyny, ale teraz, gdy matka dała za wygraną i nie każe jej wyjeżdżać, minął już termin zapisania się na ten semestr.-Nie jestem nawet wcale pewien, czy zdąży na następny. Poza tym potrzebne jej stypendium. - Może bym mógł pomóc. Czasem jeden telefon pod właściwy adres... -Zamilkł. - Czy wolisz, żebym się raczej w to nie mieszał? - Nie, tylko, że... cholera, kiepsko mówić coś takiego, ale... - Ale myślisz, że wolałbyś cieszyć się wolnością, kiedy ruszasz na tę nową przygodę. Peter mruknął. - Nie chciałbym tego w ogóle mówić na głos. Ani nawet w myśli. To tak, jakbym ją zdradzał. Chyba wiesz, jakie to uczucie. Holly słuchała ich głosów harmonizujących ze sobą jak dźwięki pieśni. Po chwili dołączyła do nich swoim śpiewnym głosem, który przy ich basowych zabrzmiał jak kontrapunkt. I już tak było przez cały weekend. Kolację zjedli w Wenthetrap, po przebraniu się w toalecie: zrzucili z siebie dżinsy i podkoszulki, Holly włożyła białą letnią sukienkę, Peter zaś i Matt marynarki i krawaty. Holly pomyślała, że stanowią dobrze się prezentującą rodzinę, która siedzi sobie w jadalni budynku o bardziej europejskim niż amerykańskim wyglądzie, je złowioną parę godzin wcześniej rybę i pije białe wino. Matt miał tyle planów na niedzielę, że musieli dokonać wyboru. Peter zdecydował się obejrzeć rzeźby plenerowe i całe rano jeździli pustymi ulicami, minęli skupisko drapaczy chmur w śródmieściu Houston i oglądali prace Miro, Dubuffeta, Nevelsona, a nawet „Mysz geometryczną X" Clausa Oldenburga, którą znał ze słyszenia i widział dotąd tylko w albumach. Na miejsce lunchu Holly wybrała Remington Hotel pełen marmurów, jedwabi i kilimów; siedząc w oranżerii przyległej do głównej sali restauracyjnej jedli przepiórki, okonia i gorące ciasto migdałowe z amaretto. Zajęli stolik w pobliżu muzyków grających na harfie i flecie, rozmawiali jak gdyby zawsze byli razem. Tego wieczoru zaliczywszy już muzea, planetarium w Hermann Park i ogród zoologiczny oraz po kolacji w Confederate House, którą Matt nazwał „domową", Peter stwierdził: - Mieliśmy lepszy weekend niż się spodziewałem. - Ja też - potwierdził ze szczerością Matt. Znów jechali autem - Peterowi i Holly zdawało się, że przez cały weekend najwięcej czasu spędzili w samochodzie; wszędzie było bardzo daleko. - Zatrzymamy się w domu,
żeby zabrać wasze bagaże, i stamtąd jedziemy prosto na lotnisko - powiedział Matt. - W domu - powtórzył z naciskiem Peter. - Moim domu - powiedział Matt, wjeżdżając przez bramę - ja tu mieszkam. - Będąc już w apartamencie Matt poszedł do gabinetu, w którym spał Peter, i włączył odtwarzanie automatycznej sekretarki. - Jak się tylko spakujecie, jedziemy. Wpychając do toreb ubrania, nowe książki i muszle z plaży w Galveston, Holly i Peter jednym uchem słuchali nagranych głosów; jakiś mężczyzna miał problem dotyczący kolportażu w Denver; inny miał pytanie w sprawie artykułu wstępnego na temat nowego ośrodka narciarskiego w Pagosa Springs; odezwał się głos kobiecy, ciepły, matowy. - Matt, zarezerwowałam winiarnię u Tony'ego na przyszły czwartek; będzie wieczór pożegnalny dla przyjaciół, bo zmieniam klimat na chłodniejszy. Proszę, przyjdź; przyjęcie nie będzie naprawdę udane bez osób, na których mi najbardziej zależy. Zadzwoń szybko. Gdy Matt podniósł wzrok, Peter miał kamienny wyraz twarzy; spojrzeli sobie w oczy. - Winiarnia u Tony'ego? - spytała od drzwi Holly. - Czy Tony Rourke ma tu dom? - Tony to nazwa restauracji - odparł Matt. - Nie ma najmniejszego związku z Tonym Rourke. Winiarnia to dobre miejsce na lunch, a na wieczór rezerwuje się ją na prywatne przyjęcia. Peter, kiedy twoją matkę zapraszają na przyjęcia... - Jej nie zapraszają. - To będą. Czy jej każesz wtedy zostać w domu? Peter spuścił głowę. Moja mama nie zna nikogo o takim głosie. - Chyba nie... - Mam taką nadzieję. Oboje potrzebujemy przyjaciół. - Włączył sekretarkę i wzięli do rąk bagaże. - Gotowi? Kiedy znaleźli się w aucie i śledzili trasę, jaką przejechali poprzedniego dnia, Matt powiedział: - Wrócicie niebawem, dobrze? Chcę jak najbardziej uczestniczyć w waszym życiu. - Podwójnym życiu - wymamrotał Peter. - Co? - spytała Holly nachylając się do nich. - Podwójne życie, dwie rodziny, dwa domy, dwa miasta. Stanowiliśmy kiedyś jedną rodzinę. Teraz są dwie. - Kiedy się tak dzieje - powiedział Matt ustawiając auto na parkingu lotniska - niech się jak najbardziej korzysta z obu. - Jasne - odparł Peter. Myślał o tym, gdy szli przez terminal do właściwego wejścia. A kiedy trzeba już było się pożegnać, Holly uściskała i ucałowała ojca, Peter z pewnym skrępowaniem podał ojcu rękę, ale nie umiał się powstrzymać od uwagi: - Czy naprawdę robisz to z zimną krwią, co?
- Nie - odparł Matt. Przyciągnął do siebie Petera i uściskał go. - Mam dużo skrupułów i tęsknię do was wszystkich. Ale muszę być tutaj. - Czy oddzwonisz do tej kobiety? - Tak. Jest dobrą znajomą. Ale posłuchajcie mnie. - Trzymał ich oboje za ręce. - Będziemy przyjaciółmi i to lepszymi niż dotąd, obiecuję, i będziemy sobie nawzajem pomagać. I będę próbował, żebyście zrozumieli, co robię i dlaczego jest to dla mnie ważne. Chciałbym uzyskać waszą aprobatę. I zdobyć waszą miłość. - Dobrze, już ją masz - odparła Holly. Podeszli do wejścia. - Pozdrowimy od ciebie mamę. I weszli do samolotu, rzuciwszy okiem po raz ostatni na Matta, który podobnie jak poprzedniego dnia rano górował nad innymi, stał osobno i miał nadzieję, że się do niego uśmiechną.
10 Szyfonowy szal zsunął się z gołych ramion Nicole, która z westchnieniem usiadła na krześle z oparciem w kształcie skrzydeł. - Moje ulubione miejsce na relaks - powiedziała matowym głosem i uśmiechnęła się do Matta, który przeniósł na nią wzrok z pobieżnej lustracji antyków i cennych płócien zdobiących niegdyś rezydencję, obecnie zaś hotel La Colombe d'Or. - Dom zbudowali Fondrensowie, jedni z założycieli Exxon. Nadali mu nazwę „Skromna Nafta", choć mało co w Houston bywa skromne... - Albo trwa w tym stanie - wszedł jej w słowo Matt i uśmiechnęli się. -Ale masz rację, jest tu pięknie. i - I przyjemniej niż zwykle, bo jest w nim dobre towarzystwo. Ach, jakich nudziarzy podejmowałam w ten weekend! A ty co porabiałeś? Praca czy zabawa? - Trochę tego i trochę tego - odparł wymijająco. - Były u mnie z wizytą moje dzieci i odpierałem ich zarzuty pod moim adresem. - Chyba nie przez cały weekend? - Nie, przeważnie bawiliśmy się dobrze. Jest mi z nimi wspaniale. Ale od czasu do czasu dochodziło do spięć. Przekrzywiła głowę. - Głównie z synem, to pewne. Broni matki. Matt podniósł gigantyczną kartę menu z alkoholami. - Czego się napijesz? Wina? Koniaku? - Proszę amontillado. - Zdawało się, że coś jeszcze powie, ale nie odezwała się i Matt był jej za to wdzięczny. Wyraźnie dał jej odczuć, że nie zamierza podejmować z nią dyskusji na temat rodziny, i zaakceptowała to bez komentarza. Odłożył menu.
- Kim byli ci nudziarze, których zabawiałaś przez weekend? - Jacyś inwestorzy, których Keegan chce zainteresować hotelem i centrum konferencyjnym w Breckenridge. Dowiedziałam się więcej niż chciałabym o wielkościach powierzchni biurowych, przychodach podatkowych i polityce stanu Kolorado. Z tobą znajduję ciekawsze tematy do rozmowy. - No, a co z twoim wyjazdem? Nie wiedziałem, że cię nie będzie w mieście. - Zbliżył się kelner i Matt zamówił sherry dla nich dwojga. - Nic nie mówiłaś w ubiegłym tygodniu, że wyjeżdżasz. - Przepraszam; chyba mi się zdaje, że wszyscy o tym wiedzą. Matt, nikt nie zostaje w Houston na lipiec i sierpień. - Z wyjątkiem niektórych ludzi pracy. - Ale mógłbyś wyjechać, prawda? Keegan nie trzasnąłby przecież biczem jak ekonom... - Cóż go to obchodzi? Ja sam sobie ustalam harmonogram; wiem, ile mam do zrobienia i kiedy. - Przepraszam. Odwołuję to co powiedziałam. - Kelner postawił na stoliku kieliszki z alkoholem. - Znienacka zaczęliśmy na siebie burczeć. - To ja powinienem cię prosić o wybaczenie. Jestem zazdrosny, bo opuszczasz tę bagnistą metropolię. Dokąd się wybierasz? - Do Maine. Mam tam coś małego. Matt pomyślał o obszernym domu Nicole i własnym apartamencie, którego wnętrze zaprojektowała. - Swoiście interpretujesz słowo „mały". Co to jest? Mała rezydencja? Mały hotel? Małe miasto? - Mała wyspa. - Zawiesiła głos i roześmieli się. - Z dość małym domem i naprawdę małą motorówką na brzegu, którą się dojeżdża do małego miasta. - Oraz z małą liczbą służby. - Dwie osoby. Latem moje potrzeby są niewielkie, a gusta zwyczajne. - Nic nie jest u ciebie zwyczajne. Uśmiechnęła się do niego, po czym powoli podniosła kieliszek. - Za zwyczajne pragnienia. Trącili się kieliszkami, ona zaś siedziała niemal nieruchomo pozwalając mu, tak jak poprzednio na przyjęciu u niej, żeby się jej przyglądał. W stłumionym świetle szklanych kinkietów jej nagie ramiona wydawały się blade na tle czarnej sukni. Na szyi, na srebrnym łańcuszku miała różę wyrzeźbioną w hebanie; kruczoczarne włosy ocieniały jej bursztynowe oczy. Pachniała uwodzicielsko; jej kąciki ust podnosiły się w uśmiechu, gdy czuła na sobie jego wzrok. - Cieszę się, że spotykam się z twoją aprobatą. - A gdybyś się nie spotkała? - spytał. - Zmieniłabym to, czego nie aprobujesz... albo zmieniła twoje myślenie. Zaśmiał się pod nosem. - Co byłoby prostsze? - To zależy od tego, gdzie byśmy byli i co byśmy robili.
Korzenna nuta perfum Nicole mieszała się z mocnym aromatem jego sherry i Matt instynktownie odchylił się na krześle. - Opowiedz mi o Maine - poprosił. - Nigdy tam nie byłem. - Jest tam chłodno i są lasy - odparła, pozwalając mu ponownie prowadzić rozmowę, jeszcze raz nie okazując przy tym rozczarowania czy gniewu. - Ziemia i skaliste wybrzeże, wysoka fala. Nocą jest zimno, świecący księżyc rzuca czarne cienie. Jest dziewiczo pięknie i stanowi to doskonałe antidotum na houstońskie bajoro i przyjęcia w sezonie towarzyskim. - Lubisz przyjęcia. - Nie wyobrażam sobie życia bez przyjęć. Ale Maine jest jak dzień po całonocnej zabawie: chłodne miejsce, gdzie się można przeciągnąć, odprężyć, przeżyć na nowo to, co się zdarzyło poprzedniego wieczoru, zaplanować następny... - Wymyślić intrygę. - Intrygi są dla pisarzy i szpiegów. Ja marzę. I próbuję dopasować plany do marzeń. Kelner zatrzymał się przy ich stoliku. Matt zamówił drugi raz sherry i powiedział z uśmiechem: - Zgrabnie to określiłaś. A teraz opowiedz mi o twojej małej wyspie. W jej oczach mignęło coś, co Matt zidentyfikował jako cień zniecierpliwienia. Ale spełniła jego prośbę i zaczęła przemiło opowiadać o dziesięcio-pokojowym domu stojącym wśród sosen; o ogrodach, pielęgnowanych przez miejscowego ogrodnika, który z powodu płytkiej warstwy ziemi hoduje w skrzyniach lwie paszcze, astry i dalie, jak również pomidorki koktajlowe i sałatę lodową na jej stół; o tym, jak spędza dnie pływając wzdłuż skalistego brzegu, jeżdżąc na nartach wodnych i kupując wyroby rękodzielnicze w nadbrzeżnych miastach. Kobieta bez wymagań, lubiąca rozrywki, światowa; w różny sposób dała mu odczuć, że jest atrakcyjna. - Idealna towarzyszka -pomyślał i zastanawiał się, czy zaproszenia na drinka nie przeciągnąć tak, by objęło kolację, ale Nicole, jakby uprzedzając jego myśli, wspomniała o przyjęciu, na którym ma się zjawić o ósmej trzydzieści. - Lepiej pójdę już do domu się przebrać, bo nie zdążę. - Wstała. -Miło było. Jeśli za długo będziesz zwlekał z telefonem, sama zadzwonię i umówimy się. Peter by się skrzywił na to - pomyślał Matt, gdy się z nią żegnał przed hotelem - powiedziałby, że uprawia gierki. I miałby rację. Ale nawet Peter nie umiał się oprzeć urokowi nagranego głosu Nicole. Peter zrozumiałby, na czym polega jej atrakcyjność i jaką przyjemność sprawiają mężczyźnie jej gierki i to, że go uwodzi. Mimo to Peter znalazłby sposób, żeby wtrącić jakąś wymowną uwagę na temat swojej matki, żeby ojciec na pewno o niej nie zapomniał. Ojciec nie zapomniał. Myślał o Elizabeth, zdawało się, częściej niż przed ich spotkaniem pod koniec maja. Na początku lipca łapał się wciąż na tym, że sięga po słuchawkę
telefonu, by do niej zadzwonić. Ale często nikt nie odpowiadał. - Może poszła po zakupy - myślał. - Albo robi wywiad do swojej rubryki, albo do tego cholernego programu telewizji. A może jest u Isabel lub u swoich rodziców. Albo załatwia coś z Saulem w Chieftainie. Skąd, u licha, on może wiedzieć, co ona porabia w ciągu dnia? A w nocy? Czasem zastawał ją w domu i zamieniali ze sobą parę zdań; kiedy indziej rozmawiał z dziećmi lub Lydią, która często odbierała telefon i mówiła mu, że zabierają ze Spencerem do siebie dzieci na kolację, bo Elizabeth jest w Los Angeles. Ale jego dni i wieczory były tak zajęte, że nie mógł długo myśleć o Elizabeth, bo coś zawsze stało na przeszkodzie. Jak tylko się wieść rozniosła, że mieszka w Houston, jego kalendarz zapełnił się terminami spotkań, na biurku piętrzyły się coraz wyższe sterty papierów, coraz więcej było spraw do załatwienia i coraz dłużej zostawał w pracy. Wciąż kupował tytuły prasowe na podstawie raportów Cheta; co tydzień konferował z każdym redaktorem naczelnym dwudziestu jeden pism z osobna i usiłował być na bieżąco z wszelkimi problemami politycznymi i lokalnymi dwudziestu jeden miast, w tym stopniu ciekawych dla ich mieszkańców, żeby chcieli wyłuskać ćwierć dolara dziennie na gazetę. W wolnym czasie studiował sprawozdania z kampanii mających na celu zwiększenie nakładu, z konkursów służących przyciągnięciu nowych czytelników; podejmował decyzje dotyczące planów zmiany szaty graficznej, opracowań na ten temat; zastanawiał się nad tym, czy wprowadzenie koloru zwiększy liczbę czytelników o tyle, by uzasadniało to dodatkowe koszty; analizował wypowiedzi czytelników dotyczące drukowania większych map meteorologicznych i szczegółowszych programów telewizyjnych kosztem miejsca na wiadomości lokalne - dziesiątki raportów, dziesiątki pytań, na które ktoś musi odpowiedzieć. - Nie podoła pan temu wszystkiemu - powiedział Chet dokładając Mattowi do stosu papierów na biurku jeszcze jedną teczkę. - Nowym pracownikom zawsze wydaje się, że podołają, ale to im się oczywiście nie udaje. Powinien pan poprosić pana Rourke, żeby dał panu asystenta, jedną lub dwie osoby, albo... - Dziękuję - uciął krótko Matt. - Powiem panu Rourke, czego mi potrzeba, kiedy będzie to konieczne. Czy to raport finansowy na temat Austin Starł - Tak. - Twarz Cheta była bez wyrazu; odwrócił się do wyjścia. - Palą się do tego, żeby ich kupić. Jeśli ma pan jakieś pytania, proszę mnie natychmiast wzywać. Matt kiwnął machinalnie głową. Elizabeth na pewno by powiedziała, że powinien się z Chetem obchodzić ostrożniej. I miałaby rację. Ale jemu brakowało cierpliwości, ostatnio był mniej opanowany niż kiedykolwiek. i nie miał też czasu, żeby się cackać z Chetem. Nie tylko z powodu nawału pracy papierkowej, telefonów, podróży służbowych, które zajmowały mu dwa do trzech dni w tygodniu, ale również dlatego, że wciąż był na cenzurowanym, a podejmowanym przez niego decyzjom i działaniom uważ
nie się przyglądano. Z Rourkem widywał się codziennie i był zaangażowany we wszystkie sprawy mające związek z siecią prasową; mimo to czuł, że musi działać z uwagą, ponieważ stale go sprawdzają. - Trzeba coś zrobić z tym fantem - powiedział Rourkemu parę tygodni po wizycie Petera i Holly. Houston męczyły późnolipcowe upały i tempo życia spowolniało, mimo to biurko Matta uginało się od papierów, między nimi zaś znajdowała się notatka od redaktora naczelnego Tucson Cali. „Kroi się strajk - czytał. - Nie było ofiar śmiertelnych w wypadku w hali drukarni, ale Dugan myśli, że z tego powodu nasza pozycja osłabła, i żąda, abyśmy zaczęli z nimi negocjować nową umowę już teraz, pół roku przed wygaśnięciem aktualnej umowy. Jeśli się nie zgodzimy, przebąkiwał coś o strajku z powodu braku bezpieczeństwa pracy. My przez ostatnie półrocze ledwie ciągniemy; sądzę, że nie przetrzymamy strajku". - Jadę tam w poniedziałek - poinformował Matt Rourkego pokazując mu notatkę. - Już zmieniłem mój harmonogram na przyszły tydzień. Rourke zmarszczył brwi. - Mieliśmy z Duganem dobre stosunki. Co się stało? - Do diaska, nie wiem. Ustalone było, że rozpoczniemy negocjacje za dwa miesiące; wszyscy byli zadowoleni. Coś wyskoczyło, ale nie ma to związku z tamtym wypadkiem. Badam tę sprawę. Rourke w zamyśleniu kiwnął głową. - Coś tam w Callu nie gra, Matt. Mamy go od siedmiu miesięcy, to dość długo, żeby zacząć wychodzić na prostą. - Nie wiem, co tam nie gra. Kiedy go kupowaliśmy, sprzęt i morale były słabe, ale... - Ale to samo było z siecią Grahama. Połowa pism, które kupujesz, jest w złej kondycji, i ty je z tego wyciągasz. Czemu nie udaje się to z Callem? Matt potrząsnął głową. - Nie potrafię pobudzić zespołu do działania. Źle pracują, tak jakby chcieli za wszelką cenę udowodnić, że z tej gazety nic nie będzie. Któregoś dnia przyszedł mi do głowy idiotyczny pomysł, że może ktoś ich przekupił, aby sobie odpuścili, tak jak drużyna baseballowa, która zwycięstwo oddaje walkowerem. Ale oczywiście to idiotyczne; przecież w ten sposób sami by się wysadzali z siodła. Rourke odchylił się na krześle. - Wiem, że przychodzą do nich listy w odzewie na „Sprawy prywatne". - To jedyna rubryka, która ma odzew. Nie wiem, jak byśmy sobie bez niej poradzili. - Znalazłbyś jakiś sposób. Jesteś jedyną osobą, która te pisma umie uczynić rentownymi, Matt; nikt tego nie potrafi. I uda ci się w Tucson; nigdy nie poniosłeś porażki. Proponuję, żebyś tam najpierw posłał Cheta. Zanim zaczniesz z nimi rozmawiać, on cię zastąpi. Masz ważniejsze rzeczy do roboty, niż grzebanie się w sprawach drugorzędnych. - Nie sądzę, żeby Chet był w Tucson potrzebny.
- Sądzę, że jest potrzebny. On umie ocenić całokształt sytuacji i wiesz, że jest wnikliwy, bo czytałeś dużo jego raportów. On ci zaoszczędzi tydzień pracy, która polegałaby na wysłuchiwaniu, co jedni nadają na drugich. Poza tym Matt, kiedy już tam pojedziesz, nie popuszczaj im. Nie mamy pętli na szyi, żeby iść na ustępstwa. Wyrzuć Dugana, wyrzuć cały zespół, jak będzie trzeba; zawsze można przenieść na zastępstwo kogoś z innych pism, nim zatrudnisz nowych. Dałeś im nową prasę drukarską - wiedzą, że została zamówiona - nie musisz im dawać nic więcej, przynajmniej póki obowiązuje obecna umowa. Matt poczuł przypływ antypatii. - Ja im nie „dałem" prasy drukarskiej. Zamówiłem ją, bo dwóch pracowników zostało rannych podczas obsługi starej prasy. I oczywiście zamierzam negocjować. Ale mogę to zrobić bez formalności; z Erniem Duganem się rozumiemy. Jak jestem u nich, gramy w pokera i nieraz szliśmy na drinka, mamy poza tym równe udziały w Callu. On ma rację twierdząc, że nasza pozycja osłabła, jeśli tamci myślą o strajku z winy braku bezpieczeństwa pracy; sądziłem, że możemy z rok się wstrzymać z wydawaniem pieniędzy na nowe maszyny. Myliłem się. Ale nie wydaje mi się, że on będzie na to naciskał; wie, że gazeta jeszcze nie daje zysków. - Jeśli uważasz, że znasz Dugana, to się nie będę spierał. - Z miłą miną skonstatował Rourke. - Ale chcę, żeby Chet wykonał prace wstępne. Bądź dla mnie pobłażliwy, Matt. Myślę, że nie pożałujesz. Matt zawahał się, po czym kiwnął głową. Nie chciał się spotykać z Erniem Duganem, kiedy Chet węszy za ich plecami, ale jego zadaniem nie było narzekać, lecz zgadzać się z Keeganem Rourke. Ernie Dugan, wzrostu mniej niż metr pięćdziesiąt, z gęstą zmierzwioną brodą, która stanowiła przedmiot jego szczególnej dumy, twierdził, że podniecają go tylko dwie rzeczy: gra w pokera i negocjacje. Już za pierwszym razem, gdy zaprosił Matta na cotygodniową rundkę pokera, po której obaj porównywali, jak różnie się potoczyło ich życie, nazwał Matta jedynym porządnym wydawcą, jakiego znał. Ale od tamtego czasu coś się zmieniło. Chet odebrał Matta na lotnisku w Tucson. - Wszyscy jego oficjele i dwóch z centrali krajowej czekają na pana -powiedział wioząc Matta z lotniska. - Mówiłem Erniemu przez telefon, że chcę z nim porozmawiać w cztery oczy - zauważył Matt. Chet rozłożył ręce. - Nie wiedziałem o tym. Zwołałem naszych ludzi dla równowagi sił. Nawiasem mówiąc wolałbym, żeby mu pan nie mówił, że pana uprzedziłem o tym, że on ma ze sobą swoich towarzyszy; Ernie myśli, że nas zaskoczy. - Zaskoczy nas? Ernie nie stosuje takich metod; co w niego wstąpiło?
- Wydaje mu się, że nas chwycił za jaja i że teraz spuścimy z tonu. Tylko niech pan mu nie mówi, że pana uprzedzałem, nie chcę stracić moich źródeł informacji. W ciągu dwóch minut Chet już dwa razy mu powtórzył, że chce, by milczał. Matt popatrzył na niego w zamyśleniu, ale Chet skoncentrował się na prowadzeniu auta i przez resztę jazdy nie odzywali się do siebie. - Będę w gabinecie naczelnego - powiedział Matt, gdy przyjechali. -Powiedz, żeby tam przyszedł. Razem z dyrektorem do spraw ekonomicznych. I nikt poza tym. I powiedz Erniemu, żeby wszedł jak tamci wyjdą. - Ale wszyscy czekają na... - Chet. - Dobrze. Chwileczkę... - Pospiesz się. - Matt czekał w nie umeblowanym gabinecie, którego naczelny nie chciał na nowo urządzać sądząc, że interes trzeba będzie lada chwila zwinąć. Do środka weszli naczelny z dyrektorem i ledwie usiedli, Matt zaczął: - sam porozmawiam z Duganem. Spróbuję się dowiedzieć, co u cholery tu się dzieje; czy mogą mi panowie podać jakieś powody, dla których nie powinienem się z nim rozmówić w cztery oczy? Naczelny, widząc, że Matt zdążył go uprzedzić, wzruszył ramionami. - Nie jestem w stanie od tygodni go złapać, żeby pogadać; traktuje mnie jak powietrze. - Zapytał go pan dlaczego? - Oczywiście, że nie; pomyślałby, że jestem słaby. - On już to wie, że pan jest słaby. Od miesięcy popycham pana, żeby rozruszał pan redakcję, i nic panu z tego nie wychodzi, a on to widzi. -Popatrzył na zegarek. - Chcę z nim porozmawiać, więc pospieszmy się. Wprowadzam tutaj nowy zespół redakcyjny. Dla obu panów mogę znaleźć pracę w którymś z nowomeksykańskich pism, wymiana dotyczy również kierownictwa redakcji publicystyki i wiadomości. Jeśli któryś z panów nie przyjmuje tej propozycji, wolna droga! Nowi pracownicy zaczynają od przyszłego tygodnia. - Od przyszłego tygodnia! - Podnieśli krzyk, zaciekle się tłumacząc i broniąc swych racji z zaczerwienionymi twarzami. - Dość! - powiedział Matt. - Powinien był pan nas ostrzec! - wybełkotał dyrektor. - Wszyscy przez siedem miesięcy dostawali ostrzeżenia. Co panowie myśleli sobie, kiedy mówiłem, że oczekuję zysków? Dwaj mężczyźni popatrzyli na siebie. - Nie ma wielu dużych gazet w Nowym Meksyku — zauważył dyrektor. - Nie ma dużych. - Matt wręczył mu folder złożony w formie harmonijki. - Są tu opisy tytułów prasowych i miast, w których są one wydawane. Jeśli panowie przyjmą tę ofertę i dostosują się do moich metod zarządzania prasą, to być może przeniosę panów za parę lat do większych pism. Proszę to sobie przemyśleć w czasie, gdy będę rozmawiał z Duganem.
Naczelny wyciągnął rękę. Gdy Matt ją uścisnął, tamten powiedział. - Przykro mi. Chciałem, żeby gazeta dawała zyski, ale natykałem się jakby na jakiś mur. Matt kiwnął głową i pomyślał, że chyba był zbyt szorstki. - Proszę mi dać znać, co pan postanowi. - Pan tego nie może przecież zrobić - wybuchnął dyrektor, ale naczelny wymanewrował go z gabinetu. Za parę chwil szedł Dugan. - Dziękuję, Ernie, że przyszedłeś - powiedział Matt, gdy sobie ściskali dłonie. - Jest tu zbyt duży tłok, żeby zagrać w pokera i spokojnie pogadać. Kto zwołał te zastępy? - Zdaje się, że obydwaj je zwołaliśmy - odparł Dugan. - Bo się kochamy i mamy do siebie nawzajem zaufanie - dodał z przekąsem. Matt potrząsnął głowa. - Wiesz doskonale, że ja bym tego nie zrobił. Mówiłem ci przez telefon, że nasze problemy możemy sami rozwiązać. Po co to pole bitewne, Ernie? - Cóż, Matt. Chyba będzie jednak potyczka. W przeszłości wspólnie rozwiązywaliśmy drobne problemy, ale teraz to poważna sprawa. Ty skrzyknąłeś swoich przyjaciół, ja skrzyknąłem swoich. O czym chcesz rozmawiać? - Do cholery, Ernie, uspokój się. Chcę rozmawiać o wszystkim, co ci się nie podoba. Ale wyjaśnijmy sobie, ja nie skrzyknąłem swoich przyjaciół, jak to ująłeś. - Uderzyła go nagła myśl. - Czy Chet ci powiedział, że to ja zwołałem to zebranie w sali konferencyjnej? - Słuchaj no, Matt, ja nie rozmawiam na temat osób trzecich. My ze sobą możemy się mimo wszystko dogadać, nie trzeba nic prócz uczciwości. Jeśli naprawdę chcesz pertraktować, to może byśmy zaczęli? Matt wystawił składane krzesełko i nalał kawy do dwóch styropianowych kubków na stole. Pomocny Chet. Przypomniał sobie jego słowa: „Wolałbym, żeby mu pan nie mówił, że ja pana uprzedziłem o tym, że on ma ze sobą swoich towarzyszy... niech mu pan nie mówi, że pana uprzedzałem..." I ten łajdak pewnie to samo powiedział Erniemu. „Niech pan nie mówi Mattowi, że pana uprzedziłem o armii, z którą się pojawi u boku, aby pana załatwić..." Ale co miał z tego Chet? Po przeszło dwudziestu latach pracy u Rourkego, po co miałby grać na dwa fronty? Matt patrzył, jak Dugan dmucha na gorącą kawę. Wszystko, co zdołał uczynić Chet, polegało na tym, że cholernie utrudnił Mattowi Lovellowi uniknąć strajku... Wszystko, co zdołał uczynić? Tego było za wiele. Matt poczuł, jak wzbiera w nim gniew. Gdyby z nim tu była Elizabeth, umiałaby to rozładować, bo często jej dowcipne uwagi pomagały mu zrozumieć innych ludzi, których umiała przeniknąć lepiej niż on. Ale od miesięcy był pozbawiony jej stałej obecności i choć uczynił postępy w umiejętności panowania nad gniewem, to często uświadamiał sobie, że brakuje mu jej pomdcy - zwłaszcza z Chetem. Ona zawsze umiała tak skomentować zachowanie i osobę Cheta, że rozśmieszała i uspokajała Matta.
No, ale jej oczywiście przy nim nie było; był sam. Sam musiał się uspokoić i uzbroić w cierpliwość, bo w obecnej chwili nie miał wpływu na działania Cheta. Obydwaj pracowali u Rourkego i nie mieli żadnego interesu w tym, żeby się ścierać na oczach Erniego Dugana, który stał po drugiej stronie barykady, choć kiedyś Matt myślał, że bardzo wiele ich ze sobą łączy. Wypił kawę, która go paliła w język, i w złowieszczym nastroju powiedział: - W porządku, Ernie. Masz listę? - Mam. I wiesz, od czego się zaczyna, Matt. Od wypadku w hali drukarni, który nie powinien był mieć miejsca. Stało się to, bo nikt nie miał ochoty wydawać pieniędzy na nowe prasy... - Zgoda. - ...i dlatego ci dwaj... co? - Powiedziałem „zgoda". Nie opowiadaj mi tych bzdur, Ernie. Zaryzykowaliśmy i odłożyliśmy zakup nowych pras na później; popełniliśmy błąd i robiliśmy, co się da, żeby go naprawić. Obu poszkodowanym wypłaciliśmy rekompensaty gotówką; pokrywamy koszty leczenia nie objęte ubezpieczeniami; trzymamy dla nich etaty; zamówiliśmy nowe maszyny do hali; zaczęliśmy też etapami wprowadzać nowy system komputerowy. Nie masz powodów do skargi, Ernie. Masz zamkniętą sprawę z przeszłości. - No, nie całkiem. - Dugan targał sobie brodę, unikając wzroku Mat-ta. - Za dużo spraw odłożono na potem. Nie tylko sprawę prasy, ale również pensji, premii, nadgodzin, udziału w zyskach... - Ernie, my nigdy nie rozmawialiśmy na temat udziału w zyskach. - Wiem o tym. Mówię tylko, że jeśli chcemy się tutaj cieszyć pokojem i harmonią, to czas zacząć rozmowę na te tematy. Poza tym sprawa emerytur... - Mamy najlepszy system emerytalny ze wszystkich pism w Tucson. - Co nie znaczy zbyt wiele. I musimy się przyjrzeć urlopom, chorobowemu, godzinom nadliczbowym, rozkładowi pracy... - Dobrze. - Co? - Powiedz mi, czy cię właściwie zrozumiałem. Chcesz zacząć te rzeczy negocjować po tym, gdy się zgodziłeś zamrozić wynagrodzenia na okres dwóch lat lub dopóki Cali nie stanie się rentowny. Chcesz wszystko dostać, a niczego nie dać, żeby gazeta stanęła na nogi. Masz rację, czy coś mi umknęło? - Do cholery, Matt, nigdy nie mówiłeś do mnie w taki sposób! - Nigdy nie stawiałeś ultimatum. Co, u licha, w ciebie wlazło, Ernie? Tyle razy rozmawialiśmy ze sobą i graliśmy w pokera, i nigdy sobie nie zagrażaliśmy. - Poker jest dobrą rzeczą, gdy partnerzy się ze sobą przyjaźnią - odparł Dugan. - Ale nie wtedy, gdy jeden z nich udaje dobrego wujaszka, aby drugiego zrobić w konia.
- Ty skurwielu - powiedział cicho Matt. - Chrzanię to, Matt, nie pracujemy w tej samej firmie. Ja odpowiadam przed moim związkiem, ty przed swoją korporacją. Kiedyś o tym nie myślałem, ale kiedy właściciel gazety przymila się do przewodniczącego związków zawodowych, to musi być jakiś powód. - Tego nie przewidziałem. - Wynurzył się przed nim wyraźny obraz Cheta Colfaxa, jak gdyby Dugan go przywołał. I ktoś ci pomógł w tym, żebyś tak sobie pomyślał. Mam rację, Ernie? Dugan wściekle czesał palcami brodę. - Siła robocza i kierownictwo nie sypiają w jednym łóżku; a jeśli śpią ze sobą, to któreś zostaje wypierdolone. Umiem myśleć samodzielnie. - Myślałeś samodzielnie przez te wszystkie miesiące, kiedy twierdziłeś, że jestem porządnym człowiekiem i że się wzajemnie rozumiemy i możemy ze sobą współpracować? Zapanowała cisza. - Czy będziemy rozmawiać na temat umowy czy nie? - spytał Dugan. - Nie będziemy. - Matt nalał sobie kawy kapiąc na stół. Poczuł chłód.-Głupie to, pomyślał, ależ ze mnie naiwniak, żeby wierzyć w lojalność Erniego. Rourke to przewidział. „Jeśli uważasz, że znasz Dugana, to się nie będę spierał". Nieważne, czy Chet do tego doprowadził, czy sam Ernie uznał, że są przeciwnikami; w każdym razie Matt Lovell był głupi i naiwny. Pragnął z Duganem przyjaźni, a w rzeczywistości znajdowali się na stopie wojennej i należeli do wrogich sobie obozów. Przy takim obrocie sprawy miał na wszelki wypadek z góry przygotowany plan interwencji. Zrobiło mu się jednak zimno na myśl, ze musi się do niego uciec. - Chodźmy porozmawiać z resztą - powiedział kierując się ku drzwiom. - Chcę, żeby to usłyszeli na własne uszy. - Pomijasz swojego redaktora naczelnego? - zapytał Ernie. - Wyczerpująco wyjaśniłem mojemu naczelnemu i dyrektorowi, co ich czeka. Chodź, Ernie, sam się o to prosiłeś. Matt stanął przy stole i ujrzał rząd mężczyzn po jego obu stronach, z Erniem, rzucającym ponure, wściekłe spojrzenia, Chet siadł osobno w odległym rogu. - Przez pierwsze dwa miesiące po zakupieniu Calla robiliśmy postępy. Potem ledwie ciągnęliśmy, mimo to ten zespół tyle z siebie umie wykrzesać życia, co rezerwowi drużyny, która przegrywa mecz. Właśnie komuś to powiedziałem w ubiegłym tygodniu, że zespół postępuje tak, jakbyście sobie odpuścili, tak jak drużyna baseballowa, która zwycięstwo oddaje walkowerem. - Chwileczkę, do jasnej cholery! - wybuchnął Dugan. - Później, Ernie. Przyjdzie twoja kolej, to ci udzielę głosu. Nikogo nie oskarżam o nic; mówię tylko, jak sprawy wyglądają z punktu widzenia kierownictwa. Przyjechałem tu, żeby porozmawiać i dowiedzieć się, jakie panowie mają kłopoty, a potem znaleźć możliwość takiej współpracy, która
tchnęłaby w tę gazetę trochę życia. Inaczej mówiąc przyjechałem w celach ugodowych, a tymczasem mój przyjaciel Ernie Dugan stawia sprawy na ostrzu noża. Ernie - tu Matt spojrzał na Dugana - musisz mieć jakichś przyjaciół w Sentinelu, bo od lat próbujesz tam założyć organizację. Kiedy umilkł, Dugan ryknął. - Co to ma znaczyć? - Ostrze noża? - głos Marta ciął jak brzytwa. - Cały tydzień rozmawiałem z Billem Falworthem na temat kupna Sentinela. Nie zamierzał sprzedawać, ale się namyślił, i niewykluczone, że dojdziemy do porozumienia. I wcale nie jestem pewien, że chcę posiadać w Tucson dwie gazety. Gdy padły te słowa, Dugan zerwał się na równe nogi, twarz miał purpurową z wściekłości. - Ty cholerny draniu! Mówisz, że możesz zamknąć CalM Twarz Matta była pozbawiona wyrazu. - Mając problemy z siłą roboczą w Callu, zwłaszcza po paru miesiącach kiepskich wyników, byłbym głupcem, gdybym zwiększał świadczenia ludziom, którzy mi się stawiają, kiedy za te same pieniądze mogę kupić Sentinela i zarządzać nim jak chcę. Dugan zaczął mierzyć salę krokami, omijając róg, w którym na krześle siedział Chet z okrągłymi, osłupiałymi oczami. - Trzy gazety w tym mieście i chcesz jedną z nich zlikwidować! Odebrać ludziom pracę wiedząc, że nie znajdą innej, bo zostaną tylko dwa tytuły i ty będziesz właścicielem jednego z nich. - Dokładnie tak - spokojnie odparł Matt. - Pieprzę to. Ty to wszystko zaplanowałeś! Zacząłeś rozmowy z Falworthem, zanim w ogóle dostaliśmy informację, że przyjeżdżasz do Tucson! Zniszczyłbyś tę redakcję, żeby tylko postawić na swoim! - Nie. Zlikwidowałbym Calla, bo nie daje zysku, a związki zawodowe stawiają żądania, które uniemożliwiają jego osiągnięcie. - My nie stawiamy żądań! My mamy propozycje! - Wy stawiacie żądania. Nie słyszałem słowa na temat większej wydajności, dłuższego czasu pracy, ostrzejszego demaskatorstwa, lepszych reportaży, staranniejszej redakcji tekstów. Nie padł ani jeden pomysł, jak pomóc mieszkańcom stanu albo jak pomóc Gallowi przetrwać. Słyszałem same żądania. I żadne z nich nie miało nic wspólnego z faktem, że ta gazeta nie ma tylu czytelników, żeby na siebie zarobić. - Do diabła, możemy to uzgodnić w negocjacjach! Rozumiemy się nawzajem; możemy, kurwa, porozmawiać... - „W jednym łóżku? A jeden z nas zostanie wypierdolony?" Siadaj, Ernie, i zaraz ci powiem dokładnie, co możemy uzgodnić. Dugan przestał chodzić. - Moim zadaniem jest negocjować, nie siedzieć i słuchać. - Moim zaś jest w ten sposób działać, żeby gazeta przynosiła zyski. Jak usiądziesz, powiem ci, jak to się stanie.
Dugan ze złością kopnął nogą krzesło, które przejechało przez całą salę, wrócił na swoje miejsce i usiadł. - Zaczniemy od umowy - powiedział Matt. - Jeśli żądacie nowej umowy i zmiany warunków, my zwrócimy się do Sentinela. Jeśli wolicie, byśmy tego nie robili, będzie nas obowiązywała aktualna umowa, którą przedłużymy na dalsze osiemnaście miesięcy na tych samych warunkach co dotychczas, bez żadnych dodatkowych negocjacji. Proszę się nie odzywać, Ernie; to niepotrzebna strata energii. Zresztą dopiero zacząłem. Powtórzę więc: zamrażamy pensje i premie na osiemnaście miesięcy. To dotyczy wszystkich: redaktorów, kierowników, personel. Musimy też zmniejszyć inne koszty. Znajdziemy na to bardziej skuteczne sposoby; ukrócimy marnotrawstwo i utniemy świadczenia dodatkowe, ale to da nam najwyżej oszczędności około pięciu procent, a moim celem jest zmniejszenie kosztów o dwadzieścia procent. To znaczy, że zmniejszymy zatrudnienie. Uzgodnimy to wspólnie albo sami to sobie ustalcie; mnie to nie interesuje, pod warunkiem, że za pół roku koszty będą niższe o dwadzieścia procent. Nikogo nowego nie zatrudnimy na miejsce osób, które zrezygnują z pracy, przejdą na emeryturę lub umrą; najsłabsi pracownicy odejdą; reporterzy, którzy będą dostarczać taki chłam jak ostatnio, lecą na pysk. To samo dotyczy fotografów. Sprowadzam nowego naczelnego i kierownictwo z innych moich gazet... Przy stole powstało poruszenie; mężczyźni popatrzyli na Dugana, po czym prędko odwracali wzrok. Mieliby broń, gdyby Matt zatrzymał stary zespół, ale tę broń wytrącono im z ręki. - ... bo mam już dosyć miernoty, jaka tu panuje. Nie wierzę, że wy sami też nie macie tego dosyć. Jak gazeta zacznie zarabiać na siebie, wynegocjujemy za półtora roku nową umowę, na podstawie której wzrost płac będzie bezpośrednio związany z wynikami pracy. Żeby wam pomóc, z naszej strony podejmiemy następujące działania: tuż po Święcie Pracy zaczynamy nowy konkurs; będą plakaty, reklama w radiu i telewizji, kolportaż przez telefon, premie w celu przyciągnięcia reklam. Ale czytelników można przyciągnąć do siebie raz lub dwa razy i aby ich utrzymać, trzeba im dostarczyć produkt doskonałej jakości. Mam nadzieję, że Cali będzie doskonały; oczekuję, że w ciągu osiemnastu miesięcy zacznie przynosić zyski. Czy są pytania? Słychać było ruch jakiegoś krzesła. Matt odwrócił się i zobaczył, że Chet Colfax wychodzi z sali. Ernie nie spuszczał wzroku ze swoich dłoni i nie odzywał się. Ktoś zapytał o godziny nadliczbowe, ktoś inny o ubezpieczenie zdrowotne, wreszcie szef redakcji naukowej ostrożnie powiedział. - Skoro mowa o lepszych tekstach... Panowało w zespole przekonanie, że... jak się nie będziemy zbytnio wysilać, to znaczy, że jak będziemy normalnie pracować, to uda się wynegocjować korzystniejsze warunki. Mattowi mięsień nie drgnął na twarzy. - Na jakiej podstawie? - Jaka płaca, taka praca. Panowało przekonanie, że jak zaczniemy robić wszystko super, to nié będziemy mieć wpływu na płace. Jeśli aktualna
umowa będzie jednak obowiązywać jeszcze przez półtora roku - będziemy w tej sprawie głosować, ale zdaje się, że nie mamy alternatywy - chciałbym zgłosić propozycję, żeby wprowadzić więcej fotografii, więcej grafiki, może kolor? Pozostali mężczyźni zareagowali na to występując ze swoimi uwagami i sugestiami; dyskusja się ożywiła. Matt słuchał, od czasu do czasu wtrącając jakieś słówko, ale głównie pozwalał mówić innym, a sam myślał o Checie. Jak często w ciągu ostatnich siedmiu miesięcy Chet był w Tucson? W czasie, gdy Matt Lovell objeżdżał południowy zachód, skupował tytuły lub odwiedzał rodzinę w Santa Fe; jak często Chet pomagał zespołowi Calla myśleć, że Jaka płaca, taka praca"? Ile razy Chet wpadał do Tucson, żeby się upewnić co do tego, że reporterzy i fotografowie „normalnie pracują"? Siedział nie zabierając głosu, dyskusja zaś nabierała tempa. Jedna strona stołu została pokonana, druga zwyciężyła; teraz rozmawiali ze sobą i współpracowali, jakby nie było między nimi żadnej wojny. Elizabeth nie podobałyby się metody, jakimi to osiągnął. Nieomal widział jej zmarszczone brwi i słyszał jej zdumiony głos: „Wiem, że musiałeś zapobiec strajkowi; wiem, że chcesz, by gazeta prosperowała; ale czy naprawdę musiałeś się posłużyć takimi środkami jak zamrożenie płac i zmniejszanie zatrudnienia? I czy musiałeś upokorzyć Erniego na oczach wszystkich, zamiast go uprzedzić na osobności, jak zamierzasz postąpić?" Matt otrząsnął się. Nie potrzebował słyszeć głosu Elizabeth, żeby wiedzieć, że wbrew własnym intencjom przebrał miarę. Był zły na Dugana i na siebie, bał się bowiem, że Rourke pomyśli, iż jest dla pracowników zbyt miękki. Zmieniał się; było to obecnie wyraźniejsze niż wtedy, gdy zapędziwszy Grahama w kozi róg kupił za bezcen jego sieć prasową; tym razem sprawa dotyczyła związków zawodowych i pracowników redakcji w dwudziestu i jednym mieście. Nie podobało mu się to, że potrafi być brutalny. Nie mógł jednak tracić czasu na roztrząsanie tego, skoro skutki jego posunięć były błyskawiczne. Musi śledzić podwójną grę Cheta, ale poza tym udało mu się osiągnąć pokój i zgodę na własnych warunkach i doprowadził do tego, że niemrawy zespół sam wreszcie zaczął myśleć, jak poprawić Calla. Przez jeden dzień był naiwny. Był już najwyższy czas, żeby pojąć, iż z jego pracą wiąże się pewna doza brutalności. Samolot kołował nad zamgloną, chaotyczną zabudową Houston, nad sosnowymi lasami, do których Matt już zdążył się przyzwyczaić. Zastanawiał się, czy nie zadzwonić do Rourkego do domu, ale stwierdził, że nie zrobi tego. Nie lubił składać sprawozdań przez telefon; pragnął patrzeć na twarz rozmówcy, na reakcje, jakie wzbudzają jego słowa. Zwłaszcza Rourkemu, którego legendarne milczenie w telefonie doprowadzało do nerwicy wszystkich, prócz najbardziej pewnych siebie. Matt zdecydowanie wołał donieść Rourkemu o odbytej podróży spotykając się z nim osobiście.
Zadzwonił do niego z Tucson i powiedział tylko, że w Callu nie będzie strajku; potem pojechał dokonać wizytacji gazet w Phoenix, Durango i San Antonio, szukając tam oznak niechlujnej pracy lub celowych opóźnień. Ale ich nie znalazł. - A więc Cali był po to, żebym nabrał wprawy - pomyślał -i od dziś już nigdy przy Checie nie będę mógł się rozluźnić. Gdzie ja to wcześniej słyszałem? Wszystko inne w tej podróży poszło bardziej gładko niż się spodziewał. Nawet w lipcu, miesiącu, w którym sprawy toczyły się zazwyczaj leniwie, prasa przynosiła zyski i personel był zadowolony. Właściwie przez te wszystkie dziesięć dni po wyjeździe z Tucson Matt słyszał tylko same słowa zachwytów. Gdy samolot wyhamowywał na pasie startowym w Houston, Matt zapiął sobie guzik kołnierzyka i zacieśnił krawat, podsumowując w myślach sprzyjające mu szczęście: wszystkie trzy tytuły były rentowne, nic się nie wymykało z rąk, dziennikarze występowali zwartym szeregiem, przymilni jak kotki. Ale to się na nic nie zda - pomyślał zarzucając torbę na ramię i kierując się w stronę postoju taksówek. Prężna prasa nie może dobrze funkcjonować, jeśli pracują w niej same lizusy. Będzie musiał większość z nich wydalić, przebojowym zapewnić swobodę w tropieniu i ujawnianiu przestępstw. Bez tego prasa robi się mdła albo zamienia się w komiks, czytelnicy zaś tracą jedyną możliwość ochrony przed korupcją i marnotrawstwem ekip rządzących oraz innymi zagrożeniami o charakterze społecznym jak w Love Canal i Times Beach. Najlepsze wiadomości w trakcie całej tej podróży dotyczyły sukcesów, jakie odnoszą „Sprawy prywatne". W redakcjach uwielbiano tę rubrykę, bo podnosiła poziom ich pisma; czytelnicy słali listy i dzwonili do redakcji, żeby wyrazić swój sprzeciw lub zgodę z treścią artykułów Elizabeth, setki czytelników przyznawało się do tego, że wycinają je i chowają. Musi mieć już tyle artykułów, że mogłaby je wydać w formie książkowej - pomyślał. - Muszę z nią o tym porozmawiać; pewnie nie uważa się za... - Podwieźć szanownego pana? - odezwał się koło niego jakiś głos. - Ja cię kręcę, nie ma lepszego pasażera jak przystojny wydawca, który mi robi szpan w taryfie. Roześmiał się na widok Nicole mówiącej cockneyem, z cyklistówką nasuniętą na lewe oko. - Skąd wiedziałaś, że tu będę? - Od Keegana. Czy pozwolisz, że cię podwiozę do domu? - Oczywiście. Nie ma nic gorszego jak teksaski taksówkarz w godzinach szczytu. Nigdy przedtem nie jechał autem z Nicole, gdy prowadziła. - Nie przejmuj się. - Zaśmiała się widząc, że przymyka oczy, kiedy z prędkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę przeskoczyła swoim białym Cadillakiem na drugi pas i zajechała drogę pędzącemu z przeciwka samochodowi o cal unikając zderzenia. - Prowadzę, odkąd skończyłam
dziesięć lat, i mam opinię szalenie sprawnego kierowcy. Jeśli nie odprężysz się po tej wyczerpującej podróży, to przy kolacji twoje towarzystwo nie będzie inspirujące, a ja planowałam tę kolację od dwóch tygodni. Otworzył oczy i spojrzał na nią. Pomyślał, że jej niezwykła uroda z nawiązką wynagradzała mu chwile strachu, jaki wywołał w nim jej styl prowadzenia samochodu. - Planowałaś to od dwóch tygodni i nie powiedziałaś mi o tym ani słowa? Przecież ze trzy razy rozmawialiśmy przez telefon. - Cztery. Powiedziałam ci, że odwołałam przyjęcie u mnie i przełożyłam termin wyjazdu do Maine. - Nie zrobiłaś tego dlatego, żeby zjeść kolację w moim towarzystwie. - Nigdy nie robię czegoś z jednego tylko powodu. I nie pytaj o pozostałe, bo ci nie powiem. Po tych miesiącach znajomości ze mną powinieneś wiedzieć, że szczególnie lubię tajemnice i niespodzianki. A teraz proszę cię, zrelaksuj się. Szybko zerknął na jezdnię, na której ruch stawał się coraz większy, zmuszając Nicole do tego, by wbrew samej sobie zwolniła tempo. Wzruszył ramionami i usiadł wygodniej. Do licha z tym wszystkim. Prawdopodobnie był bezpieczniejszy na wysokości jedenastu tysiącach sześćset metrów, niż na ziemi z Nicole, która siedzi za kierownicą, więc albo dojadą do domu, albo nie. Jeśli chodzi o kolację... - Nie wpadam w zachwyt - ostrzegł ją. - Ostatnie dziesięć dni były bardzo ciężkie. Ale zapraszam cię do La Reserve i załóżmy, że na tym poprzestaniemy. - Nigdzie mnie nie zaprosisz. Karmię cię u siebie. Tak często ostatnio wychodziliśmy do restauracji, że jestem ci dłużna co najmniej tuzin kolacji. - Nie robię rachunków. Pójdźmy do restauracji, Nicole. - Matt, jeśli od czasu do czasu nie poćwiczę sztuki kulinarnej - lub każdej innej zresztą - to wyjdę z wprawy. Uśmiechnął się. - Nigdy cię nie widziałem w stanie wskazującym na brak wprawy, a gdyby nawet tak było, to już przypilnowałabyś, żeby tego nikt nie zauważył. Pójdźmy do restauracji. - Ależ z ciebie uparciuch. - Podobno. - Czego nie możesz umilić pochlebstwem. - Nie mogę? Roześmiała się. - Tak, możesz i wiesz o tym dobrze. No, dobrze. To dziś wyjdziemy do restauracji, ale następnym razem ja cię zapraszam do siebie. Zgoda? - Zastanowię się. Ale twoje zaproszenie to dla mnie zaszczyt. - Matt! Myślałam, że grasz ze mną fair! - Jestem specjalistą od niespodzianek. Uśmiechnęła się.
- To prawda. A jak ci idzie negocjowanie kompromisu? - Związki zawodowe w Tucson powiedziałyby, że fatalnie. Ale ja się z tym nie zgadzam. Nie zawsze. No, dobrze, Nicole. Następnym razem coś ugotujesz. - Widzę postęp. Ale nie chcę dziś iść do La Reserve. Czy masz coś przeciwko? Chodźmy na raki do Dona. - Hałas, tłok i długo trzeba czekać na stolik. - I zbyt mało elegancko dla sztywniaka, który się wyraża „Twoje zaproszenie to dla mnie zaszczyt". Roześmiał się, poczuł, że mija mu zmęczenie. Swoboda zachowania, kontrast czarnych włosów i alabastrowej cery, który podkreślała biała plażowa sukienka, zawadiacka jazda i iskierki w oczach, gdy na niego patrzyła, spowodowały w sumie, że znikł niesmak, jaki odczuwał po wizycie w Tucson i pozostałych miastach, gdzie zbyt wielu mężczyzn i kobiet mu nadskakiwało, by sobie zaskarbić jego względy. W czasie gdy prowadziła wprawnie samochód, jego pociąg do niej nie był tak silny jak w słabo oświetlonych restauracjach i barkach. Jej towarzystwo sprawiało mu przyjemność i był jej za to wdzięczny. - Przepraszam za moje sztywniactwo. Jeśli będziemy w pobliżu baru serwującego ostrygi, nie mam nic przeciwko czekaniu na stolik u Dona. - Dziękuję. Najpierw zawiozę cię do domu, to się odświeżysz. Mamy mnóstwo czasu. A teraz opowiedz mi o podróży. Czy przypochlebiali się i mówili ci, że czekali na kogoś takiego jak ty, który ich zrozumie, i że nie ma żadnych trudności i że dzięki Bogu wreszcie robią coś do rzeczy? Matt wybuchnął śmiechem. - Jesteś fantastyczna. Jakbyś im słowa z ust wyjęła. Skąd to wiesz? - Poznałam kilku takich. Powiedz mi wszystko. Zaczął opowiadać o tym, co go spotkało; Nicole zadawała pytania, jemu słowa same płynęły z ust i razem się z tego zaśmiewali. Od ponad roku Matt po raz pierwszy mówił na swój temat bez skrępowania. Z nikim od czasu, gdy wspólnie pracował z Elizabeth, nie dzielił się przeżyciami z taką łatwością. Gdy usiedli do kolacji, zapytała go jednak. - Czy jest coś, o czym nie możesz mi powiedzieć? Odłożył kartę z menu. - Dlaczego pytasz? - Mam wrażenie, że coś pominąłeś. A chciałabym o tym usłyszeć. - Pominąłem to, co się wydarzyło w Tucson - odparł i po złożeniu zamówienia opowiedział jej o tym pokrótce. Myślę sobie, że gry w pokera przeszły już do historii i żałuję tego. Ale reszta wypadła nieźle. - Nieźle? Posłuchaj mnie. Wypadło rewelacyjnie, Matt; rozegrałeś to tak, żeby być górą i od początku dałeś to wszystkim poznać. Gdybyś dał Erniemu lub któremukolwiek z tamtych ludzi palec, wzięliby całą rękę. Postąpiłeś dokładnie tak jak było trzeba. Daję głowę, że gry w pokera wcale nie przeszły
do historii. Poczekaj; wszystko się ustabilizuje. Masz władzę, Matt. Ludzie nie zrezygnują z szansy, by być blisko ciebie. Uśmiechnął się zbywając to milczeniem. - Myślałem, że dziś sprowadził cię tu mój osobisty urok i dowcip. - Jestem pod ich wrażeniem - powiedziała rewanżując się uśmiechem i zmieniła temat pytając o pozostałe tytuły prasowe Rourkego. Przez całą kolację rozmawiali o podróży Matta. Dopiero gdy się z nią rozstał, po tym jak zahamowała przed jego domem i pochyliła się, żeby go pocałować w policzek, uświadomił sobie, że tak szczegółowo go wypytywała o wszystko, iż w głowie miał już gotowe sprawozdanie dla Rourkego. Imponujące - pomyślał rozwiązując krawat w swoim apartamencie. I wtedy, tuż przed zaśnięciem zdał sobie sprawę z jeszcze jednego: że Nicole Renard od chwili odebrania go po południu z lotniska nie mówiła o sobie prawie nic. On się rozgadał; ona go prowokowała do tego. I słuchała. Nie wspomniała też słówkiem o łóżku, choć oboje mieli na to ochotę i nie usiłowali w najmniejszym stopniu tego ukrywać. Przez moment zastanowił się, dlaczego z tym zwlekają. Ale dość dobrze już poznał Nicole i odpowiedź nasuwała mu się sama. Zwlekali, bo ona tego chciała. Bo pierwsza nie chciała ujawniać mu swoich wszystkich atutów. - Imponujące - doszedł do wniosku uśmiechając się. Ma dobre wyczucie czasu i z pewnością nie wyszła z wprawy. Prawdopodobnie ani w kuchni, ani w niczym innym. Keegan Rourke siedział na sofie w gabinecie Matta wertując magazyn poświęcony południowo-zachodniej sztuce, gdy wszedł Matt. - Jest tu artykuł o rzeźbach z drewna Indian Hopi, autorem jest Peter Lovell - powiedział podnosząc wzrok. - To twój syn? Matt uśmiechnął się szeroko. - Nieźle jak na osiemnastolatka, co? - Wcześnie wystartował. Idzie w ślady ojca. - Idzie w ślady matki. Cholernie dobrze pisze. - Matt podszedł do kredensu za biurkiem i włączył ekspres do kawy. Zadzwoniłem przed wyjściem z domu do Tucson; układają plan urlopowania pracowników i oszczędności tak, ażeby obciąć koszty o dwadzieścia procent. Dostanę to pod koniec tygodnia. - Urlopowanie - Rourke odłożył magazyn. Jak to załatwiłeś z Duga-nem? Pobiłeś go? Zahipnotyzowałeś? - Nic z tego. - Rozległo się pukanie do drzwi i wszedł Chet Colfax. Matt spojrzał na Rourkego. - Prosiłem Cheta, żeby był obecny przy naszej rozmowie - powiedział Rourke. - Zakładałem, że będziesz się spodziewał jego obecności. Obaj byliście w Tucson. - Proszę sobie nie przeszkadzać - rzekł Chet. Matt podniósł dzbanek.
- Kawy? Rourke kiwnął głową. - Jak to załatwiłeś? Przysiadłszy na rogu biurka Matt opisał przebieg spotkania z Duganem i zebrania w sali konferencyjnej pomijając wszelkie uwagi na temat Cheta. Mówiąc obserwował oblicze Rourkego, na którym malowało się zainteresowanie przechodzące w podziw. Pod koniec relacji uśmiechnął się od ucha do ucha, czego Matt nigdy u niego nie widział. - Fantastycznie - zawyrokował. - Osiemnaście miesięcy stabilizacji. I obniżone koszty. Z konfrontacji przejść do dialogu na temat poprawy gazety... majstersztyk. Gratuluję, mój chłopcze. - Podszedł do Matta i położył mu obie ręce na ramionach. - Wyobraźnia i pewna ręka: tak przeciąć tętnicę szyjną, że krew ani tryśnie. - Zarechotał. - Cieszę się, że mamy ciebie po naszej stronie. Oczywiście nigdy nie wątpiłem, że ci się uda. Prawda, Chet? Nawet kiedy cię to martwiło. - Martwiło? - powtórzył Matt. - Co cię martwiło, Chet? Rourke podchodząc do ekspresu odpowiedział za Cheta. - Chet zachowuje się czasem jak stara baba; myśli, że niebo się zawali. Bał się, że Dugan ze swoją świtą przyprze cię do muru i pójdziesz na zbyt duże ustępstwa. Oczywiście wszystkim było wiadomo, że nie miałeś dotąd do czynienia z podobną sytuacją, ale ja zawsze stawiałem na ciebie kontra Dugan. Masz rozum i klasę, Dugan tego nie ma. O tym zapomniał Chet. - Chet nieczęsto zapomina - powiedział Matt. - I to dobre - odparł Rourke. - Kawy, Matt? - Dzięki. Chet, czy jeszcze coś cię martwiło? Chet potrząsnął głową. - Nic więcej? - naciskał Matt. - Co masz na myśli? - spytał Rourke. - Wyjazdy Cheta do Tucson. Przed moim wyjazdem powiedziano mi, że był tam sześć razy w ciągu ostatnich ośmiu miesięcy i ciekaw jestem po co, skoro go nic nie martwiło. Ciekaw też byłem, dlaczego tam jeździł bez mojej wiedzy. Rourke zignorował tę uwagę. - Chet od czasu do czasu na moje polecenie odwiedza nasze filie; lubię mieć niezależne informacje. Matt, wiesz o tym. Jestem pewien, że jeździł tam sześć razy, bo uznał to za konieczne. Chet, czy coś jeszcze powinniśmy wiedzieć? Z twarzy Cheta znikło napięcie. Oczami bez wyrazu spojrzał na Rourkego, potem na Matta. - Na razie nie. - W tamtej redakcji zbierało się na bunt - oskarżająco stwierdził Matt. -W ciągu sześciu wizyt Chet powinien był to zauważyć. Rourke podniósł brwi.
- Co ty na to, Chet? Żadnych śladów ani poszlak? - Nic na tyle poważnego, żeby pana niepokoić. - Był świadkiem, jak się rodził bunt - powiedział Matt. - I albo postanowił to zlekceważyć, albo bardziej go interesowało grzebanie się w życiu seksualnym Dugana. - Tym też się zajmował. Skąd mogliśmy wiedzieć, że znajdziesz na niego lepszy sposób? Nawiasem mówiąc, co byś zrobił, gdyby Dugan domyślił się, że z Sentinelem to był blef? - Byłem pewien, że się nie domyśli. - Ale gdyby? Czy zaleciłbyś zarządowi kupno SentineM - Nie. Falworth chce za dużo za niego wziąć. - No, więc powtórzę moje pytanie. Co byś zrobił, gdyby on wpadł na to, że to blef? - Coś bym wymyślił na poczekaniu. Uśmiech znów się pojawił na twarzy Rourkego. - Nie miałeś żadnego konkretnego planu? - Wiedziałem, że mi nie będzie potrzebny. - Mój Boże. - Zaczął się śmiać. - Czysta wiara. To ci właśnie daje siłę przebicia. Jest w tobie, Matt, jakaś naiwność, ale nie boisz się używać władzy. Nic dziwnego, że naginasz innych do swojej woli; nikt nie wie, czego się można po tobie spodziewać. Ale czy to rzeczywiście naiwność? A jeśli to poza, to powinieneś nam wszystkim udzielać lekcji. Matt zacisnął usta. - Ja nie jestem pozerem i też nie sądzę, że naiwność to właściwe słowo. Wiedziałem, co robię. - Jestem tego pewien. - Rourke przerwał, po czym w jego głosie pojawiła się nowa nuta. - Ale szkoda, że mnie tam od początku nie było, Matt. Posłużenie się nazwiskiem Falwortha było pomysłem doskonałym, ale jednocześnie był to hazard, i moglibyśmy zapłacić za to czymś gorszym niż strajk Calla. Kiedy zaplanujesz następną podobną akcję, proszę mnie o tym poinformować. - To był nagły wypadek, mogłem równie dobrze uniknąć takiego rozwiązania. - Zdaję sobie z tego sprawę. Proszę o to na wszelki wypadek, gdyby podobna sytuacja zaistniała w przyszłości. Na krótko zapanowała cisza. Matt przez chwilę zobaczył ich trzech jakby zastygłych; okrągłooki Chet w skromnym ciemnym garniturze i ponurym krawacie; Rourke w popielatym garniturze z lekkiej wełny, szczupły i elegancki z wypielęgnowanymi paznokciami, siebie w podobnym garniturze, choć czuł się w nim mniej elegancko. Pomyślał o tym, że powinien pójść do fryzjera, i że jeszcze nigdy w życiu nie robiono mu manicure. Świadomość, że zastanawia się nad tym, dowodziła, że Rourke staje się jego wzorem do naśladowania w różnych dziedzinach.
Masz władzę, Matt - w uszach zabrzmiał mu głos Nicole. Cóż z tego, że na drzwiach jego gabinetu widniało nazwisko: Matthew Lovell, skoro tylko jeden człowiek miał naprawdę władzę i mógł liczyć na dopływ informacji. Matt kiwnął głową. - Będę o tym pamiętał - odpowiedział Rourkemu. Wziął z biurka jakiś papier. - Przekażę panu sprawozdanie z reszty podróży. Jeśli skończyliśmy w sprawie Tucson, chciałbym porozmawiać na temat pańskiej notatki dotyczącej wyborów do senatu w stanie Nowy Meksyk. Rourke odwrócił się do Cheta. - Już cię nie będziemy dziś rano potrzebować. Na moim biurku znajdziesz listę spraw, którymi chciałbym, żebyś się zajął. Chet natychmiast odstawił filiżankę i podszedł do drzwi. Trzymając rękę na gałce, zawahał się, po czym odezwał się, spięty: - Matt, zgadzam się z panem Rourke. To był kawał dobrej roboty w Tucson. Mam nadzieję, że mnie pan wezwie, kiedy tylko będzie mnie pan potrzebował. Chcę pomóc ile się da. - Ukłonił się i wyszedł. - No to co z wyborami? - spytał Rourke wracając na sofę. - Nie rozumiem, dlaczego udziela pan poparcia Greene'owi. Jest to zmęczony starszy człowiek, który stracił zainteresowanie Nowym Meksykiem, większość czasu spędza na Florydzie lub opowiada zabawne dykteryjki, bawiąc u pana na kolacjach. Rozmawiałem z niektórymi biznesmenami z całego stanu; duże zainteresowanie wzbudza kongresmen z Albuquerque -Don Heller, młody, dynamiczny, ostry. Czytałem o nim; podoba mi się jego polityka i jego koncepcje dotyczące gospodarki gruntami; popiera go parę kluczowych osób. Przyniosłem jego kartotekę, kiedy pan ją przejrzy, chciałbym dać polecenie naszym redakcjom, żeby zaczęli popierać jego kandydaturę w listopadowych wyborach. - Trochę za szybko działasz jak na mój gust, Matt. Czy Greene w czymś uchybił podczas głosowania w sprawie użytkowania gruntów? - Greene w niczym nie uchybił, ale jest stary i zmęczony. Dlaczego więc udzielać mu poparcia, jeśli jest ktoś lepszy na jego miejsce? - Jesteś pewien, że tamten kongresmen jest lepszy? - Tak sądzę. Proszę przejrzeć jego kartotekę; wydaje mi się, że pan też tak będzie uważał. - Kartoteka odzwierciedla jedynie wizerunek publiczny człowieka. - Chodzi panu o to, że powinienem posłać Cheta, żeby pogrzebał w jego życiu seksualnym. - Później się weźmiemy za to. Ale nie tego roku. Jeśli jest tak młody i ostry jak twierdzisz, to będzie dobrze wiedział, że trzeba poczekać na właściwy moment. Andy Greene brał udział w opracowywaniu wszystkich aktów prawnych, które mnie interesowały; przepchnął sprawę praw do badania i zagospodarowywania gruntów publicznych i prywatnych ośrodków rekreacyjnych; na drugim froncie działał w sprawie autostrad i dróg.
Jest też moim osobistym przyjacielem, Matt, i już mu obiecałem, że go poprzemy. Matt mierzył krokami środek pokoju, podszedł do okna, spojrzał na panoramę miasta, na drapacze chmur w centrum, gdzie odbywały się inne rozmowy decydujące o kształcie kampanii wyborczych, przedsiębiorstw, stanowisk pracy, życia ludzkiego... - Nie skonsultował pan tego ze mną. - Powinienem był. Proszę mi wybaczyć. Graliśmy jakiś czas temu z An-dym w tenisa i przypadkowo doszło do rozmowy na ten temat. On chce pozostać na jeszcze jedną kadencję. Potem przejdzie na emeryturę. Dał słowo. Ja też mu dałem słowo. Nie mogę teraz tego odkręcić. Nadal patrząc przez okno Matt powiedział: - Czy da panu słowo, że przechodząc na emeryturę wciągnie naszego kandydata? - Dał słowo. Zostało to wypowiedziane zbyt pośpiesznie. Matt odwrócił się. - Ma pan kogoś w linii rezerwowej licząc za sześć lat od teraz? - Zawsze parę osób pojawia się na horyzoncie. Przyjrzymy się uważnie kongresmenowi Hellerowi we właściwym czasie. Nikt nie mógłby obiecać więcej przy tak odległej perspektywie. A propos, skoro mówimy o Nowym Meksyku, może byś sobie zanotował nazwisko Tom Ortiz? Ubiega się o wybór na następną kadencję w legislatorze stanowej. Jest tam od tak dawna, że właściwie mógłby tam zostać przez zasiedzenie; nigdy nie miał prawdziwej opozycji; ale tego roku jakaś Hiszpanka, która wyrwała się z szopy z drewnem, ubiega się o jego miejsce i słyszałem, że zebrała rekordową liczbę podpisów. Tom uczynił mi raz przysługę; chciałbym się teraz odwdzięczyć zapewniając mu poparcie na łamach Chieftaina. Sprawa wymaga lekkiego pióra; jego rywalka to kobieta, a oprócz tego Hiszpanka; praktycznie rzecz biorąc osoba nietykalna. Brak jej doświadczenia - nie ma go wcale, i w tym kierunku powinien pójść Miligrim. Będzie wiedział, jak sobie z tym poradzić. - Zamilkł, przyjrzał się z bliska Mattowi. - Coś nie gra? - Mam nadzieję, że gra. Od kiedy to Chieftain należy do Rourke Enterprises? - Formalnie nie należy - odparł ze swobodą Rourke. - Ale myślę o nim jako należącym do twojej sieci; kiedy omawialiśmy zasięg sieci w Nowym Meksyku, to wyliczałeś wtedy Chieftaina i Sunl - Jeśli wyliczyłem, to popełniłem błąd. Te pisma są niezależne. Decyzje edytorskie podejmuje moja żona i Saul. - Co nie znaczy, że nie ustosunkują się przychylnie do jakiejś twojej sugestii. - Nigdy nie próbowałem na nich wpływać. - Miligrim napisał parę tekstów sprzeciwiających się zagospodarowywaniu terenów dziewiczych. Widziałeś je przecież.
- Nie, mam zaległości w czytaniu. Ufam Saulowi bardziej niż jakiemukolwiek innemu redaktorowi, więc wsuwam Chieftaina na sam spód sterty czekających mnie lektur. Przejrzę te artykuły, ale one nie mają nic wspólnego z wyborami. Jeśli Saul i Elizabeth zdecydują się udzielić tej kobiecie poparcia - zna pan jej nazwisko? - Znałem; wyleciało mi z głowy. Matt, to mało ważna sprawa i nie ma się o co spierać. - Proponuję wobec tego, żebyśmy ją sobie darowali. Rourke wstał i popatrzył na zegarek. - Mam być na zebraniu w śródmieściu. Przykro mi, że nie możemy się w tej sprawie zgodzić; chciałbym, żebyś to sobie jeszcze trochę przemyślał. - Przemyślę, ale nie widzę powodu, żebym miał zmieniać zdanie. - Pokój i zgoda - odparł Rourke z uśmiechem. - Jeśli panuje w Tucson, to Czemu nie w Rourke Enterprises. Jeszcze raz gratuluję ci dobrej roboty, Matt; jestem z ciebie dumny. Przyjdź w niedzielę na kolację; jest w mieście paru gubernatorów; może być interesująco. Przyprowadź Nicole; jak się okaże, że jest nudno, to nic nie stracisz. Położył Mattowi lekko rękę na ramieniu; gestu tego nie czynił w stosunku do nikogo innego, tym samym faworyzując Matta jakby to był jego ukochany syn. Mattowi sprawiało to zawsze przyjemność. Ale tym razem przyszło mu do głowy, że w geście Rourkego jest poza serdecznością coś więcej: presja. U Birdwatchera grano spokojny, powolny jazz. Nicole musnęła ręką dłoń Matta. - Już się czujesz lepiej? - O wiele. Prawie zapomniałem o koszmarze ostatniego tygodnia. Nie mogłaś wybrać lepszego miejsca. Niespiesznie przestawił bliżej świeczkę o migocącym płomieniu i w jej świetle przyjrzał się Nicole. - Ani wyglądać piękniej niż dziś. Co zrobiłaś z włosami? - Zmieniłam uczesanie. Do tej sukni pasuje coś dramatycznego. Suknia była czarna; w przyćmionym świetle świecy zdało się Mattowi, jakby była uszyta z ruchomych warstw. Na tle czerni połyskiwał pojedynczy sznur pereł, zwisający do pasa. Włosy miała zaczesane do tyłu i zwinięte w koczek z tyłu głowy. Matt rozbawiony spytał: - A kiedy nie bywasz tak udramatyzowana? - Kiedy się budzę - odparła. - Do dramatu trzeba mieć umysł w pełnej gotowości, a rano jestem senna i powolna. Samo uczucie, zupełny brak logiki. Mattowi zarysował się w wyobraźni obraz Nicole w łóżku, jak leniwie przeciąga długie nogi i szczupłe ramiona w jedwabistej pościeli. Senna i powolna. Ogarnęła go fala podniecenia. I Nicole zauważyła to. Podniósłszy oczy złapała go na pożądliwym spojrzeniu; .nim zdążył odwrócić wzrok, uśmiechnęła się.
- Masz cudowną twarz, Matt; o wiele bardziej ekspresyjną niż większość mężczyzn. Czy ty nigdy nie udajesz? Nigdy nawet nie próbowałeś zrobić miny jak mądry i nieustraszony kapitan okrętu, który zapewnia pasażerom bezpieczeństwo podczas szalejącego sztormu? Matt roześmiał się. - Ani razu. Ani też nikt ze znajomych mi osób. - O, daję głowę, że inni udają. Ty tego nie dostrzegasz, ale inni przy kobietach noszą maski: chcą nam zaimponować i nas zaintrygować. Która kobieta nie zareaguje, kiedy mężczyzna, doskonale panujący nad wyrazem swojej twarzy, rzuci jej tym samym wyzwanie, by spróbowała odkryć ieeo wnętrze? - Nie robisz wrażenia osoby, która się na to nabiera. Przekręciła głowę na bok i przyjrzała mu się badawczo. - Prawda - odparła. - Maski mnie nudzą, a jeszcze bardziej bojaźliwi mężczyźni, którzy je wkładają. Wolę kogoś o twarzy, która mówi. - Ale taka twarz nie stanowi wyzwania - zauważył. - Och, stanowi, i to jakie. Poczekał. Nicole pokręciła głową. - Nie teraz. Zapytaj mnie o to kiedy indziej. W odpowiednim momencie powiem ci, na czym to polega. Muzycy skończyli grać, nonszalancko podziękowali za brawa, odłożyli instrumenty i zeszli z małej estrady na przerwę. W sali rozległ się gwar rozmów, pobrzękiwał lód w szklankach, rozległ się odgłos odsuwanych od stolików krzeseł. Matt dokończył wódkę i spojrzał na kieliszek Nicole. - Chcesz zostać? - Jeśli masz ochotę. Posłuchajmy jeszcze muzyki, chociaż do następnej przerwy. Poczekajmy, aż atmosfera stanie się bardziej gorąca. Zaciekawiło go, do czego to się odnosi: do erotycznego pożądania czy rytmu muzyki. Cały czas Nicole decydowała o tym, gdzie i j ak spędzą wspólnie czas, o czym będą rozmawiać, on zaś poddawał się temu, bo nie stawiała wymagań, ciekawiła go i nigdy go nie oceniała ani z nim nie rywalizowała. Dziś jednak nie tylko podejmowała decyzje. Dziś wzbudziła w nim pożądanie, ale dzięki temu, że rozśmieszyła go prawie do łez, potem zajęła rozmową, mógł opanować podniecenie. Lubi czuć, jak wzmaga się pożądanie. Ja też pomyślał - szczególnie po długich tygodniach spędzonych w Rourke Enterprises, gdzie nie mógł sobie pozwolić ani przez chwilę na to, by przestać się mieć na baczności, luksusem było uczucie, że coś powoli' zmierza ku kulminacji i samo oczekiwanie na to sprawiało mu już rozkosz. Po raz pierwszy odpowiadało mu wolne tempo. Inteligentna kobieta; nieprzenikliwa i podniecająca, jak z moich najśmielszych marzeń. Muzycy wrócili. Nicole podjęła temat sprzed godziny, jak gdyby przez ten czas w ich rozmowie nie było żadnych aluzji.
- Czy naprawdę sądzisz, że różnicie się z Keeganem w sprawach istotnych? - Nie wiem - odparł krótko, nie mając chęci rozmawiać o pracy. - Ciekawa byłam, w jakiej mierze to może zmienić twój stosunek do niego, gdybyś tu pracował i stwierdził, że faktycznie się nie dogadujecie. - Niewiele by się zmieniło. Ja go podziwiam, myślę, że on podziwia mnie... - To prawda. Wiesz o tym. - Więc współpraca byłaby możliwa. Dwóch mężczyzn nie może od czasu do czasu nie mieć ze sobą jakiejś zwady, ja jednak nie muszę obstawać przy swoim zdaniu, jeśli coś jest dla niego ważne, a on może podobnie mnie traktować. Sposób zawsze się znajdzie, żeby się dogadać. - Keegan ma bardzo konkretne plany. - Nicole powiedziała to z zadumą w głosie. - Ale często ich nie wyjawia. On nie lubi działać wprost. Lubi trzymać ludzi na dystans i niech zgadują, o co mu w stosunku do nich chodzi. Matta ogarnęło nagłe wspomnienie. Dawno temu w Aspen? - Elizabeth scharakteryzowała Rourkego omal identycznie. - Może to maska, którą wkłada wobec kobiet - powiedział Matt. - Ja go nie widzę w ten sposób. - O, mój drogi - powiedziała Nicole - Keegan to człowiek, który pokazuje się w masce każdemu, mężczyznom i kobietom, bez różnicy. Choć nie mnie, i dlatego mnie nie nudzi. Ale, Matt - położyła rękę na jego dłoni - nie zmieniaj w związku z tym swoich planów. Nawet gdy odkryjesz u niego coś, co ci się nie spodoba, zostań z nim; niech ci dalej otwiera drzwi. Wiem, że mógłbyś działać samodzielnie; jesteś tak bystry jak on; mógłbyś sam zajść tak daleko jak on, dorównać mu władzą i bogactwem, ale jeśli on ci to może ułatwić i przyspieszyć, korzystaj. Keegan, jak wiesz, nie zaczynał od zera: te wszystkie odwierty naftowe mnożyły się jak chwasty na terenach jego ojca. Zauważyła, że Matt zmarszczył brwi. - Nikt ci nigdy tego nie mówił? Jego ojciec w pierwszych latach XX wieku kupił setki tysięcy akrów na południu płacąc dosłownie grosze. Stawiał sobie dom gdzieś w okolicy Arkansas i okropnie go denerwowało to, że kiedy próbował wpompować wodę z podziemnych złóż do nowego basenu do pływania, wydobywał wodę zanieczyszczoną czarnym olejem. Wydał tysiące dolarów, bo chciał, żeby basen był ładny, czysty. Biedaczysko, umarł, nim się dowiedział, co posiada. Keegan natomiast wiedział. I zbił na tym fortunę. Ty byś zrobił to samo, Matt. Nicole przez cały czas, gdy mówiła, lekko dotykała dłońmi Matta. Odchyliła się i podniosła kieliszek. - No, ale już na dziś dość o Keeganie. Wiem, że ja go tu sprowadziłam, więc też go teraz oddalam. Niepotrzebny nam przy naszym stole. - Nikt nam niepotrzebny. W twoim towarzystwie wszyscy inni zdają się niepotrzebni.
Klarnet zagrał wysoką nutę i ciągnął ją długo i słodko. Nicole wstrzymała oddech. - Czy można wznieść toast na zdrowie najwspanialszego kompana? - I wzajemnie: twoje zdrowie. I za Maine. - Dlaczego Maine? - zapytała z ciekawością. - Bo się ciebie zrzekło. Żaden poławiacz homarów nie porwał cię na twoją wyspę, kiedy postanowiłaś spędzić lato w Houston, choć, jak już wiemy, tego nie wypada robić. Roześmiała się łagodnie. - Uważam, że trzeba doświadczyć wszystkiego, choć raz. Dzień w dzień dziękuję Bogu za klimatyzację, a poza tym już połowa sierpnia i wytrwałam chyba w całkiem niezłej formie. - Całkiem niezłej - powtórzył poważnym tonem. Rozległ się znów jej perlisty śmiech. - Dzięki tobie. Jesteś jedyną osobą, która mogła mnie tu zatrzymać, a na dokładkę w niezłej formie. Zawdzięczam to tobie, Matt. - Jej bursztynowe oczy utonęły w jego oczach, jej głos czarował go; Matt zapragnął jej z taką siłą, że zaparło mu dech. Przestał dostrzegać wszystko, co otaczało Nicole; wypełniająca salę muzyka zatrzymała się w wysokim rejestrze tonów. - Ale poproszę cię o coś - odezwała się nagle, rozpraszając ten nastrój. - Chcę wybrać, w co będziemy się bawić dziś wieczorem. Matt zrobił długi wydech. Parę minut temu - przypomniał sobie - czuł się rozbawiony niemożliwością przewidzenia tego, co zrobi. - Myślałem, że już dokonałaś wyboru. Chciałaś jazzu i pójść do Birdwat-chera. - Chcę czegoś więcej - powiedziała - mogę wybrać? - Co zechcesz. Położyła łokcie na stoliku i na splecionych dłoniach oparła podbródek. - Chcę zagrać w ping-ponga. Jeśli dobrze pamiętam, twierdziłeś kiedyś, że w tej grze celujesz... Na chwilę odebrało mu mowę. - Chcesz po jazzie i wódce zagrać teraz w ping-ponga? Kiwnęła głową z uśmiechem, który stanowił wyzwanie. Wreszcie dotarła do niego absurdalność tego pomysłu i roześmiał się. - Czemu nie? Co innego mógłbym zresztą chcieć robić? Czy to ważne, że od prehistorycznych czasów, gdy studiowałem w college'u, nie grałem w ping-ponga? - Nieważne. Znaczy tylko tyle, że ja wygram. - Możliwe. - Położył jej rękę na ramieniu. - Pójdziemy? - Jak chcesz. Gdy dotarli do domu Nicole, w jego myślach nie było już śladu po całotygodniowym kołowrocie w pracy. Pochłaniała go wyłącznie uroda Nicole, stojącej w kręgu białego światła u drzwi wejściowych.
- Oczywiście nie chcę cię do niczego zmuszać - powiedziała. - Możesz się wycofać, jeśli wolisz nie grać. - Zgodziłem się, że to ty decydujesz, co robimy dalej. Idąc za nią przez cichy dom do salonu gier zauważył, że na ustach jej igra nieznaczny uśmiech. Włączyła lampę wiszącą nad stołem do ping-ponga, pozostawiając resztę pomieszczenia w mroku, i zsunęła pantofle z nóg. - Krawaty są niedozwolone w sali gier - powiedziała. - Buty, jak kto woli. Matt zdjął marynarkę i krawat i odpiął górny guzik u koszuli. Został w butach. Stanął przy stole, ujął rakietkę w dłoń i rozluźnił nadgarstek. - Chcesz zrobić sobie wpierw rozgrzewkę? - Myślałam, że ją sobie robimy już od trzech godzin. Roześmiał się, czując się przy tym jak rozbrykany chłopiec. Po przeciwnej stronie stołu uroda Nicole w świetle górnej lampy jawiła się nieco inaczej: padający cień sprawiał, że jej kości policzkowe zdawały się wyższe, szyja dłuższa, piersi ledwie się rysowały pod warstwami czarnej koronki i szyfonu. Podniosła małą plastikową piłeczkę i pytająco spojrzała na Matta. - Gotów - powiedziała, uderzyła rakietą i piłeczka przeleciała na drugą stronę stołu. Grała podobnie jak prowadziła auto: szybko, agresywnie, śmiało. Grała tak, aby zwyciężyć. Mattowi trzeba było paru minut, żeby się przyzwyczaić po latach do gry w tenisa, do małej rakietki i stołu, i następnych paru minut, żeby sobie przypomnieć triki, jakie stosował w college'u. Wszystko mu się udało i użył tej wiedzy, ale Nicole miała własne triki i wyjątkową umiejętność przewidywania jego ruchów: raz po raz cofała się o krok i błyskawicznie odbijała piłeczkę, która przelatywała nad siatką. - Chyba powinniśmy zapisywać punkty, żeby wiedzieć, kto ma przewagę - spytała po dziesięciu minutach. - Wydawało mi się, że robimy to już od trzech godzin - powiedział Matt. Parsknęła śmiechem. - Prosiłam się o to. I nie zauważyłam, że jest tuż, tuż. Chcesz się czegoś napić przed rozpoczęciem meczu? - Chętnie. Zdaje się, że muszę korzystać z wszelkich sposobów, które mogą mi pomóc. Z uśmiechem podeszła do lodówki wbudowanej w komodę u ściany. - Napoleon? - Niech będzie. Wlała trunek do dwóch kieliszków i podała mu jeden. - Czy zwycięzca wybiera sobie nagrodę? - Oczywiście. - Wziął kieliszek z jej rąk, postawił sobie na blacie, Nicole zaś obeszła stół ping-pongowy, żeby wrócić na miejsce. - Gdzie się nauczyłaś tak grać? - Od dwóch starszych braci, którzy sądzili, że kobieta to coś gorszego. Pozwalali mi przyglądać się wszystkim ich ruchom. - Podniosła rakietkę. -
Zapamiętałam je, ćwiczyłam w tajemnicy przed nimi, a potem wyzwałam ich na mecz. Przegrali. Trenowałam latami. Nigdy nie domyślili się, że byli moimi trenerami. Gotów? Odbijali piłeczkę w locie tak długo, aż Nicole spudłowała i Matt zaserwował. Grali bardzo szybko, zaczynając wzajemnie poznawać swoje ruchy. Zaledwie parę minut wcześniej Matt rzucił piłeczkę Nicole, żeby zaserwowała. - Trzy do dwóch - powiedział. - Przyglądałaś się wszystkim ruchom braci? - Wszystkim. - Jednym uderzeniem podała piłeczkę, która trafiła w sam róg stołu. - Trzy do trzech. - Gdy Matt cofnął się w mrok szukając piłeczki, powiedziała: - Przed oknem ich sypialni rósł klon. Łaziłam po drzewach już jak miałam pięć lat. A kiedy miałam dziesięć, oni zaczęli zakradać się do pokojów dziewczyn. Czy juz serwujesz? Grali przez kilka chwil nie odzywając się. Kiedy była jej kolej serwu, Matt powiedział. - To od dziewczyn też się czegoś nauczyłaś. - Nauczyłam się tego, żeby nie chichotać i się nie dąsać. - I już? - I już. Reszty nauczyłam się od braci. Wiedzieć, czego się chce, i to osiągnąć, dbać o własną satysfakcję. Nie rozumiesz? Oni mieli czego dusza zapragnie. Ja siedziałam na zewnątrz i przyglądałam się im przez szybę; byli władczy, zadufani w swej męskości. Czy pamiętasz te książki z obrazkami, na których siedzi Atlas i podtrzymuje świat na swoich barkach? Z tym obrazkiem kojarzyli mi się mój ojciec i bracia: pierś do przodu, napięte muskuły, na barkach ziemski glob. Mieli co dusza zapragnie. - Nie mieli twojej urody. - Uroda to słabość. Czy mogę prosić piłeczkę? Chyba teraz ja serwuję. -Rzucił jej piłeczkę; zaserwowała puszczając ją zdradliwie w ruch obrotowy. Ale Matt dostrzegł to w porę i odbił piłeczkę wprawiając ją również w ruch obrotowy, ale w przeciwnym kierunku, dzięki czemu przeleciała bokiem mijając Nicole. - Dziesięć do jedenastu powiedziała. - Nie wiedziałam, że potrafisz coś takiego. - Ja też nie wiedziałem. Nigdy dotąd nie robiłem czegoś takiego. Dlaczego uroda jest słabością? - Bo ludzie myślą, że to jest wszystko, co kobiecie potrzeba. Jak ma urodę, to już nikt nie chce tracić czasu na uczenie jej czegokolwiek; czego mogłaby jeszcze potrzebować, skoro ma największy skarb? Każdy chce mieć urodę; myśli sobie, że uroda daje sławę, powodzenie, szczęście i co jeszcze zechce. To jest, rzecz jasńa, nieprawda, ale spróbuj, żeby ci uwierzyli. Powiedz ludziom, że uroda jest przeszkodą na drodze do władzy, a stwierdzą, że po prostu grzeszysz skromnością. Znów zaserwowała i grali bez słów: szybko, z furią, skoncentrowani. - Po dwadzieścia - powiedział w końcu Matt podnosząc piłeczkę. -Jesteś silną przeciwniczką.
Uśmiechnęła się. - Kiedy tego chcę. Przyjrzał się jej badawczo. - Mogłaś zminimalizować swoją urodę. - Bałam się. Nie miałam pewności, czy inne moje atrybuty okażą się równie dobrą bronią. Uderzony jej szczerością zamilkł wciąż się jej przyglądając. Bursztynowe oczy ściemniały, czubek języka dotknął górnej wargi. Zrobił krok w jej stronę. - Matt - powiedziała miękko. - Mecz się nie skończył. - Ledwie się zaczął - odparł, ale cofnął się; Nicole zaserwowała psyłając leniwym ruchem piłeczkę, która przeleciała nad siatką i odbiła się od stołu poza zasięgiem Matta. - Twoja wygrana - stwierdził ze śmiechem. - Powinienem był zgadnąć, że zastosujesz coś, czego jeszcze nie widziałem. - Ćwiczę takie zagrania. - Podniosła butelkę koniaku. - Jesteś cudowny, Matt. Brwi ci się zmarszczyły, wargi zacisnęły... - Udaję, że jestem kapitanem okrętu podczas sztormu i dbam o twoje bezpieczeństwo. Parsknęła śmiechem. - Miałabym do ciebie zaufanie w takiej sytuacji. Matt podszedł do niej, gdy napełniała im kieliszki, i wyjął z jej ręki butelkę. Ogarnął ją jednym ramieniem, drugą ręką zakrył jej pierś. Nicole oparła się o niego i podniosła twarz do góry. .- Oczywiście - szepnęła bardzo cicho i uniósłszy ręce objęła go za szyję. - Oczywiście, przecież powiedziałeś, że nagrodę odbiera zwycięzca. -Usta Nicole były pełne i miękkie, otworzyła je szerzej, by złączyć się językiem, potem odwróciła się do niego przodem i przylgnęła do niego całym ciałem. Całowali się, powoli oderwała się od niego. Przytrzymując jego dłoń na swojej piersi poprowadziła go przez salę, do odległego rogu, w którym stała rozłożysta sofa. Pociągnęła go na nią. - Gdybyś wiedział, jak ja ciebie pragnę - szepnęła. - Od pierwszego wieczoru, na przyjęciu tu u mnie, kiedy się rozglądałeś szeroko otwartymi oczami po pokojach... - Ale dziś wybrałaś ping-ponga - powiedział przyciskając wargi do jej ust. Na pół leżała oparta o poręcz sofy; przesunął rękę z jej piersi na długą szyję o gładkiej skórze. Te cholerne gry... Oczy miała zamknięte, ale usta wygięły się w uśmiechu. - Matt, wszystko jest grą. Różne nazwy, różne sposoby grania, ale zawsze to gra. - A to? - Wpił się w jej usta z namiętnością, która, gdy Nicole mówiła o grach, wzbierała w nim z coraz większą siłą. Podniósł głowę. - Czy to też gra?
- Najlepsza ze wszystkich. Drogi Matt, grasz tak pięknie, jesteśmy tak dobrze dobrani, razem będzie nam wspaniale. Obiecuję. Co zechcesz, jak zechcesz, tak zagramy... Gwałtownie ją odwrócił i rozsunął zamek błyskawiczny sięgający jej talii. Suknia zdawało się jakby spłynęła jej z ramion; powiódł dłońmi po jej gołej skórze, objął nimi jej piersi o twardych pod jego palcami brodawkach. Wydała niski dźwięk przypominający kocie mruczenie i uniosła się ocierając o niego: zdjął jej suknię i rajstopy; jego ręce ślizgały się po niej muskając jej ciało tak smukłe jak jego własne, aż dotknął jedwabistych ud i miękkiego ciemnego miejsca między nimi. Poczuł, że jej ciałem wstrząsnął powolny spazm. - Twoja kolej, Matt - wymamrotała i nachyliła się wiodąc językiem po jego szyi i gryząc go delikatnie, jednocześnie szybkimi ruchami palców rozpinała mu koszulę. Śladem rąk lizała go w dół torsu kolistymi ruchami języka. Czuł jej ciepły oddech, u klamry paska i przy suwaku u spodni; rękami zdejmowała z niego ubranie, długimi liźnięciami języka ześlizgiwała się coraz niżej. - Cztery miesiące - pomyślał - nikogo od czterech miesięcy... - Ale słowa traciły rację bytu; trzymał w dłoniach jej piersi, gdy ona pieściła go rękami, wzięła mu głęboko w usta, czym wzbudziła w nim taką żądzę, że krew zawrzała mu w żyłach. Musiał ją wziąć natychmiast; cała reszta, powolna gra miłosna, niech czeka. Wysunął go z jej ust i zaczął ją odwracać, aby się na niej położyć. Ale z uśmiechem, jakby to wciąż była jej kolej w grze, pozostała w tej samej pozycji i falistymi ruchami zaczęła się po nim wspinać. Zobaczył nikłe światełko, które odbijało się w jej bursztynowych oczach; długi sznur pereł lśnił na jej piersiach, patrzył na jędrne ciało, jak kładzie się na jego ciemniejszym, gorącym. Poczuł marmurowy chłód jej skóry, pomyślał przelotnie o tym, że to dziwne; siadła na nim okrakiem. Jej piersi były nad jego twarzą, całował raz jedną, raz drugą, usłyszał, jak wymawia jego imię jednym, długim szeptem, a potem salon gier, jak i cała przeszłość, przestały istnieć.
11 Zapraszam cię na kolację - powiedział Tony przez telefon. -Będę u ciebie o czwartej, najpóźniej piątej... - Przykro mi, Tony; nie będzie nas w domu. Będziemy w Los Angeles. - Mówiłaś, że w ten weekend nie przyjeżdżasz. - Miałam nie przyjeżdżać. Zmieniliśmy plan w ostatniej chwili... - My? - Tak, ja z dziećmi. Peter jedzie do college'u i zabieramy się z nim, a po drodze na parę dni zatrzymamy się w Los Angeles. Od dawna im obiecywałam tę wycieczkę, ale trzeba było poczekać na Holly, aż skończy się sezon operowy. - Fantastycznie. Jestem znakomitym przewodnikiem wycieczek; zorganizuję im takie zwiedzanie, że hej. - Bardzo to z twoje strony miło, Tony, ale już wiem, jak się tam poruszać. Nie chcemy ci sprawiać kłopotu. - Chcę, żebyście mi sprawili kłopot. Chcę was zobaczyć. Miałem na ten weekend przyjechać do Santa Fe, pamiętasz? Zadzwoń, jak tylko będziecie na miejscu. Zatrzymacie się w domku na terenie hotelu w Beverly Hills? Elizabeth? Zadzwonisz, czy ja mam zadzwonić? - Zadzwonię, Tony, jeśli będziemy mieli czas. Ten weekend jest właściwie poświęcony naszej trójce. - Chciałbym, żeby to była sprawa naszej czwórki. Pomyśl o tym, proszę cię. Myślała o tym, siedząc za kierownicą i wioząc Petera i Holly z Santa Fe do Los Angeles. Piasek pustyni, nad którym falowały masy upalnego powietrza, połyskiwał metalicznie pod bladym sklepieniem nieba. Bawiła się w gry słowne z Peterem i Holly, słuchała, jak Holly śpiewa urywki piosenek ludowych lub arii operowych, albo myślała o Tonym.
- Czy spotkamy się z Tonym? - spytała Holly, gdy mijali przedmieścia Palm Springs, oazy o wyraźnie zarysowanych granicach, podobne do obrazków, wklejonych w pustynny krajobraz. - Chyba nie będziemy mieć czasu - odparła Elizabeth. - Ale nie będzie go w studiu telewizyjnym, jak nas tam zabierzesz? - Prawdopodobnie nie będzie. On tam nie przychodzi w piątki. - Moglibyśmy do niego zadzwonić. - Lepiej nie - ostro odpowiedziała Elizabeth. Po czym, łagodniejszym tonem, dodała. - Zobaczymy, Holly, jak się ułoży. Nie wspominali już więcej o Tonym, choć później, gdy ich prowadziła przez różne budynki kompleksu telewizyjnego, mijając garderoby i charakteryzatornie, po korytarzu wzdłuż którego znajdowały się studia, Elizabeth wiedziała, że Holly szuka gowzrokiem. Peter zaś ożywiał się na widok każdej osoby choć minimalnie podobnej do Tony'ego. - Tutaj kręcimy ,,Anthony'ego" - zakomunikowała dzieciom i otworzyła wysokie drzwi, przepuszczając przed sobą Holly i Petera. - Tu jest dekoracja Tony'ego. - Zrobiła gest w kierunku uciętego w pół gabinetu, gdzie po raz pierwszy przeprowadziła przed kamerą wywiad z Gregiem Roscovem; było to w czerwcu. Prawie trzy miesiące temu - pomyślała. Wspomnienie było tak żywe, że miała wrażenie, jakby ten wywiad był wczoraj, ale ponieważ tyle się wydarzyło od tamtego czasu, czuła jednocześnie, jakby to było wiele lat temu. - Wcale nie wygląda na ten sam gabinet, który się widzi w telewizji -stwierdził Peter. - Czuć oszustwo, jak się tu stanie i połowy pokoju w ogóle nie ma. Elizabeth uśmiechnęła się. - Telewizja straciłaby rację bytu, gdyby ludziom zabrakło wyobraźni. Każdy zobaczyłby, że to naprawdę polega na złudzeniu. Ta w drugim rogu to moja dekoracja. Holly już szła w tym kierunku. Atmosfera studia, mglista, tajemnicza, romantyczna, wzbudzała w niej dreszcz podniecenia. Najbardziej lubiła oklaski: publiczność wiwatuje na stojąco, bije brawo, prosi o bis, ale w operze to tylko parę tysięcy osób. A w telewizji - pomyślała wchodząc na podest, na którym Elizabeth przeprowadzała wywiady ze swoimi gośćmi. -Miliony telewidzów! Usiadła i rozejrzała się po dekoracji. Weranda w stylu rustykalnym z drewnianą balustradą i głębokimi, wyłożonymi poduszkami, wiklinowymi krzesłami wokół stołu, na którym zazwyczaj stały szklanki i dzbanek z lemoniadą albo kubki z dzbankiem na kawę. Za werandą znajdował się ekran przedstawiający zielone góry znikające w oddali. - Takie same dekoracje są w operze - zauważyła Holly. - Nic nie wygląda realnie, jak się podejdzie bliżej. - Czekasz na mamę, że zrobi z tobą wywiad? - Spytał Peter dołączając do Holly.
- Nie, ona powinna zrobić wywiad z tobą, bo to ty wyjeżdżasz do college'u. Czy nie masz refleksji na temat życia i miłości, którymi chcesz się podzielić z liczną publicznością „Spraw prywatnych"? Peter zadarł głowę do góry i oglądał gąszcz lamp rozwieszonych pod różnymi kątami po całym suficie. - Powiedziałbym im, że nikt tego nie wie, czy miłość będzie trwać, i nie powinni się spodziewać, że ktoś mi da na to gwarancję; ale to również nie znaczy, że nie powinni ryzykować, bo nieszczęście też nie trwa długo. - To cyniczne - stwierdziła Holly. - I niejasne. Dlaczągo nie powiesz wprost, co myślisz? Powiedziałeś Mai, że nie chcesz być z nią w Stanford. - To się nie nadaje do telewizji - odparł Peter. - To co mówię, to autentycznie moje i prawdziwie intymne wynurzenia. A ponieważ mama umie wyciągać z ludzi tajemnice, nie chcę być jej gościem. - Może nim będziesz, kiedy zostaniesz słynnym antropologiem i pisarzem - powiedziała Elizabeth. - Ludzie będą chcieli się dowiedzieć, co się złożyło na twój sukces. - Będziesz gościem w programie mamy? - Peter zapytał siostrę. Pokręciła głową. - Boję się, że pokręciłabym wszystko. Tak jak ty. Nie chcesz mówić o tym, że jedziesz na kampus uniwersytecki, że czekają cię fascynujące przygody, a Mayę zostawiasz. - Nic o tym nie wiesz. Ona uważa, że w nowym miejscu powinienem zacząć wszystko od nowa, bez więzów. Uważa, że szybciej będę robił postępy, jak będę sam, i nie chce mi być kulą u nogi. - Ona tak uważa, a ty? - Oboje! Poza tym ona ma u siebie pracę, pomaga w kampanii wyborczej Isabel... - To tylko praca dla ochotników. Każdy się tym zajmuje w Nuevo. - Jej płacą; ona organizuje ochotników. Jest w tym fantastyczna. Jak wybiorą Isabel, zostanie jej asystentką do spraw administracyjnych. Czekają kariera! - I może kiedyś znów będziecie razem? - Nie wiem! Do diabła, już ci mówiłem: na nic nie ma gwarancji. - A co ze zwiedzaniem? - spytała Elizabeth. Obserwowała ich, zastanawiając się, w jakim stopniu zna te dwie dorosłe osoby, które jeszcze tak niedawno były dziećmi. - Idziemy dalej? - Rozstanie nie byłoby dla Mai przyjemne - powiedział Peter. - Wiesz, to nie byłoby łatwe. - Wiemy - przyznała Elizabeth. - No już chodźcie. Widziałaś reżyserkę, Holly? Holly zeszła z werandy. - Przykro mi - powiedziała do brata. Wzruszył ramionami. - Wypytywałaś mnie tylko po to, żebym ja niczego się nie dowiedział o twoich sprawach prywatnych.
Spojrzała na niego psotnie. - Udało mi się, prawda? Parsknął śmiechem i wyszli ze studia. Idąc długim, szerokim korytarzem zatrzymywali się, żeby przyjrzeć się namalowanym przenośnym elementom dekoracji i rekwizytom, które stały poopierane o ściany: maszyny do szycia, bujane fotele, łóżka, sztuczne kwiaty, biurka, wagi łazienkowe, naczynia, nawet kołowrotek. Pracownicy telewizyjni uzgadniali listy rekwizytów i zabierali różne przedmioty potrzebne do danego programu. Holly i Peter podsłuchiwali ich i upajali się całą tą atmosferą; Elizabeth jak poprzednio znowu obserwowała swoje dzieci. - Trudno jest dorastać - pomyślała z żalem. - Moje utalentowane, piękne dzieci mają z tym kłopoty, a czasem myślę, że ja sama mam problemy z dorastaniem. Skręcili za róg, zajrzeli do charakteryzatorni i pomieszczeń z kostiumami, cicho przemykali się do wnętrz. W jednym studiu byli świadkami, jak aktorzy odbywają próbę fragmentu opery mydlanej; w innym słuchali, jak komik opowiada publiczności dowcipy na rozgrzewkę przed grą telewizyjną, jaka miała się za chwilę rozpocząć. Po paru minutach Elizabeth poprowadziła ich przez parking do innego budynku z długim korytarzem z oknami, przez które widać było małe pokoje. - Czuję się jak w akwarium - zauważyła Holly obserwując, jak pracownicy techniczni przygotowują transmisje satelitarne, obsługują sprzęt dźwiękowy, przewijają taśmy z filmami fabularnymi i miniserialami na większe szpule, montują filmy, widowiska, wywiady z gwiazdami, serwisy informacyjne. - Jest tu jakby całe miasto - powiedział Peter, gdy przechodzili przez duży trawnik do następnego budynku. - Tyle tu ludzi pracuje i nikt ich nie widzi, nawet nie wie, że oni istnieją, a oni tu wszyscy się trudzą, żeby na ekranie telewizora pojawiła się jedna twarz... - I warte to całego trudu, jeśli tą twarzą jest wasza mama - odezwał się Tony Rourke zbliżając się w ich kierunku od wejścia do bufetu. W zamieszaniu, jakie towarzyszyło powitaniu, kiedy Tony ucałował szarmancko dłonie obu pań, Elizabeth nie zauważyła błysku w oczach czy nagłej zmiany wyrazu twarzy Holly. Tony spostrzegł jednak, że zrobił na niej wrażenie, ale nie dał tego po sobie poznać, Peter zaś zmarszczył brwi, ale już za sekundę twarz dziewczyny znieruchomiała, jej oczy patrzyły obojętnie, jak wówczas, gdy koncentrując się stała na estradzie w operze. W bufecie siedziała grupa uczestników ąuizu, który miał nastąpić po teleturnieju. Poruszając nerwowo stopami popijali kawę, ze wzrokiem hipnotycznie wlepionym w ekran telewizora, na którym widać było teleturniej rozgrywany w studiu na parterze. Tony i Elizabeth poprowadzili dzieci do obficie zaopatrzonego barku, gdzie cała czwórka wybrała sobie ciastka i herbatniki do kawy i zajęła miejsce na dwóch sofach. Peterowi nie zamykały się usta.
- Mama mówiła, że pan tu nie przychodzi w piątki. - To prawda. Ale zmieniam rozkład zajęć, kiedy podejrzewam, że mogą tu przyjść ciekawi goście. Czy pozwolicie, że was oprowadzę po Los Angeles? Zaczniemy dziś od kolacji. Chciałbym wam pokazać wieczorem jakąś miejscową atrakcję, a jutro zamienię się całkowicie w przewodnika wycieczki, który myśli, że Los Angeles to raj na ziemi. - O, mamo, proszę - błagała Holly. - Nie jutro - zaprotestowała Elizabeth. - Jutro to ostatni dzień, który nam został, żeby pobyć z Peterem, i wolałabym, żebyśmy go spędzili w trójkę. Ale wspólna kolacja, Tony, to świetny pomysł. Dziękuję. - Gdzieś, gdzie można spotkać gwiazdy. - Holly poprosiła Tony'ego. - Możecie mi zaufać - odparł Tony i wieczorem zabrał ich do Ma Maison. Usiedli, on zaś nie krył rozbawienia patrząc, jak Holly i Peter rozglądają się rozczarowani i miny im coraz bardziej rzedły. - Coś nie tak? spytał. - No, nie... jest to to, co... myśleliśmy... - wybąkała Holly. - Po tym, jak zobaczyliście na parkingu same rolls-royce'y i mercedesy - dokończył Tony. - No, ale to właśnie składa się na urok tego miejsca. Holly jakoś nie dostrzegała tego uroku. Tony określił tę restaurację jako jedną z najbardziej znanych w mieście, ale ona widziała tylko małą salkę z nisko rozpiętym spłowiałym namiotem zamiast sufitu, białe plastikowe krzesełka z małymi poduszkami i cienką wykładzinę na twardej podłodze. Przypominając sobie restauracje, do których zabierał ich Matt w Houston, spodziewała się widoku kobiet w połyskujących jedwabiach i atłasach, ale nikogo takiego tu nie było: kobiety były ubrane na luzie, ledwo parę z nich miało na sobie biżuterię. Wyglądały całkiem zwyczajnie. - Droga Holly - odezwał się Tony i na chwilę wziął ją za rękę. - Ma Maison pozuje. Brak przesady ma szczególny urok. I jak się rozejrzysz uważnie, stwierdzisz, że tu z niczym nie przesadzono. Wazonik z jedną doskonałą różą. Mała świeca. Kelnerzy w smokingach, ale po domowemu, w białych, do kolan fartuchach. Delikatna porcelana i srebro; prostota, nie prostactwo. A teraz popatrz na twarze ludzi. Gwarantuję, że są wśród nich gwiazdy, ale nie tak łatwo je rozpoznać, bo nie mają makijażu do telewizji. Spójrz dokładniej, rozluźnij się, oswój z tym miejscem. Polecam wam sałatkę Z homara na przystawkę. I wino. Czy pijecie wino? - Trochę - Holly powiedziała to na wydechu. - Elizabeth? - Tony odwrócił się w krześle i całą uwagę skupił na niej. -Moja droga, wyglądasz znakomicie. Nie widziałem tej sukienki. - Ze skromnego sklepiku na Rodeo Drive - odpowiedziała czerwieniąc się, gdy Tony powoli zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. - Jeśli znalazłaś skromny sklepik w Rodeo Drive, to jesteś jedyną osobą, której się to udało. Jedwab koloru żonkili; dla ciebie oprawa idealna. I oczywiście poznaję naszyjnik... Kątem oka Elizabeth zobaczyła, że oczy Petera zwężają się podejrzliwie.
- Dostałam go w prezencie od personelu „Anthony'ego" - powiedziała dzieciom. - Na powitanie. - Faktycznie tak było - szybko potwierdził Tony. - Ale z moją pomocą, bo poprosili mnie, żebym coś wybrał, ale w niezbyt skromnym sklepiku na Rodeo Drive. Znakomicie pasuje do tej sukienki; bije od ciebie taki blask, że świece w Ma Maison gasną. Elizabeth znów się uśmiechnęła, ale wzięła do ręki spis win i podała Tony'emu, aby mu dać znać, żeby przestał ją komplementować. - Wino - natychmiast zareagował. - Dziękuję, że mi przypomniałaś. Butelka montrachet? Może dwie. Dzieci też się mogą napić. Holly zaparło dech. Dzieci. I jak się jemu twarz zmieniła, gdy patrzył na jej matkę! Poczuła na swojej ręce dłoń Petera i podniósłszy wzrok napotkała jego współczujące spojrzenie. - Daj sobie spokój - szepnął. - On jest aktorem; to nic nie znaczy. Holly kiwnęła głową. - Pewnie. Dzięki - dodała. - Miły jesteś. - Jestem miły dla mojej siostrzyczki - powiedział i uśmiechnął się szeroko. Holly w przypływie wdzięczności zrewanżowała się też uśmiechem. - Jak najbardziej - stwierdziła i usadowiwszy się wygodniej zaczęła rozglądać się dookoła, próbując zobaczyć restaurację oczami Tony'ego -jako pozującą na małą, nie zobowiązującą letnią jadłodajnię przy cenach zupełnie do niej nieprzystających. Urocza - przypomniała sobie. I żeby było bardziej uroczo, podszedł do ich stolika właściciel, by się przywitać z Tonym, każdemu przy ich stoliku' uścisnąć dłoń i wyrazić swój podziw dla Elizabeth. W tym właśnie momencie Holly rozglądając się po sali zaczęła rozpoznawać innych gości i zauważyła, że niektórzy rzucali na nią okiem. - No, chyba nie całkiem na mnie - pomyślała - tak naprawdę to ich interesuje mama i Tony i są ciekawi, dlaczego umówili się na randkę z dziećmi. Ale to nic nie szkodzi; śmiesznie jest, jak tak spoglądają; to jej odpowiadało. Kiedyś pewnego dnia będą się mnie przyglądać i będą wiedzieć, że nazywam się Holly Lovell, jestem wielką śpiewaczką i będą ciekawi, kim są moi goście, skoro tak ich lubię, że ich zapraszam na kolację w Ma Maison. Właściciel restauracji odszedł od ich stolika; kelnerzy podali dania i lekkie wino, które przypadło Holly do smaku. Powoli jadła i piła, smakując każdy kęs, każdy łyk, przysłuchując się rozmowie Tony'ego i Elizabeth, jak odpowiadają Peterowi na jego pytania na temat telewizji i co mówią o „Anthonym" i wspólnych znajomych. Nie odzywała się, ale wsłuchiwała się w niski, aksamitny głos Tony'ego i wyobrażała sobie, że jest skierowany do niej. - ...takie było zamieszanie, gdy zaczynałem college - opowiadał Peterowi. - Nie lubiłem mojego ojca, więc za nim nie tęskniłem, ale brakowało mi znajomego trybu życia; nie cierpiałem tego, że muszę zaczynać od zera. Przerażony byłem, że zrobię coś źle; że narażę się czymś koledze, który
nienawidził Teksańczyków i kładł sobie pod materac pistolet, albo że powiem nie to co trzeba najpiękniejszej dziewczynie na kampusie... - Chyba powiedziałeś jej to co trzeba - zauważyła Elizabeth z uśmiechem. - Ożeniłeś się z nią. - Nie, powiedziałem nie to co trzeba, dokładnie to, czego się obawiałem: „Czy wyjdziesz za mnie?" Oczywiście skończyłem college, ale oświadczyny były niewłaściwe, bo skierowałem je do niewłaściwej dziewczyny. Kochałem się w dziewczynie z moich stron rodzinnych, rozumiecie, ale nie wiedziałem o tym, dopóki nie wypowiedziałem tych katastrofalnych w skutkach słów. Tony ciągnął opowieść o latach studiów w college'u i o późniejszych, po ukończeniu uczelni, kiedy pracował u swojego ojca w Houston, marząc cały czas o telewizji. Potem o pierwszych latach w Hollywood - kiedy znalazł się znów na samym początku drogi. - Bałem się facetów z pistoletami i tego, że pięknym kobietom powiem nie to co trzeba. - I że się pan z nimi ożeni? - spytał Peter. - I żeniłem się. Choć ostatnio przestałem. Holly jadła coraz wolniej, zwlekała z deserem, na który nie miała już apetytu; chciała, żeby kolacja trwała wiecznie. W końcu jednak Tony uregulował czekiem rachunek i razem z Elizabeth zdecydowanie zaczęli zbierać się do wyjścia. - Tak tu przyjemnie - powiedziała Holly. - Nie chcę wracać do hotelu. - Do hotelu! - wykrzyknął Tony. - O tej porze? Tak wcześnie, w Los Angeles, mieście marzeń? Elizabeth przyglądała się zauroczonej Holly i Peterowi, którego wrogość wobec Tony'ego znikła, jak go słuchają, co im mówi o lokalu zwanym Mercutio. - O wszystkim pomyślał - zastanowiła się. Tak zaplanował weekend, żeby mogła wybrać to, na co ma ochotę. Gdy ich tam zawiózł pokazując po drodze roztaczające się po obu stronach autostrady Hollywood widoki, Elizabeth uświadomiła sobie, że bawi się dobrze nie tylko dlatego, że wszystko wcześniej zaplanował; przede wszystkim dlatego, że lubi być w towarzystwie mężczyzny, który prawi jej komplementy, patrzy na nią z podziwem i daje jej odczuć w różny sposób, że na nią czeka. Żeby kim miała być dla niego? - zastanawiała się później wieczorem, w jednym z domków na terenie Beverly Hills Hotel, które „Anthony" miał zarezerwowane dla gości programu. - Przyjaciółką, towarzyszką, współpracownicą powtarzała sobie i Tony'emu - wiele razy? - odkąd zaczęła regularnie jeździć do Los Angeles. On zaś okazywał więcej cierpliwości i czaru niż kiedykolwiek w czasie ich długoletniej znajomości. Nie mówił w ogóle na temat'Matta, prócz jednej krótkiej uwagi, iż wydaje mu się, jakoby Matt umiał sobie radzić z jego ojcem o wiele lepiej niż on sam. - Ale synowie rzadko się rozumieją ze swoimi ojcami, prawda? - dodał lekkim tonem i to było wszystko, co padło z jego ust a propos Matta. Rozwodził się natomiast na temat samej Elizabeth, zwłaszcza jej coraz większego obycia z kamerą; podczas sześciu wywiadów, jakie przeprowadzi-
ła, stopniowo stawała się coraz swobodniejsza, zrelaksowana, swoimi pytaniami coraz bardziej prowokowała rozmówcę do pełnego odsłonięcia się. Gdy padła jakaś nieoczekiwana wypowiedź, potrafiła błyskawicznie opanować sytuację, zmieniając temat z takim wyczuciem i taktem, że zadziwiała wszystkich, łącznie z jej gośćmi. Bo Boyle, choć publicznie nigdy nikogo nie wychwalał, prywatnie wpadał w zachwyt opisując ją młodemu człowiekowi, który z nim mieszkał w jego domu przy Laurel Canyon. Kiedy Tony to usłyszał, powtórzył z rozmysłem Elizabeth. Było to z jego strony bardzo sympatyczne - powiedziała do siebie Elizabeth gasząc światło w domku na Beverly Hills; jeszcze jeden znak, że dawno wyrósł z teatralności i egocentryzmu wieku chłopięcego i jest bardzo sympatycznym kolegą. Oj, przestań być wobec niego taka chłodna i zasadnicza - myślała. Przyznaj się: jest ci z nim wesoło, sprawia, że się czujesz seksownie; jest przystojnym, podniecającym mężczyzną, któremu się świetnie wiedzie. Jest to Tony, jakiego nie znałaś, gdy byłaś siedemnastoletnią dziewczyną. Ale byłam pod jego wrażeniem, kiedy miałam siedemnaście lat - przypomniała sobie. - On o mnie zapomniał i ożenił się z kimś innym... powiedział nie to co trzeba i ożenił się z niewłaściwą kobietą. Oczywiście, Tony zawsze umiał wykręcić kota ogonem - pomyślała w półśnie. - A ja jestem dość duża, żeby się na tym poznać. - I zapadła w sen; zdawało się, ze ledwie przymknęła powieki, a już było rano i Peter pukał do drzwi. - Myślałem, że zrobimy wcześnie pobudkę - powiedział przez zamknięte drzwi. - Będziemy tylko w trójkę, prawda? Nie zmieniłaś planu? - Nie; będziemy w trójkę. Za dziesięć minut będę gotowa. Zjedli szybko śniadanie; potem Peter pozwolił Elizabeth prowadzić jego wagoneera. - To sobie pooglądam - powiedział i razem z Holly nie robili nic innego, jak się właśnie przyglądali, ona zaś obwoziła ich po mieście, którego zielone wzgórza i ukwiecone doliny zdawały się nie mieć kresu. - Wciąż i wciąż to samo! wykrzykiwał patrząc na soczystą zieleń, tak inną od zieleni rodzinnych stron. Nawet różowobrunatny kolor cegły i ciemna zieleń sosen Santa Fe bladły w ich pamięci, gdy mijali gęste, lśniące trawniki, zraszane samoczynnie wodą, wysokie kwitnące kaktusy, strzeliste palmy z opadającymi w dół kiściami, drzewa koralowe o długich równoległych gałęziach, z masą ciemnych liści i ogromnymi, jaskrawoczerwonymi kwiatami o płatkach wielkości dziecięcej dłoni. Po niedługim kluczeniu odszukali Olvera Street sądząc, że im przypomni rodzime strony, ale, tak jak prawie całe Los Angeles, ulica bardziej przypominała dekorację teatralną pożyczoną z hiszpańskiego sąsiedztwa niż coś autentycznego. - Ależ tu jest kolorowo - powiedziała Holly. - W porównaniu z Los Angeles Houston jest miastem zimnym, bez wdzięku.
- Los Angeles jest niezwykłe, jeśli się nad tym zastanowić - zauważył Peter. - Houston jest solidne, jak odwierty gazowo-naftowe - dodała Holly. - Los Angeles to wygibasy, minarety i posągi. - Houston jest płaskie, bogate i nowoczesne... - Los Angeles to żywopłoty przystrzyżone na kształt zwierząt, grzybów, łuków i fallusów w stanie wzwodu... - Houston to eleganckie kobiety, wilgoć, mężczyźni w kowbojskich kapeluszach. Wybuchnęli śmiechem. - Dwa różne światy - pomyślała Elizabeth. -Rodzina podzielona na dwie. - Gdzie są tereny Uniwersytetu Kalifornijskiego? - spytał Peter. - Chcemy, żebyś sobie przypomniała młodość. Elizabeth pojechała przez Westwood do sąsiedniej dzielnicy, w której znajdowały się niskie budynki mieszczące księgarnie, restauracje i sklepy; pierwszy raz zobaczyli w Los Angeles zakątek, który przypominał małe miasteczko. W odległym końcu znaleźli bramę prowadzącą na kampus Uniwersytetu Kalifornijskiego i pojechali pod górę półkolistą ulicą; po lewej minęli akademiki zbudowane na stokach wzgórz, po prawej tereny rekreacyjno-sportowe z amfiteatrem w dole. - My mieszkaliśmy tam dalej - powiedziała Elizabeth, pokazując starsze budynki w stylu hiszpańskim. - Zdaje się, że na szczycie wzgórza jest parking. Ogarnęła ją fala wspomnień. Pomimo że przybyło dużo nowych budynków, rozpoznała te starsze i przypomniała sobie komfort życia na kampusie z dala od reszty świata; w cieniu ogromnych drzew po obu stronach wewnętrznych ulic stały budynki z czerwonej cegły, rozgrzane i rozjaśnione blaskiem słońca. - Nie ceniliśmy sobie tego, gdy tu mieszkaliśmy - pomyślała i ogarnęła ją przeszłość z kampusu, sprawiając, że świat, w którym obecnie żyła, zdał się teraz tak nierealny jak dekoracje, które z Tonym mieli w telewizyjnym studiu. Z parkingu doszli spacerkiem do rozległego, pełnego .cienia ogrodu z rzeźbami. - Większość to nowe rzeczy - mruczała Elizabeth. - Tyle tego nakupili... Peter biegał od jednej rzeźby do drugiej, wykrzykiwał z rozkoszą znane nazwiska: - Henry Moore, Jean Arp i Giacometti... - Podnosząc wzrok zobaczył Elizabeth, która zaczęła wchodzić po szerokich schodach do budynku z czerwonej cegły. Pobiegł za nią. - Co tu się mieści? - Dodd Hall; szkoła dziennikarska. Tu spotkaliśmy się z twoim ojcem i wydawaliśmy wspólnie gazetę studencką, i posyłaliśmy sobie pod ławką liściki miłosne. - Korytarz zdawał się ciemny po przyjściu z pełnego słońca w ogrodzie; zamilkła. - Wygląda inaczej niż kiedyś. - Marszcząc brwi odczytywała nazwiska na drzwiach i zaglądała do sal. Przepraszam
zaczepiła wreszcie profesora, który wychodził z sali wykładowej. - Czy jest to szkoła dziennikarska? - O, nie - odparł. - Zlikwidowali ją pewien czas temu, - Zlikwidowali? - Elizabeth popatrzyła na koniec korytarza. - Dlaczego zlikwidowali? - spytała. - Nie wiem. Nigdy wiele o tej szkole nie wiedziałem, choć paru absolwentów znalazło uznanie w świecie prasy. - Tak - odparła. - Sądzę, że tak. - Poszła dalej przypomniawszy sobie po chwili, żeby się odwrócić i podziękować; ogarnął ją żal, że wszystko jest zmienne i się kończy. - Myślałam, że będzie tu, jak było kiedyś. Myślałam, że wiele innych rzeczy będzie trwać zawsze. Z produktów, które zostały im ze śniadania, urządzili sobie w ogrodzie z rzeźbami lunch, po czym przez Sunset Boulevard pojechali do Bel Air. Elizabeth jechała powoli w górę stromą, krętą uliczką na sam szczyt, skąd roztaczała się panorama miasta ginącego na horyzoncie we mgle. Wzdłuż uliczki rosły polne kwiaty, a liściaste gałązki ocierały się o wagoneera, gdy parkowała. Peter i Holly wyciągali szyje, żeby za gęstymi krzewami i ogromnymi drzewami dojrzeć ukryte rezydencje. - Żebyśmy tam mogli wejść do środka - powiedziała Holly przyglądając się narożnikowi tarasu pod baldachimem z ukwieconych winorośli. - Czy tu mieszka Tony? - Nie - odparła Elizabeth. - On mieszka w Malibu. Możemy tam pojechać, jak chcecie. - Oj, tak. Pojechali przez Pacific Coast Highway i skręcili bliżej ku oceanowi; Peter i Holly krzyknęli na widok białej plaży i zalanego słońcem Pacyfiku; na jego powierzchni migały ciemne postacie pływających ludzi, mknęły żaglówki. Myśląc o setkach kilometrów, jakie tego dnia przejechali, Holly westchnęła. - Jakie wielkie są te przestrzenie. Santa Fe zdaje się tak strasznie... małe. - Jest małe - zgodziła się z nią Elizabeth. - Ale ma własny urok i czar. Żadne miasto nie ma monopolu na piękno. - To znaczy, że Houston też je ma? - spytała Holly prawie podstępnie. - Tak - odpowiedziała po chwili Elizabeth. - Houston prawdopodobnie też je ma. Nie byłam tam dostatecznie długo, żeby je odkryć. Wjeżdżamy do Malibu; powinniśmy przestać mówić i zacząć podziwiać krajobraz. Z jednej strony wznosiły się góry, z drugiej widać było ocean. - Jak się dostaniemy na plażę? - spytał Peter, gdy zakręcili i zobaczyli, że drogi strzeże wartownik. - Nie dostaniemy się - odparła Elizabeth. - Ta część wybrzeża to tereny prywatne. - Ludzie posiadają na własność plażę? - W tej części Malibu, tak. - Czy Tony też ma swoją plażę? - spytała Holly. - Tak.
- To znaczy, że nie możemy zobaczyć jego domu? Chyba dozorca by nas wpuścił, prawda? Gdyby wiedział, że jesteśmy przyjaciółmi Tony'ego? - Dozorca ma na co dzień do czynienia z wieloma ludźmi, którzy podają się za przyjaciół Tony'ego - odparła Elizabeth. - Ale my naprawdę jesteśmy jego przyjaciółmi! - Mimo to nie będziemy próbowali tam się dostać. Może następnym razem, gdy tu przyjedziemy, to się umówimy. - Ty tam byłaś - powiedziała Holly bezbarwnym głosem. - Tak, i ty też tam kiedyś będziesz. A teraz mimo wszystko pójdziemy na plażę publiczną; za parę minut tam będziemy. Pojechali drogą z dostępem do plaży mijając rząd prywatnych rezydencji, następnie przespacerowali się wzdłuż brzegu i nastrój Holly wahał się między rozczarowaniem a zachwytem, jaki wzbudzał w niej otaczający^ krajobraz. Ale później, kiedy zaczęli rozmawiać o sprawach rodzinnych, znów stała się uszczypliwa. Nastąpiło to podczas kolacji, która była tego dnia ich drugim z rzędu piknikiem, choć tym razem nie składała się z resztek, ale z różnego rodzaju pasztetów i wędzonych ryb, które Elizabeth kupiła w Malibu w Mon Grenier. Usiedli na trawie w Hollywood Bowl u podnóża gór Santa Monica. Wokół nich tysiące ludzi leżało na kocach lub siedziało na składanych krzesełkach przy stolikach przykrytych obrusami, zastawionych szkłem i świecami, dzieci piszczały bawiąc się w gonionego, dopóki rodzice ich nie przywołali do porządku. Wieczór był ciepły, wiatr po zachodzie słońca ożywczy. Gdy kończyli jeść, Peter wspominał głośno dni, kiedy całą rodziną chodzili na pikniki z okazji występów Opery Santa Fe na wolnym powietrzu, po czym Holly dodała, że jej ojcu bardzo by się podobało to ciekawe miejsce, gdzie teraz przebywali, i tak zaczęła się rozmowa na temat Matta. - Ja nie myślę, że on jest naprawdę szczęśliwy - powiedziała Holly. - To znaczy jest zajęty i robi dużo ciekawych rzeczy, ale kiedy rozmawiamy ze sobą przez telefon, zawsze twierdzi, że mu nas brakuje - nie rozumiem, jak ty możesz tak się bawić i bywać z Tonym, kiedy tatuś jest w innym mieście, sam... Głos jej zamarł w ustach. Wokół nich wiele osób pakowało się, aby przenieść się na drewniane ławki bliżej estrady. Pozostali leżeli na kocach; Peter, jak oni, położył się na plecach patrząc w niebo i słuchał rozmowy siostry i matki. - Jeśli twój ojciec jest samotny, wie gdzie mnie szukać - odpowiedziała wreszcie Elizabeth. - Aleja nie słyszałam niczego ani od ciebie, ani od niego, co by mi dawało podstawę do przypuszczeń, że jest nieszczęśliwy. Holly, to jego własny wybór, że pojechał do Houston sam; on wybrał sobie to, czym się teraz zajmuje. Rozmawialiśmy z Mattem na ten temat. Powiedziałam ci wszystko, co mogę, na temat tego, co zaszło między nami. Nic się nie zmieniło. Ty częściej z nim rozmawiasz niż ja; ty lepiej wiesz niż ja, o czym
myśli. Ale o ile mi wiadomo, idzie on własną drogą w swoim własnym tempie i wciąż jest przekonany, że będzie najlepiej, jeśli mnie z nim nie będzie. Kiedy zmieni zdanie, to mi powie. I ja wam wtedy też powiem. - A Tony? - po chwili spytała Holly. - Tony jest moim przyjacielem. Znam go od dwudziestu pięciu lat, umożliwił mi pracę w telewizji; lubi mnie, o czym mi mówi, i jest mi z nim wesoło. Wolisz, żeby nie było mi wesoło? Co uważasz, że powinnam robić? Siedzieć w domu z zamkniętymi drzwiami i oknami, kiedy mój mąż się zastanawia, czego chce od życia. Holly zrobiło się przykro, Peter odwrócił głowę i spojrzał na Elizabeth. - Czy nie ma czegoś pośredniego? Nie może ci być wesoło z Isabel, Heather i Saulem? Elizabeth uśmiechnęła się. - Jest mi z nimi wesoło. - Ale nie jesteś naprawdę szczęśliwa bez mężczyzny - powiedziała Holly - który ci mówi, że wyglądasz świetnie w jedwabiach koloru żonkili. Elizabeth popatrzyła na nią w milczeniu, aż Holly spuściła wzrok. - Jest przyjemnie, kiedy cię mężczyzna adoruje, zjeść kolację w towarzystwie mężczyzny, porozmawiać z nim o własnej pracy. Wiesz o tym; chcesz tego samego. Mam nadzieję, że znajdziesz to żyjąc z mężczyzną, którego będziesz kochać. Jeśli nie z takim, którego będziesz kochać, to z mężczyzną, który jest twoim przyjacielem. Rozległy się pierwsze dźwięki muzyki. Rytmiczne melodie walców Straussa płynęły z naturalnego amfiteatru. Zadumany Peter powiedział: - Ciekawe, jakich przyjaciół ma tata w Houston. - Peter! - zawołała Holly i ludzie siedzący wokół nich zaczęli ich gwałtownie uciszać. - Nie wiem - odparła cicho Elizabeth. Było jej z tym niewygodnie i nie chciała się do tego przyznać. - Na pewno ma jakichś. Potrzeba mu towarzystwa tak jak każdemu innemu człowiekowi, no i wiecie, że jest atrakcyjnym mężczyzną... na pewno ma dużo - parę - przygodnych... Uciszono ją tak samo raptownie jak przed chwilą Holly; zamilkła więc i spokojnie siedząc ramionami objęła kolana i odpłynęła myślami w dal, zapominając o walcach i Los Angeles. Nie pozwoliła sobie do tej pory na wyraźne sformułowanie pytania: dlaczego Matt miałby nie sypiać z innymi kobietami? Był mężczyzną aktywnym seksualnie, który nie miał zwyczaju sypiać osobno przez dwadzieścia lat małżeństwa... a zwłaszcza przez dwa lata, kiedy byli właścicielami Chieftaina i bardzo się" wtedy do siebie zbliżyli. Muzycy grali coraz głośniej, aż skończyli utwór, widownia zaczęła bić brawo i wątek Elizabeth się urwał. - Zajmę się tym później - pomyślała i prawie się pozbyła wspomnień o Matcie. Myśli te nie dawały jej jednak spokoju, przez cały wieczór aż do następnego dnia, kiedy we trójkę usiedli do śniadania, żeby się pożegnać z Peterem przed jego podróżą do Stanford.
- Czy możecie choć trochę mieć oko na Mayę? - poprosił wstając od stołu. - Będziecie tam i tak się widywać z Isabel. Czy nie mogłybyście przy okazji od czasu do czasu wpaść do niej i sprawdzić, czy wszystko u niej w porządku? - Oczywiście, że tak - odparła Elizabeth. - Ja też - powiedziała Holly. - Tak się wokół niej zakręcimy z Luz, że nie będzie miała czasu na zdradę. - Nie o tym myślałem - powiedział, rumieniąc się, Peter. - Kiedy ludzie są przez długi czas rozdzieleni, to nie można od nich oczekiwać... O, cholera, mamo, przepraszam. Elizabeth zignorowała to. - Spakowaliście się? - Tak. - Wszystko jest w samochodzie? - Mamo, przestań się martwić. Mam wszystko. Jestem w pełni przygotowany na to, żeby się zmierzyć ze światem. I - uśmiechnął się półgębkiem -jest to odrobinę przerażające. - Szybko uścisnął Holly, potem objął ramionami Elizabeth i tak mocno ją przytulił, że o mało co nie straciła tchu. - Żebym to mógł zostać z tobą w domu, mamo. Nie chcę zostawiać cię samej. Mając ręce oparte o jego piersi, Elizabeth odsunęła się o parę centymetrów. - Peter, nie jestem sama. Ja sobie poradzę. To ty jedziesz do obcych. Ale moja prognoza jest taka, że wszystkich zawojujesz. - Pocałowała go w oba policzki i objęła. - Taka jestem z ciebie dumna, najdroższy, będzie mi ciebie brakowało. Czując, że syn ma napięte mięśnie twarzy, wiedziała, że po raz pierwszy w życiu się z nią żegna na dłużej; nigdy już nie wróci do domu jako dziecko; od tej chwili nie będzie mógł uciec przed trudnościami życia zasłaniając się niedojrzałością wieku i bezradnością. - Ale cieszę się, że będziesz robił to, co chcesz najbardziej - ciągnęła, nie dając mu czasu na przeżywanie obaw, jakie go ogarnęły w najmniej oczekiwanej chwili. -1 będę się czuć blisko ciebie, kiedy będę czytać listy od ciebie. Bo będziesz pisał, dobrze, Peter? - ponownie go objęła. - Regularnie. - Jasne. - Znowu uśmiechnął się lekko. - Bo inaczej pocałuję klamkę, jak przyjadę na Boże Narodzenie, co? - Skądże. Drzwi będą dla ciebie zawsze otwarte. Ale pisz. Uwielbiam twoje listy. Peter uśmiechnął się szeroko i opuścił ramiona. Dzięki pomocy Elizabeth minęła mu chwila słabości i był już gotowy jechać. - Zadzwonię wieczorem, dobrze? Kiedy dostanę pokój, numer telefonu i całą resztę. Będziecie z Holly już w domu, prawda? Elizabeth spostrzegła, że mógłby już jechać, ale nagle to ona bała się go puścić. Moja rodzina staje się coraz mniejsza. Zostałyśmy same z Holly we dwie w całym domu z tyloma pokojami, gdzie niedawno było nas czworo.
A za rok również wyjedzie Holly. Ale do tego czasu... może z Mattem... -pomyślała. Peter popatrzył na wagoneera, cofnęła się więc o krok uwalniając syna. - Jestem pewna, że będziemy w domu. Jeśli nikt nie będzie odbierał telefonu, dzwoń do oporu. Szybko uścisnął Holly. - Dbaj o wszystkich. Może do ciebie czasem zadzwonię. Jeśli nie masz nic przeciw temu. Holly potrząsnęła głową i zagryzła wargi. - Chyba będzie mi ciebie brakowało, tak jak mamie. Peter spojrzał na stojące razem matkę i siostrę. Zakaszlał i nachylił się, by znów pocałować Elizabeth. - Kocham cię, mamo. - Znów zakaszlał, bo jego głos brzmiał dziwnie i nie był pewien, czy go nie zawiedzie. Zasiadł za kierownicą i wychylił się przez okno. - Jedź. - Elizabeth ugryzła się w język. Tylko mu nie mów, żeby jechał ostrożnie - rozkazała sobie i usłyszała swój głos. - Uważaj na innych kierowców. Holly i Peter wybuchnęli śmiechem, Elizabeth dołączyła do nich i Peter żegnany śmiechem ruszył. Nad drogą do Nuevo unosił się gęsty, duszący pył. Wielkie ciężarówki hałasowały na wąskich zakrętach jadąc do centrum miasteczka. Huk dynamitu odbijał się echem po górach; dudniły młoty pneumatyczne. Całymi dniami słychać było w kotlinie ryk silników i ostrzegawcze sygnały rozładowywanych ciężarówek. Elizabeth nie miała ochoty tam się wybierać - kiedyś nie mogła się doczekać chwili, gdy wyruszy do tego sielankowego ustronia, w którym czas zatrzymał się w miejscu - wiedziała jednak, że trudniej to było znieść Isabel i Mai oraz wszystkim innym, których domy znajdowały się w pobliżu placu budowy. Dlatego też chociaż raz w tygodniu, przez cały czerwono-złoty wrzesień zaciskała zęby, zamykała w samochodzie szczelnie okna, aby jak najmniej pyłu dostawało się do środka, i jechała. Nuevo przeobrażało się prawie pod każdym względem. Saul dotrzymał obietnicy i wynajął prawnika, usiłując uzyskać nakaz sądowy wstrzymania prac przy budowie zapory do czasu pełniejszego zbadania sprawy, ale to się nie udało; Komitetowi do Spraw Użytkowania i Zagospodarowania Gruntów przedłożono sprawozdania z czteroletnich prac badawczych; Komitet zapoznał się z nimi i zalecił legislaturze, by je zatwierdziła, co wkrótce nastąpiło. Sędzia uznał, że nie było podstaw, by wydać zakaz prowadzenia robót. Mogły być kontynuowane. Tak więc siedzibę prac budowlanych założono na położonej wysoko u zwężenia kotliny opustoszałej farmie zakupionej przez Terry'ego Ballengera. Przyczepy mieszczące biura, szopy ze sprzętem technicznym, przenośne toalety i cysterny z benzyną rozmieszczono w pobliżu placu, który buldożery zniwelowały z przeznaczeniem na parking dla samochodów osobowych i ciężarówek. Niżej brygady robotników kopały kanał, który miał odwrócić
bieg rzeki Pecos z jej naturalnego koryta biegnącego przez środek miasteczka. Kanał miał szerokim łukiem obiegać centrum miasteczka i teren zapory, kierując wodę do tunelu wykutego w skałach w zwężeniu kotliny. Stamtąd woda spływałaby do rzeki poniżej kotliny Nuevo. Następnego lata, gdy zapora będzie już ukończona - jeśli wszystko przebiegnie zgodnie z planem -wówczas kanał zostanie zamknięty, rzeka wróci do swojego naturalnego koryta, a kiedy zapora zatamuje jej bieg, woda wzbierze, wystąpi z brzegów i zaleje centrum miasteczka i dno kotliny, tworząc tym samym jezioro. - Ale, rzecz jasna, nic nie będzie szło „zgodnie z planem" - powiedział Cesar do Elizabeth. - Już my tego dopilnujemy. Nuevo zmieniło się też pod innym względem: mieszkańcy włączyli się w kampanię wyborczą Isabel. Prawie w każdym domu, w sklepie wielobranżowym Gaspara, w warsztacie naprawczym i stacji benzynowej Roybala, mieszkańcy Nuevo odbijali na powielaczach odezwy do głosujących; wykonywali plakaty, pilnowali prywatnych domów, w których Isabel miała się spotkać i rozmawiać z głosującymi, organizowali wiece przedwyborcze w wioskach, osadach i na skrzyżowaniach dróg. Cesar był odpowiedzialny za przebieg kampanii; w ciągu paru tygodni jego najlepszym pomocnikiem okazała się Maya. Nie miała dotąd pojęcia o kampaniach politycznych, ale znała w kotlinie wszystkich i wkrótce przekonała się, że swoim urokliwym uśmiechem potrafi namówić, by ktoś dłużej popracował, zakleił więcej kopert, a spojrzeniem czarnych oczu umie sprawić, że inny zechce się podjąć najnudniejszych prac. Wkrótce dzięki pomysłom, które podsuwali jej Saul i Elizabeth, codziennej lekturze gazet i temu, że pokładała wiarę w Isabel, nabrała większej pewności siebie i podejmowała się wszelkich, powierzonych jej zadań. Znajdowała swoje miejsce w życiu. Całe Nuevo pracowało na rzecz wyboru Isabel i walczyło przeciw zaporze, ale w innych miasteczkach i wioskach głosy w tej sprawie były podzielone. Pod koniec lata Isabel przeprowadzała kampanię w okolicy, w której zaistniały ostre różnice zdań, ponieważ po raz pierwszy od lat pojawiły się wolne miejsca pracy. Większość mieszkańców Nuevo nie miało pojęcia o polityce związanej z budową zapory, nowych dróg i ośrodka rekreacyjnego; dla nich liczył się fakt, że firmy wykonujące te prace były nowomeksykańskie i zatrudniały miejscowych robotników. Rekrutacja ludzi do pracy zaczęła się jeszcze wiosną; młodzi ludzie słysząc, że jest praca, wracali do Pecos i Nuevo, i innych podupadających miasteczek; rosnącą liczbę mieszkańców powiększyli inżynierowie i brygadziści z Albuquerque ustawiając sobie na sezon przyczepy mieszkalne. Roybal na stacji benzynowej zarabiał dwa razy więcej
niż przed rokiem, w sklepie wielobranżowym Gaspara obroty się potroiły; a w lipcu Héctor Corona ponownie otworzył restaurację, którą zamknął pięć lat wcześniej. - W Nuevo nastąpił boom - ironicznie powiedziała Isabel wręczając Elizabeth papierowy talerzyk i z westchnieniem sadowiąc się na trawie nad rzeką. Znajdowały się w odległym końcu kotliny, z dala od zabudowy. Nie mogły już spokojnie zjeść siedząc na krzesełkach ogrodowych koło domu Isabel, cicho rozmawiać i słuchać skrzeku sójki przelatującej nad ich głowami; głosy zagłuszał hałas budowy. Przebywając nawet ponad dwa kilometry od placu budowy musiały przerywać rozmowę, gdy zawyła syrena ostrzegawcza i parę minut potem wybuchał ładunek dynamitu. - Mogłabym przez to nie wygrać w wyborach - ciągnęła Isabel spoglądając na słup pyłu, jaki się wzniósł nad miasteczkiem. Gdybym nawet przeszła, to być może będę musiała poprzeć budowę zapory i wszystko, co się z tym wiąże, bo tego zaczynają pragnąć głosujący. - Tylu ich jest? - spytała Elizabeth. - Może. Większość ludzi w okręgu uważa, że nas oszukano, i współczują nam, ale po cichu; prawdopodobnie dziękują Bogu, że dotknęło to nas, nie ich. Prawie każdy w Nuevo chce, bym weszła do legislatury i nie pozwoliła zniszczyć miasteczka tym facetom, którzy chcą się wzbogacić na prywatnym ośrodku... W kotlinie zawyła syrena; krótkie wysokie dźwięki ostrzegały wszystkich wokół, by się nie zbliżali. - No i zaraz będzie następny - powiedziała Isabel. - Każdy wybuch zmienia ukształtowanie terenu. Tego już się nie da naprawić. Parę chwil po dźwiękach syreny wybuch dynamitu rozbił skałę na drobne kawałki, ziemia drżała, zdawało się, że góry się trzęsą. Ogłuszający huk, armia ciężarówek i robotników. Isabel miała rację: góry, które zdawały się wieczne, na ich własnych oczach zmieniały kształt. Wszystko to wskazywało na ogrom sił, które zostały zmobilizowane do tego dzieła, zdawałoby się niemożliwe do powstrzymania. - Jesteś jedyną powołaną do tego osobą, Isabel - stwierdziła Elizabeth. -Czy ludzie naprawdę wierzą w to, że jak cię wybiorą, to będziesz zdolna to wszystko wstrzymać? - Niekiedy wierzą. Ale przestałam składać obietnice, bo zabrakło mi słów. Po prostu nie wiem, co mam mówić. Czy to nie jest dziwne? Isabel Aragon straciła język w gębie! Ale co, do diabła, mogę powiedzieć ludziom w miasteczkach, gdzie dostają pracę, nie tracąc domów i farm? Oni nie będą się sprzeciwiać postawieniu zapory, bo czemu by mieli to robić? Nuevo straci wszystko - nawet ci, co teraz zarabiają, Roybal i pozostali, po rocznym okresie powodzenia, czyli na wiosnę odejdą stąd, więc oczywiście walczą przeciw budowie zapory. A ja jestem pośrodku. To znaczy nigdzie. Elizabeth wstała, żeby przyjrzeć się lepiej ciężarówkom i widocznym z daleka małym postaciom uganiających się robotników.
- Ciekawa jestem, czy istnieje coś pośrodku - powiedziała refleksyjnie. -Coś, czego nie dostrzegamy. Jakieś wyjście, aby zachować Nuevo mimo zapory i ośrodka. I żeby mieszkańcy mieli zatrudnienie i zarobki... - Cóż to? Bajka? Jak postawią w Nuevo zaporę, nie będzie żywej istoty prócz ryb. A zarobki... co do diabła, Elizabeth, wiesz, że odszkodowanie, jakie nam wypłacą, nie wystarczy... - Nie myślę o odszkodowaniu. - To o czym? - Może powinniśmy wymyślić jakiś sposób, żeby zamiast walczyć z zaporą, wykorzystać ją dla dobrego celu. - Następna nawrócona! Moja najdroższa przyjaciółko, która posiadasz w Nuevo ziemię, i ona, rzecz jasna, zostanie zatopiona. Jak ja mogę nie tracić mowy, kiedy nawet ty zmieniasz front? - Nie zmieniam frontu; szukam kompromisu. Myślę o realnym świecie, Isabel: co robić, gdy sprawy przybierają inny obrót, niż nam się podoba. Co możemy uratować, jeśli zdaje się, że nie zaspokoimy pragnienia serca. - Czy to mówi ekspert od tych spraw? - To mówi osoba doświadczona. - Elizabeth usiadła i napiła się lemoniady. - A teraz opowiedz mi o swojej kampanii; jak ci mogę pomóc? Chciałam zrobić z tobą wywiad telewizyjny, ale moje wywiady muszą się całkowicie różnić od tego, co robi Tony, a ponieważ jego goście zawsze są w centrum zainteresowania publicznego, moi muszą być od tego dalecy. Może później, jeśli się spodobam widzom, będę mogła-robić wywiady, z kim zechcę. - Nie dostajesz jeszcze korespondencji? Jesteś na wizji od dwóch tygodni. - Parę telefonów. Nic więcej. Tony mówi, że to trochę trwa. Matt mówił to samo o mojej rubryce. - Mówiąc o Matcie... - Lepiej nie. - O, to przepraszam. Elizabeth położyła rękę na dłoni Isabel. - To ja przepraszam; nie chciałam cię izolować od swoich spraw. Ostatnio jestem taka rozdrażniona: nie mogę się przyzwyczaić do domu, gdzie jesteśmy same z Holly, i zdaje się, jakby mi ciągle brakowało czasu. Mogłabym sobie poradzić pisząc trzy artykuły tygodniowo i jeden wywiad telewizyjny, ale jeżdżę do Los Angeles co tydzień, właśnie wieczorem... - Holly nam mówiła. Prywatnym odrzutowcem, ni mniej, ni więcej. - Stanowi własność telewizji. Najczęściej korzysta z niego Tony. Dzięki temu można zaoszczędzić na czasie, bo nie muszę jechać na lotnisko do Albuquerque; ląduje na lotnisku miejskim w Santa Fe. Ale mam mniej czasu dla Holly, a moja mama chce, żebyśmy przynajmniej raz w tygodniu jedli razem kolację, Heather chce ze mną rozmawiać na temat Saula, a na domiar złego, kiedy tu przyjeżdżam i widzę, co okropnego robią z kotliną... - Istotnie. - Isabel objęła Elizabeth. - Musimy się razem gdzieś zabawić? Idziemy do baru samotnych serc i zbadamy grunt?
Elizabeth parsknęła śmiechem. - Skąd ci to przyszło do głowy? - Parę dni temu mówiły o tym Luz i Holly... - Luz i Holly! One chyba nie planują czegoś podobnego! - O, nie, daleka droga; powiedziały, że nigdy by tego nie brały pod uwagę, chyba żeby były stare i nie znalazły nikogo ciekawego. - W jakim wieku będą tam chodzić? - Jak będą miały dwadzieścia pięć lat. Śmiechem zagłuszyły hałas ciężarówek i młotów; w tej chwili mogły sobie wyobrazić, że wszystko jest jak kiedyś, i poczuły się lepiej; miały wrażenie, że to co złe, da się naprawić. Może i da się - pomyślała później Elizabeth wracając do Santa Fe, aby się spakować na samolot do Los' Angeles. Czemu nie? Trzeba nam trochę czasu, aby zaplanować działanie, obrać właściwy kierunek i jeśli rzeczywiście wierzymy w siebie, to kto nam zaprzeczy, że nie umiemy wszystkiego naprawdę? Tuż przed wyjazdem zawiadomiła Saula, że wraca następnego dnia po południu na cotygodniowe zebranie. - Chyba że wypadnie coś bardzo pilnego, wtedy przyjedzie rano. - Nic bardzo pilnego nie wypadnie - odparł. - Wiem, że na świecie panuje spokój. Może nawet wezmę urlop, jeśli uda mi się namówić moją narzeczoną do wyjazdu. - Czemu się z nią nie żenisz? - spytała go znienacka. - Przepraszam? - Przestałeś dawno temu mówić o ustaleniu daty ślubu, prawda? - Przestałem. Medytowałem na łonie natury w lesie, w okolicy Nuevo, aż eksplozje ładunków dynamitu uniemożliwiły mi medytacje. Doszedłem do wniosku, że jedna osoba nie może zmusić drugiej do tego, by odczuwała chęć zawarcia małżeństwa. Można chyba doprowadzić do tego, że ktoś cię polubi, będzie czuł do ciebie wdzięczność, nawet że cię pokocha. Nie można jednak zmusić do tego, że ktoś zechce ciebie lub twojej obecności na stałe. Nie chcę, żeby Heather wychodziła za mnie dlatego, że ją przycisnąłem do muru albo wywołałem w niej poczucie winy, że ciągle odkłada ślub na później. Chcę, żeby ona zapragnęła być ze mną na stałe. Jeśli nie pragnie tego tak silnie, by pokonać swój opór, to ja też tego nie chcę. - Nieprawda - powiedziała Elizabeth. - Oczywiście, że to prawda. Chyba całkiem się zestarzeję czekając, aż ona tego zechce, tak samo jak ja. I miała rację, wiesz, dawno temu, kiedy twierdziła, że razem jest nam dobrze. Jest nam świetnie w łóżku i jesteśmy dla siebie przyjaciółmi. Uważam się za szczęściarza; ile par małżeńskich tym się cieszy? Czy może zwracam się z tym do niewłaściwej osoby? - Chyba tak. Do jutra, Saul. Zabrzmiało to tak, jakby czegoś jej było żal - pomyślał Saul i miał chęć wygarnąć Mattowi, co o nim myśli, gdy zauważył przez szklaną ścianę pomocnika drukarza i wyszedł go zapytać.
- Pojawił się konserwator? - Właśnie... wszedł - odparł pomocnik. - Byłem w drugim pokoju i kiedy wróciłem, już był w drukarni i reperował. - Jak się przedostał przez recepcję? - Skąd mam wiedzieć. Może tylnym wejściem? Marszcząc czoło Saul poszedł korytarzem do hali drukarni. - Jak pan tu wszedł? - odezwał się do pary nóg na podłodze wystających spod prasy drukarskiej. - Spóźnia się pan o cały dzień, do jasnej cholery, i zachowuje jakby był właścicielem tego kramu... - Urwał,, bo konserwator podniósł się i okazało się, że na wprost niego stoi Matt z zębami wyszczerzonymi w uśmiechu i wyciąga do niego dłoń na powitanie. - Faktycznie jestem właścicielem - tak sądzę. Poza tym mój klucz wciąż pasuje do tylnego wejścia. - A niech to licho. - Saul uścisnął dłoń Matta. - Przyszedłeś dokładnie w chwili, gdy potrzebny nam konserwator, bo zepsuła się nam prasa. - To łut szczęścia. Chciałem się rozejrzeć nie będąc pod obstrzałem redakcji i chłopiec, który tu był, myślał, że jestem konserwatorem, więc bez żadnych oporów udzielił mi wszelkich informacji dotyczących drukarni. Saul, środki bezpieczeństwa są tu do bani; on mnie w życiu nie widział na oczy. Nie jest też zbyt bystry; czy nie powinno go to zastanowić, dlaczego konserwator maszyn nosi garnitur w prążki? Gdzie drukarz? - W domu leży chory na grypę. Wiedziałem, że ten chłopiec się tu nie utrzyma. Czy zreperowałeś prasę? Matt znów ukazał zęby w uśmiechu. - Wydawca całą gębą; najpierw się martwi o drukarnię. Tak trzeba. Spróbujemy, czy działa? - Pewnie. - Saul patrzył na Matta, gdy wyciągali z maszyny zmięty papier, który wkręcił się do środka, i zakładali nową belę papieru. - Twój garnitur w prążki nie będzie się nadawał po tym do włożenia. Matt spojrzał na rękaw. - Chyba masz rację. Ale od czasu do czasu warto sobie utytłać garnitur smarem; inaczej człowiek by zapomniał, jak jest w drukarni, jak tu pachnie... - Ty możesz zapomnieć. Ja nie. Matt ustawił dźwignię i wcisnął przycisk; patrzyli obaj, jak prasa zaczyna pracować. - Chyba nie wyszedłem z wprawy. Czy to była krytyka, Saul? - Nie mylisz się: to była krytyka. Przyjaźnię się z twoją żoną, Matt. Dbam o nią. - Saul. Wkraczasz na nie swoje terytorium. - Mam to gdzieś. Jeśli przyjacielowi nie wolno z tobą rozmawiać o twojej żonie, to komu wolno? - Mojej żonie. - Twoja żona jest w drodze do Los Angeles i mnie aż swędzi, żeby ci powiedzieć...
- Saul, w imię naszej przyjaźni, nie wtrącaj się. - W imię naszej przyjaźni lepiej by było, gdybyśmy wcześniej ze sobą rozmawiali. Albo do siebie pisali. Nawet bym przystał na sygnały dymne. Czy czytałeś moje sprawozdania? - Nie bardzo. Nawet nie czytam Chieftaina tak często jak bym chciał. Podlega mi zbyt wielu wydawców, którym trzeba udzielać wskazówek; ty nie należysz do nich. Przykro mi, jeśli czujesz się pominięty. - Nie rób ze mnie odtrąconej nałożnicy. Nie potrzebuję instrukcji z Houston; lubię mieć wolną rękę. Ja tylko kwestionuję twój sposób rozumienia przyjaźni. Matt rozejrzał się po hali drukarni i przypomniał sobie te kilka tygodni, kiedy po wyrzuceniu z pracy Artnera i Axela Chase'a on obsługiwał prasę, a Elizabeth robiła makietę. Kilka miesięcy, podczas których oboje pracowali do późna w nocy, wracali do domu i pili kawę przy kuchennym stole, po czym szli do łóżka i jeszcze znajdowali energię, żeby się kochać. Jakże to było dawno temu. Jeden tytuł i jedno małżeństwo. Proste cele. Kiedy dołączył do nich Saul, też wszystko było proste. Mieli więcej czasu z Elizabeth dla siebie; on miał przyjaciela. - Brakowało mi ciebie - odezwał się w końcu do Saula. Zamilkł. - Czy ta maszyna musi teraz pracować? - Możesz ją wyłączyć - odparł Saul machinalnie. - Matt - powiedział znienacka. -Chcę kupić Chieftaina. Poczekaj, jeszcze nie odpowiadaj. Prowadzę go właściwie samodzielnie, odkąd jesteś w Houston; Elizabeth próbowała, ale ma zbyt mało czasu, choć chciałbym, żeby była wydawcą-konsultantem... - Czy wyraziła zgodę? - Uspokój się; na nic nie wyraziła zgody. Powiedziałem jej o tym w zeszłym tygodniu; wysłuchała mnie uprzejmie i odparła, że się zastanowi. Czy ty też mógłbyś się zastanowić? Masz inne pisma; Elizabeth ma rubrykę i program telewizyjny. Ja chciałbym mieć Chieftaina. Kłopot w tym, że nie mam dużo pieniędzy, ale obliczyłem, że jeśli wy dwoje zgodzicie się na pakiet mniejszościowy... - Nie. - Matt czuł, że nie wytrzymuje. Nie wiedział czemu miał ściśniętą krtań, napięte mięśnie, jakby znalazł się w zatłoczonej celi bez możliwości ruchu. - Przykro mi, Saul; rozumiem twoje uczucia, ale nie mogę sprzedać Chieftaina. - Nie możesz, czy nie chcesz? - Nie mogę. Saul przyjrzał mu się. - To drobny ułamek twojego imperium. - Do licha, powiedziałem „nie"! Chieftain nie należy do żadnego imperium, jest czymś osobnym, jest mój i tak zostanie. - Twój i Elizabeth. Czy zapomniałeś? - Słuchaj, gnojku, już starczy. Po prostu rób, co do ciebie należy, a do mnie się nie wtrącaj! Kieruj moim pismem; ja potrafię kierować własnym życiem! - Saul gwizdnął cicho, Matt zamknął oczy, przesunął po nich
dłońmi. - Boże, przepraszam, Saul. Cholernie źle się wyraziłem; nie chciałem. - Nie musisz przepraszać; wiesz, że nie odejdę. Wygadałem się z tym, prawda? Powiedziałem, że chcę kupić ten tytuł; to jest moim celem. Matt przeszedł do końca hali i wyjrzał przez okno, gdzie ciężarówki Chieftaina stały przy rampie przeładunkowej. Nie powinienem był tu wracać. Zrobił to pod wpływem nagłego impulsu - Peter zadzwonił ze Stanfordu i długo ze sobą rozmawiali, a potem Matt poczuł ogromną tęsknotę za Holly i pomyślał, że wpadnie na krótko do redakcji Chieftaina; przecież był właścicielem, a nie zaglądał tu od miesięcy; ale popełnił błąd. Powinien był posłać Holly bilet na samolot i zostać w Houston. Tutaj było coś takiego, że czego by nie powiedział, było niewłaściwe. Może to przez Saula. Chce mieć ten tytuł. „Prowadzę go właściwie samodzielnie, odkąd wyjechałeś do Houston". Pracuje z Elizabeth. Decyduje o polityce wydawniczej i kogo lansować w wyborach... Odwrócił się od okna. - Miałem cię o coś spytać, Saul: co to za kobieta, której kandydaturę poparłeś do legislatury na miejsce Toma Ortiza? Saul otworzył szeroko oczy, po czym wybuchnął śmiechem. - Ty naprawdę nie wiesz? Matt! A to ci historia! Isabel Aragon. - Isabel? - kiedy to po chwili do niego dotarło, zawtórował. - Dobry Boże, ależ to cudownie! Do głowy by mi nie przyszło! Legislatura będzie nie do poznania. Że też mi nikt o tym nie powiedział. - Może nikt nie sądził, że to cię zainteresuje. Matt zignorował to. - Zapytam o to Holly, jak będziemy jeść kolację. - Po to przyjechałeś? - Przede wszystkim. Nie zdawałem sobie sprawy, że tak miło jest znów cię widzieć. - Rozejrzał się jeszcze raz po znajomym pomieszczeniu. - Za dużo gadam o biznesie, a za mało się przyglądam redakcji. - Mnie też było ciebie brak, wiesz; dobrze nam było kiedyś ze sobą. Był z ciebie kawał wydawcy. Nie wiem, ile jeszcze mamy ze sobą wspólnego. Zastanowię się nad tym. Czy masz czas, żeby się przywitać z Heather? - Oczywiście. Czy jest tu? - W moim gabinecie. Przepraszam. W twoim. - W twoim, Saul. Na razie. Przez szklaną ścianę zobaczyli Heather, jak podnosi wzrok znad książki, którą czyta, i twarz jej na widok Matta rozświetla uśmiech. - Biedaczka -pomyślał Saul. Myśli, że wszystko jest w porządku, zaraz się dowie raz jeszcze, że na mężczyznach często nie można polegać. - Spotkałem kogoś w hali drukarni - powiedział otwierając drzwi. - Matt, jak cudownie, ze wróciłeś! - zawołała Heather całując go w policzek. - Masz smar na rękawie; co robiłeś? Elizabeth jest w drodze do... - Heather - upomniał ją cicho Saul.
Przesunęła wzrok z jego twarzy na twarz Matta. - Aha. Na jak długo przyjechałeś? - Na kolację. - Z jej zielonych oczu znikł wyraz ciepła i to wprawiło Matta w zakłopotanie. - Jestem w drodze do Phoenix i mam przesiadkę w... - Ugryzł się w język, widząc, że Saul i Heather spojrzeli po sobie; wiedział, że pamiętają czasy, kiedy denerwowały go „przesiadki" Tony'ego w Santa Fe. Oczy Heather zabłyszczały jak szmaragdy. - Saul - powiedziała - mam parę pytań dotyczących rubryki poświęconej operze. Kiedy możemy o tym porozmawiać? Saul spojrzał na nią opiekuńczo i chciał ją pocałować. Wiedział, co miała na myśli, i kochał ją za to, że z tego nic nie będzie; Matt może się interesuje tym, co robią, ale nie aż tak, żeby nagle zmieniać plany i sprowadzać się z powrotem do Santa Fe. Oni w porównaniu z Houston to dla niego małe piwo. Ale co tam - pomyślał - cóż mieli do stracenia? - Możemy teraz to omówić - odpowiedział. Wyciągnął spod swojego biurka krzesło i postawił obok pary spłowiałych foteli po drugiej stronie pokoju. - Chcesz wziąć udział, Matt? Pozwolisz nam skorzystać ze swoich wielkomiejskich pomysłów? - Nie czekając na odpowiedź, usiadł, a gdy również Heather usiadła i podała mu do rąk papierową teczkę, powiedział -Elizabeth wymyśliła to parę miesięcy temu... Zaczęli z Heather rozmawiać rzucając na Matta okiem, ale nie wciągając go do dyskusji. Ale po chwili nie mógł się oprzeć. Pomysły były dobre, a ponadto nadawały się do wykorzystania we wszystkich innych pismach; niebawem włączył się do rozmowy. Pochyliwszy się zaproponował jakieś prowizoryczne rozwiązanie. - Dobra myśl - powiedział mimochodem Saul i dodał coś od siebie. W tym momencie dwaj mężczyźni zaczęli mówić nagle do siebie jednocześnie, prześcigali się w pomysłach, koncepcjach. Od czasu do czasu Heather zadała jakieś pytanie, ale przede wszystkim mówili Matt i Saul, czerpiąc ze zgromadzonych doświadczeń szukali nowych sposobów ujmowania tradycyjnych tematów, chichotali, gdy przychodziły im na myśl zbyt kosztowne akcje lub pomysły na artykuły, jakich by nigdy nie wykorzystali w piśmie rodzinnym. Obserwując ich Heather wiedziała, wnioskując z zadowolonych min, że tylko brakowało Elizabeth, aby zrobiła się z tego zebrania dokładnie taka sama cudowna burza mózgów, jakie miewali przed wyjazdem Matta. Matt też to wiedział. Szybka wymiana myśli z Saulem, gdy jeden wpadał w słowo drugiemu, sprawiała mu radość, bo czuł, że tworzy, że dzieli się doświadczeniami i umiejętnościami z człowiekiem, z którym łączy go pokrewieństwo myśli. Nagle Saul powiedział: - Mam dużo rzeczy do zrobienia jeszcze dziś. Matt, co ty na to, żebyś został tu do jutra? Nie chcę ci skracać kolacji z Holly, ale rano moglibyśmy...
Czar prysł. Matt odchylił się na krześle i pokręcił głową. - Spodziewają się mnie w Phoenix. Chciałbym... może jednak kiedy indziej. Saul kiwnął głową, ogarnięty nagłym uczuciem rozczarowania i nostalgii, choć powrót do przeszłości trwał zaledwie godzinę. Nie zachowuj się jak odtrącona kochanka - rozkazał sobie - jesteśmy dla Matta za mali; wiedziałem o tym. W porównaniu z Rourke Publishing, małe piwo. - Wykorzystamy niektóre pomysły, jakie nam podsunąłeś - powiedział. - Mam nadzieję - odparł Matt. - Ja zresztą też. Z pewnymi modyfikacjami, rzecz jasna. - Zawahał się, nie chcąc już iść. - Miło było. Saul kiwnął głową, po czym wstał. - Mnie również. Przyjemnie jest czasem się cofnąć w przeszłość. Było to uprzejme, ale powiedziane na pożegnanie. Matt pocałował Heather, uścisnął rękę Saulowi, obiecując, że będzie w kontakcie, po czym przeszedł do głównej sali redakcyjnej i porozmawiał z personelem, czyniąc uwagi na temat Houston, Elizabeth i sukcesu, jaki odnosi Chieftain pod kierunkiem Saula. I przez cały czas przekonywał sam siebie, że nieważna była radość, jaką mu sprawiła jedna dyskusja w przyjaznej atmosferze. Nic, co robił w Santa Fe, nie było tak obiecujące ani nie miało takiego znaczenia jak jego praca w Houston. To popołudnie przypomniało mu jedynie to, co minęło bezpowrotnie jak ślad czyjejś stopy na piasku. Czas się nie zatrzymywał; ludzie nie szli wstecz. Skorzystał z telefonu na biurku Barneya Kella, aby zadzwonić do domu, to znaczy domu Elizabeth; telefon odebrała Holly. - Skończyłem wcześnie, skarbie - powiedział. - Czy znajdziesz jedną godzinę ekstra? - Tak - odpowiedziała Holly. - Jak fajnie. Mamy nie ma... - Wiem. Zobaczę się z nią następnym razem. Ale chcę dużo czasu spędzić z tobą. Czy będziesz gotowa za dziesięć minut, to podjadę po ciebie? - Tak. Będę czekać przed domem. - Do zobaczenia niebawem. Nie mogę się doczekać. Zbyt formalnie ze sobą rozmawiamy - pomyślał. - Jak bym był kimś między ojcem a chłopcem, z którym się umówiła na randkę. Stanął obok biurka Barneya i patrzył za szklaną ścianę, gdzie za biurkiem Matta Lovella siedział Saul Miligrim. Siedząca obok Heather robiła notatki na kartce wyjętej z jednej z teczek. Obserwując ją Matt uświadomił sobie, że panowała między nimi większa harmonia niż kiedykolwiek. Byli zajęci pracą i już zapomnieli o nim, składali nowy numer pisma. I wszyscy dookoła w całej redakcji byli zajęci; każdy skupiony, skoncentrowany na pracy... - Jest środa - pomyślał - jutro oddają numer pod prasę. - Był autsajderem, obserwatorem z zewnątrz. I w tym momencie usłyszał głos Nicole. „Byłeś wspaniały. Postąpiłeś dokładnie tak, jak było trzeba. Masz władzę, Matt".
Uczucie, że jest obserwatorem, odeszło. Miał rację; tutaj nie było dla niego miejsca, tu nie miał punktu odniesienia. Kłopot w tym - pomyślał, machając ręką na pożegnanie zespołowi redakcyjnemu i wsiadając do. wynajętego auta, że nie wiedział dokładnie, gdzie jest jego punkt odniesienia. Burza mózgów z Saulem, krótkotrwałe uczucie, jakie miał w redakcji, że stanowią zwartą grupę, to były rzeczy, z których zrezygnował dla Rourke Enterprises. Zrezygnował, bo tam czekały go większe zadania niż tu w Santa Fe, ale przez to powstała pustka, której nic innego do końca nie wypełniło, i to dziwne nurtujące go pytanie, gdzie jest jego punkt odniesienia. Może nigdzie - pomyślał z niepokojem. Ale jadąc znajomą drogą do Camino Rancheros odsunął od siebie tę myśl. W Houston przynajmniej zdawał sobie sprawę, dokąd podąża. Wiedział, jakie mają w stosunku do niego oczekiwania; wiedział, co podlega jego władzy i jak ją sprawować. I była tam Nicole, która aprobowała to, co robił. Houston było, chwilowo, najbliższe temu, co by nazwał domem.
12 W dni sztormowe fala przybrzeżna była wysoka, wody oceanu uderzały z grzmotem o kamienną podmurówkę domu Tony'ego w Malibu. Kiedy wiatr cichł, ocean łagodniał; woda pieniąc się półkoliście zalewała piasek na plaży. Z niskiego siedzenia, rozciągającego się na całą szerokość szklanej ściany salonu, Elizabeth patrzyła, jak po niebie przewalają się burzowe chmury i fale oceanu stają dęba setki metrów od brzegu. Czubki spiętrzonych fal zawijały się i leciały w dół tworząc postępujący w przód wał wody, który coraz bardziej malał, aż to, co z niego zostawało, z hałasem rozbijało się o kamienie chroniące dom Tony'ego. W inne dni ocean był spokojny; od jego powierzchni po południu odbijały się jak w lustrze promienie zachodzącego słońca i oświetlały salon barwiąc go kolorami koralu, palonej umbry, fioletu i purpury. Barwy niepostrzeżenie mieszały się ze sobą, nikły coraz bardziej, dopóki ich nie pochłonęła całkowicie ciemność wieczoru i na niebie pojawiły się gwiazdy. Tego wieczoru, w którym Tony wydawał przyjęcie na cześć Elizabeth, nikt nie zwracał uwagi na gwiazdy za oknem, gwiazdy bowiem znajdowały się we wnętrzu domu. Tony i Bo Boyle sporządzili listę gości jeszcze na początku października; wydrukowano zaproszenia, włożono je do kopert, które zaadresowano, opatrzono znaczkami pocztowymi i schowano do szuflady, aby nadać je dopiero, gdy notowania „Anthony'ego" pójdą w górę, co miało zostać ogłoszone pod koniec miesiąca. Poszły w górę o trzy i pół punktu i tym samym „Anthony" zajął drugie miejsce w rankingu programów emitowanych wieczorem. Krytycy telewizyjni w całym kraju zaczęli pisać wyczerpujące analizy fenomenu Elizabeth Lovell, „Spraw prywatnych" i nowej pasji Amerykanów, jaką się stało odkrywanie sekretu życia „niewidzialnych" obywateli. Bo Boyle zaś niebacznie obiecał, w przypływie nietypowej u niego szczodrości, że dostarczy skrzynki Dom
Perignon na przyjęcie u Tony'ego, na które zaproszenia rozesłano dwie minuty po otrzymaniu wyników notowań. - Tony, sprawiasz, że czuję się jak debiutantka roku - przyznała Elizabeth przysłuchując się, jak obaj mężczyźni po raz ostatni uzgadniają listę zaproszonych. Spojrzała na kartki, porozrzucane luzem na okrągłym stoliku ze szklanym blatem, na których nazwiska gości oznaczono gwiazdkami, krzyżykami lub wykreślono. Bryza znad oceanu docierała na taras, na którym siedzieli; rozwiewała kartki papieru i ich szelest mieszał się z krzykiem mew i szumem wód, które leniwie, w jednostajnym rytmie zalewały plaże, aby zaraz się z niej wycofać. Popołudniowe słońce zniżało się ku horyzontowi; cała trójka miała na sobie spodnie, bawełniane koszule i słoneczne okulary; Elizabeth wierzyć się nie chciało, że był koniec października, bo wylatując z Santa Fe wćześnie rano wystarczył jej sam wełniany kostiumik. - Jeśli po ledwie dwóch miesiącach występów w twoim programie chcesz na moją cześć wydawać taką fetę, to co będzie później? Nie zostanie nam nic innego, jak się obsunąć. - Niech jeszcze nam podskoczą notowania o pięć punktów - odpowiedział jej Bo - a weźmiemy dla ciebie w czarter concorde. Po prostu, żeby udowodnić, że ty zawsze możesz się wzbić wyżej. Wyżej - powtarzała sobie. - Duży, większy, największy. Wiedziała dokładnie, dlaczego tak to przemawiało do wyobraźni Matta; do niej bowiem przemawiało równie silnie. Wyraźnie pamiętała chwile, gdy ludzie zaczepiali ją w przejściu do kas samu spożywczego w Santa Fe. Teraz zatrzymywali ją w restauracjach w Los Angeles, rozpoznawali w butikach na Rodeo Drive i Melrose Avenue, kłaniali jej się z uśmiechem dyrektorzy i personel sieci telewizyjnej, na których od dawna nie robiła wrażenia większość sław. I wtedy Tony powiedział jej, że wydaje przyjęcie, aby ją przedstawić najważniejszym osobistościom telewizji i filmu, ponieważ teraz ona zalicza się do ich grona. - Paul Markham - Tony przebiegał wzrokiem listy gości na stoliku ze szklanym blatem. - Nie ma go na liście. - A po co miałby być? - spytał Bo. - My nie zapraszamy właścicieli agencji prasowych. - Ja chcę, żeby był. - Mamy już sto trzydzieści dwie... - Jeśli się martwisz o szampana, sfinansuję dla Markhama butelkę. Bo, pomyśl sekundę. Chcemy, żeby „Sprawy prywatne" ukazywały się w tylu pismach, ile się da, prawda? - Bez wątpienia. Ale wysyłamy po jednym egzemplarzu wszystkim agencjom prasowym trzy razy w tygodniu, tydzień po tygodniu... - Bez skutku. Markham jest inny niż pozostałe agencje: on lubi niekonwencjonalne kawałki. Chcę, żeby poznał Elizabeth; chcę go spoić twoim szampanem.
Bo wzruszył ramionami i dopisał jego nazwisko do krótkiej listy, którą miał przed sobą. - Jeszcze ktoś? - Nikt inny już mi nie przychodzi do głowy. Do tych ludzi trzeba zadzwonić, jest za mało czasu, żeby posyłać zaproszenia pocztą. - Wiem. Zrobią to jutro sekretarki. - Stanął i złożył niedbały pocałunek na czubku głowy Elizabeth. - Idę już. Wieczorem jest jakaś balanga w Wul-shire i powinienem się pojawić. Przynosisz nam szczęście, Elizabeth. Szkoda tylko, że nie chcesz ustąpić, żeby ci mówić Lizzie. - Ona nie jest typem Lizzie - powiedział Tony. - Znajdziesz wyjście? - Wiesz, że tak. Do widzenia E-liz-a-beth. Uśmiechnęła się. - Do widzenia, Bo. Jeśli idzie o concorde, trzymam cię za słowo. - Czy ja coś mówiłem o concorde? Musiałem się przejęzyczyć. Tony, kręcimy jutro wcześnie rano; do zobaczenia o ósmej. Tony machnął niedbale ręką. - Nieprzyzwoita pora, żeby się tak wcześnie zrywać z łóżka, a tym bardziej tryskać humorem i dowcipem. Ale zrobię, co się da. Jak zawsze. -Gdy Bo wyszedł, zwrócił się do Elizabeth. - Czym cię poczęstować? Według mojego kucharza-tyrana mamy trzy godziny do kolacji. Coś do picia? Przekąski? A może hors-d'oeuvres. Nie ma sprawy. Myślałaś, że żartuję sobie. - Dużym palcem u nogi nacisnął przycisk dzwonka na podłodze pod stolikiem i za chwilę pojawił się lokaj. - Hors-d'oeuvres, dwie butelki mar-gaux i żadnych telefonów. Widzisz? - zwrócił się do Elizabeth. - Moich propozycji nie należy brać niepoważnie. - Biorę je bardzo poważnie, Tony - odparła. - Nieprawda, przynajmniej nie całkiem prawda, ale staje się coraz poważniej. Co dotyczy przyjęcia, najdroższa Elizabeth, zasługujesz na wszystko, co dla ciebie robimy, a nawet na więcej. Kiedy przeprowadzasz z kimś wywiad, nie rozmawiasz tylko z jedną osobą, ale mówisz do każdego, kto cię ogląda, i to w taki sposób, że nie czują się samotni. Oto klucz, najdroższa Elizabeth; Ty jedna umiesz tego dokonać. Dlatego nasze notowania idą w górę; dlatego podnieśliśmy ci gażę do osiemdziesięciu tysięcy rocznie; i dlatego wydajemy w następny weekend przyjęcie. Elizabeth, słuchasz? Kiwnęła głową. - Tak. Dziękuję ci, Tony. - Ale myślała o czymś innym: o tym, gdy Tony pierwszy raz pochwalił jej artykuł o Heather. Tamtego wieczoru postanowiła, że nie będzie utrzymywać z Tonym kontaktu, bo była szczęśliwa z Mattem i cieszyli się udanym życiem rodzinnym. - Elizabeth - zawołał Tony. Zapatrzyła się na ocean, zmarszczywszy brwi. Kiedy zwróciła ku niemu wzrok, podawał jej kieliszek wina i tacę z małymi trójkątnymi tostami z perłowoszarym kawiorem. - Prosiłaś.
- Dziękuję. Przepraszam, Tony; powiedziałeś coś takiego, co mi przypomniało o... innym czasie. - Postaram się znów nie zawinić. - Nałożył sobie na talerz parę przekąsek. - Nie dokończyłem wyjaśnienia, przede wszystkim dlaczego organizuję to przyjęcie. Ono cię wprowadza do mojego domu. Masz otwarte zaproszenie, mimo to byłaś u mnie dokładnie tylko pięć razy; zamówiłem dla ciebie dodatkowy klucz, ale go nie wzięłaś; zaproponowałem ci amfiladę gościnną, abyś z niej korzystała, gdy tylko będziesz w Los Angeles. Amfiladę, a nie łóżko! Najpiękniejszej, najbardziej godnej pożądania kobiecie, jaką w życiu znałem! Mój Boże, czy ty wiesz, jakby to zaszkodziło mojej reputacji, gdyby to wyszło na jaw? Elizabeth roześmiała się. - Nikt się nie dowie. Daję słowo, Tony. Ale lepiej, jak się będę zatrzymywać w hotelu. - Lepiej dla kogo? - Dla mnie. - Moglibyśmy to przedyskutować. - Ale nie będziemy. Bo jest nam cudownie i nie chcesz tego zepsuć. - Jak mogę to zakwestionować? Moja bardzo inteligentna Elizabeth. Ale pewnego dnia, najdroższa Elizabeth, nie będziesz już chciała odznaczać się jedynie inteligencją; zechcesz być kochająca. Ja to przepowiadam. Na to czekam. No więc poczęstuj się czymś z tego półmiska; są to albo pieczone papryki z roztopionym kozim serem, albo mus z homara z papryką - nigdy ich nie potrafię odróżnić. Dlaczego się śmiejesz? - Bo wcale nie są do siebie podobne i dwuletnie dziecko by je odróżniło. No i kto jest teraz inteligentny? Najpierw deklarujesz coś, o czym nie chcę słyszeć, a potem mówisz jakieś głupstwa, które mnie rozśmieszają. - Dama przejrzała mnie na wylot. - Tony zwrócił wzrok na mewę unoszącą się nad brzegiem wody. - Będę musiał obmyślać coraz to nowe niespodzianki, żeby podsycać jej ciekawość. - Z kieszeni wyjął pudełeczko. -Jaki kolor będzie miała twoja toaleta na przyjęciu? - Jeszcze nie zdecydowałam, ale proszę, Tony, odłóż to. Już mi dałeś naszyjnik... - To było od zespołu. - Każdy się zrzucił po dziesięć dolarów, a ty zapłaciłeś resztę. - Miała to być tajemnica. - Nic nie szkodzi. Uwielbiam go i noszę, ale nie wezmę od ciebie więcej biżuterii. Nie upieraj się, Tony... - Bo jest nam wspaniale i nie chcę tego zepsuć? - Uśmiechnęła się, on głęboko westchnął przyglądając się pudełku w swojej ręce. - Złota bransoletka. Co mam z nią zrobić? Trudno, nie chcę słyszeć, że mi odmawiasz. Odłożę ją do czasu... - Schował pudełko do kieszeni. - Teraz możesz się uspokoić, przez resztę wieczoru będę łagodny i wyrozumiały. Mamy wino i przekąski, a za chwilę będzie zachód słońca. Jutro rano do roboty, ale wieczór mamy dla siebie.
Wyciągnął nogi i odchylił się na krześle. - Jesteś jedyną kobietą, jaką znam, która jest spokojna. Nie wiercisz się. Nie zawijasz sobie włosów wokół palca. Nie oglądasz sobie paznokci ani nie zerkasz do lusterka, żeby sprawdzić, czy szminka ci się nie rozmazuje, na chwałę całego przemysłu kosmetycznego. Milczysz lub mówisz cicho. Jest bardzo przyjemnie usiąść z tobą na tarasie i patrzeć na ocean. Nigdy tu nie siedzę, kiedy jestem sam, ten widok mnie nudzi. Po pięciu minutach zaczynam drżeć, po sześciu cały się trzęsę, a po siedmiu mam drgawki i biegam po całym domu rozpaczliwie szukając jakiejś rozrywki. Nie śmiej się, mówię ci prawdę. Ale teraz czuję idealny spokój. No, ale za bardzo się rozgadałem. Opowiedz mi, co porabiasz w Santa Fe w te dni, które są nie do wytrzymania, kiedy cię tu nie ma. Opowiedz mi swoje sny. Zresztą, co zechcesz. Elizabeth opowiedziała mu trochę o tym, co czuje, ale rok temu, nawet pół roku temu nie powiedziałaby mu nawet tego. I gdy tak razem siedzieli i rozmawiali o sobie, potem o wywiadach, jakie mieli kręcić następnego dnia, pomyślała sobie, że Tony potrafi być bardzo sympatyczny i że było jej z nim dobrze, i że świetnie im się razem pracuje. Dochodziło do tego stopniowo, tak że dopiero dziś sobie to uświadomiła. Pracowała z Tonym od dwóch, może trzech miesięcy. Od kiedy zaczęli filmować wywiady na sezon jesienny. Bo pozwolił jej w większym zakresie uczestniczyć w planowaniu prac i montażu jej wywiadów, tak więc zaczęła przyjeżdżać do Los Angeles co tydzień na jeden lub dwa dni, kręcić więcej wywiadów w studiu niż na planie i coraz więcej czasu spędzała z Tonym. Wspólnie obmyślali innowacje do programu tak, aby jak najwięcej ludzi chciało ich oglądać; pragnęli przyciągnąć reklamodawców i utkwić widzom w pamięci, by czekali na następny odcinek programu tego samego dnia za tydzień. „Dokładnie o tym marzyłam. Tyle tylko, że myślałam, iż będę dzielić tę pracę z kimś innym". Ta myśl kłuła ją jak cierń w najmniej oczekiwanych chwilach przez cały wieczór, następnego dnia w studiu i przez cały tydzień, zanim wróciła do Los Angeles na przyjęcie u Tony'ego. I gdy stanęła w salonie w złotej sukni z długimi rękawami i głębokim dekoltem w kształcie litery V z przodu i z tyłu, spływającej do dołu szerokimi fałdami, zdawało się, że ściągnęła na siebie wszystkie promienie słoneczne; cierń wciąż jednak tkwił w niej. - Moja urocza Elizabeth - zawołał Tony ujmując jej dłonie i odsuwając się lekko, by ją objąć spojrzeniem. Jego wzrok padł na nadgarstek. -Potrzebna ci złota bransoletka. - Potrzebuję jedynie tego, co mówią twoje oczy - powiedziała łagodnie. - Jesteś bardzo przystojnym gospodarzem domu. Czy widziałam wcześniej na tobie ten granatowy blezer? - Nie widziałaś jednej trzeciej moich blezerów od Broniego. Będziemy musieli spędzić razem więcej galowych wieczorów. Spójrz na nas: czy widziałaś kiedyś doskonalszą parę?
Elizabeth spojrzała wraz z nim na odbicie w lustrze, po czym odwróciła wzrok. Tony miał rację: w świetle reflektorów, oświetlających salon jak estradę w teatrze, w strojach wieczorowych stanowili znakomitą parę-miodowozłota piękność i przystojny Tony będący idealnym dopełnieniem harmonijnej sylwetki Elizabeth. - Rewelacyjnie - powiedział Tony patrząc w lustro. Elizabeth wciąż miała odwrócony wzrok. Kiedyś wyglądaliśmy rewelacyjnie z Mattem - wspomniała w myśli. Ale kiedy ostatnio stali razem przed lustrem czy podziwiali swój wygląd? Dom Tony'ego wypełnił gwar; przybyli goście, prawie dwieście osób w ciągu kilkunastu minut. Witali się z Tonym i Elizabeth, wykrzykując gratulacje, zapraszając do siebie i spoglądając na nich znacząco: nigdzie indziej punkty notowań popularności nie stają się tak szybko miernikiem przyjaźni, jak na tym wąskim odcinku Kalifornii, między Malibu a Hollywood. Gwar wzmagał się przyjmując największe natężenie: mała orkiestra w rogu ogromnej sali grała melodie rewiowe; z mikrofonem w ręku śpiewał baryton w smokingu i sopranem piosenkarka w cekinach; piękni mężczyźni i kobiety roznosili szampan i hors-d'oeuvres zarabiając na życie „między występami", marząc skrycie, że zauważą ich producenci, dyrektorzy, gwiazdy lub wpływowi „satelici". Rząd fotografii Elizabeth i Tony'ego, powiększonych do naturalnej wielkości, zajmował całą jedną ścianę. - Sukces - odezwał się do Tony'ego Bo, gdy patrzyli, jak goście bezbłędnie wyszukiwali w tłumie Elizabeth, aby stanąć przy niej i zamienić z nią parę słów. - Kto jak kto, ale oni od razu wyczuwają osobę, która ma szansę go osiągnąć; sława przyciąga ich jak magnes. Elizabeth uśmiechała się - spokojna, opanowana, pełna wdzięku - ale w oczach miała błysk, który, o czym wiedział Tony, zdradzał, że delektuje się każdą chwilą; dla Elizabeth czymś zupełnie nowym było zwracać na siebie uwagę ludzi znanych, bogatych, nigdy nie dość usatysfakcjonowanych, takich, którzy zazwyczaj sami stoją w centrum zainteresowania. Częściowo dzieje się tak dzięki jej urodzie pomyślał Tony. Oczywiście w Los Angeles panowało zagęszczenie urodziwych ludzi, większe niż gdzie indziej w świecie, ale w tłumie zawodowych piękności Elizabeth wyróżniała się nie tylko dlatego, że miała na sobie błyszczącą, złotą toaletę, w której niewiele kobiet wyglądałoby bezpretensjonalnie; również dlatego, że była mniej umalowana niz inne i stała nieruchomo z oczami utkwionymi w rozmówcy, nie strzelając nimi na boki, żeby zobaczyć, kto się na nią spojrzał i komu się jeszcze przyglądają. Rozbawiony tym Tony stwierdził, że Elizabeth zawdzięcza to pochodzemu z Santa Fe. Wciąż miała w sobie naturalne piękno i powściągliwość dziecka pustyni. - Czy to Markham? - spytał go Bo. Tony'emu usta rozciągnęły się w uśmiechu. - Tak, to on. - Popatrzył, jak Paul Markham bierze Elizabeth pod ramię i jak idą na nieduży parkiet obok grającej orkiestry. - Wszystko w porządku,
Bo. Możesz się napić szampana i odprężyć. Nie mamy powodów do zmartwienia. - Tony Rourke się na nas patrzy. - Markham przemówił do Elizabeth, obejmując ją w pasie. Mam nadzieję, że nie jest zazdrosny; kiepsko mi idzie w pojedynkach. Elizabeth roześmiała się i stanęli na parkiecie. - Tony by pierwszy uciekł, gdyby do tego doszło. Ale pojedynku nie będzie, on chce, żebym się dobrze bawiła. Przecież to przyjęcie na moją cześć. - Słusznie. I z tego, co słyszałem, zasłużyła sobie pani na to. Dzięki pani, jego notowania przestały gwałtownie spadać w dół. Elizabeth zmarszczyła brwi. - Już to słyszałam. Ale to przesada. Spadły trochę w dół. To się często zdarza, gdy program jest emitowany od lat. Uśmiechnął się. - Jestem pełen podziwu. Lojalność jest rzadką cechą w branży telewizyjnej. - Był szatynem o niebieskich oczach i lekko szpakowatej brodzie; na palcu miał obrączkę. Patrzył na Elizabeth z zachwytem, ale gdy zaczynał mówić, miało się wrażenie, że zajmuje głos służbowo na zebraniu. – Myślę o pani od pół roku - powiedział, gdy oddalili się od orkiestry. - Czytuję pani rubrykę; oglądam panią w telewizji. Ma pani rzadki talent oddziaływania na ludzi; odnoszę wrażenie, że pani się nimi przejmuje. - Przejmuję się naprawdę. - Jeśli to prawda, to jest pani pierwszym dziennikarzem telewizyjnym, który to odczuwa. Może dlatego ludzie się otwierają przed panią. Czy mogłaby pani, w razie potrzeby, jeździć po kraju, żeby przeprowadzać wywiady? Elizabeth poczuła, że ogarnia ją podniecenie. - Tak, mogłabym - odparła - ale niezbyt często. Córka jeszcze mieszka w domu i nie chcę jej zostawiać samej na dłużej niż dzień lub dwa. - To się da zorganizować - powiedział Markham, gdy skończyła się muzyka i stali nieruchomo pośrodku parkietu. Nie powinno to stanowić problemu. Elizabeth, chcę, by pani podpisała umowę z Markham Features na obsługę agencyjną „Spraw prywatnych". Zrobiła pani na mnie wrażenie. Znakomicie pani pisze i przeprowadza wywiady. No i jest pani niezwykłą kobietą. Nie zauważyłem, żeby pani kiedykolwiek pomniejszyła czyjeś znaczenie, z kogokolwiek żartowała, źle się o kimś wyraziła, aby siebie wywyższyć. Nic pani nie robi „pod publiczkę", nikomu pani nie zachodzi za skórę. I nigdy nie powie pani widzom za dużo; wie pani, w którym miejscu należy przerwać. Poza tym - a nie jest to rzecz błaha - ma pani mnóstwo uroku. Oczekujemy, że od czasu do czasu będzie pani przemawiać publicznie, istnieje wielkie zapotrzebowanie na dobrych mówców, a to pomoże i pani, i nam, jeśli będzie się pani często produkować. Ale najważniejszą sprawą jest pani pisanie. Chcemy naszym członkom zaproponować trzy pani artykuły tygodniowo: czterysta tytułów prasowych od Nowego Jorku do...
- Czterysta? - Mniej więcej. Od Nowego Jorku do Wysp Hawajskich, od Toronto do Bermudów. Nie jest tu odpowiednie miejsce na rozmowy o wynagrodzeniu, ale gwarantuję, że jest wyśmienite. Coś takiego to życzenie każdego publicysty prasowego, ale większość marzy - jeśli popuści wodze fantazji - o pięćdziesięciu, siedemdziesięciu, może nawet stu tytułach. Czterysta - powtórzyła sobie w myślach. Orkiestra zaczęła grać walca, Elizabeth i Markham znów ruszyli do tańca, a ona wciąż powtarzała sobie w myśli tę liczbę. Wirowali po parkiecie mijając grupki rozmawiających ze sobą gości; Tony'ego, który mówił coś do wiotkiej kruczoczarnej piękności, wodząc oczami za Elizabeth i zastanawiając się, co w niej wywołało ten zdumiony wyraz twarzy. - Nie odpowiada mi pani? - spytał Markham. - Jeśli czeka pani na bardziej konkretne... - Nie. To znaczy, oczywiście, że pragnę się dowiedzieć szczegółów, ale nie teraz. - Elizabeth odetchnęła głęboko. Przepraszam. Trochę mi się kręci w głowie. Przypomniał mi pan kogoś, komu się przytrafiła wielka życiowa szansa, taka, o jakiej się ludziom tylko marzy, i gdy z niej skorzystał, całe życie przewróciło mu się do góry nogami. - I pani się boi, że panią spotka to samo. - Może... Tak, chyba się tego boję. - Tak bardzo, że nie potrafi się pani cieszyć z własnego szczęścia? Spojrzała na niego. Miał ciepły uśmiech i oczy, w których widniała głębia i otwartość; Elizabeth tańczyła w takt muzyki i uszczypnęła się w rękę. To wszystko działo się na jawie. Czterysta pism! Chciałabym, powiedzieć to Mattowi! Wypadła z rytmu, o mało co się nie potknęła, po czym uprzytomniła sobie jedno: Jak to „powie Mattowi"? Ostatni raz, kiedy mu powiedziała o sobie - że ma możliwość przeprowadzania wywiadów w telewizji - zainteresowało go jedynie to, o ile wzrośnie jej wartość jako publicystki w prasie Rourkego. Kiedy zresztą ostatni raz dzielili się wiadomościami o swoich triumfach lub porażkach? Dlaczego nie pokonała w sobie chęci dzielenia się z nim? i dlaczego miałaby to w sobie pokonywać. - Pogrążona w myślach - zauważył Markham. - Czy mogę wiedzieć, o czym? Elizabeth znów spotkała jego wzrok ciepły, pełen podziwu. - Jeszcze nie - odparła. - Muszę się z tym oswoić. Czterysta tytułów prasowych. Jedyny sposób, aby publicysta pisujący do . prasy o zasięgu lokalnym mógł się przebić i wypłynąć na szersze wody: dotrzeć do milionów domów w całym kraju. Oczywiście, że dzięki telewizji już to obecnie osiągnęła. Telewizja miała zresztą specyficzny, niezrównany powab. Mimo to bardziej ją podniecało publikowanie drukiem. Druk to coś namacalnego; wycinki prasowe można
wziąć do ręki, powąchać druk, smakować treść, odłożyć na bok, schować. Do artykułu prasowego wraca się jak do książki, można go przeczytać jeszcze raz, przeżyć na nowo. Marzenia się ziściły, znalazła własny skarb, garniec złota po drugiej stronie tęczy; Elizabeth roześmiała się radośnie, perliście, aż ludzie się odwracali w jej kierunku z uśmiechem, bo jej śmiech był zaraźliwy. - Dziękuję, Paul. Oczywiście, że umiem się z tego cieszyć. Marzyłam 0 tym od czasów studenckich. - Cieszę się - powiedział. - Myślałem, że będę musiał panią namawiać. Proszę mi teraz coś powiedzieć o sobie. Ciekaw byłem: Gdzie nauczyła się pani rozmawiać z ludźmi? Gdzie nauczyła się pani słuchać? W naszych czasach prawie nikt nie potrafi słuchać. Przeważnie ludzie są tak zajęci zastanawianiem się nad tym, co powiedzieć, że nie słyszą tego, co się do nich mówi. Jest pani uosobieniem marzeń każdego mężczyzny: piękną kobietą, która potrafi słuchać. - A o czym marzą kobiety? - spytała Elizabeth. - O tym samym, tylko że w drugą stronę. Nie udało mi się jeszcze spotkać kobiety, która by uważała, że mężczyzna słucha jej z należną uwagą i współczuciem. Pani to potrafi i jest pani nieznajomą, dlatego pani uroda nie stanowi zagrożenia. - Jeśli naprawdę w to wierzysz - powiedział Tony podchodząc do nich -to jak mogłeś tak długo zwlekać z propozycją kontraktu z Elizabeth? Markham uśmiechnął się swobodnie. - Musiałem nabrać przekonania, że czytelników będą interesować osoby nikomu nieznane. Wiem, ilu ludzi kupuje książki o Bette Davis, Lee Iacocca, Joan Collins, Jane Fonda, John Belushi; wiem, ilu ludzi włącza telewizor po to, żeby popatrzeć na osoby otoczone nimbem sławy, nieprzyzwoicie bogate, albo na prominentów, kryminalistów... lub wszystko na raz. Powinieneś o tym wiedzieć, Tony; gościsz ich w swoim programie. - Z tego jestem znany - odparł Tony. - I po cóż miałbym się zmieniać? Mam. od tego Elizabeth, żeby wnikała w tajniki serc tych wszystkich: kelnerów, mojego ogrodnika, człowieka, który prasuje spodnie, i wszystkich tych, których nie odróżniam i nie rozpoznaję, bo dla mnie wyglądają identycznie. Elizabeth obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem. - Czy naprawdę? - Naprawdę i nic na to nie poradzę. Wychowano mnie tak, ażebym dzielił ludzi na tych, których warto jest znać, i resztę: szarą masę, Jeśli wszyscy mnie znają, jestem zadowolony. Czy siądziemy do stołu? Poznaję po skinieniu głową szefa ekipy kelnerów, że powinienem już prosić do stołu. Z przodu ogromnej sali, z widokiem na taras i rozgwieżdżone niebo ustawiono w dwóch rzędach dwadzieścia okrągłych stołów nakrytych niebieskimi obrusami, zastawione kryształowymi kieliszkami i porcelaną. Przy środkowym stole po prawej ręce Elizabeth siedział Tony, a Paul Markham
po lewej. Do towarzystwa wybrano im siedem innych osób, choć w oczach Elizabeth każdy obecny na bankiecie był równie sławny. Rozpoznawała twarze aktorów i aktorek, śpiewaków i muzyków. Przyjęcie miało na celu wprowadzenie Elizabeth Lovell do ich grona: ludzi sławnych, których się rozpoznaje i którym się zazdrości. A zaledwie trzy lata temu - pomyślała bezwiednie - skakali z Mattem z radości, że dostali od czytelników trzynaście listów w odzewie na artykuł, którego bohaterem był Edward Ortego, opublikowany w Chief "toinie w Santa Fe, tygodniku o nakładzie dziesięciu tysięcy egzemplarzy. Tony podał Elizabeth skróconą charakterystykę każdej osoby siedzącej z nimi przy stole: dwóch głównych bohaterów serialu detektywistycznego, rudowłosa piękność, która grała pierwszą żonę czarnego charakteru w serialu 0 bogatej rodzinie stoczniowców, prezenter wiadomości wieczornych, autor scenariusza erotycznej opery mydlanej, aktorka kandydująca do rannego talk show - i Polly Perritt - zakończył Tony wiedząc, że Polly słucha - która nas terroryzuje plotkami, jakie zamieszcza w swojej rozpowszechnianej przez agencje prasowe kronice towarzyskiej. Traktuj ją miło i dyplomatycznie i stale miej się na baczności. - Och, ależ ze mnie potwór - westchnęła Polly ćwiartując na talerzu przepiórkę. - Proszę mu nie wierzyć, Elizabeth; mam czułe serce i płaczę na filmach. Zmiażdżyła zębami drobną kostkę. - Jestem wierną czytelniczką „Spraw prywatnych" i czułabym się uprzywilejowana, gdyby mogła mi pani poświęcić dziś pięć minut na krótki wywiad do jutrzejszej kroniki. - Świetny pomysł - gładko skomentował Tony. - Czy mogę się przyłączyć? Polly puściła do niego oko. - Znasz mnie, mój drogi, jak własną kieszeń. Zaprzyjaźnimy się z Elizabeth bez niczyjej pomocy. - Zmiana ról - powiedział detektyw z serialu. - Robił ktoś kiedyś z panią wywiad, Elizabeth? - Nie profesjonalista - odparła. - Czekam na to z niecierpliwością. Przy kawie? - spytała Polly. - Możemy usiąść w bibliotece. - Wspaniale - mruknęła Polly i zajęła się na powrót przepiórką nasłuchując, co inni mówią o filmach telewizyjnych i fabularnych, aby uchwycić drobne fragmenty informacji, z których składała misternie w całość relacje o życiu, miłości i procesach sądowych w Hollywood. Elizabeth obserwowała ją, jak kończy jeść przepiórkę, wypija kilka kieliszków wina i rzuca się natychmiast na postawioną przed nią sałatkę z rzeżuchy i wodorostów. Polly nie brała udziału w rozmowie; zdawało się, że interesuje ją wyłącznie jedzenie i wino, ale gdy tylko coś zwróciło jej uwagę, nieruchomiała, głowę przechylała na bok, zamieniając się cała w słuch. - Jej nie chodzi o dobre wiadomości - pomyślała Elizabeth - chyba że są sensacyjne. - W jej pamięci odezwał się echem głos Tony'ego: traktuj ją dyplomatycznie i stale miej się na baczności.
- Tony to skarb - powiedziała Polly po skończeniu sałatki, gdy obie odchodziły do stołu. Za nimi do biblioteki poszedł kelner zanosząc deser i kawę. - No, no, toż to prawdziwy smakołyk. Sernik z amaretto! Mój ulubiony. Dźgnęła go widelcem. Elizabeth drobnymi łykami piła parującą kawę. - Czego chce się pani o mnie dowiedzieć? - Och, oczywiście wszystkiego - Polly palcami zbierała okruszki z talerza. Jak się pani czuje będąc sławną i mając na skinienie ręki jednego z najbardziej wziętych kawalerów na odcinku od Missisipi do Pacyfiku? Czyli tego co zwykle. - Upiła łyk kawy obrzucając Elizabeth wzrokiem znad brzegu filiżanki. - Prawdę mówiąc wiem o pani co nieco. Ale niedokładnie to, czego szukam. A więc chcę wiedzieć, jak to się dzieje, że jest pani taka tolerancyjna? - Pod jakim względem: w polityce? religii? lekturze dla nastolatków? - Wobec mężów dupczących w Houston, to miałam na myśli. - Ostro powiedziane. - Odezwała się spokojnym głosem Elizabeth. -Proszę to bliżej wyjaśnić. - To był tekst na podpuchę - powiedziała Polly. Ostre słowa działają przez zaskoczenie. Jako koleżanka po fachu wie pani, o co chodzi; cudownie jest komuś nadepnąć na odcisk, a on wypruwa z siebie flaki. Jak inaczej wyciągałybyśmy z ludzi autentyczne zwierzenia? Ciekawa byłam, czy się pani na to nabierze, ale oczywiście ma pani za dużą klasę. Mimo to pani Matt, skarbeńko, używa sobie życia i zdaje się, że to coś poważniejszego niż hasanie w sianie; wszyscy o tym wiedzą, i ja chcę wiedzieć: co pani na to? Możemy pogadać sobie o tym, pracujemy w tej samej branży, rozumiemy się, obie lubimy ludziom zaglądać do wnętrza. Bardziej szczerze nie umiałabym tego przedstawić. Ja, jak pani wie, nie zadaję nie trafionych ciosów. - Zdaje się, że najwięcej pani ciosów trafia grubo poniżej pasa - głos Elizabeth ciął jak bicz. Imię Matta padające z tych ust utytłanych okruchami przyprawiło ją o mdłości; porównanie jej „Spraw prywatnych" z niewybrednymi plotkami tej wścibskiej kobiety, która w towarzystwie gryzie kości, tak ją rozwścieczyło, że nie chciała się w swojej odpowiedzi hamować. Oczy Polly zwęziły się. - No, no, ależ to jesteśmy dzielne. Po tym jak kochaś zwrócił uwagę, by mnie traktować miło i dyplomatycznie. - Dyplomacja ma sens, gdy wszyscy uznają te same zasady - odpowiedziała Elizabeth. - Czekam, aż mi pani wytłumaczy te insynuacje. - To nie insynuacje, mój skarbie. To stwierdzenie faktów. - Polly wypiła kawę, krótkowzrocznymi oczami rozejrzała się za okruszkami na talerzu; cisza się dłużyła. W Houston mówią, że najgorętsza para w mieście to gwiazda branży wydawniczej i dama z salonem gier. Ona jest osobą z towarzystwa, on - jak rzekłam, jest gwiazdą i on ją ma. Ona jest jego. - Gdy Elizabeth nie odzywała się, Polly powiedziała. - Teraz kolej na panią. - Kolej na co?
- Kolej mówić o sobie, skarbie. To jest wywiad. Wie pani, co to jest? - Pytania i odpowiedzi. Nie usłyszałam jeszcze pytania. - No dobrze; więc zapytam. Czy pani mężulek to największy szczęściarz na odcinku między Missisipi a Pacyfikiem, ponieważ ma sławną żonę, pilnującą domowego ogniska, podczas gdy on wskakuje do łóżka kochanicy, znanej z rozbijania małżeństw, która zwie się Nicole Renard? - Nicole? - Elizabeth przełknęła kulę, jaka jej urosła w krtani, i przybrała obojętny i z lekka rozbawiony wyraz twarzy. - To dawna znajoma naszej rodziny. Jeździmy razem na narty do Aspen. Jest bardzo piękna, prawda, Polly? Czy pani jej może jeszcze nie poznała? Udało się jej ją zmylić. Polly przechyliła kieliszek do wina, który się okazał pusty. - Aspen - rzekła patrząc w bok. - A tak, oczywiście, że mój mąż jest zadowolony z tego, że ma sławną żonę; od początku mnie zachęcał do pisania. Przez parę lat wspólnie wydawaliśmy tygodnik, o czym na pewno pani wie, a kiedy nasza córka za rok pójdzie na studia do college'u, będziemy znów wspólnie pracować i kupimy gdzieś dom. Nicole na pewno będzie naszym częstym gościem. Wraz ze swoim towarzystwem. Jest ono dość liczne, ale oczywiście pani wie to wszystko, prawda? Bo uważnie pani zbiera informacje i niczego pani nie insynuuje, i nigdy pani nie robi podpuchy, chyba, żeby podziałać przez zaskoczenie. Uważam, że zaskakuje pani nieustająco. Czy chce pani jeszcze czegoś ode mnie? Bo jeśli nie, to dołączę do gospodarza domu, a mojego dobrego przyjaciela, który zrobił dziś jeden jedyny błąd, mianowicie posadził panią z nami przy jednym stole. Szybkim krokiem wyszła z biblioteki, jej złota suknia z szelestem otarła się o framugę drzwi. To wierutne kłamstwo. Matt by nie... na pewno wcześniej by się ze mną rozmówił. Tony stał u jej krzesła i na nią czekał. Uśmiech mu zszedł z twarzy, gdy się zbliżyła. - Coś się stało? - spytał. - Elizabeth? Nic złego się nie stało między tobą a Polly? - Powiedziała, że pracujemy obie w tej samej branży i się rozumiemy -odparła Elizabeth. - Czy szczerze? - Elizabeth nie odpowiedziała. - Cóż, nie ma co tu dyskutować o tych sprawach. Objął ją i poprowadził na parkiet. Muzycy grali wolną, przesłodzoną wersję „Summertime" i Elizabeth oparła policzek o ramię Tony'ego, zamknęła oczy i poddała się rytmowi tańca myśląc o Matcie. Jak mogłeś dać ludziom podstawy do plotek? Jeśli musiałeś mieć kobietę, to musiałeś wybrać taką, która czyni wokół siebie szum? Czy nie wiedziałeś, że afiszując się z nią, zranisz mnie? Czy to cię nie obchodzi?
Kaszmirowy blezer Tony'ego miękko muskał jej policzek, przez zamknięte powieki widziała jaskrawe światła; dźwięki muzyki ją koiły, a sopran gruchał „Cicho, maleńka, tylko nie płacz". I nie narzekaj - pomyślała Elizabeth przypominając sobie, co mówiła Isabel, gdy sprawy nie układały się po jej myśli. - Działaj. I już wiedziała, że jedzie do Houston. Tony zaproponował jej, żeby skorzystała z odrzutowęa należącego do telewizji i zaoferował jej też swoje towarzystwo. Zgodziła się na samolot. - Muszę jechać tam sama, Tony; nie mogę się tym z tobą dzielić. Zresztą z nikim. - Powiedz mi tylko, czy - bo wyszła, zanim zdążyłem z nią pogadać -czy rozzłościłaś czymś Polly? - Polly rozzłościła mnie. Ja się zrewanżowałam. Tony, proszę, nie wypytuj mnie o nią. - Ty nie rozumiesz, jaką ona ma władzę, Elizabeth; próbuję ci wyjaśnić... - Powiesz mi, jak wrócę. Proszę, Tony, wydałeś wczoraj wspaniały bankiet. Zrobiłeś dla mnie bardzo dużo zapraszając Paula i bardzo ci jestem wdzięczna; proszę, nie psuj tego wrażenia i nie wypytuj mnie o tę kobietę. - O, Boże; tę kobietę. Czy teraz ona też się tak wyraża o tobie? - Nie mam pojęcia. - Cmoknęła go w policzek w sposób, na jaki z rezygnacją przystał uświadomiwszy sobie, że z Elizabeth wszystko zajmie mu więcej czasu niż planował; i pojechała. Najpierw postój na noc w Santa Fe. Zazwyczaj w trakcie krótkiego lotu akurat starczało jej czasu, by się przestawić z szybkiego tempa życia w Los Angeles do powolnego rytmu rodzinnych stron. Cały samolot miała do własnej dyspozycji: dwie sofy i cztery fotele stojące wokół owalnego stołu na co najmniej dziesięć osób; w kuchni zapasy: pieczony bażant, kawior, krewetki, francuskie krakersy, pasztety, mocne trunki i wina; znajdował się tam również telefon i telewizor; podłoga wyłożona była wykładziną, której deseń tworzyły nazwy najlepszych programów telewizyjnych. Napis .Anthony" widniał z przodu jednej z sof i Elizabeth przyglądała mu się bezmyślnie. Lecąc do Santa Fe przypomniała sobie, jak Saul i Holly komentowali ekspresowe wizyty Matta w domu. Nowoczesne małżeństwo - pomyślała z żalem - jedno i drugie lata do Santa Fe osobnym służbowym samolotem. Lydia czekała na nią; obok stało auto; uścisnęły się. - Luksus - powiedziała patrząc na samolot. - I jaka wygoda przylecieć tu, a nie do Albuquerque. Wyglądasz mizernie. - Naprawdę? - Elizabeth objęła matkę w pasie, gdy szły do samochodu. -Może tylko ci się tak wydaje, bo miałam zdenerwowany głos przez telefon. - Jakie to kłopotliwe, gdy własne dzieci widzą cię na wylot - odezwała się Lydia przyglądając się obłokowi płynącemu po lazurowym niebie. -Człowiek nie bardzo wie, jak reagować.
- Człowiek może powiedzieć po prostu, co czuje - odparła Elizabeth. -Chcesz, żebym prowadziła? - Jeśli zechcesz, moja droga. Mam kłopoty, jak mi słońce świeci w oczy. Co on zrobił? Znalazł sobie kogoś? - Tak. - Mogłaś się tego spodziewać. - Spodziewałam się. Ale nie sądziłam, że to będzie coś poważnego. - Niemożliwe. On jest żonaty. Kocha ciebie. To tylko dla rozrywki, Elizabeth. Cóż by mogło być innego? - Właśnie chcę się tego dowiedzieć. - Jechała szybko i prosto Airport Road, skręciła na północ w St. Francis i pomyślała o Holly, mijając jej szkołę. - Nie mówiłaś nic Holly? - Oczywiście, że nie. To'twoja sprawa, żeby z własną córką rozmawiać o jej ojcu. - Powiem jej tylko tyle, że tam jadę. Tylko to wiem na pewno. - Jeśli nie masz całkowitej pewności - powiedziała Lydia - to czemu nie udawać, że on w ogóle nikogo nie ma - że to tylko jakaś przygodna znajomość - po czym pogodzić się ze sobą i zacząć od nowa? Elizabeth oderwała wzrok od jezdni i popatrzyła na matkę długo i pytająco. - Mówisz serio? - Moja droga, więcej małżeństw ratuje się dzięki udawaniu, że nic się nie stało, niż przez konfrontację. Wierzysz w kompromisy, prawda? Ja po prostu ładniej to nazywam. - Nie lubię ładnych nazw. Chcę szczerości. - Lydia westchnęła. - Jesteś marzycielką, Elizabeth. Zawsze nią byłaś. Elizabeth prowadziła dalej bez słów, aż zahamowała przed drzwiami księgarni i galerii sztuki Evansów. - Ty też byłaś marzycielką - powiedziała do matki. - Dlatego masz tę firmę. - Ale mój mąż siedzi cały czas w warsztacie i robi fotele bujane; z każdym nowym modelem rosną mu ambicje, a ja przestałam mu już wypominać, ze firmę mieliśmy prowadzić razem. Wejdźmy do środka, napijemy się herbaty; Heather pilnuje sklepu i chce się z tobą zobaczyć. Elizabeth - moja droga - odwróciła się na przednim siedzeniu i położyła ręce na ramionach córki. - Jestem z ciebie bardzo dumna. Prawie ci zazdroszczę, kiedy sobie pomyślę, że sama będąc w twoim wieku zmarnowałam tyle szans, ale za chwilę myślę, że tak naprawdę wszystko jest w porządku; moja córka zaszła w życiu prędzej i dalej niż ja; i tak być powinno, że jedno pokolenie prześciga drugie. Ale w małżeństwie, moja droga, cię prześcignęłam; mam wciąż męża. - Ja też - odparła Elizabeth. - Czy to rywalizacja, mamo? - Nie, nie. Boże, nie. - Lydia otworzyła drzwi od samochodu i wysiadła. - Chciałam cię tylko uraczyć mądrością podeszłego wieku.
Elizabeth roześmiała się i wciąż się śmiała, gdy wchodziły do księgarni. - Co za radosny widok - powiedziała Heather podchodząc, żeby ją pocałować. - Myślałyśmy, że jesteś zdenerwowana. Lecisz do Houston prywatnym samolotem z postojem na noc w Santa Fe... Elizabeth usiadła przy stole i patrzyła, jak Heather nalewa dla nich herbatę, podczas gdy Lydia obsługiwała jakiegoś klienta. - Porozmawiaj ze mną o sobie. - Dlaczego? - Bo moja matka właśnie mi poradziła, żeby udawać, że między Mattem a mną nic się nie zmieniło. Heather zmarszczyła brwi nad filiżanką. - Dlaczego? - Żeby uratować moje małżeństwo. - O, cóż, no może. Ale wydawało mi się, że nie o takie małżeństwo ci chodzi. Czy była mowa o drugiej kobiecie? Zastanawiałyśmy się, czy sobie kogoś nie znalazł. Znalazł? - Tak słyszałam. - I jedziesz do Houston, żeby poznać prawdę? - Jadę do Houston, żeby się dowiedzieć, co nas jeszcze łączy. Czy tak bardzo się zmienił, że ma poważny romans, nie tylko przygodę, czym się łudziłam... - A ty miałaś przygodę? - Nie, ale to nie ma z tym nic wspólnego. Myślałam, że poczekam, zobaczę... Zdecydowałam się czekać, i już. Ale w zeszłym miesiącu uświadomiłam sobie, jaką głupotą było sądzić, że Matt będzie tygodniami... miesiącami bez kobiety; zawsze był aktywny seksualnie i nigdy mu tego nie brakowało; zwłaszcza przez te dwa ostatnie lata mieliśmy tak wspaniały... - Słowa uwięzły jej w gardle. - Cholera. Nie jest tak łatwo o tym mówić, jak myślałam. - Albo machnąć na to ręką: „Jasne, że mój mąż ma od czasu do czasu jakiś skok w bok... ale co mi do tego?" Czy naprawdę nie pomyślałaś, że to ci sprawi taki ból? Nie musisz tego ukrywać, jakby to było coś wstydliwego czy staroświeckiego. W środku może boleć i to nic złego. Zapanowała cisza. - Heather - odezwała się Elizabeth - nigdy mi dotąd nie matkowałaś. Heather uśmiechnęła się od ucha do ucha. - Może dorośleję. Oprócz własnej osoby i własnych problemów zwracam uwagę na innych i ich sprawy. Saul powiedziałby, że to znaczy, że dojrzałam do zamążpójścia. - Czyżby miał rację? - Może - oj, nie zaczynaj znowu. Mówimy teraz o tobie. Co będzie, jak stwierdzisz, że z Mattem już nic was nie łączy? - Nie wiem. Jeszcze o tym nie myślałam. - Nie sądzę, że tak się stanie. Nie zgodził się sprzedać Saulowi Chief-taina, wiesz, był absolutnie zdecydowany na „nie". Nam się wydaje, że on
chce być w jakiś sposób związany z Santa Fe. Boi się wypuścić z rąk, to co jego własne. Na twarzy Elizabeth powoli pojawił się uśmiech. - Nie pomyślałam o tym. Możesz mieć słuszność. Jeśli chce mieć coś w zanadrzu na wszelki wypadek... gdyby przestał pracować u Rourkego... Ale jak Chieftain mógłby mu to zastąpić? Heather zmarszczyła czoło. - Chyba nie powinnam była nic takiego mówić... - Skądże, wszystko jest w porządku. To myśl, która może być słuszna. Może on nam w ten sposób mówi, że jeszcze tak naprawdę nie podjął decyzji. - Elizabeth, ja bym tak pochopnie nie... - Nie wyciągam jeszcze wniosków. Zastanawiam się na głos. Dziękuję ci, Heather, jesteś fantastyczna; poddałaś mi zupełnie nową myśl. Dzięki za herbatę. - Wstała i włożyła na siebie żakiet od kostiumu. - Chcę być w domu, gdy przyjdzie Holly. Chcę jej wytłumaczyć, dlaczego nie zabieram jej do Houston, i chcę z nią spędzić wieczór. Dziękuję raz jeszcze. Porozmawiamy, jak wrócę. Pomachała matce, która była na zapleczu, i jeszcze raz pomachała Heather, która siedziała nieruchomo, niezadowolona z siebie, ponieważ nie powinna była wypowiadać się w tej sprawie, dopóki - jak lubił mówić Saul -nie miałaby faktów na poparcie swojej tezy. Matt był w swoim gabinecie, gdy Elizabeth przyjechała go odwiedzić. Dzień wcześniej zadzwoniła i zostawiła u sekretarki wiadomość. - Ależ nie, proszę mu nie przeszkadzać - powiedziała, gdy sekretarka chciała ją z nim połączyć. - Proszę mu tylko powiedzieć, że przyjeżdżam. Nie, nie wiem dokładnie o której. W godzinach rannych. Tak więc Matt był uprzedzony, ale niezupełnie przygotowany i gdy wszedł do sali recepcyjnej, żeby przywitać Elizabeth, ujmując jej dłoń i całując ją lekko w usta, jego uśmiech zdradzał niepewność. - Dobrze wyglądasz - zauważył oficjalnie. To dlatego, że on nie lubi niepewności - pomyślała Elizabeth - on lubi wiedzieć, na czym stoi. Poza tym słucha nas recepcjonistka; dyskretna, ale w stanie najwyższej gotowości, jak Polly Perritt. - Ty również - odparła, gdy wchodzili do jego gabinetu. - Holly mi powiedziała, że włosy ci siwieją; chyba przesadzała. Parsknął śmiechem. - Doliczyła się trzech siwych włosów. Wyrwałem je. - Żeby jej sprawić przyjemność, czy sobie? - Chyba przez własną próżność. Jesteś gotowa zjeść lunch? Mam już do końca dnia wolne. - Nie jestem głodna, czy moglibyśmy najpierw pojechać do ciebie? - Jeśli sobie tego życzysz. Zarezerwowałem...
- Później. Jeśli nie masz nic przeciwko temu. Matt polecił sekretarce przełożenie na późniejszą godzinę rezerwacji stolika w Remington i nie odzywając się do siebie zjechali windą do obszernego holu. Na ogromnej przestrzeni tłoczyli się pracownicy, którzy mieli przerwę na lunch. Gwar ich rozmów i stukot pośpiesznych kroków budził echo wśród masywnych marmurowych kolumn, gdy Matt i Elizabeth milcząco przemierzali pomieszczenie idąc w kierunku parkingu. Elizabeth nie odezwała się, nawet gdy się zbliżyli do samochodu Matta. Peter i Holly powiedzieli jej o białym mercedesie; uparcie powstrzymywała się od komentarza na ten temat, choć oboje mieli z Mattem świadomość, że ostro kontrastował z innymi samochodami, jakie dotąd posiadali. - Nigdy cię nie obwiozłem po Houston tak jak to obiecywałem -powiedział Matt wyjeżdżając z parkingu i włączając się w ruch uliczny na Westheimer. - Wiem. - Elizabeth obejrzała się do tyłu, żeby popatrzeć na imponującą białą zabudowę pasażu Galleria. Wszystko w Houston zdawało się gigantyczne; miasto i stan; Elizabeth postawiła sobie pytanie, czy ktoś, kto tu raz przyjedzie i kogo to zauroczy, znajdzie kiedykolwiek potem zadowolenie z życia na mniejszej przestrzeni. Odwróciła się. - Obwieziesz mnie może innym razem. - Jak się miewa Holly? - spytał Matt po chwili. - Dobrze. Ma nowego nauczyciela głosu, kogoś z Nowego Jorku... - Tak, mówiła mi przez telefon. - A czy powiedziała ci o Juilliard? - Nie. Postanowiła, że tam chce studiować? Zaczynałaby od najlepszej uczelni. - Jej nauczyciel głosu uważa, że przyjmą ją bez najmniejszych zastrzeżeń. - Nowy Jork. Daleko od domu.- Tak. Znowu pogrążyli się we własnych myślach, aż do momentu, gdy Matt przejechał przez bramę z kutego żelaza i zatrzymał się przy oszklonej bramie, gdzie czekał odźwierny. - Niech auto tu zostanie, Johnnie - powiedział. - Nie warto chować do garażu, bo wkrótce wyjedziemy. Oczami Elizabeth ujrzał ogromny hol tak, jak sam go widział za pierwszym razem: żyrandole, panele z orzecha i wschodnie dywany sprawiały wrażenie, jakby to był raczej hotel niż dom mieszkalny. Ale nie zrobiła żadnej uwagi ani na ten temat, ani na temat windy, całej w lustrach, którą wjechali na trzydzieste piętro. Matt pierwszy przerwał ciszę otwierając zamek u drzwi do swojego apartamentu. - Oczywiście jest większy niż mi potrzeba, ale jest wygodny... - ...i potrzebne ci miejsce na przyjęcia. Holly i Peter mówili mi. -Elizabeth weszła przez hol do salonu i znowu zrobił na niej wrażenie
rozmach, z jakim urządzono wnętrze: gigantyczne meble, ogromne współczesne płótna, kontrasty kolorystyczne, niezwykła kompozycja bazi, gałęzi i kłosów żyta w starym wazonie z Black Mesa stojącym na podłodze przy oknie, które zajmowało dwie ściany. Odczuła podziw, choć z oporami. Było to ostentacyjne, nie w stylu, jakiego by się spodziewała po Matcie, ale wyrafinowane i z interesującymi pomysłami. - Chcesz zobaczyć resztę? - spytał Matt. - Oczywiście - odparła i Matt szybko oprowadził ją po apartamencie: dwie sypialnie, gabinet, kuchnia - niezbyt widać używana, ale w pełni wyposażona, gdyby komuś się nagle zachciało gotować. Gdy wrócili do salonu, Matt otworzył drzwi na balkon. - Nie robiłbym tego latem - powiedział - ale teraz jest przyjemnie. -Wyszli na zewnątrz i ogarnęło ich późne październikowe, ciepłe powietrze; zasłaniając oczy przed słońcem popatrzyli w dół na położone na równinie, gęsto zaludnione miasto, na oddalony kompleks budynków, nad którymi górował Transco Building. - Napijesz się czegoś? - spytał. - Proszę sherry. Usiedli na balkonie, w pewnej odległości od siebie, na krzesłach wyściełanych poduszkami. - Wyglądasz wspaniale - powiedział. - Podoba mi się ten kostium. - Dziękuję. - Kupiłaś go w Santa Fe? - Nie. - W Los Angeles? - W Beverly Hills. - Gdzie na Beverly Hills? - Rodeo Collecion Ungaro. Podniósł brwi. - Daleko od Plaża. Dobrze ci; zasługujesz na to, co najlepsze. „Sprawy prywatne" są rewelacyjne, Elizabeth; oczywiście, że zawsze były świetne, ale ty piszesz coraz lepiej i lepiej. W telewizji też wypadasz doskonale, ale ja mam słabość do prasy. W naszych pismach nic nie wywołuje u czytelników takiego odzewu jak twoja rubryka. Uśmiechnęła się chłodno; tego typu komplementy słyszała od obcych sobie ludzi. - I gratuluję przyjęcia do Markham Features - powiedział. - To prawdziwy triumf. Elizabeth zrobiła duże oczy. - To się stało zaledwie przedwczoraj wieczorem. Uśmiechnął się. - Paul Markham zadzwonił do mnie w ubiegłym tygodniu, żeby się dowiedzieć, jaki jest twój status u nas od strony prawnej. Powiedziałem mu,
że zmodyfikujemy umowę między tobą a Rourke Enterprises tak, żeby nie było konfliktu interesów. - Nic mi nie powiedziałeś. - On twierdził, że jeszcze nie podjął decyzji. Myślę, że ją podjął, ale prosił mnie, żebym ci nic nie mówił, aż sam się z tobą spotka w Los Angeles. Tak się cieszę; to spełnienie twoich marzeń, prawda? Przyjrzała mu się badawczo. - Czy Nicole jest spełnieniem twoich marzeń? W ciszy, która zapanowała, słychać było tylko szum ruchu ulicznego z Post Oak Boulevard. - Nicole to przyjaciel - wreszcie się odezwał. -1 ktoś do towarzystwa. - Do nieustannego towarzystwa. Przyjaciółka. Według ludzi z Houston, twoja. - Kto, do licha, tak twierdzi? - Czy to ważne? - Nie. Ona nie jest moja. Nicole nie jest typem kobiety, która by należała do jakiegokolwiek mężczyzny. - Wstał. Jeszcze sherry? - Nie, dziękuję. - Pójdziemy więc na lunch. - Nie moglibyśmy zjeść tutaj? Nie musi to być przecież coś wymyślnego. Cokolwiek masz w lodówce. Zawahał się. - Wybrałem restaurację, która, sądziłem, ci się spodoba. - Wolałabym porozmawiać gdzieś, gdzie jest spokój. Proszę, Matt. -Wstała. - Niech sprawdzę, czy da się coś sklecić z tego, co masz. - Nie. Ja się tym zajmę. Ty się odpręż; jesteś gościem. W gabinecie są magazyny, jeśli chcesz je przejrzeć. Nie chcę przeglądać magazynów. Chcę wiedzieć, dlaczego nie pozwolisz mi przygotować dla siebie posiłku - powiedziała do siebie. Ale nie zapytała go o to; natomiast gdy był w kuchni, bezwstydnie rozejrzała się, tym razem uważniej, po apartamencie. Wszędzie leżały książki; czytał tyle, co zawsze. Barek był zaopatrzony w scotcha, sherry, wódki Stoliczną i Absolut, z tuzin różnych koniaków. W mosiężnym stojaku na prasę znajdowały się gazety z Nowego Jorku, Londynu, Paryża, Rzymu i Jerozolimy; na szafce stał ogromny odbiornik telewizyjny, magnetowid i odtwarzacz płyt kompaktowych ze zbiorem koncertów i kwartetów liczącym prawie tyle utworó w, ile wspólnie zebrali przez lata. Jest tu od pięciu miesięcy, a ma prawie tyle samo rzeczy co nasz wspólny dorobek po dziewiętnastu latach, pomyślała. Drzwi od szafy w dużej sypialni były lekko nie domknięte, tak więc nie czuła się winna uchylając je nieco szerzej. Na pręcie, na którym wisiały męskie ubrania, których nigdy na oczy nie widziała, znajdował się damski szlafrok z czarnego kaszmiru, z literą R wyszytą białym jedwabiem na mankiecie. - Mój rozmiar - pomyślała Elizabeth - co za zbieg okoliczności. - Cichutko przymknęła drzwi szafy i przeszła do gabinetu Matta.
W głębi na jego biurku, za stertą komputerowych wydruków sprawozdań, ręcznie pisanych notatek służbowych, różnych karteczek i wycinków z gazet stała mała, oprawiona w srebrną ramkę fotografia Nicole, która wyglądała dokładnie tak, jak ją Elizabeth pamiętała z Aspen i z przyjęcia u Rourkego. Usta w półuśmiechu, ciemnobursztynowe oczy, suknia z czarnej koronki uszytej warstwami i długi sznur pereł. Na piersi srebrnym tuszem napisała dedykację: „Mattowi - mistrzowi ping-ponga i innych gier". Podnosząc wzrok Elizabeth zobaczyła swoje odbicie naturalnej wielkości w lustrze w przyległej łazience. Odłożyła fotografię z powrotem dokładnie na to samo miejsce i wolno podeszła do lustra. Była smukła, dobrze ubrana, piękna. Wszyscy jej to mówili. Ale mam czterdzieści trzy lata. Nicole jest dziesięć lat młodsza, nie ma dzieci w college'u, stale przypominających jej o upływie czasu; nie ma w ogóle dzieci. Jest wiecznie młoda. - Czy znalazłaś wszystko, co ci było potrzebne? - spytał Matt i jego odbicie nagle się pojawiło w lustrze obok Elizabeth. Spotkali się wzrokiem. Czy Nicole sprawia, że czujesz się wiecznie młodo? - zadała sobie pytanie. - Czy coś ci podać? - spytał. Miłość, serdeczność, wspólnota, małżeństwo, dom... - Nic, dziękuję. Ale chciałabym ci pomóc w kuchni. - Wszystko już zrobione. Możesz mi pomóc przenieść jedzenie na balkon, jeśli chcesz, żebyśmy tam siedli. - Dobrze. Ależ ty jesteś sprawny. - Powiedziałaś, że może być coś prostego. Trzymam cię za słowo. - A ja ciebie - odezwała się Elizabeth niosąc tacę na balkon. - Powiedziałeś, że sam szybciej zajdziesz tam, gdzie chcesz. - Jestem sam. I idę do przodu tak szybko, jak chcę. Czy przyjechałaś do Houston zgrywać się na zdradzoną żonę? - Wreszcie mnie spytałeś, po co przyjechałam do Houston. - Byłem pewien, że sama mi powiesz. Usiedli przy stole zastawionym talerzami, srebrem i szkłem; stanęła butelka sauvignon blanc, taca z serami, winogrona, nektarynki w plasterkach i angielskie biskwity. - A serwetki? - przypomniała Elizabeth. - Przyniosę. Zawsze zapominam o serwetkach, prawda? - Tak. - Na krótko przymknęła powieki. - Zawsze. Wyszedł i za chwilę wrócił. - Czy czegoś jeszcze zapomniałem? - Nie. Bardzo sympatycznie to wygląda. Dziękuję. - To ja ci powinienem podziękować. Nauczyłaś mnie poruszać się po kuchni. Pamiętam, że nie umiałem pokroić nektarynki tak, żeby jej nie rozgnieść. - Naprawdę to pamiętasz? - Czemu miałbym nie pamiętać?
- Nie odnoszę wrażenia, żebyś się specjalnie przejmował przeszłością. - Chodzi ci o moje mieszkanie. - Wzruszył ramionami. - Nie jest to akurat coś, co ja bym sobie wybrał, ale się przyzwyczaiłem. Czy przyjechałaś do Houston z powodu Nicole? - Oczywiście, że tak. Chyba cię to nie dziwi. - Nie dziwi? Nie przyjechałaś, kiedy cię prosiłem, byś się tu sprowadziła, nie przyjechałaś tu w odwiedziny z Peterem i Holly; czemu miałabyś przyjeżdżać, gdy się dowiadujesz, że mam przyjaciółkę? Chyba nie myślałaś, że będę jeździł do pracy w Rourke Enterprises z klasztoru? - Nie. Myślałam, że będziesz sypiał z kim popadnie. - Co? Kiedy to widziałaś, żebym ja sypiał „z kim popadnie"? - Nigdy. Dlatego wydawało mi się, że będziesz to robić teraz. - Pochyliła się kładąc łokcie na stole i głowę oparła na splecionych dłoniach. -Czy nie robisz teraz wielu rzeczy, których nigdy dotąd nie robiłeś? Matt, poznaliśmy się na pierwszym roku college'u; w ostatniej klasie szkoły średniej chodziłeś rzadko na randki, po czym poznałeś mnie. Nigdy nie spałeś z nikim oprócz mnie, nigdy nie mieszkałeś sam, nigdy sam nie ruszałeś na podbój wielkiego świata, bo zawsze miałeś albo ojca, albo żonę na wspólniczkę. Teraz to masz. Wreszcie przeżywasz okres dojrzewania, którego nie miałeś jako małolat. - Małolat. - Może to nie najlepsze słowo... - Jakaś ty inteligentna, że to dostrzegasz. - Jakiś ty inteligentny, że czepiasz się jednego słowa, które ci nie poszło w smak, a nie spojrzysz prawdzie w oczy, skoro ci ją mówię. - Wiem, co mi mówisz. Nie podoba ci się to co robię, więc nadajesz temu nazwę, która daje ci poczucie wyższości. - To mi daje poczucie przegranej - powiedziała wprost. - Po twojej wyprowadzce w maju myślałam sobie, że to może wcale nie taka zła myśl, że pobędziemy trochę osobno, że może nam trzeba rozłąki, ale snułam również przypuszczenia co do ciebie i żadne się nie... - Przypuszczenia? - Jak ci się zdaje, jak ja bym mogła ot tak sobie zgodzić się na twoje odejście? Przypuszczałam, że będziesz robił to wszystko, czegoś wcześniej nigdy nie robił, a gdy wydo... - ugryzła się w język - obudzisz się, to zaczniesz myśleć inaczej. Przypuszczałam, że przejrzysz Keegana i przestaniesz go sobie idealizować, przypuszczałam, że znów zapragniesz być dla siebie szefem. Byłam pewna, że będzie ci brakowało rodziny i pracy do spółki z żoną. Przypuszczałam też, że znudzą ci się przygodne romanse i przypomnisz sobie, jak się kochaliśmy... - Dźwięki słów wibrowały w powietrzu wypełniając ciszę między nimi. - Kupiłam parę parceli w Nuevo - mówili ci o tym Holly i Peter? To było głupie - sentymentalne - aby podtrzymać w sobie nadzieję, że nie zapomnisz o naszych dawnych marzeniach i zapragniesz do nich wrócić. Ale nic takiego się nie stało. Nie mogę uwierzyć, że tak
się pomyliłam. Uwiłeś sobie wygodne gniazdko z tą zimną, wyrachowaną kobietą, która prosto z łóżka Keegana wskoczyła do twojego... - Dość tego. Ty nie wiesz, o czym mówisz. - Wiem tyle, ile widzę. Tyle, ile słyszę. - Widzisz i słyszysz, co chcesz. Nie uwijałem sobie z Nicole żadnego wygodnego gniazdka, ale mam cholerne szczęście, że ona tu jest. Jest atrakcyjna, inspiruje mnie, udzielając wsparcia psychicznego... - Czysta, dzielna, przyzwoita i lojalna. Taka porządna teksaska har-cereczka. - Złośliwością się jej nie pozbędziesz. Jest moim przyjacielem; nie krytykuje ani mojej osoby, ani mojej pracy, ani mojego chlebodawcy. Czy ty nie rozumiesz, jak ja się tu czułem na początku? Uczyłem się, był to okres próbny. Rourke i jego dyrektorzy mieli mnie na oku, byłem zawalony pracą. Ale radziłem sobie. Kupowałem tytuły i egzekwowałem zapłatę. Docierałem do milionów czytelników. Załatwiałem suplementy dla szkół i współpracowałem z przywódcami lokalnych społeczności... do licha, zaczynałem wywierać wpływ na innych! To było moim marzeniem; wiedziałaś o tym; i za każdym razem, gdy zrobiłem krok do przodu lub wygrałem batalię, zwracałem się z tym do żony, bo chciałem się z nią tym podzielić, do cholery! - a gdzie ona wtedy była, u licha? U mojego boku, żeby mi ułatwić życie i odczuwać większą satysfakcję z odnoszonych triumfów? Nie, do jasnej cholery, moja żona była w Santa Fe albo bawiła na planie w Kalifornii i sobie myślała, niezły skurwiel z tego jej męża, bo chciał, póki jeszcze dość młody, skorzystać z życiowej szansy i pójść na całość. Nalał ponownie wina do kieliszków. - Byłem tak zajęty i zmęczony, że gdy wracałem wieczorem do domu, ledwo wiedziałem, jak się nazywam, ale mimo to w wystarczającym stopniu przytomny, że czułem, iż za tobą tęsknię i pragnę ciebie, ale ciebie to nie obchodziło. Cały czas liczyłem na to, że się tu pokażesz, że przeprosisz mnie za to, że nie stanęłaś u mojego boku, że powiesz mi, że tęskniłaś i mnie kochasz, że znajdziemy właściwe rozwiązanie dla nas dwojga. Brakowało mi też Saula, ale to inna historia. Straciłem bardzo wiele; ale nie miałem zamiaru stracić szansy, jaką dał mi Rourke. - Oczywiście - wyszeptała w przypływie bliskości, nie odczuwanej od miesięcy tak silnie. Spojrzała na jego ciemne, niesforne włosy, chcąc ich dotknąć; omal nie sięgnęła dłonią do jego czoła, by wygładzić zmarszczki między brwiami, jakich nie było przedtem. - Do licha - coś w niej płakało. -Uśmiechnij się do mnie jak niegdyś, okaż mi ciepło, które, wiem, że masz w sobie; nie udawaj kogoś innego. Chyba, że jesteś kimś innym... - Nie miałem zamiaru stracić tej szansy - powtórzył. - I tak spędziłem cztery miesiące; prawie w ogóle nie widywałem wtedy Nicole ani nikogo spoza firmy. Czekałem jak porządny harcerzyk, jak ty to ujęłaś, aż sobie uświadomiłem, że nie wiadomo, na co tak czekam. I Nicole dała mi to, czego
oczekiwałem od ciebie; słuchała mnie, podziwiała, dodawała otuchy. Nawet zmieniła latem swoje plany wakacyjne, aby być ze mną. Mogłabyś się nauczyć paru... - Jak śmiesz! - Uczucie bliskości prysło. - Nie mów mi nigdy, że ja mogłabym się czegoś nauczyć od... - Nie mówiłbym, gdybyś spróbowała mnie zrozumieć, o czym ja myślę! - Jesteś mężem, którego nie rozumie żona? Czy tak się tłumaczysz przed Nicole? Czy jej to może obojętne? Ona cię wciągnęła do łóżka? Kto wynalazł ten apartament? Kto go urządził? Kto w nim gra rolę pani domu? - Nicole go znalazła, urządziła i gra tu rolę pani domu, bo moja żona nie chciała nią być! Myślisz, że mógłbym jej powiedzieć coś innego, gdybyś tu się sprowadziła pięć miesięcy temu, gdy Peter kończył szkołę... - W porządku! Powinnam była! Czy to cię satysfakcjonuje? Nie chciałeś mnie tutaj - zapomniałeś o tym, prawda - ale powinnam była mimo to się sprowadzić. Holly zostałaby u dziadków, a ja pisałabym na kolanie rubryki przynajmniej raz w tygodniu wykonując oprócz tego obowiązki pani domu, trzymając język za zębami, jeśliby mi się coś nie spodobało w twojej pracy, u Keegana, albo cokolwiek innego... ale czy ty wiesz, co ja sobie myślę? Nic by nas wtedy nie łączyło. Bo ty chcesz żyć na swoich warunkach. - Jak małolat. - Dokładnie. Tacy nie mają żon... - Dość tego, do cholery! Jeśli chcesz rozmawiać o małolatach, to zajmijmy się Elizabeth Lovell. Mąż się w pobliżu nie kręci, jest wolna i może robić, co chce, ruszyć na podbój wielkiego świata zupełnie sama - kupować sobie nawet stroje z Rodeo Collection, na Boga! - motyl brylujący w towarzystwie, fruwający do Malibu... - Skąd wiesz o... - Ledwie zauważając, że mąż się z domu wyprowadził, a kiedy to nawet dociera do świadomości, to jej to cholernie odpowiada. - Nieprawda! O czym ty mówisz? Od pięciu miesięcy mi ciebie brak! - Nie aż tak, żeby się tu sprowadzić. Porozmawiajmy więc o tym, kto chce żyć na swoich warunkach. Jeśli nie przystaję na to, czego ty chcesz, odpisujesz mnie na straty. O wiele więcej satysfakcji daje ci pozowanie przed kamerami telewizyjnymi... nie jesteś nawet ze swoją córką, na litość boską! Jedyny powód, jaki podałaś, żeby się nie sprowadzić do Houston! - To nie był jedyny powód i wiesz o tym. Nigdy nie zostawiam Holly samej na dłużej niż jeden wieczór w tygodniu; to ty zaniechałeś swoich obowiązków... - A jak naprawdę chcesz rozmawiać o tym, kto tu jest małolatem, to nie ja sypiam z kochankiem, którego miałem w siedemnastym roku życia! Zapanowała nagle cisza, która otuliła ich uszy jak wata tłumiąc szum samochodów z ulicy, warkot przelatującego samolotu, brzęk kieliszka, który Elizabeth odstawiła na stół. - Twoi szpiedzy są nadgorliwi. Ale nie...
- Nie chcę, żebyś się teraz z tego tłumaczyła albo wypierała... - Nawet bym nie próbowała. Przyjechałam, żeby się dowiedzieć, jak bardzo się od siebie oddaliliśmy, czy coś nas łączy... - Udawałaś, że przyjechałaś z powodu Nicole. Ale przyjechałaś wcale nie dlatego, prawda? Wyskoczyłaś prosto z łóżka w Malibu i przyjechałaś, żeby mi pokazać, jak mało mamy ze sobą wspólnego... - Przyjechałam, żeby się dowiedzieć, czy jeszcze nas coś łączy. Właśnie mi udzieliłeś odpowiedzi. Ogarnął go wstyd. Odwrócił się i oparłszy o balustradę patrzył na linię horyzontu, gdzie rysował się pasaż Galleria i Transco Building. Jak dziwnie oglądać ten widok w towarzystwie Elizabeth; przyzwyczaił się do oglądania go z Nicole, opowiadając jej o tym, co się tam dzieje za zamkniętymi drzwiami. Zaczął w myślach przepraszać Elizabeth, ale nie wypowiedział żadnego słowa. Nagle sobie uświadomił, że nie wie, czego chce. Z wyjątkiem zwłoki w czasie. Chce mieć czas, żeby sprawdzić, co jest w stanie osiągnąć, czas, żeby przemyśleć żądania, jakie mu się stawia. - Przestaniesz się z nią widywać - spytała Elizabeth - dopóki nie wyjaśnimy naszych spraw? - Nie - odparł, nie odwracając się. - Więc... chcesz się rozwieść? - Nie - padła natychmiastowa odpowiedź. - Matt, proszę cię, usiądź. Chciałabym się napić z tobą spokojnie kieliszek wina, nim ruszę w drogę. - Spojrzał jej w oczy, szeroko otwarte, szare z plamkami błękitu jak niebo. - Proszę - powiedziała. Usiadł na krześle i napełnił kieliszki, opróżniając tym samym butelkę. - Czy z nim sypiasz? - Co za różnica, skoro ty masz Nicole? Uśmiechnął się boleśnie. - Ja nie kocham Nicole. - Ja nie kocham Tony'ego. Matt, pytałam, czy chcesz się rozwieść? - Powiedziałem, że nie. - Dlaczego? Powiedziałeś, że nic nas nie łączy. - Nie miałem tego na myśli. - Co chciałeś więc przez to powiedzieć? - Nie wiem. - Nie można tak niejasno mówić o sobie... - Jest wiele pytań, na które nie ma odpowiedzi. A ty? Chcesz się rozwieść? - Nie. - Chcesz ze mną mieszkać? - Tak. Ale nie tu. Nie w imperium Keegana. Wzruszył ramionami. - Nic się nie zmieniło.
- O, nie, zmieniło się dużo. Odnosisz ogromne sukcesy, nadal ci Keegan imponuje... - Nie tak... - Matt zamilkł. Chciał jej powiedzieć o tych krótkich chwilach, gdy Rourke wzbudzał w nim antypatię, o presji, jaką na niego wywierał kładąc mu rękę na ramieniu, o braku zgody w drobnych kwestiach, na przykład kandydatur politycznych... ale nie mógł. Mógł powiedzieć o tym Nicole, ale nie mógł dać szansy Elizabeth, żeby okazało się, że to ona miała rację. Poza tym nie był też tego pewien. - Nie tak samo jak kiedyś. Jesteśmy bardziej sobie równi - rzekł. - No to wszystko w porządku. - Usłyszała w swoim głosie drżenie i zmusiła się do uśmiechu, siedząc wyprostowana na krześle. Ale kiedy próbowała wypić łyk wina, stanęło jej w gardle. - Wino nie smakuje na obcym terytorium -powiedziała prawie do siebie i przeszła przez balkon zatrzymując się przy drewnianej skrzynce z azaliami, których pora kwitnięcia już dawno minęła, i naumyślnie wylała na nie zawartość swojego kieliszka. - Nie chcesz mnie odezwała się do Matta. - Myślisz tylko, że za wiele mostów już za sobą spaliłeś i nie chcesz na razie więcej zmian. Dlatego nie chciałeś rozmawiać z Saulem o sprzedaniu mu Chieftaina, prawda? Dobrze ci, gdy wiesz, że coś gdzieś na ciebie czeka. Choć nie planujesz powrotu, odpowiada ci sama świadomość, że my wszyscy tam jednak jesteśmy. Tak na wszelki wypadek. - Nie chcę sprzedawać Chieftaina, bo stanowi część mnie. - Część nas dwojga. - Nie zapomniałem - powiedział. - Akurat nie. - Nie zapomniałem, ale to jest poza mną! Ja nie żyję wspomnieniami! Gdybyś się mogła tego nauczyć, gdybyś umiała uznać fakt, że ludzie się zmieniają, ich cele w życiu, że małżeństwo się zmienia... mogłoby nas znowu coś łączyć. - Gdybym umiała uznać fakt, że ludzie się zmieniają! Biorąc ciebie pod uwagę, tylko to jest istotne! Ty też mógłbyś się paru rzeczy nauczyć. Że ludzie mogą mieć wspólne cele, nawet gdy się zmieniają, jeśli tego chcą, że mogą przekształcić swoje małżeństwo na nowo, wspólnie, pod warunkiem, że tego naprawdę chcą. Głos Mattowi stwardniał. - Czy tak sobie wszystko wyjaśniasz? Że ja nie chciałem bronić naszego małżeństwa? - A chciałeś? - spytała. - Czy miało ono jakąkolwiek szansę wygrania w porównaniu z tym, co ci oferował Keegan? - Tego się nie porównuje! Do cholery, czy musi się to sprowadzać do tego, kto wygra, a kto przegra? - Może... Jeśli gra jest o wielką stawkę. No to co, jeśli tak jest? Co by wygrało? Znów zapanowała cisza. Przeciągała się tak długo, że nie mogła jej wytrzymać. Przeszła przez balkonowe drzwi do salonu i stanęła oszołomiona,
bo nie wiedziała, co ma dalej robić. Matt został na balkonie, ledwie parę metrów dalej, ale psychicznie bardzo daleki; tę małą odległość odczuła, jakby to było parę kilometrów. Obejrzała się za siebie i ujrzała pod światło, w blasku teksaskiego nieba, sylwetkę wysokiego, dobrze ubranego biznesmena. Był dla niej obcym człowiekiem. Jakoś przez te wszystkie ostatnie miesiące Elizabeth zawsze sądziła, że jeśli będzie potrzebowała męża, wystarczy, że wyciągnie rękę i już go będzie miała. Teraz nic nie uzasadniało tego przekonania. Opuścił swoje miejsce w jej życiu i po raz pierwszy od tych wszystkich lat Elizabeth poczuła się sama i pozbawiona opieki. Musi się stąd wydostać; nie może dłużej patrzeć na tego obcego sobie człowieka stojącego na balkonie.- Stawiając ostrożnie kroki, by się nie potknąć, przeszła do holu 'i podniosła torebkę ze stolika obok drzwi wejściowych. Gdy je zaczęła otwierać, pojawił się przy niej Matt. - Przepraszam - powiedział. - Nie chciałem, żeby zrobiła się z tego rozgrywka. - Ja też nie chciałam - odparła. - Ale może właśnie tak jest, że tam, gdzie się kończy partnerstwo, zaczynają się rozgrywki. Stał tak blisko niej, że dotknęli się rękami i nagle zapragnęła mocno, aż do bólu, by ją objął. Instynktownie podniosła rękę i tak jak chciała wcześniej, zrobiła ruch prostujący mu zmarszczki między brwiami, ale ból tylko się nasilił. - Muszę stąd wyjść - powiedziała, prawie szeptem, i otworzyła drzwi. -Mam nadzieję, że będziesz miał... - Zamilkła, po czym wykrztusiła z siebie słowo po słowie. - Mam nadzieję, że będziesz miał wszystko, czego chcesz. -Popatrzyła znów na niego, na zmarszczki, których mimo wszystko nie wygładziła, na jego podkrążone oczy. - Kocham cię, Matt - powiedziała i szybko wyszła zamykając za sobą drzwi. Pobiegła do windy roztrzęsiona i obolała, denerwując się, że będzie może za nią gonił, a ona nie wie, co mu jeszcze powiedzieć. Ale drzwi do jego apartamentu pozostały zamknięte i ten obraz utkwił w jej pamięci. Wzięła taksówkę na lotnisko i poleciała z powrotem do Santa Fe. W wyobraźni wciąż widziała zamknięte drzwi mieszkania Matta Lovella, stojące między nimi jak mur. Obraz ten był tak żywy i realny, że podchodząc do drzwi wejściowych własnego domu, gdy usłyszała dzwonek telefonu, pomyślała, że to musi być Matt, bo jak mógłby nie czuć dokładnie tego, co ona? Ale to nie Matt dzwonił, lecz Tony. - Nie mogę teraz z tobą rozmawiać - powiedziała - właśnie weszłam, Tony, i nie mogę... - Wiem. Dzwonię już od jakiegoś czasu, Elizabeth, powiedz mi tylko, co się stało. Muszę wiedzieć. Jeśli pakujesz się i wyprowadzasz do Houston, aby żyć długo i szczęśliwie na łonie rodziny, to cię żegnam. Jeśli niedługo powiększysz szeregi wielkiej armii rozwiedzionych, oferuję ci moją pociechę, podziw i towarzystwo. Proszę, powiedz, Elizabeth; nie mogę wytrzymać niepewności.
- Nie pakuję się i nie wyprowadzam do Houston. Ale nie chcę teraz rozmawiać, Tony... - Nie musisz. Tylko posłuchaj. Skoro już wiem, że się nie pakujesz, mam ci coś do zakomunikowania. Słuchasz? Zamknęła oczy. - Tak. - No więc opracowywaliśmy z Bo harmonogram wywiadów ze sławnymi do nieprzyzwoitości ludźmi, którzy mieszkają, filmują, piszą czy cokolwiek robią w Europie. Wczoraj postanowiliśmy, że połączymy moje wywiady z twoimi, tak jak dotąd w Ameryce. Co myślisz o tym? - O czym? - Mówiłem ci, żebyś słuchała. „Sprawy prywatne" mogłyby się skoncentrować na amerykańskich turystach lub okresowo zatrudnionych, którzy przebywają w Europie. Może w Paryżu i Rzymie; jeszcze szlifujemy szczegóły. Rozumiesz? Moi sławni i twoi nieznani w Europie. Jak wygląda życie, gdy jest się sławnym, a jak, gdy jest się nieznanym, jak są traktowani, jak się czują tam Amerykanie, sławni oraz nieznani... i tak dalej, i tak dalej, możliwości jest bez liku, na ile nam starczy polotu i fantazji. Kiedy skończymy, Bo chce to wydać w formie książki. Mnie to wisi, ale tobie akurat po drodze, prawda? Mogłabyś też pisać do swojej rubryki w Europie; czy jest jakiś przepis, który mówi, że „Sprawy prywatne" mogą powstawać tylko w Ameryce? Elizabeth, jesteś mi potrzebna; w moim programie jesteś fantastyczna; kontrast między twoimi a moimi gośćmi niesamowicie rajcuje -no, każdego... a poza tym lepiej mi się pracuje, gdy jesteś w pobliżu. Obiecuję, że będę wobec ciebie dżentelmenem, ale przypominam ci też, że cię ubóstwiam. Co myślisz? Rozgorączkowanie Tony'ego przerwało tok jej dotychczasowych myśli. - Prosisz mnie, żebym pojechała z tobą do Europy. - Jak trafnie to ujęłaś. Zamknąwszy oczy, pod powiekami Elizabeth zobaczyła Matta, stojącego na balkonie z widokiem na Transco Building w oddali. Ujrzała jego gabinet z bursztynowymi oczami Nicole w półuśmiechu w srebrnej ramce; wspomniała ciszę i zamknięte drzwi. W ręce ściskała słuchawkę telefonu. - Tak - odparła.
13 Hotel Plaza Athénée w Paryżu emanuje takim ciepłem i wyszukaną elegancją, że nawet najgorsza listopadowa plucha daje się dzięki temu przeżyć. Tony westchnął z przesadną ulgą, gdy wraz z Elizabeth podchodzili do recepcji w holu. - Maj i czerwiec to najlepsze miesiące, no i wrzesień, oczywiście; a dlaczego my wybraliśmy sobie listopad? Mówi się trudno; ja wiem czemu. -Podał paszport Elizabeth pracownikowi stojącemu za kontuarem. - Chcemy w lutowych notowaniach zetrzeć w pył konkurencję. Co więcej, daje mi to pretekst, by cię zawieźć w egzotyczne zakątki, gdzie mój urok jest nieodparty. No i, jak widzisz, właśnie się meldujemy w hotelu Plaza. - Tylko ja - odparła Elizabeth. - Ty będziesz w hotelu Ritz. - Prawda. Taki był plan. Jak człowiekowi to szybko wylatuje z głowy. Uśmiechnęła się w odruchu sympatii do niego. Odkąd wyraziła zgodę na wspólny wyjazd do Europy - po raz pierwszy od czasu, gdy była siedemnastolatką, powiedziała Tony'emu „tak" - a on nie zdradził ani słówkiem, że wie, iż „tak" oznacza, że odtąd wszystko między nimi się zmieni. Nawet w tej chwili, w luksusowym holu hotelu Plaza czekał spokojnie; Elizabeth, podekscytowaną nowością miasta i kontynentu, na którym nigdy nie była, rozbitą wskutek całonocnej bezsenności, ogarnęło uczucie wdzięczności i, ponownie, serdeczności. Przez ostatni tydzień, kiedy przygotowywała się do podróży w Santa Fe i potem z Tonym w Los Angeles, nie odczuwała żadnego uczucia w stosunku do niego; właściwie to nawet nie była pewna, czy lubi Tony'ego Rourke. Dlaczego właściwie zgodziła się z nim jechać do Europy? Ale jednocześnie podniecała ją myśl o podróży, o przygodzie, której tym bardziej pragnęła, im dłużej jej oczekiwała. W samolocie jej wątpliwości się nasiliły; sama nie
wiedziała, czego właściwie pragnie. I wtedy usłyszała w wyobraźni głos Matta, tuż przed ich rozstaniem w Houston... „dała mi to, czego oczekiwałem od ciebie, słuchała mnie, podziwiała, dodawała otuchy". Gdy po czternastu godzinach lotu wylądowali w Paryżu, głowa jej pękała od natłoku myśli. Omal z ulgą stwierdziła, że ledwo mają czas na to, by się w hotelu przebrać, i już muszą spieszyć się do pracy. Był ranek i na lotnisku powitał ich Bo Boyle, który wraz z ekipą telewizyjną był w Paryżu już od trzech dni; filmowali ujęcia drugoplanowe i potwierdzali terminy wywiadów z wybranymi osobami. - Wasz plan na dziś - powiedział Boyle, gdy szli przez terminal. - Tony przeprowadza wywiad z Sidneyem Kiddem, słynnym w świecie autorem powieści sensacyjnych, który bawi obecnie w Paryżu, ponieważ zbiera materiały do swojej następnej książki o dawnych izbach tortur. Wywiad odbędzie się w lochu; jeśli zacznie przesadzać w krwawych opisach, przerwij mu i poproś, by opowiedział o scenach erotycznych i pięknych bohaterach. Lizz-Elizabeth - ma młodego mężczyznę z Vermont, który tu przyjechał, bo chce zostać największym w świecie malarzem; tymczasem pracuje u rzeźnika na bazarze na Rue de Buci. Wiem, że lubisz sama wybierać ludzi, Elizabeth, ale jest tyle do zrobienia, i tak mało mamy czasu, że zaryzykowałem i wybrałem go w twoim imieniu. Mam listę nazwisk na resztę pobytu w Paryżu i potem w Rzymie; możesz od jutra robić selekcję. Co zaś dotyczy Kidda i rzeźnika z Vermont, mam dla was dwojga gotowe informacje o nich; mam zdjęcia, mam spisane ewentualne pytania, które im trzeba zadać... - Ale nie masz serca w tej swojej rachitycznej piersi - powiedział Tony. -Spędziliśmy z Elizabeth zgięci wpół czternaście godzin w powietrzu. Kiedy będziemy sobie mogli uciąć drzemkę, obmyć znużone członki, przygładzić potargane fryzury i wypić parę litrów kawy, żeby stanąć na nogi? - Nie byłeś zgięty wpół; siedziałeś jak panisko w pierwszej klasie. Masz godzinę, żeby się poczesać i wypić parę litrów kawy; możesz się zdrzemnąć przed kolacją. Ale od kiedy to są tobie potrzebne drzemki? Faktycznie, nigdy tego nie potrzebował - pomyślała Elizabeth. W Paryżu jeszcze bardziej niż w Los Angeles Tony Rourke wykazywał niespożytą energię. Nawet gdy się buntował przeciwko nadanemu tempu pracy, które narzucał Bo, to po nakręceniu swojego wywiadu w lochu i wywiadu Elizabeth z młodym człowiekiem z Vermont wyglądał świeżo i zdawało się, że nic nie jest mu w stanie zepsuć humoru. - Na dziś koniec - stwierdził patrząc, jak Boyle odjeżdża jednym samochodem, on zaś z Elizabeth wsiadali do limuzyny. - Leje deszcz i robota z głowy. A teraz z ludzi pracy przeobrazimy się w cywilizowanych obywateli miasta Paryża. Zarezerwowałem stolik na kolację w Taillevent i choć nie wiesz, co to za cudowne miejsce, to spodziewam się usłyszeć same wyrazy zachwytu. Do hotelu Plaza - powiedział kierowcy, który ich wiózł przez ulewę i szarugę do pełnego blasku i ciepła hotelu, gdzie Tony odprowadził Elizabeth do recepcji.
- Jeśli madame pozwoli, proszę za mną - powiedział pracownik i poprowadził ich przez zdobiony malowidłami hol do windy, a potem izolowanym od hałasu korytarzem. - Apartamenty madame - wskazał. - Apartamenty madame - przedrzeźnił go Tony, gdy zostali sami. -A monsieur to gdzie? Oczywiście, że Ritz jest całkiem przyjemny - nie mam nic przeciwko - i jak tam będę miał pokój, na pewno zapobiegnie się plotkom, ale wymyśliłem, że... - Ja też - rzekła. Cały dzień pracy, atmosfera odległości od domu, bliskość Tony'ego i powracające wspomnienie głosu Matta, przy chaosie, jaki miała w głowie, pozbawiły ją skrupułów. Ledwo dostrzegła piękno hotelowych wnętrz: ściany obite aksamitnymi panelami, draperie z tafty na oknach, z kwiecistego jedwabiu zasłony i kapa na łóżko w sypialni. Z chaosu myśli jedna z nich powstała "w jej świadomości: Do licha, a czemu by nie? Drżały jej palce, gdy odpinała guziki od prochowca. Wtedy poczuła na ramionach ręce Tony'ego, który zdejmował z niej płaszcz, i natychmiast jej drżenie przeszło. - Niech ci się przyjrzę - powiedział. - Mój cholerny producent tak nas zagonił do roboty, że nie miałem chwili, by na ciebie spojrzeć. - Miała na sobie kostium w kolorze czerwonego wina i jedwabną liliową bluzkę: ciepłe barwy i doskonały krój, specjalnie wybrane do telewizji, ale też idealnie podkreślające jej karnację i włosy. - Wyglądasz wyśmienicie. Trochę bledsza niż zwykle, ale to ci tylko dodaje uroku. Najdroższa Elizabeth, tak długo na ciebie czekałem. Zdjął jej żakiet, który osunął się na podłogę; Elizabeth znalazła się w objęciach Tony'ego. Otoczyła go ramionami i z zaskoczeniem stwierdziła, że nie jest tak szeroki w barach, do jakich się przyzwyczaiła, że bicepsy ma mniej twarde, a usta, którymi się w nią wpił, nie tak jędrne, ale to wrażenie szybko znikło. To zrozumiałe, że nie może być taki sam, ale nie to jest przecież istotne. Tak bardzo była spragniona ciepła, mocnego uścisku męskich ramion, ust domagających się pocałunku i szeptów zdradzających pożądanie, że nic jej nie mogło przeszkadzać. Jedną ręką Tony odpinał jej guziki u bluzki; nachylił się i całował ją lekko w szyję kierując się ku zagłębieniu między piersiami; rozbierając powoli Elizabeth całował ją tam, gdzie przed chwilą dotykał dłońmi i nie pozwalał, by mu pomagała. - Pozwól, niech sam cię rozbiorę - wyszeptał. - Tak często o tym marzyłem; następnym razem będziesz robić, co chcesz... Położyła się na łóżku przyglądając mu się, jak zdejmuje z siebie ubranie. - Czuję się, jakbym znów miała siedemnaście lat - powiedziała. - Zachowywałeś się wtedy tak samo, najpierw mnie rozebrałeś, ale wtedy bałam się na ciebie spojrzeć, bo nigdy nie widziałam gołego mężczyzny. - Czy to cię przerażało? - Nie patrzyłam. Zamilkł i spojrzał na nią.
- Nie patrzyłaś? Zapomniałem o tym. Co robiłaś? - Zamknęłam oczy, rzecz jasna. Tony, to było bardzo, bardzo dawno temu. Uśmiechnął się. - Przedłużam tamtą chwilę. - Jak ty się zmieniłeś. - A ty prawie wcale. - Nagi, pochylił się nad nią przyglądając się jej jasnemu ciału o miękko zaokrąglonych kształtach, z różowymi sutkami i małą plamką złocistych włosów między udami. Odetchnął. - Cudowna kobieta... od tak dawna nieosiągalna... chyba tylko w marzeniach; młoda, śliczna, siedemnastoletnia... - Klęcząc na łóżku całował jej stopy, potem rozłożył jej nogi pieszcząc od środka uda i gładząc biodra. Chwyciwszy ją w talii wodził długimi pociągnięciami języka po jedwabistej jędrnej skórze brzucha, wokół złotej plamki włosów i niżej; rękami gładził jej uda. Elizabeth zanurzyła palce w jego włosy. - Tony - powiedziała chrapliwym głosem, omal szeptem. - Nie poruszaj się - prosił. - Niech cię... - Nie. Chcę ciebie. Podniósł głowę i uśmiechnął się. - Tak, najsłodsza. Przesunął się w górę i przywarł do niej całym ciałem, Elizabeth przygarnęła go jeszcze bliżej; otoczyła go ramionami, dłońmi masowała jego łopatki; porośnięty tors Tony'ego miażdżył jej sutki. Przez lata nabrał tuszy w talii; gdy leżał na niej, zdawał się cięższy niż... Daj sobie spokój! Przestań porównywać... zapomnij. Powtarzała to sobie tak długo, aż tętnienie krwi stłumiło w niej wszelką myśl i głos pamięci zamilkł; wtedy dopiero mogła się zatracić w rytmie ciał przy monotonnym szmerze listopadowej ulewy. Bo Boyle zorganizował każdą godzinę wszystkich dni, które nastąpiły. - Nie da rady inaczej - mówił. - Musimy nakręcić dwa razy więcej wywiadów niż potrzeba, aby wybrać z nich najlepsze, a Elizabeth uparła się, że musi wracać do domu na Święto Dziękczynienia. Stawiane przez was warunki zmuszają mnie do narzucenia wam tempa. Tak więc dni i noce szybko zmieniły się w rutynę: wspólna praca, wspólne wieczory, wspólny sen. Dzień zaczynali od rogalików z dżemem i kawy z mlekiem, którą pili w pokoju czytając notatki, jakie sporządził wcześniej Boyle, by ich przygotować do wywiadów zaplanowanych na dany dzień. Najpierw kręcili wywiad Tony'ego, Elizabeth się przyglądała. Tony nie był tak ostry w rozmowie ze swoimi gośćmi jak niegdyś, gdy jego program był nowością; chociaż w Los Angeles nie zwracał się do Elizabeth o pomoc, w Europie już drugiego dnia rano mimochodem poprosił ją o radę, jakie pytania zadać rozmówcy w wywiadzie, który miał przeprowadzić tego popołudnia. Gdy je wykorzystał i wywiad okazał się udany, prosił ją o radę
bez najmniejszego skrępowania, a Elizabeth mu pomagała. Niebawem oglądając to, co nakręcili, stwierdziła, że korzystał z jej pomysłów w równym stopniu co z własnych; tak więc wspólnym wysiłkiem sprowadzali zarozumiałe i pełne pychy sławy do poziomu zwyczajnych ludzi. A na koniec każdego wywiadu Tony patrzył w jej stronę i mrugał konspiracyjnie. Przyglądał się też, jak z kolei ona przeprowadzała wywiady, i słał jej pełne zachwytu całusy, gdy serią celnych pytań pozbawiała rozmówców ich masek, które większość ludzi zakłada występując publicznie. W przerwach między sesjami filmowymi zjadali razem lunch, a znacznie później kolację, zawsze w restauracjach o kameralnym nastroju, w których Tony'ego dobrze znano. Po krótkim pobycie w jednym lub dwóch klubach nocnych wracali do skąpo oświetlonej sypialni i rozesłanego łóżka i kochali się z tą samą pasją jak za pierwszym razem. Elizabeth była spragniona miłości i ciepła, i wydawało się jej, że nigdy nie zostanie pod tym względem zaspokojona. Gdy Tony trzymał ją w ramionach i pieścił, szepcząc jej do ucha, że jest śliczna, że podziwia jej kobiecą zmysłowość i dziewczęce ciało, ułatwiał Elizabeth oderwanie się od drążących ją myśli, wzbudzał w niej pożądanie, dawał jej możliwość przeżywania fizycznej rozkoszy. Jej ciało otworzyło się na powrót na przyjęcie wszystkich radości, jakich się wyrzekała przez pięć miesięcy; była naprężona jak struna, reagowała na sam dźwięk głosu Tony'ego, na najlżejsze muśnięcie jego rękawa o jej ramię, dotyk ręki o pierś, gdy zdejmował z niej nocną koszulę. Była młoda i żywa, jej zmysły ożyły, rósł jej apetyt; gdy Tony umiejętnie rękami i ustami doprowadzał ją do szczytowania, przeżywała satysfakcję, o jakiej prawie już zapomniała. - Wspaniała kobieta - szeptał, gdy trzeciego dnia w Paryżu wrócili do hotelu wcześnie i położyli się na jedwabnej kapie w takim pośpiechu, że nie zdążyli jej nawet odsunąć. - Jesteś wymarzoną istotą dla mężczyzny. Ja cię wymarzyłem. -Położył się na niej, wszedł w nią, a ona go trzymała rękami za biodra i z zamkniętymi oczami słuchała jego głębokiego, aksamitnego głosu, czując w sobie jego ruchy. - Potrzebuję cię w pracy, potrzebuję cię w łóżku, potrzebuję cię przy rogalikach na śniadanie... piękna, zachwycająca Elizabeth. - Przywarł do niej ustami, złączyli się całym ciałem, aż krótki jęk rozkoszy wydarł się z ust. - Idealnie - szepnął Tony. Ale następnego ranka skrzywił się, gdy chciała iść obejrzeć mieszkanie Colette na Palais Royale. Jedli śniadanie w salonie, siedząc na sofie koło drzwi od balkonu. Na stole w wazonie stała jedna róża i zastawa z cienkiej porcelany Limoges; nad filiżankami z kawą unosiły się smużki pary. Tony potrząsnął głową. - Nie ma czasu na zwiedzanie, moja kochana. Bo uważa, że przyjechaliśmy tu do pracy. - Tobie nie zależy na zwiedzaniu - wytknęła mu Elizabeth.
- To racja. Zbyt często tu bywam. Zresztą nigdy nie potrafiłem wykrzesać z siebie entuzjazmu do muzeów i budynków o dłuższej historii; interesują mnie tylko najlepsze restauracje i bilety do teatru w pierwszym rzędzie. Zresztą co ciebie obchodzi mieszkanie jakiejś nieżyjącej pisarki? Nawet nie można z nią porozmawiać. - W porządku, Tony - odparła chłodno. - Ty idź przeprowadzać wywiad beze mnie; ja pójdę do mieszkania Colette bez ciebie. - Naprawdę tak chcesz? No, ale spotkamy się na lunchu, chyba nie chcesz zrezygnować z Jamin. - Nie licz na mnie. Zamierzam pochodzić po księgarniach w Dzielnicy Łacińskiej na lewym brzegu Sekwany, a po południu chcę popisać. - Ale kolacja! Czy planujesz się do mnie przyłączyć? Roześmiała się. - Oczywiście, że się przyłączę. I już dalej będą z tobą. Ale nie musimy każdej chwili spędzać razem, Tony. Chcę mieć trochę czasu dla siebie. - Będziesz miała. - Wstał i usiadł na oparciu sofy, obejmując Elizabeth. - Będziesz miała wszystko, co zechcesz. Czy ci mówiłem, jak się czuję tu z tobą? - Tak - odparła - ale nie stanowi to powodu, żebyś nie powtórzył tego. - Sprawiasz, że czuję się zdolny przenosić góry. Moje dni są dzięki tobie jasne, noce jeszcze jaśniejsze. Jesteś moją ciepłą, cudowną, najśliczniejszą Elizabeth i uwielbiam każdą chwilę, którą z tobą dzielę. Czy nie zauważyłaś, że deszcz przestał padać następnego dnia po naszym przyjeździe? Ty sprawiasz, że Paryż jest jeszcze piękniejszy. Elizabeth znów się roześmiała. - Paryż jest piękny beze mnie. Ale dziękuję ci, Tony, kocham miłe słowa. - Czy to wszystko, co kochasz? Zamiast odpowiedzieć spytała. - Czy nie jesteś umówiony za czterdzieści minut. - Och, Boże, tak. I to na drugim krańcu miasta. Cholerny Bo; miał zadzwonić. Co mu się stało, do diaska? - Nie miał dzwonić do hotelu Ritz? - Nie. Powiedziałem mu, że jestem tutaj. Zapanowała cisza. - Rozumiem - cicho skonstatowała. - Miałem cię uprzedzić. On wie o tym od początku, Elizabeth; on musi mieć możliwość kontaktowania się ze mną. - Dzwoniłeś do niego co rano. - Bo taka byłaś spięta, więc łatwiej było udawać, że on o niczym nie wie. Ale było to niewygodne, więc zdecydowaliśmy, że nie ma co udawać, bo to dziecinne. Rozumiem, martwi cię, że ludzie się o tym dowiedzą, ale oficjalnie dla wszystkich, z którymi mam do czynienia, jestem w hotelu Ritz. Tylko Bo wie o tym. - A ilu ludziom zwierza się Bo?
- Swojemu przyjacielowi. Nikomu więcej, o ile mi wiadomo. Ale na Boga, Elizabeth, przecież nie robimy czegoś, czego nie robią wszyscy ludzie jak świat długi i szeroki. Po co mamy z tego czynić tajemnicę? - Bo to dla mnie ważne. Czy musimy się tym afiszować, żebyś był zadowolony? - Musimy być razem, żebym był zadowolony. Zrobię, co każesz. -Czesząc się zapytał: - Jak wyglądam? - Szczupło, szczęśliwie. - To dzięki tobie. - Znów ją pocałował. - No, to pędzę. Jeśli Bo zadzwoni, jestem w Musée Rodin. - Tony Rourke w muzeum? - Columbia kręci tam scenę pogoni do najnowszego thrillera, którego akcja toczy się w Paryżu: dwóch facetów chce się zadźgać nożami w cieniu „Myśliciela". Będę z nimi przeprowadzać wywiad, kiedy będą mieli przerwę w bieganiu po ogrodzie. Nie wiń mnie, to koncepcja Bo. Do widzenia, kochanie, do zobaczenia na kolacji. Elizabeth poświęciła tego ranka godzinę na zwiedzanie miasta, następną na odszukanie najpierw mieszkania Colette, potem domu na St. Germain des Prés, w którym mieszkała Edith Wharton, potem zaś domu Gertrudy Stein przy Rue Christine i domu na Montmartre, gdzie mieszkał Picasso z Fernande Olivier. Po czym, znienacka, zrezygnowała z planu. Zadowolona włóczyła się po starych uliczkach z mapą w dłoni, aż w pewnym momencie poczuła się nieswojo: stojąc w małej kapliczce w kościele St. Sulpice wpatrywała się we fresk Delacroix „Jakub mocujący się z aniołem". Serce zaczęło jej bić mocno i uświadomiła sobie, że nie może dalej zwiedzać Paryża. - To ja z czymś się mocuję pomyślała patrząc na fresk. - Żebym tylko wiedziała z czym. Ż czymkolwiek by się zmagała, faktem jest, że przestała zwiedzać. - Nic się nie stało - powiedziała sobie biorąc taksówkę do hotelu. - Za dużo mam roboty, żeby marnować czas na zwiedzanie. Czterysta tytułów - a ilu to nowych czytelników - i chcę też napisać parę artykułów do magazynów. Muszę pracować bardziej intensywnie niż dotychczas. Jeśli teraz, kiedy jest szansa, aby odnieść sukces, nie dam z siebie wszystkiego, to nie uda mi się nigdy. O tej chwili Elizabeth oddała się całkowicie pracy, czas wolny spędzając w towarzystwie Tony'ego. Dysponowali jedną ekipą telewizyjną i Tony kręcił dwa wywiady dziennie, a Elizabeth tylko jeden. Miała więc czas wykonać narzuconą sobie pozostałą pracę; pisanie listów do Petera, Holly i rodziców, zajmowanie się przez kilka godzin dziennie swoją rubryką, przeprowadzanie do niej wywiadów z Amerykanami. Opracowała sobie system pracy; sporządzała odręczne notatki, potem siedząc przy biurku w pokoju hotelowym pisała artykuł na przenośnym komputerze. Tak więc tekst miała zarejestrowany na dyskietkach. Jedną dyskietkę wysyłała do Markham Features do Nowego Jorku, gdzie drukowa-
no tekst i rozprowadzano go do czterystu pism - subskrybentów agencji i do pism należących do Rourkego, a jedną dyskietkę wysyłała Saulowi, który ją przekazywał Chieftainowi i Sunowi w Alameda. . - Właśnie dostaliśmy pierwszy artykuł. - Powiedział jej Saul przez telefon, gdy siedziała z Tonym przy śniadaniu szóstego dnia pobytu w Paryżu. -Malarz z Vermont, którego paleta przypomina bok wołu. Podoba mi się sposób, w jaki uchwyciłaś stan ducha osobnika, w którego życiu zachodzą zmiany i nie jest pewien, gdzie jest jego miejsce, ani co dalej z sobą robie. Wydrukujemy w przyszłym tygodniu. Czy masz cos więcej na warsztacie? - Trzy tygodniowo, jak zwykle. Myślisz, że wagaruję? - Miałem nadzieję, że chociaż coś zwiedzasz. - Och. No więc zwiedzałam, ale jestem zbyt zajęta. Widziałeś się z Holly? - Wczoraj wieczorem. Czuje się dobrze i za pięć minut do ciebie zadzwoni, więc będę zaraz kończył. - Ona ma do mnie zadzwonić? Wiesz, dlaczego? - Niech sama ci powie. Do usłyszenia niebawem. Tony objął Elizabeth, gdy odkładała słuchawkę. - Spodobał mu się artykuł i chce, żebyś została w Europie na poł roku z twoim obecnym towarzyszem i kontynuowała pisanie. Tak? - Spodobał mu się artykuł. - Uśmiechnęła się. - Podoba mi się pani, która go napisała. -Położył dłonie na jej piersiach. Telefon znowu zadzwonił i Elizabeth podniosła słuchawkę. - Mamo! - wykrzyknęła Holly - Isabel wygrała! - Wygrała1? - Elizabeth wyrwała się z uścisku Tony'ego i owinęła się szczelnie szlafrokiem, jakby Holly mogła coś zobaczyć przez tekfon -W wyborach - wyjaśniła Tony'emu. - Zapomniałam o dacie Holly, to wspaniale. Ale my nigdy naprawdę o tym nie wątpiłyśmy, prawda? - Nie ale to było wielkie przeżycie! Szkoda, ze cię z nami nie było! Wszyscy poszliśmy do La Fonda, ludzie biegali, wykrzykiwali wyniki i wiwatowali, a potem Tom Ortiz przyszedł i powiedział, że ustępuje, bo wygląda na to, że siedemdziesiąt procent głosów padnie na nazwisko Isabel: faktycznie dostała siedemdziesiąt cztery procent głosów. - Mamo, czy dobrze się czujesz? - Tak, oczywiście. Czy mój głos wskazuje na to, ze jest inaczej. - Nie ale tak jakoś dziwnie. Masz zmieniony glos. - To pewnie wskutek odległości: dzieli nas osiem tysięcy kilometrów. Czuję się dobrze, Holly. Powiedz mi o sobie. Holly zrelacjonowała ostatnie dni kampami po wyjeździe Elizabeth, setki ochotników rozdawało broszury na rogach ulic i placach, dzwonili do drzwi domów, prosząc ludzi, aby głosowali na Isabel. - I stosowali! Isabel myśli, że przede wszystkim dlatego, ze byli roz czarowani Tomem Ortizem, który nigdy nic nie robił; mówi, ze ludzie nadal mają podzielone zdania na temat zapory i nie wie, co zrobi w styczniu, gdy zbierze się legislatura.
- Porozmawiamy o tym, jak wrócę; powiedziałam jej, że mam parę pomysłów. Ucałuj ją ode mnie i uściskaj, Holły, jestem z niej taka dumna. Czy hucznie świętowaliście? - Do czwartej nad ranem! Dziadek zasnął w połowie zdania na temat szlifowania bujanego fotela, ja zaśpiewałam dziesięć pieśni, a Maya i Luz wypiły po jednej margaricie i dostały bólu głowy, a Saul i Heather patrzyli sobie namiętnie w oczy. Oni się zmieniają: kiedyś się kochali, teraz się prócz tego lubią. Feta była wspaniała! Brakowało ciebie i Petera. - Mnie też was brakuje. Żałuję, że mnie tam nie było. Ale nie powiedziałaś mi jeszcze nic o sobie. - Mamo, nic nowego, nie ma ciebie ledwie tydzień. - Tydzień? Nie do wiary... zdaje mi się, jakby to było dłużej. - Bo wszystko, co robisz, jest nowe. Wszystko, co ja robię, to jest to samo co zawsze, z wyjątkiem wyborów, no i tydzień wydaje się długi jak miesiąc. Żałuję, że nie jestem z tobą. Czy dużo nowości u ciebie? Śpię z mężczyzną, który nie jest moim mężem, i to z pewnością jest nowe; sprawia mi to przyjemność i nigdy nie przypuszczałam, że coś takiego będę robić... - pomyślała. - Na wiele rzeczy nie ma w ogóle czasu. Następnym razem pojedziesz ze mną i razem będziemy zwiedzać Paryż, czego teraz nie robię; obejrzymy wszystko, co jest do zobaczenia... - Nie zwiedzasz miasta z Tonym? - Jego to nie interesuje i jesteśmy naprawdę na to zbyt zajęci. Będzie to coś nowego dla nas obu. - Jego to nie interesuje? - Nie, on chce tylko chodzić do restauracji i teatrów... - I do świetnej, ekscytującej, namiętnej kobiety - Tony wyszeptał do ucha Elizabeth. Powiódł ustami po jej karku, ona zadrżała i pokręciła głową. - Opowiedz mi, co słychać w szkole. - To co zawsze. Jak długo będziesz jeszcze w Paryżu? - Jeszcze trzy dni. Nie masz mojego rozkładu zajęć? - Tak, mam, ale lubię słyszeć, jak wymawiasz to słowo: Paryż, Paryż, Paryż. Czy nie brzmi pięknie? - Tak, i oszalejesz z zachwytu. Jest wszędzie pełno muzyki... i w każdym zakątku zabytki tak różne od tego, co jest u nas. Całe miasto jest jak album poświęcony sztuce; za każdym rogiem ulicy jest tak jakbyś przekładała następną kartkę i przed oczami roztacza się nowy obraz. Ulice są w ten sposób zaplanowane, że na końcu długich alei widać jakiś zabytkowy gmach lub pomnik, jakbyś patrzyła przez teleskop w muzeum. Tylko, że to nie muzeum, ale miasto tętniące życiem; policjanci kierują ruchem ulicznym jakby dyrygowali orkiestrą... - Usłyszała westchnienie po drugiej stronie słuchawki. - Niebawem tu przyjedziesz i wszystko będzie na ciebie czekać. Na nas. Będziemy to razem oglądać.
Znienacka zamilkła. Zrozumiała bowiem, dlaczego właśnie nie mogła dalej zwiedzać Paryża sama. Od zawsze planowali z Mattem, ze pojadą razem do Europy, i czuła, że nie powinna sama poznawać tego miasta. - Mamo? - odezwała się Holly. Elizabeth odchrząknęła. - Razem będziemy wszystko oglądać. Nie będziemy tego odkładać na później, ale znajdziemy czas na wyjazd. Obiecuję. - Porozmawiały jeszcze parę chwil, po czym Elizabeth odłożyła słuchawkę. - Wszystko zdaje się stąd tak odległe. - Ale ja jestem tutaj - powiedział Tony i objął ją ramionami. - Nie, Tony; daj mi chwilę spokoju. Nie potrafię tak się szybko przestawić. - Z osoby Holly na moją osobę? - Z dawnej Elizabeth Lovell na obecną. Wzruszył ramionami. - Wszyscy się zmieniamy, moja miła. Tylko, że u ciebie trwało to dłużej, zamelinowałaś się gdzieś na pustyni, miałaś ustabilizowane kołtuńskie... - Tony. Nie chcę o tym mówić. - Wiec dobrze. Zastanówmy się, co mamy na dziś w plamę. Możesz się ze mną spotkać tu o piątej? Herbatka w Galerie des Gobelins z dziennikarzami z gazet Le Monde i Figaro. A na jutro zaplanowałem kolacje w L Archestrate w gronie pisarzy. Czy cię interesuje? - Wiesz, że tak. Tony, jak to miło z twojej strony. - Jestem bardzo miłym facetem. Pamiętaj. - Będę pamiętać - odparła z uśmiechem. W Rzymie, gdzie Tony przeprowadzał wywiad z byłą modelką, która wyszła za mąż za członka rumuńskiego rodu królewskiego, Elizabeth przedstawiono osobę Genghisa Golda. Tego samego popołudnia napisała o mm artykuł. Genghis Gold rysuje turystom portrety na Piazza Navona w Rzymie, era "na saksofonie w londyńskim metrze i śpiewa ludowe piosenki przygrywając na gitarze w okolicy paryskiej Opery. Jest wysokiego wzrostu, chudy i lekko przygarbiony z szyją jak bocian szukający zaby; w jego niebieskich bystrych oczach, widocznych pomiędzy ciemną czupryną a gęstą brodą, maluje się zdziwienie; ma szybkie zwinne palce. Ubiera się jak delegat na konferencję międzynarodową: trencz od Burberry'ego, czapka z rosyjskich soboli, dżinsy amerykańskie, szalik irlandzki, włoskie półbuty z wydłużonymi noskami. Od dziesięciu lat nie był w kraju ani w krytym szarym gontem domu w Baltimore, gdzie nadal mieszkają jego rodzice; w zeszłym miesiącu skończył trzydzieści lat, a w przyszłym miesiącu przybierze nowy
pseudonim. »Genghis Gold to imię przejściowe - mówi. - Każde imię jest u mnie przejściowe. Przedtem nazywałem się Balfour Brie, a jeszcze wcześniej Morgan Massive. Czasem nie jestem pewny, czy dobrze pamiętam, jakie mi imię nadali rodzice«. Siedzi na krawędzi Fontanny Czterech Rzek na Piazza Navona. Za nim z wody wynurzają się naturalnej wielkości konie, bogowie i boginie zastygłe w marmurowych formach. Genghis Gold kręci głową. »Nigdy się do nich nie upodobnię: są niezmienne. Ja zmieniam sobie imię lub twarz. Przez parę tygodni noszę brodę albo same wąsy. Czasem mam włosy czarne, czasem blond lub rude; mam wymowę jak ulicznik albo angielski dżentelmen, Amerykanin z Południa, cockney*, emigrant z Rosji, Chińczyk z USA. Jestem w tym dobry; nikt się nie połapie, że to nie jestem naprawdę ja«. Odchyla się, trzyma ręce w kieszeniach, patrzy w niebo. Pod ochronnym gąszczem brody usta mu się wyginają w podkówkę, w oczach maluje się coraz większe zdziwienie. »Ale czasem... czasem się zastanawiam, jak by to było, gdybym stale był tą samą osobą. Może by się wtedy ktoś we mnie zakochał. Nie wiem, czy bym to podtrzymywał, bo się przyzwyczaiłem do udawania, ale mam już trzydziestkę na karku, starzeję się, więc myślę o tym. Od czasu do czasú«. Wstaje, przeciąga się, a gdy przyjmie wyprostowaną postawę, zbiera się do odejścia. Spogląda przez ramię » Właściwie - stwierdza -jeśli chce pani znać prawdę, to myślę o tym cały czas«. Genghis Gold przechodzi przez środek Piazzy i znika mi z oczu". Elizabeth jeszcze pisała, gdy wrócił Tony i pocałował ją w czubek głowy. - Wcześnie przyszedłeś - powiedziała kończąc na komputerze ostatnie zdanie. - Idiota, nie potrafił wydusić z siebie trzech słów. Wszystko, co potrafi, to ujeździć konia, ale kto oczekuje czegoś innego od dżokeja? Odwołaliśmy wywiad. - Pochylił się i przeczytał parę wierszy na monitorze. Mogę zobaczyć całość? Elizabeth cofnęła tekst i odsunęła się, by Tony mógł zająć jej miejsce na krześle. Czytał nie odzywając się. - Dobry kawałek. Szalenie to obrazowe. Jak można taki materiał marnować na artykuł do prasy? - Marnować? - Przepraszam; nie to chciałem powiedzieć. - Myślałem, że to idealny materiał na ekran. Facet stoi jak bocian, gęsta broda, międzynarodowy strój... Chciałbym go mieć w swoim programie. Elizabeth pokręciła głową. - Nie chcę robić z niego głupka. * Mieszkaniec londyńskiej dzielnicy East End.
- Nie byłby głupkiem; byłby sobą. - Robiłby z siebie przedstawienie. Zademonstrowałby, jak mowi cockneyem albo jak się porusza i zachowuje jak ulicznik. - Z tego byłby znakomity show, Elizabeth. Dlaczego masz wątpliwości? - Nie jest artystą. To smutny człowiek, który nie ma prawdziwego życia, jedna fantazja miesza mu się z drugą, i nie chcę, żeby występował przed kamerą, sam ze sobą i... taki samotny. - Moja maleńka, ależ ci trafił do przekonania. - Mnie go szkoda. I nie chcę, żeby jego rodzice włączyli telewizor i zobaczyli syna po raz pierwszy od dziesięciu lat po to, żeby stwierdzić, ze to już nie ich syn; że to nikt. - No, ale właśnie ten rodzaj typów tak działa na widzów, ze wreszcie ruszają tyłek z kanapy i dzwonią z pochwałami do telewizji. - Tony, ja nie chcę się nim posłużyć dla osiągnięcia korzyści. Po chwili wzruszył ramionami. , - To twoja decyzja. - Ale wolałbym, żebyś to sobie przemyślała i zapamiętała, że zdobywamy sympatię telewidzów, jeśli wywołujemy w nich poczucie wyższości wobec jakiegoś typa na ekranie. Elizabeth popatrzyła na niego przeciągle. - Nic mu nie współczujesz? - Nie; chcesz, żebym mu współczuł? - Oczywiście, że chcę; jeśli mój artykuł nie wzbudził w tobie takich uczuć, to znaczy, że mi się nie udał. - Nie mów tak. Twoje artykuły się udają. Nie podziałał na mnie jak oczekiwałaś; poczułem się jednak nieswojo; ale tym się nie martw Elizabeth; masz miliony czytelników, którzy prawdopodobnie odbiorą to tak, jak sobie zamierzyłaś. Kręcił się po pokoju, spoglądał tu i tam, na magazyny i gazety rozłożone na niskim stoliku do kawy, a Elizabeth obserwowała go z zadumą. Mozę się poczuł nieswojo, bo on i Genghis to duchowi bracia - pomyślała. Tony kiedyś zawsze się zgrywał; może nie lubi, jak mu się to przypomina. A może wciąż udaje, także teraz, gdy jest takim opiekuńczym, doskonałym kochankiem; i jest to tylko wymyślona dla mnie aktualna poza na Europę? Tony podniósł wzrok i zauważył, ze Elizabeth mu się przygląda. - Najdroższa Elizabeth - powiedział, podszedł do niej i wziął ją w ramiona - Chciałem ci wyznać, jak się czułem, gdy wróciłem do hotelu i zastałem tu ciebie; jak prowincjonalny małżonek, który po długim dniu wraca do swego domu. - Pod dotykiem jego ust Elizabeth rozchyliła wargi i przylgnęła do niego ciałem, które było ciepłe, miękkie, przylegające do kształtu jego ciała. - Chcę się z tobą kochać - szepnął. - A potem poproszę cię, bys mi pomogła w pracy. Odsunęła się i roześmiała. - Nie, on się me zgrywa - pomyślała gdy objęci ramionami przechodzili przez amfiladę do sypialni. Zmienił się.
Różnimy się w wielu sprawach, ale jest tkliwy i zależy mu na mnie, poza tym czuję się przy nim młodo i atrakcyjnie. Jest dokładnie taki, jakiego pragnę: zabawny, podniecający kochanek, który nauczył się troszczyć o kogoś innego oprócz samego siebie i pojawił się w moim życiu dokładnie w chwili, gdy potrzebowałam tego jak powietrza. - A o pracy mówiłem poważnie - odezwał się Tony, gdy się ubierali do kolacji. - Muszę podjąć parę decyzji dotyczących przyszłej wiosny i potrzebna mi jest twoja pomoc. - Nie ma sprawy - odparła. Rozpraszało ją jej odbicie w wysokim lustrze. Poprzedniego wieczoru Tony poszedł z nią po zakupy na Via Condotti, gdzie ceny były wyższe niż na Rodeo Drive, a stroje jeszcze bardziej wymyślne; wiedział, że byłoby bezcelowe proponować, że sfinansuje jej toalety, ale służył jej za to bezinteresownie radą. Gdy stojąc przed lustrem Elizabeth zastanawiała się nad satynową bluzką, wąską rubinową spódnicą i szokującą różową jedwabną szarfą, której końce zwisały prawie do rąbka spódnicy, nagle przypomniała się jej dawna Elizabeth: w niebieskich dżinsach i kraciastej koszuli z rękawami podwiniętymi do łokci i w butach pokrytych pyłem z budowy. Nie myślała o Nuevo przy innych okazjach, gdy nosiła piękne stroje; dlaczego właśnie teraz? - Zastanawiała się. Bo jestem w Europie. Daleko od domu. Pod każdym względem daleko. - Sławna w kraju, zaczyna być znana wszędzie - mówił Tony. - Moja śliczna Elizabeth, wyglądasz wystrzałowo; zawsze powinnaś nosić włoskie ubrania; ale czy ty mnie słuchasz? Roześmiała się. - Tak. Zaczynam być znana wszędzie. I co mam teraz zrobić? - Pomóż mi wybrać parę nowych sławnych postaci do wywiadów na przyszłą wiosnę. Bo przekazał mi informacje i fotografie kilkudziesięciu kandydatów, aja ufam twojemu osądowi; czy możesz mi poświęcić godzinkę lub dwie w ciągu paru najbliższych dni, aby mi pomóc w tym nieznośnym nudnym obowiązku? - Z wielką przyjemnością. I tak stało się zwyczajem, że co dzień przed kolacją rozmawiali godzinkę lub dwie na temat pracy, jaką wykonali w ciągu dnia, i planowali przyszłe programy. Najlepsze wywiady Tony'ego powstawały teraz na kanwie pytań zaprogramowanych przez Elizabeth. Żadne z nich o tym nie mówiło wprost, ale oboje to wiedzieli. Wybierali więc te sławne postaci, które ona znała osobiście albo ze słyszenia, lub o których szybko mogła jak najwięcej się dowiedzieć tak, aby przygotować ostre, prowokujące pytania, które miał stawiać Tony. Kiedy się przy niej rozkręcał, zaczynał wymyślać własne pytania, a potem nawzajem rzucali sobie szybkie riposty i pytania „pod włos", śmiejąc się, gdy Elizabeth udawała, że jest gościem Tony'ego, aż się nauczył pytań na pamięć. Ale nawet wtedy zapisywał sobie najlepsze pytania na małej karteczce i brał ze sobą na plan, na wszelki wypadek, gdyby je przed kamerą zapomniał.
Elizabeth oczekiwała tych chwil, kiedy byli blisko siebie. Siadali na sofie, robili notatki, rozmawiali intymnym językiem dwóch osób, które razem pracują i wspólnie się bawią, popijali łagodne czerwone spanna gattinara i zagryzali przystawkami z pieczonych ostryg z parmezanem, krewetek skropionych oliwą i cytryną i zapiekanych papryk z anchois. Potem przebierali się do kolacji i szli o dziewiątej do którejś z najbardziej ekskluzywnych restauracji. Spotykali się tam z dziennikarzami prasowymi i scenarzystami telewizyjnymi, których wyszukiwał Boyle zgodnie z instrukcjami Tony'ego informując ich uprzednio o „Sprawach prywatnych" i wywiadach telewizyjnych Elizabeth. Wszyscy byli więc przygotowani na to, że powitają koleżankę po fachu; na jej widok mężczyźni, typowi Włosi głośno wyrażali swój zachwyt: czarująca kobieta, o miodowozłotych włosach, różniąca się urodą od włoskich brunetek, której jasnoszare oczy porównywali do opalizujących pereł. Kobiety witały Elizabeth z ciekawością i poufałością; wzbudzała ich największą sympatię, gdy śmiała się nieskrępowanie z przesadnych komplementów ze strony mężczyzn i rewanżując się porównywała ich do czarujących książąt i błędnych rycerzy. Do późnych godzin nocnych rozmawiali o warsztacie pisarza i dziennikarza przeprowadzającego wywiady, o radiu i telewizji; porównywali dowcipy i przesądy obu krajów oraz dziwactwa osób bogatych i współpracujących z nimi, od których zależały ich posady. To co mówiła Elizabeth było równie kolorowe jak to, o czym pisała w swojej rubryce. Wywoływała salwy śmiechu i pod koniec każdego wieczoru zasypywana była słowami zachwytu na temat jej urody, elokwencji, zawodowego sukcesu, którego miarą było publikowanie artykułów w czterystu pismach i program w telewizji. Mam wszystko, czego dusza zapragnie - myślała. - Wszystko, o czym marzyłam. Robię to, co uwielbiam, pracuję i mieszkam z mężczyzną, z którym wspólnie robię karierę i nawiązuję nowe znajomości. A moje dzieci do mnie dzwonią, nawet do Europy, i co zdumiewające, regularnie do mnie piszą. Nie brakuje mi niczego. Myśli te dawały jej satysfakcję, ale nie sprawiały oczekiwanej przyjemności. Później, gdy Tony zasnął, powtarzała je sobie -mam, czego dusza zapragnie -ale myśli umykały. - Wrócę do nich później - obiecała sobie. - Kiedy indziej, kiedy nie będę taka zajęta. Jestem szczęśliwa i to na razie wystarczy. Jeśli w tym szczęściu był kolec, nie chciała się nad tym zastanawiać; wolała odsuwać tę myśl od siebie wypełniając sobie czas pracą, przyjemnościami i układaniem planów. - Chciałabym też zrobić wywiad z Isabel, Tony - powiedziała pewnego pochmurnego popołudnia, gdy usiedli u siebie w hotelu. Kotary były zasunięte; wiatr z deszczem bębnił o szyby. - Ja myślę o Amalfi i słońcu - odparł zamykając oczy. - Kwiaty. Białe domy i ciemnozielone drzewa. Kręta droga w skałach do Ravello. Pływam z tobą w zatoce. I...
- Wszystko to w dwa dni? - spytała Elizabeth. - ... i kocham się z tobą w moim własnym łóżku, w mojej własnej willi -skończył i zamilkli, nasłuchując, jak hula wiatr, Elizabeth zaś próbowała sobie wyobrazić włoskie wybrzeże, którego nigdy nie widziała, i gdzie miało być teraz lato. - Tony - odezwała się po chwili. - Czy słyszałeś, co ci mówiłam w związku z Isabel? - Oczywiście. Już zrobiłaś z nią wywiad. Do rubryki. - Tak, ale ona byłaby wspaniała w telewizji. I mówiłam ci, że wybrano ją do legislatury stanowej. - Masz się zajmować ludźmi nieznanymi, nie politykami. - Ona nie jest politykiem, jest urzędnikiem powołanym na stanowisko przez wyborców. - Jedno i to samo. - Tony, otwórz oczy. Spojrzał na nią. - Dlaczego to takie ważne? - Isabel jest ważna. Ile Hiszpanek w wyników wyborów trafia do służby publicznej? - Czy to ma znaczenie? Kogo to obchodzi? - Mnie. Kobiety w ogóle. Kobiety wywodzące się z tradycyjnych kultur prawie nigdy nie działają publicznie, a tu pojawia się Isabel Aragon i chce przepędzić bandę, która zamierza zatopić jej miasteczko. Nawet jeśli to nie obchodzi ciebie - a właściwie, dlaczego cię to nie obchodzi? - to czy to nie jest rodzaj dramatu, jakiego szukasz? Zawsze twierdzisz, że chcesz, aby telewidzowie podnieśli siedzenie z kanapy, zadzwonili do telewizji i pochwalili „Anthony'ego". Czy nie taka była reakcja czytelników w Los Angeles na mój artykuł o Isabel? Czy tego nie pamiętasz? - Oczywiście, że pamiętam; przekonało to Boyle'a, żeby cię wciągnąć do naszego programu. I ja wiem, czym ona się zajmuje; jeśli pamiętasz, to byłem z tobą, gdy z nią robiłaś wywiad do tego artykułu. Czy chcesz, żeby się pojawiła u nas w telewizji po to, aby to zainspirowało inne kobiety, czy po to, żeby wygłosiła mowę przeciwko budowie... co to było? Zapory? - Tak. Ona nie będzie wygłaszać mów. Chcę ją pokazać, bo ma wspaniałą osobowość; sypie jak z rękawa anegdotami o mieszkańcach kotliny; może nie jest tak nieznana jak inni moi rozmówcy, ale ona reprezentuje tylko stan Nowy Meksyk, Tony; trudno ją uznać za sławę. - A co z tą jej krucjatą przeciwko zaporze? - Co? Jeśli zabierze głos w tej sprawie, to może wzbudzi pewne zainteresowanie. Nam to nie zaszkodzi, jeśli ktoś udowodni potęgę telewizji lub, jeszcze lepiej, „Anthony'ego". Westchnął. - Porozmawiam z Bo. Nie sądzę, że mu się ten pomysł spodoba, ale jeśli to dla ciebie coś ważnego... - To jest ważne.
- No, więc chyba mi się to uda przepchnąć, żeby cię uszczęśliwić. Może damy jej do kompletu mojego ojca; on by spycharkami zrównał z ziemią River Oaks, żeby teren przerobić na kurort, jeśli sądziłby, że na tym zarobi. Czy to nie byłby numer? Pospolita Hiszpanka w średnim wieku, która wielkiego manipulatora i pana na River Oaks zapędza w kozi róg. - Nie mów o niej, że jest... Czy naprawdę wziąłbyś do programu Keegana? - Oczywiście, że nie. Nie chcę, by się zbliżał do mojego programu. Zresztą nigdy dotąd nie kłóciliśmy się o „Anthony'ego"; nie ma powodu, by wszczynać spory. Czy skończyliśmy z listą Bo? To nasz ostatni wieczór w Rzymie; pożegnalne przyjęcie z twoimi wielbicielami, może i moimi, z jedną lub dwiema osobami; nie wiem po co mielibyśmy jeszcze pracować. - Skończyliśmy - powiedziała Elizabeth. - Możemy się teraz bawić do upadłego. Ale następnego dnia po pracy, po przeprowadzeniu ostatnich wywiadów, gdy poszli do hotelowego barku na drinka, Bo Boyle wręczył im teczkę z papierami. - Paru dodatkowych notabli, pomyślałem sobie, że... Tony pokręcił głową. - Nie tym razem. Za godzinę jedziemy do Amalii, kraju słońca i miłości, żeby odzyskać siły po trzech potwornych tygodniach pracy na twoje rozkazy. Będziemy tylko jeść i pływać. - I zabawiać się - dodał Boyle spoglądając na nich jak razem siedzieli. Zlekceważył to, że Tony mu zwraca teczkę. Wrzuć sobie do nesesera; nie zajmuje miejsca, a w wolnej chwili możesz sobie to przejrzeć. - Jeśli będziemy mieć wolną chwilę, to na pewno nie będziemy jej poświęcać na obowiązki. - Do zobaczenia w poniedziałek w Los Angeles - powiedział Boyle. Niespodziewanie pochylił się nad stołem i ucałował Elizabeth w policzek. -Lizzie, byłaś fantastyczna, żadnych wybuchów złości ani złych humorów, przyjemna atmosfera podczas wywiadów, a z Tony'ego zrobiłaś człowieka na trzy bite tygodnie. Dama z ciebie. - Jakiś ty uprzejmy, Bo - odparła chłodno. - Zawsze się cieszę, gdy spełnię czyjeś oczekiwania z nawiązką. Spojrzała na niego z ciekawością. -Co miałeś na myśli w związku z Tonym? - Proszę, nie rozmawiaj za moimi plecami, moja miła - odezwał się Tony z rozdrażnieniem w głosie. - Bo nic nie chciał przez to powiedzieć, prawda, Bo? To tylko taki żarcik, żeby mnie nakłonić do pracy w Amalfi. Boyle wzruszył ramionami. . - Pewnie tak. - Wypił i wstał. - Do zobaczenia w L.A. Życzę udanego weekendu. Tony położył palec na ustach Elizabeth. - Żadnych pytań o Bo. Żadnych rozmów o pracy. Od tej chwili jesteśmy na wakacjach. Trzy lata czekałem na to, żeby cię zabrać ze sobą do Amalfi. -
Opuścił dłoń i wziął ją za rękę. - Spotkałaś kiedyś człowieka równie cierpliwego? - Nie - odparła z uśmiechem. - Ani tak adorującego? - Ostatnio nie. - Nagle odsunąwszy krzesło, powiedziała. - Idę się odświeżyć. Powinnam się przebrać? Popatrzył na nią z bliska. - Nie, chyba że masz ochotę. - No, to nie potrwa długo. Udali się do hotelowych pokoi i w trakcie pakowania ich rzeczy, ponieważ większość oddali Boyle'owi, żeby zabrał je z powrotem do Ameryki, Tony żartobliwie i chaotycznie rozprawiał o szachistach z Amalii i ręcznie rzeźbionych kameach w Ravello. - Ale mam dla ciebie ważny prezent, których chcę ci dać, zanim ci kupię kameę - powiedział wręczając jej małe pudełeczko. Jego nie zobowiązująca paplanina zawsze tak na nią działała, że mijały jej nawroty wspomnień i Elizabeth uśmiechnęła się otwierając pudełeczko i wyjmując szeroką, złotą bransoletkę. - Och, Tony, ależ piękna. Czy tu to gdzieś wypatrzyłeś? - Wypatrzyłem ją u Freda Joailliera na Rodeo Drive. Dwa miesiące temu. Nie przyjęłaś jej. - Ale ja jej nawet nie widziałam. - Och, tak, tuż przed przyjęciem. - Mówiłem ci, jeśli sobie przypominasz, że zatrzymam ją do czasu, gdy nie będziesz dla mnie jedynie kobietą inteligentną, ale również kochającą... Elizabeth podniosła bransoletkę do światła; błyszczała. Matt dał jej w Aspen naszyjnik Indian Zuni ze srebra i koralu. I perły na czterdzieste drugie urodziny. A jakie prezenty kupował teraz Nicole? - Nie czuję się bardzo inteligentna - wyszeptała. - Dobrze - odparł nie zrozumiawszy jej. - Trzy tygodnie w Europie zmieniają człowiekowi całkowicie perspektywę. Będziesz ją nosić? - Oczywiście - zapewniła Elizabeth i wsunęła ją sobie na nadgarstek, myśląc, że po długich latach, podczas których Tony słyszał cały czas od niej, „nie", teraz nie dziwił się tym, że nagle, i często, zaęzęła mu mówić „tak". Gdy byli w Amalii, przyszło jej na myśl, że Tony'ego prawie nigdy nic nie dziwiło; maskował się, tak jak z innymi uczuciami. Pozwalał sobie tylko na wyznania miłosne, wyrazy podziwu dla niej i od czasu do czasu na wybuch gniewu na Bo, ale czy ktoś w ogóle wiedział, jak głęboko to przeżywa? Resztę odczuć utrzymywał dla siebie. Ale przez trzy tygodnie pobytu w Europie próbował się jej przypodobać. Pierwszego ranka w Amalii wydawało się jej, że nie mogłaby go już prosić o nic więcej. To, że zdobył jej sympatię, ważniejsze było niż wszystkie jego wyznania wiecznej miłości. Usiedli do śniadania na tarasie w jego willi, pili kawę expresso i jedli
miękkie, dojrzałe melony. Elizabeth odchyliła się w krześle, wciągając głęboko w płuca chłodne poranne powietrze lekko pachnące morzem i delektując się widokiem miasta, niepodobnego do żadnego, które dotąd oglądała. Śnieżnobiałe domy, wysokie i wąskie, z wąskimi symetrycznie rozmieszczonymi oknami, wznosiły się na stromym zboczu, poczynając od przeźroczystej niebieskiej Zatoki Amalii w dole, po postrzępione szczyty wysokich klifów, z których wyrastały spiczaste wieże i gdzie stały puste od pięciuset lat monastery. Poniżej na wąskich uliczkach mieszkańcy robili zakupy, plotkowali, grali w szachy, spychali łódki rybackie na morze, zbierali drewno na podpałkę, gotowali, piekli, sprzątali. Życie toczyło się niespiesznie i nawet rankiem panowała tu nieco senna atmosfera; ponad poziomem morza miasto było skąpane w słońcu, pełne wonnych gajów cytrynowych i oliwnych, winnic i purpurowej bugenwilli, która pięła się po skałach i murach ogrodów. Dlaczego tu Tony przyjeżdżał? - dziwiła się. Ze wszystkich kurortów na włoskim wybrzeżu jedynie Amalii było pomijane przez międzynarodowych turystów. Nie było w nim trzygwiazdkowych restauracji ani butików, nie było białych plaż ani jachtów i żaglówek, nie było ani jednej filii nowojorskiego czy londyńskiego biura maklerskiego. Istniało tylko ciche miasteczko proste i na uboczu utartych dróg, podobnie jak Nuevo - pomyślała - ze skalistym brzegiem zatoki, gdzie spokój czystej wody zakłócały jedynie sieci miejscowych rybaków i nawoływania paru chłopców z miasteczka, którzy uprawiali windsurfing. Mimo to Tony kupił stojący wysoko na wzgórzu dom, który porządnie odnowił i rozbudował tak, że powstała przestrzenna, trzypoziomowa willa różniąca się znacznie od sąsiednich domów. - Dlaczego ci się tu podoba? - spytała. - Lubisz nocne kluby, restauracje i przyjęcia. W Amalii najciekawszym zajęciem jest przyglądanie się chłopcom na deskach surfingowych. - Najciekawszym zajęciem jest być z tobą w łóżku. - Zamilkł. - Ale powiem ci, dlaczego lubię Amalii. Jest ciche i nieskomplikowane, całkiem inne niż Los Angeles i nikt tu o mnie nawet nie słyszał. - Znów zamilkł i nieznacznie się uśmiechnął. - Nie muszę się co chwila pilnować, żebym nie wypadł z roli Tony'ego Rourke. - Wypadł z roli. - Znanej osoby. Gwiazdy. Kiedy gram. - Czy naprawdę potrafisz odróżnić, kiedy nie grasz? - spytała. - A ty potrafisz? - zaripostował. Gdy się zawahała, musnął grzbietem dłoni jej policzek. - Jesteś taka urocza. Uwierz we mnie, Elizabeth. Często mówię ci prawdę. Powiedziałem ci prawdę, dlaczego bywam w Amalii. - Wierzę ci - odparła. Ponieważ nie chciał mówić o sobie, zauważyła. -Ale nic nie wspomniałeś o pięknie Amalfi. - Tony wzruszył ramionami. - Świat jest pełen piękna; wszędzie wygląda tak samo. Jestem szczęśliwy, gdy mam ciebie; twoje piękno jest czymś wyjątkowym. - Ty mnie „nie masz" Tony - stwierdziła cichym głosem.
Westchnął i wstał. - Chodź na przejażdżkę. Pojedziemy do Ravello na lody i będziemy udawać zakochanych. Chcesz? - Udawać? - Potrząsnęła głową. - Nie chcesz, żebym udawała. - Do cholery, nie chcę. - No, ale nic się nie stało. Tony, bawimy się znakomicie; nie psuj tego. - Powiedziałaś to samo w Malibu, w dniu, kiedy nie chciałaś przyjąć bransoletki. - Tak, pamiętam. - Ale bransoletkę nosisz. Obrzuciła go gniewnym wzrokiem. - To nie obroża dla psa, Tony. Nie mogę jej nosić, jeśli masz do tego taki stosunek. - Ja nie... Elizabeth, posłuchaj. Kocham cię. Ile razy w życiu według ciebie wypowiedziałem te słowa? - Pięćset lub sześćset. - Mój Boże, ty mnie nie traktujesz poważnie. Wypowiedziałem i traktowałem to serio tylko jeden raz. Jesteś jedyną kobietą, którą w życiu kochałem. Kocham ciebie. Potrzebuję ciebie. Chcę się z tobą ożenić. Moje dni są dzięki tobie jasne, noce jeszcze jaśniejsze. - Zaczekaj, Tony. Już raz użyłeś tego tekstu. - O co ci chodzi? - W Paryżu powiedziałeś, że twoje dni są dzięki mnie jasne, noce jeszcze jaśniejsze. Machnął ręką. - Nie jestem pisarzem: wybacz, jeśli czasem się powtórzę. Gdybyś myślała o mnie pozytywnie, wiedziałabyś, że przeżywając coś bardzo głęboko, używam dla wyrażenia takiego uczucia tych samych słów. Może to i prawda - pomyślała. Prawdą mogło być też i to, że nigdy nie będzie mieć co do tego całkowitej pewności. - Masz rację; nie jestem dla ciebie zbyt miła. Przepraszam, Tony. Wierzę ci. - No, to może byś mi odpowiedziała. - Nie, Tony. - Nie wyjdziesz za mnie? - Już jestem mężatką. Tony, dla mnie to za dużo zamieszania. Odpowiada mi to, że się przyjaźnimy i dobrze się wspólnie bawimy, i jest nam ze sobą dobrze. - Ja chcę czegoś więcej, a ludziom w naszych czasach przytrafiają się rozwody. - Ale nie mnie. Matt mnie nie prosił o rozwód; ja też go nie chcę. - Dlaczego? Elizabeth odeszła od stołu i stanąwszy na końcu tarasu popatrzyła na gładką taflę zatoki. - Pewnie dlatego, że oboje się koncentrujemy na tym, żeby osiągnąć sukces, i czekamy, co będzie potem.
- Ale ty nie jesteś w nim zakochana, Elizabeth, my kochamy się od trzech tygodni; nie możesz teraz powiedzieć, że nie zakochałaś się we mnie. W dole jakiś mężczyzna na barce zgrabnym łukiem zarzucał sieć rybacką. Elizabeth obserwowała, jak sieć opada pod wodę nie zostawiając śladu na powierzchni. Patrząc na Elizabeth Tony stwierdził. - Ty go wciąż kochasz. - Nie wiem. - Odwróciła się i pogładziła go ręką po włosach, dotknęła zmarszczki między brwiami. - Spędziliśmy razem najcudowniejsze trzy tygodnie, Tony, tak dobrze nam się razem pracuje i miło jest nam być ze sobą, i potrzebujemy się nawzajem. Czy to nie starczy? - Czy mam wybór? - Przytrzymał jej rękę. - Najserdeczniejsza przyjaźń. Tak jak było. Chyba że... Słuchaj, moja miła, może nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale Europa działa mocno na człowieka. Jest jak butelka wina; zmniejsza opór. Dlatego tak mi zależało, żebyś tu ze mną przyjechała. A co będzie, jak po powrocie zmienisz zdanie? Uśmiechnęła się. - To nie przez Europę, Tony; chciałam się z tobą kochać wcześniej. Prawdopodobnie wspólny wyjazd to ułatwił, ale decyzję podjęłam przedtem. - Zamilkła. - Rozumiesz, zmiana nastąpiła u mnie, zanim tu się znalazłam - przeszła przez taras zbliżając się do stromych schodów prowadzących na ulicę. - Jedziemy? - Dobra myśl. - Zszedł za nią po schodach i gdy wsiedli do małego alfa romeo, którego trzymał tu w garażu, pochylił się i pocałował ją. - Nie martw się o nic, moja miła. Tylko trzymaj się blisko mnie, a wszystko będzie dobrze. Oparła głowę o zagłówek, Tony zaś obserwując drogowskazy jechał w kierunku na Salerno krętą drogą w górę urwiska, aż znaleźli się wysoko ponad taflą morza. Prowadził z łatwością, omal z brawurą. Wąska droga z serpentynami znikała i wynurzała się z tuneli wykutych w skale, wzdłuż krawędzi malowniczych wąwozów, obok pionowych ścian skalnych. Na krótką chwilę, jak w migawce oczom ich ukazywało się wśród skał morze. Elizabeth wstrzymywała oddech, prawie stawała na prawej stopie, jakby instynktownie naciskała na pedał hamulca. - Usiądź wygodnie, najdroższa Elizabeth - powiedział Tony z krzywym uśmiechem. - Nie zamierzam wystawiać na ryzyko twojego życia ani własnego. Życie nas dwojga jest dla mnie zbyt cenne. Elizabeth parsknęła śmiechem i zaczęła z przyjemnością podziwiać zaskakującą scenerię wybrzeża, przeważnie tak dzikiego, jakby dopiero zostało stworzone. Gdy dojechali do małego miasteczka Ravello, pojawiły się pierwsze oznaki życia. Zobaczyła małe domki na zboczu klifów. Wszędzie rosło mnóstwo hortensji i herbacianych róż, o niezwykle intensywnym zapachu. Tony zatrzymał wóz w środku miasteczka, a gdy wysiedli, Eliza-
beth zdjęła żakiet i przymknęła powieki, wystawiając twarz do palącego słońca. Czuła się taka lekka, miała wrażenie, że mogłaby się unosić w powietrzu. A powietrze było tu rześkie, chłodniejsze niż w Amalii. Skręcili, by zwiedzić skwer, gdzie stała Villa Rufolo, głośna dzięki towarzystwu, które się w niej zatrzymywało. - Nagrywałem tu wywiady - powiedział Tony. Była tam stara katedra, ogrody, w pobliżu znajdowały się kafejki na świeżym powietrzu i sklepy. W Ravello, miasteczku zawieszonym u szczytu łańcucha gór, ponad brzegiem morza panował kompletny spokój. Mały obłoczek wędrował leniwie po przejrzystym niebie; rzucał cień na ziemię i przeszedł nad głowami Elizabeth i Tony'ego nad pełne morze. - Lody z orzechami laskowymi - powiedział Tony. - A potem kamea dla, ciebie, jeśli uda się znaleźć człowieka, który je wykonuje. Usiedli w małej kafejce, delektowali się lodami. Jutro lecą do domu; mają zapas wywiadów na dwa miesiące, a Elizabeth tyle notatek, że na ich podstawie napisze wiele artykułów do czasopism i magazynów. Świeciło słońce, powietrze było przesycone zapachem kwiatów i drzewek cytrynowych, ręka Tony'ego spoczywała na jej dłoni. Czego jej brakowało? Czego więcej można byłoby jeszcze pragnąć? - Elizabeth - odezwał się Tony. Podniósł jej dłoń do ust i ucałował ją od wewnętrznej strony powoli pieszcząc czubkiem języka, wzbudzając w niej dreszcze pożądania. - Obiecaj mi, że to przemyślisz, czy wyjdziesz za mnie za mąż. Tylko przemyślisz. Nie proszę o nic więcej i nigdy nie będę cię przynaglał do odpowiedzi. Dotknęła policzka Tony'ego, jego ciemne oczy patrzyły na nią wprost, szczerze, w skupieniu. - Dobrze, Tony - odparła. - Przemyślę to. Przysunął swoje krzesło do niej i przyciągnął ją do siebie całując. - Najdroższa Elizabeth, najdroższa moja partnerko, uwielbiam cię, podziwiam cię, pragnę cię i jestem na twoje usługi. Rozkaż mi: cokolwiek zechcesz. Od dziś jedynie masz mówić, czego pragniesz. Safari w Afryce, klejnoty cara na Kremlu, perfumy Arabii... co mam złożyć u twych stóp? Dokąd miałabyś chęć się wybrać? - Na drugą stronę skweru - roześmiała się. - Chcę zobaczyć ogród od ( tyłu hotelu i widok roztaczający się na Zatokę Salerno. - Tania randka - skonstatował kręcąc głową. - Mam nadzieję, że w przyszłości będziesz żądać więcej. Objęci ramionami przeszli spacerkiem przez skwer. Tony miał lekki krok. - To dzięki niej - pomyślała. - Czemu mu nie wierzyć? Czemu nie uwierzyć we wszystkie jego słowa? Co dzień i co noc sprawiał, że się czuła jak młoda kobieta, w której budzi się pożądanie; otoczył ją ludźmi, którzy ją chwalili, sprawił, że znalazła się w centrum zainteresowania. Mając z nią co tydzień wspólny program w telewizji, pomagał jej stawać się osobą coraz większego sukcesu, i to tej miary, która przerastała jej najśmielsze marzenia takie, których większość ludzi nigdy nie była w stanie sobie wyobrazić.
Prawdopodobnie nigdy nie będzie mieć całkowitej pewności, czy gra przy niej, ale dlaczego nie wierzyć w to, co najlepsze, co daje najwięcej pociechy, najwięcej miłości. Czemu się nie odprężyć i nie pozwolić, by ją trzymał w objęciach i mówił czułe słówka, które sprawiają, że czuje się uwielbiana, pożądana, potrzebna? Czyż nie tego przecież oboje pragnęli? Po prostu odczuwać szczęście. Dom Keegana Rourke u szczytu Red Mountain stał skąpany w promieniach zachodzącego słońca. Aspen, położone w dole, od dawna tonęło w cieniu. Matt siedział w salonie, którego szklane ściany zbudowano w kształcie przypominającym dziób okrętu, i obserwował paru ostatnich zjeżdżających narciarzy; nie odstraszały ich grudniowe, niskie po zachodzie słońca, temperatury. Matt wyciągnął nogi odpoczywając po sześciogodzinnej intensywnej jeździe na nartach. Był to jego pierwszy urlop od czasu poprzedniego pobytu w Aspen. - W marcu - pomyślał. Ponad półtora roku temu. Bezwiednie spojrzał na przeciwległą ścianę doliny, tym razem na zespół domów o nazwie „the Aspen Alps" i narożne mieszkanie, gdzie wraz z Elizabeth zatrzymali się na tydzień, którego finałem była kolacja w Krablooniku w towarzystwie Rourkego. I Nicole. - Matt, skarbie. - Nicole odezwała się od drzwi. - Czy nie masz nic przeciwko koktajlowi przed przyjęciem u Morta i Lity Hellerów? - Gdzie? - spytał machinalnie. - U Formanów. Nie znasz ich. Mają dom w Starwood. - Jak chcesz. Ale jeśli za dużo wypiję, nie będę jutro dobrym narciarzem. - Jesteś zawsze dobry, Matt. Może nie zawsze jesteś szybki, ale zawsze dobry. Zaśmiał się i obejrzał za nią. Miała na sobie czarną kamizelę z satyny rozciętą do uda; wiódł za nią wzrokiem, gdy szła przez gabinet do ogromnej sypialni z częścią wypoczynkową, położoną o stopień niżej od poziomu podłogi, z tym samym widokiem co z salonu i gigantycznym łożem na podeście z przyciskami regulującymi oświetlenie i urządzenia w całym domu. Parę minut później poszedł za nią do swojej łazienki i garderoby; Nicole była w swojej, po drugiej stronie sypialni. - Kto to Formanowie? - zawołał przez cały pokój. - Są właścicielami drużyny baseballowej i koni wyścigowych w Kentucky wraz z torem. Mają spór z jakimś kongresmenem co do przychodów z toru; chcą go wyrzucić z urzędu. Nie są nadzwyczajni - z niego trochę gbur, a ona nudna - ale mogą ci się przydać. - Nie mam nic wspólnego z Kentucky. - Dziś. Skąd wiesz, kto ci będzie potrzebny jutro?
- Masz na myśli kogoś innego oprócz ciebie? - spytał lekko. Włożył kaszmirowy półgolf, który mu kupiła dzień wcześniej robiąc codzienną rundę po Aspen. - Bardzo przystojny - stwierdziła Nicole stojąc w drzwiach swojej garderoby. Matt przyjrzał się jej odbiciu w lustrze. - Nikt na mnie nie zwróci uwagi, gdy zobaczą ciebie. - Włosy miała gładko uczesane do tyłu; nałożyła spodnie z czarnej skóry i tunikę z mieszanki wełny i jedwabiu o czarno-białym gruzełkowatym splocie; na szyi miała skręcone sznury pereł rzecznych. - Ależ to piękny sweter, Nicole. Dziękuję ci. Pocałowała go długo, wolno, i przyciągnął ją ku sobie, przesuwając ręce z jedwabnej tuniki w dół na skórzane spodnie. Odsunęła się z uśmiechem. - Będę cię ubierać w kaszmir; pasuje do ciebie. Idziemy? Zjeżdżali krętą drogą, reflektory samochodu rzucały światło na domy o rustykalnym wykończeniu, z witrażami w oknach, na oszklone werandy domów z basenami i kortami tenisowymi, które pokrywała gruba warstwa śniegu; masywne czteropiętrowe domy z cedru wtulone w stoki góry. W dole znajdowało się oświetlone śródmieście. Panował chłód i spokój wczesnego wieczoru; w świetle wiktoriańskich lamp ulicznych drzewa chyliły się ku ziemi pod ciężarem śniegu, w tle zaś górował szczyt Aspen z opustoszałymi trasami zjazdowymi i czarnym zarysem drzew pod zachmurzonym niebem. Kiedy Nicole szperała w swoich ulubionych butikach, Matt przeszedł się po pasażu handlowym i kupił srebrną klamrę do paska dla Petera, drugą dla siebie, następnie szpilkę z turkusem dla Holly i kierując się impulsem - bo Nicole tak bardzo się starała, żeby ten pobyt był dla niego czymś szczególnym bransoletkę z repusowanego srebra dla Nicole. Dał ją jej w samochodzie. - Dziękuję za wszystko, co dla mnie robisz - powiedział i włożył bransoletkę na rękę Nicole. - Ja tylko robię to, co lubię - odparła z uśmiechem, po czym udzieliła mu wskazówek, jak jechać do Starwood. Gdy byli na Main Street, podniosła nadgarstek do góry tak, aby światło ulicznych latarni padło na bransoletkę. - Jest śliczna. Ileż ty mi okazujesz względów. - Wdzięczności. Nie byłbym tutaj, gdyby nie ty. Nie brałbym wolnego... - ... choć wyraźnie było ci potrzebne, taki byłeś napięty, i miałeś tak zmienne nastroje. - Ja nie poprosiłbym Keegana, by mi użyczył swego domu; wynająłbym coś. - Ale nie znalazłbyś równie ładnego. Matt, jesteś przesadny: dziesiątki razy korzystałam z jego domu. Keegan uwielbia być hojny, jeśli mu to nie krzyżuje jego planów, a on nie lubi Aspen w grudniu. Powiedział mi, żebym zawsze z nim to uzgodniła, jak chcemy gdzieś razem wyjechać; zwłaszcza w marcu; on nie będzie teraz potrzebował domu.
- Nie wiedziałem o tym. Kiedy ci to powiedział? - Byliśmy w zeszłym tygodniu razem na kolacji, kiedy ty pojechałeś do Denver. Skręć w prawo przy znaku stop po drugiej stronie mostu. A teraz opowiem ci co nieco o ludziach, których dziś poznasz; w porównaniu z wczorajszym jest to zupełnie inne towarzystwo. Co wieczór poznawał jakieś nowe towarzystwo na coraz to innym przyjęciu i co dzień coraz większa grupa dołączała do nich na stokach. Zdawało się, że Nicole znała wszystkich i na całe dziesięć dni wakacji szczelnie zapełniła ich kalendarz. Sugerowała, żeby wziąć urlop wcześniej, po wyborach w listopadzie, kiedy Matt pracował również wieczorami, aby nadążyć z pracą, jaka pozostawała do wykonania po gorączkowych tygodniach kampanii wyborczej. Był nie przygotowany do tego, by sprostać stawianym mu wymaganiom. Oprócz normalnych obowiązków nadzorowania trzydziestu pism, musiał śledzić ich linię polityczną, współpracować z redaktorami decydując, które tematy i których kandydatów na szczeblu lokalnym i ogólnokrajowym będą wspierać; od rana do nocy odpowiadać na telefony od kandydatów proszących o poparcie lub ustawodawców domagających się poparcia dla kandydatów głosujących za dogodnymi dla nich projektami ustaw. Po dniu wyborów telefon nadal dzwonił. Nowo wybrani kongresmeni chcieli teraz, żeby jego prasa wspierała projekty ustaw złożone w Kongresie; członkowie rad miejskich dopominali się, aby jego prasa zajęła stanowisko dotyczące problemów lokalnych. Wraz z Rourkem co tydzień przeglądali listę tych spraw i decydowali, które z nich i których polityków będą specjalnie popierać. - Ten kongresmen w Tulsa jest w gorącej wodzie kąpany - powiedział z namysłem Rourke. Chcę, żeby za dwa lata wypadł z gry. Matt zmarszczył czoło. - Podpisałem się pod nim. - Wiem. Nie, nie udałoby się nam go teraz pokonać, więc nie poruszałem tego tematu. Ale on nie jest tym, którego nam trzeba w Oklahomie, Matt. Poczytaj sobie o nim i wrócimy do tej sprawy. - Już przeczytałem co trzeba na jego temat. Bez tego nie podpisuję się pod żadnym kandydatem. Rourke kiwnął głową. - Chciałbym, żebyś ponownie mu się przyjrzał. A teraz, co mamy do powiedzenia na temat tej zapory i parku stanowego w Nowym Meksyku, Nuevo, tak? Czy możemy kontrolować tę kobietę, kiedy wejdzie do legis-latury? Matt uśmiechnął się wyobrażając sobie sytuację, że ktoś kontroluje Isabel. - Nie. Ale coś tam się zmieniło. Chyba ludzie zaczynają chcieć tej zapory. Pojawiają się na ten temat artykuły redakcyjne i reportaże w Daily News w Albuquerque i w mniejszych sieciach prasowych. Mamy czas do stycznia, kiedy zbiera się legislatura; zdążymy dużo zrobić.
Zebrania się nie skończyły, telefon się urywał, praca się nawarstwiała. Ale Matt czuł się jak ryba w wodzie. Miał imperium, na które składało się trzydzieści tytułów prasowych, cztery stacje telewizyjne, a planował nabyć ich z portfela Keegana Rourke jeszcze więcej. Regularnie zwoływał konferencje ogólnokrajowe dyrektorów korporacji, z którymi dzielił się informacjami i poradami. W tym okresie parł do przodu i zdawało się, że wszystko trzyma w garści. Był jednak również wyczerpany pracą i kiedy Nicole powiedziała mu, że ma gwałtowne zmiany nastrojów, ulega łatwo irytacji, że mu potrzebny odpoczynek, i że zorganizowała dla nich dom w Aspen, był gotowy jechać. - Poznasz wspaniałych ludzi - powiedziała z satysfakcją, gdy skończyła robić plan spotkań towarzyskich. - Gardzą turystami, więc przyjeżdżają wtedy, gdy w Aspen panuje spokój. Zorganizowała każdy dzień z wyjątkiem pory śniadania; Matt w tym momencie postawił weto. - Jeśli chcę spędzić z tobą godzinę dłużej w łóżku, to nie chcę słyszeć, że wtedy mam gdzieś biec, czy o tej porze iść na sok pomarańczowy z jakimiś znajomymi. Nicole ustąpiła cicho się śmiejąc. - Żadnych śniadań na umówioną godzinę. Ja też wolę leżeć dłużej w łóżku. Poza tym jednak nadawała ostre tempo i czas mijał mu bardzo szybko na poznawaniu ludzi, rozmowach, jeździe na nartach, siedzeniu przy drinku przed płonącymi kominkami, jedzeniu sutych kolacji, tańcach do późna w nocy i uprawianiu miłości we wczesnych godzinach rannych. Przez mniej więcej połowę urlopu Matt zdążył poznać więcej ważnych osobistości świata polityki i korporacji, niż przez półtora roku u Rourkego. - Jest to o wiele łatwiejsze, gdy wszyscy są w jednym miejscu - stwierdziła Nicole. Dlatego wiedziałam, że powinieneś przyjechać. Byłem tu przedtem - pomyślał - z Elizabeth. - Ale wtedy nie widywali się z nikim. Poczuł przelotną tęsknotę do tych chwil spokojnych, do anonimowości, ale natychmiast stłumił ją blask nowego oblicza Aspen, które wciągnęło Matta bez reszty. Przystojny energiczny, o ciemnych, lekko szpakowatych włosach, intensywnie niebieskich oczach, był atrakcją sezonu. Mając zaś u boku Nicole o uderzającej urodzie, stali się najbardziej poszukiwaną parą w towarzystwie najbogatszych i najpotężniejszych tego świata, którzy uczynili sobie z Aspen doroczną mekkę. Na koktajlu u Formanów wszyscy witali Matta po imieniu, nawet ci, których twarze widział po raz pierwszy. Gdy Nicole odeszła na chwilę, żeby porozmawiać z pewnym maklerem z Nowego Jorku, wmieszał się w tłum i trzymając w ręce kieliszek wódki ściskał dłonie i wymieniał uprzejmości z eleganckimi, sportowo ubranymi mężczyznami i pewnymi siebie kobietami w jedwabnych kombinezonach lub welurowych spodniach i obszytych futerkiem swetrach.
Na końcu długiej sali ustawiono stół z bufetem, obok którego pianista uderzał w klawisze instrumentu usiłując na próżno przebić się przez gwar. Kątem oka mignęła Mattowi w tłumie biało-czarna tunika Nicole i zobaczył, że rozmawia z wysokim mężczyzną o czerwonej twarzy, zręcznie czyniąc krok do tyłu za każdym razem, gdy tamten próbował ją opleść ramionami. Matt zaczął się przepychać w jej kierunku. - Matt, nareszcie! - wykrzyknęła Nicole z lekkim podskokiem, który prawie ją przeniósł w jego objęcia. - Myślałam, że cię zgubiłam. Czy mogę ci przedstawić dzisiejszego gospodarza. Roy Forman, Matt Lovell. - Miło mi - powiedział Forman. - Słyszałem wiele o panu od krewnych i znajomych. I Nicole wypowiada się o panu pochlebnie. Nicole to urocza dama. Szczęściarz z pana, że ją pan masz. - Ja jej nie mam - sprostował Matt potrząsając wilgotną dłonią Formana. - Ale szczęściarz ze mnie, bo mam jej przyjaźń. - No, dobrze, niech będzie, jak pan chce, senatorze. Sam mógłbym się przyznać do takiej przyjaźni. - Jest wydawcą, Roy - odezwała się słodko Nicole. - Nie senatorem. - A co za różnica? On drukuje kłamstwa; senatorowie je wygłaszają. Przyjrzał się bliżej Mattowi. - Czym pan woli być? - Wydawcą - odparł rozbawiony Matt. - No to jesteś pan jedynym. Dziwna rasa ci z gazet. Nie ufam im. Nie czytać: to moja dewiza. Miło, że mógł pan dziś wpaść; z przyjemnością spotkam się z panem jutro na nartach. Odwrócił i pochłonął go tłum. Matt i Nicole popatrzyli po sobie śmiejąc się. - Grzeczny i subtelny - zauważył Matt. - Ostrzegałam cię. Ale nie szkodzi się z nim zaprzyjaźnić. Czy pójdziemy się przemieszczać, senatorze? - Uprzedzam cię, że szybciej zapominam nazwiska niż je zapamiętuję. - Nic się nie martw. Ja je wszystkie pamiętam. Po prostu bądź blisko mnie i niczym się nie przejmuj. - Właśnie tak pomyślałem - powiedział i śladem Formana włączyli się w tłum gości. Forman był wśród grona znajomych, którzy na nich czekali następnego dnia rano, gdy podjeżdżali do wyciągu Little Nell. Co dzień grupa stawała się liczniejsza i wsiadała na krzesełka parami zmieniając kolejność tak, aby każdy miał równą szansę rozmowy ze wszystkimi. - Krzesła do zabawy -pomyślał Matt, będąc w dobrym humorze, ale przyjemność sprawiało mu to, że jego towarzystwa szukali potentaci i że wraz z nimi życie toczyło się szybko. - Znakomite miejsce na pogawędkę - odezwał się Seth Vaughn, prezes Vaughn Electronics, siadając obok Matta na krzesełku wyciągu na Bell Mountain. - Czy są jeszcze gdzieś inne miejsca, gdzie można w naszych czasach wykroić bite czternaście minut na prywatną rozmowę?
- Prawie wcale nie ma - odparł Matt. - I jeśli będzie pan próbował namówić Aspen Ski Company na wyposażenie tych krzesełek w telefony komórkowe, to sprzeciwi się panu cała moja prasa. Vaughn roześmiał się pod nosem i gdy jechali w górę, zaczął mówić o rewolucji w dziedzinie głośników hifi. Powietrze było kryształowo czyste, dzień chłodny i bezwietrzny, słońce paliło. Matt na chwilę się obejrzał, żeby rzucić okiem na malejące w dole miasto. Dachy w Aspen miały białe czapy; z kominów ulatywała biała para i dym; na ulicach leżał śnieg. - Ładnie tu - stwierdził Vaughn. Matt odwrócił się ku niemu. - Wie pan co, Matt, obserwuję pana od jakiegoś czasu, miło mi się z panem gawędzi, przyglądałem się pana jeździe na nartach. Wiele można o człowieku wydedu-kować ze sposobu jazdy: pan jest pewien siebie i szybki, podejmuje pan ryzyko, ale nie przekracza granicy bezpieczeństwa, i lubi pan wiedzieć, dokąd pan jedzie. Mnie się to podoba. Ja też lubię wiedzieć, dokąd jadę. - Kiedy Matt mu przytaknął, Vaughn położył mu na ramieniu rękę. - Uważam, że powinniśmy się widywać częściej. Poproszę moją żonę, żeby pana zaprosiła z Nicole do nas do Palm Beach na tydzień w styczniu. Znajdzie pan czas? Matt starał się nie pokazać po sobie, że odczuł to jako osobisty triumf. Seth Vaughn, bliski przyjaciel trzech prezydentów, były ambasador w Anglii, rzadko kogoś do siebie zapraszał. - Z przyjemnością przyjadę na parę dni, Seth - odparł. - Tydzień wolnego to zazwyczaj maksimum tego, co mogę wykroić. Mój szef jest bardzo srogi. Śmiech Vaughna rozległ się po stoku; siedząca na krzesełku przed nim Nicole odwróciła się do nich i uśmiechnęła do Matta. - O, na pewno - powiedział Vaughn. - Jest taki srogi, że wszystkim opowiada, jaki pan jest świetny. No więc ustalicie to z moją żoną. Parę dni, tydzień, ile panu będzie odpowiadać. Już czas schodzić. Pioruńsko szybka jazda. Wstali i podjechali na nartach do reszty grupy. - Czy zjeżdżamy stąd? - ktoś spytał. - Czy jedziemy następnym wyciągiem na szczyt? - No, a dokąd Matt Lovell by się wybierał jak nie na sam szczyt? -zawołał Seth Vaughn. Wybuchnęli śmiechem i żartobliwie zasalutowali Mattowi, po czym podjechali do drugiego wyciągu. Matt został w tyle czekając na Nicole, zastanawiając się, czego może chcieć od niego Vaughn. Każdy czegoś chce -lubił powtarzać Rourke. Przez jakiś czas nadskakują, ale zawsze za komplementami i pochwałami coś się kryje. - Coś nie gra, panie senatorze? - spytała Nicole stając u jego boku. Otoczył ją ramieniem. - Jesteś dziś rano bardzo piękna. Czy to nowy strój? Kiwnęła głową.
- Najlepszy od Elli. - Był to jednoczęściowy czarny kombinezon z grubymi białymi lamówkami, do którego miała na rękach białe rękawiczki i białą futrzaną czapkę ciasno okalającą jej twarz tak, że jedyną plamą kolorystyczną były policzki i usta. - Cieszę się, że ci się tu podoba. Co wywołało te zmarszczki na czole? - Vaugh. Chce, żebyśmy u niego gościli w Palm Beach. Oczywiście, że chce czegoś jeszcze. Prawdopodobnie, żeby zamieszczać artykuły redakcyjne, w których będzie się mocno argumentować na rzecz kwot importowych. - Pewnie tak. Ale nie tylko o biznes tu chodzi, .Matt; on cię lubi. Powiedział Russ Garson, że chciałby mieć takiego syna, jak ty. - Już za późno. Adoptował mnie Rourke. Pojeźdźmy trochę sami. Gotowa? - Zawsze, najdroższy. - Obdarzyła go uśmiechem i odepchnęła się kijkami, aby go prześcignąć na stoku. MattWyślnie trzymał się z tyłu i jechał tuż za nią. Przyjemność sprawiał mu widok płynnych ruchów jej ciała, gdy śmigała w dół góry ze złączonymi nartami kiwając się jak długa witka. Jeździła na nartach w taki sam sposób jak grała w ping-ponga i udzielała się towarzysko: ze zdecydowaniem, balansując na granicy ryzyka, doskonale panując nad sobą, ale tak szybko i agresywnie, że zostawiłaby Elizabeth daleko w tyle, a często o kilka sekund wygrywała z Mattem. W towarzystwie nikt inny nie mógł jej dorównać i grupa na pierwsze dni jazdy wynajęła instruktora, który specjalizował się w szkoleniu ludzi wpływowych i sławnych. - Na każdy grudzień rezerwujemy Tommy'ego - powiedziała Mattowi Lita Heller, gdy jechali na krzesełku na słoneczny taras. - Wszyscy go lubią i jest bardzo dobry dla tych, którzy nie mają podstaw sądzić, że już niczego się nie muszą uczyć. Matt uśmiechnął się. - Ile wynosi moja działka? - Nic - odparła spokojnie. - Jest pan naszym gościem; my się rozliczamy pomiędzy sobą. Od pierwszej chwili znajomości wraz z mężem wciągnęli Matta do grona ich wspólnych przyjaciół, którzy stale przebywali w Aspen, niezależnie od pory roku; jej serdeczność, wrodzona otwartość pociągały go, ale pokręcił głową. - Lubię płacić za siebie, Lita. Zrobię to przed lunchem, kiedy będę się mógł dostać do portfela. Kiwnęła głową z taką samą swobodą jak przedtem. - Jak pan sobie życzy. - Przez chwilę jechali w milczeniu, po czym z błyskiem w oku uśmiechnęła się do niego wesoło. - Skoro o wilku mowa, opowiem panu o czekającym nas sezonie baletowym. Na wiosnę będzie benefis i jeśli ma pan taką ochotę sięgnąć do portfela... Parsknął śmiechem i odchylił się podziwiając jej ciepło, atrakcyjność, rozbrajającą mieszankę szczerości i wyrafinowania. Stanowiła przeciwieńst-
wo Nicole - pomyślał - wprowadzała go w te rewiry życia w Aspen, gdzie sztuka i zbieranie funduszy na wspieranie sztuki były równie ważne co uprawianie sportu i posiadanie dóbr materialnych. Ale pochłonęło go Aspen w wersji Nicole. Całkowicie zawładnęło jego wyobraźnią, gdy jechał wyciągiem i szusował na nartach z mężczyznami, którzy rozmawiali o interesach, rozgrywkach o władzę, i - znienacka -zaczęli mu proponować, że go osobiście wesprą finansowo, gdyby się zdecydował na nowe przedsięwzięcia. - Oni nie stawiają na takich, co przegrywają - powiedziała Nicole, gdy byli w łóżku wróciwszy z przyjęcia, na którym obok Matta posadzono do kolacji bankiera z Chicago, który mu zaproponował pomoc przy nabyciu tytułów prasowych na Środkowym Zachodzie. - Każdy by cię wsparł, gdybyś tego chciał. Mają więcej pieniędzy niż pojęcia, co z nimi zrobić, i ty się im podobasz. - A ty się mnie podobasz - oświadczył obejmując ją. - Koniec z rozmowami o biznesie, Nicole; dostałem dziś więcej propozycji niż debiutantka. Co dzień zwracano się do niego z coraz to innymi propozycjami, począwszy od przejęcia inwestycji firm, a kończąc na wejściu w spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością, która kupowała we Francji domy mieszkalne. Nasłuchał się plotek, propozycji i rad, jak robić interesy, oraz planów, jakie snuli właściciele przedsiębiorstw tak wielkich, że mogłyby pochłonąć dwadzieścia takich imperiów jak jego, a którzy mimo to chcieli go przeciągnąć na swoją stronę. - Wiedzą, że dokonasz wielkich rzeczy - powiedziała Nicole, gdy następnego dnia wybierali się na narty. - I mogą ci pomóc. - Ja im pomogę. - Oczywiście. Są bardzo sympatyczni, Matt. - Nie rozmawiałaś z Tomem Powellem. - Przez głowę wciągał gruby sweter. - Jego sympatyczna oferta polegała na tym, że zamieści u mnie więcej reklam w zamian za swoje artykuły wstępne, w których poprę jego prawo do odprowadzania zanieczyszczeń chemicznych gdzie chce i kiedy chce. - Co mu odpowiedziałeś? - Nic. Było to bardziej dyplomatyczne niż walnąć prawdę prostu z mostu. Nicole przyjrzała mu się. - Wcale mu nie odpowiedziałeś? - Wcale. Zastanawiałem się. - Matt usiadł na brzegu łóżka. - Było to wczoraj rano, kiedy zrobiło się tak cholernie zimno, szczękał zębami i wycierał nos o tył rękawicy, a ja się zastanawiałem: gdybyśmy zagrzebali Toma Powella u szczytu trasy narciarskiej, czy zatrułby ziemię na Aspen Mountain i może też przemalował śnieg na inny kolor? Jak ci się zdaje? - Matt, mów serio. - Serio? Mówię ci, że niedobrze mi się od tego zrobiło i nie mogłem mu nawet odpowiedzieć, a co mówić o tym, żebym miał go brać serio. Czy według ciebie się nie spisałem?
- Nie, jeśli tak to odebrałeś. - Odwróciła się. - Jestem prawie gotowa, a ty? - Jest tak zimno, jak wczoraj? - Tak. Chcesz, żebyśmy wrócili wcześniej? - Dużo wcześniej. Część grupy już wyjechała; pozostałe dwanaście osób jeździło razem szybko i ostro; prawie nikogo więcej nie było na stoku. - Lunch - powiedział Matt, gdy z Nicole byli na wyciągu. - Czy nikomu nie chce się jeść? Albo mu zimno? - Wszystkim. Jeszcze jeden zjazd i idziemy do Ruthie. Usiądziemy w restauracji, nie w barze, żeby się nie spieszyć i ogrzać. I obawiam się, że w chwili słabości zaprosiłam na koniec wszystkich na jacuzzi, na przyjęcie pożegnalne. - Wolę jacuzzi sam na sam z tobą. Czy mamy dla nich wszystkich poczęstunek? - Wino i horsd'oeuvres. Uprzedziłam o tym zarządcę; wszystko przygotuje. Ty nic nie rób tylko się baw i zwracaj na mnie uwagę. - To zawsze idzie w parze. Lunch u Ruthie był długi i relaksujący. Patrząc z góry na Aspen ogarnięte południową ciszą i na Red Mountain po przeciwnej stronie doliny, Matt i Nicole dostrzegli tuż pod szczytem dom Rourkego, którego wysokie okna płonęły odbijając promienie słońca. Po posiłku jeździli na nartach na Bell Mountain, dopóki słońce nie zaczęło się zniżać do horyzontu. Temperatura spadała; Nicole prowadziła, za nią jechał bliski utraty kontroli Matt. Góra z sosnami, jedlicami, śniegiem i obszarami cienia zamazywała mu się przed oczami; w pędzie tracił poczucie wagi ciała, mknął w dół w stanie euforii. Kiedy znalazł się przy końcu trasy, uświadomił sobie, że cały czas dotrzymywał tempa Nicole. - Fantastycznie - powiedziała z błyszczącymi oczami. - Zmusiłeś mnie do wysiłku. - Zadrżała. - Jak nie jesteśmy w ruchu, jest zimno. - Jestem gotów zjeżdżać w dół - zaproponował Matt wiedząc, że Nicole pierwsza tego nie zrobi; była czasem jak dziecko, które potrzebuje opieki. Ale nie mogąc się doczekać, bez uprzedzenia ruszyła pierwsza zostawiając go z tyłu. Dotarli do domu Rourkego wcześniej od reszty grupy i gdy tylko weszli do środka, zaczęli zrzucać z siebie stroje narciarskie i resztę ubrań idąc przez sypialnię do drzwi prowadzących na taras. Kamerdyner podniósł pokrywę jacuzzi i włączył grzanie; znad ogromnej wanny uniosła się para zasłaniając widok tras zjazdowych po przeciwnej stronie doliny. Ściągnąwszy z siebie jedwabną bieliznę, Nicole odetchnęła głęboko. - No, to już - powiedziała, otworzyła drzwi, dała nura w mroźne powietrze i parującą wodę. Za chwilę dołączył do niej Matt; jemu też zaparło dech, gdy zanurzył się w wodzie o temperaturze czterdziestu stopni C. Usiadł na obrzeżu wielkiej wanny i poczekał, aż mu się uspokoi serce.
- Cudownie - odezwała się Nicole. - Cudownie będzie za moment. - Gorąco zdawało się rozlewać po całym jego ciele aż do samego środka. Kiedy podniósł nogi i zobaczył, że unoszą się na wodzie obok Nicole, poczuł jakby nie należały do niego. - Pada śnieg - wyszeptała Nicole. - Z każdą chwilą jest coraz piękniej. Śnieg najpierw lekko prószył, potem się rozpadał; płatki zlepiały się ze sobą i kołysały w powietrzu na tle ciemniejącego nieba. Gdy przybyli goście, niewyraźny zarys ich nagich ciał mignął im w drzwiach sypialni, a za chwilę na tarasie za śnieżną zasłoną, z nagłym sapnięciem lub zduszonym okrzykiem wszyscy zanurzyli się w wodzie. Cała dwunastka usiadła na obrzeżu, po czym Nicole włączyła przycisk i strumienie gorącej wody zaczęły pulsować u ich nóg i ud, uderzając ich jak bicze, masując im muskuły, szybko przepływając po ich brzuchach i piersiach. W całej wannie rozległy się pomruki zadowolenia. Zapadł mrok. Zapaliły się lampy rzucając żółtopomarańczowe światło na parę unoszącą się znad gorącej wody, na duże, leniwie dryfujące płatki śniegu i nagie ciała pływające tuż pod powierzchnią. Wśród pomruków i cichego śmiechu kamerdyner bezszelestnie poruszał się wokół wanny roznosząc kieliszki zamrożonego białego wina. Otwarte butelki stawiał na tarasie obok Nicole, po czym wracał niosąc na srebrnych tacach krakersy, sery, pieczywo, dwa rodzaje pasztetu i lodowato zimne kiście winogron. Tacę stawiał przy każdej parze i odchodził tak samo bezszelestnie. Nicole odchyliła głowę, zamknęła oczy i łapała płatki śniegu na czubek języka. Matt pochylił się i pocałował ją dotykając jej język swoim. Język miała tak zimny, jakby wciąż był na nim śnieg. Do ich uszu falami dobiegały stłumione słowa i brzęk kieliszków; lampy rzucały mgliste światło na spiralne smużki pary i wirujące, zbite płatki śniegu; blade ciała wiły się i splatały ze sobą w pary jak łodyżki lilii wodnych. Włosy mieli wilgotne od oparów i w mroźnym powietrzu kosmyki zamieniały się im w sopelki lodu. Matt wbił język głębiej w usta Nicole. Poczuł smak zimnego wina i ogrzał jej język swoim; jej ręka pod wodą przesuwała się w górę po jego udzie głaszcząc go. Woda pryskała na taras i zamarzała tworząc małe błyszczące oczka, w których odbijało się światło lamp. Matt zamknął oczy i poddał się pulsowaniu wody; słyszał syczenie płatków śniegu stykających się z powierzchnią gorącej wody. Czuł falujące blisko niego ciało Nicole, która, podobnie jak dotąd, udowadniała mu, że jest idealną towarzyszką człowieka, który żyje szybko i w stresie: dokładnie tak, jak pragnął. Heather zadzwoniła do Elizabeth, Saul do Matta i tak się spotkali u Lydii i Spencera, którzy urządzili następne po dwudziestu latach wesele. Odbywało się pewnego zimowego wieczoru pod koniec grudnia, nie jak wtedy, w słoneczne czerwcowe popołudnie w ogrodzie w Los Angeles, lecz w oświetlonym świecami salonie w Tesuąue. Osiemnastoletni syn Elizabeth i Matta siedział
w pierwszym rzędzie, ich siedemnastoletnia córka stała obok młodej pary, ponieważ przed ceremonią śpiewała dwie arie, a na zakończenie katalońską pieśń miłosną. Przy Heather zaś stała Elizabeth, przy Saulu Matt. Pod koniec obrzędu, gdy umilkł ostatni dźwięk pieśni miłosnej śpiewanej przez Holly, Elizabeth przypomniała sobie chłodne powitanie z Mattem godzinę wcześniej i porównała je ze spojrzeniem, jakie skierowali ku sobie Saul i Heather. Nawiedziło ją wspomnienie własnego ślubu tak żywe, że nie była w stanie oddalić go od siebie. Jaki popełniliśmy błąd? Mieliśmy tak wiele; jak mogliśmy dopuścić, żeby to stracić? Oczy ją piekły, ściskało w krtani; kiedy więc wszyscy otoczyli wiankiem Saula i Heather, gratulowali im i całowali, uciekła do biblioteki. Chciała oprzeć głowę na ramieniu matki i wypłakać się. Ale Lydia zajęta była bawieniem gości i pilnowała kuchni, natomiast Isabel, jedyna, której poza tym mogłaby się zwierzyć, była niewidoczna w weselnym tłumie. - Mamo? - Peter poszedł za nią. - Czy dobrze się czujesz? - Jasne. - Uśmiechnęła się słabo. - Tylko mnie trochę obezwładniły wspomnienia. - No, pewnie. - Usiadł obok niej na sofie i wziął ją za rękę. - Co mogę zrobić? Zrobił się z niego mężczyzna - pomyślała Elizabeth. Ledwo trzy miesiące poza domem, a taka różnica w rozwoju. Nie tracimy dzieci, gdy opuszczają dom; tracimy je po raz pierwszy, gdy wracają po pewnej przerwie i stwierdzamy, że nie są już dziećmi, ale dorosłymi osobami. - Pomóż bawić gości - powiedziała, oddając mu mocny uścisk dłoni. Rodzice Heather robią wrażenie zagubionych, również rodzice Saula. Skoro tu są, choć niezbyt im to w smak, to powinniśmy się postarać o to, by się dobrze czuli. Czyimi rodzicami wolisz się zająć? Ja wezmę na siebie tych drugich. - To nie ty wydajesz przyjęcie, mamo. Babcia świetnie sobie z tym radzi. Ty powinnaś się odprężyć i cieszyć... ale ciebie to nie cieszy, co? No dobra, więc ty się zajmij rodem Heather, wywodzącym się z pierwszych osadników przybyłych na „Mayflower" i osiadłych w Minnesocie, a ja się zajmę rodziną Saula, nowojorskimi Żydami w pierwszym pokoleniu, przybyłymi z Austrii. Jak się ci młodzi wreszcie ze sobą dogadali? Niespecjalnie układało im się przed moim wyjazdem na studia. - Dokonałem tego za pomocą mojego łuku ze strzałą - odezwał się u drzwi Saul. - Schwytałem brankę i powiozłem ją przez pola bitewne podminowane rodzicielską dezaprobatą. Kiedy trwa wesele, wy się we dwójkę tu zamelinowaliście. - Musiałem gdzieś przez chwilę odpocząć - szybko odparł Peter. -O mało co nie zemdlałem podczas śpiewów mojej siostry. - No i się powiodło - stwierdził Saul. - Ale pierwsza wyszła twoja mama. Czy coś się stało, Elizabeth? Chcesz, żebym dał w nos naszemu
gościowi z Houston? Bo to zrobię, choć jako mój druh robił przyzwoite wrażenie. - To robota dla mnie - powiedział Peter. - To robota dla nikogo - Elizabeth pokręciła głową, ale się uśmiechnęła. - Moi dwaj obrońcy. Nie chcę, aby ktoś tu się bawił w bohatera. Za chwilę się uspokoję i wezmę pod moje skrzydła twoich rodziców, Saul. - Nie, ja ich biorę pod moje - rzekł Peter. - Podzieliliśmy się nimi, nie pamiętasz? - Kim się podzieliliście? - spytała Heather. - Co się tu dzieje? Jestem mężatką od dziesięciu minut i już muszę pilnować mojego męża, by się gdzieś nie wałęsał. - Daleko nie odszedł - wymamrotał Saul obejmując Heather ramieniem. Pocałował ją w czubek nosa. - Czyż to nie najbardziej zaskakująca kobieta? - zwrócił się do Elizabeth i Petera. - Czy w ogóle przypuszczałem, że nadejdzie ten dzień? No, czasami. Czy pragnąłem tego z całego serca? Tak, bez ustanku. Na małej twarzy Heather zamiast zaciętości i zdecydowania, jakie dotąd obserwowała u niej Elizabeth, ukazał się łagodny uśmiech. Peter też na to zwrócił uwagę i westchnął. - Bez ustanku. Gdybyś był w college'u, to bezustannie nie miałbyś czasu na nic. Ale zawsze możesz tylko chcieć, zwłaszcza gdy się człowiek oderwie od zajęć i pomyśli o niej - o tym - to rozumiem. - Szybko zerknął na Elizabeth i napotkał jej pytający wzrok. - Cóż, faktycznie myślę o niej -wyznał. - Myślę o niej często. - Odchrząknął przejęty tym, co powiedział, i wyciągnął rękę do Saula. - Jeszcze ci nie pogratulowałem. To fantastyczne, że sobie z tym poradziłeś; dzięki temu odrodziła się moja wiara w pierwszą miłość. Ale szkoda, że twoi rodzice tego nie rozumieją. - Pogodzą się z tym - zauważył z żalem w głosie Saul, gdy ściskali sobie dłonie z Peterem. - Chodźcie do stołu, porozmawiamy o pierwszej młodzieńczej miłości. - Pomóżmy się rodzicom przystosować - powiedziała. Elizabeth wstając. - Dziękuję wam. - Pocałowała każdego myśląc, że jest szczęśliwa. -Przyłączmy się do gości, bo pomyślą, że zrobiło nam się po tej ceremonii niedobrze albo że knujemy jakiś spisek, albo że jesteśmy po prostu niegrzeczni. Podeszli do drzwi. - Chcesz, żebym coś tacie powiedział? - spytał Peter. - Masz na myśli przekazanie mu czegoś ode mnie? Nie, dziękuję, Peter; jest to z twojej strony miłe, ale my jeszcze ze sobą rozmawiamy. - Nieczęsto. - Nieczęsto, ale bardzo uprzejmie. - Gówno. - Naprawdę jest nam z tym dobrze, Peter; robimy, co chcemy. - To nieprawda. Robisz dobrą minę do...
- Wcale nie robię miny. Peter, synu, wiem, że się o mnie martwisz, aleja robię bardzo ciekawe rzeczy i świetnie się przy tym bawię... przeważnie. A propos robienia dobrej miny, jak się mają sprawy z Mayą? Pisałam ci w listach, co u niej słychać, ale ty do mnie prawie wcale nie piszesz na jej temat. Chcesz, żebyśmy o niej porozmawiali? - Może kiedyś. Po weselnej kolacji jestem z nią umówiony. Nie wiem, co z nami ma być. Ja się... ogromnie ucieszyłem, jak ją zobaczyłem. - Masz dużo czasu... - zaczęła mówić, gdy zobaczyła zbliżającego się do nich Matta. Pocałowała jeszcze raz szybko Petera. - Dziękuję ci jeszcze raz; potrzebowałam twojego towarzystwa. Matt ogarnął Petera ramieniem i powiedział do nich dwojga. - Holly wszystkich zawojowała, prawda? Nie słyszałem jej śpiewu od jakiegoś czasu; zdumiewające, jak jej głos się rozwinął. Peter, będę w połowie stycznia w San Francisco. Możemy spędzić razem weekend? Ja mogę przyjechać do Stanford na kampus albo ty przyjedź do miasta. Będziemy mieć wreszcie po dłuższej przerwie okazję porozmawiać ze sobą. - Wolę w Stanford. Ale jestem tutaj, tato, możemy porozmawiać teraz i po kolacji. - Nie zostaję na kolacji. Przykro mi, ale... - Nie zostajesz na kolacji? Dlaczego? Nie możesz nikogo z nas znieść dłużej niż pół godziny? - Jeśli nie wiesz, o czym mówisz - powiedział równym głosem Matt - to proponuję, żebyś zamknął buzię. - Ojej! - zawołał Peter. - Aleś stwardniał przy tych teksaskich kowbojach. - Peter! - krzyknęła Elizabeth. - Przepraszam - mruknął. - Jeśli mi wybaczycie, to się oddalę, żeby wziąć pod skrzydło parę nowojorczyków. Gdy odszedł, Elizabeth popatrzyła na Matta. - Ja też przepraszam. On cię nie chciał... - Oczywiście, że nie chciał. Jest opiekuńczy. Porozmawiam z nim o tym, gdy będę w Stanford, może sobie wyjaśnimy niektóre uczucia. - Zamilkł wpatrzony w nią, próbując ukryć zdziwienie, jakie wywołała w nim jej uroda. Bardziej miękka niż pamiętał i cieplejsza. W brzoskwiniowej sukience z weluru, opinającej jej figurę, z dekoltem w kształcie litery V, z tyłu dłuższej niż z przodu, tworzącej jedną płynną linię, wyglądała jak kwiat, do którego ją ktoś porównał wiele lat temu - o czym sobie przypomniał. Spotkał jej przejrzysty, szary wzrok i nieoczekiwanie stanął mu w oczach obraz, jak leży pod nim płonąc z pożądania i miłości, to znowu jak rozbawiona nagle patrzy pogardliwie, gdy ktoś skrytykował złośliwie Chief-taina lub Matta. Ona by nie wzruszyła ramionami na beznadziejną ofertę Toma Powella, który za reklamę chciał kupować sobie artykuły broniące jego prawa do trucia ziemi. Ona by zgniotła Powella.
Przyszła mu do głowy myśl, żeby jej powiedzieć o Powellu, tak bardzo chciał móc sobie pozwolić na to, by wygarnąć temu kretynowi, co o nim myśli, nie milczeć, ale od razu uprzytomnił sobie, że tego nie zrobi. Nie mógł się przed nią przyznać do żadnych swoich wątpliwości, tak jak nie mógł jej opowiedzieć o upajającym poczuciu władzy, jakie posiadał. Milczeli prawie cały czas. Zdał sobie sprawę, że Elizabeth stoi, z pytającą miną, i to dość długo. - Podobają mi się twoje reportaże z Europy - powiedział. - Dziękuję. - Zwłaszcza o Genghisie Goldzie. Smutny, samotny człowieczek, ale wzruszający tą swoją zuchwałością; polubiłem go dzięki tobie. Oczy Elizabeth zabłyszczały. - Tak to odczytałeś. No to się cieszę. - Nikt by tego nie odczytał inaczej. A przynajmniej nikt, kogo obchodzą inni ludzie. - Znów zamilkł. - Miałaś przyjemną podróż? - Bardzo. - Robiłaś też wywiady dla telewizji? - Tak. - Tylko w Paryżu i Rzymie? - Tak. Matt, chcę cię o coś spytać. W zeszłym tygodniu Saul pokazał mi artykuły poświęcone Nuevo, jakie się ukazały w twojej prasie. - I co? - Czy napisano je na twoje polecenie? - Redaktorzy mnie podlegają... - Wzruszył ramionami. - Tak. - Dlaczego? - Był to projekt dobry dla całego stanu. Wiem, co ty i Saul czujecie na ten temat, a Isabel walczyła na śmierć i życie, żeby ją wybrali, ale faktem jest to, że wszyscy się mylicie. Przeczytałem dziesiątki opracowań ekologicznych i ekonomicznych odnośnie Nuevo i innych proponowanych inwestycji... - Nuevo nie jest „proponowaną", ale zatwierdzoną inwestycją. Ustawa została uchwalona i budowę rozpoczęto w zeszłym tygodniu. Kotlinę rozdzierają na pół, tuż za miasteczkiem: za pomocą dynamitu wykuli nowe koryto rzeki, budują nowe drogi... - A czegoś się spodziewała? Ustawa uchwalona, fundusze na ten cel przeznaczone, stan na tym skorzysta... byłoby przestępstwem, gdyby nie rozpoczęto budowy. - Jest przestępstwem, że zaczęto! Nikt nie wziął pod uwagę losu ludzi, którzy stracą przez to domy, sklepy, farmy... - Dostają odszkodowanie; wiesz o tym. - Wiem, że dostają jezioro, którego nie chcą, park stanowy, którego nie chcą, i prywatny kurort, którego też nie chcą, i odszkodowanie, które niedostatecznie pokrywa ich straty. Matt, przecież znasz tych ludzi! Czy to cię nie obchodzi?
- Przykro mi, kiedy kogokolwiek trzeba wysiedlić, jeszcze bardziej mi przykro, że ty i ja w tej sprawie różnimy się diametralnie, ale garstka rodzin nie może narzucać swojej woli całemu stanowi. Pójdą gdzie indziej. Jeśli będą mądrzy, wykorzystają swoją energię na budowę nowych domów, a nie będą trzymać się kurczowo ziemi, która powinna służyć wszystkim ludziom, a nie paru egoistom. Ten park zostanie wiele lat po tym, jak pomrą i pamięć o nich zaginie. - A ty twierdzisz, że ciebie obchodzą inni ludzie! - Obchodzą mnie większe liczby ludzi. - Bo głosują na twoich kandydatów, a właśnie to jest źródłem władzy. Nie dbasz za grosz o los małych grup, bo one nie mają wpływu na politykę. Śpiewasz na melodię Keegana Rourke. - Nie, ale to zresztą nieważne. Nic cię nie przekona, że on nie jest diabłem. Nie rozumiesz słowa z tego, co ci mówiłem. Obchodzą mnie większe liczby ludzi, ale to nie znaczy, że zaniedbuję małe grupy. Wiesz cholernie dobrze, że w Nuevo każdy dostał listę miejscowości podobnych do Nuevo, dokąd może się przeprowadzić, i oferowano im dodatkową pomoc finansową na przesiedlenie się. Elizabeth utkwiła w nim wzrok. - Co powiedziałeś? - Powtórzył; ona zaś potrząsnęła głową. - Nic takiego nie dostali. Ani im nic takiego nikt nie obiecywał. - To kłamstwo. Elizabeth gwałtownie zaczerpnęła powietrza. - Ja nie kłamię. Jeśli jest ktoś, kto powinien to wiedzieć, to z pewnością mój były partner. - Przepraszam, nie powinienem był tego powiedzieć. Ale masz na ten temat mylne informacje, Elizabeth. Dostałem raport dotyczący tej propozycji dla mieszkańców Nuevo; między innymi na tej podstawie poleciłem napisanie tamtych reportaży i artykułów prasowych. Zmarszczyła brwi. - Przyślesz mi kopię tego raportu. - Oczywiście. - Spojrzał na zegarek. - Muszę dziś wieczorem być z powrotem, będę się zbierać do wyjścia. - Nie skończyłam, żebyś mnie odprawiał - powiedziała chłodno. - Holly mówi, że urządzasz na jej cześć przyjęcia z okazji ukończenia szkoły. - Tak. W ostatnim tygodniu maja. - Myślałam, że zorganizujemy coś dla jej przyjaciół i rodziny w czerwcu, gdy Peter przyjedzie na wakacje. - Nic nie stoi na przeszkodzie. - Uważam, że powinniśmy to urządzić razem. Inni rodzice organizują przyjęcia... Matt potrząsnął głową. - Holly nic się nie stanie, jeśli dla niej zorganizuje się inaczej; ona nigdy w życiu zresztą nie była taka jak wszyscy inni. Kogo jeszcze przyjęto do
takiej szkoły jak Juilliard? Ilu innych ma taki talent jak ona? A jej urodę? -Uśmiechnął się. - Ma tyle atutów, że wystarczy na trzy lub cztery przyjęcia. Elizabeth nie odwzajemniła się uśmiechem. - Może byśmy ją spytali, co ona by chciała? - Nie. - Matt szybkim spojrzeniem obrzucił pokój; grupki osób z ożywieniem rozmawiały ze sobą, ale jednocześnie ukradkiem zerkały w stronę Matta i Elizabeth Lovellów, pochłoniętych jakąś dyskusją tuż przy drzwiach wyjściowych. Kiedyś ci ludzie stanowili cały jego świat. Zdało się to wieki temu. - Dwa przyjęcia będzie w sam raz. Jeśli Holly chce ze mną o tym porozmawiać, powiedz, żeby zadzwoniła. Przyjedzie do Houston na wiosenne ferie; umówiliśmy się przed weselem. - Pochylił się i musnął wargami policzek Elizabeth. - Pożegnam się z paroma osobami i wymknę się. Przyślę ci jutro ten raport. Elizabeth popatrzyła na jego wysoką sylwetkę poruszającą się w tłumie gości. Pocałował Heather, uścisnął dłoń Saulowi, zamienił parę słów ze Spencerem i Lydią, krótko porozmawiał z Peterem, objął ramieniem Holly, po czym podszedł do drzwi wyjściowych. - Szampan - odezwała się Isabel i podała jej kieliszek. - I może się przyłączysz do nas wszystkich. Brakuje nam ciebie. Elizabeth położyła dłoń na ręce Isabel. - Jaka jesteś kochana, że mówisz mi takie rzeczy. Przeszły w drugi koniec pokoju. - Elizabeth, czy ty wiesz, że on cię wciąż kocha? - Nie. Nie wiem nic o... - Cóż, on też nie wie. Ale któregoś dnia to odkryje. Musisz się nad tym poważnie zastanowić. Będziesz przygotowana na decydującą chwilę. Elizabeth potrząsnęła głową. - Dziękuję ci, Isabel, ale lepiej mi się wiedzie, gdy się przyzwyczajam do myśli, że jest inaczej. - Kiedyś uważałaś, że dużo wiem na temat mężczyzn. - Teraz też. Ale nawet gdybym myślała... On się zmienia, Isabel; ja go chyba już nie lubię tak jak kiedyś. - Ale go kochasz. - To co innego. Na to nie mam wpływu. Ale nie mogę też żyć mrzonkami. Muszę sprostać rzeczywistości. - Doszły do grupy gości i Elizabeth przecisnęła się w sam środek wołając głośno: - Saul? Heather? - Gdy wszyscy zamilkli, zaczęła mówić. - Nie wzniosłam jeszcze na waszą cześć toastu. Jesteście mi tak bliscy, bliscy nam wszystkim, pełnicie szczególną rolę w naszym życiu... - Poczuła, że łzy drażnią jej oczy i pozbyła się ich mrugając powiekami. Życzę wam wielu radosnych lat. Tak się cieszę, że się odnaleźliście; tak się cieszę, że się ze sobą związaliście... - Do oczu napłynęły jej łzy. Zobaczyła niewyraźne sylwetki Petera i Holly, jak szybko stają koło niej, i uśmiechnęła się do nich wyciągając rękę, a Saul I Heather podali jej swoje. - Szczęśliwego życia. Kochamy was i za to, że pozwoliliście nam
uczestniczyć w waszej radości i w zabawie, nawet w waszych sporach -i pewnie dlatego wszyscy tu zebrani czują, że się przyczynili do tego ślubu. -Saul uśmiechnął się od ucha do ucha i w całej grupie rozległy się ciche śmiechy. Kochamy was za waszą ciekawość świata, za wasz upór i uczciwość wobec nas i wobec siebie nawzajem, a zwłaszcza za waszą wielką przyjaźń... To właśnie tak wiele dla mnie znaczy... - znów przerwała, żeby zapanować nad głosem - i życzę wam życia w miłości, w pełni szczęścia, uwielbienia dla siebie nawzajem... najlepszego, co jest w małżeństwie. - Dziękujemy - powiedziała wzruszona Heather. Saul .pocałował Elizabeth i wszyscy goście podnieśli kieliszki.
14 Polly Perritt zainaugurowała Nowy Rok artykułem w swojej kronice towarzyskiej, który Elizabeth znalazła na biurku Saula, kiedy przyszła na cotygodniowe zebranie. „Jakież to tortury Tantala czekają tkliwą telewizyjną parkę po europejskich peregrynacjach? Bijmy gromko brawa różanemu romansowi, erotycznym epizodom i fantastycznej sławie fenomenalnie pięknej Liz... Czy jednak legalny związek owej damy z wziętym potentatem prasowym nie stoi stałemu związkowi na przeszkodzie?" Polly Perritt. „Traktuj ją miło i. dyplomatycznie i stale miej się na baczności". Trzeba się było posłuchać rad Tony'ego - pomyślała Elizabeth. - Jej artykuły przedrukowuje więcej pism niż moich. - Suka - jęknął Saul czytając tekst przez ramię Elizabeth. - Czy ona wynajmuje bezrobotnych aktorów do swojego prywatnego CIA? - Nie dziwiłoby mnie to - odparła. - Czy sądzisz, że Holly i Peter to zobaczą? - Wątpię. Wyciąłem to z Los Angeles Trumpet, którego oni na pewno nie czytają; nie rozpowszechnia się też artykułów tego pisma w Santa Fe ani w okolicach Stanford. Nie sądzę, że to zobaczą. - Chyba, że ktoś im to pokaże. - To tylko plotka, Elizabeth. Po prostu powiedz im, że to nieprawda. Kiwnęła głową czekając, aż Saul ją spyta, czy to rzeczywiście nieprawda. Ale oczywiście nie spytał jej o to, po pierwsze dlatego, że nie był wścibski, a po drugie dlatego, że uznał to za prawdę. Każdy to uzna za prawdę
pomyślała - i niby czemu nie? A dlaczego ona była taka naiwna, że sobie nigdy nie zdawała z tego sprawy, iż życie seksualne osób publicznych, jak Tony'ego Rourke, zawsze było pożywką dla prasy jak kraj długi i szeroki? Nie tylko jego. Teraz, odkąd Elizabeth Lovell pokazuje się w telewizji, też jest obiektem zainteresowania prasy. Ostrożnie złożyła wycinek w malutki kwadracik i wsunęła sobie do teczki. - Zabieramy się do pracy? Jestem pewna, że masz zaplanowany cały luty, ale chciałabym zobaczyć, co zrobiłeś do tej pory. - Moje plany są elastyczne; nie podejmuję ostatecznych decyzji bez uzgodnienia z tobą. - Usiedli na zniszczonej skórzanej kanapie, która była w redakcji od początku urzędowania Matta, i Saull rozłożył harmonogram, w którym ołówkiem zaznaczył planowane na przyszły miesiąc artykuły i rubryki specjalistyczne. Elizabeth szybko przejrzała harmonogram. - Wszystko mi się podoba, ale wydaje mi się, że przemówilibyśmy do szerszego grona czytelników, gdybyśmy dodali wzmiankę o narciarstwie przełajowym. A może połączyć wyścigi w Chama z zawodami weteranów w Taos? Oba tematy razem zamieścić z zeszłorocznymi fotografiami na rozkładówce. A wtedy czemu by tego nie posłać do Paula Markhama? Jeśli mu się spodoba, przedrukowano by to w całym kraju, a ty zostałbyś bohaterem Chieftaina, nie mówiąc o stanie Nowy Meksyk. - Pod każdym względem dobre pomysły. Inne sugestie? - Żadne. Powiedziałam ci: wszystko mi się podoba. - Wstała. - Czy mogę popracować trochę w twoim dawnym pokoju? Lubię się od czasu do czasu wyrwać z domu. - Moim dawnym pokoju? Ależ to klitka. Popracuj tutaj; więcej tu miejsca, żeby się rozłożyć z robotą. Elizabeth potrząsnęła głową. - To ty kierujesz redakcją, Saul; zasługujesz na elegancki gabinet. Popatrzył na wykrzywioną, podartą kanapę, rozlatujące się krzesła i obdrapane biurko, wytarte linoleum na podłodze. - No, nie bardzo tu elegancko. Heather myśli, że trzeba tu dać wykładzinę. - Ja też tak myślę. I nowe meble. Właściwie to trzeba zmienić całkowicie wystrój. Nie ma na co czekać. - Ja bym poczekał. Prawowity właściciel może tu wrócić i nie spodoba mu się gama kolorystyczna, jaką wybrałem. - Saul. Proszę, urządź to na nowo. W takich kolorach, jakie się tobie podobają. - Podniosła płaszcz i teczkę. - Będę w twojej klitce, na wypadek gdybyś mnie potrzebował. - Chwileczkę, prawie zapomniałem; czy jesteś dziś wieczór wolna? Zaprosiliśmy z Heather parę osób na kolację; uważa, że ci się spodobają. I weź Holly.
- Z wielką przyjemnością przyjdę. Dziękuję, Saul. Będę ci musiała dać znać co do Hołly. - Chciałbym mieć dla niej olśniewającego księcia na pierwsze danie albo na deser. - Przydałby się. Albo sala koncertowa, albo operowa. Może wystarczyłby college. Jest ostatnio bardzo niespokojna. Zadzwonię później do Heather i powiem co do Holly. W małej klitce, w której Saul pracował w początkowym okresie, Elizabeth rozłożyła notatki do artykułu, poświęcone grupie młodych ludzi, których poznała w Rzymie; rzucili oni szkołę średnią, aby podróżować po świecie. - Przepraszam - odezwała się w drzwiach recepcjonistka. - Czy chce pani rozmawiać z czytelnikami dzwoniącymi w związku z pani rubryką? Elizabeth podniosła wzrok: - Ilu? - Na dziś osiem osób, jak do tej pory, i pomyślałam sobie, że skoro pani tu jest... - Chyba nie; nie mam czasu. Proszę tylko spisywać ich dane, jak zwykle, a odpiszę im później. - Pani im wszystkim odpisuje? Czterdziestu lub pięćdziesięciu osobom tygodniowo. - Prawie trzystu licząc wszystkie pisma i telewizję. Ale mam do pomocy dwie osoby. - Wróciła do swoich notatek. Najpierw pomagała jej Heather, dopóki nie zaczęło to jej przerastać; wtedy Elizabeth zatrudniła sekretarkę w pełnym wymiarze godzin i studentkę z Santa Fe State College; obie pracowały przy dwóch małych biurkach, które kupiła i postawiła w gabinecie. Kiedy pracowała w domu, korzystała z biurka i komputera, które wstawiła do pokoju Petera; gdy Peter przyjeżdżał na ferie do domu, przenosiła się do salonu. - Urządzę ci tu pokój do pracy - powiedział Saul. - Z nowymi meblami i drzwiami, które można zamknąć na klucz. Ale Elizabeth zwlekała z decyzją. Lubiła się wyrwać z domu i pracować w redakcji, gdzie panował rwetes i koleżeńska atmosfera, mimo to, gdy podnosiła głowę znad biurka, ciągle ją szokował widok Saula, w narożnym gabinecie Matta, i nie mogła się jakoś zdecydować na stałą zmianę. - Telefon do pani - odezwał się w telefonie wewnętrznym głos recepcjonistki. - Dzwoni redaktor z Good Housekeeping. Elizabeth odebrała telefon i odpowiedziała na kilka pytań dotyczących swojego ostatniego artykułu. Gdy odłożyła słuchawkę, usłyszała pukanie o framugę drzwi, obejrzała się i ujrzała nieśmiało uśmiechającą się Mayę. - Wejdź - powiedziała i wysłuchała chaotycznej opowieści o Peterze, kampaniach politycznych i Nuevo. - Wreszcie udało jej się wtrącić. - Maya, tu nie jest właściwe miejsce na rozmowy. Nie mogę nic powiedzieć w imieniu Petera ani też radzić ci, co masz zrobić, ale może pomogę ci dojść z tym do ładu, jeśli po prostu wysłucham cię i zadam parę pytań. Przyjadę do Nuevo w sobotę.
Maya pochyliła się i pocałowała ją. - Chciałabym mieć taką mamę jak ty. A Holly, ostatnio taka wybuchowa i niespokojna, pewnie chciałaby mieć inną matkę. Gdy Maya wyszła, Elizabeth wróciła do komputera i popracowała kilka minut, do chwili gdy znowu zadzwonił telefon. - Kurczę - mruknęła, ale podniosła słuchawkę. - Elizabeth - odezwała się sekretarka z jej domu. - Chcą z panią rozmawiać z New York Press Women; chcieliby, aby pani przemawiała na ich dorocznej konwencji w marcu. - Czy w marcu nie jadę do Tulsa? Junior League? - Tak, ale Nowy Jork byłby trzy tygodnie po tym. A w Tulsa chcą, żeby pani opowiedziała, jak się pani udaje łączyć pisanie i telewizję z rolą żony i matki. Do tego kochanek i dziennikarka-plotkarka - pomyślała. -1 dziewczyna, którą mój syn rzucił, córka w trudnym wieku, nie mówiąc o Isabel, inni, którzy chcą, żeby mi pomóc dojść do ładu... i mąż, o którym nie mogę przestać myśleć bez względu na liczbę spraw, w jakie się co dzień angażuję. - Bardzo im zależy na tym, żeby pani przyjechała do Nowego Jorku -sekretarka mówiła dalej. - Twierdzą, że jest pani pierwszą osobą, nie piszącą na temat polityki rządowej i zagranicznej, którą w ogóle zapraszają. A w ostatnich badaniach, jakie przeprowadzili, „Sprawy prywatne" mają najwyższy wskaźnik uznania ze wszystkich rubryk prasowych o zasięgu ogólnokrajowym nie licząc Ann Landers. Muszę przyznać, że nigdy nie słyszałam, żeby ktoś z mediów z Nowego Jorku mówił z takim entuzjazmem. Uderzyło to Elizabeth do głowy jak przednie wino, podniecenie, że znajduje uznanie. Cudowne uczucie, że jej szukają. - W porządku; proszę im powiedzieć, że przyjadę i że jestem im wdzięczna. Będąc w Nowym Jorku zrobię parę wywiadów do mojej rubryki i do „Anthony'ego" - czy możesz wyciągnąć kartoteki dotyczące Nowego Jorku i New Jersey? I zadzwoń do naszej stacji telewizyjnej w Nowym Jorku i podaj terminy mojego pobytu - zatrzymam się na dwa dni, nie więcej - żeby przygotowali ekipę filmową. - Czy zadzwonić jeszcze raz, żeby miała to pani potwierdzone? - Nie. Będę w domu około czwartej. Wróciła do notatek szykując się do pisania artykułu do magazynu. Obok leżał list zamawiający u niej artykuł; redaktorka wyrażała w nim swój podziw dla „... pani specyficznej łatwości w nawiązywaniu kontaktu z kobietami i mężczyznami, zwłaszcza z ludźmi młodymi, którzy nie wiedzą, ile mają do powiedzenia, dopóki im pani tego nie uświadomi". Podniecenie, że spotyka się z pochwałami. Podekscytowanie, że się jej potrzebuje. Aplauz. Pierwsza najlepsza rzecz po miłości - pomyślała.
Następna godzina upłynęła spokojnie, ruch i pośpiech panujący w redakcji stanowiły przyjemne tło dla cichego klekotania klawiszy komputera, dopóki znowu nie zadzwonił telefon. - Elizabeth, chcę z tobą porozmawiać - po drugiej stronie odezwał się głos Spencera. Może byśmy zjedli dziś razem lunch? - Z wielką przyjemnością. - Elizabeth zajrzała do małego kalendarzyka, który zawsze nosiła ze sobą. Miara u krawcowej o drugiej, wywiad o drugiej trzydzieści. - Czy dwunasta trzydzieści ci odpowiada? - Tak. No, to o dwunastej trzydzieści w The Haven. Szybko pisała przez kwadrans, aż znowu zadzwonił telefon. Próbowała go zlekceważyć, ale zrezygnowała, podniosła jednak słuchawkę. - Nie wiń recepcjonistki - odezwał się Tony - powiedziałem jej, że to kwestia psychicznego załamania, bo przyszłość amerykańskiej telewizji zawisła na włosku. Parsknęła śmiechem. - Daję słowo, że nie miała pojęcia, co chciałeś przez to powiedzieć, a ty też sam nie wiesz. Tony, przyszłam tu, żeby uciec od telefonów i popracować. - Nie uda ci się uciec od wielbicieli twojego talentu. O której ci jutro posłać samolot? - Około szóstej. - Tak późno? Miałem nadzieję, że spędzimy razem popołudnie. - Mamy dla siebie cały piątek. Nie mogę wyjechać, dopóki nie skończę wersji roboczej tego artykułu. Chcę też napisać artykuł do mojej rubryki w związku z wywiadem, jaki będę przeprowadzać dziś po południu, poza tym Holly wcześnie wychodzi ze szkoły, więc możemy iść po zakupy. Dobrze będzie, jak zdążę na szóstą. - No to zjedzmy kolację jutro w domu. W piątek zrobisz montaż taśmy, spotkamy się z Bo. Potem pójdziemy kupić ubrania i drobiażdżki na Rodeo lub gdzie indziej, ale jutro wieczór zostajemy w domu. Masz coś przeciwko? Mój kucharz opanował do perfekcji kuchnię luizjańską i tajlandzką: co wolisz. - Cudownie. Dziękuję, Tony. Wolę być z tobą w domu. - Jest ku temu jakiś powód? - zapytał po chwili. - Bełkot Polly, na przykład? - To nie był bełkot; głównie sama prawda. - Włącznie z uwagą, że jedynie twoje małżeństwo stoi nam na przeszkodzie? - Nie. Ten fragment nie jest prawdą. Tony, muszę wracać do pracy. Porozmawiamy jutro. - O, tak, praca. Bo zapełnił do końca resztę stycznia i cały luty; chce twoich pomysłów na marzec. Przyjdzie na śniadanie w piątek rano. A dział reklamy chce, żeby im dostarczyć materiały o Amerykanach w Europie, z których będziesz korzystać w lutym, więc przywieź ze sobą notatki. Mamy też dla ciebie propozycję przeprowadzenia na miejscu wywiadu z jakimś
dowcipnisiem, który napisał trzydzieści książek, żadnej nie opublikował, więc ładuje je do kapsuły czasu, bo twierdzi, że ludzie bardziej doceniają autorów umarłych, niż żywych. Nie śmiej się; on to mówi serio. Zastanów się, czy go chcesz. Och, i nie mogę znaleźć twojej czerwonej welurowej spódnicy; czy wzięłaś ją ze sobą w zeszłym tygodniu? - Tak. Po co jej szukasz? - Przeglądałem twoją szafę i nie mogłem jej znaleźć. - Przeglądałeś moją szafę? - Robię to raz dziennie, żeby się upewnić, że nie jesteś wymysłem mojej wyobraźni. Do widzenia, słodka Elizabeth; do zobaczenia jutro. Elizabeth wyobraziła sobie przez chwilę Tony'ego Rourke robiącego przegląd jej ubrań, które trzymała w jego domu w Malibu. Oczywiście, że to blaga; on po prostu jest efekciarzem. Ale dlaczego myśli, że ze wszystkiego musi robić teatr, abym lubiła być z nim i w jego łóżku? - Tak sobie dumałem - powiedział Spencer na lunchu w restauracji w The Haven, położonej trochę dalej, przy tej samej ulicy co księgarnia i jego warsztat stolarski. - Twoja matka uważa, że wyszło inaczej, niż chciała. Przyszło mi do głowy, że ty też pewnie tak się czujesz. - Wielu ludzi tak się czuje, nieprawda? - spytała łagodnie Elizabeth. - Rozumiem - powiedział ciągnąc swój wątek. - Mam siedemdziesiąt siedem lat i wydawało mi się, że w tym wieku mogę już robić to, na co mam największą ochotę. Ale pomimo podeszłego wieku nie jestem wciąż dość stary, aby twoją matkę unieszczęśliwić. Pewnie to się nie skończy. Wiesz, ja ją kocham. Elizabeth uśmiechnęła się. - Co sprawiło, że zacząłeś inaczej o tym myśleć? - Myślisz o całym tym czasie, gdy się kryłem w warsztacie. Ślub Śaula i Heather. I widok ciebie i Matta; staliście obok siebie, rozmawialiście, głowy mieliście blisko siebie, ale serca daleko od siebie o tysiące kilometrów. Zrobiło mi się smutno. Nie jest mi dobrze z myślą, że jesteś nieustabilizowana. - Nieustabilizowana - powtórzyła Elizabeth. Odstawiła kieliszek z winem na stolik i popatrzyła na niego. - Mam czterdzieści dwa lata, syna w college'u i córkę kończącą szkołę średnią; spłaciłam raty hipoteczne za dom; wykonuję pracę, którą kocham; podziwiają mnie i jestem znana; mam dochód powyżej stu tysięcy rocznie, nie licząc wkładu mojego męża... - Jakiego męża? - Spencer podniósł jej dłoń i przyjrzał się złotej obrączce na placu. - Masz go, czy nie masz? - Nie mam pewności. - Elizabeth wyjrzała przez okno, przy którym znajdował się ich stolik. Frontowa weranda niskiego budynku była czysto wymieciona, ale na małym podwórku, stopniach galerii sztuki i sklepów z wyrobami rękodzielniczymi, a także wzdłuż Canyon Road leżał śnieg. Wszystko zastygło w bezruchu; wąska uliczka z niskimi domami z cegły i oświetlonymi podwórkami wyglądała jak z bajki. Kanciaste drapacze
chmur w Houston, ostentacyjny luksus Los Angeles, starożytne domy i zabytki Europy były daleko. - Ale bez względu na to, czy go mam, czy nie -ciągnęła - jestem zabezpieczona i ustabilizowana. Nie musisz się o mnie martwić. - Nie martwię się o pieniądze czy pracę. - Zafrasowany Spencer skubnął wędzonego pstrąga. - Martwię się, żebyś miała kogoś, kto cię ogrzeje w nocy. Na to skarżyła się twoja matka: brakowało jej tego. - Mnie też tego brakuje - cicho odparła Elizabeth. - No więc, do licha, powiedz mi, co mam zrobić. Ojciec powinien pomóc córce. Mobilizowałem się powoli, ale jestem już gotów; co mogę zrobić. Porozmawiać z Mattem? Przytargać go tu na siłę? Przekonać do rozwodu? Może po prostu potrzebny ci ktoś, kto cię wysłucha. Wiem, wiem, nie byłem pod ręką. Ale już jestem. Powiedz mi coś o Tonym Rourke. Któregoś dnia, gdy byliśmy w waszym domu, zadzwonił; ty wyszłaś dokądś przeprowadzać wywiad. Czy on by się tobą lepiej zaopiekował niż Matt? Elizabeth roześmiała się. - Mną się nie trzeba opiekować. Lubię Tony'ego; razem pracujemy i dobrze się bawimy. Ale nie planuję się z nim wiązać. Nie chcę, żebyś dla mnie coś robił; wystarczy, że uszczęśliwiasz mamę. Czy więcej czasu będziesz teraz spędzał w księgarni? - Trochę. Poza tym zatrudnimy kogoś do prowadzenia sklepu. Lydia powinna od czasu do czasu, rozumiesz, wychodzić. - Jaka świetna myśl - powiedziała Elizabeth z uśmiechem. - A dotąd będziecie wychodzić? - Będziemy podróżować, chodzić na koncerty, do kina, trochę razem popracujemy w księgarni, razem zajmiemy się robotą w drewnie. Lydia mówi, że chce się nauczyć wszystkiego na temat werniksowania. Powiedziałem jej, że ma do tego lekką rękę i w niedługim czasie zostanie ekspertem. Czy to możliwe, że jeśli poczekamy dość długo, to będziemy mieć wszystko, czego pragniemy? Elizabeth wyciągnęła rękę ponad stolikiem. Spencer ją ujął i przez kilka chwil siedzieli w milczeniu. - Ja się naprawdę czuję dobrze - powiedziała. - Nie chcę, byś cokolwiek robił w mojej sprawie, dla mnie ważne jest, żebyście byli szczęśliwi z mamą we dwoje. - Z tym już nie ma problemu. Zajęliśmy się tym. Ale jeszcze musimy pomyśleć o twoich problemach. Elizabeth ugryzła się w język, żeby czegoś nieopatrznie nie powiedzieć. - Pozwól, że sama rozwiążę moje problemy - powiedziała łagodnym głosem. - Może gdybyś wiedział co nieco o tym, czym się zajmuję, poczułbyś się lepiej. Od tak dawna nie rozmawialiśmy ze sobą szczerze... -1 przez resztę lunchu, gdy jedli pstrąga, dopijali butelkę wina i dzielili się deserem zabawiała go opowiastkami o Europie i Los Angeles, komentarzami czytelników na
„Sprawy prywatne", cytatami listów Petera z college'u, pochwałami, jakie dostawała Holly od nauczyciela głosu. Spencer słuchał; kiwał głową, uśmiechał się, chichotał. I gdy wyszli na dwór, gdzie w ostrym, czystym powietrzu tańczyły na wietrze płatki śniegu, wziął Elizabeth pod ramię. - A co z tym facetem, co się nazywa Paul Markham? Twoja matka mówi, że Heather i Saul mówili, że dzwonił do ciebie kilka razy do redakcji. Czemu się śmiejesz? - Bo cię kocham. - Elizabeth pocałowała go. - Zrobisz dla Holly pudełko na biżuterię w prezencie na koniec szkoły? Chciała mieć takie z drzewa różanego. Owalne na zawiasach, w środku czerwony filc. - I zawerniksowane ręką twojej matki? - Ideał. To będzie prezent od was obojga. Dziękuję za lunch; do zobaczenia niebawem. Gdy następnego dnia przyleciała do Los Angeles, Elizabeth próbowała o tym wszystkim powiedzieć Tony'emu - on ma siedemdziesiąt siedem lat, ona siedemdziesiąt i w końcu dochodzą ze sobą do ładu - ale Tony nie chciał rozmawiać. Gdy tylko przyjechała limuzyną z lotniska w Santa Monica, wziął ją w ramiona, ustami i rękami natychmiast w niej obudził pożądanie. - Mój Boże, tak tęskniłem - powiedział. - Cały tydzień bez ciebie... śniłaś mi się, chciałem cię w każdej chwili. Nie mogę ścierpieć tego domu, gdy cię tu nie ma; jest taki pusty. Ja jestem pusty... - Rozbierał, ją, rękami obmacywał całe jej ciało, głaskał, ściskał z intensywnością, od której Elizabeth kręciło się w głowie. - Raz w tygodniu wymamrotał. - Mój ty Boże, szaleję bez ciebie. -I wziął ją do łóżka na godzinę przed kolację i znów po kolacji, gdy za oknem biły o brzeg ciemne fale oceanu, odcinając ich od reszty świata, a niecierpliwe dłonie i szepty słów Tony'ego nie pozwoliły jej pomyśleć. Tego wieczoru, gdy zasnął, Elizabeth leżała w łóżku zastanawiając się, czemu nie może go pokochać. Mieli wszystko, czego kiedykolwiek pragnęła: razem pracowali, razem spali; byli znaną parą w Los Angeles - również w kronice Polly Perritt - w całym kraju oglądano ich razem w „Anthonym"; było im wspaniale. Niespokojnie kręciła głową na poduszce. Była mu wdzięczna za to, że jej pożądał i się z nią kochał; gdy byli osobno, brakowało jej słów, którymi ją obdarzał; mówił jej, że jest wykwintna i zmysłowa, smukła jak dziewczyna, ciepła i silna, seksowna jak fantazja, że nawiedza go w snach. Która kobieta nie pragnęłaby usłyszeć takich słów? Ale w Tonym było za dużo dramatu, a za mało miejsca na zwykłe uczucia; zbyt wiele wysiłku wkładał w to, by wygrać, a nie dzielił się tym, co czuje. - Nie mogę go pokochać - myślała -chyba że zobaczę, co się kryje za fasadą. Może potem... Następnego ranka, zanim Boyle przyszedł na śniadanie, Tony ponownie jej się oświadczył. Zaskoczył Elizabeth w chwili, gdy wychodziła z basenu. - Już dosyć tego - powiedział. Zamilkł, żeby się przyjrzeć jej wdzięcznej nagiej sylwetce, która zniknęła pod połami długiego niebieskiego płaszcza
kąpielowego, który stanowił komplet z jego płaszczem. - Jak długo to się może ciągnąć? Chcemy siebie, chcemy zabezpieczenia, nie jesteśmy szczęśliwi, gdy jesteśmy osobno. Nie ma powodu, żeby czekać. Usiadła obok niego na ławeczce. - Przypominasz mi Petera: kiedyś wydawało mu się, że jak coś będzie często powtarzał, to mu w to uwierzę. Tony, ja już jestem mężatką i nie chcę za nikogo wychodzić za mąż. - Ale ja nie jestem nikt. Jestem niezwykły, niepowtarzalny. Roześmiała się. - Jesteś. Ale nie zostaniesz moim mężem. Teraz lepiej się ubierzmy, bo zaraz przyjdzie Bo. Och, Tony, czy go spytałeś, co z Isabel? Chcę ustalić... - Nie, nie, i jeszcze raz nie. Nie pytaj czemu, skarbie, ale nie chciał się wcale zgodzić. Wybacz mi; naprawdę próbowałem. Wysłuchał jednym uchem przez dwie i pół sekundy i wypuścił drugim. Powiedział, że ona jest osobą publiczną; on chce ludzi nowych, nikogo, o kim pisałaś do swojej rubryki; chce ludzi nieznanych, dzięki którym się sprawdziłaś; powinnaś się trzymać tego, co potrafisz najlepiej, zwłaszcza gdy dzięki temu nasze notowania idą w górę. I ma rację, rozumiesz; politycy to faktycznie moja działka . Z oporami, ale przyznała mu rację. - Chyba tak. - Weź jej córkę - powiedział niedbale. - „Młoda Dziewczyna Traci Mamusię w Wyborach do Legislatury Stanu Nowy Meksyk". Elizabeth uśmiechnęła się razem z nim, ale w jej oczach pozostała zaduma. - Czasem masz, Tony, bardzo ciekawe pomysły. Dobry Boże, spójrz na zegar! Chodź się ubrać; tyle jest do zrobienia, a ja chcę wrócić na dziesiątą do domu. - Na dziesiątą? To nie zostaniesz na noc? - Byłam wczoraj. Powiedziałam ci, Tony, nie częściej niż raz w tygodniu. - Po trzech bitych tygodniach w Europie, jak ty się możesz tym zadowolić? Gdybyś mi pozwoliła być gościem u ciebie w Santa Fe... - Nie pozwolę. To ci też już powiedziałam. Nie będę sypiać z tobą, gdy córka śpi po drugiej stronie korytarza, a syn dzwoni, żeby się spytać, czy wszystko w porządku - pogładziła go po włosach, jeszcze wilgotnych po wyjściu z basenu. - Śniadanie. I obiecuję, że wyjadę dopiero po kolacji. - Gdybym ci nie pozwolił korzystać z naszego samolotu, tobyś musiała zostać. Straciła cierpliwość. - Jeśli chcesz, żebym się przerzuciła na samoloty liniowe, to dobrze. To będzie znaczyło, że będę mieć dla ciebie jeszcze mniej czasu niż teraz. Jeśli chcesz, żebym przestała się u ciebie zatrzymywać, pójdę do hotelu na Beverly Hills, jak przedtem, i wtedy będę mieć dla ciebie jeszcze mniej czasu. Co wolisz?
- Wolę, żebyś za mnie wyszła i przestała latać tam i z powrotem do Santa Fe jak jakiś latawiec, ukrywający się przed własnymi dziećmi, które pewnie już i tak wiedzą, co jest grane. Przepraszam; nie złość się na mnie; już nic więcej nie powiem. Weźmy się do pracy jak porządne harcerzyki, potem zjedzmy kolację w jakimś cichym, egzotycznym zakątku, no i może mi się pozwolisz pocałować w czółko na pożegnanie, gdy podjedzie po ciebie telewizyjny rydwan. Nawet gdy go poniosło, zawsze zdążył się na czas przywołać do porządku i ją rozbroić. Tego wieczoru Elizabeth z radością wracała jednak do domu, a następnego dnia Tony wy wietrzał jej z głowy, ponieważ jechała do Nuevo. Kotlinę otulała miękka, biała warstwa puchu. Dziury i wykopy zakrył naniesiony przez wiatr śnieg. Nawet sprzęt budowlany, spychacze, dźwigi, przyczepy ciężarówek wyglądały jak ogromne białe zabawki porozrzucane w nieładzie na obrzeżach miasteczka. Pod śnieżną pokrywą wszystko zamarło, znieruchomiało. Elizabeth, Isabel i Cesar usiedli przy stole przy kominku, w którym buzował ogień, pili kawę z cynamonem i jedli świeżo przyrządzone sopapillas z miodem. Na górze Luz i Holly przeglądały numery Elle i Paris Voque, które Holly przywiozła z Santa Fe, i pragnęły, żeby im się przytrafiło coś niezwykłego. - Wygląda jakby wszyscy czekali, aż się znów zacznie budowa - powiedziała Elizabeth - i zniszczenie; to zawsze idzie w parze. - I zatrudnienie - zadumała się Isabel. - I klienci. I dla młodych przygoda. - Powiedz Elizabeth o legislaturze - domagał się Cesar. - Mają tutejszych mieszkańców gdzieś. - To prawda - powiedziała Isabel. - Ale głupotą byłoby walczyć z wiatrakami. No, może by się dało z jednym. Ale nie z czterdziestoma. - Co to ma znaczyć? - spytała Elizabeth. - Jest za późno, by coś zmienić. Zauważają mnie, ponieważ zostałam wybrana, ale nie słuchają, tylko chcą mnie uzależnić od siebie, mówiąc, że żadnym sposobem komitet nie wróci do debat w tej sprawie. Są zbyt zajęci wydawaniem tegorocznych milionów, żeby myśleć o ubiegłorocznych, zwłaszcza że prace trwały całe lato, Nuevo jest jak wczorajsza gazeta i nic na to nie mogę poradzić. Elizabeth odstawiła kawę. - Isabel, Matt mówił mi, że mieszkańcy miasteczka dostali listę miejsc, dokąd się mogą przeprowadzić, i że im obiecano dodatkowe pieniądze i pomoc przy przesiedlaniu się. - Obiecano! - warknął Cesar. - Obiecano nam kopa w tyłek, jeśli się nie wyniesiemy, kiedy nam każą -powiedziała Isabel. - Skąd on ma takie informacje?
- Z jakiegoś raportu. Poprosiłam go o kopię. Już ją powinnam była dostać. - Nie ma żadnego raportu! Elizabeth nie odezwała się mrugając oczami. Drzwi się otworzyły i od powiewu zimnego powietrza zamigotały płomyki ognia w kominku. - Czy nie przeszkadzam? - spytała Maya. - Oczywiście, że nie - powiedziała Isabel. - Elizabeth naleje ci kawy; daj mi płaszcz, rękawiczki, czapkę. - Przyjrzała się Mai z bliska. - Coś wspaniałego ci się przytrafiło: oczy ci błyszczą jak kamyki na dnie strumienia. Napij się kawy i mów, co słychać. - Dostałam dziś list - wyznała Maya. Uśmiechnęła się do Elizabeth, próbując wyglądać poważnie, ale w oczach miała iskierki. - Słowa listu są przepiękne. I nie mogłam się doczekać, kiedy przyjedziesz do naszego domu na lunch. Mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko temu, jeśli o tym wam powiem... - A więc co zrobisz? - zapytała Isabel. Cesar zapadł w drzemkę, wobec tego ściszyła głos; udawała surowość, ale w jej głosie brzmiał śmiech. -Przeprowadzisz się do Kalifornii? Pojedziesz studiować nauki polityczne na Stanford? Zaczniesz pracować przy kampanii wyborczej innego kandydata? Tracę asystentkę - czy to chcesz powiedzieć? Zaróżowiona z podniecenia Maya potrząsnęła głową. - Nie wiem. Chciałam się właśnie poradzić - zwróciła się do Elizabeth. - Bo znasz Petera. Rozentuzjazmuje się czymś, mówi wspaniałe rzeczy, a może oprócz tych emocji powinien trochę rzecz głębiej przemyśleć. Kiedy studiuje coś, pisze artykuły, planuje, robi to z rozmysłem, organizuje to, ale w sprawach osobistych... jest nierówny. Wiesz, o co mi chodzi? Zeszłej jesieni powiedział mi, że chce być na uniwersytecie sam, i tym sprawił mi przykrość, ale pomyślałam sobie, jeśli tak sądzi i jest to dla niego ważne, to trudno. Teraz twierdzi, że się mylił; będzie mu się lepiej studiowało, jak tam z nim będę, bo będzie szczęśliwszy. Jest o wiele przyjemniej być kochaną, niż zranioną, i modliłam się o taki list, ale może... może powinnam teraz poczekać do wiosny, aż będzie pewniejszy tego, że naprawdę chce się ze mną wiązać... może nawet do lata, kiedy przyjedzie do domu na wakacje. Myślę sobie, czy warto, żeby kobieta zmieniała całe swoje życie pod wpływem zmiany decyzji podjętej przez mężczyznę. A jeśli później ponownie zmieni zdanie? Wściekłabym się potem, że dla niego całkowicie odmieniłam swoje plany życiowe. W zasadzie sama jednak nie wiem, czy nie powinnam mu powiedzieć „tak", bo może tym razem będzie to właściwy krok. Jeśli tego teraz nie zrobię, to może się okazać, że on nigdy więcej czegoś takiego mi nie zaproponuje, a wtedy będę nieszczęśliwa do końca życia. Była to najdłuższa w jej życiu przemowa i Maya nagle zamilkła. Elizabeth napotkała spojrzenie Isabel, ale Isabel nieznacznie pokręciła głową na znak,
że nie będzie się wtrącać; niech matka Petera poradzi sobie z pytaniem, czy Peter i Maya powinni zamieszkać razem teraz, później, czy wcale. Elizabeth przygotowywała się do udzielenia jej odpowiedzi; nagle popatrzyła na Mayę uważniej. - Ale to nie wszystko, prawda? Coś cię jeszcze trapi. - No, tak, jesteś bardzo spostrzegawcza. - Maya rozłożyła ręce. - Wstyd mi się przyznać, ale... kocham Petera i chcę z nim mieszkać, pokochałam jednak również pracę przy kampanii wyborczej Isabel i lubię pracować w biurze władz stanowych, i uwielbiam przemawiać walcząc o nasze miasteczko, i nie chcę, żeby mnie ominęło to, co się zdarzy... Głos jej się załamał. - Nie jest to zbyt ładnie, prawda? Brać pod uwagę inne sprawy, jeśli się kocha Petera. Ponownie Elizabeth spojrzała w oczy Isabel. - Wcale nie jest nieładnie - stwierdziła Isabel, dodając nieco szorstkim tonem. - Mając osiemnaście lat masz jeszcze trochę czasu do namysłu i podjęcia decyzji, co jest dla ciebie ważne. Ale sprawa Nuevo odpada, Maya, bo wygląda na to, że nie będzie żadnej walki, mimo wszystko. - Nie poddałaś się tym złodziejom! - Poddałam się faktom. Legislatura nie będzie zmieniać stanowiska. Mówiąc prawdę nie sądzę, że dostateczna liczba osób pragnie walczyć. Jest zatrudnienie, mały biznes ma obroty, są zarobki, coś się dzieje... kto więc, do diabła, będzie chciał się temu przeciwstawiać? - Ale to nie jest słuszne! - wykrzyknęła Maya. - To znaczy, że oczywiście jest dobrze, że są miejsca pracy, że ludzie wracają do kotliny, dobrze, że przyjeżdżają turyści, a nowa droga do ośrodka narciarskiego oznacza, że będą tu przyjeżdżać przez cały rok, tak że będzie zatrudnienie dla ludzi, nawet gdy się skończy budowa zapory i domów... - To mowa dobra dla opozycji - zauważyła Isabel. - Nie. Mówię tylko, że te wszystkie dobre rzeczy faktycznie będą miały miejsce, ale to nie jest słuszne, bo one nam ani odrobinę nie pomogą żyć! - Zatrudnienie - powiedziała Isabel. - No tak, to mój ojciec może pracować w hotelu, nie na własnej farmie. Fantastycznie. Gaspar może pracować w nie swoim sklepie, Roybal może pompować benzynę na nie swojej stacji. Z tego powodu powinniśmy jeszcze odczuwać wdzięczność! A gdzie będziemy mieszkać, gdy będziemy pracować u obcych? W domach, które oni nam będą wynajmować albo w innych miejscowościach i co dzień dojeżdżać do pracy? Tak więc bogaci, którzy pewnie nawet tu się nie sprowadzą na stałe, i którzy mają w nosie tę kotlinę, będą się coraz bardziej bogacić z naszej pracy, na terenie, który praktycznie nam ukradli. I to jest niesprawiedliwe! Elizabeth ze zdumieniem obserwowała, jak Maya przeobraziła się z niezdecydowanej dziewczyny, niepewnej swojej przyszłości, w kobietę stanowczą, pragnącą walczyć o to, co uważa za słuszne. Jeśli wszyscy będą tak zdeterminowani - pomyślała - mogliby góry przenosić.
Góry przenosić? Byłoby lepiej, gdyby przenieśli miasteczko. Ależ to dobry pomysł - pomyślała. - Żeby znaleźć jakiegoś przyjaznego olbrzyma, który podniósłby miasteczko do góry i postawił je daleko od zapory i dna kotliny, która ma zostać zalana. Nie, nawet olbrzym by nie pomógł; nie byłoby gdzie zbudować miasteczka. Cała ziemia została dawno temu wykupiona i nikt by nie oddał wystarczającej powierzchni, żeby... Wyprostowała się na krześle, do głowy przyszła jej myśl. Zeszłego lata zastanawiała się nad możliwością zbudowania nowego miasteczka, ale pod uwagę brała pobliskie okolice. Teraz słowa Mai zmieniły wszystko. Bogaci będą się coraz bardziej bogacić dzięki naszej pracy... - Maya, Isabel, słuchajcie. - Co powiecie na to, gdyby wymyślić jakiś sposób, żeby było i miasteczko, i jezioro, i park stanowy, i ośrodek narciarski? - Nie ma szans - odparła Isabel. - Będziemy głęboko pod wodą. - Nie będzie ciebie tutaj. - Elizabeth wyjęła z torby notes i narysowała kotlinę z miasteczkiem położonym u jej zwężenia, zaporę, długi owal przyszłego Jeziora Nuevo, park stanowy na jednym brzegu i ośrodek narciarski na drugim. Narysowała nową drogę, którą budowano poza kotliną na terenach wyżej położonych z widokiem na przyszłe jezioro, okalającą szerokim łukiem zaporę i ośrodek. Wreszcie narysowała, a Isabel z Mayą przyglądały się; nowe miasteczko, usytuowane na terenach położonych wzdłuż nowej drogi. Maya zawołała. - Zbudować Nuevo wyżej? - Nie da rady - ucięła Isabel. - Tamte tereny nie należą do nas. Widziałam w zeszłym tygodniu plany; całość została przeznaczona pod przyszłą rozbudowę ośrodka narciarskiego. Elizabeth kiwnęła głową. - Tak mówią. Ale jeśli tam można zbudować Nuevo... - Zaznaczyła na ciemno na swoim szkicu nową drogę łączącą centrum miasteczka z ośrodkiem narciarskim i parkiem stanowym. - No, to byłoby dopiero coś - wymamrotała Isabel. Nikt by nigdzie nie dojechał, jeśliby nie przejechał przez środek miasteczka... - ... zrobił po drodze zakupy w sklepie Gaspara... - powiedziała Maya. - ... zatankował na stacji benzynowej Roybala - dodała Isabel. - Kupował pamiątki - dokończyła Elizabeth. - Koszyki na pikniki. Piłeczki tenisowe. Wodoszczelne zegarki. Pocztówki. Aspirynę. Krem do opalania. Gogle na narty. Podkoszulki. - Turyści! - wykrzyknęła Isabel. - Szastający pieniędzmi, jak to turyści. Mój Boże, to by było dopiero coś! Z wyjątkiem, tego, że to, niestety, niemożliwe. - Kto tak twierdzi? - spytała Elizabeth. - Czy ktoś już składał taką propozycję?
- Oczywiście, że nie. My nie jesteśmy właścicielami tamtego terenu! - Bylibyśmy, gdyby nam go ktoś dał. - Znalazłaś świętego czy idiotę? Kto by nam chciał oddać swoją ziemię za darmo? - Nad tym się musimy zastanowić. Trzeba znaleźć parę argumentów, którymi się można będzie posłużyć, by móc wywierać odpowiedni nacisk. - Wywierać nacisk - Maya powtórzyła, zamyślona. - Czy to rodzaj szantażu? - Perswazji - wyjaśniła z uśmiechem Elizabeth. Isabel wyciągnęła rękę ponad stołem i położyła ją na dłoni Elizabeth. - Kocham cię za chęć pomocy. Podziwiam twoją inteligencję i pomysłowość. Ale jeśli zaczniesz teraz działać i staniesz po naszej stronie, to publicznie sprzeciwisz się swojemu mężowi i jego prasie. - Wiem - krótko odparła Elizabeth. Przełożyła w notesie kartkę. -Zróbmy listę spraw, które należy wykonać. Isabel uścisnęła jej dłoń. - Dobrze, więc nie chcesz o tym mówić. Chcesz planować strategię działania. Kimże ja jestem, by ci odmawiać, zwłaszcza gdy widzę ten błysk w oku? - Położyła rękę na ramieniu Cesara. - Ojcze! Obudź się! Zaczyna się tu robić ciekawie. - Niech pan spróbuje zapomnieć, że tam jest kamera. - Elizabeth zwróciła się do Jocka Olsona. Technik przypinał mu do kieszeni dżinsowej koszuli maleńki mikrofon i Olson patrzył nań bacznie, jakby się bał, że go ugryzie. -Po jakimś czasie nawet go pan nie zauważy. Nie był pan zdenerwowany, gdy rozmawialiśmy wczoraj... chciał pan najpierw mnie poznać i zwyczajnie sobie rozmawialiśmy. Dziś nasze spotkanie wcale się nie różni od tamtego -dodawała mu odwagi. - Z wyjątkiem tego, że będzie mnie oglądać parę milionów ludzi. Elizabeth obdarzyła to jednym ze swoich najserdeczniejszych uśmiechów i zobaczyła, że Olson prawie automatycznie reaguje uśmiechem i rozluźnieniem mięśni karku. - Nikt nie chce źle wypaść - powiedziała. - Wszyscy chcemy, żeby był pan tak wspaniały jak wczoraj. Siedzieli w fotelach w studio w Albuquerque, gdzie Olson pracował w sezonie zimowym. W tle wisiała powiększona fotografia Nuevo wykonana ostatniego lata. Ukazywała dwieście ciężarówek wzbijających tumany kurzu, sprzęt budowlany wgryzający się w zbocza gór, masy pyłu i odłamków skalnych wylatujących w powietrze przy wybuchach dynamitu. Elizabeth kiwnęła na kamerzystę i zaczęła zadawać Olsonowi pytania na temat jego pochodzenia farmerskiego, pierwszej pracy jako robotnika budowlanego w Albuquerque Construction, jego nowej pracy, którą zaczął zeszłego lata jako szef budowy Zapory Nuevo. Coraz bardziej się rozluźniał,
opowiadając o swoim stosunku do pracy na budowie, na nowym stanowisku; ożywił się i zażartował, że „w Nuevo robią piekielną robotę". Elizabeth roześmiała się i z ciekawością spytała. - Jaką piekielną robotę? Jest w niej coś złego? - Nie - natychmiast odparł. - Jest dobra. Kupa ludzi chciałaby się na nią załapać. - Ale to na pewno nie zabawa. - To nie ma być zabawa, ale praca. Ciężka praca z wieloma utrudnieniami. Ale płaca jest niezła i jest to stałe zatrudnienie. Zawsze coś gdzieś trzeba wybudować. - Jakie są utrudnienia? Szefowie patrzą na ręce...? - Nie wiem, o czym pani mówi? Nikt mi nie patrzy na ręce. Jestem profesjonalistą. Ja współpracuję na równych zasadach z inżynierami i głównym wykonawcą. - No, to kto panu utrudnia pracę? Nie pańscy robotnicy; wiedzą, że pan ich nadzoruje. No to kto? - Proszę posłuchać, proszę pani... - Elizabeth. - Dobrze, Elizabeth. Niech pani posłucha: tam jest miasteczko. Tam mieszkają ludzie. Oni nas nie lubią. - Ale oni nawet was nie znają. - Robimy w miasteczku zakupy, jadamy tam, rozmawiamy z mieszkańcami; kręci się tam sporo zgrabnych panienek... - Nie chcą, żebyście rozmawiali z panienkami? Młodymi dziewczynami? - Nie chcą. Ale to nie jest główna sprawa. Kurwa, oni - przepraszam, zapomniałem, żeby tak nie mówić - oni nas nie lubią, bo budujemy zaporę, która zatopi ich domy. - Ale pan robi to, co do pana należy. - Proszę to powiedzieć ludziom. Oni myślą, że jak nas nie będzie, to zapory też nie będzie. - Ale wtedy zbuduje ją ktoś inny. - Otóż to. Pani to rozumie, a oni nie chcą się z tym pogodzić. Gra jest o wielką stawkę. Będą tam domy z mieszkaniami własnościowymi, klub, pola golfowe, przystanie z łodziami... Chodzi o grubą forsę, no i niech tylko ktoś podskoczy, żeby nie dopuścić do budowy, to nie będzie zapory, ani jeziora i będą nici z interesu. Ludzie w miasteczku nie potrafią, kurwa - oj, przepraszam, znów się zapomniałem - ludzie nie potrafią powstrzymać tej budowy. Zeszłego lata niektórzy próbowali: więc stali w poprzek drogi, no wie pani, jak jechały ciężarówki, ale nikomu nic się nie stało. Najwięcej gardłowali; cholera, o mało nas nie zagadali na śmierć. Jedni chcieli nas wygonić, drudzy domagali się, żeby ich przyjąć do pracy, o mało nie zwariowałem. Trochę mi było szkoda niektórych; tacy byli pewni, że jak zostawimy ich w spokoju, to wszystko będzie cacy. Jak tylko nas wyślą w cholerę.
- Dlaczego miałoby ich być panu szkoda? Odnoszę wrażenie, że to oni panu przeszkadzali. - No, fakt jest, że dali mi popalić. Ale, co śmieszne, jak się ich bliżej pozna, to są fajni. Po prostu... zwykli ludzie jak wszędzie. - I polubił ich pan? - Pewnie. Niektórych polubiłem, innych nie. Jak wszędzie. - A oni pana polubili? - No, jakoś znaleźliśmy wspólny język. - Czy dali panu honorowe obywatelstwo Nuevo? - Jak u Echa by...? Więc Cesar zażartował, że mi da parcelę w środku miasteczka, ale nie znaczyło to chyba, żebym dostał obywatelstwo. - Cesar? Jeden z mieszkańców? - Tak. Porządny chłop. Taki z sercem na dłoni. - No, ale jak do tego doszło? Jak potrafił się pan zaprzyjaźnić z nimi, jednocześnie budując zaporę, przez którą ich domy znajdą się pod wodą? - Ja po prostu... kręciłem się między nimi. To sympatyczna miejscowość! Zjechałem kraj wzdłuż i wszerz, każdy stan, ale tam mi się dopiero naprawdę spodobało: i miasteczko, i kotlina, i mieszkańcy. No więc kręciłem się między nimi, nagle zaczęliśmy rapować i po chwili zrobiło się nas dużo... - Ilu? - Piętnastu, dwudziestu, czasem może więcej; przychodzili i odchodzili, ale zawsze była jakaś garstka, która rzucała dowcipami, rapowała... jak na przykład Cesar... opowiadał, jak to było dawno temu, wtedy kiedy miasteczko tętniło życiem; wraz ze swoim przyjacielem, facet się nazywał Zachary, ale już nie żyje, polowali na króliki, gonili je aż do... no, ale to długa historia. A na przykład ten facet Gaspar: ma sklep wielobranżowy; zna wszystkich stąd aż po Pecos, wszystkie ploteczki; siadywał w oknie i przysłuchiwał się, jak ludzie się zwierzali ze swoich problemów córce Cesara. Pewnie pani o niej słyszała - Isabel Aragon - wybrali ją do legisłatury w ostatnich wyborach. Czy to nie duża sprawa? Nie było mnie tam; przerwaliśmy roboty na zimę i miałem pracę gdzie indziej, ale założę się, że byli cholernie z tego dumni... Elizabeth pokierowała wywiadem tak, by toczył się swoim własnym torem. Oczy miała cały czas utkwione w twarzy Olsona; jej ciepły uśmiech, pozycja w jakiej siedziała nachylona ku niemu na krześle, stwarzając atmosferę intymności, sprawiały, że zapomniał o kamerze; rozmawiali, jakby byli sami. Kiedy Tony następnego dnia oglądał nie pociętą taśmę w Los Angeles, powiedział z westchnieniem. - Dynamit. Jesteś cudotwórczynią, moja miła. Skąd go wytrzasnęłaś? - Cesar mi o nim powiedział. Myślałam, żeby zrobić wywiad z Cesarem i Mayą i paru innymi osobami, ale chciałam kogoś z zewnątrz, komu ich los nie jest obojętny. - No i go znalazłaś. Szkoda, że nie można tego materiału puścić wcześniej niż za trzy miesiące. - Puszczam go w przyszłym tygodniu, Tony.
- Moja miła, nie możesz. Ułożyliśmy harmonogram wywiadów zrobionych w Europie aż do kwietnia. - Wiem, ale wszystkie te wywiady można przesunąć o tydzień. - Przewijała taśmę. - Myślisz, że po co inaczej bym dzisiaj przyjeżdżała na montaż? - Myślałem, że przyjechałaś zobaczyć się ze mną. - Nie teraz, Tony; zobaczymy się na kolacji. - Musisz powiedzieć Bo, że puszczasz ten materiał w przyszłym tygodniu. - Wiem. Będę się z nim widziała dziś po południu. - No cóż. Więc do kolacji. W L'Orangerie; i ubierz się jakoś specjalnie. - Dlaczego? - Bo ty i ja mamy oczarować potencjalnego sponsora. - Potrzebujemy nowego sponsora? - Bo mówi, że ostatniego straciliśmy - rzekł niedbale. - Nie zwracam na to uwagi, ale dziś to ktoś znaczny. Japońskie samochody. A może niemieckie kamery? W każdym bądź razie mamy się jak najlepiej prezentować i zachowywać uroczo. Odbiorę cię stąd o szóstej. Gdy poszedł, Elizabeth przewinęła jeszcze raz taśmę i zaczęła ją szybko przeglądać, ciąć na kawałki piętnastominutowe i kasować słowa nie nadające się do emisji w telewizji. Gdy kończyła, wszedł Bo i obejrzał końcowe parę minut: „ELIZABETH: Dlaczego to niedobry pomysł, żeby w tej kotlinie powstało jezioro? Zawsze warto zwiększać tereny rekreacyjne, prawda? OLSON: Zależy gdzie. Nie podoba mi się to, jak się za to wzięli, i już. Pracowałem przy budowie wielu takich wymyślnych kurortów, i wiem, że nikt tego nie robi wyłącznie z dobrego serca: budują je, bo robią na tym niezłą forsę. Mnie to nie przeszkadza - każdy lubi zarobić - ale to nie powinno mieć miejsca, jeśli się tym wyrządza krzywdę porządnym ludziom, jak na przykład Cesar i reszta. ELIZABETH: Chce pan przez to powiedzieć, że powinni mieć możliwość pozostania na miejscu? OLSON: Pewnie. No bo dlaczego nie? ELIZABETH: Ale tam nie będzie ich domów. OLSON: Mogliby zbudować nowe miasteczko. Jest dużo miejsca; w jednej części kotliny nie wykonujemy w ogóle żadnych robót. Jest całkiem pusta, nie zagospodarowana. ELIZABETH: Zbudować nowe miasteczko?
OLSON: Wielka mi sprawa; wciąż się coś buduje. Trąby powietrzne, huragany, trzęsienia ziemi - potem odbudowa. Ludzie mogliby się pobudować na tamtym terenie - nikomu by tego nie było żal - no i wszyscy byliby szczęśliwi. Ja bym nawet pracował przy tym za darmo, po godzinach bym zostawał, żeby im pomóc. I też bym zbudował coś dla siebie - prawdziwy dom - na czas, gdy nie jeżdżę na budowy. Ta kotlina jest cholernie sympatyczna. Nikogo nie powinno się stamtąd wyrzucać! Proszę posłuchać: to jest genialny pomysł! Wszyscy tam mogą zostać, bo jest w kotlinie, do cholery, miejsce dla wszystkich!" Gdy padło ostatnie słowo, Boyle odwrócił się i wymknął z pokoju. Jego gabinet znajdował się parę metrów dalej; podszedł do biurka i wystukał numer na aparacie telefonicznym, bębnił palcami. - Boyle - przedstawił się sekretarce Rourkego i zaczekał, póki po drugiej stronie nie odezwał się Rourke. - Może to nic takiego, ale pomyślałem sobie, że może pan chcieć o tym wiedzieć. Lovell właśnie nagrała wywiad z człowiekiem o nazwisku Olson, szefem budowy zapory w tamtej miejscowości w Nowym Meksyku, który podsunął pomysł, że mieszkańcy powinni dostać ziemię w wyższych partiach gór i tam zbudować nowe miasteczko. Czy pan coś mówił? - Nie - odparł Rourke. - Proszę kontynuować. - To na razie tyle. Mówił mi pan, żebym uważał na tematy dotyczące górnictwa i kurortów, więc wydawało mi się, że będzie pan chciał o tym wiedzieć. - Czy ona go do tego przygotowała? - spytał Rourke. - Niekoniecznie. Ale najpierw spotyka się na rozmowę wstępną, więc jest prawdopodobne, że wiedziała, co on powie. - Zdejmij to - powiedział Rourke. - Nie ma sprawy. Chce pan kopię? - Chcę oryginał. Żadnych kopii. Zrozumiano? - Pewnie. - I daj mi znać o jej dalszych krokach. - W jakiej sprawie? - W każdej. Czy ona tam teraz jest? - Taak. Robi montaż. - I zostaje na noc u Tony'ego? - Chyba tak. Ona mnie nie informuje, ale już nie zatrzymuje się w hotelu Beverly Hills, odkąd wrócili z Europy. - W porządku. Jak wygląda korespondencja do Tony'ego? - Nieźle. Raz lepiej, raz gorzej. On jednak nie jest teraz zbyt ostry, nie wbija ludziom szpil jak kiedyś. - Jakie są notowania z zeszłego tygodnia? - Dwadzieścia. Nie takie słabe jak przed zaangażowaniem jej, ale też nie takie, jakie byśmy chcieli. Straciliśmy przedsiębiorstwo pocztówkowe; przy-
mierzamy się do pozyskania sobie innego sponsora w to miejsce, mamy parę ewentualności. - Dobrze. Bądźmy w kontakcie. I zdejmij ten wywiad. - Boyle ruszył z powrotem do montażowni, ale się zatrzymał. Po co robić to teraz, kiedy musiałby jej to uzasadniać i patrzeć, jak w tych szarych przyjaznych oczach gromadzi się gniew? Był lepszy sposób, żeby sobie z tym poradzić. Isabel, Cesar i Luz wzięli ze sobą Mayę i wszyscy udali się do domu Elizabeth na oglądanie emisji „Anthony'ego", która została nagrana szóstego lutego. Holly przełożyła lekcję śpiewu tak, aby móc się do nich przyłączyć. Zjedli razem kolację, po czym przenieśli się do wnęki z telewizorem i usiedli w półkolu przed odbiornikiem czekając, aż Elizabeth przedstawi telewidzom Jocka Olsona. - Elizabeth Lovell i „Sprawy prywatne" - odezwała się z ekranu Elizabeth po zakończeniu pierwszego wywiadu przeprowadzonego przez Tony'ego. - Przedstawiam dziś państwu kucharza Terry'ego Pełza z Butte, Montana, którego osobistym marzeniem było studiować w Paryżu u wielkiego... - Kucharza? - spytała zdumiona Maya. - Mamo, co się stało? - zawołała Holly. Elizabeth wlepiła oczy w ekran, na którym było ją widać siedzącą w pustej restauracji w szesnastej dzielnicy Paryża ze szczudłowatym chłopakiem, który z zapałem opowiadał o jedzeniu jak o sztuce i pasji. , - Ktoś się pomylił - powiedziała ze złością. - Terry był w planie na przyszły tydzień. Zostawiłam pięć uwag na ten temat na pięciu biurkach; uprzedziłam Bo, uprzedziłam Tony'ego. I taśmę włożyłam do pudełka z taśmami na dzień dzisiejszy. Wyłączyła telewizor. - Wybaczcie, idę zatelefonować. Poszła do swojej sypialni i zamknęła drzwi. - Al - odezwała się, gdy usłyszała po drugiej stronie głos inżyniera. -Kto pomieszał moje taśmy? - Pomieszał? Nikt. W pudełku na dziś były tylko cztery taśmy: trzy Tony'ego i jedna pani o tym człowieku, który się nazywa Pelz. Coś się nie zgadza? - Tak, ale to nie pańska wina. Do zobaczenia jutro. Stanęła w drzwiach do wnęki. - Holly, czy się obrazisz, jak dziś jeszcze polecę do Los Angeles? Ktoś naumyślnie pomieszał te taśmy i muszę natychmiast wykryć, kto to zrobił. I po co. - Nie ma już dziś samolotu - powiedziała Isabel. Kąciki ust opadły jej z rozczarowania. Planowały z Elizabeth wywierać presję na kluczowych
ustawodawców na podstawie korespondencji, na jaką liczyły w reakcji na wywiad z Olsonem. Maya napisała referat na temat wartości historycznej nowego miasteczka, gdyż planowano najstarsze budynki, w tym kościół przenieść na nowe miejsce. Będzie to stanowiło dowód, że postęp nie zawsze musi się odbywać kosztem tradycji i krzywdy wobec niektórych ludzi; również dzięki temu mieszkańcy stanu Nowy Meksyk zyskają nowe stanowiska pracy. Ale teraz okazało się, że to niepotrzebne. Muszą czekać; następna sesja legislatury będzie dopiero w marcu za siedem tygodni. - Samolot z telewizji czeka na lotnisku - powiedziała Elizabeth. - Miałam lecieć jutro wcześnie rano. Co myślisz, Holly? - Myślę, że powinnaś jechać. I mnie zabrać ze sobą. Dobrze? Opuściłabym tylko jeden dzień w szkole. - Nie jest to najodpowiedniejsza pora. Może być ostra potyczka. Obiecuję ci to w przyszłym tygodniu, jeśli możesz opuścić próbę. - Mogę opuścić wszystko, tylko, żeby gdzieś się przewietrzyć. - To mi opowiesz potem - odezwała się Luz. Zwróciła się do Isabel. -Czy możemy odprowadzić Elizabeth na lotnisko? - Wszyscy idziemy. Ojcze? Obudź się. Myśląc o nich Elizabeth uśmiechnęła się do siebie, gdy samolot leciał nad plamą jasnych świateł Santa Fe. Ale uśmiech zaraz zniknął z jej twarzy. Nie dość, że ktoś zamienił jej taśmy bez porozumienia z nią, to jeszcze na dokładkę nikt się nie wysilił, żeby ją choćby o tym poinformować. Co jest grane? - Kto to zrobił? - zapytała Tony'ego. Nie zastała go w domu, bo jadł kolację w restauracji, a kiedy wrócił i ujrzał ją w salonie, potrzebowała dziesięciu minut na wyperswadowanie mu, że do Malibu nie sprowadziła ją na dwanaście godzin przed planem ani miłość, ani pożądanie, ale chęć rozmowy. - Ja nie wiem - odpowiedział. - Słowo honoru, moja miła, nie mam pojęcia. Nawet nie wiedziałem, że zrezygnowali z twojego subtelnego macho; wiesz, że ja zawsze oglądam program w następnym dniu po emisji, bo wtedy mogę być z tobą. Prawdopodobnie komuś się pomieszały taśmy, bo w przeddzień sobie za dużo wypił albo wziął za dużo koki, albo jedno i drugie, puścimy ją w przyszłym tygodniu i wszystko będzie okej. - Opasał ją ramionami. - Ależ z nieba mi dziś spadłaś. Och, nie marszcz brwi, najdroższa Elizabeth; boli mnie, jak robisz taką minę. - Dlaczego nikt do mnie nie zadzwonił, żeby mi powiedzieć, że pomyłkowo puszczono inną taśmę? - Skąd ja mogę wiedzieć? Wiedzieli, że będziesz tu jutro i że ci wtedy powiedzą. - Trzeba się było ze mną skontaktować przed emisją. „Oni" nie chcieli, żebym wiedziała o tym wcześniej. Kim są „oni"?
- Nie wiem! Czy wątpisz w moją absolutną szczerość? Ktoś się zwyczajnie pomylił... Elizabeth wysunęła mu się z ramion i podniosła swój zamszowy żakiet. - To nie było zwyczajne i mocno wątpię, że to była pomyłka. Porozmawiam z Bo. - Elizabeth, Bo mieszka w Laurel Canyon. Stąd to co najmniej godzina jazdy. Bez wątpienia śpi sobie szczęśliwie ze swoim młodym przyjacielem i ty też mogłabyś teraz spać sobie szczęśliwie ze mną. To może poczekać do jutra rana! - Nie, nie może. Muszę z nim porozmawiać, Tony. „Sprawy prywatne" to mój program; to moja część całego programu. Tak to ustaliliśmy. I dopóki ja za to odpowiadam, nikt mi tu nie będzie niczego robił za moimi plecami. - Masz rację. Co do tego nie ma wątpliwości. Ale możesz to wszystko wyjaśnić rano, kiedy wszyscy będziemy przytomniejsi. Senni ludzie nie nadają się do dyskusji, Elizabeth, rozumieją się na opak, denerwują się. Ja dziś dużo wypiłem i sobie z tym nie poradzę. To nie jest właściwa pora na konfrontację... - Czy mogę skorzystać z twojego auta? Westchnął głęboko i głośno. - Zawiozę cię. Jest jedenasta; dojedziemy na północ. Godzina duchów. Bo będzie zachwycony, jak nas zobaczy u swych drzwi. Ależ ty jesteś piękna, jak się gorączkujesz. Jak boginka, którą zdradził śmiertelnik. No dobrze, jedziemy; przynajmniej świeci księżyc; Laurel Canyon będzie ładnie wyglądać. Elizabeth nie zwracała uwagi ani na księżyc, ani na Laurel Canyon; miała czarne myśli. A gdy stanęła twarzą w twarz z Bo w szlafroku, który marszcząc czoło, nalewał im do szklanek scotcha, choć wiedział, że Elizabeth nie lubi tego trunku, ogarnął ją gniew, jak nigdy dotąd. - Tylko mi powiedz, jak to się stało - powiedziała zimnym tonem. -1 że to się nie powtórzy, kiedy zaplanuję wywiad z Olsonem na przyszły tydzień. Niewiele tam można zrobić bez twojej wiedzy; możesz przypilnować, żeby to się więcej nie powtórzyło. - Gdybym sobie tego życzył. - Boyle wychylił szklankę scotcha i nalał sobie drugą porcję. - Ale nie chcę. Ten wywiad z Olsonem jest kontrowersyjny: to polemika na tematy polityczne, na co nie ma miejsca w „Anthonym", ani żadnym programie rozrywkowym. Ja się na to nie mogę zgodzić, ani nasz dział prawny. - Prawny? - głos Elizabeth się załamał. - Stwierdzili, że to się nie nadaje ze względu na to, co mówił Jock Olson? - Kontrowersyjny - powtórzył Boyle i wlał sobie trzecią porcję scotcha. Tony patrzył na niego z zaciekawieniem. - Bo, drogi Bo - odezwał się przyjaźnie. - Znam cię od dawna; zawsze wiem, kiedy cię ponosi fantazja. Nie poszedłeś do naszych szpicli prawnych. - Gówno. - I to jest bardzo dziwne - ciągnął Tony. - Jeśli bowiem nie poszedłeś do prawników, to dlaczego zamieniłeś taśmy?
Elizabeth obrzuciła Tony'ego zdziwionym wzrokiem. - Bo je zamienił? - Och, pewien jestem, że tak. Nikt poza nim nie jest uprawniony do czegoś takiego. - Wiedziałeś o tym od samego początku. - Najdroższa Elizabeth, oczywiście, że tak. Ale pogardzam kłótniami i wolałem być z tobą w łóżku, niż tu stać w tym beznadziejnym pokoju w środku nocy i zastanawiać się, dlaczego Bo łże o tych prawnikach. Ale skoro już tu jesteśmy... dlaczego łżesz, mały Bo Pip? - Tony, nie nudź - odpowiedział Boyle - jesteś zbyt roznamiętniony. Idź do wyra z tą swoją kontrowersyjną kobietą; odstaw ze dwa numery i zadzwoń rano. Twarz Tony'ego pociemniała. - Ty skurwielu, ty się tak do mnie nie odzywaj! A o Elizabeth się nie wyrażaj! Tylko nam obiecaj, że nie będziesz więcej się wygłupiał z jej wywiadami bez jej zgody, i idziemy sobie do domu, i całą sprawę zapomnimy. - Chciałabym wiedzieć, dlaczego to miało miejsce - odezwała się spokojnie Elizabeth. Patrząc na Tony'ego Boyle rzekł. - A ty, Lizzie, nie wtryniaj w to swojego nosa; wielki kochanek chce, żeby to pozostało między nami. - Bo, co, u licha, w ciebie wstąpiło!? - wykrzyknął Tony. - Nigdy nie mówiłeś jak... - Nigdy mnie nie budziłeś w środku nocy, żeby mnie pouczać, co mam robić. Mam naciski ze wszystkich stron; nie potrzebuję tego jeszcze od ciebie i twojej kobitki. - Dolał Tony'emu scotcha. - Nie chcę tego twojego cholernego alkoholu. - Zerknąwszy na Elizabeth Tony wyprostował się i zaczął mówić grzeczniej. - Rozczarowałeś mnie, Bo. Przyszliśmy tu z jednym prostym pytaniem i nigdy nie wątpiłem, że omówimy sprawę jak dżentelmeni, ale ty używasz słownika jak z rynsztoka. Ja nie piję ze szczurami z rynsztoka. Machinalnie wychylił szklankę i podsunął pustą Bo, żeby nalał więcej... Słowa mu same płynęły z ust. - Ty pracujesz u mnie, Bo; nie zapominaj o tym! I nie zapominaj, co ja dla ciebie zrobiłem. Powinieneś mi na kolanach dziękować; nie masz talentu - dystyngowana fasada zaczęła pękać - żeby dojść do mieszkania na Laurel Canyon lub do czegokolwiek: telewizji, radia, walkie-talkie, beze mnie; od lat jedziesz na moim nazwisku! - Na twoim nazwisku! Ty żałosny kutasie, ty nawet nie zdajesz sobie sprawy ze swojej głupoty. Byłbyś dyskdżokejem w jakiejś trzydziestowatowej stacji, gdyby nie ja. Zresztą nawet mimo całych moich wysiłków twoje notowania nie chcą iść w górę; trzeba się starać o nowych sponsorów, jeszcze im płacić...
- Dość! Już dość! Zwalniam cię z pracy! Nie będę słuchać tych wierutnych, jadowitych kłamstw! - No, to ty mnie słuchaj, ty dupku! Ty mnie nie możesz zwolnić i ty mnie nie będziesz pouczać, co ja mam robić - bo ja nie pracuję u ciebie; ja pracuję dla kogoś innego. I nie kłamię mówiąc o sponsorach. Zmieszany Tony zamilkł spoglądając na ciemne, ciężkie meble stłoczone w kwadratowym pokoju. Jego wzrok padł na Elizabeth, ale jakby jej nie rozpoznawał. Stała w rogu oparta o długi stół biblioteczny i obserwowała dwóch mężczyzn trudnych do rozpoznania w gniewie. Dotknęła' czegoś, co zmieniło się w coś obrzydliwego; nie rozumiała tego, ale szpetota tego czegoś napawała ją obrzydzeniem i chciała od tego uciec, lecz nie mogła się ruszyć; musiała zostać i wysłuchać wszystkiego do końca, bo w jakiś sposób była w to zamieszana. - Pracuję dla kogoś innego - powtórzył Tony. Głos nabrał pogardliwego brzmienie. - Starać się o sponsorów... płacić im... - Chciałbyś bardzo uwierzyć w te kłamstwa; zawsze mi zazdrościłeś popularności. Ale ogólnie wiadomo, że sponsorzy ustawiają się w kolejce, żeby się załapać na mój program. - Wszyscy wiedzą, że się obsuwasz. Człowieku, to o czym ty mówisz, to prehistoria; nie mam ci czego zazdrościć. Stracilibyśmy program pięć lat temu, gdyby... ktoś nie zrefundował - czyli opłacił Gardnera za sponsorowanie trzech odcinków piętnastominutowych. Został nam do sprzedania tylko czwarty; myśleliśmy, że to drobiazg, ale okazało się, że wciąż mamy kłopoty z tym, żeby znaleźć stałego sponsora. Tony'emu usta się wyciągnęły, jak do uśmiechu, od ucha do ucha. - Dobry staruszek Bo; zawsze się go trzymały żarty. Ale to nie żart; to gówno. Więc co się, do cholery, tu wyprawia? Chcesz być drugim Johnym Carsonem, czy drugą Polly Perritt? Czy ci odbiło i stałeś się niebezpieczny dla otoczenia? Ty skurwielu, do gnoju! - Wyrzucał z siebie pojedyncze słowa, jakby miał zadyszkę. - Praktycznie doprowadziłeś mój program do upadku - do cholery, to ty psułeś nam notowania! Nigdy cię nie lubiłem, wywaliłbym cię pięć lat temu, ale było mi cię żal, biedny skurwysynku, więc ci dawałem na odzież i dach nad głową i kieszonkowe, żebyś mógł sobie wynajmować chłopczyków, bo tylko tacy się zgodzą przed tobą wypinać na czworakach... Boyle rzucił w Tony'ego pustą butelką po scotchu; uderzyła go w pierś, zgiął się w pół ze wściekłym, zdziwionym jękiem. Elizabeth podbiegła. - Tony, chodźmy; wychodzimy stąd... - Jeszcze nie, niech to szlag; ja mu teraz dam nauczkę. - Rzucił się na Bo, ale Elizabeth zawisła mu na ramieniu, więc zwrócił ku niej wykrzywioną twarz. - Zostaw mnie! - Nie! Tony, posłuchaj mnie, nie słuchaj Bo. Nic już nie mów, niczego już nie słuchaj... Tony, jedźmy do domu!
- Pierdolony gnojek! - zawołał do Boyle'a, wyrywając się Elizabeth i powtórnie przebiegł na drugi koniec pokoju. Tak mi cholernie zazdrościł, że chciał mi zrujnować mój program, mówi kłamstwa o... - Słuchaj, twój program dawno by się skończył, gdyby nie ja i twój tatuś. Tony zatrzymał się. - To kłamstwo. On nie ma z moim programem nic wspólnego. Nigdy nie miał, ty nędzny łgarzu! - Tatuś, tatuś, tatuś - przedrzeźniał Boyle. Trzymał w ręku butelkę i wypił z niej łyk, obserwując Tony'ego. - Tatuś opłaca Gardnera, żeby sponsorował twój program; tatuś cię trzyma przy życiu od pięciu lat; tatuś mi płaci za to, że cię pilnuję i montuję twoje wywiady, aby się nadawały do... Z rykiem Tony skoczył do Boyle'a i zwalił go na ziemię pięściami okładając mu twarz. - Gnojek! Łże jak z nut, śmierdzący gnojek! - Był od Boyle'a silniejszy i przydusił go do ziemi; leżąc prawie na nim, próbował go złapać rękami za gardło, ale Boyle się odwrócił, wykręcił i naprężonymi ramionami odsuwał ręce Tony'ego od swojej szyi. - Pracuję dla... tatusia. - Sapnął i chciał się roześmiać, ale z gardła wydostało mu się tylko świszczące rzężenie. Przez te wszystkie... lata... kurwa, Tony... puść do cholery!... nawet Lizzie nie... potrzebna ci pomoc... za słaby... Tony walnął go pięścią w usta; krew zalała Boyle'owi zęby i Boyle'a zatkało, Tony zwarł palce wokół jego krtani. Boyle'owi oczy wyszły na wierzch, przebierał rękami w powietrzu szukając rąk Tony'ego i zahaczył się o jego jeden palec, który odgiął do tyłu. Pośród urywanych oddechów i zduszonych przekleństw rozległ się ostry trzask; Tony wrzasnął i usiadł trzymając się za rękę, twarz miał ciemną z wściekłości i bólu. Wstał i kopnął Boyle'a w żebra, znów się zamachnął, ale Boyle przeturlał się dalej i ukląkł na czworakach ocierając z ust krew. Wstał, owinął się szczelnie szlafrokiem i związał paskiem. - Ty tępy ośle, ty głupia pierdoło. - Z pochyloną głową, trzymając się skrzyżowanymi ramionami za żebra, obrzucił Tony'ego groźnym spojrzeniem. Gdzie ty byś, kurwa, sobie sam dał radę? Łapiąc oddech, ze złamanym palcem pod marynarką, Tony spojrzał w jego kierunku rozlatanym wzrokiem. Twarz, z której mu odpłynęła cała krew, zrobiła się ziemista i stara. - Zamknij się - powiedział, ale słowa nie miały mocy. Ostrożnie wyciągnąwszy jedną rękę Boyle chwycił ze stołu butelkę i napił się z niej. - Wynoś się. - Splunął i krew mu się rozprysnęła na przodzie szlafroka. - No, już. - Tony, idziemy. - Elizabeth objęła go ramieniem za pas. - Możemy sprawdzić, czy to prawda z twoim ojcem... - To prawda - bezbarwnie odparł Tony. - Bo by tego nie zmyślił. Prawda, Bo? - Tak.
Elizabeth wzmocniła uścisk, ażeby zwrócić Tony'ego w kierunku drzwi. Przyglądała się walce bez ruchu, sparaliżowana ze strachu na widok gwałtowności, z jaką się spięli, bała się, że Tony'emu uda się udusić Boyle'a, brała ją litość i ogarniało ją zdumienie na widok wykrzywionej twarzy Tony'ego i piany wydobywającej mu się z ust. Tymczasem przez głowę przechodziła jej jedna myśl: To nie może być prawda, ja nie pracowałam dla Keegana; nie; ja nie pracowałam dla ojca Tony'ego! - Chodźmy - prosiła Tony'ego próbując go ruszyć i wyciągnąć z tego domu. - Chcę to wiedzieć - powiedział chrapliwie. - Czemu się wtrącasz? -wyrwał się z jej uścisku; ramiona mu opadły, ręka podskakiwała; wyglądał jakby był kukiełką z pourywanymi sznurkami, bez trocin wypełniających wnętrze, którą ktoś wyrzucił na śmietnik. - Chcę znać prawdę o moim programie! - Programie twojego tatusia - sprostował Boyle. Oparł się o stół ciężko oddychając. - On go finansuje; jest jego. - Finan... - Tony odchrząknął. - I ty wiedziałeś, że ja... dla niego pracuję i mi nie powiedziałeś. - Kazał mi nic nie mówić. - Za wynagrodzeniem. Boyle wzruszył ramionami, po czym skrzywił się z bólu i znów się chwycił za żebra. - Ja nie cenię się nisko, Tony. Twój tatuś da mi swoje poparcie, żebym został producentem miniseriali wtedy, gdy skończą się nam pomysły, jak cię utrzymać na ekranie z „Anthonym". - Dlaczego? - Dlaczego da mi poparcie? Bo jestem znakomitym producentem. - Dlaczego on... - Tony'emu słowo nie chciało przejść przez gardło -finansował mój program? - Ja się nie pytałem, a on mi nie mówił. - Głos Boyle'a wzmocnił się, Tony'ego słabł. - Masz jeszcze jakieś pytania? Tony milcząco pokręcił głową. - Tony - odezwała się Elizabeth. - Dość tego. Już dość usłyszałeś. Idziemy. - On cię ignoruje, Lizzie - odezwał się Boyle. - On musi to załatwić ze mną. Powinnaś to wiedzieć. Dla ciebie on przepadł. Przepadł ci też Olson. Musisz to jasno sobie uświadomić, dlatego posłuchaj. - Zaczął pić z butelki, potem nalał scotcha do szklanki i wypił. - To na przyszłość, żeby było wiadomo. Możesz robić co chcesz za moją zgodą. To znaczy, że wszystko będziesz ze mną uzgadniać; każdy wywiad, każdy montaż, każdą taśmę, która idzie do emisji. I nie będziesz się sprzeczać, gdy na coś nie wyrażę zgody. Jesteś dobra, ale to mój program i nie podobał mi się wywiad z Olsonem, więc go zdjąłem. Takie są zasady. Nie chcę, żebyś odchodziła; ale nie będę tolerował bezczelności; telewizja to praca zespołowa. Zostań w naszym zespole, będziesz bardzo zadowolona. Nie sądź, że nie wiemy z panem Rourke, że notowania się poprawiły dzięki tobie; planuje dać ci ładną
podwyżkę i własny dom, i samochód do dyspozycji, gdy tu przejeżdżasz. Twój wkład w „Anthony'ego" jest doceniany. Kto wie? Może kiedyś „Anthony" zmieni się w „Sprawy prywatne"? Była tak wściekła, że nie widziała wyraźnie, wydawało się, że krew jej zalewa oczy. - Nie, Bo, „Sprawy prywatne" nigdy nie będą twoje. Nigdy więcej nie będziesz miał okazji zdjąć mój wywiad. Wzięła rękę Tony'ego w obie dłonie. - Tony, ja idę. Proszę, chodź ze mną. Odwrócił się ku niej, usta miał sztywne. - Dlaczego z nimi walczysz? Nie spieraj się; po prostu powiedz, że się dostosujesz! - Dostosuję? - Puściła jego rękę. Boyle patrzył z półuśmieszkiem, ale ona mówiła tylko do Tony'ego. - Dostosuję, do czego? - Do wszystkiego, co on każe! Czy ty musisz być taka cholernie... dumna? To nie jest takie ważne! Zdjąć jeden wszawy wywiad. To wszystko, o czym jest mowa! - Mowa jest o mojej pracy! - wykrzyknęła. - Ja wymyślam to, co zrobię; ja tworzę; i masz cholerną rację, że jestem dumna! Jestem dumna z tego, co tworzę; jest to częścią mnie samej i dla mnie to bardzo ważne! Czy ty tego nie widzisz? Czy ty nie rozumiesz tego i nie staniesz po mojej stronie? - Czy słyszałaś, co powiedział o moim ojcu? - Oczywiście, że słyszałam, dlatego to mówię. Czy uważasz, że ja chcę pracować dia Keegana? Tak samo nie chcę, jak ty. Ale jak wy możecie o tym rozmawiać - jak możemy rozmawiać o czymkolwiek - jeśli ty nie potrafisz zrozumieć tego, co mówię, i dodać mi chociaż otuchy... - Nic nie mogę zrobić. Czego, u licha, chcesz? Żebym ryzykował całą moją przyszłość dlatego, że ty nie lubisz słuchać poleceń? Nikt nie lubi poleceń! Czy jesteś taka wyjątkowa, żebym ja narażał całą moją egzystencję po to, żebyś ty nie musiała ich słuchać? To mnie trzeba dodać otuchy, nie tobie! Jeden wywiad, Elizabeth! Jeden wszawy drobny wywiad! Elizabeth na chwilę przymknęła oczy. - Aż mi się nie chce wierzyć, że ty to mówisz. Gdzie twoja odwaga, jaką się chwaliłeś od miesięcy? Tony, możemy sobie znaleźć innych sponsorów. Nasze notowania idą w górę, to nie sekret. Jeśli uwierzymy w siebie, że możemy wspólnie zrobić... - Nie. Ty nie wiesz, o czym mówisz. To dżungla, ten biznes, a ja nie będę teraz chodził i szukał pracy, żeby mnie zjedli... - Spojrzał na nią błagalnym wzrokiem. - Zrób, co mówi Bo. To nic strasznego. I jesteś sławna, Elizabeth! Nic nie jest ważne przy tym! Boże, Elizabeth, nie stwarzaj problemów! Sam nie wiem, jak się, cholera, w to wpakowałem - wiedziałem, że nie trzeba było tu dziś przychodzić, to bym się nie dowiedział... nigdy bym nie wiedział... mam gdzieś sponsorów! Ja robię wywiady; ja się nie martwię o pieniądze. Sponsorzy nie są moim problemem! - Tony, przestań! - zawołała Elizabeth. - Ty jeszcze pogarszasz całą sprawę! - Podeszła do krzesła u drzwi i wzięła swój żakiet. - Wiem, że to dla
ciebie straszne, Tony, dowiedzieć się o ojcu, i chciałabym ci pomóc, ale nie mogę, przynajmniej nie tu, nie teraz. Wszystko, co mogę, to poprosić cię, żebyś poszedł ze mną. Byłeś dla mnie wspaniały i jestem ci wdzięczna, i będę z tobą współpracować, jeśli chcesz, i pomogę ci się uwolnić od ojca. Zaczniemy robić inny program - ludzie nas znają, mamy własną publiczność - wymyślimy razem coś nowego, Tony! I ja będę z tobą. - Nie mogę! Do jasnej cholery, Elizabeth, czy ty nie rozumiesz? Jestem osobą sławną, nie kimś początkującym! Nie będę biegał i prosił się o miejsce, wynajmował producenta, martwił o sponsorów... Dlaczego, u licha, myślisz, że ja się w to wszystko będę bawił? - Ty się w to nie będziesz bawił. Myliłam się co do ciebie, Tony; przykro mi... - Lizzie, my ciebie chcemy u nas! - odezwał się Boyle przekrzykując ich dwoje. - Nie próbuj być Joanną D'Arc, bo pożałujesz. Masz przed sobą cholernie błyskotliwą przyszłość... - Więcej się nie zobaczymy, Tony. - Nie możesz mnie zostawić! - krzyknął Tony. - Ja cię potrzebuję! Elizabeth, na Boga, ty mnie nie możesz opuścić. Nie możesz opuścić naszego programu! Zastanów się, co ci dał! Zastanów się, co ja ci dałem! Do cholery, ja cię wykreowałem. Nie zaistniałabyś beze mnie, zagrzebana na pustyni! Nikt cię nie znał; nikogo nie obchodziłaś; nawet twój mąż nie chciał z tobą zostać, ja byłem jedynym... To dolało oliwy do ognia; Elizabeth straciła całkowicie panowanie nad sobą. Wpadła w furię. - Jak ty śmiesz! Nie wiesz nic ani o mnie, ani o moim mężu; nie masz prawa tego komentować! Tony, ty wpadłeś w histerię! Mój Boże, dlaczego ty nie wydoroślejesz? Koloryzujesz, dramatyzujesz, przesadzasz; myślałam, łudziłam się, że może jednak nie jesteś taki, albo bagatelizowałam to, ale to bardzo ważne, bo ty nie potrafisz żyć inaczej, prawda? Tylko ukrywać swoje wnętrze, odstawiać małe gierki, bojąc się śmiertelnie szczerości, bo może nikt by cię nie kochał, gdybyś był po prostu... sobą. I może nikt by cię nie kochał; nie wiem i mnie to nie obchodzi. Nie kocham cię, Tony -nigdy cię nie kochałam -chyba dlatego, że nie ma czego kochać: jest tylko chłopczyk, pusty w środku, który chce udawać mężczyznę. Jak ty sam sobie spojrzysz w oczy po tym, co się teraz zdarzyło? Miałeś dzisiaj wielką szansę, żeby stawić czoło swojemu ojcu i jego śmierdzącemu lokajczykowi, jego donosicielowi; szansę, żeby obronić moją cześć i własną, żeby wydorośleć; ale tyją odrzuciłeś. Wolisz swój żłób: ciepły, przyjemny, bezpieczny, bez obawy, że go stracisz. Że przegrasz. Mam nadzieję, że ci to da szczęście. Tony, mam nadzieję, że nawet kogoś znajdziesz, z kim je będziesz dzielić. Ale nie ze mną. To nie jest na moim poziomie. I ty też nie. Otworzyła drzwi i pobiegła do samochodu zaparkowanego na półkolistym podjeździe przed domem. Opony zapiszczały, gdy skręcała na drogę. Dopiero w połowie kanionu uświadomiła sobie, że jedzie autem Tony'ego; zostawiła Tony'ego samego z Boyle'em.
Część 4
15 W wypełnionej dymem i pozbawionej okien sali konferencyjnej redakcji Sallas Post Matt, walcząc ze znużeniem, rozłożył gazetę słuchając monotonnego referatu podsumowującego historię uzyskanych reklam. Była to już czwarta z rzędu konferencja, w jakiej brał udział tego dnia; ósmy dzień pasma narad, odbywających się w miastach od San Diego do Dallas; Matt miał dość. Odwrócił stronę chcąc przeczytać „Sprawy prywatne". Fotografia Elizabeth znajdowała się jak zwykle w górnym rogu artykułu, lecz poniżej kursywą wyróżniono następującą informację. „Drukowany tu wywiad miał się ukazać w telewizji. Z niewiadomych powodów odwołano emisję i dlatego zamieszczamy go na naszych łamach w wersji omalże identycznej, jak na filmie nakręconym trzy tygodnie temu szóstego lutego". Co u licha - pomyślał Matt, ale nim się zagłębił w lekturze, usłyszał swoje nazwisko. - Prosimy o pańską opinię w tej sprawie - zwrócił się do niego sekretarz redakcji. Matt dokonał wysiłku, żeby sobie przypomnieć nazwisko tego człowieka; doszło do tego, że twarze uczestników konferencji wydawały mu się identyczne, podobnie jak ich wypowiedzi i dyskusje, jakie toczyli. Do zakresu jego obowiązków należały kontakty z redakcjami i Matt nie próbował tego nikomu powierzyć, nawet gdyby chciał, i tak by nie znalazł nikogo, kto by go zastąpił w sytuacji, gdy trzeba zyskać,przychylność korporacji, która zamieszcza w jego prasie reklamy, zinterpretować trendy w poziomie czytelnictwa lub zastosować się do niespodziewanie częstych interwencji Keegana Rourke, który coś sugeruje, krytykuje, prosi o wyjaśnienie czegoś, albo nagle zmienia plany i trzeba dostosować do tego własny harmonogram. Wszystko to bardzo odbiegało od koncepcji wydawania prasy, jaką miał Matt, i zbyt często go to frustrowało lub śmiertelnie nudziło.
Wreszcie przypomniał sobie nazwisko sekretarza redakcji, odpowiedział na zadane mu pytanie, po czym zrobił to, czego sobie wcześniej zabronił: prawie nie kryjąc zniecierpliwienia przejął ster posiedzenia: zmusił uczestników do skoncentrowania się na jednej sprawie i podsumował dyskusję wnioskami, które miał przygotowane z góry. Na tym zamknął zebranie. Nie przyjął paru propozycji, by się udać na dalszy ciąg narady do lokalnego baru, złożył nie przeczytany egzemplarz Posta z postanowieniem, że go przeczyta w samolocie w drodze do Houston, i poszedł się przejść po gmachu redakcji. Na trzecim i czwartym piętrze nie było prawie nikogo: jedynie kadra kierownicza uczestnicząca w konferencji zbierała się do wyjścia. Na drugim piętrze w korytarzu mijali się dziennikarze, którzy wcześniej przyszli na nocną zmianę z tymi, którzy późno schodzili ze zmiany dziennej. Matt stanął w drzwiach pokoju redakcyjnego i patrzył, jak mężczyźni i kobiety przebierają w papierach na biurkach, rozmawiają przez telefon, uderzają w ciche klawisze komputera. Nawet o tej wieczornej porze pomieszczenie żyło i wibrowało w sposób, który obudził w Matcie wspomnienie celowej, wytężonej pracy, pośpiechu i fizycznego wysiłku, jaki był przez parę lat jego udziałem, gdy wraz z Elizabeth i małym zespołem uwijali się, by na czas wydrukować Chieftaina i załadować świeże egzemplarze na ciężarówki dostawcze. Wyszedł z pomieszczenia, zawrócił, znalazł drogę do hali drukarni. W ogromnej hali panowała cisza. Za parę godzin będzie tu gwar i stukot, tysiące arkuszy papieru będą przewijać się przez sięgającą sufitu maszynę, która drukuje osiem stron jednocześnie, następnie składa zadrukowany arkusz, scala go, po czym układa w stos gotowe gazety, wiąże je i przekłada na taśmę przenośnika, który transportuje je do działu wysyłkowego. Teraz czynna była tylko jedna maszyna drukarska; dwóch drukarzy manewrując mechanizmem dźwigniowym uwalniało masę papieru, która się wkręciła pomiędzy przekładnie. Matt instynktownie zrobił krok w ich stronę, ale się zatrzymał i boleśnie uśmiechnął sam do siebie. To było możliwe tylko w Chieftainie - pomyślał przypomniawszy sobie, z jaką satysfakcją własnoręcznie reperował maszynę drukarską tamtego dnia, gdy Saul wziął go za konserwatora. Śmiali się potem z tego. Prawdopodobnie zaś drukarz z Dallas Post nie byłby tym rozbawiony, gdyby wydawca z Rourke Enterprises wizytując go, zakasał rękawy i wziął się do roboty. Całkowicie straciłem poczucie zabawy - pomyślał. Zapomniałem, jak się człowiek czuje, gdy zawinie rękawy i bierze się za pracę w gazecie. Nie wydaję prasy; ja nią, do cholery, zarządzam. Równie dobrze mógłbym zarządzać bankiem albo przedsiębiorstwem produkcyjnym, nie byłbym wtedy dużo dalej, niż jestem obecnie od tego, czym naprawdę jest praca wydawcy. Ale jak, do licha, mógłbym to teraz zmienić? Siedział w samolocie, odchylił głowę i patrzył przez okno: na czarnym bezkresnym niebie migotały odległe światełka. Chciał władzy, miał władzę; równało się to pracy na okrągło. W chwilach, gdy nie dręczyła go frustracja
lub nuda, ożywało uczucie, że jego marzenia spełniły się. Kiedy siedział sam za zamkniętymi drzwiami, w swoim wygodnym, cichym gabinecie i pisał wytyczne do przyszłej polityki redakcyjnej dotyczącej poszczególnych stanów i całego kraju, ogarniało go poczucie własnej potęgi, przy którym inne sprawy bladły. Podobnie gdy przemawiał na zebraniach przedwyborczych, na których domagano się jego obecności i od niego zależało, które programy wyborcze i których kandydatów poprą podlegające mu redakcje, odczuwał satysfakcję. Albo gdy słyszał od znajomych z legisla tur stanowych i w Waszyngtonie, że uchwalono ustawy, o które walczył, to wiedział, że przyczynił się do kształtowania życia i losu ludzi w kilku stanach; wracała mu wtedy świadomość, którą miał będąc w Aspen z Nicole, że osiągnął to, czego pragnął. Steward przyniósł mu wódkę. Rozłożył swój stolik-tacę i zamówił następną kolejkę wiedząc, że zawsze długo trzeba na nią czekać, po czym wyjął poranną gazetę i otworzył na stronie, gdzie drukowała Elizabeth. „Szef załogi budowlanej Jock Olson ma potężne barki, krzaczaste brwi i niebieskie oczy, głos szorstki i szeroki uśmiech chłopca, który sklecił sobie pierwszy raz domek z gałęzi i czuje się dzięki temu panem całego świata. »Chodzi o cholernie ładną kotlinkę!« mówi patrząc w dal, jakby widział tam spokojną kotlinę i samotne miasteczko w górach Nowego Meksyku. »Ich mieszkańcom zależy na niej!« Ludzi z Nuevo wyrzuca się, gdyż na dnie kotliny ma powstać jezioro, a na jego brzegu prywatny kurort. Jock Olson marszczy brwi dlatego, że polubił Nuevo. »Zjechałem kraj wzdłuż i wszerz, ale to miejsce naprawdę mi się podoba, zwłaszcza tutejsi ludzie. Ktoś się na tym nieźle obłowi, a ci ludzie dostaną figę z makiem. Żyją tam od urodzenia z dziada pradziada, no więc jak to możliwe, żeby ich pozbawić udziału w korzyściach? Proszę posłuchać, ja znam tę miejscowość. Nikogo nie powinno się stamtąd wyrzucić, bo jest w kotlinie miejsce dla wszystkich!«". - A niech to licho porwie - mruknął Matt pod nosem. Siedzący obok niego mężczyzna w prążkowanym garniturze podniósł wzrok znad prawniczego notatnika o żółtych kartkach i zobaczył fotografię Elizabeth. - Dobre, prawda? Dostajemy ją w Phoenix. Który to numer? - Zerknął mu przez ramię. - O, o tym facecie z budowy. Czytałem to parę dni temu. Wstyd, prawda, że taki los spotkał tych ludzi. Wysłaliśmy dla nich z żoną czek; moja sekretarka też. Matt mu się przyjrzał. - Naprawdę? - Czemu by nie? Potrzebują pomocy. Przynajmniej tyle możemy zrobić; nas nikt z domu nie wyrzuca. Matt kiwnął głową w zadumie. - Ma pan rację. A tak, jest bardzo dobra. - Wrócił do lektury i przeczytał zamieszczony przez Elizabeth opis pracy Olsona jako szefa budowy, o tym, jak stopniowo zdobywał sobie sympatię wśród miejscowych, że ma
uczucie przynależności do mieszkańców Nuevo i pragnie postawić tam sobie własny dom. „»Ja bym nawet pracował przy tym za darmo, po godzinach bym zostawał, żeby im pomóc - mówi, choć wie, że miasteczko jest skazane na zagładę. - Oni je zatopią, a ludzie stamtąd nie mają dość pieniędzy, żeby sobie kupić ziemię na terenach "wyżej położonych, nawet gdyby jej właściciel -kimkolwiek jest - zechciał ją sprzedać. Nie mają pieniędzy, żeby postawić też nowe domy lub przenieść niektóre stare budynki, między innymi stary kościół, na nowe tereny; te budynki powinno się uratować, bo są śliczne jak z bajki«. Czasami mu się wyrwie z ust słowo niecenzuralne, po czym wraca do tematu. Tej zimy stawia biurowiec w Albuquerque, ale latem Jock Olson znów będzie kierownikiem budowy w Nuevo; jest zmuszony, bo taki ma zawód, do budowania zapory; spowoduje ona zatopienie miejscowości, którą polubił, i utratę domów i kotliny przez ludzi, których pokochał, a których jedyną winą jest to, że mieszkają akurat pó drodze komuś, kto chce mieć szpanerski kurort". Najpierw Matta zaskoczyła odwaga, z jaką postawiono problem; za moment zaczęła go rozpierać duma. Artykuł był napisany doskonale, Olson i Nuevo przedstawione jak żywe, a przedsiębiorcom budowlanym podano rękę do zgody proponując konkretne wyjście - wszystko to bez moralizowa-nia czy pokrzykiwania. Nigdy się nie czuł tak z niej dumny. Ciekaw był, czy pomysł przeniesienia miasteczka na wyżej położone tereny był Olsona, czy Elizabeth mu go poddała. Nie miało to specjalnego znaczenia. Olson miał rację; pomysł był świetny. Matt podejrzewał, że koncepcja rozwiązania tej sytuacji zrodziła się w głowie Elizabeth. I Isabel -pomyślał - i innych osób w Nuevo, pewnie też Saula z Heather. Ogarnęło to to samo uczucie nostalgii co w hali drukarni Postu; tym razem zatęsknił do tej grupy przyjaciół w Santa Fe i Nuevo, którzy zjednoczyli siły, żeby uchronić miasteczko od zakłady. Przez chwilę zaprag : nął być z nimi, oni pomagali innym właśnie w taki sposób, w jaki miał nadzieję, że on będzie pomagał ludziom poprzez swoją prasę. I znaleźli lepsze rozwiązanie niż pomoc finansowa dla przesiedleńców, która wydawała mu się dotąd jedynym możliwym wyjściem. Ściągnął brwi. Gdzie, u licha, jest ten raport? Obiecał go Elizabeth na weselu Saula i Heather w grudniu; od tego czasu dzwoniła do niego w tej sprawie parę razy; odpowiadał, że jeszcze go nie znalazł, po czym zwrócił się do Cheta raz jeszcze, żeby mu o tym przypomnieć. Trzeba chodzić za Chetem - pomyślał -nie ma przecież powodu, żeby takie zwykłe polecenie zajmowało mu tyle czasu. Samolot zaczął kołować nad Houston. Kierując się impulsem Matt otworzył teczkę, wyjął kartkę papieru listowego i skreślił krótki list do Elizabeth. Wyśle go z lotniska zjeżdżając na niższy poziom, na którym będzie na niego czekała Nicole.
Elizabeth przeczytała list dwa dni później w samolocie do Nowego Jorku. W pośpiechu, z jakim odjeżdżała z domu na lotnisko w Albuquerque, wepchnęła korespondencję ze skrzynki do teczki i otworzyła ją dopiero, gdy się wygodnie usadowiła w fotelu i opuściła stolik-tacę, by postawić sherry, którą jej przyniosła stewardesa. Charakter pisma wywołał w niej szok, jak zawsze, choć Matt regularnie do czeku dołączał krótki list. Powinna się do tego przyzwyczaić po ośmiu miesiącach. Ale czek dostała w zeszłym tygodniu; było to więc coś innego. Rozerwała kopertę. „Droga Elizabeth! - Pisał zamaszyście dużym, pochyłym pismem. - Z Olsona uczyniłaś bohatera, z Nuevo powszechny ideał domu. To cudowny, wzruszający artykuł i dowodzi (choć nikt w to nigdy nie wątpił), że jesteś najlepsza. Pozdrawiam Matt". Przeczytała list raz jeszcze, gniew w niej wzbierał. Najlepsza. Ale oczywiście nie lepsza od Nicole. Nie lepsza niż Keegan Rourke. Nie lepsza niż lizusy w Houston. Nie lepsza niż uroki i bogactwa bardzo szybkiego życia. Zmięła list, który spadł na podłogę, wzięła od stewardesy drugą sherry, choć nigdy nie piła więcej niż jeden kieliszek. - Co to był za miesiąc -pomyślała. Najpierw awantura z Bo i Tonym, potem, jak się wieść rozniosła po świecie mediów, że odeszła z „Anthony'ego" bez uprzedzenia i na szesnaście tygodni przed końcem sezonu, zaczęto ją zapraszać do wzięcia udziału w radiowych i telewizyjnych programach publicystycznych i tak zaczęły się służbowe podróże. Wystąpienia organizował agent Elizabeth, gdyż chodziło obecnie o więcej niż jeden program w Nowym Jorku, Filadelfii czy Tulsa i więcej niż jedną noc poza domem; wyjeżdżała na kilka dni z rzędu i w tym czasie również przeprowadzała wywiady, natomiast artykuły pisała w samolocie, albo w Santa Fe w dni, gdy była w domu. Nigdy nie przygotowywała się do wystąpień publicznych; spontanicznie udzielała odpowiedzi na pytania dotyczące wywiadów w Europie i Ameryce przeznaczonych dla telewizji i publikowanych za pośrednictwem Markham Features; sypała przy tym anegdotami, zniewalała urokiem osobistym i obyciem przed kamerą, które nabrała w Los Angeles. Nigdy nie mówiła o „Anthonym" ani o Tonym Rourke. - Dlaczego? - spytała ją Heather po drugim tygodniu podróży, gdy siadły razem w księgarni i rozpakowywały pudła z książkami, które nadeszły od wydawców. - Gdybyś powiedziała prawdę, rozbiłabyś całą tę fałszywą fasadę. - Nic co mogłabym powiedzieć, nie będzie tak wymowne jak milczenie -odparła Elizabeth. - Nie daję Bo możliwości, by mi zaprzeczył.
- To bardzo inteligentne. - Po chwili wahania Heather powiedziała: -Elizabeth, jak długo będziesz tak jeździć z pogadankami? - Nie wiem. Nienawidzę życia na walizkach, ale boję się zrezygnować z występowania przed kamerami, gdzie traktują mnie jak gwiazdę. Pewnie kiedyś będę miała tego dość, Heather, i wtedy ustatkuję się, będę pisać do mojej rubryki i troszeczkę popracuję w Chieftainie. - I będziesz żyć długo i szczęśliwie? - Nie, to coś dla ciebie i Saula. Oboje macie takie zadowolone miny. Czy już się przestaliście kłócić? - My się zawsze będziemy kłócić. Ale mamy ogromnie dużo radości wtedy, gdy się ze sobą pogodzimy, co się nam ostatnio zdarza coraz częściej. Jest trudniej niż myślałam, kiedy się z kimś mieszka, i z jakiegoś powodu trudniejsze, kiedy się jest małżeństwem. - „Mąż" znaczy co innego niż „kochanek" - wymamrotała Elizabeth. - Tak, to prawda. - Heather otworzyła nowe pudełko i wyjęła parę książek w miękkiej oprawie. - Elizabeth, wiem, że lubisz być przed kamerami, w centrum uwagi, ale chcę z tobą o czymś porozmawiać... poprosić cię 0 coś... to nie jest moja sprawa, oczywiście, z wyjątkiem tego, że jesteśmy, ja i Saul, jak wasza rodzina i... Elizabeth, ty w tym tygodniu byłaś w domu tylko dwa dni. - Byłam poza domem tylko trzy noce. - Chcę z tobą też i o tym porozmawiać. - Heather, jeśli chcesz rozmawiać na temat Holly... - Oczywiście... - ...to lepiej sobie daruj. Ona rozumie, że ten zwariowany tryb życia nie jest na stałe. Przez parę tygodni będę wygłaszać pogadanki i udzielać wywiadów dla prasy, po czym na moje miejsce przyjdzie kucharz, który zamordował żonę, bo mu wytknęła, że nie posolił cielęciny, albo japoński krawiec, którego jesienna kolekcja strojów sportowych jest wykonana wyłącznie z zardzewiałych błotników od samochodu. Nie zbywam tego żartem. Heather, co wiesz o młodych, prawie osiemnastoletnich kobietach? - Byłam taką kiedyś. - Ja też. Ale obie nie jesteśmy ekspertami od tego, jak być matką takiej dziewczyny. Holly przechodzi ostatnio pewien etap rozwojowy, przekształca się z dziecka w kobietę i jest taka niespokojna, że prawie obie dostajemy szału. Nie zwierza mi się tak jak dawniej; ona się przede mną krępuje... - Ależ to nieprawda. - Wiesz, że tak jest. Jesteśmy obie kobietami; razem mieszkamy; obie mamy talent. Ale ja jestem osobą dorosłą i żyję z mojego talentu, spotykam dorosłych mężczyzn... a Holly musi żyć, jakby wciąż była małą dziewczynką w domciu u mamusi, bez widowni, która podziwiałaby jej talent. Pewnie czasem mnie nienawidzi za to, co mam. - To nieprawda.
- Wiem. Ale jest gotowa stać się osobą dorosłą i te parę ostatnich miesięcy, zanim pójdzie do college'u i naprawdę się usamodzielni, to dla niej trudny okres. Zresztą ona mnie unika, zostaje dłużej w szkole na próbach lub ćwiczy w sali muzycznej, wyjeżdża zobaczyć się z Luz, wychodzi z tobą i Saulem do restauracji. Czy wiesz, że ona częściej się widuje z wami niż ze mną? - Bo my jesteśmy na miejscu. Ja nie staram się brać na siebie twojej roli, Elizabeth; Holly nie kocha bardziej nas niż ciebie... - Wiem o tym. Dobre nieba, Heather, ja cię nie oskarżam; cieszę się, że jesteś na miejscu. Jesteś wystarczająco młoda, żeby się z Holly przyjaźnić, a jej potrzebna jest osoba starsza od niej, która nie będzie jej matką. Kto to wie lepiej od ciebie? - Och. Chodzi ci o moje uczucia do Lydii. Czy to nie dziwne? Nigdy o tym nie myślałam. Kocham ją, bo jest wspaniała, ale jestem zadowolona, że nie jest moją matką. - To właśnie miałam na myśli. I dla Holly jest też dobrze, kiedy przebywa z Saulem. Więc się cieszcie z jej towarzystwa. Życzyłabym sobie, żeby dla mnie była tak miła jak dla was. - Ale rozmawiacie ze sobą, prawda? Nie lekceważycie siebie? - Oczywiście, że rozmawiamy Poruszamy wiele tematów oprócz spraw osobistych. Powiedziałam jej, że rzuciłam program Tony'ego i wytłumaczyłam, dlaczego tyle teraz jeżdżę... - Co jej powiedziałaś? - Tyle, że Bo odwołał emisję mojego wywiadu z Jockiem i że w związku z tym nie doszliśmy z Tonym do porozumienia, jak należy zorganizować pracę przy naszym programie. Jestem pewna, że Holly jest ciekawa, jak się mają rzeczy między mną a Tonym, ale chyba sama nie wie, czy naprawdę chce się tego dowiedzieć, bo mnie o to nigdy nie pytała. Powiedziałam ci: my nie rozmawiamy ze sobą o sprawach osobistych. Ale wie, że wszystko się niebawem ustabilizuje i będę w domu większość dni i nocy. Choć tego, jak mi się zdaje, chce najmniej. - Isabel mówi, że młode kobiety zawsze bardziej potrzebują matki, niż chcą się do tego przyznać. - Pewnie to prawda. Ale ja tu spędzam dużo czasu, Heather. Więcej niż Holly, jeśli liczyć to na godziny. - Może. Mimo to, jeślibyś mogła choć trochę zwolnić tempo...? - Nie mogę, jeszcze nie. Nie mogę zwolnić; muszę zyskać aprobatę profesjonalistów, stać się jedną z nich, nadrobić porażkę. Nie osiągnęłam profesjonalizmu w „Anthonym", powinnam była wiedzieć, że potrzebny mi sojusznik w osobie Bo; traktowałam tę pracę jak hobby. Matt nie poniósłby porażki; Mattowi udaje się wszystko; panuje nad swoimi sprawami. I ja muszę zapanować nad swoimi. - Muszę po prostu być w ruchu - powiedziała do Heather. Przynajmniej na razie. - Skąd będziesz wiedzieć, kiedy przestać? - spytała Heather.
- Chyba wtedy, kiedy się poczuję dobrze sama ze sobą. - Zawahała się. -Do licha, Heather, czy ty nie widzisz? Sama się siebie wstydzę. Wstydzę się, że spałam z Tonym, myśląc że może się nauczę go kochać; wstydzę się, że ja go chciałam pokochać. - Oj, przestań się tak kajać - uspokoiła ją Heather. - Wszyscy się okłamujemy, żeby się wybielić, gdy się z kimś prześpimy; nie byłoby żadnych zdrad, gdybyśmy umiały przymknąć oczy na prawdę o wielu mężczyznach. Ale ty nie musisz się w tym taplać. - Dziękuję - powiedziała poważnie. - Wydawało mi się, że nie robię tego. Myślałam, że się zwyczajnie wstydzę. Później porozmawiała krótko z Isabel, która do późna pracowała co wieczór z Mayą, przygotowując przemówienie na temat przeniesienia miasteczka, jakie miała nadzieję wygłosić. Potem widziała się ze swoimi rodzicami, ale nie próbowała się przed nimi tłumaczyć; po prostu była ciągle w ruchu. O swojej rozmowie z Heather i innymi przypomniała sobie siedząc z kieliszkiem sherry w ręku, w samolocie lecącym do Nowego Jorku. W pewnym momencie dotknęła stopą zmięty list od Matta, który spadł pod siedzenie. Matt musi wiedzieć, że już nie występuję w „Anthonym". Program był tak szeroko rozpowszechniony przez sieć telewizyjną, że Matt musiał go oglądać, albo chociaż słyszeć o tym. Na pewno też wie - bo czemu nie - że przez cały czas jej szefem był Rourke. Tak jak jego własnym. Ale ten list był pierwszy, który Matt adresował do niej osobiście i ponadto dotyczył wyłącznie Jocka Olsona. Odchyliła głowę i wyjrzała przez okno. Na horyzoncie ciemne niebo rozdarła błyskawica. Ten widok przypomniał jej pewien wieczór, gdy wracali z Mattem do domu z Taos i rozszalała się burza z piorunami. Zatrzymali samochód na poboczu, grzmoty przewalały się tuż obok nich, na niebie jaśniała niesamowita plątanina błyskawic, które oświetlały każdą skałę i kępkę bylicy na pustyni. Matt objął ją. Elizabeth oparła mu głowę o ramię; obserwowali burzę w milczeniu; gdy ostatni pomruk grzmotu ucichł, a niebo i pustynia na powrót ściemniały* pocałowali się długo i namiętnie. W czym popełniliśmy błąd? Kiedy się wszystko pozmieniało? Czy była jakaś jedna chwila, kiedy mogliśmy sobie powiedzieć: nie, nie zrobimy tego kroku, tego zakrętu, nie pójdziemy w tamtym kierunku? Czy nie mogliśmy dostrzec, co się dzieje, zanim nam to wszystko wymknęło się z rąk? Błyskawice zostały w tyle, Elizabeth zaś schyliła się i podniosła z podłogi zmięty list. Trzymała go przez chwilę w zaciśniętej dłoni, po czym machinalnie włożyła go do teczki. Po pewnym czasie wyjęła terminarz i przypomniała sobie plan zajęć na dzień następny. Program „Today". Wywiad z Samem Burnellem z New Jork Timesa. Wywiad z Rose Ulmer z Newsweeka. Lunch w Four Seasons z trzema dyrektorami z telewizji pragnącymi, jak jej powiedzieli, przydzielić Elizabeth jej własny program. Wywiad do „Spraw prywatnych" z pokojową w Mayfair
Regent, hotelu, w którym Elizabeth się zatrzymała. Koktajle z Paulem Markhamem. Samolot o siódmej trzydzieści do Albuquerque, gdzie zostawiła samochód. Odpowiadało jej to teraz, żeby zająć lęażdą godzinę dnia, tak by nie starczyło czasu na wspominanie Matta, Tony'ego lub bijatyki w domu Boyle'a, która jak najgorszy koszmar wciąż ją nawiedzała w snach. Zmuszała się do koncentracji na aktualnych zadaniach, aby się odciąć myślami od wszystkiego innego. Gdy następnego dnia późnym popołudniem siedziała w pokoju hotelowym i pisała artykuł o pokojowej do „Spraw prywatnych", przeszkodził jej dzwonek telefonu; niezbyt zadowolona podniosła słuchawkę. - Elizabeth! - wykrzyknęła Isabel. - Nie wyobrażasz sobie, co zrobiłaś! Listy - pieniądze - oferty pomocy! Ochotnicy! - Czy ty to sobie wyobrażasz? - Chcą przyjechać do Nuevo, żeby pomóc przy przenoszeniu domów i kościółka! Trzeba ci było widzieć Saula! Jest w ekstazie; woła: „Chcieli powodzi? Mają powódź! I nikt nie będzie w stanie jej powstrzymać" - mówi. Powinnaś tu być teraz z nami; kiedy wracasz? - Jutro wieczór. Również pieniądze? I ochotnicy? Ludzie zaczęli przysyłać pieniądze, jak się ukazał mój artykuł o was w Los Angeles Times, pamiętasz? Ale ochotnicy? Isabel, to się nam może udać! - Może? To się uda! Wierzę we wszystko, co mówi Saul! - Kiedy wygłosisz swoje przemówienie? Chcę być przy tym. - Chyba za jakiś tydzień. Najpierw chcę każdego ¿apaé za frak i pomachać mu przed oczami twoim artykułem - no i teraz mogę im też się pochwalić listami! - i gwarantuję, że legislatura spojrzy na Nuevo innym okiem. I dla odmiany nie nam, ale komuś innemu zabierze ziemię. Ale ty tu musisz być z nami! Będziesz mogła zostać w domu na dłużej? - Spróbuję. - Oczami wyobraźni zobaczyła ich wszystkich u siebie w jadalni przy stole - Saula z Heather, Isabel, Luz i Cesara, Mayę, Holly, może Lydię ze Spencerem, i siebie samą, jak czytają listy, które im przesłały redakcje pism z całego kraju, odkładają na bok pieniądze, żeby je zdeponować na specjalnym koncie na budowę nowego miasteczka. Jej najukochańsi: jej własna rodzina. - Na pewno się zobaczymy pojutrze, Isabel. I jeśli nie będziesz temu przeciwna, będę się czaiła w korytarzach parlamentu stanowego, podczas gdy ty będziesz łapać za frak ustawodawców. Przyszło mi do głowy, że oglądanie skutków oddziaływania moich tekstów jest równie 'ekscytujące, co występy przed kamerami. Na biurku Keegana Rourke leżała gazeta otwarta na rubryce „Sprawy prywatne" z fotografią Elizabeth w lewym górnym rogu. - Cztery-sta-pism - powiedział oddzielając słowa jakby uderzał młotkiem. - I do każdego poczta przynosi listy? Chet Colfax rozłożył ręce.
- Do większości, jak się zdaje. Listy i telefony. Będę wiedział więcej, gdy znów do mnie zadzwoni mój przyjaciel z Markham Features. Rourke kiwnął głową. Stał wyprostowany obok biurka i tłumił z wysiłkiem gniew. Robił to z przyzwyczajenia nigdy nie okazywał uczuć, chyba że dzięki temu mógł osiągnąć korzyść - i tym razem również panował nad gniewem, gdyż wybuch wściekłości spowodowany artykułem, o jakiejś kotlinie w Nowym Meksyku wzbudziłby zdumienie, a on nie mógł sobie pozwolić na to, żeby ludzie zaczęli się teraz zastanawiać, co go łączy z Nuevo. Chet, rzecz jasna, wiedział, że Rourke jest wściekły, i znał powód, ale nawet Chet, który od lat obserwował i naśladował Rourkego, nie znał głębi i możliwości destrukcji będącej skutkiem tego gniewu. - Listy, telefony i pieniądze - powiedział. - Nie wiem ile; spróbuję się dowiedzieć. Najbardziej zwariowane jest to, że ludzie się zgłaszają na ochotnika, żeby pomóc przenieść miasteczko w inne miejsce. Tego nie pojmuję... - Bo jesteś głupi. - Wypluł z siebie Rourke, ale natychmiast się usztywnił i powiało chłodem. - Nie rozumiesz, nawet po tak długim czasie, jak bardzo to, co ta kobieta pisze, przemawia do uczuć ludzi. Ona może być bardzo niebezpieczna. Zabrzęczał telefon wewnętrzny, Rourke podniósł słuchawkę. - Pan Boyle nalega, żeby się z panem zobaczyć - odezwała się sekretarka. - Mówi, że przyleciał z Los Angeles na pańskie polecenie... - Niech poczeka; mam teraz naradę. - Rourke zwrócił się do Cheta. -Gdzie jest Ballenger? - W Montanie, ogląda nieruchomości. Zadzwoniłem do niego wcześniej; będzie tu jutro. - Zadzwoń do niego jeszcze raz. Powiedz mu, że ma się z tobą spotkać w Santa Fe. - Tak jest. Rourke zaczął bębnić palcami o biurko. - Wy dwaj przypilnujcie, żeby legislatura trzymała się aktualnej linii do końca marca. To wszystko, czego nam trzeba: jeszcze trzy tygodnie i koniec sesji. Jak się zbiorą na następną, to zapora będzie już zbudowana, zacznie się spuszczanie wody i ich zaleje. Tych ludzi już tam nie będzie. - Uczynił wysiłek, żeby uspokoić palce. - Załatwiłeś to z kluczowymi osobami... Thaddeusem Bentem i Fowlesem - Jimem czy Johnem? - z kim jeszcze? Chet przeczytał pięć nazwisk z kieszonkowego notatnika. - Ci są najważniejsi. - Nie tak wielu; ty i Ballenger możecie się nimi zająć za parę dni. Ile ci będzie potrzeba? - Dwadzieścia pięć tysięcy, góra pięćdziesiąt, to zależy, czy będą chcieli gotówkę czy udział w kampanii wyborczej z ramienia Komitetu Działalności Politycznej, który tam założyliśmy. Ponieważ następne wybory będą dopiero
za półtora roku, pewnie będą woleli gotówkę, wtedy starczy od pięciu do dziesięciu tysięcy na łebka. Są mniej pazerni niż w innych stanach. Rourke wzruszył ramionami; interesowało go, żeby wykorzystywać czyjąś pazerność, nie zaś szacować jej rozmiary. - Postaw sprawę jasno: żadnych zmian. Przez pięć lat pilnowaliśmy, żeby komitet przegłosował cały pakiet, a legislatura go zatwierdziła i żadni tak zwani działacze nie będą mi się sprzeciwiać. - Słusznie. Absolutnie. - Masz mi co dzień składać sprawozdanie. Dzwoń ze swojego pokoju; nie chcę, żeby to słyszał Ballenger. Chet kiwnął głową; na twarzy miał wypieki. - Nie muszę ci mówić, żebyś się nigdzie nie pokazywał; z nikim się nie będziesz widywał, tylko z tymi sześcioma facetami. Podziel się nimi z Ballengerem albo niech każdy z was spotka się ze wszystkimi sześcioma, co lepiej. Wiesz, o co chodzi; nie muszę ci przypominać. - Odwrócił się. - To wszystko; spodziewam się, że zaczniesz dzwonić do nich jutro wieczorem. Dzwoń do mnie do domu. - Dobrze. - Podszedł do drzwi. - Dziękuję. Rourke machinalnie kiwnął głową. Wzrok miał skierowany na biurko, bo wciąż czytał artykuł o Jocku Olsonie. Po raz pięćdziesiąty - pomyślał Chet otrząsając się z obrzydzenia. Jedna cholerna baba, jeden skamlący budow-laniec. Małe piwo. Gdy drzwi się zamknęły, Rourke podniósł słuchawkę. - Proszę mnie połączyć z Ballengerem - odezwał się. - Jest w Montanie; jego sekretarka będzie znać numer. - Czekał patrząc na zdjęcie Elizabeth, dopóki nie usłyszał telefonu. - Terry - powiedział bez wstępów - Chet zadzwoni do ciebie w sprawie wyjazdu na parę dni do Santa Fe. Chcę, żebyś mi składał co dzień sprawozdania, i nie chcę, żeby on o tym wiedział. Dzwoń ze swojego pokoju i trzymaj to dla siebie. Jakieś problemy! - Słuchał, nieznacznie się uśmiechając. - Oczywiście, że on będzie do mnie dzwonił; za to mu płacę. Ale chcę, żebyś mi donosił, jak on się sprawuje. Do usłyszenia jutro wieczór. Udanej podróży. Odkładając słuchawkę złapał się na tym, że znów przebiega oczami po reportażu Elizabeth. Prawie znał go już na pamięć, mimo to za każdym razem, gdy dochodził do ostatniego wiersza, ogarniała go złość. Doprowadzony do stanu największej wściekłości, Rourke kazał sekretarce wezwać Boyle'a. - Ledwie dyszę, tak tu pędzę - wesoło zawołał Boyle. Czuł się mocny, dobrze ustawiony na przyszłość. Zdjął z wizji wywiad z Olsonem i zmusił Tony'ego do pełnej uległości, a Rourke wezwał go do Houston na rozmowę w cztery oczy. Uśmiechnął się siadając na kanapie, gotów do dyskusji o swoim nowym stanowisku producenta miniseriali. Niech pan nie przypuszcza, że się spóźniłem; pańska sekretarka jak cerber pilnuje drzwi; czekałem jak na szpilkach przez pół godziny.
- Moja sekretarka robi to, co jej każę. Nieprzyjazny ton głosu Rourkego nie zdołał zepsuć dobrego humoru Boyle'a, który był kompletnie zaabsorbowany swoją osobą; wyjął z koperty maszynopis zawierający listy proponowanych filmów, opartych na powieściach, skandalach z prasy, zagranicznych intrygach, i z uśmiechem podał je Rourkemu. Rourke się nie poruszył; stał przy biurku i patrzył na Boyle'a; jego twarz niczego nie wyrażała. Minęło pół minuty; wtedy do Boyle'a dotarło, że sam usiadł, gdy Rourke stał. Poderwał się z kanapy. - Pomysły na filmy - powiedział, podając mu je jeszcze raz. Gdy milczenie Rourkego się przeciągało, Boyle opuścił rękę. - Oczywiście zostawię je u pana, żeby pan je przejrzał w wolnej chwili. - Zdaje mi się - odezwał się wreszcie Rourke - że nie czytujesz gazet. - Nigdy - odparł Boyle. Było to dziwne pytanie, ale Rourke był bogaty i dlatego miał prawo tak się zachowywać. Czytuję Polly Perritt, oczywiście, bo daję jej materiały, i od czasu do czasu czytam Lizzie Lovell, ale już teraz nie muszę, skoro odeszła... - Niezupełnie odeszła. Napisała artykuł o Jocku Olsonie, którego widać, że nie czytałeś. Wyraz twarzy Boyle'a uległ zmianie. - O Jocku Olsonie? Rourke wskazał kiwnięciem głowy gazetę rozłożoną na jego biurku. Boyle podszedł, żeby przeczytać artykuł, i stanął opierając się rękami o biurko. - Jezusie - jęknął - co za gówno. Żeby to zrobić za naszymi plecami, wydrukować w gazecie po tym, jak jej powiedziałem... - Co jej powiedziałeś? Ty durny kutasie, co ty sobie myślałeś, że co ona zrobi, jak zdejmiesz jej wywiad? - Proszę o jedną chwileczkę; mam dla pana wielki szacunek, ale wyjaśnijmy sobie coś; konkretnie powiedział mi pan, żebym zdjął jej wywiad i dokładnie to zrobiłem. - I ją rozwścieczyłeś. - Cóż, trudno oczekiwać, żeby tańczyła z radości. - Wiesz, czego ja oczekiwałem, ty przeklęty idioto, tego, że ją unieszkodliwisz, utulisz, sprawisz, że się poczuje damą wytworną i piękną, a nie taką, co dostaje w zęby. Czy ty wiesz, coś ty narobił? Czy ty masz jakieś pojęcie, co ty narobiłeś tymi swoimi amatorskimi zagrywkami? Trzeba było mnie zapytać o ten wywiad - wiedziałeś, że mi się nie spodoba - dlaczego nie umiałeś, do diabła, wykazać się odrobiną rozumu, kiedy usuwałeś ten wywiad? Przeczytaj jeszcze raz tę linijkę: „Z niewiadomych powodów odwołano emisję..." Co, do licha, jej powiedziałeś? Czy ją zaprosiłeś na kolację i uzasadniłeś, dlaczego wywiad z Olsonem nie nadaje się do emisji? Czy poprosiłeś ją o sugestie co do tego, czym go zastąpić. Czy dałeś mojemu synowi w łapę, żeby jej kupił futro i zabrał jeszcze raz na tydzień do Amalfi,
żeby zapomniała o tym, że jedna z jej perełek została zdjęta z anteny? Czy ci przyszło do głowy, że jej rubryka ukazuje się w czterystu-pismach? Czy masz świadomość, że telewizja nie jest jej jedynym środkiem komunikowania się ze światem - że jest autorką o potężnej sile odzewu i ma ogromną rzeszę wielbicieli? Ty dupku, czym ty tę kobietę tak rozjuszyłeś, że drukując artykuł podała, że odwołano emisję w telewizji, a to wzbudziło jeszcze większe zainteresowanie ludzi tą sprawą? Boyle skurczył się. Plik kartek niepostrzeżenie wypadł mu z ręki. Policzki się zapadły, oczy nabrały pustego wyrazu, ściągnął usta widząc, że w ogniu gniewu Rourkego jego plany dotyczące przyszłości obracają się wniwecz. - No i czym ją wypłoszyłeś? Co wy z Tonym zrobiliście, że ona zrezygnowała z programu? To było najlepsze widowisko telewizyjne z wywiadami! Miałeś to w swoich rękach, Tony miał w tym swój interes i obaj to zmarnowaliście. Coście, do kurwy, jej zrobili? - Nie wiem! Pobiliśmy się... - Kto się pobił? - Ja z Tonym. My dwaj. Nie z Lizzie; ona nie była w to wmieszana. Ona się wkurzyła na Tony'ego i go zganiła, ale to nie miało ze mną nic wspólnego. Prawda jest taka, że niewiele pamiętam z tego, co się... - Ty się pobiłeś z Tonym, a Elizabeth cię zganiła i poszła sobie, a ty tego nie pamiętasz. - Zganiła Tony'ego! Nie mnie! Reszta prawda, nie pamiętam! Było późno - obudzili mnie - a ja piłem, byłem wytrącony z równowagi! I nie pamiętam! A co zresztą, kurwa, za różnica? Jej już nie ma, a mamy tyle taśm, że starczy do końca sezonu - prawie do końca, ale zrobimy ze dwa lub trzy razy powtórkę z zeszłej jesieni - i jak znajdziemy paru sponsorów, to mamy z głowy przyszły rok. Wstrzymam się z miniserialami, bo będzie pan mnie potrzebował, żeby ustawić Tony'ego na następny sezon - robi się to coraz trudniejsze, ale mam teraz nad nim kontrolę - wie pan, naprawdę wiem, jak sobie z nim radzić i wydobyć z niego to, co najlepsze, nikt go nie zna tak jak ja, nikt by nie umiał być lepszym producentem Tony'ego niż... - Przestań skamleć. Jesteś skończony i wiesz o tym. Zatrudniłem cię do dwóch prostych zadań: mieć oko na Tony'ego i poprawić jego notowania, aż będę gotowy, żeby go przenieść gdzie indziej. Z obu zadań się nie wywiązałeś. Dałem ci jeszcze prostsze zadanie: schować przed światłem dziennym jeden wywiad i ty się przy tym rozłożyłeś na obie łopatki! Ty bezużyteczna kupo łajna, jesteś skończony. Wynoś się. Ze swojego gabinetu masz się wynieść dzisiaj; ktoś inny tam się wprowadza jutro rano. - Nie może pan tak myśleć! Pan mnie potrzebuje... nie, chwilę, chciałem powiedzieć, proszę posłuchać, wykonałem wszystko, co do mnie należało; pilnowałem Tony'ego, donosiłem o wszystkim, co robi, tu i w Europie, uzgadniałem z panem jego wywiady i wywiady Lizzie! Robiłem wszystko, co pan kazał; w programie występowało tylu polityków ilu się tylko dało i Tony przy wszystkich zbierał punkty dla siebie: jeśli kiedykolwiek zechce się
zajmować polityką, ma mnóstwo przyjaciół, ludzi mu oddanych. - Na widok wyrazu twarzy Rourkego Boyle'owi słowa zamarły na ustach. - Jesteś skończony - beznamiętnie skonstatował Rourke. - Moja sekretarka ma dla ciebie czek. Nie chcę cię więcej widzieć ani słyszeć. Jeśli kiedykolwiek powtórzysz komukolwiek jakiś fragment tej rozmowy, albo postanowisz napisać książkę na podstawie zebranych doświadczeń jako producent Tony'ego, albo o czymkolwiek, co ma coś wspólnego z Tonym lub ze mną, to cię zniszczę. Możesz sobie pracować w jakiej chcesz stacji telewizyjnej na świecie - mam w dupie, co robisz - ale dzień, w którym piśniesz coś o Tonym lub o mnie, to twój ostatni dzień w telewizji. Jasne? Twarz Boyle'a wyrażała wysiłek, ale żadne słowo nie wyszło mu z ust. - Zadałem ci pytanie. - Tak. To jest... jasne. - No to się wynoś. Boyle zawlókł się w stronę drzwi, zawrócił, żeby wziąć listę pomysłów na filmy, wreszcie wyszedł. Rourke podniósł słuchawkę telefonu wewnętrznego. - Proszę zadzwonić do mojego syna i powiedzieć mu, że ma się stawić dziś wieczór u mnie w domu. Jeśli będzie o mnie pytał, to mnie tu nie ma. Ale najpierw proszę mnie połączyć z Natem Pollockiem. Stał obok biurka bębniąc znowu dwoma palcami, aż zadzwonił telefon. - Proszę pana - odezwał się Pollock - to dla mnie przyjemność. Od dawna... - Nat, potrzebny mi producent na trzy miesiące. Nic skomplikowanego; większość wywiadów jest już nakręcona. Słyszałem, że nic pan teraz nie robi; czy da pan sobie radę? - Niczego się nie da ukryć. Jaki to program? - „Anthony". Pollock gwizdnął. - Bo umarł? - Można też i tak powiedzieć. Odszedł z programu i Tony potrzebuje kogoś, kto to pociągnie do końca sezonu. - A tatuś wyciąga pomocną dłoń. - Od tego jesteśmy, Nat. - Skąd pan wiedział, że nie pracuję? - Ktoś mi to sprawdził. Nie zamierzam rozmawiać z panem o pana życiu prywatnym, dobrze pan to zatuszował; będę miał dla pana inny program na przyszły sezon, jeśli wykona pan to, co teraz proponuję, bez pytania o cokolwiek. - Trzy miesiące? Do końca sezonu? - Tak, to wszystko. Program odwołano. Pollock znów gwizdnął. - Notowania szły w górę. Czy ma to coś wspólnego ze zniknięciem wytwornej damy? - Mówiłem: bez pytania o nic.
- Mówił pan. Mogę się dowiedzieć, kiedy zaczynam? - Jutro rano. Dwadzieścia tysięcy za trzy miesiące; Tony zrobi parę wywiadów na żywo; są w planach pracy. Reszta jest sfilmowana. - Starczy na trzy miesiące? - Prawie. Kiedy się skończą taśmy, niech pan robi powtórki. Czy coś jeszcze chce pan wiedzieć? - Który będzie mój gabinet? - Boyle'a. Będzie pusty. - Okej. To już sprawa jasna. - Proszę się ze mną kontaktować; spodziewam się od pana regularnych sprawozdań. - Czego dotyczących? - Tego wszystkiego, co pana zaskoczy i co ciekawe. I proszę mi dać znać, który program życzy pan sobie objąć w przyszłym roku. - Nie omieszkam. Do usłyszenie niebawem. I dzięki. - Rourke nie odpowiedział; Pollock usłyszał trzask odkładanej słuchawki telefonicznej. Powoli odłożył własną. „Anthony" istniał przez dziesięć lat, jak na program telewizyjny to długo. Coś dziwnego się tam zdarzyło i nikt nie wiedział do końca, jaka była tego przyczyna; nawet Polly Perritt była sfrustrowana; nie zadowoliła ją wersja oficjalna, że Lovell została zwolniona z powodu niesubordynacji - i węszyła po mieście jak hiena szukająca tropu. Może nigdy się nie dowiemy - pomyślał Pollock. Ależ to niezły numer! Po tylu latach. Bez ostrzeżenia. Koniec z „Anthonym". Zapadał zmierzch, gdy Holly spacerkiem wracała do domu po kolacji u Saula i Heather. U drzwi wejściowych zwolniła, niechętnie myśląc o wchodzeniu do środka. Było jeszcze widno, panował spokój, na ciemniejącym niebie zaczynały błyskać pojedyncze gwiazdy, które, im dłużej im się przyglądała, tym wyraźniej jaśniały. Magia ich istnienia poza zasięgiem jej ręki, ponad czubkami drzew, wprawiła ją w stan dziwnej euforii, wciągnęła w nozdrza zapach sosen, który znienacka wywołał w niej uczucie melancholii; ogarnął ją silny niepokój i stan intensywnego uniesienia. Pragnę wszystkiego. Chcę robić wszystko i wszystko zobaczyć, zaśpiewać każdą pieśń, posmakować każdej potrawy, kochać i być kochaną... chcę wszystkiego i chcę tego teraz... Dlaczego muszę iść krok po kroku, kiedy chcę wznieść się wyżej. Zrobiło się chłodno. Otworzyła drzwi frontowe, ale nim weszła do środka, usłyszała za sobą dźwięk opon hamujących na żwirowym podjeździe. Odwróciła się i parę kroków dalej zobaczyła Tony'ego Rourke, który zatrzymał auto. Zaniemówiła. Był piękny, był jak ktoś ze snu - ktoś, kogo zna, ale dawno nie widziała, chyba tylko na ekranie telewizora - i nic innego nie mogła
uczynić, jak na niego patrzeć, gdy wysiadał z samochodu i podszedł do niej, z lekkim uśmiechem, który zdał się jej tak smutny, że prawie tego nie mogła znieść. Wziął ją za rękę i pocałował w policzek, a ona wymówiła jego imię i wtedy, przez tłoczące się chaotycznie jej w głowie myśli usłyszała, jak mówi mu: - Przykro mi... to znaczy, nie jest mi przykro, ale... mamy... nie ma w domu. - A nie można poczekać? - spytał z wciąż smutnym uśmieszkiem na twarzy. - Jej nie ma. Jest w San Francisco. Uśmiech znikł. - San Francisco? - Nagrywa... - Przełknęła ślinę; tak trudno było jej mówić; bo chciała mu powiedzieć, że jest taki piękny i tak jej go było brak, i tyle o nim myślała, i przy nim wszyscy chłopcy w szkole zdawali się dziecinni, no i zapytać go, dlaczego ma taką smutną minę! Ale powiedziała tylko: - Nagrywają jutro rano do programu Sherry'ego Todda; będzie w domu po południu. - Sherry Todd - kiwnął głową. - Duża sprawa. - Kąciki ust mu opadły. - Byłem pewien, że... niedziela wieczór, wiesz; tak byłem pewien, że będzie w domu... i tak chciałem przeprosić... - Przeprosić? Przeprosić za co? Tony ściągnął brwi. - Nie mówiła ci? - Masz na myśli program? Powiedziała, że wściekła się na Bo i miała z tobą drobną scysję na temat jego postępowania i sposobu kierowania pracą, i dlatego postanowiła odejść. Czy ty z nią wojowałeś? - Nie... o, nie, nigdy nie wojowaliśmy, byliśmy zaprzyjaźnieni, rozumiesz, pracowaliśmy razem, byliśmy partnerami, ale ja powiedziałem parę rzeczy, których twoja matka faktycznie nie zrozumiała, i zdawało mi się, że jest na mnie zagniewana, i poczułem się tak bardzo sam, Holly, bo pomyślałem, że już mnie nie lubi, więc musiałem tu przyjechać, żeby jej powiedzieć, że mi przykro. - Spojrzał w dół, jakby dopiero teraz sobie uświadomił, że wciąż trzyma rękę Holly. - Nie przyszło mi do głowy, wiesz, że jej nie będzie w domu. Rumieniąc się Holly wysunęła rękę, ale za chwilę zapragnęła, żeby znów ją trzymał; czuła, że jest jej z tym miło. - Będzie jutro. Mógłbyś zatrzymać się w mieście i na nią poczekać. Pokręcił głową. - Mój ojciec kazał mi stawić się w Houston. - Uśmiechnął się do niej jak mały chłopczyk. - Kiedy mi coś każe, zawsze się zastanawiam, co prze-skrobałem. Holly poczuła przypływ opiekuńczości. - Mógłbyś pojechać do Houston jutro. Znów pokręcił głową.
- Już jestem nieposłuszny; powinienem teraz być w Houston. Holly, czy mógłbym cię prosić o coś do picia? Czy ci wolno poczęstować przyjaciela scotchem, czy okaże się, że psuję nieletnich? - Nie bądź śmieszny - powiedziała Holly, czując się dotknięta. Wejdź. Jesteś też pewnie głodny; chciałbyś coś przekąsić? Jest mnóstwo resztek... Zadzwonił telefon i Holly pobiegła do salonu, gdzie go odebrała. - Tylko się chciałem upewnić, że dotarłaś - powiedział Saul. - Kiedy piękna młoda kobieta odrzuca moją propozycję, że ją odprowadzę do domu... - To następnie wykonujesz do niej rycerski telefon. Jesteś miły, Saul, ale zawsze mówisz dokładnie to samo. - Bo zawsze czuję się dokładnie tak samo, gdy pozwalam kobiecie samej wracać do domu. Zapominasz, że pochodzę z Nowego Jorku. - Nie zapominam; stale mi o tym przypominasz. Zresztą tu nie Nowy Jork, przeszłam tylko parę przecznic i wszystko jest w porządku. - Jesteś pewna? - Oczywiście. - Zdaje się, że jesteś zadyszana. - Byłam na podwórku... patrzyłam na gwiazdy i biegłam, żeby odebrać telefon. Saul, przestań się martwić. Jesteś gorliwszy niż moja mama. - Możliwe. No to dobrze, serdeńko, do zobaczenia niebawem. Było nam, jak zwykle, bardzo miło, że przyszłaś nas odwiedzić. Wpadaj do nas, kiedy zechcesz. - Mnie też było z wami miło. Podziękuj też Heather. I dziękuję tobie. -Odłożyła słuchawkę, wyjrzała przez drzwi i spotkała wzrok Tony'ego. Poszedł za nią aż do salonu i słuchał jej rozmowy z Saulem, któremu nic nie powiedziała o obecności Tony'ego. To nasz sekret - pomyślała. - Resztki - powiedziała prowadząc go do kuchni. - Pewnie nie pamiętasz, ale już ci kiedyś proponowałam resztki, dawno temu. Wychodziliście z moją mamą do restauracji, a ja chciałam, żebyś został, i próbowałam cię namówić na paellę. Chyba nie pamiętasz tego. Masz chęć na kolację? - Z wielką przyjemnością. - Uśmiechał się do niej, ale już nie ze smutkiem, lecz promiennie, jak gdyby coś wesołego przyszło mu do głowy. -Oczywiście, że pamiętam, jak to było; chciałem tu zostać, ale twoja mama chciała wyjść. Tylko że nie pamiętam, dokąd wyszliśmy. - Do Rancho Encantado. - Holly podeszła do lodówki, starając się uspokoić, ale z podniecenia drżała. Od lat marzyła o tym, żeby się spotkać sam na sam z Tonym i wyobrażała sobie, o czym będą ze sobą rozmawiać, ale nic, co się pojawiało w jej fantazji, nie równało się z tym, co czuła teraz: serdeczność, podniecenie i nieopisaną radość. Popijając scotcha Tony siedział przy okrągłym stole, przy którym bardzo dawno temu przyglądał się Elizabeth szykującej dla niego i Matta lunch.
Tym razem spoglądał na Holly przygotowującą tacę, na której ułożyła pokrojone w plastry mięso na zimno, ser jalapeno, plasterki awokado otoczone krążkami czerwonej papryki, a w środku górę czipsów kukurydzianych. - Jesteś wspaniała - powiedział, gdy postawiła to przed nim na stole. -Ale ty też zjesz. - Jadłam z przyjaciółmi przed twoim przyjazdem. - Aha, ten telefon przed chwilą to w związku z tym? Kiwnęła głową. - Zjedliśmy wcześnie kolację, żebym mogła wrócić i poćwiczyć na pianinie. - Do czego? - Do musicalu, który wystawiają starsze klasy. Ja śpiewam główną partię. - Ty masz zawsze, jak pamiętam, partię czołową. Zarumieniła się i przytaknęła. - Jak na razie. Jadł łapczywie, jak gdyby się głodził od tygodnia, bez przerwy podnosząc na nią wzrok, dziwnie rozpromieniony. - Holly, zaśpiewasz mi coś? - Oczywiście. Z akompaniamentem, czy bez? - Bez. Nie ruszając się z miejsca, Holly bez skrępowania zaczęła śpiewać po francusku jedną z pieśni z Auvergne. Głos Holly o zmysłowym zabarwieniu wibrował w powietrzu, dźwięki melodii falowały. Tony nie odrywał od Holly wzroku, ona zaś przez całą pieśń wytrzymywała jego spojrzenie; po raz pierwszy odkąd się pojawił była zupełnie opanowana. Uderzyła go jej piękność. Zawsze o niej myślał, jak o dziecku, ale kiedy się teraz jej przyglądał, gdy siedziała wyprostowana śpiewając z głową uniesioną wysoko, pewna siebie, nie uciekająca przed nim bojaźliwie wzrokiem, widział, że była kobietą. Była młodą Elizabeth, bez doświadczenia uwidaczniającego się w rysach twarzy. Jedwabiste platynowoblond włosy opadały jej na ramiona. Usta miała szerokie, delikatne, i wrażliwe szare oczy... jej szare oczy wpatrywały się w niego z uwielbieniem. Odeszło uczucie pustki i beznadziejnego gniewu, nękające go ostatnio, kiedy żadna ilość trunku nie była w stanie zatrzeć wspomnienia słów Elizabeth i pogardy malującej się na jej twarzy. Zapomniał o strachu o przyszłość „Anthony'ego", o poniżeniu, jakie odczuwał przy Bo, odkąd wiedział, że Bo reprezentuje jego ojca, o władczym rozkazie ojca, że ma się u niego stawić w Houston. W jasnej kuchni Lovellôw wszystko to poszło w niepamięć, istniała tylko śliczna dziewczyna po drugiej stronie stołu. Rumieńce na jej rozświetlonej twarzy brały się - czego się domyślał - stąd, że jest w jego towarzystwie. Ale to córka Elizabeth. Ma ledwie siedemnaście czy osiemnaście lat, jeszcze chodzi do szkoły... Oczywiście.
- Najdroższa Holly - powiedział Tony i w jego głosie dało się słyszeć drżenie. - Nigdy mnie jeszcze żadna pieśń tak nie wzruszyła. Prawie mnie doprowadziłaś do łez. - Och! - Oczy jej lśniły. - Dziękuję. Nie potrafię powiedzieć, ile to dla mnie znaczy. - Nie umiem ci wytłumaczyć, jak wiele znaczy dla mnie twój śpiew. To ja tobie dziękuję. - Pochylił się. - Mogę cię prosić o jeszcze jedną uprzejmość? - Oczywiście. O wszystko. - Jeszcze jednego scotcha, zanim ruszę... - Ale nie ruszysz się stąd tak od razu! - Otrzymałem rozkazy, pamiętaj. - Ale... czy nie chcesz kawy? Proszę, częstuj się sam, ale kawy też się na pewno napijesz! - Podskoczyła i nastawiła ekspres. - Ciastka czy lody? - Nie, kochanie. Bardzo jesteś gościnna. Wolałbym, żebyśmy się przenieśli do salonu. Czy ci to odpowiada? - Och, tak, oczywiście, że jest tam o wiele wygodniej. Czy chcesz kawy? - Jeśli ty też będziesz piła. - Oczywiście. Zaniósł do salonu scotcha, ona dzbanek z kawą i dwa kubki; usiedli po dwóch końcach sofy. Holly włączyła latarnie na placita; za przesuwanymi oszklonymi drzwiami z mroku wyłoniły się drzewa i kępy zielonej roślinności. - Niedobrze, że tu tyle światła - powiedział Tony. - Nie widać przez to dokładnie tego ślicznego ogrodu za oknem. Holly wstała bez słowa i wyłączyła światło w salonie. Usiedli w półcieniu, miękkie światło padało z zewnątrz, z ogrodu; Tony westchnął, rozluźniając krawat i wyciągając nogi. - Pierwszy raz od ponad miesiąca czuję się odprężony. Dziękuję ci za to, Holly. Sprawiłaś, że czuję się wspaniale. - Cieszę się. - Twarz ją paliła, głos był ledwie słyszalny. Ręce zacisnęła, żeby ukryć ich drżenie. - Opowiedz mi o sobie - zwrócił się do Holly. - Słyszałem, że się wybierasz do Juilliard School. Jaki kierunek będziesz studiować? Co chcesz robić? - Wszystko. - Dobrze. To opowiedz mi o tym. Nalała do kubków kawy i zaczęła, najpierw wahając się, potem coraz swobodniej, opowiadać o college'u i podróżach, ulubionych książkach i muzyce, koncertach i operach, o których marzyła. Nie wspomniała słowem o tym, że za dwa miesiące kończy szkołę średnią. - Mów dalej - odezwał się Tony, gdy zamilkła. Dolał sobie scotcha, wyciągnął jedną rękę wzdłuż oparcia sofy i pochylił się ku Holly. - Muszę
wiedzieć o tobie wszystko. Jesteś niezwykłą kobietą - niebywale śliczną -a twój głos...! Chcę cię poznać, najdroższa Holly; wszystko o tobie wiedzieć. Holly kręciło się w głowie. Miał głos jak aksamit, którym ją spowijał i otumaniał. Uległa temu. - Nie wiem, co by tu jeszcze... - Jaką lubisz biżuterię? Ubrania? Perfumy? O czym marzysz? Kogo kochasz? Nie było już mowy o tym, że Tony jedzie do Houston. To sen - myślała Holly, Tony Rourke, sam na sam z nią, ani znudzony, ani zniecierpliwiony, ale zainteresowany jej osobą, pełen podziwu, słuchający z uwagą wszystkiego, co mu mówi. Zdjął marynarkę, podwinął rękawy koszuli, oparł się o tył sofy i obserwował, jak'twarz mówiącej Holly coraz bardziej się ożywia. - Czuję, że wszystko przede mną; przyszłość, wszystko to co na mnie czeka, jest mgliste, wiesz, niewyraźne, ale ja wiem, że będzie zachwycające i niesłychanie cudowne... - Wierzę w to - rzekł. - Bajka... - Ale ja wiem, że mnie to spotka, że na mnie czeka, to jest może i prawdziwe, czeka na mnie, aż to odkryję. Tylko ja tam nie mogę jeszcze dotrzeć. Tyle na to trzeba czasu i tracę cierpliwość, bo to boli, kiedy czegoś bardzo się pragnie i nie wie się dokładnie, jak to otrzymać... - Chcesz, żeby cię ktoś nauczył życia. - Tony powiedział bardzo łagodnym głosem. - Tak, chcę wszystkiego; wszystko poznać, zobaczyć, odczuć... - Zdradzała sekrety, z których zwierzała się jedynie Luz, a z niektórych nikomu dotąd. Była w stanie upojenia, działał na nią wzrok i głos Tony'ego, mówiła jakby sama do siebie. Tony nie odzywał się i chłonął jej słowa; działał na nią tak, że czuła się bezpiecznie i wydało się jej, iż są jedynymi istotami na kuli ziemskiej, której reszta tonęła gdzieś daleko w ciemności, i tylko on może przez to niewiadome ją przeprowadzić i się zaopiekować. Twarz Tony'ego widoczna była w półcieniu; oczy nabrały większej głębi, wąskie wargi stały się pełniejsze. Nie spuszczał oczu z Holly, uśmiechał się tylko. Chciałabym, żeby mnie pocałował - pomyślała Holly - dlaczego usiadł tak daleko? Nieoczekiwanie myśl ta ją przeraziła. Lekko potrząsnęła głową. - Za dużo mówię o sobie. Ty prawie wcale się nie odzywasz. - Później - powiedział. - Nigdy ci nie mówiłem o sobie; nie odbierzesz mi chyba teraz szansy? A co ty na to, gdybym cię poprosił - ton głosu zdradzał przypadkowość propozycji - żebyś się pojawiła w moim programie? Młoda kobieta u progu kariery... - Och... - westchnęła długo i przeciągle. - Czy to możliwe? Nie jestem sławna, nikt mnie nie zna... - Ja ciebie znam. - Ale twój producent - Bo - czy on nie decyduje?
- Ja podejmuję decyzje. Nikt inny. Program się nazywa „Anthony" - nie pamiętasz? Zostaw to w moich rękach, moja śliczna Holly; ja cię wylansuję. Ludzie zapomną o mnie, wszystko, co zapamiętają, to będzie to, że ja jestem tym, który odkrył Holly Lovell. Moja czarodziejska Holly; śliczna i tak bardzo urocza, pełna życia... - Och, proszę, nie - szepnęła Holly. Z jakiegoś powodu zbierało jej się na płacz, oddychała szybko i serce jej biło mocno. -Nie mów mi rzeczy, których nie masz na myśli... - Ja bym cię nigdy nie okłamał. Jesteś wcieleniem piękna, jakiego pragnąłem całe życie. Wszedłem do tego domu i ujrzałem zjawisko: subtelna, serdeczna i nad wyraz gościnna; ukryty kwiat na pustyni, który czeka, aż go ktoś dostrzeże. Dzięki Bogu, że cię znalazłem. Najdroższa Holly, przy tobie dni mężczyzny byłyby jasne, a noce jeszcze jaśniejsze, gdyby się znalazł taki szczęściarz... - Nie byle kto - szepnęła. Tony przysunął się do niej bliżej. - Nie, ty jesteś zbyt drogocenna, żeby kochać byle kogo... ty możesz wybierać z całego świata... -Palcami dotknął jej brwi i lekko je pogładził, raz i drugi musnął delikatną skórę na skroniach, powiódł po policzkach i mijając usta o drżących kącikach, wrócił do łuku brwi i przeciągnął dłonią po subtelnych rysach twarzy dziewczyny. Holly zamknęła oczy. Rozpłynęła się w radości; całym ciałem ciągnęło ją ku Tony'emu. Ruszyła lekko rękami, żeby go objąć, ale nie była pewna, czy on będzie tego chciał, więc opuściła je z powrotem, czekając. Czuła się ciężka, ledwie zdolna do jakiegokolwiek ruchu, zapadała się w ciemność, w której nie istniało nic prócz dotyku jego palców, od którego pulsowało jej całe ciało, usta Holly rozchyliły się do pocałunku. - Tony - szepnęła ściszając głos stopniowo - Tony... Tony... Objął ją i odwrócił na plecy, położył na sofie. Pochylił się nad nią, lekko musnął jej wargi ustami i zmusił się wysiłkiem woli, by nie działać pośpiesznie. Znów dotknął ustami jej warg i poczuł, że drżą. Palcami leciutko, prawie niezauważalnie, zaczął rozpinać u jej białej sukienki długi rząd małych guziczków. - Tony - szepnęła Holly i nieznacznie się poruszyła, żeby wstać. - Najdroższa Holly - wymamrotał. Przytrzymał ją rękami. - Moja słodka czarodziejko; rzuciłaś urok na nas oboje... nie skrzywdzę cię, moja śliczna, moja malutka; obiecuję, że ci nigdy nie zrobię nic złego... chcę cię kochać... Odpiąwszy górę sukni z guziczków, zsunął jej sukienkę z ramion, powoli gładził rękami jej plecy, czując pod palcami ciepłą i jedwabistą skórę. Drgnęła, gdy odpiął jej stanik uwalniając jej piersi, jędrne, małe i krągłe. Takie jak u Elizabeth... Holly zrobiło się ciemno przed oczami. Drżała; nie myślała, tylko czuła. Chłodne powietrze muskało jej piersi, czekała na pieszczotę Tony'ego. W pamięci czuła dotyk jego rąk i ust. Nigdy nie pozwoliła dotąd żadnemu
chłopcu tknąć jej piersi. W wyobraźni pozwalała na to nieznajomemu, idealnemu mężczyźnie, fantazjowała, że był nim Tony Rourke, a teraz czekała na jego pieszczoty. Ale on jej nie pieścił. W Holly napięty był każdy nerw. Dotknij mnie, proszę, dotknij, Tony. Proszę pocałuj; nie mogę wytrzymać tego, że mnie nie... Otworzyła oczy i zobaczyła, jak się jej przygląda, trzymając nad jej piersiami ręce ze zgiętymi palcami dopasowującymi się do krągłości jej biustu. Trochę to nią wstrząsnęło, gdy go ujrzała z wlepionymi w nią ciemnymi oczami, z dłońmi w powietrzu wstrzymującymi się z pieszczotą, której pragnęła do bólu, ale prawie sobie nie zdawała sprawy, jak to na nią działa, dopóki się do niej nie uśmiechnął i nie schylił, by dalej rozpinać drobne guziczki idące rzędem ku samemu dołowi białej sukienki. Odpinał je z pętelek, powoli przesuwając rękę ku kolejnym guziczkom, aż poły sukienki Holly opadły na boki, jak rozchylone płatki kwiatu odsłaniając jej ciało. - Mój Boże - wyszeptał. - Taka krucha i doskonała, jak figurka z porcelany... - Wsunął pod nią ręce i unosząc ją bardzo powoli ściągał rajstopy z ud, nóg, ze szczupłych stóp, a jego dotyk palił skórę Holly. Był jak struna napięty, chciał ją gryźć i wedrzeć się w nią, zagłębić, ale wpierw napawał się jej widokiem. Z uśmieszkiem, który nie schodził mu z ust, obserwował lekko zarysowane mięśnie, wygięte do tyłu plecy z wypiętymi piersiami, błagalny wyraz jej oczu. Ona go chciała; ona żebrała, by ją wziął. Wstał i zdarł z siebie ubranie. Gdy się odwrócił, Holly miała zamknięte oczy. - Tak jak Elizabeth po raz pierwszy położył się obok niej szepcząc jej imię, językiem łaskotał środek jej ucha, potem całował jej sutki, brał w usta, lizał, ssał, aż zaczęła lekko dyszeć. Oparłszy się na łokciu rozwarł jej uda gładząc ich wewnętrzną stronę i sprawdził palcem, czy jest w środku wilgotna. I wtedy Tony położył się na wiotkim ciele Holly Lovell. Elizabeth -pomyślał i wbił się w nią biezlitośnie. Holly krzyknęła z bólu, czując jakby nóż obracał się w jej wnętrzu. Pożądanie odeszło. Oczy jej wypełniły się łzami, przeszywał ją ból, gdy Tony poruszał się wewnątrz niej. Co ja robię? Ale wtedy, pomimo bólu, słyszała jego imię, które brzmiało jak pieśń. Tony. Tony się z nią kochał. Od lat o tym marzyła i jej sen się ziścił. Więc to co się dzieje, musi być dobre, musi czuć się z tym dobrze, musi jej być z nim cudownie, bo Tony ją kocha. Ona po prostu tylko poczeka, aż to się stanie przyjemne; będzie ostrożna, żeby go nie rozczarować, a wtedy wszystko ułoży się idealnie, tak jak zawsze było w jej marzeniu. Rozłożyła szerzej nogi i uniosła biodra, a wtedy wszedł w nią głębiej i jej ból się wzmógł. Co z tego; przecież marzyła, żeby z nim być. Otwierając oczy próbowała się uśmiechnąć do jego ciemnej sylwetki. - Tony - szepnęła - kocham cię.
16 Prosili mnie, żebym została jeszcze na jeden dzień - mówiła Elizabeth przez telefon do Holly. - Nie mam ochoty, ale skoro już tu jestem, to pewnie będzie to rozsądne. Wróciłabym do domu dziś wieczorem albo jutro wcześnie rano; co myślisz? Jeśli chcesz, żebym zaraz wracała, będę dziś po południu; mam jeszcze ważny bilet. Może tak będzie najlepiej; nie miałam w tym tygodniu wiele czasu dla ciebie, a poza tym jestem okropnie zmęczona. Chyba im powiem, że teraz nie mogę; może następnym razem. - Nie, zostań - odparła Holly. - Drgnęła, gdy ręka Tony'ego ześlizgnęła się z jej piersi na brzuch i pozostała między udami. Zeszłej nocy chciała, żeby pojechał i zostawił ją samą, bo potrzebowała czasu na przemyślenia, ale on wyszedł na dwór po to jedynie, by wprowadzić auto do garażu i zamknąć bramę. Za chwilę znalazł się znów koło niej. - Nie zarezerwowałem pokoju, bo myślałem, że pojadę do Houston... Skąd mogłem wiedzieć, że cię tu znajdę i że całe moje życie się zmieni? Najdroższa Holly, nie mogę znieść myśli, że miałbym odejść, proszę, nie wyrzucaj mnie. Poszli zatem do jej pokoju, gdzie Tony natychmiast zasnął, a Holly oka nie zmrużyła. Bolał ją brzuch, w głowie miała mętlik; przez całą noc łzy spływały jej po policzkach, choć nie czuła, że płacze. Raz się wymknęła ' z łóżka i poszła do sypialni matki. Wczołgała się w chłodną, gładką pościel, ale leżąc tam zdała sobie sprawę, że naprawdę to pragnie zwinąć się w kłębek na jej kolanach i tak ją to zmieszało, że starannie poprawiła pościel i wróciła do siebie, gdzie Tony rozłożył się w poprzek łóżka, a ona musiała się skulić w rogu; patrzyła na prostokąty okien, jaśniejące coraz bardziej z nastaniem świtu. Gdy Tony się obudził, słońce świeciło, a on spojrzał na Holly, jakby jej nie poznawał. Ale za chwilę oczy mu się rozjaśniły, ogromny uśmiech pojawił
się na twarzy i powtarzał jej imię raz za razem i to nie tylko „Holly", ale „Holly Lovell, Holly Lovell, Holly Lovell". A potem ją pieścił i położył się na niej jak poprzedniej nocy. I choć bardzo się starała, nie potrafiła przywołać na powrót tego cudownego, ciepłego, obezwładniającego ją uczucia ciążenia ku niemu całą sobą; musiała udawać i prawdę mówiąc nie wiedziała w jaki sposób, a gdy wszedł w nią, bolało ją tak samo jak za pierwszym razem i nie chciała, żeby to zauważył, bo myślała, że to go do niej zniechęci i wtedy ją zostawi. Ale właściwie chciała, żeby ją zostawił; od boleści w brzuchu, zamętu w głowie, chciało jej się znów płakać, nawet gdy Tony wbił się w nią głębiej, mocniej i szybciej, aż jęknął i w końcu legł bez ruchu. Odwrócił ku niej twarz i wyszczerzył zęby, nie ruszając się. Ale gdy chwilę potem zadzwonił telefon, jego ręka ją obmacywała. - Zostań do jutra - powiedziała Holly matce przez telefon stojący koło łóżka. - Holly, czy coś ci jest? - spytała Elizabeth. - Czy cię obudziłam? Myślałam, że się szykujesz do szkoły. Jesteś chora? - Nie, ja... ja nie wiem. Może złapałam katar. Chyba zostanę dziś w domu. - Katar? Holly, coś ci jest i wracam dziś rano. - Nie! Nie chcę! Nie ma powodu! Nie musisz lecieć na łeb na szyję z mojego powodu; ja nie chcę! Możesz wracać jutro; wyzdrowieję; nie martw się o mnie! - No cóż, jeśli jesteś naprawdę pewna... Holly usłyszała w głosie matki urazę. Proszę, wróć do domu. Nie, nie powinnaś... Och, żebym mogła ciebie spytać... Ale ręka Tony'ego była między jej udami, jego usta na jej piersiach i na powrót poczuła, jak poprzedniego wieczoru, do niego pociąg, więc zaczęła płakać. -Po prostu mam zapchany nos - powiedziała do słuchawki. - Ale wyzdrowieję. I do zobaczenia jutro. - Zadzwonię później - odparła Elizabeth i odwiesiwszy słuchawkę od razu wykręciła do Heather. - Coś się dzieje złego z Holly i nie chce mi powiedzieć co, i nie chce, żebym wracała do domu. - Ale była u nas wczoraj na kolacji i czuła się wspaniale - zauważyła Heather. - A potem Saul zadzwonił, żeby sprawdzić, czy dotarła do domu bezpiecznie, i wszystko było w porządku. Czy jesteś pewna, że nie jest zwyczajnie zaspana albo po prostu zła, bo myśli, że ją kontrolujesz? - Coś jest nie tak, Heather. Ale nie chcę lecieć do domu w pośpiechu, gdy ona mi mówi, żebym nie wracała; nie chcę, żeby myślała, że ja jej nie ufam. Czy możesz do niej zadzwonić? A może byś się tam przeszła sprawdzić, jak się ma? - Oczywiście, że się przejdę. Czy oddzwonić do ciebie? - Tak, do Stanford Court. Niech mnie przywołają z restauracji; zaprosiłam na śniadanie jedną panią i będę z nią robić wywiad do rubryki.
- Daj mi pół godziny, nie jestem ubrana. Czterdzieści minut potem Heather zakomunikowała Elizabeth, ze w jej domu nikt nie odpowiada na dzwonki. - Zaglądałam przez okna i nie mogłam dostrzec śladów życia. Jestem pewna, że poszła do szkoły. Chcesz, żebym tam poszła i sprawdziła? Znasz jej rozkład zajęć? - Nie; pomyśli, że ją szpieguję; jest przewrażliwiona na punkcie wolności osobistej... Jest albo w szkole, albo w łóżku. Śpi pewnie, mówiła, że się przeziębiła. Zadzwonię znowu za godzinę... - Słuchaj, ty tam pracujesz. To ja znowu do ciebie zadzwonię i będę próbowała się dostać do domu. Nie martw się, Elizabeth, wszystko jest pod kontrolą. Thaddeus Bent, sprawujący piątą z rzędu kadencje w legislaturze stanu Nowy Meksyk, widział już w marzeniach siebie w gubernatorskiej rezydencji. Uważał się za bystrego, inteligentnego, dyskretnego, idealnego sędziego ludzkich spraw. Lubił władzę, mniej jednak odpowiedzialność; miał poczucie własnej ważności zadając się ze znacznymi osobistościami. Terry Ballenger chwalił się tym, że zna Ruperta Murdocha, Williama Randolpha Hearsta, Barry'ego Goldwatera i Keegana Rourke. Ponieważ było to prawdopodobne, Thaddeusowi Bentowi pochlebiało, że Ballenger zwrócił na niego uwagę. Thaddeus był pierwszą osobą, do której zadzwonił Chet Colfax, po przyjeździe z Ballengerem do Santa Fe. - Właśnie jesteśmy w La Cienega - powiedział przez telefon. - Sunrise Springs Inn. Z dala od miejskich hałasów. Był to dowcip, bo przecież obaj dobrze wiedzieli, jak spokojne jest w marcu Santa Fe. Chet i Ballenger od wielu lat dawali Bentowi do zrozumienia, że cenią sobie dyskrecję; szczególnie odpowiadała im atmosfera pewnej gospody mieszczącej się w jednym z domków z kamienia i drewna, jakie stały na trzydziestoakrowym obszarze Sunrise Springs, dziesięć mil od Santa Fe. - Długo się nie widzieliśmy; obgadamy wszystkie nowinki. - Chce pan, żebym kogoś ze sobą przyprowadził? - spytał Thaddeus wbrew sobie, myśląc, że wypada tak powiedzieć. - Oczywiście, że nie; chcemy z panem pogadać na osobności. - Aa... - chrząknął ze zrozumieniem. Duma i myśl o pozycji gubernatora z udzielanym mu poparciem przez odpowiednich popleczników wprawiła Thaddeusa Benta w dobre samopoczucie. Trwało ono przez cały wieczór, gdy w głównej sali restauracyjnej przyjaznej gospody trzech mężczyzn bratało się przy miłej kolacji. - Nie ma co, ale to nas zaskoczyło - powiedział Thaddeus smakując na języku kroplę przedniego burbona. - Jeden wszawy artykuł; kto by pomyślał, że zrobi się z tego taka afera! Połowa członków była tym zdruzgotana, reszta
w szoku. Wszyscy czytali go, przynajmniej na to wyglądało, i wtedy ta jak-jej-tam, ta Aragon zaczęła machać tym cholernym tekstem jak sztandarem mówiąc przy tym, że opinia publiczna utrze nam nosa i wyrzuci nas na bruk, jeśli nie będziemy głosować za przeniesieniem miasteczka. - Jaka opinia publiczna? - spytał Chet. - Fantaści z Nowego Jorku albo Chicago nie mają u nas nic do powiedzenia. Thaddeus umoczył frytkę kaktusową w sosie. - Zdziwi to panów. Ludzie przysyłają pieniądze i zgłaszają się jako ochotnicy do pomocy! No, więc przyjadą do naszego stanu, zrobią wokół siebie szum, zaczną nam wytykać, że się źle rządzimy. Do cholery, za kogo oni się mają? - Tylko spoza stanu? - spytał Chet. - Nikt z Nowego Meksyku? - No więc - przyznał Thaddeus - jest paru stąd. Wie pan, dzieciaki, mówią o sobie „idealiści". Wydaje im się, że pomogą biedakowi, choćby nie wiadomo było, do cholery, co to za biedak! Każdy, kto ma olej w głowie, jeśli się tylko trochę wysili zamiast łazić i się prosić, żeby mu dali, może się urządzić w tym wielkim kraju, zawsze to mówię. U licha, nie można hamować postępu, prawda? Problem jednak jest taki, że... - Znamy ten problem - wszedł mu w słowo Ballenger. - Wywierają presję na pana. Ochotnicy. Poczta przynosi datki pieniężne. Listy. Rozumiemy; współczujemy. Niemniej Chet zapewnił mnie, że ma całkowite zaufanie do pana umiejętności utrzymania tej samej polityki ustawodawczej jeszcze przez trzy tygodnie, do końca sesji. - Więc... - Thaddeus skromnie popatrzył na talerz. - Lubię mieć świadomość, że zasługuję na zaufanie pana Cheta. I pańskie. - Dlatego też Komitet Działalności Politycznej pana Ballengera wnosi wkład do pana kampanii wyborczej powiedział Chet. - No cóż - Thaddeus zrobił powątpiewającą minę. - Do wyborów daleko. Teraz muszę myśleć o tym, żeby być w kontakcie z wyborcami z mojego okręgu i uczyć się, jak inne stany rozwiązują podobne problemy. Również inne kraje. Europejczycy mają do czynienia z wieloma kwestiami takimi jak nasze... moglibyśmy się od nich uczyć. - Zdecydowanie tak. Powinien pan podróżować wszędzie tam, gdzie pan uważa, że to poszerzy pana horyzonty. Na to potrzebne są fundusze, a ustawodawcy, oddani swojej pracy, często z trudem wiążą koniec z końcem. Pan Ballenger jest przekonany, że udzielanie pomocy ustawodawcom, aby mogli osiągnąć najlepsze rezultaty, należy do naszych obowiązków obywatelskich. Ponieważ jednak stałe przelewanie funduszy przez KDP jest kłopotliwe, uważa za właściwe przyznanie na pański fundusz dokształcania pięć tysięcy dolarów, aby w okresie pomiędzy wyborami mógł się pan zapoznać z nowymi metodami rządzenia. - Pięć tysięcy dolarów? - Dziesięć - powiedział Bajlenger. - Zdaje mi się, Thaddeus, że Chetowi się pomyliło z naszym funduszem darowizn United Way.
- Cóż, tak mi się właśnie zdawało. To są sprawy delikatne; wymagają dyplomacji, rozumu, poczucia obowiązku, miłości do ludzi naszego wielkiego stanu... nic nie przychodzi łatwo, panowie. - Mamy też malutką posiadłość na wyspie Maui, która jest niedostatecznie wykorzystywana - dodał Ballenger. Cieszyłbym się, gdyby pan tam sobie pomieszkał z miesiąc lub dwa; lepiej, gdy ktoś tam bywa. - Wyjął z kieszeni folder przedstawiający rozległy teren z prywatnymi domami prawie całkowicie osłoniętymi przez kwiaty i bujne listowie. Położył folder na środku stołu, skąd kusił widokiem; mężczyźni zaś kończąc pośpiesznie kolację zamówili kawę. - Ilu jest niezdecydowanych? - spytał Chet. - Jest jeszcze wcześnie. Trudno powiedzieć. Ci, których krewni zarobili na dzierżawie restauracji i sklepów z pamiątkami, to pewniacy, oni nie chcą konkurencji. Zwolennicy tworzenia parków stanowych boją się, że kontrowersje spowodują opóźnienia, więc pewnie będą też twardo obstawać przy swoim. Mój komitet wierzył ekspertyzom - członkowie nigdy nie sprawdzali ich autentyczności - i oczywiście niektórzy doszli do wniosku, że warto naciskać, żeby projekt przeforsowano, więc można bezpiecznie założyć ich poparcie. Ale pozostali - pół na pół. Mają tyle projektów ustaw, wobec których muszą zająć stanowisko w ciągu najbliższych trzech tygodni do końca sesji, że będą jak chorągiewka na wietrze; no, a ta baba lata jak tajfun z plikiem kopii tego śmierdzącego artykułu, listami z całego kraju, czekami! Trzeba to widzieć: pięć dolarów, pięćdziesiąt, pięćset... - W porządku - powiedział Chet tonem przypominającym reakcję Rourkego, gdy ten otrzymał wystarczające informacje. Wkrótce panowie zaczęli gawędzić na inne tematy. Po skończeniu kolacji odesłali Thaddeusa do domu. W trakcie kolejnych popołudni i wieczorów Chet i Ballenger spotkali się z Horacio Montoyą i Jayem Fowlesem oraz pozostałymi z listy; Ballenger wspomagał ich funduszem na dokształcanie się raz w Hiszpanii, raz na Tahiti, żeby mogli się zapoznać z funkcjonowaniem tamtejszego samorządu; w jednym przypadku dał pieniądze na pokrycie kosztów colllege'u źle uczącego się dziecka, które, jak go zapewniano, dokończy edukację na pewno. Padały też obietnice, że zostaną potraktowani preferencyjnie przy zakupie wybranych przez siebie domów w kurorcie Nuevo. Po pięciu dniach Ballenger wrócił do Montany zadowolony, że się wywiązał z powierzonego zadania. Chet pozostał jeszcze w Santa Fe i trzy dni później w trakcie codziennego masażu otrzymał telefon od Thaddeusa Benta. - Robimy postępy. Boże, ileż ja się nagadałem, aż mnie język rozbolał, ale pojawił się tu projekt ustawy w trybie nadzwyczajnym i ja nie stawiałbym na... - Kto go wniósł?
- Nosi nazwę Ustawa Aragon; czy to stanowi wystarczającą odpowiedź? Czy może pan sobie wyobrazić tupet tej kobiety? Prosi o sto akrów darowizny! Dla takich niezguł! I o fundusze na przeniesienie niektórych budynków. To same ruiny! Czy pan może w to uwierzyć? - Mogę uwierzyć, że na świecie jest pełno wariatów. Nie potrafi pan przewidzieć, jak będą głosować? - Jak powiedziałem, ja bym nie stawiał ani na jednych, ani na drugich. Chet oddał słuchawkę masażystce, położył głowę z powrotem na leżankę i opuścił ręce w dół, żeby zwisały po bokach. Żelazne palce naciskały i ugniatały mu szyję i plecy wzdłuż kręgosłupa. Ledwo na to zwracał uwagę; miał problem. Pan Rourke nie będzie zadowolony. Ale mimo wszystko pomogło - pomyślał, gdy znalazł się z powrotem w swoim domku z kamienia; wiedział, że najlepsze pomysły przychodzą mu do głowy podczas masażu. Ogolony, przebrany, z zaróżowioną skórą, schludnie uczesanymi włosami, objął dłonią wysoką szklankę z wódką i lodem i wystukał cyfry na klawiszach telefonu. A gdy zgłosiła się recepcjonistka w „Houston Record", poprosił o Cala Artnera. 15 marca Albuquerque Daily News zamieścił pod krzykliwym nagłówkiem następujący artykuł: Atak na projekt parku stanowego wszczęty dla osobistego zysku Dziennikarka nie ujawnioną właścicielką parceli we wzbudzającym kontrowersje parku stanowym Cal Artner „Elizabeth Lovell, dziennikarka, której artykuły posiadają zasięg ogólnokrajowy, autorka rubryki »Sprawy prywatne« wykorzystuje łamy prasowe w celu atakowania projektu nowego parku stanowego i przepchnięcia przez legislaturę ustawy krzywdzącej ludność Nowego Meksyku, natomiast przypuszczalnie wielce zyskownej dla zainteresowanej. - W toku własnego dochodzenia, gazeta Daily News dowiedziała się, że Lovell, której rubryka »Sprawy prywatne« ukazuje się w czterystu tytułach prasowych, w tajemnicy wykupiła parcele i jest w bliskich stosunkach z dotychczasowymi właścicielami ziemi w Nuevo, górskiej miejscowości położonej nad rzeką Pecos, gdzie stan Nowy Meksyk buduje zaporę, zbiornik przeciwpowodziowy i park stanowy. Budowę zapory rozpoczęto zeszłego lata po tym, jak mieszkańcy miasteczka sprzedali swoje parcele. Zaproponowano im dodatkowe odszkodowanie z tytułu przesiedlenia. Ostatnio podburzani przez obcych agitatorów zaczęli żądać zwrotu najcenniejszych działek.
W celu przeforsowania zwrotu sprzedanej ziemi przedłożyli oni w legislatorze tzw. Ustawę Aragon. Rzekomym celem projektu ustawy jest uzyskanie zgody władz na pozostanie mieszkańców w kotlinie, ale faktycznym celem jest, jak się przypuszcza, wyciągnięcie dziesięciokrotnych zysków w związku ze wzrostem wartości ziemi i rozwojem turystyki na wspomnianych terenach po założeniu na nich parku stanowego. Lovell została ostatnio zwolniona z pracy w popularnym programie telewizyjnym »Anthony« z powodu »niesubordynacji«, jak podają koła bliskie telewizji. W zeszłym roku posłużyła się swoją rubryką.do lansowania kariery politycznej Isabel Aragon, nowo wybranej członkini legislatury stanowej i sponsorki Ustawy Aragon; Lovell aktualnie wykorzystuje łamy w celu rozpowszechniania poglądów wyrażanych przez mieszkańców Nuevo, promowania Ustawy Aragon i atakowania budowy zapory i zbiornika przeciwpowodziowego. Dziennikarz Daily News rozmawiał w Los Angeles z technikiem pracującym przy programie »Anthony«, który stwierdził, że Jock Olson, zatrudniony przy budowie zapory Nuevo, w przeddzień odwołanego wywiadu telewizyjnego odbył z Lovell próbę, podczas której zarzucał przedsiębiorcom budowlanym wyzyskiwanie obywateli i głosił opinie, że tereny obok przyszłego jeziora powinno się za darmo oddać mieszkańcom pod budowę nowego miasteczka. Niemniej Daily News dowiedziało się, że Olson jest, tak jak Lovell, właścicielem parceli w Nuevo; zeszłego lata mieszkańcy nadali mu tytuł honorowego obywatela miasta. To by go upoważniało, podobnie jak Lovell, do otrzymania najlepszej ziemi na terenach, których przejęcia domagają się mieszkańcy. Dochodzenie dotyczące osób, które wskutek uchwalenia Ustawy Aragon odniosłyby krociowe zyski, jest w toku". Elizabeth zadzwoniła do Matta. Jak on mógł? Jak on mógł? Ale sekretarka jej powiedziała, że wyjechał. - Będzie, proszę pani, telefonował, ale nie wiem konkretnie kiedy. - Proszę mu przekazać, żeby do mnie zadzwonił - powiedziała krótko i odłożyła słuchawkę próbując opanować furię. Po tym wszystkim, co nas łączyło? - nawet jeśli nie łączy nas to co dawniej. - Jak on mógł? I żeby się do tego posłużyć kim jak kim, ale Calem? Skąd on go ' wytrzasnął? Jak on mógł... Nie chcę już nigdy z nim rozmawiać. No, to po co do niego dzwonisz? Bo chcę usłyszeć, co ma na swoje usprawiedliwienie; i chcę mu powiedzieć, że między nami wszystko skończone. Żądam rozwodu. Ale nie dość tego. Artykuł Artnera był wymierzony w legislaturę Nowego Meksyku, natomiast Polly Perritt, która nie przepuściła nikomu, jeśli jakiś skandal doszedł do jej uszu, nazajutrz dowiedziała się dzięki swoim wtycz-
kom w Santa Fe o ukazaniu się artykułu i nie omieszkała do niego nawiązać w swojej kronice. Saul pierwszy pokazał Elizabeth jej tekst, aby czytając go miała koło siebie przyjaciela. „Paskudne wieści dla Elizabeth Lovell, której jasna gwiazda zaczyna gasnąć. Autorka »Spraw prywatnych« jest oskarżona o posługiwanie się piórem dla prywatnych celów i nabijania sobie kabzy. Nic dziwnego, przecież ta sprytna osóbka stosowała już w życiu różne chwyty i wybiegi. Czyż nie dostała się do »Anthony'ego«, ponieważ bujała się w łóżeczku z przystojnym gospodarzem programu... albo z potężnym Paulem, który podczas orgazmu zawarł z nią umowę na rozpowszechnianie jej rubryki w czterystu tytułach prasowych? Mężuś zaś pomógł jej wystartować; a czyż nie wiemy, że korzystanie z pomocy atrakcyjnych i chętnych do tego samców szybko wchodzi w nałóg?" - Nic nie mów - uspokajał ją Saul. - Pozwól, że ci coś powiem, a sama opanuj mordercze emocje. Przemierzał krokami słoneczny salon w domu Elizabeth, od czasu do czasu zerkając na nią; miała kamienny wyraz twarzy. Siedziała na sofie ze skrzyżowanymi nogami, bosa, w białych dżinsach i niebieskim bawełnianym sweterku. Wyglądała młodo i bezbronnie, ale na jej twarzy dostrzegł delikatne zmarszczki, których nie miała przed rokiem, i gdy chodził tam i z powrotem po pokoju i ją uspokajał, po cichu przeklinał Matta i wszystko, co na ten dom przez niego spadło. - Ignoruj papugę Polly; jej pisanina ma krótki żywot i jutro przypieprzy się do kogoś innego. Nie mów też przez chwilę o Matcie. Porozmawiajmy o Artnerze. Po pierwsze, jego artykuł traktujemy poważnie; jest szkodliwy i musimy ten atak odeprzeć. Po drugie, większość informacji zdaje się, przynajmniej częściowo, jest prawdą, z wyjątkiem tego, że robiłaś próbę z Olsonem. Rozumiem, że przeprowadziłaś z nim wstępną rozmowę, żeby się z nim zapoznać. Artner prawdopodobnie dał w łapę komuś w telewizji. Najbardziej chciałbym wiedzieć, dla kogo, do cholery, pracuje Artner? Ten artykuł nie jest wytworem jego szczątkowej mózgownicy; ktoś mu zaszczepił tę myśl i podał fakty, a potem sprawił, żeby mu się opłaciło to napisać. Czy uspokoiłaś się dostatecznie, by porozmawiać? Mniemam, że to ten cudowny chłopiec od helikoptera, którego z Mattem wykopaliście zpracy za to, że mimo waszego zakazu na pierwszej stronie Chieftaina dał zdjęcie tańczących Indian. Elizabeth przytaknęła. - Co jeszcze wiesz na jego temat? Oddychała głęboko próbując dojść do równowagi po wybuchu furii i męczącej ją potem frustracji. Wydawało się, że szczytem jej możliwości był wybuch gniewu w towarzystwie Boyle'a i Tony'ego, tamtej nocy, gdy z nimi zerwała, ale tym razem jej emocje były skierowane jednocześnie przeciw kilku różnym osobom. Była to Polly Perritt, Cal Artner i ten ktoś, kto mu dał 4 informacje, z których powstało jedno wielkie kłamstwo; ale przede wszystkm
zawinił jednak Matt, który musiał zatwierdzić artykuł Artnera, ponieważ żaden redaktor nie uczyniłby zawodowego harakiri drukując atak na żonę własnego wydawcy, chyba że uzyskał od niego pozwolenie. Co mu się stało, że tak postąpił? - Nie wiem zbyt wiele o Calu - powiedziała Saulowi. - Dawno temu słyszałam coś o nim i Checie Colfaxie w związku z siecią prasową Grahama, którą kiedyś kupił Matt. Pamiętam, jak mówiłam Mattowi, że to wydaje się dziwne, ale on mi odparł, że to ja wyobrażam sobie jakieś spiski, czy coś podobnego. To wszystko... och, nie, któregoś wieczoru przy kolacji Tony wspomniał, że widział Cala w redakcji Houston Record. Poza tym niczego nie słyszałam o nim. - Cicho pielęgnuje urazę i czeka na swoją chwilę. Colfax pracuje dla Rourkego. - Oczywiście; dlatego właśnie powiedziałam o tym Mattowi. - A Rourke jest właścicielem Houston Record. - Wiem, Saul, ale to czysty przypadek. Keegan nie ma powodu, żeby się mieszać w tę sprawę; ja go nie obchodzę; nigdy go nie obchodziłam. On chciał tylko Matta. - I kurort w Nuevo? Elizabeth wlepiła w niego oczy. - Kto ci to mówił? Za Nuevo odpowiedzialny jest Terry Ballenger. - Wiem; pytanie jest, kto stoi za Terrym Ballengerem? Saul wzruszył ramionami. - Jesteś dziennikarką; wiesz, jacy się stajemy podejrzliwi, gdy mamy wiele poszlak; wydaje się nam, że może trafimy na trop jakiejś grubszej afery tuż obok nas, a może aż w dalekim Houston? Myślę, żeby porozmawiać o tym z Mattem. Nastąpiła cisza. - Czy chodzi ci o moje zdanie? - spytała. - Chyba tak. - Wolałabym, żebyś tego nie robił. Przynajmniej dopóki sama się z nim nie rozmówię. Keegan jest właścicielem tych tytułów, Saul, ale zarządza nimi Matt... - I nikt by nie obsmarował żony szefa, chyba żeby szef pozwolił. Tak o tym myślisz, prawda? Ale czy Artner raz nie przemycił ci za plecami jednego zdjęcia? - Och! - Pomyślała chwilę, potrząsnęła głową. - Gdybyś wiedział, że raz to zrobił, czy byś od tej pory kazał komuś mieć go na oku? - Tak - przyznał Saul. - Ja też. Tak też by postąpił Matt. Dlatego więc chcę z nim porozmawiać. - I co mu powiesz? - Że się chcę z nim rozwieść. - Sam dźwięk tego słowa stanowił dla niej wstrząs. - Od prawie roku żyjemy w separacji i jeśli mi się wydawało, że coś
się zmieni, że kiedyś do siebie wrócimy... to teraz mam inne zdanie. Zresztą nie dbam o to, już nie chcę tego; nie chcę już z nim być... - Chwileczkę. - Saul wyciągnął się w fotelu naprzeciwko niej i szukał odpowiednich słów. Sama się okłamywała; wszystkie mądre kobiety z jego otoczenia - Heather, Isabel, Maya - twierdziły, że Elizabeth wciąż zależy na Matcie. Ale nie miał prawa cytować ich słów. - Po co miałabym pozostawać w związku z mężczyzną, którego obchodzę tyle co zeszłoroczny śnieg? Nic już nas nie łączy. Zamilkła przypominając sobie list, który czytała w samolocie. „Z Olsona uczyniłaś bohatera... jesteś najlepsza". List był krótki i napisany pod wpływem impulsu. Artykuł Artnera był inny; jego napisanie wymagało czasu i premedytacji. - Jeśli on potrafi nasłać na mnie reportera mającego wykonać krecią robotę, to znaczy, że wcale go nie obchodzą ludzie; zależy mu tylko na jego prasie i władzy, jaką mu ona daje: może sobie budować i niszczyć, wynosić ludzi na szczyty kariery i strącać ich w dół i - jak on to ujął? - przekształcać oblicze naszej ziemi. Ani on sam, ani to co mówi, nie robi na mnie wrażenia i nie chcę mieć z nim nic wspólnego. - Poczekaj - powiedział Saul. - Zgadzam się z tobą, że wygląda to kiepsko, ale my właściwie nie wiemy, co się naprawdę stało. Jest faktem, że wokół wywiadu z Olsonem dzieje się dużo dziwnych rzeczy. Czy słyszałaś coś o swoim przyjacielu Tonym Rourke, że stracił miejsce w telewizji? Elizabeth ściągnęła brwi. - Stracił miejsce? Ależ on by je nie stracił, nawet gdyby wszyscy sponsorzy programu się wycofali. Jego ojciec ich subwencjonuje. - Nie rozumiem. - Dofinansowuje sponsorów, dzięki czemu nie płacą pełnych stu procent stawek. On lubi mieć kontrolę, Saul, wiesz o tym, i tym sposobem między innymi kontroluje Tony'ego. - Może go tak kontroluje, aby poszedł w niepamięć. Chodzą plotki po Los Angeles, że zaniechano emisji jego programu; mam o tym wiadomości od jednego z tamtejszych redaktorów; może się jeszcze bardziej o to popytam. I chciałbym też się popytać o artykuł Artnera. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to może się dowiem, kto zlecił jego napisanie i kto mu udzielał informacji. - Jak chcesz. Mnie to naprawdę nie obchodzi, bo jakkolwiek by doszło do napisania artykułu, finał jest taki, że artykuł zatwierdził Matt i on się już ode mnie dowie, co o tym myślę. Ty rób, co chcesz, Saul, a później możesz go zapytać o Keegana i o co chcesz. Ale pozwól, że najpierw ja sama to z nim załatwię. Telegram od Paula Markhama był krótki: ZEBRANIE KOMITETU PIĄTEK 10 RANO PROSZĘ O UCZESTNICTWO.
Nadszedł w tym czasie, gdy akurat Isabel siedziała przy kuchennym stole pijąc gorącą czekoladę i opowiadając Elizabeth, że jej projekt ustawy przepadnie w bieżącej sesji. - A to znaczy, że przepadnie w ogóle. Następna sesja będzie dopiero w styczniu. Do tego czasu zbudują zaporę i nas tam już nie będzie; weźmiemy takie odszkodowanie, jakie nam dadzą. Niektórzy już się wyprowadzili do Pecos, Belén i Chama... - Kąciki ust jej opadły, zgarbiła się. Po czym przypominając sobie, że jest w towarzystwie Elizabeth, wyprostowała się. -Cóż do cholery. Miło było powalczyć, kilku politykom spędziłyśmy sen z powiek i miałyśmy swoje pięć minut. Nie mamy prawa do kotliny. Ziemia należy do państwa, dwunastomiesięczny termin, który mieliśmy na zgłoszenie sprzeciwu, właśnie upływa. Jock mi wczoraj powiedział, że zaraz po tym, jak pogrzebano moją ustawę, jego szef kazał mu rozwalać wszystko, co napotka po drodze - to znaczy centrum miasteczka - bo częściowo zajmuje ono teren, na którym ma stanąć fundament zapory, a poza tym ponoszą z naszego powodu dodatkowe koszty. - To niemożliwe, dopóki tam mieszkają ludzie! - krzyknęła Elizabeth. - Będzie się starał niczego nie rozwalać; mamy do niego zaufanie - to sprytny facet - ale już nie liczymy na żaden cud. Wynajmujemy sobie domy w Pecos, większość z nas niedługo się tam przeprowadzi. Niektórzy mężczyźni chcą zostać i zmusić szeryfa, żeby ich eksmitował, ale inni... nie wiem, na co czekamy, prawdę mówiąc; wiem tylko tyle, że ludziom nogi ciążą jak z kamienia, kiedy zaczynają myśleć o wyprowadzce. - Gdyby nie ja i artykuł Artnera - powiedziała Elizabeth - twoja ustawa by przeszła. - Mój Boże, to wcale nie takie pewne! Nie możesz się o to winić; nikt więcej dla nas nie zrobił, żeby nam pomóc! Isabel położyła rękę na dłoni Elizabeth. - Byłaś fantastyczna. Jesteś naszą bohaterką, nie wiesz o tym? Nie mielibyśmy żadnej szansy, gdyby nie twój wywiad z Jockiem. I coś ci powiem, działo się coś dziwnego, nawet zanim ukazał się artykuł Artnera; ludziom u władzy zmieniały się poglądy o sto osiemdziesiąt stopni. Thaddeus Bent, a to się nie mógł zdecydować za, a to był przeciwko. Horacio Montoya też był taki, i kupa innych. To nie było tylko przez Artnera, choć byliśmy tacy bliscy zwycięstwa; może by się nam udało, bo Olson im nie schodził z ust... co, do cholery! Mówię sobie: żadnego oglądania się wstecz. Skończyła pić czekoladę, wstała i położyła rękę na ramieniu Elizabeth. - Luz nie jest niezadowolona; na przyszłą jesień idzie do college'u. Inni młodzi już się rozglądają za przenośnymi domami i pracą w restauracjach i sklepach, które te łajdaki pobudują w kurorcie. Nikt nie jest nieszczęśliwy z wyjątkiem osiemdziesięciu czy dziewięćdziesięciu uparciuchów, którzy chcą zostać na swoim i mieć udział w zyskach, które te tereny zaczną przynosić. Ale my się nie liczymy; nie jesteśmy ani silni, ani bogaci, aby inni się nami zainteresowali. My znikniemy. Nuevo stanie się szpanerskim kurortem obok ładnego parku stanowego, który prawdopodobnie będzie się coraz bardziej
kurczył, dopóki w końcu nie zniknie, a jedynym śladem całej tej historii będą stare wycinki prasowe z Chieftaina. W oczach miała łzy i pochyliła się, żeby pocałować Elizabeth w policzek. - Kocham cię. I do zobaczenia później; muszę się tam znów pokazać, oddać głos w sprawie około czterdziestu innych projektów ustaw, które mają ponoć z Nowego Meksyku uczynić lepszy kąt do życia. Czy telegram, który dostałaś przed chwilą, to było coś, o czym powinnam wiedzieć, cieszyć się tym z tobą, czy martwić? - Nic takiego, zebranie w Nowym Jorku w agencji Markham Features. Muszę jechać, ale chyba tylko na jeden dzień. Więcej było do powiedzenia, ale zatrzymała to dla siebie. Dopóki Isabel ma własne zmartwienia, nie chciała dokładać jej swoich, które przeczuwała czytając krótki telegram bd mężczyzny, który do dziś zawsze telefonował, a gdy była w Nowym Jorku, zapraszał ją na lunch lub kolację. A więc Paul w związku z artykułem Artnera odczuwał presję i polecił jej przyjechać, żeby zakomunikować, jaką decyzję w tej sprawie podjął wraz ze swoim zarządem. - Nie pojechałabyś ze mną? - spytała córkę po południu, gdy pakowała neseser. - Będę częściowo zajęta, ale możesz w tym czasie pochodzić sama po sklepach, a potem zwiedzimy razem parę muzeów albo sklepów, zjemy kolację i może pójdziemy do Lincoln Center lub Carnegie Hall. Albo to teatru; chciałabym zobaczyć nowe przedstawienie Sondheim. Dużo byś nie opuściła w szkole. Holly potrząsnęła głową. - Nie mogę. - Poprzednim razem, kiedy chciałaś jechać do Los Angeles, mówiłaś, że zrobiłabyś wszystko, aby się wyrwać z domu. - No, ale teraz nie mogę. - Dlaczego? Zwinięta na bujanym fotelu w sypialni matki, Holly obejrzała sobie paznokcie. - Mamo, kiedy byłaś w San Francisco, czy posłałaś Heather, żeby mnie szpiegowała? - Nie - powiedziała Elizabeth. - Poprosiłam ją, żeby zadzwoniła i sprawdziła, czy nic ci nie dolega. Czy to nazywasz szpiegowaniem? Holly się zarumieniła. - Węszyła i zaglądała do okien, jakbym była jakimś przestępcą! Ręce Elizabeth w trakcje składania bluzki znieruchomiały. - Widziałaś ją? I nie rozmawiałaś z nią? - Byłam w łóżku. - Ale mogłaś później zadzwonić i powiedzieć jej, że wszystko jest w porządku. - Nie lubię, jak się mnie szpieguje! - Holly, nie rozmawia się z tobą miło ani łatwo. - Przepraszam.
- Czy możesz mi powiedzieć, co ci jest? Jeśli cię coś poważnego trapi, to może byśmy o tym porozmawiały? Mogłabym ci... - Nie! - Hej! - Elizabeth powiedziała łagodnym głosem. - Nie skacz mi do gardła. To była propozycja, nie atak. Czasem to pomaga, jak się porozmawia o własnych problemach, nawet z matką. - Nie! - Holly wybuchnęła płaczem. - Nie możesz mnie zostawić w spokoju? Próbuję panować nad moimi sprawami, ale nie mogę, kiedy ty ciągle na mnie wrzeszczysz! - Wrzeszczę? - Elizabeth podniosła brwi. - Czy ja na ciebie wrzeszczałam? Wycierając nos Holly pokręciła głową. - Niezupełnie. Tylko chciałabym, żebyś mnie zostawiła w spokoju. - No, więc mogę cię zostawić, jeśli tego chcesz. Ale myślałam, że skoro bywam teraz częściej w domu, to mogłybyśmy porozmawiać i się zaprzyjaźnić. - Czy przyjaźniłaś się z babcią? - Tak. Przeważnie tak. I z tobą też się przyjaźniłam do niedawna. - Chyba dlatego, że przechodzę taki okres - powiedziała Holly wymijająco. Zamilkła. - Mamo - kiedy się zakochałaś w tacie, czy wszystko było cudowne? Czy tylko niektóre rzeczy? To znaczy, czy czekałaś, aż się stanie lepiej? - Od pierwszego dnia było cudownie - Elizabeth uważnie spojrzała na Holly. Na ślicznej twarzy dziewczyny malowała się dezorientacja i upór. -Tak się cieszyliśmy z każdego spotkania! Z nikim innym nie czuliśmy się tak dobrze, nie mogliśmy się doczekać, aż zostaniemy sami. Świat był pełen blasku, gdy my... - Przerwała, nagle łzy ścisnęły jej gardło. - Było cudownie, Holly. - Nigdy mi o tym nie mówiłaś. - A szkoda. Przykro mi. Przez długi czas mnie to bolało... zdaje się, że wciąż boli. Ale możemy zawsze, gdy zechcesz... Czy chcesz mi powiedzieć, że się zakochałaś i dlatego masz problemy? - Coś w tym rodzaju - chłodno odparła Holly. - No wiesz, wszyscy zakochani mają problemy; ty z tatą czekaliście dwadzieścia lat, aż się pojawią, ale kiedy już się pojawiły, to nieźle wam dopiekło. Znaczy to, że nigdy dotąd o tym nie mówiłaś, i teraz nie mówisz za dużo, ale wy dwoje na pewno nie żyjecie jak w romansie, prawda? Elizabeth przechyliła na bok głowę przyglądając się córce. To porównanie nie należało do słownika Holly; musiała gdzieś je usłyszeć. - Kto jest szczęśliwym wybrankiem? - spytała. - Czy to ktoś, kto występuje z tobą w szkolnym musicalu? Holly wybuchnęła dzikim śmiechem. - Jasne. Pięknie razem muzykujemy.
Nastąpiła długa cisza. Próbując powiedzieć to co trzeba, Elizabeth spytała niedbale. - No, ale on ma chyba jakieś imię, czy muszę czekać, aż zobaczę wydrukowane w programie? - W tym problem! Bez przerwy zadajesz pytania! Nie dajesz'mi spokoju! Mówię ci o sobie jedną rzecz, chcę ci się zwierzyć, ale ty po prostu się dopominasz, żebym ci powiedziała więcej. Ja się ciebie nie pytam, co czujesz, że tato jest z Nicole, prawda? - Na widok wyrazu twarzy matki, Holly zrobiło się przykro i pośpiesznie dodała. Przepraszam; wybacz. Ja naprawdę nic nie wiem; tyle tylko, że zobaczyłam jej zdjęcie na jego biurku i wtedy sprzedał mi starą historyjkę, że to przyjaciel, ale z dziesięć razy powtarzał, że ona nie będzie pełnić honorów pani domu na moim przyjęciu z okazji skończenia szkoły i że nie powinnam się nią przejmować, bo są tylko dobrymi przyjaciółmi... Mamo, nie zwracaj uwagi na moje słowa; ja nie mam na myśli połowy tego, co mówię; po prostu jedź na to zebranie i jak poznasz w Nowym Jorku wysokiego, przystojnego mężczyznę, to baw się dobrze i ja cię o nic nie będę pytać i będę ci wdzięczna, jeśli ty mnie też o nic nie będziesz pytać. I nie czekając na odpowiedź wyszła z pokoju. Nie mogę jechać do Nowego Jorku. Nigdzie nie mogę jechać, dopóki się nie dowiem, co mogę zrobić dla Holly. - Mamo? - Holly stanęła w drzwiach. - Przepraszam cię; nie chciałam urządzać scen. Proszę, nie martw się o mnie; u mnie wszystko w porządku, tyle tylko, że mam dużo spraw na głowie. Nie mogę jechać do Nowego Jorku, ale dziękuję, że mi to proponujesz. Chętnie następnym razem, jeśli można. Taka była spokojna, taka śliczna, nawet pomimo zaczerwienionych oczu, że Elizabeth poczuła się lepiej. - Jeśli jesteś pewna... zdaje się, że tego zebrania naprawdę nie powinnam opuścić. - Na pewno. - Holly podeszła do matki i położyła jej na ramieniu głowę jak mała dziewczynka, choć były tego samego wzrostu. - Ja naprawdę czuję się dobrze. Mam tylko w głowie lekki chaos. Ale wiesz, to się zdarza każdemu. Przynajmniej raz. - Tak - odparła Elizabeth. - Wiem. - Przytuliła córkę, po chwili Holly się odsunęła. Elizabeth chwyciła neseser i powiedziała. - Nie będzie mnie jutro i na noc; wracam wcześnie rano w sobotę. Spędzimy razem weekend Dobrze? - Dobrze. - Holly cmoknęła matkę w policzek. - Odwieźć cię do Albuquerque? - Nie, Saul się zaofiarował. Chce porozmawiać z redaktorem naczelnym Daily News na temat artykułu, który tam opublikowano. Ale może zadzwonię po ciebie, żebyś mnie odebrała w sobotę. Och, jeszcze jedno, próbowałam się skontaktować z twoim ojcem, ale bezskutecznie. Nie wiesz, gdzie jest? Po chwili Holly powiedziała niechętnie. - Chyba żegluje w okolicy Florida Keys.
- Ach, rozumiem. -1 obie wiedziały, że nie ma sensu pytać z kim. Paul Markham nigdy nikogo nie wyrzucił z pracy. Dawno temu doświadczył tego raz na własnej skórze i nigdy nie zapomniał uczucia poniżenia i bezradności, jakie mu towarzyszyło, gdy odchodził; czekał, aż wszyscy się rozejdą do domów i wymykał się chyłkiem, by się z nikim nie spotkać. Poprzysiągł wtedy, że kiedy będzie miał własną firmę i sam będzie swoim szefem, to nikogo nie zwolni. Elizabeth wiedziała o tym; opowiedział jej o tym podczas kolacji w Russian Tea Room. Nie była więc zdziwiona, że Paul, jako niemy obserwator na zebraniu komitetu kierownictwa Markham Features, patrzył ponuro na zaostrzone ołówki, gdy jego pierwszy wiceprezydent zabierał głos. - Mówiąc krótko, zważyliśmy na jednej szali pani ogromną popularność, na drugiej prawdopodobieństwo procesów sądowych. Jest pani oczkiem w głowie czytelników, ale redaktorzy naczelni lokalnych pism mają strach w oczach. Od chwili, gdy agencja AP rozpowszechniła w całym kraju artykuł Artnera, zaczęli się bać, że się wpakowali w niezłą kabałę; nigdy nie uważali, że pani w swoich artykułach przemyca jakieś śliskie tematy; ale teraz zastanawiają się, czy przypadkiem nie zamieszczali podejrzanego materiału, kiedy byli przekonani, że kupują od nas informacje pierwszej klasy, na których można polegać. Próbowaliśmy ich przeciągnąć na naszą stronę pochlebstwami, ale nic z tego; oni zarabiają na chleb dzięki temu, że czytelnicy darzą ich zaufaniem; jeśliby je stracili, pójdą z torbami. Nie likwidujemy pani rubryki, Elizabeth, tylko ją zawieszamy do czasu, aż oczyści się pani z zarzutów. Jest pełno sępów, którzy się żywią oszczerstwami i pani się tego nie ustrzeże; trzeba być agresywnym. Pomożemy, ile w naszej mocy wierzymy w panią naprawdę - jeśli będzie pani potrzebny na przykład ktoś, kto przeprowadzi dochodzenie, żeby udowodnić, że to była potwarz, to znajdziemy pani kogoś i pokryjemy część kosztów. Nikt z naszej strony nie cieszy się na myśl, że panią tracimy, ale musi pani zrozumieć naszą sytuację. Proszę nas powiadomić o swoich planach i co możemy dla pani zrobić, aby wszyscy dostali to na co zasługują. Markham i pozostali mówili podobnie wyrażając żal i nadzieję, że Elizabeth oczyści się z zarzutów jak najrychlej, ale nie miało to formy dyskusji: decyzję podjęli z góry. Pół godziny później Elizabeth wyszła z budynku i mijała Rockefeller Center. Automatycznie zaczęła w myślach układać plan na resztę dnia, według którego przeprowadzałaby wywiady. I nagle sobie uprzytomniła, że co ona z nimi potem zrobi? Został jej tylko jeden artykuł tygodniowo dla Chieftaina i Suna. Jej rubryka pojawiająca się trzy razy w tygodniu w czterystu pismach została zlikwidowana - nie, zawieszona, cokolwiek by to miało w praktyce
oznaczać. Koniec z programem w telewizji, koniec z rubryką rozpowszechnianą przez agencję. Propozycje, które otrzymała w telewizji, z pewnością zostaną wycofane z tych samych powodów, które podał wiceprezydent Markham. Czuła w sobie pustkę. Kiedy wpadnie w gniew? Może już zdążyła ochłonąć ze złości. Kiedy popadnie w depresję, gdy to, co się stało, faktycznie dotrze do jej świadomości i zacznie martwić się o przyszłość? Nie tak od razu: odłożyła sobie całkiem niezły grosz i może wreszcie znajdzie czas na zmontowanie książki „Sprawy prywatne" - jeśli ktoś ją zechce wydać, dopóki ciąży na niej zarzut, że posługuje się piórem do nabijania sobie kabzy. Chyba lepiej, jak odszukam Cala Artnera i zmuszę go do przyznania, że kłamał. Odszukam Cala Artnera? Najpierw odszukam jego szefa. Zatrzymała się przy budce telefonicznej w pobliżu Central Parku i wybrała numer Matta. - Spodziewam się, że się odezwie proszę pani - poinformowała ją sekretarka. - Nie ma na tej łodzi telefonu? - spytała, po czym szybko dodała. -Proszę się nie przejmować. Proszę mu tylko przekazać, żeby zadzwonił do mnie jutro do domu. - Odwiesiła słuchawkę gapiąc się na ściany budki pokryte graffiti. Nie możesz przyznawać się przed ludźmi, że twój mąż jest tak zajęty żeglowaniem z inną kobietą, że nie odbiera wiadomości od ciebie. Poszła do parku; był ciepły, słoneczny dzień; usiadła na płaskim kamieniu wystającym z ziemi i obserwowała kobiety pchające wózki z dziećmi, starszych mężczyzn grających na ławkach w szachy i młodą parę rzucającą psu frisbee, mały, wirujący w powietrzu talerzyk z tworzywa, który ten zachwycony przynosił im go z powrotem. Jadę do domu - pomyślała. - Nie chcę być tutaj; chcę do domu. Nie było zresztą powodu, żeby zostawać w Nowym Jorku. I tak musiałaby się wyprowadzić z hotelu Mayfair Regent, bo za jej apartament płaciła firma Markham Features i była pewna, że nikt, kogo zawiesili, nie byłby tam mile widzianym gościem. Zaczął w niej wzbierać gniew na Matta płynącego na tej łodzi, na Markhama za ten apartament. - No dobrze pomyślała. - Tak długo jak się potrafię wściekać, tak długo żyję. Wzięła taksówkę do hotelu, spakowała neseser i za godzinę była w La Guardia. Wtedy zaczęło się czekanie na samolot do Albuquerque. Kupiła książkę na podróż i wykorzystała kartę członków Markham Features, żeby po raz ostatni dostać miejsce w klubie podróżnych, gdzie zapadła się w fotelu z kieliszkiem sherry i książką w ręce. Miała przy łokciu telefon, ale do nikogo me chciało jej się dzwonić. Jedyną osobą, której się mogłaby zwierzyć, był Matt, a on ją zawiódł. Dość tego, upomniała się i wlepiła wzrok w otwartą stronę książki. Czytała przez dwie godziny. Potem nie pamiętała ani tytułu, ani treści. Cofnęła wskazówki zegarka o dwie godziny, gdy samolot wylądował w Albuquerque. Jest druga; wynajmie samochód i będzie w domu przeó czwartą. Gdy wydostała się z miasta i zaczęła jechać przez pustynię, ogarnął
ją spokój. Otworzyła okno, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza, nasyconego zapachem bylicy i zwolniła odprężając się: jak okiem sięgnąć piach i bylica, bezkresne niebo, na horyzoncie brunatne góry spowite mgłą, nad głową śpiew samotnej sójki. Dom. Wszystko będzie dobrze. Saul się dowie, dla kogo pracuje Artner. Zmusimy go do napisania sprostowania. Paul mnie powiadomi, że z powrotem będą drukować moje artykuły. Polly Perntt przyczepi się do kogoś innego. Ja zaś znajdę sposób, jak przemówić do Matta, i puszczę mu to co złe w niepamięć. Wszystko będzie dobrze. Mogę skorzystać z tego, że mam wolne. Powiedzmy, że sobie zrobię wakacje. Czemu nie? Dojeżdżając do domu prawie się uśmiechała powtarzając w myślach -wszystko będzie dobrze. - Uśmiech jej zrzedł, gdy hamując na podjeździe zobaczyła zaparkowany samochód - jak stwierdziła, wynajęty - i ogarnęło ją złe przeczucie, gdy dostrzegła, że był wynajęty na miejscowym lotnisku. Wybiegła z auta i obróciwszy klucz w zamku otworzyła drzwi frontowe jednym ruchem na oścież. Wpadła do sieni i stanęła w drzwiach pokoju Holly, zanim Holly z Tonym zdążyli ją zauważyć. Tony, bez krawata i butów, z koszulą odpiętą do pasa stał obejmując Holly od tyłu, rękami trzymał ją za piersi, ustami przywierał do jej karku. Holly stała nieruchomo. Miała na sobie spódniczkę w kratę i białą bluzkę, w której wyglądała jak uczennica; ręce miała opuszczone, głowę pochyloną tak, że jej platynowe włosy zasłaniały twarz. - Oczywiście, że wszystko jest w porządku - przekonywał Tony szeptem. - Przestań się martwić, musisz jechać, ja się zajmę... W tym momencie, słysząc stukanie obcasów Elizabeth na posadzce, odskoczyli od siebie. Elizabeth zobaczyła na łóżku otwartą walizkę, w której leżały poskładane ubrania Holly. Oj, Matt, mój Boże, do czego myśmy doprowadzili naszą rodzinę? Zamarli; zdawało się, że wszyscy przestali oddychać. Tony wzrokiem wodził po pokoju. - Posłuchaj - zaczął. - Wynoś się! - głos Elizabeth przeszył Tony'ego. - Wynoś się z tego domu! - Elizabeth, ty nie rozu... - Powiedziałam: wynoś się! - Ale ja chciałem ciebie! Ciebie! Cały czas! < Holly zawyła. - Mówiłeś, że chcesz mnie! Obiecałeś, że mnie zaangażujesz w swoim programie. Elizabeth płonęła: chciała uderzyć Tony'ego, walnąć go pięścią w twarz. Zacisnęła dłonie tak, że paznokcie wbijały jej się w dłonie. Spojrzała na szeroko otwarte, zdumione oczy i drżące usta córki i poczuła piekielną wściekłość na stojącego przed nią mężczyznę, który czynił wysiłek, by przybrać odpowiedni wyraz twarzy.
- On nie ma w telewizji żadnego programu - powiedziała pogardliwie. -Zabrano mu go. Nie ma nic do zaoferowania. - Kłamiesz, ty pieprzona suko, nikt o tym nie wie! - Tony! - krzyknęła Holly po raz pierwszy podniósłszy na niego wzrok. - Wynoś się! - Elizabeth weszła do pokoju i stanęła obok Holly. -Wynoś się z tego domu i z tego miasta, a jeśli kiedykolwiek się do nas zbliżysz, to przysięgam na Boga, zabiję ciebie. Zrobił krok do tyłu umykając przed jej furią i z utkwionym w nią wzrokiem próbował coś powiedzieć. Jego męski urok gdzieś znikł, twarz była nalana i obwisła, jeden kąt ust opadł. - Skąd wiesz, że... - Czy słyszałeś, co powiedziałam? Zacisnął i rozwierał na przemian ręce, kręcił głową szukając czegoś na podłodze. - Ja... - mruczał pod nosem - rozwiązuję teraz problem.. - Usiadł na brzegu krzesła i podniósł jeden but. - Wynoś się z tego krzesła! Ty wstrętna kreaturo - wypluła to z siebie -twoja noga więcej nie postanie w tym domu! Ostrzegam cię; mówię ci po raz ostatni... wynoś się z mojego domu! Głos i wyraz twarzy Elizabeth wreszcie przeraził Tony'ego. Zaczął się przy niej miotać, ślizgał się w skarpetkach po gładkiej terakocie, chwytał się mebli próbując dojść do drzwi. Złapał za gałkę i rzucił się na zewnątrz, drugą rękę wciąż zaciskając i rozwierając, jakby coś chciał złapać w powietrzu. - Naprawdę mam mój program - powiedział wyzywająco. - Pożałujesz tego; będzie ci szkoda, że nie byłaś dla mnie milsza - spojrzał dzikim wzrokiem na Elizabeth i wyszedł. Elizabeth usłyszała, że drzwi wejściowe otwierają się i z trzaskiem zamykają, ale stała bez ruchu, dopóki za chwilę nie dotarł do jej uszu dźwięk zapuszczanego silnika, kół ślizgających się po żwirze; wreszcie nastąpiła cisza. Ramiona Holly się trzęsły; zasłoniła twarz dłońmi. Elizabeth objęła ją i przytuliła najmocniej jak potrafiła. - Holly, kochana. Najukochańsza Holly... Holly stała sztywno w mocnym uścisku matki. - Nie jestem dzieckiem! Nie musiałaś tu przyjeżdżać i... mnie nie trzeba było... ratować przed dużym złym... - Wydawało mi się, że trzeba było - Elizabeth miała ściśnięte gardło; gniotło ją w żołądku ze złości i strachu przed tym, co mogło się zdarzyć. -Nie uważam, że jesteś dzieckiem - wcale, ale to wcale, Holly; uważam, że jesteś kobietą, udaną, silną kobietą. Usiądź i porozmawiajmy. - Holly potrząsnęła głową. Elizabeth westchnęła nie ruszając się z miejsca, obejmując jednym ramieniem niepokorną córkę. Od czego zacząć? Nie wyjdę z tego opromieniona chwałą, jak to sobie matki wyobrażają: mądra, spokojna, czysta. Och Holly, przebacz mi. ' Odetchnęła głęboko i prawie od niechcenia, cicho, spytała. - Kiedy to się zaczęło?
- Kiedy byłaś w San Francisco. . - Trzy tygodnie temu. Czy wtedy, jak do ciebie zadzwoniłam i płakałaś/ - I nasłałaś na mnie Heather, żeby mnie śledziła! - Holly, dlaczego płakałaś? - Dużo się działo! To pod wpływem emocji... - W twoim głosie czuło się smutek. - Byłam szczęśliwa! To było najcudowniejsze spotkanie! Rozmawialiśmy i rozmawialiśmy i pytał mnie, o czym marzę, i słuchał, jak śpiewam, i powiedział, że go wzruszyłam prawie do łez... I ja go kochałam. Nadal go kocham! A on kocha mnie! - Tak sądzisz? Po tym, co powiedział... o mnie? Holly zamknęła oczy. . - Prawdopodobnie powiedział to, żebyś się nie wściekła i go me wyrzucała... albo coś w tym rodzaju. Onmówirzeczy -czasem -którychniemanamysli... - Mówi dużo rzeczy, których nie ma na myśli. Problem z Tonym polega na tym, żeby odróżniać grę od prawdy. . - To niesprawiedliwe! Ja wiem, że mówił prawdę! Mówił takie cudowne rzeczy... powiedział, że moja uroda jest... czarodziejska... i powiedział, ze dzięki mnie jego dni były jasne... - A noce jeszcze jaśniejsze. Holly wyrwała się matce z objęć. Twarz miała mocno zaróżowioną. - Stąd wiesz? - Bo mnie mówił to samo - Elizabeth powiedziała wprost. - Przypuszczam, że mówił ci też, że jesteś zjawiskowa, podniecająca... - namiętna - dokończyła Holly patrząc na drzwi. Podniosła głowę i oskarżycielsko spojrzała matce w twarz... - Ty z nim spałaś! I myślisz, ze ja będę z tobą rozmawiać? Zdradziłaś tatę...! - Jedną chwi... - Podejrzewałam cię o to, ale nie byłam całkiem pewna. Nigdy nie zostawałaś w Los Angeles dłużej niż na jedną noc, więc doszłam do wniosku, że nie jesteś z Tonym. Bo gdybym ja z nim była, to nie potrafiłabym tak sobie wydzielić na to jednego dnia w tygodniu. Więc kiedy mi powiedział, ze zmieniłam jego życie, to poczułam się zupełnie pewna, ze z tobą się me kocha. Ty jesteś ode mnie o wiele piękniejsza, bardziej wyrafinowana, ciekawsza. On by nigdy nawet na mnie nie spojrzał, gdyby był z tobą ' związany... nie, ja ci nie wierzę! On tobie tego nigdy nie mówił! - On pewnie to mówi każdej kobiecie, z którą się wiąże - powiedziała Elizabeth. - I za każdym razem wierzy w to, co mówi, a przynajmniej w większość tego, co mówi. Holly stała pośrodku pokoju, zesztywniała, jak w chwili, gdy do pokoju wpadła Elizabeth. Nagle dziewczyna zaczęła się słaniać na nogach, najpierw cicho załkała drżąc lekko, aż jej smukłym ciałem wstrząsnął spazmatyczny szloch.
- Och, mamusiu! - Opasała Elizabeth ramionami, głowę oparła jej o pierś. - Cieszę się, że tu jesteś; tak się cieszę, że nie... - urywała słowa zanosząc się płaczem. - Chciałam ciebie... ale nie... jednej nocy weszłam do twojego łóżka, jak.ciebie nie było... ale to nie było tym, czego ja...-Zaczerpnęła haust powietrza. - Ja nie wiedziałam, czego chcę! Elizabeth otoczyła ją ramionami... - Cicho, skarbie. Moja słodka Holly, wiem, że to boli... - Poczuła znów przypływ morderczej furii. - Ten łajdak! - ale się opanowała. - Wszystko będzie dobrze, Holly; wszystko będzie dobrze. - Poprowadziła ją do głębokiego fotela i wzięła dorosłą dziewczynę na kolana. - Za parę minut porozmawiamy o tym. Nie teraz. Poczekaj troszkę. - Nie, ja chcę rozmawiać teraz! Muszę! - Holly wytarła sobie nos wierzchem dłoni. Nie wiem,'dlaczego płaczę... Elizabeth położyła Holly na kolanach pudełko chusteczek higienicznych. - Zużyj je wszystkie. Holly wyciągnęła parę chusteczek i przyłożyła sobie do oczu. Drgnęła, wydając z siebie długie westchnienie. - Nie jesteś na mnie wściekła? - Nie potrafiłabym być na ciebie wściekła. Kocham cię. Obie się nabrałyśmy na te same teksty. - Holly znów drgnęła. Elizabeth pocałowała ją w czoło i utuliła. Wiotkie ciało córki przywołało jej na pamięć chwilę, gdy trzymała w rękach niemowlę, kruche, a zarazem mocne. Ją zaś, Elizabeth Lovell, rozpierała duma, że wydała na świat taką niezwykłą, doskonałą istotę. Pogłaskała Holly po włosach: miała identyczne, gdy była w jej wieku. 1 obie spały z Tonym Rourke. - Pozwól, to ci opowiem, jak to było z Tonym - odezwała się i zaczęła snuć opowieść od samego początku, gdy tamtego lata, dawno temu miała niespełna osiemnaście lat. - Był sześć lat starszy ode mnie i bardzo pewny siebie, albo przynajmniej na takiego się zgrywał, więc czułam się przy nim dorosła i wolna. Dziadkowie bardzo się bali ryzyka: zawsze wszystko z góry planowali, zabiegali o wszystko, myśleli o przyszłości, martwili się na zapas, że coś źle pójdzie, aż tu pojawił się Tony - zupełne przeciwieństwo - i tym mnie uwiódł, tak jakby mnie wziął na przejażdżkę diabelską kolejką, szybką, podniecającą, niebezpieczną, bez planu, bez ładu, inną niż całe moje dotychczasowe życie. Oczywiście, było to uczucie: szalałam na jego punkcie, ale również przywiązałam się do niego. Nauczył mnie zmysłowości. Myślałam, że jest jedynym, z którym potrafiłabym się związać. Holly poruszyła się na jej kolanach. Co ja wygaduję? Czy tak ma mówić matka do córki? - Mów dalej - powiedziała Holly, gdy Elizabeth zawahała się. - Proszę. Jak długo byliście ze sobą? - Całe lato. - Wszystko, co mogę zrobić, to być z nią szczera - pomyślała. -1 potem on pojechał na wschód i znalazł sobie kogoś i się z nią ożenił. Holly gwałtownie zaczerpnęła powietrza.
- Ale musieliście się pokłócić, czy ty znalazłaś sobie kogoś, kto tobie bardziej odpowiadał? - Nie. Tony znalazł sobie kogoś. A ja myślałam, że umrę. Przytulona do matki, Holly, z wilgotnymi chusteczkami w rękach, nie poruszyła się nawet na moment. - Ale wrócił - powiedziała w końcu. - Wrócił do Santa Fe, odwiedzał cię. - Mówiłam ci, Holly: Tony lubi dramatyzować. Gdzieś pomiędzy jego trzecim a czwartym, albo czwartym a piątym małżeństwem stwierdził, że ja byłam miłością jego życia. Miłością, o jakiej marzył, nieosiągalną, bo mówił to do mężatki, która żyje szczęśliwie ze swoim mężem. Ale Tony'emu to odpowiadało: mógł do mnie wzdychać z utęsknieniem, wyznawać mi miłość, z całkowitą pewnością, że nie będzie musiał ponosić konsekwencji. Te jego odwiedziny to był taki sam teatr jak wszystko inne. Dopóki - mówiła teraz wolniej - nie spostrzegł, że moje życie się zmieniło. Tony doskonale potrafi wyczuć, kiedy człowiek jest bezbronny, i przy takich osobach rozkwita, bo słabość innych dodaje mu sił. Tego na początku nie widać, bo jest aktorem i gra świetnie, nawet gdy sam się oszukuje, co często się zdarza aktorom. Elizabeth popatrzyła ponad głową Holly na gałęzie drzew ledwie rysujące się w ciemnościach za oknem. - Zauważył, że potrzebny mi ktoś, kto sprawi, że się poczuję kochana i pożądana. I młoda. Uważasz, że zdradziłam twojego ojca, Holly, ale my już wtedy byliśmy w separacji, on miał własne życie, a ja się czułam... staro. I niepotrzebna... - I dlatego poszłaś z nim do łóżka. - Nie było to takie proste, ale do tego to się sprowadza. - Elizabeth pomyślała, że może więcej opowiedzieć córce. Wiedział, co mówić i jak mówić, wiedział, czego mi potrzeba. Zabrał mnie do Europy, gdzie wszystko zdawało się nowe, nawet jego osoba, sam Tony Rourke, nawet uprawianie miłości. I razem pracowaliśmy w tym obcym, wspaniałym kraju; to też było nowym przeżyciem. Więc niespecjalnie zwracałam uwagę na to, czy mi odpowiada wszystko, co mówi, czy łączy nas wiele... On nie zawsze jest miły i sympatyczny... - Zamilkła. - Czy to zauważyłaś. Ale taka byłaś podniecona i przeżywałaś nowe... - Dokładnie, jak mówiłaś. - Holly odezwała się zduszonym głosem. -Nie wiedziałam, że można tak się czuć, gdy jest się kimś starszym i wie się wszystko. Elizabeth powstrzymała się od śmiechu. - Tak się zawsze czuje, niezależnie od wieku, Holly. Jest najlepiej, gdy się to czuje do kogoś, kto potrafi cię uszczęśliwić. - On mnie uszczęśliwiał. - Naprawdę? Byłaś z nim szczęśliwa? Holly znów łzy stanęły w oczach i spływały po twarzy jak za pierwszym razem, gdy była z Tonym.
- Chciałam być szczęśliwa. Ale wszystko stawało na przekór. Albo coś takiego powiedział, że... albo coś mnie bolało, albo się bałam, że co to będzie, jak odejdę od ciebie i taty... Elizabeth przypomniała sobie walizkę na łóżku. - Dokąd mieliście jechać? - Do Malibu, a potem do Amalii. Powiedział, że jego dom w Malibu jest zimny i pusty bez kobiety i ma jedynie lodówkę, z którą może rozmawiać, a ja bym wniosła tam życie. Powiedział, że będziemy pływać w jego basenie i że ma dla mnie niebieski szlafrok kąpielowy do kompletu z jego szlafrokiem i że w nim moje oczy będą błękitne jak niebo... było przyjemnie, kiedy mówił takie rzeczy, że... A nawet gdy się nie wydawał... miły... kiedy nie było tak cudownie, jak myślałam, że być powinno, to i tak wciąż byłam przepełniona miłością i pragnieniem... pragnieniem... żeby kochać i być kochaną, i dzielić się... wiesz, o czym mówię? Elizabeth przytaknęła ocierając się policzkiem o włosy Holly. - Wiem, co to znaczy być przepełnioną miłością i pragnieniem. - Od Tony'ego? - Od twojego ojca. - Och. Ale to nie przetrwało, to co było między wami. - Z powodu innych rzeczy. Ale jest mimo to najlepiej, najwspanialej, kiedy znajdziesz kogoś, kogo naprawdę kochasz, nie kogoś, przy kim musisz udawać. - Ja nie udawałam! Elizabeth poczekała chwilę i powiedziała. - Czy naprawdę chciałaś zostawić dla niego szkołę i Juilliard, i plany, które starałaś się realizować? - Nie chciałam, nie od razu, ale Tony mówił, że nie potrzebuję niczego prócz niego. Powiedział, że nawet po latach college'u będę musiała znać odpowiednich ludzi, żeby dokądś zajść, i że on mi może teraz pomóc wyrobić odpowiednie kontakty. Mówił, że mnie pozna z ludźmi w telewizji i filmie, i że jak się zajmie polityką i zostanie senatorem... - Senatorem? Tony? - Tak mi powiedział. Planuje się przenieść do Nowego Meksyku. - „Coś więcej nas będzie łączyć" powiedział - a później do Waszyngtonu, gdy go wybiorą, i tam poznam inne szychy i... mnie wylansuje. Bajki - myślała Elizabeth - żeby zrobić na Holly wrażenie, na wypadek, gdyby jakimś sposobem dowiedziała się, że zlikwidowali jego program. - A ty mu wierzyłaś? - Chciałam mu wierzyć - głos Holly był tak cichy, że Elizabeth nachyliła się bliżej, by słyszeć, co mówi córka. - Gdy mnie dotykał, wierzyłam w każde jego słowo. Uwielbiałam jego dotyk. Bałam się, ale to było cudowne, bo mi mówił, ze jestem doskonała, nadzwyczajna, przy nim czułam się piękna - nie zwyczajnie ładna - ale naprawdę piękna, jak ty. I powtarzał moje imię. Jak
gdyby nie było na świecie, nikogo takiego jak ja... Nikt inny w życiu nie sprawił, że tak się czułam... i Słowa jej same płynęły z ust, nie nadążała za myślami. Najpierw wy-I znania matki o Tonym zaszokowały ją i zawstydziły, ale później poczuła się | dzięki temu wspaniale; nigdy dotąd tak bardzo nie kochała matki, chciała 1 mówić i mówić, i o wszystkim jej powiedzieć, z czego nie zdołała się zwierzyć I nikomu, nawet Luz, do czego nawet sama przed sobą się nie przyznawała! i Holly odczuwała wdzięczność za to, że odzyskała matkę. Może teraz pozbędzie się wreszcie tego okropnego ciężaru, który ją przygniatał jak kamień, i odzyska humor. - Ty i tatuś zawsze mi dajecie odczuć, że jestem kimś ważnym, Peter też, i dziadek, i babcia, i Luz, ale ja chciałam, żeby mnie ktoś kochał inaczej, i chciałam, żeby ktoś mi dał odczuć, że jestem kimś niezwykłym, nie jakąś uczennicą szkoły średniej, ale kobietą, która potrafi przeżywać... chciałam „ wiedzieć, jak to wtedy jest, kiedy się jest kobietą i kiedy on... mnie rozbierał -jeszcze bardziej ściszyła głos - on nie chciał, żebym się sama rozbierała, ale zawsze mnie sam rozbierał i patrzył na mnie i mówił, że jestem najpiękniejszą, najbardziej godną pożądania kobietą na świecie... Elizabeth skurczyła się w sobie, pogarda dla Tony'ego mieszała się u niej z uczuciem straty z powodu Holly. Powinna to była usłyszeć od kogoś, kto by jej zostawił szczęśliwe wspomnienia...- I nikt inny tego nigdy nie robił mówiła Holly. - Nikt, żaden inny 1 znajomy... - Ale nie dawałaś szans chłopcom w szkole - powiedziała Elizabeth. - Spać z nimi? - Nie musisz z nikim sypiać, Holly. - A ty spałaś. - Tak. Ale później żałowałam tego. Nie tylko dlatego, że Tony złamał mi serce - a naprawdę tak przez jakiś czas myślałam - ale przede wszystkim dlatego, że nigdy nie poznałam chłopca, który najpierw był kolegą, kumplem, a potem dopiero stawał się moim kochankiem. Po tym, co było z Tonym, nie wiedziałam, czego chcę od chłopców. Wszyscy wydawali się za młodzi, porównując z Tonym, i dopóki nie spotkałam twojego ojca... - No ale w tym szkopuł! Oni są za młodzi! Ciągle mi powtarzałaś, żebym się umawiała z chłopcami w moim wieku, i umawiałam się, ale ich nie obchodzi muzyka, a Tony mnie prosił, żeby mu zaśpiewać! Większość z nich ' nie chce rozmawiać o niczym poważnym; zależy im tylko na seksie, obmacują dziewczyny na tylnym siedzeniu auta, wpychają łapy za bluzkę albo pod spódnicę i są niezgrabni i śpieszą się... To dzieciaki! A Tony to mężczyzna. Rozmawialiśmy długo; mówił mi przyjemne rzeczy; powiedział, że go oczarowałam... och. Czy tobie też to mówił? - Coś w tym rodzaju; Holly, czy uważasz, że nie było w tym nic złego, że spałaś z Tonym? Twoim zdaniem lepiej to robić z dorosłym mężczyzną niż chłopakiem?
Holly gryzła paznokieć. - Myślisz, że to było złe? - Tak. - Elizabeth przesunęła się, tak żeby mogły się widzieć. - Nie jest trudno przespać się z jakimś mężczyzną, Holly, i od tego się nie dorośleje. Zrozumieć siebie samą, nauczyć się równoważyć różne sprawy w życiu, w tym miłość i seks, oznacza dorosłość. W tej chwili ty sama siebie nie rozumiesz, bo tyle się w tobie dzieje, zmienia. Nie potrafisz jeszcze panować nad wieloma sprawami, a już na pewno nie rozumiesz Tony'ego. On się o to postarał. Okrutnie cię wykorzystał... - Nieprawda! Ja chciałam, żeby się ze mną kochał! - Ale mówiłaś, że nie zawsze było tak, jak sobie wymarzyłaś. Holly spuściła wzrok. - Czasem go nienawidziłam. Ale kiedy indziej kochałam. Czasem go kochałam i nienawidziłam jednocześnie tego samego popołudnia... lub nocy. - Spojrzała na matkę. - Ale w zeszłym tygodniu poczułam się... jak w pułapce. Nie wiedziałam, co robić. Kochałam go - kocham go! - a czasem chciałam od niego uciec, bo zawsze był przy mnie. Zatrzymał się w mieście... - Kiedy ja tu byłam? - spytała Elizabeth. Holly przytaknęła. - Powiedział, że ojciec dał mu parę tygodni wolnego; zatrzymał się w Taos i dojeżdżał. Popołudniami spotykaliśmy się w Taos Inn. - Mnie mówiłaś, że masz próby. - Spotykałam się z Tonym w Taos; ostatnio nie... nie śpiewałam. To tak trudno, jak znienacka... mogę ci opowiedzieć, jak to było z Tonym? - Tak - odparła Elizabeth nie chcąc o tym rozmawiać, ale jednocześnie wiedziała, że muszą przez to razem przejść. - On zawsze starał się być w moim pobliżu. A mnie to na początku odpowiadało, tłumaczyłam to sobie tym, że Tony Rourke chce być cały czas ze mną! To było jak sen i w głowie mi się to nie mieściło, ale pewnego dnia poczułam się jak w pułapce. Byliśmy w Taos Inn, siedzieliśmy na dziedzińcu przed - jego pokojem - i on mi wtedy powiedział, żebym z nim wyjechała. Wierzyłam mu, gdy mówił, że mnie wylansuje, ale bałam się was wszystkich zostawić, a on nie chciał mi dać czasu do namysłu; ciągle mówił i mówił i nagle wczoraj, gdy pojechałaś do Nowego Jorku, zniósł z góry moją walizkę, żebym sobie na nią popatrzyła i przyzwyczaiła się do myśli, że wyjeżdżam; potem nagle zaczął pakować do niej moje ubrania i nie mogłam go od tego powstrzymać! Chciałam zapytać ciebie, co mam robić, tak bardzo chciałam wtedy cię o to spytać, ale nie wiedziałam jak, i zresztą przeważnie cię nie było... Elizabeth drgnęła, Holly szybko dodała. - Ja nie chciałam ci tego wypominać. - Cóż - powiedziała Elizabeth. - Masz rację. Mnie tu nie było. Biegałam w swoich sprawach, a na ciebie nie zwracałam uwagi... Holly, to moja wina; tak mi przykro...
- Nie, nie mów tak, nie obwiniaj się. Nie możesz twierdzić, że to twoja wina, jakbym miała trzy lub cztery lata. Jestem dorosła. Holly znów się rozpłakała, łzy leciały jej z oczu. - Nie potrzebowałam ciebie - rzekła przez łzy. - To znaczy, oczywiście, że potrzebowałam ciebie, ale zrozumiałam to dopiero później. A ty żyłaś pełnią życia i ludzie ci mówili, że jesteś wspaniała; dla ciebie to było ważne, ty potrzebowałaś tego. Elizabeth poczuła, że oczy jej wilgotnieją. Moja kochana, kochająca córka mnie pociesza. - Powinnam ci była poświęcić więcej uwagi - stwierdziła. - Chciałam, żebyś mnie zostawiła w spokoju. Zresztą, powiedziałam ci... nie mogę się właściwie na nic skarżyć, bo ty zrobiłaś to, o co cię prosiłam. -Holly otarła z niecierpliwością łzy. - Nie rozmawiałabym z tobą, nawet gdybyś tu była co dzień na okrągło. To prawda. Wiedziałam, że gdybym ci powiedziała o Tonym, zabroniłabyś mi się z nim widywać... a ja byłam szczęśliwa! Przynajmniej do czasu, gdy zaczęłam się czuć jak w pułapce. I wtedy on mi obiecał, że pojawię się w jego programie w telewizji w przyszłym miesiącu - w kwietniu! I dlaczego nie miałabym tego chcieć? Co było w tym złego, że z nim sypiałam i pozwalałam mu na różne rzeczy? Bałam się, że stawisz temu wszystkiemu tamę... - I słusznie, bo tak bym zrobiła. Holly, posłuchaj. Tony Rourke ma czterdzieści osiem lat, a ty siedemnaście. Was nic nie łączy prócz daru fantazjowania, czego domyślił się u ciebie i to wykorzystał. Pytasz mnie, co złego w tym, że z nim sypiałaś. Wszystko było w tym złe. I wydaje mi się, że naprawdę chcesz właśnie to usłyszeć: że spanie z Tonym nie było dobre, ale złe. Nie chcę, żebyś się kiedykolwiek wpakowała w podobną kabałę. No, więc słuchaj. Jeśli nie możesz znaleźć mężczyzny, który będzie cię szczerze interesował i z którym nie będziesz się wstydziła wziąć ślubu, śpij sama. Na dłuższą metę jest tak o wiele czyściej i zdrowiej. Po chwili cienkim głosikiem Holly spytała. - Czy zastosowałaś się do tej rady? - Próbowałam sobie wmówić, że mnie Tony trochę interesuje. Ale bez skutku. Holly spotkała się ze wzrokiem matki. - Czy kłamał, że mnie wprowadzi do telewizji? - Jestem tego pewna. Pewien krytyk telewizyjny dzwonił do mnie z Los Angeles i mówił, że program Tony'ego został zlikwidowany, ale nawet jeśli to nieprawda, to wiesz, że on nigdy nie zaprasza nieznanych ludzi. A jeśli to ci nie wystarczy, to ci jeszcze powiem, że musiałby to uzgodnić z Bo, a Bo nigdy by się nie zgodził na występy mojej córki w tym programie. - Pytałam o to Tony'ego, bo wiedziałam, że się pokłóciłaś z Bo. Powiedział, że to jego program i że ma tytuł „Anthony", no wiesz.
- To program jego ojca. Jego ojciec i Bo mają nad nim pieczę. Dlatego odeszłam, ponieważ ostatecznie wszystko zatwierdzają Bo i Keegan. A Tony nie chciał temu, z moją pomocą, się przeciwstawić. Holly nie odzywała się. - Dlaczego mi o tym wcale nie mówiłaś? - Właściwie nie wiem. Chyba nie chciałam się przed tobą przyznać, że mój dobry przyjaciel Tony sprawił mi zawód. Powinnam ci była o tym powiedzieć; wtedy nie witałabyś go w naszym domu z otwartymi ramionami. - Może bym go jednak tak witała, myśląc, że pokażę mojej matce, jak sobie radzić z Tonym. Obie się lekko roześmiały. Objęły się ramionami i w milczeniu siedziały w cichym domu. - Dwie kobiety pomyślała Elizabeth - wreszcie szczere w stosunku do siebie. Moja córka dorośleje. Ja też.
17 Matt przeczytał skrót artykułu Cala Artnera w prasie Key Largo, gdzie wraz z Nicole zawinęli na noc. W czasie, gdy ona szperała w sklepach z odzieżą sportową, on przejrzał gazetę wydawaną na Miami. Jego wzrok przykuł nagłówek „Dziennikarka oskarżona o prywatę". (AP) ALBUQUERQUE, NM, 19 marca. Elizabeth Lovell, dziennikarkę, której artykuły mają zasięg ogólnokrajowy, autorkę rubryki „Sprawy prywatne" oskarżono o interesowne wykorzystywanie łamów prasowych w celu wzbudzenia powszechnego sprzeciwu wobec projektu stworzenia górskiego parku stanowego i ośrodka rekreacyjnego w okolicy Santa Fe w stanie Nowy Meksyk. W dalszej części artykułu powtórzono zarzuty wysuwane wobec Elizabeth przez Artnera, które znalazły się w wiadomościach agencyjnych i zostały przedrukowane w prasie w całym kraju. Matt przeczytał go parę razy nie wierząc własnym oczom. Był oburzony. Elizabeth! Najuczciwsza osoba, jaką w życiu znał, uparcie nie godząca się z żadnymi nadużyciami, czy to przy pierwszych próbach pisania w szkole średniej, czy na studiach, czy podczas ich wspólnej pracy dziennikarskiej, nawet kiedy wyrzucili Cala Artnera ' z powodu... Artner, na miłość boską. Odkąd to on pracuje w Daily News! I kto, do licha, przepuścił te bzdury do druku? - Matt, dobry Boże - powiedziała zbliżając się ku niemu Nicole. - Ktoś cię posądził o morderstwo? Piractwo? Uprowadzenie samolotu na Majorkę? - Gorzej. - Wyrwał z gazety stronę z artykułem i wepchnął ją do kieszeni. - Zaraz wracam. Chcę zadzwonić do pracy. - Skarbie, jest ósma; w Houston siódma. Już tam nikogo nie zastaniesz.
Zamilkł. - Zapomniałem. - Po chwili się zreflektował. - Ale w Albuquerque jest szósta. Zaraz wracam. W budce telefonicznej usiłował sobie przypomnieć nazwisko redaktora naczelnego Daily News, wreszcie przypomniał sobie i wybrał numer. - Proszę mi wyjaśnić następującą sprawę - odezwał się, gdy redaktor odebrał telefon. - Kto autoryzował artykuł na temat Elizabeth Lovell? - Och, Boże, Matt, czy pan o tym nie wiedział? Cholera. Zdawało mi się to nieco dziwne, właściwie to prawdę mówiąc chciałem do pana zadzwonić, nim puściliśmy ten tekst, ale Chet powiedział, że pan wie o wszystkim... - Chet? - No cóż, kogóż innego miałbym się słuchać, oprócz pana? On powiedział, że pan wie o wszystkim i że pan Rourke też wie o wszystkim. Powiedział, że panowie skaczą z radości, bo martwili się z powodu protestów, z jakimi spotkały się plany zagospodarowania gruntów na całym południowym zachodzie, gdzie osobom pokroju Aragon pozwala się podburzać opinię publiczną i wchodzić ustawodawcom na głowę. Powtarzam jego własne słowa, wszystko, co mówił, zapisywałem. Wie pan, tak na wszelki wypadek. - Proszę mi przysłać kopię. - Oczywiście. Zawsze z przyjemnością się... - Proszę mi teraz wytłumaczyć, dlaczego pan nie zadzwonił, żeby ten tekst uzgodnić ze mną? - Chet powiedział, że pana nie ma. Powiedział, że pan gdzieś tam pływa na jachcie i że pan powierzył ten tekst Artnerowi, a potem przysłał go, to znaczy Cheta, do nas z poleceniem, żebyśmy ten tekst wydrukowali, bo panu zależy, żeby dotarł do ustawodawców Nowego Meksyku. Oczywiście pan wiedział, że agencja AP rozpowszechni ten artykuł, bo pańska żona jest tak sławna, że cokolwiek pojawi się w prasie lokalnej, zostaje przedrukowane, sami to powinniśmy byli przewidzieć... ale to by i tak nie miało znaczenia, bo pan przecież o tym wiedział, tyle tylko, że pan nie... Boże, Matt, tak mi cholernie przykro, ale Chet powiedział, że mnie pan zwolni z pracy, albo pan Rourke mnie zwolni, jeśli nie puszczę tego tekstu. Co miałem zrobić? - Zadzwonić do mnie. Ile razy mówiłem panu, żeby zawsze do mnie dzwonić, jeśli ma pan najmniejsze wątpliwości co do treści artykułu? - To właśnie powiedziałem Chetowi! A on na to, ze pana nie ma! Że pan pływa! - Gdziekolwiek bym był, dzwonię do pracy i odbieram wiadomości. Pan wie o tym. - Powiedział, że z tym tekstem trzeba się śpieszyć. Matt kiwnął głową, choć nikt na niego nie patrzył. Nie jest zresztą tak jak mówię - pomyślał. Po raz pierwszy nie dzwonił do pracy co dzień. Nicole była jak młode wino: uderzało do głowy, rozgrzewało, otumaniało, tak że był
wyłącznie nią zaabsorbowany. Z pokładu skakali do czystej i prześwietlonej słońcem wody, pływali; nurkowali na wypożyczonym sprzęcie, fotografowali w atramentowych głębiach jaskrawe ryby i koralowce, potem nago opalali się na tekowych deskach jachtu Rourkego, pili margaritę, zlizywali sobie z ust sól, rozkoszując się seksem, wodą morską i promieniami słońca. Gdy zgłodnieli, wyjmowali coś do jedzenia z koszyka pełnego prowiantu, jaki na każdym postoju kupowała Nicole. Nigdy nie gotowali ani nie przygotowywali posiłków, ale wciąż mieli pod ręką żywność i napoje: krem z łososia, siczuańskie makarony, małże na zimno przyprawione curry, pasztet z gęsich wątróbek, sałatkę nicejską, ciemne pieczywo na zakwasie i rosyjski chleb żytni, normandzkie masło, francuskie i duńskie sery, białe i czerwone wino, belgijskie czekoladki nadziewane kremem lub likierem. Z wszystkich doświadczeń życiowych Matta to było najbliższe bajki, w której dobre duchy uprzedzają wszelkie życzenia człowieka, a dni upływają na samych przyjemnościach. Dopóki nie kupił gazety: pierwszej od tygodnia. - Napiszę sprostowanie do tego artykułu - poinformował przez telefon naczelnego. - Jak je pan dostanie, proszę od razu wydrukować. - Ech... Matt, czy by pan... czy nie zechciałby pan to wcześniej uzgodnić z panem Rourke? Chet powiedział mi, że... - Proszę wydrukować natychmiast, jak je pan dostanie - powtórzył krótko. - Nie trzeba mi mówić, kiedy mam coś uzgadniać z Rourkem. -Odwiesił słuchawkę. Jasne, że miał zamiar porozumieć się z Rourkem. Tak szybko, jak tylko złapie samolot do Houston. Nicole była poirytowana tą wiadomością; nader rzadko okazywała niezadowolenie. - Skracam urlop tylko o dwa ostatnie dni - powiedział jej następnego ranka wkładając spodnie i koszulę. Zorganizował dla nich dwojga przelot do Miami prywatnym samolotem, który miał odlecieć za pół godziny. Zarzucił na siebie sportowy płaszcz, po czym ujął ją za brodę, zmuszając tym samym, by spojrzała mu w oczy. - Po rozmowie z Rourkem znajdę sposób, żebyśmy dokończyli ten urlop. Dobrze? Wzruszyła ramionami. - Wydawało mi się, że urlop znaczy oderwać się od wszystkiego i wszystkich. - Udało się nam to przez tydzień. - A teraz to kończysz. Z powodu jednego artykułu w gazecie. Czy twoja żona nie może sama zadbać o swoje interesy? Musisz być jej rycerzem i rzucać się do boju, żeby bronić jej kiepskiej reputacji...? - O czym ty, do cholery, mówisz? - Przepraszam, och, Matt, do licha, przepraszam, ale się głupio odezwałam. Nie chciałam nikogo urazić. - Położyła mu ręce na ramionach. -Proszę, powiedz, że mi wybaczasz. Nieczęsto wygaduję głupoty, prawda? Nie mógłbyś tym razem tego zapomnieć? Matt? Słuchasz? Czy mi wybaczysz?
- Oczywiście. - Zdawało mu się, że kieruje nią zazdrość, co było u niej dziwne, ale również, że się martwi. Porozmawiamy o tym później -powiedział. - Jesteś gotowa? Powinniśmy być punktualni, skoro mamy okazję, a jest już prawie południe... - Tak - odparła bardzo przybita i ledwie odzywali się do siebie w drodze na małe, prowizoryczne lądowisko, także później w samolocie do Houston, a nawet jeszcze później w limuzynie wiozącej ich z lotniska. Matt podał kierowcy adres Nicole, ale gdy podjechali pod jej dom, został w aucie. - Jadę prosto do biura, zadzwonię, jak skończę. - Będę czekać na wiadomość, jak ci poszło. Zjemy kolację u mnie? - Gdzie chcesz. Oparty na siedzeniu, gdy kierowca manewrował na ruchliwej trasie od River Oaks do Transco Building, Matt zastanawiał się, co powiedzieć. Nie było to skomplikowane; chciał się po prostu dowiedzieć faktów. I miał też parę próśb. - Chet musi odejść - powiedział przemierzając krokami okrągły gabinet Rourkego. Po raz pierwszy od roku zdenerwował go kształt pokoju; poczuł się w tych ścianach bez kantów jak w więzieniu. W momencie, gdy Matt wszedł nie zapowiedziany, Chet siedział w gabinecie z Rourkem; obaj podnieśli zdumiony wzrok nie mogąc wydobyć z siebie słowa na widok Matta dwa dni wcześniej przed planowanym powrotem. Matt przerwał ciszę prosząc Rourkego o rozmowę bez świadków. Twarz Rourkego nagle się wypogodziła, znikły z niej wszelkie ślady zdziwienia. Skinięciem głowy odprawił Cheta, który natychmiast zebrał swoje papiery i wyszedł z gabinetu, kłaniając się po drodze Mattowi. - On musi odejść - powtórzył Matt. Trzepnął stroną gazety z Miami o biurko Rourkego. - Chet zamówił ten artykuł; twierdził, że w moim imieniu. Nie wiem, na jakiej podstawie zaczął myśleć, że może bawić się, do cholery, w wydawcę, ale mu to nie ujdzie na sucho. - Jestem pewien, że nie próbował zajmować twojego miejsca, Matt -odrzekł ze swobodą Rourke. - Porozmawiam z nim; wygląda mi na to, że nastąpiło jakieś pomieszanie obowiązków. - Chetowi nigdy się nie myli, jakie obowiązki mu pan powierzył - odparł szorstko Matt. Rourke potrząsnął głową. - Nic mi o tym nie wiadomo. Zgadzam się z tobą; ten artykuł nie powinien mieć miejsca. Ale bez względu na to, dlaczego został napisany i wydrukowany, Chet zawsze działa z gorliwości, nie ze złośliwości, a za to się nikogo nie wyrzuca. - Wyrzuca się za przekraczanie granic swoich kompetencji, za nieodpowiedzialne działanie i za dawanie komuś podstaw, by nas zaskarżono do sądu za potwarz, do licha, za kłamstwa! - Matt, Matt! Daj spokój z przekraczaniem granic kompetencji! Mamy do czynienia z lojalnym pracownikiem! Z kimś związanym z Rourke Enterprises od dwudziestu lat! No więc zgadzam się z tobą, że postąpił nagannie, ale
zachowujmy właściwe proporcje. Chet usiłował obronić koncepcję wolnego, swobodnego zagospodarowania gruntów prywatnych i publicznych. Wie, że mnie ta sprawa interesuje; wie, że w wiele terenów zainwestowałem... - W Nuevo? - nagle spytał Matt. - Mówimy o całym południowym zachodzie; Chet wie, że kupuję tam nieruchomości, wie, że chcę, by te tereny były dostępne dla górnictwa, wyrębu lasów, mieszkalnictwa, hodowli, rekreacji... Nie jestem zwolennikiem tego, by dysponentem ziemi był rząd, i Chet to wie. Ty też wiesz. Sam pisałeś artykuły wstępne do gazet, w których postulowałeś szanse udostępniania gruntów publicznych prywatnym inwestorom; wykonałeś fenomenalny cykl artykułów na ten temat w zeszłym roku i planowaliśmy nowy cykl na rok bieżący. Nie ma co do tego między nami niezgody. Nasze chwilowe drobne nieporozumienie dotyczy jednej, jedynej decyzji, jaką Chet podjął niezależnie. Oczywiście myślał, że nam pomaga, ale posunął się za daleko. Zlekceważył fakt, że Elizabeth to twoja żona, i muszę wyznać, iż mnie to dziwi, iż posunął się do krytyki jej osoby w naszej gazecie. Oczywiście zamierzam to z nim wyjaśnić, ale muszę powiedzieć, że również dziwi mnie, Matt, twoja przesadna reakcja: nieoczekiwanie wracasz z urlopu z Florydy, wpadasz tu żądając na tacy głowy Cheta, a ten człowiek się po prostu pomylił gorliwie pracując w naszym interesie... Ten mężczyzna kłamie. Przez miesiące mówił mi, że bardzo mi ufa i polega na mnie, a teraz kłamie w żywe oczy. - Proszę mnie posłuchać - powiedział Matt głosem twardym i zimnym, jakim nigdy dotąd nie zwracał się do Rourkego. - To nie jest przesadna reakcja i ja nie przekraczam granic moich uprawnień, ja je definiuję. Po pierwsze, nie pozwolę, by zniesławiano Elizabeth, ani nikogo innego, w jednej z moich gazet; nie zajmuję się tego typu działalnością. Po drugie, jako wydawca decyduję, co ma się ukazać w mojej prasie. Nie mogę pana zmusić do tego, by pan wyrzucił Cheta; on pracuje dla pana, nie dla mnie. Ale oczekuję, że pan mu powie, by nigdy więcej z nikim innym prócz mnie nie uzgadniał spraw mojej prasy; że się nigdy więcej nie wtrąci do moich gazet ani do pracy ich naczelnych; nigdy więcej nie będzie próbował wywierać wpływu na to, jakie informacje będą rozpowszechniane przez moją prasę... - Chyba powinieneś się w tym miejscu zatrzymać, Matt. O czyjej prasie mówisz? - Mojej. Ja te tytuły kupowałem; jestem ich wydawcą. Dano mi całkowitą kontrolę nad... - Nieprawda, ale słowem kluczowym jest słowo, „dano". Ja tobie dałem te tytuły. A skoro dałem, to i mogę odebrać. - Rourke odchylił się na krześle do tyłu. Ktoś, kto go nie znał, pomyślałby, że jest zrelaksowany, ale Matt wiedział, że spod na wpół przymkniętych powiek ciska wzrokiem gromy, od jakich niejednemu już nogi się ugięły w kolanach. - Jeśli myślisz, że możesz się zachowywać tak, jakby te tytuły były twoją własnością, i rozkazywać mi,
żebym moich podwładnych uczył takiego, a nie innego postępowania, to nie wiesz, co to znaczy „granice uprawnień", a już tym bardziej „przekraczać granice swoich uprawnień". Do diabła! Ja ci to wszystko dałem! Ja cię uwolniłem od tego sznurowatego piśmidła, które co tydzień produkowałeś gdzieś za jakimś kaktusem. Ja ci nadałem szerokie uprawnienia, umożliwiłem karierę bez granic! Ja cię uczyniłem sławnym i szanowanym nie na jakiejś dziczy z lepiankami z gliny, ale na forum ogólnokrajowym! Matt przestał chodzić po pokoju. - Pan mnie nie uczynił szanowanym. To ja kierowałem tymi tytułami; ja sam zapracowałem sobie na szacunek. - Głupcze! Jeśli się cieszysz szacunkiem, to dlatego, że pracujesz dla Keegana Rourke. - Cieszę się szacunkiem pomimo to, że pracuję dla Keegana Rourke. Pan pozwolił mi wystartować - Bóg to wie i nigdy temu nie przeczyłem - ale czy pan ma świadomość, ile razy pan mnie ograniczał? Powinienem był lansować kandydaturę Dana Hellera na senatora w Nowym Meksyku, przejść z nim na stopę przyjacielską, ale straciłem szansę, bo pan nalegał, żeby udzielić poparcia Andy'emu Greene'owi, biednemu, zmęczonemu staruszkowi An-dy'emu, który już nie powinien w ogóle kandydować w wyborach; a w dodatku jeszcze go popierać! I nasi czytelnicy to wiedzą. Więc muszę teraz pracować nad tym, by odzyskać ich zaufanie, którym nas przedtem darzyli. I nie powinienem był ustąpić w sprawie autostrady w Kolorado; wiedziałem, że nie była tam konieczna i że w dużym stopniu zniszczy tamtejsze dziewicze tereny, ale ponieważ pan mnie o to prosił, ustąpiłem w tej sprawie i teraz mam kłopot z opinią czytelników, którzy wiedzą o tym, o czym ja wiem od początku, a mianowicie to, że nikt nie skorzystał z tej autostrady z wyjątkiem paru facetów, którzy są właścicielami ziemi po... Rourke rzucił się do przodu, krzesło poleciało w tył i odbiło się o marmurowy parapet okienny. - Co ty sobie, do diabła, wyobrażasz, że kim jesteś, żeby mnie, w moim gabinecie, czynić zarzuty? Zapanowała cisza. Zarzuty? Mat zanurzył ręce w kieszeniach i kontemplował szczupłą sylwetkę Rourkego po przeciwległej stronie okrągłego pokoju. Pochylony nad biurkiem, o które się oparł rękami, spod na wpół przymkniętych powiek Rourke napotkał wzrok Matta. Zarzuty. Jeśli on twierdzi, że ja go oskarżam o to, że popierał budowę autostrady dlatego, że jego przyjaciele posiadają tereny po jej prawej stronie, to śmiało można założyć, że jego przyjaciele posiadają tereny również po lewej strome. Albo on je posiada. I prawdopodobnie ma kogoś na miejsce w senacie po Andym Greenie; raz go o to zapytałem i mnie zbył. I śmiało można się założyć, że posiada część lub całość nowego terenu narciarskiego w Durango. A pomijając parę innych nowych nieruchomości, jak blisko jest związany z Terrym Ballengerem? Obserwując twarz Matta, Rourke uświadomił sobie, że popełnił błąd.
- Posłuchaj, synu - powiedział. Matt słyszał echa tej frazy od wielu lat, jeszcze za życia swego ojca. Rourke obszedł biurko tak, żeby nie dzieliła ich żadna przeszkoda. - Mamy skłonności do nadmiernie emocjonalnego traktowania spraw, które nie są tak ważne, jak nasz wzajemny związek. Związek bardzo szczególny. Obydwaj zbytnio zapędziliśmy się w słowach; wydaje mi się, że powinniśmy się nawzajem przeprosić. - Przerwał, ale Matt się nie odezwał. - Porozmawiam z Chetem; bez wątpienia dotknął tematów, ludzi, osoby, której nie miał prawa dotykać; bez wątpienia posunął się za daleko. Ale ty też, mój chłopcze. My wszyscy musimy słuchać czyichś poleceń, rozumiesz? Czy myślisz, że ja nie wskoczę do samolotu na zawołanie prezydenta Stanów Zjednoczonych, jeśli mnie wezwie do Waszyngtonu? -Zachichotał. Matt wciąż się nie odzywał. - No, dobrze, wystarczy, nie musimy ukręcać szyi indykowi, skoro już zdechł. Wiemy, gdzie stoimy, i nie ma po co do tego wracać. Chcę jedynie usłyszeć od ciebie, że należysz do Rourke Enterprises i że pojmujesz, co to jest praca zespołowa, i nie ulegasz sentymentom. - To nie sentyment. To kwestia sprawiedliwości. - Nie wiem, co to słowo znaczy, i ty też tego nie wiesz. Twoją żonę potraktowano fatalnie w jednym artykule prasowym; wszyscy żałujemy, że tak się stało, ale jeśli są w nim błędne informacje, jestem pewien, że ona je sprostuje. Artykuł napisano kierując się najczystszymi intencjami i o ile mnie to dotyczy, liczy się to, nic innego. I na tym koniec. - Nie dla mnie. To nie był artykuł prasowy; to były kalumnie. Napisał je ktoś, kto od lat miał do nas dwojga urazę i ja nie puszczę mu tego płazem: nie pozwolę, by ten artykuł pozostał bez wyjaśnienia... - Ty nie pozwolisz? Wydawało mi się, że sprawę postawiłem jasno, kto jest właścicielem tej gazety, i ja ci powiadam, że nie będzie żadnych wyjaśnień, żadnego nowego artykułu na ten temat. Ja decyduję, co się drukuje w mojej prasie. Matt, to trwa zbyt długo. Nie mieliśmy kłopotów, póki to nie wyskoczyło. Gdyby twoja żona nie była w to zamieszana, nie mielibyśmy teraz kłopotów. - Mamy „kłopoty", jak pan to określa, bo opublikowano wierutne kłamstwa w mojej... w gazecie z moim nazwiskiem w stopce redakcyjnej. Ale ma pan rację pod jednym względem. W przeszłości szedłem z panem na kompromisy w sprawie Andy'ego Greene'a i w dziesiątkach innych spraw, ale w sprawie Elizabeth nie ustąpię. Nie pozwolę, by jej imię mieszano z błotem. Ostatnio miała dużo przejść, głównie z mojego powodu; samodzielnie wyrobiła sobie wspaniałą markę, i ja nie będę uczestniczył w niczym, co jej szkodzi. - Podszedł do drzwi. - Jestem dziennikarzem, wie pan. Prawie o tym zapomniałem, taki byłem zajęty dyrektorowaniem, ale już mi się przypomniało, co to znaczy być dziennikarzem, i dotrę do prawdy, która się kryje za publikacją tego artykułu, po czym napiszę to co powinno się tam znaleźć.
- Nic nie rób! - Twarz Rourkego była purpurowa. - Jeśli opublikujesz jedno słowo nawiązujące do tego artykułu, jesteś skończony. Twoja kariera jest skończona. Nigdy nie będziesz pracować w tej korporacji i już ja przypilnuję, że nie dostaniesz pracy w żadnym piśmie w kraju. Na świecie, do cholery! Ja mam powiązania! Czy to jasne? Czy mnie słyszałeś? Matt zamikł, w głowie mu huczało od myśli, ale jedyne uczucie, jakie go ogarniało, to obrzydzenie spowodowane zawodem potęgującym się z każdym słowem, jakie w niego rzucał Rourke. Prawie jak automat podszedł do drzwi. - Przyślę panu egzemplarz gazety, kiedy się w niej pojawi mój artykuł. - Siadaj! Głupcze! Nie wychodź stąd. Dokąd byś poszedł? Blefujesz; chcesz, żebym się ugiął. Powinieneś już to wiedzieć, że ja się nie uginam. Umożliwiłem ci realizaję marzenia twojego życia, więc łatwo nie zrezygnujesz. Słuchaj mnie! Daję ci jeszcze raz szansę wybicia się na najpotężniejszego wydawcę Ameryki! Jedyne, czego żądam, to deklaracji, że trzymasz ze mną! To wszystko: daj słowo, że nie będziesz ze mną walczyć. Jest tyle rzeczy, które możemy osiągnąć, Matt; ty jeszcze nawet nie wiesz, co to jest pełnia władzy; tyle cię jeszcze muszę nauczyć. Ale tylko wtedy, gdy będę ciebie pewien! Matt, mój chłopcze... Czy mnie słyszysz? Matt otworzył drzwi. - Słyszę pana, panie Rourke, wyraźniej niż kiedykolwiek przez ostatnie dwa lata. - Bardzo grzecznie zamknął za sobą drzwi, minął salę recepcyjną i kręconymi schodami zszedł piętro niżej, tam zaś poszedł korytarzem do końca, gdzie znajdował się jego gabinet z mosiężną tabliczką na drzwiach: „Matthew Lovell. Wydawca". Było po szóstej; wszyscy już wyszli. Korytarze były puste, w pomieszczeniach biurowych za zamkniętymi drzwiami panowała cisza. Matt usiadł przy biurku i patrzył przez otwarte drzwi gabinetu na korytarz, po którego obu stronach znajdowały się gabinety pozostałych wiceprezydentów Rourke Enterprises. Wszyscy oni, jak przypuszczał, dokładnie pojmowali, gdzie jest ośrodek władzy i nigdy nie przejmowali pełnej kontroli nad kierowanymi przez siebie pionami. Z biurka wyciągnął prywatną papeterię, wyjął jedną kartkę i odkręcił skuwkę pióra Mont-Blanc, ciężkiego, czarnego, sprawiającego wrażenie solidności, które dostał w prezencie od Nicole. Szybko skreślił składającą się z jednego zdania rezygnację z pracy w Rourke Publishing i Rourke Enterprises. Pióro lekko mu się zacięło przy słowie „Publishing" - jako że wydawanie było marzeniem jego życia, jak to określił Rourke - i gładko zakończył. Nie czytając włożył list do koperty, zaadresował do Rourkego i zostawił na środku biurka obok pomiętej strony z artykułem, który wyrwał z gazety w Miami. Co teraz? To znaczy w tej chwili? Jutro? Za pół roku? Wszystko naraz.
Niezdecydowany rozejrzał się po luksusowym wnętrzu gabinetu tak profesjonalnie zaprojektowanym przez Nicole. Wzruszył ramionami. Chciał się z niego wydostać, zanim ogarną go jakiekolwiek wątpliwości, a to znaczyło, że musi opróżnić swoje biurko. Było to zdumiewająco łatwe; nie zdawał sobie sprawy, jak niewiele miał w gabinecie rzeczy osobistych. Dwie fotografie w ramce: jedna przedstawiająca Petera i Holly na uroczystości zakończenia szkoły u Petera prawie rok temu, druga, przedstawiająca jego samego z Zacharym przed zakładem poligraficznym. Zachary miał uśmiech od ucha do ucha, bo żył; właśnie wyszedł ze szpitala i miał przy sobie syna; zabytkowy srebrny nożyk do rozcinania listów, który Matt znalazł na biurku Zacharego po jego śmierci; mosiężny stojak na gęsie pióro, które ofiarowała mu Elizabeth, gdy Chieftain po raz pierwszy przyniósł zysk. Włożył te rzeczy do teczki i otworzył górną szufladę. Automatyczny ołówek, kalkulator kieszonkowy, wizytówki, powieść Kundery, której nie skończył, tajemnica Ross Mc Donald, której nie zdążył rozwikłać, prywatna papeteria i notes z adresami, opakowanie aspiryny. I notatka, którą zrobił na początku stycznia po powrocie z wesela Saula i Heather: „Posłać Elizabeth raport Cheta o pomocy dla przesiedleńców z Nuevo". Nigdy go jej nie posłał, bo go nie miał. Chet nie reagował na jego prośby o kopię. Nagle raport wydał mu się zbyt ważny, by go zlekceważyć; drugi przykład, obok artykułu Artnera, czegoś, co powinien mieć pod kontrolą, a nie miał. Wertował kartoteki wyjmując z nich osobiste listy i notatki, ponownie szukał trzech stron spiętych spinaczem i opatrzonych tytułem „Nuevo: Odszkodowania i Przesiedlenia". Pamiętał je; pamiętał mapę zasiedlonych dolin w promieniu osiemdziesięciu kilometrów od Nuevo, pamiętał budżet wykazujący koszty przeprowadzki i przesiedlenia gospodarstw rolnych, nawet kwot przeznaczonych na wymianę zniszczonego sprzętu mechanicznego. Raportu nie było wśród papierów. Jedyny poza tym materiał dotyczący Nuevo, o czym wiedział, był w gabinecie Cheta. Znalazł w szafie pudełko, zapakował w nie kartoteki i dokumenty, które zamierzał zatrzymać dla siebie, oraz szpargały z biurka i postawił przy drzwiach. Wyszedł na korytarz i udał się w kierunku gabinetu Cheta. Ekipa sprzątająca biura pracowała w gabinecie Rourkego piętro wyżej; Matt słyszał chrzęst odkurzanych żaluzji, odgłosy przesuwanych przedmiotów i nagle doszedł do niego podniesiony, gniewny głos Rourkego, który prawie natychmiast pochłonęło buczenie włączonego odkurzacza. Co u diabła - pomyślał - widziałem go, jak wychodził stąd godzinę temu. Ale głos dochodził z tego samego piętra, nie z góry. Marszcząc brwi Matt mijał pozamykane drzwi wzdłuż korytarza, aż dotarł do gabinetu Cheta. Spoza szumu odkurzacza usłyszał głos Rourkego i za chwilę swój własny.
- Nigdy nie będziesz pracować w tej korporacji i już ja przypilnuję, że nie dostaniesz pracy w żadnym piśmie w kraju. Na świecie, do cholery! Ja mam powiązania! Czy to jasne? Czy mnie słyszałeś? Cisza. - Prześlę panu egzemplarz gazety, kiedy się w niej pojawi mój artykuł. - Siadaj! Głupcze! Nie wychodź stąd. Dokąd byś poszedł? Odgłosy rozmowy dochodziły zza zamkniętych drzwi. Matt stał na zewnątrz zaciskając dłoń na gałce i kręcił ze zdumienia głową. A to skurwysyn! Lojalny pracownik z dwudziestoletnią wysługą, zaufany posłaniec, prawa ręka szefa, wielbiciel Rourkego założył mu w gabinecie podsłuch! Nikt by go o to nie posądzał; przez cały czas, odkąd Matt tam pracował, ani słowo plotki, podejrzenia nie padło pod adresem Cheta. A to spryciarz: umiejętnie zacierał po sobie ślady. A teraz siedział za zamkniętymi drzwiami i przesłuchiwał taśmę z nagraną rozmową Matta z Rourkem. I robi to co wieczór - pomyślał ponuro Matt. Siedzi w swoim gniazdku i dowiaduje się, co się zdarzyło za dnia, by zaplanować dobrze dzień jutrzejszy. Zmartwiony, przestraszony człowieczek. Nawet po dwudziestu latach pracy niezdolny zaufać sobie ani czczonemu przez niego szefowi, zbiera informacje na wypadek, gdyby trzeba było kogoś szantażować, aby utrzymać się w pracy. Przestraszony, niebezpieczny człowieczek. Mattowi przypomniało się, że Elizabeth dostrzegła to od razu, gdy go poznała. Wysłuchał ostatnich zdań rozmowy, odgłosu otwieranych i zamykanych drzwi gabinetu Rourkego. Wściekły rzucił się na drzwi Cheta i wparował do środka. Chet przechylał się nad biurkiem sięgając ręką do przycisku magnetofonu chcąc go wyłączyć. Zamarł, ujrzawszy Matta szarżującego na niego, po czym skoczył na równe nogi. - Co, do cholery, pan tu robi, wchodzi bez pukania, żeby mnie tu szpiegować i podglądać jak jakiś szpicel... - Siadaj! - Zagrzmiał Matt. - Chcę z tobą porozmawiać i masz być tam, gdzie cię widać. - Nie może mi pan rozkazywać! Pan tu już nawet nie pracuje! Został pan zwolniony! - Siadaj! - Matt stanął przy nim, szczupły i muskularny, dużo wyższy i cięższy od miękkiego, nalanego Cheta. Ten spojrzał na niego, próbował go wyminąć wzrokiem, ale mu się to nie udało, wreszcie usiadł. Mat spojrzał na niego z góry, z opuszczonymi rękami obserwował, jak Chet się zżyma, gdy milczenie zaczęło się przedłużać. Z wyjątkiem nikłego szumu odkurzacza w gabinecie panowała wielka cisza. Pomieszczenie było skąpo umeblowane: tekowe biurko, czarne krzesło obrotowe, dwa fotele, trzy szafki na kartoteki, jedna fotografia na ścianie przedstawiająca Cheta i Rourkego. Było zimne, smutne, bezosobowe. Dokładnie takie jak Chet.
- Jesteś facetem bardzo zajętym, Chet - odezwał się w końcu Matt wciąż nad nim górując. -1 opowiesz mi o wszystkim, czym się zajmujesz. O kreciej robocie, jaką powierzyłeś Artnerowi, o tym, jak się podszyłeś pode mnie wydając polecenia służbowe w Albuquerque; o podsłuchu, jaki zainstalowałeś w gabinecie szefa... - To nieprawda! - Co nie jest prawdą? - Że ja... nic z tego! To Cal. To Artner. To Cal zasięgał informacji swoimi kanałami. Bardzo był z tego niezadowolony, że chodziło o pana żonę, ale jak ktoś postępuje źle, to jest to złe bez względu na to kto... - Ty mały cwany skurwysynku! - ryknął Matt. - Kto cię, do diabła, upoważnił do wydawania sądów o mojej żonie? Nadałeś ten tekst Artnerowi i on miał niezłą zabawę; pewnie obaj mieliście z tego powodu przez cały wieczór dobry ubaw. Jesteście kumplami, odkąd go wyciągnąłeś z dawnej sieci Grahama i dodałeś do swojej kolekcji; podobnie jak kolekcjonujesz też taśmy z rozmowami Rourkego. Ty śmierdzący kundelku... - Cholera, nie może się pan do mnie odzywać jak do... słuchaj-no, ty skurwy... Czekaj! - Krzyknął widząc wyraz twarzy Matta. - Tylko proszę mnie nie dotykać! Pan już tu nie pracuje; pan nie może, nie ma prawa... - Zamknij się! Od tej chwili otworzysz usta tylko po to, by odpowiadać na moje pytania. - Matt oparł się o biurko stojąc blisko Cheta. - Dlaczego Artner napisał te kalumnie. - Jakie kalumnie... To był normalny artykuł informacyjny...! - Do licha, powiedziałem ci, że masz odpowiadać na moje pytania! Przyleciałem tu dziś po to, żeby się dowiedzieć prawdy, a nie słuchać twoich zwykłych wykrętów, i wiesz o tym od chwili, gdy tu wszedłem. To nie był artykuł informacyjny; to był stek kłamstw... - Każde słowo tego artykułu to prawda! Upewniłem się co do tego, zanim... - Przerwał, walnął pięścią o blat biurka. - Powiedziałem mu, żeby sprawdził fakty! Wszystkie są prawdziwe! - To stek wierutnych kłamstw. Ale nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Więc je powtarzam: Dlaczego zamówiłeś ten artykuł! - Ja go nie zamawiałem! Mówię to panu! Mnie tam nawet nie było! - Byłeś w Albuquerque; powiedziałeś naczelnemu Daily News, że go zwolnię z pracy, jeśli nie wydrukuje tego artykułu. - Matt zmierzył go wzrokiem od stóp do głów. - Stłukłbym cię na kwaśne jabłko - powiedział cicho i ten cichy ton głosu bardziej Cheta przeraził niż krzyk. - Bóg jeden wie, że często miałem na to ochotę. Ale teraz muszę się od ciebie dowiedzieć paru rzeczy. - Nachylił się i jakby od niechcenia, tak że Chet za późno zdał sobie sprawę z tego, co Matt robi, otworzył pokrywę magnetofonu, wyjął kasetę i wsunął ją do kieszeni. - Dlaczego poleciłeś napisanie tego artykułu? Chetowi oczy wyszły na wierzch. - Proszę mi to oddać! - Zadałem pytanie.
- Proszę oddać. Mój Boże, czy pan wie, co pan robi? - A ty wiesz, co robisz? Zawsze, jak się zakłada w biurze podsłuch, Chet, człowiek się naraża na ryzyko. Między innymi, że wpadnie. Wciąż czekam na twoją odpowiedź i cholernie mnie męczy czekanie. Chet oblizał wargi; ssał sobie policzek. W ciszy, jaka zapanowała, słyszeli wysokie tony wycia odkurzacza, którym sprzątaczka czyściła kręcone schody, schodząc z nim w dół stopień po stopniu, piętro niżej. Wycie się urwało; rozległo się pukanie do drzwi. - Sprzątam! - krzyknął kobiecy głos. Matt podszedł do drzwi i otworzył. - Nie będziemy tu długo siedzieć. Nie mogłaby pani sprzątnąć wpierw innych pomieszczeń? Kobieta wzruszyła ramionami. - Pewnie, ale pracujemy szybko. Będziemy tu z powrotem za jakieś pół godziny. - Nie będziemy już wtedy przeszkadzać. - Zamknął drzwi. - Dziś Rour-ke i ja zatrzymaliśmy tu ciebie dłużej niż zwykle, prawda? No dobrze, zakończymy tę rozmowę. Dlaczego ten artykuł został napisany? - Odda mi pan tę taśmę? - Zastanowię się. Dlaczego został napisany? Chet długo wzdychał. - Próbowałem go chronić - odezwał się do sufitu. - Sam nie wiem po co; nie był ostatnio dla mnie zbyt miły. Nawet Terry'emu kazał donosić z Santa Fe, wtedy gdy mnie zapewniał, że tylko ja będę składał sprawozdanie, a wcześniej twierdził, że mi ufa. Nie było to honorowe. Matt obserwował go, zastanawiając się, o czym, u licha, on mówi. Terry to pewnie Terry Ballenger, ale kiedy był w Santa Fe i donosił w sprawie czego? Chet spojrzał na zarys kasety w kieszeni Matta. Wzruszył ramionami i przeniósł wzrok na Matta. Spojrzeli sobie w oczy. - Jej wywiad z Olsonem stanowił zagrożenie i postanowiłem, że trzeba go wykorzystać. Czasem muszę podejmować decyzje ad hoc; to był taki właśnie przypadek. - Żeby zepsuć reputację Elizabeth. Jakie zagrożenie? - Chet spojrzał na niego bez wyrazu. - Postawiłem ci pytanie, Chet. Kogo próbowałeś chronić. Jakie było zagrożenie? Chet jeszcze raz wzruszył ramionami. - Był silny nacisk opinii publicznej na legjslaturę wskutek wypowiedzi Olsona, żeby odebrać panu Rourke tereny i dać je tamtym ludziom pod nowe... - Rourkemu? - To jego tereny. On jest właścicielem Nuevo. Matt wpatrywał się w okrągłe okulary Cheta, w których odbijało się światło. Pytałem kilka razy Rourkego, czy jest związany z tym projektem; za
każdym razem zaprzeczał przekonywająco. A dziś po południu odpowiedział mi na to w wymijający sposób. - Co ma z tym wspólnego Ballenger? - Terry posiada dwa procent firmy Ballenger i Spółka. Pan Rourke ma resztę. Terry kupuje ziemię na całym świecie dla pana Rourke. Zakłada w swoim imieniu korporacje, bo gdyby wyszło na jaw, że Keegan Rourke kupuje ziemię, ceny by poszły w górę, albo dotychczasowi właściciele nie chcieliby jej sprzedać, albo coś innego by stanęło na przeszkodzie. Wobec tego pozostaje w cieniu i zleca takim osobom jak Terry nabywanie terenów w różnych stronach. - Cała kotlina Nuevo. I nikt o tym nie wiedział. - Tak jest. - Jak to robił, że zachował to w tajemnicy? - Wie pan jak. Prywatnie zarządzane korporacje nie muszą ogłaszać nazwisk udziałowców. Miligrim, Saul Miligrim pytał pana o to, ale nie mógł znaleźć żadnych... - Wiem wszystko o korporacjach. Jak to robił, że zachował to w tajemnicy przed legislaturą? Czy ktoś wspomniał, że Ballenger wykupił całą kotlinę, kiedy zatwierdzono budowę zapory? I to, że rząd sfinansuje budowę zapory? - Nie wiem! Nic o tym nie wiem! Wszystko, co wiem, to tylko to, że Terry kupił ziemię, a pan Rourke nie dostanie zapory za darmo; on za nią płaci; nie w dolarach, nie bezpośrednio, ale ofiarował ziemię z przeznaczeniem na park stanowy; buduje drogi w okolicy zapory i jeziora, i drogi prowadzące do ośrodka narciarskiego, i on finansuje powstanie ośrodka, doków i plaż po tamtej stronie jeziora... - I nic z tamtych terenów nie chce oddać. - On tego nie odda. On już planuje rozbudowę ośrodka, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, i nie pozwoli na to, żeby ci ludzie mieli restauracje i sklepy, które będą stanowić dla niego konkurencję. On nie lubi problemów. Sporządził plan - my sporządziliśmy plany - na ponad dziesięć lat. Czy wie pan, skąd on się dowiedział o istnieniu Nuevo? Na pana weselu! Od pana ojca! I nikt po tych wszystkich staraniach tu nie przyjdzie i nie będzie rzucał kłód pod nogi. No, a teraz odda mi pan taśmę? Ona nie ma dla pana wartości. - Jeszcze się zastanawiam. Teren ośrodka wynosi ponad tysiąc akrów. Postanowiłeś zniszczyć reputację Elizabeth, aby Rourke nie stracił stu akrów. Czy się nie mylę? - Cóż, no nie, ja bym tak tego nie ujął... - A ja tak. I tak też to zrozumieją nasi czytelnicy, gdy im opowiem tę historię. - Nie zrobi pan tego! Boże, pan nie może...! Pan Rourke panu nie pozwolił! On pana zwolnił! Powiedział, że nigdzie na świecie nie dostanie pan pracy! Wiedziałem, że tak się stanie. Lubił pana najbardziej, ale wiedziałem,
że ja pana przetrzymam, bo znam go lepiej niż pan. Lepiej niż ktokolwiek. A teraz niech pan słucha; możemy ze sobą współpracować. Ja z nim porozmawiam - są na to sposoby - i on panu nie będzie przeszkadzał, żeby pan sobie znalazł pracę. Nawet mogę panu obiecać list polecający... pod warunkiem, że odda mi pan tę taśmę. Teraz. Wtedy ja się zajmę tą sprawą na górze, a pan znajdzie pracę od razu... wypracował pan sobie niezłą markę. Dokądkolwiek nie jadę, słyszę pana nazwisko, ludzie o panu mówią... Matt przyjrzał mu się. - W zeszłym roku dałeś mi plik raportów do wykorzystania przy pisaniu cyklu artykułów o użytkowaniu terenów. Gdzie one są? - W kartotece. W Santa Fe; w legislaturze stanowej. - Pytam cię o to jeszcze raz, skoro masz kłopoty z odpowiedzią. Jest plik raportów, w tym jeden dotyczący pomocy dla przesiedleńców z Nuevo. Gdzie są ich oryginały i gdzie są ich kopie? - Nie wiem. - Do diabła, czy za każdym razem, gdy ci zadaję pytanie, musisz urządzać ten sam cyrk? Przestań mówić te bzdury, bo ulegnę najniższym instynktom i stłukę cię na kwaśne jabłko. - Przeleciała mu przez głowę myśl, że najzabawniejsze jest to, iż nigdy w życiu nikogo nie uderzył i wątpi, czy jest w stanie kogokolwiek stłuc, nawet Cheta. - Chcę mieć te raporty. Gdzie są? Chet siedział przez chwilę nieruchomo, z twarzą bez wyrazu, patrząc szklanym wzrokiem, po czym znów wzruszył ramionami. - To nie moja wina - mruknął. Jak lunatyk podszedł do jednej z czarnych szafek, otworzył zamek w szufladzie i wyjął teczkę. Zaczął wertować w niej papiery. - Nie fatyguj się - powiedział Matt odbierając mu teczkę. - Interesuje mnie całość. - Niech pan posłucha. - Chetowi opadły ramiona, głos zabrzmiał bezbarwnie. - Nikt nie powinien tego oglądać; moim obowiązkiem jest chować to w bezpiecznym miejscu. Stwarza pan trudną dla mnie sytuację. Bądźmy rozsądni. Co z moją propozycją, że wstawię się za panem u pana Rourke? Mówimy teraz o pana przyszłości! Chce ją pan chyba sobie zapewnić, prawda? Ja o wiele nie proszę. Może pan sobie to wszystko przeczytać, ja pana nie powstrzymam - niech pan przeczyta to tutaj, odda mi z powrotem i zwróci mi taśmę - ma mi pan oddać tę taśmę! - a wtedy ja pójdę do pana Rourkę i nakłonię go do zmiany stosunku do pana osoby; obiecuję, że dotrzymam słowa! Ponownie rozległo się pukanie do drzwi. - Sprzątanie! - zawołał glos kobiecy. Otworzyła drzwi i zerknęła do środka. - Przepraszam panów najmocniej, ale dostajemy reprymendę, jak przepuścimy jakiś pokój, a mamy do sprzątania inne piętra... - W porządku - powiedział Matt. - Skończyliśmy. - Skąd! - krzyknął Chet. - Cholera, Matt! Te raporty! Taśma...!
- Są bezpieczne - odparł krótko. - Mam nadzieję, że nie będę musiał nikomu mówić o taśmie. Dobrze będzie, jeśli nie powiesz Rourkemu, że mam te raporty. Uszy do góry, Chet; jestem bardziej niż ty godny zaufania. - Nikt nie jest godny zaufania! - Chet wybiegł za Mattem na korytarz, gdy sprzątaczka weszła do gabinetu. - Nikt nie jest; pan wie o tym! Matt, do diabła, jeśli on się o tym dowie... - Tak, to byłby szkopuł, prawda? - Spojrzał z pogardą na wypukłe oczy Cheta myśląc, że ci co dołki kopią pod innymi, z dziwną konsekwencją nie mają odwagi sami w nie wpaść. - To ty chciałeś postąpić rozsądnie i pójść na układ, Chet. Ja ci proponuję następujące rozwiązanie. Nie chcę, żeby Rourke wiedział, że ja coś wziąłem z biura. W twoim interesie jest, żeby mu nic o tym nie mówić. Mam świadomość, że jest ci trudno po dwudziestu latach zbierania dowodów przeciwko innym ludziom przejść do porządku dziennego nad tym, że ktoś ma hak na ciebie, ale się przyzwyczaisz. Po pewnym czasie może się poważnie nad tym zastanowię i oddam ci taśmę. Kilkoma długimi krokami przeszedł do swojego gabinetu, gdzie czekała na niego spakowana teczka i ciężkie tekturowe pudło z kartotekami i pamiątkami. Gdy wrócił, Chet ani drgnął. - Nic ci nie grozi, Chet. Jeśli będziesz współpracował, może nawet wreszcie dokonasz czegoś dobrego, choć to będzie wbrew twej woli. Podszedł do najbliższej windy i nacisnął przycisk. - Dam ci znać. Ponownie zahuczał odkurzacz; przyjechała winda i wszedł do środka. Nim się drzwi zamknęły, ujrzał po raz ostatni Cheta z wybałuszonymi oczami w pustej sali recepcyjnej, w której rozlegało się wycie odkurzacza. W swoim mieszkaniu w gabinecie otworzył teczkę i na biurku rozłożył papiery w wachlarz, jak karty do gry. Rozpoznał raporty, które mu kiedyś przekazał Chet twierdząc, że przyszły z legjslatury w Santa Fe. Dotyczyły tworzenia miejsc pracy, rozwoju turystyki i biznesu, kontroli przeciwpowodziowej, i przyszłych rezerw wody w związku z budową zapory w Nuevo i parku stanowego w regionie. Gdy miał w ręku raporty po raz pierwszy, ledwie je przejrzał; cykl artykułów na temat użytkowania gruntów obejmował dziesięć różnych projektów i nie było powodu ani czasu, by się zagłębiać w treść wszystkich dokumentów. Dopiero teraz Matt przyjrzał się uważnie sprawie zatwierdzenia zapory w Nuevo. I sprawie odszkodowań. Odszukał raport opatrzony nagłówkiem „Odszkodowania i Przesiedlenia", wyjął go. Pod spodem leżał inny dokument z tym samym nagłówkiem: był to brudnopis raportu upstrzony błędami maszynowymi, z poprzekreślanymi zdaniami poprawionymi starannym charakterem pisma Cheta i uwagami naniesionymi ołówkiem na marginesach. Trzy wersje budżetu dotyczące przesiedlenia z nagryzmolonymi w poprzek u dołu drugiej strony zmianami; na trzeciej stronie u góry znajdowała się
adnotacja „Uzgodnić z Bentem rozkład w czasie" i na końcu nadruk „Mallard Typing Service" z podanym numerem telefonu firmy świadczącej usługi przepisywania na maszynie. Szuja. Sam ten raport napisał. Sam przepisał na maszynie, zredagował i zlecił firmie na zewnątrz przepisanie na czysto. I przyniósł mi wraz z innymi raportami rzekomo przysłane z legislatury stanu Nowy Meksyk twierdząc, że to ekspertyzy mające służyć za podstawę do naszego cyklu na temat zagospodarowania gruntów. Ekspertyzy. Ile takich „ekspertyz", którymi posługiwaliśmy się do napisania tego cyklu, powstało kilkanaście metrów od mojego gabinetu? Zadzwonił telefon, Matt podniósł słuchawkę. - Tak - powiedział machinalnie przyglądając się raportowi leżącemu przed nim na biurku. - Mówi Elizabeth. Zaskoczony jej lodowatym tonem, podniósł wzrok na ugwieżdżone niebo za oknem. - Jak się miewasz? Miałem do ciebie później zadzwonić... - Czyżby? Nie mam pojęcia po co. Na pewno nie chciałbyś usłyszeć nic z tego, co ci mam do powiedzenia; mogłoby zakłócić twoją wiarę w te prymitywne łgarstwa, które opublikowałeś. - Ja opublikowałem? Elizabeth, nie sądzisz chyba, że mam coś wspólnego z tym brudem? - Oczywiście, że tak sądzę. Co mogłabym według ciebie sądzić? Że twoje sługusy same zarządzają prasą Rourkego? Że chciały z własnej inicjatywy zepsuć reputację żonie swojego wydawcy? Że przemycają za twoimi plecami artykuły do druku w twojej prasie? - Artner raz to zrobił, jeśli sobie przypominasz. - Tak, Saul stwierdził to samo. A ja mu odpowiedziałam, że nie mogę w to uwierzyć, abyś pozwolił Artnerowi pracować bez nadzoru, kiedy już raz cię oszukał. Nie dajesz się nabrać dwukrotnie, Matt; zawsze się szybko uczyłeś i jedna nauczka ci starczała. Mam nadzieję, że mnie też starczy jedna. Nie chcę żadnych wyjaśnień ani wymówek, nie przychodzi mi do głowy nic, co by mogło wytłumaczyć twój postępek. Był tak destrukcyjny, że nie pojmuję, jak mogłeś coś podobnego zrobić komukolwiek, a zwłaszcza własnej żonie. Miało to na celu jedno, żeby mnie przedstawić jako osobę sprzedajną i niewiarygodną i udało się; Markham przestał rozpowszechniać „Sprawy prywatne"... - Och, mój Boże. - Nie powinno cię to dziwić; jesteś ekspertem i wiesz, jaką potęgą jest prasa. Wiesz, że twoja sieć daje ci władzę, przez którą możesz osiągnąć, co chcesz. A chcesz postępu, prawda. Czytałam twój cykl na temat użytkowania gruntów; ktoś inny go pisał, ale był rozpowszechniony w całej twojej sieci, więc ty wydałeś dyrektywy; ja dobrze pamiętam twój styl pracy. Większe,
lepsze ośrodki turystyczne, narciarskie, tartaki, kopalnie, a co będzie z ludźmi, to nieważne! - Nigdy tego nie mówiłem ani tak nie czułem; ja zawsze... - W którym miejscu w tym cyklu wspomniano o ludziach zamieszkujących te tereny, które chcesz zagospodarować? Parę razy napomknięto o odszkodowaniach, i na tym koniec. Cała reszta to pochwała postępu, a ludzie niech cierpią. A twoja własna rodzina, jeśli już o tym mówimy - jej głos stwardniał - dzieją się tu różne rzeczy przez ciebie, przeze mnie... - Co? Co się dzieje? Nikt do mnie nie dzwonił... - Bo już nie należysz do nas. Nie powinnam w ogóle o tym wspominać, po prostu wymknęło mi się; trzeba mi było nic nie mówić. Zostawiłeś mnie z rodziną na głowie i muszę sobie z tym radzić. Nie dbasz o nas, od miesięcy nie rozmawiamy ani o twoich prywatnych sprawach, ani o twojej pracy. Zlekceważyłeś też sobie moją jedną, jedyną prośbę o przysługę, bo dzięki niej wyszłyby na jaw twoje kłamstwa. Mówiłeś, że masz raport dotyczący udzielanej mieszkańcom Nuevo pomocy finansowej I i że mi go wyślesz. Było to w grudniu. A teraz jest koniec marca i wciąż nie mam... - Nie mogłem go znaleźć. Teraz go już... - Czyżby? Jakże w porę! Teraz nie ma żadnego znaczenia. Obchodzi cię jedynie to, żeby mieć władzę i przekształcać świat, przepychać kandydatów na urzędy publiczne według własnego upodobania i forsować własne pomysły. Ty z Keeganem do spółki. Już to raz mówiłam, prawda? Dobrze się dobraliście. Jak para małżeńska. Jak szajka przestępców. Ja nie... - Dość tego, do cholery, przestań mówić i posłuchaj... - Jak mi znów przerwiesz, to odłożę słuchawkę. Nie podoba mi się od dawna to, co robisz, ale cały czas myślałam, że pewnego dnia to sobie wyjaśnimy. Może się łudziłam, że staniesz się na powrót człowiekiem, którym niegdyś byłeś. Teraz już się nie łudzę. Jeśli ty możesz patrzeć na to, jak Cal Artner miesza mnie z błotem, żeby legislatura odwróciła się plecami do Isabel - nawiasem mówiąc, to też się udało, będziesz zachwycony, jak ci powiem, że jej projekt ustawy przepadł - to jesteś zdolny do najgorszych rzeczy i nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. W przyszłym tygodniu składam pozew o rozwód. Dowiadujesz się tego bezpośrednio ode mnie, nie z kroniki towarzyskiej Polly, bo chciałam ci osobiście powiedzieć, co czuję, nie traktuj tego jako grzeczność. Dzwonię do ciebie od tygodnia bez skutku. Rozumiem, że pływasz sobie jachtem. Myślę, że było ci przyjemnie; zakładam, że będziesz tak bogaty i potężny, że będziesz sobie w przyszłości pływać jachtem o wiele częściej. - Do cholery...! - Powiedziałam ci, że odłożę słuchawkę, Matt. Zdaje się, że przekroczyłam granice dobrego wychowania, którego mnie uczyli rodzice. Odezwie się do ciebie mój adwokat. W słuchawce, którą trzymał w ręce, nastąpiła cisza.
Matt rzucił ją na widełki. Mogła go chociaż zapytać, co wie na temat tego artykułu, co z tym zrobi, co zrobi z... Ale właściwie, dlaczego miałaby go o to pytać? Powiedziała mu, co myśli; artykuł ukazał się na pierwszej stronie jednej z gazet wydawanych przez Matta Lovella, a Matt Lovell zarządza swoim imperium twardą rękę. Nigdy by jej do głowy nie przyszło, że nim zarządza z kaprysu Keegan Rourke. Opowiedziałbym jej tę całą cholerną historię, gdyby się uspokoiła i zechciała mnie wysłuchać. Ona by to zrozumiała: od początku miała do Cheta zastrzeżenia. Ale może by nie zrozumiała ani nie chciała rozumieć. Ta Elizabeth, która przed chwilą trzasnęła słuchawką, była inną kobietą, niż ta, którą znał: bardziej pewna siebie, mniej układna, niezbyt serdeczna. Ale nie mogę oczekiwać... jak, u diabła, mógłbym od niej teraz oczekiwać, by była serdeczna i układna, skoro ona uważa, że postąpiłem jak najpaskudniej i ją oszkalowałem? Wciąż kręcimy się w kółko - pomyślał - nie dowiadujemy się o sobie nawzajem niczego. Widział ją w kilkunastu widowiskach telewizyjnych, gdy konsekwentnie odmawiała komentarzy na temat swojego nagłego, niewytłumaczonego odejścia z „Anthony'ego", i chciał ją o to zapytać, jak też o to, czy wiązało się to z odejściem od Tony'ego Rourke. Chciał jej opowiedzieć 0 tym, że właścicielem Nuevo jest Rourke i że na jego biurku leży sfałszowany raport, i że zrezygnował z pracy w firmie Rourkego. Już nie ma władzy w prasie. Już nie ma władzy nigdzie. Sięgnął po słuchawkę telefoniczną. Zadzwoni do niej i jej to opowie, a ona go będzie musiała wysłuchać. Chciał się dowiedzieć, co miała na myśli mówiąc, że „dzieją się tu różne rzeczy". Chciał, żeby wiedziała, że on zamierza napisać sprostowanie artykułu Artnera, ogłosić prawdę o Nuevo, choćby tylko w Chieftainie. Co jeszcze? Czy ja się chcę z nią rozwieść? W ciszy, jaka panowała, usłyszał odgłos otwierających się drzwi wejściowych. Nicole. Do licha, zapomniał do niej zadzwonić. - Matt? - zawołała. - W gabinecie - odpowiedział i wstał. Może to i dobrze, że postanowiła się tu pokazać; pocieszy go, a on prawdopodobnie sam by jej o to nie poprosił. - Kochanie, martwiłam się - powiedziała musnąwszy mu wargami usta. - Nie zadzwoniłeś i pomyślałam sobie, że musieliście rzucić się sobie z Keeganem do gardła. Już widziałam w wyobraźni nagłówki: BARONOWIE WIELMOŻE RANNI DO KRWI, ALE CZOŁA NIE CHYLĄ. Co się stało? - Jeden schylił czoło - powiedział ze śmiechem. Opasał ją ramionami, przycisnął i pocałował, wpijając się w jej usta z intensywnością, która, wiedział, nie była namiętnością, ale poszukiwaniem otuchy. Oderwał się i objął wzrokiem pełnym wdzięczności jej doskonałą twarz; chłodne, bur
sztynowe oczy, w których malował się cień niepokoju; aureolę czarnych włosów nad białym wełnianym kostiumem i czarną jedwabną bluzką odpiętą przy kołnierzyku, odsłaniającą obrożę z dżetów i pereł. - Chodź i usiądź koło mnie; potrzebuję pięknej kobiety, która mi powie, że jestem lepszy niż mi się zdaje, i że mnie czeka wspaniała przyszłość. - Już to wiesz, kochanie. - Poszła do kuchni i znalazła w lodówce butelkę wódki. Dodając do każdego kieliszka parę kropel cytryny i kostkę lodu zawołała. - Czy jadłeś kolację? - Nie. Nie jestem głodny. - Czasem coś trzeba zjeść do wódki, bo mi zemdlejesz i będziemy się wtedy potwornie nudzić w łóżku. Czy nie ma żadnych resztek? Czy zamówić coś? - Nic. Do licha, Nicole, chodź, siądź koło mnie. Chcę porozmawiać. - Musiało być między wami ostro - zauważyła beztroskim tonem. Matt przeszedł do salonu i Nicole usiadła przy nim na sofie wręczając kieliszek. -Później mi opowiesz szczegóły; a teraz tylko to, na czym stanęło. - Zrezygnowałem. - Mój Boże, nie zrobiłeś tego! To niemożliwe! Matt, to jakiś ponury dowcip. Powiedz mi prawdę. - To prawda. - Wypił jednym haustem wódkę i poszedł do kuchni po butelkę, którą tam zostawiła. - Dlaczego mówisz, że to niemożliwe? - Bo ty byś nigdy nie zrobił czegoś, co mogłoby ci zniszczyć przyszłość; jesteś typem mężczyzny, który uczyni wszystko, co trzeba, by się dostać na szczyt najszybciej i najkrótszą drogą. Dlatego cię kocham. No, więc proszę, żebyś przestał się tak głupio ze mną zabawiać. Sprawdzasz, czy mimo to bym cię wciąż kochała? Nieważne, o co ci chodzi, mnie to nie bawi i wdzięczna bym ci była, gdybyś mi powiedział serio, o czym rozmawialiście z Keeganem. Wbił w nią wzrok pełen zadumy. - Lepiej, byś tego nie wiedziała. - Bzdura, ja muszę wiedzieć! Chcę wiedzieć o wszystkim, co robisz; uczestniczę w ten sposób w twoim życiu! Czy nie lubisz pod koniec dnia przyjść do mnie i opowiadać o tym, co się zdarzyło? A ja wtedy słucham i zadaję ci właściwe pytania i udzielam ci wsparcia psychicznego! Wydawało mi się, że to lubisz. Wiesz, ja nad tym pracuję. Żeby być osobą, jakiej ci trzeba. - Tak. - Wciąż przyglądał się jej badawczo. - Lubię. Ale w tej chwili nie jestem pewien, czy to robisz z myślą o mnie, czy z myślą o sobie. - Och, Matt, oczywiście, że z myślą o tobie! Zdjęła żakiet i usiadła odchylając się do tyłu i zakładając nogę na nogę. Gładki jedwab bluzki opinał jej piersi. - Co mam powiedzieć, żeby cię przekonać? - Chcę, żebyś mi powiedziała, że cokolwiek zrobię, jest w porządku, że nie jest ważne, czy jestem władcą w Rourke Publisbing, czy redaktorem Chieftaina, czy reporterem w Los Angeles Times, że niezależnie od tego wciąż będziesz mnie darzyć tym samym uczuciem co zawsze, być u mego boku, dolewać mi wódki i., mówić mi, że jestem człowiekiem sukcesu.
- Nie bądź głuptaskiem, kochanie, nie byłbyś człowiekiem sukcesu, gdybyś był zwykłym reporterem albo redaktorem jakiegoś pisma. Nie chcesz, żebym cię okłamywała. Mężczyznę, którego kocham, nie zadowala coś trzeciorzędnego, on musi być najlepszy. - Uśmiechnęła się słabo. - Matt, martwię się tobą. Powiedz, że nie zrezygnowałeś. - Nie mogę - odparł cicho. Uśmiech znikł. - Naprawdę zrezygnowałeś. - Tak. - Jesteś głupcem. - Zgadzasz się pod tym względem z Rourkem. Czy to wszystko, co masz do powiedzenia? - Wróć do niego. Powiedz mu, że popełniłeś błąd. Przemyślałeś sprawy i stwierdziłeś, że nie ma powodu, byście obaj odrzucali wszystko, co stworzyliście do tej pory - i całą przyszłość - tylko dlatego, że on się zdenerwował, a ty straciłeś głowę. On to zrozumie; on wie, że ludzi ponoszą emocje i nie potrafią widzieć rzeczy w odpowiedniej perspektywie... - Jeszcze jedno ulubione sformułowanie Rourkego. Do diabła, Nicole, niepotrzebna mi jesteś do tego, żeby cytować argumentację Rourkego. Potrzebne mi jest twoje wsparcie psychiczne. Ta sprawa nie jest dla mnie łatwa; zainwestowałem w tę firmę czas i energię, dawała mi Ona perspektywę osiągnięć bez granic - tak mi się aż do dziś wydawało - a teraz muszę wziąć się w garść i zastanowić, co dalej robić, i chcę, byś mi w tym pomogła. - Dlaczego miałabym ci w tym pomagać? Mnie odpowiadało to, co było. Tak się doskonale bawiliśmy. Osiem miesięcy, Matt, dla mnie z jednym mężczyzną to szmat czasu. Razem było nam dobrze, sam mi mówiłeś, że jestem dla ciebie idealną parą i że świetnie nam w łóżku. Obserwowałam cię, jak dopasowujesz się do grupy Keegana; obserwowałam, jak zapracowywałeś sobie na szacunek współpracowników, jak cię słuchali... biedny zazdrosny Chet, tak się martwił, że ty z Keeganem stajecie się sobie bliscy - już to samo powinno cię przekonać, że zaszedłeś bardzo daleko! Wszystko było w zasięgu ręki; wszystko, co miałeś robić, to kontynuować to, co sobie wypracowałeś, i już nic by ci nie stanęło na przeszkodzie! Ty i Keegan stanowiliście dobraną parę! Nie było rzeczy, której byście wspólnie nie mogli dokonać! Wszystko doskonale grało! Dlaczego musiałeś to zniszczyć? - Nie wszystko grało doskonale. On potrzebował figuranta, żeby zarządzał siecią prasową, tak jak potrzebuje ludzi pokroju Ballengera, żeby mu kupowali ziemię, kiedy on się kryje w cieniu i ciągnie za sznurki. Aleja nie... - Terry Ballenger? - Nieważne. Ja nie będę marionetką w jego rękach; czy ty tego nie rozumiesz? Jeśli jestem wydawcą jednego czy dwudziestu, czy stu pism, to muszę mieć możliwość zarządzania nimi po swojemu. To było moim marzeniem; nie, żebym siedział w luksusowym biurze i miał ważny wygląd, kiedy
decyzje o tym, co ma się dziać, podejmowane są piętro wyżej w gabinecie Rourkego. - A co to za różnica? Wynagrodzenie jest ogromne! Nie możesz tym wzgardzić dlatego, że nie zgadzasz się z Keeganem w jakiejś tak mało istotnej sprawie, jak definicja kompetencji wydawcy! - Mało istotnej! - Do diabła, oczywiście, że mało istotnej! Na dłuższą metę zostałbyś szefem całej sieci. Keegan dobiega siedemdziesiątki, Matt; pewnego dnia zacząłby ci powierzać swoje sprawy, pod warunkiem, że miałby do ciebie zaufanie. A tymczasem zdobyłbyś wpływy, bogactwo i uznanie... mój Boże, jak ty w ogóle możesz mówić o tym, że jesteś marionetką, jeślibyś miał to wszystko? No, więc nie podejmujesz każdej drobnej decyzji; no, to co? To śmieszne, że kiedykolwiek uważałeś, że tak by mogło być. Keegan musi być najwyższą instancją; to jego firma. Zawsze wiedziałeś, że on ci te tytuły prasowe dął i on je może odebrać... - To mi właśnie powiedział. Czy wy dwoje nie spotykacie się ze sobą w określonych odstępach czasu, żeby sobie powtórzyć role? - To wcale nie jest śmieszne. Oczywiście, że nie. Matt spojrzał na nią przeciągle. - Oczywiście, że tak. Omawiacie we dwoje wszystkie sprawy, prawda? Również dotyczące mojej osoby. - Jesteśmy przyjaciółmi, Matt. Wiesz o tym od początku. Rozmawiamy o wszystkim, co nas interesuje. - I dotyczy mojej osoby. - Matt, on cię bardzo lubi! Jesteś mu potrzebny. Wróć do niego! Nie rzucaj wszystkiego! Wstał, podszedł do okna, potem do drzwi gabinetu, gdzie na biurku leżały rozłożone dokumenty. Zastanowił się, czy wiedziała o nich. Nie wydawało się to już istotne. Odwrócił się i spojrzał na nią przez swój pokój. - Powiem ci to samo: nie rzucaj wszystkiego. Masz rację, że dobrze nam było razem; spędziliśmy ze sobą osiem miesięcy. Dlaczego nie mielibyśmy być ze sobą przez dalsze osiem? Gdziekolwiek ja się znajdę, ty będziesz jak zawsze moją przyjaciółką, będzie nam razem dobrze ze sobą, dobrze nam będzie w łóżku. Dlaczego, Nicole? - Bo ja tego nie chcę? Ja nie potrafię! Och, do diaska, czy ty nie rozumiesz? - Usiadła prosto z głową odrzuconą do tyłu, oczy jej płonęły. -Nie mogłeś być zadowolony z tego, co miałeś? Miałeś więcej, niż większość mężczyzn może osiągnąć, wielu nawet o tym nie marzy! Dlaczego nie mogłeś być zadowolony z tego, co miałeś? Trzeba było to utrzymać, a nie odrzucać! A na domiar wszystkiego myślisz, że będę się z tobą błąkała, kiedy ty będziesz szukał pracy... Do diaska, Matt, mogliśmy być szczęśliwi! A teraz nie możemy, nie będziemy i niech to diabli wezmą! Poczekała, ale się nie odezwał, tylko obserwował ją stojąc przy drzwiach gabinetu.
- Nie mogę iść z tobą! - krzyknęła. - Nie mogę! Ile razy to mam powtarzać! Mnie jest potrzebny mężczyzna na stanowisku! Myślałam, Matt, że to rozumiesz. Czy nie widzisz, że jeśli nie jestem z mężczyzną, którego wszyscy znają i szanują, to nie czuję się prawdziwa? Boję się, że nie istnieję, jeśli nie jestem związana z kimś, kogo ludzie przepuszczają w drzwiach pierwszego? Czy ty tego nie widzisz? Ręka jej drżała, kostki lodu brzęczały w kieliszku, gdy piła odchylając głowę. - Niektórzy ludzie mają dorobek. Mój Boże, śledzę dorobek Elizabeth i trudno w to uwierzyć, że pisze, jest w tym świetna, była znakomita w telewizji, o wiele lepsza niż Tony, ma dzieci, chyba też przyjaciół -przyjaciółki - i zawsze dokonuje czegoś, co jej się liczy jako zasługa. Sama do tego doszła bez niczyjej pomocy! Ja tego nie potrafię! Ja nie potrafię niczego, mogę być tylko czyjąś idealną towarzyszką! - Nie jest łatwo pełnić tę rolę - łagodnie stwierdził. Nigdy przy nim tak się nie odsłaniała, nie była taka bezbronna i chciał ją wziąć w ramiona i pocieszyć, powiedzieć jej, że jest piękna... ale oczywiście wiedziała o tym i już mu mówiła, że to nie starcza. - Pomijasz wnętrza mieszkań i biur, które projektujesz. - Bawię się w to. Nie umiem projektować samodzielnie. Radzę się ekspertów. Nigdy ci tego nie mówiłam, ale to prawda. Niepotrzebne mi pieniądze - wiem, że Keegan ci powiedział, że pochodzę z bogatego domu i nie muszę się martwić o pieniądze - i dlatego właśnie mogłam się tobie poświęcić i ułatwić ci osiągnięcie wszystkiego, co mężczyzna powinien posiadać. Widzisz, Matt, ja bym nigdy nie mogła być słodką żoną mężczyzny, który walczy o byt. Nigdy bym nie mogła gotować zdrowych kolacji i pracować nad czyimś dobrym samopoczuciem, kto jest wyrobnikiem u przedsiębiorczego bonzy. Nic na to nie poradzę; taka jestem. Ale z tobą było mi dobrze, bo mi naprawdę na tobie zależy - jesteś miłym człowiekiem, to dość urocze i rzadkie - i razem nam było dobrze, w łóżku i poza tym... Matt, ja nie chcę cię stracić. Proszę, wróć do Keegana, bądź znów kimś, zostań z nim, zostań ze mną. Bądź znów kimś. Matt przesunął wzrok z Nicole na rozciągające się w dole za oknami, oświetlone Houston. Ogarnęło go wspomnienie: Elizabeth śmiejącą się prosto w oczy w gwarnej sali restauracyjnej. „Wszystkie zachodzą w głowę, gdzie można znaleźć takiego męża, jak moj . Powiedziała to w Aspen - przypomniał sobie. Był wtedy wydawcą jednego tygodnika w niedużym mieście. Nie, tamten urlop zrobili sobie, żeby uczcić zakup drugiego tytułu: Alameda Sun. A kupili Chieftaina i poszli całą rodziną zwiedzić gmach redakcji, wskazała ręką na gabinet w rogu ze słowami. - To twoje, Matt. Wydawco i redaktorze naczelny. - Mówiła to z dumą. - Matt? - odezwała się Nicole. - Powiedz, o czym myślisz? - Zastanawiałem się, co to znaczy „Bądź znów kimś". A teraz kim jestem?
- Osobą pozbawioną władzy. Jeśli chodzi o kształtowanie świata, nikim. Przemyślał to. - Tyle światów można kształtować - odparł wreszcie. - Oczywiście, że niektóre są większe i hałaśliwsze, niż inne, ale jeśli to naprawdę nie ma znaczenia? Może jedyne, co jest ważne, to być kimś, zauważalnym w świecie naszych własnych spraw, bez względu na to, jak dużym. - Nie sądzę. I ty też tak nie sądzisz. Znam cię dość dobrze, by to wiedzieć. Te małe światy to coś takiego, o czym pisze Elizabeth. Nikt nie i przywiązuje do nich wagi, ludzie z tych światów żyją, umierają, depczą po '' nich tacy jak Keegan Rourke. A wielki świat Keegana - i twój też, Matt, jeśli ci nie odebrało rozumu - nie jest tym samym. Kiedy ona pisze o tych ludziach, przez chwilę stają się realni, i już po nich. W gazetę zawija się śmieci i wyrzuca. Nic z tego nie zostaje. Ale to, co ty robisz...! Ty stwarzasz coś trwałego! Matt, wpadłeś w gniew i straciłeś rozeznanie, o jaką tu chodzi stawkę. Przemyśl to dziś wieczór, to wszystko, o co proszę. A jutro możesz zadzwonić do Keegana... - Czy ty sądzisz, że on dziś wieczór zmieni zdanie i postanowi, że jutro do mnie zadzwoni i pozwoli mi zarządzać moją... tą prasą nie wtrącając się? - To nie jego styl, Matt; wiesz to tak dobrze, jak ja. Dobry Panie, czy nie możesz uznać faktu, że on jest właścicielem tej prasy i wobec tego nie jesteście sobie równi? Ty pracujesz u niego! - Nalała sobie do kieliszka wódki. -Chcesz jeszcze? - Nie, dość wypiłem. Spojrzała na niego wychylając kieliszek. - Wiesz, że on cię podziwia; daje ci wolną rękę, bardziej niż innym, których zatrudnia. Myśli o tobie jak o własnym synu; chce, żeby nikt inny tylko ty zajął w końcu jego miejsce. Ilu ludzi ma za mistrza człowieka pokroju Keegana Rourke? Matt, zastanów się! Musisz brać to, co on ci proponuje; nigdy w życiu nie trafi ci się znów taka szansa! - Myślał kiedyś o mnie jak o własnym synu; to mu tylko ułatwiało traktowanie mnie jak marionetkę. Taka jest cena, Nicole, i nic bym z tego nie... - Bzdura. Wszystko ma swoją cenę; trzeba jedynie odkryć, na co kto jest wrażliwy. Te słowa uderzyły go. - Kolejny tekst Keegana. Dobrze cię wyszkolił. - Podszedł do sofy i podniósł żakiet. - Wybacz, Nicole. Nie mogę być osobą, jakiej ci potrzeba. Nic nie mogę dla ciebie zrobić. Otworzyła szeroko oczy. - Odprawiasz mnie? - Proszę, byś odeszła. Chcę do kogoś zatelefonować, a poza tym mam mnóstwo pracy.
- Nie mogę uwierzyć, że tego chcesz. Próbuję ci pomóc; powiedziałeś, że ci potrzebna pomoc... - Powiedziałem, że potrzebuję pociechy i wsparcia psychicznego. Inaczej to rozumiemy. - Gdybyś mnie posłuchał...! - Wysłuchałem cię. Chciałbym ci poprawić samopoczucie, ale nie mogę... - Poprawić samopoczucie! To niebezpiecznie bliskie litości, Matt. A ja nie potrzebuję litości. Robię, co chcę; obracam się w kręgu niektórych najpotężniejszych ludzi w świecie, i mnie jest litość niepotrzebna! - Więc zostanę sam z moimi uczuciami. Ale nie mogę ci pomóc i jak się zdaje, ty też mi nie możesz pomóc. Wolałbym, żebyśmy to skończyli bardziej serdecznie... - W porządku, Matt; nie przesadzaj ze współczuciem. Jestem całkowicie zdolna znaleźć serdeczność tam, gdzie chcę. - Z rozmysłem wypiła wódkę do końca, postawiła pusty kieliszek na stole i wstała. - Będzie ci mnie brakowało. - Tak. Sądzę, że może tak. Ale to niczego nie zmieni. - Otoczył ją ramieniem, ona pozwoliła mu się objąć na krótko, po czym odwróciła się tyłem w pozie oczekującej, i gdy podał jej żakiet, włożyła go. Podeszli do drzwi razem; w pół drogi zatrzymała się, otworzyła torebkę i wyciągnęła klucz na kółku. - Będzie ci potrzebny dla kobieciny, która ci będzie gotować zdrowe obiadki. Ogarnęło go pragnienie, żeby ją w tej bezbronności pocieszyć, położył rękę na jej dłoni, ale ją odtrąciła. - Zwykle się aż tak nie mylę - powiedziała zimno. - Ale ty nas wszystkich wywiodłeś w pole. Bystry, ambitny, przebojowy Matt Lovell, tak nam się przynajmniej zdawało. Miast tego mamy człowieka krótkowzrocznego, o ciasnych horyzontach, autodestrukcyjnego... Mój Boże, z czego ty rezygnujesz! Nikt w to nie uwierzy! - Uwierzą w co zechcą, bez względu na to, co usłyszą. - Matt krótko ją pocałował. Życzę ci powodzenia, Nicole. Oczy jej zwilgotniały; po raz pierwszy Matt zobaczył ją bliską łez. - Matt, zadzwoń do niego! Zadzwoń jutro! On zrozumie... on cię przyjmie z powrotem! Matt pokręcił głową i otworzył drzwi. - Dobranoc, Nicole. - Myślę o tym, co dla ciebie najlepsze! Uśmiechnął się blado. - Gdybyś tak robiła, byłoby to nie w twoim stylu. Łzy jej wyschły; z bursztynowych oczu powiało chłodem, gdy przyglądała mu się, bezskutecznie szukając u niego śladów wahania. Po czym nieznacznie wzruszyła ramionami i przeszła krótkim korytarzem do windy. Gdy winda nadjechała i bezszelestnie otworzyły się mahoniowe drzwi, Nicole odwróciła się przodem do Matta. - Jeśli do niego zadzwonisz, daj mi od razu znak. Poczekam troszkę. Niedługo, ale jakiś czas.
- Do widzenia, Nicole - powiedział i za chwilę został sam ze wzrokiem utkwionym w mahoniową płaszczyznę drzwi do windy. Kiedy wrócił do gabinetu, wyłączył światło i po ciemku usiadł na krześle; wyciągnął się, skrzyżował stopy na parapecie i patrzył przez okno z wysokości około trzydziestu pięter na roztaczającą się panoramę miasta Houston: mozaika jasnych migocących świateł, ciemnych parków i przedmieść, ulic wijących się pośród rozległej zabudowy. W oddali, pod kopułą rozgwieżdżonego nieba stał samotny czarny Transco Building, górując nad miastem na równi z przeciwległym białym wieżowcem Matta. Moje dwa filary - pomyślał. Dwa filary: dom i praca. Oba będące symbolem potęgi, symbolem najśmielszych marzeń, jakie snuł całe życie, a które dzięki Rourkemu spełnił. I właśnie utracił. Biegnąc do celu swych marzeń zostawił w tyle żonę i dzieci, a teraz został z niczym. Im dłużej Matt patrzył na Transco Building, tym gmach wydawał mu się mniejszy, aż w końcu zaczął sprawiać na nim wrażenie tekturowego elementu makiety. Matt wiedział, że z okien Transco Building, imponujący wieżowiec, w którym mieszka, wygląda równie niepozornie i krucho. Miasto, choć miał świadomość jego ruchliwości i dynamizmu, bajecznych fortun i nieodwracalnych bankructw, zaczęło Mattowi się jawić za oknem jak model w pomniejszonej skali, stelefonizowany i zmotoryzowany, ażeby udowodnić wątpiącym, że żyje: że tu jest miejsce, gdzie realizują się marzenia. Pozory - pomyślał. Nicole chciała pozorów. Kiedy była uczepiona ramienia jakiegoś silnego mężczyzny lub stroiła się dla jednego z nich, czy spała z którymś z nich, patrząc w lustro wierzyła, że sama jest potężna i rzeczywista. Jakakolwiek by była realna Nicole Renard, nie umiała zaufać temu, co stanowiło jej prawdziwą wartość. Nie potrafiła wierzyć w to, co było jej wartością, gdyż bała się ciemności rozciągających się poza blaskiem roztaczanym przez dominujących, silnych mężczyzn. A jak się mają sprawy z Mattem Lovellem? - sam się po cichu zapytał. Myślał, że po latach wreszcie stanął u celu swych własnych marzeń... a okazało się, że jednego ojca zastąpił mu inny, a zamiast marzeń Zacharego zaczął realizować wizje Rourkego. Myślał, że osiągnął wszystko, czego pragnął, a pozostał z pustymi rękami. Z pozorami. Z kobietą, o której prawdziwości istnienia zaświadczał ktoś inny. Ze stanowiskiem, na którym ktoś inny ciągnął za sznurki. Z artykułami prasowymi opartymi na sfałszowanych raportach. Z przyjaźniami błyskawicznymi i płytkimi jak rozmowa na wyciągu krzesełkowym. Przez cały ten czas goniłem za mrzonkami. W mieście, które widział jak na dłoni, po Sześćset Dziesiątej Obwodnicy i jej odnogach pędziły tu i tam malutkie samochodziki, wyprzedzając się nawzajem, by zyskać parę sekund. On też tym żył. Pamiętał ten pośpiech jak chorobę toczącą go od środka, ten pęd do przodu każący odpychać na bok
każdego, kto stanął mu na drodze. Nagle to przeszło. Już go nic nie nagliło. Za niczym nie pędził. Coś się w nim przełamało. Kwaśne winogrona - pomyślał z uśmiechem. - Może po prostu jestem rozczarowany, że nie posiadam tego, co sądziłem, że mam, więc sobie wmawiam, że to nie ma dla mnie wartości. A może jestem sam na siebie zły, że nabrałem się na pozory i goniłem za mrzonkami. A może mi przykro. Może uważam, że gdybym przez ostatnie trzy lata żył wolniej i rozglądał się dookoła, to zauważyłbym, co się dzieje, i może uratował coś z tego, co miałem; może wtedy nie zostałbym tak dosłownie z niczym. Siedział przez długi czas bez ruchu; nie spojrzał na zegarek. Ale wreszcie zaczął myśleć o tym wszystkim, co ma do zrobienia. Okręcił się na krześle i spojrzał na biurko. Pierwszy krok to dowiedzieć się prawdy o Nuevo, drugi to napisać o tym artykuł' i go opublikować, tym samym zrehabilitować Elizabeth.
18 Ty draniu - warknął Saul do telefonu... - Czegokolwiek byś chciał, nie ma tego, dzwonisz pod zły... - Co to za facet o nazwisku Bent? - Jak? - Bent. Możliwe, że z Houston; bardziej prawdopodobne, że z Nowego Meksyku. Z czymś ci się kojarzy? Sam wahał się między ciekawością a wściekłością. Zwyciężyła ciekawość. - Po co chcesz to wiedzieć? - Chet Colfax zrobił adnotację „Bent" na marginesie sfałszowanego raportu w sprawie Nuevo; przypuszczam, że ten człowiek jest jakimś jego znajomym, który może nawet maczał palce w tym sfabrykowanym dokumencie. - Sfałszowany? Który raport? - Dotyczący pomocy dla przesiedleńców. Przejąłem wersję roboczą i końcową. - Do licha! - Po chwili przerwy powiedział Saul. - W legislatorze Nowego Meksyku jest taki jeden, który się nazywa Thaddeus Bent. Przewodniczący Komitetu Stanowego do Spraw Użytkowania Gruntów i Rekreacji. - Ten, co zalecił sfinansowanie zapory? - Tak, ten sam. - Zamilkł; gniew wzbierał w nim z nową siłą. - Słuchaj, ty draniu, prawdopodobnie znalazłeś to, za czym ostatnio węszę, i dałbym prawie wszystko, żeby to obejrzeć, ale nie mogę z tobą współpracować. Mam tu zaprzyjaźnioną osobę, której schrzaniłeś życie i... - Poczekaj chwilę, chcę o tym porozmawiać i nie odkładaj słuchawki! Tak właśnie postąpiła Elizabeth i, do cholery, posłuchaj mnie choć pół minuty! Nie wiedziałem, że Artner pracuje w Daily News, nie miałem nic wspólnego z tymi oszczerstwami; dowiedziałem się o tym dopiero z relacji
agencji AP, z gazety, którą kupiłem na Florydzie; mam zamiar napisać własną wersję zdarzeń, gdy zbadam fakty. No i zrezygnowałem dziś po południu z posady u Rourkego. Saul opadł na krzesełko przy swoim biurku. - Zrezygnowałeś? Dlaczego? - A czy to, do diabła, ważne, dlaczego? Ważne, że już mnie tam nie ma. Pracuję nad artykułem. Potrzebna mi pomoc w uzyskaniu informacji, które chcę w nim zamieścić. Co jeszcze chcesz wiedzieć? - Chcę? Nic. Jestem ciekawy? Żebyś wiedział, że jak cholera. - Zaczął mazać na leżącym przed nim blokiem papieru ludzików z kresek. - Kto opublikuje artykuł, gdy go skończysz? - T y . Wyszczerzył zęby. - Jeśli mi się spodoba. - Jeśli pozyskasz potrzebne do napisania informacje, będzie podwójnego autorstwa. Nigdy dotąd nie pisaliśmy wspólnie do prasy. - Niewykluczone, że napiszemy. A potem, co zrobisz? - Nie wiem. W całym kraju jest pełno sieci prasowych... magazynów ilustrowanych... muszę się rozejrzeć. Nie wiem, czego chcę. - A pracując u Rourkego wiedziałeś? - Myślałem, że wiem. To długa historia i opowiem ci ją kiedyś, jeśli zechcesz posłuchać, ale nie przez telefon i nie teraz. Saul, proszę cię o pomoc. Saul narysował zwisającą z gilotyny postać. - A bliscy przyjaciele z Houston nie pomogą? Nastąpiła krótka chwila wahania. - Nie jestem zobowiązany się przed tobą tłumaczyć; chciałbym, do licha, żebyś przestał wydawać sądy o sprawach, których nie rozumiesz. - Rozumiem wszystko, co mi potrzeba. - Nie rozumiesz, ale mam to gdzieś. Chcę napisać artykuł, aby pomóc Elizabeth; jeśli naprawdę jesteś jej przyjacielem, będziesz ze mną współpracował. - Robisz to dla Elizabeth? - Do cholery, a po cóż innego miałbym to robić? - Może chcesz sobie wyrobić nazwisko jako reporter-demaskator. Skąd, do cholery, mam wiedzieć, dlaczego chcesz pisać? Przez ostatni rok nie przysłużyłeś się zbytnio Elizabeth. Czy rozmawiałeś teraz z Holly? - Nie. Zadzwonię do niej jutro, do Petera również. - Przestała śpiewać. - Co?! Przestała? Dlaczego, na miłość boską? - Nie wiem. Chyba wie o tym jej matka, ale my nie. Wycofała się z wyższej klasy muzycznej i rzuciła lekcje śpiewu. - Zaraz do niej zadzwonię. Oddzwonię potem do ciebie. - Nie ma jej tu; Elizabeth zabrała ją na weekend do Denver. Zresztą po co się trudzić. - Do licha, Matt, przestań pieprzyć sprawy: albo bądź
członkiem swojej rodziny, albo znikaj. Może nie jestem do tego upoważniony, żeby to mówić... - Nie jesteś. Saul zamilkł, zły, sfrustrowany. Do licha, kogo jeszcze ona ma oprócz Spencera i Lydii? A oni nie ruszą Matta; boją się, że to tylko sprawę pogorszy. Ale są granice, których przyjaciel nie powinien przekraczać i chyba się do nich zbliżyłem. - Może masz rację - powiedział. Narysował gilotynę i człowieka z karkiem nastawionym pod opadające ostrze. Okej, będę z tobą współpracował przy tym artykule. Żeby pomóc Elizabeth. I dlatego, że cała ta cholerna historia, odkąd się o niej dowiedziałem, doprowadza mnie do szału i może to moja jedyna szansa, żeby się dowiedzieć, co się, do cholery, dzieje. Powiedz mi o tym raporcie dotyczącym przesiedlenia. Kto go sfałszował? Czy jest tylko ten jeden? Widziałem inne, dotyczyły tworzenia miejsc pracy i pozostałych spraw, robiły na mnie dobre wrażenie. - Nie wiem jeszcze nic o reszcie. Kiedy wraca Elizabeth i Holly? - W niedzielę wieczorem lub w poniedziałek rano. Powiem Elizabeth, że dzwoniłeś. No, a teraz zabieramy się do pracy. - Tak. Dzięki. Najpierw pozwól, że ci powiem o mojej rozmowie z Chetem Colfaxem, który nawiasem mówiąc założył podsłuch w gabinecie szefa... - W gabinecie Rourkego? A niech to jasny gwint. Niech będą błogosławione cwane lisy, albowiem użyją magnetofonu do ochrony własnych siedzeń. Matt zachichotał. - Mój Boże, brakowało mi twoich żartów i rozmów z tobą. - Szkoda, że w Houston nie ma telefonów. Bo inaczej mógłbyś w każdej chwili do mnie zadzwonić - zauważył złośliwie Saul. Nastąpiła cisza. - Mówiłem więc o Checie, prawda? - powiedział Matt stanowczym głosem. - Ale może zacznę od czegoś innego, od drobnej rewelacyjki. Czy wiesz, kto jest właścicielem dziewięćdziesięciu ośmiu procent Nuevo? - Ballenger. I jego spółka. I nieznani udziałowcy. Sprawdziłem to; nie stać go było na kupno wszystkiego, ale nie mogłem się dowiedzieć nazwisk... - Keegan Rourke. Saul siedział jak sparaliżowany. - A niech to licho - powiedział cichym głosem. - Bardzo, bardzo to składne. Najpierw kupuje sieć prasową, potem kotlinę, następnie zakłada ośrodek wypoczynkowy. A czy również kupuje sobie legislaturę? Żeby mieć pewność, że mu wszystko przejdzie gładko? - Byłoby to logiczne, jeśli bierze się za to ktoś skrupulatny. Czy sprawdzisz Thaddeusa Benta? I wszystkich innych, którzy mogą być w to zamieszani? Ja poszukałbym takich faktów, jak przelewy z KDP, podróże do Europy, stypendia na studia dla latorośli, wiesz, jak się za to wziąć. Po
pierwsze, niech d opowiem w skrócie, jak przebiegła moja rozmowa z Che-tem, a resztę napiszę i wyślę ci pocztą. I chcę wiedzieć, co jeszcze ostatnio wywęszyłeś. Heather mijała otwarte drzwi i zajrzała do środka. Saul musi rozmawiać z którymś z reporterów - pomyślała; w jego głosie wyczuła taką emocję i zaangażowanie, jak wtedy, gdy omawiał z kolegą artykuł demaskatorski. A sposób, w jaki notował, wskazywał, że sprawa była poważniejsza. Saul podniósł wzrok i ich spojrzenia się skrzyżowały. - Matt - powiedział z ręką na mikrofonie - odszedł od Rourkego. Szykujemy artykuł o Nuevo; powinno pomóc Elizabeth. - I wrócił do rozmowy. Zdziwiona Heather podeszła do biurka. - Czy wraca? Pisząc Saul pokręcił przecząco głową. - Dlaczego nie? Ale Saul był nachylony nad słuchawką, zatopiony w rozmowie. Heather podniosła kartkę z notatkami, którą Saul wyrwał z bloku, gdzie rysował ludziki. Wszyscy skatowani - pomyślała. Czy Saul i Matt będą kogoś katować? Albo nas skatują - mnie z Saulem - jak Matt wróci i nam odbierze nasz tygodnik. Uśmiechnęła się smutno. Nasz tygodnik. Była tak samo niepoprawna jak Saul; kochała to pismo, chciała Saulowi zawsze pomagać w kierowaniu nim. Spojrzała w dół na swoją wąską talię. W płaskim dziewczęcym brzuchu poczęło się życie. Gdyby jej życzenia mogły się spełnić, przede wszystkim pragnęłaby, aby zanim urodzi się dziecko, zostali z Saulem właścicielami Chieftaina. Wtedy wszystkie fragmenty życia ułożyłyby się w całość: Heather Ferrell Miligrim; żona Saula Milligrima; matka Jacqueline lub Stephena, lub obojga, gdyby miała szczęście mieć dwoje; współwydawca Chieftaina; przyjaciółka Elizabeth, Isabel, Lydii, Spencera, Holly, Mai, Petera, zespołu redakcyjnego, zwłaszcza Barnego Kella, który traktuje ją jak własną córkę. Jestem zadowolona - pomyślała. - Wiem, co mam, i jest tego więcej, i jest to wspanialsze, niż w moich marzeniach. - Mój Boże, ależ się zmienił - powiedział Saul odkładając słuchawkę. -Głos nabrzmiały melancholią. Autentyczne, szczere, czternastokaratowe rozczarowanie. Wyobrażasz sobie? Wielkie przebudzenie. - Czy wróci? - spytała Heather. - Zależy od układu gwiazd w jego polu widzenia. Mówi, że się rozejrzy za innymi gazetami, może magazynami ilustrowanymi... mówi, że nie wie, czego chce. Zależy od tego, jak bardzo mu potrzeba szybkiego życia, albo od tego, co zrobią razem z Elizabeth, albo czego chce dama jego serca. Dałem mu okazję, żeby powiedział, że już się z nią nie zadaje, ale pominął to milczeniem. Powiem ci, co myślę, i ani ty, ani ja nie powinniśmy na ten temat spekulować. Bo się zestarzejemy i z sił opadniemy, jeśli będziemy analizować
przyszłość, której może nigdy nie będzie. On twierdzi, że Elizabeth się z nim rozwodzi. - Od kiedy? - Od dziś. Rozmawiał z nią, zanim zadzwonił do mnie. Nie dała mu dojść do słowa; powiedziała mu jedynie, że jest.gorszy od żmii i że nie można mu ufać, i się z nim rozwodzi. Ja mu powiedziałem, że czas najwyższy, by to zrobiła. Saul wziął ją na kolana. - Pamiętam, jak mnie zazdrość zżerała, dlatego że oni tyle dostali od losu. A teraz spójrz na mnie: czy istnieje szczęściarz większy ode mnie? Ale jak uszczęśliwić Elizabeth? Czy znajdziemy jej do towarzystwa mężczyznę błyskotliwego, przystojnego, mądrego, namiętnego? Heather pocałowała go. - Znam tylko dwóch takich. Za jednego szczęśliwie się wydałam, drugi nie jest naprawdę mądry, bo gdyby był, toby tu był z nami, nie w Houston. Ale będę się dalej rozglądać. Co będziesz robił dla Matta? - Demaskował Thaddeusa Benta. I poproszę Elizabeth o pomoc. Ona zna Benta; kiedy była reporterką Examinera, pisała relację z wesela jego syna, a niedawno przeprowadziła wywiad z jego synową do „Spraw prywatnych". Chcę zresztą, by się niezależnie od tego w to włączyła; jeżeli w tej sprawie poskrobiemy mocniej, dowiemy się, dlaczego Artner napisał te oszczerstwa. Dlatego Elizabeth powinna brać w tym udział. Zasługuje na to, nie sądzisz? Zadzwonię do niej do Denver; chcesz się włączyć do rozmowy przez telefon wewnętrzny? - Tak - odparła Heather. - Ja też chcę się w to włączyć. Cztery lata temu Elizabeth tańczyła z Thaddeusem Bentem na weselu jego syna. Przypomniało jej się wtedy jej własne wesele szesnaście lat wcześniej, zadumała się nad upływem czasu, a pełen galanterii Bent obejmując ją w tańcu powiedział jej, że jest zbyt piękna, żeby musiała pracować. Od tamtego czasu widywała go, gdyż coraz częściej pojawiał się publicznie; było tajemnicą poliszynela, że chce się wybić z legjslatury stanowej na wyższe stanowisko. Elizabeth napisała do „Spraw prywatnych" o synowej Benta posługując się pseudonimami; problemem, jaki postawiła w artykule, było, jak to jest, kiedy wszyscy członkowie rodziny aktywnie zajmują się polityką, gdy jedna z osób tej rodziny nie ma tego rodzaju ambicji. - Była na temat Benta bardzo dyskretna - powiedziała Elizabeth Saulowi, gdy w poniedziałek rano szli korytarzami urzędu władz stanowych. -Choć zdradziła, że Bent dużo podróżuje i odbywa narady w domu podczas weekendów. Prawdopodobnie szuka funduszy na kampanię wyborczą. Saul kiwnął głową. - Co parę tygodni on sam puszcza parę z ust. Czy dzwoniłaś dziś rano do Matta?
- Nie. - I nie chcesz z nim rozmawiać? - Nie. Saul, nawet gdyby powiedział prawdę o artykule Artnera i o odejściu od Keegana, to nadal chodzi własnymi drogami i my nie istniejemy dla niego. Myślałam naprawdę o tym, co mi powiedzieliście z Heather, ale ja nie chcę do niego dzwonić. Jeśli potrzebne mu towarzystwo do szukania nowej pracy, ma od tego Nicole. Jeśli chce porozmawiać ze mną, wie, gdzie mnie szukać. Zatrzymała się przed zamkniętymi drzwiami gabinetu Benta. - Słuchaj, drogi, drogi, Saulu; kocham ciebie i Heather, kocham was za to, że się o mnie martwicie, ale muszę się teraz właśnie zająć paroma sprawami i na nich się koncentruję. Mart zajmuje się własnymi sprawami; nie mogę czekać na niego ani na nikogo innego. Chcę oczyścić się z zarzutów i odnowić kontrakt z Markhamem - co znaczy, że muszę odsłonić kulisy artykułu Artnera - i chcę spędzić z Holly jak najwięcej czasu, nim wyjedzie do college'u. To jeszcze ważniejsze. Miała ostatnio problemy i po raz pierwszy od lat jesteśmy sobie tak bliskie, że je razem omawiamy. - Problemy, dlaczego nie śpie... - Saul nie wytrzymał. - Dziękuję ci, że nie zapytałeś o to - powiedziała Elizabeth. - Nie mogę teraz o tym rozmawiać. I - ciągnęła - chcę pomóc Isabel i całej reszcie w Nuevo; jeśli istnieje jakiś sposób, który wyniknie z naszego spotkania z Bentem lub inny, żeby się udało zrekonstruować miasteczko na terenach wyżej położonych, to zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby do tego doszło. Mam pełne ręce roboty; nie mogę się teraz przejmować Mattem. Jeśli ma kłopoty, to mi przykro, ale to jego problemy, nie moje. Związał się z Kee-ganem mając oczy szeroko otwarte i przypuszczam, że nadal tak samo będzie rozwiązywał wszelkie konflikty, jakie zaistniały między nimi dwoma. Nie mam czasu, żeby się roztkliwiać nad Mattem. - Kładąc rękę na gałce u drzwi powiedziała. - Czy jest jeszcze coś, co powinniśmy wyjaśnić, nim tu za chwilę wkroczę do akcji? - Nic a nic. Czy wolno mi zawołać: Brawo! Była to niezwykła mowa i wygłosiła ją niezwykła dama! Jestem dumny, że mogę się z tobą przyjaźnić i być twoim kolegą. A teraz wchodzę z tobą do tego gabinetu i będę się przyglądał, jak bierzesz pod włos naszego przyszłego senatora, który prawdopodobnie przyjmuje łapówki. Może jednak powinniśmy się zaangażować przy jego kampanii; jeśliby wygrał, toby się wyniósł do Waszyngtonu. Gotowa? - Saul. - Co? - Jedną chwilkę. Muszę się nad czymś zastanowić. - Okej. Możesz na głos? - Jeszcze nie. - Elizabeth oparła się o drzwi i nie widzący wzrok utkwiła na końcu korytarza, przypominając sobie cichy głos Holly siedzącej matce na kolanach. „Planuje się przenieść do Nowego Meksyku - »Coś więcej nas
będzie łączyć« - powiedział - a później do Waszyngtonu, gdy go wybiorą, i tam poznam inne osobistości i mnie wylansuje". Słowa brzmiały jej w uszach. - Tony Rourke uważa, że zostanie senatorem ze stanu Nowy Meksyk. - Przepraszam, nie dosłyszałem. - Nie pytaj, skąd to wiem, ale on planuje się tu zameldować i startować w wyborach senackich prawdopodobnie za parę lat, prawdopodobnie w tym samym czasie co... - ...Thaddeus Bent. Mój Boże, ależ mamy alternatywę, Bent albo Tony. To może ja się przeniosę gdzie indziej. Spojrzał na Elizabeth. - Sądzisz, że to się może przydać do czegoś za tymi drzwiami? - Jeszcze nie wiem. Ale zawsze warto mieć w zanadrzu bombę; potrafi nieźle podczas wywiadu ożywić atmosferę. No więc dobrze, jestem gotowa. - Nie mogę się doczekać - powiedział Saul i weszli do środka. Thaddeus Bent zwolnił z pracy dotychczasową sekretarkę i zatrudnił nową, odpowiadającą jego wyobrażeniom o tym, jaką sekretarkę powinien mieć mąż stanu: trzykrotnie młodszą i dwa razy ładniejszą niż poprzedniczka. Głupio zrobił - pomyślała Elizabeth - tym sposobem stracił dużą część kobiecego elektoratu. Uśmiechała się jednak przyjemnie, gdy sekretarka prowadziła ją do gabinetu Benta; na widok Elizabeth Bent wstał i uścisnęli sobie dłonie. - Moja miła Elizabeth, ależ to szmat czasu! Pięknie pani wygląda; równie zachwycająca jak na weselu mojego syna, gdy raz zatańczyliśmy... mam nadzieję, że pamięta pani ten epizod tak wyraźnie jak ja. Wciąż się uśmiechając Elizabeth kiwnęła głową. - Zna pan Saula Miligrima? - Tak. Miałem przyjemność poznać pana. - Bent uścisnął energicznie rękę Saula. - Proszę siadać - moja sekretarka zaraz poda kawę - i proszę powiedzieć, w jakiej sprawie pani przyszła. Mówiła pani, że chodzi o artykuł do prasy. Cieszę się, Elizabeth, że pani ciągle pisze pomimo tego małostkowego artykułu i że się pani nie poddaje. Lubię kobiety z ikrą - to fakt -i mogę tylko życzyć powodzenia. No więc czy jest tu pani w związku ze swoją rubryką? Elizabeth potrząsnęła głową. - Jest pan zbyt sławny i wpływowy, Thaddeus. - Patrzyła, jak Bent się puszy i powiedziała: - Od czasu do czasu lubię pisać coś o ludziach, którzy nie pasują do „Spraw prywatnych" i Saul przeznaczył miejsce w Chieftainie na umieszczenie pańskiej biografii. Lubię, wie pan, być lepsza od konkurencji i skoro wygląda na to, że niedługo zostanie pan jednym z naszych najpotężniejszych przedstawicieli, chcę pierwsza wydrukować artykuł poświęcony pana osobie. Bent starał się zareagować na to obojętnością, ale mu się nie udało. Cały promieniał. - Uznanie. O to idzie. Czego się pani chce dowiedzieć?
Elizabeth zaczęła na luzie, bardziej jakby to była przyjacielska pogawędka, niż wywiad do prasy, wypytywać go o ojca, który prawie czterdzieści pięć lat temu przeniósł się z Detroit do Santa Fe, o młodość Benta: wyczyny sportowe w szkole średniej w Santa Fe i na studiach, pierwszą posadę na niepełnym etacie i początki kariery prawniczej, o żonę i czwórkę dzieci, o wyborze jego osoby do legislatury i zajmowanym przez niego stanowisku przewodniczącego Komitetu ds. Użytkowania Gruntów i Rekreacji. Słowa płynęły mu z ust, odchylił się na krześle z przyjemnością słuchając własnego głosu. Elizabeth zaś mruczała pod nosem uwagi notując odpowiedzi Benta; ponieważ oboje skoncentrowani byli na jego osobie, Bent bawił się świetnie. W tyle za nią siedział bez ruchu Saul nie chcą zepsuć intymnego nastroju i obserwował, jak Elizabeth tka pajęczą sieć. Łagodnie, w omal hipnotyzującym rytmie zadawała Bentówi zupełnie niewinne pytania, po czym nagle, jakby mimochodem, tak że to prawie umykało Saulowi, zmieniła temat z przeszłości przeskakując na przyszłość. - To oczywiste, że Senat Stanów Zjednoczonych to przerażające miejsce, zwłaszcza dla kogoś z małego zachodniego stanu... - Skądże! No więc, jest przerażające. To prawda. Senat Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Ale chyba pani nie sugeruje, że ktoś z Nowego Meksyku, konkretnie Thaddeus Bent, osoba z doświadczeniem, poważna, nie podoła obowiązkom. - W życiu bym czegoś takiego nie zasugerowała - odparła ciepło Elizabeth. - Pan się jak najbardziej nadaje. Jestem pewna, że wszyscy uważają, iż będzie pan znakomitym senatorem. - To prawda. W istocie rzeczy ustawiają się w kolejce, by mi pomóc. Wybitne osobistości, duże pieniądze. Porozsyłamy pocztą, oczywiście standardowe, ulotki wyborcze; będą napływać banknoty jedno- i dziesięciodola-rowe, ale to dla nas przede wszystkim wskazówka, kto będzie na nas głosować. Naprawdę duże pieniądze, setki tysięcy, nadchodzą od tych ważnych osób. - Poważni kandydaci przyciągają ważne osoby, Thaddeus. - Mój Boże, do dobre hasło! Czy mogę je używać w broszurach i na plakatach wyborczych? I w mowach wyborczych? - Proszę używać - odparła z wdziękiem Elizabeth. - Niech to będzie mój drobny wkład w pańską kampanię. A kto inny jeszcze wniósł w nią wkład? Czy to osoby z Nowego Meksyku, jak ja, czy zaskarbił pan sobie cały południowy zachód? - Cóż, jasne, że warto mieć poparcie ziomków z Nowego Meksyku, ale dotychczas największy wkład wniósł - to poufne, poza ewidencją - ktoś z Kalifornii. - Znam paru brokerów politycznych w Kalifornii - powiedziała Elizabeth - Niektórzy o notorycznie zmiennych poglądach... - Ach, ale nie ten! Mam jego słowo honoru. Raczej go pani nie zna; prowadzi bardzo spokojne życie.
- Nie mógłby mi pan podać jego nazwiska? Ma pan prawdopodobnie rację, że go nie znam, ale jeśli przypadkiem znam, mogłoby to być dla pana pomocne. Dość często ostatnio bywam w Los Angeles, wie pan, poznałam parę osób z telewizji i kręgów filmowych... - Ach, to prawda. No więc cóż. Ballenger. Terry Ballenger. Jest dość ważny, jak mi wiadomo; w istocie rzeczy jego wspólnik, teksaski biznesmen, Chester Colfax twierdzi, że Ballenger to ważna osobistość na całym południowym zachodzie. Bardzo solidny, jak mnie zapewnia Colfax. I solidnie popiera Thaddeusa Benta. - Terry Ballenger. - Elizabeth lekko zmarszczyła brwi, żeby skryć podniecenie, jakie w niej wzbudziło to odkrycie. Znam to nazwisko. Ale nie sądzę, żeby ten człowiek miał pieniądze, Thaddeus. On zajmuje się kupowaniem ziemi na zlecenie. A jak to jest, że Chet Colfax z nim współpracuje? On pracuje w Houston. Bent zachmurzył się. - Nie, nie, moje informacje są bezbłędne. Terry Ballenger kupił całą kotlinę Nuevo; buduje tam ośrodek rekreacyjny; na to trzeba mieć parę groszy. A Chester z nim współpracuje. Pani myli fakty. Ale nie o tym rozmawialiśmy. Rozmawialiśmy o... o czym to rozmawialiśmy? - O osobach, które wnoszą wkład w pańską kampanię. Thaddeus, to jest niejasne. Słyszałam o Checie Colfaxie dlatego, że on i mój mąż obaj pracują w Rourke Enterprises w Houston. Nie chce mi się wierzyć, że Chet panu o tym nie powiedział. - Cóż. Prawdopodobnie powiedział i wyleciało mi to z głowy. Rourke Enterprises Houston. To Keegan Rourke, prawda? Bardzo ważny człowiek. Chester i Rourke... no, oczywiście, że mi mówił. W końcu to nie błahostka. - Mimo to, wciąż nie mam jasności co do pewnych spraw, Thaddeus. Widzi pan, niedawno dowiedzieliśmy się, że to właśnie Chet zlecił napisanie tego szkalującego mnie artykułu, który wydrukował Albuquerque Daily News. Chet nie chciał, żeby ustawodawcy odnieśli się poważnie do mojego tekstu o Jocku Olsonie - wie pan, o którym artykule mówię; ten, w którym padła propozycja, aby legislatura wydzieliła część kotliny i przeznaczyła ją pod budowę nowego miasteczka. Jak pan powiedział, tamten artykuł o mnie był małostkowy. No więc skoro Chet reprezentuje Rourkego... - Jedną chwilkę! Elizabeth! Mam dla pani wielki szacunek, ale pani myli fakty! Mówię prawdę! Ja znam fakty i pani nie ma racji! Chciałbym przejść do innych spraw i szybko zakończyć ten wywiad. Jak pani wiadomo, jestem człowiekiem zajętym. - Wiadomo, Thaddeus; nie chcę pana odrywać od obowiązków. Ale chciałabym pewne rzeczy wyjaśnić. Z powodu tamtego artykułu w Daily News mam kłopoty i nie mogę sobie pozwolić na najmniejsze potknięcie. Czy mogę panu powiedzieć, jakie jeszcze inne fakty są mi znane? Będzie pan mógł sprostować te rzeczy, co do których się mylę.
Z oporami wyraził zgodę kiwnięciem głowy. Całym ciałem wcisnął się w krzesło. Osaczony - pomyślał Saul. - No, więc - Elizabeth wertowała swój notes - z dotychczas zebranych informacji wnioskuję, że firma Terry'ego Ballengera, Ballenger i Spółka, wykupiła większość ziemi w Nuevo pod budowę ośrodka rekreacyjnego i ofiarowuje tereny położone z jednej strony przyszłego jeziora na utworzenie parku stanowego. - Zgadza się. Ta informacja jest prawidłowa. - Ale według Cheta Colfaxa Keegan Rourke posiada dziewięćdziesiąt osiem procent firmy Ballenger i Spółka, co oznacza, że... - Co? Że co? - Bent poderwał się z krzesła, mięśnie twarzy drgały mu nerwowo. - Terry jest właścicielem tej firmy! - Nie sądzę, Thaddeus.' Możemy to jeszcze raz sprawdzić - może się mylę - ale nie sądzę, że... -Lep ie j w ięc niec h to pa ni sp ra w dz i jeszcze raz, mło d a da mo ! - Sprawdzę - łagodnie odparła Elizabeth. - Ale czy mogę tymczasem kontynuować moje wnioski? - Nie czekając na odpowiedź ciągnęła dalej. -Jeśli Keegan Rourke jest właścicielem znacznej większości firmy Ballenger i Spółka, to posiada prawie całe Nuevo i to on właśnie buduje ośrodek rekreacyjny. Zatem kiedy Jock Olson zgłosił postulat, żeby oddać mieszkańcom na własność sto akrów, i gdy część elektoratu zareagowała na to darowiznami pieniężnymi i ochotniczą pracą przy budowie nowego miasteczka, Rourke martwiąc się, że legislatura przystanie na ten postulat i zabierze mu część terenów, próbowałby prawdopodobnie namówić kluczowych ustawodawców do sprzeciwu, aby do tego nie dopuścić. Mógł się nawet uciec do łapownictwa w takiej czy innej formie, ale pan by oczywiście nigdy czegoś takiego nie tolerował. Cóż więc innego mógłby zrobić? Mógłby zniesławić mnie i mój wywiad z Olsonem polecając komuś spośród swoich pracowników opublikowanie w prasie artykułu z oszczerstwami pod moim adresem. Chet dokonał tego. Chet pracuje u Rourkego. - Zaraz, zaraz. Jedną chwileczkę. - Bent mierzył krokami gabinet, twarz miał wykrzywioną, czoło zmarszczone. Dajmy sobie spokój z bzdurami na temat tamtego artykułu; on mnie nie dotyczy i nic mnie nie obchodzi. Obchodzi mnie to, co mi obiecał Chet. Twierdził, że Terry mnie popiera; powiedział, że stworzył Komitet Działalności Politycznej - pod hasłem „Ziemia darmo dla wszystkich" - i gdy przyjdzie na to czas, sfinansują ogłoszenia w mediach, reklamę poprzez pocztę, zorganizują transport w mojej kampanii wyborczej... Ja mu wierzyłem! Czy on ma na to wszystko pieniądze, czy nie? - Chet? Czy Terry? - Terry! Terry! Chet powiedział, że jak załatwię... Wypadł z rytmu, wyrównał krok. - Chet powiedział, że gdy przyjdzie na to czas, Terry udzieli mi poparcia. Mówię prawdę!
- Jak pan, Thaddeus, załatwi co? - Nic. Drobnostka; nie ma o czym mówić. - To dziwne - zauważyła Elizabeth - Terry Ballenger i Keegan Rourke nie zostawiają zazwyczaj spraw na pastwę losu. Wydawałoby się raczej, że w zeszłym roku zgłosili się do pana w sprawie zapory w Nuevo. W końcu wiedzą, że ma pan ogromną władzę - wszyscy to wiedzą. Wyobrażam sobie, że napierają na pana różni ludzie, którzy wiedza, ile projektów ustaw i zaleceń mógłby pan przepchnąć, gdyby pan je uznał za celowe w interesie stanu. - Napierają - Bent zmarszczył brwi starając się nadążyć za szybkim przeskokiem, jaki zrobiła Elizabeth ze spraw aktualnych na zeszłoroczne. -To prawda. - To musi być trudne. Te naciski... - Cóż. Wiąże się to ze stanowiskiem, jakie sprawuję; przyzwyczaiłem się. Jeśli się wie, co się robi, można sobie z tym poradzić. - Ale czy Chet albo Ballenger, albo Rourke nie wiedzieli o tym? Chodzi mi o to, że jeśli nie prosili pana o pomoc w sprawie Nuevo kilka lat temu, kiedy zaczęto prace badawcze, i w zeszłym roku, gdy przegłosowano projekt budowy, to chyba nie doceniali tego, że ma pan ogromną władzę i że pan może dla nich wiele zrobić. - Oczywiście, że doceniali! Sama to pani powiedziała: wszyscy wiedzą, że mam ogromną władzę. Nie rozumiem, dlaczego to pani powiedziała, skoro pani wie, że jestem osobą znaną. Dlatego właśnie przyszli z tym najpierw do mnie; nie w tym celu, żeby pójść na układy, bo ja nigdy tak nie postępuję, człowiek na moim stanowisku nie pójdzie na żaden układ, ale po to, abyśmy przedyskutowali sprawę Nuevo: jakie korzyści przyniosłaby ta budowa całemu stanowi: zatrudnienie, turystyka, kontrola przeciwpowodziowa, oraz to, jak zatwierdzić projekt bez problemów... - Albo nagłośnienia - cicho wtrąciła się Elizabeth. - Nagłośnienie zaszkodziło wielu wartościowym projektom bardziej, niż gdyby je dezawuować, Elizabeth. Ten projekt mógłby nie przejść. - Ale pan do tego nie dopuścił. - Są sposoby i sposobiki. - Bent niejasno to skomentował. Elizabeth nie odezwała się, obserwowała Benta, który miarowo chodził po pokoju; jasnymi oczami patrzyła nań skupiona, zafascynowana, nieugięta. Milczenie stawało się dla Benta coraz bardziej nieznośne. - Jeśli się człowiek zna na rzeczy, można upchnąć prace badawcze i projekty ustaw do jednego worka, nic w tym złego, oczywiście, jest to sposób, żeby nadać bieg sprawie. Inaczej inni ją hamują... przetrzymują... i tak dalej... - Odchrząknął. - No więc przeprowadziliśmy to wszystko, ale teraz chcę wiedzieć jedno: jak Terry może sfinansować moją kampanię, jeśli nie ma pieniędzy ani nawet własnej firmy? - Nie wiem, Thaddeus. A jak pan myśli? Bent zadumał się.
- Chet był tego absolutnie pewien, więc wiedział, że pieniądze są. -Twarz mu się rozjaśniła. - Rourke! Jeśli ma pani rację i on jest właścicielem firmy Ballenger i Spółka, to Chet mówił w imieniu Rourkego! Nie wiem, dlaczego nie powiedział mi tego wprost, że to właśnie Rourke będzie mnie popierał! To prawda! Trzeba mi to było zrozumieć od razu. A on jest o wiele ważniejszy niż Terry! Elizabeth spojrzała z ciekawością. - Mówi pan o najbliższych wyborach? - Nie, nie, są za pasem. Ja się przymierzam do wyborów za pięć lat. Musimy zorganizować fundusze, delegatów, podpisy pod moją kandydaturę... Chet mnie za to podziwiał: że umiem to rozplanować w czasie. Ubiegam się o mandat na miejsce Greene'a, gdy ten przejdzie na emeryturę. - Ale Thaddeus, czy pan nie wie? - Elizabeth zawahała się. - Czuję się okropnie. Nie wiem, jak to panu powiedzieć... Saul wstrzymał oddech. Jak przyjemnie mieć w zanadrzu bombę -pomyślał. Oczy zwęziły się Bentowi. - Powiedzieć co? - Kogo poprze Rourke - odparła Elizabeth. - Wydaje mi się, że jeśliby kogoś popierał, to najpewniej własnego syna. - Syna? - Tony'ego Rourke - odparła uprzejmie. - Wiem, o kogo chodzi! Ale o czym, do licha, pani mówi? Jego syn występuje w telewizji; jest gwiazdorem i ma własny program; nie muszę pani tego mówić; pani też tam występowała. Oglądałem panią. - Ale mnie tam już nie ma. Program, wie pan, nie wypada teraz dobrze. Dowiedziałam się, że zlikwidują go przed końcem sezonu. Rozumiem więc, że Tony przeniesie się do Nowego Meksyku i tu się zamelduje... Dobre nieba! nagle wykrzyknęła. - Ośrodek rekreacyjny! Nie pomyślałam o tym! Prawdopodobnie będzie nim przez parę lat zarządzał, pozna wszystkich miejscowych polityków, wyrobi sobie nazwisko w kręgach władz stanowych... jest aktorem; może się spisać doskonale. - Zlikwidują? - spytał Bent. - Zlikwidują jego program? - Tak słyszałam - odparła Elizabeth. - Oczywiście z telewizją do ostatniej chwili nic nie wiadomo na pewno, ale, o ile wiem, zlikwidują. I Tony jest gotów do podjęcia nowej posady. Zapanowała martwa cisza. Saul przytupywał nogą, nakazał więc sobie spokój i wsunął stopę głębiej pod krzesło. Elizabeth siedziała niemo, z pochyloną głową, bazgrała w notesie słowa bez sensu. Bent oparł się o ścianę, bo nagle mu ciało odmówiło posłuszeństwa i zaczął się trząść. Włożył rękę do kieszeni szukając cygar, które tam zwykle trzymał, dopóki mu żona nie wyperswadowała palenia. Wtem w ciszy ryknął.
- A to pieroński skurwysyn! - Zrobił trzy kroki w stronę biurka i zadzwonił telefonem wewnętrznym do sekretarki. Proszę mi dać Andrew Greene'a w Waszyngtonie. Pani się myli! - zawołał do Elizabeth. - Zaraz pani zobaczy! Proszę słuchać! Sama się pani przekona na własne uszy! Uderzył pięścią we wnętrze dłoni, gdy czekał. - Nigdy nie było ani słóweczka na temat Rourkego - odezwał się w powietrze. - Trudno cholernie zachować w polityce coś w tajemnicy; na pewno on wie to, czego ja nie wiem. Zwrócił się do Elizabeth. - Gdzie jest pani mąż? Mówiła pani, że pracuje u Rourkego. W Houston? Bez pani? - Chwilowo - odparła stanowczym głosem. Bent potrząsnął głową. - Nie brzmi to dobrze. Tylko on jeden w rodzinie pracuje u Rourkego? Pani nie? - Nie - odparła. - To gdzie pani pracuje? - Na własny rachunek, Thaddeus. Może pana nie interesować artykuł Artnera, ale mnie on zaszkodził i mam zamiar się bronić. Jestem dumna ż mojej pracy i z tego, że wyrobiłam sobie nazwisko, a ten człowiek zmieszał mnie z błotem, zniesławił, zdeprecjonował moją pracę, pokazał w fałszywym świetle. I ja zamierzam wyjawić prawdę i naprawić moją reputację. - Jaką prawdę? - spytał zerkając na nią. - Powiem, kiedy będę mieć pewność. - Robi to pani na własny rachunek? Pani pracuje wyłącznie na własny rachunek? - I w Chieftainie. I na rzecz mieszkańców Nuevo. Chcę, żeby zwyciężyła sprawiedliwość. - Nie ma czegoś takiego... Zostali potraktowani sprawiedliwie. Odszkodowania. Pomoc dla przesiedleńców. - Oczywiście - powiedziała spokojnie i zaczekała. Zadzwonił telefon wewnętrzny. - Czas najwyższy. No więc proszę słuchać! - Bent uruchomił głośnik telefonu i chodził po gabinecie podnosząc głos, gdy mówił do mikrofonu. -Andy? Jak się masz? Słuchaj, mam... - Jak żyjesz, Thaddeus? - Głos Greene'a, lekko metaliczny, niósł się echem po pokoju. - Dobrze, całkiem dobrze. Słuchaj, mam... - Miło. Miło mi cię słyszeć. Tyle czasu. Co nowego słychać w twoich stronach? Tutaj wiśnie już przekwitły; szkoda, że nie widziałeś... - Mam pytanie! Właśnie rozmawiam z kimś w moim gabinecie na temat wyborów, że kiedy przejdziesz na emeryturę, prawda - powiedziałem im, bo pamiętam to wyraźnie jak dziś - mówiłeś mi, dałeś słowo, że wysuniesz moją kandydaturę i poprosisz kierownictwo partii o poparcie dla mnie. Prawda?
Nie było odpowiedzi. Z małej czarnej obudowy z czarną kratką, za którą był głośnik, nie dobył się najmniejszy dźwięk. - Andy! To prawda, tak? - No cóż, Thaddeus. - Metaliczny głos stracił jowialny ton. - Istotnie przypominam sobie rozmowę na ten temat w zeszłym roku, przed wyborami. Ale chyba nie sądzisz, żebym mógł wtedy coś obiecywać, kiedy tak daleko do finału. - Nie sądzę? Ja wiem! Dałeś mi słowo! - No, dobrze, nie ma się co spierać. Widzisz, Thaddeus, każdy słyszy to, co chce usłyszeć. To pierwsza lekcja polityki. - Słyszę, co słyszę, i pamiętam, co pamiętam! Słuchaj! Czy wiesz... Czy masz kontakt z Keeganem Rourke? - No jasne, że mam; jego prasa zawsze mnie popiera. Nawet w zeszłym roku, chociaż jestem stary i słaby... - w całym gabinecie rozległ się chichot Andy'ego - Keegan pomógł mi zostać na stanowisku, bo inaczej bym gnił w domu i pisał pamiętniki. Jest moim przyjacielem; mam wobec niego dług wdzięczności. - Ach tak. Dług wdzięczności. Przyjaciel. - Ołówek trzasnął w palcach Benta; rzucił go do kosza na śmieci, nie trafił i kawałki ołówka wylądowały tańcząc po podłodze. - I ma syna. - Słusznie; udanego młodego człowieka, który zrobił sobie nazwisko w telewizji. Jeden z naszych najbardziej udanych młodzieńców... - On ma pięćdziesiątkę ria karku, Andy! - My wszyscy skończyliśmy pięćdziesiątkę, Thaddeus. Tony to znakomity młody człowiek; znam go od kołyski; jest wybitny w każdej dziedzinie, czymkolwiek by się zajął. Jego ojciec ma powód do dumy. - Również w dziedzinie polityki? Czy to masz na myśli? - Niczego nie mam na myśli, Thaddeus. Ale jeśli młody Tony zdecyduje się kiedykolwiek zostać politykiem, będzie to zaszczyt dla każdego stanu, który Tony będzie reprezentować. - I ty go poprzesz. - Czy ja to powiedziałem? Ja mówię, że nie zobowiązuję się do niczego, jest za wcześnie na... - Dałeś mi słowo! - Poza tym nie lubię, jak się mnie nagli. Jestem mężem stanu, Thaddeus; mąż stanu nie jest przyzwyczajony do tego, by go ponaglać lub oskarżać o niedotrzymanie słowa. Jestem człowiekiem honoru. I w tej chwili odżegnuję się od wypowiedzi na temat tego, kto zajmie moje miejsce w tej szacownej Izbie. - To nie dość! Do jasnej cholery, to że się odżegnujesz od tej sprawy, to nie dość! Obiecałeś mi, teraz się wycofujesz. Tylko dlatego, że Keegan Rourke popchnął twój wózek inwalidzki do Waszyngtonu i włączył ci aparat słuchowy i rozrusznik serca, i co cię tam jeszcze trzyma przy życiu, to sądzisz, że jesteś zobowiązany temu bęcwałowi, synalkowi... - Głośny trzask wydobył się z głośnika. - Andy? Andy, do jasnej cholery!
Bent chwycił głośnik i rzucił nim o ścianę, przewody odrzuciły go z powrotem, upadł na podłogę i roztrzaskał się. Twarz Benta była buraczkowa, oddech świszczący, kopał plastikowe części na wszystkie strony. - Może skurwiel dostał ataku serca. - Sapiąc przeszedł przez pokój, spojrzał na Elizabeth spod zwisających brwi. Nie potraktowałem go... elegancko. - Zachowywał się bardzo prowokująco - odparła ze współczuciem. - Co teraz pan zrobi? - Skurwiel. A to skurwiel. Pragnąłem jednego: całe życie chciałem być senatorem. Pani tego nie wiedziała - nikt nie wie - ale całe życie tego pragnąłem i ten cholerny łajdak to po prostu... wyrzucił na śmietnik. Boże, chcę go zabić, ale nie potrafię. Jestem spokojnym człowiekiem. Skurwiel! Całe moje życie wszystko robiłem po to... pamięta pani wesele mojego syna i moją synową? Miła dziewczyna, ale najbardziej mi to małżeństwo się podobało ze względu na jej koneksje; była spowinowacona z odpowiednimi osobami w mieście. Wszystko robiłem po to... tyle lat... Boże. - A teraz? - spytała Elizabeth. - Przepadło! To właśnie pani mówię! Ani jednego ruchu nie mogę, cholera, zrobić bez Andy'ego Greene'a; nikt mi niczego nie obieca, póki ten łajdak nie zatwierdzi tego kiwnięciem głowy, a my już wiemy, komu się to dostanie, prawda? I to nie będę ja! Prawda. Znaczy, że wypadam z gry. Po prostu. Lata służby poświęciłem mojemu stanowi i moim ziomkom, a komu innemu przypada nagroda. Podszedł do okna. - Boże, co ja im zrobiłem! - Odwrócił się i spotkał wzrok Elizabeth. -Jak ja się starałem, żeby im dogodzić, a oni przez cały czas wiedzieli, że nie dotrzymają obietnic. Czy pani to się mieści w głowie? Jak ktoś może być tak pozbawiony honoru? Elizabeth zapytała cichym głosem: - Czy składali panu obietnice przed, czy po tym, jak pan im pomógł sporządzić raport w sprawie przesiedlenia mieszkańców Nuevo? - Przedtem. Długo przedtem. ZatrudniUśmy specjalistów, żeby sporządzili raport o nawadnianiu i kontroli przeciwpo... - Jakby ostrzem noża ostatnie słowo uciął równo w połowie. Z twarzy odpłynęła mu krew. - Kto pani mówił o tym raporcie? - Chet. - Chet? To niemożliwe. On nie mógł o tym mówić. Zawsze tak się bał, że ktoś to odkryje; zawsze opowiadał o kartotekach zamkniętych na klucz w szafkach i o sejfach... A to gnida! Co pani powiedział? Elizabeth uniknęła odpowiedzi. - Trzymał tam nawet brudnopis i było na nim odnotowane pańskie nazwisko; mamy go. I Chet zakłada podsłuch w biurach; nie przeszukał pan swojego gabinetu? Zdaje się, że jego hobby to zbieranie informacji o wszystkim i o wszystkich.
Bent rozlatanym wzrokiem objął gabinet, jakby wszędzie dostrzegał mikrofony. - A to skur... - Słowa utknęły mu w krtani; energia się wyczerpała. Popatrzył na swoje dłonie, które otwierał i zaciskał, potem na wyglansowane obuwie. - Pani tu nie przyszła po to, żeby zrobić ze mną wywiad do druku? - Przyszłam zrobić z panem wywiad, ale o innym charakterze, niż pan myśli. Przepraszam; nie lubię stosować sztuczek. Ale nie wiedzieliśmy, jak sobie z tym inaczej poradzić. - My. - Bent spojrzał na Saula, jakby go zobaczył po raz pierwszy, i wzrok przeniósł na Elizabeth. - Pani mnie rozszarpie na kawałki. - Thaddeus - powiedziała cicho - minutę temu mówił pan o braku honoru. A jakby pan określił swoje własne zachowanie? Przyglądał się jej w milczeniu. - To narastało - odezwał się wreszcie. - Zawsze narasta - zauważył sucho Saul. Dobrze się poczuł mogąc zabrać głos, po tym, gdy udawał, że jest niewidoczny. - Proszę nam o tym opowiedzieć. - Czemu miałbym to robić? Wyśle mnie pan do więzienia. Saul westchnął przeciągle i spojrzeli na siebie z Elizabeth porozumiewawczo. To była ostatnia informacja, jakiej potrzebowali. - Nie martwiłby się pan więzieniem, gdyby nie wiązały się z tą sprawą pieniądze. Mógłby pan utrzymywać, że nic pan nie wiedział, że raporty były spreparowane, ale nie może pan zaprzeczyć, że brał pan pieniądze, jeśli to zostało odnotowane na piśmie. O ile znam Cheta, mogę śmiało przypuszczać, że ma w swoich kartotekach na to dość dowodów. - Bent się nie odzywał, miał rozbiegane oczy. - Może pan nas zmusić do rozmowy z Chetem, albo może pan nam powiedzieć to, co pan wie. Wtedy może zasłuży pan sobie na mniejszy wyrok. Pomoże też pan uratować reputację Elizabeth; to może złagodzić ból. - Znów poczekał. -1 tym samym też nie dopuści pan Tony'ego Rourke do senatu. Czy mógłby pan chcieć jeszcze lepszego powodu? - Oczywiście. Ma pan rację. Ma pan rację, jak diabli. Oni sobie myślą, że mogą robić, co chcą, bo są bogaci i wpływowi i ludzie się im kłaniają... Cholera, nawet nie są z Nowego Meksyku. Ładna buzia i bogaty tatuś... jeśli myśli, że to mu wystarczy, to się dowie, że jest inaczej. Prędzej się z nim spotkam w piekle, niż on zasiądzie w Senacie Stanów Zjednoczonych. Po moim trupie. - Bent zrobił parę kroków w kierunku narożnej szafki i wyjął butelkę burbona. - Nalać komuś? - Saul i Elizabeth pokręcili głowami. Znalazł plastikowy kubek, napełnił go i wypił duszkiem. - Opowiem, jak to było, ale pozwalam wydrukować tylko te fragmenty, które dotyczą Rourkego. - Niech pan nie będzie osłem - powiedział Saul. - Nie może pan obciążyć jego ani jego syna, a sam wyjść z tego cało, i wie pan o tym. Brał pan łapówki od osób, które pracują dla Rourkego, preparował pan dokumenty prawne, żeby przepchnąć ten projekt... jak, u licha, moglibyśmy pana w tym
wszystkim pominąć? Dlaczego mielibyśmy to robić? My napiszemy prawdę, nie reklamę pana kandydatury. Bent patrzył na niego bez wyrazu. - Wie pan, lubię pana pismo. Jest to jedno z lepszych w okolicy. Ale pan mi się nie podoba. - Nie ma takiej konieczności - odparł Saul swobodnie. - Lubię Elizabeth - stwierdził Bent. Odwrócił się do Saula plecami. -Powiem to pani, jeśli wolno. Jest jak dziecko - pomyślała. To, o czym marzył, rozpadło się jak domek z kart, a on zachowuje się jak dziecko. - Wolno, Thaddeus. Kiwnął głową. - Zdawało się to, wie pani, bardzo proste. Wszyscy wiedzieli, że Andy pójdzie na emeryturę, choć on sam tego nie ogłosił, i pewnego dnia pojawił się Chet; przedstawił się jako wspólnik bogatego handlarza używanymi samochodami w San Diego, Terry'ego Ballengera, który budował ośrodek rekreacyjny w Nuevo, i powiedział, że Ballenger i parę innych wpływowych osób uważa, iż powinienem zająć miejsce Andy'ego. I powiedział, że Ballen-gerowi zależy na Nuevo: chciał mieć pewność, że sprawa potoczy się gładko. Ja i Chet pojechaliśmy tam, i on mówił o jeziorze, parku i ośrodku. -Człowiek byłby głupi, gdyby nie chciał, żeby coś takiego powstało w jego stanie - i powiedział, że Terry chce mi ofiarować jeden z obiektów, który buduje na brzegu jeziora. I tyle. - I potem to narastało... - stwierdziła Elizabeth. Bent rozłożył ręce. - Ballenger już wtedy sfinansował raporty z analizą całości projektu. Te, które się odnosiły do zatrudnienia i turystyki, wskazywały, że projekt jest dla całego stanu korzystny; były autentyczne i wszyscy się z tego cieszyli. Ale wtedy nadeszły wstępne analizy dotyczące wpływu projektu na środowisko naturalne i były tragiczne. Zniszczenie fauny, flory; eksperci od gospodarki wodnej stwierdzili, że tamte tereny w ogóle nie potrzebują kontroli przeciwpowodziowej ani nawadniania. Chet wziął je ze sobą i parę tygodni później nadeszły ostateczne raporty, w których stwierdzono, że w przyszłości nic nie zagraża, również środowisku, a kotlina to dział wodny, który nadaje się idealnie do kontroli przeciwpowodziowej i nawadniania. W tym czasie KDP Ballengera przelał parę większych kwot na rzecz mojego funduszu wyborczego i pomyślałem sobie, że zachowałbym się cholernie niewdzięcznie, gdybym zaczął być podejrzliwy wobec treści paru raportów. Potem mieszkańcy Nuevo, jak nam donoszono, zaczęli głośno protestować, zwoływać wiece w kościele, i wreszcie ta kobieta, Aragon, wystartowała w wyborach do legislatury. Wobec tego chciano mieć szybko oficjalny raport dotyczący pomocy dla przesiedleńców, żeby przekonać wydawców prasowych, że odpowiednio zadbano o potrzeby mieszkańców. I Chet mnie poprosił, żebym go napisał.
- I pan to zrobił - powiedziała Elizabeth, gdy Bent zamilkł. - Zrobiłem to po tym, jak zadzwonił Andy Greene i obiecał mi „gwiazdkę z nieba". I wtedy z KDP napłynęły dalsze fundusze, i większa gotówka od Ballengera na, jak się wyraził, dyskretne cele. Saul robił cały czas notatki: wsunął notes do wewnętrznej kieszeni marynarki i znów włączył się do rozmowy. - Będzie pan musiał opowiedzieć o tym kilka razy. I poda pan nazwiska wszystkich członków pańskiego komitetu lub całej legislatury, którzy otrzymali datki finansowe na rzecz ich kampanii wyborczej. I wymieni pan nazwisko Colfax i Ballenger. Chyba pan nie zapomni o tych szczegółach. Bent wykrzywił się. - Cholera, chętnie zapomniałbym o całej sprawie, gdybym mógł, ale jak pomyślę o senacie... Jasna cholera, już całej rodzinie powiedziałem, że mnie wybiorą! Mój syn już zaczął mnie tytułować „panie senatorze"! Do jasnej cholery! Utkwił wzrok w Saulu. - Chcę, żeby wydano Rourkego. Chcę, żeby plany, jakie robił, i jego zdjęcie obiegło całą prasę i telewizję; chcę, żeby wszyscy się dowiedzieli, że jest wszawym oszustem. - Ojciec, czy syn? - spytał Saul. - Obaj! Niech mnie kule biją, nie pozwolę na to, żeby choć jeden wyszedł z tego z czystymi rękami! I ten ładny chłopiec nigdy nie będzie senatorem! - Można się spokojnie założyć, że nie będzie - rzekł Saul wstając. -Chyba już do końca życia będzie pracował u tatusia. Ale to nie pański problem ani nasz. M y zdemaskujemy Rourkego, pan - Colfaxa i Ballengera oraz pański komitet. I siebie. To oczyści atmosferę i Tony z całym smrodem pójdzie w diabły. - Zwrócił się do Elizabeth. Jeszcze coś? Wkładała notes i pióro do teczki. Wyciągnęła rękę. - Do widzenia, Thaddeus. Podał jej dłoń. - Chyba powinienem się był zainteresować tym artykułem o pani. Chet nie powinien był tego uczynić. - Nikt z waszej strony nie powinien był uczynić tego, co uczynił. -Cofnęła rękę, podeszła do drzwi, gdzie już czekał Saul. - Czy będzie pan w tym tygodniu w mieście? Może będziemy mieli jakieś pytania, żeby potwierdzić dalsze fakty. - Będę. Dokąd miałbym jechać? Zostawili go stojącego samotnie w gabinecie. - Jadę do redakcji i zadzwonię do Matta - poinformował Saul Elizabeth. - Obiecałem, jak przystoi dobremu reporterowi, że tam potem wpadnę. Może pojedziemy razem? Możemy odbyć w trójkę z Mattem telefoniczną naradę redakcyjną. - Nie, Saul, dziękuję. Beze mnie napiszesz bardzo porządny tekst. Ale daj mi znać, co on planuje; on pierwszy miał pomysł na artykuł i ja nic nie napiszę, dopóki się nie dowiem, co on zamierza. Saul otworzył jej drzwi samochodu.
- Powtórzę mu to, co powiedziałaś; w ostatnich czasach wśród dziennikarzy brak kurtuazji. - Wsiadł od strony kierowcy i zapuścił motor; zanim ruszył, nachylił się od strony Elizabeth i ją pocałował. - Byłaś rewelacyjna, Elizabeth. Zdobyłaś wszystkie informacje, jakie ci były potrzebne. Oby tak było zawsze. Keegan Rourke próbował uzyskać bliższe wyjaśnienia, ale dowiedział się jedynie tego, że gubernator pragnie jak najszybciej z nim się spotkać w absolutnej tajemnicy. Ponieważ Mitchell Laidlaw, gubernator Nowego Meksyku, nie był człowiekiem, którego Rourke mógł sobie zlekceważyć, dwa dni potem wsiadł do małego luksusowego odrzutowca, zaparkowanego blisko brzegu płyty lotniska w Las Cruces. Po jego lewej ręce siedział Chet (- Niech pan weźmie ze sobą tego pańskiego cwanego asystenta - dodał gubernator), a na sofie ustawionej w poprzek przejścia Mitch Laidlaw i Andrew Greene, którzy przylecieli razem z Santa Fe. Odrzutowiec gubernatora był urządzony wewnątrz jak typowy salon w domku w Santa Fe: dywan w geometryczne, indiańskie wzory, tapicerka na dębowej sofie i i fotelach z materiału obiciowego w paski. Na zewnątrz na lotnisku prażyło wczesne kwietniowe słońce; wewnątrz była włączona bez przerwy klimatyzacja i obok siedzeń i na stoliczkach stały przed mężczyznami wysokie szklanki z dżinem i tomkiem oraz miseczki pełne ziaren pinii i pestek słonecznika. Przy nogach Laidlawa, jak zauważył Rourke, stała grubo wypchana teczka z miękkiej skóry. - A więc, Mitch - powiedział Rourke, gdy sobie ponalewali drinki -wzbudził pan moją ciekawość. Czy zaczynamy? Lecę stąd do Los Angeles w odwiedziny do syna i powiedziałem mu, że będę tam dziś po południu. Laidlaw kiwnął ponuro głową. Potężnej postury, ciemnooki, o kwadratowej szczęce i czerstwej cerze, miał na sobie kowbojską koszulę i wyblakłe niebieskie dżinsy. Jego wygląd i autorytet sprawiały, że pozostali mężczyźni, nawet Rourke, w ciemnych oficjalnych garniturach, wyglądali przy nim sztywno. - Doceniam to, że pan tu przybył, Keegan. Sądzę, że pan zrozumie, dlaczego nalegałem, aby to zachować w tajemnicy, jak tylko... - Wyjrzał przez okno i nagle wstał. - No to jesteśmy już w pełnym komplecie. -Otworzył drzwi samolotu i do środka wdarł się prąd rozgrzanego powietrza. Rourke usłyszał jęk. Zobaczył, że w oczach Cheta maluje się przerażenie na widok wyłaniającego się w drzwiach Matta Lovella, który chyląc głowę wszedł do środka odrzutowca, uścisnął dłoń Laidlawowi, zwracając się do niego zdrobniale „Mitch" i przeprosił za spóźnienie. - Samolot wystartował z opóźnieniem i nie było innych lotów. - Miał na sobie sportowe spodnie, koszulę z rozpiętym kołnierzykiem i z zawiniętymi po łokcie rękawami. Lekko skinął głową Rourkemu i Chetowi, uścisnął dłoń senatorowi Greene'owi. - Jak się pan miewa, Andy?
- Niezbyt dobrze, Matt, ale mam nadzieję, że dotrwam do chwili, kiedy sobie wybiorę następcę. Samoobsługa; proszę się częstować. Gubernator wrócił na swoje miejsce. - Więc skoro Matt już jest, chcę zacząć... - Beze mnie - odezwał się bezbarwnym głosem Rourke, wstając. - Wyrzuciłem tego człowieka z mojej firmy dwa tygodnie temu; nie mam zamiaru brać udziału w naradzie w jego obecności. Jestem tym, Mitch, zdziwiony, że bez ostrzeżenia robisz mi takie niespodzianki... - Keegan, siadaj z powrotem na tyłku - znużonym głosem powiedział Greene. - Jest za późno, żebyś się stawiał. Chet siedział nieruchomo jak głaz. Pozostali usłyszeli, że wydaje jakieś dźwięki i spojrzeli na niego. Zgrzytał zębami. Rourke się zawahał. - Co to, u licha, ma znaczyć? - Siadaj, to się dowiesz - odparł Laidlaw. - Nie zacznę, Keegan, aż nie usiądziesz. Rourke zajął miejsce. - Nie podoba mi się to, Mitch. Ani ty, ani ja nie postępujemy w ten sposób, zawsze mieliśmy ze sobą dobre stosunki. I nie muszę ci przypominać, że udzielałem ci pomocy w kampaniach wyborczych. Laidlaw otwierał teczkę. - Zbliża się właśnie kampania; dlatego się martwię. - Wyjął kartkę z odręcznymi notatkami. - Obecna narada to pomysł Matta i poprosiłem go, by przewodniczył, ale chcę, żeby to zostało zrozumiane w ten sposób, że on występuje w swoim i moim imieniu wspólnie. Kilka dni temu zadzwonił do mnie i powiedział mi o artykule prasowym, jaki właśnie pisze. Nie chciał mi przesłać kopii, ale w skrócie opowiedział treść - dlatego tu teraz jesteśmy -i chcę, żeby sam wam o tym powiedział. Matt? Matt kiwnął głową. - Najprostszy sposób to zacytować dwa pierwsze zdania artykułu. Zęby Cheta ponownie zgrzytnęły. - Chet - zgromił go Rourke i zgrzyt ucichł, Matt zaś czytał: - „Ustawodawcy stanowi przyjmowali łapówki za zatwierdzenie projektu budowy zapory i ośrodka rekreacyjnego w Nuevo, w stanie Nowy Meksyk, przyznał dziś Thaddeus Bent, przewodniczący Komitetu ds. Użytkowania Gruntów i Rekreacji. Bent wskazał na przedsiębiorcę budowlanego, Terry'ego Ballengera, i wspólnika, Chestera Colfaxa, którzy przekupili jego i innych członków komitetu, jak również..." - Co za cholera? - Rourke zwrócił się do Cheta, do twarzy napłynęła mu krew. - Łapówki? Ustawodawcom stanowym? Ty i Terry? O czym on, u licha, mówi? - To kłamstwo! - Chet przekręcił głową z boku na bok. - On kłamie!
- Proszę nie przerywać - powiedział Laidlaw. - Proszę kontynuować, Matt. Matt znów kiwnął głową. Spojrzał wprost na Rourkego i Cheta, ale Rourke zasłonił oczy powiekami, Chet zaś utkwił wzrok w swoich zaciś-I niętych rękach. Cicho, spokojnym głosem Matt opisał przebieg rozmowy Elizabeth i Saula z Bentem. Jakiś instynkt kazał mu pominąć Tony'ego Rourke, resztę omówił szybko. Gdy skończył, zapanowała cisza. Laidlaw spojrzał ponuro na Rourkego. - Jak na jeden raz, to za wiele smrodu. Gdybym dziś ponownie startował do wyborów, miałbym się z pyszna. Będę skompromitowany w przyszłym roku i w roku następnym, jeśli od razu na to nie zareagujemy. - Chcesz powiedzieć, że dajesz temu wiarę - pogardliwie zauważył Rourke. - Daję temu wiarę i zaraz się weźmiemy za wyjaśnienia. Do licha, i martwię się o moją kampanię wyborczą! Martwię się o każdą cholerną kampanię, jaką nasza partia przegra, jeśli ten smród będzie się za nami ciągnął. Cuchnie po siódme niebo, wiesz o tym, i zamierzam się teraz z tym rozprawić. Natychmiast! Matt, przepraszam, wszedłem w twoją rolę. Matt uśmiechnął się do niego. Lubili się i to było widać; Rourkemu oczy się zwęziły, gdy to zauważył. - To twój samolot - odpowiedział Matt. - Z przyjemnością oddaję ci pałeczkę. - Więc - Laidlaw zaczął energicznie; nigdy nie był w stanie powierzyć przewodnictwa innym osobom, nawet komuś takiemu jak Matt, żeby go nie kusiło stawianie własnych pytań - zacznijmy od początku. Keegan, czy jesteś właścicielem firmy Balłenger i Spółka? - Oczywiście. - Rourke skrzyżował stopy i metodycznie wygładzał fałdkę na spodniach. - Jestem właścicielem wielu korporacji. Niemądrze bym postępował, gdybym otwarcie skupował ziemię; to zawyżyłoby tylko ceny. Posłuchaj mnie, Mitch. - Zniżył głos tak, że brzmiał omal kojąco. - Ten człowiek wymyślił sobie składną historyjkę; wykazał się przy tym wszystkimi swoimi umiejętnościami, którymi na początku zwrócił na siebie moją uwagę. Jest inteligentny i utalentowany, wiele osób darzy go sympatią. Przyznaję, że przez jakiś czas cieszył się również moją sympatią. Ale jest to patologiczny kłamczuch, osobiście związany z Nuevo, gdzie jego żona dokonała inwestycji; wykorzystywała swoją pozycję dziennikarki prasowej do robienia interesów. Człowiek ten miał też dłuższy romans z pewną osobą, z którą się serdecznie przyjaźnię; kiedy go niedawno temu rzuciła, i wyobraził sobie, że ja ją do tego namawiałem; chce mnie ewidentnie zniszczyć. Jeśli mowa o Terrym Ballengerze, to nie wiem o nim wiele; jest to nasze pierwsze wspólne przedsięwzięcie. Zaproponował, że założy korporację dokonującą zakupu ziemi w Nuevo w celu rozbudowy: Rourke Enterprises miała w niej mieć dziewięćdziesiąt osiem procent udziału, on pozostałe dwa procent. Chet przeprowadził wywiad na temat jego osoby i stwierdził, że można przyjąć jego propozycję, więc wyraziłem zgodę. Jeśli ma on zwyczaj załatwiania interesów przez łapówki, to mnie nic o tym nie wiadomo, choć teraz się
zastanawiam, że jeśli Chet to wcześniej odkrył i przez cały czas o tym wiedział... - Co? - Chetowi oczy wyszły na wierzch. - Co? - Albo przekupił Cheta; nie mogę mieć co do tego pewności. W każdym razie głęboko tego żałuję; Chet u mnie pracuje od dawna. Będzie dla mnie dużą stratą, jeśli będę go musiał zwolnić... - Ty draniu! - krzyknął Chet. - Chet, siedź cicho - ostro odparował Rourke. - Jasne? Chet przeniósł szklany wzrok z Matta na Rourkego i nagle twarz mu się wypogodziła. Wcześniej to sobie zaplanowali - pomyślał Matt. Chet służy za tarczę; posiedzi trochę w więzieniu, po wyjściu Rourke zapewni mu pracę i przyzna niezłą premię. - Dlaczego miałbyś zwalniać Cheta? - gubernator wypytywał Rourkego. - Jeśli Matt kłamie, dlaczego podejrzewasz Cheta, że dawał łapówki? Kącik ust Rourkego lekko zadrżał. Siłą woli opanował tik. - Nie lubię, Mitch, inkwizycji. Nie muszę się tłumaczyć z własnego postępowania. - Wytłumaczysz się z każdego postępku, który ci każę wyjaśnić. Wpadłeś, do cholery! My wszyscy wpadliśmy! Kiedy Matt opublikuje ten tekst, ty ze swoimi przyjaciółmi, my wszyscy zostaniemy oskarżeni o łapownictwo! To nie żart; to sprawa kryminalna! - I o fałszowanie raportów do legislatury - cicho dodał Matt. - Nie wtrącaj się! - Rourke rzucił się na niego. - Rozmawiam z Mit-chem; ty się nie wtrącaj! - Keegan, zamknij się - senator Greene westchnął. - Siedziałem dotąd cicho w kącie i nie mieszałem się, co nie jest w moim stylu, ale już dłużej nie wytrzymam. Usłyszałem wczoraj opowieść Matta i poczułem się zbrukany. Moja rola jest w tej sprawie marginalna, mimo to czuję, że mnie to brudzi. Matt pominął jeden punkt w tej całej sprawie, gdy ci ją przedstawiał; pominął twojego synalka, Keegan, i akurat to dotyczy mojej osoby. - Synalka? - spytał Chet. - Tony'ego? A co on ma z tym wspólnego? - Ajaj - zdumiał się Greene. - Nie powiedziałeś o tym Chetowi? - O czym? - Chet spojrzał na Rourkego. - O czym mi pan nie powiedział? Ponieważ Rourke nie odpowiadał, Matt wyjaśnił. - Tony dostał na urodziny obietnicę, że zajmie miejsce w senacie po Andym Greenie. - A niech to diabli! - Chet walnął ręką o poręcz fotela. - Co, u licha, tu jest grane? Od kiedy to kupuje pan Tony'emu miejsce w senacie? - zapytał Rourkego. - Powiedział mi pan, że mogę je obiecać... - Powiedziałem ci, żebyś się nie odzywał! - przerwał mu z furią Rourke. - Jeśli się nie potrafisz opanować, wyjdź! - Wyjdź! Już mnie pan wyrzucił! Może nie? Czy nie powiedział mi pan, że mnie pan zwalnia?
- Powiedziałem, że byłoby stratą, gdybym cię zwolnił. Jeśli się nie potrafisz opanować, odejdź z mojej firmy i wyjdź z tego samolotu... - Kiedy ja tego zażądam - uciął Laidlaw. - Niech to wyjaśnię - powiedział Greene. - Chet, Keegan udzielał mi poparcia podczas wyborów, żebym został na następną kadencję i grzał miejsce, póki młody Tony nie będzie gotowy objąć stanowiska. Wiedziałem o tych zamiarach i specjalnie się tym nie przejmowałem, bo chciałem się utrzymać. Jakże inaczej by wybrano ponownie rozleniwionego staruszka? Obiecałem, że wysunę kandydaturę Tony'ego, a Keegan planował działać z pomocą KDP, który założył w Arizonie i, oczywiście, prasy: to by najprawdopodobniej wystarczyło, żeby wygrać wybory. No, ale niedawno dowiedziałem się, że pan i Ballenger to samo obiecaliście Thaddeusowi Bentowi. - Pan o tym wiedział! Powiedzieliśmy mu, że mamy pańską... - Nie życzę sobie teraz dyskusji! Proszę słuchać. Kiedy Bent dowiedział się, że Tony będzie startować do wyborów, poczuł się, że tak powiem, zawiedziony. On zdecydowanie nie jest zadowolony z powodu postępowania Keegana. No, niech pan się tak nad tym zastanowi, kto tu jest zadowolony? Gubernator przejął ster. - Keegan, chcemy, byś nam udzielił odpowiedzi. Jesteś właścicielem firmy Ballengera; ty, Ballenger i Chet załatwiliście to, że Nuevo będzie finansowane przez Komitet, a potem przez legislaturę. Prawda? - Może oni to tak załatwili. Ja im tylko poleciłem, żeby stworzyli odpowiednie lobby. - Sfinansowałeś ekspertyzy, a kiedy ci się nie podobały wnioski wypływające z niektórych ekspertyz, opłaciłeś opracowanie innych. Prawda? - Może to zrobił Chet i Ballenger. Ja sądziłem, że są autentyczne. - We trójkę przekupiliście łapówkami członków Komitetu, żeby nie było dyskusji na temat projektu budowy, żeby tylko jeden dzień przeznaczono na przesłuchanie i żeby projekt budowy został zatwierdzony bez względu na ekspertyzy. Dawaliście łapówki osobom na kluczowych stanowiskach dlatego, że gdyby doszło do głosowania, legislatura uchwaliłaby ustawę w tej sprawie. - Może oni tak postępowali. Mnie nic o tym nie wiadomo. - I obiecałeś swojemu synowi, że wydasz każdą ilość pieniędzy, żeby go wybrano na senatora, gdy Andy będzie odchodził. Prawda? - Nawet jeśli to prawda, nie dotyczy nikogo z obecnych tutaj. - Dotyczy Thaddeusa Benta, który z nami współpracuje. Zaprzeczasz wszystkiemu poza tym? - Słyszałeś, co powiedziałem - Rourke wstał. - Wysłuchałem serii oskarżeń, ani słowa dowodów. Jeśli skończyłeś, wychodzę. Nie zwracaj się więcej do mnie z prośbą o finansowanie twojej kampanii wyborczej, Mitch, ani o to, żebym cię zapoznał z moimi przyjaciółmi...
- A co ze mną? - zawołał Chet. - Co, do diabła, się stanie ze mną, jak pan mnie tu zostawi? - On nie wychodzi - powiedział Greene. - Zdecydowanie nie - potwierdził gubernator. - Co zrobisz, Keegan, jak usłyszysz zeznania Benta w sądzie? - Nic. Co miałbym niby zrobić? Nawet jeśli ktoś uwierzy w tę historię szytą grubymi nićmi, to i tak Bent wskazał po nazwisku tylko na Cheta i Ballengera. Co mi do tego? - Do jasnej cholery, ty ich u siebie zatrudniasz! - ryknął Greene. - Oni mogli popełnić przestępstwa, o których nie mam pojęcia. Głupcy -wypluł z siebie Rourke. Stał przy drzwiach, wysoki, wyprostowany, w ciemnym garniturze o nienagannym kroju. Jedynie ułożenie ust zdradzało napięcie. - Nie macie o co się do 'mnie przyczepić. Macie wyznania tego zawiedzionego pajaca Thaddeusa Benta, i to wszystko. Trzeba tu było dziś wezwać Ballengera i, rzecz jasna, Cheta. - Chwycił za gałkę u drzwi. - Z nimi rozmawiaj; jestem zbyt zajęty na to, żeby tracić z wami czas. - Chet - ze swobodą zaczął Matt - czy powiesz Keeganowi o mikrofonach, które zainstalowałeś w jego gabinecie, czyja mam o tym powiedzieć? Rourke zamarł. Stał tyłem do wszystkich, nieruchomo, z przekrzywioną na bok głową, jak gdyby nasłuchiwał echa słów Matta. - Ty śmierdzący draniu! - zawołał Chet. - Miałem szansę! On by się mną zaopiekował! Zawsze mówił, że się mną zaopiekuje, jeśli ktoś zabierze raport... - T y n i e l o j a l n a ś w i n i o - Cała kultura Rourkego, polor, wytwor-ność, pewność siebie, nabywane przez pięćdziesiąt lat, w mgnieniu oka znikły. Twarz wykrzywioną z wściekłości zbliżył do okrągłych, wystraszonych oczu Cheta, głos zniżył prawie do szeptu. - Myszkowałeś po nocach? Zasadzałeś się na mnie? Ukryłeś u mnie mikrofony? A ty sprytna szujo, co? Szpiegowałeś jedynego człowieka, który się w ogóle tobą zajął... - Nie zajął się pan! Nigdy pan się mną nie zajmował! Kiedyś myślałem, że tak jest, bo traktował mnie pan lepiej niż Tony'ego - cholera, ależ się na to nabrałem - myślałem, że mnie pan bardziej lubi niż swojego skurwysyna! Ale wtedy pan sobie wziął Matta! A ja się nie liczyłem! „Przynieś Mattowi i senatorowi coś do picia". Prawie go pan nie znał, ale wydawał pan na jego cześć przyjęcie, a ja tam byłem za służącego! Ja nie jestem służącym! Byłem dla pana odpowiednią osobą, żeby przekupując pańskimi pieniędzmi, załatwić budowę ośrodka narciarskiego w Durango... - Zamknij się! - A co mi za różnica? Pan mnie zwolnił, pan się mną nie zajmie. Dlaczego miałbym siedzieć cicho. Nigdy nic nie nagrywałem, dopóki pan nie zatrudnił Matta, i wtedy przyszło mi do głowy, że może powinienem chronić własną skórę, widzi pan, i miałem rację, prawda? Nagrałem na taśmę całe to świństwo, wszystko, kiedy mi pan zlecał dawać łapówki i stosować szantaż. Ze wszystkiego się wywiązywałem! Załatwiłem panu tę czteropasmową
autostradę, która biegnie przez jeden kraniec Kolorado, podczas kiedy druga prowadzi zaraz obok, trzydzieści dwa kilometry dalej; i załatwiłem przekupując pana pieniędzmi budowę trzech wszawych zapór koło Santa Fe, nie tylko tej jednej, i obiecałem Bentowi, co za osioł z niego, że jak będzie grzeczny, to dostanie wszystko prócz fotela prezydenta, i co ja z tego miałem? Pan wciąż traktował Matta jak jakiegoś cholernego greckiego boga, a mnie jak służącego. A kiedy Matt zrezygnował z pracy - pan go nie wyrzucił, on sam odszedł; mam to nagrane na taśmie; słyszałem całą rozmowę - jak on zrezygnował, to pan nie przyszedł do mnie; był pan zbyt zajęty, bo się pan zajmował Tonym! A mną kto się zajmuje? No niech pan powie! Niech pan powie, kto... Uchylił głowę przed przeszywającym go z bliska spojrzeniem i śmiertelnie bladą twarzą Rourkego; zerwał się z fotela krzycząc. - Chcę ochrony! On mnie każe zabić! Chcę ochrony! - Dlaczego pan tak myśli? - spytał Laidlaw. Siedział nieruchomo, słuchając wypowiedzi Rourkego i Cheta; w jego oczach pojawił się nagły błysk grozy. - Czy ktoś został zabity? - Ostatnio nie. Może nigdy. Nie wiem. Ja tylko chcę ochrony! - Nie jest pan szczery, Chet! - To nieważne! Proszę mi obiecać, że pan mi da ochronę. - Dobrze. - Laidlaw głęboko odetchnął. - Chyba wszyscy już wiemy, na czym stoimy. Keegan, siadaj. Nie skończyliśmy. Kiedy Matt podawał mi informacje dotyczące całej tej sprawy, podsunął mi też parę pomysłów, jak rozwiązać problem Nuevo. Akceptuję je; spodziewam się, że ty też tak postąpisz. Zaraz je Matt objaśni, a ty po wysłuchaniu powiedz, że zgadzasz się tak postąpić, jak ci każemy. Chet, niech pan siada i się nie odzywa, a jak dostarczy pan taśmy prokuratorowi stanowemu, zrobimy co się da, żeby panu pomóc. Matt, zaczynaj. - Zamierzamy przenieść miasteczko - powiedział Matt. - Stale napływały datki pieniężne na ten cel; powiedziano mi, że ochotnicy już tam przyjeżdżają; pan gubernator Laidlaw, jeśli zajdzie potrzeba, przekaże nadzwyczajne fundusze dodatkowe, które zostaną przeznaczone na przeniesienie kościółka i paru zabytkowych budynków, budowę nowych domów, sklepów, mieszkań zastępczych dla osób stawiających własne domy. Nowe miasteczko będzie zajmowało teren stuakrowy w wyższych partiach gór nad brzegiem Jeziora Nuevo, przy nowej drodze, która okrąża kotlinę i prowadzi do ośrodka narciarskiego. Keegan podaruje na ten cel ziemię i opłaci wykonanie planu urbanistycznego w zakresie ulic i obiektów użyteczności publicznej. Zapanowała cisza. Nikt się nie odezwał. Rourke siedząc między gubernatorem a senatorem Greenem patrzył niestrudzenie w okno; nieznacznie potrząsnął głową. - Mieszkańcy zakładają Korporację Nuevo, która będzie właścicielem miasteczka. - Matt zwracał się do ignorującego go Rourkego. - Korporacja odkupi również od pana cały teren, który pan nabył pod budowę ośrodka rekreacyjnego po cenie sprzedaży parceli przez właścicieli...
- Teraz one mają większą wartość - mruknął Chet. - Zapora, drogi... - Mają - potwierdził Matt. - Niemniej jednak Keeganowi zapłacą za nie dokładnie tyle, ile to jego kosztowało, a ośrodek rekreacyjny zbuduje Korporacja Nuevo. Fundusze zdobędą w ten sposób, ze sprzedadzą jakiś procent Korporacji przedsiębiorcy budowlanemu. Pracownicy gubernatora pomogą wybrać odpowiednią firmę. - Proste i czyste jak łza - powiedział senator Greene. - Przepiękne. Szlag by mnie trafił, gdyby Keegan zarobił na terenach, których wartość poszła w górę dzięki łapówkom. Oczywiście po tym wszystkim nie mogę wysuwać kandydatury Tony'ego do przyszłych wyborów, Keegan; właściwie to chyba byś mądrze zrobił, gdybyś zrezygnował z tego pomysłu. Był i tak nierozsądny. Tony jest sympatycznym młodym człowiekiem - mógłby być z niego nawet dobry senator; nie byłby gorszy od większości senatorów - ale zawsze jego osoba wzbudzałaby wątpliwości ze względu na twoje wpływy. Wiesz, to nie byłoby mądre. Budowa imperiów stwarza problemy. Jak szybko Andy Greene został moralistą - pomyślał Matt. - Taki mamy plan, Keegan - powiedział gubernator. - Nie musisz nam mówić, że tobie się nie podoba. Jeśli tym to skwitujesz, będzie cię drogo kosztować... - Dwadzieścia pięć milionów - odrzekł Rourke otwierając wąskie wargi. - Ale ja nie mam zamiaru godzić się na takie szaleństwo. Niby dlaczego miałbym to robić? - Bo jesteś ryzykantem - odparł Laidlaw. - Ryzykowałeś inwestując w ośrodek, a teraz zaryzykujesz, żeby zyskać parę punktów u prokuratora stanowego. - Pójdziecie z nim na układ! - krzyknął Chet. - A co ze mną? - Ja nie wchodzę w żadne układy. Na moim stanowisku nie wolno opierać się na układach; chcę, by się dokonała sprawiedliwość. Ale w każdym przypadku istnieją okoliczności łagodzące. Udział w ratowaniu miasteczka, pomoc biednym obywatelom w tym, by stali się właścicielami części dużego ośrodka rekreacyjnego to gest szlachetny i sądzę, iż wpłynie na decyzję prokuratora stanowego, który wyznaczy minimalny wymiar kary za dokonanie przestępstwa; może również wywrzeć wpływ na sędziego, że zamiast więzienia wyda wyrok z zawieszeniem. Nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć. Nastąpiła długa cisza. W samolocie robiło się gorąco, bo klimatyzacja zawodziła przy palącym słońcu i nie ocienionej smołowanej płycie lotniska. Senator Greene nalał sobie coś do picia. - Keegan - odezwał się gubernator. Rourke wyglądał przez okno widząc ogon własnego samolotu, który zaparkował obok. Wciąż miał prawie wszystko: przedsiębiorstwo naftowe, ośrodek narciarski w Durango i prasę - potrzebował nowego wydawcy, ale było ich na kopy - biurowce na całym południowym zachodzie. I rzecz jasna nikt go nie wsadzi do więzienia; był na to zbyt potężny. Ktoś gdzieś kiedyś pójdzie na układ; zawsze tak było.
Najgorsze z tego wszystkiego było to, że Lovell z żoną i tamta kobieta Aragon tym razem będą górą - ale już on się nimi później zajmie: nie dopuści, żeby Lovellowie stworzyli własną sieć prasową; albo żeby w następnych wyborach, wygrała Aragon. To była wyłącznie kwestia odpowiednich działań. - Zgoda - powiedział bezbarwnym głosem. - Przypuszczam, że teraz muszę coś podpisać. Laidlaw już wyciągał z teczki przygotowane dokumenty. - Przeczytaj najpierw. Przeniesienie prawa własności stu akrów na miasteczko; umowy sprzedaży poszczególnych parceli... Rourke rzucił na nie okiem, wyjął z kieszeni pióro i na każdym dokumencie złożył podpis. Nałożył na pióro skuwkę. - Czy wolno mi już wstać, Mitch, i wyjść stąd, z tego pieca? Lecę z powrotem do Houston. - Myślałem, że lecisz do Los Angeles - rzekł Green. - Zmieniłem plan, Andy. - Wracała mu zwykła pewność siebie. - Wiesz, że to pożyteczna umiejętność; ty ją ćwiczysz co dzień. - Lepiej poleć z nami do Santa Fe - zauważył gubernator. - Trzeba załatwić parę formalności. - Ach! - Rourke wzruszył ramionami. - Chyba jeszcze raz dziś zmienię plan. Czy mi wolno lecieć własnym samolotem? - Oczywiście. - Dziękuję. Matt przysłuchiwał się absurdalnej wymianie uprzejmości między dwoma mężczyznami. Spojrzał na Cheta, który siedział sztywno z wzrokiem utkwionym przed siebie, i na Andy'ego Greene'a, który popijając dżin z tomkiem uśmiechał się zadowolony, bo wiedział, że skandal się rozmydli i jego partii to właściwie nie zaszkodzi; sama zrobiła ze sobą porządek. Elizabeth powinna tu być z nimi i widzieć na własne oczy klęskę Rourkego - pomyślał. To ona powinna się teraz uśmiechać zadowolona, bo cały łańcuch zdarzeń zapoczątkowała właśnie ona przeprowadzając wywiad z Olsonem. - Matt zrobił to dla niej; powinna była być tego świadkiem. Zaraz sobie jednak uświadomił, że nie ma racji. On tego nie zrobił wyłącznie dlą niej. Byłem jej to winien i zrobiłem to dla niej, ale musiałem też uporządkować własny dom. Nie tylko partia polityczna Nowego Meksyku musiała zrobić ze sobą porządek. Rourke wyszedł odmawiając wzięcia ze sobą do samolotu Cheta. - Matt - powiedział Laidlaw - Andy wraca do Waszyngtonu; jedynym moim pasażerem jest Chet. Czy można cię zaprosić na panoramiczny lot do Santa Fe? Matt potrząsnął głową.
- Dziękuję, ale nie jestem tam zbytnio popularny, przynajmniej nie wszędzie. Wyjeżdżam na jakiś czas, Mitch. Wczoraj wyprowadziłem się z mojego mieszkania - faktycznie właścicielem jest Keegan - załatwiłem transport mebli do przechowalni; no a teraz chcę zostawić w cholerę południowy zachód i branżę prasową... wszystko, co mi było bliskie. - Dokąd? Do lasów na północy? - Laidlaw spytał zgadując. Matt otworzył drzwi. - Palo Alto na parę dni, żeby spotkać się z synem i córką, napisać artykuł. Potem Paryż i Rzym. To dobre miejsca, żeby wrócić do zdrowia. - Nie mówiłeś, że ci szwankowało. - W pewnym sensie szwankowało. Opowiem ci o tym przy najbliższej okazji. Dziękuję za wszystko, co zrobiłeś dziś rano. Byłeś fantastyczny. Twoim imieniem nazwę ulicę w Nuevo. Uścisnęli dłonie i Matt zszedł schodkami wprost na rozgrzaną płytę lotniska, po której przeszedł do małego terminalu, a gdy znikł, gubernator Laidlaw zatrzasnął drzwi swojego samolotu i wydał pilotowi polecenie, by wziął kurs na Santa Fe.
19 Holly i Peter czekali na Matta w restauracji. Mocno uścisnął dzieci i poczuł ulgę, gdy one odwzajemniły się przytulając się do niego bez najmniejszych oporów. - Przepraszam za spóźnienie - powiedział. - Musiałem skończyć artykuł i wysłać pocztą błyskawiczną. Wyglądacie oboje wspaniale; Holly, jesteś śliczna, ale blada; Peter, gdzie się teraz strzyżesz? - Spokojnie, tato - odparł Peter. - Kochamy ciebie. Po chwili Matt objął ramieniem z jednej strony syna, z drugiej córkę. - Dziękuję. Czy komuś chce się jeść? - Mnie bez ustanku - westchnął Peter. - Myślałem, że z tego wyrosnę, ale teraz mi się zdaje, że to już tak zostanie na zawsze. -Poszli za hostessą do stołu stojącego w oszklonym wykuszu z widokiem na zatokę. - Przepraszam za chmury. Zamówiłem specjalnie na tę okazję słońce i kojącą bryzę. Matt uśmiechnął się. - Wybaczam ci. Przeczytałem twój artykuł o osiedlaniu się Indian Navaho; bardzo dobry. Ale muszę się przyznać, że zaskoczyła mnie historia mitu o początku świata, wydrukowana obok w ramce. - Nie miała tam być; to fragment mojego artykułu, który będą publikować jesienią. Głupi redaktor pomieszał oba teksty. Czy mogę ich za to podać do sądu? - Chyba nie. Mogło być gorzej; mogli pomieszać twoje teksty z czyimś artykułem o technice używania pałeczek do ryżu. Holly parsknęła śmiechem wtórując bratu i ojcu; pogawędzili sobie i Matt zaczął się wreszcie rozluźniać. Dobrze mu było z własnymi dziećmi: były bystre, serdeczne, miłe. - Dobrze bym się z nimi czuł, nawet gdyby nie były moimi dziećmi - pomyślał, gdy kelner podawał im sałatkę. Ale dochodzi uczucie miłości i dumy, które się wiąże ze świadomością, że jednak są.
Podczas posiłku podziwiał stolik przykryty białym adamaszkowym obrusem, niebieską porcelanę Limoges i smukły wazon z jednym niebieskim irysem. - W dobrym guście - powiedział Peterowi. - Byłeś tu wcześniej? - To ulubiona restauracja mamy, kiedy mnie tu odwiedza. - Więc ona ma też dobry gust - stwierdził po chwili Matt. Potem zapytał Petera o zajęcia na uczelni i do końca lunchu trzymali się bezpiecznych tematów. - Po wykładach, które zaczynają się o drugiej - powiedział Peter, gdy kończyli kawę - zabiorę was do mojego nowego mieszkania. Potrzebna mi twoja aprobata. - Czego? - spytał Matt. - Zobaczysz na miejscu. Pożegnali się przed gmachem nauk przyrodniczych, po czym Matt zwrócił się do Holly, siedzącej obok niego z przodu w aucie. - Co mam zaaprobować? - Peter ci powie - odrzekła. - To on ma ci coś do zakomunikowania, nie ja. Ale się nie martw; to nic strasznego. - A jest coś strasznego w twoim życiu? - Matt spytał bez ogródek. Holly zarumieniła się. - Nie. - Wygląda mi na to, córeczko, że coś jest. Nie będę nalegał, żebyś mówiła, ale jeśli można, chętnie pomogę. Holly pokręciła przecząco głową. - Możesz mi powiedzieć, dlaczego już nie śpiewasz? - Skąd wiesz? Prosiłam mamę, żeby ci nie mówiła! - Nie mówiła. Dowiedziałem się od Saula. Czy możesz mi to wyjaśnić? - Nie. - Kiedy Matt nie zareagował, Holly zaczęła mówić podniesionym głosem. - Przepraszam! Naprawdę powiedziałabym ci, gdybym mogła, ale nie proś mnie o to! - Łzy spływały jej po policzkach. - Proszę! Nie ma możliwości... nie ma żadnej możliwości, żebym ci o tym powiedziała. - Kochanie, wszystko w porządku - szybko odparł Matt. Objął ją ramieniem. - W porządku - powtórzył cicho. Wiem, że powiedziałabyś mi, gdybyś mogła. Holly oparła mu głowę o ramię. - Bo coś się takiego zdarzyło, o czym ja nie mogę... - Matt podał jej chusteczkę do nosa. - Dziękuję. Nie mogę o tym z nikim mówić, z wyjątkiem mamy. Ukłuło go uczucie zazdrości, ale odsunął je od siebie. - Cieszę się, że możesz z nią o tym mówić. Byłoby okropne, gdybyś nie mogła porozmawiać o tym z żadnym z rodziców. - Och, jak dobrze... że rozumiesz. - Holly przycisnęła policzek do ramienia ojca. - Nie wiem, dlaczego nie śpiewam. Chciałabym móc śpiewać; brak mi tego; to tak, jakbym straciła ogromną cząstkę siebie samej. Próbuję,
ale nie mogę wydobyć głosu. Tam skąd płynie pieśń, jest we mnie pustka i nie wiem, co z tym zrobić. - Cokolwiek ci się przydarzyło, na pewno wciąż jeszcze boli - stwierdził Matt. - Głęboko w sercu. Tam są uwięzione twoje pieśni, czekają, aż będziesz zdolna je stamtąd wydobyć. Holly podniosła ku niemu wzrok. - Mama powiedziała to samo. - Tak? Cóż, twoja matka i ja często myślimy podobnie. Wciąż patrząc na ojca, Holly spytała. - To dlaczego nie wracasz do domu? Zmarszczył brwi. - Czy mama ci nie powiedziała, że...? - Że co? - Że chce się ze mną rozwieść? - Och, tak, ale... och, nie wiem. To było parę tygodni temu. Nie rozmawiałyśmy na ten temat od czasu, kiedy wydrukowali ten artykuł, choć raz mi mówiła, że Saul powiedział, że ty o niczym nie wiedziałeś. Nie wiem nawet, czy widziała się od tamtego czasu z adwokatem. - Ale, Holly, o ile ja wiem, ona chce się rozwieść. - A ty chcesz? Trzymał ją w objęciach bez słów. - Nie wiem - odparł w końcu. - Nie wiem, czego chcę. Wszystko tak nagle się zmieniło, że jeszcze nie poskładałem tego w całość. Jednego dnia wydawało mi się, że wiem, co robię, a następnego dnia wszystko się rozpadło. - Wiem, jak to jest - powiedziała Holly. - Czy ci tego brak? Tego, co się rozpadło? - Pewnych rzeczy bardzo mi brak. Po pierwsze brak mi pracy. Czy wiesz, że od skończenia college'u ani dnia nie było, żebym się rano nie budził ze świadomością, że idę do biura, mam do wykonania pracę, ludzie czekają na moje decyzje... - Roześmiał się z żalem. - Czuję się rozbity. . Holly uśmiechnęła się. - Takiego słowa użyłaby mama. - Tak, prawda? No więc, ja tak się właśnie czuję. I brak mi też poczucia władzy. Miałem mniej władzy, niż myślałem, ale bezspornie byłem ważną osobą w firmie, która wywiera wpływ na życie innych, sama pozostając niezależną. To mi zapewniało dobre samopoczucie; nie jest łatwo z tego zrezygnować, a potem nie odczuwać braku. - I myśleć, że się popełniło błąd porzucając to. - Nie. Jestem pewien, że nie popełniłem błędu. Ani rezygnując z pracy, ani z innych rzeczy. Tyle tylko, że brak mi pewnych elementów tego, co miałem, i nie wiem, co będzie dalej. Nawet nie mogę się zabrać za coś, dopóki nie zorientuję się, czego naprawdę chcę i co z tego jest realne, a co tylko piękną mrzonką, która, gdy już będę jej blisko, okaże się złudzeniem. -Gładząc jej włosy pocałował ją w czoło. - Dużo spraw do przemyślenia.
- A co z mamą? - O niej też muszę pomyśleć. Ale twoja matka i ja zmieniliśmy się, Holly. Nie wiem, czy to jest w ogóle możliwe, abyśmy odzyskali to, co było. - A czy nie próbowaliście właśnie tego, kiedy kupowaliście Chieftaina! -Matt kiwnął głową. - Cóż, jeśli to się udało wtedy, to może i teraz się uda? Uśmiechnął się. - Do licha, żebym to wiedział. Ty to ujmujesz tak bardzo prosto. Ale musielibyśmy się odnaleźć po tym, co straciliśmy przez rok rozłąki, różne nieporozumienia, osobne... - Zamilkł. - Sprawy prywatne - dokończyła Holly. - Tak. Otrząsnęła się. - Porozmawiajmy o czymś innym. - Nie skończyliśmy o twoim śpiewaniu. - O tym też nie chcę rozmawiać. Powiedz mi, dokąd jedziesz do Europy. Sama chciałabym pojechać. - Pojedziesz. Następnym razem, i nie podczas roku szkolnego. Chcę się powłóczyć po Paryżu i Rzymie i nie myśleć choć przez parę tygodni o wydawaniu prasy w Teksasie, czy nawet w całej Ameryce. Może dłużej. - Mama była w Paryżu i Rzymie. - Wiem. - Czy ja naprawdę wyglądam jak ona? - Widziałaś ją na zdjęciach; wiesz, że tak jest. Pod każdym względem. Łuk brwiowy, wygięcie ust, gdy się uśmiechasz... nawet wyraz oczu, gdy czegoś nowego się dowiadujesz: jak szare perły, w których igra światło. Wahając się Holly powiedziała. - Czy wiesz, jak by to skomentował Peter? - Jak? - Że mówisz, jakbyś był zakochany. Matt się nie odezwał. - Naprawdę? - wreszcie spytał. - Cóż, to jeszcze coś, o czym muszę pomyśleć. Holly wyprostowała się. - Możemy pojechać dokądś? - Jasne. Mamy pół godziny do końca zajęć Petera. - Włączył motor. -Holly, to co nas boli, z czasem się zaciera i pieśni, które są w nas uwięzione, uwalniają się. Wiem, że to brzmi zbyt prosto i może wydaje się niemądre, ale tak jest. Czas leczy rany. Nie mówię, że się o tym zapomina; mówię, że wkłada się to wszystko w szufladkę zatytułowaną „wczoraj", „przedwczoraj", „w zeszłym roku", i że w ten sposób człowiek sobie z tym radzi: myśli o tym, stwierdza, co dla niego znaczyło i jaki miało wpływ, i z tych szufladek tworzy się jedna duża całość zwana Holly Lovell. Jeśli masz szczęście, czerpiesz naukę z doświadczenia. Jeśli nie, przerabiasz to jeszcze raz. Mam nadzieję, że będziesz mieć szczęście. - Ruszył i wyjechali na szeroką ulicę. -
No, a ten gmach zawsze podziwiałem; co sądzisz o tych sklepieniach? Przypominają bardziej hiszpański kościół niż budynek uniwersytecki, co? Holly pochyliła się i pocałowała go w policzek. - Dziękuję - powiedziała. - Kocham cię. Peter czekał na schodach gmachu, w którym odbywały się zajęcia. Kiedy podjechali, usiadł na brzeżku tylnego siedzenia i ruszyli w stronę jego domu. - Widzisz, tato, my to przedyskutowaliśmy - powiedział Peter otwierając drzwi frontowe. -1 postanowiliśmy, że dojrzali mężczyźni i dojrzałe kobiety wiążą się ze sobą. - W drzwiach mieszkania czekała Maya w- sukni niebieskiej jak niebo w Santa Fe; w oczach miała błaganie o akceptację. Bez wahania Matt objął ją. - Moja droga - powiedział - a więc to dzięki tobie Peter tak dobrze wygląda. - Nad jej głową spotkał wzrok Petera. Wzięliście ślub? - Nie - odparła Maya z głową przy jego piersi. - Wszystko we właściwym czasie - stwierdził Peter. - Podjęliśmy decyzję, że weźmiemy. Ale widzisz - patrzył na Mayę z tkliwością, jakiej Matt nigdy nie widział w jego oczach. - Mnie ona jest potrzebna, i mówi, że ja jestem jej potrzebny. Nie umieramy, jeśli nie jesteśmy ze sobą razem, ale czy wiesz, jakie to wspaniałe, kiedy człowiek się budzi rano z kimś, kogo kocha i wie, że mają przed sobą cały wspólny dzień? - Spojrzał na Matta. -Pewnie, że wiesz. Kiedyś czułeś tak samo. Po chwili Matt puścił Mayę. - A co na to twoi rodzice? - Im się to nie podoba - odparła bezpretensjonalnie. - Ale podoba im się Peter. Poza tym w Nuevo wszystko jest teraz tak niepewne, że nie mają czasu się o mnie zamartwiać, w końcu chyba im ulżyło, że mnie oddali Peterowi. Peter wyciągnął rękę i Maya w naturalny sposób odeszła od Matta i stanęła u boku Petera. Gdy zaczęli opowiadać Mattowi o tym, co Maya zacznie od jesieni studiować, Holly obserwowała ich z rogu pokoju, jakby chciała zapamiętać blask bijący im z twarzy. Matt zaś przyglądał im się z lekkim uczuciem niechęci; przypomniały mu się czasy, gdy zamieszkali razem z Elizabeth, ledwo parę lat starsi od Petera i Mai obecnie. Czy uczucie łączące tych dwoje przetrwa? Nie miał pojęcia. Była taka szansa. Może w obecnych czasach nic więcej nie dałoby się powiedzieć, niż to: zacznijcie od tego, że się kochacie, jeśli macie wspólne marzenia, to trwajcie w tym; pielęgnujcie to, co was łączy, ale nie pozwólcie, by to was zniszczyło. Objął ramionami Petera i Mayę i ich pocałował. Może ich miłość przetrwa. Saul zadzwonił do Elizabeth, kiedy była w Nuevo. Krzyczał do słuchawki, żeby mimo hałasu, który przed domem Isabel czynili robotnicy budowlani, Elizabeth usłyszała wiadomości na temat Matta.
- Zadzwonił dziesięć minut temu, żeby mi powiedzieć, że pisze artykuł. Był wczoraj w Las Cruces i gubernator w każdej chwili może zatelefonować do Isabel. Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie być pierwszym, który ci 0 tym mówi. To punkt kulminacyjny; słuchasz? - Tak. Saul wyskandował główną wiadomość. - Rourke ofiarowuje sto akrów... Korporacja Nuevo... wybuduje i będzie właścicielem ośrodka rekreacyjnego... Czy usłyszałaś? Elizabeth? Czy tam jesteś? Hej! Czy jest ktoś żywy po drugiej stronie linii? - Chyba tak - odparła Elizabeth. - Uszom nie wierzę; on się zgodził na to wszystko? - On już formalnie przekazał ziemię. Laidlaw prawdopodobnie w tej chwili dzwoni do Isabel i słyszy sygnał, że zajęte. Trzeba zacząć od zarejestrowania korporacji. I zabrać się za przenoszenie miasteczka. Będą szukać przedsiębiorcy budowlanego; Laidlaw już parę firm wysondował. - Saul, chcę, żeby Isabel dowiedziała się o tym ode mnie... Pozwolisz? Poczekaj. - Odłożyła słuchawkę; ręce jej drżały. Myśleli, że co najwyżej dostaną grunt pod nowe miasteczko; nie śmieli marzyć o czymś więcej. A Matt to im załatwił! - Isabel! - zawołała. - Saul chce ci coś powiedzieć. Isabel przyszła z sypialni, gdzie pakowała książki. - Mój Boże, wyglądasz, jak dzieciak obsypany prezentami na Gwiazdkę! Co się stało? - Masz. Słuchaj. - Podała słuchawkę Isabel i wyszła na zewnątrz. W spokojnej zimą kotlinie znów słychać było odgłosy działania załogi budowlanej Olsona. Kurz, spaliny, czarny dym zasłaniały światło słoneczne; rzeka nabrała brązowego koloru i płynęła leniwie, zasypana częściowo ziemią i kamieniami; młoty pneumatyczne, silniki, ciężarówki kursujące po kotlinie tworzyły ogłuszającą kakofonię dźwięków. A kotlina się zmieniła. Wokół miasteczka spychacze ogołociły teren z krzaków i drzew, aby sprzęt mechaniczny łatwiej się przemieszczał, a także po to, aby na dno jeziora nie dostawały się śmiecie, które by później wypływały na powierzchnię. Następne w planie było centrum miasteczka: Olson uprzedził Isabel, że nie może już dłużej zwlekać z wykonaniem polecenia wyburzenia kościółka, domów i sklepów bez względu na to, czy mieszkańcy się wyprowadzili z nich, czy nie. Ale największą zmianę stanowił wał usypany z ziemi i kamieni za miasteczkiem, u podstawy najszerszy, zwężający się ku górze, z każdym dniem coraz wyższy. Zapora Nuevo, rozpoczęta poprzedniego lata, za dwa miesiące miała zostać ukończona. Stojąc koło domu Isabel oddalonego paręset metrów od zapory, Elizabeth czuła, że ziemia pod nią drży. Dziś po raz pierwszy nie robiło się jej od tego niedobrze. - Będzie inaczej - odezwała się Isabel pojawiając się obok. - Ale będzie nasze. Nasze! Mój Boże! - Rzuciła się Elizabeth na szyję. - Wygraliśmy! Czy możesz w to uwierzyć? Wygraliśmy! Ty wygrałaś! Dobry Panie, ależ my
mamy szczęście, że ty się z nami przyjaźnisz! Postawimy ci pomnik, z piórem w ręce: Elizabeth Wielka! - Przestań! - Elizabeth śmiała się. - Bo ci jeszcze uwierzę. Wszyscy pomogli, Isabel. - Nie ja wygrałam: wygrało miasteczko. - Poczekaj, jeszcze nie skończyłam. W czasie, gdy rozmawiałam z Saulem, otrzymał wiadomość. Znów cię publikują w całej prasie! On ma ci... - Co? - Elizabeth chwyciła ją za ramię. - Skąd on to wie? - Zadzwonił Paul Markham, szukał ciebie, telefon odebrała Heather i przekazała wiadomość Saulowi. Markham powiedział, że Matt dzwonił do niego z Palo Alto, opowiedział o spotkaniu z gubernatorem i obiecał, że wyśle kopię artykułu, kiedy będzie gotowy. - Matt zadzwonił do Paula? - Zadzwonił też do agencji AP - dodała Isabel. - I powiedział im to samo, co Markhamowi: a więc w skrócie o spotkaniu z gubernatorem i to, że wyśle im kopię artykułu. Jak to dobrze mieć pod ręką serwis telegraficzny, który twoje słowa rozpowszechni w całym kraju. Chociaż Matt to jakby sam w sobie serwis telegraficzny: adresowany do Paula Markhama, agencji AP... - Obserwowała Elizabeth. - Czy się z nim rozwodzisz? - Od jakiegoś czasu nic w tym kierunku nie zrobiłam. - Elizabeth skierowała wzrok na obłoki kurzu wzbijające się ponad zaporą. - Muszę się szybko na coś zdecydować. - Dobra myśl - odparła swobodnie Isabel. - Choć nie przypominam sobie, żebyś się tak długo namyślała, gdy trzeba było stanąć do walki o Nuevo. Elizabeth zwróciła ku niej wzrok. - A co ma jedno do drugiego? - Dobra, dobra, moja bystra przyjaciółko, wiesz, o czym mówię. Jak to się stało, że walczyłaś bardziej o nas wszystkich, niż o własne małżeństwo? - Bardziej...? Nie wiem. Nigdy dotąd tak nie stawiałaś sprawy. - Nigdy dotąd o tym nie myślałam. Ale właśnie teraz, kiedy usłyszałam własny głos mówiący, że wygrałaś, przyszło mi to do głowy. Zazwyczaj kojarzę szybciej. - Zazwyczaj kojarzysz lepiej. Między jednym a drugim są różnice, Isabel. - Duże? - Chyba tak. Matt chciał, żebym dostosowała się do niego. Ja nie chciałam dostosowywać się do sposobu jego życia; on nie chciał się zgodzić na żadne zmiany. Dlaczego miałabym walczyć o coś takiego? Walka o Nuevo to inna sprawa; ja chciałam się w nią angażować, decydowałam o tym, jak walczyć i kiedy. Czy uważasz, że mogłabym napisać o Jocku, gdybym mieszkała z wydawcą prasowym Rourke Enterprises? Byłam w stanie ci pomóc, bo wyrobiłam sobie nazwisko niejako czyjaś żona, ale jako ja sama. - Prawda. Święta prawda. - No to co?
- Tak się właśnie zastanawiam, dlaczego nigdy nie dążyłaś zdecydowanie do kompromisu, kiedy w gruncie rzeczy obie przystałyśmy na kompromis w kwestii Nuevo. Milcząc Elizabeth strząsała sobie pyłek z dżinsów. - No, więc zastanów się - odezwała się wreszcie Isabel. - Nie ma pośpiechu; mimo wszystko nie ma go tylko od dziesięciu miesięcy. - On ma Nicole - stwierdziła w końcu Elizabeth. - Ty miałaś Tony'ego. - Ale on nigdy nie był... - Mężczyzną ci bliskim, kiedy się czułaś samotna i odrzucona. Może Matt czuje to samo na temat tej swojej przyjaciółki. Wiem, że nie ty go odtrąciłaś, ale też nie poszłaś za nim, kiedy cię prosił, byś z nim była. No i nigdy nie walczyłaś, by odzyskać to, co kiedyś was łączyło. Nie wiem dlaczego. A ty wiesz? Elizabeth patrzyła na zbocza gór po drugiej stronie kotliny, skąd wzbijał się kurz. - Chyba się bałam konkurencji. Może też tego, że przegram, bo on się tak świetnie bawił, upajał się sukcesami. A mnie sama myśl o tym napawała wstrętem. Dlaczego miałabym konkurować z innymi ludźmi, innymi kobietami, o względy mojego męża? Myślałam, że konkury się skończyły, gdy wzięliśmy ślub. - W idealnym świecie tak by było - sucho stwierdziła Isabel. - Ale inne rzeczy również wchodziły w grę. Zastanawiałam się wtedy, czy czułabym się dobrze sama ze sobą, gdybym koncentrowała się na realizacji jego marzeń, a nie moich własnych. Gdybym była dumna wyłącznie ze sławnego, wielkiego Matta Lovella, to jakbym mówiła wszystkim: patrzcie na mnie! Jestem wspaniała, bo kocha mnie wspaniały mężczyzna! -udusiłabym się tym. Chcę być dumna z siebie, a nie z tego, że jestem towarzyszką życia Matta. Zamilkła, wzruszyła ramionami. - Nie wiem, czy to dobre wyjaśnienie, dlaczego za nim nie poszłam; wtedy zdawało mi się, że tak. - To brzmi dobrze również i teraz. Ale nic nie powiedziałaś o miłości. Albo wspólnym tworzeniu czegoś. Czy to należy do przeszłości? Bo jeśli nie, a ty wciąż chcesz się rozwodzić, to czy nie przypominałoby to sytuacji, że zgadzasz się zatopić Nuevo nie próbując postawić nowego miasteczka w bezpieczniejszym miejscu? Marszcząc brwi Elizabeth wzięła swój sweter. Trzeba się nad tym zastanowić. Muszę wracać do domu, Isabel, ale naprawdę przemyślę to. -Zmarszczka się pogłębiła. - Nie rozumiem... nie wiem, dlaczego nigdy nie myślałam o Matcie w ten sposób. - Zbyt mocno cię to dotyczy. Potrzeba spojrzenia osoby z zewnątrz. Elizabeth wciągnęła sweter przez głowę. - Muszę to przemyśleć. I muszę już iść; chcę porozmawiać z Paulem, i jeśli faktycznie znów piszę trzy artykuły tygodniowo, to muszę ułożyć
harmonogram wywiadów. A ty musisz porozmawiać z gubernatorem! -Objęła Isabel. - Taka jestem szczęśliwa, kiedy myślę o was wszystkich. Isabel otoczyła ją ramionami. - A my, to nie? Jakie szczęście, że mamy dobrych przyjaciół. Pomożesz nam przy przenoszeniu budynków z miasteczka? Obiecaj. - Nie powstrzymalibyście mnie przed tym. - Usłyszały dzwonek telefonu. - Gubernator, mam nadzieję. Zadzwonię później. - Szybko ucałowała Isabel w policzek i pobiegła do auta. Prawdą było, że miała pracę, ale przede wszystkim chciała wyjechać, żeby zebrać myśli. Walczyłaś bardziej o nas, niż o własne małżeństwo. Ale miałam ku temu powody - pomyślała wyjeżdżając na główną drogę i zostawiając za sobą kurz i hałas. Wszystkie te powody, które wymieniłam w rozmowie z Isabel. A Matt też nie walczył o nasze małżeństwo. A może nas oboje za bardzo oczarował uśmiech fortuny, a za mało dbaliśmy o resztę? Ale ja się opamiętałam. Zeskoczyłam z tej zwariowanej karuzeli. Zaniechała wszelkiej pracy prócz pisania. Następnego dnia po tym, jak złapała Tony'ego na gorącym uczynku w pokoju Holly, Elizabeth odwołała planowane wystąpienia publiczne w telewizji. Nie przyjęła też ani jednej nowej propozycji. Raz się zawahała: kiedy zadzwonił do niej jej agent powiadamiając ją o ofercie sieci telewizyjnej, z propozycją prowadzenia jednogodzinnego talk show raz w tygodniu w godzinach wieczornych. Ale nie wahała się długo. Chciała być w domu. Holly jej potrzebowała -potrzebowały się obie nawzajem - a Peter i Maya mieli wrócić latem na wakacje, mieszkając gdzie chcą, pozostawało jej więc pisanie i przyjaciele... i nadzieja, że „Sprawy prywatne" z powrotem zaczną być rozpowszechniane przez agencję. Tyle jej wystarczało. W życiu każdego z nas powinien nastąpić moment, kiedy się stwierdza: „Tyle mi wystarcza; wiem, gdzie jestem, mam, co chcę". Droga wiła się pomiędzy zboczami pełnymi sosen i osik wypuszczających na wiosnę jasnozielone, młode pączki. Elizabeth zobaczyła trzy pikapy jadące do Nuevo. Zapora, ośrodek rekreacyjny, park stanowy, tereny dziewicze, nowe miasteczko. Dlatego że poszliśmy na kompromis. Jechała w dół główną cichą ulicą Pecos i skręciła w stronę Santa Fe. Droga się rozszerzyła; Elizabeth przyspieszyła i usiadła wygodniej za kierownicą. Może coś pominęłam stwierdzając: tyle mi wystarcza. Przypuśćmy, że te wszystkie powody, które wymieniłam, żeby wytłumaczyć, dlaczego nie podejmuję walki, już nie są ważne. Może naprawdę ważne jest to, jak postąpię w przyszłości. A gdyby tak pojechać do Houston? Jest naprawdę dużo spraw, o których nie mówiliśmy z Mattem.
- Jest w Europie - poinformowała ją Holly. Siedziały w kuchni i łuskały na blacie groszek. - Powiedział, że chce się na chwilę oderwać od wszystkiego i wszystkich. - Od wszystkich? To pojechał sam? - Jestem pewna, że tak. Nie wspominał o nikim... innym. - Dokąd pojedzie, jak wróci? - Nie wiem. On też jakby nie wiedział. Powiedział, że zadzwoni. - Na długo wyjechał? - Nie wiem. - Czy wiesz, gdzie się zatrzymał w Europie? - Nie. Powiedział, że napisze. Ogarnęło ją uczucie rozczarowania. Nie uświadamiała sobie nawet, że bardzo liczyła na spotkanie z nim. Ze strączka wyłuskała równy rządek zielonych nasion. - No to daj mi znać, jak zadzwoni - powiedziała próbując nadać głosowi lekki ton. - Dlaczego? - spytała Holly. Elizabeth otworzyła kolejny strączek. - Myślałam, że pojadę do Houston. - Naprawdę? Mamo! Dlaczego nam nic nie mówiłaś. Dlaczego nie powiedziałaś tatusiowi? - Pomyślałam o tym dopiero w ostatnich dniach. - Elizabeth przyjrzała się córce, której oczy nagle zabłysły. Sądzisz, że byłby zadowolony, gdybym pojechała? - Tak! No więc... - Holly zachmurzyła się. - Nie jestem pewna. Sądzę, że byłby zadowolony, ale może by nie zdawał sobie z tego sprawy. Nie ma sensu, co mówię, ale... - Chcesz powiedzieć, że sam by się nie chciał do tego przyznać? - Może tak. - Ale rozumiem z tego, że ty i Peter bylibyście zadowoleni. - Tak - zdecydowanie odpowiedziała Holly. Wzięła do ręki strączek i otworzyła go jak książkę; patrzyła na rząd nasion w idealnie równych odstępach, każde rosnące prościuteńko na małej szypułce. - Strączki groszku są bardzo wewnątrz uporządkowane, prawda? Oparła brodę na ręce i popatrzyła na lalki Kachina ustawione w szeregu na parapecie wnęki okiennej. - Czasem w nocy, kiedy leżę w łóżku i wszystkie kłopoty wydają mi się większe niż za dnia, boję się wtedy, że nie będę w stanie śpiewać, i nienawidzę Tony'ego, a jednocześnie go pragnę - nie zauważyła grymasu na twarzy Elizabeth - może niedokładnie jego, ale po prostu kogoś, kogo bym kochała i pragnęła; tak jak się kochają Peter i Maya. Myślę wtedy, że chociaż część mojego życia wróciłaby do normy, gdybyście wy, ty i tatuś, byli ze sobą jak dawniej i cała nasza rodzina była znowu razem, to wtedy wszystko inne nie
byłoby takie... wielkie. Nie przerastałoby mnie i poradziłabym sobie od razu ze wszystkim. - O tym też myślałam, Holly. - I co? - I wymyśliłam, że pojadę do Houston. Tylko, że tam już nikogo nie ma. - No, a skąd tatuś miał wiedzieć? - Holly zebrała puste strączki i wytarła blat gąbką. - Wszystko się wydaje takie... ponure. Żeby ktoś zechciał mi rozjaśnić życie od nowa. Nie oglądaj się na mnie - pomyślała Elizabeth w przypływie zniecierpliwienia. - Wiem, że było głupio liczyć na to, że Matt będzie siedział i czekał, aż się do niego odezwę, ale ja miałam naprawdę dobre chęci. Cokolwiek on teraz czuje, nie ogląda się na mnie; zachowuje się jak człowiek mający własne życie i własne plany. Prawdopodobnie uważa, że wszystko, co trzeba było zrobić, to posłać artykuł w mojej sprawie do Paula i agencji AP. Całe szczęście, że mieli Nuevo - pomyślała następnego popołudnia. Tyle się działo, jak w książce; z każdą jej kolejną wizytą zaczynał się nowy rozdział. Co dzień po szkolnych zajęciach Elizabeth zabierała ze sobą Holly, żeby mogły popatrzeć razem na postępy prac, jakie wykonano od dnia poprzedniego. - Wszystko wywrócono do góry nogami stwierdziła z uśmiechem Isabel. - Tylko popatrz. W Nuevo panował wielki ruch. Tumany kurzu unosiły się nad miejscem, gdzie stawiano zaporę, co dzień coraz wyższą; pracownicy budowy kręcili się przy niej w żółtych, z dala widocznych kaskach; ciężarówki kopiasto wyładowane odłamkami skalnymi jechały jedna za drugą w kolumnie w kierunku zapory i wracały puste tą samą drogą. Jedna ciężarówka rozjechała ganek domu na skraju miasteczka, inna ciągnęła za sobą płot od czyjegoś ogrodu. Ale najwięcej działo się na terenach, które Keegan Rourke ofiarował pod nowe miasteczko. Zaczęło się parę dni po spotkaniu w Las Cruces, kiedy z urzędu gubernatora dostarczono przyczepy mające służyć mieszkańcom Nuevo jako tymczasowe mieszkania zastępcze. W ciągu jednej doby powstało osiedle. A przez cały następny tydzień nadjeżdżali ochotnicy z własnymi przyczepami lub namiotami zapakowanymi na dachach samochodów. I tak wyrosło obok pierwszego drugie osiedle, składające się z gubernators-kich przyczep. Niektórzy z ochotników to studenci na krótkich wakacjach, inni to bezrobotni mężczyźni i kobiety, którzy chcieli pomóc i mieli nadzieję, że znajdą w przyszłości stałą pracę w ośrodku lub miasteczku; byli też sklepikarze, gospodynie domowe, emeryci, którzy nie mogli wykonywać ciężkiej pracy fizycznej, więc przywieźli grille na węgiel drzewny i gotowali dla każdego, po czym zbierali datki na kupno prowiantu do przygotowania następnego posiłku. Obok namiotów i przyczep rozstawiono stoły i składane metalowe krzesła; niebieski dym unosił się znad ognisk palonych w dołkach wykopanych w ziemi; zapach pieczonego mięsa i kartofli roznosił się po całej
kotlinie. Pod nadzorem Isabel i Cesara ochotnicy podzielili się na grupy pomagające mieszkańcom centrum miasteczka w przeprowadzce; Gasparowi w opróżnieniu sklepu wielobranżowego z towaru i urządzeniu nowego w przyczepie, Royalowi w przeniesieniu zapasów benzyny do przyczepy i podłączeniu węża bezpośrednio do cysterny. Jock Olson w czasie przerwy na lunch dawał instrukcje najliczniejszej grupie ochotników, którzy mieli przenieść kościółek i trzy domy z cegły wypalonej na słońcu, nie ruszając tylko domów drewnianych. - Wynieście stąd wszystko - powiedział, stojąc w drzwiach kościółka: ławki, ołtarz, pulpit i wszystkie inne przedmioty. Potem wyjmiemy witraże z framugami w całości, jeśli się nie uda, to będziemy wyjmować po kolei szklane fragmenty. Po tym budynek zostanie opasany linami; ruszymy go z posad, podłożymy pod spód kloce na kołach i przetransportujemy go pod górę, gdzie wzniesiemy mu wcześniej nowy fundament. Możecie uprzątnąć środek beze mnie. Resztę będziemy robić co dzień po czwartej i w weekendy. Każdego dnia o czwartej Jock kończył pracę przy zaporze i nie zdejmując kasku ochronnego szedł paręset metrów dalej, by zacząć kierować - według jego słów - swoją „drugą załogą". Najpierw podlegający mu robotnicy budowlani patrzyli na to z cichą dezaprobatą; kiedy jednak nowy fundament kościółka był bliski ukończenia, niektórzy zgłaszali się nawet do pomocy. Pod koniec drugiego tygodnia tylko połowa załogi udała się do domu o czwartej; pozostała zabrała sprzęt budowlany i przenosiła się na drugą budowę w innej części kotliny. Dzięki większej liczbie pracowników i ciężkiemu sprzętowi o dużej wydajności prace nabierały tempa. Pracownicy budowlani pokrzykiwali wesoło na ochotników, wiertła i młoty pneumatyczne dudniły, sójki skrzeczały, a dzieci z piskiem i chichotem bawiły się w opustoszałych domach. Ich rodzice nie czyniąc hałasu opróżniali kościółek i przenosili własne mienie, starsi ludzie piekli na grillu mięso, cięli w ćwiartki awokado i pomidory, mieszali ryż w żelaznych naczyniach, kroili chleb i podgrzewali tortillas; wystawiali na zewnątrz piwo i lemoniadę i parzyli dzbanki mocnej kawy. O siódmej ochotnicy, robotnicy budowlani i mieszkańcy miasteczka siadali do kolacji, grzejąc się przy ogniskach. Kiedy zapadał zmierzch, pozostawali w kręgu światła. Gdy Holly i Elizabeth były w Nuevo, zapominały o całym świecie. Spacerowały tu i tam, przyglądały się budowie zapory, odlewaniu nowych fundamentów i transportowaniu kościółka i domów. - Czy to nie dziwne? - Holly spytała Elizabeth - wszyscy myśleliśmy, że zapora doprowadzi Nuevo do upadku, a tu okazało się, że w rezultacie miasteczko się odrodzi. - Dziwne i cudowne - oczy Elizabeth zabłysły. - Cudowny będzie z tego artykuł. - I zaczęła opowiadać w zarysie, o czym będzie nowy tekst, tym razem w sprawie bardzo publicznej. Tydzień po tym nagle pojawiła się Maya.
- Moi rodzice zadzwonili, opowiedzieli, co tu się dzieje, i nie mogłam usiedzieć na miejscu. Musiałam przyjechać, żeby pomóc. Peter tu przyjedzie w przyszłym tygodniu; zrobi sobie parodniową przerwę, żeby też pomóc. Czym się zająć? - Wszystkim - odrzekła Isabel. Był sobotni ranek; Holly i Elizabeth przyjechały wcześnie; Luz się do nich przyłączyła; Maya zastała całą czwórkę przy kawie; siedziały przy stole pod słodko pachnącą sosną. Isabel rozwinęła szeroką płachtę papieru i szkicowała na niej plan nowego miasteczka. -Gubernator przysyła w przyszłym tygodniu paru projektantów, którzy zadecydują o lokalizacji instalacji elektrycznej i wodociągowej i paru innych sprawach; większość ludzi wie, gdzie chcą mieć domy, więc próbuję narysować mapę. Do tej pory jesteśmy pewni, że kościół będzie tam gdzie go postawią - mam nadzieję, że na zawsze. Szkoda, że nie widziałaś, jak go holowali do góry; miałam stracha, że im się cały ześlizgnie, poleci w dół i zostanie z niego tylko kupa cegieł, po tych wszystkich pracach przygotowawczych... - Ale nie poleciał - powiedziała Luz. - Stoi. - Wygląda cudownie - stwierdziła Maya. - Wygląda jak smutny stary kadłub na podeście na kółkach, któremu z boków zamiast okien wyzierają ciemne otwory. Ale dajcie trochę czasu Jockowi, a za parę dni postawi go na fundamencie, to zaczniemy wstawiać okna... Dzień dobry - odezwała się Isabel do Olsona, który podszedł do niej. - W samą porę, kawa gotowa. Przelotnie oparł rękę na jej ramieniu i usiadł. Holly po nalaniu sobie do kubka kawy popatrzyła na Olsona, potem na Isabel, i na powrót na Olsona. - Myślałam, że pan pracuje przy zaporze do czwartej. Kiwnął głową. - Tak. Ale kiedy pracujemy sześć dni w tygodniu, mam dłuższe przerwy na kawę. - Zerknął na szkic leżący przed Isabel. - Gdzie zaznaczyłaś mój dom? - Na końcu drogi, przy lesie - odparła. - Mówiłeś, ze chcesz go sobie tam postawić. - Chciałem się tylko upewnić. - A dom Elizabeth? - Jeszcze nie zdecydowałam - odparła Elizabeth. - Jedna okolica będzie na razie nie zabudowana. Ludzie mają więc dużo czasu, żeby sobie wybrać miejsce. - Tylko przypilnuj, żeby sklepy z pamiątkami nie były blisko domów -powiedział Olson. Wszyscy pochylili się nad szkicem i zgłaszali swoje uwagi, a Isabel je zapisywała, żeby przekazać projektantom. Elizabeth obserwowała, jak Olson wyciąga rękę, żeby coś pokazać na papierze, i to nie raz, ale często, i za każdym razem jego ręka ocierała się o rękę Isabel. Wspaniale - pomyślała i zobaczyła, że Holly i Luz też się temu przyglądają. Olson skończył pić kawę.
- Wracam do roboty. Isabel, polecono mi, żeby wreszcie zacząć wyburzać spychaczami domy. - Kiedy? - Po niedzieli. - Dokładnie kiedy? - Ty powiedz. Ile ci jeszcze potrzeba czasu? - Co byś powiedział na piątek lub sobotę? Roześmiał się. - Odsuwasz to na jak najpóźniej. Piątek rano. Dalej się nie da odwlec. -Pomachał pozostałym osobom przy stole i poszedł w dół zbocza do swojej załogi. Holly i Luz spojrzały po sobie porozumiewawczo. - On jest nadzwyczaj miły - odezwała się Luz. - Powiedziałam mamie, że jeśli chodzi o mnie, to aprobuję go, może się z nim zaprzyjaźnić. - Sprawiłaś mi ulgę - sucho skomentowała Isabel zwracając się do Elizabeth. - Ale Luz ma rację, to bardzo miły człowiek. I lubię z nim współpracować. Od dawna nie pracowałam razem z żadnym mężczyzną, a wiesz, że to może być bardzo fajne. Elizabeth uśmiechnęła się. - Wiesz, Isabel, może być fantastyczne; nigdy nie pomyślałam, że ty i Jock... - Poczekaj! Nie łącz nas tak ze sobą; ja jestem przesądna. Zresztą mamy inne problemy. A co będzie, jeśli się zdecyduję startować w wyborach na gubernatora? - Mamo! - wykrzyknęła Luz. - Powiedziałam ,jeśli". A co ja zrobię z sobą, kiedy ty pójdziesz studiować do college'u, Nuevo odbudują i wygram wszystkie boje? - Twoje garncarstwo; od dawna się tym nie zajmujesz. - I? - Jesteś w legislaturze. - Dwa miesiące w roku. To nie dość. Nie wiem, co robić z nadmiarem energii. Nie odmówicie mi przecież szczytnego celu, prawda? Gubernator Isabel Aragon. Podoba mi się to połączenie. - Mnie też - powiedziała Maya. - Ale dlaczego nie może w tym brać udziału mężczyzna? - Nie wiem. Tak dawno nie uwzględniałam w swoich planach żadnego mężczyzny, że... zakładałam, iż nigdy go nie znajdę; romansowanie zostawiałam Luz i Holly; to je chyba cieszy. Luz roześmiała się, ale Holly zaczerwieniła się po uszy i odwróciła wzrok. - Jestem podobna do ciebie, Isabel. Nie uwzględniam w moich planach żadnego mężczyzny. - Cóż, wyobrażam sobie, że to się zmieni. - Isabel skomentowała to lekkim tonem. - Kimkolwiek jest ten nicpoń, przez którego tak myślisz, jest
nic nie wart, skazany na wieczny brak satysfakcji i życie pod czyimś batem. Dobrze, że się go pozbyłaś. - Na jakiej podstawie tak sądzisz? - spytała Elizabeth. - Mojej rozległej wiedzy o ludziach. Mężczyzna, który był w stanie unieszczęśliwić i wzbudzić gorycz Holly, to człowiek bez kręgosłupa, bez charakteru i bez wyobraźni. Dlatego też nigdy nie znajdzie w życiu tego, czego myśli, że pragnie, więc czeka go wieczny brak satysfakcji i życie pod czyimś batem, bo nie będzie umiał nic osiągnąć samodzielnie. Holly szeroko otworzyła oczy. - Jesteś zdumiewająca. - Doświadczenie - stwierdziła Isabel. - Czy sądzisz, że może powinnam mierzyć wyżej niż fotel gubernatora? Parsknęły śmiechem i Isabel powiedziała. - No więc, powtarzam za Jockiem: do roboty. Jeśli mają w przyszłym tygodniu burzyć nam domy, to trzeba dopilnować, żeby wszyscy zdążyli się wyprowadzić do czwartku. - Spojrzała na Elizabeth. - Musimy zwołać na czwartek wieczór wiec, żeby każdy oddał głos, co mamy zrobić z budynkami. - Co mamy zrobić z budynkami - powtórzyła Maya. - Ale nikogo nie będzie. Miasteczko będzie opustoszałe. - Faktycznie - rzekła Isabel. Uśmiechnęły się obie z Elizabeth. - Spalimy je - powiedziała. Gdy wiatr zmienił kierunek, Matt poczuł wilgotną mgiełkę od strony fontanny i bez specjalnej przyczyny pomyślał o krótkich letnich ulewach w Nuevo. Siedział na ławce z kutego żelaza i spoglądał na marmurowego konia wyłaniającego się z wody pośrodku fontanny, tak realistycznego, że omal się słyszało, jak rży protestując przeciw ściągającemu mu uzdę cherubinowi. Elizabeth też była kiedyś w Rzymie i tak jak on podziwiała marmurowe figury. Holly i Peter opowiedzieli Mattowi o liście, w którym im opisywała piazza Navona z fontannami. - Pisała, że cherubin próbujący się utrzymać na koniu przypomina jej ciebie z panem Rourke - stwierdził Peter. Siedząc samotnie pośrodku zalanego słońcem placu, Matt uśmiechnął się. - Wiem, co miała na myśli. I miała rację. Włóczył się po mieście, mijał muzea, kościoły i pałace, uciekał przed pojazdami, które pędziły nie bacząc na życie ludzkie, skręcał w przypadkowe uliczki wybrukowane kocimi łbami, wąskie pasaże pomiędzy starymi budynkami z cegły, brzoskwiniowozłote w słońcu, a w cieniu ciemnobrązowe. Znów pomyślał o Rourkem, tym razem przypomniało mu się ich pierwsze spotkanie w Aspen, kiedy Rourke wyraził zdziwienie, że Matt i Elizabeth nie byli w Europie. Kusił ich podróżą do Europy, tak jak Matta swoim portfelem z dwunastoma milionami dolarów na zakup tytułów prasowych. Ale przez cały czas, gdy u niego pracowałem, nigdy nie pojechałem do Europy. Byłem zbyt zajęty.
Wyszedł z zaciemnionej uliczki na otwartą jaskrawą przestrzeń i uświadomił sobie, że zatoczył pełny krąg i wrócił do fontanny na znane mu miejsce. Natychmiast stało się mu znajome jak każde inne, które zwiedzał tego dnia. Zobaczyłem to dziś po raz pierwszy - pomyślał zdumiony - a wszystko się zdawało znajome. Usiadł na tej samej ławce, którą zajmował rano, i przyglądał się półprzytomnie grupie amerykańskich turystów stłoczonych w pobliżu. - Fontanna Czterech Rzek - powiedział przewodnik - symbolizuje cztery wielkie rzeki... Genghis Gold szkicował w tym miejscu portrety turystów - pomyślał Matt przypominając sobie, jak go opisała Elizabeth. I olśniło go: zrozumiał, dlaczego widoki, które dziś oglądał, były mu znajome. Nie zdając sobie z tego sprawy zwiedził każdy zakątek Rzymu, który Elizabeth opisała w „Sprawach prywatnych". - Dzieło Berniniego - powiedział przewodnik - ukończone w roku 1651. Jeden z niecierpliwych turystów odłączył się od grupy i stanął obok Matta. - Czy pan wie, ile dat mi zaserwowano na tej wycieczce? - spytał jak gdyby znali się od dawna. - Jeśli już nigdy więcej w życiu nie usłyszę żadnej daty, to i tak mam ich potąd. Matt uśmiechnął się i skinął głową. - I bolą mnie nogi - dodał turysta i usiadł. Po chwili spytał. - Jest pan Amerykaninem? - Tak - odrzekł. - Gdzie jest pańska wycieczka? - Jestem sam - odparł Matt. - Sam pan zwiedza Europę? Jak to? Matt popatrzył na niego. - Bo tak chcę. - Przepraszam - pośpiesznie powiedział mężczyzna. - Nie moja sprawa. Matt przytaknął. Wiedział, że nawet gdyby chciał udzielić odpowiedzi, nie byłoby to proste. Jestem tu, bo straciłem równowagę - pomyślał z żalem. - Nie potrafiłem żyć w sposób uporządkowany. Nie wiedziałem, w którym momencie trzeba było sobie powiedzieć „dość". Miałem okazję odkryć własny potencjał i go odkryłem; miałem okazję zobaczyć, kim potrafię zostać, i zobaczyłem; miałem okazję sprawdzić, jak daleko mogę zajść, i sprawdziłem to. Kiedy zacząłem, nie umiałem przestać. Powinno się umieć w pewnym momencie zaufać sobie samemu i powiedzieć: „dość", jeśli zagraża brak równowagi w tym, co składa się na życie człowieka, i utrata istotnych jego wartości. Na plac padały coraz dłuższe cienie. Na wyższym piętrze jednego z budynków naprzeciw Matta jakaś kobieta wystawiła białą dłoń, by spuścić rolety w oknach. Matt długo się jeszcze wpatrywał w rolety po tym, jak znikł wdzięczny łuk jej ręki.
Chcę się podzielić spostrzeżeniami z Elizabeth - pomyślał. Z nikim innym. Dlatego pojechałem zwiedzić te miejsca, o których pisała; w ten sposób podzieliłem się z nią moim pierwszym dniem pobytu w Rzymie. Dlatego też zawsze byłem zbyt zajęty, żeby wyruszyć w podróż do Europy z Nicole, co mi proponowała. Na całym świecie jest tysiące widoków i dźwięków, które czekają na odkrycie. I chcę je odkrywać z Elizabeth. Wstał i w roztargnieniu pożegnał się z siedzącym obok mężczyzną, po czym przeszedł przez plac i poszukał drogi do hotelu, w którym się zatrzymał. Wracam do Ameryki. Czas po raz drugi poprosić żonę, by została moją towarzyszką życia.
20 Dzieci biegały po opustoszałych domach Nuevo, napełniając je po raz ostatni śmiechem. Starsi chodzili po nich wolniej zatrzymując się w każdym pokoju, żeby wspomnieć o tych, którzy się w nich narodzili, ożenili i umarli; co w nich wyrzeźbili, utkali lub namalowali, co snuli tam swe marzenia. Wychodząc, wylewali w każdym pokoju cienką strużkę benzyny wzdłuż ścian przy podłodze i wkrótce zapach benzyny unosił się nad całym miasteczkiem. Elizabeth i Isabel stały na pustej drodze słuchając podnieconych głosów dzieci i gwarzenia starszych. - Trzysta lat - powiedziała Isabel kręcąc głową. - Było tutaj przez trzysta lat miasteczko. I umarło. - Tylko powłoka - rzekła Elizabeth. - Ludzie trzymają się wciąż razem; nawet ci mieszkańcy, którzy się wyprowadzili, teraz wracają, wiedząc, że znajdą tu pracę. Czy to nie oni faktycznie tworzą miejscowość? - Rozum mi mówi, że tak, serce zaś, że podpalam własny dom i cokolwiek zbudują tam wyżej, to nigdy nie będzie takie samo. - Nie chcesz, żeby było takie samo. Chcesz, żeby było lepsze. - Prawda. I chcę spalić stare, żeby pokazać, że mimo wszystko wciąż należy do nas: zanim oni tu przyślą spychacze, my sami nim zadysponujemy. Wiem to wszystko. Ale... popatrz. Nikt nie został; na zakurzonej drodze stały same we dwie. Pod ciężkimi chmurami kamienna ściana zapory górowała nad cichymi drewnianymi domkami. Śmiech dzieci dochodził od strony przyczep i namiotów w wyższych partiach kotliny; powietrze było tak nieruchome, że Elizabeth słyszała nawet brzęk naczyń podczas nakrywania stołów. - Kolacja - powiedziała obejmując ramieniem Isabel w talii. - Dobry sposób na pożegnanie starego i powitanie nowego. Kto zapali lont?
- Ojciec. - Isabel położyła rękę na ramieniu Elizabeth i odwróciły się tyłem do zabudowy. - Spacerowałyśmy tędy niegdyś z malutkimi dziećmi. I wszyscy na nas mówili „siostry odmienne". Hermanas centrarías. Pamiętasz? - Oczywiście. Teraz też nimi jesteśmy. - To chyba najlepsze ze wszystkiego - powiedziała Isabel. Uścisnęła mocniej ramię Elizabeth. Elizabeth kiwnęła głową; nagle odechciało jej się mówić. Wyżej na zboczu Holly, Luz i Maya pomagały nakrywać do stołów; Saul rozpakowywał kartony herbatników i ciastek, które przywieźli z Santa Fe; Heather pomagała Spencerowi i Lydii wyjmować z auta skrzynki z napojami chłodzącymi. Peter, który przyjechał tego ranka, robił zdjęcia opustoszałego miasteczka w dole i zatłoczonej polany, na której szykowano się do kolacji, dzieci bawiły się w chowanego wokół namiotów i przyczep. Jock Olson odkręcił ze szpuli długi lont, który biegł od najdalszego domostwa do krzesła, na którym siadł zasmucony Cesar. - Gotowe - powiedział Jock i Luz uderzyła łyżką w garnek. Cesar wstał, tłum się uciszył. - Kiedy zapalę ten lont, chcę, żeby wszyscy zamilkli i pomyśleli o Nuevo, bo było nam tu dobrze. I dobrze jest zachować w pamięci to, co było naszym domem, nawet gdy go opuścimy, nawet gdy go już nie będzie. - Odczekał chwilę, po czym ukląkł i przyłożył zapaloną zapałkę do lontu. Panowała grobowa cisza, aż po półminucie, z miękkim świstem, jakby się zerwał wiatr, zapalił się najdalej stojący dom. Dzieci zaczęły wiwatować. Następny dom zajął się od pierwszego i oba objął ogień, po czym tak szybko, że zdawało się jakby jednocześnie zaczęły płonąć wszystkie domy wzdłuż głównej drogi i ha poboczach. Płomienie wznosiły się aż do nieba. Wielkie westchnienie wydarło się wszystkim z piersi. - Na Boga - powiedział Cesar - na Boga, toż to pożar jak w piekle. Wszyscy zaczęli mówić i się krzątać. Wkrótce rozpalono ognisko, zaczęto mieszać gotujące się potrawy, nakrywać do stołów. - A my dalej żyjemy - Elizabeth odezwała się do Isabel. Zbierało jej się na płacz. Pożar wywierał niesamowite wrażenie, jakby żar i blask miały moc tworzenia świata, nie tylko zniszczenia. - Ulepię świat z ognia i rosy - rzekł Peter stając obok matki. - Fragment wiersza, którego uczyłem się w szkole. Czujesz się dobrze? Uśmiechnęła się słabo. - Tak, dziękuję. Ogarnęła mnie melancholia. - Nie dziwię się. - Objął ją ramieniem i gdy podeszła do nich Maya, objął ją drugim ramieniem i tak stali we trójkę patrząc na płonące domy i czując powiew gorącego powietrza. - Patrzcie! - krzyknęła Maya podnosząc wzrok. Skaczące w górę języki płomieni sięgały nisko wiszących chmur. Wygląda jak zachód słońca!
- Albo wschód - rzekł Peter i uśmiechnął się do niej, przy czym tak bardzo przypominał wyglądem Matta, że Elizabeth ścisnęło w krtani i przełknęła ślinę, aby powstrzymać łzy. - Nowy początek - powiedział. - Ogień i rosa. Wszyscy patrzyli w niebo: niskie chmury płonęły złotem i miedzią, jakby objęte pożarem. Matt jadąc do Nuevo zobaczył z oddali ten widok i pomyślał, że to pożar lasu gdzieś za starą kopalnią rudy żelaza. Za chwilę zdał sobie jednak sprawę, że pali się gdzieś blisko. - Mój Boże - pomyślał przyśpieszając. - To miasteczko. Tam gdzie kiedyś droga biegła prosto, teraz zakręcała w prawo i objazd zapory miał kształt dużej litery U wznoszącej się coraz bardziej w górę. U wylotu, z lewej strony 'w dole Matt zobaczył wzburzoną wodę rzeki, a przed sobą tłum, może z dwieście osób, biesiadujący przy długich stołach w cieniu drzew. Na ziemi paliły się ogniska i płomienie lizały zawieszone nad nimi żeliwne garnki, na stołach zaś stały duże misy i półmiski pełne jedzenia; nie opodal widać było przyczepy, namioty i zaparkowane samochody. Tam mieszkali. Matt zjechał na pobocze i zatrzymał wóz. Nikt go, jak się zdawało, nie usłyszał; wszyscy rozmawiali, a ogień z hałasem pochłaniał stare domy. Matt wysiadł z auta i podszedł do zgromadzonych tam osób. Zobaczył najpierw Isabel, która stała obok krzesła. - Zdrowie największej damy, jaką znam - usłyszał jej silny, ciepły głos, niosący się przez całą polanę - która dzielnie i niezłomnie walczyła w naszym imieniu. Przy stole byli wszyscy bliscy: Lydia i Spencer, Heather i Saul. Peter, Maya, Holly, Luz, Cesar. Jakiś nieznajomy człowiek siedział obok Isabel i oczu od niej nie odrywał. Za chwilę wstała Elizabeth. Mattowi na jej widok zaparło dech i ogarnęło go gwałtowne uczucie miłości i tęsknoty. Elizabeth wyglądała w tym tłumie olśniewająco. Miała na sobie długą, białą spódnicę-chłopkę i obszerny, jaskrawożółty sweter z rękawami zakasanymi po łokcie. Z miodowymi włosami, twarzą zarumienioną od płonącego ognia, była jak złoty płomień. Mattowi w przelocie mignęło wspomnienie innej uderzającej piękności, zawsze w dramatycznym zestawie czerni i bieli, o skórze chłodnej nawet podczas gorących uniesień miłosnych, i zastanowiło go, jak mógł myśleć, że była kobietą, której pragnie. - Powinniśmy wypić za zdrowie mieszkańców Nuevo - Elizabeth przemówiła głosem delikatniejszym niż głos Isabel. - I tych wszystkich osób, które nam przyszły z pomocą; Jockowi Olsonowi i panom, którzy taki dobry użytek zrobili ze sprzętu budowlanego - mężczyźni siedzący obok Isabel roześmieli się, zawtórowała im grupa mężczyzn z sąsiedniego stolika i za chwilę gromki śmiech rozległ się wszędzie, wreszcie ucichł. -1 tym, którzy tu zjechali z całego kraju i pomagali jak mogli. Stanowimy teraz rodzinę budującą dom, ale wznosimy nie jeden, ale wiele domów: całe miasteczko. Według mnie spisaliście się na medal. r r
Matt usłyszał oklaski i początek następnego toastu, który ktos zaczął wygłaszać. Nie docierała do niego jego treść, gdyż skierował się ku Elizabeth. Nie pamiętał, kiedy podjął taką decyzję, był już w połowie drogi, gdy sobie uświadomił, co robi. Peter zauważył go i trącił łokciem Holly, cos szepnął do Elizabeth, a kiedy Elizabeth odwróciła się, Matt dostrzegł błysk w jej szarych oczach i nic więcej. Padła mu w ramiona, objęła go i rozchyliła usta pod dotykiem jego warg. Przylgnęli do siebie całym ciałem tak jakby nigdy się me rozłączali. - Kocham cię - powiedział Matt całując ją. - Kocham cię, Elizabeth. Nie wiem, co mi się stało, jak ja mogłem. - Matt - powiedziała. - Nic nie mów. Jeszcze się z tobą me dosc nacałowałam. Roześmiał się i śmiech tkwił w nim, gdy znow zetknęły się ich usta. Ramionami oplótł jej smukłą postać, z miłością odkrywając pod palcami na nowo długą Unię jej szyi, jedwabistość włosów, zarys piersi. - Mój ukochany - wyszeptała Elizabeth. - Muszę zaczerpnąć tchu. Uśmiechnęli się do siebie. - Chcę wiedzieć, co tu się dzieje, taki tu tłum -powiedział Matt. - Ale nie chcę rozmawiać; po prostu chcę patrzeć na ciebie i trzymać cię w ramionach. Położyła mu dłoń na twarzy. - Możemy trochę z tym poczekać. Matt zauważył, że Peter i Holly patrzą na nich. - Poczekać' - bezgłośnie wymówił samymi wargami; uśmiechnęli się do niego a za chwilę do siebie nawzajem. Matt i Elizabeth przeszli się między drzewami; dolatywał ich gwar rozmów i śmiech, ale polanka zniknęła im z oczu. - Chyba mimo wszystko chcę ci powiedzieć parę rzeczy - rzekł. - Powinnaś wiedzieć... może nie warto ze mną ryzykować. Nie udało mi się z Rourkem i nie podjąłem jeszcze decyzji, czego chcę w przyszłości... - Pójdziesz do łóżka ze swoją żoną. Uśmiechnął się od ucha do ucha. - Jak najszybciej. - I wtedy porozmawiamy o przyszłości. - Nie parę spraw chcę wyjaśnić zaraz. Można? Tyle rzeczy przemyślałem w Europie- chcę, żebyś wiedziała, jak się stąło, że tu przyjechałem. Siedziałem na piazza Navona i pomyślałem o Genghisie Goldzie i o tobie i uświadomiłem sobie wtedy, że przez cały dzień włóczyłem się po uliczkach, placach i kawiarniach, które ty opisywałaś w swoich artykułach. Wtedy zrozumiałem, że chcę się dzielić z tobą Rzymem, Europą, całą Ameryką... do końca życia. Patrzyła na niego, on zaś zatrzymał się i znów ją objął. - Tęskniłem do ciebie. Nawet kiedy byłem zaślepiony, wtedy tez tęskniłem do ciebie.
- Szkoda, że tego nie wiedziałam - powiedziała poważnie. Matt czekał, aż coś powie na temat Tony'ego, ale nie odezwała się. Nigdy nie będzie wiedział, jak było naprawdę z Tonym - pomyślał; ale wiedział również i to, że Elizabeth nigdy go nie zapyta o Nicole. Zaczynali być ze sobą od nowa, na równych zasadach, i to starczyło. - Mam parę pomysłów, co robić dalej - powiedział, gdy znów ruszyli do przodu. - Chcę to z tobą omówić. Uśmiechnęła się. - To mi się podoba. Ale, Matt, nie sądzę, że to powinno dotyczyć Chieftaina, Saul wciąż go chce kupić, Heather też tego pragnie, więc pomyślałam, że jeśli nie masz nic przeciwko... - Dostaną go - powiedział. Obrzuciła męża błyszczącym wzrokiem. - A więc to już przemyślałeś. - Między innymi i to, gdy byłem w Rzymie. Saul od bardzo dawna tworzy to pismo; nie wyobrażam sobie, żeby mu je teraz zabrać. Ani Suna. Czy pamiętasz jego prognozy, że za parę lat zostanie wydawcą? Lubię, jak się prognozy sprawdzają. - Szli dalej. - W Rzymie wpadł mi też do głowy pomysł, że moglibyśmy znaleźć paru udziałowców i zacząć wydawać magazyn. Stanęła. - Nie wiedziałam, że kiedykolwiek myślałeś o wydawaniu magazynu. Jakiego typu? - Regionalny, chyba: południowy zachód znam najlepiej. Przeznaczony przede wszystkim dla zwykłych ludzi: na tych sprawach ty się znasz najlepiej. Czy interesuje cię propozycja, żebyś została pół na pół wydawcą i redaktorem naczelnym? I autorką artykułów, często publikującą? - Tak. - Czy to może być takie proste? - wyszeptał. - Od lat wszystko zdawało się takie skomplikowane. - Skomplikuje się tylko wtedy, jeśli będziemy musieli zaczynać jeszcze raz od zaciągania kredytu pod hipotekę... - Nie, nie będziemy mieć żadnych kłopotów. Mitch Laidlaw osobiście mi to obiecał, że znajdzie udziałowców. Właściwie to może nawet zgromadzimy kapitał wystarczający na pismo ogólnokrajowe. Gdybyśmy tak postąpili, to można byłoby, jak tylko się pozyska dość reklamodawców, zacząć drukować wkładki regionalne, o mniejszej objętości, silniej związane z lokalnymi środowiskami, z tekstami miejscowych autorów... Elizabeth zaczęła się śmiać i po chwili Matt jej zawtórował. - Przepraszam. Nie chciałem, żeby wyglądało na to, że kuszę fortunę, kiedy jeszcze nie zdążyliśmy się otrząsnąć po jej ostatnim uśmiechu. - Nie, nie przepraszaj - szybko powiedziała. - Tak jak przedstawiasz, perspektywa zdaje się fantastyczna. Chcę się tym zająć razem z tobą. Jeśli będziemyjdziałać razem...
- Obiecuję, że jedynie razem. I wszystkie szczyty będziemy zdobywać razem. - Znów ją wziął w ramiona. - Wracamy do punktu początkowego: mieszkamy w Santa Fe, kochamy się, razem pracujemy... Czy może chcesz czegoś bardziej ciekawego? Chcesz mieszkać gdzieś indziej? W Nowym Jorku? Paryżu? Londynie? Uśmiechnęła się. - Chcę ciebie. Gdziekolwiek bądź. - Przylgnęli do siebie wargami. Po długiej chwili Matt spytał. - Wziąć cię głębiej w las? A może lepiej jedźmy do domu? Czy komuś będzie przykro, jak sobie pojedziemy? Głowę podniósł do góry. - Elizabeth, czy ja słyszę dzwony, czy mi dzwoni w uszach? - Naprawdę dzwoni. Chodźmy do wszystkich, Matt. Będą chrzcić miasteczko. - Czy to te właśnie tereny? Te, co dostali od Rourkego? - Tak. Dzięki tobie... - Przede wszystkim tobie, dzięki twojemu artykułowi, a następnie Mit-chowi Laidlawowi... - Napisałam do ciebie list, w którym ci dziękowałam za twój artykuł, ale poczta mi go zwróciła... Och, Matt, tyle mamy do nadrobienia! - I tylko jedno życie. Mój Boże, oto kościół. Znaleźli się z powrotem na polanie po przeciwnej stronie, gdzie stały przyczepy i namioty. Na wprost, na małym wzniesieniu na nowym fundamencie osadzony był szkielet kościoła. Ludzie otoczyli go półkolem; Cesar stał w drzwiach i oglądał z uwagą własne buty. Podniósł wzrok na milczący tłum. - Poprosiłem Isabel, żeby wygłosiła mowę, ale ona powiedziała, że to należy do mnie, bo jestem najstarszy. No więc. Dziś jest pierwszy dzień maja, dobra pora na początek. Nuevo już nie ma. Ale tu, gdzie teraz stoimy, z kościołem pośrodku, będzie nasz nowy dom. I teraz nadam mu nazwę. Renacimiento Nuevo. Odrodzone Nuevo. - Odrodzone - szepnęła Elizabeth. - Kocham cię, Matt. Objął ją ramieniem; stali tak razem, gdy dołączyli do nich Peter z Mayą. Peter oparł na chwilę czoło o ramię ojca, wyprostował się i wyciągnął dłoń. - Witaj w domu. - To miasteczko będzie naszym domem - ciągnął Cesar. - Będziemy przyjmować tu bezdomnych, bo sami byliśmy prawie bezdomni. Zbudujemy piękną miejscowość, w której zamieszkamy, którą będziemy chronić i nie zapomnimy tego, że tyle ludzi przejęło się naszym losem i pomogło nam uratować rodzinną miejscowość... teraz w naszych sercach powinna zagościć troska o cudzy los. - Zamilkł, rozłożył ręce. - Nie wiem, co by tu jeszcze powiedzieć. Matt wysunął się do przodu i zaczął klaskać w dłonie. Peter poszedł jego śladem, inni przyłączyli się i nagle wszyscy klaszcząc i uśmiechając się stłoczyli się obok Cesara i gratulowali mu wspaniałego przemówiefáa. Matt
i Elizabeth spleceni ramionami przedłużali chwilę zbliżenia, nim się wmieszali w tłum. A gdy spojrzeli sobie w oczy widząc w nich zachwyt, że odzyskali coś, co prawie utracili, rozległy się pierwsze tony pieśni. Głos początkowo był cichy i jakby przytłumiony, stopniowo nabierał siły, aż srebrzyste trele wzbiły się ponad głowy tłumu. Wszyscy zamilkli wsłuchując się w coraz wyższe tony, coraz czystsze i bardziej wyraziste w górskim powietrzu. „Wróciliśmy do domu, tysiące mil przemierzyliśmy drogą, krętą drogą... Wróciliśmy do domu". Radosna pieśń, przesycona miłością, niosła się przez noc i każdy, kto był na polanie, wyciągnął rękę i podał sąsiadowi. Śpiewała Holly.