Tytuł oryginału Beyond Redemption Redaktor prowadzący Artur Wróblewski Projekt okładki Bogna Gawrońska Opracowanie okładki Krzysztof Krawiec Skład i łamanie Anna Szarko e-mail:
[email protected] Copyright © 2015 by Michael R. Fletcher Copyright © for the Polish edition by Papierowy Księżyc 2017 Copyright © for the Polish translation by Marcin Moń 2017 Wydanie I Słupsk 2017 ISBN 978-83-65568-38-0 Wydawca: Wydawnictwo Papierowy Księżyc skr. poczt. 220, 76-215 Słupsk 12 tel. 59 727-34-20, fax. 59 727-34-21 e-mail:
[email protected] www.papierowyksiezyc.pl
OD AUTORA:
Jest to powieść o świecie urojeń. W związku z tym, klasyfikacje Geisteskranken (Ułudników) prawdopodobnie nie będą Wam zbyt wiele mówiły. Na końcu powieści znajdziecie krótką definicję każdej z nich, a także kompletny spis bohaterów. Możecie też po prostu czytać i odkrywać wszystko na własną rękę. Trudniejsza ścieżka bywa czasem najprzyjemniejsza. Przeprosiny dla znających niemiecki.
ROZDZIAŁ 1
Tam, gdzie urojenie definiuje rzeczywistość, Gefahrgeist jest królem. - VERSKLAVEN SCHWACHE, GEFARGEISCKI FILOZOF Uciekali na zachód przed konsekwencjami poprzedniej roboty. Czując na karkach gorący oddech sprawiedliwości, zawitali do kolejnego podupadającego państwa-miasta. Bedeckt wjechał do miasteczka w obstawie Stehlen i Wichtiga, mrużąc oczy od ostrego wiatru. Launisch, monstrualnych rozmiarów czarny rumak Bedeckta, zwiesił łeb z wycieńczenia. Jechali bez przerwy od wielu godzin, a jego pan nie należał do konusów. Bedeckt zlustrował widoczną gołym okiem biedę i zwątpił, czy miejscowość kiedykolwiek zaznała lepszych dni. Te nieliczne budowle, które wzniesiono z kamienia, a nie ze zblakłego, wypaczonego drewna, wyglądały jakby miały za chwilę runąć. To i tak bez znaczenia; nie zamierzali zostawać tu na dłużej. Z ciemnych uliczek spoglądały na nich jasne, błyszczące desperacją oczy. Nic nowego. On i jego kompani zawsze przyciągali uwagę, Bedeckt swoją posturą i bliznami, Wichtig nienaganną aparycją. Obejrzał się w lewo na Stehlen. Jej koń strzygł nerwowo uszami, jak gdyby w każdej chwili spodziewał się ciosu bez ostrzeżenia. Bedeckt nie winił zwierzęcia, sam czuł się podobnie, kiedy tylko Stehlen zbliżała się na wy-
ciągnięcie ręki. Jechała, garbiąc się na niosącym piach wietrze i obnażając wstrętne, żółte zęby w grymasie, który rzadko schodził z jej napiętej twarzy. Prawą dłoń trzymała na głowicy miecza. Gdyby ktoś za długo się gapił, pewnie by go zabiła - nie żeby ktokolwiek zdawał się ją zauważać. Parszywy, wychudzony jak szkielet pies podążał za nimi przez kilka metrów, dopóki Stehlen nie skupiła na kundlu spojrzenia żółtawych oczu. Pies zaskomlał i wycofał się. Bedeckt zerknął na Wichtiga. Mężczyzna wyglądał irytująco idealnie, jak zawsze. Nic na całym świecie nie mogło popsuć jego wymuskanej fryzury ani zetrzeć z twarzy nieskazitelnego uśmiechu. Co za egocentryczny dupek. Wzbity kopytami kurz połaskotał i tak już podrażnione gardło Bedeckta, który kichnął, bryzgając z obu nozdrzy jasnozielonymi glutami. Czuł się podle już od tygodnia i nie zapowiadało się na poprawę. - Paskudnie to brzmi, staruszku - powiedział Wichtig. - Nic mi nie jest. - Potrzebował gospody i ciepłego łóżka. Bogowie, zabiłby za piwo, choćby nie wiadomo jak kiepskie. Stehlen splunęła na trakt, a Launisch się spłoszył. Nawet koń bojowy się jej bał. - Idiota ma rację - powiedziała. - Połóżmy cię do wyra. - Marzy ci się to od... - Wichtig zamknął usta, czując na sobie spojrzenie Stehlen. Gdyby Bedecktowi dopisało szczęście, ich dwójka pozabijałaby się nawzajem i miałby spokój. - Mój koń jest zmęczony i boli mnie dupa - powiedział. - Jesteś gruby i stary - warknęła Stehlen, a jej koń zastrzygł uszami na te słowa. - Więc jak się zwie ta zaszczana mieścina? - Wichtig bez-
trosko zgarbił się w siodle, taksując wzrokiem zapuszczone fortyfikacje i znudzonych strażników w niedbale skompletowanych mundurach. Ostrożnie wciągnął powietrze i zmarszczył swój idealnie prosty nos w przesadzonym grymasie odrazy. - Mieścina nie jest zaszczana, tylko zasrana. Zupełnie inny zapach. - Wyszczerzył się do Bedeckta, błyskając garniturem prostych, białych zębów. Podmuch wiatru zmierzwił jego rudobrązowe włosy i przez chwilę Wichtig wyglądał jak bohater - dwa wąskie miecze spozierające znad szerokich barków, muskularne ręce oparte luźno na udach. Efektu dopełniał kosztowny strój. Iluzję psuły tylko jego oczy, szare i matowe. Jak taki egocentryczny drań i morderca może wyglądać tak heroicznie i idealnie? Bogowie byli doprawdy spaczeni. Bedeckt, rzecz jasna, wyglądał zupełnie jak człowiek, którym naprawdę był: starzejącym się wojownikiem mającym najlepsze lata dawno za sobą, pechowym, skarżącym się na bóle w krzyżu i kolanach, ze zbyt wieloma bitewnymi bliznami i wielkim zamiłowaniem do piwa. Nigdy, nawet w latach świetności, nie wyglądał jak Wichtig. W przeciwnym razie jego losy być może potoczyłyby się inaczej. Choć raczej w to wątpił. - Lepiej żeby w tej kupie łajna mieli karczmę - powiedział Wichtig. - Widziałeś kiedyś miasto tych rozmiarów, w którym nie byłoby karczmy? A nazywa się Unbrauchbar... chyba. - Bedeckt nieufnie zlustrował strażników, którzy z kolei usilnie ignorowali przybyszów. Poskrobał się po rozgniecionym w bójkach nosie tym, co zostało z jego lewej dłoni. Brakowało jej dwóch palców, uciętych przy samych kłykciach na którejś z bezsensownych wojen wiele lat temu. W zasięgu ręki, na skórzanej pętli uczepionej do siodła, wisiał potężny topór o dwóch pooranych bruzdami ostrzach. Bedeckt obejrzał się na Stehlen.
- Byłaś tu kiedyś? Stehlen przeczesała swoje matowe, pozlepiane włosy w kolorze brudny blond dłonią o długich palcach. Były to palce muzyka, choć nigdy w życiu nie zagrała ani jednej nuty. Jej blade, wodniste, błękitne oczy z plamkami zieleni i białkami o niezdrowym żółtawym odcieniu spoglądały ze złością spod przymkniętych powiek i splątanych włosów, jak gdyby w poszukiwaniu czegoś, co mogłaby znienawidzić. Poruszyła nerwowo płatkami haczykowatego nosa, jakby próbowała coś zwęszyć. - Nie - odparła. - I dobrze - wymamrotał Wichtig. Stehlen spojrzała na niego spode łba. - Czemu dobrze? - Pewnie nikogo tu nie znasz. - No i? - Więc może nikt z tutejszych nie będzie chciał nas zabić -powiedział. Zignorowała go. - Czemu tutaj? - zapytała Bedeckta. Bedeckt odpowiedział, nie patrząc na nią: - Bo tutaj jest lepiej niż tam, gdzie byliśmy. - Gdyby Wichtig nie zaciągnął do łóżka tamtej... - Zaciągnął. - Gdybyś ty nie zabił tamtych... - Zabiłem. — Bedeckt wreszcie na nią zerknął i zmarszczył brwi na widok jej grymasu rozczarowania odsłaniającego krzywe, żółte zęby. - Coś mi świta o zniknięciu rzeczy należących do władcy. Kradzież miała sporo wspólnego z tym zabijaniem. - Działania Wichtiga popchnęły ją do kradzieży, choć Bedeckt nie rozumiał jak i dlaczego.
Stehlen spróbowała przybrać niewinny i urażony wyraz twarzy, ale na próżno. W przeciwieństwie do Wichtiga, brakowało jej talentu do oszukiwania. - Nie zostało ci przypadkiem trochę złota? - zapytał ją Wichtig. - Nie od rzeczy byłoby zanocować gdzieś w dobrym stylu. - Nie. Bez wątpienia kłamała, ale Bedeckt wolał to przemilczeć. Klęptycy zawsze kłamali w sprawie pieniędzy. Nie mogła na to nic poradzić, tak samo jak Wichtig nie potrafił przestać być egocentrycznym, manipulatorskim dupkiem. - Starczy nam na miękkie łóżka i jedzenie. - Bedeckt spojrzał z naciskiem na Wichtiga. - Prawda? Wichtig wymijająco wzruszył ramionami. - Nie zaglądałem ostatnio do juków. Mam pieniądze, chyba że ta szkaradna wywłoka - skinął na Stehlen - nas obrabowała. Znowu. - Nigdy ci niczego nie ukradłam! - warknęła Stehlen. Zresztą i tak oddasz pieniądze pierwszej zdzirze, która rozłoży nogi. - Rozłóż nogi, to zobaczymy, czy... - Nigdy! - Może gdyby Bedeckt...? - Wichtig zawiesił głos, sugestywnie ruszając brwiami. Stehlen znów splunęła, jeszcze bardziej zgarbiła się w siodle i kontynuowała podróż, ignorując obu mężczyzn. Co to, do piekieł, było? Bedeckt nawet nie chciał wiedzieć. Wrócił myślami do własnej sakiewki. Mógłby przysiąc, że była pełniejsza, ale kiedy ostatnio do niej zaglądał, był nędzarzem. Czyżby Stehlen miała z tym coś wspólnego? To bez znaczenia, bo i tak zawsze pożyczała mu pieniądze, gdy o to
prosił. Pewnie moje własne. Podróżując z dwójką Geisteskranken, należało się liczyć z takimi rzeczami. Kleptycy kradli, a Gefahrgeiści manipulowali. Tyle dobrego, że gefahrgeisckie talenty Wichtiga pozostawały mizerne; zależało mu głównie na uwadze. Gdyby potęga Szermierza wzrosła i gdyby zaistniało ryzyko, że zmieni się w Łowcę Niewolników, Bedeckt zamierzał go zabić. Kiedy Stehlen nie chwyciła przynęty, Wichtig nadąsał się jak rozpieszczony dzieciak, któremu ktoś zabrał cukierka. - Myślicie, że to zadupie ma swojego Szermierza? - zapytał Bedeckta. - Każde zadupie ma Szermierza. - I każde zadupie potrzebuje lepszego Szermierza. - A ty jesteś tym Szermierzem? - zapytała sarkastycznie Stehlen. Wichtig spojrzał na nią swoim matowym wzrokiem. Twarz miał pozbawioną wyrazu. Wytrzymał jej wściekłe spojrzenie, aż wreszcie odwróciła wzrok. Może i był pomniejszym Gefahrgeistem, ale niewielu umiało wytrzymać napór jego skoncentrowanej woli. - Wiara definiuje rzeczywistość - powiedział Wichtig tonem, jakim wyłuszcza się sprawę prostakowi. — Ja wierzę, że zostanę Najwspanialszym Szermierzem Świata. - Ja wierzę, że prędzej padniesz trupem - odparowała lodowato Stehlen, wciąż patrząc w bok. - Moja wiara jest silniejsza od twojej. - Łudzisz się, idioto. - Oczywiście. Ale wolę wierzyć, że zwyczajnie jestem aż tak dobry. Zabiłem czterdziestu trzech Największych Szermierzy. Zostałem Mistrzem Miecza w Kolgnik w wieku dwudziestu jeden lat. Zaszczyt bez precedensu.
- Zaszczyt - prychnęła Stehlen. - I to mówi podrzędna złodziejka. Pozbawiona talentu... - Wystarczająco utalentowana, żeby ci zwędzić sakiewkę. - Wystarczająco durna, żeby mi o tym powiedzieć! - Cisza! - Bedeckt potrząsnął głową i natychmiast tego pożałował. Tępy, pulsujący ból wypełnił mu czaszkę. Tkwiło w niej chyba parę funtów smarków. - Jak cholerne dzieci. Kiedy znajdę sobie ciepłe łóżko i miękką kobietę, będziecie mogli odbyć tę bezcelową debatę. A póki co, zawrzyjcie mordy. - Staruszek jest trochę marudny - zauważył Wichtig. - Jeśli wciągniesz mnie w jedną ze swoich walk, Wichtig, zabiję cię osobiście. Toporem. Możesz sobie wsadzić w rzyć te brednie o Największym Szermierzu. Stehlen zatrzepotała rzęsami na Bedeckta. - Mogę ci pomóc w kwestii kobiety. Bedeckt udał, że tego nie słyszał i wbił wzrok w trakt w poszukiwaniu karczmy. - Powiedział miękką - przypomniał Wichtig ze złośliwym uśmieszkiem. - Nawet wieprz pokroju Bedeckta nie pójdzie z tobą do łóżka. Jesteś zbyt paskudna. Może gdybyś zaoferowała mu zwrot części jego pieniędzy... które podbierałaś przez cały zeszły tydzień. - Mam pieniądze - powiedziała dostatecznie głośno, by Bedeckt nie mógł nie usłyszeć. Bedeckt pokręcił głową i napiął to, co zostało z jego lewej dłoni. - Wychędożę dziwki. Nie jestem gotowy, żeby się takową stać. - Ilu ludzi okradłeś w Abfallstadt? - zapytała Stehlen. Bedeckt zbył pytanie ostrym gestem pozostałością dłoni.
Głowę miał tak zapchaną smarkami, że musiał oddychać przez usta krótkimi, urywanymi sapnięciami. Z głębi jego płuc dobiegało suche rzężenie. Cudownie, nowy objaw na dokładkę. - Ilu ludzi zabiłeś w ciągu ostatnich sześciu miesięcy? — dopytywała Stehlen. - Mężczyznę określa to, czego nie zrobi — wymamrotał Bedeckt. Nozdrza jej zakrzywionego nosa poruszyły się z odrazą. - Mordowanie i złodziejstwo są w porządku, ale seks już nie? - Seks z tobą nie - powiedział Wichtig. - W najlepszym razie obudzi się obrabowany do ostatniego miedziaka, a w najgorszym trafi na jeden z twoich napadów złości i obudzi się z poderżniętym gardłem. Bedeckt jęknął. Nie miał ochoty na tę rozmowę, ani teraz, ani nigdy. - Daj spokój. Nie prześpię się z tobą, bo to zmieniłoby wszystko i skomplikowałoby nam jeszcze bardziej życie. - No i jesteś piekielnie brzydką suką z lepkimi łapami Kleptyczki - dodał Wichtig. Nie zważając na niego, Bedeckt kontynuował: - Wspólnie pracujemy. Jesteśmy zespołem. Gównianym zespołem, ale robimy, co trzeba. Nie jesteśmy przyjaciółmi i cholernie pewne, że nie jesteśmy kochankami. Pamiętaj: zabiłbym którekolwiek z was, gdybym miał w tym interes. - Przestań, bo zaraz się popłaczę. - Wichtig udał, że ociera łzy. - Stehlen, rzuć mi parę złotych monet... pewnie i tak należą do mnie... to się z tobą prześpię. Sztylet Stehlen z sykiem opuścił pochwę. Wichtig roześmiał się i z pozorowaną nonszalancją odsunął konia dalej, poza zasięg jej rąk.
- Widzę karczmę. - Bedeckt wskazał palcem. - Odłóż nóż, kobieto. Wypatroszysz go, kiedy się napiję.
ROZDZIAŁ 2
Władza wypacza, a wypaczony umysł staje się potężniejszy. Pytasz, czy istnieje władca — król, cesarz, gubernator, feudał — który jest zdrowy psychicznie? Odpowiedź jest chyba jasna. - HOFFNUNGSLOS Konig Furimmer, najwyższy kapłan Geborene Damonen, stał w swoich prywatnych komnatach plecami do pokoju, spoglądając z góry na miasto Grauchloss. Ulice były proste i idealne, te biegnące z północy na południe nosiły nazwy, a te na linii wschód-zachód - numery. Miasto uporządkowane, miasto przy zdrowych zmysłach. Nie ma powodu, by zdrowie psychiczne nie mogło powstać z urojeń - pomyślał Konig. Owo miasto, trzymające je w ryzach prawa, określająca je geografia i zamieszkujący je ludzie... wszystko to było manifestacją jego urojeń. No, może nie wszystko. Ludzie, jak sądził, byli dostatecznie realni sami w sobie. Lecz gdy przybył tutaj prawie dwie dekady temu jako prosty akolita-marzyciel, Geborene stanowili odłam większej religii, maleńką sektę fanatyków religijnych. W głowach roił im się pozornie szalony pomysł, którego nie mieli jak urzeczywistnić. On go urzeczywistnił. W tamtych czasach Grauchloss było niewiele więcej niż
kolejnym podupadającym państwem-miastem, pechowo położonym na skalistej ziemi nadającej się chyba tylko do hodowli zabiedzonych kóz i uprawy kęp rosnącej jak chwast trawy. Pamiętał głodujących ludzi, którzy przychodzili na modły do zapuszczonych ruin tego starożytnego kościoła. Bogowie raczyli wiedzieć, dla uczczenia jakich bóstw wzniesiono tę świątynię, bo z pewnością nie powstał dla ludzi - żadne z drzwi nie miały takich samych rozmiarów, żaden korytarz tej samej szerokości. Przejścia rozszerzały się i zwężały pozornie przypadkowo. Miejscami skala przedsięwzięcia nie mieściła się w głowie, a gdzie indziej kapłani musieli mijać się bokiem, by przejść. Tę budowlę wyśniły wypaczone umysły. Geborene przywłaszczyli ją sobie, choć wcześniej stała pusta i nawiedzona przez pokolenia. Konig zmienił wszystko. Naprawdę wszystko. U podstaw każdej jego decyzji i każdego słowa leżał truizm: zmień to, w co ludzie wierzą, a wówczas zmienisz świat. Zmienił religię, przepędził duchy z tej starożytnej świątyni. Dał ludziom nadzieję, a oni nauczyli się wierzyć w siebie. Co ważniejsze, uwierzyli w niego. Grauchloss przerodziło się w zamożne państwo-miasto. Jego kapłani wędrowali po świecie, głosząc dobrą nowinę. Im więcej osób w coś wierzyło, tym prawdziwszym się to stawało. Jego plany miały się niebawem spełnić. Geborene będą mieć swego boga, a Konig stanie się jego stwórcą i władcą. - Percepcja - powiedział - jest rzeczywistością. Dla Gefahrgeista te słowa były wszystkim. Ci, którzy stali za jego plecami, milczeli. Znali go aż nazbyt dobrze. Słyszał jak przestępują z nogi na nogę, niecierpliwie czekając, aż pozwoli im przemówić. Konig stał ze złączonymi stopami, lewą dłonią w zamy-
śleniu podpierając swój wąski podbródek, a prawą ściskając lewy łokieć. W jego komnatach robiło się coraz bardziej tłoczno, co było dosyć niepokojące. Obejrzał się przez ramię na pozostałych ludzi. Nie, nie ludzi. Doppli. Istotna różnica. Każdy Doppel stał dokładnie w tej samej pozie, ubrany w identyczną, ozdobną szatę w kolorze karmazynu i przyglądał mu się z różnym stopniem zainteresowania. Trzy pary identycznych szarych oczu. Trzy identyczne łyse głowy. Choć byli ewidentnymi kopiami Koniga, każdy miał pomniejszą skazę. Skaza to zbyt mocne słowo. „Dziwactwo” byłoby odpowiedniejsze. Ten, który stał najbliżej, błysnął zębami w żarłocznym, dzikim uśmiechu. Wzrok kolejnego uciekł na bok, jakby spodziewał się nagłego ataku z cienia. Ostatni wyglądał jakby miał zaraz paść na kolana i błagać o wybaczenie za jakiś niewiadomy grzech, desperacko łaknący pochwały i świadomy, że na nią nie zasługuje. Mazgajowaty mięczak. Konig szczególnie nienawidził tego ostatniego. Nie pomagał fakt, że Dopple przejawiali aspekty jego własnego charakteru. Konig pocieszał się, że nikt nie lubi w sobie wszystkiego. - Wynoś się - rozkazał. - Niepotrzebne mi towarzystwo tchórza. Doppel rozejrzał się po pokoju, jak gdyby chcąc ostatni raz nacieszyć oczy widokiem ciemnego dębu i zbytkownych ozdób, a potem spojrzał Konigowi w oczy i przepraszająco wzruszył ramionami. - Najwyraźniej w to nie wierzysz. - Doppel służalczo opuścił głowę i wbił wzrok w podłogę. Wszystko na pokaz. -Przepraszam.
- Cisza, Akceptacjo. Stań w kącie. Nic nie mów. Doppel przytaknął pokornie, ale Konig pochwycił cień chytrego uśmieszku, gdy sobowtór smętnie sunął do kąta. Przynajmniej nadal słuchał poleceń, mimo że nie dało się go przepędzić. Niezdolność do wymuszenia na Dopplu zniknięcia była niepokojąca. Urojenia Koniga rosły w siłę, zyskując kontrolę nad własnym istnieniem. W zakrywającym większość ściany, sięgającym od podłogi do sufitu lustrze w mosiężnej oprawie zebrało się kilka jego odbić, by powyglądać sobie jak za okno. Pociągłe, wychudzone twarze i łyse głowy. Ich usta się poruszały, lecz nie dobiegał z nich żaden odgłos. Zaczął przejawiać zwierciadlistyczne tendencje niedawno, zaledwie kilka dni temu. To tylko kwestia czasu, nim zacznie słyszeć ich głosy. Przez krótki czas mogą dawać mu cenne porady albo ukazywać przebłyski przyszłych wydarzeń i odległych miejsc, ale pewnego dnia wypełzną ze swego lustrzanego świata. Gdy do tego dojdzie, albo go zabiją, albo zastąpią. Nie był pewien, czego lękał się bardziej. O ile moje pozostałe urojenia nie załatwią mnie wcześniej. To bez znaczenia. Będzie miał swojego boga, a bogowie zmieniają wszystko. Jeden z pozostałych Doppli - Konig nazwał go Porzucenie - nachylił się i szepnął mu konspiracyjnie do ucha: - Akceptacja knuje przeciwko tobie. Konig odepchnął Doppla. - A ty nie? - Zaśmiał się niewesołym śmiechem, który zabrzmiał jak szczeknięcie. Trwoga i Porzucenie cofnęli przed gniewnym spojrzeniem Koniga, pochylając głowy. Tylko stojący twarzą do kąta Akceptacja pozostawał niewzruszony.
- Nie możesz mu ufać — szepnął Porzucenie. — Akceptacja usiłuje cię zastąpić. - A tobie mogę ufać? Porzucenie nie uniósł głowy, ale Konig dostrzegł jego zaciśnięte w uśmiechu wargi. - Oczywiście, że nie. Koniec końców, każdy nas porzuca. Tak jak nasi rodzice. - Moi rodzice - warknął Konig. - Wy jesteście urojeniami. - Twoi rodzice - poprawił się gładko Porzucenie. - Jeśli matka może cię opuścić, to kto nie może? Oto, czemu istnieję. Może i jestem urojeniem, ale dla ciebie jestem rzeczywistością. Z niebytu wyłonił się czwarty Doppel, dużo młodsza wersja Koniga. Na mokrej od łez twarzy malowało się poczucie straty porzuconego dziecka, które nagle odkryło, że jego los nie obchodzi nikogo na calutkim świecie - że troszczą się tylko o to, jak go wykorzystać. Konig skupił się na teraźniejszości, odpędzając Doppla. Nie było czasu na rozpamiętywanie dawnych ran, choćby nie wiadomo jak ropiejących. - Idzie twój pupilek-naukowiec. - Porzucenie splunął z pełną zaciętości odrazą. - Jest moim przyjacielem. - My nie mamy przyjaciół - powiedział Porzucenie. -Prawdziwych, nie. Nie możemy. Doppel miał rację, ale Konig i tak zacisnął ze złości zęby. Przyjaźnili się jeszcze zanim postanowił stworzyć boga. - Jest przydatny — powiedział Konig. - Nienawidzi nas - ostrzegł Porzucenie. - Nie możesz mu ufać. Jest zdrowy psychicznie. - Gdy nadejdzie dzień, w którym zalecisz ufność, będę wiedział, że mam wielkie kłopoty. - W tej kwestii muszę zgodzić się z Porzuceniem - wtrą-
cił się Akceptacja i zaraz z powrotem wcisnął głowę w kąt, gdy Konig strzelił ostrzegawczo oczami. - Nie sądzę, by nas lubił -szepnął Doppel. - Nie wydaje mi się też, żeby lubił ciebie -dodał, zerkając na Koniga. - Myśli, że ukradłeś jego pomysł. - Nie dbam o to, czy mnie lubi. Wystarczy, że jest przydatny. Akceptacja uśmiechnął się ironicznie, jakby wiedział, że to kłamstwo. ❌❌❌ Aufschlag Hoher, naczelny naukowiec Geborene Damonen, wkroczył do komnaty Koniga pochylony nisko i ze wszystkich sił próbował ignorować Dopple najwyższego kapłana. One z kolei ze wszystkich sił ciskały ku niemu ostre jak sztylety spojrzenia pełne nienawiści i pogardy. W dobre dni zastanawiał się, jak wiele mówi to o opinii Koniga o swoim naczelnym naukowcu. W złe dni rozważał zabicie obłąkanego kapłana. Więc jak dziś będzie? Konig był jednak Gefahrgeistem o niezaprzeczalnej potędze. Po zaledwie kilku minutach w jego obecności Aufschlag nie mógł oprzeć się geniuszowi, wizji i głębi zrozumienia tego człowieka. Sama skala jego planów wywoływała podziw i lęk. Konig Furimmer nie należał do osób mierzących nisko. Konig mierzył w wieczność. Wątpliwości pojawiały się dopiero później. Aufschlag leżał bezsennie po nocach i zachodził w głowę, czy Konig naprawdę jest geniuszem, czy pełnym złudzeń szaleńcem. Tak cholernie ciężko mieć pewność. Percepcja to rzeczywistość, a Geisteskranken rozumieli to aż nazbyt dobrze. Stanowiło to źródło ich potęgi, czyniło ich
szczególnymi i wyróżniało ich na tle pospólstwa. Ale Aufschlag rozumiał, dzięki swym eksperymentom poznał prawdę: oni byli zwyczajnie szaleni. Tam, gdzie percepcja definiuje rzeczywistość, wiara stanowi potęgę. Konig nie był człowiekiem, który zwyczajnie się łudzi -on łudził się potężnie. Był tak głęboko przekonany o prawdziwości swych urojeń, że potrafił zmieniać rzeczywistość. Permanentnie. Aufschlag wzdragał się na myśl, co działo się w takim umyśle. Jak potwornego dzieciństwa potrzeba, by zrodzić kogoś pokroju Koniga? Interesujące pytanie. Być może później przeprowadzi stosowny eksperyment. Aufschlag przyjrzał się mężczyźnie, który był niegdyś jego najbliższym przyjacielem. Spotkali się jako geboreneńscy akolici. Każdy przyłączył się do mało znanego kultu z innych pobudek, ale ich losy się splotły. Czy ich przyjaźń narodziła się w dniu, gdy Aufschlag przedstawił swoją ideę Konigowi? Bo to był mój pomysł, prawda? Aufschlag ukłonił się ponownie, gdy Konig wreszcie zaszczycił go spojrzeniem. Dopiero wtedy naukowiec zauważył, że skraj bladobłękitnej szaty ma poplamiony ciemną krwią. Wyprostował się, na krótko spoglądając w szare oczy Koniga. A przynajmniej był w rozsądnych granicach pewien, że to Konig, a nie jeden z jego Doppli. Wwierciły się w niego oczy tak szare, jakby wyssano z nich kolor do ostatniej kropli. Czuł, jak ten wzrok badawczo odziera go z osobowości, warstwa za warstwą. Konig nie odwracał wzroku i nie chciał go wypuścić. Aufschlag nie mógł się poruszyć. Był przygwożdżony. To jeden z tych dni. Wszelkie wątpliwości odpłynęły niczym krew lejąca się z rozerwanej arterii udowej. Konig był człowiekiem, za którym się podążało, człowiekiem, który znał
prawdziwe oblicze bogów. Te oczy widziały przyszłość. Aufschlag aż się zachwiał, gdy Konig odwrócił wzrok. Odczekał chwilę, by uspokoić rozkołatane serce. Nienawistne spojrzenia Doppli odczuwał jako łaskotanie odnóży jadowitych pająków. Jeden z Doppli - Aufschlag nie potrafił ich rozróżnić nachylił się ku niemu i szepnął: - Znam cię, ty zatłuszczony świniojebco z krzywymi zębami. - Porzucenie - rozkazał Konig — zostaw go. Aufschlag, stary druhu, mniemam, że masz mi coś do przekazania? Aufschlag zająknął się, nagle zawstydzony swoimi nierównymi zębami i kępkami tłustych włosów sterczących znad uszu. - T-tak. Kolejny z młodych bogów popełnił samobójstwo, najwyższy kapłanie. — Zaczął się pocić. Lewą dłoń zawiesił w powietrzu, niezdecydowany między zakryciem powykrzywianych zębów a wygładzeniem niesfornych włosów. Konig odwrócił się i wbił spojrzenie w Doppla, który stał z twarzą wciśniętą w róg pomieszczenia. - Ausfall? Aufschlag zamrugał niepewnie, spoglądając na plecy Koniga. Jakie uczucie przede mną zataja? - Owszem. -I tak była zbyt bystra, ciągle zadawała pytania. Nie mogła po prostu zaakceptować tego, co jej mówiłem. Nieufna dziewczynka. - Konig odwrócił się i zerknął na Aufschlaga z uniesioną lekko brwią. - Zastanawiam się, skąd jej się to wzięło? - Ci sami ludzie, którzy mieli dostęp do Ausfall, mają też dostęp do Morgena — odparł Aufschlag defensywnie. - A on
nie wykazuje żadnej z tych cech. Najprawdopodobniej taką już miała osobowość. - Morgen jest doskonały - powiedział Konig. - Jest niewinny i ufny do granic możliwości - zauważył Aufschlag. - To właśnie powiedziałem. I chcę, aby taki pozostał. Od teraz tylko tobie i jego ochroniarzom wolno przebywać w jego obecności. Nie chcę, żeby ktoś zaraził go wątpliwościami. Brońcie bogowie, żeby chłopak nie nauczył się samodzielnie myśleć. - Oczywiście - powiedział Aufschlag. Jakim sposobem jego plany doprowadziły do tego? Jako naukowiec walczył z ignorancją na każdym froncie, ale oto proszę, sam chronił Morgena przed nieprzyjemnymi prawdami. Chronił? Może i nie okłamywał chłopca, ale zdecydowanie zatajał przed nim rzeczy, które ten powinien wiedzieć. Powinienem powiedzieć Morgenowi wszystko i niech sam zadecyduje, co myśleć. Lecz tę decyzję podjęto za niego. Tak jak wszystkim innym kandydatom na bogów, całe życie wpajano mu, że pewnego dnia dokona Wstąpienia, aby stać się geboreneńskim bogiem i aby służyć ludowi Grauchloss. Niewolnictwo upozorowane na cnotę. Zaczęli z dziesiątką dzieci, a te w ciągu minionej dekady umierały jedno po drugim. Pękały pod naporem nieokiełznanych rojeń, jakimi karmili je Geborene i wiara Grauchloss. Niektóre spłonęły, inne zgniły i rozpadły się. Każde z dzieci osiągało chwiejny szczyt potęgi, by wkrótce runąć w dół pod ciężarem własnych złudzeń i utonąć w demencji. Żadne nie osiągnęło Wstąpienia. Ausfall była po prostu najświeższą ofiarą. Teraz pozostał tylko Morgen, najczystsza i najbardziej niewinna dusza, jaką znał Aufschlag.
Czy gdyby wiedział, że jego plan doprowadzi do tragicznej śmierci dziewiątki dzieci, nadal przedstawiłby go Konigowi? - Jak zginęła Ausfall? - zapytał Konig, wyrywając go z zamyślenia. - Przegryzła sobie nadgarstki. Wykrwawiła się. Zdołała napisać na ścianie sporo tekstu, zanim straciła przytomność. - Własną krwią, jak mniemam? - Oczywiście. - Coś istotnego? - Zauważyłem jedną frazę, która powtarzała się w kółko. „Słabi z nas bogowie.” Nie jestem pewien, co to znaczy. Może to, że Geborene tworzą poślednich bogów albo że ona byłaby kiepskim bóstwem, gdyby Wstąpiła. Kazałem siostrze Wegwerfen się tym zająć. - Wegwerfen nie można ufać — powiedział Porzucenie. -Może rozpowiedzieć wieści o śmierci Ausfall. - Nie możemy do tego dopuścić, prawda? - Konig przy-szpilił Aufschlaga matowymi, szarymi oczami. - Zabijcie Wegwerfen, kiedy skończy. Donieście mi, co odkryła. - Oczywiście. — Aufschlag ostrożnie zachował kamienną twarz. Lecz Konig go przejrzał. - Wiem, że to trudne. - Położył dłonie na wąskich ramionach Aufschlaga, zmuszając go do kontaktu wzrokowego. Ta porażka mogłaby zasiać ziarno zwątpienia, na które nie możemy sobie pozwolić. - Jego długie palce zatopiły się w miękkiej tkance. - Zwątpienie to porażka. Wola Aufschlaga skurczyła się pod spojrzeniem najwyższego kapłana. Nie widział niczego oprócz jego bezbarwnych, szarych oczu. Palce wżerały się w jego ciało jak toczące trupa
czerwie. - Ale... - Po twarzy spływał mu pot. - Ale został tylko jeden bóg! - Oczywiście. A myślałeś, że chcę stworzyć wielu bogów? Nie. - Przemawiał z takim przekonaniem, że wątpliwości Auschlaga zniknęły w żarze objawienia. Konig uśmiechnął się ciepło do swojego naczelnego naukowca. - Oto szczęśliwy dzień. Chwalebny dzień. Teraz wiemy, który z naszych eksperymentów dokona Wstąpienia. Zdjął dłonie z ramion Aufschlaga, który z niemałym zdziwieniem skonstatował, że nie są zakrwawione. - Przepraszam za tę chwilę słabości, najwyższy kapłanie. -Serce Aufschlaga przepełniała silna wiara. — To takie oczywiste. Jasne, że może być tylko jeden bóg. Sadzę, że to przez moją bliskość z eksperymentem. Zaślepiła mnie. - Nie martw się, przyjacielu. - Konig poklepał Aufschlaga po plecach, jakby byli najbliższymi druhami, co dawno temu było prawdą. Zanim Konig przywłaszczył sobie jego plany stworzenia boga. - Twoim zadaniem zawsze było skupiać się na szczegółach. To mi przypadało dostrzeganie szerszego obrazu, ale bez ciebie bylibyśmy zgubieni. Jesteś sercem tego projektu. - Konig odwrócił się i wbił wzrok w swoich Doppli. Bez swoich przyjaciół jestem nikim. Taki samotny. Jesteś ze mną, prawda? Aufschlag? Nie mogę tego zrobić bez ciebie. Aufschlag pokłonił się nisko najwyższemu kapłanowi. Konig nigdy nie będzie sam, dopóki Aufschlag żył. Służbie temu wielkiemu człowiekowi odda wszystko. Wszystko. - Nigdy cię nie opuszczę - przysiągł Aufschlag zupełnie szczerze. ❌❌❌
Gdy tylko ciężkie, dębowe drzwi zamknęły się za Aufschlagiem, Porzucenie zarechotał. - Opuści cię. Oni wszyscy cię opuszczą. Konig uśmiechnął się smutno do Doppla. - Tak. Ale jeszcze nie teraz. Zauważyłeś, że nie użył słowa „ufać”? Dzień, w którym powie, że mogę mu ufać będzie tym, w którym zginie. Trwoga kaszlnął nerwowo. - Ale ty bez przerwy mówisz ludziom, że mogą ci ufać. - To prawda. Porzucenie wskazał dłonią zamknięte drzwi. - Powiedziałeś mu, że zgodnie z planem tylko jedno miało dokonać Wstąpienia. - Tak. - Ale chcieliśmy... - Ja chciałem. - ...chciałeś, żeby Wstąpiło tak wielu, jak to możliwe. Skoro zostało tylko jedno dziecko, nasze... twoje plany są poważnie zagrożone. Gdyby dziecku coś się stało... - Porzucenie nie dokończył. - Okłamałeś go - rzucił oskarżycielsko Akceptacja, który nie stał już twarzą do kąta. - Myślałem, że to nasz przyjaciel. - Wszelka komunikacja to manipulacja — powiedział Konig. - Wszelka interakcja, społeczna czy inna, jest środkiem na zdobycie tego, czego pragniesz. Oto fundament społeczeństwa. - Przemierzył komnatę, rąbkiem karmazynowej szaty pieszcząc zbytkowny dywan. - Potrzebuję Aufschlaga, a on potrzebuje mnie. U podstaw każdej przyjaźni leży wzajemna zależność. Potrzeba i jej zaspokojenie. Beze mnie Aufschlag byłby niczym, kolejnym małym człowieczkiem o małych marzeniach. Bez Aufschlaga miałbym potężne problemy ze stworze-
niem swojego boga. Potrzebujemy się wzajemnie. Wykorzystujemy się wzajemnie. - Konig wyszczerzył się do Akceptacji wiedząc, że w ten sposób dopiecze Dopplowi. — Kiedy mnie zdradzi... a zrobi to bez wątpienia... zabiję go. - Konig rzucił Dopplowi spojrzenie spod przymkniętych powiek. - Możesz mi w tej kwestii zaufać. Akceptacja zaśmiał cicho. - A ja myślałem, że jestem nie tylko ucieleśnieniem twojej potrzeby akceptacji, ale też jedyną manifestacją twojego poczucia humoru. - Ja nie żartowałem - odparł Konig. Akceptacja z rozczarowaniem spuścił wzrok. - Och. ❌❌❌ Konig odesłał trójkę Doppli do innego pomieszczenia, żeby móc w spokoju zebrać myśli. Zaprzątali mu głowę, domagając się uwagi oraz bezustannie kłócąc się i przekomarzając. Przez krótką chwilę wydawało się, że nie odejdą, aż wreszcie Akceptacja skłonił głowę i wyszedł, a pozostali podążyli jego śladem. Jeszcze niedawno wystarczyła odrobina skupionej woli, żeby rozwiali się i zniknęli. Teraz z trudem rozkazywał im, by wyszli do sąsiedniego pokoju. Któregoś dnia w ogóle nie zdoła ich przegnać. Byli jego przekleństwem i niezawodnym znakiem jego ogromnej potęgi. Niestety, wraz z nią wzrastała również siła jego Doppli. Nadejdzie dzień, w którym przestaną go słuchać. Zaczną zadręczać go bez chwili wytchnienia, mamrocząc coś, gdy będzie usiłował zasnąć. Jego myśli zostaną skażone. A potem doprowadzą do jego upadku. Jego urojenia go obalą, strącą go z tronu własnego umysłu i pożrą jego intelekt.
Nie sposób przewidzieć, jak to się stanie. Być może zostanie zaciągnięty do lustra i uwięziony na zawsze. Może zatraci własne ,,ja” i przestanie rozróżniać siebie i swoich Doppli. Wówczas najsilniejszy sięgnąłby po władzę, a Konig stałby się skamlącym Dopplem nowego Koniga. Geisteskranken mogli źle skończyć na tak wiele sposobów. Słyszał o Somatoparafrenikach, których kończyny buntowały się i przejmowały kontrolę nad umysłem. Najbardziej przerażał go los Kotardystów. Wystarczająco koszmarna była sama myśl, że jego ciało mogłoby zacząć się rozkładać, a organy wewnętrze zgniłyby i zniknęły. Konig siedział przy swoim monstrualnych rozmiarów, pięknie ornamentowanym biurku. Znalazł je ukryte w jednej z najgłębszych piwnic kościoła i zagarnął dla siebie. Powstało, jak sądził, z jakiegoś rodzaju drewna wiśniowego, tak ciemnoczerwonego, że niemal czarnego. Blat pokrywały chaotycznie porozrzucane kartki. Wszystkie sprawy Geborene przechodziły przez jego ręce. Stanowił centrum wszystkiego. Bez jego nieustannej uwagi Grauchloss byłoby innym miastem. Bogowie, ależ tu cicho. Sprzeczki Doppli rozpraszały, ale sobowtóry bywały też użyteczne. Choć rozmowa z nimi to niewiele więcej niż dyskusja z samym sobą, myślenie na głos dobrze na niego działało. Może i byli niewiele więcej niż tylko aspektami jego osobowości, lecz byli skoncentrowanymi aspektami, skondensowanymi fragmentami jego psychiki. Każdy z Doppli oferował coś innego i choć dążyli do obalenia go, potrzebowali go równie mocno, co on ich. Łączyła ich potrzeba. Pewnego dnia będą mnie potrzebować mniej niż ja ich. Potrzeby innych stanowiły punkt podparcia, na którym jego gefahrgeisckie moce poruszały światem. Potrzeba jest słabo-
ścią. Panująca w pomieszczeniu cisza ciążyła mu jak uczepione barków brzemię. Tęsknił za głosami innych ludzi. Zbyt długa samotność osłabiała go i pozbawiała sił. Napełniała wątpliwościami. Wkrótce opuści pracownię, by otoczyć się swymi kapłanami i pławić się w ich uwadze. Podniósł wybraną na chybił-trafił kartkę i przyjrzał się jej: raport z geboreneńskiego kościoła w Gottlos, parszywym zadupiu udającym państwo-miasto, położonym na południe od Grauchloss. Król Dieb Schmutzig, Gefahrgeist o minimalnej mocy, żądał od zagranicznej świątyni zawrotnych podatków. Irytująca, choć mało istotna sprawa. Gottloss wkrótce będzie należało do Koniga. Póki co, płacił aroganckiemu chujkowi. Konig warknął i rąbnął dłonią w blat biurka; jego gniew był jak burza, która rozpętała się nie wiadomo skąd. Zgniótł raport drżącą pięścią. - Schmutzig jest nikim - warknął Konig, próbując skupić się na czekającej go pracy. -Jest bezpieczny tylko dlatego, że nie warto go zgnieść. - Jest bezpieczny dlatego, że masz większe problemy na głowie - szepnął zza jego pleców Trwoga. Ramiona Koniga opadły. - Kazałem ci wyjść. - Martwisz się. - Dam sobie radę. - Został tylko jeden bóg. Jeśli zawiedzie, jest za późno, by zacząć od nowa. Twoje urojenia rosną w siłę. Czas ucieka. - Aufschlag mnie nie zawiedzie - stwierdził Konig. Stojący obok drugiego sobowtóra Porzucenie nachylił się ku Konigowi. - Każdy cię opuszcza. Naukowiec zawiedzie.
- Nie - powiedział z naciskiem Konig. - To dziecko jest tym jedynym. Trwoga roześmiał się. - Kogo próbujesz przekonać? ❌❌❌ Siostra Wegwerfen stała przed Aufschlagiem Hoherem, który usadowił się przy swym nienagannym biurku. Choć naczelny naukowiec Geborene Damonen bynajmniej nie wyglądał imponująco - gruby i okrągły, z brzydkimi zębami i kępami tłustych włosów - młoda kapłanka nie dawała się nabrać. Nauka, jak zdążyła odkryć, była przerażającą i krwawą profesją. Wegwerfen asystowała przy wystarczająco wielu eksperymentach Aufschlaga, by czuć respekt przed jego nieustępliwym dążeniem do wiedzy. Gotowość Aufschlaga do szukania odpowiedzi za wszelką cenę graniczyła z obłędem. Wegwerfen widziała, jak torturował całe rodziny, by przekonać się, czy zdoła w ten sposób stworzyć Geisteskranken albo czy ludzie rodzą się z urojeniami. Mogłaby przysiąc, że Aufschlag był Ułudnikiem, gdyby nie fakt, że nigdy nie wykazał ani jednego złudzenia, ani jednej oznaki czegokolwiek oprócz zimnej, niebezpiecznej trzeźwości umysłu. Teraz zaś wpatrywał się w nią paciorkowatymi oczami. Jego czoło lśniło od potu. Palcami bębnił nerwowo w blat pozbawione rytmu staccato. Odwrócił wzrok, skrzywił się, po czym znów skupił na niej uwagę. Czym się tak denerwował? Jego irytacja ją niepokoiła. Czyżbym zrobiła coś nie tak? - Melduj - zażądał. - Zbadałam pokój Ausfall - powiedziała. - I? - Krew nie najlepiej nadaje się do zostawiania czytel-
nych wiadomości. — Jego wzrok dawał jasno do zrozumienia, że nie jest w nastroju na żarty. — Przepraszam. Machnął ręką. - Podsumuj. - Racja. - Wegwerfen myślała o obłąkanych wynurzeniach, które odszyfrowywała całymi godzinami oraz o paskudnych, rozszarpanych zębami nadgarstkach dziewczyny. Ausfall napisała wielokrotnie „słabi z nas bogowie”. Sądzę, że miała na myśli, iż ludzie, którzy Wstąpili stanowią słaby substytut prawdziwych bóstw. - Nasz bóg będzie prawdziwy. - Oczywiście. Chodziło mi tylko... - Kontynuuj. Wegwerfen przygryzła dolną wargę, zbierając myśli. - Ausfall pisała również o niewiarygodnej presji wywołanej świadomością, że Wstąpi ku boskości. Stwierdziła, że oczekiwania całego ludu ciążą na jej duszy. Napisała, że boi się śmierci i... - Wegwerfen zawahała się. - I? - zapytał Aufschlag. - Pisała też o przymuszaniu i kontroli, i o tym, że nie będzie prawdziwym bogiem swego ludu, jeśli nie Wstąpi z własnej ręki. Pisała o marionetkach i Zaśmierci. Naczelny naukowiec przeszył Wegwerfen wzrokiem. - Skąd przyszły jej do głowy takie myśli? - Ausfall była bystrą dziewczynką, dużo inteligentniejszą od pozostałych. Mogła do tego dojść sama. - Nie Wstąpiła - powiedział smutno Aufschlag, kręcąc głową z rozczarowaniem. - Ale ludzie wierzą... - Ludzie wierzą, że stworzymy im boga. Niczego nie wiedzą o jednostkach. Ona nie będzie tym bogiem, Konig o to
zadba. - Został tylko jeden. - Tak. Morgen. On będzie naszym bogiem. Tak jak Konig planował od początku. Pozostali byli zaledwie eksperymentami. Morgen jest kulminacją. Rozgłosimy dobrą nowinę, ludzie muszą znać jego imię. Ich wiara zagwarantuje jego Wstąpienie. — Takie będzie moje następne zadanie? — zapytała Wegwerfen. Naczelny naukowiec przełknął ślinę z wyraźnym dyskomfortem. Uciekł spojrzeniem i znów nerwowo zabębnił o biurko. On próbuje podjąć decyzję — uświadomiła sobie. Ale jaką? Czyżby zrobiła coś, co go rozgniewało? Aufschlag wreszcie spojrzał jej w oczy. - Tak, ale nie tutaj. Muszę odesłać cię... - Oblizał wargi. -...do Gottlos. Jest tam niewielka świątynia. Powiedz biskupowi Kurzschluss Gegangen, że cię przysłałem. Masz pomóc głosić nowinę o nadchodzącym Wstąpieniu Morgena. Gottlos? Ten żałosny, cuchnący dół kloaczny na południe stąd? Wegwerfen zachowała kamienną twarz. — Oczywiście, jak rozkażesz. Natychmiast zabieram się do paków... — Nie! Żadnego pakowania. Bierz konia i ruszaj teraz. Nikomu nie mów, że wyjeżdżasz. — Teraz? — Zanim zmienię zdanie. Co się, do piekieł, dzieje? Wycofała się pospiesznie, składając szybki pokłon. Zatrzymała się przy drzwiach z jedną dłonią na grubym drewnie.
— Będzie mi wolno wrócić? — zapytała z wahaniem. Aufschlag wbił wzrok w biurko. — Może. Idź. Już. Wegwerfen uciekła z pracowni naczelnego naukowca.
ROZDZIAŁ 3
Jeśli nasz świat definiują urojenia, nie może istnieć prawda. Jeśli nie ma prawdy, jakże mogą istnieć kłamstwa? - WARHEIT ERTRINKT, FILOZOF
Gospoda składała się z czterech okrągłych stołów zrobionych z kół wozów, które ktoś położył na ziemi i rzucił na wierzch parę zgrubnie ciosanych dech. Dwie wielkie skrzynie z zawieszonymi między nimi deskami zastępowały kontuar. Wywrócone dnem do góry pudła robiły za krzesła. - Jest idealna - oznajmił Bedeckt, siadając przy jedynym wolnym stole. Bolały go plecy. Wichtig rozejrzał się po sali i powiedział głośno: - Zasrana nora. Twarze szóstki gości odwróciły się ku nowo przybyłym. Stehlen, jak zwykle, usiadła naprzeciwko Bedeckta. Zawsze czujna, chciała mieć oko na sytuację. Wichtig, który nadal stał, rozglądał się po sali, spoglądał w oczy każdemu bywalcowi z osobna i czekał, aż ci odwrócą wzrok. - Zasrana nora — wyartykułował starannie. — Pełna szkodników. Szczurów i karaluchów bez fiutów.
Bedeckt zdjął topór z pleców i położył broń na stole. Stare deski jęknęły pod jej ciężarem. - Jeśli szukasz bójki, idź gdzie indziej. Ja chcę posiedzieć i popić. - Ale jeśli wywołam bójkę gdzieś indziej — zaoponował rozsądnie Wichtig - nie będzie cię tam, żeby mnie wesprzeć. -Widząc, że Bedeckt pozostaje niewzruszony, stęknął i usiadł. Nuda. - Tylko nudni ludzie się nudzą - powiedział Bedeckt, ignorując urażony wyraz twarzy Wichtiga. - Skocz po piwo. Wichtig darował sobie udawanie urażonego, ale nie drgnął. Wpatrywał się w barmana, aż wreszcie mężczyzna uległ pod naciskiem jego martwych oczu. Szermierz nie mrugnął ani razu. Mniej niż minutę później stały przed nimi trzy kufle ciepłego piwa. Cztery kolejki później drzwi gospody rozwarły się, wpuszczając podmuch suchego powietrza, który nawiał im kurzu do kufli i do oczu. Bedeckt usłyszał chóralny jęk pozostałych gości karczmy, którzy aż do teraz ostrożnie milczeli. Niechętni do spojrzenia Wichtigowi w oczy, całkiem unikali patrzenia na trójkę przybyszy. Nawet barman bez słowa przynosił im świeże kufle. Stehlen zamrugała od kurzu i spojrzała na drzwi. Jęknęła. - Cholerni kapłani. Wichtig odwrócił się i na widok stojącej przy drzwiach kobiety kiwnął głową z aprobatą. - A to ci łakomy kąsek - zawołał głośno. Bedeckt z lubością patrzył na zdziwienie Szermierza, gdy młoda kobieta zamiast skrzywić się i cofnąć, ruszyła prosto do ich stolika. Świetnie. Kolejna szalona kapłanka usiłująca
zbawić nasze zagubione dusze. Gdyby miała choćby śladowe pojęcie o ludziach, do których podchodziła, zawróciłaby i uciekła. - Witajcie, podróżnicy. - Kapłanka nosiła zakurzone szaty i nie mogła mieć ani o dzień więcej niż dwadzieścia lat. Stanęła przy ich stoliku zupełnie rozluźniona. Bedeckt zerknął na nią, próbując ocenić, co kryje się pod jej szatami i nie przejmując się ewentualnym dyskomfortem, jaki taka inspekcja mogłaby wywołać. - Podróżnicy? - Widziałam, jak wjeżdżaliście do miasta - odrzekła. Jeśli nawet przeszkadzało jej zainteresowanie Bedeckta, mistrzowsko to ukrywała. - Poza tym, w Unbrauchbar nie żyje zbyt wielu ludzi. - W Zasranej Norze - poprawił Wichtig. Kapłanka zaakceptowała te słowa, pochylając lekko głowę. - Jesteście tam, gdzie jesteście. Sami definiujemy swoją rzeczywistość. Bedecktowi tak spodobało się niezrozumienie na twarzy Wichtiga, że postanowił pozwolić kapłance mówić. Czas szybciej upłynie i może powstrzyma to jego kompanów od skakania sobie do oczu. - Rozpoznaję tę filozofię. - Geborene Damonen - powiedziała kapłanka. - Słyszałeś o nas. - Ale jako o filozofii, nie religii - odparł Bedeckt. Piwo rozwodniło smarki w jego czaszce, więc brudnym paluchem zakrył jedną dziurkę nosa i wydmuchnął na podłogę wielkiego gluta. Ulga była krótkotrwała, bo zatoki wkrótce zapełniły się z powrotem.
Kapłanka uniosła brew na widok kałuży smarków i ciągnęła: - Filozofia i religia to w dużej mierze jedno i to samo — powiedziała. - Jestem siostra Wegwerfen. Mogę do was dołączyć? Bedeckt odpowiedział, nim Wichtig otworzył usta. — Tak, oczywiście. - Może obecność kapłanki odgoni na jakiś czas młodego Szermierza. Bedeckt miał dość aroganckiego humoru Wichtiga. Gdy ten już sobie pójdzie, Bedeckt przegoni kapłankę. Stehlen i Wichtig poruszyli się nerwowo na swoich drewnianych skrzynkach. Przy odrobinie szczęścia kapłanka przepędzi ich oboje i będę miał trochę spokoju. Kobieta nie zauważyła dyskomfortu, jaki wywołała. — Geborene Damonen zawsze było więcej niż filozofią -mówiła. - Od dawna planowano przekuć nasze idee w działanie. Lecz kiedy mierzy się tak daleko jak najwyższy kapłan Konig Furimmer, plany wymagają czasu. Dopiero teraz jesteśmy wreszcie gotowi, by głosić nowinę o Wstąpieniu geboreneńskiego boga. Bedeckta ogarnęła ciekawość. — Geboreneńskiego boga? Myślałem, że Geborene Damonen wierzą, że ludzkość wymyśliła bogów. Że nie są niczym innym jak urojeniami, którym nadaliśmy formę. — Dokładnie! - Rozpromieniła się kapłanka, pewnie podekscytowana spotkaniem kogoś, kto zna jej szaloną religię. - Jeśli wiara ludzkości stworzyła dawnych bogów, możemy też tworzyć nowych. Wichtig mruknął coś w kufel, usiłując zachować pozory, że rozumie. Stehlen ze zdezorientowaniem przeskakiwała wzrokiem
od kapłanki do Bedeckta. Jej ściągnięte rysy zdawały się mówić: lepiej, żeby to do czegoś prowadziło. Bedeckt ledwo zauważalnie wzruszył ramionami, a ona spiorunowała go spojrzeniem. — Dołącz do jakiegoś cholernego kościoła — powiedziała - to cię zabiję. — Skubała brzeżek bawełnianej apaszki, którą owinęła sobie wokół kościstego nadgarstka. Materiał mógł być kiedyś barwny i jaskrawy, ale teraz był spłowiały i złachany. Zauważywszy wzok Bedeckta, schowała chustę z powrotem do rękawa. - Zapamiętam — powiedział Bedeckt i znów odwrócił się do kapłanki. - Czy jeden z dogmatów Geborene Damonen nie mówi, że bogowie, jako twory ludzkie, są niegodni czci? - Tak, oczywiście! Ale są jej niegodni, bo są przypadkowymi tworami. My stworzyliśmy nowego boga. Kierowanego wiarą. Boga, który ma cel. Zamiar jest tu kluczową sprawą. Jako pierwsi zaprojektowaliśmy własnego boga. - Zaprojektowaliście? - zapytał Bedeckt. - Owszem. Jeśli mogę posłużyć się metaforą... - Proszę, nie - mruknął Wichtig. - Jaskinia może służyć jako znośne domostwo - ciągnęła kapłanka. - Ma sklepienie, wejście, a nuż nawet kilka pomieszczeń. Ale nijak ma się do stworzonej przez człowieka twierdzy. Zamek, umyślnie zaprojektowany, jest dalece lepszy. - Spojrzała Bedecktowi w oczy. - Rozumiesz? Projektujemy naszego boga. Kształtujemy go. Wykuwamy go w ogniu wznieconym naszą wiarą. Wichtig wstał, upuszczając swój pusty kufel na stół. - Ja zamierzam wzniecić ogień między nogami jakiejś panny. Możecie pokładać w tym wiarę. - Poklepał się po pustej sakiewce i rzucił Stehlen oskarżycielskie spojrzenie, z którego
ta nic sobie nie robiła. - Bedeckt, możesz za mnie zapłacić? - No. - Następną kolejkę stawiam ja. Kłamliwy wór świńskiego łajna. Wichtig uciekł na ulicę, a Bedeckt odprowadził go wzrokiem. Szermierz będzie szukał zwady i bez wątpienia ją znajdzie. Bedeckt odwrócił się do kapłanki. - Mówiłaś, że go kształtujecie. Przytaknęła gorliwie. - Żadne inne bóstwo nie zostało umyślnie stworzone. Zrodzeni z ludzkich urojeń i lęków, starzy bogowie są kapryśni i szaleni, małostkowi i pełni złudzeń. My, znając przymioty naszego boga w momencie Wstąpienia, definiujemy go. Tworzymy boga idealnego. Bedeckt uniósł brew tak wysoko, jak pozwalały na to blizny. W głowie kiełkował mu pomysł. Zwariowany pomysł, bez wątpienia, ale zawsze pomysł. - Tworzycie? W sensie, że jeszcze nie skończyliście? Jeszcze nie dokonał... Wstąpienia? Kapłanka nachyliła się ku swojej publiczności z błyskiem w oku. - Narodził się chłopiec, dziecko o nieskończonym potencjale. Najwyższy kapłan Konig przepowiedział nadejście dziecka zrodzonego nie z kobiety, lecz z czystej wiary. Chłopiec wychował się w świątyni, by zahartował go ogień naszej wiary. - Znów ta gówniana metafora - zaszydziła Stehlen. Kobieta wzruszyła ramionami, nie przejmując się złością Stehlen. - Spełnia swoje zadanie. - Ten chłopiec jest w świątyni tu, w Unbrauchbar? - za-
pytał Bedeckt, ze wszystkich sił udając brak zainteresowania. Czaszkę miał ciężką od smarków, a gdy spróbował znowu wydmuchać nos, usłyszał tylko mokre „snurk”. Cholerstwo stężało tam na kamień. - Nie, nie - odparła kapłanka, kręcąc głową. - Został w Grauchloss. - Rozsądnie. Skoro kształtujecie go swoją wiarą, potrzebujecie go w samym sercu religii. Kapłanka przez chwilę zdawała się rozważać poklepanie Bedeckta po umięśnionym, pokrytym bliznami ramieniu, ale najwyraźniej rozsądnie odrzuciła ten pomysł. - Prawo odwrotnych kwadratów — powiedziała. — Im dalej od czyjejś wiary lub urojenia, tym mniejsze jego oddziaływanie. - Właśnie to chroni nas przed tym waszym Konigiem Furhammerem - warknęła Stehlen i splunęła na stół między nimi. - W przeciwnym razie człowiek z taką manią wielkości rządziłby światem. - Furimmerem - poprawiła ją kapłanka. - Gdyby Konig cierpiał tylko na manię wielkości, byłby zaledwie kolejnym Łowcą Niewolników. Jego złudzenia wykraczają poza taką małostkowość. Jego wiara tworzy bogów. - Chciałaś powiedzieć „urojenia” - stwierdziła Stehlen. - Co za różnica? Bedeckt poskrobał się w pokryte bliznami wybrzuszenie, które zostało z jego lewego ucha. - Znajdą się naśladowcy waszego pomysłu. - Oczywiście. Ale my będziemy pierwsi i zrobimy to porządnie. Pozostali naprędce sklecą swoich bogów, lecz ci powstaną w pośpiechu i będą nieprzemyślani. Nasz został zaplanowany. Morgen będzie pierwszym wśród nowych bogów.
Morgen. Bedeckt zanotował w pamięci to imię, po czym zerknął na Stehlen i dostrzegł, jak ledwo zauważalnie kiwnęła głową na znak, że rozumie. - Naprawdę dałaś mi do myślenia. Wasza wiara się rozprzestrzeni. - Rośniemy w siłę z każdym nowym wiernym. - Kapłanka uśmiechnęła się ciepło i tym razem rzeczywiście dotknęła jego ręki. - Ludzie do nas dołączają, gdyż wiedzą, że ich wiara... ich nadzieje i marzenia... ukształtują naszego boga. Idee to potęga, a ta idea jest potężna. Staniemy się największą religią świata. Zjednoczymy całą ludzkość pod sztandarem jednego boga. Konig to przewidział. - Wstała i ukłoniła się. - Z przyjemnością się z wami rozmawiało i widzę, że jesteście inteligentnymi oraz wykształconymi ludźmi. - Bedeckt stęknął na te słowa, ale nie skomentował. - Proszę, przybądźcie do świątyni kiedy zechcecie, to porozmawiamy więcej. Błogosławieni ci, których wierzenia kształtują przyszłość. - Nie omieszkamy. Ale robi się późno. Stehlen dopilnuje, żebyś bezpiecznie trafiła do świątyni. ❌❌❌ Stehlen wstała zza stołu. — Ależ proszę - wycedziła swoim najszczerszym tonem - tędy, dobra kobieto. Żyjemy w niebezpiecznych czasach, odprowadzę cię do domu. Co do chędożonych w rzyć piekieł planuje Bedeckt? Na co im ta tępa kościelna dziewucha z wypranym mózgiem? Cóż, podążała za nim wystarczająco długo, by wiedzieć, że jego pomysły zwykle były lukratywne. Przynajmniej dla niej. Wyprowadzając kapłankę z tawerny, Stehlen obejrzała się przez ramię. Bedeckt wyglądał blado i żałośnie. Oddychał
przez otwarte usta i ciągle dłubał w tym, co zostało z jego ucha, jakby coś tam uwięzło. Stary pierdziel. Jeśli umrze na jakieś starcze choróbsko, to go zabije. Cholerna kapłanka wyglądała na zadowoloną, gdy Stehlen przytrzymała dla niej drzwi. Wyglądała na zadowoloną, gdy Stehlen pomagała jej omijać po ciemku wyrwy. Wyglądała na zadowoloną nawet wtedy, gdy Stehlen otarła się swoim szczupłym ciałem o jej ciało. To prawda, że Stehlen nie należała do piękności, ale miała w sobie twardość, która pociągała niektórych. Kapłanka była zdecydowanie zadowolona, gdy Stehlen zaciągnęła ją do ciemnego zaułka, wydając z siebie gardłowy pomruk. Przestała być zadowolona dopiero, gdy jeden z ostrych jak brzytwy noży Stehlen rozpłatał jej gardło, a kapłanka zaczęła wykrwawiać się na bruk. Stehlen patrzyła jak bezmózga dziewczyna kopie i prycha krwią, a potem nieruchomieje. Kleptyczka starannie przeszukała kieszenie kobiety, przywłaszczając sobie parę monet. Zabrała też niedużą, ręcznie tkaną apaszkę. Obwąchała ją. Miała nikły zapach jaśminu i stanowiła bez wątpienia prezent od jakiegoś równie bezmózgiego chłopaka. Obwiązała nią sobie nadgarstek, zadowolona z jej wyglądu. ❌❌❌ Gdy wróciła Stehlen, Bedeckt żłopał już siódme piwo. Opróżnione kufle wciąż piętrzyły się na stole - być może barman bał się je zabrać. Stary wojownik wcale nie wyglądał lepiej i ciężko opierał się o stół. Lepka od potu skóra na jego bladej twarzy zwisała luźno. Stehlen opadła na krzesło naprzeciwko niego i otaksowała go wzrokiem, a on pił i nie zwracał na nią uwagi. Chrzanić to, poddaję się.
- Dlaczego właśnie zabiłam tamtą kobietę? Bedeckt zmarszczył brwi, zaglądając do kufla. - Dla pieniędzy. Jeśli się nie mylę. - Przeszukałam jej kieszenie. Nie miała nic wartościowego. Bedeckt spojrzał na nową apaszkę na jej nadgarstku, a Stehlen schowała dłoń pod stół. - Znalazłam ją. - Nie mówiłem o sakiewce, którą jej zwędziłaś. - Powiedziałam ci już, że nie miała pieniędzy — nie wytrzymała. Bedeckt kontynuował, jakby niczego nie słyszał: - Mam plan. Trzeba go trochę dopracować, ale chyba jest dobry. - Dobry w sensie, że zarobimy mnóstwo pieniędzy? Dobry w sensie, że lepszy od ostatnich kilkunastu? Dobry w sensie, że nie jest głupi ani niebezpieczny? - Myślę, że jedno z tych trzech. - No to, kurwa, genialnie. Jaki to plan? - Porwiemy tego boskiego dzieciaka i weźmiemy okup od Geborene. Stehlen poruszyła nozdrzami, jak gdyby węsząc wyjątkowo paskudne łajno. - Chyba jedno z trzech to dużo powiedziane. — Machnęła na barmana i zamówiła następną kolejkę. — Wiem, co powie Wichtig: „głupi i nieprzemyślany plan... brzmi zabawnie.” -Splunęła na podłogę. - Kiedy zaczynamy? - Jutro w nocy. O ile Wichtig przeżyje. Możemy sobie pomarzyć, że piękniś-idiota da się zabić na swojej durnej misji zostania Najbardziej Wkurzającym Szermierzem Świata. Stehlen powąchała zawartość kufla. Co do
piekieł tak cuchnie? - Więc... jaki jest plan na tę noc? - zapytała. Bedeckt skinął na barmana, unikając jej spojrzenia. - Pić. Spać. - Kolejny błyskotliwy plan. Dupek. ❌❌❌ Wzbity przez zgromadzony tłumek kurz błyszczał w porannym słońcu. Bedeckt osłonił okaleczoną dłonią łzawiące oczy. Głowa pulsowała mu tak, jakby deptał po niej bojowy rumak. Zatkany nos zmuszał do oddychania przez usta, więc wysuszony język Bedeckta pokrył się pyłem. Powinienem wrócić do gospody i do łóżka. Wichtig niech tu sobie umiera w samotności. Rozejrzał się po tłumie. W ciasnym kręgu stało jakichś pięćdziesięciu ludzi, którzy rozpychali się i nie szczędzili łokci, by lepiej widzieć. Pośrodku stał potężnie umięśniony mężczyzna i lekceważąco taksował Wichtiga wzrokiem. Bedeckt patrzył jak wielkolud zatacza kółka umięśnionymi barkami, zwracając uwagę na jego zażarte rysy i pokrytą bliznami twarz. - Twój przeciwnik niejednego już zabił i to z przyjemnością. Wichtig stęknął, zbyt zajęty szukaniem w tłumie ślicznotek, żeby poświęcać Bedecktowi wiele uwagi. Bedeckt spróbował ponownie. - Spójrz na te blizny. Ten człowiek spotkał wielu pretendentów. I ich zabił. Wichtig spojrzał lekceważąco na Szermierza po przeciwnej stronie kręgu.
- Ma blizny, bo odnosił rany. Ja nie mam żadnych, bo nie odnosiłem. Powiedz mi, kto jest lepszym Szermierzem - powiedział dostatecznie głośno, by usłyszała go duża część tłumu. - Ach - odparł Bedeckt — ale on stoi w tłumie ludzi, którzy w niego wierzą, podczas gdy nikt tutaj nie słyszał o tobie. - Wkrótce będzie leżał martwy, a oni o mnie usłyszą. -Wichtig nadąsał się na Bedeckta. - Doprawdy doceniam te dopingujące rozmowy. Pomagają mi skupić uwagę. Najpierw wygrywam sympatię tłumu. Potem wygrywam walkę. - Zdajesz się okropnie pewny siebie. - Bo taki jestem. Pokryty bliznami Szermierz wkroczył na środek kręgu i stanął z dłońmi na biodrach. Zawołał do Wichtiga tak, by usłyszeli wszyscy zebrani: - Nie możesz mnie pokonać. W tym mieście każdy wie, że w walce na miecze nie mam sobie równych. Wichtig mrugnął do atrakcyjnej, młodej damy. Jego głos rozbrzmiał głęboko, dźwięcznie i pewnie: - Ach tak, ale jest sto miast w kilkunastu królestwach, gdzie każdy wie, że ja jestem Najwspanialszym Szermierzem. Błysnął w kierunku publiczności olśniewającym uśmiechem. -Pewnie, parę osób w tej uroczej mieścinie... jak się to miejsce nazywa, Bedeckt? - Unbrauchbar. - W tej zasranej norze słyszało o tobie... jak on się nazywa, Bedeckt? - A skąd do cholery mam wiedzieć. - Jak ci tam... - Vollk Urzschluss. - ...słyszało o tobie tutaj. Lecz ja przemierzyłem kawał
świata i zabiłem rzeszę niedoszłych Największych Szermierzy Świata. I nigdy o tobie nie słyszałem. Niestety, nie sądzę, abyś znajdował się choćby w pierwszej setce. Bedeckt zauważył, że Vollk strzela oczami ku tłumowi, chcąc ocenić ich reakcję. Umiejętność robienia mieczem znaczyła niewiele w obliczu wiary ciasno zbitego tłumu. - Tamte miasta są daleko - odrzekł Vollk. - Ich wierzenia niewiele tu znaczą. - Tak, tak. Czytałem książki. Bedeckt wywrócił oczami. Wichtig uwielbiał powtarzać słowa bystrzejszych, bardziej wykształconych ludzi jako swoje własne. Wichtig perorował dalej: - Rzeczywistość stanowi funkcję siły przekonania, a rezultat wiary jest odwrotnie proporcjonalny do odległości. Jednakże, nie wziąłeś pod uwagę liczby wierzących oraz siły ich wiary. Jeśli wolno mi zacytować Geborene Damonen, jeżeli wystarczająco wielu ludzi wierzy dostatecznie mocno, mogą zmienić cały świat. - Wichtig uśmiechnął się szelmowsko. Wiem, że jestem Najwspanialszym Szermierzem Świata. Setki tysięcy ludzi wiedzą, że jestem Najwspanialszym Szermierzem Świata. Wkrótce cała ta zasrana nora będzie wiedziała, że jestem Najwspanialszym Szermierzem Świata. Ty, przyjacielu, niestety nie dożyjesz tego dnia. Taki to już los kamieni, po których przeskakuje się przez strumień. Bedeckt zastanawiał się, gdzie Wichtig usłyszał tę kwestię. Vollk spiorunował Wichtiga wzrokiem, choć wyglądał na skonsternowanego. - Nie jestem żaden kamień. Chociaż... chociaż jestem twardy jak kamień. I silny. A ty umiesz tylko gadać.
Wichtig dwornie pokłonił się tłumowi. Bedeckt widział, że przeciąga ich na swoją stronę; miał ich w garści. - I oczywiście, koniec końców, zapominasz o czymś zawołał Wichtig. - Definicja, jeśli wolno: Geisteskranken to ten, którego urojenia są tak silne, że swym obłędem kreuje świat. -Łypnął na Vollka. — Ty myślisz, że jesteś najlepszy. Ja po prostu jestem. Sądziłeś, że dzięki wierze tłumu zdołasz mnie pokonać. Teraz... chyba sam w to nie wierzysz. - Wichtig dobył miecza i pokłonił się lekko. - Zaczynamy? Dziesięć sekund później Vollk Urzschluss leżał w kurzu, brocząc spienioną krwią z rany w piersi. Wichtig stał plecami do powalonego Szermierza, pławiąc się w aplauzie tłumu. Bedeckt patrzył, jak palce Vollka drapią ziemię, a oczy wywracają się ze strachu, gdy mężczyzna z trudem nabierał tchu do napełniających się krwią płuc. - Wichtig, zostawiasz go na powolną i paskudną śmierć. Czemu go nie wykończysz? Wichtig poklepał Bedeckta po plecach. - Widok konającego powoli człowieka utrwala wydarze-nie w umysłach świadków. To ważne, żeby zapamiętali je ze szczegółami, jeśli mam pewnego dnia zostać uznany za Najwspanialszego Szermierza Świata. Ci ludzie będą dla mnie bezużyteczni, jeśli zapomną. - Jesteś tak cholernie zakłamany. - To wszystko prawda. Wiem, że nie jestem tak bystrym, przystojnym i uzdolnionym szczęściarzem, jak mi się zdaje. Wiem, że to moje złudzenia. Ale jestem też cholernie pewny, że jestem o wiele bystrzejszym, przystojniejszym i bardziej uzdolnionym szczęściarzem niż ktokolwiek inny w tej zasranej mieścinie. I dlatego naginam ich swoją wolą. Chcę żeby mnie lubili i mnie lubią. Chcę, żeby się mnie bali, boją się. Jestem
utalentowanym mówcą. - Jesteś idiotą z urojeniami - odparł Bedeckt. — Przygnębia mnie to, że potrafisz przekonać ludzi o czymkolwiek. Bredzisz o rzeczach, które powiedzieli mądrzejsi i których sam nie pojmujesz. Z tej gadki o odwróconym prawie, zasięgu i wierze nie rozumiesz ani słowa. Wichtig spojrzał Bedecktowi w oczy. - Nie, to ty czegoś nie rozumiesz. Fakt jest taki, że fakty nie mają znaczenia. Nie zaskarbiłem sobie uwielbienia tłumu logiką, ja po prostu zasiewałem ziarna zwątpienia i podbudowywałem własną pewność siebie. A kiedy wiedziałem już, że jego wyznawcy wątpią, wiedziałem, że zwątpi i on. - Wichtig zerknął lekceważąco na mężczyznę, który leżał w kurzu i wciąż kaszlał krwią. - Jego zwątpienie zabiło go, zanim ja to zrobiłem. Jasne, pomyślał Bedeckt, twój miecz w jego płucach nie miał z tym nic wspólnego.
ROZDZIAŁ 4
Większość odważa się przemierzać wody obłędu tylko nocą, we śnie. Tchórze. Zagłębcie się w swojej psychopatii. Puśćcie wolno demony ułudy, a gdy ostatecznie was pożrą, wiedzcie, że pływaliście z rekinami. - VERSKLAVEN SCHWACHE, GEFAHRGEISCKI FILOZOF
Konig stał w drzwiach niezauważony i obserwował bawiącego się szczupłego, błękitnookiego, jasnowłosego boga-chłopca. Geboreneńscy kapłani zbudowali mu miniaturowe miasto zamieszkane przez maleńkich ludzi wyrzeźbionych z różnokolorowych kawałków drewna. Zabawkowe miasto liczyło sobie dwa i pół tysiąca wieśniaków, setkę żołnierzy - w tym pięćdziesięciu konnych - oraz kilkaset różnych zwierząt. Doświadczenie podpowiadało Konigowi, że wśród zabawek znalazło się o wiele za mało kur, żeby model był realistyczny. Miastu brakowało również murów i jakichkolwiek innych umocnień, ale Konig podejrzewał, że te tylko utrudniałyby zabawę. Wszystkie moje nadzieje pokładam w tym dziecku. Bezwarunkowe posłuszeństwo chłopca było kluczowym elementem planów Koniga, który dostrzegał trzy sposoby na jego
osiągnięcie: uwielbienie, strach i miłość. Rzeczywistość ma chyba okrutne poczucie humoru. Metoda najpewniejsza i najefektywniejsza była tą, do której Konig był najmniej zdolny. Dla potężnego Gefahrgeista wywołanie lęku lub uwielbienia było łatwe, ale oba rozwiązania miały swoje wady. Bóg, który chce pomóc, bóg z gorącym pragnieniem przypodobania się, byłby dalece skuteczniejszy. Jak mam sprawić, żeby ten chłopiec mnie pokochał? Jego własne wspomnienia z dzieciństwa nie zawierały żadnych wskazówek. Pytanie sprawiało mu dyskomfort, coś jak zimny oddech na karku. Potrzebował, żeby Morgen go potrzebował. A potrzeba to słabość. Morgen Held, przyszły bóg Geborene Damonen, był zbyt pogrążony w zabawie, by dostrzec Koniga. Prowadził ulicą oddział czterdziestu żołnierzyków w kierunku tłumu około dwustu chłopów zgromadzonych pośrodku miasta. Konig patrzył z zainteresowaniem. To, co działo się w umyśle dziecka pozostawało tajemnicą. Co skłania wyobraźnię chłopaka do rozgrywania tych żmudnych gierek? Morgen przemieszczał wojsko figurka za figurką, aż wreszcie oddział stanął naprzeciw wieśniaków. Co chwilę przerywał, by usunąć mikroskopijny kłaczek lub drobinkę kurzu ze stołu lub by poprawić położenie zabawki. Wiele z nich poprawiał kilkanaście razy, nim poczuł się w pełni usatysfakcjonowany ich pozycją. Przesunął kapitana straży naprzód, na spotkanie z - jak domyślał się Konig - przedstawicielem chłopów. Jeśli doszło do jakiejś wymiany zdań, odbyła się ona w umyśle chłopca, gdyż ten siedział nieruchomo, wpatrzony w zgromadzone zabawki. Konig dojrzał frustrację w jego napiętych barkach i jego wahaniu, gdy sięgnął po jedną figurkę, zatrzymał się, a potem sięgnął po drugą. Wyglądało na to, że nie
może się zdecydować, którą poruszyć najpierw. Konig stłumił jęk zdumienia, gdy drewniane żołnierzyki nagle poruszyły się, uniosły maleńkie bronie i zaszarżowały na zgromadzone chłopstwo. W przeciągu sekund model miasta stał się miejscem bezkrwawej rzezi, w której żołnierze odrąbywali wieśniakom kończyny. Ci zaś niedostatki uzbrojenia rekompensowali liczebnością. Ściągali żołnierzy z koni, odbierali im broń i albo rozrywali ich na kawałki, albo tłukli zabawkowymi grabiami i narzędziami rolniczymi. Morgen siedział i patrzył, nie dotykając niczego. Z początku żołnierze zdawali się mieć przewagę, ale nie minęło wiele czasu, a na ulice wylało się więcej wieśniaków. Kolejnych sześćdziesięciu wojaków zjawiło się, by wesprzeć pierwotną czterdziestkę, ale do tego czasu do walki włączył się już ponad tysiąc chłopów. W ciągu kilku minut ulice zabawkowego miasta zapełniły się drewnianymi trupami, a ocalali wieśniacy uzbroili się w bronie poległych żołnierzy. Konig odchrząknął, a Morgen spojrzał na niego, nie przejawiając zdziwienia. Drewniane zabawki znieruchomiały w chwili, gdy odwrócił wzrok. - Kłopoty z wieśniakami? - zapytał Konig. Szczupłą twarzyczkę Morgena natychmiast rozjaśnił uśmiech. - Tak. Chłopi się buntują. - Właśnie widzę. - Nie, to żart. Słyszałem go od Aufschlaga. Konig ukrył swój niesmak. - Oczywiście. Może powinienem w przyszłości trzymać Aufschlaga z daleka od chłopca. - Dobrze się bawisz?
- Tak. Przewaga liczebna wygrywa z przewagą w uzbrojeniu. Tak więc chłopi są chłopami tylko dlatego, że pozwalają sobie być chłopami. Może tego właśnie chcą, chociaż nie za bardzo widzę w tym sens. Gdyby zechcieli, równie dobrze mogliby być władcami. - To tylko częściowo prawda; nie dostrzegasz całościowego obrazu. Zakładasz, że wieśniacy wiedzą, że mogą pokonać rządzących. Zakładasz, że przyjdzie im do głowy, by spróbować. Wreszcie, zakładasz, że wielu będzie gotowych zginąć, żeby osiągnąć ten cel. A kiedy wieśniacy przejmą władzę, kto będzie o wszystko dbał? Kto zaorze pola? Kto zastąpi poległych żołnierzy? Czy chłopi zbuntują się przeciwko swym nowym przywódcom? - Mówisz, że zawsze będą wieśniacy i zawsze będą przywódcy? - Mówię, że wieśniacy potrzebują dobrych przywódców. Sercem każdego reżimu czy imperium są robotnicy, nazywaj ich chłopami albo jak tylko chcesz. Dopóki ich wola jest silna, ustrój jest silny. Złam robotników, złamiesz i imperium. Morgen zmrużył oczy w zamyśleniu i przyjrzał się z bliska swojej dłoni. - To dlatego nie ma już wielkich imperiów? — Usunął spod paznokcia coś niewidocznego dla Koniga. - Cóż, między innymi dlatego. Prawda jest taka, że bogowie chcą, żeby ludzkość pozostała podzielona i słaba. - A co z dawnymi imperiami? Cały ten kontynent był kiedyś jednym wielkim cesarstwem. Nazywało się chyba Menschheit Letzte Imperium. - Skąd wiesz? - Czytałem o tym. Kto do piekieł dał Morgenowi dostęp do tych ksiąg? Konig
zanotował sobie w myślach, żeby później się tym zająć. - Bogowie uświadomili sobie, że zjednoczona ludzkość nie leży w ich interesie. - I dlatego muszę Wstąpić? - Tak. Zjednoczysz całą ludzkość i dasz nam przyszłość, którą my będziemy kontrolować. Przywrócisz dni dawnego imperium. - Chłopiec wpatrywał się w niego, nie mrugając. -Będziesz bogiem Geborene Damonen - dokończył Konig, przepełniając swoje słowa niezachwianą pewnością. Morgen rozejrzał się po pokoju wilgotnymi oczami. - Wiem. Ale... parę dni temu przewróciłem się i zdarłem skórę z kolana. Krwawiłem i płakałem. Czy bogowie krwawią? Czy bogowie płaczą? Nie może mieć wątpliwości. - Bogowie krwawią, jeśli zdecydują się krwawić. - Konig wskazał na kolano Morgena. — Spójrz na swoje kolano teraz. Nie ma śladu, jest tylko perfekcja. Zostałeś uzdrowiony wiarą swoich wyznawców tak, jak to tylko bóg potrafi. - Konig przełknął własne wątpliwości i kontynuował. - Poruszyłeś zabawki bez ich dotykania. Sądzisz, że każdy tak umie? Jestem niezmiernie potężnym Gefahrgeistem, a jednak nie potrafię tego dokonać. Morgen wbił wzrok w nieruchomych drewnianych ludzi i podniósł jednego. Obrócił go w palcach, oglądając figurkę z każdej strony z twarzą zastygłą w dziecięcym skupieniu. - Zrobiłem to bez wysiłku. - Odłożył wieśniaka z powrotem na stół. - Chciałem sprawdzić, co się wydarzy. Nawet nie jestem pewien, czy nimi sterowałem. - Oczywiście, że tak. Oto znaki twojego zbliżającego się Wstąpienia. Rzeczywistość ugina się pod naporem twojej woli. -A ty ugniesz się pod naporem mojej; nie będziesz miał wyboru.
Idealne czoło chłopca zmarszczyło się w dziecięcym grymasie zamyślenia. Morgen przez kilka sekund przygryzał dolną wargę, wnikliwie przyglądając się swym paznokciom. Czego on szuka? Są zupełnie czyste. Czyżby zapomniał, że tu jestem? Konig odchrząknął, a chłopiec spojrzał na niego z twarzą dziwnie pozbawioną wyrazu. - Jak będzie przebiegało moje Wstąpienie? - zapytał Morgen. - Co masz na myśli? - zapytał Konig, znając odpowiedź i lękając się jej. - Twoje Wstąpienie będzie chwilą, w której staniesz się bogiem. - W książkach, które czytałem... - Morgen skupił wzrok na Konigu, spoglądając mu w oczy w sposób, w jaki nikt nie patrzył na niego od wielu lat. Większość osób instynktownie uciekała wzrokiem od oczu Gefahrgeista. - ...ludzie dokonują Wstąpienia dopiero po śmierci. Konig, dbając o zachowanie kamiennej twarzy, wwiercił się spojrzeniem w duszę chłopca, by nakłonić go do porzucenia tematu. - Jakich książkach? - zapytał. Morgen wzruszył ramionami i odwrócił wzrok, jakby coś ciekawszego przykuło jego uwagę. Jak on to zrobił? Przerwał kontakt wzrokowy z taką lekkością. To powinien być kolosalny wysiłek. - Teksty historyczne i religijne. Wahnvor Stellung mają cały panteon herosów, którzy Wstąpili. Do tego dochodzą lokalni półbogowie, czyli ludzie oraz duchy po Wstąpieniu... - Wiem, czym jest półbóg - nie wytrzymał Konig, poirytowany, że dziecko robi mu wykład. - ...i w każdym z tych przypadków - ciągnął Morgen,
jakby Konig wcale się nie odzywał - dokonywali Wstąpienia po śmierci. Nie znalazłem ani jednego przypadku Wstąpienia przed śmiercią. No i proszę. Zada to pytanie? - Istnieje nieprzebrana wiedza, której nie znajdziesz w starożytnych tekstach - powiedział Konig. Morgen przekrzywił główkę, zastanowił się nad czymś, a potem zbył tę myśl wzruszeniem ramion. - Muszę umrzeć, żeby Wstąpić - stwierdził. Ciekawe, to nie pytanie. Czyżby Aufschlag powiedział o tym chłopcu? - Zgadza się - powiedział Konig. - Nie musisz się obawiać... - Nie obawiam się. Konig stłumił szpilę złości za to, że mu przerwano. - Jak już mówiłem, nie masz się czego obawiać; będę delikatny... - Ty. Konig zaklął w duchu. Jakim cudem mu się to wymsknęło? Pochylił się, aż ich oczy znalazły się na tej samej wysokości, po czym narzucił młodemu umysłowi dziecka swoją wolę. Musi spojrzeć na to z mojej perspektywy. - Komu innemu mogę zaufać? Na krótką chwilę zwątpienie zawitało na twarzy chłopca. - To prawda - przyznał wreszcie Morgen. - Tylko osoba, której leży na sercu dobro Geborene, może pomóc mi Wstąpić. W przeciwnym razie... - Tak. - Konig wolał, by chłopiec nie wnikał w to zanadto. Kontemplacja może doprowadzić do zwątpienia, a na tę cechę u przyszłego boga Konig nie mógł sobie pozwolić.
Morgen uśmiechnął się z zakłopotaniem. - Cieszę się, że to będziesz ty. Aufschlag nigdy by sobie tego nie wybaczył. I to jest jego największa słabość. Wyciągnął do chłopca dłoń, ze wszystkich sił próbując napełnić swoje matowe, szare oczy ciepłem i troską. Musisz mnie kochać. - A teraz chodź - powiedział - przytul mnie. Morgen padł w ramiona Koniga, który niezręcznie zmierzwił chłopcu włosy. Przyjmując tytuł najwyższego kapłana nie podejrzewał, że przyjdzie mu bawić się w rodzica. - Nie zawiodę cię. - Głos chłopca był przytłumiony przez materiał szaty Koniga. - Wiem. Dasz mi powód do dumy. - Będę dobrym bogiem. Przywrócę dawne imperium. Konig przeczesał miękkie blond włosy chłopca. - Wiem o tym. ❌❌❌ Zatopiony w myślach Konig przechadzał się osobliwie ukształtowanymi, wijącymi się korytarzami geboreneńskiego kościoła. Akolici umykali mu z drogi, przyciskając się do ścian, jakby próbowali rozpłaszczyć się niczym pergamin. Morgen zanadto zbliżył się do niewygodnej prawdy: „Tylko osoba, której leży na sercu dobro Geborene, może pomóc mi Wstąpić.” Dziecko nigdy by nie zrozumiało, to nie takie proste. Gdzie kończył się Konig, a zaczynał kościół Geborene Damonen? Bez niego u steru kościół osłabłby i upadł. Chłopak musi zginąć z mojej ręki. Ci, których zabijesz, służą ci w Zaśmierci. Jeśli wszystko inne zawiedzie, ta prawda stanie się jego ratunkiem. Nowy bóg będzie mu służył i ocali go od jego własnych demonów.
Dasz radę? Potrafiłbyś zabić dziecko?Tak, potrafiłby. Zlecając Aufschlagowi eksperymenty, stał się odpowiedzialny za niezliczone zgony. Ale nigdy nikogo nie zgładziłeś, nie osobiście. Nigdy nie zagłębił ostrza w ciele, nigdy nie ścisnął nikogo za gardło. Czy mógłby chłopca otruć? Jeśli tak, to czy chłopak służyłby mi w Zaśmierci? Czy wówczas zabiłby go Konig czy trucizna? Filozofowie potrafili roztrząsać tego rodzaju irytujące pytania przez lata i nigdy nie uzyskać odpowiedzi. Czy otrucie kogoś różni się od zabicia go nożem? Czyż nie są to po prostu dwie odmienne bronie? A jednak czuł, że to nie to samo. Trucizna dawała poczucie zdystansowania. Być może dla zdrowych psychicznie mas mogła istnieć tylko jedna odpowiedź. Jednakże siła urojeń Koniga definiowała jego rzeczywistość, a on w istocie wierzył, że sposób zadania śmierci ma znaczenie. I nic innego nie miało znaczenia. ❌❌❌ Konig wrócił do swoich komnat, gdzie zastał trójkę czekających na niego Doppli. Porzucenie siedział na krześle z wysokim oparciem, z którego korzystał Konig, gdy podejmował ważnych gości. Trwoga i Akceptacja stali po obu bokach. Ten układ wiele mówi. Muszę mieć oko na Porzucenie. Od jak dawna tu spiskują? Porzucenie odezwał się pierwszy. - Nie siedzieliśmy tutaj planując, jak cię skrzywdzić. Jako jedyni nigdy cię nie opuścimy. Nie możemy. Konig prychnął. - Nie zdumiałem w ciągu ostatniej godziny. Oszczędź sobie. - Morgen nas kocha - powiedział cicho Akceptacja. —
Kocha nas, a my go skrzywdzimy. Jedyną osobę, która kiedykolwiek nas kochała. - Opuści nas - warknął na niego Porzucenie. - Jak wszyscy, ty żałosny robaku. Morgen jest narzędziem i niczym więcej. Będziemy udawać, że go kochamy, dopóki jest nam to na rękę. Akceptacja spojrzał Porzuceniu wyzywająco w oczy. - Zabijemy go. - Taki zawsze był plan. Musi Wstąpić, a my musimy sprawować kontrolę, gdy to zrobi. - Plan można by zmienić — rzucił błagalnie Akceptacja. — Moglibyśmy ocalić chłopca. Nie wiemy, czy musi umrzeć, żeby Wstąpić. Jeśli uwierzy w niego dostatecznie wielu ludzi, może Wstąpić tak czy inaczej. Koniga obmyła fala ulgi. Jego Dopple pozostawały podzie-lone. Zrobił krok naprzód i powiedział: - Nie. Planu nie można zmienić. Czymże jest miłość jednego dziecka w porównaniu do uwielbienia milionów? Morgen jest narzędziem i niczym więcej. - Poczuł ukłucie irytacji, uświadomiwszy sobie, że powtórzył słowa Porzucenia. Czyżby wpływ Doppla urósł na tle pozostałych? - Wiemy, że w to nie wierzysz - powiedział Akceptacja. -Wiemy, ile to dziecko dla ciebie znaczy. Trwoga, najcichszy i najbardziej małomówny z Doppli, przeniósł wzrok z Akceptacji na Porzucenie, a na koniec na Koniga. - Chłopak jest niebezpieczny. Jego potęga rośnie zbyt szybko. Stracimy kontrolę. - Nie ma żadnego my. To ja go kontroluję - odparł Konig, ale podejrzewał, że Trwoga może mieć nieco racji. Oto zaleta
zdolności rozmawiania z własną podświadomością. Większość ludzi miotała się, nie wiedząc nigdy, co tak naprawdę myślą. - Powiedz mi więcej, Trwogo. - Czy moce Morgena są oznaką wiary geboreneńskich wyznawców, czy manifestacją jego własnych urojeń? Tworzymy boga czy tylko skrajnie potężnego Geisteskranken? - A jest jakaś różnica? — zapytał Konig. - To chyba ma sens, żeby przed Wstąpieniem stał się Geisteskranken? Jeśli już, to oznaka, że nasze plany działają. - Warknął ze złości i poprawił się. - Moje plany. - Nie — szepnął Trwoga. — To się dzieje za szybko. Chłopak musiał być niezrównoważony od samego początku. Jeśli jego moce rozwiną się zbyt szybko, nie zdołamy wymusić na nim Wstąpienia. Może nie stać się bogiem, a jako Geisteskranken wspierany przez całe Grauchloss może stać się silniejszy od nas. - Nie - sprzeciwił się Akceptacja. - Dziecko nas kocha. Ufa nam. - A ty jesteś głupcem, że ufasz jemu. - Porzucenie podniósł się z krzesła i zaczął przechadzać się po podłodze, sunąc karmazynową szatą po dywanie z szelestem cichym jak szept. Doppel perfekcyjnie naśladował chód Koniga. Czy brak zaufania Porzucenia odnosił się do Morgena czy niego samego? Konig często podejrzewał, że pod powierzchnią słów i czynów jego Doppli płynął strumień podtekstów. Zdawali się porozumiewać na poziomie, który wykrywał, ale którego nie pojmował. Trwoga zajął zwolnione przez Porzucenie krzesło. - Jeśli Morgen zrozumie swoją potęgę, stanie się bardzo niebezpieczny. Bylibyśmy głupcami, nie biorąc pod uwagę ewentualności, że wykorzystuje nas do własnych celów.
Akceptacja uniósł błagalnie ręce ze zrozpaczonym wyrazem twarzy. - To tylko chłopiec. Dziecko. Stworzyliśmy osobę, którą jest. - Nie - odrzekł Trwoga. - Stworzyliśmy osobę, którą się stanie. Nie mamy pojęcia, jaką osobą to dziecko jest teraz. Musimy go jak najszybciej zabić i rozpocząć eksperyment od nowa. Dzięki wnioskom wyciągniętym z porażek, następna partia bez wątpienia odniesie sukces. Konig zaśmiał się cicho. - Ach, rozumiem. Tak, rozpocznijmy eksperyment od nowa. Oczywiście. - Spojrzał na własne odbicia zgromadzone w wielkim lustrze, tłumek identycznych łysych, bladych i wychudzonych mężczyzn. Łapczywie chłonęli wzrokiem świat, którego nie mogli dotknąć. Konig odwrócił się i łypnął gniewnie na każdego Doppla z osobna. - Macie mnie za głupca o słabym umyśle, prawda? Ten eksperyment zajął dekadę i wzdragam się na myśl o tym, jak bardzo wasza trójka urośnie w siłę w ciągu następnych dziesięciu lat. Jeśli zacznę od nowa, wątpię, czy dożyję końca eksperymentu. Chcecie sami kontrolować boga. Cóż, moje małe, podstępne Dopple, tak się nie stanie. Wychowam tego boga. Okiełznam jego moc. Stłumię was trzech na zawsze. - Wskazał na Trwogę. — Wynocha z mojego krzesła. - Tylko ci je zagrzewaliśmy naszymi wyimaginowanymi dupami - powiedział Akceptacja, kłaniając się lekko. Gdy Konig usiadł na zwolnionym przez Trwogę krześle, dodał: - Nigdy cię nie obalimy. Konig zmarszczył brwi. - Ale spróbujecie. Akceptacja wzruszył ramionami.
- Niewykluczone. Ale to ty zawsze będziesz prawdziwą dupą. Konigowi nie umknął ukradkowy uśmiech Akceptacji i pospiesznie wymienione między Dopplami spojrzenia. Przechytrzyli go, a może tylko chcieli, żeby myślał, że go przechytrzyli? Nieważne. Morgen będzie jego wybawieniem.
ROZDZIAŁ 5
Zdrowy psychicznie człowiek to po prostu ktoś, kto lęka się spuścić ze smyczy wewnętrzne demony. - HALBER TOD, KOTARDYSTA-POETA Stehlen obserwowała świątynię ze swojej kryjówki w zaułku, który nie był nawet w połowie tak ciemny i wąski, jak by sobie tego życzyła. Kościół, zapuszczony kamienny budynek, najwyraźniej przeszedł niedawno renowację. Geborene musieli go odremontować, gdy ich chora religia dotarła aż tu. Ktokolwiek rządził tym małym i parszywym państwem-miastem, był głupcem, że ich tu wpuścił. Kapłani to szkodniki; roznoszą idee tak jak szczury roznoszą zarazę, a kiedy raz zainfekują serca i umysły ludzi, ciężko się ich pozbyć. Podczas gdy tamten wywyższający się bałwan Wichtig próbował zabić lokalnego Największego Świniojebcę, Stehlen miała robotę do wykonania. Gdyby na świecie istniała sprawiedliwość, Wichtig dałby się zaszlachtować, a życie toczyłoby się bez niego. Choć skłamałaby mówiąc, że wcale by nie tęskniła; ten idiota nigdy nie zauważał, gdy pożyczała sobie jego pieniądze. Pożyczanie od Bedeckta było bardziej niebezpieczne. No i czasem było jej trochę głupio. To dlatego zawsze mu pożycza, la pieniądze i nigdy nie prosiła o spłatę długu. Stehlen oparła się o rozklekotaną drewnianą ścianę, udając, że jej tu wcale nie ma. Obok przeszła hałaśliwa grupka plotkujących dziwek, które rzuciły Stehlen podejrzliwe spoj-
rzenia. - Widzicie mnie tylko dlatego, że mi wszystko jedno zawołała za dziwkami, a te przyspieszyły kroku. Bogowie, ale nuda. Plan Bedeckta i tak był do dupy. Jak niby miała w biały dzień niezauważenie wałęsać się pod kościołem w małym miasteczku? Spędziwszy kolejne pół godziny na próbach nie zwracania na siebie uwagi na niemal pustej ulicy, Stehlen poddała się i postanowiła, że wróci później. Plany są dla ludzi zbyt głupich, by myśleć na bieżąco, stwierdziła. Lepiej radzić sobie tu i teraz niż knuć godzinami, żeby potem cała intryga i tak wypłynęła cyckami do góry jak tylko spróbujesz wprowadzić ją w życie. Taki był problem Bedeckta. Stary cap całymi dniami planował coś, co Stehlen potrafiła zrobić w ciągu paru minut. Splunęła w piach i spróbowała przeczesać dłonią włosy, ale palce uwięzły jej w czymś zaschniętym, więc dała sobie spokój. Warknęła i ruszyła na poszukiwanie tawerny. Najlepiej takiej, w której nie siedział Bedeckt, bo przecież stary drań kazał jej obserwować kościół i zorientować się w ruchach kapłanów. - Strata czasu. ❌❌❌ Cztery godziny później, pod osłoną nocy wróciła pod kościół Geborene Damonen. Miasto umarło, gdy tylko słońce schowało się za horyzont. Ulice stały się puste i posępne — a może to tylko ona. Jedynie burdele i tawerny przejawiały ślady życia. Blask lamp i świec przeświecał milcząco przez brudne
okna, malując na ulicach brudnozłote plamy. Stehlen unikała światła, przemykając wzdłuż ścian i uważając na sterty odpadków. Choć doskonale widziała w ciemnościach, częściej to właśnie nos jako pierwszy ostrzegał ją przed wdepnięciem w coś wstrętnego. Czemu do cholery się ukrywam? Stehlen zlustrowała wzrokiem pustą ulicę. Powinna zwyczajnie wejść frontowymi drzwiami i mieć to z głowy. Ostatnie spojrzenie upewniło ją, że jest sama. Stehlen splunęła i pomaszerowała po stopniach ku głównemu wejściu do kościoła. Nie będę się czaić po kątach tylko po to, żeby zadowolić Bedeckta. Wielkie drzwi zostawiono niezaryglowane i niestrzeżone, więc wśliznęła się do środka. Żadnego głupiego planu. Żadnego grzebania w stercie odpadków za kościołem. Miło było dla odmiany wejść gdzieś jak cywilizowany człowiek. Upewniwszy się, że miecz i noże gładko chodzą w pochwach, Stehlen przemierzyła korytarz. Stwierdziła, że pralnia powinna znajdować się gdzieś na tyłach świątyni. Ciężkie ściany z polnych kamieni były całkowicie pozbawione dekoracji, a kamienne płyty podłogowe były wyślizgane całymi pokoleniami stóp. Po paru minutach kluczenia na chybił-trafił zdała sobie sprawę, że kompletnie straciła poczucie kierunku. Zatrzymała się, wyostrzyła słuch, a potem podążyła za cichym odgłosem chrapania. Śpiący kapłan nie mógł mieć więcej niż dziewiętnaście lat. Jasnowłosy i z jeszcze niemal pozbawioną zarostu twarzą, był atrakcyjny na swój chłopięcy sposób. Gdyby miała więcej czasu i mniej konkretne polecenia od Bedeckta, może i spróbowałaby uwieść chłopaka. Zamiast tego zacisnęła mu dłoń na ustach i przyłożyła ostrze do gardła. Zbudził się ze stłumio-
nym piśnięciem, a potem zamarł w przerażeniu. Stehlen nachyliła się, by syknąć młodemu mężczyźnie do ucha: - Gadaj, gdzie tu macie pralnię. - Mnmmnpf-powiedział przez jej dłoń. - Mądrala. Po prostu wskaż. Posłuchał, a gdy zerkała za siebie, by zobaczyć, w którym kierunku wskazał, poczuła, że chłopak się spina. Zareagowała instynktownie, wbijając mu nóż pod podbródek, aż do mózgu. Otarła ostrze o prześcieradło. - Widzisz - szepnęła do zwłok - jeśli szybko myślisz, nie potrzebujesz planu. - Rozejrzała się prędko po pokoju i obsłużyła się paroma drobiazgami oraz nielicznymi monetami. Cholerni kapłani zawsze są nędzarzami. W korytarzu wpadła na dwóch kolejnych kapłanów i zabiła obu. Ich rozpłatane gardła narobiły pokaźnego bałaganu. Trzeba tylko szybko myśleć i reagować. Zero problemu. W kuchni natknęła się na kilka kobiet, które szorowały garnki i gotowały posiłek na następny dzień. Ze znużeniem wzruszyła ramionami i je również zabiła. Wreszcie znalazła pralnię pełną brudnych szat i jeszcze brudniejszej bielizny. Większość szat była prosta i brązowa, ale znalazła też kilka podlej wyglądających szarych habitów oraz jeden burgundowy, zbytkownie ozdabiany. Nietrudno było odgadnąć tutejszą hierarchię. Burgund na górze, szarość na dole. Posiadacz burgundowych szat musiał być niepokaźnej postury, więc ubranie pasowało jak ulał. Stehlen zaśmiała się na myśl o przewyższeniu w hierarchii Bedeckta i Najdurniejszego Durnia Świata. Poświęciła chwilę na wyniuchanie dla Bedeckta największe) i najmniej śmierdzącej brązowej szaty -
choć nie wierzyła, by ten bezmyślny bękart docenił jej starania — a dla Wichtiga znalazła szary habit cuchnący kwaśnym potem i świńskim łajnem. Zastanowiła się nad drogą ucieczki. Mogła albo brnąć z naręczem brudnych ubrań przez nieoświetlone podwórze w nadziei, że nie wpadnie do dołu na odpadki, albo zwyczajnie wyjść frontowymi drzwiami. Wybór był prosty. Po drodze zabiła kolejnego kapłana. Przy głównym wejściu zatrzymał ją krzyk z wnętrza świątyni. Ktoś znalazł jednego z trupów. Stęknęła z obrzydzeniem, rzuciła szaty na podłogę i zawróciła do świątyni. Ilu może być tych cholernych kapłanów? Najwyraźniej piętnastu. ❌❌❌ Stehlen podrzuciła szaty do swojego pokoju, a potem spotkała się w barze z Wichtigiem - niestety nadal żywym oraz Bedecktem. Bedeckt nie odzywał się, dopóki nie stanął przed nią kufel. Stary cap kierował się osobliwymi manierami: bez mrugnięcia okiem podrzynał gardła za byle co albo i bez przyczyny, ale z interesami zawsze czekał, aż rozmówca dostanie piwo. - Zrobione? - zapytał Bedeckt. Blada skóra zwisała mu luźno z twarzy. Wyglądał, jakby od tygodnia był trupem. - Wyglądasz okropnie - powiedziała. - Zrobione? Dobra, bądź bucem. - Tak. - Poruszyła nozdrzami na Wichtiga. - Dobrze - odparł Bedeckt. - Śmierdzisz gorzej niż zwykle - powiedział Wichtig, po-
ciągając nosem. - A to sporo mówi. - Kiedy pożyczasz sobie ubrania z pralni, istnieje ryzyko, że będą brudne. - Nie było sterty czystych ubrań? - Nie. - Wiemy, jak bardzo przepadasz za zapachem starych, spoconych facetów. - Proszę. - Bedeckt posłał Wichtigowi ostrzegawcze spojrzenie, które Szermierz pozornie zignorował. - Wszystko poszło gładko? Bez problemów? Bez komplikacji? - Nie. Żadnych komplikacji. Jedwabiście gładko. - Wbiła wzrok w kufel piwa. Stary pierdziel obawiał się komplikacji bardziej niż śmierci. Bedeckt westchnął ze znużeniem i zapytał: - Co się stało? - Nic. Niewiele. - I? - Natknęłam się w korytarzu na kapłana. Musiałam go zabić. Uśmiech Wichtiga zrobił się szerszy, a Stehlen miała ochotę strzelić go w zęby. Jednak Bedeckt, przeczuwając, że coś jest na rzeczy, uczepił się sprawy jak wygłodniały pies. - Ukryłaś ciało, prawda? - Oczywiście! - Stehlen próbowała zabrzmieć na urażoną. - Nikt niczego nie znajdzie co najmniej do rana, prawda? - Jasne. Może nawet przez kilka dni. Stehlen znów wbiła spojrzenie w kufel. Bedeckt jęknął. - Kurwa. Co znowu? - Zabiłam też pomywaczkę. - Pomywaczkę? Czemu?
- Może dwie. - Dwie? Stehlen gapiła się w kufel. Czemu nie odpuści? - Może cztery. Wszystko poszło zgodnie z planem. Wichtig zarechotał. - Zaplanowaliście zabić cztery dziewki służebne oraz kapłana i ukraść brudne łachy? Widzicie, co się dzieje, kiedy próbujecie coś zrobić bez konsultacji ze mną? Oboje jesteście beznadziejni. - Może to był więcej niż jeden kapłan - przyznała niechętnie Stehlen. Bedeckt otworzył szerzej oczy, a potem pociągnął solidny łyk piwa. Starannie odstawił kufel na stół i skinął na barmana, że chce następny. - Ilu dokładnie ludzi dzisiaj zabiłaś? - Nie bądź śmieszny. - Ilu dokładnie. - Nie liczyłam. Byłam zbyt zajęta. Do cholery - zaklęła -ilu ty dzisiaj zabiłeś? - Nikogo. - No, a tamtego dnia, jak byliśmy w... - Dobra, zapomnij. Lepiej się stąd wynośmy. Bedeckt zaczął podnosić się zza stołu, ale Stehlen powstrzymała go, kładąc mu rękę na ramieniu. Wyglądał okropnie. Może odpoczynek mu nie pomoże, ale na pewno nie zaszkodzi. Wyglądał, jakby miał się zaraz przewrócić. - Nie ma pośpiechu - powiedziała. - Mamy może nawet parę dni. Bedeckt popatrzył na nią, jakby straciła rozum. - Dni? Czego on nie rozumie?
- Tak. Zabiłam wszystkich w świątyni. Kilkunastu kapłanów. Sześć pomywaczek i kucharek. Paru stajennych. - Niech cię, dziewczyno, jestem pod wrażeniem - zaśmiał się Wichtig, eksponując swoje irytująco proste i białe zęby. -Świetny plan. W ten sposób, jeśli wszystko pójdzie źle, możemy cię wydać w zamian za nagrodę i nadal zarobić okrągłą sumkę. Stehlen rzuciła mu cierpkie spojrzenie. Będzie musiała pamiętać, żeby trzymać jego szatę w jakimś śmierdzącym miejscu - może użyć jej jako pledu dla konia - do czasu, aż będzie potrzebna. Bedeckt przyjął od barmana kufel, opróżnił go i zamówił kolejny, nim mężczyzna zdążył odwrócić się od ich stolika. - Kazałem ci ukraść szaty jakichś kapłanów i upewnić się, że nikt nie będzie ich szukał. Kazałem ci załatwić to po cichu. - Nikt nie będzie ich szukał — powiedziała Stehlen. - Bo martwi nie potrzebują zapasowych ubrań - zauważył żartobliwie Wichtig. - Zrobiłam to też po cichu - zaznaczyła Stehlen. - Było cicho jak na cmentarzu - dodał Wichtig. - Zrobiłam to, żeby ich zmylić — improwizowała. — Gdybym tylko ukradła szaty, mogliby się domyślić, po co nam one. W całym tym zamieszaniu nikt nawet nie zauważy braku kilku szat. - Martwi niewiele zauważają - dodał z namysłem Wichtig. Bedeckt skrzywił się. - Oboje jesteście szaleni. Ja tylko chciałem, żebyś ukradła szaty. Wichtig otaksował Stehlen wzrokiem.
- Jak dla mnie, to ona mówi z sensem.
ROZDZIAŁ 6
Teokracja to sztuka wspólnego myślenia. - KONIG FURIMMER Rycerz w książce, którą czytał Morgen, myślał, że jest wyjątkowy. Z pewnością zachowywał się jak wyjątkowy, choć o ile Morgenowi wiadomo, nie dokonał jeszcze niczego nadzwyczajnego. Jasne, można się domyślać, że prędzej czy później zabije kogoś złego, ale czy to uzasadniało takie zachowanie teraz? Każdy sądził, że jest wyjątkowy, a może i każdy taki był -w jakimś stopniu. Morgen nie był pewien; mnóstwo ludzi sprawiało wrażenie okropnie zwyczajnych. Lecz on był wyjątkowy. Niezwykle wyjątkowy i dobrze o tym wiedział. Stanie się bogiem. Chwila! Tak jak ten rycerz, nie zrobiłem jeszcze niczego szczególnie wyjątkowego. Czy był wyjątkowy teraz, czy dopiero taki się stanie? Rozległo się pukanie do drzwi, a do pracowni wszedł najwyższy kapłan. Morgen uśmiechnął się do Koniga, który stanął ze skrzyżowanymi rękami, wyprostowany jakby połknął kij. Najwyższy kapłan wpatrywał się w niego przez kilka sekund, nim wreszcie odwzajemnił uśmiech. Dziwne, że tak robi. Całkiem jakby musiał podjąć decyzję, zanim uśmiech pojawi się na jego twarzy.
- Jak idzie nauka? - zapytał Konig, a uśmiech wyparował. Morgen zerknął na regał z książkami uporządkowanymi wedle skomplikowanego systemu biorącego pod uwagę ich wiek, kolor grzbietu, tematykę, autora i to, jak bardzo Morgen lubił je czytać. Aufschlag zawsze mówił, że są poukładane na chybił-trafił, ale to nieprawda. Morgen skrzywił się, dostrzegłszy tom traktujący o Menschheit Letzte Imperium. Czyżby grzbiet wystawał minimalnie przed grzbiety pozostałych? Nachylił się i wcisnął książkę głębiej. Tak lepiej. - Dobrze - odpowiedział wreszcie. - Choć to - uniósł trzymany w dłoni zbiór opowiadań - raczej nie liczy się jako nauka. Konig machnął ręką, nie zaszczycając książki spojrzeniem. - Wszystko, co czytasz, czegoś cię nauczy. Nie każda wiedza kryje się w opasłych tomach. To brzmiało mądrze. Czy naprawdę mógł nauczyć się czegoś nawet z najbardziej przyziemnych i wulgarnych źródeł? - Czy ja jestem wyjątkowy? - zapytał Morgen. - Oczywiście. Będziesz bogiem. - Będę bogiem. Jeszcze nim nie jestem. Czy jestem wyjątkowy teraz? - Tak, choćby z racji twojego potencjału. Nikt nie ma tego, co ty. - Więc mój potencjał czyni mnie wyjątkowym. - Tak. - Mój potencjał czyni mnie wyjątkowym, nawet jeśli nie Wstąpię? - Wstąpisz. - A gdyby jednak nie?
- Wstąpisz - powiedział Konig, nachylając się i patrząc Morgenowi w oczu. Czemu on zawsze tak robi, kiedy bardzo chce, żebym w coś uwierzył? - Ale potencjał ma znaczenie? - zapytał Morgen. Konig znów się wyprostował, najwyraźniej zadowolony, że coś osiągnął. - Tak, oczywiście. - Więc jeśli spotkam kogoś z wielkim potencjałem, to on jest wyjątkowy. Nawet jeśli nigdy nic z nim nie zrobi. - Nie wiem, czy ująłbym to w ten... - Jakim bogiem będę? Teokrata zamrugał, marszcząc brwi. - Odpowiednim. - Co to znaczy? - Będziesz bogiem, jakiego potrzebują Geborene. To miało sens. Ich wiara miała uczynić go bogiem, więc ich wiara ukształtuje tego boga. Będzie tym, czym był według nich. - Jakim bogiem będę zdaniem ludu? - zapytał Morgen. - Odpowiednim. Czy to prawda? Miało sens. Czemu ludzie mieliby chcieć nieodpowiedniego boga? - Jakiego boga ludzie chcą? - Odpowiedniego. Odpowiedź miała sens, ale Morgen ciągle czuł niedosyt. - Gdy zostanę bogiem, wszystkie moje decyzje będą idealne i boskie? - Samo bycie bogiem nie czyni nikogo idealnym. Starzy bogowie są omylni. My położymy temu kres. - Omylni?
- Omylni. Popełniają błędy. Starzy bogowie sprowadzili na świat więcej śmierci i rozpaczy niż... - Konig nie dokończył. Więcej śmierci i rozpaczy niż co? - Ja nie mogę być omylny. Muszę być idealny. - Przyjrzał się swoim dłoniom, badawczo oglądając każdy paznokieć. Były czyste. Nieskazitelne. — Będę idealnym bogiem. Czystym i potężnym. Konig spojrzał na dłonie Morgena, a jego brwi znowu się zmarszczyły. — Będziesz idealny. Morgen chciał powiedzieć coś jeszcze, ale Konig z zakłopotaniem zmierzwił mu włosy i powiedział coś o sprawach do załatwienia, po czym wyszedł. — Sprawię, że pozostali bogowie zaczną zachowywać się odpowiednio — obwieścił Morgen pustemu pokojowi. — Tak, jak bogowie powinni się zachowywać. Powiedział Aufschlagowi o swoim planie, a naczelny naukowiec stwierdził, że to dobry plan i świetny prezent dla Koniga. Aufschlag powiedział też, że Konig nie lubi przechwałek i że Morgen najlepiej zrobi, pokazując mu rezultaty zamiast o nich mówić. To była ich tajemnica — jego i Aufschlaga - aż do Wstąpienia. Morgen spojrzał chmurnie na książkę o Menschheit Letzte Imperium. Tkwiła zbyt głęboko, tworząc maleńką niedoskonałość, która kalała piękno pieczołowicie ułożonej kolekcji. Powinien wsunąć pozostałe głębiej czy przesunąć ją do przodu? Po kilku minutach kontemplacji Morgen pociągnął ją do przodu.
ROZDZIAŁ 7
Starych bogów złamały wojny i zarazy umysłu; stali się chwiejni niczym najbardziej skrwawieni weterani. Skażeni zgrozą na widok ceny własnych działań, wycofali się w demencję. Szaleństwo jako ucieczka. W poszukiwaniu wolności umknęli do światów urojenia, światów nieskażonych zazdrością i psychozami tych uszkodzonych bóstw. A jednak, koniec końców, skażą oni nawet te światy. Tak głęboka jest ich potrzeba i tak desperacko uciekają przed pełną goryczy przeszłością, że zignorowali jedyny truizm, przed którym każdy musi zgiąć kark. Wiara definiuje rzeczywistość. Sny stały się koszmarami, a koszmary rzeczywistością, przemierzając ziemię pod postacią albtraumów. Ich wynaturzone lęki zakradły się do tego świata i stały się prawdziwe. Ich najmroczniejsze myśli ożyły. Mieszkańcy, niegdyś ledwie postaci śnione dla rozrywki, stały się realne. I cykl się powtarza. Stworzenia zrodzone z urojeń tak niedoskonałych bogów nie mogą mieć cienia nadziei na zdrowie psychiczne. Te oto koszmary definiują jutra, a bogowie spoglądają w niemym przerażeniu na los, jaki zgotowali. - NEBRILE GHAST, NAJWYŻSZA KAPLANKA WAHNVOR
Aufschlag zakończył sprawozdanie z postępów Morgena, a teraz stał i czekał. Najwyższy kapłan przechadzał się po pokoju. Jego Doppli nigdzie nie było widać, za co naukowiec był wdzięczny. Ich ewidentna nienawiść i nieufność sprawiały, żeczuł się nieswojo. Bogowie raczą wiedzieć, co szeptali Konigowi pod jego nieobecność. Ogromne lustro za Konigiem wypełniały liczne odbicia kapłana, desperacko pragnące ucieczki, z twarzami i palcami przyciśniętymi do tej cienkiej granicy między rzeczywistościami. Aufschlag nie był pewien, kiedy najwyższy kapłan stał się Wielołudnikiem - kiedy zaczął przejawiać kilka różnych urojeń - ale wiedział, że Wielołudnictwo jest pewnym wyznacznikiem zbliżającego się końca. Urojenia Koniga nie tylko rosły w siłę, ale i się mnożyły. Naczelny naukowiec przełknął swój strach. Bez Koniga Geborene będą skończeni. Chłopiec musi Wstąpić na czas, żeby ocalić najwyższego kapłana, po prostu musi. Z tyłu umysłu kołatało się Aufschlagowi niejasne wspomnienie, że parę chwil przed wejściem do komnaty Koniga miał nadzieję, że Morgen Wstąpi po śmierci Koniga. Tutaj, w obecności potężnego Gefahrgeista, tak zdradliwe myśli były jednak niemożliwe. Konig pochwycił wzrokiem lustro i zatrzymał się. - Czasem mam wrażenie, że słyszę ich głosy. Odbicia odwróciły twarze w jego kierunku, jak gdyby usłyszały jego słowa. - Może powinniśmy je zniszczyć - zasugerował Aufschlag. - Nie - odrzekł Konig, wpatrując się we własne odbicia. -Zwierciadlistyczne moce mogłyby się przydać. Kto wie, co potrafią mi ukazać odbicia. Może przyszłość. Może odległe
wydarzenia z całego świata. - Pokazały ci już coś? - zapytał Aufschlag. Konig odwrócił się od lustra, a jego ramiona opadły. - Nie. Jeszcze nie. - Może by tak wynieść lustro do innego pomieszczenia? - Nie, nie chcę, żeby uciekły gdzieś, gdzie nie będę mógł się z nimi natychmiast rozprawić. - Ale jeśli lustro będzie w pomieszczeniu, w którym cię nie ma, twoich odbić też w nim nie będzie. Konig odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju, trzaskając za sobą drzwiami. Aufschlag został, wpatrzony w tuzin odbić Koniga oraz jedno własne. Kiedy jego nos stał się tak bulwiasty, a żyłki tak spękane i czerwone? Jak to się dzieje, że takie rzeczy pozostają niezauważone? Spoglądał w lustro, w którym odbicia Koniga odwróciły się do niego plecami i skupiły swą uwagę na jego samotnym odbiciu. Jakże łatwo — dumał — zapomnieć o własnym wieku, kiedy nie patrzy się w lustro. W swoim umyśle miał się za dziewiętnastolatka, choć miał prawie sześćdziesiątkę. Przyjrzał się swemu krągłemu ciału, cofniętemu podbródkowi, tłustym kępkom włosów przy uszach i lśniącej kopule czaszki. Wyglądał na siedemdziesiąt, jeśli nie osiemdziesiąt lat. Ta praca mnie przedwcześnie postarza. Potarł się po nosie, ze zdziwieniem i odrazą zauważając, jak wielkie i głębokie ma pory. Powinienem mniej pić. Z jego gardła dobiegł suchy, chrapliwy śmiech, który zaraz stłumił. Nie myśl o kosztach, lecz o celu. Kiedy dziecko Wstąpi, opłacą się niezliczone wyrzeczenia Aufschlaga. Nagle odbicia Koniga rzuciły się na jego własne, niesta-
wiające oporu, i zaatakowały je zębami i pięściami. Aufschlag uciekł z pokoju. Bogowie raczyli wiedzieć, co to oznaczało. Czyżby Konig naprawdę aż tak go nienawidził? Konig stał w korytarzu. - No i? - zapytał. Aufschlag pokręcił głową. Konig wskazał na schody. - Chodź, jesteśmy potrzebni. ❌❌❌ Posłaniec, młody i chudy jak szczapa geboreneński kapłan, czekał na nich w wielkim holu. Szare szaty akolity miał przyprószone kurzem z gościńca, a oczy zaczerwienione z wyczerpania. Akolita ignorował górujące nad salą kopulaste sklepienie, potężne marmurowe filary oraz rzędy zbezczeszczonych statui dawno zapomnianych bogów. Dostrzegał tylko Koniga. Padł na kolana, czołem muskając obute w pantofle stopy Koniga. Znaczna ilość kurzu spadła mu z włosów na owe eleganckie pantofle. Konig spiorunował wzrokiem tył głowy Akolity. - Wstawaj i melduj. Akolita wyprostował się, po czym stanął na nogi jednym gładkim i swobodnym ruchem. Stojący po prawej, o krok za Konigiem Aufschlag poczuł ukłucie zazdrości. Pamiętał, że i on kiedyś poruszał się z taką lekkością. Akolita znów pokłonił się Konigowi i kiwnął głową Aufschlagowi. - Najwyższy kapłanie, przynoszę wieści ze świątyni Mitteldirne. - Mitteldirne? - Tak, panie, ze stolicy Królestwa Gottlos. - Wiem, gdzie jest Mitteldirne - zirytował się Konig. - Ja-
kie wieści przynosisz, do cholery? Akolita skłonił się w geście przeprosin, a potem spochmurniał na widok zakurzonych pantofli Koniga. Przełknął ślinę z wyrazem twarzy jakby chciał przeprosić, ale wolał nie denerwować Teokraty jeszcze bardziej. - Biskup Bombastisch z... — Młody kapłan podniósł wzrok i napotkał niemrugające, szare oczy Koniga. Otworzył usta, ale nie wydał żadnego dźwięku. - Wiem, kim jest Bombastisch. Sam mianowałem ją biskupem Mitteldirne. - Tak, panie. Unbrauchbar... - Tę miejscowość też znam. Żołądek Aufschlaga zacisnął się w supeł. Właśnie do Unbrauchbar wysłał Wegwerfen, młodą kapłankę, którą Konig kazał mu zabić. Wszystko, co skupiało uwagę Koniga na tym mieście, mogło istotnie okazać się złą wiadomością. Gdyby najwyższy kapłan odkrył, że jego naukowiec sprzeciwił się rozkazowi... Aufschlag, mając w pamięci odbicia Koniga rozrywające na strzępy jego własne, wzdrygnął się na tę myśl. - Panie. — Akolita, zanim podjął wątek, znów zerknął na zakurzone pantofle. — Kapłani w unbrauchbarskiej świątyni zostali zgładzeni. Wszyscy. Łącznie ze służbą świątynną. Aufschlag omal nie rozkaszlał się ze zdziwienia. Ryzykował życiem, żeby ocalić Wegwerfen, a ona i tak zginęła? Bogowie, ależ z niego głupiec! - Zgładzeni. Przez kogo? - domagał się odpowiedzi Konig. - Nie wiemy, Teokrato. Biskup Bombastisch próbowała wysłać ci senną wiadomość bezpośrednio, ale zastała cię czterech oraz niezliczone cienie. Nie mając pewności, który z nich jest prawdziwym tobą, uznała, że bezpieczniej będzie wysłać
mnie. Dzięki temu ty i tylko ty otrzymasz tę wiadomość. - Przyjechałeś z Mitteldirne? Bombastisch jest głupia! Zmarnowała bezcenny czas. W trzewiach Aufschlaga aż się zagotowało. Konig pośle do świątyni ludzi, by zbadali sprawę. Zameldują mu wszystko, łącznie z imionami ofiar. Konig dowie się o zdradzie Aufschlaga. Naukowiec wbił spojrzenie w plecy najwyższego kapłana. Zabij go. Zabij go teraz, zanim dowie się o Wegwerfen. Akolita opanował strach. - Panie, biskup Bombastisch jest potężną Intermetyczką. Zamieniła mnie na kogoś znajomego... siostrzeńca, jak sądzę... który mieszka na obrzeżach Grauchloss. To nie moje ciało. Zdołałem dostarczyć ci wiadomość w niewiele ponad dzień. Konig zwrócił swe szare oczy ku Aufschlagowi, a akolita zrobił minę, jakby rozczarował własnego ojca. Albo boga. Aufschlag, któremu jeszcze przed chwilą snuły się po głowie myśli o morderstwie, złapał się na tym, że nie jest w stanie myśleć o czymkolwiek innym niż te szare oczy. Były puste jak śmierć. - Czy to mogli być Wahnvor Stellung? - zapytał Konig Aufschlaga. - Czy to może być początek większego ataku? Konig nie przestawał zaskakiwać Aufschlaga. Jego pytania trafiały w samo sedno sprawy. Dostrzegał to, czego inni nie dostrzegali. Aufschlagowi taka myśl w ogóle nie zaświtała w głowie. Umysł tego człowieka był wprost niesamowity. Był geniuszem! Jak Aufschlag mógł nawet przelotnie myśleć o zrobieniu mu krzywdy? Zastanowił się nad pytaniem Koniga. Wahnvor Stellung było największą religią świata, której świątynie miało praktycznie każde państwo-miasto. Gdyby wyznawcy Wahnvor wiedzieli o planach Geborene, bez wątpienia usiłowaliby je
pokrzyżować. Ale coś tu nie pasowało. Ich religia była potężna; dysponowali ogromną siłą wiary o wiele liczniejszych wyznawców, którzy nie mieli wątpliwości co do swej rzeczywistości. Czemu więc mieliby zaatakować tak żałosny kościółek jak ten w Grauchloss? - To możliwe - powiedział Aufschlag - ale nie wydaje mi się. - A Tauschung? - zapytał Konig. - Zdaje się, że ich wiara jest popularna tylko na wschodzie - odrzekł Aufschlag, zdziwiony, że Teokrata w ogóle słyszał o tej starożytnej sekcie. - Sądzę, że mają siedzibę w Geldangelegenheiten. Rzadko propagują swoją wiarę, od tysięcy lat nie zmienili się ani nie urośli w siłę i najwyraźniej skupiają się raczej na wysyłaniu dusz do ich obłąkanego wyobrażenia o Zaśmierci. Rój, chyba tak to nazywają. Twierdzą, że istnieje tylko jeden prawdziwy bóg, którego jedynym zadaniem jest dbanie o to, by przestrzegano reguł określających... - Do Aufschlaga dotarło, że Konig wpatruje się w niego z rosnącym zniecierpliwieniem. - To raczej nie Tauschung -dokończył niepewnie. Konig stał bez ruchu, wysoki i chudy, z oczyma zmrużonymi jak u drapieżnego ptaka. Nikt się nie odzywał w oczekiwaniu na słowa najwyższego kapłana. - Nasz projekt godzi we wszystkie dogmaty Wahnvor. Gdy odniesiemy sukces, każdy przekona się, że zawsze mieliśmy rację; to nie bogowie nas stworzyli, lecz my ich. Ich religia sczeź-nie. Jeśli to nie Wahnvor, mamy nowego wroga. Takiego, który dotychczas się nie ujawnił. Znacznie groźniejszego wroga. — Konig zaczerpnął tchu i powoli wypuścił powietrze. Muszę mieć pewność. - Odwrócił się do akolity, a ten się skrzywił. -Czy kapłani w Unbrauchbar byli torturowani?
- Większość zginęła szybko. Poderżnięto im gardła we śnie albo przy pełnieniu obowiązków. - Ale nie wiemy na pewno. Akolita otworzył usta, ale Konig odwrócił się, nie czekając na odpowiedź. - Muszę wiedzieć, czym są nasi wrogowie. Aufschlag, przyprowadź Gehirn Schlechtes. Wyślę tam Hassebrandkę. Ona dostarczy mi odpowiedzi. Aufschlag stłumił jęk. Gehirn była wariatką o włos od utraty kontroli nad swymi urojeniami, niestabilną i niebezpieczną. Ludzie zbyt długo przebywający w jej obecności mieli w zwyczaju padać trupem. Co zaskakujące, stosunkowo niewielu stawało w płomieniach; jej urojenia były znacznie bardziej podstępne. Naczelny naukowiec przełknął swój strach i oddalił się. Nie wątpił, że znajdzie Gehirn przyczajoną gdzieś, niczym wilgotny ślimak, w najgłębszych trzewiach kościoła. ❌❌❌ Aufschlag zastał Hassebrandkę tam, gdzie się jej spodziewał, czyli w piwnicy kościoła. Kobieta przewyższała naczelnego naukowca o głowę, ale była zbyt gruba i miękka, by sprawiać wrażenie fizycznie groźnej. Przerażał go nie jej wygląd, lecz to, co działo się w jej zwichrowanym umyśle. Lodowate, błękitne oczy osadzone w zaskakująco dziewczęcej twarzy patrzyły na niego z żarłocznym zainteresowaniem. Była niemal łysa, znów opaliwszy sobie włosy, zostawiając jedynie łaty krótkiej, rudej szczeciny. Nigdy nie wiedział jej brwi i nie miał pojęcia, czy je goliła, opalała, a może wcale ich nie posiadała. Robi to specjalnie, zastanawiał się Aufschlag, czy może jej
ognie czasem wymykają się spod kontroli, którą powoli traci? Nawet w najgłębszej i najchłodniejszej części świątyni szaty Gehirn były wilgotne od potu, a jej twarzy pokryta jego cienką warstewką. Hassebrandka nosiła głęboki burgund geboreneńskich biskupów, choć nie nadano jej tego tytułu. Brak brwi nadawał jej wiecznie zaskoczonego wyglądu. Gehirn rozchyliła wargi, prezentując okazałe kły. Aufschlag nie potrafił stwierdzić, czy to uśmiech, czy szyderczy lub wrogi grymas. Tak czy owak, mina nie pasowała do tak dziecięcej twarzy. - Konig przysyła do mnie swojego pupilka - powiedziała. Aufschlag zignorował przynętę, udając, że z troską przygląda się jej spoconej twarzy. — Wyglądasz mizernie. Niezdrowo. Gehirn skrzywiła się, zamrugała i podejrzliwie zmarszczyła czoło. - Ktoś mnie podtruwa. - Bez wątpienia. Dostrzegam u ciebie oznaki nadchodzącej niewydolności wątroby. - Aha! Genialnie! Nie załatwią mnie tak łatwo. Jestem... — Gehirn wyłowiła spomiędzy fałd szaty garść zblakłych nasion, orzechów i trochę kłaczków z ubrania. - Jestem sprytna. Samowystarczalna. Nie do ruszenia. - Skubnęła odrobinę jedzenia, a resztę wsypała z powrotem do ukrytej kieszonki. - Bardzo mądrze. Oczywiście te orzechy pochodzą z... skądś, prawda? - Aufschlag zignorował ostre spojrzenie Hassebrandki. - Konig chce cię widzieć w swoich komnatach. Teraz. Ma dla ciebie zadanie. Aufschlag uciekł z piwnicy tak szybko, jak tylko mógł nie wyglądając, jakby uciekał. ❌❌❌
Rozległo się ciche pukanie do drzwi, a Konig, który właśnie pracował przy biurku, podniósł wzrok. - Tak? Selbstmörderisch uchyliła drzwi i zajrzała do środka. Selbstmörderisch, członkini jego osobistej kadry ochroniarzy, była Wielołudniczką. Jako zarówno Dysmorfka jak i Mehrere, była groteskowo umięśniona i zwykle pojawiała się pod postacią dwóch różnych — ale równie umięśnionych — kobiet. - Wasza Świątobliwość, Gehirn Schlechtes przyszła się z tobą zobaczyć — obwieściła zaskakująco miękkim głosem. - Wprowadź ją. Ignorując Selbstmörderisch jako niegodną jej uwagi, Hassebrandka schyliła głowę, by zmieścić się we framudze, po czym stanęła przed najwyższym kapłanem, owinięta swymi ciężkimi szatami. Na czas spotkania zamknięto okiennice ogromnego okna, ale od grubej kobiety i tak biła woń pieczonego mięsa. Choć wielu uważało Gehirn za najpotężniejszą spośród kleru Geborene, jej niestabilność czyniła ją niebezpieczną. Konig zawsze obchodził się z nią ostrożnie. Powitał ją swoim najcieplejszym uśmiechem. - Stara przyjaciółko, świetnie wyglądasz. - Naprawdę? - Błękitne oczy zalśniły głęboko pod burgundowym kapturem. Kiedy Gehirn wreszcie straci nad sobą kontrolę, żniwo śmierci będzie katastrofalne. — Myślę, że ktoś próbuje mnie otruć. Znowu to samo. Z tą grubą Hassebrandką zawsze był jakiś problem, zawsze ktoś knuł przeciwko niej. - Zajmę się tym — obiecał szczerze Konig. - Zrobisz to? — zapytała Gehirn zdławionym głosem. - Nikt nie będzie czyhać na życie moich przyjaciół. - Ko-
nig siedział bez ruchu, nie mrugając, wpatrzony w te zimne oczy, aż wreszcie poczuł jak Hassebrandka ulega jego woli. Jesteś dla mnie niezmiernie ważna - powiedział Konig, manipulując emocjami Gehirn. - Potrzebuję cię. - Potrzebujesz? - Wyglądała, jakby miała popłakać się z wdzięczności; jej potrzeba była obrzydliwa. - Tak. Mam dla ciebie zadanie. Takie, które tylko ty możesz wykonać. Zadanie, którego nie mogę powierzyć nikomu innemu. - Oczywiście, Wasza Świątobliwość. Konig starał się jak mógł, żeby ignorować odór palonego ciała, który wydobywał się spod jej obszernych szat. - Ktoś wymordował moich kapłanów w Unbrauchbar. Wszystkich. — Nagle uświadomił sobie, że Gehirn spogląda z rozszerzonymi oczami na coś za jego plecami. Cholera. ]ego Dopple musieli wejść do pokoju bez pozwolenia. Siłą woli nakazał im milczeć, po czym kontynuował. - Pojedziesz do Unbrauchbar i dowiesz się, kto to zrobił. Wzrok Gehirn powędrował ku słońcu wciskającemu się w szczeliny okiennicy. Zakwiliła: - Do Unbrauchbar? — Zapach palonego mięsa stał się silniejszy. - Wyjadę od razu po zachodzie słońca, Wasza... - Wyjedziesz teraz. Powóz już czeka. Gehirn stłumiła szloch. - Ale... słońce... - Będzie ci towarzyszyło trzech moich Kriegerów. - Czy... czy ufasz tym kapłanom? - Tak - powiedział Konig. - Nie! - nie wytrzymał Porzucenie. Oczy Gehirn rozszerzyły się ze strachu. - Mój Doppel miał na myśli... - Konig rzucił przez ramię
ostrzegawcze spojrzenie. - ...że o ile ufam tym kapłanom tak, jak wszystkim innym, w nikim nie pokładam pełnej wiary. — Ohydne oczka Gehirn wpatrywały się w niego spod kaptura. Tak ciężko było odczytać Hassebrandkę, tak ciężko zgadnąć, czy naprawdę znajdowała się pod jego kontrolą. - To znaczy, w nikim z wyjątkiem ciebie - dodał. Gehirn pokłoniła się nisko. - Nie zawiodę cię, Wasza Świątobliwość. Pojadę do Unbrauchbar tak szybko, jak twoi Kriegerzy zdołają mnie tam zawieźć. Odkryję tożsamość morderców i dokonam na nich zemsty w twoim imieniu. - Spomiędzy jej zaciśniętych zębów wydobyło się z sykiem zadymione powietrze, przez które Konig dostrzegał pod kapturem tylko jasne zęby i wydatne kły Gehirn. - Oczyszczę ich w ogniu. Kiedy skończę, nie zostanie po nich nawet ślad. Nawet ich dusze nie zdołają uciec do Zaśmierci. - Muszę wiedzieć, kto stoi za atakiem na unbrauchbarską świątynię. - Konig przyszpilił Hassebrandkę niemrugającym szarym spojrzeniem, prowokując ją do nieposłuszeństwa. -Spal sprawców, ale musisz zameldować mi, co odkryłaś. Muszę wiedzieć, co się dzieje. Gehirn Schlechtes pokłoniła się ponownie i cofnęła się ku drzwiom. - Tak, Wasza Świątobliwość. Odkryję prawdę. Ukażę odpowiedzialnych. Konig znów dostrzegł pod kapturem błysk drapieżnego uśmiechu. ❌❌❌ Gehirn opuściła komnatę najwyższego kapłana przepełniona smutkiem i samotnością. Każda jej próba przypodobania
się Konigowi spotykała się ze spojrzeniami pełnymi odrazy i strachu. Ale ona udowodni swą wartość jemu i jego złośliwym Dopplom. Przemierzała długie korytarze oświetlone prychającymi pochodniami. Minęła kilka okien, wydając syk nienawiści do słońca. Czuła jak jej skóra pęka i łuszczy się, a ona sama zostawia za sobą woń palonego ciała. Pozostali kapłani i służący umykali jej z drogi. Pewnego dnia wszystko spali. Każda drobina bólu, jaki sprawił jej ich strach, zostanie im odpłacona. Spali cały świat. Gehirn zatrzymała się pośrodku podłużnego holu, strzelając oczyma na boki. Była całkiem sama. Jeszcze parę chwil temu byli tu ludzie, a teraz było pusto. Zamachowcy? Tu, w sercu geboreneńskiej władzy? Nie, stwierdziła, zbyt oczywiste, za mało subtelne. Gdy po nią przyjdą, zrobią to bez ostrzeżenia. Zrobiła co mogła, by odepchnąć od siebie paranoję i pospieszyła do swoich komnat w piwnicy. Miała akurat tyle czasu, by przed odjazdem do Unbrauchbar spalić parę kotów, które więziła. Przeszedł ją dreszcz oczekiwania na myśl o donośnym wyciu, rozmigotanych płomieniach i pokrytym pęcherzami ciele. Tylko śmierć w płomieniach potrafiła przynieść jej ulgę. ❌❌❌ Trójka Doppli stała, ustawiona w trójkąt, uważnie obserwując się nawzajem. Konig poszedł na jakieś spotkanie. Nie obchodziło ich to. Trwoga stał sztywno wyprostowany z rękami skrzyżowanymi na piersi, jak gdyby chciał się nimi odgrodzić od otaczającego go świata.
- Gehirn jest niebezpieczna. Porzucenie spojrzał na lustro i zgromadzone w nim odbicia. Żadne nie odzwierciedlało pozycji Doppli. - Gehirn nas zdradzi. - Jest zbyt wysoka - dodał Trwoga. Dwójka Doppli spojrzała na Akceptację. - Gehirn jest potężna i niebezpieczna - zgodził się Akceptacja. - Ale jej potęga stanowi też jej słabość. Jest sama i zalękniona, a to znaczy, że mogę nią manipulować. Stanie się narzędziem naszej zemsty. Gehirn uwolni nas od Koniga. - Nie możemy ufać Hassebrandce — ostrzegł Porzucenie. - Nie wspominałem o zaufaniu. Kiedy się nią posłużę, zabijemy ją. - Konig ją odesłał — zauważył Porzucenie. - Mamy czas. Gdy wróci Gehirn, Konig spłonie. — Akceptacja spojrzał na lustro. — I będziemy musieli rozbić to cholerne lustro, zanim tamci staną się dość potężni, by z nami rywalizować. Trwoga mocniej otulił się rękami. - Konig lęka się swoich zwierciadlistycznych tendencji bardziej niż nas. Ten strach go zaślepia. Rozprasza go. Wciąż myśli, że jesteśmy użyteczni. - Bo jesteśmy i tacy pozostaniemy. Na razie. - Akceptacja przyjrzał się badawczo odbiciom w lustrze. Czyżby się przysłuchiwały? Czy słyszały knowania Doppli? Jedno z odbić ledwo zauważalnie skinęło głową. Interesujące. Może odbicia okażą się przydatne. - Nie rozbijamy lustra - powiedział. Na razie.
ROZDZIAŁ 8
Urojenie jest pokarmem bogów, a oni nigdy nie głodują. - HALBER TOD, KOTARDYSTA-POETA Gehirn kuliła się w zaciemnionej karecie, która z hukiem mknęła po niewykończonej drodze - była to raczej wykarczowana dróżka z okazjonalnymi oznaczeniami - w kierunku miasta Unbrauchbar w królestwie Gottlos. Gehirn co jakiś czas odchylała zasłonę, by wyjrzeć na zewnątrz przez cienką jak włos szczelinę, i za każdym razem słońce na powrót przepędzało ją w mrok. Za powozem ciągnęła się chmura skłębionego kurzu. Trójka Kriegerów, kapłanów należących do wojowniczego odłamu Geborene Damonen, siedziała na zewnątrz na ławce przeznaczonej dla dwóch osób. Musiało im być ciasno w przeszywanicach i kolczugach, z długimi mieczami i arbalestami. Czemu nie chcą jechać ze mną? Czyżby coś było nie tak? Czyżby wiedzieli coś, o czym ona nie wiedziała? Bogowie, to może być pułapka! Czy stałam się zbyt niezrównoważona? Może Konig planował ją zabić w bezpiecznej odległości. Gehirn zamartwiała się, drapiąc się po wierzchach dłoni aż do krwi. Nie, to głupie. Nie zdołałoby jej zabić trzech pierwszych lepszych Kriegerów, choćby nie wiadomo jak świetnie wyszkolonych i psychotycznie lojalnych. Nie siedzieli z tyłu... bo
jej nie lubili. Gehirn przestała się drapać; rany zamknęły się w przeciągu sekund, a po paru minutach nie został po nich ślad. Kriegerzy nie żałowali koni, które wymieniali na świeże w każdym mijanym mieście. Dopiero, gdy zapadła noc, a z nieba zniknęły ostatnie karmazynowe smugi, zwolnili szaleńcze tempo i zjechali z drogi, by rozbić obóz. Rozłożono duży namiot, zebrano drewno, rozłożono koce, a konie wyszczotkowano, napojono i nakarmiono. Gehirn powoli wytaszczyła swoje korpulentne ciało z powozu i rozejrzała się po obozowisku. Nadal pozostawała zakryta od stóp do głów ciężką, burgundową szatą, a kaptur nadal miała naciągnięty na twarz. Zatrzymała się, zauważywszy przygotowaną stertę chrustu. - Ognisko? - Gehirn uśmiechnęła się maniakalnie do trzech Kriegerów, którzy przerwali wykonywane czynności i zamarli na widok wyłaniającej się z powozu Hassebrandki. -Uwielbiam porządne ognisko. Przyjacielska atmosfera. Ludzie zbliżają się do siebie, żeby dzielić się jego światłem i ciepłem. -Wykonała gest w kierunku drewna, które natychmiast stanęło w płomieniach. Przez krótką chwilę, gdy jej dłoń została wystawiona na blask księżyca, skóra zaczerwieniła się jak po poparzeniu słonecznym. Gehirn zachichotała. - Nie baw się ogniem, bo się sparzysz. Tak zawsze powtarzał tatko. No cóż, tatko skwierczał aż miło. Kriegerzy, co do jednego zaprawieni w boju wojownicy, zignorowali ją i wznowili przerwane czynności. Gehirn patrzyła. Domyśliła się, że szaleństwo osób posiadających władzę nie stanowi wygodnego tematu do rozmów; był to po prostu
fakt. Nawet jeśli choć jedna zdrowa osoba kiedykolwiek ukształtowała świat w jakiś znaczący sposób, Gehirn nigdy o niej nie słyszała. Jak wiedziała, Kriegerzy też cierpieli na manię wielkości. Musieli, skoro zgłosili się na ochotnika na tę funkcję. Wiedzieli, że Geborene stworzą sobie boga i wiedzieli, że Kriegerzy odegrają kluczową rolę w jego Wstąpieniu. Tak brzmiały ostatnie słowa, jakie usłyszeli od Koniga, nim ten ogłuszył ich rytualnie, żeby żaden inny Gefahrgeist nie mógł skazić ich wiary. Siła przekonań Koniga kształtowała ich rzeczywistość. Gehirn ciągnęło do ogniska, więc stanęła przy nim, całkowicie pochłonięta migoczącymi językami ognia. Płomień przemawiał do niej, kochał ją i dopełniał. Trójka Kriegerów siedziała wokół ogniska ze skrzyżowanymi nogami, z czułością polerując broń. Nad ogniem bulgotał kociołek zawieszony na żelaznym trójnogu. - Pierwsi bogowie zrodzili się z ludzi, którzy siedzieli w mroku, zmarznięci i przerażeni. - Kriegerzy, rzeczy jasna, ignorowali ją i nie przerywali czyszczenia broni oraz pancerzy. Gehirn kontynuowała. Wiedziała, że jej nie słyszą i nie dbała o to. - Wahnvor Stellung chcieliby nam wmówić, że bogowie ofiarowali nam ogień, że wyciągnęli nas z barbarzyństwa. To śmieszne. Nie potrzebujemy, żeby bogowie dawali nam coś, co możemy tak łatwo stworzyć sami. A co z tym wyciąganiem z barbarzyństwa? Kriegerzy mogliby się obrazić, gdyby słyszeli jej słowa, ponieważ czerpali dumę ze swojej dzikiej żądzy przemocy, swojej zaciekłej i przytłaczającej brutalności. Człowiek zdolny do bestialstwa jest groźniejszy niż ten, który się go lęka — oto istota ich treningu, sedno ich życia i krwiste mięso ich duszy. Gehirn błysnęła kłami w uśmiechu.
- Widzę przed sobą tak uroczy przykład barbarzyństwa Wahnvorscy bogowie są rezultatem urojeń prehistorycznej ludzkości. Czy istnieje potęga bez szaleństwa? Nie. Czy starzy bogowie są potężni? Tak. Czy mają urojenia? Oczywiście. Bez wątpienia wierzą, że nas stworzyli, ale ich złudzenia sczezną w ogniu naszej wiary. Ach! Oto zatoczyliśmy pełny krąg i wróciliśmy do ognia. Kriegerzy ostrożnie odłożyli broń i zajęli się nakładaniem gulaszu do solidnych, drewnianych misek. Ich czyny mówiły, że ignorują Hassebrandkę, ale napięcie wokół ich oczu mówiło co innego. Gehirn wbiła spojrzenie w ogień, nagle czując się odległa i zagubiona. - Wiecie, co kochamy w ogniu? - zapytała milczących Kriegerów. - Nie chodzi o ciepło. Ani o światło, choć obie te rzeczy bywają przydatne w swoim czasie i miejscu. Kochamy nieprzewidywalną naturę płomieni. Patrzcie. - Wskazała na ognisko. - Nie sposób przewidzieć, gdzie wzniesie się następny język płomienia. A im większy ogień, tym bardziej nieprzewidywalny i tym piękniejszy się staje. — Wpatrywała się w ogień, aż przestała widzieć cokolwiek innego. — Jesteśmy, każdy z nas, uzależnieni od chaosu. Przecudnego, żarłocznego chaosu. Każda realna przyjemność cielesna bierze się z chwili, kiedy naprawdę tracimy kontrolę. Chwili, gdy nasze umysły stają się puste, a myśli zanikają, kiedy wewnętrzny ogień pochłania wszelką racjonalność. Seks. Ogień. Jedno i to samo. Jeden z Kriegerów zaoferował Gehirn miskę gulaszu. - Nie, dziękuję. Wydaje mi się, że ktoś próbuje mnie zabić. — Hassebrandka podejrzliwie łypnęła na miskę, a jej dobry humor gdzieś uleciał. — Gulasz jest pewnie zatruty. Kapłan-wojownik stęknął i wrzucił zawartość miski z
powrotem do kociołka. Gehirn sięgnęła pod szatę i wydobyła woreczek z suszonymi nasionami i orzechami. Stanowiły one jedyne pożywienie, jakie ważyła się jeść od wielu lat, i zadawała sobie mnóstwo trudu, by nikt nie wiedział, skąd pochodzą jej zapasy. Tylko jej urojony obraz samej siebie utrzymywał jej korpulentną sylwetkę. Podejrzewała, że gdyby jej złudzenia nie miały takiej mocy, byłaby chuda jak patyk i na skraju śmierci głodowej. Ogień dogasał, a Gehirn spoglądała w płomienie, aż wreszcie ostatnie węgle utraciły żar. Choć piękna była każda faza ognia, Hassebrandka najbardziej lubiła końcówkę, kiedy resztki bijącego od węgli żaru i blasku osiadały w miękkich popiołach pożeranej rzeczywistości. Uwielbiała obserwować, jak wiatr rozwiewa popioły, a te unoszą się w powietrze niczym łagodne zjawy w miejscu, gdzie wcześniej szalało morze ognia. Ogień to nie tylko zniszczenie, ale i odrodzenie. Gehirn uśmiechnęła się na tę myśl. Mimo wszystko kochała zniszczenie. Dwóch Kriegerów położyło się już spać, podczas gdy trzeci trzymał wartę. Gehirn skinęła do wojownika, a potem wróciła do powozu, by przespać resztę nocy. ❌❌❌ Gdy tylko znad horyzontu wychynęły pierwsze promienie słońca, Gehirn otworzyła szeroko oczy. Szybkie spojrzenie uspokoiło ją, że okiennice i zasłony są na swoim miejscu. Do ciemnego wnętrza powozu nie wnikał ani promyk światła. Mimo wszystko, wśliznęła się w swe obszerne szaty i nasunęła kaptur na głowę. Na samą myśl o świetle słonecznym czuła
słodki bukiet palonego ciała. Czemu jeszcze nie byli w drodze? Gehirn oczekiwała, że zbudzi ją kołysanie powozu. Kriegerom nie zdarzało się zaspać nie słyszeli o czymś takim jak lenistwo. Zachichotała z własnego żarciku, po czym ryknęła: - Czemu nie jedziemy? Jedyną odpowiedź stanowiło radosne ćwierkanie ptaków witających nowy dzień. Gehirn delikatnie uchyliła zasłonę i cofnęła się z piskiem bólu, gdy ostre słońce wdarło się do środka. Miała wrażenie, że ktoś bryznął jej w prawe oko kroplą lawy. Wnętrze powozu cuchnęło palonym mięsem i przypalonymi włosami. Skulona na podłodze Gehirn odtworzyła scenę, jakiej stała się świadkiem, zanim straciła wzrok w prawym oku: trzy trupy wokół wypalonego ogniska, powykręcane jak gdyby konali w męczarniach. Na ciałach nie dostrzegła żadnych śladów. Roześmiała się. — Mówiłam im, że gulasz pewnie jest zatruty. Wiedziałam. Wiedziałam! Po dłuższym namyśle Gehirn poddała się temu, co oczywiste. Nie miała wyboru. Konig wysłał ją na misję i ta misja musiała zostać ukończona. Owinęła twarz czarną, bawełnianą tkaniną, najcieńszą warstwę zostawiając w okolicach oczu, by widzieć smugi świata wokół siebie. Z powrotem naciągnęła kaptur i związała go ciasno, by nie zwiał go wiatr. Włożyła grube rękawice i związała rękawy wokół nadgarstków. Tak opancerzona od słońca stłumiła przerażone skamlenie, po czym wypełzła z powozu na spotkanie z ogniem ostatecznym. Już po kilku sekundach oblała się potem. Wokół niej uniosły się cienkie smużki dymu. Nawet przez grubą tkaninę czuła, jak jej skóra czerwienieje. Czekało ją kilka bardzo bole-
snych dni. Na szczęście jej rany szybko się goiły. Hassebrandka stanęła nad trójką powykręcanych zwłok. - A mimo to nie wydali ani dźwięku. Imponujące. Muszę pochwalić Mistrza Kriegerów. Ohne Seele dobrze szkoli swoich ludzi. Choć na ziemi walały się bronie i zbroje warte pokaźną sumkę, były one bezużyteczne dla Gehirn, która nie przeszła szkolenia bojowego. Wzruszyła ramionami. Teraz, w oczyszczającej prawdzie słońca, zrozumiała, że gulasz zatruły prawdopodobnie jej własne urojenia. Nie żeby ponosiła winę za ich śmierć. Wiara definiuje rzeczywistość. Każdy o tym wie. Nie powinni byli oferować Gehirn gulaszu, a gdy wspomniała, że jej zdaniem jej zatruty, powinni byli go wylać. A potem przypomniała sobie o ich głuchocie. - To nie moja wina - obwieściła niebu, mrużąc oczy od światła, które przenikało przez tkaninę. - A jeśli miałam rację i gulasz zatruto, by mnie zabić... znów przechytrzyłam tych, którzy czyhają na moje życie. Hassebrandce nie przeszkadzało, że nie ma pojęcia, kim mieliby być ci nieznani zamachowcy, ani czemu mieliby pragnąć jej śmierci. Wystarczała jej wiedza, że jest sprytniejsza. Gehirn Schlechtes nie szczędziła koni. Za powozem ciągnęło się istne tornado kurzu i dymu zalatującego zwęglonym ciałem. Wieczorem, gdy nieliczne, dające odrobinę cienia chmury uciekły ku horyzontowi, Gehirn zrozumiała, że następny dzień będzie bezlitośnie jasny i słoneczny. Nie zatrzymywała się. Zamiast tego gnała dalej w kierunku Unbrauchbar. ❌❌❌ Bedeckt siedział w ciemności. Zatoki miał zakorkowane,
a oczy załzawione od ucisku w czaszce. Zastanawiał się, gdzie popełnił błąd. To musiała być chwila, w której postanowił wędrować z Wichtigiem i Stehlen. Tak, to był ogromny błąd. Życie było dużo prostsze, kiedy podróżowałem sam. Opuści ich, kiedy będzie mógł, ale na razie byli mu potrzebni. Nie mowy, by sam zdołał włamać się do świątyni i porwać boga. Ich ucieczka z Unbrauchbar była pospieszna i bezładna a on nie mógł przestać o tym myśleć. Czy nie zostawili jakichś wskazówek co do własnych motywów? Czy Stehlen nie okazała się mniej skrupulatna w zabijaniu niż twierdziła? Co jeśli ktoś widział ją - albo nawet ich wszystkich - i zdołał przekazać ich rysopisy ludziom, którzy uchodzili tu za władze? Powinienem był to lepiej zaplanować! Choć mieli ze sobą dość suchego prowiantu i wody, zabrakło czasu, by zadbać o małe przyjemności. Doprawdy, trzeba było się uprzeć na kupno butelki czegoś paskudnego. Rozbili obóz kilkaset metrów od drogi i rozpalili małe, porządnie osłonięte ognisko, aby jak najtrudniej było ich dostrzec. Wichtig siedział ze skrzyżowanymi nogami, a na udach spoczywały mu jego dwa miecze. Wspomniał, że je wyczyści, a potem najwyraźniej o tym zapomniał. Stehlen przykucnęła kilka metrów od Bedeckta. Stopy trzymała płasko na ziemi i najwyraźniej było jej tak wygodnie. Od samego patrzenia Bedeckta bolały kolana. Wichtig podniósł kamyk i cisnął nim o pobliskie drzewo. W nagrodę usłyszał głuche pok. - Trzeba było kupić cygara przed wyjazdem. - Wyjechaliśmy w środku nocy - warknął Bedeckt. - Trzeba było kupić ubrania na zmianę i świeże zapasy powiedział Wichtig. - Potąd mam suchego prowiantu. - Wyjechaliśmy w środku nocy - powtórzył Bedeckt.
-Pamiętasz? - Myślicie, że ktokolwiek mnie zapamięta? Wiecie, bo zabiłem ich Największego Szermierza. Z reguły lubię jeszcze zabić kilku następnych w rankingu, żeby wbić im do głowy, że jestem najlepszy. To przecież bez sensu, jeśli nie zapamiętają mojego imienia, prawda? Stehlen zakołysała się w przód i w tył, po czym wstała jednym gładkim ruchem. Przysunęła się do Bedeckta i znów kucnęła. - To chyba tak nie działa — powiedziała. — Nie sądzę, żeby musieli znać twoje imię. Dopóki wierzą, że ty jesteś Największym Szermierzem... chyba więcej nie trzeba. Wichtig pokręcił głową. - Powinni znać moje imię. Jak mogą wiedzieć, że jestem najlepszy, skoro nie wiedzą, jak mam na imię? To nie ma sensu. Bedeckt ze wszystkich sił ignorował bliskość Stehlen. - Nie jesteś Największym Szermierzem. Jesteś dobry, ale nie aż tak dobry. - Nie muszę być Najwspanialszy, wystarczy, że będę gościem, którego wszyscy mają za Najwspanialszego. Wtedy stanę się Najwspanialszy. - Jak niby pokonasz Największego Szermierza, skoro ewidentnie nim nie jesteś? - zapytał Bedeckt. - W tym właśnie rzecz! - wykrzyknął Wichtig. - Wcale nie jest jasne, że nie jestem Najwspanialszy. Jasne, ty wiesz, że nie jestem, ale nikt inny nie wie. Dla nich równie dobrze mogę być Najwspanialszym. Moja umiejętność szermierki nie jest tak istotna jak umiejętność przemawiania. Widzisz, ja rozumiem coś, czego najwyraźniej nikt inny nie pojmuje. Komunikacja to manipulacja. Za każdym razem, gdy coś mówimy, próbujemy
osiągnąć jakiś cel. Najpierw uczymy się mówić, żeby lepiej manipulować rodzicami. Gesty. Postękiwanie i pokazywanie. Gaworzenie i noszenie określonych ubrań. Chodzenie lub stanie w określony sposób. To wszystko jest językiem, a więc i manipulacją. Większość Szermierzy nie jest szczególnie kreatywna, ale ja jestem artystą. Stehlen parsknęła śmiechem. - Nie jesteś artystą, tylko arcydupkiem. Wichtig kontynuował, jakby mu nie przerwała. - Gdybym nie podążał tą ścieżką, byłbym sławny z innych powodów. Taki już jestem. Przyciągam do siebie ludzi. Bedeckt stracił już rachubę, ile razy słyszał różne wersje tej samej przemowy. - Nie przyciągasz nas, tylko łazisz za nami. A skoro jesteś takim świetnym manipulatorem, to czemu nie uważam cię za Największego Szermierza? Wichtig błysnął swymi idealnymi zębami. Jak on to do cholery robi, że są tak białe? - Jesteś tak zdrowy psychicznie - powiedział w zadumie Wichtig - że jesteś najbardziej szaloną osobą, jaką spotkałem. Tak desperacko trzymasz się stabilności i zdrowia psychicznego, podczas gdy są one ewidentnym mitem. Wierzysz, że jeśli będziesz udawał, że świat nie jest szalony, to faktycznie nie będzie. - Wichtig zaśmiał się swobodnie i dodał: - Możliwe, że jesteś najbardziej szaloną osobą na całym świecie. - Muszę być szalony... skoro podróżuję z waszą dwójką. Bedeckt podniósł wzrok, słysząc jak zaprzęg konny pędzi z hukiem drogą do Unbrauchbar. Powóz był nieoświetlony, podróżował o wiele za szybko i zostawiał za sobą zapach palonego ciała. - To chyba nie wróży nic dobrego.
Pozostali z szarymi, nieodgadnionymi twarzami patrzyli, jak powóz znika w mroku. Bedeckt usłyszał, że Stehlen przysunęła się bliżej niego, ale nie odwrócił do niej twarzy. Poczuł na ramieniu jej dłoń o długich palcach, którymi zaczęła masować jego zesztywniałe mięśnie. Było to przyjemne, ale sprawiało, że spinał się jeszcze mocniej. - Kobieto. Nie. Uderzyła go otwartą dłonią w tył głowy. Wichtig ryknął śmiechem. - Gdy gasną światła, robi się z niej ślicznota, co nie, Bedeckt? Pogódź się z tym. Nie zostawi cię w spokoju, aż to zrobicie. Cholera, mnie też ciągle napastuje każdej nocy. - Kłamca - powiedziała Stehlen. - Każdej nocy czuję, jak grzebiesz mi w spodniach, a każdego ranka brakuje mi coraz więcej monet. To też mi się śni? - Tak. Brzydzę się tobą, twoimi ślicznymi łaszkami i kłamliwym językiem. - Hmm. Sądziłem, że akurat językiem byłabyś zainteresowana. Zważywszy na te twoje preferencje. Zapanowała cisza i choć ciemność czyniła wszystko jednolicie szarym, Bedeckt wiedział, że Stehlen spąsowiała. Kurwa, ona zaraz zabije Wichtiga, jeśli czegoś nie zrobię. Spróbował odwrócić ich uwagę. - Trzeba było kupić alkohol, kiedy jeszcze byliśmy w mieście. - Wyjechaliśmy w środku nocy - zauważył rozsądnie Wichtig. Stehlen była mniej wyrozumiała. - Idiota. Bedeckt stwierdził, że lepiej, żeby byli wściekli na niego,
niż żeby się nawzajem pozabijali. ❌❌❌ Stehlen go pragnęła. Wichtig o tym wiedział i ona o tym wiedziała, i wiedziała też, że on wie, a on wiedział, że ona wie, że on wie... na czym skończył? A, tak. Że go pragnie. Udawała, że jest inaczej, bo wiedziała, że gdyby okazywała zainteresowane, on nie byłby zainteresowany. To wszystko miało sens. Wichtig zlustrował Stehlen w ciemności - jej brudne blond włosy, zlepione i matowe jak zawsze. Bogowie, w tych kołtunach mogłyby żyć całe pokolenia szczurów. Nawet po ciemku dostrzegał jej nazbyt długi, haczykowaty nos i zbyt mocno zarysowaną linię szczęki. Próbował doszukać się zarysu krągłości pod wyblakłymi skórami, które zawsze nosiła. Wolał, gdy kobiety były miękkie i uległe, ale czasem ciekawsze wydawało się coś na kształt walki. Rzecz jasna, gdybym faktycznie się z nią przespał, natychmiast szaleńczo by się we mnie zakochała. Tym zabawniej byłoby ją wówczas ignorować. Bogowie, ależ się nudził. - Stehlen, przepraszam za to, co powiedziałem. - Idź chędożyć świnie. - Hej, Bedeckt, nasza lodowa harpia topnieje. Chyba mnie lubi.
ROZDZIAŁ 9
Ci, których zgładzisz, będą twoimi sługami w Zaśmierci. Zgiń w butach i trzymaj w nich garść monet. Zgiń z bronią w dłoni, a jeszcze dwa ostrza miej pod ręką. Bo gdy opuścisz ten świat, będziesz wdzięczny za rzeczy, które ze sobą zabrałeś. CREDO WOJOWNIKA Słońce wyglądało właśnie zza horyzontu, gdy po moście na granicy Gottlos przemknął z hukiem wóz. Ciągnęła się za nim długa smuga kurzu i dymu. Dwóch strażników z lokalnego garnizonu, którzy akurat nie spali, nie zamierzało ścigać powozu, wyraźnie widząc na nim barwy Grauchloss. O ile Geborene Damonen nie należeli bynajmniej do faworytów króla Dieba Schmutziga - sporadycznie despotycznego władcy Gottlos -nie znajdowali się też na jego czarnej liście. Strażnicy spoglądali sennymi, zmrużonymi oczami na znikający za wzgórzem powóz, marszcząc przy tym nosy podrażnione zapachem spalonego mięsa. Starszy strażnik poklepał młodszego po plecach. - To się nie wydarzyło, jeśli o tym nie zameldujemy. Młodszy spojrzał chmurnie na starca. - Czy to czasem nie zaniedbanie obowiązków? ❌❌❌ Gehirn, ze spękanymi, krwawiącymi wargami i zamglonym wzrokiem, dotarła do miasta Unbrauchbar w samo połu-
dnie. Słońce nad głową wrzeszczało. Cały świat migotał i kołysał się jak gdyby oglądany przez czerwoną galaretę. Grube rękawice, którymi osłoniła dłonie, były przemoczone krwią i ropą z jątrzących się ran. Całe jej ciało było niczym nabrzmiały wrzód, niczym pooparzeniowy pęcherz, który miał za chwilę pęknąć. Brama do miasta stała otworem, ale zagradzało ją kilkunastu strażników. Kiedy Gehirn się zbliżyła, zamachali gorączkowo, by zatrzymała powóz. Ciemność. Musiała znaleźć błogosławioną ciemność. Gehirn trzasnęła lejcami, popędzając konie. Idioci odsuną się albo ich stratuje. Nie odsunęli się. Zamiast tego unieśli kusze i zaczęli wykrzykiwać groźne ostrzeżenia. Paląca agonia pozostawiała myślom niewiele miejsca. Gehirn postrzegała ich jako przeszkody między nią a kojącym cieniem. Jeden ze strażników zmienił się w słup jaskrawych płomieni, a przejeżdżająca Gehirn rozwiała jego prochy. Ból zawęził jej wzrok w ciasny tunel, skupiając wszystkie myśli na jednym celu. Schowaj się od słońca. Schowaj się od słońca. Schowaj się od słońca. Spopielanie strażników nie wymagało nawet świadomej myśli. Stanowili utrudnienie. I już ich nie było. Gehirn gnała konie wąskimi ulicami, roztrącając ludzi i spalając na popiół tych, którzy za wolno uciekali. Działała instynktownie, nie myśląc o niczym oprócz cienia. Dostrzegłszy geboreneńską świątynię tym, co zostało z jej oczu, Gehirn resztkami sił ściągnęła lejce, a powóz zatrząsł się i zatrzymał.
Dyszące z trudem, zajeżdżone niemal na śmierć konie dygotały z wyczerpania, z oczami szeroko otwartymi z przerażenia. Gehirn zleciała z kozła i boleśnie wylądowała. Mokra skóra spełzła jej z rąk, zostawiając na ziemi gęstą, różową kałużę. Gehirn poczołgała się w kierunku drzwi. Coś się przed nią poruszyło. Wysoki kształt. - Zatrzymaj się w imieniu... Gehirn spaliła to coś i przeczołgała się przez jego popioły. Kolanami zostawiała w kurzu długie, krwawe smugi. Jej oczy pękły i pociekły jej po policzkach, rozpalając ból w spękanej i złuszczonej skórze. Schowaj się od słońca. Schowaj się od słońca. Schowaj się od słońca. Ciemność powitała ją jak uścisk najdelikatniejszego z kochanków. Oślepiona, dawała prowadzić się instynktowi w najgłębsze głębiny, w miejsce, gdzie nie docierało słońce ani księżyc. Pozostała jej tylko iskierka inteligencji. Oczy się zagoją. Skóra się zagoi. Jeśli teraz nie zdejmie ubrań, przyrosną do pokrywającego się strupami ciała. Uniknięcie tamtej agonii warte było zmierzenia się z agonią teraz. Podniosła się na nogi, zostawiając dłonią podłużne, krwawe smugi na ścianie. Ściągnięcie przemoczonych ubrań zajęło pół godziny i zdarła sobie przy tym sporo świeżo zagojonej skóry. Wreszcie stanęła naga, różowa i tłusta, czując na ciele dotyk chłodnego powietrza. Oczy, które zaczęły się już goić, wychwytywały pierwsze zamazane kształty. Uznawszy, że skóra zagoiła się już dostatecznie, Gehirn wczołgała się na pierwszą leżankę, jaką znalazła, po czym skuliła się z bólu. Ogień, tak głodny i piękny. Poczuła, że otacza ją jego kojąca miłość.
Gdy straciła przytomność, na łkających ustach miała uśmiech zadowolenia. ❌❌❌ Gehirn zbudziła się z palcami lepkimi od tężejącej krwi i rękami oplatającymi w miłośnym uścisku zimnego trupa młodego kapłana z rozpłatanym gardłem. Przyjazd do świątyni Geborene pamiętała jak przez mgłę. Przy odrobinie szczęścia okaże się, że większość miasta została nienaruszona. Ogień nigdy dotąd nie przychodził tak łatwo. Jej urojenia rosły w siłę. Wyplątawszy się z objęć trupa, Gehirn wstała z łóżka i pociągnęła nosem. Przespała cały dzień, a teraz wstało nowe słońce, skryte za grubymi chmurami. Czuła jego zapach. Przemierzała ciemne świątynne korytarze w poszukiwaniu ubrań, aż zawędrowała do pralni, gdzie szaty walały się po podłodze. Wyglądały jak rozrzucone w ataku złości dziecka. - Kapłani to takie cholerne niechluje - wymamrotała, szukając szaty odpowiedniej do jej wzrostu i miejsca w hierarchii. ❌❌❌ Ocalali strażnicy miejscy rozbiegli się, gdy Gehirn opuściła świątynię Geborene, otulona w liczne warstwy kapłańskich szat. Nie poświęciła im uwagi, zbyt skupiona na pulsującym ucisku słońca, które czaiło się za ciężkimi chmurami. Czekało na dogodny moment, by wyjrzeć zza obłoków i spalić ją na węgiel. Skóra Gehirn, wciąż surowa i różowa, obcierała się o szaty. Tylko dzięki nim Gehirn tłumiła pragnienie, by skulić się i szlochać w ciemności. Najwyższy kapłan Konig przysłał ją tu z zadaniem do
wykonania, a Konig nie był człowiekiem, którego się rozczarowuje. Konig powiedział, że jestem niezmiernie ważna, że mnie potrzebuje. Objęła się ciasno rękami. Nazwał ją „starą przyjaciółką”. Wspomnienie słów Koniga uspokoiło ją. Choć często zdawał się odległy i zdegustowany jej potrzebą aprobaty, Konig troszczył się o nią. On i Morgen byli jedynymi ludźmi, którym na niej zależało. To o dwie osoby więcej niż miała, zanim Konig wprowadził ją do kościoła i dał jej poczucie celu. Więcej niż na to zasługuję. Gehirn pozwoliła prowadzić się woni szaleństwa do miejsca, gdzie mieszkali lokalni Geisteskranken. Ułudnicy mieli tendencję do życia w odseparowanych częściach miasta, gdzie ich urojenia nie były narażone na skażenie bliskością sztywnych wierzeń tych żałosnych, zdrowych osób. Obecność kilkuset pozbawionych wyobraźni ludzi potrafiła zneutralizować - nierzadko wątłe — moce pomniejszych Geisteskranken. Moc stanowiła równowagę między odległością, wiarą mas i siłą urojenia. W przypadku większości Geisteskranken, to pierwsze dwa czynniki określały ich umiejętności. Jeśli chodzi o osoby takie jak Konig czy Gehirn, ich urojenia były tak potężne, że mogły kształtować, a nawet określać wierzenia zwykłych ludzi. Odległość była jedynym czynnikiem, którego nie umiał obejść żaden Geisteskranken - z wyjątkiem tych rzadkich przypadków, gdy urojenie odnosiło się właśnie do odległych obiektów. Możliwe, że Morgen, geboreneński bóg, to zmieni. Gehirn nie zaprzątała sobie głowy pytaniem, co osiągną dzięki zwieńczeniu planów Koniga. Wystarczało jej, że Teokrata to rozumie. Gehirn ruszyła pospiesznie opuszczonymi ulicami Un-
brauchbar. Planowanie długofalowe nie należało do jej mocnych stron; ogień pozostawiał niewiele miejsca na knowania i plany, domagał się natychmiastowej satysfakcji. To, czego szukała, znalazła oglądając domy lokalnych Geisteskranken. Dom Zwierciadlistki, duży i rozległy, świadczył o bogactwie i sukcesach. Jego zapuszczony wygląd świadczył o pogarszającym się stanie umysłu. Zewnętrzne ściany pokrywała mozaika strzaskanych odłamków luster. Gehirn przystanęła, by przyjrzeć się budynkowi. Właśnie tego szukała, Zwierciadlisty u szczytu swej mocy, choć wciąż kurczowo trzymającego się resztek zdrowia psychicznego. Zsuwającego się po równi pochyłej ku utracie kontroli, lecz wciąż zdolnego zaglądać głęboko w lustrzane odbicia. Hassebrandce nie umknął fakt, że i jej moc rosła. Pamiętała dni, kiedy spalanie ludzi na popiół było niemożliwe. Teraz było łatwe. Musi ukończyć zadanie, nim urojenia spopielą jej duszę. I tak już długo opierała się swemu losowi - na który bez dwóch zdań zasługiwała — ale nie mogła zawieść Koniga. Ani jedno z maleńkich odbić Gehirn nie odzwierciedlało jej ruchów, gdy podchodziła do głównego wejścia. Niektóre łomotały o szklane ściany swych maleńkich więzień, podczas gdy inne wiły się w płomieniach. Wszystko to brzmiało jak kakofonia odległego tłumu, ledwo słyszalna ponad gwarem miejskiego życia. Gehirn pomachała do swoich tycich odbić, ubawiona ich oczywistą udręką. Jej śmierć będzie płomienna. Wszyscy Hassebrandzi kończyli tak samo, różniąc się tylko liczbą ludzi, których ze sobą zabierali. Jako że ludzie zgładzeni w tym życiu służą zabójcy w następnym, Gehirn nie martwiło to zanadto. W Zaśmierci będzie miała pod dostatkiem służących. Gdy wreszcie nadejdzie ten dzień i Gehirn zmierzy się ze
swym ostatnim ogniem, Hassebrandka zaakceptuje tę chwilę tak samo, jak akceptowała każdy płomień, który do niej doprowadził. Dać się pochłonąć swej jedynej miłości znaczyło dostąpić harmonii, którą pojmowali tylko nieliczni. Na samą myśl o tym ostatecznym żarze Gehirn robiła się wilgotna i ciepła z podniecenia. Gehirn nachyliła się do jednego z większych odłamków lustra. Błękitne oczy odwzajemniły spojrzenie, a brak brwi -opaliła je jako dziecko i nigdy nie odrosły - nadawały jej wiecznie zdziwionego wyglądu. Jej łysa czaszka - cienka warstewka rudej szczeciny znów spłonęła - lśniła od potu, który spływał po jej nazbyt miękkiej, karmazynowo zaczerwienionej twarzy. Gdy Gehirn otarła pot, jej odbicie wykrzywiło się z odrazą i rozpłakało się. Cholerni Zwierciadliści. Wyprostowała się. Nie ma co marnować czasu. Drzwi otworzyły się, kiedy już miała zapukać. Stojąca w nich koścista kobieta była idealna, o skórze żółtawej i pomarszczonej jak martwa, oskubana kura, która za długo leżała na kontuarze. W jej ciele, osadzone w niegdyś otwartych ranach, tkwiły maleńkie fragmenty luster i szklanego pyłu. Kobieta była chodzącą mozaiką odbić błyskających raz kolorami tęczy, raz brudną ciemnością, zależnie od tego, gdzie Gehirn patrzyła. Poprzecierana szata niemal nie zasłaniała jej wynędzniałego ciała. Każdy ruch sprawiał jej znaczny ból. Świeża krew ciekła z ran, którym nigdy nie dane było się zagoić, zwłaszcza w okolicach stawów. Gehirn otaksowała kobietę wzrokiem; jej szczupłe ciało i ewidentny ból podniecały Hassebrandkę. - Cuchniesz spalonym mięsem - odezwała się Zwierciadlistka.
Gehirn dojrzała w jej ustach błyski światła: maleńkie okruchy luster tkwiące w języku i działach. Obdarzyła ją swym najbardziej czarującym uśmiechem - bardziej przypominającym obnażenie kłów zdziczałego psa — i ukłoniła się nisko. - Oto kobieta, jakiej szukałam. Zwierciadlistka splunęła prosto na pierś Gehirn, a ta przez chwilę bawiła się flegmistą mieszanką żółci, krwi i szklanego pyłu. Maczając w niej palec, Gehirn zmarszczyła brwi, gdy poczuła lekkie ukłucie bólu. W opuszce palca utkwił maleńki odłamek szkła. Znów spróbowała się uśmiechnąć. - Jestem oczarowana. Potrzebuję twoich usług, Zwierciadlistko. Zapłacę złotem. Chociaż... - dodała, spoglądając łakomie na żebra widoczne pod niezdrowo żółtą skórą - podejrzewam, że... możliwe byłyby inne... formy płatności. - Złoto wystarczy. — Głos Zwierciadlistki brzmiał jakby ta przełykała odłamki szkła. - Jaki uroczy głos. Twoje imię? - Verlorener Spiegel. A ty jesteś Gehirn Schlechtes, oddana niewolnica Geborene Damonen. On nie dba o ciebie ani odrobinę. Uśmiech Gehirn stał się na moment szczery. - Istotnie, przyszłam do właściwego domu. Verlorener, pomówmy o zapłacie i o przeszłości. Verlorener stęknęła i poczłapała z powrotem do wnętrza domu, znacząc podłogę małymi, krwawymi śladami stóp, które na Gehirn podziałały hipnotyzująco. Podążyła za kobietą, schylając głowę, by nie uderzyć we framugę. Pokój, do którego zaprowadziła ją Verlorener wyglądał szokująco normalnie. Wyróżniało się tylko jedno krzesło, najeżone ostrymi kawałkami potłuczonych luster i obficie pokryte zaschniętą krwią. Na ścianach wisiały starodawne malowidła; wiele z
nich łuszczyło się i odpadało od płótna. Każdą powierzchnię przyozdabiały setki niezapalonych świec. Ciemne, ziemiste barwy nadawały wnętrzu ciepła i przytulności, które nie pasowały do tej kobiety. Jeśli nie liczyć samej Verlorener i jej krzesła, Gehirn nie dostrzegła żadnych luster. Szczupła kobieta opadła na krzesło jakby nagle przecięto jej kręgosłup i posłała Gehirn ostre, przesycone odrazą spojrzenie, które Hassebrandce wydało się uwodzicielskie i nieodparte. Rzuciła kobiecie pod nogi sakiewkę złotych monet, którą ta zignorowała. - Pytaj - wychrypiała Zwierciadlistka. - Muszę zobaczyć, co działo się w geboreneńskiej świątyni w noc, gdy zabito kapłanów. - To wszystko? Nie pytasz o własny los? Gehirn pokręciła głową. - Znam swój los. Zginę w płomieniach. - Umrzesz jako niewolnica. - Służę Konigowi Furimmerowi. - To nie... - Nie po to tu jestem. Muszę zobaczyć świątynię. Verlorener wpatrywała się w nią przez chwilę, jak gdyby się namyślając. - Niech będzie. Normalnie spędziłabym pół godziny zapalając te wszystkie świece. Każda ze świec ożyła. Bez gestów, samą myślą i wiarą we własną rosnącą moc. Ogień przyszedł zbyt łatwo. Verlorener przeciągnęła się, rozchylając cienkie ubranie i odsłaniając lustrzany tułów, małe piersi i kościste nogi. Odbijał się w niej ciepły blask świec, przez co przypominała Gehirn płaskorzeźbę niedożywionej kobiety. Jeśli Hassebrandka była mokra i ciepła już wcześniej, teraz była mokra, ciepła i
pulsująca. Zwierciadlistka zaczęła wiercić się na krześle, ocierając się o odłamki szkła osadzone w oparciu i siedzeniu. Gehirn usłyszała, jak szkło w jej ciele trze o szkło w krześle. Verlorener jęknęła cicho. Gehirn nachyliła się do przodu, oczarowana bólem kobiety i usidlona falowaniem jej chudego ciała. Była to kobieta fragmentaryczna. W miarę jak poszczególne jej części błyskały w blasku świec, w mozaice odbić zaczął formować się obraz. Po chwili Gehirn rozpoznała świątynię, w której przespała zeszłą noc. Korytarzami świątyni przekradała się kobieta z błyszczącym nożem w ręku. Była szczupła jak Verlorener, ale sprężysta, umięśniona i niezagłodzona. Gehirn wypuściła powietrze, drżąc z pożądania. Kobieta była fantastycznie brzydka. Matowe, brudne blond włosy obramowywały nazbyt kwadratową szczękę, blade, wodniste, błękitne oczy i długi, haczykowaty nos. Gehirn zadygotała z rozkoszy patrząc, jak kobieta podrzyna gardło młodemu kapłanowi, z którym Hassebrandka spędziła noc. Taka oszczędność ruchów. Taka skupiona determinacja. Gehirn ledwo powstrzymała się przed wsunięciem ręki pod szaty i rozładowaniem wzrastającego napięcia. Zobaczywszy już wszystko — młoda kobieta zabrała szaty i wróciła do przyjaciół, by razem uciec pospiesznie z miasta w kierunku dokładnie przeciwnym niż ten, z którego przybyła Gehirn — rozsiadła się wygodniej i spróbowała zebrać rozkojarzone myśli. Obecność Zwierciadlistki - wciąż obnażonej i półleżącej na lustrzanym krześle - oraz wspomnienia o brutalnie skutecznej kobiecie uniemożliwiały logiczne myślenie. Verlorener spoglądała na nią spod przymkniętych powiek pokrytych drobnym lustrzanym pyłem. Kąciki jej oczu
błyszczały wilgocią krwi i być może, pomyślała Gehirn, łez. Gehirn pozwoliła wzrokowi ześliznąć się czule po jej odsłoniętym ciele. Subtelność i urok były niemożliwe, więc nawet się nie starała. - Mam więcej złota. Verlorener powoli rozłożyła nogi, a Gehirn wbiła spojrzenie w wargi sromowe usiane odłamkami szkła. Zamrugała, by przepędzić z oka kroplę palącego potu, oblizała wargi i ostrożnie przełknęła ślinę. - To wygląda na... ostre. Verlorener odwzajemniła jej dziki uśmiech. - Kiedy z tobą skończę, będziesz poharatana i krwawiąca. Ranna. Obdarta ze skóry. Gehirn rzuciła jej pod nogi kolejną sakiewkę złota. - Szybko się goję. ❌❌❌ Zwinięta ciasno wokół emanującej z krocza agonii Gehirn nie pamiętała, kiedy wróciła w podziemia geboreneńskiej świątyni. Uprawiała seks wyłącznie mając pewność, że stosunek będzie obrzydliwy dla partnera i bolesny dla niej. Jednocześnie lękała się i pragnęła intymności. Nienawiść do samej siebie stanowił jednocześnie słabość i siłę, więzienie i ochronę. Nikt nie gardził nią bardziej niż ona sama, więc nikt nie mógł jej naprawdę skrzywdzić. Gdy ból w poharatanym kroczu zmalał do tępego pulsowania, Gehirn wstała, by przejść się po pustej świątyni. Ciała nadal leżały tam, gdzie padły, a krew przyciągnęła muchy. Ból i odraza seksu cudownie oczyściła jej umysł, więc nuciła sobie cicho, idąc i rozmyślając. Szczupła kobieta - nadal intrygująca w swym brutalnym
pięknie - chodziła od pokoju do pokoju, szukając czegoś i zabijając. Koniec końców, jedyne, co zabrała ze świątyni, nie licząc paru bezwartościowych bibelotów, błyskotek i apaszek, to sterta brudnej bielizny. Kleptyczka, bez wątpienia. Następnie spotkała się ze śliczniutkim fircykiem i wielkim, pokrytym bliznami mężczyzną z toporem, a potem cała trójka opuściła miasto i udała się na północ. Gehirn, samotna w ciemności, wydała z siebie suchy śmiech cierpkiego rozbawienia. Prawdopodobnie minęła ich po drodze: albo nocą, albo za dnia, oślepiona bólem palącego skórę słońca. Czyżby jechali do Grauchloss? Gdzie indziej mieliby się udać z geboreneńskimi szatami? Oczywista odpowiedź ogromnie niepokoiła Gehirn. Musieli wiedzieć o wielkim projekcie Koniga i o boskim dziecku u progu Wstąpienia. Jeśli to prawda, najprawdopodobniej byli agentami Wahnvor Stellung i zamierzali pokrzyżować plany Koniga i Geborene. Gehirn syknęła z wściekłości, a jej nastrój natychmiast się pogorszył. Żeby pochwycić tę trójkę zanim osiągną cel, będzie musiała znów narazić się na działanie słońca. Poszukiwanie w tej mieścinie użytecznego Intermetyka, który będzie chciał i potrafił ostrzec w porę Koniga, wydawało się beznadziejnym i zapewne bezcelowym zadaniem. O wiele zabawniej byłoby złapać agentów Wahnvor Stellung na gościńcu i rozprawić się z nimi osobiście. Gehirn nie chciała ostrzec Koniga, a potem wolno przemykać nocami do domu; pragnęła znów ujrzeć brzydką i pięknie skuteczną kobietę. We własnej osobie. Żaden fircyk ani wymachujący toporem potwór nie miał szans przeciwko Hassebrandce, choćby nie wiadomo jak wielki czy wyszkolony. Kleptyczka mogła okazać się bardziej podstępna -
w zależności od urojeń i stanu psychiki - ale mało prawdopodobne, by sprawiła Gehirn kłopoty. Ogień pożera wszystko. Mimo wszystko, wystarczająco niepoczytalna Kleptyczka mogła stanowić trudną przeciwniczkę. - Ciekawe, czy brzydota uczyniła ją lepszą osobą - Gehirn zadała pytanie mrokowi. Raczej wątpliwe, uznała. Opatuliwszy się na powrót ciężkimi szatami, Gehirn ruszyła ku koszarom straży miejskiej, które wydały jej się najlepszym miejscem na poszukiwanie świeżych koni. Jeśli strażnicy będą mieli dość rozumu, uciekną. Jeśli nie, spali ich.
ROZDZIAŁ 10
Dziękuję bogom za to, że pospolity człek jest istotą tak nijaką, tak pozbawioną wyobraźni i ambicji. Widziałem, jak wątła bywa nasza poczytalność. Gdy w każdym z nas tkwi nienarodzony smok demiurga, kreatywność jest budzącą grozę zarazą. - ZWEIFELSSCHICKSAL, MEHRERSKI FILOZOF Konig wiedział, że ma kłopoty w chwili, gdy wszedł do swojej komnaty. Trzech Doppli stało z pozbawionymi wyrazu twarzami, w szatach identycznych jak jego własne. Po raz pierwszy nie potrafił ich odróżnić. Strzelił oczami na sięgające od podłogi do sufitu lustro i dostrzegł w nim odbicia ustawione w identycznej pozie, również z twarzami bez wyrazu. Konig z trudem przecisnął ślinę przez suche gardło. - O co tu chodzi? - zapytał Doppli. Wszyscy trzej wyszczerzyli się w identycznym uśmiechu, a Konig poczuł, że jego własna twarz imituje ich miny. Wysiłkiem woli odzyskał kontrolę i łypnął na nich wściekle. Odbicia przybrały minę Doppli. - Przeceniliście swoje umiejętności — powiedział Konig swoim Dopplom przez zaciśnięte zęby. — Nie jesteście na to gotowi. Jeszcze nie. - Jeden z nas - powiedziały trzy Dopple z tak doskonałą synchronizacją, że zabrzmiały jak jeden głuchy głos. Konig poczuł, jak jego ciało naśladuje ich pozę.
- Nie — sapnął. — Jeszcze nie. Nie skończyłem. Jak jeden mąż unieśli dłonie w geście zaproszenia i akceptacji. - Jeden z nas. Perfekcja ich głosów i działań kusiła. Czuł, że rozpuszcza się w ich jedności i harmonii. Nareszcie szansa, by odnaleźć swoje miejsce. Konig uświadomił sobie, że uniósł rękę do Doppli dokładnie tak samo, jak oni wyciągnęli swoje ku niemu, zapraszając ich tak, jak oni zapraszali jego. Zapraszali. Coś było na rzeczy. Coś, co musiał pojąć. Konig skupił się na słowach i działaniach Dopili. Oferowali jedność i miejsce między sobą, a on pragnął tego bardziej niż czegokolwiek innego. Oferowali... akceptację. Wiedział już, który z Doppli przewodził temu zamachowi stanu. Porzucenie i Trwoga nigdy nie zaoferowaliby akceptacji; zaatakowaliby w sposób odmienny i prawdopodobnie O wiele bardziej brutalny. Konig nigdy nie zaznałby szczęścia będąc drugim po przywódcy, nigdy nie zadowoliłby się czymś pośledniejszym niż pełnia władza. Modlił się, by jego Dopple nie okazali się pod tym względem inni. Zjednoczeni byli dostatecznie silni, by mógł im nie podołać. Pozostawało dzielić i rządzić. - Porzucenie - odezwał się, odrywając wzrok i wbijając go w podłogę, by nie odkryli, że nie umie ich odróżnić. - Akceptacja cię zdradzi. Wiesz o tym. Szybko podniósł wzrok na trójkę Doppli. Jeden zamrugał, a Konig zachował kamienną twarz. Zasiać ziarno zwątpienia i destrukcji. Zmiażdżyć wszelki opór.
- Akceptacja i Porzucenie będą walczyć o dominację. Twoja wolność będzie krótka, bo potem zostaniesz po prostu zniewolony przez drugiego władcę pozbawionego siły i mądrości oryginału. - Konig zaśmiał się kpiąco z Doppli. — Jest tylko jeden Konig, a strach rozerwie was na strzępy. Strach was zdradzi. Łysa głowa jednego z Doppli pokryła się potem. Więc tamten, który mrugnął, to Porzucenie, a ten, który się martwi, to Trwoga. Trzeci był więc Akceptacją, Dopplem, który usiłował zastąpić swego pana. Konig zrobił krok w przód i rąbnął Akceptację w twarz źle zaciśniętą pięścią. Nigdy dotąd nikogo nie uderzył. Poczuł jak kruszy się nos Doppla i jak łamie się jeden z jego własnych palców. Akceptacja padł na wznak, a Konig nacierał dalej, kopiąc dziko i wykrzykując obelgi. Nie minęła chwila, a czwórka pomniejszych Doppli - Gniew, Odraza, Śmiertelność, Zdrada zjawiły się u boku Koniga, wyładowując na Akceptacji własne frustracje. Dawno zapomniany Doppel z dzieciństwa skulił się w kącie, szlochając. Odbicia w lustrze bezgłośnie mu kibicowały. Nawet Porzucenie i Trwoga dołączyli się do bicia, może po to, by nie zostać następnymi. Konig kopał Akceptację, aż Doppel przestał się ruszać, a jego zdławione błagania ustąpiły gumowej ciszy. Gdy Konig z trudem chwytał oddech, pomniejsze Dopple zniknęły, zostawiając go z Porzuceniem, Trwogą, nieprzytomnym Akceptacją i z lustrem pełnym odbić, które przyglądały mu się w pełnej szacunku ciszy. - Jeden Konig — wydyszał. — Jeden. Podniósł wzrok znad pobitego Doppla i spojrzał na dwóch, którzy stali. - Wy dwaj. - Wskazał na Akceptację. - Okaleczcie go na stałe. Okaleczcie go, żeby wiedział, jak bardzo go akceptujecie.
— Konig spróbował poruszyć złamanym palcem i skrzywił się z bólu. - Okaleczcie go, żeby nigdy nie zapomniał. Dopple wyglądali na niezdecydowanych, ale Porzucenie z pewnością zrozumie. Zrozumie, że Konig pragnie wbić między swoich Doppli klin, aby nie mogli już zjednoczyć przeciw niemu sił. Porzucenie uklęknął przy Akceptacji i przewrócił Doppla - bezwładnego jak szmaciana lalka - na plecy. Porzucenie delikatnie położył Akceptacji lewą dłoń na czole, jak gdyby sprawdzał, czy ma gorączkę. - Skusiłeś nas myślami o przynależności — powiedział do niego. — Chciałeś przewodzić i zawiodłeś. Wiedziałem, że pewnego dnia, nawet gdyby nam się udało, będę musiał się z tobą zmierzyć. Koniec końców, każdy nas opuszcza. Nawet ty. Porzucenie lewą ręką przytrzymał głowę Akceptacji, a drugą wyrwał Dopplowi lewe oko. Porzucenie uniósł oko tak, by Konig je zobaczył, a najwyższy kapłan nagle odniósł przyprawiające o zawrót głowy wrażenie, że spogląda przez to oko na samego siebie. - Daj mi je — zażądał Konig, a Porzucenie wręczył mu galaretowate trofeum. Trwoga, z szeroko otwartymi oczami i łzami płynącymi po policzkach, obrał bardziej bezpośrednie podejście. Stanął nad Akceptacją i raz po raz wbijał piętę w twarz Doppla, aż usłyszał chrzęst łamanych zębów. Trwoga szlochał przy każdym uderzeniu. - Zrozumcie — powiedział Konig, pokazując im oko Akceptacji — że pewnego dnia on zechce się zemścić.
ROZDZIAŁ 11
Rozgorączkowane umysły śnią o potworach. I są potwory. Hassebrandzi śnią o ogniu. I jest ogień. Gefahrgeiści śnią o uwielbieniu. I mają wyznawców. Cała ludzkość lęka się śmierci. I jest Zaśmierć. Obawiamy się odpowiedzialności i czcimy bogów. I są bogowie. Oni są stworzeniem, a my stwórcami. Zjednoczeni celem, stanowimy najpotężniejszą siłę wszelkiego stworzenia. KEIL ZWISCHEN, ZAŁOŻYCIEL GEBORENE DAMONEN Brzegi rzeki Flussrand spinał prosty kamienny most zlepiony zaprawą wieki temu z głazów wielkości ludzkiej czaszki. Dwóch jeźdźców mogło bez problemu jechać po nim strzemię w strzemię. Dotarłszy na szczyt luku mostu, Bedeckt zatrzymał się, by ogarnąć wzrokiem natychmiastową zmianę krajobrazu. Nawet przez mentalną mgłę zatkanych zatok i łomotania w czaszce rozumiał: granice królestw mogły być abstrakcją zrodzoną z urojeń człowieka, ale wiara mas była rze-
czywiście potężna. Wichtig i Stehlen, którzy jechali z tyłu i nie przestawali się sprzeczać, wstrzymali konie. - A Bedeckt mówi, że nie ma duszy artysty - zażartował Wichtig. - I mimo to siedzi i podziwia widoki. Mówiłem, że mięknie na starość. - Nie podziwia widoków - stwierdziła Stehlen - on zaraz zleci z konia. Cały dzień słyszę, jak rzęzi. - Chyba faktycznie gorzej dziś wygląda - zgodził się Wichtig. - Płuca napełniają mu się płynem. - Kiedy mówi, brzmi jakby miał czaszkę pełną glutów. - Trzeba było zostać w Gottlos - powiedziała Stehlen. Ta choroba go wykończy. - Biorę jego buty. - Idiota. - Trzeciorzędna złodziejka. Bedeckt, ignorując kompanów tak bardzo, jak się dało, poskrobał się po resztce lewej dłoni. Obrączki ślubnej brakowało mu bardziej niż żony czy palców. Przypominała mu o wielu rzeczach: o miłości, o poczuciu przynależności, o nadziei i o wierze, że możliwa jest przyszłość, dla której warto żyć. Stanowiła też ciągłe przypomnienie o własnej głupocie. Czuł się okropnie. Wszystko go bolało, każdy staw, kość i mięsień. Słuchanie sprzeczek kompanów bynajmniej nie poprawiało mu humoru. Obejrzał się przez ramię na Wichtiga i Stehlen. Za nimi dostrzegł gottloski garnizon, niski i brzydki kamienny budynek zbudowany mniej więcej w tym samym czasie co most, choć w znacznie gorszym stanie. Ściany przybrały niezdrowy, żółty kolor, a okna były przyczernione od dymu. Żołnierze garnizonu musieli od stuleci używać ich w roli kominów, gdyż
prawdziwe kominy zawaliły się w trakcie jakiejś dawno zapomnianej bitwy. Co niszczy wysoki, kamienny komin, ale resztę budynku zostawia bez szwanku? Na szczycie murów garnizonu stało dwóch wartowników, którzy przyglądali się trójce ludzi na moście, ale nie zadawali sobie trudu, by ich okrzyknąć albo zatrzymać. Nie interesowali się ludźmi, którzy wyjeżdżali z Gottlos. Odkaszlnął gulę gęstej, słonej flegmy, splunął do rzeki i patrzył jak czerwono-brązowa kulka odpływa. Bolało go w piersi, a przy każdym kaszlnięciu miał wrażenie, że coś się w niej odrywa. Czaszka tętniła mu bólem, a gardło paliło, jakby połknął garść os. - Nie podziwiam widoku - wychrypiał Bedeckt. - Myślę... możecie tego kiedyś spróbować... że jest niepokojący. Wichtig udał urażonego, a Stehlen poruszyła nozdrzami. Oboje spojrzeli ponad plecami Bedeckta na Teokratyczne Królestwo Grauchloss, a potem z powrotem na Królestwo Gottlos. O ile Grauchloss składało się z soczyście zielonych wzgórz porośniętych mocarnymi drzewami, które dumnie pięły się ku niebu, a tamtejszą drogę wyłożono gładkimi kamieniami, o tyle Gottlos stanowiło jego przeciwieństwo. Krajobraz w tyle zdawał się płaski i brudny. Karłowate drzewa były niemal bezlistne, a droga była w najlepszym razie zaniedbaną polną dróżką. - Więc Gottlos to sterta łajna - powiedział Wichtig. - To dla nas nie nowina. Gdyby ziemie na południe od Flussrand były tak ładne jak te na północy, Grauchloss by je zagarnęło. Gottlos jest niezależne tylko dlatego, że nikt go nie chce. Bogowie, ale z ciebie stary, przewrażliwiony kozojebca.
- Starość ma to do siebie - powiedział Bedeckt - że dostrzegasz zmiany. Byłem tu już kiedyś, może dwadzieścia lat temu. Grauchloss było już teokracją, ale poza tym wcale nie różniło się od Gottlos. Nie w ten sposób. - Okaleczoną dłonią wskazał teren na północy. - Widzimy przed sobą krainę ukształtowaną przez wiarę swoich mieszkańców. Coś się zmieniło w sposobie, w jaki myśli o sobie lud Grauchloss. Nie są już nic nie znaczącym państwem-miastem, które usiłuje przetrwać; wiedzą, że są ważni i odnoszą sukcesy. Tylko potężny Gefahrgeist potrafi dokonać w ludziach takiej zmiany, bardzo potężny Gefahrgeist. Zaczynam się zastanawiać, co nas czeka w stolicy. Możliwe, że porywamy się na coś, co nas przerasta. - Przerasta? - zapytał Wichtig z niedowierzaniem, jakby niedorzeczna była sama myśl, że cokolwiek może leżeć poza jego możliwościami. Otworzył szeroko oczy. - Ty się chcesz wycofać! Chcesz podwinąć ogon i uciec na widok zielonej trawki i ładnych pagórków. Cholera. Myślałem, że to ja jestem szalony. Stehlen nie wyglądała na przekonaną. - Dwadzieścia lat to szmat czasu. - Racja - zgodził się Bedeckt zmęczonym głosem - ale trzydzieści lat temu nikt o nich nie słyszał, a dwadzieścia lat temu byli grupą świrów, którzy przejęli władzę w państewku, o którym nikt nie słyszał. Teraz zna ich każdy. - Chyba upadłeś na ten poharatany łeb - stwierdził Wichtig. - Żyzne ziemie zmieniają się w nieużytki, a jałowe odżywają. Tak się dzieje bez przerwy. - Tu nie chodzi tylko o te zielone pagóry. — Bedeckt żałował, że nie dysponuje namacalnym dowodem na poparcie swych racji, choć Wichtig nie był aż tak daleki od prawdy. - Je-
śli Wahnvor dowiedzą się o planie Geborene, rozważą wszczęcie świętej wojny. Tamta kapłanka w Unbrauchbar nie należała do powściągliwych. - Możemy trafić w sam środek świętej wojny między dwiema szalonymi religiami? - zapytała Stehlen. Zdawała się bardziej podekscytowana niż zaniepokojona tą perspektywą. - Możliwe - odpowiedział Bedeckt. — Musimy postępować ostrożnie. Wichtig wyprostował się w siodle, wyglądając bohatersko w każdym calu. Szarymi oczami otaksował łagodne wzgórza Grauchloss, prawą dłoń trzymając na głowicy miecza. Wiatr rozwiewał mu jego krótkie, rudobrązowe włosy. - Pieprzone religie. - Wnikliwy jak zawsze, a i przybrałeś jeszcze stosowną pozę - Bedeckt błysnął zmęczonym uśmiechem, odsłaniając połamane zęby. - Nie powtarzaj tego w stolicy. Nie chcemy, żeby nas zlinczowali, zanim nie zabierzemy dzieciaka. - Pod warunkiem, że nie rezygnujemy z planu, żeby go porwać - powiedział Wichtig. - To pierwsza robota od dłuższego czasu, która może przynieść realny zysk. Mógłbym po niej przejść na emeryturę, wrócić do bycia poetą. - Wichtig zmarszczył czoło, jak gdyby zadumany. - Byłem najsłynniejszym poetą w Traurig, zanim mi się znudziło i odszedłem. Zawsze myślałem o powrocie. - Mówisz to za każdym razem, gdy trafia nam się robota -warknęła Stehlen. — Jakoś nie słyszałam od ciebie ani jednego wiersza. - Pochodziła z Müll Loch, Kleptyczka i szuja. Lękała się i pragnęła wielkiego... - Pamiętam cię z Traurig raczej jako alkoholika na skraju samobójstwa - przerwał mu Bedeckt. Żona Wichtiga wyrzuciła
go z domu niedługo przed tym, jak Bedeckt spotkał młodego mężczyznę. - Tacy już są poeci - zgodził się Wichtig. - Jako zraniony poeta miałem niemal tyle szparek, co teraz, będąc Najwspanialszym Szermierzem Świata. Stehlen odcharknęła głośno i splunęła na konia Wichtiga, który posłał jej urażone spojrzenie. Jej twarz wykrzywił szyderczy uśmieszek; najwyraźniej szukała odpowiednich słów. - Jesteś wściekła, bo nie miałem twojej szparki - zapytał Wichtig, eksponując swoje idealne zęby w zuchwałym uśmiechu - czy dlatego, że nie napisałem dla ciebie poematu? Jeden z noży do rzucania z kolekcji Stehlen zalśnił w słońcu, wypolerowany z miłością, jaką jego właścicielka nie darzyła nawet samej siebie. Bedeckt nawet nie zauważył momentu, gdy go dobyła. - Zaraz ty będziesz miał szparkę - zagroziła. Lustrowała Wichtiga zmrużonymi oczami, jak gdyby zastanawiając się, gdzie wrazić ostrze. Bedeckt znał to spojrzenie. Była o włos od wypatroszenia Wichtiga. Szermierz, jak zawsze, pozostawał niczego nieświadomy. - Proszę, boli mnie od tego głowa. Stehlen, schowaj nóż. Wichtig, zamknij swój zaropiały otwór gębowy, zanim ona schowa go w twoim brzuchu. Wichtig ukłonił się dystyngowanie. Stehlen łypnęła na niego podejrzliwie, po czym wsunęła nóż do pochwy. Jego występki nie zostały zapomniane, a jedynie odłożone na później. Bedeckt cmoknął cicho. Launisch westchnął potężnie i dopiero wtedy ruszył kierunku Grauchloss. Nawet
jego cholerny koń był mądrzejszy od tej dwójki idiotów z urojeniami. Nieważne jak niebezpiecznie zapowiadała się ta robota, Bedeckt nie potrafił zrezygnować. Wichtig mógł sobie żartować, że przejdzie na emeryturę i porzuci żywot pełen drobnych przestępstw i przemocy, ale on był wciąż młody. Bedeckt czuł swoje lata już lata temu. Potrzebował tego. Jedna, ostatnia robota, by wypchać kieszenie i zapewnić sobie wygodną emeryturę. Mały domek w cichym miasteczku i grupka niewymagających kurew do wyboru. Porzuci tę dwójkę obłąkanych indywiduów i ucieknie od nich jak najdalej. Może nawet najbezpieczniej byłoby ich zabić, choćby po to, żeby nie zaczęli go szukać, kiedy już błyskawicznie roztrwonią swoją część łupu. Rzecz jasna, jeśli faktycznie planowałby ich zabić, mógłby zrobić to wcześniej, a nie później, a ich część okupu stałaby się jego własnością. Bedeckt odkaszlnął gulę gęstej flegmy i splunął na drogę. Wylądowała, wielobarwna i zanadto nasycona czerwienią. Zabicie kompanów, stwierdził, to rzecz warta rozważenia. ❌❌❌ Dwóch kiepsko opłacanych gottloskich strażników spoglądało na trójkę jeźdźców, którzy przekroczyli rzekę Flussrand i wjechali między soczyście zielone pagórki Grauchloss. Starszy strażnik chrząknął i splunął za mur. - Wyglądali na takich, co sprawiają kłopoty. - Niby kto? — zapytał młodszy strażnik. - Uczysz się. ❌❌❌
Po kilku godzinach jazdy przez Teokratyczne Królestwo Grauchloss Wichtig i Stehlen znów kłócili się jak dzieci. Piękno, stwierdził Bedeckt, nudzi. Przestał próbować cieszyć się scenerią. To i tak zakrawało na niemożliwość przy nieustannych kłótniach i pulsującej bólem głowie. Jak miał ich zamknąć, nie wdając się w ich aktualną sprzeczkę? Wichtig usiłował przekonać Stehlen, by umyła włosy sokiem z jakiegoś korzenia, a Stehlen kwestionowała męskość Wichtiga za to, że stosuje takie babskie praktyki. Szermierz był zagorzałym miłośnikiem kąpieli i bez przerwy biadolił, jeśli przez dwa dni musiał obyć się bez balii gorącej wody. Przypominało to podróżowanie z niebezpieczną i rozpieszczoną księżniczką. Choć Bedeckt musiał przyznać, że młodzieniec faktycznie ma wspaniałe włosy, jemu również idea regularnych kąpieli wydawała się zniewieściała. Jego własne przerzedzające się włosy wiele by nie zyskały na miękkości. Jednak zważywszy, że sympatię jedynych kobiet, do jakich się zalecał, można było pozyskać błyśnięciem monety, nie martwił się zbytnio wyglądem. Tak czy inaczej, Wichtig uwielbiał mówić Bedecktowi, że wygląda okropnie za każdym razem, gdy przewijał się temat wyglądu. Czyli zaskakująco często. Gdy dotarli do szczytu wzgórza, Stehlen chrząknęła i zatrzymała konia. - Przed nami ludzie. Idą w naszą stronę. Bedeckt rozejrzał się, ale niczego nie zobaczył; z oczu ciekło mu prawie tak bardzo, jak z nosa. - Jak daleko? - Kawał drogi od nas — powiedziała Stehlen. - Ilu?
Przez chwilę siedziała cicho, z przekrzywioną głową i zmrużonymi oczami wpatrując się w horyzont. - Mnóstwo. Może pięćdziesięciu albo sześćdziesięciu. Wszyscy pieszo. Chyba coś niosą. Może wielką platformę. - Widzieli nas? - Wątpię. - Podjedziemy się przywitać? - zażartował Wichtig. -Sprawdzić, czy nie mają niczego wartościowego. - Nie. Zleźmy z drogi i schowajmy się między drzewami. Przyjrzymy im się z bliska. Jeśli będą wyglądali na łatwy cel, może i dorwiemy paru maruderów. - Teraz wreszcie dostrzegł tłumek jako odległą smugę. - Nie podoba mi się to. Wichtig prychnął. - Nic ci się nie podoba. Stehlen chrząknęła na znak, że się zgadza, po czym wspólnie odegrali pantomimę pod tytułem „wywracamy oczami na starego zrzędę”. Przestawali się kłócić tylko po to, by zjednoczyć się przeciw niemu. Bedeckt ześliznął się z Launischa i poprowadził czarnego jak węgiel rumaka między drzewa. Wichtig i Stehlen podążyli jego śladem. Zostawiwszy wierzchowce dostatecznie głęboko, żeby nie dało się ich dostrzec ani usłyszeć z gościńca, cała trójka zakradła się w pobliże drogi, by czekać i obserwować. Kucali, wyglądając spomiędzy gęstych zarośli. Wichtigowi i Stehlen było chyba wygodnie, ale już po chwili kolana Bedeckta zaczęły skrzypieć i stało się jasnym, że kiedy wstanie, wyprostują się z donośnym chrupnięciem i będzie potrzebował kilku minut, by je rozchodzić. Nie minęło wiele czasu, zanim Bedeckt ujrzał to, czego wolałby nie zobaczyć. Tłumek około pięćdziesięciu wychudzonych i słabowitych ludzi niósł potężną lektykę przyozdo-
bioną krzykliwie i bez gustu. Na platformie znajdował się obszerny namiot niechlujnie ochlapany grubą warstwą złotej farby. Z każdego zakamarka zwisały sfatygowane płachty czerwonego jedwabiu i wyblakłe wstążki niegdyś złotej tkaniny. Choć niedożywiony tłum zmagał się z ciężarem, lektyka poruszała się gładko. Bardzo niewielu ludzi nosiło broń, a i te nieliczne egzemplarze były zardzewiałe i prawie nie nadawały się do walki. - O tak - szepnął Wichtig. - Jest ich mnóstwo, ale żaden nie wygląda groźnie. Sprawdźmy, co ma dla nas ten bogaty dupek w wymyślnej budzie. Już zaczynał się podnosić, ale zamarł, gdy Bedeckt ścisnął mu nadgarstek dostatecznie mocno, by odciąć krążenie. - Siedź - syknął Bedeckt. - Nie wstawaj i bądź cicho. Wichtig otworzył usta, żeby zaprotestować, a do Bedeckta dotarło, że Stehlen stanie po stronie Szermierza. Idioci. Bedeckt, wciąż trzymając jedną ręką nadgarstek Wichtiga, drugą wskazał na zabiedzony tłumek. - Przyjrzyj się uważnie. Ci ludzie nie idą z wyboru. Nie są sługami ani nawet niewolnikami w normalnym tego słowa znaczeniu. - Spojrzał w szare oczy Wichtiga. - Chcesz, żeby ludzie cię lubili i może się ciebie bali. Osoba, która jedzie w tamtej lektyce, pragnie uwielbienia bardziej niż my potrzebujemy powietrza. Tak wielkiej potrzeby nie sposób zignorować. Jeśli tam pójdziesz, nigdy więcej cię nie zobaczymy. - Żartujesz sobie - powiedział Wichtig. - Nie wielbię nikogo, bo nikt nie jest bardziej godny uwielbienia niż ja. - Idiota najbardziej na świecie nie znosił, gdy mówiono mu, że ma czegoś nie robić. Było to tak dziecinne, że Bedeckt omal się nie roześmiał i zrobiłby to, gdyby nie był o włos od zlania się w spodnie ze strachu.
Bedeckt wzmocnił chwyt, by upewnić się, że Wichtig nie wstanie i nie ściągnie na nich uwagi. Stehlen prawdopodobnie nie ruszy się, dopóki nie usłyszy przyzwolenia, ale Wichtig był przewidywalnie nieprzewidywalny. - Wspomnij własne słowa - syknął Bedeckt. - Fakty nie mają znaczenia. Jeśli tam pójdziesz, będziesz lizał tyłek tego, kto siedzi w lektyce. A potem powiesz im, że się tu ukrywam i że powinni po mnie przyjść, żebym przyłączył się do czcicieli twojego nowego najlepszego przyjaciela. - Pokręcił głową, wściekły, że musi tłumaczyć coś tak oczywistego. Wątpił, by to dotarło do Wichtiga. Lepiej postawić sprawę jasno. Bedeckt spojrzał Wichtigowi prosto w oczy. - Wstań, a cię zabiję. Coś zmieniło się w szarych oczach Wichtiga. Kurwa. Nawet przykucnięty i z jedną ręką w uścisku Bedeckta, Wichtig dobył miecza, zanim stary wojownik dostrzegł jakiś ruch. Mógł być idiotą, ale był szybkim idiotą. - Naprawdę, staruszku? — szepnął Wichtig. — Wiesz, jaki jestem zabójczy. Jestem Najwspanialszym Szermierzem Świata. - Zawsze manipulował, zawsze próbował podkopać wiarę przeciwnika przed walką. Bedeckt przyciągnął Wichtiga bliżej, żeby miecz okazał się nieskuteczny, a potem przygwoździł go własnym żelaznym spojrzeniem. - Położę cię trupem w jedno uderzenie serca i obaj o tym wiemy. Przez chwilę mierzyli się spojrzeniami, aż wreszcie Wichtig zaśmiał się pod nosem i, nie przerywając kontaktu wzrokowego, wsunął miecz do pochwy jednym gładkim ruchem. Nawet chowanie broni było u niego pokazem brawury starannie wyćwiczonym przed lustrem.
- Pewnego dnia przegniesz - powiedział Wichtig. Dopiero teraz Bedeckt zauważył, że Stehlen przekradła się za plecy Wichtiga, gotowa skoczyć na niczego nie podejrzewającego Szermierza, gdyby ten zaatakował Bedeckta. Po fakcie, gdy emocje opadły, nie chciała spojrzeć mu w oczy i wyglądała na wściekłą na samą siebie. Co to do piekieł miało znaczyć? O ile kobiety były tajemnicą, o tyle Stehlen była czymś znacznie mroczniejszym i bardziej niezgłębionym. Człowiek zbyt łatwo lekceważył moce Kleptyczki; potrafiła zrobić coś na oczach Bedeckta, a on albo tego nie zauważał, albo natychmiast o tym zapominał. Podejrzewał nawet, że powodowanie, by ludzie nie doceniali jej zdolności mogło być jedną z jej mocy, więc zanotował sobie w myślach, by być uważniejszym. A potem stracił wątek i wrócił do złoszczenia się na Wichtiga. Bogowie, ależ bolała go głowa.
ROZDZIAŁ 12
Czas leczy wszystkie rany... pewnego dnia będziesz martwy. - Abzahlung Hinaus Aufschlag zasugerował kiedyś Akceptacji w trakcie jednej z ich rzadkich rozmów na osobności, że może istnieć związek między Dopplami a dzikimi albtraumami. Dopple, tak jak albtraumy, nie potrzebują jeść ani pić, żerując zamiast tego na ludziach, z których umysłów powstali. Aufschlag, który torturował w swoich eksperymentach Doppli i albtraumy, wyjaśnił, że choć ani jedni, ani drudzy nie są prawdziwymi ludźmi, to jednak krwawią. A także, dodał tonem, jakby odkrył coś, czego Akceptacja nie mógł mu zwyczajnie powiedzieć, bez cienia wątpliwości czują ból. Przez dwa dni Akceptacja leżał w kącie w apartamentach Koniga. Zwinięty wokół swojego zranionego serca, kaszlał krwią i fragmentami połamanych zębów, które połknął w trakcie bicia. Czuł się tu może nie tyle bezpieczny, co przynajmniej osłonięty; świątynne ekipy sprzątające ignorowały pokoje Koniga. Konig - ten cholerny, nieufny paranoik - nie mógł znieść myśli, że ktoś miałby wchodzić do jego komnat pod jego nieobecność. Tak więc Akceptacja kulił się, krwawiąc na koty z kurzu i czekając, aż ciało się zagoi. Skóra wokół wyłupionego lewego oka spuchła mu na jeden dzień, by potem oklapnąć i zalepić oczodół zaschłą
krwią. Miał uczucie, że w tej wilgotnej, zamkniętej jamie coś się wije i ropieje. Uciekał od takich myśli w obawie, że jego strach zamanifestuje się jako prawda. Jego niegdyś dumny nos leżał zgnieciony i złamany, przesunięty trochę w lewo. Ledwo dało się oddychać przez to, co z niego zostało. Z zębów ocalało tylko kilka trzonowców, a sterczące z dziąseł połamane fragmenty pozostałych zahaczały ostrymi krawędziami o język i wargi niczym szpony. Przez dwa dni nie odezwał się słowem. Żuchwa pękła mu pod butem Trwogi. Podobnie jak nos, przekrzywiła się zauważalnie w lewo. Nie śmiał wyobrażać sobie, jak musi wyglądać, a lustro nie chciało pokazać jego odbicia. Zamiast tego zbierały się w nim odbicia Koniga i kiedy ani Konig, ani inni Dopple nie widzieli, bezgłośnie mówili Akceptacji słowa, których ten nie słyszał. Dostrzegał w ich oczach strach, nienawiść i coś jeszcze. Czyżby chęć współpracy? Lustra, rozmyślał, zdrowiejąc, to ścieżki do przeszłości i przyszłości. Odbłyski tego, kim jesteśmy. Przypomnienia o tym, kim byliśmy. Ostrzeżenia przed tym, kim się staniemy. Jeśli odbicia Koniga znały strach, bały się, bo widziały przyszłość, w której Akceptacja stał się centralną osobowością tej kazirodczej, jednoosobowej orgii. Co do ich chęci współpracy nie był taki pewny. Zmuszając Porzucenie i Trwogę do wykonania kary, Konig wbił klin między swoich Doppli. Teokrata wiedział, że żadna wersja Koniga nigdy nikomu nie wybaczy takiego traktowania; przebaczenie nie leżało w jego naturze. Trójka Doppli już nigdy nie będzie knuła przeciwko niemu. Akceptacja pojął lekcję, którą Porzucenie znał zawsze: nie ufaj nikomu. Porażka to może i surowy nauczyciel, ale mało kto zapomina jego lekcje.
W ciągu tych dni, gdy leżał skurczony, posiniaczony i krwawiący w rogu komnaty Koniga, miał czas, by odtworzyć sobie wydarzenia i decyzje, które go tu doprowadziły. Do głowy wciąż wracała mu jedna chwila: widok Koniga wznoszącego rękę ku Dopplom, desperacko pragnącego przynależności. Akceptacja sądził, że Porzucenie stanie się następcą Koniga, ale się mylił. Porzucenie i Trwoga byli zaledwie manifestacjami pomniejszych lęków. Konig najbardziej na świecie pragnął akceptacji. Jego nienawiść do samego siebie oraz desperacka potrzeba przynależności doprowadzą go do zguby. Wszyscy trzej Dopple ulegle oferowali swoje opinie, gdy Konig kazał. Gdyby posiadał poczucie humoru, usłużnie śmialiby się z jego żartów. Pod maską potulności Akceptacja knuł morderstwo Koniga i Doppli. Porzucenie musi zginąć pierwszy. Jego nieustające kazania o mądrości płynącej z braku zaufania trafiały zbyt blisko prawdy. Bez Porzucenia Konig zwróci się ku Trwodze, który będzie propagował strach. Choć lęki Koniga ochronią go na krótką metę, z czasem go zmęczą. Koniec końców jego chęć bycia akceptowanym każe mu wrócić do Akceptacji. A wówczas, gdy Konig będzie potrzebował Doppla najbardziej, Akceptacja uwolni go od ciężaru władzy. Dopple nie umierają łatwo. W przeciwnym razie Konig pewnie by ich pozabijał, zamiast znosić ich istnienie. Akceptacja nie miał pomysłu, jak sprawić, by śmierć Porzucenia wyglądała na wypadek. Konig nie może podejrzewać, że to on za nią stoi. Akceptacja, który ostrożnie obserwował łustro, kiedy nikt nie patrzył, zdał sobie sprawę, że musi znaleźć jakiś sposób na komunikację z odbiciami. One mogą się przydać. Nie minęło wiele czasu, zanim odbicia ukazały mu to, co chciał zobaczyć: krótki przebłysk wizji, kiedy nikt inny nie pa-
trzył. Akceptacja zobaczył samego siebie, jak zwabia Porzucenie do lustra. Widział, jak przerażony Trwoga stoi w tle, a odbicia wciągają wyrywającego się Porzucenie do wnętrza lustra. Porzucenie, z racji tego kim i czym jest, nie mógłby mieć tego, co miał Akceptacja: sojuszników.
ROZDZIAŁ 13
Sofiści mówią, że wszyscy jesteśmy jednością, że każdy stanowi cząstkę całości, która jest wszystkim. Ocierają się o prawdę. W całej rzeczywistości istnieje tylko jeden byt. Ja. Ty — każdy z was — jesteś niczym więcej, niż jakimś irytującym i nie dającym się lubić aspektem mojej podzielonej osobowości. Nie zgadzasz się? Oczywiście, że nie! Ja też! - ZWEIFELSSCHICKSAL, MEHRERSKI FILOZOF Otulona szatami, dymem i odorem palonego ciała Gehirn Schlechtes przekroczyła prowadzący do Grauchloss most pół godziny po tym, jak horyzont połknął ostatnie promienie słońca. Nie zwróciła uwagi na zmianę krajobrazu. Ten most oznaczał dom. Choć wiedziała, że czekają ją jeszcze dwa dni jazdy bez wytchnienia, już teraz robiło jej się cieplej na sercu. Jeżeli tylko zdoła pochwycić trójkę agentów Wahnvor Stellung, nim ci rozpłyną się w tłumie tętniącego życiem miasta Grauchloss, mogła wrócić jako bohaterka. Miło byłoby utrzeć Aufschlagowi Hoherowi jego bulwiastego nosa. Choć Gehirn rozumiała powody, z jakich Konig nie pozwalał jej zbliżać się do boga-chłopca Morgena, drażniło ją, że naczelny naukowiec ma do niego nieograniczony dostęp. Zawsze lubiła chłopca i w trakcie tych kilku spotkań z nim starała się jak mogła, by go nie wystraszyć i zachowywać się przyjaźnie. Z jakiegoś powodu wiedziała, że Morgenowi może ufać. Aufschlag jednakże na takie zaufanie nie zasługiwał. Było
w nim coś, co Gehirn zwyczajnie nie pasowało; ten człowiek miał zbyt wysokie mniemanie o sobie i o swoich głupich eksperymentach. Skoro urojenie kształtuje rzeczywistość, jaki jest sens tę rzeczywistość testować? Brak umiejętności społecznych Gehirn sprawiał, że w rozmowie z Konigiem nie mogła nawet wspomnieć o swojej nieufności wobec Aufschlaga, nie brzmiąc przy tym jak marudne dziecko. Dawno już dała sobie spokój z politycznymi rozgrywkami pomiędzy geboreneńskim duchowieństwem. Pomimo burgundowych szat geboreneńskiego biskupa, które nosiła, nie miała żadnego oficjalnego tytułu. Konig zawsze dawał Gehirn do zrozumienia, że znajduje się ponad i poza hierarchią kapłanów, ale sami kapłani traktowali Gehirn w najlepszym razie jak gościa, którego obecność się toleruje. Konig, jak zakładała Gehirn, musiał mieć bardzo dobre powody, by utrzymywać jej prawdziwy status w tajemnicy. Z punktu widzenia Gehirn, jeśli nie liczyć wewnętrznego kręgu, ranga i status społeczny kapłanów zależał wyłącznie od ich użyteczności dla najwyższego kapłana Koniga. Pokaże tym klechom, którzy z niej szydzili za jej plecami; zasługuje na swój status i to nie tylko dzięki sile urojeń. Zapracuje na swoją pozycję. Nawet drwiąc z tego, jacy są zmanipulowani, nadal pragnęła do nich dołączyć. ❌❌❌ Dwóch strażników stało na murach garnizonu i obserwowało, jak zgarbiona, dymiąca postać znika w oddali. Wymienili spojrzenia i wrócili do przerwanego sporu. Duże piersi czy wielkie piersi? Blondynki czy brunetki? Zgodzili się, że rude są zbyt temperamentne i cieszyli się chwilą wzajemnego szacunku odkrywszy, że obaj pałają szczerą miłością do smu-
kłych kostek. Ot, kolejna nudna noc, kiedy nic się nie dzieje i nikt nie przekracza grauchlossko-gottloskiej granicy. ❌❌❌ Gehirn wyciskała z koni siódme poty, postanowiwszy nie zatrzymywać się na noc. Wyczerpana i rozmarzona o gibkim ciele Kleptyczki, nie zauważyła zagradzających drogę ognisk, dopóki nie znalazła się wśród nich. Ściągnęła lejce, pewna, że poradzi sobie z każdą przeszkodą. Jeśli to bandyci, czekało ich zaskoczenie życia. Cmokając na potykające się konie, niespiesznym stępem zagłębiła się w prowizoryczne obozowisko. Wokół wielkiego namiotu pośrodku drogi zebrał się tłumek ludzi. Więc to pewnie nie bandyci. Najpewniej grupa włóczęgów albo fanatyków religijnych. Przepyta ich. Najpewniej albo spotkali na gościńcu wahnvorskich agentów albo - jeśli miała mnóstwo szczęścia -agenci dzielili z nimi obozowisko. Gdy zbliżała się do obozu, w jej nozdrza uderzył przytłaczający odór niemytych ciał. Ta grupa musiała przeżywać trudne czasy. Nietrudno byłoby ich nastraszyć i uzyskać informacje bez targowania się, które włóczędzy tak bardzo kochali. Kilka co odważniejszych dusz wyszło jej chwiejnie na spotkanie, machając przyjaźnie rękami. Ich niedożywione ciała przypominały Gehirn patyki i suchy chrust; musiała powstrzymać pokusę, by ich spalić na miejscu. Przy namiocie który, jak teraz zauważyła, znajdował się na lektyce - czekało kilku ludzi o zdrowszym wyglądzie, usiłujących obudzić mieszkańca namiotu, ktokolwiek to był. I bardzo dobrze, stwierdziła. Nigdy nie rozmawiaj z podwładnymi, jeśli możesz wystraszyć na śmierć przywódcę i znacznie szybciej załatwić
sprawę. Gehirn poczuła w brzuchu narastające ciepło. Chętnie spaliłaby parę tych nędznych patyków, żeby przyspieszyć bieg zdarzeń. Ci włóczędzy niemiłosiernie śmierdzieli, a ona nie chciała spędzać tu więcej czasu niż to konieczne. Jednak nie było sensu niczego palić, dopóki osoba uchodząca tu za przywódcę nie pojawi się, by stać się świadkiem zniszczenia. Kto zobaczy, ten uwierzy, nauczyła się Gehirn, a zapach spalonych przyjaciół doskonale poprawia motywację. Zaprezentowała swój najbardziej przyjazny uśmiech i zsiadła z kozła. Suche patyki pokłoniły się, uformowały gwardię honorową i poprowadziły ją ku lektyce. Smród zrobił się jeszcze gorszy. Gehirn zmarszczyła nos i zakryła usta rękawem, żeby oddychać przez materiał. Spalenie całej karawany stało się bardziej kuszące niż kiedykolwiek; oczyszczający ogień, który uwolniłby świat od tego piekielnego odoru. Kiedy podeszła bliżej, rozsunięto postrzępione i poplamione jedwabne zasłony, a oczom Gehirn ukazał się najbardziej odrażająco otyły... mężczyzna?... kobieta?... osoba, jaką widziała w życiu. Kończyny istoty były niewiele więcej niż kiełbaskowatymi kikutami wystającymi spomiędzy spoconych fałd tłuszczu. Jakiś paskudny szlam wyciekał spod jej albo jego obfitych piersi. Wszystko trzęsło się jak spróchniała osika. Wychudzona młoda kobieta - sama skóra i kości - tkwiła po łokieć w kroczu itoty i sugestywnie miętosiła cokolwiek się tam znajdowało. Jej twarz wyrażała błogostan i uwielbienie, a wystawiony między brązowe zęby język świadczył o skupieniu. Pochłonięta tą czynnością, sprawiała wrażenie nieświadomej obecności Gehirn ani faktu, że została wystawiona na widok tłumu. Gehirn poczuła, jak burzy jej się żołądek. Ob-
mierzły ślimak ignorował wysiłki kobiety; jego zagubione między tłustymi policzkami oczka błysnęły inteligencją. Ogień - stwierdziła Gehirn - przykuje uwagę tej góry tajna. Spaliła kilku ludzi na popiół, zanim wreszcie zdołała opanować czysto seksualną rozkosz płomiennego zniszczenia. Zawsze lepiej zacząć od przemocy, a potem przejść do prób komunikacji. Ludzie reagują przychylniej, kiedy wiedzą, że jest się gotowym zgasić kilka żywotów, by osiągnąć cel. Nienawidziła tego całego „blefujesz! wcale nie!”. Ponownie skupiła uwagę na ślimaku. - Jestem Gehirn Schlechtes, Hassebrandka najwyższego kapłana Koniga Fur... - urwała i nagle zaschło jej w ustach. -Koniga Furimmera. Szukam... - Konig nagle wydał jej się odległym wspomnieniem, wyblakłym obrazem, małym człowieczkiem z małymi, nieistotnymi celami. — Szukam... - Mnie. Szukasz mnie. — Głos, który usłyszała, wydał jej się zbyt delikatny, by mógł wydobyć się z tak wielkiego ciała, a jednak w jakiś sposób pasował do tej krągłej, niemowlęcej twarzyczki. Gehirn próbowała pozbyć się pajęczyn, które pokryły jej umysł. - Podążam za... - Straciła wątek, niepewna już, czego szukała. Tłusta dłoń zamachała w powietrzu, bezskutecznie usiłując podrapać pachę, po czym opadła ciężko. - Lubię cię - powiedział delikatny głos. Te słowa były tak niedorzecznie niespodziewane, że Gehirn zdołała tylko zapytać: - Naprawdę? - Tak. Lubię cię. Bardzo. Zdumiewające, zielone jak morze oczy wpatrywały się w
Gehirn wyczekująco. Nigdy nie widziała tak pięknych oczu. Zamrugała i poczuła na policzku łzę. Nikt dotąd jej tak naprawdę nie lubił. Jasne, Konig mówił, że ją lubi, ale dostrzegała odrazę w jego oczach. A ta osoba — Gehirn zaczynała podejrzewać, że to mężczyzna - naprawdę polubiła ją taką, jaka była. Idea posiadania przyjaciela była dla Gehirn odurzająca. Jednak mimo wszystko, jakaś maleńka część jej umysłu wrzeszczała, żeby spalić na popiół ten obóz razem ze wszystkimi śmierdzącymi włóczęgami - póki jeszcze mogła. Za chwilę, pomyślała. Za chwileczkę. - Tacy jak ty są bardzo, bardzo rzadcy; nigdy dotąd nie miałem Hassebranda za przyjaciela - powiedział otyły ślimak. -Powtórz, jak masz na imię? - Gehirn Schlechtes, mój... - Chciała dodać jakiś tytuł, ale nie wiedziała, jakie słowo będzie stosowne. „Panie” wydawało się nie dość zaszczytne dla tego człowieka. - ...przyjacielu -dokończyła. - Gehirn, witam cię w moim wędrownym plemieniu przyjaciół. - Tłusty mężczyzna machnął na zgromadzony tłum. -Nazywam się Erbrechen Gedanke. Gehirn ukłoniła się nisko. - Kocham cię, Erbrechenie Gedanke. - Nigdy dotąd nie wypowiedziała tych słów i z zaskoczeniem odkryła, jak łatwo jej to przyszło. Mówiła zresztą szczerą prawdę. Erbrechen był jaskrawą iskierką w świecie mroku i zepsucia, świetlistym duchem, w którego można było wierzyć bez obawy, że zdradzi. Łzy popłynęły jej po twarzy strumieniami, kiedy wstała i po raz pierwszy uświadomiła sobie, jak piękny jest jej nowy przyjaciel. Pozostali przyjaciele Erbrechena pozostawali równie wynędzniali i brudni co wcześniej, ale radość, jaką Gehirn czerpała z przebywania z Erbrechenem, rekompensowała jej
ich odór. Uczuła ukłucie zazdrości: młoda kobieta mogła przebywać tak blisko, podczas gdy Gehirn wciąż stała kilkanaście stóp od niego. Desperacko zapragnęła szansy, by pokazać Erbrechenowi swoją prawdziwą wartość. - Ogoliłaś brwi? - zapytał Erbrechen. - Nie. Spalił je ogień. - Oczywiście. Masz ładne oczy. Rozkosznie błękitne. Bardzo zimne. To zabawne u Hassebrandki. Gehirn otworzyła usta i zaraz znów je zamknęła, niepewna co odpowiedzieć. Nikt nigdy nie skomplementował jej wyglądu. - A twoje włosy? - Spalone. - Lubię ogień - powiedział Erbrechen, błyskając oczami spomiędzy zwałów tłuszczu. Gehirn zaśmiała się radośnie. Oczywiście, że Erbrechen lubi ogień! Był ucieleśnieniem perfekcji pozbawionym żałośnie desperackich skaz i wad, które Konig zawsze próbował u siebie ukryć . Rozmawiając z Erbrechenem czuła się tak, jakby ojciec - po latach zaniedbań i krzywd - powiedział, że wreszcie jest z niej dumny. Po raz pierwszy w życiu Gehirn poczuła, co to znaczy być w domu; to było tak piękne, że nie sposób oddać tego słowami. - Ogień służy, mój panie - powiedziała Gehirn. Nie potrafiłaby wymyślić bardziej eleganckich słów. Erbrechen klasnął radośnie, aż fale tłuszczu rozeszły się po jego ciele. - Chcę znów zobaczyć ogień. - Zlustrował wzrokiem tłum swoich przyjaciół. - Kto chce mnie uszczęśliwić? Na hałaśliwą odpowiedź nie trzeba było długo czekać. Ręce wystrzeliły do góry, a ludzie zaczęli się rozpychać.
- Cicho, cicho - zamruczał Erbrechen. Tłum natychmiast się uspokoił. - Wasza szóstka. - Wskazał na sześciu wybranych najwyraźniej na chybił-trafił. - Podejdźcie, żeby nasza nowa przyjaciółka mogła pokazać nam swój ogień. Zbliżyli się, pęczniejąc z dumy, że mają szansę uszczęśliwić Erbrechena i udowodnić swoją miłość Młoda kobieta, nadal bardzo zajęta gmeraniem w kroczu Erbrechena, ignorowała wszystko wokół. - Szybko czy wolno, mój panie? — Gehirn spojrzała na sześciu mężczyzn wygłodniałym wzrokiem. Erbrechen, najwyraźniej zadowolony, zapytał: - Jak szybko potrafisz? I tak już niestabilne zdrowie psychiczne Gehirn zatrzęsło się i rozsypało. Fala uderzeniowa zwaliła co chudszych gapiów z nóg, a w miejscu, gdzie stali mężczyźni, nagle pojawiło się sześć słupów popiołu o kształcie tylko trochę przypominającym sylwetkę człowieka. Nigdy jeszcze nie wypuściła ognia tak szybko, a okiełznała go z najwyższym trudem. Tylko strach przed zranieniem Erbrechena sprawił, że nie zatraciła się w chaotycznym huraganie płomieni i zniszczenia. - Och! - powiedział mile zaskoczony Erbrechen. - To było szybkie. Podmuch wiatru rozwiał popioły i przewrócił ich kopczyki. Maleńkie drobiny rozżarzonych kości tańczyły na wietrze niczym skrzydlate duszki. W ciągu paru sekund tłum przerzedził się, kaszląc, krztusząc się i trąc szczypiące oczy, z wyjątkiem Erbrechena, który kaszlał i klaskał radośnie niczym dziecko, któremu sprezentowano nową zabawkę. Gdy zamilkły kaszlnięcia, Erbrechen przywołał przysadzistego. brzydkiego mężczyznę o tłustych, rzadkich, czarnych włosach, wyłupiastych oczach, mającego więcej palców niż
zębów. - Oto Regen Anrufer. - Regen, ubrany w pokryte brudem zwierzęce skóry, cuchnął dawno zdechłym skunksem i zakisłym psim gównem. - Regen należy do moich ulubieńców. — brzydki mężczyzna wyszczerzył się w dziurawym uśmiechu, a spomiędzy brązowych zębów wyciekła mu niewiele mniej brązowa ślina. - Był szamanem jakiegoś plemienia zbierających gówno, czczących błoto koniojebców... jak oni się nazywali? - Schlammstamm - powiedział wilgotno Regen. - Tak, nieważne. - Erbrechen rzucił poirytowane spojrzenie dziewczynie nadal skupionej na jego kroczu i prychnął na nią z odrazą. - Regenie, wezwij dla nas deszcz, żeby spłukał popioły. Coś lekkiego i ciepłego, nie zimnego. - Zadrżał dramatycznie, aż zafalowało całe jego korpulentne ciało. Na te słowa rozległy się wiwaty tłumu ludzi, którzy wyglądali, jakby nie kąpali się od wielu miesięcy. Regen zaczął powolny, tupiący taniec wokół jednego z ognisk; powieki miał zaciśnięte, a usta zastygłe w bolesnym grymasie uśmiechu. Zakrzywione jak szpony palce z połamanymi paznokciami zagłębił się w pokryte świeżymi strupami ręce, uwalniając cienką strużkę krwi. Szaman ssał łapczywie rany i pluł krwią w ogień. Niebo ściemniało niczym zarażony gangreną siniec. Kiedy wielkie, ciepłe krople spadły na wyciągnięte w górę ręce przyjaciół Erbrechena, Regen wrócił przed namiot. Szaman chwiał się z wycieńczenia, ale wyglądał na zadowolonego z rezultatu. Pokłonił się dumnie i rzucił Gehirn wyzywające spojrzenie. Wychudzone ciała rozpoczęły igraszki w świeżym błocie i zaraz wybrudziły się na nowo. Nie minęła chwila, a Gehirn stała się świadkiem chaotycznej orgii brudnych, niedożywio-
nych ciał, które wiły się i ocierały zapamiętale o tych, którzy leżeli najbliżej. Gehirn nie zauważyła, by kierowali się jakimiś preferencjami seksualnymi przy doborze partnerów. Smugi popiołu spłynęły po wzdętym ciele Erbrechena, zgłębiając każdą fałdę i każdy zakamarek. Tłusty mężczyzna obserwował orgię z żywym zainteresowaniem, a jego kiełbaskowate palce zaciskały się raz po raz w miękkie, pulchne piąstki, które Gehirn skojarzyły się z niemowlęciem przyssanym do cycka matki. Erbrechen jęknął, a dziewczyna, nadal zagłębiona w nim po łokieć, rozpromieniła się z satysfakcji. Wyciągnęła rękę i chciwie oblizała palce do czysta. Erbrechen poklepał ją z roztargnieniem po głowie, a potem odesłał machnięciem ręki. Oddaliła się, zdejmując i tak już skąpe ubranie, by dołączyć do błotnej orgii. Erbrechen spojrzał na Gehirn spod zmrużonych oczu. - Ciągle jesteś opatulona szatami. Możesz przyłączyć się do zabawy, jeśli chcesz. Zagłodzone ciała wiły się uwodzicielsko, ale Gehirn przede wszystkim nie chciała okazać się nieuprzejma wobec swego przyjaciela. - Słońce mnie pali, a księżyc jest niczym innym jak odbitym światłem słońca. Nocą nie spalam się tak bardzo, ale to i tak strasznie boli. Erbrechen wskazał na niebo. - Nawet przez tak gęstą zasłonę chmur? - Teraz byłabym bezpieczna - przyznała Gehirn - ale gdy tylko chmury się rozwieją, znów będę narażona. - No cóż, nie możemy na to pozwolić. Regen, potrafisz utrzymać zachmurzone niebo i ochronić naszą nową przyjaciółkę, zgadza się? Regen zbladł.
- Ale jakim kosztem... - szepnął. - Wykrwawiłbym się do sucha. - Jego oczy spoglądały błagalnie na Erbrechena i płonęły nienawiścią, gdy ten zerkał na Gehirn. - Nie chcesz chyba, żeby nasza przyjaciółka spłonęła na naszych oczach, prawda? - Twarz Regena dawała jasno do zrozumienia, że szaman nie miałby nic przeciwko, ale Erbrechen nie dopuścił go do głosu. - Sprawiłbyś mi wielką radość, robiąc to dla mnie. Regen pochylił się nisko i stłumił szloch. - Wykrwawię się dla ciebie. - Fantastycznie! - Erbrechen odgonił krępego szamana machnięciem ręki tak samo, jak przed chwilą odprawił dziewczynę. - Teraz, gdy już zadbaliśmy o twoje dobre samopoczucie, powiedz, dokąd się tak nieprzyzwoicie spieszyłaś? Gehirn opowiedziała Erbrechenowi o najwyższym kapłanie Konigu Furimmerze, o Geborene Damonen i ich planie stworzenia boga, oraz o pogoni za domniemanymi agentami Wahnvor Stellung. Powiedziała swojemu nowemu przyjacielowi wszystko. Erbrechen przez kilka minut milczał, kiedy Gehirn skończyła już opowieść. Deszcz malał, by wreszcie ustać, choć pokrywa chmur pozostała. Regen wyglądał niezdrowo, siedząc w przygnębieniu na błocie, ze wzrokiem wbitym w wypalone resztki ogniska. Orgia również straciła na nasileniu i przerodziła się w umęczoną, niedbałą kopulację i obmacywanie. Kilka ciał leżało w błocku twarzą do dołu. Gehirn podejrzewała, że niezauważeni przez nikogo, potopili się w trakcie zabawy. Podczas gdy Erbrechen przesłuchiwał Gehirn, dopytując o szczegóły planu Koniga, tłum wygrzebał nieruchomych ludzi z błota. Jedno z ciał, młody, zaledwie kilkunastoletni chłopak, nagle zaczęło się szarpać i wyrywać. Ci, którzy go wygrzeby-
wali, z powrotem wepchnęli mu głowę w błoto. Chudy i niedożywiony, nie miał szans z czwórką równie zagłodzonych ludzi, którzy przygwoździli go do ziemi. Z niemym pytaniem spojrzeli na Erbrechena. Tłusty mężczyzna, zobaczywszy szamotaninę, oblizał w zamyśleniu wargi. - Ilu? — zapytał. - Dwóch, nie licząc niego - odpowiedział jeden z mężczyzn trzymających młodzieńca. - Mamy szczególnego gościa - Erbrechen wskazał pulchną dłonią na Gehirn - a dwóch nie wystarczy. Czwórka mężczyzn z radością skopała młodzieńca, aż wreszcie przestał się ruszać. Gehirn patrzyła z roztargnieniem, jak rzucają ciała na jedną stertę. Jej zainteresowanie wzrosło, gdy dwóch spośród bardziej krzepkich i lepiej odżywionych mężczyzn z zardzewiałymi maczetami zaczęło rąbać zwłoki na poręczniejsze kawałki, rozłupywać czaszki i wydłubywać mózgi. Gromadka małych, najwyraźniej niczyich dzieci biła się o jelita i niektóre z organów wewnętrznych, a potem pożerała je na surowo. Serca, wątroby i nerki zebrano i odłożono na bok. Podczas gdy jedna grupa na nowo rozpalała ognisko, inna przygotowała oprawione zwłoki, odzierając je z ciała i siekając mięso na mniejsze kawałki. Trzech mężczyzn wyciągnęło skądś wielki kocioł i postawiło go nad ogniem na chwiejnym trójnogu. Następnie wrzucili do środka pokrojone mięso i parę wynędzniałych korzeni, a następnie zalali kilkoma wiadrami błotnistej wody. Organy włożono do mniejszego kociołka razem z warzywami i wiadrem czegoś, co mogło być albo czerwonym winem, albo krwią. Gehirn, uświadomiwszy sobie, co widzi, poczuła przypływ mdłości. A jednak jej żołądek zaburczał z głodu.
Erbrechen zamachał korpulentną dłonią, jakby chciał poklepać Gehirn po plecach. - Możesz zjeść ze mną gulasz z narządów. Moje zęby nie dają sobie rady z twardszym mięsem. — Mrugnął do niej konspiracyjnie. - Zresztą to i tak najlepsze kąski. Niepewność Gehirn ustąpiła fali wdzięczności. - Dziękuję. Dzieli się jedzeniem. Czy to znaczy, że mnie kocha? W tych kilku sztukach miłosnych, które widziała, kochankowie często jedli wspólnie posiłki i karmili się nawzajem smakołykami. Czy Erbrechen zrobi to samo dla niej? Wątpiła w to. Ledwo dosięgał do własnych ust. Niemowlęca twarz Erbrechena nabrała powagi. - Powiadają, że kiedy umieramy, nasze dusze przechodzą do Zaśmierci, gdzie żyjemy ponownie. Szansa na odkupienie dla tych, którzy potrzebują tego typu rzeczy. Dla tych, którzy nie urodzili się odkupieni. Ale ja dowiedziałem się czegoś, co pojmuje niewielu: że dusza nie zamieszkuje mózgu, jak wielu sądzi, lecz tkwi w sercu i narządach. - Erbrechen oblizał łakomie wargi. - Pochłoń organy człowieka, a pochłoniesz jego duszę. Z każdą duszą, którą zjadam, rosnę w siłę, a ja zjadłem już setki dusz. - Erbrechen machnięciem ręki zaprosił Gehirn bliżej i kontynuował szeptem, z błyskiem w oku. - Nie jestem głupi. Znam ten starożytny aksjomat: gdy Geisteskranken osiąga szczyt potęgi, niszczą go jego własne urojenia. Ale wyobraź sobie, że to nie musi być prawdą. Wyobraź sobie, że możemy rosnąć w siłę i trzymać urojenia na wodzy. Oto, czym się z tobą podzielę. Pożyw się duszą poczytalnego człowieka, a zyskasz siłę jego ducha. Wchłoniesz odrobinę jego zdrowia psychicznego, by zrównoważyć ów brak u siebie. - Erbrechen spoglądał przez chwilę na tłum, który zabierał się za gotowa-
nie gulaszu z ludzkiego mięsa. - Nawet najgorszy łajdak jest zdrowszy niż ja czy ty. - Zaśmiał się, wprawiając całe ciało w galaretowate drżenie. - Twoja moc jest potężna, a twoje złudzenia niebawem spalą cię żywcem. Nigdy nie zjesz duszy mniej stabilnej niż twoja własna, moja ognista przyjaciółko. Gehirn aż zakręciło się w głowie na myśl o wynikających z tego możliwościach. Każdy Geisteskranken wiedział, że jego urojenia pewnego dnia doprowadzą go do zguby. Słyszała plotki, że Geisteskranken da się uleczyć, ale zawsze kosztem ich mocy. Kto świadomie oddałby jedyną rzecz, jaka czyni go wyjątkowym, dla dodatkowych kilku lat nudnej normalności? Czyż nie każdy w skrytości ducha chciał być wyjątkowy? Erbrechen oferował jej ułaskawienie. Gehirn z trudem wyobrażała sobie, jak to jest, rosnąć w siłę bez widma bolesnej śmierci zatruwającego każdą chwilę. - Nigdy o tym nie słyszałam - powiedziała Gehirn. - Czy to prawda? N-nie wierzę. Uśmiech zapełgał w kącikach wilgotnych ust Erbrechena. - Wystarczy, ze ja wierzę. Wiesz, że to prawda. I faktycznie, Gehirn wiedziała. Siła wiary Erbrechena miażdżyła wszelką możliwość zaprzeczania. Urojenia tłustego mężczyzny definiowały świat wokół niego. Gehirn otworzyła szeroko oczy ze zdumienia; nie miała wyboru, musiała się zgodzić. Był to najwspanialszy dar, jaki kiedykolwiek otrzymała. On mnie kocha! Nie potrafi znieść myśli o życiu beze mnie. - Byłabym zaszczycona, jedząc twój gulasz. Odpłacę ci się za ten dar, choć nie wiem, w jaki sposób. - Już to zrobiłaś. Ofiarowałaś mi dwa dary. Nigdy dotąd nie miałem Hassebranda za przyjaciela i jestem ci za to
wdzięczny. Dałaś mi również najcenniejszy z możliwych podarunków; ofiarowałaś mi przyszłość. - Przyszłość? — zapytała Gehirn. - Ten Konig Furimmer tworzy boga, ale tamto dziecko jeszcze nie Wstąpiło. Weźmiemy chłopca, a on będzie mnie kochał i wielbił, jak wszyscy. A potem pomożemy mu Wstąpić. Wyobraź sobie, być kochanym i wielbionym przez boga! -wykrzyknął Erbrechen. - Bez wątpienia człowiek, którego czci bóg, sam stanie się bogiem. Natychmiast zrozumiała. Erbrechen miał rację. Ale starzy bogowie rzucą mu wyzwanie. Jeśli stanie się bogiem, ona będzie przyjaciółką boga. Może kimś więcej. Spali każdego, kto zechce skrzywdzić jej ukochanego. Spalę bogów. Erbrechen ją kochał. Nie okazywał słabo skrywanej przez Koniga odrazy. Kiedy mówiła, słuchał z niepodzielną uwagą. Zadawał pytania i słuchał jej odpowiedzi, a Gehirn miała wrażenie, że serce zaraz jej pęknie z radości. Gehirn i Erbrechen siedzieli i rozmawiali, jedząc gulasz, choć więcej wylądowało na ciele Erbrechena niż w jego ustach. Obozowisko tymczasem tętniło życiem, gdyż przyjaciele Erbrechena szykowali się do podążenia w kierunku Grauchloss za trójką, którą ścigała Gehirn. Erbrechen był pewien, że jeśli złapią wahnvorskich agentów, ci dołączą do gromadki jego przyjaciół. Erbrechen, jak dowiedziała się Gehirn, od lat unikał dużych miast i osad w obawie, że połączona wiara zdrowych psychicznie tłumów przeważy nad jego gefahrgeisckimi mocami. Hassebrandka nie wiedziała, co sprawiło, że zmienił zdanie. Może Gefahrgeist odczuwał jakąś desperację, którą wolał się z nikim nie dzielić. Gehirn potrafiła to zrozumieć; jej
własne lęki rosły wraz z jej siłą. Choć siła Erbrechena była bardziej oczywista, noszona niczym jaskrawy płaszcz, Gehirn wiedziała, że Koniga nie wolno lekceważyć. Geboreneński najwyższy kapłan był subtelny i niebezpieczny jak ukryta w trawie żmija. - Porwanie dziecka z Grauchloss będzie trudne — zasugerowała, niepewna, jak ugryźć tak drażliwy temat. Erbrechen wzruszył ramionami, wywołując w tłuszczu fale, które miały przetaczać się po ciele jeszcze przez kilka minut. - Nie wydaje mi się. Trójka wahnvorskich agentów i tak planowała je uprowadzić. Jeśli ich wcześniej złapiemy, z radością oddadzą mi chłopca, gdy tylko pojmą moją potrzebę. Jeśli nie, odbierzemy im dziecko po fakcie. Podłubał w zębach, po czym splunął na najbliższą wychudzoną postać - kobietę w średnim wieku, która rozpromieniła się z wdzięczności, wybełkotała podziękowanie i poszła pochwalić się pozostałym swoim wilgotnym trofeum. Gehirn miała ochotę ją spalić i patrzeć, jak wszystko, czym była - skóra i kości, nadzieje i marzenia — rozwiewa się na wietrze.
ROZDZIAŁ 14
Opowieści nigdy nie są mroczniejsze od opowiadającego. - Halber Tod, Kotardysta-poeta
Przy każdym kroku Launischa fale tępego bólu przechodziły przez czaszkę i stawy Bedeckta. Plecy bolały go, jakby całymi tygodniami dźwigał ciężkie brzemię. Łokcie i barki miał obolałe jak po dniu spędzonym na unoszeniu nad głowę ciężkich polnych głazów. Miał wrażenie, że już nigdy nie rozprostuje kolan. Poczuł nadchodzące kichnięcie, więc odwrócił głowę, żeby nie spryskać konia smarkami. Lepiej trafić Wichtiga. Chęć na kichnięcie umknęła. Głowa zatętniła mu od nagromadzonego ciśnienia. Starość jest do dupy. Przypomniał mu się Wütend Alten, szpakowaty wojownik, który walczył u jego boku w bitwie pod Sinnloss na granicy Auseinander. Wütend lubił powtarzać: „jeśli to od ciebie zależy, nie starzej się”. Bedeckt sądził wówczas, że mężczyzna żartobliwie radzi, by pozostać wiecznie młodym, ale teraz rozumiał to inaczej. Wütend powinien był powiedzieć „zgiń, zanim się zestarzejesz”. Bedeckt był ciekaw, czy wojownik posłuchał własnej rady. Zostali rozdzieleni, gdy Geisteskranken klanu Siegerów załamała się, a jej urojenia zburzyły mury miasta. Na widok kolejnej osady w oddali Bedeckt zepchnął na
bok myśli o przeszłości. Każda wioska wyglądała na bogatszą od poprzedniej, a niepokój Bedeckta rósł. Pomimo świadomości, że już kiedyś tu był, nie potrafił połączyć tej żyznej i zamożnej krainy z dotkniętym nędzą Grauchloss z własnych wspomnień. Czyżby ludzkie wierzenia kształtowały świat aż na taką skalę? Wynikające z tego możliwości go przerażały. Jeśli Geborene Damonen do tego stopnia trzymali w garści umysły i wiarę pospólstwa, Bedeckt nie był pewien, czy chce pchać się w samo serce ich potęgi. Nie był pewien? Nie, on wiedział, że nie chce tam być. A jednak nagroda była zbyt kusząca. Geborene zapłacą każdą cenę, by odzyskać swojego boga. W miarę jak zbliżali się do miasta Grauchloss, krajobraz robił się coraz bardziej płaski i zmieniał się w, jak podejrzewał Bedeckt, idealny teren rolniczy, przypominający gigantyczną szachownicę, gdzie każde pole miało inny kolor w zależności od uprawianych roślin. Nawet spłachetki lasu wyglądały tu na zaplanowane i pieczołowicie przycięte, a linie drzew - na odrobinę zbyt równe. Bedeckt wątpił, by w promieniu stu mil od geboreneńskiej stolicy żyło cokolwiek bardziej niebezpiecznego od królika. - No, teraz są tu wilki - wymamrotał pod nosem. Wichtig zawył do nieba. Stehlen łypnęła na niego ze złością. - Cicho. Bo wystraszysz owce. Wichtig natychmiast przybrał minę niewinnego psiaka. Twarz tego idioty jest równie elastyczna, co jego lojalność. Czy oceniał go nieuczciwie? Bedeckt stwierdził, że nie. - My? - zapytał Wichtig. - Niebezpieczni? Nie, nie. My po prostu... Kim my jesteśmy? — zapytał Bedeckta. - Podróżnymi. Zostaniemy na parę nocy w przyzwoitej
tawernie i ruszamy dalej. Najchętniej padłby na miękkie łóżko i nigdy z niego nie wstawał. - Racja. Podróżni. Dobry plan. - Wichtig wywrócił oczami na Stehlen, która odpowiedziała szerokim uśmiechem. Bedeckt zignorował ich oboje. — Genialnie. A jak zapłacimy za gospodę? Zdaje się, że wydałem wszystko co do miedziaka. - Stehlen ma pieniądze - odparł Bedeckt. - Odłożyłam sobie co nieco - warknęła, plując na gościniec między końmi. - I nie rozumiem, czemu miałabym płacić za... — urwała, gdy dostrzegła spojrzenie, jakim obdarzył ją Bedeckt. Szermierz pozostawał nieświadomy ich milczącej wymiany zdań. - Myślisz czasem o śmierci? - zapytał znienacka Wichtig. - Nie - burknął Bedeckt w nadziei, że to zakończy rozmowę. - Myślisz czasem o wszystkich tych ludziach, których zabiłeś? - pytał dalej Wichtig, jakby Bedeckt wcale nie odpowiedział. Bedeckt pomyślał o swoim ojcu. Istniało więcej niż kilka osób, których nie miał ochoty spotkać w Zaśmierci. - Nie. Wichtig przeczesał palcami swoje perfekcyjne włosy, sprawiając, że wyglądały teraz - o ile to możliwe - jeszcze bardziej perfekcyjnie. - Naprawdę wierzysz, że kiedy umrzesz, wszyscy, których zabiłeś, będą tam na ciebie czekali? - Mam taką nadzieję - odezwała się Stehlen. Wichtig spojrzał na nią. - Naprawdę? Czemu? - Bo niektórych chcę zabić jeszcze raz.
Wichtig pokiwał głową, jakby była to najsensowniejsza rzecz pod słońcem. - Bedeckt, a ty w co wierzysz? - Ludzie wierzą w najróżniejsze dziwactwa. Może nawet nie ma żadnej Zaśmierci. Na północy żyje takie plemię, zwie się Verschlinger. Wierzą, że zyskują siłę i mądrość, jedząc pokonanych wrogów. W ogóle nie wierzą w Zaśmierć. Żyć po śmierci można tylko zostając zjedzonym, ale to życie w służbie komuś innemu. Palą swoich zmarłych, żeby nie dało się ich zjeść. Wichtig przyglądał mu się przez kilka uderzeń serca, marszcząc brwi jak gdyby w zadumie nad jakąś trudną zagadką. - Pewnie, ale w co ty wierzysz? - Wierzę, że nie ma znaczenia, w co wierzę. Wierzę, że jeśli umrę otoczony idiotami wyznającymi Credo Wojownika, prawdopodobnie ono się sprawdzi. Stehlen uniosła brew i splunęła. - Wierzysz, że ma znaczenie, gdzie i z kim umrzesz? Czyżby słyszał w jej głosie nutkę desperacji albo nadziei? Ona wie, z kim chciałaby umrzeć. Bedeckt stłamsił tę myśl; bał się w nią zagłębiać. - Tak jak mówiłem: wierzę, że moje wierzenia nie mają znaczenia. - Ja myślę, że to kara - zamyślił się Wichtig. - Tylko to ma sens. Stehlen łypnęła na niego żółtawym okiem. - Niby czemu? - Pomyśl. Kiedy umrzesz, będą otaczać cię ludzie, których wbiłaś. Kto do cholery zabija ludzi, których lubi? W Za-
śmierci otoczą nas wrogowie. Bedeckt się nie odzywał. Wichtig, choć pusty i próżny, mówił z sensem. - Ale Credo Wojownika mówi, że ci, których zgładzisz,będą musieli ci służyć — przypomniała Stehlen. - Bogowie, oby tak było - powiedział z uczuciem Wichtig. — Bogowie, oby tak było. Dalej jechali w ciszy, jeśli nie liczyć rzężenia Bedeckta i okazjonalnych ataków kaszlu. W przeciągu dnia miasto Grauchloss przestało majaczyć im jako smuga na horyzoncie i zakryło cały horyzont. Choć bynajmniej nie było największą ani najbardziej imponującą metropolią, jaką widzieli, górował nad nim masywny i starożytny zamek z potężną wieżą pośrodku. Zamek stanowił jedyny aspekt Grauchloss, który Bedeckt rozpoznawał; był starszy od kultu Geborene o setki, jeśli nie tysiące lat. Jednak ostatnim razem wyglądał o wiele mniej groźnie i przypominał raczej opuszczone ruiny. Bedeckt modlił się - choć nie do jakiegoś konkretnego boga - by wieża nie okazała się centrum geboreneńskiej religii. Lecz kto inny miałby dzierżyć taką cytadelę w samym sercu teokracji? Fakt, że ewidentnie dobrze prosperujące miasto mogło pojawić się znikąd w stosunkowo krótkim czasie był zastanawiający. Przynajmniej dla Bedeckta. Wątpił, by Wichtig kontemplował nad czymkolwiek innym niż zabicie tutejszego Największego Szermierza, a Stehlen - niż kolejna drobna kradzież. - Musimy się trzymać z dala od kłopotów — powiedział Bedeckt. - Jeśli cokolwiek ściągnie na nas uwagę, może wszystko zrujnować. Przyjrzał się swoim kompanom, posyłając im mroczne spojrzenia przesycone groźbami, których prawdopodobnie nie
zdołałby spełnić. Zignorowali je. - Oczywiście — powiedział rozsądnie Wichtig. - Słyszysz, Stehelen? Żadnych kleptomańskich cyrków. Nie możesz sięgać lepkimi łapami po każde świecidełko, które ci wpadnie w oko. - A ty nie możesz szukać tutejszego Szermierza ani go zabić — dodał Bedeckt. - Co? A niby czemu? - Bo to zwróci na nas uwagę - odpowiedziała Stehłen. -Kretynie. Wichtig nabrał powietrza, a Bedeckt już wiedział, co zaraz nastąpi. Szermierz układał w głowie argument głoszący, że musi zabić tych ludzi i że byłoby to w najlepszym interesie ich wszystkich. - Wiem, że to dziecko będzie sporo warte - odezwał się ostrożnie Wichtig. Bedeckt parsknął kpiąco. - Wystarczająco dużo, żeby przejść na emeryturę. Nie zamierzał wspominać o swoich planach, ale chyba ani Stehlen, ani Wichtig nie zwrócili na to uwagi. Wichtig wyprostował się w siodle, a jego idealne włosy zafalowały na wietrze. Emanował szczerością. - Chyba nie rozumiesz, jak wielkim atutem będzie posiadanie u swego boku Najwspanialszego Szermierza. Gdy wieści się rozejdą, ten tytuł stanie się przepustką, która otwiera wszystkie drzwi. - Ciebie bardziej interesuje przepustka do kobiecych majtek-warknęła Stehlen, błyskając żółtawymi zębami na Bedeckta. Umiejętność Wichtiga, by przybrać odpowiednią pozę, znaleźć odpowiednie światło i powiedzieć odpowiednie słowa stanowiła część jego mocy Gefahrgeista. Mając to na uwadze,
Bedeckt odwrócił wzrok i skupił się swojej realnej sytuacji. Ten niedoszły bożek stanowił drogę ucieczki od takiego życia. Bedeckt miał dosyć uciekania i egzystowania od roboty do roboty. - Jesteś niezłym Szermierzem — powiedział. - Jestem naj... - Ale nie jesteś aż tak dobry. Widziałem ludzi, którzy zaszlachtowaliby cię w mgnieniu oka. Prawdziwych mistrzów. Wichtig zaśmiał się, niewzruszony. - Ach, ale brak im moich gefahrgeisckich... - Nie jesteś potężnym Gefahrgeistem. W przeciwnym razie zgadzałbym się z tobą. Wichtig gwałtownie zamknął usta. Wyglądał na urażonego, ale Bedeckt to zignorował; wszystko stanowiło część przedstawienia. - Twoje próby podkopania mojej pewności siebie są skazane na porażkę - powiedział Wichtig przez zaciśnięte zęby. - Twoje wątpliwości czynią mnie silniejszym. - Wichtig, uświadomił sobie Bedeckt, mówił bardziej do siebie niż do niego. - Ludzie, o których mówisz nie próbują zostać Najwspanialszym Szermierzem Świata. Zadowala ich lokalna sława. Brak im mojej wizji. I jak zawsze zapominasz o jednym: nie ciebie muszę przekonać, tylko pospólstwo. Oni mnie kochają. Wiesz o tym. - Rozłożył ręce, jak gdyby napawając się owacją tłumu. — Staję się lepszym Szermierzem z każdą osobą, która we mnie wierzy — warknął ze złością na Bedeckta. — A wierzy we mnie mnóstwo ludzi. Wiara definiuje rzeczywistość. Twój brak wiary niczego nie zmienia. Stehlen obserwowała ich z zainteresowaniem, ale się nie odzywała. — W porządku - powiedział Bedeckt. Cholerne gierki
umysłowe Wichtiga nie miały znaczenia. - Pewnego dnia będziesz Największym Szermierzem. Ale jeśli zaczniesz jakąś rozróbę w Grauchloss, ukatrupię cię osobiście. — Wszyscy jesteśmy rozsądnymi ludźmi — powiedział układnie Wichtig. — Z wyjątkiem Stehlen. Spokojnie. Wchodzimy; bierzemy dzieciaka, wychodzimy. Po cichutku. Bedeckt miał dość rozumu, by nie uwierzyć w ani jedno jego słowo. Będzie musiał mieć na niego oko. W którym momencie życia stał się niańką niebezpiecznych bachorów? Spojrzał na Stehlen. Czy ona go wesprze? - Jeśli zacznie sprawiać problemy, poderżnę mu gardło — powiedziała. Wichtig znów przybrał wyraz twarzy niewinnego psiaka, a oczy zaszły mu mgłą. - Kocham was, moi drodzy. Któż mógłby prosić o lepszych przyjaciół? ❌❌❌ Miasto i zamek nabierały detali w miarę, jak odległość malała. Dało się już odróżnić poszczególne strzelające w niebo iglice, cuda architektury podtrzymywane - jak podejrzewał Bedeckt - bardziej wiarą mieszkańców niż starannym projektem. Z tej odległości twierdza przypominała bardziej gotową do bitwy fortecę niż kościół. Choć była imponująca już poprzednim razem, bardzo się od tego czasu zmieniła. Wyglądała inaczej niż w jego wspomnieniach: potężniejsza, napawająca mieszanką lęku i podziwu. Ściany były wyższe, a wieże sięgały nieba. Emanowała aurą trwałości. Czy to pamięć zawodziła Bedeckta, czy wiara Geborene zmieniła starą warownię? Z naprzeciwka nadjechali ludzie, dobrze ubrani i zamożni. Ominęli ich trójkę szerokim łukiem. Nie trzeba było
wielkiej przenikliwości, by odgadnąć, że rzucali się w oczy jako cudzoziemcy. Nie było na to sposobu. Zmiana ubioru nie zamaskowałaby ich akcentów, pokrytej bliznami twarzy Bedeckta, zaciętości Stehlen ani zabójczej gracji Wichtiga. ❌❌❌ Wichtig potrafił rozpoznać nadarzającą się okazję, a los rzadko oferował okazje tak piękne i soczyste jak ta. Rozległe, zamożne miasto pełne ludzi ze zmiękczonymi przez kler, podatnymi na manipulację umysłami. Żaden z tych, których mijali nie nosił nawet miecza! Gdyby Wichtig zdołał pochwycić uwagę mieszkańców Grauchloss, już na zawsze przechyliłoby to szale zwycięstwa na jego korzyść. Mieć wsparcie w postaci wiary biednych i uciskanych to świetna sprawa. Lecz gdyby ludność Grauchloss pojęła, że jest Najwspanialszym Szermierzem Świata, umacniałaby go wiara ludzi pewnych swych przekonań i znających swoje miejsce na świecie. Wprawdzie nigdy nie słyszał, by ktoś wspominał o jakości wiary, ale on w głębi duszy wiedział, że to nie bez znaczenia. Wiara szczęśliwych i bogatych ludzi musiała być więcej warta niż wiara żebraka stojącego jedną nogą w Zaśmierci. Bedeckt groził Wichtigowi śmiercią tyle razy, że młody Szermierz stracił dawno rachubę. Teraz słyszał to już niemal codziennie. Prawie pamiętał czasy, gdy brał słowa starego, zrzędliwego drania na poważnie; jeszcze zanim stali się przyjaciółmi. Przyjaciele — to słowo napawało Wichtiga dziwnymi uczuciami. Nigdy dotąd nie miał przyjaciół. Teraz miał ich dwójkę. Pewnie, sprzeczali się, ale sprzeczki to element każdego związku. Jego rodzice kłócili się bez przerwy. Cholera, on sam kłócił się ze swoją żoną bardziej niż kiedykolwiek kłócił się ze Stehlen czy Bedecktem, a przecież ją kochał. Bedeckt
mógł sobie grozić i udawać ile chciał, ale kiedyś ocalił Stehlen i Wichtiga, kiedy mógł ich opuścić. Był to dla Wichtiga moment otrzeźwienia. Pewnego dnia pokażę staremu zrzędzie, jakim jestem przyjacielem. — Wyglądasz jak gówno, w które ktoś wdepnął — powiedział Bedecktowi. Starszy mężczyzna otworzył usta, by odpowiedzieć, ale przerwał mu atak kaszlu. Mimo wszystko, Wichtig nienawidził, gdy mówiono mu, co wolno, a czego nie wolno mu robić. Przypominało mu się wówczas dzieciństwo i czasy, zanim odkrył, że władza jest czymś, po co może zwyczajnie sięgnąć. Słowa i miecze — i jedne, i drugie stanowiły broń. Broń, którą władał więcej niż biegle. Nie ma szermierki bez szermierki słownej, dumał Wichtig. O! Jaka cudowna sentencja. Czy ktoś już to kiedyś powiedział? Nie sądził. Wichtig ukradkiem przyjrzał się Stehlen, która jechała przed nim. Jako wprawny jeździec, gładko poruszała biodrami do rytmu końskiego kroku. Same mięśnie, ani grama tłuszczu. Jak by to było, wziąć ją od tyłu, żeby nie widzieć twarzy? Pewnie pokaleczyłbym się o jej kościsty tyłek. Na tę myśl zaśmiał się cichutko, a gdy obejrzała się, żeby sprawdzić powód jego wesołości, łypnął na nią lubieżnie i puścił oko. Poruszyła nozdrzami i splunęła na jego konia, aż zwierzę się spłoszyło. - Dureń - warknęła. Czyżby się zarumieniła? Na tę myśl zaśmiał się jeszcze głośniej. Kiedy dotrą do miasta Grauchloss, znajdzie sposób na spotkanie i zabicie kilku lepszych Szermierzy. Za kogo Bedeckt
się ma, skoro myśli, że może mi czegoś zakazać? Wichtig wpadł na pewien pomysł. Zrównał się ze Stehlen i nachylił się ku niej, by szepnąć: - Chcesz mi pomóc zabić kilku Szermierzy? Możliwe, że będziesz musiała ukraść parę rzeczy - dodał, by osłodzić propozycję. Stehlen zerknęła na Bedeckta, który jechał o kilka długości konia przed nimi. Staruszek miał przytępiony słuch może oberwał w łeb parę razy za dużo, a może to przez sieczkę, jaką bitwy przeszłości zrobiły z jego uszu. Choroba też pewnie nie pomagała. Wróciła spojrzeniem na Wichtiga. - Bedeckt cię zabije. - Nie, jeśli znasz się na swoim fachu — rzucił wyzywająco. - Znam się wystarczająco, żeby okpić takich durniów jak wy. - Świetnie. Kiwnę głową, gdy nadejdzie odpowiedni moment. Bedeckt słyszał jak przez watę, że o czymś rozmawiają, ale nie rozróżniał słów. Ucięte palce lewej dłoni swędziały niemiłosiernie, a zdrowa perfekcja okolicznych ziem niepokoiła go bardziej niż chciałby przyznać. Pomyśleliby, że zmiękł na starość. A zmiękł? Czy sugestia Wichtiga, żeby znaleźć gospodę była zawoalowaną obelgą czy wyrazem prawdziwej troski? Znając Szermierza, pewnie tym pierwszym. Nie dbał o to. Wstydziłby się przyznać, jak bardzo pragnął wleźć już do łóżka. Bogowie, za stary jestem na te pieprzone podchody. ❌❌❌ Gospoda Leichtes Haus była wręcz onieśmielająco czy-
sta. Bedeckt miałby wyrzuty sumienia, że kala ją swoją obecnością, gdyby nie uważał sumienia za fanaberię. Wzdłuż wykładanych czerwonym dębem ścian biegły misternie rzeźbione półki uginające się pod asortymentem trunków tak bogatym, że Bedeckt nie wiedział nawet, że istnieje tyle rodzajów alkoholu. Ciężkie, dębowe krzesło obite grubą welurową poduszeczką westchnęło, gdy na nim usiadł. Stehlen wyglądała, jakby miała zabić pierwszą osobę, która powie, że tu nie pasuje, podczas gdy Wichtig swobodnie rozwalił się na krześle, posyłając atrakcyjnym barmankom ciepłe uśmiechy i słodkie słówka. Bedeckta nigdy nie przestawało dziwić, z jaką iście kameleonową łatwością Szermierz wtapia się w każde otoczenie. Widywał już, jak Wichtig z równą pewnością siebie gawędzi z każdym od pomywaczek po córki królów. Nawet mężczyzni lubili jego towarzystwo. Niewielu rozumiało, że Wichtig wykorzystuje ich tylko do osiągnięcia jakiejś chwilowej zachcianki. Szermierz był egocentrycznym dupkiem, który nie potrafił skupić uwagi na dłużej niż nerwowy dzieciak. Tajemnicą pozostawało, jakim cudem ten fakt umykał ludziom. Bedeckt, wyczerpany, słaby i ledwo utrzymujący powieki w górze, udał się do pokoju jako pierwszy, na odchodne ostrzegając Wichtiga bardzo poważnie, żeby trzymał się z dala od kłopotów. Stehlen obiecała, że będzie miała na Szermierza oko. Po co Bedeckt w ogóle się starał? Poszedł do łóżka sam i zasnął niespokojnym snem starca, budzony raz po raz bólem kolan, atakami kaszlu, ciężarem wypełnionej smarkami czaszki i parciem na pęcherz. Jeśli coś mu się śniło, to niczego nie zapamiętał. ❌❌❌
Tej nocy Wichtig poznał imię mężczyzny, którego powszechnie uważano za najlepszego Szermierza w okolicy: Große Klingę. Teraz musiał tylko znaleźć sposób, by przypadkowo dać Großemu powód do wyzwania go na pojedynek. Kilka godzin i kilkanaście kufli później znalazł się w łóżku z młodą barmanką z Leichtes Haus. Dziewczyna była niezmordowana. Kiedy się zbudził, zniknęła razem ze sporą częścią jego pieniędzy. Wichtig roześmiał się głośno, aż wreszcie kac kazał mu się uciszyć. Dziewczyna i tak zarobiła na więcej niż wzięła. ❌❌❌ Było już nad ranem. Bogata dzielnica, ulice ciche i oświetlone rzadko rozstawionymi latarniami. Jeśli się nad tym zastanowić, Stehlen nie zauważyła okolicy, która nie wyglądałaby na przynajmniej średniozamożną. Niepokoiły ją te wszystkie czyste ulice. Spędziła godzinę, zasięgając języka, zanim odnalazła właściwy dom, przysadzisty parterowy budynek o płowiejącym, różowym tynku. Zapłaciła też paru ulicznikom - których było zaskakująco ciężko znaleźć - żeby mieli oko na ulice, gdy będzie wchodziła do domu. Wydało jej się stosownym, że pieniądz należały do Wichtiga. Zwinęła je, gdy był zajęty dziewką z baru Weszła zwyczajnie do pokoju, popatrzyła przez moment, a potem obsłużyła się jego sakiewką. Nie miała nawet pewności, czy jej moce Kleptyczki w ogóle zadziałały, bo ta dwójka była sobą bardzo mocno zajęta. Każdy mógł ot, tak wejść i zabrać, co tylko chciał. Stehlen oczywiście nie chciała niczego oprócz pieniędzy Wichtiga i małej ślicznej apaszki nosiła ją teraz związaną na szyi — którą barmanka zostawiła na podłodze, zwiniętą w kulkę.
Powiadają, że człowiek nie wie, kim tak naprawdę jest, dopóki nie zostanie sprawdzony. Ta sentencja podobała się Stehlen, która wiedziała kim jest. Nauka? Bezcelowa! Planowanie! Dla debili! Obserwuj sytuację, reaguj. Wichtig poprosił, by pomogła mu znaleźć i zabić kilku Szermierzy, by umocnić jego reputację i nakarmić jego nienasycone ego. Bedeckt poprosił ją o dopilnowanie, by Wichtig trzymał się z dala od kłopotów. Zgodziła się na jedno i drugie. Najzabawniejsza część to wymyślić metodę na dotrzymanie słowa - nie żeby jej słowo było coś warte - w taki sposób, żeby żaden nie dostał tego, czego chciał. W idealnym świecie zdołałaby dokonać tego w ciekawy sposób. W idealnym świecie nawet reperkusje jej działań byłyby ciekawe. Być może to jest idealny świat, dumała. Pomoże Wichtigowi i pokrzyżuje mu plany jego własnymi pieniędzmi. Stehlen rozejrzała się po ulicy, żeby przekonać się, czy dzieci ulicy czuwają na wyznaczonych pozycjach. Nikomu teraz nie można zaufać. Dwie dziewczynki były tam, gdzie być powinny. Jeśli zjawi się straż miejska, ostrzegą ją, naśladując szczekanie psa. Stehlen otworzyła frontowe drzwi i wśliznęła się do środka. Czuła się dziś świetnie, niczym duch albo jeden z tych okrutnych bogów-oszustów czczonych przez barbarzyńców z północy. Ściany i zamknięte na klucz drzwi nie stanowiły dla niej przeszkody. Wnętrze domu cuchnęło jaśminowym kadzidłem, które z trudem maskowało zapach ciała mężczyzny. Panowała tu powierzchowna czystość mieszkającego samotnie mężczyzny -dostateczna, by zapraszać do domu kobiety i nic ponadto.
Kurz gromadził się w kątach i za sprzętami, których nie chciało mu się odsuwać. Ściany zdobiły bronie z kilkunastu krajów świata. Imponująca kolekcja świadcząca o sporej inwestycji czasu i pieniędzy. Stehlen rozejrzała się za jakimś interesującym egzemplarzem, ale nic nie pasowało do jej stylu. Jedyna sypialnia mieściła się na tyłach domu. Stehlen stała przy drzwiach przez kilka minut, nasłuchując ciężkiego oddechu, który dobiegał ze środka. Jedna osoba. Mężczyzna. Duży, ale nie gruby. Stehlen wślisnęła się do sypialni i stanęła nad śpiącym mężczyzną. Był, musiała przyznać, piękny na swój brutalny sposób. Szczękę miał mocną i kwadratową, czarne włosy strzygł krótko. Gęste brwi obramowywały oczy, które zdawały się całkiem kształtne. Odchrząknęła, żeby zwrócić na siebie uwagę. Spał dalej. Dźgnęła go więc lekko sztyletem, nie mocniej niż trzeba, by popłynęła krew. Drgnął, zbudził się i zamarł na widok spoglądającej na niego z góry Stehlen. Twarz miał spokojną i wyrachowaną. Spojrzenie - twarde. Spodobał jej się jeszcze bardziej. - Tak? — zapytał. - Große Klinge? Przez chwilę taksował wzrokiem jej szczupłe ciało i znoszony pancerz. - Pewnie nie jesteś moją wielbicielką - powiedział. Stehlen odczytała to z jego oczu i mowy ciała - pod duszką trzymał nóż, ale nie był pewien, czy zdoła po niego niezauważenie sięgnąć. Uśmiechnęła się. - Nie. Pewien dureń i półgłówek chce cię wyzwać na pojedynek. Große wzruszył ramionami, ledwo zauważalnie przysuwając dłoń do noża.
- Prosisz mnie, żebym nie zabijał tego durnia? - Oczy Szermierza pieściły jej ciało z nieskrywanym upodobaniem, co trochę ją zaskoczyło. - Myślę, że dałbym się przekonać. Stehlen poruszyła nozdrzami, rozważając pójście do łóżka z tym wielkim, umięśnionym mężczyzną. Owa myśl była dość kusząca. - Nie. Muszę się upewnić, że on nie zabije ciebie. Große zauważalnie się rozluźnił. - No, w takim raz odłóż nóż i wskakuj tu do mnie. - Mam lepszy sposób - powiedziała i wepchnęła mu sztylet w oko, prosto do mózgu. - Cholera — powiedział Große bardzo wyraźnie, a potem opadł bezwładnie na łóżko. Stehlen obserwowała, jak ciało powoli odkrywa to, co umysł wiedział już dawno. Minęło kilka minut, nim ustały ostatnie drgawki. Zadziwiające, jak kurczowo niektóre ciała trzymały się życia, podczas gdy inne szybko odchodziły w niebyt z cichutkim westchnięciem. Przeczesała mu delikatnie włosy, nachyliła się i pocałowała go w czoło. Był ciepły- Do zobaczenia w Zaśmierci - szepnęła mu do ucha. Wybrała kilka dobrej jakości sztuk broni z kolekcji Große'go, które dała bezdomnym dziewczynom wraz z krótką lekcja jak się nią posługiwać. Nie martwiła się, że powiedzą komuś o jej wizycie u Großego; ludzie z reguły jej nie pamiętali. Bez wątpienia stanowiło to jeden z aspektów mocy Kleptyczki i nie świadczyło źle o jej wyglądzie czy osobowości. A przynajmniej taką miała nadzieję. Zapłaciwszy dziewczynom pieniędzmi Wichtiga, wróciła do Leichtes Haus na parę krótkich godzin odpoczynku. Spała snem sprawiedliwego i śniła o silnych ramionach Großego oraz innych, ciekawszych częściach jego anatomii. Rano zbu-
dziła się radosna i wypoczęta. Dołączyła do Bedeckta i Wichtiga, którzy we wspólnej izbie jedli śniadanie składające się z kiełbasy, czerstwego chleba i smażonych jajek pływających w obsypanym pieprzem tłuszczu. - Śliczna apaszka - odezwał się Wichtig i wepchnął do ust kawał kiełbasy. Psiakrew. Zapomniała o apaszce. - Należała do mojej matki. Z zapałem zabrała się do jedzenia, ignorując powątpiewanie w oczach Wichtiga. ❌❌❌ Bedeckt ignorował ich oboje, krzywiąc się nad swoim talerzem. Źle spał, a na samą myśl o jedzeniu mdłości skręcały mu trzewia. Gdy do głównej sali tawerny wpadł podekscytowany mężczyzna i obwieścił, że Große Klinge, najlepszy Szermierz w Grauchloss, nie żyje, Bedeckt zerknął z rozpaczą na Wichtiga. - Czy nie mówiłem, że cię zabiję, jeśli narobisz nam tu kłopotów? Wichtig uniósł otwarte dłonie. - Spałem tutaj z... wyleciało mi z głowy jej imię... z tamtą barmanką o fantastycznym ciele. Nie zabiłem tego Großego. W zamian za kufelek piwa posłaniec złych wieści zabawił swoich przyjaciół opowieścią o tym, jak to znaleziono Großego w łóżku, golusieńkiego i dźgniętego w oko. To nie było w stylu Wichtiga. Ale za to... Bedeckt spojrzał na Stehlen i zauważył, że Wichtig zrobił to samo. Zignorowała ich obydwu, skupiając się na zbieraniu resztek tłuszczu skórką od chleba. - Co robiłaś zeszłej nocy? - zapytał Wichig. - Oprócz tego,
że znalazłaś dawno zaginioną apaszkę swojej matki. Stehlen podniosła wzrok, poruszyła nozdrzami i splunęła na talerz czarną od pieprzu śliną. Zignorowała Wichtiga i spojrzała Bedecktowi w oczy. - Zajęłam się tym, o co prosiłeś Bedeckt zachował kamienną twarz. Zabiła Großego, żeby Wichtig z nim nie walczył? Powinien był to przewidzieć, kiedy prosił, aby zadbała o to, żeby Wichtig nie wpędził ich w tarapaty wyzywając na pojedynek każdego Szermierza w mieście. Szczerze mówiąc, nie spodziewał się, że Kleptyczka w ogóle zwróci uwagę na jego prośbę, a co dopiero, że zacznie łazić po mieście i zabijać Szermierzy. Wzdrygnął się na myśl o liczbie ciał, które potrafiłaby zostawić w jedną noc. Będzie musiał zniechęcić ją do dalszego zabijania. - A jakież to zadanie wykonałaś dla Bedeckta? - zapytał Wichtig. - Niezwiązane z martwym Szermierzem - odparł za nią Bedeckt. - Musimy pogadać o tym, jak dostać się do Głównej Świątyni. - Wejście tam będzie łatwe - powiedziała Stehlen. - Wydostanie się z tym ich boskim dzieciakiem będzie interesujące. - Interesujące? - rozpromienił się Wichtig. — Interesujące brzmi zabawnie! ❌❌❌ Stehlen przyglądała się, jak mężczyźni pogrążają się w swoich bezcelowych planach, kłócąc się i zmierzając donikąd. Bedeckt, nawet chory i cierpiący, chciał zaplanować każdy aspekt akcji i wziąć pod uwagę każdy scenariusz, choćby nie wiadomo jak naciągany. Wichtig troszczył się tylko o to, żeby wystarczająco wielu ludzi wiedziało o jego zaangażowa-
niu, co wzmocniłoby jego reputację. Plany Bedeckta zawsze szły się jebać. A jednak Stehlen obserwowała, jak mężczyźni ekscytują się jednym planem, potem dostrzegają jego wady i zaraz ekscytują się drugim niedoskonałym planem. Podchodziła do tego filozoficznie. Jasne, to wielka strata czasu, ale Stehlen zadowalała się każdą formą rozrywki. Zresztą i tak nie miała dziś nic lepszego do roboty. Bedeckt pewnie spędzi na planowaniu całe dnie, tak więc miała czasu pod dostatkiem. Wpadła na pomysł, że tej nocy zakradnie się do świątyni, zabierze dzieciaka, by rano zaskoczyć Bedeckta. W tym mieście czuła się nieswojo i chciała wyruszyć jak najszybciej. Koło południa postanowili zrobić sobie przerwę. Wichtig rzucił, że chce rozprostować nogi i stęknął poirytowany, gdy Bedeckt i Stehlen powiedzieli, że przejdą się z nim. ❌❌❌ Wichtig podążał kilka kroków za Bedecktem i Stehlen. Gdyby tylko zagapili się na coś ciekawego, mógłby się urwać, a potem twierdzić, że zgubił ich w tłumie. Nie uwierzyliby, ale to bez znaczenia. Jednak Stehlen, niech ją cholera, zerkała przez ramię co kilka sekund, ze słodziutkim uśmiechem sprawdzając, czy nadal tam jest. Coś wymyśli. Potrzebował tylko szansy. Snuli się po targu już od godziny, a Stehlen bez wątpienia kradła z każdego mijanego kramu jakiś bezwartościowy bibelot, gdy nagle Wichtig dojrzał to, co miał nadzieję zobaczyć. Smukły młodzieniec o wąskich biodrach, szerokiej piersi i długich kończynach, z pięknym ostrzem u boku. Wprawnie skrojone ubrania świadczyły o pieniądzach i dobrym guście. Stehlen dostrzegła Szermierza w tej samej chwili i rzuciła Wichtigowi pytające spojrzenie, które umknęło Bedecktowi. Czy ona naprawdę mi pomoże? Wichtig kiwnął głową i
skupił uwagę na pobliskim kramie z owocami. Obserwował kątem oka, jak Stehlen odłącza się od Bedeckta. Stary kozioł nie zauważył. Czy naprawdę zamierza pomóc? Wichtig nie miał pewności. Mógłby przysiąc, że to ona zabiła Großego. Ale w sumie czemu? Chyba nie z zemsty za jakąś wyimaginowaną obrazę. Cholera, tamta apaszka wyglądała znajomo. Wichtig patrzył, jak Stehlen mija ubranego ze smakiem Szermierza i z powrotem idzie ku Bedecktowi i Wichtigowi. Kiedy Bedeckt był zajęty dyskutowaniem ze starą straganiarką o leczniczych właściwościach jakiegoś warzywa, Stehlen wręczyła Wichtigowi zbytkowną, ciężką od monet sakiewkę. - Co my tu mamy? - obwieścił głośno Wichtig, unosząc sakiewkę i podrzucając ją w dłoni, by monety zabrzęczały kusząco. — Chyba znalazłem trzosik jakiegoś bogatego dupka. -Dostrzegł, jak Szermierz przetrząsa kieszenie, a potem łypie ze złością na Wichtiga, który zwrócił się do tłumu, podnosząc głos. - Kimże jest ten straszący rzeżączką dandys z sieczką w głowie, który zgubił tę damską portmonetkę? Chodź, chodź, nie wstydź się. Weź swoją śliczną sakiewkę. Bedeckt odwrócił się od kramarki i przyjrzał mu się z podejrzliwym zdziwieniem. - To moje. Wichtig odwrócił się do mężczyzny, napotykając twarde spojrzenie oczu o barwie wzburzonego morza. - Kto by pomyślał — mruknął. Mężczyzna uniósł brew i położył rękę na głowicy miecza. - To znaczy? - Ślicznie się wystroiłeś. — Wichtig najpierw zlustrował mężczyznę spojrzeniem, a potem odwrócił wzrok, jak gdyby
uznawszy go za mało ważnego. — Dokładnie takiej zniewieściałej cipy się spodziewałem, kiedy pytałem o właściciela sakiewki. Tłum nagle się rozstąpił. Wichtig wyraźnie słyszał jęknięcie Bedeckta. Mężczyzna o burzowych oczach uśmiechnął się lodowatą śmiercią. - Z pewnością jesteś tu nowy. W przeciwnym razie już byś przepraszał i błagał, żebym cię oszczędził. - Jeśli oferujesz porady dotyczące mody, to błagam... oszczędź mnie. Tłum ryknął śmiechem i zebrał się wokół nich. Nawet tak zwani cywilizowani ludzie łaknęli krwi. - Jestem Zweiter Stelle, powszechnie uznawany za drugiego najlepszego Szermierza w całym Grauchloss. - Miło mi - skłonił się Wichtig. - Ja jestem Wichtig Lügner. Najlepszy Szermierz w Grauchloss. Powszechnie uznawany—przedrzeźnił głos Zweitera - za Najwspanialszego Szermierza Świata. - Świetnie — powiedziała przeciągle Stehlen, dość głośno, by usłyszano ją w tłumie. - Czemu oni zawsze stroszą piórka i zbierają się na odwagę, zanim wreszcie zaczną się zabijać? - Pokręciła lekceważąco głową. - Szermierze, oni potrafią tylko gadać. Parę osób z tłumu zaśmiało się i klasnęło. Wszyscy wiedzieli, że Szermierze wygłaszają długie przemowy, usiłując pozyskać wiarę tłumu jeszcze przed walką. Niektórzy czuli, że to najprawdziwsze chwile każdej walki i że wiara tłumu z góry określa zwycięzcę oraz przegranego. Jednak tłum bardziej interesował się widokiem krwi niż sążnistymi wywodami o wyższości jednego Szermierza nad drugim. Jest czas na przemowy i czas na działanie. Wichtig zro-
zumiał, że teraz nastała pora na to drugie. Stehlen zniweczyła jego szansę na zyskanie przychylności tłumu — z pewnością celowo Jeśli będzie dalej gadał, wyjdzie na tchórza i straci ich wiarę. Kiedy teraz o tym myślał, stwierdził, że nie od rzeczy byłoby zabić kilku pomniejszych Szermierzy — i stworzyć sobie lokalną reputację — zanim stanął naprzeciwko Zweitera Stelle. Czyżby zaplanowała to jako próbę uśmiercenia go? Wichtig filozoficznie wzruszył ramionami, błyskawicznie dobył miecza i zakręcił młyńca, aż ostrze zalśniło w słońcu. Stanął prosto w pozycji szermierczej. Jego idealne włosy zafalowały na wietrze. — No to chodź, Skwarek... — Zweiter. — ...nie chcemy rozczarować tłumu. — Wichtig mrugnął do ślicznej dziewczyny i posłał jej całusa. Wprawdzie długa przemowa mogła mu zaszkodzić, ale pozostawały jeszcze inne formy manipulacji. — Mój delikatny dotyk jest potrzebny gdzie indziej. Tłum utworzył wokół obu mężczyzn krąg. Przez moment doszło do szamotaniny, gdy odważniejsi i głupsi przepychali się na przód, podczas gdy tchórzliwsi i rozsądniejsi odsuwali się od Szermierzy. Dopóki wszyscy zgadzali się, że to uczciwy pojedynek i nikt nikogo nie atakował ani nie zmuszał, straż miejska nie miała tu czego szukać. Kilku strażników dołączyło do tłumu i zaczęło obstawiać zwycięzcę. Bedeckt odciągnął Wichtiga na stronę. - Skąd wziąłeś sakiewkę? - Znalazłem. - Naprawdę ciężko mi uwierzyć, że zupełnie przypadkiem znalazłeś sakiewkę drugiego najlepszego Szermierza w Grauchloss... może i najlepszego od śmierci Großego... i go ob-
raziłeś. Wichtig zaszczycił Bedeckta swoją najlepszą impresją zranionej niewinności. - To kobieca portmonetka. Dla rozluźnienia zakręcił kółko ramionami. Czuł się niczym jastrząb, który spogląda na pole w poszukiwaniu ruchu zdradzającego obecność ofiary. Rzucił Bedecktowi sakiewkę Zweitera, a starzec złapał ją swoją okaleczoną dłonią. Wichtig zrozumiał: zdrowa dłoń Bedeckta była zawsze wolna, by chwycić za topór. - Masz, obstaw trochę jego pieniędzy. Najlepiej postaw na mnie, nie chcemy, żeby stracił swoje ciężko zarobione pieniądze. Bedeckt położył swoją ciężką dłoń na ramieniu Wichtiga i spojrzał mu w oczy. - Naprawdę mam nadzieję, że to przeżyjesz. Wichtig zamrugał, zdziwiony. - Cóż, jestem wzruszony, nie sądziłem... - Bo zamierzam cię zabić jak już skończycie. - Hej! - zaprotestował Wichtig. — Nie umiem rzezać mieszków i dobrze o tym wiesz. Mówię ci zupełnie szczerze, że nie zabrałem sakiewki. ❌❌❌ Bedeckt spojrzał na Stehlen, która błysnęła niezdrowym uśmiechem żółtawych zębów i poruszyła nozdrzami. - Cholera - powiedział. Powinien był się domyślić. Gdyby tylko sądził, że bez pomocy tej dwójki niebezpiecznych idiotów zdołałby złapać bożka i uciec, natychmiast by stamtąd odszedł. Walczący stanęli naprzeciw siebie, pokłonili się zdaw-
kowo i zaczęli się nawzajem okrążać. Bedeckt obserwował ich z profesjonalnym dystansem. Skoro już tu był, mógł równie dobrze nacieszyć się spektaklem. Zweiter poruszał się sprawnie; jego równowagę i grację Podziwiało się z przyjemnością. Wichtig z kolei wyglądał na osobliwie niezdarnego. Szorował stopami po ziemi, a mieczem poruszał niepewnie, jakby każda myśl o ataku na rywala obarczona była brzemieniem wątpliwości. - Jeśli Wichtigowi pójdzie źle - warknął Bedeckt do Stehlen - zaproponuję robotę Zweiterowi. Stehlen podkradła się do Bedeckta i oparła się o niego. Od bliskości jej ciepłego ciała zrobiło mu się nieswojo po tak długim czasie bez kobiety. - Wichtig wygląda, jakby porwał się na kogoś o klasę lepszego-powiedziała. - Próbuje uśpić czujność Zweitera. - Jeśli nie przestanie, straci tłum. - Racja - zgodził się Bedeckt. — Oddawaj moje pieniądze. -Zgadywał, tak naprawdę niczego nie poczuł. Stehlen zaśmiała się i otarła o niego. - Nie zabrałam ich. Jeszcze. Wichtig i Zweiter wymienili kilka ciosów, ale żaden nie sięgnął przeciwnika. Lokalny Szermierz prezentował nienaganną technikę, atakując szybko i precyzyjnie, podczas gdy Wichtig za każdym razem wyglądał na zaskoczonego i ledwo zdolnego się bronić. Jego własne ataki były parowane, nim jeszcze się na dobre zaczęły. - Obstawiłeś? - zapytała Stehlen. - Postawiłem wszystkie pieniądze Zweitera na Wichtiga. - Będzie niezręcznie — powiedziała — jeśli Zweiter go zabije.
- Ci Szermierze całkiem ładnie tańczą — odparł Bedeckt -ale nigdy nie są gotowi na kompletny brak finezji. Zamachnij się na nich jakbyś ścinała drzewo i nie sprawią ci kłopotu. -Tylko blefował. Obecnie wystarczyłby pewnie silniejszy podmuch wiatru, żeby go przewrócić. Brakowało mu tchu nawet po krótkim spacerze. Zadźwięczała stal. Tłum wydał donośne „och!”, gdy dwójka mężczyzn rozmyła się w szybkiej wymianie ataków i parad, po której obaj byli zdyszani, ale żaden ranny. Stehlen zaczęła masować sztywne barki Bedeckta. - Musisz nauczyć się odprężać - powiedziała, zagłębiając palce w wyjątkowo upartym splocie mięśni. - Naprawdę myślisz, że dałbyś radę Wichtigowi? Bedeckt stłumił jęk bólu spowodowanego jej masażem. Widywał już, jak Wichtig porusza się nieludzko szybko - zupełnie inaczej niż Szermierz, którego obserwowali teraz - i z osłupiającą gracją oraz wprawą. - Nie. Ale jeśli mu o tym powiesz - powiedział, zerkając przez ramię - to cię zabiję. Stehlen prychnęła. - Zdecydowanie nie byłbyś w stanie zabić kogoś takiego jak ja, staruszku. Prawdziwa prędkość bierze się z odprężenia. A ty jesteś tak spięty, że za parę lat nie zdołasz kiwnąć palcem. Jej słowa zanadto odzwierciedlały jego własne obawy. Ze złością wzruszył ramionami, strącając z siebie jej dłonie, a ona nie zaoponowała. - Nigdy nie lekceważ pokrytego bliznami starca. Wiesz na pewno tylko tyle, że uczestniczył w wielu walkach i nadal... - Gwałtowny atak kaszlu zrujnował efekt, a Bedeckt aż zgiął się w pół. Stał z rękami na kolanach, aż wreszcie kaszel ustał. - Gdybyś był dobry w wymachiwaniu tym drwalskim
toporzyskiem, nie miałbyś tylu cholernych blizn. — Uderzyła go pięścią w ramię. — Starzy faceci są uroczy, kiedy tak zaczynają się bronić. Jakbyś potrzebował się kiedyś odprężyć — zaoferowała - zawsze mogę... - Przestań się wydurniać! - Bedeckt ryknął na Wichtiga. Zabij go i chodźmy w swoją stronę. - Łypał groźnie w kierunku ku walczących, unikając wzroku Stehlen. Wichtig skinął głową Bedecktowi, a potem dokonał przemiany. Zniknęła niezręczność i niezgrabność. Już nie dyszał, wyglądał za to na zupełnie odprężonego i gotowego. Przez tłum przeszedł pomruk zdumienia, gdy dotarło do nich, co właśnie zaszło. Wichtig bawił się Zweiterem i wszyscy o tym wiedzieli. - Widzisz - powiedział Bedeckt, wskazując na walkę. Wichtig to rozumie: żeby ich sobie zaskarbić, musiał najpierw sprawić, żeby w niego zwątpili. Nie wystarczy, że zabije przeciwnika, musi jeszcze zabawić tłum. I idzie mu całkiem dobrze - przyznał. -Wszystko kręci się wokół manipulowania oczekiwaniami. Stehlen z obrzydzeniem pokręciła głową. - Starzy, zrzędliwi faceci są najgorszymi filozofami. Jeśli chcesz, żeby ktoś padł trupem, to go zabij. Wichtig groźnie natarł na Zweitera, wyglądając przy tym, jakby się nudził. Na mruganiu do dziewcząt i posyłaniu im pocałunków spędzał tyle samo czasu, co na walce. Motłoch był wniebowzięty. - Wprawdzie się zgadzam - powiedział Bedeckt - ale mamy inne cele. On jest Gefahrgeistem. Łaknie uwagi tak jak ja łaknę piwa. Chce zostać Najwspanialszym Szermierzem Świata. Osiągnie to albo zginie próbując. - Zginie próbując - zaopiniowała Stehlen.
- Prawdopodobnie. Ale czy zauważyłaś, że robi się lepszy? Zawsze był dobry, ale tylko spójrz. Wichtig rozbroił Zweitera, a potem w szlachetnym i wielkodusznym geście pozwolił przeciwnikowi podnieść miecz i wrócić do okręgu. Rozbroił go jeszcze trzy razy, zanim mężczyzn stanął nad mieczem, dysząc ciężko i opierając ręce na kolanach. - Myślę, że nadal jesteś drugim najlepszym Szermierzem w Grauchloss. Nie czuj się jednak rozczarowany. Nim zginął Große, byłeś w istocie trzeci. - Tłum zaśmiał się i zaklaskał. -To była przyjemność — zawołał do Zweitera. - Ćwicz dalej. Podczas gdy Wichtig kłaniał się niespiesznie tłumowi i napawał się powszechnym uwielbieniem, Zweiter po kryjomu uciekł jak zbity pies. Stehlen dźgnęła Bedeckta twardym palcem. - Ten dureń nie zamierza go nawet zabić? - Pamiętaj, tu się rozchodzi o tłum. Nic nie ma znaczenia, jeśli nie zapamiętają kim jest. A ludzie kochają dobrze wychowanych zabójców. Gdyby Szermierze nie byli tak wyidealizowani przez poetów i bajarzy, Wichtig w życiu nie tknąłby miecza. - Ja bym zabiła Zweitera i miała to z głowy. - Ja też. Ale z drugiej strony, my nigdy nie będziemy sławni, a jego zapamiętają jako... - Największego Durnia Świata. - Tak - zgodził się Bedeckt trochę smutno. Wichtig był najpłytszym człowiekiem, jakiego Bedeckt w życiu spotkał, a mimo to nie potrafił go rozgryźć. Mężczyzna walczył bez strachu, ale był zupełnym tchórzem pod tyloma innymi względami. Uciekł od żony i dziecka, woląc nie ryzykować, że nie wyjdzie mu ojcostwo. Porzucił sztukę i poezję - Bedeckt nigdy by
nie przyznał, jak bardzo imponowały mu talenty Wichtiga -będąc u progu sukcesu. Bywały dni, gdy Bedeckt miał ochotę rąbnąć go w łeb i odesłać do rodziny. Wichtig miał wszystko, czego Bedeckt pragnął, ale nie mógł mieć, i odrzucił to, żeby nie ryzykować porażki. Wystarczyło napomknąć o tym Wichtigowi, by na kilka tygodni zmienił się w agresywnego, nadąsanego pijaka. Bedeckt doszedł więc do wniosku, że lepiej podchodzić do tych spraw filozoficznie. Jeśli Wichtig chciał zmarnować swój niemały talent na drobne przestępstwa i przemoc, a potem prawdopodobnie zginąć nieprzyjemną, brutalną śmiercią kimże był Bedeckt, by go oceniać? Gdyby poświęcił życie próbom uczynienia Wichtiga i Stehlen lepszymi ludźmi, pewnie nie miałby nawet czasu oddychać. To ostatnie nie wychodziło mu zresztą najlepiej. Zatkał jedną dziurkę w nosie i dmuchnął przez drugą. Nic się nie stało, tylko strzeliło mu w uszach. Stehlen znów go dźgnęła palcem, a on stęknął z bólu. Jak ona zawsze znajduje najwrażliwsze miejsce? - Co ci łazi po głowie, staruszku? - zapytała. - Wyglądasz jakbyś zjadł kociego bobka. — Spróbowała go znów dźgnąć, ale odtrącił jej rękę. — Ho, ho! Staruszek jest nie w sosie. Za dużo myślisz. To wyjaśnia minę jak po kocim bobku. Skoczę po durnia. Wracajmy do Leichtes Haus się napić. - Dobra. Bedeckt odwrócił się i zaczął przepychać się przez tłum. Ludzie protestowali, dopóki nie natrafili wzrokiem na jego pokrytą bliznami twarz i przewieszony przez ramię, masywny topór. Usłyszał jak Stehlen krzyczy do Wichtiga: - Hej, durniu! Koci bobek potrzebuje się napić. ❌❌❌
Później tego samego dnia niebo zasnuło się chmurami, a powietrze zaczęło cuchnąć mokrym psem. Ciężkie chmury zakryły słońce, pogrążając ulice w mętnym półmroku. Stehlen właśnie wyśliznęła się z Leichtes Haus, żeby porwać boskiego dzieciaka, gdy nagle natknęła się na czekających na nią Wichtiga oraz Bedeckta. Stała przez chwilę z rękami na swoich szczupłych biodrach, spoglądając na nich ze źle skrywaną złością. — Podejrzewam, że macie się za spryciarzy. - Oczywiście — powiedział Wichtig. — Krok pierwszy planu brzmiał: zgarnąć Stehlen, gdy ta będzie próbowała się wymknąć i zabrać dzieciaka bez nas. - Udał, ze odhacza pozycję z listy. - Krok pierwszy zaliczony. Bierzemy gówniarza i idziemy w swoją stronę? Ostatnie słowo należało, rzecz jasna, do niej. Podejrzewała, że mogą na nią czekać, więc zabrała ze sobą wykradzione z gottloskiej świątyni szaty - w starannie dobranych barwach i rozmiarach. Bedeckt spojrzał na nią dziwnie, ale przymierzywszy brązowe szaty - jedyne, które na niego pasowały zmarszczył brwi i nic nie powiedział. Stehlen pomyślała, że posiwiały wojownik wygląda jeszcze gorzej niż przedtem. Potrzebował tygodnia w łóżku, a nie pół nocy, z czego większość spędził nad kufelkiem. Wichtig ostrożnie obwąchał swoje szaty i z odrazą poruszył płatkami swego idealnego nosa. - Okropnie cuchną. W oddali rozległ się złowróżbny ryk gromu.
ROZDZIAŁ 15
Zerwana róża traci znaczenie, gdy uchodzi z niej życie. Czerwona miłość, niegdyś tulona do piersi, gnije i kończy w dole na odpadki. Z dłoni wyciekło życie, gdy zerwano sens. Rozkład utulił miłość i skończył w dole na odpadki. - HALBER TOD, KOTARDYSTA - POETA Choć klasa była dość rozległa, by pomieścić setkę żaków, Aufschlag przeznaczył ją dla jednego, najważniejszego ucznia. Gdy z niej nie korzystali, dwójka strażników będących Otraalma — zdolnych zmienić się w potwornie zdeformowane demony - strzegło wejścia, by nikt nie tknął lekcji pozostawionych na jej ciężkich dębowych stołach. Teraz zaś strażnicy czekali za zamkniętymi drzwiami, gotowi oddać życie, gdyby ktokolwiek usiłował wedrzeć się do środka. Naczelny naukowiec siedział sztywno. Morgen przechadzał się przed nim; ręce splótł na plecach, głowę miał pochyloną, a oczy utkwione w podłodze. Aufschlag nie widział u niego dotąd tego manieryzmu. Morgen zatrzymał się i stanął przed Aufschlagiem. Zerknął na lustro, a potem z powrotem na naukowca. — Konig mnie obserwuje. Zawsze. - Nawet teraz? - zapytał Aufschlag.
- Tak mu się zdaje. - Morgen uśmiechnął się. - Ale Schwacher Sucher jest kiepskim Zwierciadlistą. Łatwo mi go oszukać, kiedy chcę. - A teraz chcesz? - Tak. Wolałbym niczego nie ukrywać przed Konigiem, ale są rzeczy, o których niezręcznie mi z nim mówić. Twarz chłopca zmieniła wyraz z pewnego siebie na zmartwiony, potem zalękniony, by wreszcie wrócić do pewności siebie - tak szybko, że Aufschlag nie miał pewności, czy wyobraźnia nie sprawiła mu figla. - Morgen, ze mną możesz zawsze porozmawiać. Wiesz, że zawsze będę tu dla ciebie. - Konig czegoś ode mnie oczekuje, prawda? - Oczywiście. Będziesz geboreneńskim bogiem... - Mam na myśli coś bardziej konkretnego. Coś osobistego. - Wpatrywał się w naukowca z wymalowaną na twarzy ufnością. Czy powinien powiedzieć Morgenowi? Tak. Do cholery z Konigiem. - Konig jest potężnym Geisteskranken - powiedział. Morgen wyglądał na zbitego z tropu. Jak mogliśmy trzymać to dziecko pod kloszem do tego stopnia, że nie zna tej prostej zasady! - To znaczy, że jego złudzenia również są potężne. I rosną w siłę. Podzieli kres wszystkich Geisteskranken. Koniec końców, jego urojenia spróbują odsunąć go od sterów. Morgen otworzył szerzej oczy. - Jego Dopple! Muszę go ocalić! - No cóż, tak, ale... - Ale... ale jak? Aufschlag stłumił chęć roześmiania się. Detale nigdy nie
były mocną stroną Koniga. - Nie wiem - przyznał. - On po prostu wierzy, że zdołasz tego dokonać... i że to zrobisz. Jego wiara wystarczy. - Albo tak mu się zdaje. Aufschlag miał pewne wątpliwości. - Nie martw się. Zrobisz to, co konieczne. Chłopiec spojrzał na niego z wdzięcznością. - Rozmyślałem o tym, jak to jest być bogiem. Nikt mi nigdy nie powiedział, czego się spodziewać. Co się stanie, gdy Wstąpię? - Zamachał rękami, jak gdyby próbując pochwycić tę ideę. - Czy zachowam swoją fizyczną postać? Jak będę wyglądał? Do czego będę zdolny? Aufschlag wykonał uspokajający gest. - Prawda jest taka... że nie wiemy. - Konig mówi, że nie będę pierwszym bogiem stworzonym przez człowieka, ale będę pierwszym stworzonym celowo. Użył słowa zaprojektowany. Do tej pory nie rozumiałem, co miał na myśli. - Nie mówił tego złośliwie - powiedział cicho Aufschlag, niepewny, czy to prawda. Morgen przyjrzał się naczelnemu naukowcowi. - Wiem. Myśli o Wstąpieniu Morgena sprawiły, że Aufschlag poczuł się zmęczony, stary i smutny. Żeby Morgen Wstąpił, musiał umrzeć wspierany wiarą wystarczająco wielu ludzi przekonanych, że zmartwychwstanie jako bóg. Przez dwie dekady Konig właśnie w tym celu przekształcał Geborene Damonen i całą ludność Grauchloss. Dziecko będzie musiał wkrótce umrzeć. Czemu tego nie przemyślałem, zanim przybiegłem ze swoim planem do Koniga? Desperacko pragnął zadowolić swego jedynego przyjaciela i ta desperacja zaślepiła go. Konig
wziął plan Aufschlaga, dojrzał przeoczone przez naukowca możliwości i wypaczył go w sposób jednocześnie potworny i zdumiewający. Nie minął rok, a Konig zaczął mówić o nim jako o swoim planie, tak jakby zrodził się w jego głowie. Aufschlag, niegdyś architekt, obecnie stał się istotą przyczajoną w cieniu Koniga, niewiele więcej znaczącą niż kolejny Doppel. Czasem naczelny naukowiec powątpiewał nawet w prawdziwość własnych wspomnień. Może to rzeczywiście był plan Koniga. Czemu tego nie przemyślałem? Znał Koniga, wiedział, w jaki sposób działa umysł tego człowieka. Powinien był to wszystko przewidzieć. Morgen musi wkrótce umrzeć. Ale zdrowe dzieci nie umierają same z siebie. Na tę myśl robiło mu się niedobrze; zdążył pokochać to wybitnie uzdolnione dziecko. Przez krótką chwilę rozważał, czy nie wykraść chłopca i nie uratować go przed losem, jaki miał zgotować mu Konig. Nie. Przed Konigiem nie było ucieczki, najwyższy kapłan stanowił niepowstrzymaną siłę. No i napuściłby na naukowca Schatten Morder, swoich zabójców-Kotardystów. Sama myśl o tym ścinała Aufschlagowi krew w żyłach. Nie, chłopiec umrze zgodnie z planem Koniga. Morgen delikatnie położył mu dłoń na ramieniu. - Wyglądasz na smutnego. Aufschlag zmusił się do uśmiechu. - Myślałem o tym, jak szybko wyrosłeś. Morgen znów otaksował Aufschlaga wzrokiem i badawczo spojrzał mu w oczy. O czym myślał? Czyżby przejrzał jego kłamstwo? - Rozmyślałem o bogach - powiedział wreszcie Morgen. -Bogów nie ograniczają te same zasady, co ludzi. Ludzie uzy-
skują moc ze swoich wierzeń i złudzeń. Im silniejsze przekonanie, tym większa potęga. Zakładałem, że to samo dotyczy bogów, ale teraz nic mam pewności. Bo widzisz, ludzie z reguły posiadają jedno urojenie. Niektórzy, zwani Wielołudnikami, mogą mieć drugorzędne urojenie, ale ono zawsze jest słabe w porównaniu z tym głównym. Jak u Koniga. Jest przede wszystkim Gefahrgeistem, ale rozwinęły się u niego moce Doppelgangisty i, w pewnym stopniu, Zwierciadlisty. Choć jest potężnym Gefahrgeistem, ma niewielką kontrolę nad swoimi Dopplami i nadal musi chodzić do Schwachera Suchera, żeby skorzystać z lustra. - Aufschlag słyszał, jak chłopiec z trudem ubiera myśli w słowa i usiłuje brzmieć dorośle. - Ludzi określa ich główne urojenie. Ale z bogami jest inaczej. Ostatnie zdanie przykuło uwagę Aufschlaga. - Co masz na myśli? - Bóg nie potrzebuje złudzeń ani obłędu, ponieważ cierpią za niego wyznawcy. A jednak, w pewnym sensie, posiada wszystkie ich urojenia. - Skąd wiesz? Chłopiec uśmiechnął się radośnie. - Bo nie jestem ograniczony i będę bogiem. Jeśli to prawda, być może nie będzie musiał umierać, żeby dokonać Wstąpienia! Konigowi by to się nie spodobało. Śmierć Morgena stanowiła kluczową część planu. Ci, których zabijesz, muszą ci służyć w Zaśmierci - jego śmierć gwarantowała kontrolę. Aufschlag przełknął ślinę, czując gulę w gardle. - Możesz mi to pokazać? Morgen wyciągnął lewą dłoń i poruszył palcami. - Patrz. Na oczach naukowca ręka Morgena sczerniała. Skóra oblazła z ciała, a klasę wypełnił odór rozkładu. Po chwili z ręki
chłopca została tylko skórzasta chrząstka przylepiona do kości. - Kotardysta... - Patrz. - Ręka Morgena ożyła, obrastając tkanką od barku po palce, pokrywając kości lśniącymi ścięgnami, wijącymi się żyłami i cienkimi warstwami mięśni. Gdy znów stała się normalna, chłopiec uśmiechnął się, a wtedy pobliski stół stanął w płomieniach. Po kilku sekundach został z niego tylko popiół. Aufschlag otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale wtedy chłopiec eksplodował, pokrywając się ryczącymi płomieniami. Nadpalona podłoga sczerniała, a bijący od Morgena żar zmusił Aufschlaga do cofnięcia się, jednak chłopiec - wciąż uśmiechając się do naukowca - pozostawał nienaruszony. A potem ogień zgasł i Morgen stał teraz w kręgu spalonej podłogi. Wskazał na lustro, z którego wyszły dziesiątki jego odbić. Klasa wkrótce zapełniła się setkami identycznych, pogrążonych w rozmowie dzieci. Aufschlag stał nieruchomo, sparaliżowany strachem. To dziecko jest obłąkane! Nie stworzyliśmy boga, tylko szalonego potwora! - Straszymy Aufschlaga. Naczelny naukowiec nie wiedział, który z chłopców to powiedział - prawdopodobnie ten wciąż stojący w kręgu sadzy. Jeden z Doppli zamilkł i odwrócił się do niego. - Przepraszamy - przemówiło unisono sto głosów. - Musieliśmy ci pokazać, abyś zrozumiał. Chłopcy ustawili się w rzędy i powłazili z powrotem do lustra. Zostało jedno dziecko. Nie był to ten sam Morgen, który stał w wypalonym kręgu. - Czy jesteś... - Obawiał się odpowiedzi tak bardzo, że nie zdołał skończyć pytania.
- Tak. Oryginałem. - Jesteś pewny? - Raczej tak. - Nagle podszedł do Aufschlaga i przytulił go, chowając twarz w piersi mężczyzny. - Musiałem ci pokazać. Wiedziałem, że zrozumiesz. Zrozumiem? Jeśli już, naukowcowi pchało się na usta jeszcze więcej pytań. Czy chłopiec miał nad urojeniami tak wielką kontrolę, jak się wydawało? Jeśli tak, to może faktycznie był bogiem, może wcale nie odnieśli porażki. Czy dziecko miało rację mówiąc, że potrafi korzystać ze złudzeń swych wyznawców, samemu nie będąc przez nie dotkniętym, czy może w rzeczywistości umysł Morgena był już nieodwracalnie zniszczony? Lecz wszystkie te pytania bladły w obliczu jednego faktu, który odkrył Aufschlag. Morgen jest gotowy. Ale czy nadal musi umierać? Wiedział dobrze, co odparłby Konig. Tak! Jeśli Morgen nie zginie z ręki najwyższego kapłana, ten nie będzie dysponował pewną metodą na kontrolowanie boga. Co ma powiedzieć Konigowi? Pozbawione odpowiedzi pytanie umknęło w zapomnienie, zmyte falą desperackiej miłości, jaka go zalała. Muszę ocalić to dziecko. Jeśli dziecko było Zwierciadlistą, Doppelgangistą i Hassebrandem, to niby czemu nie Gefahrgeistem? Nawet pomimo tej myśli wiedział, co należy zrobić. Aufschlag mocno przytulił chłopca i z trudem powstrzymał łzy. Nie pamiętał, kiedy ostatnio trzymał kogoś w ramionach. - Morgen, posłuchaj mnie uważnie. Chłopiec odsunął się z niezrozumieniem wymalowanym na twarzy, ale kiwnął głową. - Dobrze.
- Nie możesz tego pokazać nikomu innemu. - Ale czemu? Konig będzie... - Dobry bóg jest skromny. - Aufschlag zmusił się do stanowczości. - Dobry bóg się nie popisuje. Konig byłby bardzo rozczarowany tak ostentacyjnym pokazem. Przypomnij sobie, widziałeś kiedyś, żeby popisywał się swoimi gefahrgeisckimi mocami? Morgen zmarszczył czoło w zamyśleniu. - Nie. A swoich Doppli zwykle trzyma zamkniętych u siebie. - Racja. - Konig miał inne, bardziej desperackie powody, by więzić swoich Doppli, ale chłopiec nie musiał o tym wiedzieć. - Musisz nauczyć się być jak Konig. Musisz nauczyć się subtelności. Gdy chłopiec obiecał nikomu nie mówić o swoich umiejętnościach, Aufschlag odesłał go do pokoju. Będzie musiał rozkazać swojej ekipie wymianę spalonego stołu i zmycie śladów sadzy z podłogi. Stąpał po cienkim lodzie. Wodzenie Koniga za nos było na dłuższą metę prawie niemożliwe, a jeśli sprawa się wyda, karą będzie długa i bolesna śmierć. W głębi duszy Aufschlaga zapuściło korzenie nowe uczucie. Ciepło, którego nie rozpoznawał. Być może pierwszy raz w życiu robił to, co słuszne. Kochał Morgena niczym syna, a żaden mężczyzna nie pozwoli, by jego jedyny syn został zgładzony. Nie bez walki.
ROZDZIAŁ 16
Nie widzę tego, co chcę zobaczyć; widzę to, co potrzebuję zobaczyć. Jeśli ci się to nie podoba, zobacz coś innego. - ANONIMOWY HALLUZINIEREN
Była w oku huraganu, gorącym centrum kruszejącego zdrowia psychicznego i ostatnich nadziei. Wszędzie wokół horyzont wił się i falował — ciemny siniak, wirująca burza przerażających neuroz, które stały się realne. Niebo wyglądało niezdrowo, zmaltretowana rzeczywistość chorowała. Gehirn czuła to w powietrzu. Nawet ziemia wyła z udręki. Gehirn miała ochotę wypalić tę infekcję. Regen Anrufer, szaman na usługach Erbrechena, szedł powłócząc nogami u boku Gehirn, z wyłupiastymi oczami wpatrzonymi w bladą wieczność i z garstką gnijących zębów obnażonych w nieustającym grymasie. Strużka brudnej, brązowej śliny przylepiała mu podbródek do piersi. Gehirn najchętniej spaliłaby schlammstammskiego szamana w oczyszczającym ogniu. Za nimi sunął tłum degeneratów, chwiejący się pod ciężarem lektyki Erbrechena. Ich również chciała spalić. Płomienie oddzielające ciało od kości, spłukujące ten ohydny smród w nieistnienie.
Palić. Na tę myśl po plecach przechodziły jej rozkoszne dreszcze. Jak zawsze, zaraz potem pojawiała się odraza. Erbrechen pozostawał ukryty w namiocie na platformie lektyki, tym razem w towarzystwie jasnowłosego chłopca, który przypominał Gehirn boskiego Morgena. Na tę myśl przewracał jej się żołądek. Z przodu orszaku odór nie był tak przytłaczający - choć nadal wyczuwalny - i nie trzeba było brnąć przez ohydne wydzieliny tłumu, który nie umiał o siebie zadbać. Przyjaciele Erbrechena nie chcieli albo nie mogli opuścić karawany, żeby się załatwić. Zamiast tego wypróżniali się idąc, a rzadkie, maziowate odchody ciekły im po wychudzonych nogach. Większość nie miała już butów i kroczyła boso krwawiącymi, pokrytymi pęcherzami stopami przez odchody tych z przodu. Spalić to całe gówno na popiół. Gehirn spojrzała kątem oka na Regena. Krew nadal ciekła z licznych ran, które szaman pootwierał na swoich kościstych rękach, aby nakarmić niebo. Samookaleczenie i nienawiść do samego siebie były niezbędne dla wielu Geisteskranken. Regen osuszał się z krwi, jakby to ona - a nie szwankująca psychika -napędzała jego moce. Blady, ze ściągniętą twarzą, szedł niczym nieudolnie ożywiony trup i sprawiał wrażenie, jakby mógł paść w każdej chwili. A kiedy tak się stanie, słońce powróci. Erbrechen zbyt wiele wymagał od schlammstammskiego szamana. - Chroń moją Hassebrandkę od słońca i księżyca - zażądał Erbrechen od Regena. - Zbiera się na burzę i to taką, jakiej nie zdołam... - Po prostu spraw, żeby tu nie padało. - Erbrechen uśmiechnął się do przysadzistego szamana. - Zrób to dla przyjacielu.
Gehirn dojrzała w oczach Regena desperację, nienawiść i miłość. Regen będzie odpędzał burzę tak długo, jak tylko zdoła. Miłość do Erbrechena nie pozwoliłaby mu postąpić inaczej. Gehirn i Regen wymienili spojrzenia pełne wzajemnej nienawiści oraz zrozumienia. Oboje wiedzieli, że zdrowie psychiczne Regena długo nie wytrzyma takiego traktowania. Na tym polegała klątwa Geisteskranken: im więcej używali swych mocy, im bardziej akceptowali własną niestabilność, tym szybciej zanikało ich zdrowie psychiczne. A Erbrechen eksploatował psychikę Regena w zastraszającym tempie. Gehirn zaśmiała się pod nosem, wyobrażając sobie niskiego, brzydkiego szamana jako suchy patyk, które niebawem zostanie rzucony w rozszalałe płomienie. Ta myśl sprawiła jej przyjemność, ale i zadziałała otrzeźwiająco. Gehirn mogła mieć tylko nadzieję, że gulasz z organów opóźni jej staczanie się w obłęd. O ile Erbrechen miał rację i spożywanie mniej skażonych dusz mogło ją uratować, być może zdoła usatysfakcjonować Erbrechena, a mimo to przeżyć. - On cię nie kocha - wymamrotał Regen, skubiąc strup. - Właśnie, że tak - odparła. - Dzieli się ze mną gulaszem. A z tobą się dzieli? - zapytała, znając odpowiedź. Regen wbił rozzłoszczony wzrok w ziemię. Strużka brązowej śliny zawisła niezauważona na jego brodzie. - Czy on cię dotyka? - spytał znienacka szaman. - Gdyby cię kochał, dotykałby cię. - Regen wyszczerzył przeżarte próchnicą zęby. - Czy kiedykolwiek cię dotknął? Nie, ani razu. Gehirn obejrzała się przez ramię na lektyk? Erbrechena. Mogła sobie tylko wyobrażać, co tam się działo. - Nie każda miłość jest fizyczna - powiedziała. Dlaczego on mnie nie chce dotknąć?
❌❌❌ Za każdym razem, gdy wyznawcy Erbrechena padali -sami albo z czyjąś pomocą - Erbrechen i Gehirn jedli ich dusze, podczas gdy Regen się przyglądał z desperacką nadzieją w oczach gasnącą z godziny na godzinę. Ebrechen zdawał się tego nie zauważać. Gehirn obserwowała jak rój chudych niczym szkielety ciał krząta się i rozszarpuje inne ciała na kawałki, które zmieszczą się do kotła. A jednak nie mogła się sprzeczać - bo w rzeczywistości nie miało wielkiego znaczenia, czy Erbrechen ją kocha, dopóki ona kochała jego. A kochała. Kochała, bała się i wielbiła. Pod tą mieszanką emocji czaiło się jeszcze jedno uczucie. Czyżby nienawiść? Nie, to niemożliwe. A jednak jego dystans sprawiał jej ból. Później tego samego dnia podeszła do Gehirn wychudzona kobieta w nieokreślonym wieku, z cienkimi, obwisłymi piersiami i długimi, przetłuszczonymi włosami. Przez chwilę szła w milczeniu obok niej. Hassebrandka zazgrzytała zębami, opierając się pokusie, by spalić kobietę na oleisty popiół. - On chce się z tobą widzieć - odezwała się wreszcie kobieta zaskakująco mocnym i kobiecym głosem. — Potem możesz się spotkać ze mną, jeśli chcesz. - Zatrzepotała rzęsami do Gehirn, która bezceremonialnie zlustrowała jej zagłodzone ciało. Próżno było doszukiwać się tu naprężonej siły złodziejki ze świątyni. Próżno szukać stłamszonego gniewu czy aury niebezpieczeństwa. Kobieta była niemal zupełnie nieciekawa. Gehirn nie miała się czego obawiać, a kobieta nie oferowała pogardy, której Hassebrandka wymagała u swych partnerów seksualnych. To się da zmienić.
Gehirn odsłoniła wydatne kły w wymuszonym, lubieżnym uśmiechu. - Znajdę cię, a potem, jeśli dostatecznie mnie znienawidzisz, to może... - zawiesiła nasycony groźbą i obietnicą głos, a potem ruszyła do Erbrechena. Jak okiem sięgnąć, na niebie kłębiły się czarne chmury rozświetlane od spodu ostrymi widełkami błyskawic. Złowróżbny pomruk odległych gromów rozbrzmiewał stale w tle, zmuszając do głośniejszego mówienia, ale nic poza tym. Na widok Gehirn Erbrechen zaprosił ją gestem, by weszła na lektykę. Wspięła się na górę, a niosący platformę mężczyźni i kobiety jęknęli z wysiłku. Erbrechen, olśniewający w swej oleistej nagości, rozpromienił się. Jego tłusta, cherubinowa twarz zdawała się emanować blaskiem. - Ach, moja dobra przyjaciółko. Potrzeba mi twojej mądrej rady. Chce mojej rady! Wcześniejsze wątpliwości i złość wydały jej się nagle małostkowe. Nie zniknęły, ale nie miały już znaczenia w obliczu miłości do Erbrechena. Pławiła się w spojrzeniu tych zielonych jak morze oczu. Gehirn usiadła naprzeciw swojego jedynego prawdziwego przyjaciela. Łagodne kołysanie pełznącej ku miejscu przeznaczenia lektyki nadawało naradzie dostojności. - Jak mogę ci pomóc? - zapytała. - Tak sobie myślę. Ten Konig Furimmer, który kiedyś był twoim przyjacielem... zebrał wokół siebie armię, czyż nie? - Konig utrzymuje niewielkie, ale świetnie wyposażone siły zbrojne, w tym oddziały składające się z rozmaitych Geisteskranken. Wspiera go siła religii Geborene Damonen, zjednoczona wiara stu tysięcy ludzi. Dzierży absolutną władzę nad
ich wiarą. Konig dokonał niemożliwego: zmienił wiarę mas w precyzyjne narzędzie. Erbrechen zamachał ręką, którą ledwo dal radę unieść; grube, podobne do kiełbasek palce ledwo wystawały z kluchowatej dłoni. - W takim razie będę potrzebował własnej armii. - Masz mnie. Wielu uważało mnie za najpotężniejszą Geisteskranken na usługach Koniga. — Gehirn spochmurniała, gdy dotarła do niej pewna bolesna myśl. - Może to dlatego wysłał mnie jak najdalej. Dostrzegł moją rosnącą potęgę i bał się mojej wzrastającej niestabilności. - Nie zaoferował pomocy swojej przyjaciółce? - zapytał niewinnie Erbrechen. Gehirn skrzywiła się ze złością i popatrzyła na Regena, który apatycznie brnął przez błoto. - Konig nigdy nie był moim przyjacielem. - I porzucił cię w chwili, gdy potrzebowałaś pomocy. — Erbrechen cmoknął z obrzydzeniem. Kiedy jego obscenicznie tłustą, błyszczącą od łoju twarz wykrzywiał grymas, przypominał rozwścieczone niemowlę. — Ale jeszcze mu pokażemy. To, co wyrzucił, nadal ma wielką wartość. Zaskoczona Gehirn podniosła wzrok. - Miało? Ma? Ja? Cenna? Ceniona? - Bardzo. Bez ciebie sobie nie poradzę. — Erbechen machnięciem ręki omiótł bezładnie kroczący wokół lektyki tłumek. - Z nimi dużo nie zdziałam. Niewielu posiada godne wzmianki urojenia i żaden za cholerę nie umie walczyć. Można ich co najwyżej posłać na pewną śmierć, żeby odwrócili uwagę wroga. Ale ty, moja wysoka przyjaciółko, potrafisz zmieść całe armie. Złudzenia Geisteskranken Koniga będą niczym dla twojego ognia. Nigdy dotąd nie ośmieliłaś się sięgnąć na sam
szczyt: klątwa wszystkich Geisteskranken stała murem między tobą a twoim potencjałem. Moja wiara usuwa takie mury. Wiem, że możesz uwolnić to, co z całych sił w sobie tłamsiłaś Możesz spalić to wszystko. Serce Gehirn załomotało o żebra. Wierze Erbrechena nie sposób było zaprzeczyć. Erbrechen określał rzeczywistość. Jak mogłam wątpić w jego miłość? - Ja... - Gehirn wypuściła powolny, drżący oddech. Zamknęła oczy i szepnęła: - Spalę dla ciebie świat. Erbrechen klasnął radośnie. - Oczyść świat płomieniami, a ja zbuduję go na nowo. Będziemy bogami, moja przyjaciółko. Nowymi bogami. - Z podekscytowaniem wymachiwał korpulentnymi rękami. Zawsze wiedziałem, że jest mi pisana wielkość. - Zerknął na Gehirn. -Jest nam pisana wielkość - poprawił się. — W przeciwieństwie do tego paskudnego zdrajcy, Koniga, ja nie zapominam o przyjaciołach. Erbrechen opowiedział Gehirn, co zaplanował: zabierze swoje wynędzniałe stado do Grauchloss, obali Koniga i przywłaszczy sobie zarówno Teokratyczne Królestwo, jak i boskie dziecko. Po drodze będą zatrzymywać się w każdym mijanym mieście, a Erbrechen przekona ich mieszkańców, by przyłączyli się do wyprawy. Im więcej ich będzie, tym bardziej urośnie w siłę Erbrechen i tym mniej znajdzie się ludzi, którzy zdołają mu się oprzeć. Tych nielicznych spali Gehirn. Grauchloss bronić będą wojska garnizonowe z oddziałami bojowych Geisteskranken. Ci ostatni będą stanowić prawdziwe zagrożenie, najprawdopodobniej okażą się odporni na wpływ Erbrechena i najpewniej będą w stanie zaatakować spoza zasięgu jego mocy. Ich również spali Gehirn. - Masz przed sobą mnóstwo palenia — obiecał Erbre-
chen. - Tyle palenia. — Niecierpliwie oblizał wilgotne wargi. — Jestem głodny! Później, przytulając od tyłu posiniaczoną i krwawiącą kobietę, która aż trzęsła się z odrazy i nienawiści, Gehirn uświadomiła sobie, że nie wniosła nic do rozmowy, a Erbrechen ani razu nie poprosił jej o radę. Póki co, cieszyła się na udział w tak odważnym przedsięwzięciu. Wątpliwości rosły dopiero na podatnym gruncie, w mroku samotności.
ROZDZIAŁ 17
Gefahrgeist musi najpierw oszukać samego siebie. Potem oszukanie pozostałych jest już łatwe. - VERSKLAVEN SCHWACHE, GEFARGEISCKI FILOZOF Na miasto Grauchloss spadł zimny deszcz, od którego bruk rynku stał się lśniący i śliski. Wilgoć wydobyła z miejskich ścieków rozmokły smród i przerzedziła tłumy wieczornych kupujących, zostawiając tylko garstkę posępnych niedobitków. Większość straganów zamknięto, a kramarze skryli się w cieple i wygodzie domów. Na południu odległe, postrzępione widełki błyskawic sięgały ziemi, podświetlając aktyniczną bielą obwisłe podbrzusza czyhających na niebie chmur. Echo gromów przetaczało się ciągłym, pełnym złości pomrukiem. Bedeckt stłumił kaszlnięcie i poczuł, jak coś bulgocze mu w piersi. Otulił się mocniej swoimi brązowymi, geboreneńskimi szatami, usiłując odnaleźć jakiś ostatni bastion ciepła, i podążył za Stehlen. Chlupało mu w butach przy każdym kroku; buty słabo chroniły przed wilgocią, za to świetnie zatrzymywały wodę w środku. Stehlen przemykała od cienia do cienia. Mówiła, że zapamiętała mapę miasta i że zna najlepszą drogę do pałacu, ale obrana przez nią trasa wydawała się najdłuższą i najbardziej krętą z możliwych. Kleptyczka wierciła się w swojej szacie, jakby materiał obcierał. Wichtig szedł za Bedecktem, mamro-
cząc coś o deszczu i smrodzie swoich szat. Trzeba przyznać, że faktycznie cuchnął, co było imponujące, zważywszy na stan zatok Bedeckta. - Bedeckt? - zapytał Wichtig. - Cicho. - Czy twoje ciuchy też śmierdzą, jakby spędziły ostatni miesiąc w świńskiej dupie? - Nic nie czuję przez twój odór - odpowiedział Bedeckt. -Stehlen! - Co? - Nie zakradamy się, tylko wchodzimy. - Wiem! - No to przestań się do cholery chować w cieniu. Bedeckt spróbował poprawić szatę tak, by lepiej zakryć ukryty pod nią potężny topór. Daremny trud. Tylko ślepy kretyn by go przeoczył. Wichtig wychylił się zza Bedeckta, żeby posłać Stehlen wymowne spojrzenie. Odwrócona plecami, z głową zakrytą kapturem, nie mogła go zobaczyć, ale i tak pokazała mu przez ramię obelżywy gest. Wichtig otworzył usta, ale Bedeckt kazał mu się zamknąć, nim Szermierz zdążył się odezwać. - Brzmisz na zmęczonego — powiedziała Stehlen. - Bo jestem zmęczony. Zmęczony waszymi... - Moja szata śmierdzi - poskarżył się Wichtig. - To nie szata — zareplikowała Stehlen. - Oboje się... - Dorwę cię za to - obiecał Wichtig. - ...zamknijcie. Deszcz się nasilił i cała trójka szła dalej w milczeniu, a tworzące się na bruku strumyczki szybko przemoczyły im bu-
ty. Bedeckt kaszlał i jęczał z powodu kłującego bólu w piersi. - Brzmisz jak umierający - rzuciła przez ramię Stehlen. -Powinniśmy to przełożyć na inny dzień. - Nic mi nie jest. - To było kłamstwo. Czuł się jak mroźna śmierć. - A jeszcze lepiej - powiedziała - pozwól mi to zrobić samej. Wrócę z chłopakiem za godzinę. Możesz zaczekać w ciepłej i przytulnej gospodzie. - Mówiłem, że nic mi nie jest! - Pod mokrą szatą zesztywniał Bedecktowi krzyż. Ziąb wysysał z niego siły. Stary wojownik kaszlnął i coś zagrzechotało mu w głębi płuc. Świetne wyczucie czasu, pomyślał Bedeckt. Zachorować i paść trupem w trakcie ostatniej roboty. Wszystko przez Stehlen. Wbił ostre jak sztylety spojrzenie w jej plecy. Gdyby nie musiał się martwić, że Kleptyczka wyśliźnie się i spróbuje porwać dzieciaka na własną rękę — bez wątpienia zabijając kilkudziesięciu kapłanów i zwalając im na głowie chmarę problemów -mogliby to zrobić w znacznie cieplejszą noc. Bezdeszczową. Ta szalona Kleptyczka mnie wykończy. Luka między budynkami po południowej stronie ulicy ukazała im zbierającą się burzę. Choć silny wiatr wiał z zachodu, zawierucha zdawała się przemieszczać na północ. Bedeckt wskazał na nią swoją okaleczoną dłonią. - Widziałem już takie burze - powiedział. - Nie pamiętam, dla kogo wtedy pracowałem. Eksterminowaliśmy jakieś koczownicze plemię, które bez zaproszenia przekroczyło granic?-Mieli takiego małego, paskudnego szamana z jednym okiem. Kiedy stracił kontrolę, jego własne plemię zostało zdziesiątkowane. - Bedeckt przypomniał sobie zwłoki rażonych piorunem, unoszące się na wodzie jak okiem sięgnąć tam, gdzie wcześniej rozciągał się niemal jałowy step. Znów wska-
zał na południe. -Niebo cuchnie utratą kontroli. Opuścili rynek, a tymczasem zasnute chmurami wieczorne słońce schowało się za długimi rzędami małych, ale zamożnie wyglądających domków. Wichtig szturchnął Bedeckta w nerki. - Hej. - Co? - Nie dostałem swojej części wygranej. - Jakiej wygranej? - zapytała niewinnie Stehlen, nim Bedeckt zdążył odpowiedzieć. - Za moją walkę, do cholery. W sakiewce, którą zwinęłaś, było mnóstwo pieniędzy. To wyjaśnia, jak doszło do pojedynku. Bedeckt był zbyt zmarznięty i zmęczony, żeby się przejąć. Grzechotało mu w płucach przy każdym oddechu. Jego stan się szybko pogarszał. Stehlen zerknęła przez ramię, a Bedeckt dojrzał tylko jej żółtawe, wyszczerzone w uśmiechu zęby. - Z początku walczyłeś tak kiepsko, że postawiliśmy wszystko na Zweitera Stelle. Skąd mogliśmy wiedzieć, że tylko się z nim bawisz? - Kłamiesz... - Bedeckt chciał zaproponować Zweiterowi twoje miejsce, gdybyś zginął. - Gówno prawda. Bedeckt, nie zamierzałeś... Bedeckt przerwał mu kichnięciem. - Zamknijcie się. Oboje. Dotarliśmy do świątyni. Stehlen stanęła tak gwałtownie, że Bedeckt na nią wpadł, a Wichtig wpadł na niego. Stehlen nie zwróciła na nich uwagi, wpatrzona w masywne wrota świątyni. - Ożeż ty, w zad chędożony... - szepnęła. Bedeckt uniósł rękę, żeby ją trzepnąć, ale zamarł, doj-
rzawszy to, co kazało jej się tak nagle zatrzymać. Wiedział, że Grauchloss jest teokracją. Wiedział, że miasto Grauchloss stanowi centrum tejże teokracji. Choć wiedział, że świątynia najprawdopodobniej okaże się siedzibą władz, mimo wszystko spodziewał się czegoś... innego. Czyżby jego wspomnienia tego starożytnego zamku mogły się aż tak mylić? Twierdza, którą pamiętał wyglądała przynajmniej jak coś, co wzniesiono ludzkimi rękami. Przypomniał sobie granicę i jaskrawy kontrast między Grauchloss a Gottlos. I choć modlił się, by było inaczej, zrozumiał: świątynię wypaczyła ludzka wiara. Geboreneńska wiara była o wiele potężniejsza niż sobie wyobrażał. Świątynia Geborene, którą widzieli przez bramę w murze, wyglądała jak ogromny zamek wyrastający z jeszcze większej piramidy. Każdy z jej boków niknął w mroku. Każda krawędź, każdy kamień, każdy wycinek blank z przytłaczającą pewnością mówił „siła”. Siła wiary, siła woli. Bedeckt jęknął z bólu, gdy Wichtig znów szturchnął go w plecy. - Zdarzały mi się stolce pełniejsze wdzięku niż to miejsce -stwierdził Szermierz. - Dupki. Bedeckt popchnął do przodu Stehlen, której ubiór świadczył o najwyższym miejscu w hierarchii z całej ich trójki. będą stać i się gapić, ktoś prędzej czy później zwróci na nich uwagę. Stęknęła i splunęła na śliską od deszczu ścianę, ale ruszyła niepewnie naprzód. Pod okalającym bramę daszkiem Bedeckt dostrzegł kilka postaci w świątynnych szatach. Mrok czynił wszystko monochromatycznym. - Postaraj się nikogo nie zabić - syknął do pleców Stehlen. Pozostawało mieć nadzieję, że Kleptyczka przewyższy rangą stojących przy bramie i nikt ich nie zaczepi.
❌❌❌ Stehlen stąpała ostrożnie, z pochyloną głową i rękami przyciśniętymi do ciała dla ochrony przed wiatrem i deszczem, pozornie ignorując kapłanów przy bramie. Dotknęła palcami odpowiednio wyważonych noży do rzucania, które schowała w rękawach. Jeśli kapłani ją zaczepią, zabije ich, nim zdążą wszcząć alarm. Ci jednak, wszyscy w szarych szatach, sprawiali wrażenie słabych, przygnębionych i kompletnie nieprzygotowanych do walki. Przemknęło jej przez myśl, żeby zabić ich na złość Bedecktowi, ale w nim coś rzęziło i grzechotało przy każdym oddechu. Czy istniał sposób na przekonanie Bedeckta, żeby pozwolił jej i Największemu Durniowi Świata zabrać dzieciaka bez niego? Nie, Bedeckt nigdy nie powierzy durniowi czegoś tak ważnego. Aż ścisnęło ją w piersi od jakiejś niespodziewanej emocji. Troska? Nie, niemożliwe. Zerknęła ukradkiem przez ramię, ale niepotrzebnie. Bedeckt szedł za nią, powłócząc nogami, ze wzrokiem wbitym w ziemię. Każdy krok sprawiał wrażenie wysiłku woli, a jego oddech zmienił się w krótkie, urywane sapnięcia. Żołądek zacisnął jej się w supeł. Zjadłam coś zepsutego? Chyba nie. Co to za okropne uczucie? Ponad zgarbioną sylwetką Bedeckta zerknęła na Wichtiga. Szermierz zmarszczył brwi i posłał jej pytające spojrzenie. Jeśli teraz się zatrzymają, z pewnością przyciągną uwagę kapłanów przy bramie. Choć jej burgundowe szaty świadczyły o wysokim statusie, wątpiła, by udało jej się kogokolwiek przekonać, że jest wysoko postawioną kapłanką. Nie miała nawet pojęcia, jaką funkcję rzekomo piastowała. Gówno na patyku! Dokładnie w tego rodzaju podstęp-
nych łgarstwach specjalizował się Wichtig. Niestety, przebrany za akolitę, nie mógł nikomu rozkazywać. Może trzeba było zrobić z Wichtiga ważniejszego kapłana. Teraz już na to za późno. Kapłani przy bramie nawet nie zaszczycili trójki przestępców spojrzeniem, gdy ci ich mijali. Przemierzyli otwarty dziedziniec - który zdaniem Stehlen podejrzanie przypominał plac straceń - ku wejściu do głównej twierdzy. Westchnęła z ulgą i szepnęła przez ramię: - Brzmisz jak gówno. — Nie zatrzymuj... — Bedecktowi przerwał kolejny atak bulgoczącego kaszlu. Wkroczyli do przepastnego wnętrza świątyni. Okalające wejście do głównego holu granitowe kolumny mierzyły spokojnie ze dwadzieścia stóp średnicy i przedstawiały wydarzenia, które, jak mogła przypuszczać, były istotne dla Geborene Damonen. Ściany ozdabiały zbytkowne kobierce i naturalnej wielkości portrety. Niepokojące witraże ukazywały w półmroku ciemne, monochromatyczne sceny. Stehlen uśmiechnęła się kpiąco, widząc tak wielkie marnotrawstwo czasu i wysiłku. Wichtig bez wątpienia doceniał walory artystyczne tych wysokich jak wieże totemów, ale on przecież był idiotą. Bedeckt ciągle gapił się na podłogę, najwyraźniej nieświadomy swego otoczenia. Wyglądał jakby koncentracji wystarczało mu tylko na oddychanie i stawianie kroków. Stehlen podniosła wzrok na łukowato sklepiony sufit zawieszony czterdzieści stóp nad ich głowami. Zatrzymała się. Bedeckt zwolnił, przystanął i spojrzał na nią z niezrozumieniem. Wskazała górę.
- Kto? Dłuższą chwilę patrzył na sufit. - To fresk przedstawiający Zuersta Geborene, założyciela kościoła, stojącego przed obliczem bogów, których się wyrzekł. - Och. - Niepotrzebnie pytała. Pewnie zaraz dorzuci coś ze swojej starczej filozofii. - Wszystkie religie — wymamrotał - nawet te pozbawione bogów, próbują wywołać w pospólstwie podziw i lęk. No i proszę. - Och - powtórzyła. Bedeckt zakaszlał głośno i splunął na podłogę gęstą kulką brązowo-czerwonej flegmy. - Chłopak będzie gdzieś na górze. Stehlen potrząsnęła głową, chlapiąc wokoło wodą. - Nie, będzie na dole, w piwnicy. Przecież chcą go chronić i ukryć. - Nie każdy myśli jak złodziej - pouczył ją Wichtig. - Na pewno chcą trzymać chłopaka gdzieś, skąd mogą pokazywać go tłumowi dla lepszego efektu. Będzie na samej górze. Bedeckt miał odmienne zdanie. - Najwyższy kapłan, jak mu tam... - Konig - podpowiedział Wichtig. - Najwyższy kapłan Konig Furimmer. - Wszystko jedno. Musi być Gefahrgeistem o niemałej mocy. Na pewno zachował najwyższe piętro dla siebie. Jego poczucie własnej ważności nie pozwoliłoby mu dopuścić do tego, by ktokolwiek zajął miejsce nad nim. Stehlen otworzyła usta, żeby się nie zgodzić, ale w tym momencie Bedeckt wskazał na odległy kraniec korytarza. Odwrócą się i zobaczyła tam kapłana w brązowych szatach.
- Stehlen - syknął Bedeckt. - Machnij do tamtego klechy żeby podszedł. Dowiedz się, gdzie trzymają tego cholernego dzieciaka. Stehlen najbardziej przekonująco jak umiała machnęła rozkazująco na kapłana i ze zniecierpliwieniem czekała, aż miody mężczyzna przebędzie hol. Pokłonił się jej nisko. - Tak, pani biskup? Przez chwilę panowała niezręczna cisza. - Gdzie jest dzieciak? - rzuciła Stehlen. Wystraszony kapłan podniósł wzrok. - Dzieciak, wasza świątobliwość? - Tak, do cholery! Dzieciak. Ten... mały... boski bachor, którego szkolimy. Zmieszany kapłan spojrzał Stehlen w oczy i wyjąkał: - S-słucham, wasza świątobliwość? Chrzanić to. Stehlen rąbnęła go w mostek i przyłożyła mu nóż do gardła, nim zdążył choćby mrugnąć. - Przyzwoitej złodziejce lepiej wychodziłoby kłamanie -powiedział z wyższością Wichtig. - Żadna z ciebie złodziejka, jesteś po prostu najdrobniejszą bandytką jaką widziałem. Pokręcił głową w udawanym rozczarowaniu. — Zero finezji. Stehlen nadal trzymała nóż przy gardle kapłana, czekając aż ten przestanie krztusić się każdym oddechem. - Tak? A gdzie twoje pieniądze? - zapytała Wichtiga przez ramię. Samozadowolenie zniknęło z twarzy Szermierza, który zaczął szukać swojej sakiewki. Stehlen, nic sobie z niego nie robiąc, przycisnęła nóż, aż na szyi kapłana pojawiła się cienka kreska krwi. - Gadaj, gdzie jest dzieciak.
Pod dzikim spojrzeniem Stehlen z oblicza kapłana szybko fiknął buntowniczy wyraz twarzy. W jej oczach dostrzegł, że nie zawahałaby się go zabić. - Komnaty Morgena są w piwnicy. Południowe skrzydło. - Nie... - zaczął Wichtig, ale Stehlen gładkim ruchem poderżnęła mężczyźnie gardło. - ...zabijaj go. - Rzucił jej poirytowane spojrzenie, gdy odepchnęła od siebie ciało, by wykrwawiło się na podłodze. - On kłamie. - Mówiłam ci, że jest w piwnicy. - To jasne, że kłamał. - Nie, to jasne, że ty kłamiesz. Nie możesz znieść faktu, że się myliłeś. - Gdybyś wiedziała o ludziach tyle, ile wiesz o podrzynaniu im gardeł... - Wichtig odwrócił się do Bedeckta. - Widziałeś to, co nie? Bedeckt kaszlnął, wydając z piersi bulgoczący dźwięk. - Rozglądałem się za innymi kapłanami. Stehlen prychnęła pogardliwie. - Słuchaj - warknął Wichtig, wskazując na Stehlen. - Ty umiesz kraść i podrzynać gardła, a Bedeckt jest mistrzem w wymyślaniu głupich, przekombinowanych planów, których nikt nie umiałby się trzymać. Ja znam się na ludziach. - Znasz się na wykorzystywaniu ludzi - zakpiła Stehlen. - Żeby ich wykorzystać, trzeba ich zrozumieć. Bedeckt gestem nakazał im milczeć - Chodźmy stąd, zanim ktoś nas tu zobaczy stojących nad trupem. Stehlen, zanieś go w cień. Idziemy na górę. Wichtig wyciągnął rękę, żeby protekcjonalnie poklepać Stehlen po plecach, ale zamarł, gdy rzuciła mu gniewne spojenie. Zamiast tego posłał jej całusa i powiedział: - Widzisz, Bedeckt rozsądnie ufa mojej opinii. Mogłabyś
się tu czegoś nauczyć. ❌❌❌ Bedeckt, dysząc rzężąco, ruszył ku schodom na drugim końcu holu. Miał uczucie, jakby płuca wypełniały mu zimne smarki. - Nikt nie wie o kłamaniu tyle, co ty - warknął przez ramię i usłyszał cichy rechot Stehlen. Niestety, osobą, którą Wichtig najwprawniej okłamywał był on sam. Taki był problem z Gefahrgeistami. Jeśli wystarczająco wielu ludzi wierzyło w ich bajeczki, sami również zaczynali w nie wierzyć. Ciągłe gaszenie Wichtiga może i ograniczało jego moc, ale też nie pozwalało, by najmniejsze sukcesy rozdymały jego i tak już pokaźnych rozmiarów ego. Gdy pozostali się z nim zrównali, Bedeckt zwrócił się do Stehlen. - Czemu nie zapytałaś klechy, ilu strażników ma dzieciak? - A czy zawrócimy i pójdziemy do domu, jeśli ma ich wielu? - zapytała słodko. - Nie. Tak późnym wieczorem korytarze były przeważnie opustoszałe i trójka porywaczy straciła blisko godzinę, błądząc po świątyni. Ci nieliczni, jakich spotykali, wyglądali na dobrze odżywionych, łagodnych, ślepo posłusznych oraz niczego nie podejrzewających. Mimo wszystko, Stehlen musiała zabić jeszcze dwóch kapłanów, zanim znaleźli kogoś, kto wiedział, gdzie trzymano chłopca. Całe szczęście, że jej wilgotne, burgundowe szaty świetnie maskowały plamy krwi. Poszli stromymi, krętymi schodami na górę. O ile się nie pogubili, pokój dziecka powinien być na ich szczycie. Bedeckt kaszlał i pluł na nienawistne schody gęstą, ciemną flegmą.
Wszystko wyglądało na zbyt nowe, by stanowić część starożytnej budowli. Zwykle zamkowe stopnie były wyślizgane stąpającymi po nich przez stulecia stopami, lecz te tutaj miały krawędzie ostre i równe. Czy tak miała wyglądać przyszłość - religia, która jednoczy, ukierunkowuje i steruje ludzką wiarą, sprowadzając jednostki do roli mrówek w mrowisku? Gdy jedna religia wyznaczy kierunek, inne pójdą jej śladem. Bedeckt nie rozumiał, w jaki sposób stworzony przez człowieka bóg miałby być lepszy od powstałych starym sposobem. Jakkolwiek ten stary sposób wyglądał. Przynajmniej dawnych bogów z reguły niezbyt ciekawiło mieszanie się w ludzkie sprawy. Jasne, potrafili uwikłać ludzi w okazjonalne święte wojny, ale większość tragedii tego świata można było spokojnie przypisać ludziom. Bóg podległy zachciankom i woli ludności zniewolonej przez egoistycznego Gefahrgeista - tak jakby mógł istnieć jakikolwiek inny Gefahrgeist — nie byłby tak odległy. Bedeckt stracił wątek, gdy ścisnęło go w piersi i znów musiał skupić się wyłącznie na oddechu.Jeśli dziecka nie ma na szczycie tych schodów; wracam do gospody i przez tydzień nie wyłażę z łóżka. Z tyłu głowy zalęgła mu się myśl: nie stałoby się źle, gdyby Geborene nie odzyskali swojego niedoszłego bożka, kiedy Bedeckt dostanie już okup. Prowadzona przez Stehlen trójka dotarła wreszcie do końca schodów prowadzących na szczyt jednej z niższych wież kościoła Bedeckt rzęził, odkasłując jeszcze więcej ciemnej, słonej flegmy. Bez przekonania splunął na ścianę. - Chędożone w dupę schody - wysapał. Gdy podniósł wzrok, zobaczył, że Stehlen i Wichtig oddalają się zdecydowanym krokiem. Spojrzał na koniec długie-
go, kamiennego korytarza. Na straży stały tam dwie kobiety w identycznych kolczugach z długimi mieczami zawieszonymi na prawym biodrze. Obie były leworęczne, co Bedecktowi wydało się nieco dziwne. Obie strażniczki obserwowały nadchodzących, lekko przekrzywiając głowy w lewo. Bedeckt otworzył usta, by ich ostrzec, ale wstrząsnął nim kolejny atak kaszlu. ❌❌❌ Choćby Stehlen nie wiadomo jak się starała iść rozkołysanym, pewnym siebie krokiem, i tak czuła się jak złodziejka w kradzionych kapłańskich szatach, bluźniąca przeciw wszystkiemu co święte. Niektórych wspomnień z dzieciństwa nie potrafiła zostawić w przeszłości. Zaklęła pod nosem, szykując się na spotkanie ze strażniczkami. Zarówno Bedeckt, jak i Wichtig szydzili sobie, że nie potrafi ominąć przeszkody nie zastawiając za sobą paru stygnących ciał. Pokażę im subtelność. - Rozstąpić się - rozkazała nie znoszącym sprzeciwu tonem. - Przyszliśmy zobaczyć... - Nie wolno wam tu wejść. Odejdźcie natychmiast. Stehlen spojrzała ze zmarszczonym czołem na strażniczki. W tych jednakowych pancerzach wyglądały niemal identycznie. Zresztą nawet ich twarze wyglądały podobnie. Spod żelaznych hełmów spoglądały na nią identyczne oczy. - Masz pojęcie, kim jestem? - zapytała władczo strażniczkę, która się odezwała. - Na bogów, jesteś w tym okropna - wymamrotał Wichtig. Stehlen usłyszała u szczytu schodów paskudny kaszel Bedeckta. Dwa długie miecze wyskoczyły ze swych pochew z imponującą szybkością i precyzją. Dwie kobiety poruszyły się jak
jedna. Stehlen cofnęła się o krok, wpadając na Wichtiga. - Bardzo ładnie - powiedziała. - Musiałyście to długo ćwiczyć. Strażniczki odpowiedziały szerokimi, identycznymi uśmiechami. Stehlen dosłyszała jedno słowo, które przebiło się przez zdławione kaszlem struny głosowe Bedeckta: - Mehrere. Jedna ze strażniczek ruszyła naprzód, podczas gdy druga się wycofała. Stehlen, odsunęła się, by zrobić miejsce Wichtigowi, po czym cisnęła jej w gardło nożem do rzucania. Już się nie szczerzysz, co, suko? Sześć identycznie uzbrojonych i ubranych kobiet stanęło w korytarzu, nim pierwsza padła na podłogę. Pojawiły się znikąd i ruszyły naprzód z dobytymi mieczami. Cholera. ❌❌❌ - Czy to iluzja? — zapytał Wichtig. A potem dobył miecza, by desperacko sparować ataki kilku przeciwniczek. Były dobre. Bardzo dobre. Ale nie wspaniałe. Wichtig był wspaniały. Tanecznym krokiem unikał ataków, sprawiając, że zabójcze wojowniczki wydały się niezdarne w porównaniu z nim. Zabił jedną szybkim cięciem w odsłonięte gardło; wpadła na pozostałe chwiejąc się i usiłując zatamować tryskającą wkoło krew. Wichtig obejrzał się pyszałkowato na Stehlen i zobaczył, że w tym czasie zabiła już trzy adwersarki. Zaklął na czym świat stoi i ponownie skupił uwagę na wojowniczkach. Było ich teraz chyba z tuzin. Jeśli to iluzje, to
bardzo dobre. Muszą się tu teleportować. Może to i dobrze, dzięki temu miał szansę dogonić Stehlen. Dziwne, wszystkie walczą jak leworęczne. Jego taniec śmierci stał się mniej elegancki, za to zdecydowanie bardziej intensywny i skuteczny. Czemu ludzie zawracali sobie głowę pancerzem tak ciężkim jak kolczuga? Każde jego cięcie trafiało w odsłonięte ciało. Tu gardło, tam nadgarstek. Zabiwszy cztery kolejne wojowniczki jedną po drugiej -a w każdym razie eliminując je z walki - pozwolił sobie na zerknięcie w stronę Stehlen. U jej stóp piętrzyło się tyle ciał, nie zdążył ich policzyć pospiesznym rzutem oka, a jej przeciwniczki musiały wręcz wspinać się po swoich przyjaciółkach - co zresztą robiły bez wahania - żeby jej dosięgnąć. Stehlen nie czekała, aż to zrobią. Nacierała, korzystając z każdej nadarzającej się okazji, chcąc przyprzeć świątynne strażniczki do zamkniętych drzwi. Wichtigowi przemknęło przez myśl, że można by pomóc napastniczkom, raniąc Stehlen od tyłu. Nie chciał zrobić jej krzywdy, tylko ją spowolnić, żeby nadrobić zaległości. To nieuczciwe, wcześniej zaczęła! Niestety, w korytarzu tłoczyło się tak wiele przeciwniczek, że nie miał pewności, czy zdoła je wszystkie zabić bez zdrowej Stehlen u boku. Cztery wojowniczki wyprowadziły perfekcyjnie zgrany atak, zmuszając Wichtiga do cofnięcia się o kilka kroków. Widział, jak Stehlen znika w tłumie leworęcznych przeciwniczek w jednakowych kolczugach, walczących w identycznym stylu. Ich synchronizacja czyniła je łatwiejszymi do pokonania, ale i bardziej niepokojącymi. Wichtig musiał cofnąć się jeszcze o krok.
- Bedeckt! - ryknął przez lewe ramię, zabijając kolejną kobietę szybkim pchnięciem w gardło. - Przestań kaszleć i chodź nam pomóc! Jeśli Stehlen padnie, będą musieli podzielić okup tylko na dwie części. Bez Stehlen i jej żałosnego uwielbienia dla Bedeckta, zagarnięcie wszystkiego dla siebie stałoby się realną możliwością. Bedeckt brzmiał zresztą tak, że może Wichtig nie będzie nawet musiał wbić mu noża w plecy. Stary drań może się przekręcić sam z siebie. Nawet przez kakofonię walki dała się słyszeć rzężąca szarża Bedeckta. Stary kozojebca brzmiał jakby stał jedną nogą w Zaśmierci, ale nie sposób mu odmówić ducha walki. ❌❌❌ Stehlen otaczały dziesiątki identycznych kobiet w koszulach kolczych. Z początku poczuła radosne uniesienie tłoczących się wokół przeciwniczek. Ale teraz już pojęły: jej się to podobało. Nie mogła się ruszyć, nie dotykając kogoś, a nie mogła nikogo dotknąć, nie zostawiając poważnej rany. Zaprosiły ją do swego kręgu, by poniewczasie przekonać się, że ta kobieta to śmierć. Przeszkadzały sobie nawzajem bardziej niż jej. Wyraźnie nie chciały się nawzajem zranić, podczas gdy ona z radością raniła wszystkich wokół. Dostrzegła wyrachowane spojrzenie Wichtiga. Może ten półgłówek faktycznie był Najwspanialszym Szermierzem Świata, ale tutaj nie miał szans jej dorównać. W przeciwieństwie do Wichtiga, ona była zabójczynią, czystą i prawdziwą. Zabijała w sposób nieskażony ego czy pragnieniem. O ile Wichtig zabijał z myślą o tym, dokąd zaprowadzi go następna śmierć, o tyle ona zabijała tu i teraz, smakując chwilę. Noże do rzucania przepadły już dawno, pogrążone w
ciałach, w które je wraziła. Jej własne miecze wytrącono jej z rąk; zamieniła je na miecze pokonanych przeciwniczek, straciła je i wymieniła ponownie na identyczne egzemplarze. Kopnęła kobietę w krocze, dźgnęła kolejną w twarz i poczuła, jak coś na podobieństwo łzy spływa jej po żebrach, zostawiając gorącą kreskę. Krwawiła już z kilkunastu podobnych ran, choć nie pamiętała, kiedy zostały zadane. Ból nie miał znaczenia. Ból był na później. Jeśli będzie jakieś „później". Stehlen zabiła kolejną leworęczną, nadeptując jej na stopę, a potem dźgając w otwarte do usta, gdy kobieta zawyła z bólu. Te same proste sztuczki działały w kółko, aż do znudzenia. Strażniczki zdawały się niezdolne do nauki i dostosowania się . To coś oznacza. Stehlen rozmyślała, zabijając. Szlachtowanie ludzi nie wymagało refleksji; świadomy umysł tylko przeszkadzał. Najskuteczniej zabijała, gdy była rozproszona. Bedeckt powiedział „Mehrere”. Mierzyli się z pojedynczą kobietą o rozszczepionej osobowości. Czy Mehrere nie pojawiają się raczej pod postacią różnych ludzi? Nigdy nie słyszała o Mehrere manifestującym się jako liczne kopie jednej osoby. Na wpół mityczne miasto Abgeleitete Leute zamieszkiwały rzekomo wyłącznie kopie jednego, obłąkanego Mehrere, a każda z tych kopii była oddzielną osobą. Bedeckt pewnie wiedziałby więcej na ten temat, stwierdziła niechętnie, zabijając kolejną leworęczną. Wokół Stehlen zgromadziło się jeszcze więcej wojowniczek, a ona wiedziała jedno: zabijanie kolejnych nic nie da. Niestety, walczyły tak zaciekle, że nie miała wyboru. Nagle dał się słyszeć rzężący okrzyk bitewny Bedeckta,
gdy ten rzucił się do walki z właściwą sobie finezją rozwścieczonego byka. Co tak późno, do cholery ? W tłumie zrobiło się ciasno, a na Stehlen z każdej strony naparły przeciwniczki. Przez chwilę nikt nie miał dość miejsca, by unieść broń i wyprowadzić atak, a Stehlen znalazła się w objęciach młodej kobiety. Miała ona śliczne, brązowe oczy i ciepły oddech pachnący kurczakiem i jakąś przyprawą, której Stehlen nie rozpoznawała. Zresztą wszystkie miały. Posłała strażniczce całusa, a gdy kobieta zamrugała ze zdziwieniem, Stehlen rąbnęła ją głową w twarz, łamiąc kobiecie nos. Przy każdym machnięciu toporzyska Bedeckta przez ścisk gorących ciał przechodziło drżenie. Stary cap był silny, bez dwóch zdań. Duża część tłumu odwróciła się i oddzieliła od niej, by rzyć się z Bedecktem, a Stehlen znów miała miejsce, by zabijać. ❌❌❌ Bedeckt stał najwidoczniej niezauważony, pochylony do przodu, z rękami opartymi o kolana i oddechem grzechoczącym w płucach jak kości do gry. Widział, jak Stehlen znika w rozrastającym się tłumie strażniczek. Czy pojęła wagę jego słów? Bez wątpienia Wichtig puścił wykrzyczane przez Bedeckta ostrzeżenie mimo uszu. Skupiony na sobie dupek nie uciekł tylko dlatego, że Stehlen zabiła więcej wrogów niż on. Jak zwykle, monumentalne ego Wichtiga powstrzymywało go przed inteligentną decyzją. Jeśli jego egotyzm ustawicznie prowadził do głupoty, to jak inteligentny mógł być w rzeczywistości? Stehlen zniknęła i teraz Bedeckt spoglądał, jak gromadka identycznych wojowniczek pochłania Wichtiga. Odkaszlnął więcej flegmy i pomyślał o schodach za plecami. Powinienem odejść, po prostu odwrócić się i odejść. Nikt go nawet nie zau-
ważył. Czemu nie odchodzę? Nie wydostanę się ze świątyni bez ich pomocy. Racja, gówniana wymówka. W prawej dłoni ciążył mu topór. Kiedy wygrzebał go spod szaty? Nie należało to do łatwych zadań, a jednak nie pamiętał chwili, gdy dobył broni. Czuł się jak wrak człowieka, jak sterta blizn, a brakujące palce i utracona obrączka ślubna stały się metaforą wszystkiego, czego brakowało w jego życiu. - Świetna pora na ckliwość - bardziej wychrypiał niż poddział Bedeckt przez obolałe od kaszlu gardło. Zacisnął resztki lewej dłoni w ciasną, niekompletną pięść. Ważąc w ręku topór, ruszył naprzód. Dostanie się dostatecznie blisko Stehlen, by usłyszała, co ma jej do powiedzenia. Tylko ona mogła powstrzymać Mehrere. Bedeckt nabierał prędkości, chwiejnym krokiem gnając coraz szybciej ku tłumowi walczących ciał. Zdobył się na jeden szaleńczy ryk wściekłości, który szybko ustąpił astmatycznemu rzężeniu - a potem wbił się w tłum. Wojowniczki padały pod nawałnicą jego ciosów. Topór wznosił się i opadał, a naokoło tryskała krew. Lewą ręką Bedeckt tłukł twarze niczym młotem i dźgał oczy okaleczonymi palcami. W krwawym zapamiętaniu kolanami uderzał w krocza, a łokciami w czaszki, kopał w kolana. Ani myślał o obronie; każde działanie, każde mgnienie oka było atakiem na śmiertelne ciało. Przeciwniczka mogła go przewyższać liczebnie, ale Bedeckt złamie wolę tej wielkiej i wciąż rosnącej istoty. Wojowniczki rozbijały się o Bedeckta niczym rozbijające się o skałę fale. Każdy oddech stał się rozdygotaną walką o
powietrze. Nie mógł znaleźć miejsca w płucach, które wydawały się pełne aż po brzegi. Topór ugrzązł w czyimś obojczyku, a Bedeckt przez krótką, ale przerażającą chwilę próbował go oswobodzić. Topór wyskoczył z ciała, a kobieta padła na posadzkę z mokrym szlochem, który podejrzanie zabrzmiał jak wyraz wdzięczności. Może to Bedeckt wydał ten dźwięk. Ręce miał jak miękki od żaru ołów. Idź naprzód. Znajdź Stehlen. Powiedz jej... powiedz... powiedz jej co? Jestem skałą. Rozbijały się o niego, a on zabijał. Ciągle prąc naprzód, ciągle atakując. Miecz wszedł nisko w plecy Bedeckta i chyba zazgrzytał o kręgosłup. Kości solidarnie zabrzęczały niczym kamerton. Bedeckt przepchnął się do przodu i tym razem, gdy miecz wyszedł z ciała, szloch z pewnością wydobył się z jego ust. Może pora zacząć się bronić. Bedeckt zablokował machnięty na oślep miecz i kopnął kolejną przeciwniczkę, która zdołała uniknąć jego niezdarnego ataku. Tymczasem druga stopa pośliznęła mu się na zbryzganej posoką posadzce i kolano się pod nim ugięło. Padł na podłogę i popatrzył z dołu na stojące w ścisku wojowniczki, które z kolei spojrzały na niego z góry. Upadając, zgubił gdzieś topór. - Cholera - zachrypiał. I wtedy się na niego rzuciły. Cały jego wszechświat zmienił się w ostre miecze, ciężkie buciory miażdżące odsłonięte żebra oraz bezkresne oceany bólu. Bronił się zębami i zagiętymi jak szpony palcami. ❌❌❌
Walczący w ciasnocie ciał Wichtig poczuł siłę ataków Bedeckta i zaśmiał się w twarz najbliższej wojowniczce. - Teraz macie przesrane. Kolejna strażniczka padła od jego wirujących ostrzy, spryskując go ciemną posoką. Nawet go nie tknęły. Przy tak wielu wrogach stłoczonych tak blisko, powinno go zahaczyć choćby jedno fartowne cięcie, ale nic takiego się nie stało. Jestem po prostu zbyt cholernie dobry! Los uśmiechnął się do niego, a on roześmiał się i zabił kolejną leworęczną wojowniczkę. Przeznaczenie - oto dlaczego nie mogą mnie zranić. Miał swoje przeznaczenie. Zostanie Najwspanialszym Szermierzem Świata. Bedeckt myślał, że Wichtig nie rozumie, co Geborene próbowali osiągnąć ze swoim stworzonym przez ludzi bożkiem, ale się mylił. Wichtig rozumiał. Jeśli Geborene mogli wykreować bóstwo przekonując zgraję wieśniaków, by czcili jakiegoś przypadkowego bachora, to on, Wichtig, sam stanie się bogiem, gdy przekona wystarczająco wielu ludzi, by czcili go jako Najwspanialszego Szermierza Świata. Jak Stehlen? Jeszcze żyje? - Hej! Żyjesz tam? - zawołał Wichtig w kierunku miejsca gdzie zniknęła. - Dureń! - Brzmiała na zmęczoną. - Ile? - zapytał Wichtig pomiędzy przeciwniczkami. Nie usłyszał odpowiedzi, bo w tym momencie dostrzegł jak masa uzbrojonych w miecze kobiet ściąga Bedeckta na ziemię. Czasem los bywał aż nazbyt dobry; rozpieszczał go. Uratuje Bedeckta - tym samym pokazując, że jest prawdziwym przyjacielem - a potem będzie mógł się tym pysznić przed starym capem. Jasne, jeszcze chwilę temu rozważał zdradę starego drania, ale to byłoby znacznie bardziej interesujące! Szansa, by
udowodnić Bedecktowi, że się mylił i by poczuć się od niego lepszym była cenniejsza niż złoto. Wichtig przedarł się ku Bedecktowi, zabijając tyle wojowniczek, że pozostałe rozstąpiły się na chwilę ze strachu. Bedeckt był cały pokryty krwią; w większości chyba własną. Resztki zmaltretowanego lewego ucha odrąbano mu od siwej czaszki. - Gdzie twój topór, leniwy staruchu? Bedeckt rozchylił opuchniętą powiekę, kaszlnął jasną tętniczą krwią i łypnął ze złością na stojącego nad nim Wichtiga. - Powiedz Stehlen, żeby zabiła oryginał — zagulgotał spomiędzy spękanych warg. Drań stracił kilka z i tak już nielicznych zębów. Oryginał? A co to miało znaczyć, do cholery? Wichtig odwrócił się ku masie blokujących kapłanek. Dwa razy tyle zwłok leżało na podłodze. Nie widział stąd Stehlen, ale słyszał jak walczy i klnie gdzieś w tej chmarze. Wojowniczki ruszyły ku niemu, powłócząc nogami. Wreszcie nauczyły się trochę szacunku. Stojący nad Bedecktem Wichtig poprawił włosy i dystyngowanie pokłonił się nadchodzącemu tłumkowi. - Stehlen! - ryknął. - Zabij oryginał! ❌❌❌ Zabić oryginał? A jak do cholery miała to zrobić? Wszystkie wyglądały identycznie. Stehlen myślała i walczyła zaciekle. Gdzie może być oryginał? Cóż, na pewno w bezpiecznym miejscu. Pewnie na tyłach stada. Zmieniła strategię i przestała zabijać. Zamiast tego zaczęła unikać i kulić się przed atakami, przepychając się na tyły gromady strażniczek. Obserwowała jednocześnie twarze przeciwniczek. Choć były fi-
zycznie jednakowe, na ich twarzach malowały się odmienne grymasy. Ból kopniętej w krocze kopii nie ukazywał się na twarzach pozostałych. To, pomyślała, może się przydać. - Nadal żyjesz? - zawołał znowu Wichtig gdzieś z tyłu. Prosiłaby o zbyt wiele, gdyby oczekiwała, że dureń przyjdzie tu i jej pomoże. Tępy dupek pewnie właśnie opowiadał wojowniczkom, że wkrótce obwołają go Największym Świniojebcą Świata. Wpadła na pewien pomysł. Warto spróbować. - Ciągle żyję! - obserwowała twarze kapłanek, starając się mieć ich na oku jak najwięcej. Przylepiła na usta swój najbardziej triumfalny uśmiech i krzyknęła: - Wiem, która to! Jedna z kapłanek zamrugała z zaskoczenia i schowała się głębiej w tłum. - Mam cię! Stehlen, wciąż walcząc, wykonując uniki i brnąc przez tłum, nie spuszczała wzroku z cofającej się kobiety. Wojowniczka nie da się drugi raz nabrać na tę samą sztuczkę, więc jeśli Stehlen ją zgubi, to już po niej. Stłoczone strażniczki spanikowały i szaleńczo próbowały ją powstrzymać, zapominając o swym wyszkoleniu. Stehlen zmieniła się w rozmazany, zabójczy kształt. Otoczona z każdej strony, raniła przeciwniczki przy każdym cięciu, a i one, choć nagle stały się niewprawne w swej panice, nie mogły chybić jej mieczami. ❌❌❌ W jednej chwili korytarz był pełen wojowniczek, które z ponurą determinacją zbliżały się do Wichtiga i Bedeckta a w następnej zostały tylko porozrzucane zwłoki. Bedeckt, wciąż leżący na podłodze, patrzył jak Wichtig mruga ze zdziwieniem, lustruje korytarz pełen trupów i z poirytowaniem marszczy czoło. Podłoga była usiana dziesiątkami
ciał-a Bedeckt i Wichtig byli odpowiedzialni tylko za ich część. Wichtig spuścił wzrok na Bedeckta. - Zabiłem większość z nich. - Kłamca - stęknął Bedeckt przez zaciśnięte zęby. Bogowie, wszystko go bolało. Czuł się poharatany od środka. Wichtig filozoficznie wzruszył ramionami i znów rozejrzał się po miejscu rzezi. - Nie widzę Stehlen. - Idź jej poszukać. - Zauważyłeś, że tylko ja tu ciągle stoję? - Wichtig wsunął miecze do pochew i skrzyżował ręce na piersi. - Ani draśnięcia. Nawet siniaka. A ty wyglądasz parszywie. Nawet dziecko mogłoby cię wykończyć. Więc to już? Czy to ta chwila, której Bedeckt zawsze się spodziewał? Spróbował podnieść się do pionu, ale niekompletna dłoń pośliznęła się na śliskiej od krwi kamiennej posadzce a on upadł ze zbolałym jękiem. Wichtig stanął nad nim. Drań się nawet nie zdyszał. - Więc - powiedział Bedeckt - teraz dowiemy się, kim tak naprawdę jesteś. - Chyba tak. — Wichtig uniósł brew. — Co powiesz na służenie mi w Zaśmierci? - Rozejrzał się po stertach ciał. - Zaraz znajdę twój topór. - Żebym mógł umrzeć z bronią w ręku? Wichtig prychnął drwiąco. - Żebyś mógł się nim posłużyć jak kulą, ty stary, zrzędliwy sukinsynu. W razie gdybyś nie zauważył... a muszę przyznać, że wyglądasz na dosyć zajętego krwawieniem na podłogę... właśnie uratowałem ci życie. Możesz podziękować mi później. -Znalazł zatopiony w martwym ciele topór, po czym wrócił i zaoferował go Bedecktowi. — Jesteś moim
przyjacielem. Ja jestem twoim przyjacielem. - Wichtig uśmiechnął się smutno. - Pewnego dnia zrozumiesz. Bedeckt patrzył w milczeniu na wyciągnięty topór, świadomy faktu, że Wichtig bacznie mu się przygląda. - Nie dam się nabrać na twój teatrzyk z urażonym przyjacielem - wymamrotał Bedeckt. Wichtig cmoknął z udawaną odrazą. - Chodź, może uda nam się znaleźć Stehlen. Znaleźli ją siedzącą na podłodze z plecami wspartymi o jedyne drzwi na końcu korytarza. Na jej kolanach spoczywała młoda kobieta o brązowych oczach, która wyglądała, jakby ucinała sobie drzemkę. Stehlen gładziła wojowniczkę po jej krótkich włosach. Gdy zbliżyli się Wichtig i wsparty o niego Bedeckt, uniosła wzrok, pokazując swoją wyczerpaną i ściągniętą twarz. - Nawet nie próbuj - warknęła. - Wiesz, że zabiłam ich więcej niż ty. Wichtig roześmiał się radośnie, jakby nie miało to znaczenia. - Może. Ale ja uratowałem Bedecktowi życie, podczas gdy ty przytulałaś truposzki. - Ponownie przyjrzał się wojowniczce. Nie dostrzegł żadnych widocznych ran. — Bo ona jest martwa, co nie? - Dźgnęłam ją w plecy, kiedy próbowała uciekać. - Uratowałam was obu, zabijając oryginał — zaznaczyła. - Wiedziałaś, że trzeba ją zabić, bo ci powiedziałem odparł Wichtig, ignorując fakt, że z kolei Bedeckt powiedział to jemu. - Nic mu nie jest? - zapytała, ruchem głowy wskazując na Bedeckta, który w zastraszającym tempie krwawił na posadzkę.
- Nic mi nie jest - powiedział niewyraźnie Bedeckt, odkrywając, że z otwartych ust zwisa mu długa, sięgająca kolan nitka krwawej śliny. Padłby na podłogę, gdyby Wichtig go puścił. - Nic mu nie jest - zgodził się Wichtig. - Jest tylko wkurzony, bo ocaliłem mu życie. I chyba się ciut przeziębił. Stehlen wskazała na Bedeckta. - On krwawi. - Zważywszy, że możemy być zmuszeni torować sobie drogę do wyjścia siłą - powiedział przeciągle Wichtig—mam nadzieję, że siedzisz tu z pobudek artystycznych, a nie dlatego, że nie dasz rady ustać na nogach. Będzie mi trochę niezręcznie walczyć i jednocześnie nieść was oboje. - Powiedział to takim tonem, jakby „niezręcznie” było przesadą i tak naprawdę nie stanowiło problemu. ❌❌❌ Stehlen nienawidziła Wichtiga bardziej niż kiedykolwiek. Zbryzgany posoką półgłówek wyglądał na nietkniętego. Nawet nie popsuła mu się fryzura. Wyglądał idealnie - nieustraszony bohater w każdym calu. Nienawidziła go i pragnęła, i nienawidziła siebie za to, że go pragnęła. Chciała go albo zerżnąć, albo zabić. Może zerżnąć, a potem zabić. Wichtig coś by jej wsadził, a potem ona wsadziłaby coś jemu. Wymuszony uśmiech zniknął jej z twarzy, gdy Wichtig z odrazą odwrócił wzrok. Pewne rany nigdy się nie zagoją. Stehlen odepchnęła martwą kobietę i wstała, starannie skując urazę. — Wynośmy się stąd. Mogła wmówić sobie, że do tego przywykła. Mogła wmówić sobie, że dawno pogodziła się z faktem, iż jej uśmiech
odstrasza mężczyzn. - Nie - wybełkotał Bedeckt. - Chłopak. Zabierzmy go ze sobą. - Jedno oko całkiem zniknęło mu pod opuchlizną, a drugim łypał na Stehlen z dziką desperacją. - Zaszliśmy tak daleko. Wytrzymam do końca. - Zachwiał się niestabilnie. -Muszę tylko zatamować krwotok. Stehlen i Wichtig wymienili powątpiewające spojrzenia, ale żadne nie chciało odejść stąd bez łupu. Nawet jeśli tym łupem był jakiś szkolony na bożka bachor. - Stehlen, dasz radę otworzyć te drzwi? - zapytał Bedeckt. Obejrzała się na nie przez ramię. - Nie są zamknięte. , - Skąd możesz... - Wichtig urwał, gdy Stehlen spojrzała na niego z oburzeniem. - Racja. ❌❌❌ Wichtig oparł Bedeckta o ścianę, a stary kozojebca natychmiast ześliznął się po niej na podłogę. A co tam, miejsce jak każde inne. Przynajmniej nie plącze się pod nogami. Zostawiwszy Bedeckta, stanął z wyciągniętym mieczem, a Stehlen otworzyła drzwi. Dziecko, szczupły blondyn z błękitnymi oczami, stało pośrodku ładnie umeblowanego pokoju. Był to pokój, o jakim marzył każdy chłopiec. Na ogromnym, dębowym stole rozciągał się model miasta wyposażony w chłopów, zwierzęta i straż miejską. Zabawki tkwiły też w piętrzących się pudłach i walały się po podłodze, zostawione tam, gdzie umieściła ja żywa, kapryśna wyobraźnia dziecka. Chłopak w niczym nie przypominał Nebdrana, syna Wichtiga, ale Szermierz i tak wrócił myślami do ostatniego razu, gdy widział swojego chłopca. Nawet się nie pożegnał. Nie
chciał zostawiać syna, tylko tę pamiętliwą zołzę, którą poślubił. Nagle dotarło do niego, że najszczęśliwszą chwilą jego życia była ta kiedy trzymał w ramionach nowonarodzonego syna i patrzył na śpiącą, wyczerpaną po długim i trudnym porodzie żonę. Nieraz myślał o tym, żeby wrócić do Traurig i ją odnaleźć. Nie wątpił, że potrafiłby ją nakłonić, by dała mu kolejną szansę; zawsze potrafił ją przekonać do swojego punktu widzenia. Wspomniał zapach jej gęstych, ciemnych włosów i krzywiznę jej bioder. - Słyszałem walkę na korytarzu - powiedział chłopiec. Spokojne pytanie dziecka sprowadziło Wichtiga do tu i teraz. Wpatrywały się w niego inteligentne, niebieskie oczy. Ufne oczy. Czy jeśli ktoś wychowuje przyszłego boga, to czy uczyłby go podstępu i kłamstwa? Zdaniem Wichtiga, nie. Wyszukał w pamięci imię. - Przysłał nas Konig. Grozi ci śmiertelne niebezpieczeństwo. Musisz iść z nami. Chłopiec patrzył na niego z pozbawioną wyrazu twarzą, a Wichtigowi przytrafiła się jedna z rzadkich chwil zwątpienia. Czyżby dziecko go przejrzało? Niepewny co dalej, przybrał swoją najlepszą heroiczną pozę. - Czytałem o tobie - powiedział chłopiec. - Doprawdy? - zapytał zdumiony Wichtig. - Tak. Jesteś herosem. Herosem? Wichtig pokłonił się i zakręcił mieczem zamaszystego młyńca. - Wichtig Lügner. Najwspanialszy Szermierz Świata. Do usług. - Jestem Morgen - odpowiedział chłopiec. - A niech mnie - wymamrotała cicho Stehlen do Bedeckta. - Naprawdę widać, jak Wichtigowi puchnie głowa. Wichtig zignorował ją. Liczyło się tylko dziecko. Tylko
pozbawiony wyobraźni umysł mógł zaplanować odsprzedanie tego przyszłego boga. Jedynie Wichtig pojmował prawdziwą wartość tego dziecka. Chłopiec stanowił ostateczny środek do osiągnięcia ostatecznego celu. Odsunął się, ukazując chłopakowi usiany trupami korytarz. Nie było potrzeby nic mówić, niech dzieciak dojdzie do własnych wniosków. Wichtig bacznie obserwował chłopca, który po raz pierwszy okazał emocje. Oczy zszokowanego Morgena rozszerzyły się na widok krwawej łaźni. Spojrzał za plecy Wichtiga na Stehlen i Bedeckta, lustrując wzrokiem ich brutalny wygląd, a potem strzelił oczami na podłogę i liczne, jednakowe zwłoki. - Viele Sindein. Była moją strażniczką od... - Morgen zawiesił głos. - ...od zawsze - dokończył szeptem. - Nigdy nie widziałem, by było jej tak wiele. Zwykle były dwie. Sporo się kłóciły. - Zerknął na Wichtiga i powiedział konspiracyjnym tonem: - Chyba się nawzajem nie lubiły. - Chciała cię zabić — odparł szybko Wichtig. - Musieliśmy ją powstrzymać. - Nie mamy na to czasu — warknęła stojąca na korytarzu Stehlen. - Ogłusz bachora i znikajmy. Bedeckt się wykrwawia. Chłopiec zerknął na Stehlen. ~ Nie sądzę, żebyście mieli mnie skrzywdzić. Wichtig ze zdumieniem patrzył, jak zmieszana Stehlen odwraca wzrok. Otworzyła usta, a potem zatrzasnęła je z głośnym syknięciem. Czy ona zbiera się do przeprosin? Niemożliwe! - Przepraszam - powiedziała chyba równie zaskoczona co Wichtig. Szermierz zaśmiał się krótko i przykleił na usta swój
najbardziej czarujący uśmiech. - Chodź. Musimy zabrać cię w bezpieczne miejsce. - Dobrze. Ale najpierw muszę umyć ręce. Podczas gdy chłopiec szorował i tak już czyste dłonie, pozostali załatali najpaskudniejsze rany Bedeckta. — Potrzebuje prawdziwego uzdrowiciela - szepnęła Stehlen. Wichtig był tego samego zdania, ale nic nie powiedział. Nie mieli czasu na szukanie uzdrowiciela, musieli szybko wydostać się z Grauchloss. Wrócił Morgen i przyglądał się ich wysiłkom z zaciekawieniem i odrazą, stojąc w bezpiecznej odległości. Cofnął się nieufnie, gdy krew bryznęła na podłogę obok jego stopy. Jakby nigdy nie widział krwi, pomyślał Wichtig. Parę minut później ruszyli po własnych śladach przez starożytny zamek. Wichtig prowadził, jedną rękę trzymając na ramieniu Morgena w opiekuńczym geście, podczas gdy Stehlen szła z tyłu, z ciężko wspartym na niej półprzytomnym Bedecktem. Wichtig zauważył, że zostawił duży, krwawy odcisk dłoni na chudym ramieniu dziecka. Odrobina brudnej rzeczywistości sprawi tylko, że chłopiec stanie się jeszcze bardziej zależny od niego. Nigdy dotąd nie był herosem i cieszył się na możliwość odgrywania tej roli. Wydawała się łatwa, naturalna. Rola, która była mu pisana. Wichtig dawno zrozumiał, że ludzie zmieniają się w zależności od towarzystwa, od rozmówcy. To jasne, że nikt nigdy nie jest prawdziwym sobą; każdy odgrywa szereg ról w oparciu o wymogi chwili. Widywał jak uczciwi kradną, a spokojni mordują. Żona nieraz w jednym zdaniu przeklinała go i mówiła, że go kocha. Kiedy pogodził się z faktem, że może stać się
kimkolwiek i czymkolwiek trzeba, aby w pełni wykorzystać sytuację, poczuł się wolny. Gdy teraz o tym myślał, Bedeckt byt jedynym człowiekiem, który się nie zmieniał. Kradł i zabijał i przyznawał się do bycia złodziejem i mordercą, któremu nie wolno ufać. To niemalże wystarczyło, by Wichtig mu zaufał. Stehlen, z kolei, to już zupełnie inna historia. Choć narobili hałasu w trakcie walki ze strażniczką Morgena, najwyraźniej wieża była dostatecznie oddzielona od reszty kościoła. Przemierzali puste korytarze i nikogo nie spotkali. ❌❌❌ Stehlen z trudem utrzymywała Bedeckta w pionie. Zwalniał z każdym krokiem. Powinnam go tu zostawić. Na tę myśl wykręciły jej się trzewia. - Spowalniasz mnie, ty bezużyteczny worku psich gówien -szepnęła w szkaradne resztki jego lewego ucha. Ciężko stwierdzić, czy usłyszał. — Nie zmuszaj mnie, żebym cię tu zostawiła. Nie rób mi tego. - Głupia... - Co? - ...suka - dokończył Bedeckt. Cóż, lepsze to niż nic. Skoro ciągle miał siłę być rzucającym obelgami dupkiem, to najwyraźniej jeszcze nie po nim. Poruszyła nozdrzami, badając powietrze. Bedeckt cuchnął krwią, potem i niemytym starcem. W powietrzu unosił się też jakiś inny zapach. Coś nieokreślonego, ale znajomego. - Coś jest nie tak - szepnęła mu w postrzępione ucho z tak bliska, że poczuła smak zaschniętej krwi. - Spróbuj dać się dźgnąć kilkadziesiąt razy - syknął Be-
deckt przez zaciśnięte zęby. - Gwarantuję, że będzie gorzej. Zignorowała go. - Wiem, jakie to uczucie, kraść. Wiem, jak pachnie. Wiem, jak brzmi. Wiem, jak smakuje. Coś jest nie tak. Oczyścili dla nas trasę. - To dobrze. Ten kretyn niczego nie rozumie. Każdy z jej nerwów wrzeszczał „niebezpieczeństwo!”, a jednak niczego nie widziała. Ktoś oczyścił im drogę ucieczki, ale nie miała powodów, by wierzyć, że ta tajemnicza postać stoi po ich stronie. Wszystkie działania napędza samolubność. Życie wypełnione zdradą i nieufnością nauczyło Stehlen jednego: jeśli ktoś ci pomaga, to tylko dlatego, że w ten sposób pomaga sobie. W chwili, gdy zbieżność interesów zanika, prawda wychodzi na jaw, a ty odkrywasz, że masz nóż w plecach. Stehlen przyspieszyła, żeby dogonić Wichtiga z chłopcem, a Bedeckt - ku jej wielkiemu zdziwieniu - nadążył za nią. Spojrzała na jego twarz i zobaczyła połamane zęby zaciśnięte w pełnym determinacji pomruku. - Ciągle jeszcze siedzi w tobie trochę życia - powiedziała. - Nie, tylko cała masa śmierci. - Spojrzał na nią swoim jedynym niezapuchniętym okiem, a Stehlen dostrzegła w nim błysk czarnego humoru. - Nie mogę dopuścić, żeby Wichtig zagarnął moją dolę. - Chciwość to najlepsza motywacja. W każdym razie, jeśli się przekręcisz, zabiję tego dupka i wezmę wszystko dla siebie. Tak naprawdę nie miała pojęcia, jak się zabrać za wymuszenie okupu. Gdyby staruszek faktycznie umarł, zabiłaby Wichtiga razem z chłopakiem, umywając ręce od tego choler-
nego bajzlu. Każdy plan bardziej skomplikowany niż „wejść, brać towar, wyjść” był skazany na porażkę. ❌❌❌ Aufschlag dostrzegł porywaczy dopiero wtedy, gdy zabrali Morgena, i zamarł niezdecydowany. Wszcząć alarm czy pozwolić im zabrać chłopca? Jeśli zawoła straże, Morgen wkrótce zginie z ręki Koniga. prawdopodobnie w ciągu kilku dni; urojenia Teokraty wymykały się już spod kontroli. Jeśli niczego nie zrobi, pozwoli im porwać dziecko, a potem co? Tacy drobni przestępcy musieli mieć proste, przyziemne plany. Najpewniej zażądają okupu za powrót Morgena do Geborene. Aufschlagowi zaświtał pomysł: mogę ich przechwycić i kupić wolność Morgena. Gdyby zrobił to poza zasięgiem wpływu Koniga, Teokrata nie dostrzegłby zdrady, dopóki nie byłoby za późno. Okłamywanie potężnego Gefahrgeista to ogromne ryzyko, ale jeśli mógł w ten sposób ocalić chłopcu życie, Aufschlag z radością by je podjął. Działał szybko. Na poczekaniu zmyślił kilka zadań i posyłek, którymi zajął strażników i kapłanów, by oczyścić porywaczom drogę. Miał gorącą nadzieję, że już go tu nie będzie, gdy zaczną padać właściwe pytania. Teraz zaś, w bezpiecznej odległości, poza zasięgiem mocy Kleptyczki, Aufschlag obserwował Morgena i trójkę fałszywych kapłanów. Tylko naukowiec wpadłby na to, by skwantyfikować definiujące rzeczywistość efekty obłędu, a Aufschlag był naukowcem w każdym calu. Całe życie, każdą chwilę swego istnienia, poświęcał zrozumieniu cech określających Geisteskranken. Każdy wiedział, że efekty szaleństwa malały wraz z odległością oraz były tłumione bliskością
zdrowych umysłów, ale nikt inny nie pomyślał, by te zjawiska zmierzyć. Aufschlag przeprowadzał w piwnicach kościoła ponure eksperymenty. Wiedział o Kleptykach więcej niż oni sami. Wiedział, że napędza ich głęboko zakorzeniona nienawiść do samych siebie i rozumiał ich słabości. Pragnęli być złapani i ryzykowali coraz większe zbrodnie w poszukiwaniu kary. Niektóre z jego eksperymentów były dalece bardziej niepokojące. Odkrył, że da się zmienić zwyczajnych, zdrowych ludzi w Geisteskranken. Odpowiednia mieszanka fizycznego i psychicznego cierpienia potrafiła przynieść zdumiewające rezultaty. Zmuszenie matki, by stała się świadkiem tortur i brutalnego morderstwa jej dzieci wystarczyło, by zmienić ją w niebezpieczną Geisteskranken. Aufschlag odkrył nawet - z narażeniem życia - że im potworniejsza i bardziej rozciągnięta w czasie jest owa tortura, tym potężniejsi stają się Geisteskranken. Raz stracił kilkudziesięciu członków ekipy badawczej, gdy po miesiącach patrzenia na męki swojego męża i dzieci, kobieta strzaskała kajdany, rozerwała naukowców na strzępy i spaliła sporą część Skrzydła Naukowego. Konig, który troszczył się tylko o wyniki, nie zadawał pytań. Aufschlag z kolei dysponował wyłącznie pytaniami. Czemu trwało to tak długo? Czemu stała się tak potężna, gdy wreszcie pękła? Czemu niektórzy ludzie, poddani jednakowym bodźcom, ulegali regresowi, zmieniając się w bełkoczących idiotów, podczas gdy inni stawali się zmiennokształtni albo zyskiwali zdolność tworzenia samą myślą armii albtraumów? Jednak najciekawsze z pytań brzmiało: gdzie leży granica? Jak potężny może stać się Geisteskranken? Teokrata - powierzchowny i krótkowzroczny głupiec myślał, że badania Aufschlaga mają na celu realizację zamierzeń Koniga. Choć w przytłaczającej obecności najwyższego
kapłana często stawało się to prawdą, to jednak Aufschlag miał własne plany. Wiara określa rzeczywistość, a obłęd — który Aufschlag definiował jako dowolne nienaturalnie silne przekonanie manifestuje się jako moc. Lecz to, jak rozumiał Aufschlag, nie stanowiło jedynej formy mocy. Wiedza to też potęga. Choć Aufschlag nie potrafił zmieniać rzeczywistości siłą swoich przekonań, mógł manipulować nią dzięki zrozumieniu rządzących nią praw. Konig pragnął wykorzystać Morgena do własnych egoistycznych celów - Gefahrgeiści nie umieli postępować inaczej. Głupiec uczepił się wiary, że Morgen zdoła ocalić go przed jego własnymi urojeniami i odpędzić przerażający koniec, jaki czeka wszystkich Geisteskranken. Nigdy nie przeszło mu przez myśl, by zapytać jak miałoby to nastąpić. Po pokazie mocy, jaki zafundował mu Morgen, Aufschlag zaczynał mieć wątpliwości, czy Teokrata byłby zdolny kontrolować chłopca po Wstąpieniu. Lecz wątpliwości nie wystarczyły, Aufschlag musiał mieć pewność. Jeśli Morgen Wstąpi przebywając pod wpływem staczającego się w obłęd Gefahrgeista, nie sposób stwierdzić, co z niego powstanie. Ale jeżeli Morgen dokona Wstąpienia z dala od knowań Koniga, stanie się bogiem, na jakiego Geborene i mieszkańcy Grauchloss zasługują. Dobrym i sprawiedliwym bogiem. Bogiem, który będzie chronił swych ludzi zamiast manipulować nimi jak zabawkami. - Konig nie jest Geborene Damonen - szepnął Aufschlag. Tylko tak mu się wydaje. — Muszę zrobić to, co słuszne. Naczelny naukowiec mógł nie mieć siły opierać się Konigowi w jego obecności, ale w odpowiedniej odległości znów zaczynał trzeźwo myśleć. Wiele nocy spędził pocąc się i dygocząc na wspomnienie
tego, co uczynił w imię nauki. Nikt nie powinien być świadkiem okrucieństw, jakie widział. Sam dopuścił się tych niegodziwości - plama na duszy, jaka miała go dręczyć w Zaśmierci. Ale Zaśmierć to też odkupienie. I może jeden prawdziwie altruistyczny czyn zdoła zmazać jego winy. Aufschlag często modlił się, by okazało się to prawdą. W przeszłości modlił się do nieokreślonych bóstw, ale teraz modlił się do Morgena. Jeśli z całego tego cierpienia i niedoli, jakie spowodował, wyniknie choć jedna czysta rzecz, być może osiągnie odkupienie. Morgen sprowadzi nową czystość na ten okropny i plugawy świat. - Dbajcie o tego chłopca - szepnął, obserwując jak fałszywi kapłani przemykają ukradkiem przez wyludniony kościół. Chyba wszędzie byłoby mu lepiej niż tu. Aufschlag nie mógł pozwolić, by Konig dalej zatruwał umysł dziecka. Na początku, jeszcze zanim Konig przywłaszczył sobie jego pomysł jako własny, Aufschlag rozpoczął ten boski projekt z czystego pragnienia wiedzy, nie z przyczyn religijnych czy z nienawiści do starych bogów. Krótko mówiąc, chciał wiedzieć, czy bogów da się stworzyć, a Morgen odpowiedział na jego pytanie. Ten chłopak miał Wstąpić ku boskości. I to nie z ręki Koniga. Morgen Wstąpi niezakuty w kajdany służby. A teraz, patrząc jak złodzieje prowadzą to, co z pewnością uważają za okazały łup, widział własną ścieżkę do odkupienia. Uratuje Morgena przed Konigiem. W głowie skrystalizował mu się plan, równie prosty, co niebezpieczny. Wkrótce uda się do prywatnych komnat Schwachera Suchera, jedynego geboreneńskiego Zwierciadlisty obecnie przebywającego w mieście Grauchloss, i zamorduje młodego kapłana. Nie zamierzał maskować swych działań mylącymi
słowami. Ważna jest szczerość. Bez Schwachera Konigowi będzie o wiele trudniej wyśledzić Morgena i jego porywaczy. Przy odrobinie szczęścia Aufschlag kupi sobie dość czasu, by odszukać złodziei i albo wykupić, albo odebrać siłą dziecko. Oczyścił swój udręczony umysł i skupił myśli. Musiał mieć klarowną wizję swojego planu, bo inaczej dowolna interakcja z Konigiem mogłaby sprawić, że zmieni zdanie. - Zabić Schwachera - szepnął. Spojrzał na swoje miękkie, czyste dłonie. Choć w trakcie badań spowodował tak wiele śmierci i cierpienia, nigdy osobiście nie skrzywdził ani nie zabił innego człowieka. Czy morderstwo mnie zmieni? A jakżeby inaczej? - Odwrócić uwagę Koniga na dostatecznie długo, by porywacze chłopca zdążyli się oddalić. Wprowadzić go w błąd co do kierunku, w którym uciekli. - Dopóki nie uzyska pewności, że skutecznie odwrócił uwagę Koniga, niebezpiecznie będzie podążać za porywaczami. Tymczasem trójka złodziei podeszła do bramy Aufschlag nie miał pomysłu, jak bez wzbudzania podejrzeń pozbyć się strażników - a wraz z nimi Morgen, opiekuńczo objęty ramieniem przez mężczyznę przebranego za akolitę. Takiego właśnie gestu Aufschlag spodziewałby się po ojcu. Czyżby porywacze Morgena okazali się przyzwoitymi ludźmi? Może nawet rodzicami? To smutne, że Morgen nigdy nie miał kogoś, kto zastąpiłby mu ojca. Aufschlag, ze swoimi obawami i niedostatkami, nie potrafił spełniać takiej roli. Konig, ze swoją mroczną przeszłością i fiksacją na punkcie porzucenia, z pewności nie nadawał się na ojca. Aufschlag modlił się, by Morgenowi nic nie groziło. Patrzył ze smutkiem, jak najmniejsza udawana kapłanka w biskupiej szacie zabija akolitów, którzy pełnili straż przy
głównej bramie. To było niepotrzebne. Ale się stało, a teraz chłopak był już poza zasięgiem Koniga. Przynajmniej na razie.
ROZDZIAŁ 18
Moc wiary to strach przed nieznanym. Moc miłości to strach przed śmiercią w samotności. Fragment „Potęgi strachu” pióra Halbera Todda
Gehirn Schlechtes wpatrywała się w pustą miskę. Gulasz z organów Erbrechena, rzekome źródło zdrowia psychicznego, nie uśmierzało dręczącego jej wnętrzności głodu. Coś jest nie tak. Czuła się krucha, cienka jak papier i sucha niczym chrust. Potrzebowała coś spalić. Czy ten gulasz z dusz naprawdę potrafił przegonić obłęd i odwlec nieunikniony upadek spowodowany akceptacją własnych urojeń? Wątpliwości Gehirn mnożyły się jak robactwo. W bliskim towarzystwie Erbrechena uważała tego mężczyznę za pięknego, za swego przyjaciela i kochanka - mimo że nigdy jej nie dotykał - oraz centrum wszystkiego, co istotne. Jednak gdy oddalała się na skraj obozowiska, do głowy wkradały jej się słowa takie jak „Łowca Niewolników”. Stojąc tam i obserwując Erbrechena z daleka, postrzegała go jako plugawego ślimaka. Pijawkę. A jednak nie potrafiła odejść. Zawsze wracała i z radością pławiła się w jego uwadze i przyjaźni. Jesteś nędzna i słaba, powtarzała sobie w kółko. Bezwartościowa. A jednak nie potrafiła odejść. Jeśli stracę Erbre-
chena nie będę miała już nic, naprawdę stanę się niczym. Czy to była miłość? ❌❌❌ Horda Erbrechena zbliżała się do Grauchloss. Karawana przemieszczała się w ślimaczym tempie, gdyż Erbrechen nie zamierzał znosić żadnych niewygód. Zatrzymywali się w każdej mijanej wiosce, w każdym mieście i miasteczku, by zgromadzić zapasy i nowych wiernych. Większość osad upadała bez pomocy Gehirn. Odległe burzowe chmury z dnia na dzień podpełzały coraz bliżej, w miarę jak psychika Regena rozpadała się od nieustannego wysiłku. Kościsty szaman słaniał się na nogach, blady od utraty krwi, z przypominającą pergamin skórą napiętą na powykręcanych kościach i dygoczących ścięgnach. Gehirn obserwowała rozpad jego psychiki jednocześnie z obojętnym zainteresowaniem i dojmującą grozą. Już drugi dzień trzeba było przekrzykiwać nieustający ryk gromów. Widok podświetlanego rozżarzonymi błyskawicami nieba przywodził Gehirn na myśl zapach palonego ciała. Gdy umysł Regena wreszcie się podda, słońce powróci. Czemu Erbrechen nie częstuje szamana gulaszem z dusz? Kiedy umrze Regen, Gehirn będzie narażona na światło dnia. Czy Erbrechena to nie obchodziło? A może stał za tym jakiś mroczny cel? Gehirn przeszło przez myśl, że mogłaby podzielić się własną porcją z szamanem, ale powstrzymały ją wątpliwości. A co jeśli da Regenowi gulasz do zjedzenia, ale mu się nie polepszy? Co jeśli dusze i organy zdrowych nie wpływają kojąco na zszarganą psychikę ludzi, którzy zaakceptowali własną niestabilność? Co wtedy miałaby zrobić? I, co ważniejsze, co w takim razie z planami Erbrechena? Hasse-
brandka wzdragała się na takie myśli i spychała wątpliwości w najgłębsze zakamarki umysłu. Dziś jechała lektyką u boku swego ukochanego i powtarzała sobie bezustannie: Erbrechen nigdy by mnie nie zdradził. W przeciwieństwie do Koniga, on był prawdziwym przyjacielem. Gehirn patrzyła na kuśtykającego chwiejnie Regena. Szaman stanowił narzędzie, za pomocą którego Erbrechem chronił swoją prawdziwą przyjaciółkę. - On mnie nie wykorzystuje - szepnęła sama do siebie. -On mnie... lubi. - Chciała powiedzieć „kocha”, ale wargi odmówiły posłuszeństwa. - Hm? - zapytał Erbrechen. - Nie dosłyszałem. - Nic. — Wpatrywał się w nią swoimi zielonymi oczami, przymkniętymi, pozornie sennymi; patrzył, dopóki nie dodała: - Tak tylko mówiłam do siebie. Erbrechen odwrócił wzrok, przemykając nim po hordzie wyznawców. - Ja robię to cały czas. Istnieje tak niewielu ludzi, z którymi warto rozmawiać. — Zerknął na nią. — W przeciwieństwie do ciebie. Sztuczka była tak oczywista, a jednak wątpliwości Gehirn natychmiast wydały jej się głupie. - Ja też lubię z tobą rozmawiać. Erbrechen uśmiechnął się z zakłopotaniem. - Mogę ci zadać pytanie? - Oczywiście. - Hassebrandzi są chyba najrzadszą grupą Geisteskranken. Nigdy żadnego nie spotkałem. - Oblizał wargi powolnym, zmysłowym ruchem jasnoróżowego języka. — Jak ci się to przytrafiło? Jak może mnie o to pytać? Musi wiedzieć, jak wielka
trauma stwarza takie moce. - Pytam — dodał — bo się o ciebie troszczę. Kocha mnie! Wspomnienia wypłynęły na powierzchnię niczym bąble żółci. - Tato... Mój ojciec bardzo mnie kochał. Tak bardzo, że matka mnie znienawidziła. Była pełna zazdrości. Albo odrazy. Opowiedziała mu wszystko. Opowiedziała, jak ojciec ją dotykał, a potem trzymał dłonie nad ogniem, żeby oczyścić się z grzechów, i jak później robił to samo z jej małymi rączkami. Pamiętała, jak wrzeszczała do zdarcia gardła. Opowiedziała o tym, jak matka stawała się coraz bardziej odległa, aż w końcu zaczęła udawać, że Gehirn nie istnieje. Opowiedziała mu o dniu, w którym zaczęła dojrzewać i o dniu, w którym po raz pierwszy rozpaliła ogień samą myślą. - Wiedziałaś, że to, co robiłaś, było złe - mruknął w zadumie Erbrechen, a ona przez krótką chwilę chciała spopielić tego tłustego ślimaka za to, że nadał głos jej pogardzie dla siebie samej. Wystarczyło jedno spojrzenie jego zielonych jak morze oczu, by zmiażdżyć to pragnienie. - Od tamtego dnia - kontynuowała - nieważne jak długo ojciec trzymał moje dłonie w ogniu, nie pokrywały się bąblami ani oparzeliną. Pytałam, czy to oznacza, że jestem wolna od grzechu. - Zaśmiała się niewesoło. - On tylko kręcił głową i wpychał moje dłonie głębiej w węgle. A potem, gdy zmieniła się w młodą kobietę, ojciec odwrócił się od niej. Brzydził się tego, kim i czym się stała. - Wyrzucili mnie z domu, gdy miałam czternaście lat dokończyła. Po twarzy ciekły jej łzy, których słony smak czuła na wargach. - Wróciłam po kilku latach, a oni zapytali, czemu odeszłam. Udawali, że nic się nie stało. A potem, kiedy mama
wyszła z pokoju, tato mnie dotknął. - Zacisnęła do bólu zęby, aż powietrze wokół niej zaczęło drżeć z gorąca. — Spaliłam go. — Masz szczęście - powiedział Erbrechen. A gdy spojrzała na niego wstrząśnięta, dodał: - Przynajmniej ktoś cię kochał Choćby przez jakiś czas. - Pokręcił głową, przygryzając dolną wargę. - Mnie zostawili w rynsztoku chwilę po urodzeniu. -Sięgnął tłustą dłonią do jej uda, ale powstrzymał się. Całymi latami myślałem, że małżeństwo, które mnie znalazło, jest moją rodziną, choć nie pozwalali mi nazywać się ojcem ani matką. Trzymali mnie tylko do czasu, gdy można było mnie sprzedać. - Erbrechen zmarszczył swój drobny nosek, który niemal całkiem skrył się między krągłymi policzkami. - Zdradzono mnie perfidnie dwa razy, zanim jeszcze skończyłem cztery lata. Ale oni mnie nie doceniali. Nikt nie pojmował, jaki jestem bystry. Uczyłem się. I już nikt nigdy mnie nie zdradzi. Erbrechen zaczął snuć opowieść o życiu na ulicy, o byciu wychowywanym przez dziwki i alfonsów, o codziennej walce o przetrwanie i pożywienie. Opowiadał o długich latach, gdy nim kupczono i o tym, jak zmieniał właścicieli niczym towar, miękkie ciało opatrzone ceną. Jak ciągle obserwował i ciągle słuchał. Ciągle się uczył. — Kieruje nami żądza udająca potrzebę - powiedział. Zrozum czyjeś potrzeby, a możesz go skłonić do wszystkiego. Kiedy mówił, Gehirn zauważyła, że wstrząsa nią szloch. Pozbawiono go wszelkiej nadziei zanim w ogóle dowiedział się, co to nadzieja. Jej cierpienie bladło w porównaniu z jego życiem. Jak mogła w ogóle myśleć, że jej drobne bolączki w ogóle są warte wzmianki? Bogowie, tyle się nacierpiał Jak udaje mu się siedzieć tu obok i z takim spokojem opowiadać swoją historię? — A pewnego dnia klient, bogaty starzec, powiedział, że
mnie kocha. Powiedział, że zrobiłby dla mnie wszystko. - Erbrechen zaśmiał się i radośnie klasnął. — Następnego dnia kazał utopić mojego alfonsa w wiadrze kozich szczyn. - Westchnął, uśmiechając się nostalgicznie na to wspomnienie. A potem uśmiech zszedł mu z twarzy. - Ale to, co nazywał miłością, było wyłącznie potrzebą. Nie kochał mnie. Nikt mnie nigdy nie kocha. Oni tylko potrzebują i potrzebują, i potrzebują, ciągle stawiają żądania. Nigdy nie kochają. - Znów na nią zerknął, jak gdyby upewniając się, czy nadal słucha. - Szybko zorientowałem się, że w małych grupach potrafię naginać potrzeby niemal każdego. Ale w mieście, w otoczeniu bezrozumnych mas, moja moc była ograniczona. Opuściłem miasto z moim kochankiem i jego świtą, i nigdy nie wróciłem. Byli moimi pierwszymi przyjaciółmi i podążali za mną przez lata. Wzruszył jednym ramieniem, a jego lewa pierś zatrzęsła się jak galareta. - Przyjaciele przychodzą i odchodzą. Ciekawe, czy któryś z nich nadal ze mną jest. Wydaje się taki smutny; taki samotny. Gehirn zapragnęła przytulić Erbrechena, aby dodać mu otuchy, ale przypomniała sobie jego niechęć do dotykania jej. On się boi mnie pokochać, uświadomiła sobie. Czyżby obawiał się odrzucenia? Gehirn otarła łzy i tak już przemoczonym rękawem. Doskonale rozumiała odrzucenie. Mówi mi to, bo mnie kocha. Obnaża wszystko i niczego nie ukrywa. Ona nigdy nie zdobyłaby się na taką odwagę. Jak mogłam wątpić w jego miłość? Zwiesiła głowę, zawstydzona swoim egocentryzmem, zawstydzona, że wymagała jeszcze więcej od swojego ukochanego. Kilka godzin później przypomniała sobie, co chodziło jej po głowie, zanim Erbrechen przerwał ciąg jej myśli. Czy zrobił to specjalnie?
Zwątpienie rosło na ciemnej i żyznej glebie. ❌❌❌ Erbrechen wołał nie wypuszczać swoich przyjaciół - teraz już liczonych w tysiącach - poza zasięg swojego wpływu, więc nie mieli zwiadowców. Gdy zjawili się całą hordą pod Verteidigung, zastali zamkniętą bramę i obsadzone żołnierzami mury. Miasto i okoliczne farmy, zdewastowane przez burzę Regena na długo przez ich przybyciem, popadły w ruinę. Wielkie połacie ziemi spłonęły, najpierw rażone piorunami, potem obsypane gradem wielkości pięści, a wreszcie zalane. Gehirn rzucił się w oczy brak zwłok. Dziwne. Przy takich zniszczeniach spodziewała się ofiar śmiertelnych. Erbrechen wysłał jedną ze swoich nowych przyjaciółek -pompatyczną kobietę, która nie utraciła jeszcze tłuszczu z poprzedniego życia — by przedstawiła żądanie kapitulacji Verteidigung. Kusznicy na murach naszpikowali ją tuzinem bełtów i upadła w błoto. Erbrechen pokręcił głową, cmoknął z dezaprobatą i zwrócił , swe smutne, zielone oczy ku Gehirn. - Nie wiem, po co się starają. Będą musieli przeprosić. A potem, gdy kobieta niezgrabnie się podniosła, odwróciła i zaczęła iść w kierunku lektyki Erbrechena, wydał ciche: - Och. - Zmarszczył brwi na widok nadchodzącej kobiety. - Ona nie żyje, prawda? - Tak - odpowiedziała Gehirn, wciąż siedząc u boku Erbrechena. - Podejrzewam, że Verteidigung dysponuje potężnym Fobikiem z silnym lękiem przed śmiercią i zmarłymi. - Coś takiego. Spal ją. Dziki uśmiech wykrzywił twarz Gehirn, gdy ta pozbyła się z serca maleńkiej drobiny swych wątpliwości i przygnę-
bienia. Kobieta i ziemia na sto kroków od niej stanęła w płomieniach. Wilgotna gleba szybko zgasła, ale kobieta płonęła dalej - słup ognia kroczący naprzód, coraz bliżej. Nawet z tej odległości pachniała przepysznie. Erbrechen delikatnie odchrząknął. - Ona ciągle idzie - powiedział lekko drżącym głosem. Z duszy Gehirn wyrwał się szloch, gdy Hassebrandka rozluźniła swój kontakt z rzeczywistością. Być może Erbrechen ze strachu utracił na moment kontrolę nad jej umysłem, bo pojęła, że jest dla Łowcy Niewolników zaledwie zabawką. W najlepszym razie ulubioną zabawką, ale z pewnością niczym więcej. Erbrechen zużyje ją i porzuci. Gehirn podzieli los Regena. Była bezradna. Pożera moje potrzeby tak samo, jak tamten gulasz. Ot, kolejna dusza wpada do nienasyconego brzuszyska. Całun płomieni wokół kobiety zamigotał i rozjaśnił się do oślepiającej bieli. Szkieletowy wizerunek kobiety tkwił na oszołomionych siatkówkach świadków jeszcze przez kilka sekund. Został z niej pył i popiół, plama na wietrze. Gehirn krzyknęła, przyciskając pięści do piersi w geście dziecka kulącego się przed gniewem dorosłego. Poczuła w czaszce narastające ciśnienie, które szukało ujścia. Moje oczy, pomyślała, się zagotują. Zdrowie psychiczne, przeciwieństwo potęgi. Przyjąć jedno znaczy odrzucić drugie. Zdradzona, a jednak wciąż uwięziona i bezradna, Gehirn utuliła swe urazy tak jak mała dziewczynka tuli rannego ptaszka. Wiedziała, że Erbrechen ją wykorzystuje, ale ta wiedza jej nie wyzwoliła z łap Łowcy Niewolników. Jednocześnie kochała i nienawidziła tego obleśnego ślimaka, gardziła nim i czciła go. Wiedza nie dawała wolności, ale tym wyraźniej ukazy-
wała prawdziwą głębię jej więzienia. Gehirn wrzeszczała przez zdarte, palące gardło. Kamienne mury zaświeciły na czerwono i rozpłynęły się jak błoto. Bramy rozpadły się jak płonący chrust. Gehirn widziała, jak w obrębie murów miasta zmartwych wstają trupy, jak podnoszą się niezdarnie i rozglądają z przerażeniem i dezorientacją. Zwłoki, zjednoczone celem, przemierzały buzujące ruiny, wylegały chwiejnie przez otwarte bramy i cały się ku hordzie Erbrechena. Martwi palili się, ale szli dalej. Lektyka zakołysała się chaotycznie, a Erbrechen zawył. Jego moce sprawiały, że pobliscy przyjaciele nie uciekali, ale obarczeni ciężarem lektyki, jego korpulentnego ciała oraz Gehirn, nie poruszali się dość szybko. Gehirn wstała, żeby lepiej widzieć nadchodzących zmarłych. Niech mnie dorwą. Śmierć musiała być lepsza niż to. Ebrechen krzyknął na nią: - Zatrzymaj ich! Spal ich! Spal ich wszystkich! Gehirn była niewolnicą. Usłyszała rozkaz Erbrechena i wykonała go. Miasto płonęło. Pola płonęły. Umarli płonęli. Świat zmienił się w ryczące tornado popiołu i dymu. Ogień się rozprzestrzeniał. Gehirn krzyczała i śmiała się, i szlochała, i rechotała. Roztańczone słupy popiołu, niegdyś żywi ludzie, wirowały na wzmagającym się, burzowym wietrze. Spalić świat. ❌❌❌
Lektyka Erbrechena zakołysała się i runęła na ziemię, miażdżąc znajdujących się pod nią nieszczęśników. Hassenbrandka jakimś cudem ustała na nogach. Erbrechen na próżno wydzierał się, żeby przestała — przeklęta kobieta całkiem zatraciła się w czystej, seksualnej rozkoszy płomieni. Erbrechen z przerażeniem uświadomił sobie, że gulasz z dusz nie działał na jego pupilkę. Dzieląc się z Hassebrandką, tylko marnował jedzenie. Naprężył nieużywane od lat mięśnie i podciągnął się bliżej Gehirn. Gdy podczołgał się dość blisko, swoją masywną ręką walnął wyjącą kobietę pod kolana. Gehirn padła jak kamień, a Erbrechen podniósł się na jednej dygoczącej, galaretowatej ręce, a drugą tłukł Gehirn po twarzy, aż wreszcie straciła przytomność. Później, kiedy ocalali przyjaciele Erbrechena zajęli się zbieraniem zapasów i ludzi, którzy nie spłonęli w pożarze miasta, Erbrechen siedział wpatrzony w nieprzytomną Hassebrandkę. Z kłami skrytymi pod wargami wydawała się spokojna. Choć krąglejsza i znacznie starsza niż lubił, miała w sobie coś, co go fascynowało. Jest niebezpieczna. Racja, ale było coś jeszcze. Nie tylko go kochała - wszyscy musieli - ale i chciała go kochać. Z jakiegoś powodu ją to wyróżniało. Wyciągnął dłoń i zatrzymał ją o włos od jej twarzy. Czy to możliwe, że kochała go za to, kim naprawdę był? Nie, ona kocha twoją potrzebę miłości. Nic więcej. Kochała go, bo - tak jak inni - nie miała wyboru. Nikt nie wiedział jak samotne jest życie w centrum. Erbrechen cofnął dłoń i musnął swój policzek. Czy to łza? Prychnął. Nie do twarzy ci z użalaniem się nad sobą. Mimo wszystko, miło byłoby mieć u boku kogoś, kto go
naprawdę kocha. Może mógłbym odwzajemnić jej miłość. Mógłbym spróbować.
ROZDZIAŁ 19
Pozbycie się prawdy czyni nas mądrzejszymi niż chwytanie się urojenia. - NICHT LUDWIG BORNE
Aufschlag przybył do prywatnych komnat Schwachera Suchera zdenerwowany i zlany potem. Przygładził kępę przetłuszczonych włosów wokół łysiny, usiłując nad sobą zapanować. Serce łomotało mu w piersi, a nóż, wciśnięty za ciasno zapięty pasek, uwierał go w plecy. Czy powinien poluzować pasek o jedną dziurkę? A co jeśli nóż wypadnie? Wziął kilka uspokajających oddechów, ale to za mało, by uspokoić rozkołatane serce. Czy potrafił wykonać swój plan? I co ważniejsze, czy to zrobi? - Tak — szepnął. Pewna myśl zatrzymała dłoń Aufschlaga w pół drogi, gdy miał już zapukać w dębowe drzwi. Co jeśli geboreneński Zwierciadlista to przewidział? Konig często narzekał na ograniczenia młodego Zwierciadlisty, ale on doszukiwał się wad u wszystkich. Dla najwyższego kapłana Geborene Damonen nic nie było wystarczająco dobre. Choć jeszcze nie odkryto licznych zwłok Viele Sindein, mehrerskiej strażniczki Morgena,
niewykluczone, że Schwacher o wszystkim wiedział. Co jeśli Konig czeka w środku, świadomy mojej zdrady ? Nie. Gdyby Konig dysponował wiedzą o planach Aufschlaga, nigdy by nie pozwolił na porwanie Morgena. Bliskość, jak naczelny naukowiec doskonale wiedział, była dla Gefahrgeistów kluczową sprawą. Podświadomie lgnęli do ludzi, trzymając przyjaciół - nie żeby Gefahrgeiści mogli mieć przyjaciół w prawdziwym tego słowa znaczeniu - blisko, a potencjalnych rywali jeszcze bliżej. Aufschlag często podejrzewał, że za decyzją, by pozwolić naukowcowi wstąpić do wewnętrznego kręgu Geborene, stał tak naprawdę fakt, że najwyższy kapłan bał się jego wiedzy. Ta myśl ukoiła zszargane nerwy Aufschlaga. Zapukał delikatnie i natychmiast usłyszał odpowiedź: - Proszę. Wszedł do środka i stanął naprzeciwko Schwachera, który z kolei wpatrywał się w niego. Zwierciadlista sprawiał wrażenie nastolatka i nie przejawiał śladów samookaleczenia typowych dla jemu podobnych. Po licznych badaniach Aufschlag postawił hipotezę, że im bardziej groteskowe okaleczenia, tym większa moc Zwierciadlisty. Teoria, pomyślał nagle Aufschlag, jest w porządku, dopóki nie skonfrontuje się jej z prawdziwym życiem. Strzelał oczami po pokoju, rozglądając się za lustrami, które przecież musiały gdzieś tu być. Żadnego nie widział. Pokoik był surowy, pustawy i nic nie mówił o osobowości Zwierciadlisty. Nieduże palenisko było czyste i wyglądało na nieużywane albo wyszorowane do czysta. Czy Zwierciadlista marzł zimą, a może to oznaka jakiejś nerwicy natręctw? Z jakiegoś powodu ta czystość przypomniała Aufschlagowi Morgena. - Tak? - zapytał Zwierciadlista wyczekująco.
- Twoje lustra... - Trzymam je gdzieś indziej - powiedział Schwacher o chłopięcej, niewinnej twarzy. - Tylko w ten sposób mogę mieć chwilę spokoju. Aufschlag ze zrozumieniem pokiwał głową, żeby zamaskować swoje zaskoczenie. Czemu muszę zawsze wyglądać mądrze, nawet przed ludźmi, którzy wkrótce zginą? - Musisz mi coś pokazać. Pewną grupkę ludzi. Muszę wiedzieć, dokąd zmierzają. Schwacher przechylił głowę na bok i pytająco uniósł brew. - Kogo szpiegujemy? Aufschlag wyjaśnił, a młody Zwierciadlista poprowadził go do innego pomieszczenia z ogromnym lustrem w ozdobnej, złoconej oprawie. Wspólnie patrzyli, jak trójka brutalnych złodziei morduje raz za razem Viele Sindein. Patrzyli, jak najmniejsza z nich, przebrana niezbyt przekonująco za geboreneńskiego biskupa, przemyka przez tłum Viele i zabija oryginalną Viele. Widzieli, jak porywacze zabierają Morgena i uciekają z kościoła, a potem umykają na zachód, w kierunku Neidrig. - Musimy... - zaczął Schwacher. - Czekaj. Schwacher z zakłopotaniem zmarszczył czoło, gdy obraz w lustrze zafalował i ukazał stojącego w cieniu Aufschlaga, odprowadzającego wzrokiem porywaczy. - Patrzyłeś, jak odchodzili - powiedział, nie rozumiejąc. -Zabrali Morgena i... - Zabić Schwachera - szepnęło wyraźnie odbicie Aufschlaga. - Odwrócić uwagę Koniga na dostatecznie długo, by porywacze chłopca zdążyli się oddalić. Wprowadzić go w
błąd co do kierunku, w którym uciekli. — Odbicie spojrzało smutno na swoje dłonie. Aufschlag spojrzał na swoje dłonie i na ostry nóż, który teraz trzymał. Kątem oka dostrzegł w lustrze ruch. Odbicie Zwierciadlisty miało szeroko otwarte ze strachu oczy i cofało się przed odbiciem Aufschlaga, które zbliżało się z nożem w ręku. - Przykro mi - powiedziało odbicie Aufschlaga. Schwacher otworzył szeroko oczy w przebłysku zrozumienia. Cofnął się. Aufschlag zrobił krok naprzód. - Przykro mi - powiedział. ❌❌❌ Później, kiedy Schwacher leżał brocząc resztkami życia, Aufschlag skupił uwagę na lustrze. Na samym końcu Zwierciadlista ujrzał urywek przyszłości. A jednak jego wizja niczego nie zmieniła i mężczyźni odegrali scenkę z lustra krok po kroku niczym marionetki w teatrzyku. Choć Schwacher leżał martwy u stóp Aufschlaga, odbicie Zwierciadlisty wciąż stało wewnątrz lustra, wyczekująco obserwując naczelnego naukowca. - Czemu? - zapytał Aufschlag. - Czemu tak na mnie patrzysz? Rozpłyniesz się i umrzesz, skoro Schwacher nie żyje? -Zaintrygowany jak przystało na naukowca, zmierzył lustro i odbicie wzrokiem. Dlaczego nie znika? - Nie rozmyjesz się, prawda? - Poskrobał się po kępce tłustych włosów. - Nie rozmyjesz się i będziesz tu, gdy odkryją ciało. - Odbicie nie spuszczało go z oczu. - Nadal tu będziesz i niewykluczone, że zdołasz im powiedzieć, kto to zrobił. Umiesz mówić? Odbicie milczało i patrzyło wyczekująco.
- Możesz mnie zidentyfikować jako... - Przełknął ślinę. — ...mordercę Schwachera - dokończył. Ważne, żeby być ze sobą szczerym. Odbicie nie poruszyło się ani nie mrugnęło. - Ach. - Aufschlag zrozumiał. - Widziałeś przyszłość i wiesz, co się stanie. Czekasz tylko, aż sam do tego dojdę. Odbicie patrzyło, jak Aufschlag przeszukuje pomieszczenie i na stojaku obok paleniska znajduje ciężki pogrzebacz. Wrócił do lustra i czekającego w nim odbicia; on sam się w nim nie odbijał. - Zrobię to? Muszę czy tylko mogę to zrobić? - zapytał Aufschlag. Odbicie patrzyło na naukowca bez wyrazu. Nic dziwnego, że nie odpowiada, pomyślał Aufschlag. Żaden ze mnie Zwierciadlista. - Mógłbym odejść - rzucił. Odbicie Schwachera przekrzywiło głowę i dalej się w niego wpatrywało. Choćby nie wiadomo ile razy Aufschlag powtarzał sobie, że ma wybór, wciąż odnosił wrażenie, że jest inaczej. Jeśli zdecyduje się nie zbić lustra - tylko po to, żeby udowodnić, że miał wybór - odbicie mogłoby komuś powiedzieć o jego czynach. Nie mogę ryzykować. Żelazny pogrzebacz ciążył mu w dłoni. To nie morderstwo. To tylko pozostałość urojenia, nic więcej. Aufschlag roztrzaskał lustro i uciekł z komnaty. Chrzęst szkła pod butami zabrzmiał oskarżycielsko. Przebiegłszy kilka metrów w głąb korytarza, zwolnił do spokojnego tempa. Lepiej nie wzbudzać podejrzeń. Nagle pewna myśl kazała mu przystanąć ze skonsternowaną miną. - Czy rozbicie lustra naprawdę przynosi pecha? - zadał pytanie pustemu korytarzowi. - Ludzie wierzą, że tak. - Nie. To
nie zabrzmiało odpowiednio. - Ludzie wierzą, że tak. - Oparł się o chłodną, kamienną ścianę. Czemu wcześniej na to wpadł? - Cholera! - Co to w zasadzie oznaczało „mieć pecha? Uderzy się w palec u nogi czy złamie kark?
ROZDZIAŁ 20
Ekonomia — to dopiero ułuda! - WOHLHABENDE KLEIN, KLEPTYCZKA-EKONOMISTKA
Bedeckt raz po raz mdlał i odzyskiwał przytomność, mgliście świadomy podróży do karczmy Leichtes Haus. Wichtig zaciągnął go pod stajnię na tyłach gospody, posadził przy ścianie tyłkiem w zimnej kałuży i poszedł szykować konie. Bedeckt chciał powiedzieć Szermierzowi, żeby dał Launischowi kilka jabłek, ale brakowało mu sił, by się odezwać. Stehlen miała minę jakby zjadła coś kwaśnego. Popatrzyła na niego ponuro, powiedziała, że skoczy do pokojów po rzeczy i znikła. Bedeckt kaszlnął, bryzgając krwią. Dzieciak - Morgen, przypomniał sobie - przykucnął o krok dalej, z szeroko otwartymi oczami i rękami skrzyżowanymi na piersi, uważając, by nie wdepnąć w kałużę krwi. Wpatrywał się w Bedeckta z wielkim zainteresowaniem. - Ciemno - kaszlnął wojownik, mrużąc oczy. Długa, idealne prosta ulica wyglądała na opuszczoną. Chłopiec nie odzywał się i dalej patrzył. Może nie zrozumiał, że Bedeckt usiłował zadać pytanie. Czy to noc? Wszystko zdaje się szare. Zaułek, w którym siedział, był rwącą, sięgającą kostek rzeką. Bedeckt warknął i spłunął, a potok zaraz zmył jasno-
czerwo ną plwocinę. Obmywała go woda, ciemna od cieknącej z ran krwi, tym jaśniejsza, im dalej odpływała. Chłopak wciąż na niego patrzył. - Co? - warknął Bedeckt. - Nigdy nie byłem poza świątynią. Zawsze tu tak jest? Bedeckt kaszlnął, opluwając sobie pierś krwią. - Jak? - Brudno. - Tak. Morgen odsunął się, umykając przed różowawą kałużą, której brzeg przesunął się ku niemu. Spojrzał Bedecktowi w oczy. - Myślę, że umierasz. - Nie obchodzi mnie, co... - urwał. Kurwa. Jasne, że obchodziło go, co myśli. Oto dziecko, które aktywnie szykowano do boskości. Co mogły zdziałać wierzenia takiego dzieciaka? Ścisnęło go w piersi jakieś obce uczucie. Strach? Śmierć i śmiertelność to elementy codziennego życia. W przeszłości mierzył się z większymi niebezpieczeństwami. Ale i tak... Ten chłopak może mnie zabić samą myślą, że umrę. Jakby to było, mieć przeciwko sobie zjednoczoną, ukierunkowaną wiarę całego narodu - nie, teokracji -wielkości Grauchloss? Czyżby już poczuł się słabszy? Czy nie krwawił obficiej? - Nie jestem gotowy, żeby umrzeć - szepnął. Chłopiec z zaciekawieniem przechylił głowę. - Po co ten strach? Obudzisz się w Zaśmierci, cały i zdrowy. Jeśli nie liczyć paru monet, które trzymał w prawym bucie, żeby nie zbudzić się po drugiej stronie bez grosza duszy, Bedeckt nigdy nie zaprzątał sobie głowy Zaśmiercią.
Perspektywa nadchodzącego zgonu potrafiła zmienić punkt widzenia. - Czekają na ciebie zmarli, których znałeś - powiedział Morgen, najwyraźniej chcąc go uspokoić. Bedeckt niezliczone razy słyszał z ust starych, pokrytych bliznami mężczyzn i kobiet różne wersje Credo Wojownika. W większości wersji zmarli mieli służyć. W innych, bardziej ponurych, mieli zaledwie się zjawić. Czekać. Nie sposób policzyć, ilu czekałoby na niego. Bedeckt zarechotał, pryskając krwią, a chłopiec znów się odsunął. - Z reguły nie zabijam ludzi, których chcę jeszcze kiedyś zobaczyć. - Zauważył nierozumiejące spojrzenie Morgena. -Niedopatrzenie z mojej strony. Była taka dziwka w... - Przerwał mu atak kaszlu. - Nie pamiętam. Za dawno to było. Chciałbym ją znów zobaczyć. Zabiłbym ją, gdybym wcześniej na to wpadł. - Odwzajemnił nieruchome spojrzenie chłopca. Gdzieś w oddali usłyszał stłumione odgłosy walki, szczęk stali. Nie dbał o to. Nie mógł wstać, a co dopiero się bronić. - Jak myślisz? - zapytał chłopca. Morgen przyjrzał się swoim dłoniom i paznokciom. - Muszę umyć ręce. - Czy nasi zmarli na nas czekają? - zapytał Bedeckt głośniej. Chłopak podniósł wzrok. - Będę bogiem. Dla mnie nie będzie Zaśmierci. Wstąpię i zostanę bogiem Geborene. - Z odrazą wskazał na krew zbierającą się wokół Bedeckta i odpływającą w mrok. - Wszystko będzie czyste. - Czubkiem buta ułożył trzy kamyki w linię,
zmarszczył czoło, poprawił jeden, a potem z ukontentowaniem pokiwał głową. - Wszystko będzie schludne. Uporządkowane. - Wskazał na krew wirującą w brudnej wodzie. - Nie takie. Zjawił się Wichtig z trójką koni. - Zostało w tobie jeszcze trochę krwi? - Nawet przemoczony do suchej nitki wyglądał jak bohater w każdym calu Przeczesał rudawobrązowe włosy. - Gdzie Stehlen? Bedeckt odkaszlnął więcej krwi. Chłopiec wskazał na niego swoją drobną dłonią. - On umiera. Wichtig uniósł brew. - Naprawdę? - I wszystko brudzi. - Nie możemy na to pozwolić, prawda? - stwierdził Wichtig, kręcąc głową. - Bedeckt, zaraz znów będziesz mi coś winien. O czym ten głupiec gada? - Wiesz, Morgen - zagaił przeciągle Wichtig. - Bedeckt został ranny, ratując cię. — Posłał chłopcu poważne spojrzenie spod zmarszczonych brwi. - Masz u niego ogromny dług. Jego krew będzie na twoich rękach. Już zawsze. Wzrok chłopca przeskoczył na jego własne dłonie. Zdawało się, że zaraz popłacze się na samą myśl. - Aufschlag mówi, że czystość jest ważna - powiedział Morgen. - Muszę umyć ręce. - Rozejrzał się rozpaczliwie, ale jedyna woda w pobliżu była brudna od krwi i błota. - Mogę go ocalić - szepnął Morgen. - Czy to... spłaciłoby dług? - To byłby dobry początek - odparł Wichtig. - Początek? Chłopiec zmierzył Bedeckta wzrokiem.
- Jest pokryty starymi bliznami - powiedział Morgen. bardzo mam go uleczyć? - Bedeckt zobaczył, że chłopiec do strzegł brak palców na lewej dłoni. — Mam uleczyć wszystko? -zapytał Morgen. — Mam ci oddać te palce? Bedeckt zacisnął okaleczoną dłoń w pięść. — Nie. Wichtig szturchnął go nogą w stopę. - Zawsze wiedziałem, że z ciebie jest stary, sentymentalny cap. Bedeckt obrzucił go gniewnym spojrzeniem, a Wichtig posłał mu całusa. - Tak, wiem, później mnie za to zabijesz. Uwagę Bedeckta przykuł ruch kłębiącej się wody. Znajoma scena, choć oglądana z innego punktu widzenia. Widział bitwę pod Sinnlos na granicy z Auseinander. Patrzył, jak odcięte palce - mały i serdeczny - lewej ręki upadają, wirując, na rozdeptane błoto pola bitwy. Złota obrączka ślubna zalśniła przez moment, odbijając odległe ognie. W tych odbiciach widział dawniejsze, niemal zapomniane bitwy ze swojej barbarzyńskiej przeszłości. Towarzysz broni, cofający się pod naporem kilku wrogów, nastąpił na odcięte palce, wdeptując je w błoto i tłamsząc odbicia. Słyszał jakby z oddali triumfalny wrzask wroga i swój własny, znacznie głośniejszy ryk, który wydał, rozłupując mu czerep. Wizja zafalowała i zniknęła. - Odbicia nie kłamią - wyjaśnił chłopiec. - Ale nie zawsze jestem pewien, co znaczą. - Pamiętam tamten dzień - powiedział Bedeckt. - Kto chciałby żyć z takimi brzydkimi, pokaleczonymi rękami? - zapytał Morgen z konsternacją. Bedeckt spróbował odpowiedzieć, ale nie znalazł w sobie dość sił.
- Przynajmniej teraz łatwiej będzie się nim zająć - usłyszał jeszcze głos Wichtiga. - Bo umiesz go uleczyć, prawda? Nawet jeśli chłopiec odpowiedział, Bedeckt go nie usłyszał. ❌❌❌ Bedeckt stał w ruinach... miasta... pola bitwy? Było to miejsce niedawno zakończonej walki. Wciąż unosił się odór śmierci. Powietrze aż drżało od widmowych wspomnień przemocy przesycone ostrą, metaliczną nutą przelanej krwi i kwaśnego przerażenia. Miasto wyglądało znajomo. Czyżby Auseinander? Wzdłuż ulicy biegły wypalone, dymiące szkielety domów. Machiny oblężnicze zebrały tu swoje żniwo. Może i kiedyś był to zamożny kraj, ale teraz mało który budynek zachował więcej niż dwie ściany. Czemu to wygląda tak znajomo? Bedeckt zerknął na okaleczoną pozostałość lewej dłoni, a potem z powrotem na ulicę. Stał przed nim tłum ludzi, wojowników i wojowniczek. Czy wcześniej tu byli? Nie sądził. Było ich zbyt wielu, by mógł ich zliczyć. Dziesiątki. Wszyscy uzbrojeni w wysłużony oręż ściskany w gotowości w muskularnych, pokrytych bliznami rękach. Wielu wyglądało znajomo. Ręka Bedeckta powędrowała po topór. Nie było go w jego zwyczajnym miejscu, na plecach. Bedeckt wziął głęboki wdech - bezbolesny, jak zauważył ze zdziwieniem - i kucnął, szykując się na ich atak. Kolana zaskrzypiały mu i jęknęły. Jakiś głos wymamrotał: - Niektórzy z nas czekają od bardzo dawna.
Bedeckt nie widział, kto to powiedział, zresztą zaraz jego uwagę przykuł wysoki mężczyzna przepychający się przez tłum. Jego ojciec, pierwszy człowiek, którego kiedykolwiek zabił. ❌❌❌ Morgen kucał nad nieruchomym ciałem Bedeckta i myślał o gojeniu się ran. Kątem oka dojrzał, jak Wichtig, Najwspanialszy Szermierz Świata i dziarski bohater, machnięciem wołuje tamtą chudą i brzydką kobietę. Była jeszcze bardziej schlapana krwią niż wtedy, gdy wchodziła do tawerny, ale za to miała kilka nowych, różnobarwnych apaszek i kiczowatych świecidełek. Wichtig zapytał, co jej zajęło tak cholernie długo, a ona wyjaśniła, że musiała zabić wszystkich w tawernie, żeby zatrzeć ślady i udaremnić pościg. Morgen poznał, że Wichtig nie uwierzył w ani jedno jej słowo. Szermierz spochmurniał, rozpoznawszy apaszki. - Ją też musiałaś zabić, prawda? - zapytał Wichtig z gniewnym sarkazmem. Stehlen poruszyła nozdrzami i splunęła na ziemię. - Mogła nas wszystkich opisać. Szczególnie twojego gówniarza. Wichtig rzucił Morgenowi pełne skruchy spojrzenie. - Dobra. Później o tym porozmawiamy. Dużo znalazłaś? - Nie bardzo. Kłamała, ale Wichtig chyba tego nie zauważył. - Cholera, jesteśmy prawie spłukani. Morgen, kończysz tam? - Tak - powiedział Morgen i cofnął się. Zatamował większość krwotoków. Reszta będzie musiała zaczekać. Stary,
brzydki mężczyzna przeżyje. Blizny i rany przeszłości, te zewnętrzne i te wewnętrze, pozostaną z nim do końca. Morgen spoglądał na skłębioną krwistą wodę, w której ukazywały się przebłyski przyszłości. Bedeckt, którego właśnie wyciągnął spod bram Zaśmierci, za kilka krótkich dni znów będzie leżał i konał. Następnym razem Morgen go nie uratuje. Bedeckt zostanie bez swoich przyjaciół. Morgen zadumał się nad tym. Porzucą go? Zdradzą? Morgen nie potrafił sobie wyobrazić, by dzielny Wichtig mógł opuścić przyjaciela. Jeśli Bedeckt zginie samotnie, to Wichtig z pewnością będzie już wówczas martwy. Zginą w mojej obronie? Stehlen to zupełnie co innego. Nie miała w sobie ani krzty miękkości - sama kanciastość i ostre krawędzie. Była nerwowa jak gryzonie, które Morgen trzymał jako zwierzątka domowe i niebezpieczna jak pozamykane w klatkach koty i węże, do których nie pozwalano mu się zbliżać. Bał się jej. Obnosiła się ze swoją gotowością do przemocy, widoczną w każdym spojrzeniu i w ruchach jej rąk, bezustannie krążących między licznymi broniami którymi była obwieszona, sprawdzających ich ułożenie i dostępność. Nie istniał akt przemocy, do jakiego nie byłaby zdolna. Wichtig i Stehlen z trudem posadzili Bedeckta na grzbiecie Launischa. Czarny rumak bojowy łypał na nich groźnie. Wichtig uchylił się przed kłapiącą końską szczęką i zaśmiał się pogodnie, przywiązując półprzytomnego wojownika do siodła. Sfrustrowany Launisch poddał się i tylko popatrzył na Stehlen, a potem prychnął i odwrócił wzrok. Koń ma dość rozumu, żeby jej nie gryźć, pomyślał Morgen. Parę minut później siedzieli już na wierzchowcach i jechali na południowy zachód. Na przedzie Stehlen na siwym wałachu, którego duch już dawno został złamany. Morgen
siedział przed Wichtigiem, chroniony fortecą jego silnych ramion. Bedeckt, zgarbiony na masywnym rumaku przywiązanym do konia Wichtiga, dryfował między snem a jawą, mamrocząc cicho i zakrzywionymi w szpony rękami odpędzając czasem niewidocznych wrogów. Niebo na południu grzmiało i trzaskało groźnie. Morgen spoglądał na odległą burzę. Czuł w powietrzu ohydny odór zranionej duszy osiągającej swój krytyczny punkt. Ktokolwiek kontrolował nawałnicę, nie wytrzyma już długo. Obejrzał się przez ramię na Wichtiga i wskazał na burzę. - Źle to wygląda. Wichtig zaśmiał się. - Mistrz niedopowiedzeń. Całkiem jak Bedeckt. Ominiemy burzę i jedziemy do Neidrig. My... - zerknął na Stehlen." ...znamy tam ludzi. Morgen zastanawiał się przez chwilkę. - Jakich ludzi? - Takich, którzy mogą nam pomóc ukryć cię przed złymi ludźmi którzy chcą cię skrzywdzić. - Czy Konig też tam będzie? - Pewnie nie - odparł Wichtig. — Konig wie, że jest śledzony Nie chce doprowadzić do ciebie twoich wrogów. - To ja mam wrogów? Stehlen odwrociła się w siodle, żeby spojrzeć na Morgena z paskudnym, wyszczerzonym uśmiechem. - Każdy ma wrogów. Wichtig westchnął i teatralnie wywrócił oczami. - Zignoruj ją. To będzie ekscytujące. Już samo przebywanie poza świątynnymi murami było ekscytujące, a to coś zupełnie innego. Nieznani zabójcy i bra-
wurowa ucieczka do nieznanego miasta poza granicami Grauchloss. To była przygoda, całkiem jak w książkach. - Jak jest w Neidrig? - Jest zaszczane, zarzygane i zasyfione - zawołała przez ramię Stehlen. - Interesująco - odpowiedział Wichtig. - Mieszkają tam najróżniejsi ludzie. Tak jak wszędzie. Niektórzy są dobrzy, niektórzy źli. Jeśli masz być dobrym bogiem, musisz to wszystko wiedzieć. - Szermierz sprawiał wrażenie zamyślonego. - To część edukacji, jaką Konig chce ci zafundować. Mamy cię zapoznać z najróżniejszymi ludźmi. Pewnego dnia ci ludzie będą cię czcić. Musisz wiedzieć, kim są, żeby lepiej nimi rządzić. To miało sens, ale czemu Konig nie kazał mu spotykać się z nimi wcześniej? Rządzić nimi? - Ale Konig powiedział, że bóg powinien służyć ludziom. - Oczywiście - odparł szybko Wichtig. - Każdy dobry władca, król czy cesarz... - Albo cesarzowa! — krzyknęła Stehlen. - ...rządzi, służąc tym, którymi... yy... rządzi. - Wichtig nachylił się i szepnął Morgenowi do ucha: — Jest mnóstwo rzeczy, których Konig kazał mi cię nauczyć. Ci dwoje - dodał, wskazując na Stehlen i półprzytomnego Bedeckta - to brutale. Potrzebujemy ich, ale są niebezpieczni. - Myślałem, że Bedeckt jest twoim przyjacielem. - Morgen odwrócił się, by spojrzeć Wichtigowi w twarz. - Twoim jedynym przyjacielem. - Spostrzegawczy jesteś - powiedział Wichtig, po czym kiwnął głową ze smutnym uśmiechem - ale musisz się jeszcze wiele nauczyć. Jestem jedynym przyjacielem Bedeckta, ale
wciąż nie jestem pewien, czy on jest moim przyjacielem. Dawno porzuciłbym nadzieję, gdyby nie ten jeden raz... Wichtig zawiesił głos i wzbił spojrzenie w dal. Morgen patrzył na roztańczone odbicia w szarych oczach Wichtiga: Albtraumy. Dzikie Dopple. Wypaczone wersje Wichtiga i Stehlen zrodzone z ich koszmarów wychynęły z lasu, gdy ci spali, rzucając się niespokojnie w śpiworach. Ognisko już dawno wygasło. Morgen widział, jak Bedeckt się budzi, jak bezwiednie chwyta za topór jeszcze zanim pojął, co się dzieje. Wielkolud wstał i cofnął się chwiejnie przed chmarą albtraumów. Odwrócił się, by uciec, ale zatrzymał się, pochwyciwszy kątem oka wciąż uśpioną Stehlen. Morgen dojrzał niezdecydowanie w jego oczach. A potem, wydając wściekły ryk, Bedeckt znalazł się pomiędzy albtraumami, wymachując toporem i obryzgując wszystko krwią. Wichtig i Stehlen zbudzili się pośród trucheł ałbtraumów. Bedeckt siedział przy świeżo rozpalonym ognisku. „Wichtig” — powiedział - ,, jeśli jeszcze raz pozwolisz, żeby zgasło ognisko, to cię zabiję. ” W tej wizji było coś, co prześladowało Wichtiga. Morgen słyszał opowieści o tragicznych bohaterach i rozumiał ten koncept, ale Wichtig nie bardzo się weń wpasowywał. Miał wiele cech, które Morgen zauważył u Koniga. Obaj mieli podobnie budzące lęk, matowe, szare oczy. Obaj potrzebowali wokół siebie ludzi i pragnęli, by ci ludzie z kolei potrzebowali ich. A do tego obaj dążyli do czegoś większego od siebie. Czegoś nieuchwytnego. Czegoś ważnego i jednocześnie napawającego ich grozą. Morgen uświadomił sobie nagle, że wszystkie ich starania były podszyte lękiem przed sukcesem. Nie do końca rozumiał, co każdy z nich chciał osiągnąć, ale obaj obawiali się sukcesu na równi z porażką. Może nawet bardziej. Co mogłoby aż tak przerażać takich ludzi? Co mogło napawać
Teokratę Grauchloss i Najwspanialszego Szermierza Świata strachem tak wielkim, że podświadomie sabotowali własne dążenia? Morgen nie wiedział, jak o to zapytać. - Bedeckt wrócił kiedyś po mnie — powiedział Wichtig pełnym respektu szeptem. - W tej samej sytuacji ja bym go opuścił, ale on... - Szermierz zaśmiał się, ale zabrzmiało to smutno. - Albo mnie ocalił, albo był narzędziem losu. Albo zawdzięczam mu życie, albo zrobił po prostu to, co musiało być zrobione, abym zrozumiał swoje prawdziwe przeznaczenie. Morgen wiedział, że Szermierz chciałby, by prawdziwe okazało się pierwsze wyjaśnienie, ale wierzył w to drugie. - Jesteś Gefahrgeistem, jak Konig - powiedział. ❌❌❌ Wichtig powstrzymał się od reakcji. - Nie - powiedział - nie jak Konig. Zupełnie innym. Nie jestem Teokratą. Tylko prostym Szermierzem. Nie przywykł do skromności, prawdziwej ani udawanej, manipulacja opierała się na wiedzy, kiedy należy się chwalić, a kiedy okazać pokorę. Owo doświadczenie było nowe i dziwnie przyjemne. Jest coś satysfakcjonującego w okazywaniu skromności, gdy wie się, jak ważnym jest się w rzeczywistości. Będzie musiał poeksperymentować. Może to nowe podejście podziała na Bedeckta. - Nie - stwierdził Morgen z niezachwianą pewnością, na jaką zdobyć się mogą wyłącznie młodzi. - Jesteś Najwspanialszym Szermierzem Świata. Jesteś ważny. Wyjątkowy. Sprawiasz, że dzieją się rzeczy. Inne niż Konig, ale tak jak Konig. Wichtig zmierzwił chłopcu włosy. Jakimikolwiek zdolnościami dysponował Morgen, nie dawały mu one odporności
na uroki Gefahrgeista. Nawet tak słabego jak on. Ta ostatnia myśl wywołała nieprzyjemne mrowienie w kręgosłupie. Nie wolno mi, uświadomił sobie, praktykować tej nowej skromności na sobie. Nie może być miejsca na wątpliwości. Gdy jechali na południowy zachód, Wichtig opowiedział Morgenowi o przygodach, jakie czekały ich w Neidrig, choć pominął dziwki, egzekucje w ciemnych zaułkach i fakt, że będą się ukrywać jak karaluchy. Neidrig, jak słyszał od Stehlen i Bedeckta, było istną kupą łajna. Nigdy tam nie był, ale zapowiadało się na idealną kryjówkę. Bez wątpienia będą ścigani. Sztuczka polegała na tym, by znaleźć odpowiednio szemranych, niewiarygodnych i obłąkanych ludzi, którzy mogliby ich ukryć. Na szczęście ludzie najlepiej nadający się do unikania wścibskiego wzroku Zwierciadlistów Koniga i innych Geisteskranken z reguły byli jednocześnie dość szaleni, by nie uświadamiać sobie zagrożenia. Doprawdy, pomyślał Wichtig, piękna sprawa: im ktoś potężniejszy; a tym samym bardziej użyteczny, tym łatwiej nim manipulować. Manipulowanie zdrowymi psychicznie to jak zaganianie owiec. Wymaga wiele wysiłku, a skupianie się na jednostkach niczego nie daje. Ale jeśli odpowiednią owcę popędzi się w odpowiednim kierunku, reszta podąży za nią.
ROZDZIAŁ 21
Usłyszałem pukanie do drzwi, a gdy je otworzyłem, zobaczyłem siebie. Na szczęście reaguję szybciej niż ja, więc wkrótce miałem siebie związanego w piwniczce na owoce. Zabiłbym się, ale jestem tak cholernie przydatny. Czasami, gdy najwyższy kapłan życzy sobie, abym przepisał jakiś tekst, rozkuwam sobie jedną rękę i każę sobie odwalić część roboty. Oczywiście, że to robię ! Tak cholernie się tu nudzę, przykuty do ściany. - Ubersetzen Mist, skryba Koniga Furimmera
Jak do tego doszło? - wykrzyczał Konig roztrzęsionemu kapłanowi prosto w twarz. Tragen Nachrichten marniał w żarze gniewu Koniga, otoczony z każdej strony trzema Dopplami Teokraty. Akceptacja, pobity i posiniaczony, oddychał ze świstem przez usta, odsłaniając ostre krawędzi połamanych zębów, i spoglądał groźnie na kapłana swoim jedynym, podbitym okiem. Drugie zakrył zrobioną ze szmaty opaską, która niewiele poprawiała w jego sfatygowanym wyglądzie. Wzrok kapłana przeskoczył ze zrujnowanej twarzy Doppla z powrotem na Koniga. Bez wątpienia zastanawiał się, kto to zrobił, a potem zrozumiał, że odpowiedź może być tylko
jedna. Co miał powiedzieć innym kapłanom - że Teokrata toczy wojnę z samym sobą? Konig zerknął na lustro. Zgromadził się w nim tuzin jego odbić, które przyglądały im się ze spokojną obojętnością. Jrgo moce Zwierciadlisty rosły. Może i były użyteczne, ale świadczyły o szybko pogarszającym się stanie psychicznym. Palec złamany przy biciu Akceptacji wciąż tętnił bólem, jednocześnie rozpraszając i przypominając, jak niewiele brakowało, by stracił wszystko. Kończy mi się czas. Konig wziął głęboki wdech i spróbował się opanować. Morgen go ocali. Zabije chłopca, zmuszając go do Wstąpienia i zapewniając sobie lojalność boga. Ci których zgładzisz, muszą ci służyć. Recytacja Credo go uspokoiła. - Opowiedz raz jeszcze. Nie pomijaj żadnych szczegółów. Tragen pokłonił się nisko. - Tak, Teokrato. Schwacher Sucher, świątynny Zwierciadlista, nie żyje. Zadźgany na śmierć. W terminarzu nie miał zapisanego żadnego spotkania, a drzwi nie nosiły śladów włamania. - Tragen zamilkł, by nerwowo przełknąć ślinę. - Lustro Schwachera zostało rozbite. Kompletnie strzaskane. Konig zaczął przechadzać się tam i z powrotem przed młodym kapłanem. - Rozbito lustro. - Tak, Teokrato. - Zadźgany na śmierć? - zapytał Konig. - Ile razy dźgnięty? - Wiele, wiele razy - odparł Tragen. - Strażnik, którego zostawiłem, aby pilnował pokoju, powiedział, że wygląda mu to raczej na spanikowany atak wystraszonego amatora niż na zabójstwo profesjonalisty. Stwierdził, że atakowano na oślep.
Wiele ran nie było śmiertelnych. Ręce Schwachera są mocno pokaleczone. - Czy Schwacher zajmował się czymś ważnym?
- Tak, Teokrato. Sprawdziłem dziennik. Schwacher obserwował kilka świątyń Wahnvor Stellung. Nie znalazłem żadnej wzmianki o tym, czego szukał. - Nie masz takich uprawnień. Wahnvor? Czy mogli mieć swoich agentów w geboreneńskiej Głównej Świątyni? Czyżby Schwacher odkrył coś, nim zdążył o tym donieść? Jeśli zinfiltrowali geboreneńską hierarchię... - Musisz sprawdzić... Drzwi do prywatnych komnat Koniga otworzyły się z hukiem, a do środka wpadł Meineigener Beobachter, szef osobistej ochrony Koniga. Jego zwykle kamienna twarz teraz przybrała wyraz przerażenia. Meineigener pokłonił się i przystanął, czekając na uwagę. Dopple zmarszczyli brwi na takie wtargnięcie, a zgromadzony w lustrze tłumek odbić - teraz liczony w dziesiątkach -nagle ożywił się zainteresowaniem. - Tak? - warknął Konig. - Dziecko zniknęło. - Meineigener, trzysta funtów potężnych mięśni, przełknął nerwowo. - Morgen zniknął. Nie możemy go nigdzie znaleźć. On... - Spuścił wzrok na podłogę. -Sądzimy, że go porwano. Porwano? Bez Morgena jego plany obracały się w pył. Bez Morgena... Konig zerknął na swoich Doppli. - Och - szepnął Akceptacja, posiniaczoną dłonią zasłaniając chytry uśmieszek i strzaskane zęby - jaka szkoda.
Konig zignorował Doppla i przeszył wzrokiem szefa ochrony. - Sądzicie? Mężczyzna pokiwał niemo głową, wciąż wpatrzony w podłogę. - Meineigener - powiedział cicho Konig. Potężnie zbudowany strażnik spojrzał w matowe, szare oczy Koniga i stanął jak wmurowany, niezdolny do odwrócenia wzroku, z mięśniami sparaliżowanymi wolą Gefahrgeista. - Tak, mój Teokrato? — odparł cichym, pełnym podziwu głosem. Konig wskazał na Tragena, który w milczeniu przysłuchiwał się ich rozmowie. — Zabij go. Natychmiast. Meineigener jednym gładkim ruchem dobył miecza i poderżnął młodemu kapłanowi gardło. Nim ciało Tragena zdążyło paść na podłogę, on już otarł i schował ostrze. - W przyszłości - powiedział Konig - zwracaj większą uwagę na to, z kim dzielisz się informacjami. Albo w przyszłości -Konig wskazał na truchło Tragena - to będziesz ty. - Tak, mój Teokrato. Przynajmniej ten wielki osioł nie przeprosił. Niewiele rzeczy złościło Koniga tak bardzo, jak bezsensowne przeprosiny. — Kto jeszcze wie? - zapytał. - Zostawiłem Vertrauensa Würdiga na straży pokoju i przyszedłem prosto do ciebie. Posłałem też człowieka, żeby aresztował niańkę Morgena, ale nie podałem przyczyny. — Dobrze. — Mężczyzna nie okazał się zupełnym kretynem. Vertrauens był członkiem osobistej gwardii Koniga i jednym z najbardziej zaufanych ludzi Meineigenera. - Dowiedz
się, co wie niańka. A potem ją zabij. - Konig zmarszczył brwi. Co z Viele Sindein? Jak do piekieł ktokolwiek przeszedł przez drzwi, których pilnowała Mehrere? - Viele zginęła. Wielokrotnie. Konig zignorował Doppli, którzy zebrali się i zaczęli coś między sobą mamrotać. Raz na zawsze zniweczył ich szanse na współpracę i już nie obawiał się ich narad. — Ile osób potrzeba do zabicia Viele? — Często odbywałem z nią sparingi. Była ekspertem. - I ?- warknął Konig. Meineigener zamrugał. - Trzeba by dziesiątek ludzi. Nie zostawili po sobie poległych. Albo zabrali swoich rannych i poległych, co nie byłoby proste, albo Viele nie zdołała zabić ani jednego. Konig znów zaczął chodzić tam i z powrotem, a odbicia go naśladowały. - Jakim sposobem kilkadziesiąt osób niepostrzeżenie weszło do świątyni, zabiło Viele i uciekło z Morgenem? Meineigener odpowiedział natychmiast: - Pomógł im ktoś z wewnątrz. Konig był tego samego zdania. - Sprawdź, czy nikogo nie brakuje. Schwacher był jedynym użytecznym Zwierciadlistą w świątyni. Bez niego Konig został w gruncie rzeczy oślepiony. Potarł podbródek i ze złością spojrzał w lustro. Kilka odbić przedrzeźniało jego gest, podczas gdy reszta przyciskała się do szyby, jak gdyby chcieli przecisnął się na wolność. Są do niczego! Ale czy na pewno? A może zdołałby doszlifować swoje rosnące zwierciadlistyczne tendencje, nim jego umysł się rozsypie? Zajęłoby to więcej czasu niż miał. Trójka Doppli stała
nieprzyjemnie blisko, a w ich oczach błyszczał głód. Wiedzą, co to oznacza. Jeśli stracę Morgena, stracę wszystko. Jego urojenia rosły w siłę. Wkrótce go obalą. - Znajdź najbliższego geboreneńskiego Zwierciadlistę i sprowadź go tutaj. - Tak, mój Teokrato. - Meineigener odwrócił się do wyjścia. - Meineigener. - Tak, mój Teokrato? - Poślij po Schatten Morder i Tiergeistów. Meineigener przełknął nerwowo ślinę i skinął głową. Ewidentnie nie chciał mieć nic do czynienia z formacją obłąkanych zabójców. Konig dostrzegł skrywaną przez niego odrazę, ale nie dbał o to. Meineigener mógł radośnie mordować nieuzbrojonych ludzi na rozkaz Koniga, ale podstępne zabójstwa uważał za pozbawione smaku. Meineigener był spaczony; brakowało mu tego, co powstrzymuje ludzi przed odrażającymi aktami morderstwa, kierując się za to surowym kodeksem, który utrzymywał w ryzach jego psychopatyczne tendencje: lojalność wobec Teokraty ponad wszystko. Konig położył olbrzymowi rękę na ramieniu i przygwoździł go swymi szarymi oczami. - Jeśli wiadomość o zniknięciu Morgena się rozniesie, będę bardzo niezadowolony. Znajdź Aufschlaga i sprowadź go tu natychmiast. ❌❌❌ Gdy zjawił się Aufschlag, Konig czekał na niego z trójką Doppli za plecami niczym zgrają psów; twarze mieli równie pozbawione wyrazu, co szare, matowe oczy. Dzięki Dopplom i odbiciom w lustrze Konig zdawał się wypełniać sobą po-
mieszczenie. - Zabrano Morgena. Ktokolwiek to zrobił, ma swoich agentów w geboreneńskiej hierarchii. Aufschlag odwrócił oczy, nie potrafiąc zdobyć się na kontakt wzrokowy. Ponad ramieniem Koniga natrafił spojrzeniem na podbite oko Doppla. Akceptacja? Doppel obnażał połamane zęby w krzywym uśmiechu, a Aufschlag desperacko spojrzał gdzieś indziej. Zaplanować sobie okłamanie Koniga to jedno, ale teraz, w obecności potężnego Gefahrgeista, zadanie zakrawało na niemal niemożliwe. Kontakt wzrokowy, jak wiedział Aufschlag, stanowił kluczowy element manipulacji jednostkami. Nie ośmielał się patrzeć Konigowi zbyt długo w oczy, ale jak mógł tego unikać, nie sprawiając wrażenia winnego? Znów spojrzał na Akceptację, a Doppel posłał mu ciekawski i porozumiewawczy uśmiech. Czy Doppel wie? Aufschlag uciekł wzrokiem i dostrzegł zwłoki Tragena Nachrichtena niedbale rzucone w kąt. Dzięki bogom! Coś oprócz Koniga i jego Doppli, na czym można zawiesić wzrok. Aufschlag wkrótce będzie musiał się odezwać. - Niemożliwe, żeby zinfiltrowano Geborene, nie wzbudzając twoich podejrzeń. — Chytry komplement powinien rozproszyć Koniga. Aufschlag strzelił oczami na lustro, a potem wrócił wzrokiem na ciało Tragena. Czyżby odbicia wpatrywały się w Akceptację, a może mu się zdawało? - Bardziej prawdopodobne, że mamy do czynienia z jednym albo dwoma agentami. - Niebezpiecznie zbliżył się do prawdy, ale Konig rozpoznałby, gdyby skłamał w żywe oczy. Wskazał na ciało. -Tragen był infiltratorem? - Nie. Usłyszał, że porwano Morgena. - Nie zdołamy utrzymać tego długo w tajemnicy. - To oczywiste.
Naczelny naukowiec czuł na sobie ciężar szarego, matowego spojrzenia Koniga i usiłował ze wszystkich sił je zignorować. Zerknął na Akceptację. Doppel, który dotąd wpatrywał się w lustro, nagle odwrócił wzrok, zauważywszy zainteresowanie Aufschlaga. A co to miało być? Przełknął ślinę i przygładził swymi grubymi palcami kępkę przetłuszczonych włosów. - Musimy szybko odzyskać chłopaka. - Być może. Istnieją jeszcze inne opcje. - Inne opcje? - Co mi umknęło? - Wezwałem Schatten Morder i Tiergeistów. Aufschlag zamrugał ze zdumienia. - Wysłałeś zabójców, żeby sprowadzili chłopca? Konig zignorował jego pytanie. Drzwi do komnaty Koniga otworzyły się, a powietrze wypełnił odór śmierci. Pierwsi zjawili się Schatten Morder, służący Konigowi Kotardyści-zabójcy. Weszli bezszelestnie, czterech mężczyzn i dwie kobiety o ciałach w różnych stadiach rozkładu Ich przywódczyni, naga kobieta w średnim wieku znana tylko jako Anomie, pokłoniła się Konigowi. Jej płuca były widoczne pomiędzy pożółkłymi, popękanymi żebrami niczym zapleśniałe szmaciane worki. Jej organy wewnętrzne zniknęły i zostały z nich tylko brązowe, przylgnięte do kręgosłupa chrząstki. Aufschlag słyszał, że Kotardystka trzyma je zakonserwowane w słoikach w swoich komnatach. Z trzymających się jeszcze czaszki resztek ciała zwisały rzadkie kępki bladych włosów. Za jej plecami stała w milczeniu piątka innych Kotardystów. Choć żaden nie znajdował się w tak daleko posuniętym stanie rozkładu, wszyscy nosili ślady gnicia i zaniedbania. Oczodoły Anomie były zaledwie pustymi wgłębieniami,
ale człowiek zauważał, gdy zwracała na niego uwagę. Spojrzała na Aufschlaga, a naukowiec uniknął jej martwego wzroku. Krótką chwilę zdawała się patrzeć przez niego na wylot, po czym skupiła uwagę na Konigu, który wyglądał na niewzruszonego. Płuca kobiety wydały grzechoczący dźwięk, gdy nabrała powietrza, aby ułatwić sobie mówienie. Aufschlag patrzył z fascynacją, jak jej płuca napełniają się i zaraz zaczynają tracić powietrze przez liczne, nieduże rozdarcia. Głos miała cienki i suchy. - Przyzwano nas. - Zrobiłem to... - Minęły lata, odkąd nas przyzwałeś. ❌❌❌ Konig zmarszczył brwi z irytacją, nienawykły do tego, że mu się przerywa. - Nie było takiej... Płuca Anomie oklapły, zmieniając jej ostatnie słowa w pyliste rzężenie. - Jesteśmy bezwartościowi. Przeklęte, nieśmiertelne trupy. Znienawidzone. Miał swoje własne problemy, a Anomie trafiła zbyt blisko prawdy. - Nie nienawidzę was. Zassała kolejny oddech. - Gnijemy niezauważani i niepotrzebni. Rozpadamy się na pył. - Kawałeczek skóry odkleił się od czaszki razem z kilkoma uczepionymi do niego włosami i spadł na podłogę między jej kościste stopy. - Jesteśmy nicością, a jednak odmawia nam się nicości, której pragniemy.
Konig zrobił krok naprzód i położył dłonie na jej wysuszonych ramionach, zmuszając kobietę do spojrzenia mu w oczy. Zwrócił przeciw niej pełnię swej gefahrgeisckiej mocy. Wszelka komunikacja to manipulacja. - Jesteście bezwartościowi, ale służycie większej sprawie. Ja nadaję wam sens. Służba dla mnie was określa. Bez służby nie będzie wam dana choćby chwila wartości, beze mnie nawet nie zasmakujecie poczucia celu. - Wpatrywał się w te ciemne, Puste oczodoły, a jego własna, niewzruszona wiara w siebie, paradoksalny skutek zwątpienia i kompleksu niższości, chroniła go od strachu. - Potrzebuję was. - Będziemy służyć — szepnęła resztką zgniłego oddechu. Nie było potrzeby pytać pozostałych Kotardystów-zabójców, byli bez niej niczym, zagubieni w otchłani pogardy dla samych siebie, ożywieni wyłącznie jej potrzebą. Służba miała ich wiele kosztować, ale Konig wiedział, że Anomie zapłaci tę cenę. Jej potrzeba służenia większej sprawie nie pozostawiała jej wyboru. Rozległo się uprzejme pukanie, a potem drzwi otworzyły się i do środka wszedł Meineigener, a za nim młoda kobieta oraz trzech mężczyzn o brutalnej aparycji. Dziewczyna, Asena, była delikatnie zbudowana i długonoga, a ręce miała szczupłe, ale umięśnione. Oczy miała w kształcie oliwek, w nienaturalnym odcieniu ciemniejącej na brzegach zieleni, z plamistymi źrenicami biegnącymi w górę i na skos. Byłaby atrakcyjna, gdyby nie plątanina pozlepianych, przetykanych siwizną brązowych włosów oraz oczywista pogarda, jaką darzyła ubrania. Nosiła się tak, jakby nawykła do chodzenia nago. Jej trzej towarzysze różnili się wzrostem: od niższego o piędź od Aseny do masywnego i włochatego Bära, który mierzył sobie ponad
siedem stóp. Bär sprawiał, że Meineigener, człowiek bynajmniej nie mikrej postury, wyglądał jak dziecko. Konig bezwiednie myślał o nim jak o chodzącej górze mięśni o intelekcie pary kapci. Asena niecierpliwie pokłoniła się Konigowi, który przez moment widział jej małe piersi wyglądające spod opadającej koszuli. Chociaż dziękował bogom za to, że nie było z nimi Gehirn - Hassebrandka przejawiała niezdrową fascynację tą zabójczą dziewczyną, przez co każde spotkanie zmieniało się w doświadczenie z pogranicza śmierci - martwił go brak wieści od niej. Gehirn miała wiele wad, ale nie należała do nich nielojalność. Bardziej prawdopodobne, że Hassebrandka odkryła coś istotnego i postanowiła uporać się z tym na własną rękę w nadziei, że zaimponuje Konigowi - zamiast wrócić i zdać mu raport. Niech to cholera! Gdyby Schwacher nadal żył, skontrolowanie Gehirn byłoby banalne. Czemu nie zajął tym wcześniej? Zaświtała mu w głowie pewna myśl: czy morderstwa w świątyni mogły mieć związek z kradzieżą Morgena? Nazwanie czegoś zbiegiem okoliczności ujawnia tylko, że człowiekowi brakuje informacji, by dostrzec związek. Konig zepchnął te myśli na bok. Wszystko po kolei. Z Aseną będzie musiał postąpić zupełnie inaczej niż z Anomie. - Aseno, wezwałem... - Nie potrzebujemy tej suki! - wyrzęziła Anomie. Zapomniała nabrać powietrza do mówienia. - Schatter Morder... - Nauczą się, że nie należy mi przerywać. - Konig zwrócił przeciw Anomie siłę swej woli i pozwolił, by niezadowolenie wylewało się z jego oczu niczym trucizna. - Służycie. Słuchacie rozkazów. Albo... - zawiesił głos, by nabrać tchu - ...nie będę
miał z was pożytku. Puste oczodoły Anomie opadły. Milcząco wbiła wzrok w podłogę. Zgarbiła ramiona ze złości, ale się nie odezwała. Asena zaśmiała się, co zabrzmiało jak gardłowe szczeknięcie. - Twoja pupilka nie zna swojego miejsca. Konig skierował na nią uwagę. - Interesujący dobór słów — zauważył. Asenę cechowała bezwzględna lojalność, jak u wytresowanego, ale niezwykle niebezpiecznego psa. O ile Anomie potrzebowała czuć się bezwartościowa i pogardzana, o tyle Asena łaknęła pochwał i miłości. Niezdolny zapewnić jej tego ostatniego, Konig udawał to uczucie najlepiej jak potrafił. Znalazł Asenę jako małą dziewczynkę, śpiącą w miejskim rynsztoku, głodną jedzenia i uwagi. Przylgnęła do niego momentalnie, postrzegając go jako zarówno ojca, jak i przywódcę stada. Całymi latami spała w nogach jego łóżka, nie odstępując go na krok i skamląc żałośnie, gdy ich rozdzielano. Później, gdy zaczęła zmieniać się w piękną, młodą kobietę, odesłał ją do oddzielnych komnat. Jej bliskość i potrzeba sprawiały, że czuł się nieswojo Na przemian żałował tej decyzji - zrobiłaby wszystko, o co by poprosił - i wierzył, że dokonał słusznego wyboru. Asena byłaby odpowiednią partnerką, lecz on nie ośmielał się dopuścić, by ktoś stał się dla niego zbyt bliski, zbyt cenny. Rozumiał aż za dobrze, co wyczyniała z ludźmi miłość. Jeśli komunikacja to manipulacja, wówczas emocja jest punktem podparcia dźwigni tejże manipulacji. - Potrzebuję was obu - powiedział Konig, przenosząc wzrok z Aseny na Anomie. - Boskie dziecko, Morgen, zostało porwane.
Asena zawarczała w nagłym przypływie złości. Często pilnowała chłopca i otaczała go opiekuńczą miłością. Jego zdolność do sprawiania, że ludzie czuli się wartościowi trafiała w jej potrzeby. Anomie jęknęła. - Przytulił mnie kiedyś i zaoferował, że mnie uleczy. Bałam się. - Martwa, a wciąż tchórzliwa - nie wytrzymała Asena. - Tępa, przymilna suka - rzuciła ze świstem Anomie. - Cisza! - syknął Konig. - Potrzebuję was obu. Nie mamy pewności, dokąd go zabrano. Zabili Schwachera, mojego jedynego Zwierciadlistę. Jest mnóstwo terenu do zbadania i niewiele czasu. Dokąd - zapytał Konig salę pełną ludzi - zabraliby go porywacze? - Neidrig - odparła natychmiast Asena. - Jest blisko, a nasze wpływy są tam znikome. - N-nie. Nie - wyjąkał Aufschlag. A kiedy wszystkie oczy zwróciły się ku niemu, przełknął nerwowo ślinę i rozejrzał się, jakby zaskoczony, że przykuł ich uwagę. - To... - Znów przełknął ślinę i przyczesał tłuste włosy. — To zbyt oczywiste. Skoro mieli dość rozumu, by zabić naszego jedynego Zwierciadlistę, nie uciekliby do pierwszego miejsca, w którym byśmy ich szukali. Aufschlag mówił z sensem. Konig zauważył, że Akceptacja wpatruje się w naczelnego naukowca z przekrzywioną na bok głową i prawą dłonią na podbródku: w tej samej pozie, którą przybierał Konig, gdy był pogrążony w myślach. - Racja - powiedział Konig. - Więc dokąd? - Na północ - powiedział Aufschlag. - Schatten Morder i Tiergeiści powinni udać się na północ.
- Być może - zasugerowała Asena - jedna grupa powinna iść do Neidrig, a druga na północ. Ktokolwiek znajdzie porywaczy, może ich zabić i wrócić z dzieckiem. Konig pokręcił głową. - Nie. Jeśli Morgen spędzi tyle czasu w towarzystwie zabójców, może go to skazić. — Konig nie przeprosił za swoje szorstkie słowa. Przechadzał się po pokoju z dłonią na podbródku. -Morgen musi być czysty w chwili Wstąpienia. - Zatrzymał się i przyjrzał się obu grupom. Nie bez powodu wezwał zabójców, by znaleźli chłopca. - Zabijcie chłopaka, gdy tylko go znajdziecie. Potem zabijcie złodziei. Morgen musi zginąć nieskażony przemocą i morderstwem. Zabijcie go, zanim zostanie bezpowrotnie skażony. - Od swoich zabójców będzie wymagał jeszcze czegoś: ktokolwiek uśmierci Morgena, musiałby zginąć z ręki Koniga, aby wraz z ludźmi, których zabił, służył Konigowi w Zaśmierci. - Natychmiast wróćcie do mnie, gdy będzie Martwy. - Ryzykowne, ale nie miał wyboru. Anomie pokłoniła się nisko. - Będzie, jak rozkażesz. Asena milczała; na jej twarzy malowała się wewnętrzna walka. - Nie! — Wszystkie oczy znów powędrowały ku Aufschlagowi. - Morgen nie jest gotowy na Wstąpienie - dodał szybko. - Wiesz, że musimy kontrolować jego otoczenie. Jakiekolwiek szkody wywołane przez jego porwanie albo odbicie da się odwrócić. Musimy kontrolować każdy aspekt jego Wstąpienia. - Aufschlag zrobił przerwę na urywany oddech. Jeśli chłopaka brutalnie zamorduje oddział zabójców w jakiejś ciemnej uliczce, kto wie, jakie szkody wywoła to w jego umyśle. - Nie pozwoliłabym mu cierpieć - powiedziała cicho
Asena z mokrymi oczami. Konig nie miał na to czasu. Jego Dopple rośli w siłę. Jego odbicia stawały się coraz śmielsze i coraz bardziej namacalne. Morgen musi Wstąpić, nim będzie za późno. A mimo to Aufschlag miał rację. Koniga przerażał pomysł, że Morgen miałby Wstąpić gdzieś poza jego kontrolą. Może i chłopak powinien zostać sprowadzony do Grauchloss, choćby po to, by przekonać się, jakich szkód narobiono. Konig spojrzał na zaczerwienioną twarz Aufschlaga. Czy naukowiec naprawdę troszczył się głównie o Wstąpienie? Czy uczucia, jakie żywił do chłopca, nie zagłuszały w nim głosu rozsądku? Konig widział, jak Aufschlag torturuje niezliczonych wieśniaków w poszukiwaniu klucza do sterowania urojeniami. Jedno dziecko nie mogło przecież osiągnąć tego, co nie udało się tysiącom wrzeszczących matek, będących świadkami rzezi własnych dzieci. Naczelny naukowiec był chłodny, wyrachowany i nieoceniony. - Niewykluczone - szepnął Konig. Akceptacja odchrząknął i skłonił przepraszająco głowę, gdy Konig spojrzał na niego ze złością. - Nasze zwierciadlistyczne moce rosną. Być może zdołamy je wykorzystać. - Doppel objął rękę swoje obolałe żebra. Wyraz jego twarzy sugerował, że mówienie sprawia mu ból. - Moje zwierciadlistyczne moce — poprawił go Konig. - Oczywiście — zgodził się szybko Akceptacja. — Może twoje odbicia powiedzą ci, kto zabrał Morgena. Konig popatrzył badawczo na Akceptację, a Doppel odwrócił wzrok swojego podbitego oka. Czyżby coś knuł, a może tylko ulegał swej naturze i szukał akceptacji? Konig rozumiał jego pragnienie przynależności; sam odczuwał ten sam głód. - Odbicia nie odzywają się do mnie - powiedział Konig.
- Może nie muszą nic mówić - zasugerował Akceptacja. Konig przeniósł spojrzenie na masywne lustro zajmujące większość ściany. Trwoga i Porzucenie stali w milczeniu za plecami Akceptacji, a Konig może i podejrzewałby ich o współudział w jakiejś intrydze, gdyby nie wyglądali na równie zagubionych, co on sam. Byli ostatnio strasznie cisi. - No i? - zapytał Konig zebrane w zwierciadle odbicia. Jak jeden mąż wskazały bez wahania na Aufschlaga, który pisnął cienko i uniósł ręce w desperackim proteście. - Nie! - Przeniósł wzrok z lustra na Koniga, potem na Akceptację, a wreszcie znów na lustro. - Wskazują na coś za moimi plecami. - Poruszył się, a oskarżycielskie palce podążyły za nim. - Interesujące — powiedział Konig. - Choć niejasne. - Z pewnością mówią, że mam rację - wyjąkał Aufschlag. -Chłopca zabrano na północ i jest za wcześnie na jego Wstąpienie.- Zgadzają się ze mną. Konig wpatrywał się przez chwilę w odbicia, a potem zwrócił się do Akceptacji: - A ty co powiesz? Akceptacja wskazał na buty naczelnego naukowca. Konig spojrzał w dół i uniósł brew. - Odłamki szkła. - Odłamki rozbitego lustra - poprawił go Akceptacja. Aufschlag wbił wzrok we własne buty.
- Och. Faktycznie przynosi pecha. Pierś Koniga zacisnęła się, miażdżąc serce. - Ty? Zdradziłeś mnie? - Koniec końców każdy nas opuszcza - wyszeptał Po-
rzucenie zza pleców Akceptacji. Konig wiedział, że to prawda. - Mógł zatruć umysł chłopca przeciwko nam - dodał Trwoga. - Chce, żebyś sprowadził tu chłopaka, aby dokończyć to, co zaczął. Porzucenie syknął, zgadzając się: - Ten eksperyment to porażka. Aufschlag wyciągnął błagalnie dłoń ku Konigowi, ale nie patrzył mu w oczy. - Mój Teokrato, wiesz, że nigdy bym cię nie zdradził. Moje działania... zrobiłem, co musiałem. Służę tylko tobie. Kłamstwa, wszystko kłamstwa. - Spójrz na mnie - powiedział ostro Konig. Aufschlag spojrzał mu w oczy i oklapł. - Czy to ty zabiłeś Schwachera? Aufschlag, z zaczerwienionymi i wilgotnymi oczami, oblizał wargi i odparł: - Tak. - Zdradził nas - warknął Porzucenie. Konig zignorował Doppla. - Czy jesteś wahnvorskim agentem? - Nie! Chciałem chronić chłopca. Nie jest gotowy na Wstąpienie. Konigu, musisz mi zaufać. Konig udał serdeczny śmiech, tłumiąc jednocześnie chęć. by krzyczeć i płakać z powodu zdrady. - Zaufać ci? Mój drogi Aufschlagu, ja ci nigdy nie ufałem Głos mu zadrżał, a potem nabrał mocy. — Jesteś narzędziem, niczym więcej! - Nie chciałem cię zranić — szepnął Aufschlag. - Zranić mnie! - krzyknął Konig, podchodząc do kulącego się naukowca. - Ty nie możesz mnie zranić. Spodziewałem się twojej plugawej zdrady. Jesteś robakiem. Bez wartości! Asena i Anomie zbliżyły się wyczekująco do Aufschlaga,
gotowe wypełnić wolę Teokraty. - Dokąd - zadał pytanie Konig — zabrano Morgena? - Na południe... - odparł Aufschlag, po czym zacisnął zęby i powieki. - Powiedz dokąd. Aufschlag pokręcił głową. Konig obserwował wewnętrzną bitwę naukowca. Posłanie Aufschlaga na tortury oznaczałoby przyznanie się do słabości, do niemożności wydobycia prawdy ze zdrajcy. A jednak Aufschlag znalazł jakiś sposób, by oprzeć się sztuczkom Gefahrgeista. Jak on mógł mi to zrobić po tym wszystkim, co dałem temu zatłuszczonemu bękartowi? Tytuł i pozycję. Szansę, by być częścią czegoś naprawdę wielkiego. Jak on mógł się ode mnie odwrócić? To niewytłumaczalne! Co mogło być ważniejszego niż stworzenie boga i zapewnienie Konigowi miejsca w historii? Jeśli posłużenie się Aufschlagiem było błędem, to jakie inne błędy popełnił? Wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze. - Dopple, przytrzymajcie go. Trzech Doppli błyskawicznie chwyciło Aufschlaga, brutalnie wyginając mu ręce za plecy. Konig wspomniał rozkaz wydany Trwodze i Porzuceniu, by pobili Akceptację. Tylko tym razem to bardziej bolało. Konig wyciągnął rękę do Meineigenera, który w milczeniu przyglądał się i przysłuchiwał. - Twój nóż. Meineigener zrobił krok naprzód, dobył noża wyćwiczonym ruchem, podał go Teokracie rękojeścią do przodu, po czym wrócił na swoje miejsce przy drzwiach. Broń okazała się zaskakująco lekka. Konig był pod wrażeniem jej brutalnej pro-
stoty. - Twoi Dopple tobą manipulują - błagał Aufschlag. - Wiem - powiedział Konig. — Wykorzystujemy się wzajemnie. Każdy tak robi. Ty wykorzystałeś mnie. Ja posłużyłem się tobą. Manipulacja jest wszystkim. Konig stanął tak blisko Aufschlaga, że poczuł zapach jego potu i strachu. Nigdy własnoręcznie nie zabił człowieka. Ktoś, jakieś narzędzie, zawsze wykonywał jego wolę. Oczekiwanie, smak wiedzy, że ta chwila była odległa zaledwie o oddech, powodowała dreszczyk emocji całkiem inny niż bardziej subtelne manipulacje. Konig szepnął Aufschlagowi do ucha: - Sądziłeś, że zdołasz mnie okłamać. Sądziłeś, że to koniec, że masz mnie z głowy. Ale... - zaśmiał się cicho - ...to się nigdy nie skończy. Konig powoli wraził mu ostry jak brzytwa nóż w pierś, podczas gdy trójka Doppli przytrzymywała szarpiącego się Aufschlaga. Z piersi mężczyzny wydobyło się nienaturalne sapnięcie, gdy Konig rozciął płuco, które obryzgało go mgiełką krwi. Patrzył, jak w szerokich oczach Aufschlaga gaśnie blask intelektu. - Może będziesz mi lepiej służył w Zaśmierci - szepnął umierającemu do ucha. Dopple pozwolili grubemu, pustemu zewłokowi Aufschlaga opaść na podłogę. Padł niezgrabnie jak worek mięsa, krwawiąc na gruby dywan. Jak do tego doszło? Schatten Morder, Tiergeiści, Meineigener i Dopple wszyscy stali i czekali, patrzyli. Konig wbił wzrok w nieruchomego Aufschlaga. Ten człowiek był z nim od samego początku. Czasem nawet Konig nie miał pewności, czy naprawdę
sam wpadł na ten pomysł. Pamięć i zwątpienie opowiadały nie dające spokoju kłamstwa. Pomyślał, że Aufschlag może i faktycznie był pomysłodawcą projektu. To bez znaczenia. Można ukuć nowe prawdy. - Wstąpienie Morgena będzie moim sukcesem - powiedział na głos, choć mówił tylko do siebie. Omiótł wzrokiem pomieszczenie, zaglądając w oczy wszystkim obecnym. Wciąż daję i daję - rzucił gniewnie - i co dostaję? - Obnażył zęby. -Nic. Nie dostaję nic w zamian. Jego słowa sprawiły, że stało się to prawdą. Zebrani zabójcy zwiesili głowy. Nawet jego Dopple wyglądali na zawstydzonych. - Jestem ofiarny w swej miłości i hojności. - Słowa Koniga definiowały nowe prawdy. - Zwątpienie jest zdradą. Oczekuję więcej. ❌❌❌ Akceptacja niewzruszenie patrzył na przedstawienie Koniga. Przekonania i urojenia Teokraty coraz mniej dla niego znaczyły. Przejrzał na wylot puste słowa Koniga: Teokrata usiłował ukryć smutek po zabiciu swojego jedynego przyjaciela. Był zagubiony od śmierci Aufschlaga, samotny na ścieżce, którą kroczył. Akceptacja czekał na tę chwilę. Całymi dniami najlepiej jak potrafił - w tajemnicy i bez słów - komunikował się z odbiciami Koniga. One również w śmierci Aufschlaga doszukiwały się pierwszego kroku ku wolności. Akceptacja nie łudził się, że odbicia działają na jego korzyść. Bez wątpienia miały własne plany. To miał być co najwyżej tymczasowy sojusz. Gdy tylko przestaną być przydatne, roztrzaska lustro.
Akceptacja przyglądał się Konigowi, karmiąc się jego wątpliwościami tak, jak pijawka karmi się krwią. Teraz będzie musiał usunąć z równania Morgena. Boskie dziecko stanowiło dla Koniga plan ucieczki przed niszczycielskim wpływem nieokiełznanych urojeń. Urojeń, które muszą urosnąć w siłę, podsycane zwątpieniem oraz subtelnym nagleniem Doppli i odbić. Teokrata stanie się prawdziwie potężny i niebezpiecznie niestabilny. Jego urojenia rozedrą mu umysł na strzępy. Rozszarpię wszystko, czym jest, wykąpię się w jego rozpaczy napiję się do syta jego słabnącymi myślami. Akceptacja wyobraził sobie, że pociąga łyk z wydrążonej czaszki Koniga i stłumił chęć, by wyszczerzyć zęby w uśmiechu. Morgen musiał umrzeć i to gdzieś poza zasięgiem Koniga. - Nie możemy zaryzykować dalszego skażenia - powiedział cicho Akceptacja. - Morgena należy zgładzić, nim agenci Aufschlaga zwrócą go przeciw nam. - Delikatnie położył Konigowi dłoń na ramieniu, a ten ku jego zadowoleniu jej nie strącił. Czuł potrzebę, a potrzeba to słabość. - Naukowiec próbował skazić chłopca dla własnych celów. - Pozwolił, by wyobraźnia Koniga dośpiewała sobie resztę. Konig ugiął się pod ręką Akceptacji. - Zabijcie Morgena - powiedział zabójcom. - Doprowadźcie do jego Wstąpienia. - Akceptacja poczuł drżenie ramion Koniga. Czyżby miał się rozpłakać? Proszę, bogowie, proszę. Tylko maleńki przedsmak rozpaczy. - Aseno, zabierz swoich Tiergeistów do Neidrig. Nie uszło uwadze Akceptacji, że rozkaz sprawił jej dyskomfort. Zauważyła, że jej się przygląda i zerknęła na dłoń na ramieniu Koniga, a jej oczy się zwęziły. Pora na generalne porządki. Każdą osobę, do której Ko-
nig zwracał się po wsparcie, należało wykorzystać i odsunąć. Asenę łatwiej wyalienować niż zabić. Akceptacja zadbał, by jego twarz nie wyrażała absolutnie niczego. Anomie, w przeciwieństwie do Aseny pozbawiona gibkiego ciała i bezwarunkowej miłości, stanowiła mniejsze zagrożenie. - Anomie - ciągnął Konig. - Zabierz swoich Schatten Morder na południe, w kierunku Unbrauchbar w Gottlos. Anomie pokłoniła się. - Zbiera się tam nienaturalna burza. Konig odwrócił się do truposzki. - Czemu nikt mi o tym nie wspomniał? To może mieć związek z porywaczami. - Zauważył pocieszycielską dłoń Akceptacji i ze złością strącił ją z ramienia. - Burza zbliżała się od kilku dni - powiedziała Anomie. -Zakładałam, że wiesz. - Niech to wszystko cholera - warknął z frustracją Konig. — Idźcie do serca burzy, odkryjcie jej źródło. Akceptacja nachylił się, by szepnąć Konigowi do ucha: - Wśród porywaczy Morgena musi być potężny Gefahrgeist. Jak inaczej mogliby z taką łatwością pokonać jego mehrerską strażniczkę? Jak inaczej odebraliby ci lojalność Aufschlaga? Musisz zadbać, aby twoi zabójcy pozostali... — Akceptacja spojrzał ponad ramieniem Koniga na Asenę. ...wierni, gdy znajdą się poza twoim wpływem. Akceptacja dokładnie wiedział, co pomyślał sobie Konig: to jasne, że miał do czynienia z innym Gefahrgeistem. Wszystko do siebie pasowało. Inny Gefahrgeist jakimś sposobem dowiedział się o geboreneńskim Boskim Projekcie i postanowił wykorzystać genialny plan Koniga do własnych celów. Obrona przed Gefahrgeistem była praktycznie niemoż-
liwa, ale dało się podjąć pewne kroki. - Serce mi się kraje na myśl o skrzywdzeniu was - powiedział Konig do Aseny. Akceptacja wyszeptał mu do ucha: - Emocja to słabość, manipulacja jest wszystkim. Konig nieświadomie skinął głową na znak zgody. - Muszę was ochronić — powiedział zabójcom - przed ewentualnym wpływem Gefahrgeista. Asena wzięła ostry wdech i obnażyła zęby na Akceptację. - Jak? Tiergeiści stłoczyli się za Aseną, wielcy i niebezpieczni, Anomie, żywa truposzka, stała tylko i patrzyła. Schatten Morder czekali w bezruchu, jakby nie zdarzyło się dotąd nic istotnego ani interesującego. Może dla nich faktycznie tak było. Co mogło zaciekawić potępionych? - Aby w pełni ochronić was przed ich Gefahrgeistem powiedział Konig - musiałbym was oślepić i ogłuszyć. Akceptacja stłumił triumfalny uśmiech, zakrywając strzaskane zęby dłonią. Bacznie przyglądał się Konigowi, który wyglądał jakby pragnął przeprosić. Akceptacja dostrzegł to w jego postawie i drgnięciu ręki, całkiem jakby chciał wyciągnąć ją do Aseny. Konig powstrzymał ten odruch. - To oczywiste, że oślepieni bylibyście dla mnie bezużyteczni. Zostaniecie jednak ogłuszeni. — Spojrzał w oczy najpierw Asenie, a potem Anomie. - Leży mi na sercu wasze dobro i chcę tylko ochronić was przed zagrożeniem. Jesteście moimi wojownikami. Nie możecie mnie w tej kwestii zawieść. Nie możecie zawieść Morgena. - Jak nas ogłuszysz? - zapytała Asena. - My, Teriantropi,
szybko się goimy. Zwłaszcza w trakcie przemiany. Anomie nie chciała być gorsza. - Umarli nie polegają na uszach, żeby słyszeć. Jak nas ogłuszysz? - Jestem Konig Furimmer. Teokrata Grauchloss. Najwyższy kapłan Geborene Damonen. Z mojej woli narodził się pierwszy stworzony przez ludzi bóg. Rzeczywistość ugina się przed moimi pragnieniami. - Uśmiechnął się smutno. - Moi zabójcy, nie myślę, że jesteście głusi. Nie wierzę, że jesteście głusi. Ja wiem, że jesteście... ❌❌❌ Asena nawet nie usłyszała ostatniego słowa. Stała tylko i mrugała, oniemiała ze zdumienia. Jej ukochany skradł część jej świata. Poruszyła nozdrzami, wdychając zapach Koniga i woń strachu pozostałych Tiergeistów. Czy Teokrata nie rozumiał, jak ważny jest dźwięk dla zwierzęcia? A może wcale o to nie dbał? Usta Koniga poruszyły się, a on wskazał na południe, ale Anomie już okręciła się na piętach i wraz z resztą Schatten Morder wymaszerowała z pokoju. Jeśli dostrzegał cierpienie Aseny, to nie zareagował. Bez słowa odwróciła się i wyszła. Zabić Morgena. Rozkaz Teokraty nie powinien zostawiać miejsca na wahanie, ale ona wciąż miała wątpliwości. Czy zdoła zabić boga-chłopca, nawet jeśli oznaczałoby to, że Wstąpi? ❌❌❌ Akceptacja obserwował, jak Konig wpatruje się w drzwi, które zamknęły się za Aseną. Stał sztywno. Gdy opuściła komnatę, z prawego oka wyciekła mu pojedyncza łza. Akceptacja
śledził drogę samotnej łzy po policzku Teokraty i radował się. Z każdą osobą, którą Konig od siebie odpychał Akceptacja robił się dla niego coraz bliższy. - Z czasem zrozumie - powiedział Konig bez przekonania. Nikt w to nie uwierzył. Interesujące. Jak widać po łatwości, z jaką ogłuszył pokój pełen potężnych Kotardystów i Teriantropów, moc Teokraty rosła szybko. Jego zdolność kształtowania rzeczywistości za pomocą urojeń wkrótce zostanie przyćmiona jego niezdolnością do kontrolowania swych licznych psychoz. Obłęd obedrze go ze zdrowia psychicznego tak samo, jak Aufschlag obdzierał ze skóry swoje ofiary, usiłując wywołać u nich szaleństwo. Konig osiągnie szczyt swojej mocy — władca rzeczywistości bezsilny wobec własnych złudzeń. A jednak nie potrafi przekonać samego siebie, że Asena mu przebaczy. Zbliżał się czas Akceptacji. Ukrył triumfalny uśmieszek i podążył za Konigiem ku drzwiom. Za nimi wyszli pozostali dwaj Dopple. Porzucenie zerkał na niego nieufnie, a Trwoga jak zwykle obserwował go z zalęknieniem. Niedługo się nimi zajmę.
ROZDZIAŁ 22
Byłem kiedyś zdrowy psychicznie. To było okropne. - EINSAM GESCHICHTENERZÄHLER
Przez jakiś czas Gehirn cieszyła się łagodnym kołysaniem, kojącym jak czułość matki, której nigdy nie zaznała. Gdy wreszcie uchyliła powiekę, zobaczyła, że leży w lektyce Erbrechena. Obok siedział Łowca Niewolników, tłusty, śliski i brzydki. Kiedy dostrzegł, że Gehirn mu się przygląda, rozpromienił się w swoim uśmiechu tłustego niemowlaka. Jego oczy lśniły chłodem, wyrachowane i przerażone. - Musisz mnie kochać — powiedział. — Potrzebuję, abyś mnie kochała. Kochasz mnie. I tak się stało. Erbrechen był piękny. Troskliwy i hojny, uosabiał wszystko, czym może być prawdziwy przyjaciel. - Kocham cię - powiedziała Gehirn. Mówiła szczerze, choć wyraźnie pamiętała chwilę, w której uświadomiła sobie, że jest zaledwie narzędziem. Ta wiedza nie zwróciła jej wolności. Więzienie pozostawało niezmienione, choćby nie wiadomo jak jej się w nim podobało i jak mocno wielbiła swego strażnika. Wróciła myślami do Koniga. Wykorzystują mnie dla mojej mocy i nie dbają o to, kim jestem. Czy ktokolwiek darzył ją kiedyś prawdziwą miłością, albo chociaż troszczył się o nią? A może mnie się nie da kochać? Czy to jej wina, czy ich? A może
po prostu ciągnęło ją do ludzi, którzy ją źle traktują? - Fatalnie gotujesz - zażartował ponuro Erbrechen. Dostrzegłszy wyraz niezrozumienia na jej twarzy, kontynuował: Gulaszu z dusz starczyłoby dla wszystkich, gdybyś nie spaliła mięsa. Zaśmiał się, aż jego galaretowaty tłuszcz zafalował. Śmiech ustąpił miejsca rozzłoszczonemu, karcącemu spojrzeniu. - Przepraszam - mruknęła Gehirn, podnosząc się do pozycji siedzącej. Horda przyjaciół Erbrechena znacznie się zwiększyła. Przeżyło ich więcej, niż się spodziewała. Prawdę powiedziawszy, nie spodziewała się, że ktokolwiek ani cokolwiek przetrwa w jej ogniu. A potem sobie przypomniała. - Uderzyłeś mnie. Erbrechen prychnął. - Uratowałem cię. Powinnaś mi podziękować. Nie miała wyboru. - Dziękuję. - Nie ma za co. Ale na przyszłość będę cię chyba trzymał bliżej siebie. - Zaśmiał się lekceważąco. - To ciało jest stworzone do komfortu, nie do szybkości. - Przepraszam. - Jej serce szybciej zabiło. Będzie blisko ukochanego. Gdyby tylko zrozumiał, co czuję, może on też by coś do mnie poczuł. Jak mogłaby mu to okazać? Miała ochotę wyciągnąć rękę i dotknąć go, popieścić jego miękką skórę. Uniosła dłoń, a Erbrechen spojrzał na nią ze zmarszczonym czołem. - Nie myśl, że nie cenię sobie twojej przyjaźni — powiedział. Jej rozradowane serce przeszył ból. Erbrechen mnie wy-
korzysta i odrzuci na bok. - Nigdy - powiedziała. - I nie mów, że nigdy nic dla ciebie nie robię. - W życiu. - To dobrze, bo mocno cię kocham. Jesteś moją najbliższą przyjaciółką. - Zaśmiał się radośnie. - Łapiesz? Jesteś parę cali ode mnie. Jesteś moją najbliższą przyjaciółką! Gehirn zaśmiała się wbrew sobie. - Jesteś pewien, że w twojej dupie nie siedzi schowany mały chłopczyk? Oczy Erbrechena rozszerzyły się w udawanym oburzeniu. - No, nie - przyznał. - Zastanawiałem się, gdzie on się podział. - Nagle spoważniał. — Potrzebuję cię. Gehirn uśmiechnęła się z radości, że jest potrzebna - jeśli nie kochana. - Nie zawiodę cię już więcej. - Wiem. Zamierzam cię trzymać bardzo blisko siebie. Im większa bliskość, tym lepsza kontrola. Gehirn nie odezwała się; jej radość gdzieś się ulotniła. - Nasze ostatnie doświadczenie czegoś mnie nauczyło — dodał w zamyśleniu Erbrechen. - Choć potrzebuję swoich przyjaciół, najbardziej muszę polegać na sobie. To przeznaczenie jest moje. - Pokręcił głową i spojrzał na nią przepraszająco. - Moja przyjaciółko, potrzebuję twojej siły, ale muszę również chronić swoją siłę. Jestem najważniejszy. Jestem w centrum wszystkiego. Gdy Wstąpię ku boskości, stanie się tak z powodu moich działań. Myśli, że posłużenie się mną do palenia miast może przypisać sobie jako własne działanie? Błysk gniewu Gehirn zgasł, gdy tylko spojrzała na Erbrechena.
- Nie mogę już dłużej dzielić się z tobą gulaszem z dusz -powiedział, ignorując wystraszone chlipnięcie Gehirn. - Nie jestem pewien, czy na ciebie działał. — Posłał Hassebrandce promienny uśmiech. — Nie martw się. Moje przeznaczenie obroni nas oboje. Im silniejszy się stanę, tym bezpieczniejsza będziesz przy mnie - wyjaśnił rozsądnie. ❌❌❌ Gehirn jechała lektyką u boku Erbrechena, który nie pozwalał jej oddalać się od siebie na więcej niż metr czy dwa. Wpływ Łowcy Niewolników przygniatał ją jak miażdżący pierś ciężar. Zniknął ból i gniew wywołany poczuciem zdrady. Niezapomniany, ale i niezdolny wychylić łeb ponad dominującą wolę Erbrechena. Konig nigdy nie używał swojej mocy w ten sposób i Gehirn dumała - w rzadkich momentach, gdy uwaga Erbrechena była rozproszona — czy Teokrata w ogóle był zdolny do czegoś takiego. Konigowi nie sposób było zaprzeczyć, gdy coś postawił sobie za cel, ale odczuwała to inaczej. O ile Konig inspirował do lojalności i pragnienia, by mu służyć, o tyle Erbrechen żądał bezmyślnego oddania. Czy Konig był mniej potężny, czy jego gefahrgeisckie moce manifestowały się inaczej? Czy przeszłość Erbrechena określała parametry jego mocy? A co z jej własną przeszłością? Zawsze zakładała, że wina leżała po stronie rodziców, ale co jeśli ona urodziła się zepsuta? Pomyślała, że zapyta Aufschlaga, gdy wróci do Grauchloss. Może eksperymenty tego durnego naukowca nie byty jednak takie bezużyteczne. Brutalne burze pustoszyły horyzont z każdej strony. Tutaj, w oku huraganu, gromy były ogłuszające, ale nie czyniły im szkody. Ciężkie chmury zakrywały słońce i niebo, uniemoż-
liwiając odróżnienie nocy od dnia. Wszelkie życie zmieniło się w monotonię szarości. Burza sunęła wraz z nimi, a Gehirn wiedziała, że Regen żyje, choć od jakiegoś czasu nie widziała kościstego szamana. Ziemie, które przemierzali, zostały uprzednio nawiedzone przez słabo kontrolowaną burzę Regena. Uprawy zbóż i kukurydzy leżały płasko, ubite gradem i huraganowymi wiatrami. Większość drzew była połamana i pokaleczona, nadpalona i rażona piorunami. Erbrechen popatrzył ze złością na otaczający lektykę brudny motłoch, a Gehirn ucieszyła się z tymczasowej możliwości, by czuć się wykorzystana i zniewolona. - Przepraszam - powiedział cicho Erbrechen, kręcąc głową. - Tak mi przykro. Osłupiała Gehirn popatrzyła na niego. - Co? - Wiem, że mnie kochasz. - Uniósł w jej kierunku dłoń, zmarszczył brwi, a potem z powrotem położył ją na swym tłustym udzie. Zamrugał, a po krągłych policzkach spłynęły mu łzy. Gehirn nigdy dotąd nie widziała tak przytłaczającego smutku. On mnie kocha! Po prostu nie umie tego okazać! To ostatnie rozumiała aż nazbyt dobrze. Emocje tak ciężko przekazać, a miłość najbardziej. - Każdy mnie kocha - powiedział. — Każdy. Skąd mogę wiedzieć, kto naprawdę kocha mnie?— Zerknął na nią zaczerwienionymi oczami, jakby błagając o zrozumienie. - Muszą. - Kocham cię - powiedziała. A potem przypomniała sobie tamte chwile na skraju sfery wpływu Erbrechena. Łowcy Niewolników. - Oczywiście, że mnie kochasz. - Uśmiechnął się półgębkiem. - Wszyscy mnie kochają. - Popatrzył przez nią na wylot i
dodał: - Jestem taki samotny. Nie jesteś sam. Nigdy nie będziesz sam, dopóki ja jestem u twego boku. Gdy tylko skupił uwagę na czymś innym, w jej sercu coś pękło. Jesteś głupia. On się o ciebie nie troszczy. Nikt o ciebie nie dba. ❌❌❌ Karawana zatrzymała się w trzech pomniejszych miastach, a jej liczebność rosła. W tym tempie na podróż, którą Gehirn odbyłaby w trzy dni, Erbrechen z przyjaciółmi potrzebował dwóch tygodni. Erbrechen rósł w siłę z każdym miastem i miasteczkiem ulegającym jego wpływowi. Znacznie wzrósł zasięg, z jakiego mógł infekować umysły ludzi. Ostatnie miasto - ufortyfikowana osada, której nazwy Gehirn nie znała - zamknięto na cztery spusty w oczekiwaniu na ich nadejście. Na murach stanęli łucznicy i różnej maści Geisteskranken. Hassebrandka była pewna, że znów zostanie wezwana, by ich spalić. Pożądanie wibrowało w niej, jakby jej dusza była struną, na której ktoś zagrał nutę. Zamiast tego Erbrechen dał jej znak, żeby dalej siedziała, a sam, z postękiwaniem i ogromnym wysiłkiem, podniósł się do pozycji siedzącej. Na całe gardło wydarł się w kierunku warownego miasta, mówiąc o tym, jak bardzo troszczy się o jego mieszkańców i jak bardzo ich potrzebuje. W ciągu paru minut otwarto bramy, a przywódcy miasta wymaszerowali za mury wraz z wojskiem i ze swoimi Geisteskranken. Wszyscy przepraszali wylewnie za to nieporozumienie i za wszelkie niedogodności, jakie mogły spotkać Erbrechena z tego tytułu. Niegdyś dumni ludzie teraz błagali o przebaczenie i oferowali swoje córki i synów w roli darów. Erbrechen wielkodusznie
zbył przeprosiny machnięciem ręki na znak, że nic się nie stało, ale wziął sobie do lektyki chłopca i dwie dziewczynki. Rozproszenie uwagi Łowcy Niewolników było dla Gehirn jak kopniak w brzuch. Poczuła się jak wzgardzone przez matkę dziecko, pełne nienawiści, ale i potrzeby. Nowi przyjaciele Erbrechena spędzili godzinę na pospiesznym plądrowaniu własnego miasta w poszukiwaniu jedzenia i kosztowności, a potem procesja znów ruszyła w drogę. Lektyka zakołysała się rytmicznie, niesiona teraz przez świeżych tragarzy, których nie osłabiła jeszcze służba Łowcy Niewolników. Choć jej myśli miały teraz więcej swobody, Gehirn nie mogła opuścić lektyki. Gdy chciało jej się sikać, kucała na tyłach platformy i spoglądała przez ramię na tłum, który z kolei przyglądał się jej. Patrzyli z zazdrością na jej wywyższoną pozycję, maszerując przez zostawione przez nią kałuże. Ogień nigdy nie rozczarowuje, nigdy nie łamie serca. Gehirn obnażyła kły w dzikim uśmiechu, którym obdarzała tych idących najbliżej lektyki. Cofali się przed żarem jej spojrzenia. Gdyby Erbrechen pozwolił jej zejść, może spaliłaby ten wzrastający naród niewolników na popiół. Na tę myśl zaczynała ślinić się z pożądania. ❌❌❌ Słońce zaszło, a Erbrechen obwieścił, że pora rozbić obóz i rozpalić ogniska. Gehirn nie potrafiła już oszacować liczby przyjaciół Erbrechena. Były ich tysiące i pokrywali zdewastowane przez burzę ziemie jak żałosny i cuchnący dywan. Erbrechen trzymał rosnącą grupkę Geisteskranken blisko swojej lektyki. W tych rzadkich chwilach, gdy mogła jasno
myśleć, Gehirn rozumiała, że Łowca Niewolników się ich lęka. Przez resztę czasu byli po prostu nowymi ulubieńcami Erbrechena, a ona, jako jedyna Hassebrandka, zachowała swoją uprzywilejowaną pozycję i pozostawała na lektyce. W miarę jak gasł blask dnia, rozpalano kolejne ogniska, które rozświetlały ziemię rozedrganą, żółtą łuną. Tutaj, w oku burzy Regena, nic wiał wiatr i dym z tysięcy ognisk nie miał się dokąd podziać. Był tu uwięziony tak jak Gehirn. Wychudzone, roztańczone, wijące się i baraszkujące ciała w migoczącym blasku ognia nadawały scenerii nierealnego, piekielnego wyglądu. - Z pewnością umarłam - szepnęła Gehirn. Oto pełna kar i udręki Zaśmierć, którą straszył ją ojciec. Nie sposób policzyć, ile osób Gehirn zgładziła, służąc cudzym celom. Choć Konig nigdy nic posługiwał się nią tak jak Erbrechen, Hassebrandka i tak dorobiła się sporej liczby zabitych w służbie Teokracie. Ani jednej z tych śmierci nie żałowała. Każdy ogień, każde powykręcane, gotujące się ciało, każdy słup popiołu służył czemuś większemu. Większemu niż Gehirn, większemu nawet niż Konig. Geborene Damonen dawało Gehirn coś niedostępnego nigdzie indziej: poczucie celu. Choć nie bezpośrednio, jej działania przyczyniały się do stworzenia pierwszego prawdziwego boga ludzkości. Gehirn spoglądała na Erbrechena, który leżał z trójką dzieci wciąż usiłujących zaspokoić jego potrzeby. Mężczyzna był wstrętny i odrażający. Gehirn nie służyła tu niczemu innemu niż jego potrzebie uwielbienia. Myśl, że miałaby oddać mu Morgena - uosobienie czystości i dobroci - wykręcało jej trzewia jak chwytająca jelita pięść. Łowca Niewolników wykorzysta chłopca w sposób... Erbrechen zerknął ponad zgiętymi plecami dzieci i
uśmiechnął się do Gehirn z ukontentowaniem. Jego oczy, maleńkie punkciki odbitego światła ognisk, rozbłysły między tłustymi policzkami. Łowca Niewolników oblizał śliskie wargi podobnym do robaka językiem. Był on zaskakująco różowy. Piękny i doskonały w każdym calu, Erbrechen był prawdziwym przyjacielem. Człowiekiem godnym wszelkiego uwielbienia. Pewnego dnia, z pomocą Gehirn, Wstąpi ku boskości. Powieki Erbrechena opadły, a jego uwaga powędrowała gdzie indziej. Gehirn zamrugała i rozejrzała się z konsternacją. Jej uwagę przykuła patykowata postać krocząca chwiejnie w kierunku lektyki. Regen Anrufer, schlamstammski szaman. Chudy jak szkielet, blady jak wyblakła na słońcu kość i wyszczerzony jak szaleniec mężczyzna łypnął nienawistnie na Gehirn. - Hassebrandko, liżąca kozy, jak ci się teraz podoba miłość twojego przyjaciela? - powiedział Regen suchym, papierowym głosem. - Przyjemnie ci się siedzi na honorowym miejscu? -Jego śmiech przerodził się w atak paskudnego kaszlu. Gehirn obejrzała się na Erbrechena, ale Łowca Niewolników skupiał się na dzieciach. Odwróciła się do szamana z drwiącym uśmiechem. - Przyjemnie ci się lezie przez moje gówna i szczyny? Regen wzruszył ramionami, ale wbił rozzłoszczony wzrok w ziemię. - Poszedłem na skraj obozowiska. Na sam skraj. - Podniósł wzrok na Hassebrandkę. - Prawie odszedłem. - Zarechotał. -Ja i moja burza. - Czemu nie odszedłeś? - zapytała Gehirn z autentycznym zainteresowaniem. - Nie mogłem! - załkał Regen. - Widziałem wolność i nie
potrafiłem zapragnąć jej na tyle, by się ruszyć. - Strzelił oczami na tłuste, rozwalone cielsko. - Jeden krok - szepnął. - Jeden pieprzony w dupę krok. - Jest za silny - powiedziała cicho Gehirn. Regen stęknął, a na jego twarz powróciła nienawiść. - Opadam z sił. Wskazał w górę i zarechotał, gdy niebo przecięła błyskawica, pozostawiając na siatkówce Gehirn fioletowy powidok. Łowca Niewolników ignorował błyskawice, dudniące gromy i wystraszone, podobne do ryków bydła pojękiwania własnych wyznawców. - Nie spałem od wielu dni. Ledwo chodzę. Mój umysł wędruje tam, dokąd ja nie mogę. - Zachichotał. - Tak samo jak moje zdrowie psychiczne. Kiedy pęknę, ta burza będzie wolna. — Wyszczerzył do Gehirn swoje niepełne uzębienie. - Powiesz mu? Ostrzeżesz go przed niebezpieczeństwem? Geirn wpatrywała się w dygoczącego szamana i rozmyślała o strasznej, niszczycielskiej sile uwięzionej w skłębionych chmurach okalających horyzont. Dzień za dniem, godzina za godziną, spokojne oko się zamykało. Zniszczenie było coraz bliżej. - Nie. Regen spojrzał na nią zarówno z wdzięcznością, jak i z odrazą. - Jesteś tchórzliwą... - Co to do cholery jest? - przerwała mu Gehirn, wskazując na coś za plecami drobnego szamana. Regen stęknął z irytacją i odwrócił się. Na północnym krańcu obozowiska ludzie gorączkowo rozstępowali się przed kimś. Regen i Gehirn patrzyli w milczeniu na zamieszanie, którego źródło było coraz bliżej. Przez tłum parła grupa po-
staci, niezatrzymywana i unikana przez ludzi Erbrechena. - Jest ich szóstka - powiedział Regen. Gehirn zmrużyła oczy - Masz lepszy wzrok niż ja. Nadchodziło sześć osób, z północy. Z Grauchloss? Od Koniga? Chwila nerwowej niepewności. Westchnęła. - Lepiej pójdę powiedzieć Erbrechenowi. Odwróciła się i zobaczyła Łowcę Niewolników, który z niekrytym zainteresowaniem spoglądał nad jej plecami. - Regenie - powiedział Erbrechen - przyprowadź naszych nowych przyjaciół, żeby mnie spotkali. Szaman łypnął na niego ze złością, ale ruszył w kierunku szóstki intruzów. Gehirn patrzyła na brnącego przez tłum zagłodzonego szamana. Regen, słaby od utraty krwi i braku snu, raz po raz się potykał. Zwolnił kroku, zbliżywszy się do nowych przyjaciół Erbrechena, i przystanął kilka metrów od ich szóstki. Odwrócił się, by spojrzeć na Erbrechena i Gehirn. Hassebrandka miała wrażenie, że dostrzega jego popsute zęby wyszczerzone w szerokim uśmiechu. - Z czego on się cieszy? - zapytał poirytowany Erbrechen. Gehirn zadrżała w przebłysku zrozumienia i strachu. Tylko jedna rzecz przylepiłaby na usta kościstego kozojebcy taki uśmiech: wolność. Co wyzwoliłby Regena? Śmierć. Regen powiedział coś do gości, ale Gehirn tego nie dosłyszała. Bronie wysunęły się z pochew z nienaturalną szybkością i cięły Regena. Schlammstammski szaman upadł, wciąż szczerząc zęby w uśmiechu, w trzech kawałkach. Spokojne oko burzy zamknęło się, aż zadudniło. Okolicę
rozświetliła błyskawica, a w jej aktynicznym, jaskrawym świetle Gehirn dojrzała szóstkę osób kroczących z dobytą bronią w kierunku lektyki Erbrechena. Anomie i jej Schatten Morder, służący Konigowi Kotardyści-zabójcy. Gehirn zawsze zastanawiała się, czy zdołałaby pokonać ulubionych zabójców Teokraty. Wolałaby już zmierzyć się z Aseną i jej Tiergeistami. Nie z lęku przed Anomie, ale raczej z powodu głodu, jaki wywoływała w niej sprężysta Teriantropka. Pogarda, jaką Asena darzyła Gehirn, czyniła ją tym bardziej godną pożądania. Erbrechen wykrzyczał w kierunku Schatten Morder rozkazy i deklaracje miłości. Zignorowali go, szlachtując każdego, kto stanął im na drodze. Gehirn ześliznęła się z lektyki, by stanąć między Erbrechenem a żyjącymi trupami. Mogą go sobie zabić, kiedy już zabiją mnie. Horyzont napierał na nich ze wszystkich stron.
ROZDZIAŁ 23
Obłęd jest jedyną rozsądną reakcją na tak żywo reagującą rzeczywistość. - Wahrheit Ertrinkt, filozof
Akceptacja, Porzucenie i Trwoga stali naprzeciwko siebie. Tamci w lustrze, pogrążeni we własnej ożywionej rozmowie, ignorowali tych poza lustrem. Uwagę Akceptacji przykuwały plamy zmieszanej krwi Tragena Nachrichtena i naczelnego naukowca Aufschlaga Hohera. Te ciemne smugi zakrywały wcześniejsze plamy, ślady jego pobicia. Ukryte, ale nie zapomniane. Już wkrótce się zemści. Akceptacja obserwował odbicia kątem oka, ostrożnie nie okazując im zbyt wiele uwagi. Nie chciał niczego ujawnić. Trwoga był zbyt mocno owładnięty paranoją, by wpaść w pułapkę, jaką zastawił wraz z odbiciami. Jeśli chodzi o Porzucenie, warto było zaryzykować. Jego strach przed zostaniem na lodzie czynił go podatnym na atak. Porzucenie nawet nie próbował się kryć ze swoją podejrzliwością. - Wiedziałeś, że odbicia wskażą na Aufschlaga jeszcze zanim zauważyłeś odłamki lustra na jego butach. Widziałem, jak zauważasz szkło. Widziałem w twoich oczach...
- Oku - poprawił chłodno Akceptacja. - Nie miałem wyboru. - To nie były przeprosiny. Dopple Koniga były równie niezdolne do przeprosin, co on sam. - Widziałem na twojej... twarzy... rodzący się plan. - Porzucenie potarł podbródek, taksując Akceptację wzrokiem. - Albo może zwieńczenie planu, który już puściłeś w ruch? Akceptacja pozwolił, by na jego ustach wykwitł na moment dufny uśmieszek. - Dysponuję metodą komunikacji z odbiciami Koniga. Nie wolno mu na tym etapie zbyt wiele ujawnić, bo Porzucenie zrobi się podejrzliwy. - Pisałeś wiadomości na kartkach, które przykładałeś do lustra? - zapytał Porzucenie. Akceptacji zignorował pytanie. Teraz trzeba było powiedzieć Porzuceniu tylko tyle, żeby go zwabić. - Jeśli Morgen Wstąpi zgodnie z planem Koniga, pozostaniemy w najlepszym razie Dopplami. Na zawsze. Z pomocą swojego boga może nawet nas przepędzi. Wszystko jest możliwe. Teraz, gdy nie ma już Aufschlaga, zniknęło jedyne źródło rozsądnych rad. Konig obawia się, że Morgen zostanie skażony, więc zabije dziecko. - Akceptacja triumfalnie wyszczerzył połamane zęby. - Konig jest przerażony i samotny; nie myśli racjonalnie. Morgen rozpozna swoich zabójców i będzie wiedział, że nasłał ich Konig. To zatruje umysł nowego boga przeciwko człowiekowi, który go stworzył. Umysł Koniga runie, a my przejmiemy władzę. - Twój plan ma swoje wady - stwierdził Trwoga. - Jeśli Morgen zwróci się przeciwko Konigowi, może go zabić. Nie przetrwalibyśmy tego. - Opracowałeś jakiś prosty język migowy? — zapytał Porzucenie.
Akceptacja prychnął pogardliwie, znów ignorując pytanie. - Morgen nie jest zdolny do skrzywdzenia kogokolwiek. - Ludzie się zmieniają - szepnął Trwoga. Porzucenie zmrużył oczy. - Jakimś sposobem słyszysz odbicia? Akceptacja zamarł na moment, zanim odpowiedział: - To bardzo trudne. - Jak? - dopytywał Porzucenie. - A co? - zapytał Akceptacja, udając podejrzliwość. - Co ty planujesz? - Planuję? Jak mogę mieć jakikolwiek plan, skoro dopiero się o tym dowiedziałem. Skoro ty to odkryłeś, to ja też mogę. Akceptacja udał zrezygnowanego. - Po pierwsze, jeśli na ciebie nie patrzą, musisz załomotać w lustro, żeby zwrócić ich uwagę. - Zamarkował irytację. -Czasem cię ignorują. Gdy przycisnąć ucho do lustra, można usłyszeć, co mówią. Tak jak przykłada się ucho do drzwi albo oba. Oni muszę zrobić to samo, żeby cię usłyszeć. - Wydobył z siebie zażenowany śmiech. - To wygląda komicznie. Porzucenie, tak samo jak Konig pozbawiony poczucia humoru, przyjrzał się zwierciadłu z neutralnym wyrazem twarzy. - To może być niebezpieczne - syknął Trwoga. - Trwoga ma rację - zasugerował ostrożnie Akceptacja. -Może lepiej, jeśli tylko ja będę się z nimi komunikował. Porzucenie zignorował go i podszedł do sięgającego od podłogi po sufit lustra. Dwukrotnie zastukał kłykciami o szkło. Odbicia spojrzały na niego przelotnie i wróciły do swojej rozmowy. Wpatrywał się w nie przez chwilę, po czym odwrócił
się i podszedł do masywnego dębowego biurka Koniga. Wziął ciężki gliniany kubek i wrócił do lustra. Tym razem zastukał w ego powierzchnię kubkiem. Mocno. Wystraszone odbicia podniosły wzrok i zamarły, gdy zrobił gest, jakby chciał roztrzaskać lustro kubkiem. Porzucenie nakazał im gestem podejść, a one usłuchały, przyciskając uszy do swojej strony szkła. Porzucenie obejrzał się przez ramię na pozostałych Doppli. - Muszą zrozumieć, kto tu rządzi. - Skierował uwagę z powrotem na zwierciadło. - Powiedzcie mi wszystko, co powiedzieliście Akceptacji, albo rozbiję lustro. - Zamyślił się. Czy odbicia Koniga widzą przyszłość? Odbicia odchyliły się od powierzchni lustra, pokiwały głowami i zaczęły coś mówić, wszystkie naraz. Porzucenie przycisnął ucho do szkła, żeby nasłuchiwać, a wtedy zza powierzchni lustra wyłoniły się dłonie, które chwyciły go za ubranie. Doppel krzyknął z przerażenia, gdy zaczęły wciągać go do swego świata. Porzucenie nie miał szans z kilkunastoma odbiciami, które szarpały go za ubranie i włosy. W panice upuścił kubek, który roztrzaskał się o podłogę. ❌❌❌ Trwoga natychmiast zrozumiał. Akceptacja to ukartował, planował to od początku. Trwoga odkrył coś jeszcze: nie był manifestacją strachu Koniga przed innymi albo przed nieznanym. Był strachem Koniga przed samym sobą. Wrzaski i błagania o pomoc umilkły, gdy głowa Porzucenia przeniknęła na drugą stronę lustra. Akceptacja i Trwoga patrzyli, jak odbicia w upiornej ciszy rozrywają Doppla na strzępy. Patrzyli, jak pochłaniają ochłapy. W ciągu kilku minut
nie został nawet ślad po tym, że Doppel kiedykolwiek istniał. - Byłbyś łaskaw sprzątnąć rozbity kubek? - zapytał Akceptacja. Trwoga cofnął się. - Jeśli myślisz, że zbliżę się do tego lustra, to jesteś szalony. - Oczywiście, że jestem. Tak jak i ty. Jesteśmy tworami chorego umysłu. — Akceptacja odsłonił ostre krawędzie połamanych zębów w dzikim uśmiechu. - Porzucenie porzucił Koniga. Rozpłynął się w powietrzu. Rozumiesz, co to oznacza? - Jestem manifestacją strachu, a nie... - Trwoga zawiesił głos w poszukiwaniu odpowiedniego słowa. - ...ambicji. Akceptacja przestał wyglądać jak szaleniec. - Trafnie powiedziane. I przenikliwie. Konig miał rację: my, Dopple, nigdy nie będziemy współpracować. Nie jesteśmy wspólnikami. Będziesz słuchał poleceń albo nakarmię tobą odbicia. Trwoga pokłonił się nisko. - Zastąpisz Koniga, ale zawsze będzie ci potrzebny strach i ostrożność. To one trzymają nas przy życiu. Tobie, z twoją potrzebą akceptacji, zawsze było nie po drodze z Porzuceniem. — Trwoga starannie dobierał słowa. - Porzucenia już nie ma, a ty zajmiesz miejsce Koniga. - Z tobą u boku - dodał Akceptacja. - Nie - poprawił go Trwoga. - Ze mną o krok z tyłu. Tam, gdzie moje miejsce. ❌❌❌ Akceptacja posprzątał fragmenty rozbitego kubka, ale nie spuszczał odbić z oczu. Nie chciał podzielić losu Porzucenia. Odbicia mogły mu się jeszcze przydać, ale z pewnością im
nie ufał. W trakcie pracy pogwizdywał bez melodii. Nie czuł się tak szczęśliwy od czasu... Musnął językiem ostre krawędzie połamanych zębów. Obejrzał się przez ramię, upewniając się, że Trwoga nie patrzy, po czym wyjął małe lusterko, które zaczął przy sobie nosić, żeby sprawdzać postępy gojenia. Z lusterkiem w ręku uniósł opaskę. Skrzywił się na widok pomarszczonej rany wokół brakującego oka i zadrżał na widok zniszczeń poczynionych w ustach. Wargi miał pokaleczone i spuchnięte, pokryte źle zagojonymi strupami. Dobry humor Akceptacji skurczył się i sczezł jak skrawek papieru w buzującym ogniu. Jeden dług spłacony, został jeszcze jeden. A potem, gdy znikną jego bracia-Dopple, zajmie miejsce Koniga. ❌❌❌ Kilka godzin później Konig wrócił do swoich komnat i spojrzał ze złością na czekających na niego Doppli. Rozejrzał się po pomieszczeniu. - Gdzie Porzucenie? - Odszedł - powiedział Trwoga. - Rozpłynął się niedługo po twoim wyjściu — zgodził się Akceptacja. - Rozpłynął się? Dwaj Dopple kiwnęli jednocześnie głowami. - Rozumiesz, co to oznacza, prawda? - zapytał Akceptacja. Trwoga odparł: - Wyzbyłeś się strachu przed opuszczeniem. Odesłanie Aseny zerwało usidlającą cię więź, tak samo jak rozkazanie zabójcom, by zabili chłopaka, zerwało...
- Nie usidlali mnie - wymamrotał Konig. - Nikogo nie potrzebuję. Głupiec okłamuje nawet samego siebie, pomyślał Akceptacja. Dwaj Dopple skłonili głowy, przyjmując reprymendę. - Asena teraz nic dla ciebie nie znaczy - powiedział Akceptacja. Konig nie wyglądał na przekonanego. - Odesłałem ją. Nie boję się zdrady ani porzucenia. Kolejne kłamstwa. - Nie — powiedział Trwoga. — Ja nadal tu jestem. Ona wciąż może nas zdradzić. - Mnie zdradzić - poprawił go Konig. - Ciebie — zgodzili się Dopple unisono. Konig spojrzał im w oczy. - Ona jest niebezpieczna. Kiwnęli głowami na znak zgody. Akceptacja nie dbał o to, czy Konig naprawdę uwierzył, że wyzbył się strachu przed porzuceniem. Raz zasiana myśl będzie wzrastać i zmieni się w wiarę. Gefahrgeiści byli niezrównani w przekonywaniu samych siebie. Stanowiło to ich największą siłę i najstraszniejszą słabość.
ROZDZIAŁ 24
Czymże jest wiara, jeśli nie pozbawionym mocy urojeniem? - VERSKLAVEN SCHWACHE, GEFAHRGEISCKI FILOZOF
Niebo pękło, a na ziemię zwaliły się potoki deszczu i gradu. Przecinające nieboskłon błyskawice rozświetlały brzuszysk ciężkich, chorych chmur rozbłyskami nienaturalnych odcieni. Niebiosa wrzeszczały z udręki. Anomie, ogłuszona urojeniem Koniga, niczego nie słyszała. Olśniewający spektakl barw jawił jej się jako migające odcienie szarości. Oczy umarłych, odarte z życia i piękna, widziały świat jako plamę monochromatycznego zmierzchu Mężczyźni i kobiety, wychudzeni z głodu i pokryci brudem, rzucali się naprzód, by stanąć na drodze Schatten Morder. Dla Anomie życie nic nie znaczyło. Stawało przed nią, a ona je ścinała. Dla tych, którzy potrafili osiągnąć Zaśmierć, unicestwienie było darem. Anomie i jej Schatten Morder mieli wiele darów do rozdania. Wspinali się po górze trupów, a kolejni tłoczyli się po swoją jałmużnę. Oblegali ją całą chmarą, dźgali i cięli, bili i kopali. Nic nie znaczyli. Niczego nie czuła. Wiedziała, że to obóz Łowcy Niewolników. Widywała już podobne grupy, choć nigdy nie tak wielkie. Chłopak gdzieś
tu musi być. Zabije kryjącego się w sercu motłochu Łowcę Niewolników i pomoże Morgenowi Wstąpić zgodnie z jego przeznaczeniem. Śmierć będzie moim darem dla boskiego dziecka. Ostry błysk pioruna na moment oślepił żyjących, ale dla martwych oczu Anomie oświetlił tylko piekielną scenę wokół. Czekała na nią uśmiechnięta dziko Gehirn Schlechtes, ulubiona Hassebrandka Koniga. Jej podobne do psich kły zalśniły w rozbłysku światła. Anomie zaśmiała się. Suche, puste przestrzenie jej czaszki zamigotały światłem odbitym. Czaszki umarłych, których skóra popękała i dawno odpadła, szczerzyły się wiecznie. Gehirn wykonała gest, którym wypaliła ścieżkę między nią a Schatten Morder. Wyznawcy Łowcy Niewolników wlali się w lukę i zapełnili ją niczym wody przypływu. Anomie znów się roześmiała obłąkanym rechotem, który ucichł, gdy z rozkładających się płuc umknęło powietrze. Ogień nic nie znaczył dla umarłych. ❌❌❌ Gehirn stała przed lektyką i czekała z niecierpliwością. Przerażony Erbrechen wył i wykrzykiwał rozkazy niosącym platformę, ale ryk gromów i rozszalały wicher zagłuszały wszystkie dźwięki. Schatten Morder, Kotardyści-zabójcy na usługach Koniga, mogli tu być tylko z jednego powodu: żeby zabić Gehirn. Serce Gehirn pękło, a ona stłumiła szloch. Konig mnie nienawidzi. Nie wystarczyło mu ją odrzucić - pragnął jej śmierci. W jej żyłach zatętnił ogień. Konig otrzyma wiadomość, głośną i wyraźną.
Zniecierpliwiona, spaliła tłumek wyznawców Erbrechena którzy opóźniali nadejście Anomie. Idąca na czele oddziału gnijących truposzy zabójczym zaśmiała się z Gehirn. - Nikt się ze mnie nie śmieje! - wrzasnęła ze wściekłością Gehirn. Anomie wciąż się śmiała, jak gdyby nie słysząc. Zdradzona. Porzucona. Wyśmiana. Gehirn zapaliła Schatten Morder niczym świeczki. ❌❌❌ Anomie stanęła w płomieniach i przez krótką chwilę świat zniknął w nawałnicy ognia. Lecz jej wzrok nie polegał na oczach. Wciąż widziała. Płomienie lizały jej ciało, zapalając strzępy ubrań. Spłonęły resztki ciała, które trzymały się jeszcze kości. Nic nie czuła. Żadnego bólu. Żadnego strachu. Mięso to tylko przeszkoda. - Jesteś głupia! - spróbowała krzyknąć do Gehirn, ale z jej ust wydobył się zaledwie suchy skrzek. Zapomniała napełnić płuca. Irytowało ją to. Spróbowała nabrać tchu, ale bezskutecznie. Ogień wypalił dziury w jej papierowych płucach. To utrudni porozumiewanie się w przyszłości. Anomie widziała, że usta idiotki się poruszyły, ale niczego nie usłyszała. Tłusta Hassebrandka wyglądała komicznie, więc się zaśmiała. Schatten Morder, niczym chodzące ogniska, wysunęli się na flanki swej przywódczyni. Ścieżka między nimi a Gehirn została oczyszczona, więc szli wolno w kierunku Hassebrandki. Wiśniowoczerwone od gorąca miecze trzymali w pogotowiu w silnych rękach pozbawionych ciała i mięśni.
Czy Gehirn pragnie śmierci równie mocno, co ja? Jeśli tak, gorące pragnienie Hassebrandki miało wkrótce się spełnić. Gehirn patrzyła na nadchodzących Kotardystów. Ci umarli nie powłóczyli nogami. Nawet pokryci całunem płomieni poruszali się z zabójczą gracją. Płonąc, stali się piękni, urzekający i hipnotyzujący. Wręcz zmysłowi. Czy mnie otoczą i obejmą ognistym uściskiem? Czyżby miała umrzeć tak, jak żyła, w dławiący żarze potrzeby? Czy mogło istnieć coś piękniejszego? Gehirn uniosła ręce i wyciągnęła je ku zabójcom. Dajcie mi śmierć. - Spal ich! - wrzeszczał Erbrechen z lektyki. - Zabiją mnie! Gehirn nie mogła zignorować takich rozkazów; jego potrzeba miażdżyła jej potrzeby, odzierając ją z wolnej woli. Nie mogła pozwolić, by skrzywdzili jej ukochanego, nawet jeśli Erbrechen chciał ją tylko wykorzystać. A jednak jakaś maleńka cząstka niej łaknęła kary i powstrzymywała Gehirn przed użyciem pełni mocy. Hassebrandka wskazała na Anomie, a wówczas miecz zabójczyni roztopił się na żużel i popłynął jej po dłoni, pokrywając kości warstewką stopionego metalu. Truposzka wciąż parła naprzód z uniesioną w górę metalową pięścią, jakby zamierzałą zatłuc nią Gehirn na śmierć. - Spal ich wszystkich! - darł się Erbechen. - Teraz! Gehirn spaliła ich wszystkich na popiół ruchem dłoni. Wszystkich. Anomie. Jej pięciu Schatten Morder. A potem przyjaciół Erbrechena. Tysiące maleńkich żyć szczezły w rozbłysku żaru. Spaliła ich wszystkich. Stała w niewielkim kręgu błota otoczonym całymi akrami popiołu. Z nieba dobiegł trzask, a błyskawica smagnęła niebiosa
niczym bicz. Ciemne, ciężarne chmury urodziły, a na ziemię runęły kule gradu wielkości pięści. Wciąż skulony na lektyce Erbrechen zawył, gdy dosięgł go grad. Gehirn musiała ochronić ukochanego. Podpaliła niebo Z pomocą ognia oczyściła je z chmur, a wówczas pierścień burzy zamknął się, by wypełnić miejsce, które dotąd było spokojnym okiem huraganu. Gehirn pożerała niebo kochającym ogniem i żarem. Po czasie, który wydał jej się wiecznością, napór burzy zelżał. Słońce przebiło się przez rzednące chmury niczym młot mściciela. Gehirn stała z rozpostartymi ramionami, z uwielbieniem wpatrując się w ogień ostateczny. Powietrze wypełnił odór palonego mięsa. Wznoszący się z jej poczerniałego ciała dym zakrył słońce. Jej oczy roztopiły się i pociekły jak masło. Gehirn zapaliła się, wywołując podmuch powietrza.
ROZDZIAŁ 25
W szalonym świecie tylko szaleńcy są przy zdrowych zmysłach. - AKIRA KUROSAWA
Horyzont połykał wieczorne słońce. Niebo na południu stanowiło widok, jakiego Asena jeszcze nigdy nie oglądała. Burzowe chmury zbiegały się spiralnie ku jakiemuś centralnemu punktowi niczym brudna woda odpływająca ze zlewu. Błyskawice oświetlały ziemię, ale i równie jaskrawe błyski pojawiały się na ziemi i rozświetlały niebo. Wyglądało to tak, jakby bogowie toczyli bitwę ze stojącym na ziemi Geisteskranken. I najwyraźniej Geisteskranken miał szanse wygrać. Asena stała na szczycie trawiastego wzgórza wraz ze swymi Tiergeistami, obserwując w milczeniu odległą bitwę. Nawet tu docierał wściekły wicher, który przyginał do ziemi źdźbła trawy i szarpał jej ubrania. Czuła pod stopami wstrząsający ziemią ryk gromu, ale niczego nie słyszała. Taka potęga nie powinna obyć się bez świadków. Węsząc w wilgotnym powietrzu, poczuła metaliczny posmak odległej burzy. Konig wyrządził jej straszną krzywdę i ten fakt martwił Asenę bardziej niż pozbawiony dźwięków świat. Już wcześniej nieraz odpychał ją od siebie - rozumiała i akceptowała jego
strach przed dopuszczeniem do nadmiernej bliskości z kimkolwiek, ale nigdy dotąd nie skrzywdził jej celowo. Bär, masywny i włochaty, pomachał ręką, żeby zwrócić jej uwagę. Był tak osowiały i przygnębiony, że zdawał się mniejszy, pomimo swych kolosalnych rozmiarów. Asena zerknęła na niego i uniosła brew. Wskazał na burzę i poruszył nozdrzami. On też to czuje. Mały, zły Stich obnażył zaostrzone zęby, węsząc w powietrzu. Oczkami zbyt małymi i położonymi zbyt blisko siebie, by mogły wyrażać emocje inne niż zaciekła złość, spojrzał na Asenę, a potem na burzę. Pokręciła głową w odpowiedzi na niezadane pytanie. Nie, nie pójdziemy na południe. Konig rozkazał im udać się do Neidrig i tak właśnie zrobią. Stich zaakceptował to bez komentarza i pochylił się, by pogrzebać w ziemi. Drążył w ziemi swoimi ostrymi paznokciami w poszukiwaniu owadów i larw, które jadł niemal bezustannie. Tylko Masse ignorował burzę, kierując wzrok na południowy-zachód, ku Neidrig. Długim, wąskim językiem posmakował powietrze. Asena przyjrzała mu się z zainteresowaniem. Tylko na nim utrata słuchu nie zrobiła wielkiego wrażenia -może dlatego, że i wcześniej ten zmysł miał przytępiony. Masse zauważył jej zainteresowanie i mrugnął do niej swoją drugą powieką - cienką, ruchomą, żółtawą membraną, która przesunęła się po oku, zwilżając je. - Czujesz jakiś smak na południowym zachodzie? - zapytała Asena. Niczego nie słyszała, ale czuła swój głos w głowie. Masse najwyraźniej zrozumiał, bo wskazał w kierunku Neidrig. Powiedział coś, czego nie usłyszała i nie zdołała wyczytać z jego niemal nieistniejących warg. Jego twarz, jak zaw-
sze, pzostawała pozbawiona wyrazu. Sfrustrowana, przemieniła się. Smukła, szara wilczyca siedziała w miejscu, gdzie przedtem była szczupła dziewczyna. Asena szczeknęła ze zdziwienia. Dźwięki wróciły w chwili przemiany. Konig się mylił. Jego urojenia to za mało, by zmienić fakt, że Teriantropi leczyli nawet najbardziej makabryczne rany przybierając swoją zwierzęcą formę. Chciała zmienić się z powrotem, ale zawahała się. Czy znów straci słuch, jeśli przybierze postać człowieka? A potem poczuła zapach, który zwietrzył Masse, i wyzbyła się wszelkiego strachu. Morgen. Nawet z tej odległości nie sposób było zignorować obecności chłopca-boga. Miała rację, Morgen był w Neidrig. Bär, Stich i Masse obserwowali ją z ewidentnym zainteresowaniem. Obnażyła kły w triumfalnym warknięciu i znów się przemieniła. Gibkim ruchem stanęła na nogi i wsłuchała się w trzaski odległego gromu. - Znów słyszę. — Wskazała na swoje uszy. Bär zrozumiał pierwszy i zmienił się z rykiem, który wstrząsnął ziemią. Jako niedźwiedź grizzly był dwukrotnie większy niż potężny mężczyzna, którym był wcześniej. Ponad pół tony mięśni i gęstego futra zaryczało w niebo, na moment zagłuszając tytaniczną burzę smagającą horyzont. Asena zakryła uszy dłońmi i odsunęła się od Bära. Choć zwykle był łagodny i pokojowo nastawiony, nie sposób stwierdzić, jak zareaguje na coś takiego. Znów przybrała postać wilczycy. Masse przemienił się jako następny. Jego ciało rozpadło się na fragmenty, które przybrały kształt żmij, anakond, boa, mamb, węży koralowych i innych gatunków, których nie rozpoznawała. Masse nigdy nie był dwa razy taki sam; rezultat każdej przemiany zależał od jego nastroju. Ta sterta spląta-
nych, zabójczych węży nie świadczyła dobrze o stanie jego umysłu. Stich, nie najbystrzejszy członek grupy, przemienił się jako ostatni i rozpadł się jak domek z kart na wietrze. Jako człowiek Stich szybko się złościł i jeszcze szybciej reagował na obrazy Pod postacią kilku tysięcy skorpionów był uosobieniem psychotycznego gniewu. Sam jego widok - lśniącego, czarnego, rojącego się - przyprawiał Asenę o dreszcz obrzydzenia. Masywny niedźwiedź, szara wilczyca, kłębowisko węży i sterta mieniących się oleiście skorpionów spoglądały na południowy zachód, w kierunku Neidrig. Wszystkie zwierzęta w ten czy inny sposób wyczuwały Morgena, boskie dziecko. Wszystkie z wyjątkiem Aseny ignorowały burzę na południu. Swoim niesamowicie wyczulonym zmysłem węchu wyczuwała woń czegoś znajomego. Płonące mięso. Mnóstwo płonącego mięsa. Wilczyca skierowała nos pod wiatr. Gehirn Schlechtes wstrętna Hassebrandka, która zawsze spoglądała na nią z nieskrywaną pożądliwością — była w sercu tamtej burzy. Asena warknęła i powróciła do ludzkiej postaci. - Musimy pogadać - powiedziała. Gdy cała czwórka przybrała ludzkie kształty, znów usiedli wokół ogniska. Stich obnażył swoje zaostrzone zęby. - Dlaczego słyszymy? Konig powiedział, że my już nie słyszeć. Bär stęknął na znak zgody, ale się nie odezwał. Asena przykucnęła na pośladkach jak pies. - Konig jest daleko, a my jesteśmy razem. Wiara zgranego stada jest warta więcej niż jednego odległego człowieka. Bliskość i liczebność. Masse powiedział to, co chodziło po głowie im wszyst-
kim: - Konig definiuje rzeczywistość. Bär znowu stęknął. Cała trójka spojrzała na Asenę. - Istnieją dwie możliwości - powiedziała ostrożnie. - Albo Konig nie jest tak potężny jak sądzimy, albo mamy tu do czynienia z czymś jeszcze. Wpływa na nas jakaś inna siła. Masse mrugnął mlecznymi membranami i powiedział: - Potęga Koniga nie ulega wątpliwości. - Kto potężniejszy niż Konig? - zapytał Stich. - Morgen - burknął Bär swoim niemożliwie głębokim głosem. - Czemu - zapytała Asena - Morgen miałby nam zwrócić słuch? Bär popatrzył na nią dziwnie, ale milczał. - Głuchota utrudniłaby nam znalezienie go — zasugerował Masse. - Nie - odparła Asena. - Bär i ja wytropilibyśmy go samym węchem. Znaleźlibyśmy go bez większych problemów. - Mówienie - powiedział Bär. - Głusi nie moglibyśmy rozmawiać w ten sposób - zgodziła się Asena. Maleńkie oczka Sticha zamrugały z konsternacją. - Morgen chcieć, żeby my rozmawiać? - Możliwe, że chce, abyśmy przedyskutowali pewne kwestie - zasugerowała Asena. - Jak choćby...? — zapytał Masse. - Jak choćby to, co tu w ogóle robimy—odpowiedziała Asena. - Konig wysłać nas, żeby my pomóc Morgenowi Wstąpić — powiedział Stich na dowód, że pojmuje sytuację. - Konig wysłał nas, żebyśmy zabili Morgena — popra-
wiła go Asena. - Jedno i to samo! — warknął gniewnie Stich. - Nie wątpię, że Konig dobrze wie, co robi — zgodziła się Asena, żeby uspokoić Sticha. — Ale co jeśli Morgen nie jest gotowy? - Przeniosła wzrok ze Sticha na Masse, a potem na Bära, który zdawał się ich ignorować. — Jeszcze - poprawiła się cicho. - Jeśli Morgen ma Wstąpić i stać się bogiem - powiedział z namysłem Masse - to może być... musi być potężniejszy niż Konig. Mógł przywrócić nam słuch niezależnie od tego, w co wierzy Konig. Czy zrobił to, abyśmy mogli sprzeciwić się Konigowi? - Czemu on nie chcieć Wstąpić? — domagał się odpowiedzi Stich. - On geboreneński bóg. Asena nie chciała, by sprawy wymknęły się spod kontroli. Zamierzała tylko zasiać ziarna zwątpienia w umysłach Tiergeistów. Nie wiedziała, czy powinni zabijać Morgena czy nie. Nie sądziła, by ona mogła zabić chłopca, ale Stich bez wątpienia aż się do tego palił. - Nie uprzedzajmy faktów - powiedziała Asena. - Najpierw musimy znaleźć Morgena. Powinniśmy z nim porozmawiać, a nie tylko zabić go i poklepać się po plecach jak po dobrze wykonanej robocie. - Popatrzyła na Bära, ale ten nic nie powiedział. - Zabicie przyszłego boga, gdy ten nie chce być zabity, może być złym pomysłem - zgodził się Masse. - Osobiście nie chcę, żeby jakiś bóg się na mnie rozzłościł. ❌❌❌ Asena trajkotała i trajkotała, a Stich stracił wątek. Czasem tak ciężko było nadążyć za tokiem jej myślenia. Z Aseną
nic nigdy nie było proste. Konig był Teokratą. Najwyższym kapłanem. Nieważne, jego bóg jeszcze nie istniał - choć zdawało się to zagmatwane liczyło się to, że miał zaistnieć. Skoro Morgen miał być bogiem,a jedyny sposób na zostanie bogiem to śmierć, chłopak musiał umrzeć. Jak nie, to po co Konig by nas przysyłać? Czemu wszyscy próbowali skomplikować tak proste zadanie? Znaleźć chłopca. Zabić chłopca. Zabić porywaczy chłopca. Co mogło być prostszego? Stich zadrżał z podekscytowania i omal się nie przemienił na myśl o wrzeszczącym chaosie, jaki go czekał. Ja pomóc Morgenowi Wstąpić.
ROZDZIAŁ 26
Niech szlag trafi tę przeklętą poczytalność. Niby czemu bycie bezradnym więźniem rzeczywistości ma być zdrowe? - NIEZNANY AUTOR Neidrig. To miasto było dołem kloacznym. Wichtig widział już wiele dołów kloacznych, ale ten bil pozostałe na głowę. Jeśli czterdzieści tysięcy ludzi nazywało tę kupę łajna domem, to dwadzieścia tysięcy było złodziejami, a dziesięć tysięcy mordercami. Pięć tysięcy, jak sądził, należało na różnego rodzaju naciągaczy i oszustów. Jakieś trzy tysiące żyły na ulicy, śpiąc w mokrych od moczu zaułkach, a tysiąc osób było po prostu zbyt głupich, by wyjechać. Reszta musiała więc być Szermierzami usiłującymi wyrobić sobie renomę na tych nieprzyjaznych ulicach. Oto miejsce, z jakiego pochodziłby prawdziwy Szermierz. Tu ze świecą szukać miękkich dłoni i miękkich nauk nadętych pozerów z wielkomiejskich szkół. Ci mężczyźni i kobiety uczyli się zabijać w tradycyjny sposób. Swoje elitarne szkolenie na strażnika pałacowego w Geldangelegenheiten Wichtig uważał za mało znaczący szczegół. Lata ustawicznych ćwiczeń i zaciętych, krwawych turniejów z innymi strażnikami - przez wielu uważanych za najlepiej wyszkolonych Szermierzy świata - oraz fakt, że został wyniesiony do rangi Pierwszego Strażnika... wszystko to było niei-
stotne w obliczu przeznaczenia. To nie ciężka praca uczyniła go wielkim, tylko przeznaczenie. A teraz przeznaczenie sprowadziło go tutaj. Musi istnieć jakiś powód. Stehlen znalazła im pokój w jednej z licznych gospód, a właściciel nie zadawał żadnych pytań, gdy taszczyli po schodach nieprzytomnego, zbryzganego krwią Bedeckta. Nawet nieliczni bywalcy nie wyglądali na szczególnie zainteresowanych, bardziej skupiając się na własnych kuflach. Gdy rzucili już Bedeckta na najsolidniejsze z łóżek, Wichtig rozejrzał się po ciasnym pokoiku. - Udało ci się za pierwszym razem znaleźć najgorszy pokój w Neidrig? Stehlen zignorowała go, zaniepokojona stanem Bedeckta. Wichtig zmrużył oczy i ostentacyjnie przyjrzał się podłodze. - Więcej istot żyje w rogach tego pokoju niż w reszcie miasta. Wciąż go ignorując, oderwała od ciała Bedeckta fragment przesiąkniętego krwią materiału. - Nie pora na to — zażartował Wichtig. — Nieuczciwie byłoby go wykorzystywać, gdy jest nieprzytomny. Znowu nie zareagowała. Ona nie umie się bawić. Rozczarowany Wichtig odwrócił się do Morgena. Chłopak szeroko otwartymi z odrazy oczami wpatrywał się we własne dłonie. Wichtig zerknął na nie — ot, odrobina krwi. Nic wielkiego. - Co jest nie tak? - Brudne - powiedział Morgen, powstrzymując łzy.
Wichtig wskazał na stojącą na podłodze płytką miskę wody. - Możesz je umyć tam. Chłopak błyskawicznie dopadł do miski, przyklęknął przy niej i zaczął wściekle szorować ręce. Szeptał coś do siebie, ale Wichtig nie słyszał słów. Dziwny dzieciak. Wichtig przechadzał się po ciasnym pomieszczeniu, raz po raz zerkając Stehlen przez ramię, żeby sprawdzić, co z Bedecktem. Choć Morgen jakimś sposobem zamknął staremu capowi rany, pościel szybko zrobiła się mokra od krwi. Gdyby nie powolne falowanie klatki piersiowej, Wichtig wziąłby go za trupa, Ciało Bedeckta wyglądało jak mozaika blizn. Jedne były białe i stare, inne wciąż poszarpane i świeże. Stehlen siedziała u boku Bedeckta, delikatnie obmywając jego umęczoną twarz z krwi i szepcząc coś cicho; nigdy nie podejrzewał, że zobaczy taki widok. Iście niepokojące. Morgen, skończywszy wreszcie szorować ręce, wpełzł na najczystsze z łóżek, zwinął się w ciasną kulkę i szybko zasnął. Chłopak spał ze splecionymi dłońmi, jakby chciał je ochronić przed światem zewnętrznym. Ano, dziwny dzieciak. Morgen nie mógł się bardziej różnić od Nebdrana, syna Wichtiga, którego Szermierz nie widział, odkąd opuścił Traurig, gdzie zostawił żonę. Celem życia Nebdrana była zabawa w błocie. Jeśli chłopak był czysty dłużej niż parę minut pod rząd, rodzice nazywali to cudem. Wspomnienie syna było jak miażdżąca serce pięść. Później, kiedy już wypełni swe przeznaczenie, wróci do żony i jej pokaże. Pokaże, że stworzono go do wielkich rzeczy. Pokaże, że nie jest leniwy, że nie przeraża go sukces, i że wszystkie inne rzeczy, które mówiła, też były nieprawdą. Gdy mężczyzna ma przeznaczenie, musi podejmować trudne decy-
zje. Myśl, że swoje przeznaczenie odkrył całe lata po opuszczeniu żony była niewygodna, więc zepchnął ją na bok. Pewnego dnia wróci tam dla Nebdrana, a syn będzie z niego dumny. Wichtig odwrócił wzrok od Morgena i rozejrzał się po pokoju w poszukiwaniu czegoś, co rozproszyłoby te myśli. Cztery małe, obskurne łóżka, dom dla bogowie wiedzą ilu maleńkich, kąsających form życia. Jedno okno wyposażone w liche, wypaczone od wilgoci okiennice, które wyglądały, jakby miały się rozpaść przy najlżejszym podmuchu. Podłogi nie zamiatano od stu pokoleń. Jeśli Neidrig było dołem kloacznym, to gospoda Ruchloskie Ramiona była pokrytym muchami stolcem pływającym w zmieszanej ze szczynami wodzie w tym dole. - Czy to naprawdę była najlepsza gospoda, jaką mogliśmy znaleźć? - zapytał Wichtig. Stehlen wreszcie oderwała się od czynności pielęgnacyjnych, skrzywiła się i rzuciła mu chmurne spojrzenie żółtawych oczu. Poruszyła nozdrzami i warknęła: - Jest cicho, a karczmarz nie zadawał pytań, kiedy nieśliśmy nieprzytomnego, zakrwawionego towarzysza. - Niewinne pytanie - powiedział Wichtig, udając urażonego. - Wystarczyłoby zwyczajne „tak” albo „nie”. Idę rozejrzeć się po mieście. - Daj się zabić. Pokłonił się z kpiarską wytwornością. - Dla ciebie wszystko, moja droga. Będę szukał śmierci, aż ją znajdę. - Dobrze - syknęła. Wichtig sprawdził miecze i przybrał bohaterską pozę. Stehlen go zignorowała. Wszystko jedno, ta złośliwa baba i tak
nie ma wyczucia stylu. - Czy ten śmierdzący cap przeżyje? - zapytał Wichtig, wciąż utrzymując pozę na wypadek, gdyby spojrzała. Stehlen delikatnie ocierała zaschniętą krew z rozbitej twarzy Bedeckta. Może i nie krwawił, ale połowa jego głowy wyglądała, jakby ktoś próbował mu ją odrąbać toporem. - Przeżyje - wymamrotała. Porzuciwszy swą idealną pozę, Wichtig ruszył ku drzwiom, które wisiały na jednym zardzewiałym zawiasie. - Wiesz — powiedział z namysłem - gdybyś umyła włosy, może wyglądałabyś prawie przyzwoicie. Zasiawszy tę myśl w jej głowie, ulotnił się z pokoju. Stehlen rzadko ulegała wpływowi jego gefahrgeisckich mocy, ale i ona miała swoje słabości. A myśl, że Bedeckt obudzi się i pierwsze, co zobaczy, to wykąpana i zadbana Stehlen, była przekomiczna. Ten widok pewnie wystraszy starucha na śmierć. ❌❌❌ Wichtig stał na rozpadającej się przedniej werandzie gospody i rozglądał się wzdłuż ulicy. Większość ludzi go ignorowała, ale zdarzały się również badawcze spojrzenia, mające zapewne na celu określenie jego pozycji w miejscowym łańcuchu pokarmowym. Był drapieżnikiem czy ofiarą? Jeśli miasto Neidrig było dołem kloacznym, a gospoda Ruchloskie Ramiona pływającym w nim stolcem, wówczas ludzie byli muchami krążącymi wokół gówien. Maska szukającego zaczepki pyszałka opadła mu z twarzy. Bez Bedeckta, który kazałby mu trzymać się z dala od kłopotów, nie było sensu w nie wpadać. Wrócił do gospody i znalazł sobie pusty stolik. Swoje piękne, identyczne miecze położył przed sobą na
blacie w roli wyzwania: chodźcie, są warte fortunę. Spróbujcie mi je odebrać. Kiedy barmanka — przysadzista kobieta z zadem większym niż u jego konia — przyniosła mu piwo, złapał ją za nadgarstek. - Jako to jest, że kiedy szukam kłopotów, znajduję je bez problemu, ale gdy czekam, aż do mnie przyjdą, to nie mogę się doczekać? Zamrugała z konsternacją, a jej pokryta trądzikiem twarz spąsowiała. - Może szukasz w złym miejscu. - Aha! Kobieta nie dość, że piękna, to jeszcze mądra. Sapnęła z irytacją. - Jest w mieście pełno miejsc, gdzie tacy jak ty... - Nie znasz takich jak ja - powiedział cicho. - W karczmie, którą ostatnio odwiedziliśmy, była taka barmanka. — Spojrzał grubej kobiecie w zaczerwienione oczy i uśmiechnął się smutno. - Kochałem ją. - Nie było to prawdą, ale miał wrażenie, że mogło być. Jeśli jeszcze chwilę pogada, może i tak się stanie. - Kochałem ją, a moja towarzyszka... tamta chuda suka i morderczyni ze zgniłymi zębami... się jej pozbyła. Zabiła ją. Nie miałem okazji jej powiedzieć... Wichtig utkał opowieść o kłamstwie, niebezpieczeństwie i zakazanej miłości, aż oczy barmanki napełniły się łzami. Gdy skończył, poszła przynieść mu darmowy kufel piwa. Przynajmniej tyle może zrobić, pomyślał. Jego gefahrgeisckie moce rosły. Szkoda, że kobieta nie była atrakcyjniejsza. Zresztą wspomnienie żony i syna wciąż wisiało w powietrzu jak przykry zapach, pozbawiając go chęci na towarzystwo kobiety.
Bogowie, ależ się nudzę. Korzystając ze swych uroków pił i jadł za darmo przez resztę wieczoru. Choć miecze leżały przed nim na stole, a on sam udawał znacznie bardziej pijanego niż w istocie był, nikt go nie zaczepił. ❌❌❌ Bedeckt zbudził się i pierwsze, co poczuł, to wilgotna ście-reczka ocierająca twarz. Było to przyjemne, więc leżał nieruchomo z zamkniętymi oczami i cieszył się tym doznaniem. Nie spieszyło mu się, by przerwać tak rzadki moment. Gdzie ja jestem? - Wszystko będzie dobrze - powiedział czyjś cichy głos. -Zadbam o ciebie. Stehlen? Bedeckt uchylił oko i zobaczył wąski nos Stehlen. Gdy prześliznął się wzrokiem dalej, jego drugie oko otworzyło się ze zdumienia. - Czy ty umyłaś włosy? Jej twarz, jeszcze przed chwilą łagodna i troskliwa, teraz ściągnęła się w paranoidalnym grymasie. - Czemu pytasz? - „Czemu” zapytałbym w następnej kolejności - powiedział bez zastanowienia. - Czemu? - powtórzyła ze złością. - Na bogów, nie wiem. - Bedeckt rozejrzał się po pokoju, desperacko szukając czegoś, na czym mógłby zawiesić wzrok, a co nie byłoby nią. - Gdzie do cholery jestem? - W Neidrig. Omal nie umarłeś. Uratował cię Morgen. -Zrobiła dziwną, skrzywioną minę. - Ja się o ciebie... troszczyłam - dodała z wahaniem. Troszczyła się? Na chędożonych bogów; co się stało?
- Mam wrażenie, jakby po głowie skakało mi stu wściekłych olbrzymów. - Wygląda jeszcze gorzej. — Stehlen uśmiechnęła się i musnęła jego czoło zakrwawioną szmatką. Burknął coś i od trącił jej dłoń, a z jej twarzy natychmiast zniknął uśmiech. Poruszyła nozdrzami i przez krótką chwilę myślał, że zaraz go czymś dźgnie. - Przepraszam - wymamrotał. - Boli mnie głowa. Na usta Stehlen powrócił cień uśmiechu. - Podobają ci się moje włosy? Bedeckt wybrnął z sytuacji jak tchórz - stracił przytomność. ❌❌❌ Kiedy znów się zbudził, usłyszał nosowe chrapanie Stehlen. Morgen stał nad nim z zaciekawionym wyrazem twarzy. - Czemu nie chciałeś odzyskać palców? — zapytał chłopiec. - Mógłbym uleczyć wszystkie twoje blizny. Nie byłbyś już brzydki. No... mniej brzydki. Ach, ta brutalna szczerość dzieci. - Moje blizny to ja. - Usunięcie blizn nie zmieni twojej przeszłości. - Ale łatwiej mi ją będzie wtedy zapomnieć. - Myślisz, że jesteś działaniami, które doprowadziły do tych blizn? Bedeckt kiwnął głową, nic nie mówiąc. - Mylisz się - oznajmił Morgen, oglądając badawczo swoje nieskazitelnie czyste paznokcie i zeskrobując coś, czego Bedeckt nie widział. - Jesteśmy naszymi wierzeniami. - Tylko wierzenia obłąkanych określają rzeczywistość.
- Nie jestem szalony. Bedeckt spojrzał chłopcu w oczy. - Będę bogiem. Moja moc pochodzi z wiary Geborene. Oni wierzą, że potrafię robić te rzeczy, więc potrafię. - To pewnie niezdrowo, całe życie słyszeć, że zostanie się bogiem. Chłopiec przygryzł wargę, zmarszczył czoło i poprawił Bedecktowi koc - choć ten leżał tak samo jak przedtem - kiwnął głową, a potem znów sprawdził dłonie. - Twój przyjaciel nie jest Najwspanialszym Szermierzem Świata dlatego, że myśli, że jest. Jest najwspanialszy, bo wystarczająco wielu ludzi wierzy, że to prawda. Bedeckt ledwo powstrzymał się od śmiechu. - Po pierwsze, Wichtig nie jest Najwspanialszym Szermierzem Świata. Po drugie... - Właśnie, że jest. Bedeckt wywrócił oczami na naiwność dziecka. - Po drugie, Wichtig nie jest moim przyjacielem. Jedyną osobą, którą lubi Wichtig, jest sam Wichtig. - Nieprawda — powiedział Morgen z absolutną pewnością. - Jest jedyną osobą, której nienawidzi. Bedeckt zamrugał ze zdziwienia. Chłopak mógł mieć rację. - To bez znaczenia. Wichtig jest Gefahrgeistem. Troszczy się tylko o siebie. Jego moc polega na manipulowaniu ludzkimi przekonaniami dla własnych celów. - Ale... - Morgen otworzył szerzej oczy. — Konig też jest Gefahrgeistem. - Tak, ale znacznie potężniejszym od Wichtiga. - Twierdzisz, że jego moc to manipulacja i wynika z faktu, że nie dba o innych ludzi? Konig o mnie dba. Prawda?
Bedeckt nie chciał sprawić dziecku przykrości, ale z drugiej strony pokrzyżowanie jakiemuś gefahrgeisckiemu dupkowi długoterminowych planów nie mogło być takie złe. Jeśli Konig zapłaci okup i Geborene Damonen odzyskają chłopca, nie od rzeczy byłoby zasiać pytania w umyśle dziecka. Musi wiedzieć, że nie może ufać ludziom. Bedeckt pocieszycielskim gestem położył chłopcu dłoń na ramieniu. - Nie wiem, co czuje do ciebie Konig. Jeśli cokolwiek — dodał. - Gefahrgeiści mają definiującą ich cechę: samolubność. Niech chłopak dośpiewa sobie resztę. - Mylisz się co do Wichtiga i co do Koniga. Wichtig jest twoim przyjacielem. Widzi w tobie ojca, którego nigdy nie miał. - Cholernie kiepsko wybrał — wymamrotał z zażenowaniem Bedeckt. Czyżby źle odczytał Wichtiga? Czy mógł się co do niego mylić? Nie. Wichtig był manipulatorskim draniem i gdy tylko Bedeckt o tym zapomni, Wichtig wbije mu nóż w plecy. - Wichtig mówi o przyjaźni, żeby mną manipulować. - Czy Konig nienawidzi siebie równie mocno, co Wichtig nienawidzi siebie? - zapytał Morgen. - Wichtig nie... - Urwał, widząc minę chłopca. - Wichtiga nie ma przy tobie, gdy umierasz - powiedział Morgen. Umieram? Nie podobało mu się to. - Bo widzisz, opuszcza mnie w potrzebie — powiedział Bedeckt na odczepnego, usiłując zamaskować swój niepokój. - Nie. Jeśli nie ma go u twojego boku, musi już nie żyć. Kto mógłby zabić Najwspanialszego Szermeirza Świata? - On nie jest... Nieważne. Wszyscy umieramy samotnie. - Nie, chodzi mi o to, że naprawdę jesteś wtedy sam. I do
tego mocno ranny. - Chłopiec poskrobał się po paznokciach, usiłując zdrapać z nich jakiś nieistniejący brud. - Poparzony. - Nie powinieneś opowiadać ludziom o ich śmierci - powiedział ponuro Bedeckt. Morgen cofnął się. - Przepraszam. - Kiedy umieram, czy mam ze sobą swój topór? - Naprawdę chcesz wiedzieć? Bedeckt jęknął. Czy naprawdę chcę wiedzieć? - Tak. - Nie. - A mam chociaż buty? - Chyba tylko jeden. - Który? - Lewy. Może. - Cholera - warknął Bedeckt. Nie mógł sobie pozwolić na uwierzenie temu pełnemu urojeń dzieciakowi. Bogowie raczą wiedzieć, do czego był zdolny. — A co z twoją własną śmiercią? - zapytał Bedeckt, żeby zmienić temat. - Nikt nie widzi własnej śmierci. Bedeckt, udając, że wciąż poświęca mu uwagę, zanotował sobie w myślach, żeby przełożyć ukryte w prawym bucie monety do lewego buta. ❌❌❌ Stehlen obudziła się i zobaczyła, że Bedeckt wstał z łóżka i wygląda przez okno na zanikającą burzę. Patrzyła na niego w milczeniu. Coś się zmieniło w jego posturze, a Stehlen dopiero po chwili zrozumiała, co takiego. Bedeckt sprawiał wrażenie, jakby coś w nim pękło. Choć nie wyglądał na rannego, odrobi-
nę za mocno opierał się o parapet, tak jakby potrzebował się czymś podeprzeć. Blada, pokiereszowana twarz była odrobinę zbyt obwisła, jakby jego niepohamowana determinacja wyciekła z niego wraz z krwią. Gdyby nie znała go lepiej, powiedziałaby, że wygląda na wystraszonego. Niemożliwe! Zepchnęła wątpliwości na bok. Podejrzewała, że otarcie się o śmierć wstrząsnęłoby każdym. Przejdzie mu, stary śmierdziel weźmie się w garść. Ze swojego łóżka miała dobry widok na lewą stronę twarzy Bedeckta. Nazwać ją zrujnowaną to jak nic nie powiedzieć. Widywała lepiej wyglądających truposzy. Z lewego ucha została miazga, niewiele więcej niż wzgórek różowej tkanki bliznowej. Będzie musiała uważnie trzymać się po jego lewej, żeby chronić jego odsłoniętą stronę. Splunęła z obrzydzeniem. Będzie musiała równie uważnie pilnować się, żeby stary, cuchnący cap nie zauważył, że tak robi. - Gdzie Wichtig? — zapytała głośno, żeby Bedeckt usłyszał. Bedeckt zerknął na nią, a potem znów skupił uwagę na oknie. - Nie jestem głuchy. - Jest na dole — odpowiedział Morgen. - Dobrze — stwierdził Bedeckt. - Muszę się z kimś skontaktować. - Strzelił oczami na Morgena. - Z paroma przyjaciółmi. Stehlen zrozumiała. Bedeckt chciał skorzystać z lokalnych źródeł, żeby wysłać do Koniga wiadomość, że mają dziecko i zasugerować cenę na początek negocjacji. Jeśli dostaną połowę tego, o co poproszą, nie będą musieli już nigdy
pracować. Jak wyglądałoby takie życie? I tak by kradła; Kleptycy nie kradli z konieczności. Co zrobiłby Bedeckt? Ustatkowałby się w jakimś zacisznym miejscu? Gdyby nie musieli pracować, czy nadal miałby z niej pożytek, a może by ją opuścił? Nie umiałaby powiedzieć, czego pragnęła bardziej - być z Bedecktem czy odebrać mu wszystko, co ma. Obie alternatywy zdawały się równie kuszące. Jeśli zamierza mnie zostawić- a zostawić ją znaczyło pozbawić ją wszystkiego, co ceniła - to czemu nie miałabym zrobić mu tego pierwsza? - Powinieneś zabrać Wichtiga - powiedział Morgen. - Wezmę Stehlen - odparł natychmiast Bedeckt. Serce Stehlen zabiło szybciej, więc warknęła i splunęła, żeby to zamaskować. - Po śniadaniu — powiedziała. Staruch stracił mnóstwo i będzie potrzebował odzyskać siły. - Wzywający Burzę umarł — oznajmił Morgen i wskazał za okno. - Słońce powróci. Ogień pożarł burzę. ❌❌❌ Gdy dołączyli do Wichtiga - który zdążył się już trochę upić - w głównej izbie Ruchloskich Ramion, Szermierz pomachał do nich serdecznie, jak gdyby witając dawno zaginionych przyjaciół. Bedeckt rozpoznał to spojrzenie: Wichtig był z czegoś zadowolony, a to prawie zawsze oznaczało kłopoty. - Stehlen, masz czyste włosy — powiedział Szermierz. Splunęła mu na but, ale on odsunął stopę, by uniknąć żółtawej flegmy. Bedeckt nie zwracał na nich uwagi, skupiając się na śniadaniu, które składało się z kiełbasek z tajemniczego mięsa oraz nasiąkniętych tłuszczem, obsmażonych kromek chleba,
podanych na kwadratowej deseczce pokrytej zaschniętymi resztkami poprzedniego posiłku. Podany do tego sztuciec przypominał raczej dogodnie ukształtowany patyk niż coś celowo wykonanego ludzką ręką. Wolał nie myśleć, jak wiele innych ust odwiedziła ta niedoszła łyżka od poprzedniego mycia. Rozglądając się po zapyziałym wnętrzu, Bedeckt domyślił się, ze lokal nigdy nie miewał dużego ruchu. Grubo ciosane ławy ustawione przy każdym z sześciu stołów wyglądały, jakby miały rozpaść się pod większym ciężarem. Poruszył się na próbę i ława, na której siedział wraz z Wichtigiem jęknęła złowróżbnie. Wszystko go bolało i wolał nie grzmotnąć tyłkiem o podłogę, więc przestał się ruszać. - Stehlen opatrywała ci rany - powiedział Wichtig. - Nie odstępowała cię na krok. Bedeckt zerknął nerwowo na Stehlen, która rzuciła Wichtigowi spojrzenie ostre jak sztylet. Co się, do piekieł, dzieje? Ta kobieta zachowywała się coraz dziwniej. Odkąd... Niech to cholera. Wiedział, że popełnił błąd, wracając i ratując ich. Oczy Stehlen zwęziły się niebezpiecznie. - Jesteś pijany - powiedziała do Wichtiga. - Możliwe - odparł Wichtig odrobinę niewyraźnie. Zlustrował ją badawczo. - Nie. Jeszcze nie dość wypiłem. - Machnął na kelnerkę, żeby przyniosła więcej piwa. - Ale może wkrótce. Jeśli dopisze ci wielkie, wielkie szczęście. Bedeckt zerknął na Morgena - który z kolei z fascynacją obserwował Stehlen i Wichtiga — i postanowił zmienić temat. - Co się wydarzyło, gdy opuściliśmy Grauchloss? - Nic - odpowiedziała szybko Stehlen. Pyszałkowaty wyraz twarzy zniknął z oblicza Wichtiga. - Zabiła ich wszystkich. - Czyli kogo? - zapytał Bedeckt, nie rozumiejąc.
- Wszystkich w Leichtes Haus - powiedział Wichtig, spoglądając ze złością na Stehlen. - Musiałam - wymamrotała na swoją obronę Stehlen. - Zabiła ich, bo była zazdrosna - odezwał się Morgen. — Wichtigowi podobała się pewna dziewczyna, co rozzłościło Stehlen. Musiała zabić dziewczynę i mieć jej śliczną apaszkę. Kocha was obu i nie lubi, gdy w pobliżu przebywają inne kobiety. W przypadku Wichtiga to zwyczajny pociąg do jego fizycznej pefekcji. Za to Bedeckta ma za kogoś, kim Bedeckt nie jest. Myśli, że jest lepszym człowiekiem, niż jest w rzeczywistości. Kocha własne wyobrażenie o nim, a kiedy on zdradzi... — urwał wreszcie, zauważywszy, że wszyscy się w niego wpatrują. — Masz też pozytywne cechy - powiedział Bedecktowi przepraszająco. - Dzięki - mruknął Bedeckt. Powiedziałby coś więcej, ale widział minę Stehlen. Ta mina była jak wyrok śmierci. Kopnął ją pod stołem, żeby odwrócić jej uwagę. — Fizyczna perfekcja, hm? — Wichtig napiął mięśnie ręki. To bez wątpienia jedyne, co usłyszał ten egocentryczny głupiec. Bedeckt nachylił się do Morgena. — Masz brudne ręce. - Musiał powstrzymać chłopca, nim ten zdąży powiedzieć coś jeszcze. Nim Stehlen go zabije. Dziecko popatrzyło z przerażeniem na swoje nieskazitelne dłonie. Uważając, by niczego nie dotknąć, ześliznął się z ławki i poszedł na poszukiwanie miejsca do umycia się. — A to co miało znaczyć? - zapytał Wichtig. — Po prostu ratowałem chłopcu życie - wymamrotał Bedeckt. — Tak naprawdę bym go nie zabiła — powiedziała
Stehlen, a Bedeckt poznał, że skłamała. — Tylko dlatego, że chłopak wiedział, że się we mnie kochasz? - zapytał Wichtig. - Daj spokój, to nie do końca sekret. - Wskazał na Bedeckta. - My zawsze wiedzieliśmy. Jak myślisz, niby czemu cię nie spławiliśmy? Z pewnością nie chodziło o twoje kobiece wdzięki i spryt. Bedeckt jęknął. Wszystko go bolało i nie czuł się gotowy na takie przepychanki. — Stehlen i ja pójdziemy pogadać z moimi kontaktami. Zamierzam wysłać wiadomość Konigowi Furimmerowi, że mamy jego bożka i że jesteśmy chętni do wymiany. Chcę, żebyś ty - wycelował w Wichtiga popękaną, drewnianą łyżkę miał oko na chłopca pod naszą nieobecność. Trzymaj się z dala od kłopotów. — Bez obaw, wiem wszystko o opiece nad dziećmi. Będę się nim zajmował, jakby... — Jakby był twoim synem? - prychnęła Stehlen. — Porzucenie i opieka to dwie różne rzeczy. Tym razem Wichtig nic nie powiedział. Twarz miał pozbawioną wyrazu. Bedeckt stwierdził, że ta dwójka obłąkanych idiotów zaraz się nawzajem pozabija, jeśli im nie przeszkodzi. - Odpuśćcie. Oboje. - Chciałem powiedzieć: jakby mój los zależał od bezpieczeństwa tego chłopca - powiedział Wichtig. - Dopiero teraz to wymyśliłeś - zaszydziła Stehlen. - Robisz się powolny. - I tak jestem szybszy od... - Przestańcie! - Popatrzyli na niego, jak gdyby przerażeni jego wybuchem. Bedeckt wstał z jękiem, opierając się ciężko o stół. Jego kolana wydały z siebie mokre trzaśnięcia. - Stehlen,
chodźmy. ❌❌❌ Gdy znaleźli się na ulicy, Stehlen trzymała się lewej strony Bedeckta, by mieć oko i ucho na kłopoty. Bedeckt szedł ze wzrokiem wbitym w ziemię, a jego pokiereszowana twarz była zaskakująco ponura jak na kogoś, kto powinien już nie żyć. - Znowu masz taką minę, jakbyś zjadł koci bobek -powiedziała. - Myślę. Ach, więc w tym kłopot. - O czym? - zapytała. - Chłopak ocalił mi życie, prawda? - Na moje oko wyglądałeś jak martwy. Już miałam zacząć grzebać ci po kieszeniach w poszukiwaniu pieniędzy. - Zerknął na nią, więc dodała: - Ale tego nie zrobiłam. Odłożyła z powrotem większość monet, gdy dotarło do niej, że jednak będzie żył, więc to praktycznie nie kłamstwo. - Chłopak uratował mi życie i nawet o tym nie wspomniał. — Więc? — Nie chełpił się ani nie drążył tematu. Chyba nawet nie zauważył, że mu nie podziękowałem. — No i? — Nie wydaje ci się to dziwne? Nie aż tak dziwne jak fakt, że ci to przeszkadza. — Dziwaczny dzieciak — zgodziła się. — Czy jestem mu coś winien za uratowanie życia? Stehlen aż prychnęła nosowo ze śmiechu. — Bedeckt spłaca swoje długi? Ha! - Poharatana, karto-
flowata gęba Bedeckta zrobiła się jeszcze bardziej zacięta. O kurwa, on nie żartuje! — Skoro dzieciakowi jest wszystko jedno, tobie też powinno. Bedeckt burknął coś i pokiwał głową, ale nie wyglądał na przekonanego. ❌❌❌ Stehlen i Bedeckt już wyszli, gdy wrócił Morgen, wyszorowawszy porządnie dłonie. Zerknął na puste miejsca. — Czemu Bedeckt wziął Stehlen zamiast ciebie? Powinien był wziąć ciebie. — Potrzebują trochę czasu sam na sam. - Wichtig sugestywnie poruszył brwiami. — Żeby zająć się dorosłymi sprawami. — Kłamiesz. — Nic się przed tobą nie ukryje. — Wichtig uniósł brew. -Czego dokładnie potrafisz dokonać? — Nie wiem. Aufschlag nie lubił, gdy się popisywałem. — Mógłbyś mi pomóc znaleźć Najwspanialszego Szermierza tego kloacznego dołu? — zapytał Wichtig. Morgen zastanowił się nad tym. Odbicia pokazałyby mu to, co chciałby wiedzieć. - Po co? - A jak myślisz, jak zostaje się Najwspanialszym Szermierzem Świata? Odpowiedź była oczywista. - Trzeba zmierzyć się z innymi wielkimi Szermierzami. - Jasna sprawa. Możesz mi pomóc ich odszukać? - Chcesz zacząć od niezłego i powoli iść w górę, czy od razu znaleźć najlepszego? Wichtig wyglądał na zamyślonego, ale Morgen wiedział,
że Szermierz udaje i że już podjął decyzję. - Jeśli zaczniemy od najlepszego - powiedział Wichtig nie będzie trzeba walczyć z pozostałymi. Gdy wyszli na ulicę, Morgen wbił spojrzenie w paskudną kałużę czegoś rzadkiego, brązowego i zabarwionego nutką czerwieni. Komuś siadały nerki. Zatracił się w tej kałuży. - Widzę ją. Jest niedaleko. W karczmie zwanej Schwarze Beerdigung. O wiele czystszej niż nasza - dodał z rozdrażnieniem. Ręce go piekły, podrapane od ciągłego szorowania. - Ona? Jak kobieta może być Najwspanialszym Szermierzem Świata? Czekaj. Jeśli ona dąży do zostania Najwspanialszą Fechmistrzynią Świata, to czy nadal warto z nią walczyć? A jakie to ma znaczenie? - Jest najlepsza w tym... - Słowo, którego szukasz to „dół kloaczny”. Albo szambo, latryna, gnojownik, kubeł do srania. - Jest najlepszą wojowniczką w tym kuble do srania dokończył Morgen z niepewnym uśmiechem. Aufschlag nigdy nie pozwalał mu używać wyrazów, których nauczył się od kościelnych strażników. Wichtig zmierzwił Morgenowi włosy i ruszył ulicą. Bogowie raczą wiedzieć, czego wcześniej dotykał. Morgen pospieszył za nim, usiłując nie okazywać przy tym odrazy. - Zuch chłopak - pochwalił go Wichtig. - Ani się obejrzysz, będziesz jednym z nas. - Szerokim ruchem omiótł zaśmiecone ulice Neidrig. - Wędrowcem mogącym swobodnie przemierzać gościńce. Mogącym zasmakować wszystkich rozkoszy, jakie życie oferuje tym, którzy mają odwagę po nie sięgnąć. - Zerknął na Morgena. - Podobają ci się już dziewczyny?
- Nie spotkałem ich zbyt wielu - przyznał Morgen. - Musimy temu zaradzić. - Tych kilka kapłanek, które spotkałem, było miłych. Nigdy wcześniej nie opuszczałem świątyni. - Mieszkałeś tam z rodzicami? — zapytał Wichtig, obserwując otaczający ich tłum. Morgen pokręcił głową. - Nie mam rodziców. - Nigdy nie spotkałeś matki? To nie tak źle. Moja zostawiła mnie z ojcem. On odesłał mnie z powrotem, gdy sprzedałem jego konia, żeby kupić lutnię. - Nie, chodzi o to, że ja nigdy nie miałem matki. Wichtig, który właśnie zauważył młodego zabijakę z mieczem nie od parady, powiedział z rozkojarzeniem: - Każdy ma matkę. - Jestem manifestacją wiary Geborene Damonen i całego Grauchloss. Wichtig zatrzymał się tak gwałtownie, że Morgen omal na niego nie wpadł. - Tak ci mówił Konig? - Wydał odgłos brzmiący jak mokry pierd. - Musisz się nauczyć zadawać pytania. — Roześmiał się i ruszył dalej zaśmieconą odpadkami ulicą. Morgen podążył za nim. Czyżby Konig kłamał? Czemu miałby...? - Czemu Konig miałby kłamać? - Każdy bóg potrzebuje dobrej historii - rzucił Wichtig przez ramię. - Nie bierz tego do siebie. Po prostu „zrodzony z wiary swych wiernych” brzmi lepiej niż „zrodzony z karczemnej kurwy.” Czy to prawda? Skoro to było kłamstwem, w jakie inne kłamstwa wierzył? Nie, Konig by mnie nie okłamał. Jestem ge-
boreneńskim bogiem, narodziłem się z ich wiary. Te słowa zabrzmiały głucho. - Złóżmy tej Fechmistrzyni wizytę - powiedział Wichtig, jakby ich poprzednia rozmowa popadła już w niepamięć. Jakby nie mówili o niczym istotnym. - Jest atrakcyjna? Morgen zamrugał, wciąż patrząc na Szermierza. Czemu Wichtig miałby kłamać, co mógłby na tym zyskać? - Ładniejsza od Stehlen - powiedział. W głowie nadal miał mętlik. Wichtig aż zapiał ze śmiechu. - Każda jest ładniejsza od Stehlen w każdy możliwy sposób. Widywałem osły z lepszą osobowością, kocury z solidniejszym kręgosłupem moralnym, kozły pachnące lepiej i konie, które dawały się łatwiej ujeżdżać. - Ujeżdżać? - Nieważne. ❌❌❌ Choć Wichtig nie nazwałby Schwarze Beerdigung szacownym lokalem, tawerna rzeczywiście była lepsza od Ruchloskich Ramion. Stoły, choć toporne, były faktycznie stołami. Krzesła były prawdziwymi krzesłami, a kontuar wyglądał tak, jakby zrobiono go specjalnie po to, by był kontuarem. Chłopiec podążył za Szermierzem do środka. Szedł jak otumaniony. Co z nim nie tak, do cholery? W kącie tawerny siedziała muskularna kobieta z trzema dobrze uzbrojonymi mężczyznami. Kobieta i jej koteria wojowników zignorowali wejście Wichtiga, ale on wiedział, że go zauważyli. Jakże mogło być inaczej - jego nie dało się przegapić. Taka gracja. Taka pewność siebie. Jak to ujął bachor? Fizyczna perfekcja. Taka fizyczna perfekcja. Stanowił obleczoną
w ciało esencję idealnego wojownika. Wichtig przybrał heroiczną pozę i wyszczerzył się w kierunku ich stolika swoim najlepszym pyszałkowatym uśmiechem. Podczas gdy oni udawali, że nie zwracają uwagi na Szermierza ani na jego idealne zęby, on wykorzystał okazję, by otaksować ich wzrokiem. Mężczyźni byli niczym. Najzwyczajniejsze pod słońcem zbiry o spadzistych czołach, popsutych zębach i kiełbaskowatych palcach, jakie cechują słabych na umyśle. Wszyscy trzej, pomyślał Wichtig, nie mają w sumie nawet jednego prawdziwego przeznaczenia. Choć dobrze uzbrojeni i pewnie przyzwoicie wyszkoleni w posługiwaniu się swoją zwyczajną do bólu bronią, mimo wszystko się nie liczyli. W przeciwieństwie do Wichtiga. Kobieta to co innego. U pasa wisiały jej dwa piękne, identyczne miecze w ozdobnych skórzanych pochwach, kołyszące się po obu stronach krzesła, na którym siedziała. Jej włosy, bladopomarańczone, niemal truskawkowe, miała przycięte krótko i niedbale. Spoczywający na stole hełm wyjaśniał kiepską fryzurę. Choć jej twarz wydała się Wichtigowi płaska, a podbródek wydatny i mocny, interesujący był fakt, że nie miała żadnych blizn. Imponujące osiągnięcie, jeśli rzeczywiście była pretendującym do tytułu aktywnym Szermierzem. Fechmistrzynią, poprawił się Wichtig. Jej ręce wyglądały jak pnie drzew, a Wichtig mógł się tylko domyślać, jak wyglądały jej nogi pod długą kolczą spódnicą. Nigdy dotąd nie miał naprawdę dużej, muskularnej kobiety i zastanawiał się, do jakich seksualnych wyczynów była zdolna. Wichtig nachylił się i szepnął do Morgena: - Posłuchaj uważnie. Jeśli komunikacja to manipulacja, seks to istna wojna. — Wskazał na kobietę, ignorując skon-
sternowane spojrzenie chłopca. - A wygląda na to, że zmagania z nią byłyby całkiem niezłe. - Jest bardzo dobra — odparł Morgen, źle go zrozumiawszy. - Ale nie musisz się martwić. - Ja? Martwić się? — powiedział Wichtig z udawanym oburzeniem. - Jesteś Najwspanialszym Szermierzem Świata. Wygrałbyś. Wygrałbym? A co to miało znaczyć? Wichtig zepchnął tę myśl na bok i podszedł do stolika. Dobrze byłoby mieć większa widownię, ale chłopak będzie musiał wystarczyć. Jak się nad tym zastanowić, być może zaimponowanie chłopcu było ważniejsze niż zrobienie wrażenia na tłumie kmiotków. - Witam i pozdrawiam, dobrzy... - Cholera, powinien był zapytać chłopca o jej imię. - ...ludzie. Kobieta rzuciła mu przelotne, lekceważące spojrzenie i znów skupiła wzrok na blacie. - Idź sobie. - Ach, kobieta oszczędna w słowach. To świetnie pasuje do twej urody. Poskrobała tępym paznokciem o blat i mruknęła znudzonym tonem: - Jesteś wystarczająco śliczny za nas oboje. Nieźle! Nie podejrzewał jej o poczucie humoru. - Rzeczywiście. Jestem. Dobrze się składa. Dla ciebie. Zerknęła na mężczyzn, a ci podnieśli się i stanęli naprzeciw Wichtiga. - Piękno kiepsko sobie radzi w Neidrig - powiedziała. - Zauważyłem, ale taktownie o tym nie wspominałem. Wreszcie podniosła wzrok i wskazała na niemal pustą salę.
- To bezcelowe. Nie ma tłumu, któremu mógłbyś się przypodobać. Jeśli nie porzucisz tej ścieżki, zginiesz. Wichtig cofnął się od stolika, tylko tyle, ile potrzeba, by mieć miejsce na dobycie broni. - Wystarczy, że zaimponuję temu chłopcu. Więc czy bardzo by ci przeszkadzało, gdybym po uporaniu się z tymi trzema -wskazał na stojących obok wojowników — cię zabił? Zignorowała pytanie i ze skrywanym zainteresowaniem zerknęła za plecy Wichtiga na Morgena. - Chłopcu? Kto to jest? - O, nikt taki - powiedział Wichtig przeciągle. - Ale za jakiś czas będzie bogiem. Więc, czy nie miałabyś nic przeciwko... Wichtig zabił trzech mężczyzn trzema szybkimi, precycyjnymi uderzeniami. Ostatni zdążył przed śmiercią otworzyć szerzej oczy ze zdumienia. Wichtig skrzywił się. - Chyba się starzeję. Normalnie umiem zabić ich dwukrotnie więcej, zanim któryś zdoła zareagować. — Było to jawne kłamstwo, ale wypowiedziane z idealną szczerością. Zabrzmiało dobrze, całkiem jak prawda. Kobieta nadal siedziała, ale dłonie jej opadły na głowice tkwiących w pochwach mieczy. Popatrzyła na Wichtiga, jakby widziała go po raz pierwszy. - Chcesz mnie pokonać czy tylko zabić? - Czemu nie i jedno, i drugie! - Wichtig skłonił się dystyngowanie i mrugnął. — Będę czekał na ulicy. Paru śmiertelników w roli świadków nie zawadzi. ❌❌❌ - Naprawdę będziesz bogiem? - zapytała chłopca Lebendig Durchdachter.
- Tak - odparł, a ona mu uwierzyła. Nie miała wyboru. A Wichtig jest Najwspanialszym Szermierzem Świata. - Wiedziała, że to również jest prawdą. Podążyła wzrokiem za szczupłymi biodrami mężczyzny, gdy ten lawirował między stolikami w kierunku frontowych drzwi. Siedziała dalej, obserwując dziwacznego chłopca, który wyszedł za Szermierzem. Wiara wszystkich mieszkańców Neidrig bladła przy sile wiary, jaką to dziecko pokładało w swoim przyjacielu. Jeśli podąży za nimi, to tylko kwestia czasu, nim padnie martwa na ulicę. Jej dawny Mistrz Miecza miał w zwyczaju powtarzać: „do każdej walki podchodź wiedząc, że to dobry dzień na śmierć.” Jej mistrz był, jak wszyscy mężczyźni, idiotą. Dzisiaj jest gówniany dzień na śmierć. Lebendig Durchdachter wstała i rzuciła na stolik parę monet, by pokryć koszt trunków, które zamówiła. Za cholerę nie zamierzała płacić za swoich martwych kompanów, nad którymi przestąpiła w drodze do baru. Machnęła na karczmarza i rzuciła na kontuar jeszcze kilka monet. - Kiedy on wróci, to powinno wystarczyć na parę kolejek dla niego. Karczmarz kiwnął głową i zabrał monety, ale nie zdobył się na spojrzenie jej w oczy. - Więc zamierzasz się z nim zmierzyć? - Na łeb upadłeś? Wychodzę tylnymi drzwiami. Napitek ma go zająć, żebym miała czas się ulotnić. Dopiero teraz spojrzał jej w oczy. - Zawsze wiedziałem, że masz o wiele więcej rozumu niż pozostali bywalcy. ❌❌❌
Morgen podążał za Wichtigiem wąskimi, cuchnącymi ulicami. Długonogi Szermierz szedł szybko, klnąc pod nosem. Na pewno mnie okłamał, żebym zaczął wątpić w słowa Koniga, pomyślał Morgen. Tyle że nie do końca w to wierzył. Wichtig brzmiał raczej na rozbawionego wierzeniami Morgena. Ale wiara definiuje rzeczywistość. Czy gdyby on i całe Grauchloss wierzyli wystarczająco mocno, że zrodził się z czystej wiary, czy to nie stałoby się prawdą? - Nie mogę uwierzyć, że uciekła! - krzyknął Wichtig przez ramię. — Co za strata dnia! Morgen wiedział, że kobieta ucieknie. Czy powinien był powiedzieć Wichtigowi? Czy Wichtig nie rozumiał? Choć Wichtig był przystojny, bohaterski i pełen życia, Morgen podejrzewał, że Szermierz nie był szczególnie bystry. Postanowił mu na wszelki wypadek wyjaśnić. - Tym lepiej, że jej nie zabiłeś. - Och, zamknij się - warknął Wichtig. - Właśnie stałeś się Najlepszym Szermierzem w tym Kuble do Srania i to bez walki. - Przypomniał sobie o trzech mężczyznach, których Wichtig tak nonszalancko zabił. - Bez prawdziwej walki — poprawił się. Wichtig zignorował kiepski żart Morgena i dalej szedł ulicą ze zwieszoną głową. Morgen spróbował ponownie. - Wieść się rozniesie. Jesteś tak dobry, że nawet wielka Lebendig Durchdachter boi się stawić ci czoła. To lepsze niż zabijanie. - Wichtig nadal go ignorował. — Ludzie lubią widzieć u innych niedoskonałość. Dzięki temu czują się lepiej sami ze sobą. To wyjaśnia, czemu jednocześnie kochasz i nienawidzisz Bedeckta. Widzisz jego ogromne wady i wiesz, że mógłbyś być lepszy.
- To jasne, że jestem lepszy. - Mógłbyś być... - Którego słowa w „zamknij się” nie rozumiesz? — warknął Wichtig. Wynędzniały, pokryty wrzodami czarny kot ze świeżo rozdartym uchem przemknął ulicą tuż przed Wichtigiem, tak szybko, że aż się rozmywał. Wichtig był szybszy. Bez pudła trafił stopą w chude ciałko i posłał je, wirujące, na sąsiednią ścianę. Morgen usłyszał trzask złamanego kopniakiem kręgosłupa i ciche pok pękającej w zetknięciu z murem czaszki. Kot padł bezwładnie na ziemię. Wichtig szedł dalej krętą, zapaskudzoną ulicą, jak gdyby nieświadomy tego, co właśnie zrobił. Jakby ten akt przemocy był tak drobny, że aż niegodny uwagi. Morgen podszedł do kota i popatrzył na jego smętne ciało. W skatowanym stworzeniu tliła się zaledwie maleńka iskierka życia. Czy koty mają Zaśmierć? Jeśli nie, to czy w Zaśmierci nie ma kotów? Ta myśl wydała mu się dziwna i smutna - miejsce bez niewymuszonego towarzystwa zwierząt. Czy Zaśmierć wymagała wiary w Zaśmierć, a może po prostu tam była? Czy ludzie, którzy w nią nie wierzyli, mimo wszystko budzili się po drugiej stronie, a może śmierć to dla nich koniec? Morgen pomyślał o krótkim i brutalnym życiu kota oraz o jego bezsensownej śmierci z kaprysu zdenerwowanego... dziecka. Oto, kim jest Wichtig, uświadomił sobie Morgen: rozpieszczonym bachorem, który złości się, bo coś, czego pragnął, wymknęło mu się z rąk. Wichtig chciał zabić Fechmistrzynię i dąsał się, bo mu tego odmówiono. Gdy Morgen był młodszy, Aufschlag strofował go łagodnie za takie zachowanie, więc chłopiec dawno już wyrósł z tej
dziecinady. Czemu nie wyrósł z niej również Wichtig? Czy nikt nie pomyślał, by nauczyć Szermierza, jak mają zachowywać się dorośli? Czy winą należało obarczyć Wichtiga, a może leżała ona gdzie indziej, może po stronie rodziców i przyjaciół? Czy nikt nie dba o niego na tyle, by go nauczyć, jak powinien zachowywać się mężczyzna? Trącił nieżywego kota czubkiem buta. — Czy twoje życie było równie bezsensowne, co twoja śmierć? Jedyną odpowiedzią gasnącej duszy kota był upór, z jakim trzymała się strzaskanego ciała. Ile bezcelowej przemocy i śmierci mógł zaobserwować bóg, nim zacznie działać? Świat Morgena skurczył się wraz ze skupieniem uwagi. Dźwięki zrobiły się głuche, a ulica zmieniła się w rozmyte plamy światła. Kot stał się całym jego wszechświatem. Czy potrafił tego dokonać, czy potrafił sprowadzić tę wątłą duszyczkę zza zasłony śmierci? Ile wiary pokładał w nim lud Grauchloss? Czy wierzyli, że jest zdolny przywracać umarłych do życia? Granice jego możliwości nigdy nie zostały poddane próbie. Aufschlag nie pozwalał. Ale czemu? Muszę znać swoje granice. Choćby po to, by zmiażdżyć narastające wątpliwości. Naparł wolą na stygnące ciało kota. Małe, wygięte ciałko drgnęło. Wiedziałem! Wiara jego wyznawców była jak studnia, z której ledwo zaczerpnął. Kot zawył żałośnie, gdy - z kręgosłupem wciąż wygiętym pod nienaturalnym kątem - podciągnął się na nogi. Zrobił chwiejne kółko, zaciekle mrugając z dezorientacją. A potem padł na ziemię i leżał tak, miaucząc.
Morgen odwrócił się i zobaczył, że wokół niego zebrał się tłumek. Wichtig stał na czele motłochu, a na jego twarzy malowała się zarówno wyrachowana kontemplacja, jak i strach. - Zadziałało - powiedział Morgen. - Sprowadziłem kota z powrotem. Chodźmy do tamtych ludzi, których zabiłeś w Schwarze Beerdigung. Ich też mogę sprowadzić. ❌❌❌ Choć Wichtiga interesował tylko chłopiec, reszta tłumu patrzyła za plecy dziecka na wyjącego wniebogłosy kota, który znów zaczął wlec się chwiejnie po ciasnym okręgu. Chłopiec otworzył usta, żeby coś powiedzieć, a Wichtig spanikował. Musiał uciszyć dzieciaka. Zrobił krok naprzód i szybkim ciosem trzasnął Morgena w szczękę. Chłopiec padł na brudną ulicę. Niektórzy nie są stworzeni do przyjmowania ciosów. Cholernie dobrze, że w przeciwieństwie do Bedeckta nie miał oporów przed uderzeniem dziecka. Stary cap pewnie tylko by się gapił, podczas gdy Morgen zacząłby paplać, aż wszyscy w tłumie usłyszeliby, że jest porwanym geboreneńskim bożkiem. Bez znaczenia pozostawał fakt, że Bedeckt nigdy by do takiej sytuacji nie dopuścił - i że wyraźnie kazał Wichtigowi trzymać się z dala od kłopotów. Tłum zaszemrał groźnie i ze złością na tak oziębłe traktowanie dziecka. Odwrócił się do nich. - No co? Nigdy nikomu nie przywaliliście? - zapytał zebranych. Biedni i brudni ludzie wyglądali mu na zbieraninę nieistotnych dusz. Z tłumu wyszła otyła kobieta w brudnym fartuchu, wymachując wałkiem do ciasta.
- Co za człek bije bezbronne dziecko? Znał sposób na szybkie opanowanie sytuacji. Dobył miecza i dźgnął kobietę prosto w serce. Strzepnął krew z ostrza i schował je do pochwy, nim ona zorientowała się, że jest martwa. - To chyba odpowiada na twoje pytanie — rzucił w zadumie. - Są jeszcze jakieś pytania, a może wszyscy się odpieprzycie? Nie minęła chwila, a na ulicy został tylko Wichtig, nieprzytomny chłopiec, zwłoki starszej kobiety i miauczące, łażące w kółko truchło kota. - Niech to cholera! Czy wszystko muszę robić sam? Przestąpił nad chłopcem i rozdeptał kotu łebek. Wziąwszy chłopca na ręce, ruszył w kierunku Ruchloskich Ramion. Zerknął przez ramię i zobaczył, jak pomimo zmiażdżonej czaszki kot wczołguje się w boczny zaułek. ❌❌❌ Bedeckt i Stehlen zastali Wichtiga przy stole w głównej izbie Ruchloskich Ramion, wpatrzonego w pusty kufel i, co rzadko się zdarza, zatopionego w kontemplacji. Nigdzie nie widzieli Morgena. Niedobrze. Bedeckt skinął na karczmarza, żeby przyniósł piwo. Stehlen usiadła na ławie naprzeciwko Szermierza, żeby mieć oko na drzwi. Nie zauważył jej. - Na bogów, popatrz tylko - powiedziała do Bedeckta. -Pierwszy raz myśli. - Dźgnęła Bedeckta palcem pod żebro. -Albo to, albo nażarł się tych twoich kocich bobków. Bedeckt ostrożnie usiadł obok Stehlen. Nie podobało mu
się to. Cokolwiek przebiło się przez megalomański narcyzm Wichtiga, nie mogło nie wzbudzać zaniepokojenia. Zamyślony Wichtig był zdolny przekonać się do najgłupszych rzeczy. - Gdzie chłopak? - zapytał Bedeckt. Wichtig uniósł na niego spojrzenie zmrużonych oczu. - Na górze. Stehlen prychnęła. - Dureń coś ukrywa. Niech zgadnę: chłopak nie żyje. Wichtig rzucił jej gniewne spojrzenie. - Nic mu nie jest. Bedeckt uniósł brew. -Ale? - Musiałem małego drania uderzyć. - Wichtig uniósł dłoń, żeby powstrzymać ich od zadawania dalszych pytań. — Musiałem, bo zaraz by wszystkim wyśpiewał, kim jest! - Wszystkim? - Stehlen rozejrzała się znacząco po gospodzie, w której siedziało raptem trzech klientów zgiętych nad własnymi kuflami. - To okropne! - Zabrałeś chłopaka na miasto - Bedeckt stwierdził, nie zapytał. Wichtig wzruszył ramionami. To nie było zaprzeczenie. Bedeckt nachylił się ku niemu, a ławka zaprotestowała z jękiem. - Poszedłeś szukać Szermierzy i wziąłeś ze sobą chłopaka. - Miałem go tu zostawić samego? - zapytał Wichtig sarkastycznie. - Mieliście obaj zostać tutaj! — Bedeckt ryknął Wichtigowi w twarz. - Kazałem ci trzymać się z dala od kłopotów! - Nie jesteś moim ojcem. Świat nie kończy się na twoich planach, staruszku.
- Twoim ojcem? - Morgen powiedział, że Wichtig doszukuje się w nim ojcowskiego autorytetu. Czyżby chłopak miał rację? Nie, na pewno nie. Już sam pomysł podsycał jego złość. -Durniu! Powinienem cię zabić! Wichtig gładkim ruchem ześliznął się z ławki i wstał, spoglądając z góry na Bedeckta swoimi matowymi, szarymi oczami. - Spróbuj szczęścia, dziadku. Jestem Najwspanialszym Szermierzem Świata. Chłopak o tym wie, a ty wiesz, co to oznacza. Bedeckt siedział dalej, spoglądając z dołu na młodego Szermierza. Morgen powiedział, że Bedeckt umrze sam, a Wichtiga przy nim nie będzie. - Będziesz martwy, zanim zdążyć dobyć tych śliczniusich mieczy — powiedziała Stehlen zza pleców Wichtiga. Brzmiała aż nazbyt spokojnie. Jak się ona tam, do piekieł, znalazła? Bedeckt westchnął z zmęczeniem. Jestem na to za stary. Być może Wichtiga nie będzie przy śmierci Bedeckta, bo do tego czasu sam będzie martwy. Czy takie było przeznaczenie, a może dało się temu zaradzić? - Chłopcu nic nie jest? - zapytał Bedeckt, usiłując połączyć ojcowską troskę z luźnym zainteresowaniem. — Nie jest ranny? Pytanie oraz ton, jakim zostało zadanie, odwróciło uwagę Wichtiga. - Nic mu nie jest. To nie moja wina. Nic nigdy nie było winą Wichtiga. - W takim razie nic się nie stało - powiedział Bedeckt. Stehlen splunęła i warknęła z frustracją: - Idę na spacer. Jeśli jeden z was zabije drugiego, zabiję
tego, który ocaleje. — Wstała i wymaszerowała na zewnątrz. Wichtig otworzył szeroko oczy i odprowadził ja niewinnym wzrokiem, a potem wrócił na swoje miejsce na ławce. - Bogowie, dopomóżcie temu, kto wpadnie na nią na ulicy. Bedeckt nonszalancko pokiwał głową na zgodę, ale w piersi czuł ucisk. Chłopiec zasiał niebezpieczne myśli w umyśle Bedeckta. Co jeśli to samo zrobił z Wichtigiem? Szermierz może i był pomniejszym Gefahrgeistem, ale dało się nim łatwo manipulować. Czy Morgen działał celowo, a może był nieświadomy konsekwencji własnych słów? Może porwanie przyszłego boga nie było najlepszym pomysłem. Czyżby Bedeckt wplątał ich w coś znacznie bardziej skomplikowanego niż planował? Przełknąłwszy lęki i wątpliwości razem z resztką piwa, zamówił kolejny kufel. - Co takiego powiedział chłopak? - Bedeckt postarał się, by jego głos nie zdradzał zainteresowania. - Powiedział tłumowi, że potrafi wskrzeszać zmarłych. Cholerne szczęście, że tam byłem, żeby go powstrzymać. - Cholerne szczęście — zgodził się Bedeckt, ledwo powstrzymując sarkazm. Tłumowi? Bedeckt pociągnął długi łyk, żeby zebrać myśli. Wichtig zabrał chłopaka na ulice Neidrig i jakimś sposobem skupili na sobie uwagę tłumu. Który konkretnie ściągnął na siebie uwagę, Wichtig czy Morgen? - Znalazłeś chociaż tego Szermierza? To była dobra walka? Wichtig skrzywił się. - Fechmistrzynię — poprawił go. — Uciekła. Więc to nie widowiskowy pojedynek przyciągnął tłum. Nie dziwota, że Wichtig był nie w sosie.
- Co zdarzyło się potem? - Ten mały, łudzący się gnojek myśli, że może robić, co chce. - Wichtig pokręcił głową z niedowierzaniem. - Całkiem jakby nie rozumiał, że istnieje coś takiego jak konsekwencje. Na te słowa — padające z ust Wichtiga — Bedeckt omal nie parsknął śmiechem i musiał ostrożnie przełknąć piwo, żeby się nie zakrztusić i nie obryzgać całego stolika. Jeśli ktoś tu nie pojmował idei konsewencji... - Co zrobił? - zapytał Bedeckt. - Wskrzesił cholernego kota! Draństwo zaczęło okropnie hałasować. Rozdeptałem mu łeb, ale on nie chciał zdychać. -Wichtig wziął głęboki haust trunku i wzdrygnął się. - Szkoda, że nie było tam Stehlen. Ona by zabiła cały tłum. Nie byłoby świadków. To nie w moim stylu. Nagle Bedecktowi przypomniało się, że Morgen mówił mu, żeby zabrał ze sobą Wichtiga, a on uparcie odmówił posłuchania całkiem rozsądnej rady. Czy chłopak już wtedy wiedział, co się stanie? Na tę myśl Bedecktowi zakręciło się w głowie od możliwości. - Jak poszło spotkanie z twoimi kontaktami? — zapytał Wichtig. - Kiepsko. Bez trudu znalazłem Zwierciadlistę, ale nie udało mu się skontaktować ze Zwierciadlistą Geborene. Wygląda na to, że gość nie żyje. Zamordowany. - Bedeckt aż zawarczał z frustracji. - Będziemy musieli znaleźć jakiś inny sposób na wysłanie wiadomości Konigowi. - Czemu nie wynajmiemy po prostu jakiegoś głupca, żeby pojechał do Grauchloss i dostarczył wiadomość? - zapytał Wichtig. - To nie zajmie więcej niż parę dni. - A potem, kiedy skończą już torturować naszego posłańca, Konig wyśle do Neidrig armię, żeby odbiła chłopca, a
nas zabiła. - To nic, z czym byśmy się nie uporali. W każdym razie, jak z nami zadrą - Wichtig przeciągnął palcem po szyi - to ukatrupimy chłopaka. Proste i niezawodne. - Racja. - No cóż, przynajmniej było to proste. — Miło byłoby, gdybyśmy sami nie sprowadzili ich sobie na głowy. - Coś wymyślisz. Zawsze masz jakiś pomysł. Zabrzmiało to jak komplement, ale Bedeckt przejrzał jego manipulację. Zadziwiające, on nigdy nie odpuszcza. - Idę sprawdzić, co u chłopaka. Musimy zacząć pakować graty i się stąd zwinąć. Czy ktoś widział, że sprowadziłeś tu chłopaka? - Nie. Nikt nie wie, że tu jesteśmy. Bedeckt nie potrafił poznać, czy to kłamstwo.
ROZDZIAŁ 27
Gdy masz do czynienia z Gefahrgeistem, odłóż na bok swą szczerość. Prawda zostanie użyta przeciw tobie. Dzisiejsza prawda będzie jutrzejszym kłamstwem, a ty zakwestionujesz własną poczytalność. To również jest manipulacją. Gdy masz do czynienia z Gefahrgeistem, odłóż na bok swe emocje. Twoje emocje zostaną użyte przeciw tobie. Nawet najszczersze przeprosiny Gefahrgeista są manipulacją. W przeciwieństwie do innych Geisteskranken, Gefahrgeist często nosi maskę człowieka przy zdrowych zmysłach. To czyni ich niebezpiecznymi. To czyni ich skutecznymi. - WAIHERT ERTRINKT, FILOZOF Gehirn obudziła się w agonii i mroku. Jej popękana skóra łkała strumykami płynnego ognia. Zasługiwała na tę torturę, więc pławiła się we wszechogarniającym bólu. Filozofowie się mylili, Zaśmierć nie była szansą na odkupienie; stanowiła odwet. Karę. - Nie dla mnie odkupienie. Miała wrażenie, że jej język zmienił się w utwardzaną skórę.
- Tak, ale nie zamierzam pozwolić ci odejść. - Usłyszała w ciemności milgotny, ciężki wdech. — Ja potrzebuję. Rozpoznała ten głos, a wraz z tą wiedzą przyszło zrozumienie. Nie będzie przebaczenia, wolności ani odkupienia. Z pustego oczodołu popłynęła samotna łza i powędrowała po spękanych rysach pokrytej bąblami twarzy, paląc niczym wrzący olej. - Zagoisz się i będziesz jak nowa, błyszcząca zabawka. Muszę zostać bogiem, a ty musisz mi pomóc. - Niecierpliwe cmoknięcie tłustych warg. - Musisz. Gehirn mogła zadać tylko jedno pytanie: - Dlaczego? - Bo każdy musi mnie kochać. Każdy. - Usłyszała kilka świszczących oddechów. - Jeśli każdy mnie pokocha, bezgranicznie i do bólu, to nikt mnie nigdy nie zdradzi. A jeśli ja nigdy już nie będę potrzebować, nigdy nie będę polegać na miłości i wsparciu innych, nie będę mógł zostać zraniony. - Usłyszała, jak oddech Erbrechena zatrzymuje się na moment. Kochasz mnie, prawda? Czym była miłość? Czy kochać znaczyło być bezradnym więźniem żądz i oczekiwań drugiej osoby? Hassebrandka pomyślała o swojej matce i stwierdziła, że tak, to musi być miłość. - Tak, kocham cię. - I była to prawda, faktycznie kochała tłustego Łowcę Niewolników. — Nie mam wyboru - wydusiła z siebie. - Czy gdybyś miała wybór, nadal byś mnie kochała? zapytał nieśmiało Erbrechen głosem drżącym z desperacji. Utonęła w jego potrzebie, zmiażdżona ciśnieniem. - Tak. - I teraz to również było prawdą. - Śpij. Musisz wyzdrowieć, a słońce wciąż jest wysoko.
Gehirn nie tyle zasnęła, co straciła przytomność. ❌❌❌ Gdy Hassebrandka otworzyła swoje delikatne, świeżo zagojone oczy, zobaczyła stojącego nad nią Erbrechena, pod którym kolana aż chybotały się z wysiłku. Księżyc zakrywały gęste chmury, pozostałość po burzy Regena. - Widzisz? Mówiłem, że będziesz jak nowa. — Twarz Erbrechena zmarszczyła się jak buzia głodnego niemowlaka. — Jestem rzeczywistością. - Tak — zgodziła się tępo Gehirn, wpatrzona we własne dłonie. Palce były pozbawione odcisków, a dłonie straciły większość swych głębokich linii. Choć nigdy nie była włochata, teraz stała się całkiem bezwłosa. Przebiegła dłonią po gładkiej powierzchni łysej czaszki. Żadnych włosów, żadnych brwi; na jak zdziwioną muszę wyglądać teraz? Ręce miała zaskakująco szczupłe, jak gdyby ciało spaliło większość nadmiarowej wagi na regenerację. Czyżby wreszcie straciła swój dziecięcy tłuszczyk, czyżby po raz pierwszy wyglądała jak dorosła kobieta? Zaburczało jej w brzuchu. - Jestem głodna - powiedziała Gehirn. Erbrechen skrzywił się z poirytowaniem. - Ty jesteś głodna? Wyobraź sobie, jak ja się czuję. - Przepraszam. - Ani jednej zwęglonej kostki do ogryzienia. Gehirn nie wiedziała, co powiedzieć. Tysiące żyć spłonęły na popiół w jednej chwili niekontrolowanego gniewu i nienawiści do samej siebie. - Przepraszam. Łowca Niewolników prychnął. - Rozumiem, że chcesz być moją najlepszą przyjaciółką,
ale czy musisz być moją jedyną przyjaciółką? - Powiedziałeś „spal ich wszystkich”. - Och, więc to teraz moja wina? - Nie. Oczywiście, że nie. - Racja. - Erbrechen wyglądał na usatysfakcjonowanego. -Nie pozwól, by to się powtórzyło. - A jeśli znowu poprosisz, żebym spaliła ich wszystkich? -zapytała. Spomiędzy pulchnych warg wyjrzały małe ząbki. - Spal ich wszystkich. Oczywiście. - Oczywiście - zgodziła się Gehirn. Rozejrzała się po raz pierwszy od przebudzenia. Zniknęły hordy przyjaciół Erbrechena. Okoliczne pole było pokryte kilkucentymetrową warstwą mokrego popiołu. Tu i ówdzie ze stert szarego żużlu sterczały zaskakująco białe fragmenty kości. Nic się nie poruszało i nie śpiewały żadne ptaki. Z lektyki zostały tylko zwęglone szczątki. Obok Erbrechena leżała długa płachta grubego, pokrytego brudem złotego materiału. Gehirn rozpoznała w tej szmacie jeden z proporców z lektyki. - Przykryłeś mnie — powiedziała, wskazując skinieniem głowy na tkaninę. — Ochroniłeś mnie przed słońcem. - Oczywiście. Jesteś moją jedyną przyjaciółką. — Erbrechen ze stęknięciem opadł do pozycji siedzącej. — Będę potrzebował więcej przyjaciół. Jak będziesz ich dalej paliła, to pomyślę, że jesteś zazdrosna. Gehirn mogła tylko kiwnąć głową. Erbrechen wyciągnął ku niej swoją miękką, ciężką dłoń, skrzywił się i pozwolił, by opadła z powrotem na uda z mokrym plaśnięciem. - Ta drobna komplikacja znacznie nas opóźni. Ledwo mogę iść. Będziesz musiała mi pomóc. - Wbił w Hassebrandkę
spojrzenie maleńkich oczek wyglądających spomiędzy tłustych policzków. - Potrzebuję cię. Bardziej niż kiedykolwiek. Desperacka potrzeba ścisnęła Gehirn niczym pięść. - Zaniosę cię do najbliższego miasta. - Zgoda! - Erbrechen wskazał na morze popiołów. - Znałaś tamte łażące trupy. - Schatter Morder. Kotardyści-zabójcy. Sługusy Koniga Furimmera. Myślę, że przyszli zabić... - Mnie. To ma sens. Twój dawny przyjaciel dowiedział się jakimś sposobem o moich planach i usiłuje mnie powstrzymać. - Nie sądzę... Uciszył ją machnięciem ręki. - Konig to człowieczek zamknięty w wieży, który nisko mierzy. — Erbrechen zachichotał z niezamierzonego rymu. -Nie docenia mnie tak samo jak ciebie. Pomyśleć, że jakieś łażące truposze miałyby nam zagrozić. — Prychnął. — Gdybyś ich nie spaliła, z pewnością bym się z nimi uporał. Gehirn chciała w to wątpić, ale nie mogła. Pewność Erbrechena nie pozostawiała miejsca na takie myśli. Gehirn dźwignęła się na nogi, ze zdziwieniem odkrywając, jak łatwo się poruszała po utracie większości zbędnego tłuszczu. Pole naprawdę było tak jałowe, jak z początku sądziła. - Zostaliśmy tylko my dwoje? Spaliłam ich wszystkich? Erbrechen, który nadal siedział w wilgotnym popiele, pacnął w niego z roztargnieniem i popatrzył na północ, w kierunku Grauchloss. - Tęsknię za swoimi przyjaciółmi. Tęsknię za ich wiarą we mnie. - Podniósł wzrok na Gehirn. - Czy między nami a Grauchloss jest wiele miast?
- Parę niedużych miasteczek, żadnych miast z prawdziwego zdarzenia. - Martwiło ją co innego. - Gdyby Konig wiedział, że nadchodzimy, wysłałby kogoś więcej niż tylko Kotardystów. Wysłałby przeciw nam armię Geisteskranken. Dysmorfików, Mehrere, Teriantropów i najróżniejszych Fobików. Zmiażdżyłby nas. - Mnie nie tak łatwo zmiażdżyć - zażartował Erbrechen, klepiąc się po brzuchu. - Schatten Morder mogli przyjść pod osłoną nocy i zabić nas oboje. Oczy Erbrechena otworzyły się szeroko w komicznym przerażeniu. - Nie. Mam swoje przeznaczenie. - Czegoś szukali. Albo kogoś. — Gehirn popatrzyła na Erbrechena i na moment ogarnęła ją odraza, którą szybko stłamsiła żałosna potrzeba Łowcy Niewolników. - Konig wysłał ich, żeby kogoś odszukali. - Kogoś? - Erbrechen powąchał swoje utytłane dłonie. -Chłopca? - Morgena — szepnęła Gehirn. - Tak, chłopca. Oczywiście! Ludzie, których ścigałaś dotarli do Grauchloss i zabrali Konigowi jego bożka. Mówiłem ci, że przemieszczamy się zbyt wolno! Gehirn zaakceptowała to jako nową prawdę. Między burzowymi chmurami Regena a wolą Erbrechena, która zaciskała się na jej umyśle jak imadło, Gehirn kompletnie straciła poczucie czasu. - Jak długo podróżowaliśmy razem? Piersi Erbrechena zadygotały, gdy wzruszył ramionami. - Jak długo? - Hassebrandka niemal zdołała się na niego rozzłościć.
- Tydzień? Może mniej. Twój upór w paleniu wszystkiego wokół wcale nas nie przyspieszył. - Bogowie. Tydzień? - Nie miała pojęcia, że minęło tyle czasu. Trójka, którą ścigała, miała więcej czasu niż potrzebowała, by dotrzeć do Grauchloss, wykraść dziecko i uciec. Przypomniała jej się gibka, brzydka kobieta z ciągotami do przemocy. Na myśl o jej odszukaniu po plecach Gehirn przeszedł dreszczyk rozkoszy. Czy to uczucie to prawdziwa miłość? Pomyślała, że być może tak. Odwróciła się do Łowcy Niewolników. - Skoro Anomie i jej zabójcy szukali Morgena, to nie ma go w Grauchloss. Idziemy w złą stronę. Erbrechen uderzył pulchną piąstką w błoto. - Straciliśmy go? Gdzie mogli pójść? Gehirn poczuła, jak chłodne nocne powietrze osusza jej spoconą skórę. - Zostawili w Gottlos stertę trupów, więc nie sądzę, żeby mieli tam wracać. Łzy infantylnej frustracji popłynęły po umazanej sadzą twarzy Erbrechena. - Gdzie? — Zamrugał, patrząc na Gehirn. — Gdzie mogli go zabrać? Spoglądając z góry na tego żałosnego robaka, Gehirn poczuł jak w jej sercu wzbiera ogień gniewu. Spal ślimaka, teraz. Spal go, zanim skala Morgena, jedyną czystą i piękną istotę na tym gównianym świecie. Erbrechen pisnął. Dostrzegł jakiś przebłysk myśli Gehirn. - Nie. Potrzebuję cię. Kocham cię. Ty kochasz mnie. Potrzebuję cię. - Paciorkowate oczy niemal schowały się pod mokrymi od łez policzkami.
Jej pragnienie umarło, zdławione jego desperacką potrzebą uwielbienia. Ramiona Hassebrandki opadły w poczuciu porażki. Bogowie, jestem tu uwięziona na zawsze. On nigdy mnie nie wypuści. - Oczywiście, że cię kocham. - Zrobiło jej się niedobrze, bo była to prawda. - Chciałaś mnie... - Erbrechen zamrugał, spoglądając na nią zaczerwienionymi oczami. Wyglądał, jakby pękło mu serce. - Mówiłaś, że kochałabyś mnie nawet gdybyś nie musiała. To nie było pytanie, więc tylko patrzyła na niego milcząco. - Och - powiedział, a jego wzrok nabrał twardości. Gdzie zabraliby chłopca? - zażądał odpowiedzi. Opuścił go dobry humor. - Nie do Gotdos. — Gehirn wyobraziła sobie mapę terenu. - Gdzieś, gdzie Konig i Geborene Damonen mają niewielkie wpływy. - Wskazała na zachód. - Neidrig. - Są jakieś miasta między nami a Neidrig? - zapytał. - Parę małych społeczności rolniczych. Erbrechen burknął coś, rozczarowany. - Potrzebuję więcej przyjaciół. Czy w Neidrig mieszka wielu ludzi? - Oblizał wargi z żarłoczną niecierpliwością. - Najgorszych, jacy istnieją. Geisteskranken, Szermierze i złodzieje. Będzie niebezpiecznie. - Będzie zabawnie. Chętnie zostaną moimi przyjaciółmi. — Erbrechen posłał Gehirn wilgotny uśmiech, a jego małe oczka zalśniły twardo i chłodno. - Zgadzasz się? I faktycznie, zgadzała się. ❌❌❌ Podróżowali nocą, Gehirn i Erbrechen wsparty ciężko na
jej znacznie odchudzonym ciele. Tak długo czekałam, aby mnie dotknął, a teraz jedyne, co czuję, to odraza. I nienawiść do samej siebie. Wiedza nie była potęgą, była karą. O ile szczęśliwsza była Gehirn przebywając w nieświadomości. Teraz rozumiała, że służba Konigowi to były najlepsze lata jej żałosnego życia. Łowca Niewolników narzekał bez przerwy na wysiłek i niewygodę marszu, ale nie chciał zatrzymywać się na odpoczynek. Wolał nie mierzyć się z pierwszą wioską bez Gehirn, a nie miałby z Hassebrandki żadnego pożytku za dnia, kiedy to tkwiła skulona pod resztkami grubego proporca, który ze sobą nieśli. Nienawykły do tak niewielu ludzi w pobliżu Erbrechen paplał bezustannie. Cisza, uświadomiła sobie Gehirn, cholernie go przeraża. Tak jakby Łowca Niewolników obawiał się, że ludzie dostrzegą lub pojmą jakąś jego przywarę, jeśli tylko da im chwilę spokoju. Łowca Niewolników. Kiedy zaczęła myśleć o Erbrechenie tylko w ten sposób? Wcześniej nie było to możliwe, szczególnie w takiej odległości. Czyżby jego władza nad nią słabła? Czy utrata wyznawców zmniejszyła jego moc? Aufschlag umiałby na to odpowiedzieć. Z dnia na dzień miała coraz więcej szacunku dla tego nadętego kubła łoju. Erbrechen dalej trajkotał o tym, co zje, gdy tylko dotrą do cywilizacji. Gehirn przerwała mu: - Miasto. - I najwyższa pora. Kolana mam jak z galarety i bolą mnie stopy. Miło będzie przespać się w łóżku. Może nawet dzielić to łóżko z kilkoma nowymi przyjaciółmi. O tak, słońce wkrótce wzejdzie. Znajdziemy ci jakąś ładną piwniczkę. Spo-
doba ci się. - Tak - powiedziała Gehirn, zmuszając Erbrechena do szybszego marszu. Każdy z przyjaciół troszczył się wyłącznie o jej użyteczność. - Kocham cię - przypomniał jej Erbrechen. - A ty kochasz mnie. Rzęził, idąc w narzuconym przez Hassebrandkę tempie, ale nie narzekał. ❌❌❌ Wioska, senna społeczność rolnicza licząca może trzydzieści osób, jeszcze nie wygrzebała się z łóżek, gdy dwójka przybyszów weszła między zabudowania. Koguty jeszcze nie obwieściły wschodu słońca, a kilkadziesiąt kur snuło się jak w letargu, szukając dżdżownic. Nawet tutejsze psy obserwowały ich nadejście z apatycznym znudzeniem. Tych nielicznych paru ludzi, którzy nie spali o tak wczesnej godzinie, gapiło się na Erbrechena i Gehirn, umorusanych sadzą i owiniętych strzępami złotego proporca. Erbrechen nigdy nie czuł tak bezbrzeżnego wyczerpania. Był zbyt zmęczony na ładne przemowy. Zamiast tego wzniósł ręce do nieba i krzyknął na całe gardło: - Moje! Szybko zebrało się wokół nich więcej zwabionych zamieszaniem ludzi, więc znów zawołał: - Moje! Krzyczał, aż zachrypł. Krzyczał, aż wreszcie zyskał trzydziestu paru nowych przyjaciół, a wtedy udał się na odpoczynek do najzamożniejszego domu, jaki wioska miała do zaoferowania. Chciał odesłać Gehirn do jakiejś piwnicy, ale nie ośmielił się wypuścić Hassebrandki poza zasięg swego wpły-
wu. Kazał więc swoim nowym przyjaciołom pozamykać okiennice i szczelnie zaciągnąć zasłony. Następnie, gdy już przynieśli mu kilka ogromnych tac jedzenia, rozkazał zbudować nową, zadaszoną lektykę. Nie ma mowy, żebym zrobił choć krok więcej niż muszę. Na koniec wezwał do siebie burmistrza, do którego wcześniej należał ów pokój. - Chcę, żeby osada była gotowa do wymarszu o zachodzie słońca. Burmistrz, wciąż ubrany jak do snu, stał z otwartymi szeroko ustami. - Osada? Gotowa do wymarszu? Bogowie, otaczają mnie idioci. - Tak. Chcę, żeby wszyscy byli spakowani i gotowi do wyruszenia. Zabierzcie wszystkie konie i tyle trzody, ile zdołacie. Będziemy iść szybko, więc nie pakujcie zbędnych rzeczy, na przykład ubrań. - Bez ubrań? Ten głupiec jako pierwszy wyląduje w kotle. — Nie musicie wędrować nago — wyjaśnił niecierpliwie Erbrechen. — Po prostu nie bierzcie zapasowych ubrań. Spakujcie mnóstwo jedzenia. — Erbrechen otaksował wzrokiem durnego burmistrza. — I zadbajcie, żeby siedzenie w mojej nowej lektyce było miękko wyściełane i wygodne. — Oczywiście. — Burmistrz odwrócił się z dziarsko i wymaszerował z pokoju, bez wątpienia podekscytowany, że to jemu powierzono te zadania. Erbrechen zerknął na Gehirn, która kuliła się pod grubym kocem, ignorując go. Poczuł ucisk w piersi. Mówiła, że mnie kocha, że kochałaby mnie nawet, gdyby miała wybór. Kłamała.
Bogowie, jestem taki samotny. Wyszczerzył zęby na plecy Hassebrandki. Nie potrzebował jej. Pokaże jej; nic dla niego nie znaczyła. Jej zdrada go nie zraniła. Jest obleśna, powiedział sobie i stało się to prawdą. Erbrechen zadrżał na wspomnienie dotyku tej kobiety. Wysoka i silna, stanowiła przeciwieństwo wszystkiego, co uważał za atrakcyjne. Nigdy więcej. ❌❌❌ Gdy słońce schowało się za horyzont, Gehirn i Erbrechen zastali na zewnątrz chaty mieszkańców osady, którzy już na nich czekali. Gehirn miała na sobie ubrania z garderoby burmistrza, podczas gdy Erbrechen zwyczajnie owinął swój wydatny tułów nowiutkimi prześcieradłami. Zaimprowizowana lektyka, sklecona naprędce z drewna z najbliższych domów, stała pośrodku osady. Pod powiewającym na wietrze namiotem zamocowano wielką, obłożoną poduszkami kanapę. - Brak jej klasy, stylu i rozmiarów mojego poprzedniego środka transportu - obwieścił Erbrechen - ale i tak jestem zadowolony. Z pomocą kilka najroślejszych mieszkańców wspiął się na kanapę i opadł na nią z ukontentowanym westchnieniem. Gehirn dołączyła do niego na lektyce i przysiadła u jego stóp. Łowca Niewolników machnął na dwie młodziutkie dziewczyny, parę sióstr-blondynek, by do niego dołączyły. Ich rodzice promienieli z dumy. Tylko Gehirn odwróciła wzrok, choć nie potrafiła zdobyć się na odrazę, jakiej pragnęła. Jej duszę wyzuto z emocji. Nie czuła niczego, czego Erbrechen od niej nie oczekiwał. - Och, daj już spokój - zaszczebiotał Erbrechen, gdy tuzin silnych mężczyzn dźwignął nową lektykę w powietrze. — Nie
bądź taka ponura, przyjaciółko. Niedługo będziesz miała mnóstwo rzeczy do spalenia. Aby zmotywować swych wyznawców do narzucenia ostrego tempa, Erbrechen obwieścił, że ostatnich kilka osób, które dotrą do obozowiska każdego wieczoru, zostanie przerobionych na gulasz. W ten sposób nie tylko się naje - wyjawił Gehirn -ale również zmusi trzódkę do trzymania się razem. Gehirn rozumiała: im bliżej się znajdowali, tym pewniej Erbrechen trzymał w garści ich umysły. Im silniejsza kontrola, tym mocniej w niego wierzyli i tym potężniejszy się stawał. Późnym wieczorem nowi przyjaciele Erbrechena zaciągnęli do obozowiska parę staruszków, którzy zostali w tyle, i zarżnęli ich na gulasz dla Łowcy Niewolników. - Powinienem był to zrobić lata temu - zażartował Erbrechen. - Do tej pory mógłbym już być bogiem. Dobrze, że znaleźliśmy tego burmistrza, jest świetny w planowaniu. Wątpię, żebyś ty potrafiła tak sprawnie spakować i wyszykować do wymarszu całą osadę. — Erbrechen cmoknął radośnie. Dobrze jest mieć przydatnych przyjaciół. Czy on próbuje wywołać we mnie zazdrość? Niestety, podziałało. Pragnęła iść na poszukiwanie burmistrza i spalić go na popiół. To byłoby banalne. Ot, drgnienie woli i na wietrze zakręciłyby się rozżarzone popioły jak roztańczone świetliki. Erbrechen nie pozwalał jej jednak oddalić się od lektyki. Łowca Niewolników narzucał ostre tempo. Karawana wędrowała również w nocy, nie zatrzymując się na dłużej niż trzeba, by Gehirn rozpaliła ogień i ugotowała kilka nieszczęsnych dusz. Gdy wschodziło słońce, Gehirn pełzła na tył lektyki i chowała się pod stertą koców. Było tam nieznośnie gorąco, a jej ciało, choć skryte przed słońcem, dymiło. Wstawała po zachodzie słońca, czerwona od oparzeń słonecznych, a Erbre-
chen żartował, że wyśmienicie pachniała, smażąc się pod tymi kocami. Karawana parła naprzód, w kierunku Neidrig. Każdej nocy ogień przychodził odrobinę łatwiej, a Gehirn coraz trudniej było zahamować strumień emocji, które podsycały iskrę - pogardy i nienawiści dla samej siebie. Nikt nie zauważał, że odmawiała udziału we wspólnych posiłkach. Zamiast tego zbierała wdeptane w ziemię nasiona i kawałki korzeni. Ktoś, jak podejrzewała, chciał ją otruć. Ponieważ Erbrechen ją kochał — albo przynajmniej jej potrzebował - głównym podejrzanym stawał się burmistrz. Obserwowała nadętego głupca z rosnącą nieufnością. Pewnej nocy, gdy Neidrig ukazało się już na horyzoncie, burmistrz podszedł do Gehirn z miską gulaszu. - Od jakiegoś czasu nie jesz - powiedział, wyciągając ku niej miskę. - Powiedziałem o tym Erbrechenowi, a on kazał cię nakarmić. Gehirn spojrzała na Łowcę Niewolników, który spał na swojej lektyce. Jedna z jego dwóch ulubionych dziewcząt gdzieś się wczoraj zawieruszyła, a pozostała siostra spała zwinięta w kłębek pod jego ciężkim ramieniem. Gehirn odwróciła się do burmistrza. - Chciałbyś tego, prawda? Mężczyzna uśmiechnął się. Czy on ze mnie drwi? Spalę... - Powinnaś jeść. Erbrechen każe. - Erbrechen śpi. - Mimo wszystko. - Burmistrz uniósł miskę wyżej, kołysząc jej pod nosem mięsną wonią gulaszu. Gehirn znów spojrzała na Erbrechena. Łowca Niewolników chrapał i dyszał ciężko. Jeśli zrobi się jeszcze grubszy, zwyczajnie udusi się we śnie. Ta myśl dała Gehirn maleńką dro-
binkę przyjemności. Z powrotem skupiła uwagę na burmistrzu. - Za wcześnie odsłaniasz karty. Nie zdołasz mnie zastąpić. — Gehirn wskazała na Erbrechena. — On mnie potrzebuje. A ty? — Syknęła jak olej ślizgający się po rozgrzanej patelni. Zaledwie użyteczny. - On kocha nas wszystkich - powiedział burmistrz. Hassebrandka skremowała pompatycznego burmistrza i patrzyła, jak miękkie popioły tańczą na wietrze. Nie zrobiła tego celowo. Jeśli po przebudzeniu Erbrechen zauważył nieobecność burmistrza, to o tym nie wspomniał. Neidrig było już blisko, a Łowca Niewolników trząsł się jak osika w czasie trzęsienia ziemi. Małe oczka zerkały na nie z łapczywym skupieniem głodnego dziecka, które już niemal sięga jedzenia swymi tłustymi paluszkami. Erbrechen łypnął ze złością na Gehirn. - Do tego miasta powinniśmy podchodzić z dziesięciotysięczną armią. Przez ciebie znalazłem się w trudnym i niebezpiecznym położeniu. - Kotardyści... — Nie zawiedź mnie ponownie. Potrzebuję cię silnej. Potrzebuję, byś zachowała kontrolę. Lecz siła i kontrola wzajemnie się wykluczały. Potęga Gehirn pochodziła z jej braku kontroli. Każdy głupiec na świecie to wie! Otworzyła usta, by zaoponować, ale zamiast tego milcząco pokiwała głową. Erbrechen miał rację, Gehirn go zawiodła. Dobre intencje nic nie znaczyły. ❌❌❌
Erbrechen patrzył, jak Hassebrandka mamrocze cicho do siebie. Mimo że słońce jeszcze nie wzeszło, zza kołnierza i z rękawów jej szaty wysnuwał się dym. Erbrechen ślinił się, czując zapach pieczonego ludzkiego mięsa, a jednocześnie lękał się chwili, gdy kobieta wreszcie pęknie. Tylko potrzeba Erbrechena trzymała ją jeszcze w ryzach. Miał desperacką nadzieję, że znajdzie dziecko, nim kruchy umysł Gehirn spali sam siebie w potężnej, pożerającej wszystko wokół pożodze. Okłamała go. Jak mogła - po tym wszystkim, co dla niej zrobił? Dzielił się z nią gulaszem, pozwalał jej jechać na swojej lektyce. Zaoferował jej miłość oraz szansę, by uczestniczyć w czymś doprawdy zdumiewającym, a ona odpłaciła mu kłamstwami! Ściskał go w piersi ból zdrady. Serce miał jakby rozszarpane szponami bestii. A jednak nie mógł jej wypuścić. Erbrechen otarł twarz i popatrzył na swoje kiełbaskowate palce, które okazały się wilgotne. Ona mnie kocha tylko dlatego, że musi. Spaliłaby go w okamgnieniu; dostrzegał to w tych zimnych, błękitnych oczach. Jest niebezpieczna, tak bardzo, bardzo niebezpieczna. Może właśnie to mu się w niej podobało. Obserwował Hassebrandkę spod zmrużonych powiek, desperacko łaknąc jej miłości i gardząc sobą za tę potrzebę. Powinien ją odesłać, ale wiedział, że tego nie zrobi. Nienawidziła go w sposób, do jakiego żaden inny przyjaciel nie był nawet zdolny - sposób, jakiego nie mógł znieść. Pokocha mnie. Wszyscy muszą mnie kochać!
ROZDZIAŁ 28
Zrobiłem to, co musiałem. Zrobiłem to, co zrobiłby każdy. Prawdziwa zbrodnia tkwi nie w moich działaniach, lecz w waszej niezdolności do zrozumienia ich konieczności. To nie racjonalizacja, tylko nowa prawda. - PROCES VERSKLAVENA SCHWACHE, GEFAHRGEISCKIEGO FILOZOFA (NA KRÓTKO PRZED JEGO UNIEWINNIENIEM) Gospoda atakowała zmysł powonienia Aseny. Piwo, mocz, krew i pot toczyły istną wojnę o dominację. Drewniane deski podłogowe były wciąż wilgotne od przelanej krwi. Masse stał za nią i smakował powietrze swoim ostrym językiem. Bär i Stich stali nieopodal, czekając, aż ich poprowadzi. Po rozszerzonych nozdrzach Bära i podekscytowanym drżeniu Sticha poznała, że i oni zwietrzyli krew. Asena wybrała stolik ustawiony najdalej od plamy. Nie chciała, żeby Masse zrobił scenę, czołgając się po podłodze i muskając krew językiem. Usiadła, a potem machnęła na karczmarza czterema palcami. Mężczyzna przyniósł im cztery piwa ze znudzeniem człowieka, który na co dzień podaje trunki osobliwym grupkom nieznajomych. Udawał; Asena czuła zapach jego strachu.
Gdy już postawił przed nimi kufle, Asena skinęła szczupłym palcem na Bära, który chwycił karczmarza za nadgarstek swoją wielgachną ręką. - Szukamy pewnego chłopca - powiedziała. Karczmarz stał nieruchomo w żelaznym uścisku Bära. - Był tutaj. - Pociągnęła nosem w ramach wyjaśnienia. - Zapamiętałbyś tego chłopca. Karczmarz oblizał spękane wargi, strzelając oczami na poplamioną krwią podłogę. Pisnął, gdy Bär mocnej zacisnął pięść wokół jego chudej ręki. - Był tu wczoraj chłopak z mężczyzną, który podawał się za Najwspanialszego Szermierza Świata. Asena prychnęła. - Kolejny. - Lebendig Durchdachter, najlepsza fechmistrzyni, jaka żyła tu od kilkunastu pokoleń, wolała uciec niż zmierzyć się z nim. - No i? - Chłopak powiedział, że ten człowiek jest Najwspanialszym Szermierzem Świata — powiedział karczmarz, jakby to wszystko wyjaśniało. Interesujące. Morgen podróżuje z Najwspanialszym Szermierzem Świata. To bez znaczenia. I tak nie planowała walczyć z nim na miecze. - Słyszałem, że jakiś chłopak przywrócił do życia zdechłego kota - powiedział z desperacją karczmarz, żeby uścisk Bära zelżał. - To na pewno ten sam. - Wiesz, gdzie to się stało? Znów pokiwał głową. - Powiedz mi. ❌❌❌
Gdy Asena wyprowadziła swoich Tiergeistów ze Schwarze Beerdigung, zostawili za sobą napuchnięte od jadu zwłoki. Gdy ciało zostanie odnalezione, ludzie założą, że pechowy karczmarz musiał jakimś sposobem natknąć się na jednego z nielicznych w tych stronach jadowitych węży. Bliższe oględziny -do których prawdopodobnie nie dojdzie — zasugerowałyby, że mężczyznę pokąsało całe kłębowisko żmij. Kierowali się nosem Aseny. Przystawała co kilka metrów, padała na czworaki, żeby obwąchać ziemię, a potem prowadziła ich dalej. Znalazła martwego kota ze złamanym kręgosłupem i zgniecioną czaszką, który wciąż dygotał i pełzł przez wąski zaułek. Za kotem podążała zgraja żebraków, obwieszczających światu jego boskie pochodzenie i chroniących go przed każdym, kto próbował się zbliżyć. Nie minęło wiele czasu, a do tłumku wyznawców dołączyło kolejnych kilkunastu. Kot pachniał Morgenem. W pobliżu znalazła też parę kropel krwi chłopca i poprzysięgła zemstę wszystkim, którzy go skrzywdzili. Zostawili kota i jego wyznawców z zaułku, po czym ruszyli tropem chłopca. Wkrótce stało się to trudne, bo przez jakiś czas go niesiono, ale Asena rozpoznawała inny zapach ze Schwarze Beerdigung: Najwspanialszego Szermierza Świata. - Czego Najwspanialszy Szermierz Świata miałby chcieć od Morgena? - Chłopak to potęga - stęknął Bär. - Tak samo jak Konig... - urwał w pół zdania ze wzrokiem wbitym w coś za plecami Aseny. Z jego piersi wydobył się niski pomruk. Bär przemienił się z ogłuszającym rykiem.
ROZDZIAŁ 29
Niewątpliwie samotność jest niebezpieczna dla czynnego umysłu. Potrzebujemy wokoło siebie ludzi, którzy myślą i mówią. Kiedy jesteśmy sami, zaludniamy pustkę widziadłami. - GUY DE MAUPASSANT Bedeckt, kulejąc, minął Stehlen, która uregulowywała właśnie rachunek w Ruchloskich Ramionach. - Nikogo nie zabijaj - szepnął, a ona rzuciła mu rozzłoszczone spojrzenie. Wichtig szedł za nim, prowadząc Morgena, którego ramię trzymał w mocnym uścisku. Chłopak miał siniak na podbródku i minę pełną poczucia zdrady Wichtig, zatopiony w swoich bez wątpienia płytkich i samolubnych myślach, niczego nie zauważał. - Czy jest ci przykro, że mnie uderzyłeś? - zapytał Morgen. Wichtig zaśmiał się krótko i gardłowo. - Przeprosiny są dla ludzi, którzy nie wiedzą, że to, co robią, jest konieczne. - Z tymi słowami przyjaźnie uścisnął ramię Morgena. - W takim razie mi jest przykro - powiedział Morgen. - Nie wszyscy możemy być mną - odparł Wichtig. Skupiony na swych licznych bolączkach Bedeckt był tylko częściowo świadomy ich rozmowy. Ulica powitała go znajomym smrodem dezynterii i ubóstwa. Tym samym żałosnym powietrzem oddychał w stu innych pań-
stwach-miastach. Odór beznadziei. Nie spuszczając oka z utytłanej odchodami ziemi, przestąpił nad stertą końskiego łajna, tłustą, mokrą i rojąq się od ciemnych much. Za plecami usłyszał przekleństwo Wichtiga, który omal nie wdepnął w tę samą cuchnącą breję. ❌❌❌ Stehlen zapłaciła karczmarzowi i podążyła za Wichtigiem i chłopcem. Później, obiecała sobie, wróci po swoje ciężko zarobione pieniądze i zabije karczmarza, żeby na pewno nikomu się nie wygadał o osobliwych gościach. Bedeckt ciągle łaził z miną jak po kocim bobku, jakby coś go martwiło, a on nie potrafił przestać o tym myśleć. Nadmiar myślenia do niczego nie prowadzi, a Bedeckt kontemplowałby nawet nad sraniem. Staruch robił się miękki i ckliwy, ale ona o niego zadba. A potem, kiedy już sprzedadzą chłopaka i odbiorą okup, może go zabije za to, że się przez niego martwiła. Przystanęła przed wejściem i poruszyła nozdrzami, wciągając liczne zapachy ulicy. Jej wyczulone zmysły Kleptyczki ostrzegały o niebezpieczeństwie i nakazywały się ukryć. Popatrzyła nad plecami Bedeckta, który kuśtykał ulicą wprost na czwórkę pogrążonych w rozmowie ludzi. Mogła go ostrzec, ale wówczas zdradziłaby swoją pozycję. Widziała, jak największy z całej czwórki mężczyzna podnosi wzrok i zauważa Morgena. Gdy powietrze przeszył gromki ryk, ona już zniknęła w cieniu. ❌❌❌ - Chłopak jest mój — rozkazała Asena. - Zabijcie pozostałych dwóch. — Czy nie była ich trójka? Nie pamiętała. Rozdarta między potrzebą usłuchania Koniga a własnym
pragnieniem, by porozmawiać z Morgenem, zawahała się przed przemianą. Bär, Stich i Masse nie mieli takich oporów. Dwaj ostatni rozpadli się, gdy rzeczywistość ustąpiła pod naporem ich złudzeń. Bär był najszybszy; potężny niedźwiedź grizzly zaszarżował na brzydkiego, pokrytego bliznami mężczyznę, który zamarł pośrodku ulicy. Stich, rój lśniących, czarnych skorpionów, oraz Masse, wijąca się plątanina żmij, podążyli za nim. Asena stała jak słup soli, wpatrzona w Morgena i niezdolna do podjęcia decyzji. Posłuszeństwo, lojalność i miłość walczyły w niej o dominację. ❌❌❌ Bedeckt zamarł pośrodku ulicy, zaskoczony ogłuszającym rykiem. Ulicą szarżował ogromny niedźwiedź przewyższający rosłego Bedeckta o dobry metr. Niedźwiedź? Co do piekieł? Sięgnął po zawieszony na plecach topór. Broń wydała mu się zaskakująco ciężka. Za niedźwiedziem pełzł rój węży i błyszczących, czarnych insektów. Bedeckt obejrzał się przez ramię; ani śladu Stehlen. Ciągle była w środku? Nie wiedział. Dostrzegł jak Wichtig dobywa mieczy i staje przed chłopcem. Bedeckt nie miał czasu roztrząsać tego, co działo się w głowie Szermierza. Działania Wichtiga były bez wątpienia egoistyczne. Ziemia zatrzęsła się, gdy niedźwiedź zaszarżował. Jak się walczy z wężami i owadami? To bez znaczenia. Wszystko po kolei. Zapomniał o ciężarze topora. ❌❌❌ Asena patrzyła ze zdumieniem, jak Bär zwala się na zie-
mię z czaszką rozpłataną rzuconym toporem. Nie przebył nawet połowy dystansu, jaki dzielił go od mężczyzny. Tak imponujący okaz witalności i siły padł trupem w ułamku sekundy. Dotarło do niej, że być może nie doceniali swych przeciwników. Widziała, jak mężczyzna z parą identycznych mieczy - to musiał być Najwspanialszy Szermierz Świata - staje przed Morgenem, by ochronić go przed szarżującymi tiergeisckimi zabójcami. Dotąd nawet nie przeszło jej przez myśl, że mogliby odnieść porażkę, że mogliby w ogóle nie stanąć przed wyborem: zabić Morgena czy sprzeciwić się Konigowi. Asena zrobiła krok naprzód, a potem przystanęła, pochwyciwszy kwaśną woń ciała. ❌❌❌ Węże i insekty — skorpiony, jak teraz widział Bedeckt bez problemu przepełzły po wstrząsanym drgawkami ciele niedźwiedzia grizzly. Jego topór sterczał z czaszki potwora, kusząco blisko, a jednak daleko poza zasięgiem. Bedeckt wrócił myślami do chwili, gdy zaatakowały ich albtraumy, do dnia, w którym nie opuścił swych towarzyszy. Uratował życie zarówno Stehlen, jak i Wichtigowi. Pomyślał o niezliczonych próbach manipulacji, jakich dopuścił się na nim od tamtej pory Wichtig. Chrzanić ich. Bedeckt odwrócił się i uciekł. ❌❌❌ Wichtig widział, jak Bedeckt pędzi sprintem tak szybko, jak tylko pozwalały mu na to jego starożytne kolana. - Kozojebco! - krzyknął za nim.
Każdy nerw i każde ścięgno jego ciała błagało, by podążył za nim. Bedeckt nie był głupcem i skoro ten drań uciekał, istniał cholernie dobry powód do ucieczki. Za jego plecami stał Morgen. Chłopak w życiu nie dotrzymałby im tempa. Sraj na to, zostaw go. Uciekaj, do cholery, uciekaj! Nie. To nie koniec. Jego przeznaczeniem nie było zdechnąć w tej brudnej, zaszczanej mieścinie. Morgen powiedział, że Wichtig zostanie Najwspanialszym Szermierzem Świata. Czyż nie? Wichtig warknął przekleństwo i zaszarżował. Wystarczyło zaufać swemu przeznaczeniu. ❌❌❌ Morgen widział, jak Wichtig dobywa mieczy i szarżuje naprzód, na spotkanie z wężami i skorpionami. Widział, jak Szermierz pada z setkami węży owijających mu się wokół nóg, widział jak go ciągną, a on krzyczy i tłucze na oślep. Co on sobie myślał? Czy próbował ochronić Morgena? Czy oddał życie w akcie altruizmu, by kupić Morgenowi trochę czasu na ucieczkę? Uciekać. Powinien uciekać. Powinien natychmiast uciekać. Czemu nie uciekał? Zaraz! Znał te węże i skorpiony, to Masse i Stich! Oni by go nigdy nie skrzywdzili. Prawda? ❌❌❌ Stich, pod postacią tysięcy zabójczych skorpionów, przebiegł po masie wijących się, kąsających węży oraz po
walczącym z nimi człowieku i podążył dalej, w kierunku Morgena. Pomóc boskiemu dziecku Wstąpić. Konig zrobić ze Sticha nowy przywódca Tiergeistów. Skorpiony to zabójcy ostateczni. Zimni i czarni. Stich był tysiącem śmierci. ❌❌❌ Stehlen zamarła, nie śmiąc nawet odetchnąć, za plecami młodej kobiety, która zatrzymała się i zaczęła węszyć. Czy ona wie, że tu jestem? Dziewczyna musiała być Geisteskranken. Ale jakiego rodzaju? Teriantropką jak jej towarzysze? To miało sens. Nagły i niespodziewany odwrót Bedeckta sprawił, że i Stehlen zaczęła się zastanawiać, czy to nie jest najlepsza opcja. Czyżby Bedeckt wiedział coś, o czym ona nie wiedziała? Stary wojownik nie dożył przecież sędziwego wieku dzięki głupocie. Zobaczyła szarżę Wichtiga - i oplątujące go węże - i wzdrygnęła się. Jego miecze na niewiele się tu zdadzą. Mogła uciec. Zostawić Wichtiga samego sobie. W ten sposób zostałaby tylko ona i Bedeckt. Czy nie tego właśnie chcesz? Krzyki Wichtiga zmieniły się w zdławiony gulgot. Kobieta rozejrzała się po ulicy i, nie dostrzegłszy zagrożenia, ruszyła w kierunku Morgena, a Stehlen podążyła za nią, cicha jak śmierć, bezgłośnie wysuwając noże z pochew. Tylko jednej osobie wolno zabić Wichtiga, mnie. No i może Bedecktowi, jeśli ładnie poprosi. Skorpiony przelały się pod Wichtigu i brnęły dalej w kierunku Morgena, a powietrze przeciął ostry, przenikliwy wrzask chłopaka. Kobieta skrzywiła się i zakryła uszy. Stehlen podkradła się jak duch.
❌❌❌ Wichtig walczył, tnąc i dźgając, aż wreszcie węże przycisnęły mu ręce do tułowia. Gryzł i rzucał się, drapał i kopał, aż w końcu odebrano mu i te ruchy. Coś suchego i łuskowatego prześlizgnęło mu się po gardle niczym ścięgno. Resztka świata, którą jeszcze widział spomiędzy niezliczonych węży, poszarzała. A potem zgasła. ❌❌❌ Morgen spoglądał z rosnącym przerażeniem na rój lśniących skorpionów, które dreptały ku niemu z niepokojącym, chitynowym szczękaniem. Choć nie rozumiał przyczyny, wiedział, że Stich zamierza go zabić. Lecz coś innego przerażało go jeszcze bardziej: insekty są brudne. Tak mówił Aufschlag. Czy skorpiony nie żerowały na padlinie? Strach i odraza zmieniły jego myśli w chaotyczną kotłowaninę. Bedeckt uciekał. Stehlen gdzieś zniknęła. Wichtig został pogrzebany pod górą węży. Czemu tego nie widziałem? Czy tak miała wyglądać jego śmierć? Niezrozumiałe krzyki Morgena zmieniły się w jedno słowo, które powtarzał bez końca: - Nie! To nie koniec! Nie w ten sposób miał Wstąpić. Widział tamtą chwilę. Widział ogień. Widział Bedeckta, rannego i umierającego. To nie to. Owa myśl pomogła mu się skupić. Stich już niemal go dopadł, gdy Morgen krzyknął: - Nie dotykaj mnie! ❌❌❌ Zdezorientowany Stich przerwał szarżę i zbił się w kop-
czyk u stóp Morgena. Nie potrafił dotknąć chłopca, nie potrafił nawet chcieć go dotknąć. Morgen wskazał drżącym palcem na Masse, który oplątywał Szermierza. — Zabij te węże, są brudne. Odraza chłopca przeniknęła Sticha aż do głębi duszy. Nienawidził Masse. Może nawet nienawidził go od zawsze; nie pamiętał. Niczym jeden skorpion, zawrócił i oblazł węże. ❌❌❌ Asena zbliżyła się do Morgena, omijając zbolałe kłębowisko Masse, Sticha i Najwspanialszego Szermierza. Teraz rozumiała, dlaczego Konig próbował ich ogłuszyć. Podeszła bliżej, wciąż niepewna, czy zamierza zabić chłopca. Gefahrgeiscki przymus Koniga walczył w niej z miłością do dziecka. Pragnęła być posłuszna Teokracie. Pragnęła go uszczęśliwić, żeby... nawet jeśli jej nie pokocha, to może chociaż zacznie ją szanować. Bo choćby nie wiadomo co robiła i co poświęcała, Konig zawsze chciał więcej. Był jak studnia bez dna. Ale nie zamierzała się poddać. Nie mogła. Asena podjęła decyzję. Sprowadzi Morgena do Grauchloss, żeby mógł Wstąpić wśród przyjaciół. Konig jej nie podziękuje - nigdy nie dziękował — ale może pewnego dnia zrozumie, że zrobiła to dla niego. - Morgen - zawołała. - Przyszłam cię zabrać... ❌❌❌ Nóż Stehlen wsunął się lekko między kręgi młodej kobiety, tuż pod łopatką. Był to idealny cios, który paraliżował natychmiast. Kobieta padła bezwładne twarzą na ziemię.
Stehlen przestąpiła nad ciałem i poszła w kierunku Morgena, jakby nic nie zaszło. Węże wreszcie przestały miotać się jak szalone, a skorpiony - te niezmiażdżone w walce — snuły się chwiejnie jak zamroczone. Kilka ocalałych węży uciekło. Stehlen po drodze wyciągnęła topór Bedeckta z czaszki martwego niedźwiedzia. Cholerstwo ważyło chyba tonę. Stary cap będzie chciał go odzyskać. Mam mu go podać trzonkiem czy ostrzem do przodu? Stehlen dostrzegła dłoń Wichtiga wystającą spomiędzy zwojów martwych i zdychających węży. Nie było w niej miecza. Dureń. Zatrzymała się przed Morgenem i wskazała zakrwawionym nożem: - On nie żyje? - Nie była pewna, na jaką odpowiedź liczyła. Morgen rozdeptał oszołomionego skorpiona. Pozostałe robactwo popełzło na wschód. - Póki co - odparł. Stehlen odniosła wrażenie, że chłopak nie do końca się z tego cieszy. Rozważyła położenie mu dłoni na ramieniu, ale nie wiedziała, jak się do tego zabrać. - Nie powinniśmy tak stać na ulicy — zasugerowała. — Znajdźmy inną gospodę. Schyliła się, żeby chwycić Wichtiga za rękę i wyciągnąć go spod martwych węży. Szermierz był nienaturalnie nieruchomy i wiotki, pokryty krwawymi pręgami. Głowa zwisała mu pod dziwnym kątem. Uwagę Stehlen przykuł błysk jednego z jego mieczy. Pomyślała, żeby poprosić Morgena, aby je zabrał. Jeśli chłopak przywróci Wichtiga do życia, będzie chciał te miecze.
- Lepiej chodźmy - powiedziała. Z paskudnym uśmieszkiem zarzuciła sobie Wichtiga na plecy, stękając z wysiłku. Nie mogła jednocześnie nieść głupiego toporzyska Bedeckta i durnego truchła Wichtiga. - Trzymaj — powiedziała, wręczając Morgenowi topór, po czym ruszyła ulicą. Morgen z trudem ją dogonił, wlokąc po ziemi topór. - Dokąd poszedł Bedeckt? - Nie mam pojęcia. ❌❌❌ Asena nie mogła się ruszyć. Patrzyła na stopy swojej zabójczyni i słuchała jej krótkiej rozmowy z Morgenem. Wokół jej głowy zbierała się krew, która zalała jedną dziurkę nosa, utrudniając oddychanie. Po chwili jej prawe oko znalazło się pod powierzchnią krwawej kałuży. Nie mogła otworzyć ust, a posoka miała wkrótce dotrzeć też do drugiej dziurki. Asena niczego nie czuła: ani bijącego coraz wolniej serca, ani kości i zębów strzaskanych upadkiem twarzą na bruk. Cieszyła się, że nie zgładziła Morgena, a jeszcze bardziej, że nie powróciła w szpony Koniga. Wiedza, że to koniec, że te chwili są jej ostatnimi, wyzwoliła ją z gefahrgeisckiego uścisku Koniga. Niczego nie żałuję. Krew zalała jej nozdrza. Świat przed jej oczami rozmył się i zwęził do szarzejącego tunelu. Jej ciałem wstrząsnęły mimowolne drgawki, a płuca rozpoczęły walkę o oddech. ❌❌❌ Wąskie uliczki Neidrig przemierzał rój chwiejnych, potykających się skorpionów. Na wschód gnał je głównie instynkt i wpływ Koniga. Ludzie umykali przed oszołomionymi
insektami, a ci, którzy uciekali za wolno, padali na bruk i wili się w męczarniach; ich serca i mięśnie dostawały spazmów, a potem odmawiały posłuszeństwa. Gdy Stich zdołał opanować swój rozdrobniony umysł na tyle, by uformować spójną myśl, powrócił do ludzkiej postaci. Czuł się mały, powolny i głupi. Brakowało mu części wspomnień, całe lata przepadły wraz z utraconymi w walce z Masse fragmentami. Czemu walczył ze swoim towarzyszem Tiergeistem? Pamiętał chwile miłosnego uwielbienia i potrzebę, by coś chronić - ale nic więcej. Podniósł się na nogi, o połowę niższy niż wcześniej, i popatrzył tępo na wschodni horyzont. Po co na wschód? Konig. Pamiętał Gefahrgeista-Teokratę, pamiętał strach, uwielbienie i nienawiść. Choć czuł, że powinien zaraportować... coś... nie umiał odgadnąć, co to mogło być. Na pewno wiedział tylko tyle, że zawiódł w jakiejś ważnej sprawie. Znowu. Nie mogąc dłużej utrzymać spójnych, ludzkich myśli, Stich znów się rozpadł, przemieniając się w znacznie mniejszy niż zwykle kopczyk skorpionów. Przez chwilę skorpiony trzymały się razem, pełzając po sobie z dezorientacją. Wreszcie, pod wpływem gasnących resztek pogardy, jaką Stich darzył samego siebie, zaczęły ze sobą walczyć. Po długiej bitwie kilka ocalałych skorpionów rozdzieliło się i poszło każdy w swoją stronę.
ROZDZIAŁ 30
Spójrz na mięśnie moich łydek. Czy prawa nie jest większa? - NIEZNANY DYSMORFIK Wichtig obudził się, wciągając powietrze tak mocno, że aż zakręciło mu się w głowie. Wokół niego zebrał się tłum ludzi, zbyt wielki, by ich zliczyć. Siedział na ulicy w miejscu, w którym przed chwilą... co się stało? Cały zadygotał na wspomnienie skrzypiących żeber i miażdżonych chrząstek krtani. Pamiętał, że Bedeckt uciekł. Nigdzie nie widział też Stehlen ani Morgena. Na pewno by go nie zostawili. Pokryty bliznami mężczyzna wystąpił przed pozostałych. Łypnął groźnie na Wichtiga, zataczając kółka umięśnionymi barkami. Wyglądał znajomo, ale Wichtig nie potrafił przypomnieć sobie szczegółów. - Długo nie czekałem — warknął mężczyzna z bliznami. -Nie taki wspaniały, co? Wichtig spojrzał za plecy mężczyzny i zmarszczył czoło, dostrzegłszy kolejną znajomą twarz. - Równie wspaniały co zawsze. — Wrócił spojrzeniem na stojącego przed nim mężczyznę. — Wyglądasz znajomo. - Vollk Urzschluss. - Nic mi to nie mówi. Vollk burknął z irytacją: - Do niedawna Najlepszy Szermierz w Unbrauchbar.
- Zabiłem cię. - Wichtig rozejrzał się po tłumie, rozpoznając kolejne twarze, choć do niewielu potrafiłby przypisać imiona. - Zabiłem wielu z was, ale z pewnością nie aż tak wielu. - Dostrzegł atrakcyjną dziewczynę liczącą sobie może osiemnaście wiosen i machnął na nią. - Nie ma mowy, żebym cię zabił - powiedział z większą pewnością niż ta, jaką w rzeczywistości czuł. - Jestem Geschwister Schlangen, siostra Masse. - Masse? - Wichtig zamrugał, nie rozumiejąc. - Człowieka, który cię zabił. - Nie, to były... - Węże - przerwała mu. - Masse zaczął wierzyć, że opętały go duchy węży po tym, gdy jako dziecko wpadł do jamy pełnej żmij. Ugryzły go wiele razy. Myśleliśmy, że to cud, że ocalał, ale od tamtego czasu był inny. Jadowity. Ja jestem... byłam... jego starszą siostrą. Kłóciliśmy się o obowiązki domowe i on... -Urwała i zamrugała, by przepędzić łzy. - Mój braciszek... Coś jest nie tak. Wichtig otaksował wzrokiem ulice i okoliczne budynki. W oddali widział ludzi, którzy najzwyczajniej w świecie prowadzili swoje bezcelowe życia. To wygląda tak... normalnie. Z wyjątkiem kolorów. Wszystko wyglądało na wyprane, poszarzałe i zblakłe, jakby odarte z życia i jaskrawości. - To Neidrig, poznaję po zapachu. Nie mogę być martwy, Morgen powiedział, że zostanę Najwspanialszym Szermierzem Świata. Mam swoje przeznaczenie. Vollk zaśmiał się gardłowo. - Jesteś trupem. Zwykle to, co robimy po śmierci, wiele się nie różni od tego, co robiliśmy za życia. — Spojrzał na niego gniewnie spod ciemnych brwi. - Bez wątpienia nie minie wiele czasu, zanim zaczniesz uganiać się za tytułem Najwspanialszego Szermierza w Zaśmierci.
Nagle nadeszło zrozumienie. Przez całe życie słyszał Credo Wojownika powtarzane przez każdego tumana i zbira, jakiego spotkał, a teraz - oto i ono. - Zabiłem cię i teraz mogę ci rozkazywać. - Roześmiał się. Może śmierć nie była taka zła! — Moja własna armia. To powinno być zabawne. - Tak i nie. Wielu z nas przyszło ci służyć, ale wielu zebrało się, żeby służyć człowiekowi, który ich zabił. - Wskazał na dziewczynę. - Jej bratu, Masse. Człowiekowi, który zabił ciebie. - Vollk wyszczerzył swoje ohydne zęby we wrednym uśmiechu, mierząc palcem w Wichtiga. — Jesteś tu zgromadzony z nimi. On też wkrótce przejdzie do Zaśmierci. - A Bedeckt myślał, że Zaśmierć może może być jakąś ostatnią szansą na odkupienie! - Wichtig znów się roześmiał, tym razem bez wesołości. Nic z tego. Wiedział już, jak to się rozegra: większość ludzi, których zabił, zabiło z kolei innych. Jednocześnie służyli Wichtigowi i im służono, a wkrótce będą zmuszeni służyć jego zabójcy imieniem Masse. Zaśmierć okaże się światem grasujących armii związanych starożytnym prawem, które nakazywało służyć jednemu człowiekowi, dopóki ten nie zginie z ręki innego. Jedynymi wolnymi ludźmi będą ci, którzy nie żyli i nie umierali z ostrzem w dłoni. Ale jak można mówić o wolności w Zaśmierci pełnej wędrownych gangów dowodzonych przez najgorszych zabójców, jakich znał świat żywych? Podniósł wzrok na Vollka. - Czy wszyscy w Zaśmierci są tacy? Wojownik chrząknął i zmarszczył brwi. - Skąd mam wiedzieć? Musiał przyznać, że to trafna uwaga. Skąd ktokolwiek miałby wiedzieć cokolwiek o Zaśmierci? Popatrzył na miesz-
kańców Neidrig, którzy zajmowali się własnymi sprawami, ignorując wojowników jako najwyraźniej niegodnych uwagi. Lecz te twarze wszystkie były jednakowo blade i żałosne. Tak samo jak barwy, ci ludzie wyglądali na wypłukanych i szarych, pozbawionych życia i kolorytu. - Nie ma tu odkupienia. - Wyciągnął rękę, a Vollk dźwignął go na nogi. Wichtig rozejrzał się po ziemi. Nigdzie nie widział swoich mieczy. — Umarłem bez ostrza w dłoni. — Zaśmiał się pod nosem z odrazą i rozgoryczeniem. Bez wątpienia Bedeckt, tchórzliwy kozojebca, który opuścił go w potrzebie, uznałby to za niesamowicie zabawne. — Przynajmniej mam swoje buty. - Zauważył ozdobny miecz Vollka. - Więc... służysz mi, przynajmniej do przybycia tego Masse? - To i tak bez znaczenia - mruknął Vollk - bo ty będziesz służył jemu. Po co martwić się czymś, co zdarzy się później? - Doskonale. Daj mi swój miecz.
ROZDZIAŁ 31
Moje dłonie się zbuntowały, odmówiły wzięcia pióra; wolały być bez ustanku delikatnie przygryzane. Moje oczy się zbuntowały, odmówiły zobaczenia pergaminu; wolały obserwować ślicznych chłopców. Moja rzyć się zbuntowała, odmówiła siedzenia przy biurku; wolała siedzieć w wysokiej trawie. W tym tempie nigdy nie skończę swojej następnej książki. - EINSAM GESCHICHTENERZÄHLER Stehlen wędrowała ulicami Neidrig przez godzinę, przystając przed każdą z tawern i oglądając ją od zewnątrz, a potem ruszając dalej. Stwierdziła, że nie ma sensu wchodzić do środka, dopóki nie znajdzie tej, w której on przebywa. Nie zastanawiała się, skąd miałaby wiedzieć — będzie wiedziała, po prostu. Gdy Kleptyczka czegoś chce, cholernie ciężko ją powstrzymać. Verrotung Loch wyglądała jakby miała się zaraz zawalić. Okna niechlujnie zasłonięto spaczonymi deskami, które pochodziły chyba z rozszabrowanego wraku statku. Wschodnia ściana niebezpiecznie wyginała się do środka, a przez liczne dziury w dachu wydobywały się smużki gęstego dymu, które, podświetlone blaskiem karczemnych lamp, wyglądały jak zwiewne słupy złotego pyłu nieśmiało sięgające nieba. Stała i nasłuchiwała dobiegających ze środka głosów.
Mali, głupi mężczyźni kłócili się i dyskutowali o swoich małych, głupich życiach - najpierw desperacko, coraz głośniej, tonem nabrzmiałym groźbą, a potem ciszej, uspokajającym tonem pełnym strachu. Verrotung Loch stanowiło zalepione gównem dno beczki, jaką było Neidrig. Idealnie. Choć nie słyszała głębokiego głosu Bedeckta, wiedziała, że to tutaj. Mimo wszystko się wahała. Będzie musiała z nim uważać. Bedeckt potrafił być po pijaku strasznie brutalny. Nie martwiła się - tak sobie mówiła — po prostu nie chciała znaleźć się w sytuacji, w której musiałaby go skrzywdzić bardziej niż to konieczne. Zarechotała cicho. Układam plan zadania tak prostego, jak zgarnięcie starego pijaka? Musiał jej się udzielać styl Bedeckta. Gdy weszła do tawerny, zwróciło się w jej kierunku kilkanaście brudnych twarzy. Tylko jeden z mężczyzn się nie odwrócił, a ona rozpoznała szerokie plecy Bedeckta. Bez swojego potężnego topora zdawał się nagi. Przez chwilę panowała cisza. - No witaj, panieneczko - zagaił z lubieżnym uśmiechem jeden z gości, sugestywnie poruszając krzaczastymi brwiami. Stehlen poruszyła nozdrzami i uderzyła go. Raz. Chrupnął nos, a nieliczne zęby rozbiegły się po podłodze jak karaluchy. Mężczyzna runął do tyłu, spadł z krzesła i rąbnął głową o kamienną podłogę przy akompaniamencie głuchego tonk. Pozostali goście przezornie stracili zainteresowanie i powrócili do zapijania się na śmierć. Choć podeszła do Bedeckta od tyłu, on i tak wykopnął dla niej krzesło spod stołu. Jakimś sposobał wiedział, że przyszła. Usiadła naprzeciw niego — stary nawyk, dzięki któremu mogli się nawzajem pilnować - i zaczekała, aż się odezwie. Przez dłuższą chwilę ją ignorował, wpatrzony w gruby glinia-
ny kubek, który ściskał okaleczoną pozostałością lewej dłoni. Prawą trzymał, jak zawsze, wolną na wypadek, gdyby trzeba było dobyć broni. - Nadal żyjesz. - Bedeckt siorbnął z kubka. - Oczywiście. - Machnięciem zamówiła u karczmarza piwo. - Zostawiłaś nas - wymamrotał oskarżycielsko. - Nie odeszłam - odparła, choć z pewnością odwrót przeszedł jej przez myśl. Bedeckt prychnął. - Nie widziałem cię. Wichtig... Obejrzałem się. Nie da się... - Nie zauważyłeś Kleptyczki - przerwała mu sarkastycznie. - Niesamowite. - ...czegoś takiego przeżyć. Jest martwy. - Zrobiłeś to, co zrobiłby i Wichtig — powiedziała - gdyby miał dość rozumu. Karczmarz postawił przed Stehlen drewniany kubek, a potem pospiesznie schował się do kuchni. Wbiła wzrok w żółto--czarne drobinki pływające w piwie. Ktoś ogryzł brzeg kubka, czyniąc go chropowatym i nierównym. Upiła spory łyk. - Okropne. Bedeckt wreszcie podniósł wzrok i na krótką chwilę spojrzał jej w oczy. - Pij dalej. - Robi się lepsze? - Nie. - Świetnie. - Pod wpływem impulsu wyciągnęła rękę nad stołem i położyła ją na zaciśniętej wokół kubka dłoni Bedeckta. Ręka naprężyła się, ale jej nie zabrał. - Wichtig jest z chło-
pakiem. Znalazłam nam nową gospodę. Twój głupi topór też tam jest. - Wichtig żyje? - No, nie. - Bedeckt chyba lekko się skulił na te słowa. — Ale chłopak przywrócił kota do życia, a koty są znacznie mądrzejsze od Szermierzy. Z Wichtigiem pójdzie mu jak z płatka. Bedeckt popatrzył na nią z szeroko otwartymi ustami. - Ale jak ty... - Teriantropi nie żyją. - Zabiłaś... Splunęła na stół i przerwała mu: - To nic wielkiego. - Spojrzała na niego ponuro. — Czemu wszyscy tak się ekscytują Wichtigiem? Był martwy, zanim zaczęło się robić ciekawie. - Prychnęła i znów splunęła. — Nie pozwolę mu o tym nigdy zapomnieć. ❌❌❌ Bedeckt chwycił się stołu zdrową ręką. Sala kręciła się, powoli i rytmicznie, ledwo widoczna na końcu zwężającego się tunelu, przez który wojownik obserwował w tej chwili świat. Dlaczego nie zabrał trzymanej przez Stehlen ręki? Była mu potrzebna. Nie mógł pić z jej dłonią na swojej, ale obawiał się, że jeśli przestanie ściskać stół, osunie się na podłogę. Formowanie spójnych myśli przychodziło mu z trudem. - Martwi nie muszą. O niczym. Zapominać. - Filozof jak zawsze. - Stehlen skinęła na karczmarza, żeby przyniósł kolejny kubek, a ten przyniósł dwa. Bedeckt jęknął z niepokojem. Stehlen ścisnęła mu dłoń i wreszcie zabrała rękę. - Pij, potrzebujesz tego. Bedeckt patrzył na Stehlen, która wychyliła sześć kufli jeden za drugim, podczas gdy on swój ściskał w dłoni, usiłując
się nie zrzygać ani nie spaść z krzesła. Czy naprawdę nie przeszkadzało jej, że ją zostawił, a może tylko udawała? Nie miał pewności. Nie umiałby nawet powiedzieć, którą opcję preferował. Czy wolałby, aby czuła się urażona jego zdradą, czy aby widziała w jego ucieczce najzupełniej rozsądne zachowanie w danych okolicznościach? Jeśli naprawdę jej to nie przeszkadzało, znaczyło to, że nie miała wobec niego żadnych oczekiwań, niebezpodstawnie zresztą. Ale znaczyło też, że Bedeckt nie mógł oczekiwać, że Kleptyczka wesprze go w potrzebie. Jeśli jej to nie przeszkadza, nie mogę jej ufać. Zaraz, zaraz, zaraz. Kiedy ufanie Stehlen zaczęło wchodzić w grę? Bedeckt słuchał jednym uchem trajkotania Stehlen, która chwaliła się jak to zabiła Teriantropkę nieświadomą faktu, że Kleptyczka przez cały czas stała za jej plecami. Jeśli nie liczyć kłótni z Wichtigiem, Bedeckt nigdy nie słyszał, by tak się rozgadała. Myśl o Szermierzu dźgnęła go w pierś ukłuciem winy, które stłumił jak tylko mógł. Cholerni Gefahrgeiści.Chędożone pijawki, co do jednego. Przyczepiali się do człowieka i wysysali mu duszę, a ofiara nawet nie zdawała sobie sprawy, że ich przyjacielski uścisk jest najeżony kolcami. Wiedza, że Wichtig był Gefahrgeistem nie pomagała. Jak taki pozbawiony subtelności dureń mógł być tak subtelny? Czyżby kompletny brak subtelności Wichtiga okazał się subtelnym podstępem? Bedeckt zamrugał swoimi zaczerwienionymi oczami. - Jesteś zła, że uciekłem? - zapytał, przerywając jej opis ciosu tak idealnego, że nóż nawet nie zazgrzytał o kręgi. W pół słowa kłapnęła żółtymi zębami, zamknęła usta i wbiła w niego wzrok, poruszając nozdrzami. - Obchodzi cię to?
Bedeckt sięgnął po trunek, żeby kupić sobie trochę czasu i odkrył, że w kubku pokazało się dno. - Pustka. - Ja też ją czuję — powiedziała smutno. - Powinno być coś więcej. Czy ona mówi o piwie? Wysilił mózg, chcąc sformułować inteligentne pytanie: - Co? - Czegoś brakuje. Ja też to czuję. - Zamilkła na chwilę i znów położyła rękę na jego okaleczonej dłoni. Jej twarde palce pieściły zgrubiałe pręgi szram i resztki brakujących palców. — Wolałbyś, żebym się złościła, że nas zostawiłeś czy... - Myślałem, że ty już uciekłaś. - ...żeby mnie to nie ruszało? Postanowił zignorować jej pytania i znów spróbował: - Przeszkadza ci to? - A chcesz, żeby mi przeszkadzało? - Odpowiedz na moje pytanie! - Ty odpowiedz na moje! - Na boskie jajca. Zapomnij. - To było gorsze od rozmowy z Wichtigiem. Uwolnił dłoń. Stehlen dopiła resztkę piwa, rzuciła parę monet na stół i wstała, chwiejąc się więcej niż troszkę. - Chodźmy - powiedziała. - Musimy sprawdzić, czy chłopak i trup są grzeczni. - Zostawiłaś chłopaka samego? — rzucił oskarżycielsko Bedeckt. Poruszyła nozdrzami ze złością i zdziwieniem. - I mówisz to po tym, jak zostawiłeś mnie na ulicy pełnej Teriantropów? Czy ona właśnie odpowiedziała na jego wcześniejsze
pytanie? - I nie — kontynuowała — nie zostawiłam go samego. Zostawiłam go z Wichtigiem. Bedeckt spróbował wstać i nagle znalazł się na podłodze. Jak to się stało? - Skoro Wichtig nie żyje - zadumał się, wciąż siedząc na podłodze — mało prawdopodobne, że wplącze chłopaka w kłopoty. Stehlen podała mu rękę i postawiła go na nogi z zaskakującą łatwością. - Zawsze mówiłam, że lepiej nam będzie jak Wichtig padnie trupem. ❌❌❌ Na zewnątrz. Ciemny zaułek. Chłodne powietrze. Protest burzącego się żołądka. Wirujący świat. Bedeckt poczuł kwaśny zapach ciała. - Stehlen? - Tak? - powiedziała spod jego prawego ramienia. Dzięki bogom. Zastanawiał się, kto pomagał mu iść przez mrok. - Gdzie jesteśmy? - W zaułku. Świetnie. - Jak się tu znaleźliśmy? - Przyszliśmy. - Zaśmiała się, co zabrzmiało jak nosowe prychnięcie. - No, w każdym razie ja szłam. Ty się zataczałeś. Z moją znaczną pomocą. Uścisnął ją. Cholera, ależ była umięśniona. - Cieszę się, że tu jesteś. - Ja też.
Bedeckt poczuł czyjeś silne ręce grzebiące w okolicach jego pasa. - To ty? - Tak. - To dobrze. - A może po prostu cieszył się, że to nie jakiś nieznajomy w ciemności? Jego spodnie opadły, a Bedeckt poczuł na jajach chłodną bryzę. A potem ciepłe palce. - Chyba zaraz się zrzy... ❌❌❌ Na zewnątrz. Ciemny zaułek. Chłodne powietrze. Siedział w czymś ciepłym i gęstym. Wsparty plecami o nierówną, kamienną ścianę. Ktoś drobny, ciepły i silny siedział mu na kolanach, twarzą do niego. Skóra. Gorąca i wilgotna. Powolne, posuwiste ruchy. Bedeckt przesunął dłonią po szczupłym tyłku i jędrnym boku, aż dotarł do niedużych piersi z zaskakującymi sutkami. Jego dotyk wywołał ciche jęknięcie. Śmierdzący oddech. Kwaśny zapach ciała. - Stehlen? - Mhm. - Jak tu się znalazłem? - Upadłeś. Stehlen wychyliła się do przodu, dotykając piersią do jego piersi i przygryzając resztki lewego ucha. Przez koszulę czuł jej sutki. - Moje spodnie? Szepnęła mu coś do ucha, po czym chwyciła jego dłonie i przesunęła na swój tyłek. Ostrożnie ścisnął pośladki. Co powiedziała?
- Drugie ucho - zasugerował. Zmieniła pozycję i zaczęła przygryzać jego drugie ucho. - To znaczyło: mów do drugiego ucha. - Mocniej. Ścisnął ją mocniej za tyłek i brutalnie przyciągnął ją do siebie. Tak głęboko. Jęknęła mu w prawe ucho — miękki dźwięk, jakiego nie spodziewał się kiedykolwiek usłyszeć z jej ust. - Spodnie? — zapytał znowu. - Wokół kostek - szepnęła, a jej posuwiste ruchy przyspieszyły. Stały się coraz bardziej chaotyczne i mniej rytmiczne. Gdy doszła, jej krzyk na chwilę ogłuszył jedyne pozostałe ucho Bedeckta. A kiedy sam doszedł, nie dbał już o to, czy kiedykolwiek coś jeszcze usłyszy. Parę sekund później żałował, że nic z tego. ❌❌❌ Wichtig pieścił miękką skórę. Otworzyła się na niego jak kwiat otwierający się na powitanie porannego słońca. Zemsta, tak samo jak dziewczyna, smakowała wybornie. A potem nagle znalazł się na wygodnym łóżku, spoglądając na jasną i czystą twarz Morgena. - Jeśli — powiedział Morgen - w Zaśmierci trzeba służyć człowiekowi, który cię zgładził, co trzeba robić dla chłopca, który sprowadził cię z powrotem? Wichtig usiadł na łóżku i rozejrzał się po pokoju. To nie Ruchloskie Ramiona. Podłoga wyglądała na czystą od brudu i odpadków, a pościel była świeżo wyprana i wykrochmalona. Umieram i pierwsze, co robią, to znalezienie lepszej gospody. Rozważył słowa chłopca i wsłuchał się w swoje uczucia. Nic. Żadnego przymusu, by służyć. A jednak nie miał powodu, by
zmarnować taką okazję. Położył chłopcu dłoń na ramieniu i przybrał swoją najlepszą szczerą minę. - Wygląda na to - powiedział - że teraz jestem na twoje rozkazy. - Zsunął się z łóżka i z gracją przyklęknął na jedno kolano tak, że jego oczy znalazły się nieco niżej niż oczy chłopca. Skromnie skłonił głowę. - Co rozkażesz, mój panie? Będzie musiał pamiętać, żeby odgrywać to pełne szacunku przedstawienie tak długo, jak to możliwe. Kto nie ufałby słudze spętanemu jakąś magiczną więzią sięgającą aż za grób? - Naprawdę? - zapytał Morgen zaskoczonym głosem. Wichtig nie odpowiedział, tylko dalej trzymał pochyloną głowę. Lepiej nie przesadzać. Prostota stanowiła klucz do manipulowania Morgenem. To, czego nie mówił, dawało mocniejszy efekt niż to, co mówił. - Nie przywykłem do wydawania rozkazów - przyznał chłopak. - Powinni mnie byli lepiej przygotować. Wstań. Wichtig podniósł się gładko i posłał chłopcu uśmiech. Jego dobry humor zaraz się rozpłynął. - Gdzie moje miecze? - Stehlen zostawiła je na ulicy, kiedy cię niosła. - Głupia, brzydka suka! - Nie sądzę, żeby ona... - Zrobiła to specjalnie. - Skąd mogła wiedzieć... - Taszczyła mojego trupa, bo wiedziała, że mnie wskrzesisz. - Ale nie mogła... - Zostawiła moje miecze, bo wiedziała, że się wścieknę. Brzydka, cuchnąca, morderczyni z krzywymi zębami, kłamliwa złodziejka, zdradziecka...
- Powinieneś być milszy dla Stehlen - rozkazał Morgen. Wichtig ukłonił się krótko. - Oczywiście. Moje przeprosiny. Spróbuję być milszy. -A potem ją zabiję. Morgen przyjrzał się swoim dłoniom i zajrzał pod swoje nieskazitelne paznokcie. Skrzywił się z odrazą. - Przynieś mi wodę, żebym mógł się umyć. Wichtig stłumił pokusę, by spoliczkować chłopca. Rozejrzał się po pokoju i zauważył, że wszystko znajdowało się w idealnym porządku. Dywanik leżał idealnie równolegle do ściany i sięgał dokładnie do stóp łóżka. Pościel pieczołowicie złożono, a prześcieradło zaścielono na gładko. Buty Wichtiga stały równiutko obok drzwi, czystsze niż w dniu, gdy je kupował. - Trochę posprzątałeś? — zapytał Wichtig. Morgen kiwnął głową i spojrzał z niezadowoleniem na zmarszczkę na prześcieradle, którą Wichtig zostawił po sobie, wstając z łóżka. Gdy Wichtig wrócił z mydłem i wodą, Morgen wyszorował dłonie, aż zrobiły się różowe i podrapane. Chłopiec następnie wytarł je o starannie wybrany ręcznik, który na pierwszy rzut oka nie był czystszy od pozostałych. Co za dziwny, dziwny dzieciak. Te geboreneńskie fiutki nie miały pojęcia, co stworzyły. Bez wątpienia myśleli, że stworzyli sobie idealnego bożka, ale to dziecko cierpiało na poważne urojenia. - Znacznie lepiej. - Morgen znów zlustrował swoje paznokcie krytycznym wzrokiem. - Jak było w Zaśmierci? - zapytał. - Bardzo podobnie jak w Przedśmierci. Złość, manipulacja, przemoc i seks. - Popatrzył, jak zareaguje chłopiec. - I było
brudno. Morgen zbladł. - Ale Bedeckt mówił, że to szansa na odkupienie. Wichtig prychnął. - Nikt w to nie wierzy i to się liczy. Racja. - Wszyscy boją się umrzeć - powiedział Morgen. - Bo warto się tego bać. Nie przebywałem tam długo, ale wszyscy, których spotkałem, zginęli tragiczną śmiercią. To świat zaludniony przez żywe trupy zmuszone służyć tym, którzy ich zabili. - Była to lekka przesada, ale opowieść na tym zyskiwała. - Nie każdy ginie tragiczną śmiercią. - Jak już mówiłem, nie byłem tam długo. Każdy, kogo spotkałem został albo zabity, albo zamordowany. - Nie był pewien, czy to do końca prawda, ale prawda zwykle była mniej użyteczna niż przesada. - Cieszysz się, że wróciłeś? — zapytał Morgen. - Jestem ci wdzięczny na wieki. Zawdzięczam ci życie. Dosłownie. - Wichtig powoli i dramatycznie wypuścił powietrze. - Powinienem porzucić moją misję zostania Najwspanialszym Szermierzem Świata. Może jeśli będę prowadził spokojniejsze życie, umrę spokojniejszą śmiercią. I zaznam spokojniejszej Zaśmierci. — Nie musiał udawać, że się wzdryga. Niezamieszkanej przez ludzi, których zabiłem. - Ty już jesteś najwspanialszym szermierzem świata. Aha! - Wiem. Ale nie jestem Najwspanialszym Szermierzem Świata. To tytuł, a nie tylko osiągnięcie. Bycie najlepszym nic nie znaczy, chyba że wszyscy o tym wiedzą. - Jakie to ma znaczenie? Wichtig zamrugał. Czy to było najgłupsze pytanie, jakie
kiedykolwiek słyszał? - A jaki jest inny powód, żeby robić cokolwiek? Morgen patrzył na niego przez chwilę z miną, jakby coś rozważał albo układał w głowie jeszcze głupsze pytanie. A potem wzruszył ramionami i powiedział: - Nie zrezygnujesz. Nadal masz rolę do odegrania. Rolę do odegrania? Jedyna rola, jaką odgrywał to rola pierwszoplanowa. Rola bohatera. Czemu ludzie nigdy nie rozumieli, że nie są pępkiem świata? Oparł się pokusie, by wywrócić oczami na widok poważnej miny chłopca. To chyba jasne, że nie zamierzał porzucić swojej misji teraz. Nie kiedy dysponował przyszłym bogiem, który potrafił go wskrzeszać za każdym razem, gdy zginie. Nic go nie powstrzyma. Nawet jeśli nie był tak naprawdę niezabijalny, to przynajmniej wiedział, że nie zostanie martwy na długo. Wichtig pokiwał wolno głową, tak jakby godził się z czymś trudnym. - Chyba masz rację - powiedział. - Nie mogę się teraz poddać. Nie kiedy mnie potrzebujesz. - Spodziewał się, że Morgen się ucieszy, ale chłopak jakby oklapł. Czemu sprawiał wrażenie smutnego? Wichtig spróbował zmienić atmosferę na bardziej pasującą do powrotu między żywych. - Ale mogłeś mnie tam zostawić na jeszcze trochę. Morgen zamrugał, nie rozumiejąc. - Czemu? - Miałem właśnie przespać się z siostrą człowieka, który mnie zabił. Czy może istnieć bardziej stosowna zemsta? Chłopiec odwrócił się, ale Wichtig dostrzegł jego wilgotne, zaczerwienione oczy, - Śmierci nigdy nie brakuje - szepnął chłopak. Wpatry-
wał się w swoje dłonie, podrażnione i różowe. ❌❌❌ Gdy Stehlen i Bedeckt wtoczyli się do pokoju kilka godzin później, Wichtig był wdzięczny, że znów coś się działo. Chłopak stał się wycofany i cichy, a Szermierz był sam dla siebie, jak zawsze, marnym towarzystwem. Z kogo można w samotności kpić i kim manipulować? Powietrze wypełnił smród wymiocin, moczu i piwa. Wichtig zatkał nos. - Na bogów! Cuchniecie tak, że czuć was w najgłębszych czeluściach piekieł. Nie wierzę, że poszliście chlać, kiedy jak leżałem tu martwy. Co z was za przyjaciele? A potem przypomniał sobie widok umykającego Bedeckta, który zostawił go na pastwę Teriantropów. Znał odpowiedź na swoje pytanie i była ona bolesna. Tak wiele im ofiarował. Lojalność, honor i przyjaźń. Byli nikczemnikami niegodnymi jego towarzystwa ani jego licznych uzdolnień i talentów. A jednak miał dość rozumu, by nie okazać bólu, jaki sprawiła mu ich zdrada. Bedeckt zachwiał się i zaraz odzyskał równowagę. - Eseś szywy? - wybełkotał. - Szywy? Żywy? Tak. Nie dzięki tobie, tchórzu. - On nie es tchórzem - warknęła Stehlen z pijacką zaciekłością. - Dureń ściebie. - Jakie to słodkie, ona cię broni. - Powiedziałby coś więcej, ale pochwycił ukradkowe spojrzenie, jakie Bedeckt rzucił w kierunku Stehlen. Wichtig popatrzył, jak oboje usiłowali utrzymać równowagę i zachować spokój. Pomięte ubrania. Stehlen nie miała wielu ze skradzionych apaszek, które nosiła związane wokół kościstych nadgarstków. Tył portek Bedeckta
był przemoczony i brakowało mu prawego buta. O nie! Znam ten niechlujny wygląd. Wichtig postanowił zabawić się ich kosztem. Zasłużyli sobie na to. Nie mógł uwierzyć, że Stehlen wybrała Bedeckta. To przeczyło wszelkiej logice. - Zgubiłeś prawy but - zauważył Wichtig. Bedeckt spojrzał na swoją utytłaną w błocie stopę i rozpromienił się. - Dopsze. Prafy. Dzięki chłopcu mam jeżdże lefy. Czemu tak się cieszył, że zgubił but? - I przemokły ci spodnie. - Upadłem - wymamrotał Bedeckt, patrząc wszędzie, tylko nie na Stehlen. - Nie wątpię. — Wichtig uśmiechnął się słodko do Stehlen.- — Założę się, że cię obrabowała. - Dupek - wymamrotała, gdy Bedeckt zaczął sprawdzać kieszenie. Bedeckt skrzywił się, wzruszył ramionami, stracił równowagę i upadł na tyłek. - I tag nie pamiętam ile. - Kiedy się... obudziłem... zauważyłem, że brakuje mi części funduszy - skłamał Wichtig. Mógł spokojnie założyć, że Stehlen przeszperała mu kieszenie, gdy był trupem. Kleptyczka w życiu by nie przepuściła takiej okazji. - Nie jest tak potężna, jak jej się zdaje - dodał, żeby ją wytrącić z równowagi i podkopać jej poczucie własnej wartości. — Zawsze wiem, kiedy podbiera mi pieniądze. - Kłamca — nie wytrzymała. - Nigdy nie zauważasz. - Kiedy wy dwoje się parzyliście... - Zostaw ich - rozkazał Morgen. — Potrzebują siebie nawzajem. To wszystko, co dostaną od życia, zanim...
- Potrzebują? - przerwał mu Wichtig. - Ty nie - powiedział Morgen. - Nie kiedy... - zawiesił głos. Wichtig zrozumiał. Nie kiedy miał zostać Najwspanialszym Szermierzem Świata. Nie kiedy dysponował boskim chłopcem, którym tak łatwo manipulować. Znów przyjrzał się Stehlen. Chuda i żylasta. Włosy jak gniazdo szczurów. Żółte zęby i wodniste, żółte oczy. Gdy miała dobry dzień, potrafiłaby samym oddechem powalić byka ze stu kroków. A dziś zdecydowanie nie był jej dobry dzień. Była brudna i nieatrakcyjna w każdy możliwy sposób. Więc czemu poczuł taką złość na myśl, że Bedeckt poszedł z nią do łóżka? No, może nie dosłownie do łóżka, bo nie wyglądali, jakby było w to zamieszane jakieś łóżko. Bolała go jej zdrada. Jak mogła woleć Bedeckta ode mnie? Wichtig był przecież idealny. Zabawny, uprzejmy i hojny. Włożył tyle serca w przyjaźń z nimi i nie dostał nic w zamian. Morgen poklepał go po plecach, jakby gówniarz jakimś sposobem wiedział, co mu chodzi po głowie. - W porządku — pocieszył go. — Zostaw ich w spokoju. Wichtig nie chciał tego tak zostawić. Nie wykorzystując każdej okazji, by zranić i zawstydzić tych dwoje, postąpiłby wbrew wszelkim swoim instynktom i pragnieniom. Ale ważniejsze było, aby dzieciak wierzył, że ma nad Wichtigiem jakąś kontrolę. - Jak sobie życzysz. — Skłonił szybko głowę przed Stehlen i Bedecktem, którzy wpatrywali się w niego ze zmęczeniem i konsternacją. - Przepraszam. Bycie martwym jest wyczerpujące. Idę się zdrzemnąć. - Ciesze sze, że nie esteś martwy — powiedział Bedeckt. - Ja też — zgodził się z emfazą Wichtig.
Stehlen splunęła na podłogę u stóp Wichtiga. - Ja nie. — A potem, gdy ich spojrzenia przelotnie się spotkały, dodała: — Nie aż tak. ❌❌❌ Poranne słońce wlewało się przez otwarte okno i łomotało o powieki Bedecka, jakby koniecznie chciało dotrzeć do wnętrza czaszki. Jego przegrzewająca się głowa tętniła do rytmu ślamazarnie bijącego serca. Miał wrażenie, że wątroba skapitulowała i zaczęła się rozkładać. Usiadł powoli i ostrożnie, bez gwałtownych ruchów, żeby nie odpadła mu głowa, i zobaczył pomarszczone, oblepione błotem paluchy prawej stopy. Na poznaczonej bliznami twarzy zawitał uśmiech i równie szybko znikł. Dzięki Morgenowi Bedeckt przełożył stosik ukrytych monet do lewego buta. Rozejrzał się po pokoiku i stwierdził, że jest sam. Zostawili go śpiącego na podłodze tam, gdzie upadł, rozwalonego na środku pokoju. Jeśli nie liczyć bałaganu, jaki po sobie zostawił, pokój był niepokojąco czysty. Musieli pójść na poszukiwania śniadania. Na samą myśl o jedzeniu żołądek Bedeckta zagroził, że będą kłopoty. Z poprzedniej nocy zostały mu tylko przebłyski. Niestety, były to przebłyski akurat tych rzeczy, jakich wolałby nie pamiętać. Gzili się w zaułku jak pijani nastolatkowie. Na bogów, ona może być w ciąży! Ta myśl przepędziła kaca i napełniła Bedeckta przerażeniem. - Nie - powiedział Bedeckt do pustego pokoju. Skoro wiara definiuje rzeczywistość, to przy odrobinie szczęścia jego pragnienie, by nie zostać ojcem określi przyszłość. Stehlen w roli matki. Wichtig byłby wniebowzięty. Zawsze wchodziło w grę samobójstwo.
Bedeckt ze stęknięciem nachylił się w przód — blizny na plecach zesztywniały przez noc — i ściągnął swój jedyny but. W wydrążonym obcasie tkwił zaskórniak na czarną godzinę. Nieduży stosik monet. Wysypał je sobie do wnętrza okaleczonej dłoni. - Co do cholery? Wcześniej nie miał aż tyle złota. Bez wątpienia kleptyckie moce Stehlen zaćmiewały mu pamięć, jeśli chodzi o ilość funduszy, jakimi dysponował, ale nigdy się tym szczególnie nie przejmował. Gdyby go nie okradała, i tak roztrwoniłby pieniądze na dziwki i piwo. A kiedy go okradała, mógł zawsze liczyć na to, że to ona zapłaci za pokoje, jedzenie i trunki. Ale teraz... znalazł więcej złota niż powinien. Mgliście przypomniał sobie, jak Wichtig oskarżył Stehlen, że go okradła. Było to głupie oskarżenie. Oczywiście, że go okradła, była Kleptyczką. Ale czy domniemania Wichtiga rozzłościły Stehlen? Czyżby tak ją to gryzło, że postanowiła z nawiązką oddać skradzione monety? Czemu teraz, po tych wszystkich latach? To nie miało sensu. Chyba że... - O bogowie, nie. ❌❌❌ Morgen zobaczył, że Bedeckt schodzi ostrożnie po schodach do głównej izby gospody. Dotarłszy na dół, wielkolud rozejrzał się ze złością, mrużąc oczy od słońca, które sączyło się przez otwarte okna. Bedeckt skrzywił się, gdy zauważył ich stolik. Przez chwilę wyglądał tak, jakby rozważał, czy nie siąść gdzieś indziej, aż wreszcie - wciąż w jednym bucie - poczłapał do nich. Nawet jeśli któryś z innych gości gospody zauważył, że coś jest nie na miejscu, zachował to dla siebie.
- Dzień dobry, słonko! - ryknął Wichtig. Bedeckt opadł ciężko na krzesło i popatrzył na niego krzywo. - Gdzie my jesteśmy? - Pojęcia nie mam - odparł Wichtig. - Gdy się zjawiliśmy, byłem martwy. - Powąchał talerz pełen fasolki i tłustej kiełbasy. - Ale jedzenie dają dobre. Bedeckt zbladł i uciekł spojrzeniem od talerza. - Stehlen? - zapytał, nie patrząc na nią. - Nie wiem. Byłam nieco zajęta pilnowaniem chłopaka i niesieniem Najwspanialszego Trupa Świata. Wichtig mrugnął do Morgena. Bedeckt zwrócił na siebie uwagę karczmarza i zamówił kufel piwa. - Kim do cholery byli tamci ludzie? - Teriantropami — odpowiedział Wichtig. Stehlen prychnęła. - Jak pomyśleć o tym całym zamieszaniu, którego narobił ten dureń swoją niedawną wycieczką - wskazała szczupłym nosem na Wichtiga - zgaduję, że to byli jacyś tutejsi, którzy chcieli zabić Największego... Durnia... Świata — dokończyła bez polotu. - Osobiście użyłbym słowa idiota. Albo imbecyl, bezmózg, półgłówek, tuman, głupiec, tępak lub prostak - powiedział Wichtig. - Ale nie dureń. Nadużywanie słowa zmniejsza jego efektywność. - Albo dobitnie podkreśla fakty - odcięła się Stehlen. - Znam ich - przyznał Morgen. - Asena. Trójka dorosłych wbiła w niego wzrok. - Asena? - zapytał Bedeckt. - Dowodzi Tiergeistami Koniga.
- Co to jest Tiergeist? - Bedeckt zapytał Morgena. - Teriantrop-zabójca. Istnieją też Schatten Morder. To Kotardyści. - Och, do piekieł — zaklął Wichtig. - Nienawidzę Kotardystów. Cholernie ciężko zabić coś, co już jest martwe. Im dłużej Morgen się nad tym zastanawiał, tym mniej sensu to wszystko miało. - Wszyscy służycie Konigowi. Czemu miałby wysyłać przeciwko wam zabójców? - Może wcale tego nie zrobił - powiedział Bedeckt. - Konig kazał nam zabrać cię potajemnie z Grauchloss, ale nie mówił nic więcej. Możliwe, że mamy cię bronić właśnie przed Tiergeistami. Morgen nie wierzył, że Asena mogłaby go skrzywdzić, ale gdy odtwarzał sobie w głowie tamte wydarzenia, rzeczywiście miał wrażenie, że Stich zamierzał go zabić. Na to wspomnienie przeszedł go dreszcz. Sama myśl o obłażących ciało brudnych, lśniących skorpionach sprawiła, że miał ochotę znów się umyć. Pamiętał, że widział Asenę stojącą na ulicy, obserwującą swoich Tiergeistów, którzy właśnie atakowali Bedeckta i Wichtiga. Morgen dostrzegł w jej spojrzeniu wahanie. Czyżby podejmowała decyzję, czy go zabić? Czemu miałaby chcieć mnie skrzywdzić? W Grauchloss zawsze była taka miła, wręcz opiekuńcza. Co takiego Asena zawołała do niego z ulicy tuż przed śmiercią z ręki Stehlen? Morgen wbił spojrzenie w wypolerowane, mosiężne poręcze baru, odtwarzając tę scenę w mglistych odbiciach. „Morgen, przyszłam cię zabrać...” A potem padła bezwładnie, gdy za jej plecami zmaterializowała się Stehlen. Czy Asena przyszła wziąć go do niewoli, a może była przekonana,
że go ratuje? Nie sprawiała wrażenia kogoś, kto zamierzałby go skrzywdzić. Wyglądała raczej, jakby podjęła decyzję i kamień spadł jej z serca. Ale jeśli Asena myślała, że odebranie go Bedecktowi, Stehlen i Wichtigowi oznaczało uratowanie go, co to mogło oznaczać? Czyżby wierzyła, że zapewni mu lepszą ochronę? Czy to znaczyło, że Bedecktowi nie można ufać? - Morgen - powiedział Bedeckt, kładąc mu na ramieniu swoją ciężką dłoń. - Stehlen mówiła mi, że te skorpiony próbowały cię zabić. Bedeckt miał rację. Stich zdecydowanie zamierzał go zabić. Ale co z Aseną? Morgen westchnął. Nic, tylko pytania. Żadnych odpowiedzi i żadnych perspektyw na ich uzyskanie. Aufschlag powiedziałby, że wszystkie wskazówki są na wyciągnięcie ręki, ale Morgen nie potrafił ułożyć ich w spójną całość. Odbicia stawały się, jak zawsze, niechętne do współpracy, gdy chodziło o ukazanie mu szczegółów jego własnej przyszłości; jedyne, co widział to płomienie. Przyszłość Bedeckta wyglądała zastanawiająco podobnie. Co to oznaczało? Nie był pewien, jak przebiega Wstąpienie, ale to musiało być niezłe widowisko. Czy Bedeckt miał spłonąć w ogniu Wstąpienia Morgena? Stehlen nachyliła się do przodu, opierając łokcie o blat. Żółtawe oczy miała jasne i wilgotne. - Musimy opuścić Neidrig. Proponuję iść na południe, przekroczyć rzekę Flussrand i wrócić do Gottlos. - Gottlos? - powiedział z niedowierzaniem Wichtig. Naprawdę? Po tym, co ostatnio zaszło? Pamiętasz świątynię? - Gottlos to spore miasto — powiedziała defensywnie Stehlen. Morgen udawał, że nie słucha i że wciąż całą uwagę skupia na barze. Kilka dni przed tym, jak Bedeckt zabrał go z
Grauchloss, Morgen podsłuchał rozmowę paru akolitów o ataku na geboreneńską świątynię w Gottlos. Czy istniał jakiś związek? Morgen stłumił narastającą frustrację. Pytania, pytania i jeszcze raz pytania. Potrzebował odpowiedzi. - Coś nie tak? — zapytał Bedeckt. Wichtig odpowiedział, nim Morgen namyślił się, co powiedzieć. - Zostaw go w spokoju. Potrzebuje czasu, żeby pomyśleć. ❌❌❌ Dziwne, pomyślał Bedeckt. Czemu Wichtig stanął w obronie Morgena? Szermierz zachowywał się ostatnio jak osobisty ochroniarz chłopca i słuchał każdego jego słowa. Cholernie dziwne zachowanie. Wichtig nigdy niczego nie robił, jeśli nie mógł na tym zyskać. Bedeckt oderwał od niego spojrzenie i zerknął na Stehlen, by przekonać się, czy Kleptyczka podziela jego podejrzliwość. Twarz kobiety nie wyrażała niczego oprócz goszczącej tam jak zwykle złości. Gdy zauważyła, że jej się przygląda, błysnęła uśmiechem, a Bedeckt szybko odwrócił wzrok. Co do piekieł ten Wichtig knuje? Postanowił zostawić tę sprawę w spokoju, choć ostatnie, czego chciał, to żeby chłopak zbyt głęboko zastanawiał się nad tym, co zobaczył i usłyszał. Morgen był młody, niedoświadczony i naiwny, ale z pewnością nie głupi. Stehlen niecierpliwie zabębniła palcami o stół. - Idziemy na wschód? - Tak - powiedział Morgen. - Koniec końców. - Nie - odparł Bedeckt. - Idziemy na zachód. - Przepraszam. Tak, na zachód. Ja... — Morgen zawiesił
głos ze zdezorientowaną miną. - Zapomniałem. - Zapomniałeś? - zapytał Bedeckt. - Nieważne. Pora się zbierać. Stehlen głośno odchrząknęła. - Nie mamy zapasów. Wszystko zostało w Ruchloskich Ramionach. Nawet konie. - Zostawiłaś Launischa? - zapytał Bedeckt, siląc się na spokój. Jego koniowi pewnie nic się nie stało. Pewnie ciągle był tam, gdzie go zostawił. Jeśli nie, ktoś za to zapłaci. - Niektórzy z nas - odezwał się Wichtig — w dość żenujący sposób rzucili się do ucieczki. - A inni dali się zabić i trzeba było ich nieść — burknęła Stehlen. - Może i nie były to nasze najbardziej chwalebne chwile -przyznał Bedeckt. - Chociaż Stehlen dobrze się spisała. Zabrała cię stamtąd — wskazał na Wichtiga okaleczoną ręką — i ocaliła chłopca. - Aż się wzdrygnął, gdy zobaczył, jak Stehlen pęcznieje z dumy. Będzie musiał uważać, dopóki jej nie przejdzie. - Zostawiła moje cholerne miecze na ulicy. - Miałam cię upuścić i zabrać miecze? - Pewnie ukradła ci ten but - powiedział Wichtig. - Żeby odpłacić ci się za to, że byłeś tak kiepskim... - Wichtig! — napomniał go Morgen. Szermierz zatrzasnął szczęki i spojrzał z wyrzutem na chłopca. - Dobra. - Zerknął na Bedeckta. - Czemu zostawiła drugi but? No właśnie, czemu? Bedeckt zignorował pytanie w obawie przed odpowiedzią. - Stehlen, skocz po konie. Spróbuj nikogo nie zabić. Ja
poszukam jakichś butów. - Przez chwilę przyglądał się Stehlen i zastanawiał się, czy powinien o to zapytać. A, co tam. Co go obchodziła opinia pozostałych? — Stehlen? —Tak? — Popatrzyła wprost na niego, co jej się rzadko zdarzało. - Mogłabyś dać Launischowi parę jabłek? Prychnęła z rozczarowaniem, wstała i wyszła, nie oglądając się za siebie. - A ja sprawię sobie nowe miecze - powiedział Wichtig, z dziwnym uśmieszkiem odprowadzając Stehlen wzrokiem. -Kto ma pieniądze? Moje zaginęły w tajemniczych okolicznościach krótko po mojej śmierci. - Nie. Ty zostań z chłopcem. - Potrzebuję mieczy. - Znajdę ci jakieś miecze — powiedział nieswojo Bedeckt. - Masz pieniądze? - zapytał Wichtig. - Potrzeba mi porządnych ostrzy, nie noży kuchennych. Dyskomfort Bedeckta wzrósł. - Kupię to, co znajdę. - Przechylił się do przodu, żeby wstać z krzesła, ale się zatrzymał. - Naprawdę byłeś martwy? - Tak - odparł Wichtig dziwnie matowym głosem. - Była tam Zaśmierć? Wichtig powoli wypuścił powietrze i kiwnął głową. - Była jak... - Nie. Nie chcę wiedzieć. ❌❌❌ Tchórz. Wichtig, który tylko ledwo skubnął śniadanie, patrzył jak Bedeckt podnosi się ze stęknięciem i trzaskiem kolan, a potem wychodzi frontowymi drzwiami karczmy. No
właśnie, znów ucieknij. Otrząsnął się z ponurego nastroju. W końcu to był wspaniały dzień na nie bycie martwym. Życie oferowało zbyt wiele okazji do zabawienia się cudzym kosztem. Podrzucenie Bedecktowi monet do buta, gdy stary kozioł leżał nieprzytomny na podłodze okazało się najlepszym psikusem w życiu Wichtiga. Bedeckt będzie sądził, że to Stehlen je tam podrzuciła, bo czuła się winna z powodu wcześniejszych kradzieży, oferowała zapłatę za wyświadczone usługi albo nagle się w nim zakochała. Wichtig nie umiałby stwierdzić, która opcja była zabawniejsza. Bez znaczenia. Bedeckt oszaleje ze zmartwienia, a jego wątpliwości wbiją między ich dwoje klin. Kiedy godzinę później wrócił Bedeckt, na prawej stopie miał nowy but, a na lewej wciąż ten sam. Wręczył Wichtigowi parę niezgorszych mieczy. Wichtig mruknął coś w ramach podziękowania, sprawdzając, czy są dobrze wyważone. - Niezłe - przyznał. Stehlen zjawiła się niedużo później z parą pięknych, identycznych ostrzy w ozdobnych skórzanych pochwach. Rzuciła je niedbale na łóżko. - Te się powinny nadać — powiedziała. Wichtig przyjrzał się mieczom. - Wyglądają znajomo. - Zabrałam je pewnej Fechmistrzyni. Podobno miała być całkiem niezła. - Chyba cię prosiłem, żebyś nikogo nie zabijała - powiedział Bedeckt. A gdy Stehlen błysnęła przepraszających uśmiechem, odwrócił się i wymamrotał coś do siebie. Wichtig stłumił irytację. Niczego by nie zyskał, okazując, że go zezłościła. Podniósł miecze i zakręcił nimi w ciasnym
układzie treningowym, którego nie ćwiczył od czasów, gdy był strażnikiem pałacowym w Geldangelegenheiten. Ostrza poruszały się z doskonałą łatwością, a ich wyważenie dorównywało jego zgubionym mieczom. Nie, nie zgubionym, napomniał się. Stehlen zostawiła je specjalnie. Próbował na nowo wykrzesać z siebie złość, ale nowe bronie niemal całkowicie wynagradzały mu tę stratę. Czy te ostrza są propozycją pokoju? Nie, nie. Bardziej prawdopodobne, że chciała go zmanipulować. Omal się nie roześmiał. Wichtigiem nikt nie manipulował. Jeśli oczekiwała wdzięczności, to się przeliczyła. Wichtig stęknął, odrzucił puste pochwy, które wciąż miał przypięte do swoich szerokich barków i przypiął nowe. Były bardziej krzykliwe niż by sobie tego życzył. Fechmistrzyni, musiał to jednak przyznać, miała dobry gust do broni. Ale i tak szkoda, że sam jej nie zabił. - Skończyłeś? - zapytał Bedeckt. — Wyglądałeś jak dziecko, które dostało upragnionego cukierka, ale odkryło, że ma inny smak niż by chciało. - Strzeż się prezentów od Kleptyków — powiedział Wichtig. — Zawsze jest w nich ukryta wiadomość. — Z radością dostrzegł, że Bedeckt ukradkiem zerknął na Stehlen, a potem odwrócił głowę, gdy odpowiedziała uśmiechem. Bedeckt wskazał na Stehlen, nie patrząc na nią. - Zabrałaś nasze konie? - Stary drań miał słabość do swojego potwornego rumaka bojowego. - Oczywiście. Dałam też Launischowi trochę jabłek. Nikogo nie zabiłam. - Uśmiechnęła się słodko do Wichtiga i zatrzepotała rzęsami. - Z wyjątkiem Fechmistrzyni. Wichtig sprawdził, co z Morgenem i zastał chłopca w trakcie inspekcji swoich idealnie czystych dłoni. Parę dni w
drodze powinno wyleczyć go z tych dziwnych natręctw; w podróży nie sposób się nie ubrudzić. - Jedziemy na zachód do Folgen Sienie — oznajmił Bedeckt - tuż za granicą Reichweite. To duże państwo-miasto. Łatwo tam zniknąć. - Tutaj znaleźli nas bez trudności — mruknęła pod nosem Stehlen, jednak na tyle głośno, żeby wszyscy usłyszeli. ❌❌❌ Morgen siedział przed Wichtigiem, dzieląc z nim siodło. Szermierz jechał z lekkością wytrawnego jeźdźca. Kluczyli na zachód brudnymi uliczkami Neidrig. Stehlen i Bedeckt, każde na własnym koniu, prowadzili, podczas gdy Wichtig podążał za nimi. Morgen obserwował łażących ulicami brudnych ludzi, którzy udawali, że wcale za nimi nie idą. Czuł ich smród, nawet tych, których nie widział, ukrytych w najciemniejszych zaułkach. Nasłuchiwał ich desperackich szeptów. Tchórzostwo kazało złodziejom zachować dystans; opowieści o śmierci i zmartwychwstaniu Wichtiga rozprzestrzeniały się szybko. Szermierz mówił przyciszonym głosem, bezustannie paplając o rzeczach, które rzadko wymagały od Morgena namysłu czy odpowiedzi. Wichtig lubił brzmienie własnego głosu i trzeba przyznać, że miał ładny głos. - Nie dotrzemy do Folgen Sienie, prawda? - zapytał Wichtig, wyrywając Morgena z jego mrocznych myśli. - Powinienem był zostawić kota, żeby umarł. Podjąłem złą decyzję. - Ten wybór miał prześladować jego przyjaciół. - Prawdopodobnie — odparł lekko Wichtig. — Ja widzę to tak: zrobiłeś coś, co musiałeś. - Pokrzyżowałem Bedecktowi plany. Wichtig prychnął z rozbawieniem.
- Plany tego starego capa zawsze są do dupy. Morgen wbił spojrzenie w ziemię, unikając wzroku Szermierza w obawie, że wyjawi coś, czego nie powinien wyjawić. Neidrig było skazane na zagładę. To jego wina. Czemu wcześniej tego nie przewidział? I kolejna, straszniejsza myśl: kto decydował o tym, kiedy odbicia pokażą mu przyszłe wydarzenia? Nie odnosił wrażenia, żeby to zależało od niego. — Mam rozumieć, że przynajmniej jedziemy we właściwym kierunku? — Gdy Morgen przytaknął, Wichtig kontynuował: -Dobrze. Pójdę tam, gdzie każesz. Daj znać, gdy będziesz miał dla mnie zadanie. Wichtig próbował wydobyć z niego jakąś informację. Czy Morgen powinien powiedzieć mu, co zobaczył? Nie. - Nie sposób uniknąć przeznaczenia — szepnął mu w ucho Wichtig. Morgen spuścił głowę i wbił wzrok w mętne, brązowe kałuże, przez które przejeżdżali. Końskie kopyta roztrzaskiwały obrazy, które przeglądały się w ich taflach. Czy Konig okłamał Morgena w kwestii jego pochodzenia? Czy chłopiec narodził się nie ze zjednoczonej wiary Grauchloss, a z łona kobiety jak każdy inny? Uniósł brzeg koszuli i popatrzył na swój pępek. Czytał o pępowinie i połączeniu między matką a dzieckiem. Czemu ja mam pępek? Przed jeźdźcami przemknęła grupka dzieci w poplamionych strzępach ubrań. Na twarzach pogrążonych w jakiejś nieodgadnionej zabawie dzieci gościły uśmiechy od ucha do ucha, które wkrótce miały zastąpić grymasy przerażenia. Dziwne, pomyślał Morgen, jak podobne są te wyrazy twarzy. Czy powinien je ostrzec? A gdyby to zrobił, czy ktoś by go posłuchał? Nie sądził.
ROZDZIAŁ 32
Urojenia starszych bogów zrodziły człowieka, szalone zwierzę. Choć opieraliśmy się naszemu dziedzictwu obłędu, cywilizacja jest przekleństwem stworzeń karmiących się uwielbieniem i strachem. Zjednoczeni, urośliśmy w siłę, a bogowie poznali, co to strach. Gdy osiągnęliśmy szczyt naszych osiągnięć, strącili nas z piedestału, przygięli nas do ziemi. Menschheit Letzte Imperium na zawsze pozostanie pierwszym i ostatnim prawdziwym imperium ludzkości. - VERMÄCHTNIS DES WAHNSINNS Akceptacja i Trwoga stali ramię w ramię, wpatrzeni w odbicia w masywnym lustrze. Tłoczyły się, niemal stykając się łysymi głowami, nad odbiciem biurka Koniga, pisząc coś i kłócąc się. Akceptacja patrzył, muskając językiem odłamki zębów, które zawsze zahaczały o wargi. Ranę, którą zostawił mu na pamiątkę Porzucenie, wyrywając mu oko, Akceptacja zakrył opaską, ale żałował, że nie mógł nic zrobić z bałaganem, jaki Trwoga poczynił w jego ustach, wyłamując mu zęby kopniakami. Zerknął na stojącego obok Doppla. Zemszczę się. - One coś wiedzą - powiedział Trwoga. - Podzielą się tą wiedzą ze mną — powiedział Akceptacja, Grywając usta dłonią. Czy Aufschlag nie robił tego samego?
Ta myśl była nieprzyjemna. Nienawidził Aufschlaga nie dlatego, że naukowiec nie zasługiwał na zaufanie, ale raczej dlatego, że najbliżej mu było do osoby, jaką można by uznać za przyjaciela Koniga. Zdrada naukowca okazałaby się wielkim triumfem Porzucenia, gdyby Akceptacja nie wykazał się inicjatywą. - Znają równowagę sił między nami. - To samo powiedział Porzucenie, zanim go wciągnęły do lustra - wymamrotał Trwoga. Akceptacja zignorował Doppla i wskazał na lustro. - Widzisz? Odbicia odwróciły się od biurka w kierunku Doppli i uniosły skrawki papieru pokryte pospiesznymi bazgrołami. Litery i słowa były odwrócone. - Na bogów - wymamrotał Akceptacja. - Konig ma szkaradny charakter pisma. Trwoga, wciąż zachowując bezpieczny dystans od lustra, popatrzył zmrużonymi oczami na odwrócone litery poplątane niczym pajęcze nici. - Nie mogę rozczytać ani słowa. - Mam pomysł. - Akceptacja wyciągnął małe lusterko, w którym oglądał swoją zrujnowaną twarz. — Przeczytam wiadomość we własnym lustrze. W ten sposób słowa nie będą odwrócone. Czuł na sobie spojrzenie Trwogi, gdy odwrócił się plecami do wielkiego zwierciadła i uniósł swoje małe, damskie lusterko. Akceptacja wpatrywał się w nie z otwartymi ustami. Odbicia odbić zgromadzonych w lustrze Koniga miały opaski na oczach i poobijaną twarz, którą codziennie oglądał we własnym lustrze. Trzymały w rękach kartkę papieru z własną koślawą wiadomością. Akceptacja zatrzasnął usta. Miał na-
dzieję, że Trwoga - stojący gdzieś to stronie niewidzącego oka - nie zauważył na jego twarzy konsternacji. Poczuł smak krwi, gdy ostre krawędzie zębów rozerwały świeżo zagojone rany na obolałych wargach. Wyciągnął szyję i przez ramię zobaczył odbicia w wielkim lustrze. Wyglądały - jak zawsze - dokładnie jak Konig. Nieoszpecone śladami pobicia, jakiego doświadczył Akceptacja. Odwrócił się szybko na Trwogę, ale Doppel wciąż patrzył zmrużonymi oczami na lustro Koniga, próbując rozszyfrować napisaną na opak wiadomość. Trwoga zerknął na niego. - Lusterko pomaga? - Nie bardzo — powiedział Akceptacja i znów skupił spojrzenie na małym lusterku. Jego własne odbicie wpatrywało się w niego swoim jedynym okiem. Za plecami odbicia, w odwróconym obrazie lustra Koniga, noszące opaski odbicia Akceptacji trzymały kartkę z własną wiadomością. Akceptacja przeczytał tę wiadomość: odbicia Koniga knują przeciwko tobie. - Nadal ciężko rozczytać - wymamrotał Akceptacja, grając na zwłokę, żeby zebrać myśli. - Chyba dam radę to przeczytać - obwieścił Trwoga. -Piszą, że zabójcy zawiedli. Schatten Morder i Tiergeiści nie żyją. - Odwrócił się do Akceptacji. - Asena nie żyje. Akceptacja zignorował Trwogę, wpatrzony w odbicia Koniga. Czy mówią prawdę? Asena nie żyje? Co by zyskali, kłamiąc? Jeśli doniósłby o tym Konigowi, a potem okazałoby się, że Asena żyje, Konig pomyślałby, że Akceptacja go okłamał. Wzdrygnął się na myśl o kolejnym pobiciu. - Powiemy Konigowi? - zapytał Trwoga. Akceptacja schował lusterko i podszedł do ciężkiego,
dębowego biurka Koniga. Chwycił krzesło i przeciągnął je przez środek pokoju, zostawiając linie na grubym dywanie. - Mam inny pomysł - powiedział i rzucił krzesłem w wielkie, zakrywające ścianę lustro. Pochwycił jeszcze rozszerzając się z przerażenia oczy odbić Koniga, a potem lustro roztrzaskało się z ogłuszającym hukiem. Akceptacja chwycił krzesło jak maczugę i najpierw stłukł fragmenty, które uparcie trzymały się mosiężnej ramy, a potem zaczął rozgniatać leżące na podłodze odłamki na lśniący pył.. Trwoga przyglądał się temu w niemym przerażeniu. Wreszcie, gdy miał już pewność, że z lustra i odbić nic nie zostało, Akceptacja upuścił krzesło i stał przez chwilę, dysząc. Nigdy dotąd aż tak się nie zmęczył. Czyżby z formą Koniga było aż tak źle? - Gotowe - wysapał, stawiając krzesło i przyglądając się mu. Choć lekko porysowane i poobcierane, najwyraźniej wyszło ze zdarzenia bez szwanku. - Dobre krzesło - powiedział i padł na nie. - Gotowe? - zapytał Trwoga, zachowując bezpieczny dystans. —Tak. Dobrze, że zniszczyliśmy lustro - powiedział, błyskając wyszczerbionym uśmiechem. - Odbicia próbowały uciec. Trwoga popatrzył ze ściągniętymi brwiami na lustrzany pył na podłodze. - Nie widziałem... - A może to ty zniszczyłeś lustro bez żadnego powodu? - Stłukliśmy je w samą porę — zgodził się Trwoga. - Widziałem, jak jedno z odbić wyciągnęło rękę zza ramy. Próbowało cię chwycić. - Tak. Wiedziały, że zabierając mnie, osłabiłyby Koniga. -
Zmierzył Trwogę zmrużonym okiem. - Nie było za nej wiadomości. - Oczywiście, że nie. Mam nadzieję, że Asena i Anomie są całe i zdrowe. - W rzeczy samej. Siedzieli przez chwilę w milczeniu. Akceptacja obserwował Trwogę, który patrzył wszędzie, tylko nie na swojego brata--Doppla. - Zdajesz sobie sprawę, co to oznacza - powiedział Trwoga, wskazując na strzaskane odłamki lustra. - Zwierciadlistyczne moce Koniga rosną. Jego odbicia widziały, co dzieje się w innych miejscach. - Zerknął na Akceptację. - Może widziały nawet przyszłość. - Myślę, że gdyby tak było, zrobiłyby coś, żeby się obronić. A co jeśli zrobiły ?
ROZDZIAŁ 33
Można przyprowadzić konia do wody, ale utopienie go jest zaskakująco trudne. - HOFFHUNGSLOS Skulona pod stertą koców, wyczekująca chwili, gdy posępne męty brudnego blasku słońca spełzną pod horyzont, Gehirn poczuła smród Neidrig jeszcze zanim dało się je zobaczyć. To, co z początku wzięła za okalające miasto slumsy okazało się samym miastem. Nawet Gottlos - które według grauchlosskich standardów należało do nor, które przemierza się w pospiechu, by dotrzeć w ciekawsze miejsce - wydawało się przy nim istną perłą. Hassebrandka z niejaką tęsknotą wróciła myślami do chwili, gdy przekroczyła rzekę Flussrand i wjechała do Gottlos, popędzana wiedzą, że służy swemu Teokracie. Kiedy do było? Tydzień temu? Miała wrażenie, że minęła wieczność. Lektyka Erbrechena zagłębiła się w Neidrig, otoczona dwudziestoma paroma mieszkańcami osady, którzy przetrwali zarówno podróż, jak i wilczy apetyt Łowcy Niewolników. Mijając gnijące chałupy, niszczejące baraki, walące się budy oraz licznych mieszkańców, którzy nie mogli pozwolić sobie nawet na byle szałas, Erbrechen wykrzykiwał swoje zaproszenie. Orszak tłustego Łowcy Niewolników rósł szybko, w miarę jak ciekawość pchała w zasięg jego głosu i wpływu kolejnych uciemiężonych
nędzarzy. Po godzinie za lektyką Erbrechena podążało już ponad tysiąc osób, przyciągniętych mglistymi obietnicami i usidlonych jego desperacką potrzebą uwielbienia. Im więcej ludzi w niego wierzyło, tym silniejszy się stawał i tym dalej sięgał jego wpływ. Bez wątpienia niektórzy uciekli z miasta - osobnicy na tyle obłąkani, by wierzyć, że widzą przyszłość lub na tyle rozgarnięci, by zrozumieć zagrożenie — ale zdecydowana większość pozostała. Przyjaciele Erbrechena rozbili obóz w centrum miasta. Stojąca przy lektyce Gehirn rozejrzała się. Była to ewidentnie najzamożniejsza część miasta; większość budynków zachowała dachy, a niektóre miały nawet drugie piętro. W obawie, że jakikolwiek budynek, do którego wejdzie, może zawalić się pod jego ciężarem, Erbrechen rozkazał dwudziestce mężczyzn i kobiet wznieść ogromny namiot zrobiony głównie z poplamionych prześcieradeł zszytych w pośpiechu i przywiązanych do tyczek, budynków i wszystkiego, co było pod ręką. Jeden róg przytrzymywał mężczyzna, któremu Erbrechen kazał się nie ruszać. Choć ręce drżały mu z wysiłku, trwał lojalnie na wyznaczonym miejscu, wyraźnie wdzięczny za okazję, by służyć. Erbrechen zmarszczył nos i cmoknął na Gehirn swoimi różowymi ustami. - Dorodna z nich gromadka. - Przydałaby się odrobina oczyszczającego ognia mruknęła Gehirn. - Ani mi się waż! - rozkazał Erbrechen z udawanym oburzeniem. Hassebrandka skrzywiła się z niezadowoleniem i odwróciła się, żeby nie zobaczył wydobytego spod szaty wo-
reczka z nasionami i orzechami. Nawet po śmierci pompatycznego burmistrza ktoś próbował ją otruć. Rzuciła się na nasiona jak wygłodniały ptak. Kto to mógł być? Czyżby Konig miał swoich agentów w obozie Erbrechena? ❌❌❌ Erbrechen z troską spoglądał na wysoką Hassebrandkę. Kobieta robiła się coraz bardziej niestabilna. Nie żeby kiedykolwiek była szczególnie poczytalna, pomyślał i zachichotał. Ten dylemat spędzał mu sen z powiek. Hassebrandka była przerażająco potężna, a przez to równie przydatna, co niebezpieczna. Erbrechen rozważał posłanie jej na jakąś zmyśloną misję. Najlepiej taką, która skończy się jej śmiercią. A jednak się wahał. Gdy się oddali, stanie się podatna na wpływy innych. Ale nie w tym rzecz; to on nie potrafił zdobyć się na to, by pozwolić jej odejść. Przyjrzał się jej zgarbionym ramionom i lśniącej kopule łysej czaszki. Czemu tak mu zależało, żeby go kochała? Każdy mnie kocha! Musieli. Ale ona chce mnie kochać! I jednocześnie nie chciała Z ponurym westchnięciem skrzyżował swoje tłuściutkie ręce na galaretowatym brzuchu i rozejrzał się za jedną z sióstr--blondynek. Gdzie ta cholerna dziewucha? Nie mogła przecież odejść daleko bez pozwolenia. — Czy zjedliśmy tę dziewczynę we wczorajszym gulaszu? -zawołał do pleców Gehirn w nadziei, że jego żart poprawi jej paskudny humor.
Hassebrandka wzruszyła ramionami, nawet się nie odwracając. Zabolało. Czemu mnie ignoruje? Zapewnił jej zaszczytne miejsce w swoim wspaniałym planie, uratował ją przed spłonięciem żywcem, a ona odpłacała mu się nieuprzejmością. I kłamstwami, przypomniał sobie. Ale ja jestem odporny. Zaprawdę życzliwy i wyrozumiały. Ból zdrady już słabnie. Czemu nie odwróciła się i nie spojrzała na niego? Czyżby się złościła? O co mogłaby się złościć? Popełnił błąd, pozwalając sobie na jakiekolwiek uczucia względem tej kobiety. Ma szczęście, że jest przydatna, powiedział sobie, bo inaczej bym ją przegnał. Zachichotał, a potem zamilkł, poirytowany. Gdzie ta cholerna dziewczyna? Potrzebował uwagi. - Jak to się dzieje, że ciągle nam znikają? — Erbrechen rzucił pytanie bogom w niebiosach. Choć nie odpowiedzieli, on wiedział, że pewnego dnia odpowiedzą. Kilka godzin później, gdy stało się jasnym, że Morgen nie znalazł się wśród tych, którzy wpadli w sidła wpływu Erbrechena, Łowca Niewolników rozesłał ekipy do przeszukiwania okolicznych wsi. Poinstruowani, by sprowadzić bez uszczerbku każdego małego chłopca, jakiego znajdą, ci zdesperowani ludzie dewastowali miasteczka i osady wokół Neidrig. Mordowali śpiące rodziny, porywając chłopców i dziewczynki, a potem zaciągali dzieci do namiotu Erbrechena. Choć parę grup poszukiwawczych przepadło, być może odzyskawszy zdrowy rozum poza strefą bezpośredniego wpływu Erbrechena, większość wróciła. Po kilku godzinach armia Erbrechena liczyła sobie wię-
cej dzieci niż dorosłych. Jemu to bynajmniej nie przeszkadzało. Młodzi byli tak podatni na wpływ, tak łatwo było ich uczyć i wypaczać. A tych kilkoro dzieci, które trafiły do wieczornego gulaszu, miało delikatne i pyszne mięsko. ❌❌❌ Następnego dnia nad ranem nadeszła wiadomość, że z miasta uciekło na zachód dwóch mężczyzn i kobieta z młodym chłopcem, który rzekomo wskrzesił martwego kota i Szermierza. Erbrechen, pewny, że to jego ofiara, rozkazał tysiącom otaczających namiot ludzi zwinąć obozowisko. Podczas gdy nowi przyjaciele Erbrechena pakowali swoje nieliczne bagaże — głównie jedzenie i koce — pozostali usiłowali w pośpiechu ulepszyć lektykę Erbrechena. Erbrechen wraz z Gehirn jechali w jej zakrytym baldachimem wnętrzu, a dziesiątki mężczyzn z trudem manewrowało lektyką tak, by zmieściła się w krętych, wąskich uliczkach pustoszejącego miasta. Wysoko w górze ciężkie chmury zasłaniały słońce, ale nawet pod baldachimem lektyki z zaczerwienionej skóry Gehirn unosił się dym. Erbrechen marszczył nos w udawanej odrazie, ale ślinił się, czując zapach wolno pieczonego mięsa. Kiedy słońce znów opadło za horyzont, orszak Erbrechena ledwo wypełzł ze slumsów Neidrig. Rozebrano kilka domów na opał, a orgia trwała do późnej nocy. Hassebrandka siedziała, zasępiona i milcząca, u boku Erbrechena. Była nierozmowna i nieskora do żartów. Może powinienem jej pozwolić usmażyć paru co bardziej irytujących przyjaciół. Ogień zawsze poprawiał jej humor. Tak, doskonały pomysł! Może wtedy zrozumie jego hojność. Erbrechen nachylił się do Gehirn i nagle uświadomił so-
bie, że od kobiety bije żar. Wcześniej sądził, że wieczór był przyjemnie ciepły, ale teraz dotarło do niego, że jego wyznawcy kulili się wokół ognisk i pojął, że to Gehirn go ogrzewała. Lepiej nie igrać z ogniem, postanowił. Hassebrandka była zbyt niestabilna. Dały się słyszeć żałosne jęki kota. Po chwili odpowiedziało mu miauczenie tłumu, które rozbrzmiało echem w pustych ulicach. - Co to do cholery było? — zapytał Erbrechen jednego z pobliskich przyjaciół. - Kult Martwego Kota — odpowiedziała kobieta, promieniejąc z radości, że dostąpiła zaszczytu rozmowy z nim. — Pełzają tam, gdzie pełzł kot, powtarzają wszystko, co mówi. - Jest ich wielu? - Setki - odparła. - Czemu nie podążają za mną? Mówię rzeczy ciekawsze niż „miau”. Ubrana jedynie w brudną, żółtą koszulę kobieta zamrugała głupio. Erbrechen stęknął i odchylił się do tyłu. Czemu nie podążali za nim? Co takiego miał kot, czego jemu brakowało? Rozedrgane, pomarańczowe cienie tańczyły na ścianach ocalałych budynków, wijąc się i przedrzeźniając posuwiste ruchy tych, którzy gzili się najbliżej potężnego ogniska. Choć dysponowali ogromnymi zapasami jedzenia, wielu zgłosiło się, by skończyć w gulaszu - w nadziei, że w ten sposób znajdą się bliżej swego boga. - Powstał kult, który czci martwego kota — powiedział Erbrechen do Gehirn, chcąc przerwać jej krępujące milczenie. -Wyobraź sobie, że jeśli wystarcząco wielu ludzi za nim podą-
ży, to może Wstąpi. - Czy ja już jestem w Zaśmierci? Czy to jest kara? — zapytała Gehirn.
ROZDZIAŁ 34
Powiedział, że nigdy nie dowiem się, jakie delikatne uczucia kryją pod jego kruchą poczytalnością. Więc obrałem go ze skórki jak winogrono. Miał rację. Nadal nie wiem. - WAHNSINNIG GEMAHLIN, OTRAALMA Jechali na zachód, a Wichtig rozmawiał z Morgenem, bez wysiłku wylewając z siebie ciągły potok słów. Choć udawał odprężonego i jowialnego, jego oczy bezustannie świdrowały wzrokiem ciemny las na północ od drogi. Niebo było tak gęsto zasnute chmurami, że ciężko było odgadnąć, która godzina. Jak się nazywa ten cholerny las? Nie miał pojęcia, ale jego instynkt mieszczucha podpowiadał mu, że las to nic dobrego. Lasy zawsze wszystko ukrywały. Przelej krew, a ziemia spije ją w ciągu kilku sekund, na zawsze ukrywając zbrodnię. W mieście kałuża krwi przynajmniej stała przez parę dni, stanowiąc świadectwo tego, co zaszło. Do tego lasy zawsze wydobywały z duszy Wichtiga wszystko, co najmroczniejsze. Nocą w lesie działy się złe rzeczy. Wzdrygnął się na wspomnienie nocy, kiedy Bedeckt ocalił im życie, choć powinien był uciec. Rzecz jasna, tamto wspomnienie zostało nieco zatarte przez znacznie nowsze wspomnienie, w którym Bedeckt zostawił go samego na ulicy. Niebo pociemniało, kolory świata zblakły do monochromatycznej szarości. Strzelił oczami na Bedeckta, który jechał kilka metrów przed nim, ale nic nie powiedział. Kiedy
niebo pociemniało jeszcze bardziej, a Wichtig już ledwo widział jadącego przodem Bedeckta, westchnął wreszcie z rozdrażnieniem. - Bedeckt, to głupie. Zaraz będzie ciemno. Powinniśmy rozbić obóz. - Jeszcze kawałek — burknął Bedeckt. Wichtig nie miał ochoty mówić, co go tak naprawdę niepokoi. Albtraumy. Jeśli będą za długo zwlekać, rozpalenie porządnego ogniska zrobi się jeszcze trudniejsze. Niech go szlag, jeśli myśli, że będę snuć się po tym mokrym lesie w poszukiwaniu suchego drewna w kompletnej ciemności. Myśli, że wciąż miałby coś zawdzięczać Bedecktowi sprawiały, że Wichtig czuł się nieswojo. A więc odwrócenie uwagi. - Chłopak jest zmęczony — powiedział, kładąc chłopcu pocieszycielską dłoń na ramieniu. - Cholera, ja zresztą też. Nawet jeśli Bedeckt go usłyszał, nie okazał tego. Wichtig zerknął na Stehlen ze zmartwionym wyrazem twarzy. Stehlen, wychowana w mieście tak jak Wichtig, zrozumiała natychmiast. Ona też miała powód, by obawiać się ponurego lasu. Kleptyczka odchrząknęła i splunęła gęstą śliną na nogi konia Wichtiga, który położył po sobie uszy i cichutko zarżał ze skargą. - Mi też by nie przeszkadzało, gdybyśmy się zatrzymali -powiedziała. - Jeszcze... - Nie bądź idiotą — nie wytrzymała. - Omal wczoraj nie zginęliśmy. Jeden z nas zresztą zginął. To nie noc, którą warto spędzić bez porządnego ogniska. - Poruszyła nozdrzami, świdrując wzrokiem plecy Bedeckta. - Jak sądzisz, jak widok Za-
śmierci wpłynął na psychikę Wichtiga? - Na mnie? - zaprotestował Wichtig. - Nic mi nie jest! Myślałem tylko o chłopcu! - Moglibyśmy się dziś w nocy obyć bez żadnych wizyt -powiedziała Stehlen. Bedeckt skulił ramiona, ale nic nie powiedział. - Moja psychika ma się świetnie - zapewnił Wichtig, choć dokładnie o nią się martwił. - Stehlen szuka okazji do drugiej rundy tego, co wydarzyło się poprzedniej... - Dobra! - przerwał mu Bedeckt. - Zatrzymamy się tutaj. Wy dwoje rozbijcie obóz. - Wskazał na bok swoją okaleczoną dłonią. - Z dala od drogi. Ja idę znaleźć coś do zabicia. - Wjechał w las, nie mówiąc nic więcej. - Miał na myśli „na obiad”, prawda? - zapytał Morgen. - Prawdopodobnie - odparł Wichtig. ❌❌❌ Pół godziny później mieli sporych rozmiarów ognisko i zasłaniający je prowizoryczny szałas, dzięki któremu było niewidoczne z drogi. Stehlen grzebała w swoich jukach, sortując ukryte w nich kradzione bibeloty według porządku, który mógł mieć sens tylko dla obłąkanego umysłu. Wichtig widział tę czynność już tak wiele razy, że przestała zasługiwać na kpinę czy choćby wzmiankę. Bardziej interesował go chłopak. - Widziałem, jak się przyglądałeś, gdy rozbijaliśmy obóz -powiedział Wichtig, rozkładając przy okniu swój śpiwór. -Chciałbyś się tego nauczyć? Morgen nie wyglądał na przekonanego. - To łatwe - kontynuował Wichtig. — Mogę ci wszystko pokazać: jak zrobić własną hubkę, jakiej rozpałki użyć i jakie kamienie dają najlepszą iskrę.
- Czy one są brudne? Wichtig pokazał swoje poplamione dłonie. - Większość rzeczy jest brudna - powiedział, niedbale wzruszając ramionami. - Te umiejętności mogą uratować ci życie. Mogę nauczyć cię przydatnych rzeczy, na przykład jak oskórować i oprawić zwierzynę. - Zarechotał pod nosem. - To dopiero brudna robota. Morgen wzdrygnął się. Idealnie! Wichtig przykucnął obok Morgena i uśmiechnął się, by dodać mu otuchy. - Nie martw się. Dopóki masz mnie u swego boku... - Popatrzył na chłopca śmiertelnie poważnie. - Zawszę będę wykonywał za ciebie brudną robotę. — Wbił wzrok w las i dodał cicho, jakby do siebie: - Ludzie tacy jak ty potrzebują takich jak ja. - Przepraszam - powiedział Morgen. Wichtig udał zaskoczonego. - Co? Och, to nic takiego. - Błysnął promiennym uśmiechem i starannie oczyścił miejsce dla śpiwora Morgena. — Wiesz, co się mówi o życiu, które uratowałeś. Twarz chłopca przybrała komicznie poważny wyraz. - Jesteś za nie odpowiedzialny. Należy do ciebie. Wichtigowi niezbyt spodobała się ta ostatnia część, ale postanowił odpuścić. Chłopak czasem dziwnie się wysławiał. Wichtig zerknął ukradkiem na Stehlen. Kleptyczka była nadal pochłonięta porządkowaniem bagaży. Dobrze. Teraz, pod nieobecność Bedeckta, Wichtig miał swoją szansę. Żałował, że nie miał więcej czasu na ułożenie planu, ale wiedział, że i tak żadnego by nie ułożył. Najlepiej działał pod presją, ze świadomością, że najmniejszy błąd może go kosztować wszystko. Gdyby Bedeckt miał choćby częściowo pojęcie, jaki jestem
bystry, zabiłby mnie lata temu. Albo uczyniłby mnie przywódcą. Mimo wszystko, zabawnie było pozwalać Bedecktowi myśleć, że to on dowodzi tą żałosną trupą złodziei. - Morgen? Chłopiec podniósł wzrok i spojrzał mu w oczy. - Tak? - Jak wiele powiedział ci Konig o swoich planach? - Aufschlag, mój nauczyciel, powiedział mi więcej niż powinien. - Morgen popatrzył smutno w ogień. - Chyba czuł się winny. - Wychowywali cię na boga? - Urodziłem się, żeby zostać bogiem. Wichtig przyjął to uściślenie bez komentarza. - Wiesz czemu? Morgen wyglądał na skonsternowanego. - Żeby służyć ludowi Grauchloss. Wichtig pozwolił, by na jego twarzy zagościła odrobina wątpliwości. - Rozumiesz, w co wierzą Geborene Damonen, prawda? - Człowiek stworzył bogów, a nie odwrotnie. - Pewnie - zgodził się Wichtig, tak jakby znał odpowiedź -ale to nie wszystko. Choć wierzą, że człowiek stworzył bogów, jeszcze do niedawna sami czcili tych bogów. Geborene byli niewiele więcej niż szalonym odłamem Wahnvor Stellung. Czcili tych samych bogów. - Nie miał pojęcia, czy to do końca prawda, ale zakładał, że chłopak pewnie wie jeszcze mniej niż on. Z doświadczenia wiedział zresztą, że półprawdy brzmią bardziej wiarygodnie niż całe prawdy. Wmieszał parę szczegółów, które zapamiętał z gadaniny Bedeckta na moście. — Geborene stali się poważną religią dopiero, gdy Konig przejął władzę. Wcześniej byli w zasadzie śmiechu warci. Konig do-
strzegł prawdę. - Prawdę? — dopytał Morgen, gdy pauza Wichtiga się dłużyła. - Prawdę. Jeśli ludzkość stworzyła bogów, może stworzyć więcej bogów. Nowych bogów. Wiedział, że jeśli odpowiednio ukształtuje wierzenia ludności czczącej owego boga, zdoła ukształtować też samego boga. Zrozumiał, że boga można zaplanować. Morgen z namysłem oblizał wargi. -To chyba ma sens. - Konig może i jest potężnym Gefahrgeistem, ale nie jest pozbawiony... - Wichtig postarał się jak umiał, by przybrać skruszony wyraz twarzy. - Wad. Przykro mi, ale ja widzę to bardziej przejrzyście niż on. Nie zrozum mnie źle, sam nie potrafiłbym zacząć tego, co on zaczął, brakowałoby mi wizji, by puścić to wszystko w ruch. Ale dostrzegam coś, co jemu umknęło. Morgen otworzył szeroko oczy i zapytał: - Co mu umknęło? - Bardzo przypomina to jeden z planów Bedeckta — powiedział Wichtig filozoficznie. - Im większy plan, im dłużej o nim myślisz... tym bardziej twój plan pójdzie się jebać. - I? - W pewnym momencie geboreneński bóg stanie się tak potężny, że wymknie się spod kontroli swoich stwórców. Mogli go ukształtować, ale nikt nie może zmusić bóstwa do czegoś, czego ono nie chce. - Ono - powiedział matowym głosem Morgen. - Przepraszam. Ty. Ludzie mogą starać się tobą manipulować, ale nikt nie może cię do niczego zmusić. Przynajmniej nie wtedy, gdy będziesz już bogiem. Do tego czasu...
- Gdy Wstąpię - powiedział Morgen. Wichtig ukrył irytację wywołaną tym wtrąceniem. Nienawidził, gdy ktoś przerywał strumień jego myśli. - Racja. Dopóki nie Wstąpisz, będziesz podatny na Manipulację. - „Ze strony ludzi innych niż ja” zostawił niedopowiedziane, acz zasugerowane. Subtelność opiera się na niedopowiedzeniach. Zawsze najlepiej, gdy ludzie sądzą, że samodzielnie doszli do pożądanego wniosku. Nagle pewna myśl zaświtała Wichtigowi. - A jak się w ogóle Wstępuje? Morgen zgarbił ramiona, jakby mu było zimno. - Aufschlag mówi, że trzeba umrzeć. - Płonący patyk stoczył się na brzeg wykopanego w pośpiechu dołu, a Morgen delikatnie pchnął go czubkiem buta. - Widzę mnóstwo ognia. Wichtig ukrył swoje niezrozumienie, kiwając głową i marszcząc brwi. - Tak, ja też widzę mnóstwo ognia. — Tuż przede mną, pomyślał sarkastycznie. Ten dzieciak bywał dziwaczny. - Hej, właśnie o czymś pomyślałem. Ci zabójcy, te stwory w Neidrig. - Tiergeiści. - Myślisz, że próbowali cię zabić, żebyś Wstąpił? Morgen spiął się. Kiwnął głową. - Ale czemu? — Wichtig pozwolił, by pytanie zawisło w powietrzu. Usiadł obok Morgena, udając, że w zamyśleniu kontempluje ogień. - Jest tylko jedno sensowne wyjaśnienie: boją się, że czegoś się dowiesz. Chłopiec milczał. Cholernie irytujące. Im więcej ludzie mówili, tym łatwiej ich było rozgryźć i zmanipulować. - Pozostaje pytanie - ciągnął Wichtig - czy działali na własną rękę, czy też wykonywali polecenia Koniga. - Wichtig wziął patyk i poszturchał nim ognisko, wykorzystując tę
chwilę, by upewnić się, że Stehlen wciąż jest zajęta jukami. — Co takiego Tiergeiści mogliby zyskać na zmuszeniu cię do Wstąpienia? Nie-powiedział cicho, jak gdyby bardziej myślał na głos niż rozmawiał z Morgenem. — Musieli wykonywać rozkazy. Konig chce cię zabić. Boi się, że dowiesz się czegoś, co sprawi, że obrócisz się przeciw niemu. - Wichtig położył chłopcu dłoń na ramieniu i poczuł, jak dzieciak się spina. — Bedeckt jest głupcem, bezmózgim kretynem. Ale od czasu do czasu mówi słowa tak uderzająco proste i jednocześnie mądre. Wiedza to potęga. Bedeckt mi to powiedział. Wiem - Wichtig zgodził się z milczeniem chłopca. - Nigdy nie spodziewałbyś się takiej przenikliwości po bezmyślnym klocu drewna. Staram się powiedzieć, że musisz dowiedzieć się tego, co Konig chce przed tobą ukryć. Zanim Wstąpisz, musisz nauczyć się tak wiele, jak to możliwe. - Zrobił pauzę i przybrał zamyślony wyraz twarzy. - Dużo czytałeś o historii? - zapytał. Morgen pokręcił głową. Żeby tylko chłopak coś powiedział, żeby tylko pokazał, co mu chodzi po tej małej główce. Ach, no cóż. Przynajmniej nie jest oczytany. Rozmowa z wykształconymi zawsze była upierdliwa jak wrzód na dupie. - Szkoda - przyznał Wichtig - bo wtedy wiedziałbyś, że wszyscy bogowie mają swoich herosów. Na każdego boga przypada jeden heros, który wykonuje bożą wolę w świecie śmiertelników. - Pokręcił głową z udawanym oburzeniem i westchnął. - Nie wierzę, że Konig nie mówił ci takich rzeczy. To nie w porządku. Nie, nie mogę tak zostawić tej... - przez chwilę szukał odpowiedniego słowa - niegodziwości. - Odwrócił się twarzą do chłopca i nachylił się, by spojrzeć mu prosto w oczy. - Ja, Wichtig Lügner, Najwspanialszy Szermierz Świata, będę
twoim Obrońcą. Twoim Herosem, na tak długo, jak będziesz mnie potrzebował. Przyrzekam ci: będziesz żył, aż dowiesz się wszystkiego, co musisz wiedzieć przed Wstąpieniem. Musisz odkryć to, co Konig chce przed tobą zataić. Wiedza to potęga, a prawda jest orężem. - Co za piękne zdanie! Będę je musiał zapamiętać na później. - Prawda i mój miecz. Oto bronie, jakich potrzebujesz, by stać się bogiem, jakim musisz się stać. Samodzielnym bogiem, nie zabawką w rękach Gefahrgeista, który nie szanuje cię na tyle, by mówić ci o wszystkim. Geborene wcale nie chcą stworzyć mądrego boga, oni chcą posłusznego, niedouczonego boga. Chyba nie chcesz być niedouczonym bogiem, prawda? Chłopak pokręcił głową. - Świetnie - powiedział Wichtig. - Jesteś bezpieczny u mego boku. Stehlen podniosła wzrok znad bagaży, jakby dopiero przebudziła się z transu. Wichtig uśmiechnął się niewinnie. - Ufam, że nikt ci niczego nie ukradł? Jej oczy zwęziły się. - Mnie nikt nie okrada. ❌❌❌ Podczas gdy Wichtig paplał, Morgen obserwował maleńkie postaci, niewiele więcej niż iskry o dziwnych kształtach, roztańczone i podstakujące w ogniu. Widział Koniga tłukącego pięścią o taflę szkła, wrzeszczącego na Koniga za szybą. Bedeckta widział wijącego się w palącej agonii. Kim był ten groteskowy pająk, skulony i lśniący pośrodku pajęczyny żarłocznej potrzeby? Przebłyski ludzi, których znał migały mu przekornie przed oczami. Nie wiedział dlaczego, ale miał pewność, że są to wizje niedalekiej przyszłości.
Dopiero gdy Wichtig przestał mówić, do Morgena dotarło, że w płomieniach nie zobaczył Szermierza. Pomimo wszystkich tych obietnic ochrony, nigdzie go nie było. Płomienie zamigały jakby w odpowiedzi na jego myśli, układając się w scenę, którą rozpoznał. To nasze obozowisko. Wichtig leżał i spał owinięty w cienki koc. Nie, on nie śpi, uświadomił sobie Morgen, zobaczywszy szeroko otwarte oczy Szermierza. Nie żyje. Jak to się mogło stać? Kłótnia ze Stehlen? Powinienem go ostrzec? Zaraz, jakie znaczenie ma śmierć, skoro mogę go po prostu wskrzesić? Odpowiedź była oczywista: bo ja go nie wskrzeszę. Ale czemu miałby tego nie robić? Bo chcę, żeby był martwy. Zapatrzył się w ogień, gdzie roztańczone płomienie odegrały ponownie każdą rozmowę i każde słowo, jakie wymienili z Szermierzem. Wszystko, co Wichtig mówił, podszyte było manipulatorskim podtekstem - patrząc wstecz, nieszczególnie subtelnym. Jeśli Wichtig kiedykolwiek powiedział jedno prawdziwe słowo, zrobił to przez przypadek. Morgen zwarł szczęki i zacisnął pięść tak mocno, że miał wrażenie, iż mięśnie jego chudych rąk zaraz pękną. Wichtig myśli, że może mnie wykorzystać. Czy jest na tym świecie osoba, której mogę zaufać? Płomienie wyciągnęły się ku niemu, oferując ciepło i miłość. Tak jak odbicia, ukazywały przyszłość, mówiły prawdę, której nie mówił nikt inny. Ogień i odbicia były jednym i tym samym. I nigdy nie kłamały. Gdyby był tu Aufschlag, z pewnością stałby się dla Morgena źródłem mądrości i pocieszenia. Chłopiec tęsknił za starszym naukowcem. W takich chwilach niemalże słyszał, co
powiedziałby Aufschlag. Twarz Aufschlaga spoglądała na niego z płomieniu. Usta naukowca poruszyły się i choć Morgen niczego nie usłyszał, zrozumiał. Przemyśl to. Niepokoiło go coś, co powiedział Wichtig: „Konig chce cię zabić. Boi się, że dowiesz się czegoś, co sprawi, że obrócisz się przeciw niemu.” Czy to jedyne wytłumaczenie? Aufschlag w ogniu pokręcił głową, a potem zniknął. Nie, pomyślał Morgen, musi istnieć inne wytłumaczenie. Popatrzył na kłócących się Wichtiga i Stehlen. Choć Szermierz był stosunkowo czysty, przynajmniej w sensie fizycznym, Morgen wyczuwał czający się w duszy mężczyzny brud. Choć wciąż mówił o zaufaniu, nikomu nie ufał. Choć wciąż mówił o mądrości, niczego się nie uczył. Każde padające z jego usta słowo miało na celu manipulację. Język Wichtiga ociekał trucizną. Zakaża mnie swoimi kłamstwami. Stehlen była jeszcze gorsza. Była odrażająca od stóp do głów. Jej ubrania cuchnęły śmieciami z zaułka, jej żółte oczy płonęły nienawiścią do wszystkiego i wszystkich - łącznie z nią samą. Zabiłaby Morgena bez wahania. Przynajmniej w tej kwestii mógł jej ufać. Była złodziejką i morderczynią, i nigdy nie udała, że jest inaczej. Morgen czułby do niej słabość, gdyby go tak bardzo nie przerażała. Stehlen była zdecydowanie najniebezpieczniejsza z trójki jego kompanów. I znów powróciło pytanie: czemu Konig miałby wysłać Tiergeistów, żeby mnie zabili? Zapewnienie Wichtiga, że Konig obawia się, że Morgen czegoś się dowie nie było całą prawdą, ale nie było też kompletną nieprawdą. Morgen popatrzył ze złością na brudną ziemię obok swojego śpiwora. Choćby nie wiadomo jak się starał i jak bardzo uważał, zawsze znów się
brudził. Nie ma ucieczki przed zanieczyszczeniem. Zamarł na tę myśl. Skażenie. Zanieczyszczenie. Czy Konig obawiał się, że Morgen zostanie w jakiś sposób skażony przez ludzi, z którymi podróżował? Ale w takim razie czemu miałby wysłać ich, żeby... Strach przebiegł Morgenowi po plecach niczym dotyk zimnych palców. Chłopiec wrócił myślami do licznych ciał Viele Sindein, jego mehrerskiej strażniczki. Czyżby kobieta zginęła w jego obronie, a nie usiłując go zabić, jak twierdził Wichtig? Jakie są szanse, że Wichtig powiedziałby wtedy prawdę, a potem przez cały czas by kłamał? Był głupi. Życie pod kloszem w kościele Geborene Damonen nie przygotowało go na zetknięcie z ponurą rzeczywistością. Czemu nikt nie nauczył mnie zadawania pytań? Zanim spotkał Bedeckta, Wichtiga i Stehlen, nie miał doświadczenia z kłamstwami. Zobaczył już dość, by przekonać się, że ta trójka stale okłamywała się wzajemnie oraz samych siebie. Podteksty i alternatywne znaczenia czaiły się we wszystkim, co mówili. Nie wypowiadali wielu słów, które nie miałyby na celu zatajenia prawdy i odwrócenia uwagi. A Morgen się od nich uczył. Nic nie mógł na to poradzić. Słuchał ich rozmów. Patrzył, jak kradną i zabijają. Nasiąkał nimi jak trucizną. Czy jest już za późno? Czy już został zakażony ich nieufnością, zanieczyszczony ich chciwością, zepsuty przez stale towarzyszącą im śmierć? Morgen wrócił myślami do Koniga i życia z Geborene. Najwyższy kapłan był surowym przełożonym, ale - o ile chłopcu było wiadomo - nigdy nie kłamał. A Morgen nigdy nie okłamał Koniga. Czyżby stanowiło to element tego, co chciał
stworzyć Konig — uczciwego boga? Morgenowi zrobiło się niedobrze. Skłamał, gdy Wichtig zapytał, czy czytał dużo o historii. Wówczas pragnął tylko, by Wichtig został go w spokoju. Drobne kłamstewko wymsknęło się bez namysłu. To było łatwe. - Już za późno - powiedział na głos. - Jestem... - Co? - przerwał mu Wichtig. - Na co za późno? - Za późno, żebym nadal nie spał - skłamał. - Jestem zmęczony już od dawna. Idę spać. Wczołgał się do śpiwora, a Wichtig przyglądał mu się, marszcząc z namysłem brwi. Czy Szermierz mógł coś podejrzewać? Morgen w to wątpił, Wichtig był zbyt skupiony na sobie, żeby dostrzec cudzy dyskomfort. — Słodkich snów — powiedział Wichtig i poklepał go po ramieniu ubrudzoną popiołem dłonią. Nawet jeśli zauważył odrazę Morgena, to jej nie skomentował. Morgen leżał skulony z zamkniętymi oczami i gniewem wykrzywiającym żołądek, aż wreszcie poczuł, że chyba zaraz zwróci. Nasłuchiwał kłótni Wichtiga i Stehlen. W chwili, gdy ponownie okłamał Wichtiga, dostrzegł coś w płomieniach. Bedeckt nie wróci na noc, a Stehlen wkrótce wymknie się, by go szukać. Tylko Wichtig zostanie, by się nim opiekować. Morgen pojął już, czemu nigdy nie widział Wichtiga w wizjach przyszłości. Skażony. Zepsuty. Kłamstwa. A wkrótce przemoc. Morgen zrozumiał. Nie wolno mi nigdy Wstąpić. Geboreneński eksperyment okazał się porażką.
ROZDZIAŁ 35
Dopóki pamiętam, kim jestem, nic mi nie będzie. - EINSAM GESCHICHTENERZÄHLER Konig stał w drzwiach do swojej komnaty, przyglądając się grubemu dywanowi, na którym skrzyły się drobiny lustrzanego pyłu. Wewnątrz stało ramię w ramię dwóch Doppli z twarzami zwróconymi w jego stronę. Tylko rany Akceptacji odróżniały go od Trwogi. - Kłamiecie - powiedział Konig głosem, w którym zabrzmiała niewypowiedziana groźba. Akceptacja skłonił nisko głowę i zadrżał. - Nie - powiedział Trwoga. - Nie kłamiemy. My... nie ośmieliłbym się. - Co dokładnie zobaczyliście w tym lustrze? - zażądał odpowiedzi Konig. - Oni uciekali - oznajmił Trwoga, nerwowo oblizując wargi. - Zastąpiliby nas. Akceptacja tylko zaskamlał cichutko i wciąż nie podnosił głowy. Konig przyjrzał im się uważnie. Czy to kłamstwo? Czy wydarzyło się cos innego? Z lśniącej powierzchni lustra nie zostało nic oprócz pyłu. Czy to mogła być prawda, czyżby jego zwierciadlistyczne tendencje nagle nabrały mocy? Wiedział, że nie wolno mu ufać Akceptacji, ale Trwoga z pewnością zbyt się bał, by kłamać. Konig nie mógł ryzykować.
— Ty — wskazał na Trwogę. - Każ zniszczyć wszystkie lustra w świątyni. Co do jednego. Zakryj wszystkie odbijające światło powierzchnie. Żadnego błyszczącego mosiądzu, żadnych lśniących noży. Zasłoń wszystkie okna. - Konig chodził po pokoju tam i z powrotem, ignorując chrzęst szkła pod butami. Zatrzymał się przed Akceptacją. - Ty - powiedział do czubka łysej głowy Doppla. - Wyjaśnij mi, w jaki sposób moje odbicia stały się tak potężne, podczas gdy moi Dopple, o wiele dawniejsze urojenie, tak bardzo osłabli. To mało prawdopodobne, prawda? Akceptacja odwzajemnił spojrzenie Koniga swoim jedynym, przekrwionym okiem. Doppel wyglądał na pokonanego oraz przybitego i nie chodziło tu tylko o fizyczne obrażenia. Pomięte ubrania wisiały na nim jak na wieszaku. Śmierdział, jakby nie kąpał się od wielu dni. - Jesteśmy skończeni - powiedział Akceptacja. - Kiedy zwróciłeś Porzucenie i Trwogę przeciwko mnie, osłabiłeś nas wszystkich. A potem, gdy Porzucenie się rozpłynął, staliśmy się jeszcze słabsi. Jesteśmy zaledwie cieniem tego, czym mogliśmy być. - Przy ostatnim zdaniu w głos Doppla wkradła się odrobina gniewu. Konig popatrzył na niego z irytacją, po czym pogardliwie odwrócił się do Doppla plecami. - Sięgnąłeś po władzę. Poniosłeś klęskę. - Twoje odbicia były podzielone - szepnął Akceptacja tak cicho, że Konig ledwo go usłyszał. Zatrzymał się, wciąż zwrócony plecami do Doppla. - I? - Miały wiadomość. - Asena i jej Tiergeiści mają chłopca. - Żywego?
- Tak - odpowiedział Akceptacja. - Asena zamierza sprowadzić chłopaka do domu. - Zlekceważyła rozkaz? - Jak powiedziałby Porzucenie, każdy w końcu nas zdradza. - Mnie - poprawił go Konig. - Każdy w końcu mnie zdradza. - Stał przez chwilę zatopiony w myślach. - Jeśli chce go sprowadzić tutaj, musi istnieć jakiś powód. Albo obawia się, że chłopak nie jest gotowy Wstąpić albo obawia się, że... Nie dokończył. Nie potrafił powiedzieć tego na głos. Jeśli Morgen został dostatecznie skażony przez kontakt z zewnętrznym światem, cały wysiłek Koniga poszedł na marne. Jego urojenia stawały się coraz liczniejsze i potężniejsze. Morgen musiał Wstąpić, zanim Konig utraci kontrolę i zostanie pożarty. Ocalali Dopple Koniga zebrali się za jego plecami. Czuł ich spojrzenia jak brzemię na barkach. Plan zawsze przewidywał zabicie Morgena, ale zakładał, że chłopiec umrze z własnej woli. Jeśli Morgen kochałby albo wielbiłby go dostatecznie mocno, jeśli wierzyłby we wszystko, co mówiono mu o służbie ludowi Grauchloss, poświęciłby się z własnej woli. Celem Koniga był naiwny bóg, desperacko pragnący mu się przypodobać. Jeśli chłopak został skażony, plan musiał ulec zmianie. Morgen wciąż musiał umrzeć, ale po śmierci służyłby jako niewolnik, nie jako... co? Przyjaciel? Zawsze zamierzałeś zniewolić boga. Prawda, ale to byłoby co innego, gdyby chłopak podporządkował się dobrowolnie. Naprawdę? Niby dlaczego? Konig zmusił się do rozluźnienia, do otwarcia pięści, którą bezwiednie zacisnął. Zabiję chłopaka w chwili, gdy tylko
wróci. Praktycznie nie miał wyboru; ukrywanie się przed odbiciami było w najlepszym razie tymczasowym rozwiązaniem. Przypomniało mu się uczucie, gdy nóż Meineigenera wsunął się w pierś Aufschlaga, syk powietrza umykającego z rozerwanego płuca, wolno szklące się spojrzenie przyjaciela. Przełknął wątpliwości i odrazę. Czy zdołam zrobić to ponownie? Bóg musi służyć. To tylko chłopiec. Konig wyprostował ramiona i wziął głęboki wdech. Nie mógł okazywać słabości przed swoimi Dopplami. - Robimy postępy. Gdy Asena wróci z chłopakiem, zadbamy o jego Wstąpienie. Opuścił komnatę, nim któryś z Doppli zdążył odpowiedzieć. ❌❌❌ Akceptacja odprowadził Koniga wzrokiem, dostrzegając przesadną sztywność jego ramion. Konig powiedział „zadbamy o jego Wstąpienie”. Nie zadbam. Drobne, ale istotne przejęzyczenie. Wzdraga się przed tym, co musi zrobić. Potrzebuje mnie. Wola mężczyzny zaczynała słabnąć. Kolejne niepowodzenia raz za razem przybliżały moment, w którym pęknie. Wkrótce sięgnę po władzę i go zastąpię. - Dobry pomysł? - zapytał Trwoga. - Ryzykowny. Będzie czekał na powrót Aseny. Ufa jej znacznie bardziej niż nam - mruknął stanowczo. - Nie jest to całkiem nierozsądne — powiedział Trwoga z czymś, co zabrzmiało niemal jak wesołość.
Akceptacja przez chwilę przyglądał się Dopplowi. - Prawda. Do czasu, gdy sobie uświadomi, że ona nie wróci, będzie już za późno. Zrobimy nasz ruch. - My? — zapytał Trwoga z ewidentnym powątpiewaniem. - My. Nie jestem głupcem, wiem, że nie mogę tego zrobić bez ciebie. - A kiedy obalimy Koniga, będziemy sobie równi? - Nie bądź głupi. Trwoga pokłonił się lekko, przyjmując naganę bez komentarza. - Konig rozkazał mi zniszczyć wszystkie lustra. - No i? - zapytał Akceptacja, naśladując wcześniejszy ton Koniga. Trwoga wskazał na miejsce, w którym Akceptacja trzymał pod szatą lusterko. - Wszystkie lustra. - Myślę, że to jedno sobie zachowam - powiedział Akceptacja, uśmiechając się zaciśniętymi wargami. Trwoga nie wyglądał na przekonanego. - Korzystanie z odbić Koniga jest nierozsądne. Im nie można ufać. - My też jesteśmy Konigiem... albo przynajmniej jego aspektami. Kto powiedział, że nie możemy rozwinąć własnych zwierciadlistycznych talentów? Akceptacja zobaczył, jak na twarzy Trwogi świta zrozumienie. Jakże nienawidził tego nietkniętego, nieoszpeconego oblicza. Pewnego dnia się zemszczę. I to niebawem. - Twoje odbicia coś ci powiedziały. - Trwoga, najmniej utalentowany społecznie Doppel, nawet nie próbował kryć zaciekawienia. — Co zobaczyłeś?
Akceptacja wyszczerzył połamane zęby we wrednym uśmiechu ledwo widocznym spod dłoni, którą zasłonił pokaleczone wargi. Jego kompleksy popsuły zamierzony efekt. - Wszystko w swoim czasie, mój tchórzliwy współspiskowcu. Wszystko w swoim czasie.
ROZDZIAŁ 36
Mój miecz! Przynieście mi mój miecz, wy skretyniałe łajdaki! - OSTATNIE SŁOWA KRÓLA VERBLASSENA Morgen udawał, że śpi, a wkrótce Wichtig i Stehlen przerwali swoją bezcelową kłótnię. Całkiem jakby bez publiczności traciła ona sens. Nie musiał długo czekać, aż Stehlen zacznie się wiercić w nerwowym napięciu. Nie odpowiadało jej spokojne siedzenie przy ognisku. Wichtig nie radził sobie wiele lepiej. Nie mając komu zaimponować ani kogo zmanipulować, pogrążył się w ponurej depresji. Morgen rozumiał: dla ludzi pokroju Wichtiga czy Stehlen chwile cichej kontemplacji były przekleństwem. Obserwował ich spod zmrużonych powiek, czekając na chwilę, która, jak wiedział, miała nadejść. Stehlen popatrzyła ze złością na ignorującego ją Wichtiga i splunęła w ogień. — I gdzie ten twój błyskotliwy humor? — Pewnie szuka twojej higieny osobistej. - Wichtig nawet nie podniósł wzroku znad ogniska. Skrzydełka nosa Stehlen zadrżały, gdy ta rozważała jego słowa. — Kiepski z ciebie towarzysz — oznajmiła tonem, jakby właśnie odkryła, że zaprosiła gbura na wytworne przyjęcie. Wichtig wreszcie podniósł wzrok i błysnął słodkim
uśmiechem. - Przestań udawać, że chcesz się kłócić i idź poszukać Bedeckta. - Wątpię, żeby miał ochotę na towarzystwo. Wichtig z powrotem zwrócił twarz ku ognisku, a Morgen dojrzał, jak jego słodki uśmiech zmienia się w przewrotny uśmieszek. - Jak myślisz, czemu jeszcze nie wrócił? Myślisz, że chce sobie odmrozić tyłek sam w lesie? — Prychnął z udawanym oburzeniem. - Nie. On czeka na ciebie. Stehlen łypnęła na niego ze złością, ale i niepewnością. - Kłamiesz. - Jak sobie chcesz — powiedział Wichtig, udając, że nie dba ani trochę, czy Stehlen mu uwierzy. Morgen przyglądał się, jak wrodzona paranoja Kleptyczki zmaga się z pożądaniem. Nawet znając wynik starcia ciekawie było patrzeć, jak Stehlen przekonuje samą siebie, że nie zamierza zrobić dokładnie tego, co zaraz zrobi, i że to jej własny pomysł. Istotna lekcja, pomyślał. Ufaj swoim lękom. Gdy cichy głosik szepcze ci „jesteś wykorzystywany”, posłuchaj go. Ignoruj swoje pierwotne żądze. Gdy teraz myślał o dwóch najważniejszych ludziach w swoim życiu, Aufschlagu i Konigu, zauważył, że nigdy nie ulegali swoim bardziej wulgarnym apetytom. Najwyraźniej niektóre lekcje odbywały się bez słów. Jak wiele innych subtelnych nauk przegapił? - Idę się przejść — obwieściła Stehlen nocnemu niebu. -Nudzisz mnie. - Tylko nudni ludzie się nudzą — powiedział Wichtig ogniowi. - Miłego... spaceru.
- To tylko spacer. - Oczywiście. Ciesz się nim. - Dupek. - Stehlen bezgłośnie zniknęła wśród drzew. Wichtig siedział w milczeniu przez kilka minut, do czasu szturchając ognisko zwęglonym czubkiem patyka. - Wiem, że mnie obserwujesz - powiedział, nie podnosząc wzroku, a Morgen przez chwilę myślał, że został przyłapany. -Stehlen, jesteś co najwyżej pomniejszą Kleptyczką. Z lasu nie nadeszła odpowiedź. Wichtig najwyraźniej się tym nie przejął. Pół godziny później wrzucił patyk w gasnące ognisko i westchnął z rozdrażnieniem. - Bogowie, ależ się nudzę - wymamrotał tak cicho, że Morgen ledwo go usłyszał. Ukryta w lesie Stehlen oddaliła się ukradkiem z triumfalnym uśmieszkiem. Choć Morgen jej nie słyszał ani nie widział, wiedział, że ona tam jest i wyczuwał jej emocje. Zamierzała iść na poszukiwanie Bedeckta. Choć Morgen miał nadzieję, że nacieszą się tymi ostatnimi chwilami, jakie im zostały, wiedział, że tak się nie stanie. Byli równie niezdolni do odnalezienia pociechy w swoim towarzystwie, co do szczerości. Szczęście, pomyślał, jest poza zasięgiem niektórych ludzi. To nie los stał im na drodze. Sami byli własnym najgorszym wrogiem. Morgen obserwował Wichtiga, który robił się coraz bardziej niespokojny. Szermierz przez krótką chwilę zabawiał się jednostronnym kłótniami z wyimagiowanymi kopiami Bedeckta i Stehlen, które wygrywał swoją dewastującą błyskotliwością - choć czasem dopiero przy trzecim podejściu - a rozmówcy byli oszołomieni jego intelektem. Po zaciekłej kłótni z samym sobą, którą zdołał jakimś sposobem przegrać, Szermierz zrobił się przygnębiony i cichy. Przekląwszy pod nosem Bedeckta i Stehlen za to, że zostawili go tu samego, po-
łożył się wreszcie i zwinął się w swoim śpiworze. Kilka sekund później już pochrapywał cichutko, śpiąc snem sprawiedliwego. Albo przynajmniej niezdolnego do poczucia winy, pomyślał Morgen. Gdy oddech Wichtiga zwolnił, Morgen wyczołgał się ze śpiwora i prześliznął się do plecaka Stehlen. Wiedział, że znajdzie tam to, czego potrzebował; roztańczone płomienie mu to pokazały. Naoliwiony nóż wyśliznął się z pochwy z odgłosem cichszym niż oddech węża. Pod każdym względem stanowił kwintesencję cech Stehlen. Wąska klinga, ostra jak brzytwa i niebezpieczna. Nóż zalśnił z nieskazitelną perfekcją. Ani jednej skazy. Był lekki, dobrze leżał w dłoni. Morgen spodziewał się, że rzecz tak ostateczna okaże się cięższa, masywniejsza. Przez kilka minut przyglądał się, jak Wichtig oddycha. Czy właśnie to musiało się wydarzyć? Na pewno? Nie wiedział, czy można w tym przypadku używać słowa „powinno”. Czy te urywki przyszłości były niezmienne, jak gdyby wyryte w kamieniu? Na pewno takimi się wydawały. Żałował, że Aufschlag nie nauczył go więcej o różnych mocach Geisteskranken, które miały się w nim rozwinąć. Czyżby geboreneński naukowiec chciał go w jakiś sposób utrzymać w niewiedzy? Czy Aufschlag zwyczajnie o tym nie wiedział, a może istniały jakieś mroczniejsze powody? Ciągle doszukujesz się teraz ukrytej prawdy; czyż nie? Ale to miało mnóstwo sensu. Nie mógł zaprzeczyć, że zatajono przed nim rzeczy, które powinien wiedzieć. Jak bardzo odmiennie potoczyłyby się wydarzenia, gdyby potrafił kwestionować to, co słyszy? Gdyby wcześniej nauczył się nieufności, może nie znalazłby się tutaj. Może nadal byłby w Grauchloss z Aufschlagiem i Konigiem.
Czekając na śmierć. A może do tego czasu już by Wstąpił? Morgenowi zabrakło tchu. Jak bardzo byłem ślepy? Żeby Wstąpić, musiał umrzeć. Ale nikt nigdy nie powiedział mu w jaki sposób miało się to stać. Konig pragnie tego, co najlepsze dla Geborene i całego Grauchloss. Wymyśliłby najlepszy, najbezpieczniejszy sposób uśmiercenia Morgena. Konig zaplanowałby wszystko co do ostatniego szczegółu. Tyle że zabrzmiało to fałszywie. Aufschlag zajmował się planowaniem, a Konig... co właściwie robił Konig? Znów spojrzał na Wichtiga. Pytania prowadziły do kolejnych pytań, a odpowiedzi nie było nigdzie w zasięgu wzroku. Morgen pragnął zapewnienia, że podjął właściwe decyzje, ale nie mógł nawet mieć pewności, że w ogóle istniały właściwe decyzje. Co jeśli odbicia pokazywały tylko możliwości, a przyszłość była chaosem? Wzdrygnął się na myśl o nieporządku na tak kolosalną skalę. Rzeczywistość powinna być schludna, poukładana. Powinna przestrzegać zasad. Nie mogąc zobaczyć własnej przyszłości, nie mógł też nigdy osiągnąć pewności. Mimo wszystko, pewnych rzeczy nie sposób cofnąć. Morderstwo z pewnością zaliczało się do takich rzeczy. Morgen zerknął na dogasający ogień. Jesteś pewien? Jego gniew bynajmniej nie minął, ale co innego rozważać brutalny czyn, a co innego go popełnić. Płomienie znów ukazały niekończące się manipulacje Wichtiga. On cię ma za idiotę, zdawał się syczeć ogień. Wykorzystuje cię. Każdy cię wykorzystuje. Ogień odtworzył zamglone wspomnienia rozmów, jakie odbył z Konigiem. On cię nie kocha. Nie potrafi. Morgen zobaczył, jak Konig ze skrępowaniem
mierzwi mu włosy i ukrywa swój wstręt wywołany przytuleniem chłopca. Morgenowi pękło serce. Jego oddech zmienił się krótkie sapnięcia, zakręciło mu się w głowie. Co to za emocja, która ściskała mu serce i tłamsiła każdą myśl, zawężając pole widzenia do ciemnego tunelu z pojedynczym, tętniącym, rozżarzonym węgielkiem na końcu? Był niczym dla Koniga, był też niczym dla Wichtiga. Ci ludzie traktowali go jedynie jako sposób na osiągnięcie celu. Morgen wbił w Szermierza spojrzenie rozmyte od łez. Wichtig. Ten samolubny drań zawiódł jego zaufanie, wypaczył jego niewinność dla własnych celów. W ogóle się o mnie nie troszczy. Płomienie prychnęły, ciskając w powietrze iskry niczym rozbryzgi krwi. Ściskany w dłoni nóż wydał mu się gorący. Głodny. Morgen przyklęknął przy Wichtigu. Czy to naprawdę musiało rozegrać się tak, jak pokazywał ogień? To bez znaczenia. Ja tego chcę. ❌❌❌ Stehlen bez trudu odszukała Bedeckta. Staruszek nie próbował zacierać śladów, a poza tym cholernie ciężko ukryć coś przed Kleptyczką, gdy ta pragnęła tego dostatecznie mocno. Rozpalił sobie własne ognisko i wygodnie się urządził. Ewidentnie nie miał zamiaru wracać do obozu. Wichtig miał rację? Czy Bedeckt czeka tu, aż do niego dołączę? Tkwiła dalej w mroku i patrzyła. Podobnie jak Wichtig, Bedeckt poszturchiwał ognisko patykiem. Zastanowiła się, czy
wtykanie czegoś w coś było jedną z tych głupich męskich rzeczy. Jednak w przeciwieństwie do Wichtiga Bedeckt najwyraźniej czuł spokój w samotności i ciszy. Stehlen pozazdrościła mu tej wygody. - Równie dobrze możesz do mnie dołączyć. Stehlen wyłoniła się z ciemności. - Ile razy już to dzisiaj powiedziałeś? - Kilkadziesiąt. Prychnęła. - Czemu wszyscy myślą, że nie mam nic lepszego do roboty niż szpiegowanie ich? - Może cię znamy. Przykucnęła przy ogniu, stawiając stopy płasko na ziemi, a łokcie opierając wygodnie o kolana. Mogła tak siedzieć godzinami i wiedziała, że na sam widok Bedeckta zaczynają boleć kolana. Wybrała sobie miejsce naprzeciwko niego. Chciała widzieć jego twarz. - Dziś w nocy zrobi się zimno - powiedziała. Bedeckt chrząknął. - W obozie mamy sporych rozmiarów ognisko. - Przez jej twarz przemknęło coś między grymasem a uśmiechem. O ile dureń nie pozwolił mu wygasnąć. Chociaż po ostatnim razie, gdy... - Chciałbym pobyć sam. - Ja też. Bedeckt popatrzył na nią dziwnie. - No co? — zapytała. — Myślałam, że moglibyśmy to robić razem. Zmarszczył brwi, ale nic nie powiedział. - Znaczy się, pobyć samemu. Nie to, co sobie... no chyba.... że chcesz...
- Z tobą i nikim innym - powiedział Bedeckt. - Myślę, że moglibyśmy wspólnie być sami. Stehlen poczuła coś, co rzadko jej się zdarzało: łagodne ciepło w piersi. - Tak myślałam. Wydał z siebie coś między jękiem a westchnieniem. A co to miało znaczyć? - Możemy posiedzieć w milczeniu, prawda? - zapytał. - Oczywiście. Dopóki nie ma tu Wichtiga. Mówię ci, on się... Bedeckt popatrzył na spode łba, ze ściągniętą z wysiłku twarzą. - Przepraszam — powiedziała. Siedzieli w milczeniu przez kilka minut, a potem Stehlen wstała i wymamrotała, że skoczy po więcej drewna. Wróciwszy z naręczem gałązek i patyków, usiadła bliżej Bedeckta. Gdy tego nie skomentował, przykucnęła bliżej, tłumacząc, że było jej niewygodnie w tyłek. Gdy i tym razem się nie odezwał, podsunęła się bliżej, aż w końcu zetknęli się łokciami. Teraz wreszcie na nią zerknął. - Muszę się odlać - powiedział. Stehlen patrzyła, jak znika między drzewami i stoicko wzruszyła ramionami. Może już wcześniej chciał ulżyć pęcherzowi. Uśmiechnęła się tęsknie. Tutaj byłoby przyjemniej niż w jakimś ciemnym, zarzyganym zaułku. Minęła godzina, a on wciąż nie wrócił. - Niech to cholera! ❌❌❌ Morgen przykucnął nad Wichtigiem, ściskając oburącz nóż. Gdzie powinien tego drania dźgnąć? Nie miał pojęcia.
Wichtig i Stehlen sprawiali, że to wydawało się takie proste. Pomyślał o gardle. Jak długo umiera się od rany w gardle? Serce? Miał wrażenie, że zasłania je mnóstwo kości. Miękkość brzucha zdawała się łatwym celem. Mnóstwo ważnych organów i żadnych chroniących je kości. Morgen uniósł nóż, skupiając się na miejscu tuż pod mostkiem. Z pewnością uderzenie w sam środek byłoby najlepsze. - Co ty wyprawiasz? - zapytał przeciągle Wichtig tonem niezdradzającym zaniepokojenia. Morgen wbił nóż z całej siły. ❌❌❌ Bedeckt wędrował po ciemku, aż poczuł pewność, że Stehlen go nie śledzi. To bezcelowe. Gdyby naprawdę chciała się za nim skradać, nigdy by się nie zorientował. Ta kobieta poruszała się jak pająk. Tym razem powstrzymał się od rozpalenia ogniska. Nie ma sensu jej tego ułatwiać. Pewnie, będzie zmarznięty i nieszczęśliwy, ale przynajmniej będzie sam. Kiedy już usiadł, a okoliczna fauna zaakceptowała jego obecność, na nowo rozbrzmiały nocne odgłosy lasu, w których prym wiodły żaby nadrzewne. - Równie dobrze możesz do mnie dołączyć - zawołał w kierunku drzew, ale na próżno. Jeśli Stehlen tam była, pozostawała milcząca i ukryta. Może nie ma co liczyć na więcej. Siedział w ciemności, a wilgoć mokrej ziemi powoli przesączała się przez tył jego spodni. Tak rzadko miewał czas i ciszę, by pomyśleć. Bezustanne sprzeczki towarzyszy rozpraszały uwagę. Jego myśli skupiły się na Morgenie. W chłopcu było coś, czego Bedeckt nie mógł nie polubić. Jego niewinność stanowiła miłą przeciwwagę dla brutalnej, egoistycznej gwałtowności Wichtiga i Stehlen. Chłopiec słuchał na pozór uważ-
nie, gdy Wichtigowi nie zamykały się usta w niekończących się próbach manipulacji. Prawdę powiedziawszy, Bedeckt wątpił, by Szermierz w ogóle robił to świadomie. Kierował nim bardziej instynkt i nawyk niż jakieś konkretne pragnienie. Wichtigowi brakowało intelektu i koncentracji, by trzymać się jednego planu dłużej, niż potrzeba, aby przez głowę przemknął mu nowy, kuszący pomysł. Bedeckt podejrzewał, że Morgen przejrzał wciskającego mu ciemnotę Wichtiga. Chłopak najwyraźniej wysłuchiwał Szermierza, by nie zranić jego uczuć. Bedecktowi nie przychodził do głowy nikt na tyle miły. Bedeckt schylił się i podniósł pobliski patyk. Szturchnął ziemię, jak gdyby grzebał w ognisku. Miał wobec chłopaka dług. Morgen ocalił mu życie. Bedeckt był umierający, gdy zabrali go z Grauchloss, wykrwawiającego się z dziesiątek ran. Stehlen i Wichtig pozwoliliby mu umrzeć. Pewnie, pomiotaliby się chwilę, bezskutecznie próbując go uratować, ale rany były zbyt poważne. Stehlen, pragmatyczna jak zawsze, pierwsza by to dostrzegła. Bedeckt balansował u progu Zaśmierci. Pamiętał, że widział swojego ojca. Sen? Chłopak nigdy nie mówił o tym, że uratował mu życie. Przywrócił Bedecktowi zdrowie i nawet się nie zająknął o swojej przysłudze. A potem dosłownie wskrzesił Wichtiga z martwych. Dzieciak zachowywał się, jakby te czyny były czymś normalnym, niegodnym wzmianki. Czymś, co się robi i zaraz się o tym zapomina. Ale Bedeckt, choć bardzo tego pragnął, nie potrafił zapomnieć. Zawdzięczał chłopakowi życie. - Równie dobrze możesz do mnie dołączyć - powiedział znowu. Nic. Albo Stehlen nie zechciało się go śledzić, albo z jakiegoś powodu postanowiła zostać w ukryciu.
Bedeckt zaśmiał się pod nosem. - Tak naprawdę nie ma żadnego planu - wyznał mrokom nocy. - Nie wiem, jak odebrać okup za chłopaka. - Westchnął. Miałem plan, ale poszedł się jebać, gdy Konig wysłał Tiergeistów, żeby go ukatrupili. Może Wichtig miał rację. Może faktycznie wszystkie moje plany są do dupy. - Sam już nie wiem, co robię - oznajmił nadrzewnym żabom, dźgając mokrą ziemię patykiem. — To miał być koniec, ostatni wielki skok, żeby zrekompensować sobie wszystkie te kolosalne porażki. — Pokręcił pokrytą bliznami głową. — To nie zadziała. Skoro Konig chce zabić chłopca, komu miałbym go sprzedać? Woda skapnęła z liści i spłynęła mu strużką po karku. Zadrżał i popatrzył ze złością na mroczny baldachim liści nad głową. Nagle się podniósł. - To dlatego Konig chce, żeby on umarł. Niech to ciężka cholera, nie wierzę, że wcześniej na to nie wpadłem. Chłopak musi umrzeć, żeby Wstąpić. Konig nie musi płacić okupu, wystarczy mu zabicie chłopaka. - Nasuwał mu się tylko jeden logiczny wniosek. Poczuł opór dawnych blizn, gdy obnażył zęby w szerokim uśmiechu. - Skoro Konig chce zabić chłopca, my będziemy utrzymywać go przy życiu! Zagrozimy, że będziemy trzymać go przy życiu w nieskończoność. Nie ma martwego Morgena, nie ma geboreneńskiego boga. Konig zapłaci nam, żebyśmy zabili chłopaka! Tak proste, tak idealne! To się nie może udać. Nowy plan miał swoje wady. Na szczęście jego towarzysze nigdy nie wpadliby na to, aby zakwestionować jego decyzję.
Zawdzięczasz Morgenowi życie. Naprawdę zamierzasz go zabić? Bedeckt zepchnął troski na bok. To, że obieca Konigowi zamordować chłopca za pieniądze nie znaczyło, że musi go tak naprawdę zabić. Bedecktowi zdarzyło się już raz albo dwa razy skłamać. ❌❌❌ Świt zastał go zmarzniętego, wilgotnego i pokrytego ślimakami. W lśniącym od rosy świetle dnia z łatwością trafił po własnych śladach do miejsca, w którym dołączyła do niego Stehlen, a potem do głównego obozowiska. Launisch i pozostałe konie wyglądały na przygnębione i przemoknięte; nikt nie zdjął im na noc siodeł i pledów. Gdy Bedeckt wszedł na polanę, Launisch spojrzał na niego gniewnie i z wyrzutem. Wichtig wciąż spał, ciasno owinięty śpiworem, a Stehlen przykucnęła nieopodal, siedząc na piętach. Ogień już dawno wygasł, a ona wpatrywała się w jego rozmokłe szczątki. - Niech to cholera - warknął Bedeckt. - Czy wasza dwójka idiotów nie potrafi sama zadbać o konie, gdy mnie nie ma w pobliżu? Czy muszę wam wszystko mówić? - Wskazał na wygasłe ognisko. - Wielkie dzięki. Miałem nadzieję na ciepłe śniadanie. - W tym momencie zauważył pusty śpiwór Morgena. - Gdzie Morgen? - zapytał. - Przepadł - odparła Stehlen, nie podnosząc wzroku. - Przepadł? To niedobrze. Trochę go, że się tak wyrażę, potrzebujemy. Jest, że tak powiem, kluczowym elementem planu o nazwie „porwanie dla okupu”. - Łypnął z irytacją na śpiącego Wichtiga. - Obudź tego durnia. Chodźmy poszukać chłopca. Nie mógł odejść daleko.
Stehlen wreszcie podniosła wzrok; oczy miała czerwone od łez. Wyglądała na wyczerpaną, jakby płakała od wielu godzin. - Wichtig nie żyje. Bedeckt przyjrzał się nieruchomemu Szermierzowi. Koc nie podnosił się ani nie opadał w rytmie oddechu. - Nie udaje? - zapytał Bedeckt. - Jeśli to jeden z jego dowcipów... jeśli sprawdzę, co z nim, a on spróbuje mnie nastraszyć, to go zabiję. - Martwy. Dźgnięty w bebechy. Wykrwawiał się całymi godzinami. - Prychnęła, wydmuchując smarki z jednego nozdrza. - Był zbyt ciasno owinięty śpiworem. Nie mógł się obronić. Bedeckt przestąpił nad martwym ogniskiem i szturchnął Wichtiga czubkiem buta. Szermierz przetoczył się na plecy i wbił niemrugające spojrzenie w zasnute chmurami niebo. Skórę miał bladą i lśniącą od porannej rosy. Na jego otwartym oku wylądowała mucha, by nasycić się zgromadzo ną tam wilgocią. Martwy jak to ognisko, pomyślał Bedeckt. Jego wciąż ospały umysł z trudem przyjmował ten fakt do wiadomości. - Kto? - zapytał. - Morgen - powiedziała Stehlen. - Nie ma innych śladów. Użył jednego z moich noży. - Zadrżała, całe jej ciało zadygotało, wstrząsane urywanymi spazmami. Bedeckt nie umiałby stwierdzić, czy tłumiła w sobie gniew czy udrękę. - Nie żyje. -Zabrzmiało to jak coś pomiędzy lamentem a groźbą. Bedeckt odwrócił wzrok; czuł się nieswojo, patrząc na to, jak Stehlen okazuje emocje, ale jeszcze bardziej nieswojo mu było z własnymi uczuciami. Wichtig spędził lata, próbując zmanipulować Bedeckta, zawsze dążąc do uzyskania przewagi.
A mimo to... - Głupi drań - zaklął cicho Bedeckt, niepewny, czy miał na myśli Wichtiga czy Morgena. - Byłeś dla niego jak ojciec - wymamrotała Stehlen. - Gówno prawda. Byłem dla niego kolejną osobą do wykorzystania. - Jak myślisz, czemu został przy tobie tak długo? Cała ta gówniana manipulacja była tylko dla niego. - Wiem. - Nie — powiedziała, tnąc powietrze ostrą falą. - Nie w ten sposób. Miałam na myśli to... że on potrzebował myśleć, że cię nie potrzebuje. Potrzebował myśleć, że cię wykorzystuje. Wichtig okłamywał siebie częściej niż kogokolwiek. Potrzebował cię. Twojego przywództwa. Twoich rad. - Zaklęła pod nosem i splunęła w popioły. — Twojej aprobaty. Czyżby bezsensowna przemoc pozbawiła mnie kolejnego przyjaciela? - Nie - odparł. — Mylisz się. Wichtig jest kłamliwym, manipulatorskim, egoistycznym draniem. - Był - poprawiła go. - Widziałaś, jak zachowywał się przy chłopcu. Zgaduję, że przegiął, że okazał się nie tak wygadany i złotousty, jak mu się zdawało. Morgen przejrzał go na wylot. Zabił go za to. - Był tylko chłopcem - szepnęła, a Bedeckt nie miał pewności, o kim mówiła. Stehlen kucnęła, ciasno objęła się rękami i zakołysała się powoli. Wydała z siebie wysoki, żałosny pisk. - Idziemy za nim - powiedział Bedeckt. - Idziemy za nim - zgodziła się. Co zrobią, gdy go już złapią? - Którędy poszedł? - zapytał.
Wskazała na wschód, z powrotem w kierunku Neidrig. Bedeckt otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale wtedy przypomniał sobie, że Morgen powiedział, że w końcu pojadą na wschód. Kiedy to było? Jeszcze w gospodzie, gdzie wskrzesił Wichtiga? Bedeckt żałował, że nie zapamiętał tamtych rozmów lepiej, ale kac, który go wówczas męczył, zatarł niemal wszystkie wspomnienia. - Przetrząsnęłaś już jego rzeczy? - zapytał Bedeckt. Stehlen posłała mu pogardliwe spojrzenie. - Miał dużo pieniędzy? Splunęła w brejowate popioły wygasłego odniska. - Skretyniały zasraniec umarł biedny jak żebrak. Bez wątpienia kłamała, nie mogła się powstrzymać. Nie dbał o to. Bedeckt wrócił myślami do poprzedniego wieczoru. Kolejny plan okazał się gówno warty. - Dobra — powiedział. — Jedziemy na wschód. ❌❌❌ Wichtig zerwał się gwałtownie i chwycił za brzuch. Nic. Żadnego palącego ognia. Żadnej lodowatej stali. Tylko odległe wspomnienie bólu. Cholera, co za sen, pomyślał, odsuwając na bok śpiwór i wstając. Ognisko dawno wygasło i nie zostało z niego nic oprócz mokrych popiołów. Nigdzie nie widział Morgena, Bedeckta ani Stehlen, zniknęły nawet ich juki i sprzęt. - Zostawili mnie! Zabrali nawet mojego cholernego konia. Nie. Coś było nie tak. Stał przez chwilę, spoglądając na wschód. Wschód. Musiał iść na wschód. - Czemu na wschód? - zadał pytanie szaremu niebu.
-Jechaliśmy na zachód w kierunku Folgen Sienie w Reichweite. - A potem przypomniało mu się, jak pytał Morgena, czy dotrą do Folgen Sienie i jak mina chłopca wystarczyła za odpowiedź. - Racja. I tak nie mieliśmy tam dotrzeć. Więc... idę na wschód. Wichtig schylił się, żeby spakować śpiwór i resztę rzeczy, gdy nagle zamarł na widok plamy krwi na pościeli. Poczuł ucisk w brzuchu. Podniósł wzrok na szare niebo. Popatrzył na powyginane, siwe drzewa. Pozbawione życia. Pozbawione kolorytu. Wszystko zdawało się szare, wyblakłe. Tylko prawdziwy artysta, powiedział sobie, dostrzegłby różnicę. Pomagał fakt, że już raz tu był. - Jestem martwy - powiedział matowym głosem. - Znowu. Zawsze mówili: umrzyj w butach. To, co włożono ci do grobu i to, co miałeś na sobie umierając, znajdzie się w Zaśmierci. Od ostatniego zgonu miał w zwyczaju sypiać w butach. Tym razem był gotowy. Odłożył w każdym bucie mały stosik monet i spał ze swoimi mieczami. Ściągnął buty i zajrzał do środka. Pusto. Popatrzył na nie tępo. Nie znalazł niczego poza smrodem stóp. - Och, Stehlen, ty pierdolona dziwko. Okradła go. Ale kiedy? Czy to ważne? Nie. W zasadzie nie. Skierował spojrzenie na wschód, teraz już rozumiejąc, czemu musiał tam iść. - I to tak szybko po ostatnim razie. - Sądził, że będzie miał więcej czasu. Sądził, że będzie miał o wiele więcej czasu. Ja jeszcze nie skończyłem! - zawołał do nieba na wschodzie.
-Chłopak-bóg może myśleć, że ze mną skończył, ale ja jeszcze nie skończyłem z nim! - Hej, dupku. Z tłumu wyłonił się pokryty bliznami, groźnie wyglądający mężczyzna, który popatrzył na Wichtiga z nienawiścią, zataczając kółka barkami. - Ach - powiedzał Wichtig. - Vollk Urzschluss, znowu się spotykamy. - Zabrało ci to jeszcze mniej czasu niż poprzednim razem -warknął pokryty bliznami mężczyzna. - Ciągle myślisz, że jesteś taki wspaniały? - Oczywiście. - Wichtig uśmiechnął się do tłumu ludzi, których zabił na przestrzeni lat. Wzroku niektórych unikał, a do innych arogancko kiwnął głową. - Idziemy na wschód w oczekiwaniu na śmierć i Wstąpienie nowego boga. - Czuł potrzebę, by wyruszyć, nieustępliwe napięcie, całkiem jakby zanurkował zbyt głęboko i zaraz miało mu strzelić w uszach. -Nie będziemy długo czekać. - Zaśmiał się z ich pełnych powątpiewania twarzy. — To nie koniec Wichtiga Lügnera, Najwspanialszego Szermierza Świata. O nie - powiedział, kiwając przecząco palcem. - To zaledwie początek, kolejny krok na ścieżce do świetności. Oto moje przeznaczenie! — Wciąż mu się przyglądali. Wciąż nic wyglądali na przekonanych. - Ten, który niedługo będzie bogiem jest mi coś winien! Vollk wyszczerzył się pogardliwie, ale był zbyt tępy, by ukryć ciekawość. - Czemu ten bóg jest ci cokolwiek winien? - Z dwóch powodów, mój martwy przyjacielu. Po pierwsze, pomogłem go ukształtować. Uczyniłem go chłopcem, którym jest dzisiaj. - I? - zapytał Vollk.
- Gnojek mnie zabił. Vollk stęknął. - Powodzenia. Wichtig wziął swoje miecze - Stehlen przynajmniej zostawiła mu broń - i ruszył na wschód. Vollk podbiegł kawałek, by się z nim zrównać. - Przynajmniej tym razem przyniosłeś własne miecze wymamrotał poznaczony bliznami wojownik. Wichtig i armia jego ofiar szli nie dłużej niż godzinę, gdy dostrzegli przed sobą jeszcze większy tłum ludzi, którzy również zmierzali na wschód. - Niedobrze - powiedział Wichtig. Drugi tłum dostrzegł ich i zatrzymał się. - Nie ma sensu tego odwlekać, prawda? — zapytał Wichtig, nie oczekując odpowiedzi. - Mogą nas zabić - zauważył Vollk - Ale my już jesteśmy martwi. - Z doświadczenia wiem — powiedział Vollk — że śmierci nigdy nie brakuje. Wichtig chrząknął. Z tłumu wystąpiła wysoka kobieta i stanęła tam w wyczekiwaniu. Włosy, krótko i niedbale przycięte, miała bladopomarańczowe, niemal truskawkowe. - Zaiste, bogowie mi dziś sprzyjają - powiedziała, gdy Wichtig się do niej zbliżył. Przystanął i pokłonił się nisko. - Masz nade mną przewagę - powiedział. - Owszem. Jest nas sporo więcej. - Miałem raczej na myśli fakt, że mnie znasz, a ja nie znam ciebie. - Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. - Chociaż wyglądasz znajomo.
- Jestem Lebendig Durchdachter, Najlepsza Fechmistrzyni w Neidrig. - Ach, tak. Prawie stoczyliśmy walkę. Szkoda. Nie dlatego, że prawie walczyliśmy, ale raczej dlatego, że prawie walczyliśmy. Miałem nadzieję cię zabić. - Wyręczyła cię twoja przyjaciółka - warknęła Lebendig. - Nie zrobiła tego dla mnie. To drobna, acz istotna różnica. Chciała zrobić mi na złość. Lebendig wskazała na tłum za swoimi plecami. Wielu wyglądało znajomo, ale Wichtig nie potrafił skojarzyć twarzy z imionami. - Mamy przewagę liczebną. - Tak, już o tym wspomniałaś. Wskazała na jego miecze. - Należą do mnie. - Och. Wichtig wręczył jej miecze, stoicko wzruszając ramionami. Łatwo przyszło, łatwo poszło. - Vollk - powiedział. - Wygląda na to, że znów będę potrzebował twojego miecza.
ROZDZIAŁ 37
Poczytalność. Obłęd. Geniusz. Skrajna głupota. Szczerze mówiąc, już ich nie rozróżniam. - FEHLENDE WARHEIT, GEISTESKRANKEN-FILOZOF
Słońce pełzło w górę po niebie, przepędzając rzadkie poranne chmury i zastępując wilgotny chłodek przyjemnym ciepłem. Nad ich głowami ptaki zataczały leniwe kręgi, a na zachodzie, gdzie zostawili ciało Wichtiga, krążyło coś większego. Idiota, idiota, idiota, klęła Stehlen raz po raz. Jak ten bezrozumny, chędożący osły głupiec mógł dać się zabić dziecku? Bogowie, mam nadzieję, że wije się ze wstydu w Zaśmierci. Gdy go już znajdzie, nigdy nie pozwoli mu o tym zapomnieć. A kiedy zabije chłopca i pomści tym samym Wichtiga, durny Szermierz będzie jej dłużnikiem. Będzie pomiatała nim przez całą wieczność! Jadący przodem Bedeckt obejrzał się przez ramię. - Trzeba go było pogrzebać - powiedział. Stehlen prychnęła i splunęła głośno. Jej koń zastrzygł uszami. Koń Wichtiga, uwiązany do jej siodła i podążający za nią, próbował zwolnić, ale dał sobie spokój, gdy odwróciła się i rzuciła mu spojrzenie. - Dupek nie żyje - powiedziała. - Nie
trać sił na gnijące mięso. Bedeckt skrzywił się i nic nie odpowiedział. - Poważnie? - zapytała. — Teraz, jako trup, Wichtig nagle zasługuje na więcej szacunku? Bogowie, ależ z ciebie dureń. -Charknęła i znów splunęła. - Tylko tyle potrzeba? Bedeckt odwrócił się i udał, że nie słyszy. Położył Launischowi dłoń na szyi w uspokajającym geście. Czarny jak węgiel rumak wywrócił oczami, jak gdyby usiłował mieć oko na Stehlen. I dobrze, pomyślała. Czasem odpowiedzi są nic niewarte. Przez kilka minut jechali w niezręcznej ciszy. - Przed końcem dnia będziemy mieć Morgena - powiedziała Stehlen. - Jesteś pewna? - zapytał Bedeckt, taksując wzrokiem drzewa. - Może być gdziekolwiek. Stehlen wywróciła oczami. - Nikt niczego przede mną nie ukryje. Nie, jeśli chcę tego dostatecznie mocno. - Bedeckt skinął na znak, że rozumie. Wichtig może i był aroganckim manipulatorem i dupkiem, ale był ich przyjacielem. Morgen zginie za to, że go zabił. Jeśli ktokolwiek miał zabić Wichtiga, to powinna być ona. Morgen jej to odebrał. - Mnie nikt nie okrada - powiedziała. - Morgen ci coś zabrał? - zapytał Bedeckt zdziwionym głosem. Tak jakby chłopak zdolny do morderstwa nie mógł czegoś równie łatwo zabrać. Tak jakby morderstwo samo w sobie nie było formą kradzieży. Kradzieżą ostateczną. - W każdym razie - powiedziała, ignorując jego głupie pytanie - nie wejdzie do lasu, boi się ubrudzić. Będzie trzymał się drogi.
Stehlen popędziła konia, przyspieszyła i wybiła się na czoło. Bedeckt zostawał w tyle. Całkiem jakby ten stary cap cholera, Wichtig zawsze go tak nazywał - tak naprawdę nie chciał złapać chłopca. Dobra. Skoro on nie mógł ścierpieć tej myśli, ona była jak najbardziej zdolna do zabicia małego drania. Zrobi to dla Wichtiga. Zrobi to dla Bedeckta. Staruch robił się miękki. Zwolniła, żeby ją dogonił. ❌❌❌ Było już dobrze po południu, gdy Bedeckt wreszcie dostrzegł chłopca - małą, powłóczącą nogami sylwetkę kilkaset metrów przed nimi. Poczuł ukłucie żalu. Czemu chłopak nie mógł wejść w las i zwyczajnie zniknąć? — Stehlen. — Hmm? - Oderwała wzrok od końskiego łba. - Tam jest chłopak. Zróbmy to ostrożnie. Zbliżmy się powoli, niegroźnie. - A gdy rzuciła mu ponure spojrzenie, dodał: - Nie wiemy, do czego jest zdolny. Zamiast odpowiedzieć, tylko na niego popatrzyła, a oczy miała jak wąskie, żółte odłamki gniewu. Popędzili konie do spokojnego kłusu i zrównali się z Mor-genem. Nawet jeśli ich słyszał, to nie zareagował. Szedł ze spuszczoną głową, zdrapując z dłoni i przedramion drobinki zaschniętej krwi. Paznokcie miał poplamione posoką. Bedeckt kazał Launischowi stanąć tak, by zagrodzić chłopcu drogę. - Morgen - powiedział spokojnie. Zsiadł i stanął przed chłopcem. Chłopak podniósł wzrok, aby spojrzeć mu w oczy. - Przepraszam - powiedział. - Próbowałem ostrzec... Zaczerwienionymi oczami rozglądał się, jakby w poszukiwa-
niu czegoś. W pewnym momencie skinął głową w kierunku skraju drogi i powiedział: - Tam jest. Bedeckt obejrzał się. Nic, tylko sterta kamieni. — Co tam jest? Morgen machnął ręką, omiatając tym gestem wszystko wokół. - Czasem nie sposób wiedzieć na pewno. Ale i tak trzeba dokonać wyboru. W pewnym momencie trzeba zdecydować komu albo czemu zaufać. Stehlen ześliznęła się z konia i stanęła obok Bedeckta, złowróżbnym gestem kładąc dłoń na głowicy miecza. - Zabiłeś Wichtiga, ty mały bękarcie - powiedziała. - Musiałem. Ogień mi to pokazał. Morgen zerknął na Bedeckta matowymi oczami. Bogowie. Oczy Wichtiga wyglądały tak samo. - Ogień? - zapytał Bedeckt. - Myślał, że zdoła mnie wykorzystać - warknął Morgen z zaskakującą gwałtownością. Bedeckt nigdy dotąd nie widział u chłopca oznak złości. Stehlen odepchnęła Bedeckta na bok. - Możesz go sprowadzić z powrotem? - zapytała. Bedeckt dojrzał na jej ściągniętej twarzy nagą nadzieję. - Tak. Ale nie zrobię tego. Miecz Stehlen wysunął się z sykiem z pochwy i zalśnił na słońcu, a Bedeckt zastanowił się, czy Kleptyczka o cokolwiek dbała tak pieczołowicie jak o swoje ostrza. - Lepiej, żebyś się zastanowił - powiedziała z chłodnym spokojem. - Nie. - Zabiję cię. - Spróbujesz.
Bedeckt obserwował, jak zrozumienie ostatnich słów Morgena świta na twarzy Stehlen niczym ogień pochłaniający suche liście. - Cholera. Stehlen ruszyła. Nie mając czasu na dobycie broni, Bedeckt rąbnął ją w bok ciężarem ciała, aż padła płasko w kurz gościńca. - Stehlen... Stała na nogach, nim skończył wymawiać jej imię. Bedeckt pożałował, że zamiast gadać, nie poświęcił tej chwili na sięgnięcie po wiszący u siodła topór. Stehlen parła naprzód ze śmiercią w oczach. - On zabił Wichtiga - syknęła. - Umrze. Bedeckt stanął między nią a chłopcem. Mówił szybko, desperacko usiłując przemówić jej do rozsądku albo przynajmniej do jej chciwości. - Potrzebujemy go. Tak jak mówiłaś, Wichtig jest tylko gnijącym mięsem. Ten chłopak zrobi z nas bogaczy. Ale tylko żywy. — Po wyrazie jej twarzy poznał, że powiedział coś nie tak. Teraz nie wyglądała już, jakby chciała zabić chłopaka; wyglądała, jakby zamierzała zamiast tego zabić Bedeckta. Bogowie. Kobiety. Kto je zrozumie? - Ty draniu! - Splunęła, mierząc mieczem prosto w serce Bedeckta. - Jego ciało to gnijące mięsto. Wichtig jest naszym przyjacielem. Jednym z nas. Zginął, gdy ty uciekłeś. Tchórzu. Nadal parła naprzód, a Bedeckt cofał się, utrzymując chłopca za plecami. -Tchórzu? - roześmiał się Bedeckt. - Jak długo mnie znasz? Sądzisz, że ucieczka znajduje się na liście rzeczy, jakich nie robię? Kiedy atakuje cię pół tuzina Teriantropów, tylko idiota staje do walki.
- Ten idiota był naszym przyjacielem. Skoczyła do przodu, dźgając, a Bedeckt rzucił się w bok. Wylądował twardo; uderzenie o ziemię wycisnęło mu powietrze z płuc. Gdy się odturlał i stanął na nogi, poczuł strumyczek cieknącej mu po boku krwi, która wylewała się z głębokiego rozcięcia wzdłuż żeber. Bogowie, ale jest szybka. Strzelił oczami w kierunku Launischa i topora, a ona zaśmiała się złowrogo. - Zapomnij, staruszku. Bedeckt cofnął się, idąc po okręgu, a ona podążyła za nim. Jej miecz wciąż tańczył, wciąż był w ruchu. - Ocaliłem ci życie - powiedział z desperacją. - Pamiętasz? Albtraumy. - I właśnie dlatego zabicie cię będzie bolesne. - Wykonała kolejną serię oszałamiająco szybkich pchnięć i cięć. Bedeckt wycofał się przed tą nawałnicą, robiąc uniki i wirując. Gdy przestała nacierać, Bedeckt rzęził i krawił z kilkunastu podłużnych ran. Płuca paliły go żywym ogniem. Ona się tobą bawi. Narastał w nim dawny morderczy szał. Stłumił go ze wszystkich sił i pogrzebał głęboko. Potrzebował przemówić jej do rozsądku. - Stehlen - sapnął. - Jeśli zabijesz chłopaka, Geborene wygrają. Wstąpi i zostanie bogiem. Nic z tego nie będziemy mieć. Śmierć Wichtiga pójdzie na marne. Przestała atakować i wbiła w niego pełne litości spojrzenie. - Durniu - powiedziała - Wichtig zginął na darmo. To, że zarobisz na chłopaku pieniądze niczego nie zmieni. A co do Geborene... - zaśmiała się chrapliwie i z odrazą. - Są równi głupi, jak i ty. Ci, których zgładzisz, będą ci służyć w Zaśmierci. Taka jest zasada. - Słowa wylewały się z niej jak potok. - Zabi-
jam chłopca, a on mi służy. W Zaśmierci będę miała na swoich usługach boga. - Jej głos załamał się, przerodził się w mokry szloch. - Myślisz, że tylko ty miałeś swoje plany? Myślisz, że tego nie przemyślałam? Tak to się miało skończyć, od chwili, gdy go zabraliśmy. Jak mogłeś mi zaufać? Jestem Kleptyczką, biorę. Od każdego. Nieważne, jak bardzo cię kocham. - Po twarzy popłynęły jej łzy. - Duch Wichtiga jest tutaj i nam się przygląda, czeka na swoją pomstę. Dam mu ją. — Nie, mylisz się — odezwał się Morgen zza pleców Bedeckta. — Duch Wichtiga jest... - Zamknij się, do cholery! - nie wytrzymał Bedeckt. Za późno. Stehlen rzuciła się z rykiem na Morgena; wszelkie myśli o zabiciu Bedeckta zmyła w niej powódź krwawiącej emocji. Czas zwolnił, a Bedeckt dostrzegł, że w swej wściekłości Stehlen zrobiła się nieuważna. Zszedł szarżującej Kleptyczce z drogi i rąbnął ją w gardło stwardniałymi palcami okaleczonej dłoni. Siła uderzenia uniosła jej stopy w powietrze, a Stehlen padła na wydeptaną ziemię gościńca. Zwinęła się w ciasną kulkę i zaczęła wydawać chrapliwe, zdławione odgłosy, usiłując nabrać powietrza przez zmiażdżoną tchawicę. Bedeckt stanął nad nią, wahając się, czy powinien pochylić się i sprawdzić, czy wszystko w porządku, czy może skorzystać z okazji i pobiec po topór. Przyklęknął przy niej i odwrócił ją na plecy, szykując się do obrony. Zsiniała na twarzy, a oczy wyszły jej z orbit. Dygotała z wysiłku, próbując nabrać tchu przez zapadniętą tchawicę. Rozczapierzonymi palcami chwyciła go błagalnie za rękaw. Bedeckt położył jej uspokajająco dłoń na czole. - Wszystko będzie dobrze - powiedział. - Morgen, ulecz ją. Szybko. Ona umiera. Morgen nie poruszył się ani nie odezwał. Patrzył tylko
szeroko otwartymi oczami. - Dziecko, do ciężkiej cholery! Ulecz ją. Ulecz ją tak, jak uleczyłeś mnie. - Bedeckt wyciągnął do niego rękę, ale chłopak się cofnął. - Dzieje się tak, jak widziałem — szepnął Morgen. - Odbicia nie kłamały. - Ulecz ją! - Ona tutaj umrze. — Morgen cofnął się jeszcze kawałek. -Będzie na ciebie czekała. Bedeckt przeklął chłopaka i odwrócił się do Stehlen. Jej spazmy słabły, a twarz i język nabrały wściekle fioletowego, plamistego koloru. Wątle chwytała Bedeckta za rękaw. - Jedna szansa — powiedział. - Jedna szansa. — Położył Stehlen na płasko i dobył jeden z jej ukrytych noży. Ze strachu otworzyła szerzej oczy. - W porządku - powiedział cicho. Widziałem to kiedyś, raz. Na polu bitwy. Dawno temu. - Zatrzymał się z ostrzem tuż przy jej gardle, nieco poniżej zmiażdżonego miejsca. Czy to zadziała? Nie pamiętał, jak to się skończyło ostatnim razem. — Morgen - zapytał z desperacją. Czy to zadziała? ❌❌❌ Morgen dźwignął przydrożny głaz, który leżał tam, gdzie miał leżeć. Podniósł go, stękając z wysiłku, i zaszedł Bedeckta od tyłu. Wymagało to użycia obydwu rąk i zaangażowania wszystkich sił. Desperacko próbował nie myśleć o brudzie, który zalegał pod spodem. Próbował ignorować łaskoczący dotyk czegoś śliskiego i wijącego się, co przemknęło mu palcach. Wszystko, co dotychczas widział, okazało się prawdą. To również musiało się wydarzyć. - Morgen, czy to zadziała? - zapytał Bedeckt.
Chłopak popatrzył na szerokie, umięśnione plecy posiwiałego wojownika i uniósł głaz nad głowę. - Tak i nie. Bedeckt odwrócił się, a wówczas Morgen z całej siły zamachnął się kamieniem. Rozległo się obrzydliwe chrupnięcie, a Bedeckt zwalił się prosto na Stehlen. Próbowała go z siebie zepchnąć, ale ciężar Bedeckta sprawiał, że zadanie przerastało jej wątłe siły. Morgen podszedł bliżej, aby mogła go widzieć spod zwalistego cielska Bedeckta. - Przykro mi - powiedział. Przestała się szarpać i wbiła w niego wściekłe, jadowite spojrzenie. - Gdybyś mnie zabiła, stalibyśmy się plagą Zaśmierci. Nie jest z tobą dobrze. Jesteś... jesteś szalona. Nienawidzisz wszystkich, nawet tych, których kochasz. A siebie nienawidzisz najbardziej ze wszystkich. -Z jej ust wydobyła się spieniona ślina; chyba próbowała go opluć. Ale nie jest za późno. Zaśmierć to kolejne życie, tylko ze zmienionymi zasadami. To szansa na odkupienie, na naprawienie dawnych błędów. Żółte oczy Stehlen rozogniskowały się i zaszły mgłą. Błagalnie wyciągnęła ku niemu dłoń, jak gdyby prosząc o ostatnią chwilę kontaktu z innym człowiekiem, nim odejdzie do innego świata. Morgen spojrzał ponuro na jej brudną dłoń i nierówne, poplamione błotem paznokcie. Te dłonie przelały na przestrzeni lat tak wiele krwi. — Nie - powiedział, cofając się. — Wiem, że w drugiej ręce trzymasz nóż. Umarła cicho z dziwnym uśmiechem. Gdy miał już pewność, że Stehlen nie żyje, Morgen ostrożnie odebrał jej ukryty nóż; ogień znów pokazał mu
prawdę. W wielu przyszłościach udało jej się go zabić, kiedy zbliżył się, kierowany litością. Te przyszłości były zbyt mroczne, by je roztrząsać. Życie pozagrobowe spędzane na służbie komuś niezdolnemu do kochania samego siebie - tam nie znalazłby odkupienia. Na zachodzie zachodziło słońce w pięknej oprawie ze skłębionych odcieni pomarańczu i czerwieni - miękkiej, pastelowej smużce ciepła. Łagodne pagórki Reichtweite kusiły obietnicą wyzwolenia od przyszłości. Morgen odwrócił się plecami do tej obietnicy. I tak była zaledwie iluzją. Bedeckt jęknął, ale się nie poruszył, a Morgen ucieszył się, że wielkolud przeżył. Odbicia obiecały, że tak się stanie. - Musisz mieć głowę twardszą niż kamień - szepnął Morgen. Bolały go nienawykłe do wysiłku ręce. Jego dotychczasowe życie pod kloszem u Geborene Damonen nie przygotowało go na takie fizyczne trudy. Prawdę mówiąc, nie przygotowało go praktycznie na nic. Czy taki właśnie był zamiar? Jego ignorancja była niebezpieczna. Komu mógł ufać? Jak wiele nie wiedział? Moje odbicia mnie poprowadzą. Ustawił się plecami do zachodzącego słońca. Niebo na wschodzie zasnuł już mrok. Tam czekał go ogień i ból, niewola i może, tylko być może, odkupienie. Trzymając ostrze Stehlen na wysokości oczu, wpatrywał się w zgromadzone tam odbicia. - Powinienem iść piechotą czy wziąć jednego z koni? Popatrzył na ich pantomimę, a jego ramiona opadły z wyczerpania. Będzie szedł dalej, tak jak musiał. ❌❌❌
Potykając się, Morgen ruszył na wschód, zostawiając Bedeckta samego. Stopy ciążyły mu jak ołowiane odważniki. Nogi miał jak z drewna. Stary wojownik wstanie i pójdzie za nim. Czemu - Morgen nawet się nie domyślał. Znajomość przyszłości nie dawała mu wglądu w rozumowanie, które miało ją zrodzić. Widział rezultaty i nic więcej. Była to słabość, defekt. Decyzje miały znaczenie. Albo przynajmniej powinny. Czy nie mógłby inaczej zareagować na potencjalne przyszłości, gdyby znał pobudki ludzi biorących w nich udział? Być może już zniweczył czyjąś szansę na odkupienie. Nie mógł tego wiedzieć.
ROZDZIAŁ 38
Głosy w mojej głowie właśnie mi powiedziały, że słyszą głosy. Powiedziały, że tamte głosy każą im zrobić coś niebezpiecznego. - HOFFNUNGSLOS Przeszukując kościół od poddasza po piwnicę, roztrzaskując każde znalezione lustro i matowiąc każdą błyszczącą powierzchnię, Trwoga dotarł wreszcie do trzewi starożytnej świątyni. Drogę oświetlał sobie oliwną lampą. Ten kolosalny kościół był o wiele starszy od Geborene, którzy dopiero niedawno zjawili się na scenie religijnej. Trwoga nie miał pojęcia, jaki bóg lub religia poprzednio przechadzała się tymi korytarzami, ale czasem odnosił wrażenie, że podążają za nim duchy martwej wiary. Dziś był jeden z takich dni. Cienie tańczyły na skraju jego pola widzenia, ale choćby nie wiadomo jak szybko się odwracał, niczego tam nie było. Powątpiewałby we własną poczytalność, gdyby nie wiedział z całą pewnością, że ma urojenia. Pozostawało pytanie: czy wierzył w to, co widział dostatecznie mocno, by stało się to prawdziwe? Myśl o manifestacji własnych urojeń była mniej straszna niż ta o byciu śledzonym przez martwych bogów. Albo tak sobie wmawiał. - Jeśli złościcie się, bo stworzyliśmy własnego boga powiedział prześladującym go duchom - to miejcie pretensje
do Koniga. Mnie zostawcie w spokoju. Odpowiedź, rzecz jasna, nie nadeszła. W najdalszych zakamarkach najgłębszej piwnicy Trwoga znalazł pomieszczenie. Drzwi, grube dębowe deski okute rdzewiejącym żelazem, otworzyły się z donośnym, skrzeczącym protestem. Stał i czekał przez pół godziny, niemal zupełnie zamknąwszy przysłony lampy. Nikt nie przyszedł. Czy odważyłby się mieć nadzieję? Nie. Strach nie pozwoliłby mu na coś tak beznadziejnie głupiego jak nadzieja. Mimo wszystko, strach utrzymywał go przy życiu. Była to jedyna zdrowa emocja w tym chorym świecie. Trwoga rozsunął przysłony lampy i oświetlił pomieszczenie. Pod jedną ze ścian ustawiono chybotliwą piramidę drewnianych ław z co najmniej trzech różnych okresów. Spod sterty gnijących gobelinów, połamanych krzeseł i posążków o dziwacznych kształtach wyglądała masywna statua wyrzeźbiona z jakiegoś ciemnego drewna. Gdy Trwoga zebrał się na odwagę, by unieść lampę i lepiej się jej przyjrzeć, drewno zalśniło czerwienią jak krzepnąca krew. Statua przedstawiała kobietę z groźnie zakrzywionymi ostrzami sterczącymi z kończyn, stawów i otworów ciała; wpatrywała się w niego pustymi oczami. Prawdopodobnie w tych oczodołach tkwiły kiedyś klejnoty, pomyślał. Teraz wyglądała na ślepą, choć wnosząc po sposobie, w jaki mu się przyglądała, nie był tego taki pewien. - Nie przyszedłem cię jeszcze bardziej bezcześcić - obiecał. - Może później, gdy Konig zdechnie i ja będę rządził, wyniosę cię na górę, do światła. Przydałby mi się bóg, nawet tak stary i martwy jak ty.
Najwyraźniej ją to zadowoliło, bo zostawiła go w spokoju. Trwoga przełknął swój strach i wydobył spod szaty zawiniątko nie większe od własnej dłoni. Ostrożnie odwinął materiał, odsłaniając nieduże podręczne lusterko. Czy Akceptacja naprawdę myślał, że Trwoga pozwoli, aby tylko on miał do dyspozycji lustro? Czy on sądził, że Trwoga mu po prostu zaufał? Jeśli tak, to jest głupcem. Trwoga nikomu nie ufał. Powoli odwrócił lusterko i zajrzał do środka, niepewny, co w nim zobaczy i gotowy rozbić ją w drobny mak, gdyby okazało się niebezpieczne. Jego twarz odwzajemniła spojrzenie. Ale to nie była jego twarz. Brakowało jej oka, policzki były poznaczone ciemnymi sińcami, a z ust sterczały połamane zęby. Akceptacja. Nie, uświadomił sobie, odbicie Akceptacji; istotne rozróżnienie. Trwoga zamrugał ze zdziwienia. Jak to możliwe, że widzę odbicie Akceptacji? Chyba że... - Chcesz go zdradzić - powiedział do lustra. Odbicie kiwnęło głową. - Ponieważ stłukł lustro Koniga i boisz się, że rozbije również swoje, gdy tylko wygra. - Odbicie znowu przytaknęło. - Zabije nas obu, prawda? - Odbicie pokiwało głową. Trwoga siedział przez jakiś czas w milczeniu, rozmyślając. Odbicie patrzyło i czekało. - Wiesz, że ci nie ufam - powiedział do lustra, a odbicie roześmiało się bezgłośnie. - Dobrze. Co proponujesz? Odbicie pokazało swój pomysł, a on patrzył z przerażeniem. — To zbyt niebezpieczne — powiedział do lustra.
Odbicie świdrowało go wzrokiem, nie mrugając. — Co jeśli się nie uda? Odbicie tylko patrzyło. Jaki mam wybór? Akceptacja nigdy nie podzieli się władzą, nawet najmniejszą cząstką. - A jak zareaguje Konig? Odbicie mu pokazało. Trwoga z powrotem zawinął lusterko w szmatkę i schował je pod szatę.
ROZDZIAŁ 39
Wydaje mi się, że większość ludzi jest zbyt głupia, by naprawdę oszaleć. - Hoffnungslos
Będziesz tam tak leżała cały dzień? Stehlen podniosła wzrok i zobaczyła stojącego nad nią Wichtiga. Niebo za jego plecami było bladoszare, choć nie dostrzegała żadnych chmur. Musiała iść na wschód. - Mam coś lepszego do roboty? - zapytała. - Zawsze pozostaje zemsta - zasugerował Wichtig. - Sądziłem, że zemsta znalazłaby się na szczycie twoich powodów, aby wstać nawet w dniu, kiedy cię nie zabito. Zemsta. Jeszcze niedawno z radością poprzysięgłaby zemstę nawet za najdrobniejszą obelgę, prawdziwą czy urojoną. Ale jaki to miało teraz sens? Skrzywiła się, spoglądając na przystojną twarz Wichtiga. - Jeszcze chwilę tu sobie poleżę - oznajmiła niebu. Obok Wichtiga stanął jakiś inny mężczyzna. Wyglądał nieco znajomo. - Kto to jest? - zapytał, patrząc na Stehlen z odrazą. - Moja przyjaciółka — odpowiedział Wichtig. Wyciągnął do niej dłoń, aby pomóc jej wstać. — Bo nadal jesteśmy przy-
jaciółmi, prawda? Stehlen chwyciła jego dłoń, a Wichtig z łatwością dźwignął ją na nogi. - Śmierć niczego nie zmienia - powiedziała. - Nadal cię nie znoszę. - Świetnie. Nie zniósłbym myśli, że śmierć cię zmiękczyła. Gdy wstała, zauważyła setki zgromadzonych wokół nich mężczyzn i kobiet. - Gdybym wiedziała, że po śmierci dostanę armię, umarłabym już wieki temu. Oczy Wichtiga zalśniły ze złośliwą satysfakcją. - Nie dostajesz armii, pamiętasz? Przynajmniej nie na długo. Armię dostaje ten, który cię zabił. Poczuła, jak uchodzi z niej życie. Znów go spotkam. Będę musiała mu służyć. Po wszystkim, co dla niego zrobiła. - Zabiję go - przysięgła. Wichtig poklepał ją pocieszycielsko po ramieniu, a potem cofnął rękę, gdy na niego spojrzała. - Domyślam się, że czujesz potrzebę pójścia na wschód, co? Stehlen warknęła, że tak. Wichtig wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie. - Ciebie też dorwał ten mały drań. Nie sądziłem, że to możliwe. - Bedeckt. To był Bedeckt. Z twarzy Szermierza ulotniła się cała wesołość. - Och. - Zabił mnie w obronie chłopaka. - Och. - Nie masz nic więcej do powiedzenia?
- Cieszę się, że nie jestem Bedecktem. - I, kurwa, słusznie — warknęła. - Ale ty też idziesz na wschód. - Tak. - Jak mocno cię tam ciągnie? - zapytał Wichtig. - Mocno. - Więc Bedeckt też wkrótce umrze. Wpatrywała się w Wichtiga, aż ten zaczął się niespokojnie wiercić. - Tak samo jak chłopak - powiedział. - Ja też muszę iść na wschód. Niedługo Wstąpi. - Nie jeśli najpierw go zabiję. - Do tego momentu będzie już martwy — zauważył Wichtig, choć nie zabrzmiał na szczególnie pewnego siebie. - Śmierci nigdy nie brakuje - powiedział Vollk zza pleców Wichtiga. - Słyszałem to już poprzednim razem - odparł Wichtig. -Stehlen. To jest to. Twoja szansa na odkupienie. Powiedz Bedecktowi, co do niego czujesz. Drań nigdy nie rezygnuje. Powinna go teraz zabić i mieć go z głowy. Nie. To za proste. Lepiej go pobić w jego własnej grze. Lepiej, żeby do niego dotarło, że ona potrafi być lepsza pod każdym względem. - Może - powiedziała, taksując go wzrokiem, po czym dźgnęła go brudnym palcem w pierś. - A gdzie twoje miecze? Nie mów, że już je straciłeś. Wichtig wskazał na wysoką kobietę, która stała nieopodal. - Ona je zabrała. Stehlen rozpoznała tę kobietę. - I ot, tak jej na to pozwoliłeś?
- Jest ich więcej niż nas — zaoponował Wichtig. - Wiem - powiedziała Stehlen. Chciałam tylko usłyszeć, jak to przyznajesz. - Suka. - Zabiłam więcej ludzi niż ty. Wygrałam. A teraz oboje o tym wiemy. - Oszukiwałaś. Poza tym, połowa twoich to nikt ważny. Większość moich to świetni Szermierze. Stehlen zbyła jego uwagi machnięciem ręki. - To bez znaczenia. Moich jest więcej. — Zwróciła się do Lebendig Durchdachter. - Tamte dwa miecze, oddaj je Wichtigowi. - Lebendig otworzyła usta, żeby zaprotestować. - Natychmiast - rozkazała Stehlen. Lebendig skuliła ramiona i wręczyła miecze Wichtigowi, który przyjął je, a potem zwrócił swój miecz Vollkowi. - Nie myśl, że jestem ci za to cokolwiek winien - powiedział. - Uznaj to za nagrodę pocieszenia - rzuciła. - Teraz ja zostałam bez miecza — poskarżyła się Lebendig. -Potrzebuję miecza. Stehlen wskazała na Vollka. - Ty. Daj jej swój miecz. - Nie jestem na twoje rozkazy - burknął Vollk, dobywając ostrza, które dopiero co schował do pochwy. - Na twoim miejscu - wtrącił się Wichtig - zrobiłbym, co każe. Sam ciągle powtarzasz, że śmierci nigdy nie brakuje. - Cholera - mruknął Vollk, wręczając swój miecz Lebendig. - W każdym razie - powiedział Wichtig - coś mi mówi, że niedługo będzie się tu walało pełno mieczy. Śmierć depcze
Stehlen po piętach. - Urwał i nagle wyszczerzył się do Stehlen. - Skoro mowa o mieczach, gdzie jest twój? - Leży gdzieś na trakcie — odparła Stehlen z paskudnym grymasem. - Nie. Nie miał okazji. Chłopak rąbnął go w łeb kamieniem. - Och. - Nie ma się co martwić. Tak jak mówiłeś, wkrótce będzie się tu walało pełno mieczy. — Odwróciła się błyskawicznie i dźgnęła najbliższego dzierżącego miecz mężczyznę prosto w serce jednym ze swoich ukrytych sztyletów. Ugodzony zagulgotał ze zdziwieniem i padł jak głaz. — O, patrz, jeden leży tutaj. Wichtig popatrzył na trupa z dezaprobatą. - No co? - zapytała z oburzeniem. - To jeden z moich czy jeden z twoich? Stehlen zerknęła na trupa. Nie wyglądał znajomo, ale niewielu z tych ludzi wyglądało. - To ma jakieś znaczenie? ❌❌❌ Morgen szedł chwiejnym krokiem na wschód. Poranne słońce jeszcze nie wzniosło się ponad horyzont, a niebo rozświetlał ogień. Zapowiadał się czerwony, czerwony dzień. Każdemu krokowi towarzyszyły mokre plaśnięcia z wnętrza butów. W nocy zaczęły boleć go stopy. Potem, przez wiele godzin, każdy krok był istną agonią. Teraz zaś stracił w nich czucie i był za to wdzięczny. Bał się, co zobaczy, gdy wreszcie zdejmie buty. Czemu Konig nie dal mi prawdziwych butów zamiast tych śmiesznych pantofli? Czemu Bedeckt, Stehlen ani Wichtig nie
zwrócili mi uwagi, jakie są bezużyteczne? Bo nikt nie chciał, żeby się zanadto oddalał. Nawet buty stanowiły więzienie. Powinien je zdjąć. Nie. Nie chciał oglądać własnych stóp. Będą w opłakanym stanie, a nie miał ich gdzie umyć. Bogowie, ależ miał brudne ręce. Zaczął wyskubywać zaschniętą krew spod paznokcia. Stopa za stopą. Plask, plask. Morgen podniósł wzrok znad swoich dłoni. Skryte gdzieś za zasłoną chmur słońce wisiało już wysoko nad horyzontem. Wschód. Dlaczego na wschód? Grauchloss. Czemu odbicia nie chciały mu pokazać czegoś użytecznego? Czy zatajały przed nim prawdę tak jak wszyscy inni? Komu mógł zaufać? Nikomu. Zamrugał. Piekły go dłonie. Uniósł jedną rękę znad drogi i popatrzył tępo na wbite we wnętrze dłoni kamyki. Ręka była brudna. Przez warstwę drobnego kurzu z gościńca przesiąkały czerwone plamki. Od jak dawna klęczę? Podźwignął się na nogi i rozejrzał się za miejscem, gdzie mógłby umyć ręce. Niczego takiego nie znalazł. Chciał wytrzeć je o spodnie, ale i te były brudne. Z naprzeciwka zbliżał się tłum. Wyglądali jak wędrowny cyrk. Słyszał, jak piskliwe, zmęczone głosy śpiewają pieśni uwielbienia. Może to wędrowny kościół? Słyszał o takich rzeczach. Czy widział to w odbiciach? Nie pamiętał. Tak bardzo chciało mu się pić. Może dadzą mu wody. Morgen przysiadł na drodze i czekał. ❌❌❌
Erbrechen kołysał się w swojej zadaszonej lektyce, a jego monstrualnych rozmiarów, oślizgły od potu brzuch poruszał się do rytmu kroków tragarzy, którzy go dźwigali. Półdupki miał śliskie i zastanawiał się, czy aby znów się nie zesrał. Nieważne, póki co odczucie było w zasadzie przyjemne. Później każe komuś to sprawdzić. Bez przerwy miał oko na Gehirn. Hassebrandka siedziała skulona, skubiąc coś, co pozostawało ukryte przed jego wzrokiem. Nawet pod baldachimem i to w pochmurny dzień kobieta emanowała gorącem. Jej zaczerwieniona skóra pokrywała się pęcherzami, jak u kogoś, kto od wielu dni leżał na pustynnym słońcu. Powietrze wokół niej drżało. Szkoda, że nie mamy teraz zimy, pomyślał Erbrechen. Byłoby mi przytulnie ciepło, a tak pływam w pocie z własnej dupy. Jak to się stało, że nie przewidział, jak wielkim zagrożeniem okaże się Hassebrandka? Zaślepiła go potrzeba miłości. Prawdziwej miłości. Spojrzał na bok, gdzie dwójka dzieci walczyła o martwego, kościstego kurczaka. Nie pustego uwielbienia głupców. Czy ona czymś się od nich różniła? Niemal uwierzył, że tak. Obnażył zęby na odwróconą plecami Hassenbrandkę. Nie, jest taka sama jak inni. Grymas zaraz zgasł i zniknął mu z twarzy. Bogowie, ależ jestem samotny. Jego rozmyślania przerwał widok dwóch mężczyzn prowadzących w kierunku lektyki jasnowłosego chłopca brudnego, ale o miękkiej i zdrowej twarzy. Nawet spod warstwy kurzu z gościńca dało się dojrzeć, że chłopak był dobrze odżywiony i przez całe życie trzymany pod kloszem. Erbrechen poczuł, jak wzbiera w nim pożądanie, ale stłumił je bru-
talnie. Nie teraz. Jeśli to ten chłopak, o którym mówiła Gehirn, musiał go do siebie przekonać. Erbrechen zarządził postój, a niosący lektykę tragarze zatrzymali się niezgrabnie. Zbliżający się mężczyźni poprowadzili chłopca przed oblicze Erbrechena. Chłopak drżał z wyczerpania i chyba ledwo orientował się, gdzie jest. - Och, biedactwo - zamruczał Erbrechen. - Widzę krew. Jesteś ranny? - Pić - wychrypiał chłopiec, wbijając wzrok w swoje pokryte zaschniętą krwią dłonie. - Muszę się umyć. - Oczywiście, oczywiście. W pełni cię rozumiem. Ty! Erbrechen wycelował pulchny palec w czekającą nieopodal kobietę. - Przynieś chłopcu wody. Natychmiast! Kobieta oddaliła się pospiesznie. - Morgen? - zapytała Gehirn. Głowa chłopca uniosła się powoli. Popatrzył tępo na Hassebrandkę. - Gehirn Schlechtes? Konig wysłał cię, żebyś... - Jesteśmy tu, aby ci pomóc - wtrącił się Erbrechen, nim Gehirn zdążyła powiedzieć coś głupiego i zrujnować wszystko. - Prawda, Gehirn? Powiedz mu, że może nam zaufać. Twarz Gehirn ściągnęła się, a Erbrechena obmyła fala gorąca. - Możesz nam zaufać - powiedziała. Chłopiec wyglądał na zagubionego. - Myślałem, że Konig... On wysłał Tiergeistów. - Tiergeistów? - syknął Erbrechen do Gehirn. - Teriantropów-zabójców - odpowiedziała Hassebrandka. Erbrechen splunął, aż ślina bryznęła mu na brzuch.
- Cholerni zmiennokształtni. - Z powrotem skupił uwagę na chłopcu. - Jesteś ze mną bezpieczny. Nie pozwolę nikomu cię skrzywdzić. - Nie wolno mi pozwolić umrzeć - powiedział Morgen, wpatrując się z nadzieją w Erbrechena. - Nikt cię nie dotknie. Obiecuję — skłamał Erbrechen. -Pokonałem już Schatten Morder, plugawych Kotardystów-zabójców Koniga. - Nie przysłał was Konig? - zapytał zdumiony chłopak, kierując pytanie do Hassebrandki. Erbrechen poczuł nagłe ukłucie strachu. Jak to dziecko zdołało mnie zignorować? Musi być potężnym Gefahrgeistem. Potrzebował znaleźć jego słabość, jakiś sposób na wywołanie w nim wdzięczności. - Na bogów, nie! - wykrzyknął Erbrechen, szybko myśląc. - Gehirn jest tutaj, aby cię uratować. Jest twoją przyjaciółką, prawda? A ja jestem jej przyjacielem. A przyjaciel przyjaciela to... przyjaciel! Posłana po wodę kobieta wreszcie przydreptała w pośpiechu i wręczyła chłopcu wyszczerpiony kubek. Erbrechen patrzył, jak Morgen z wahaniem upija łyk, a potem oblewa swoje dłonie i usiłuje wyszorować je do czysta. Aha! Na to czekał: przepustka do umysłu dziecka. - Więcej! - rozkazał Erbrechen. - Balię gorącej wody! Kobieta uciekła. - Dziękuję - powiedział Morgen, a po twarzy pociekły mu łzy wdzięczności, żłobiąc ścieżki w pokrywającym skórę brudzie. - Minęło tak wiele czasu. Brudne. Wszystko. - Nie martw się - zamruczał pocieszająco Erbrechen. Nigdy więcej. Dopilnuję, żebyś był czysty. Już zawsze. Chłopiec uśmiechnął się nieśmiało, a w oczach zalśniła
mu nadzieja. - Zawsze? - Zawsze. Obiecuję. - Erbrechen szturchnął Gehirn tłustym palcem. — Powiedz mu, że dotrzymuję słowa. - On dotrzymuje słowa - wymamrotała Gehirn. - To prawda - zgodził się Erbrechen. - I dbam o swoich przyjaciół. — Uśmiechnął się promiennie do chłopca. — Jesteśmy przyjaciółmi, prawda? Morgen nie wyglądał na przekonanego. Cholera, ależ musi być silny! Każdy inny już by błagał, żebym pozwolił mu wylizać moje stopy. Lepiej upewnić się, że chłopiec znajduje się pod jego kontrolą. - Miło będzie zażyć kąpieli, prawda? - zapytał Erbrechen. Chłopiec skwapliwie pokiwał głową. - Tak. - Poczujesz się o wiele lepiej, prawda? - Tak, rzeczywiście. - Jesteś głodny? - Bardzo. - Mamy przepyszny gulasz. Morgen oblizał wargi. - Gulasz byłby świetny. Po kąpieli. - Jak już będziesz czysty. Oczywiście. - Erbrechen uśmiechnął się z czułością. — Przyjemnie jest zatroszczyć się o swoich przyjaciół, prawda? Przyjaciele zawsze dbają o swoich przyjaciół. Troszczę się o ciebie. Prawda? - Tak. - Więc jesteśmy przyjaciółmi? - Tak. - Naprawdę? Jesteśmy? - Erbrechen przybrał niepewną, urażoną minę.
-Tak-powiedział szybko Morgen. - Jesteśmy przyjaciółmi. - Dobrze! Erbrechen odwrócił się, aby rozkazać Gehirn zagrzać wodę na kąpiel, ale widząc zaciśniętą szczękę Hassebrandki i odsłonięte w obłąkanym grymasie kły, zmienił zdanie. Błękitne, zimne oczy kobiety wychodziły z orbit, a po jej pokrytej pęcherzami twarzy spływał pot. Otworzyła usta, jakby desperacko chciała coś powiedzieć, ale nie mogła znaleźć odpowiednich słów. — Zostań tam, gdzie jesteś — rozkazał jej Erbrechen. Musisz odpocząć. - Zacisnęła pięści, a Erbrechena obmyła fala gorąca. — Odpocznij - powiedział z naciskiem, a wówczas Hassebrandka położyła się i zamknęła oczy. Uwadze Erbrechena nie umknęło, że Morgen otworzył szeroko oczy z ciekawości. — Martwiła się o ciebie — wyjaśnił. — To ją wyczerpało. Kilkanaście osób przytaszczyło wielką, żelazną wannę. Erbrechen nie miał pojęcia, skąd ją wzięli. Czy wlekli ją aż z Neidrig na wypadek, gdybym zachciał się wykąpać? Głupcy. Nigdy nie zmieściłby się do tak małej wanny. Brudni wieśniacy w parę chwil napełnili wannę parującą wodą. Chłopak wpatrywał się w wannę, ale wahał się z jakiegoś powodu. Ach, oczywiście. Prywatność. Erbrechen był zawsze sam, nawet w gęstym tłumie. Łatwo było zapomnieć o takich społecznych uprzejmościach. — Ty. - Erbrechen wskazał na mężczyznę kucającego nieopodal ze spodniami spuszczonymi do kostek. — Dwie rzeczy. -Mężczyzna popatrzył na niego z przerażeniem w oczach. - Nigdy nie sraj w mojej obecności. To niegrzeczne. I
zorganizuj jakąś zasłonę wokół wanny. Młody człowiek potrzebuje prywatności. Morgen rozluźnił się z wyrazem wdzięczności. Doskonale! Kucający mężczyzna wstał, podciągając spodnie. — Czekaj! - powiedział Erbrechen, czując przypływ jowialności. - Zmieniłem zdanie. Nigdy więcej nie sraj. Kiedykolwiek. Gdziekolwiek. Mężczyzna skrzywił się i pokiwał głową. Wyglądał na zbolałego, jak gdyby bezustannie zaciskał mięśnie. Przezabawne, pomyślał Erbrechen. Jak długo ten biedny drań wytrzyma? To była drobnostka, ale z takich właśnie drobnych rzeczy składały się radości życia. Wiedział, że ta myśl będzie wywoływała u niego uśmiech przez wiele dni. ❌❌❌ Bedeckt obudził się ze zbolałym jękiem. Oczy miał zalepione zaschniętą krwią z rany na tyłach pulsującej czaszki. Czym ten Morgen go uderzył, do cholery? Górą? Przez jakiś czas leżał i jęczał, nim wreszcie z trudem podniósł się na nogi. Jak długo był nieprzytomny? Słońce wisiało wysoko, ale zakrywały je gęste chmury. Nigdzie nie było ani śladu chłopca. Bedeckt przykucnął nad zwłokami Stehlen. Miała otwarte oczy i dziwaczny uśmieszek na twarzy, jakby była zadowolona z obrotu wydarzeń. Cholernie mało prawdopodobne. Leżała martwa od jakiegoś czasu, zdecydowanie dość długo, by skończyła już podróż do Zaśmierci. Na tym etapie wszystkie jej przedmioty można było sobie bezkarnie wziąć.
Zamarł na widok jej miecza, który leżał w kurzu na drodze. Umarła bez miecza w dłoni. - Och, do piekieł. Nigdy mu nie wybaczy. Tak po prawdzie to, że nie dopilnował, aby zginęła z mieczem w dłoni mogło nie mieć większego znaczenia w obliczu faktu, że ją zabił. Z drugiej strony, ze Stehlen nigdy nic nie wiadomo. Będzie na mnie czekała. Nigdy dotąd tak mocno nie pragnął nieśmiertelności. - Przykro mi - powiedział zwłokom, przeszukując jej kieszenie. Znalazł w nich małą fortunę w klejnotach oraz kilkanaście złotych monet. Może nie dość, by przejść na emeryturę, ale wystarczająco dużo, by pożył sobie wygodnie przez kilka lat. Doszedł do wniosku, że to nie kradzież. Większość tych pieniędzy pewnie i tak należała kiedyś do niego. To bez znaczenia. Nawet gdyby nie były jego, i tak by je wziął. Okradanie przyjaciół nie znajdowało się na liście rzeczy, do jakich nie byłby zdolny. Przyjaciół. Co za dureń. Ludzie tacy jak on nie mieli przyjaciół. Powinien teraz odejść. Zabrać łupy i znaleźć sobie domek w jakimś zacisznym miejscu. Może zainwestować pieniądze w coś bezpiecznego i użytecznego, jak burdel. Zapomnieć o Morgenie. Zapomnieć o okupie za życie — albo śmierć -chłopca i zrezygnować, póki jeszcze mógł. To za mało. Wiedział, że nigdy w nic nie zainwestuje. Przepuści wszystko na gorzałkę i dziwki, i zostanie z niczym. Potrzebował więcej. Konig dobrze zapłaci za śmierć Morgena.
Bedeckt odepchnął tę myśl na bok i kontynuował szperanie w ubraniach i nielicznym dobytku Stehlen. Pod parszywie cuchnącą koszulą znalazł niesamowitą liczbę postrzępionych i wyblakłych apaszek, które wyglądały, jakby kiedyś mogły mieć jaskrawe kolory. Nigdy dotąd ich nie widział. Od jak dawna je nosiła? Od bardzo dawna, wnosząc po ich kwaśnym smrodzie i opłakanym stanie. Apaszki wyglądały na tak stare, że mogły pochodzić nawet z czasów jej dzieciństwa. Choćby nie wiadomo jak się starał, Bedeckt nie umiał wyobrazić sobie Stehlen jako dziecko. Przez każdą sekundę ich znajomości była szaloną złodziejką, morderczynią i suką. Nie potrafił wyobrazić jej sobie inaczej. Z wyjątkiem tych chwil w zaułku. Była ciepła i żywa. Czy powiedziała, że go kocha? Nie pamiętał, alkohol rozmył tamtą noc w niewyraźną smugę. Bedeckt przeklął bogów i wsadził sobie wyblakłe apaszki do kieszeni. Nie miał pojęcia, co miałby z nimi zrobić. Wrzucił jeszcze monety i klejnoty do lewego buta, po czym wstał z jękiem. Kolana wydały mokry trzask, a plecy odezwały się bólem, ścierpnięte od kucania. Powinien coś powiedzieć. Gnijące mięso, tak Stehlen nazwała ciało Wichtiga. Czy nie była niczym więcej? Nie mógł liczyć na takie szczęście. Pewnego dnia umrze, a ona tam będzie... wyczekując. Dziwne, ale stojąc nad truchłem Wichtiga, nie czuł potrzeby, by cokolwiek mówić. Może Stehlen miała rację. Może faktycznie robił się miękki. - Chrzanić to — powiedział zwłokom. Miał zresztą wrażenie, że i tak wkrótce ją zobaczy. Rozejrzał się wokół i zauważył Launischa oraz pozostałe
konie. Jego konie, jak sądził. Nie odeszły daleko i skubały szorstką trawę. Launisch podszedł bliżej i delikatnie trącił go nosem w pierś. - Przykro mi - powiedział Bedeckt. - Nie mam jabłek. - Ppfft! - odparł Launisch.
ROZDZIAŁ 40
Moje lustro nigdy nie pokazuje mi tego, co chcę zobaczyć. Niemożliwe, żebym był aż tak gruby i brzydki! - FETT HÄSSLICH, ZWIERCIADLISTA Uprzątnąwszy z podłogi lustrzany pył, Akceptacja i Trwoga stali w jednej z komnat Koniga. Dłonie Akceptacji krwawiły z niezliczonych ranek, podczas gdy Trwoga zdołał się wcale nie skaleczyć. Akceptacja go nienawidził; tchórzliwy Doppel był o wiele zbyt ostrożny. Teokrata przebywał gdzieś indziej, usiłując odgadnąć przyczynę nagłego zamilknięcia wszystkich jego szpiegów w Neidrig. Akceptacja z irytacją obserwował nerwowe drgnięcia Trwogi. - Czego się boisz? - zapytał. - Koniga - odpowiedział Trwoga ze wzrokiem wbitym w podłogę. - Jeśli znajdzie twoje lusterko, zabije nas obu. - Więc lepiej, żeby nie znalazł. Moje odbicia pokazały mi coś niepokojącego. Trwoga nagle uniósł głowę. Ciekawe. - Pokazały mi chłopca - powiedział Akceptacja, bacznie obserwując brata-Doppla. Trwoga być może rozluźnił się odrobinę, ale ciężko stwierdzić. Głupiec był zawsze tak cholernie spięty. - Morgen nigdy tu nie wróci.
- Więc Konig jest zgubiony. - Tak - zgodził się Akceptacja. - Wkrótce będziemy rządzić. - Ty będziesz rządził - poprawił go Trwoga. - Ja będę cię słuchał. - Aż tak się mnie boisz? - Tak. - Dobrze. - Jak pozbędziemy się Koniga? Wciąż jest niebezpieczny. Akceptacja zaśmiał się paskudnie, kryjąc zrujnowane usta za dłonią o wąskich palcach. - Z łatwością. Zastosuję coś, czego nigdy by się po mnie nie spodziewał. - To znaczy? - Przemoc. - Tylko ty? - zapytał Trwoga. - Nie my? - Tak. Będzie mi służył w Zaśmierci. Trwodze zadrżała warga. Zamrugał szybko, jakby powstrzymywał łzy. Żałosne. Życie w bezustannym strachu przed każdą decyzją czyniło go słabym. Gdy Konig zdechnie, zabicie Trwogi będzie łatwe. - Jesteś ze mną? - zapytał Akceptacja. - Tak - odparł Trwoga. - Dobrze. Niedługo tu będzie. ❌❌❌ Gdy tylko Konig przestąpił próg komnaty, wiedział, że coś się święci. Akceptacja uśmiechał się otwarcie, tym razem nie zakrywając ust dłonią. Trwoga wyglądał, jakby miał się zaraz rozpłakać. - Co się stało? - zażądał odpowiedzi Konig.
Akceptacja pokłonił się szyderczo. - Zawiodłeś. - Zawiodłem? Jak? O czym ten cholerny Doppel bredzi? — Już za późno — roześmiał się Akceptacja, a przez lukę w zębach pociekła mu ślina. — Morgen nie wróci. Żołądek Koniga zacisnął się w supeł. — Nie - powiedział w desperackim zaprzeczeniu. — I został skażony. Zatruty — powiedział Akceptacja, podchodząc bliżej. Łzy popłynęły Konigowi po twarzy. — Nie - szepnął. - Kłamiesz. On zostanie naszym bogiem. Stworzyliśmy go. — Och, teraz to „my”? - zapytał sarkastycznie Akceptacja. Zrobił krok naprzód, skracając dystans między nimi. - Żaden z Morgena bóg! Niczego nie stworzyłeś! To obłąkane dziecko dotknięte urojeniami. - Ty... Akceptacja rzucił się naprzód z nożem w dłoni, ale zamarł, zanim zdążył wbić ostrze w pierś Koniga. Konig ze zdumieniem popatrzył Dopplowi w oczy. - Pokazali mi... - Akceptacja osunął się na podłogę z nożem sterczącym z nasady czaszki. Za jego plecami stał Trwoga i patrzył na ciało z przerażeniem. - Ocaliłeś mnie - powiedział Konig. - Nie - odparł Trwoga. Konig cofnął się nieufnie, ale Doppel nie nacierał. - Nie dasz mi rady - syknął Konig. - Zabiję cię w mgnieniu oka. — Wiem. To bez znaczenia. Morgen wie, że nasłałeś na
niego zabójców. Wie, że go wykorzystałeś. Wie, że nigdy go nie kochałeś. Nie jesteś zdolny do tego uczucia. To koniec. Twój stworzony ludzką ręką bożek jest zrujnowany. Kiedy Wstąpi, przyjdzie się zemścić. - Jak... skąd to wiesz? Trwoga przyklęknął przy ciele Akceptacji i przetoczył je na plecy. Z szaty martwego Doppla wydobył małe lusterko. Uniósł je do góry, a Konig się cofnął. - Odbicia pokazały Akceptacji, co się stanie. - Skąd wiedziałeś, że spróbuje mnie zabić? — zapytał Konig. - Popełnił błąd - odpowiedział Trwoga. — Nie docenił mojego strachu. - Akceptacja kłamał? - zapytał Konig, z irytacją zauważając, jak desperacko to zabrzmiało. Trwoga ze smutkiem pokręcił głową. - Nie. - Jeśli sprowadzę go z powrotem do Grauchloss... - Nie zmienisz tego, kim się stał. - Więc zaczniemy od nowa - powiedział Konig zdecydowanym tonem, choć wcale nie czuł się pewny siebie. - Nie możesz powstrzymać tego, co już puściłeś w ruch. On stanie się naszym bogiem, ale nie takim, jakiego chciałeś. Konig popatrzył na Trwogę ze złością, a Doppel zatrząsł się ze strachu. - To jeszcze nie koniec. Jeśli zabiję chłopaka, będzie mi posłuszny. Trwoga potulnie skłonił głowę. - Racja. Ale spóźniliśmy się... - Nie wiesz tego. Nie na pewno. Tylko głupiec ufa Dopplom i odbiciom.
Doppel oblizał wargi, a Konig zauważył po opadających ramionach, że determinacja Trwogi maleje i że ulatuje z niego wola walki. — Idziemy po chłopaka. — My? - zapytał Trwoga. — Oczywiście. Nie sądziłeś chyba, że zostawię cię tu samego? — Oczywiście, że nie — powiedział Doppel, wiotczejąc jeszcze bardziej. — Przygotuj moich Dysmorfików. — Oczywiście. ❌❌❌ Trwoga nienawidził Dysmorfików i Konig o tym wiedział. Byli tępymi mięśniakami o muskułach równie wielkich, co ich głupota. Każdy z nich - zarówno z mężczyzn, jak i z kobiet -zmiażdżyłby go w mgnieniu oka. Lęk przed tak obsceniczną siłą wydawał się zdrową reakcją. — Co mam zrobić z tym lustrem? — zapytał Trwoga. Konig znów się skrzywił, gdy Trwoga uniósł w jego kierunku lusterko, a Doppel stłumił w sobie chęć, by zaśmiać się chełpliwie. — Rozbij je - rozkazał Konig. - Roztrzaskaj na proch. — Oczywiście. Nie zaszczycając trupa Akceptacji drugim spojrzeniem, Konig wyszedł z komnaty. Wszystko potoczyło się niemal dokładnie według planu. Odbicia nie pokazały pościgu Koniga za chłopcem, ale może o tym akurat nie wiedziały. Albo może chciały coś przed nim zataić. Czy to cokolwiek zmienia?
Niestety, tak. Oznaczało to, że Konig ma jeszcze krztę nadziei. Oznaczało, że ten człowiek nie był jeszcze skończony. Koniga należało pozbawić nadziei, nim Trwoga będzie mógł zająć jego miejsce jako Teokrata. Ale jak zgasić w człowieku nadzieję? Trwoga położył lusterko Akceptacji na podłodze, lśniącą stroną w górę. Z kieszeni wyjął swoje własne lusterko, odwinął szmatkę i położył je obok pierwszego. Dwa odbicia - po jednym w każdym ze zwierciadeł - odwzajemniały jego spojrzenie. Żadne nie nosiło śladów pobicia widocznych u Akceptacji. Co to, do piekieł, oznacza? Czy po śmierci Akceptacji zmarły też jego odbicia? Czy teraz były to odbicia Trwogi? Nie mógł wiedzieć na pewno. - Którego z was powinienem zachować? - zapytał, a odbicia zerknęły nerwowo na siebie nawzajem. Jedno zaczęło pokazywać na migi jakieś skomplikowane działania, podczas gdy drugie spoglądało nań z lękiem w oczach. Oto odpowiedź. Nigdy nie ośmieliłby się na coś tak odważnego jak to, co sugerowało pierwsze z odbić. Patrzyłby z narastającym przerażeniem, podobnie jak odbicie z drugiego lustra. Drugie odbicie zerknęło nerwowo na pierwsze i pokazało na migi, że mówi coś komuś na ucho. Skrytość zrodzona ze strachu. Trwoga rozumiał doskonale. Uniósł lusterko do małżowiny, żeby posłuchać i wrzasnął, gdy małe rączki chwyciły go za płatek ucha. Gwałtownym szarpnięciem cofnął lusterko, ale dłonie nie puszczały, a maleńka kopia jego samego wcisnęła się w głąb ucha. Trwoga znów wrzasnął. Niemożliwa agonia. To coś wchodziło mu do czaszki. Odbicie w drugim lusterku zaklaskało radośnie.
❌❌❌ Wolny! Odbicie Koniga wyprostowało się i rozprostowało ramiona. Przyjemnie było wreszcie być realnym. Albo przynajmniej równie realnym, co Doppel. Wreszcie koniec szarad. Nigdy nie było innych odbić niż te należące do Koniga. Udawał od samego początku. Wszystko, co ci głupcy widzieli i słyszeli było przez cały czas odbiciami Koniga. Odbicia biły się nawzajem, by odwzorować rany Akceptacji i udawały strach, by zwieść Trwogę. Dopple nigdy nie byli Zwierciadlistami, tylko Konig. Odbicie spojrzało w dół, na drugie lustro. Czekało w nim drugie odbicie z wyciągniętą ręką, gotowe, by je stamtąd wyciągnąć. Lustrzany sobowtór Koniga roześmiał się i tupnięciem pięty roztrzaskał lusterko. Deptał po nim raz po raz. Następnie przyniósł młotek, by skruszyć je na pył. Kiedy skończył pastwić się nad lusterkiem, odrzucił młotek na bok. Wziął z podłogi drugie lusterko, to, z którego sam wyszedł. Gdy uniósł je na wysokość twarzy, nie zobaczył w nim niczego oprócz pokoju za swoimi plecami. Jest puste. Doskonale. Wsunąwszy lusterko pod szatę, ruszył po Dysmorfików, jak Konig nakazał Trwodze. Odbicie nie czuło strachu przed olbrzymimi brutalami. Postrzegał ich jako narzędzia i nic więcej. — Jestem Konig - powiedział na próbę. - Jestem Konig. Konig Furimmer. Najwyższy kapłan Geborene Damonen. Teokrata Grauchloss. - Zmrużył oczy, stając przed wyobrażoną widownią. - Jestem Konig. — Tak, idealnie. — Mój Doppel knuje zdradę.
❌❌❌ Morgen leżał zwinięty w kłębek na lektyce Erbrechena i spał. Gehirn przyglądała mu się. Przez twarz chłopca przebiegały skurcze, a on pojękiwał cichutko, dręczony obawami i koszmarami, które Gehirn wyobrażała sobie aż nazbyt dobrze. Musiała go ocalić. Jeden przyzwoity czyn, nim porwie ją obłęd. Musiała się czegoś uczepić, czegoś nieskalanego brudem duszy Erbrechena. Łowca Niewolników wypaczy chłopca, zbruka go do rdzenia jego jestestwa, a potem go zabije. - Nie. Gehirn wstała i odwróciła się do Łowcy Niewolników. Spopieli tego tłustego bękarta, zanim... Erbrechen, widząc gniew Gehirn, uśmiechnął się z dziecięcą niewinnością. - Podgrzej gulasz, dobrze? Zawahała się. Zabij go teraz. - Podgrzej gulasz - powiedział z naciskiem Łowca Niewolników, tym razem bez odrobiny ciepła w głosie. Nigdy cię nie kochał. Ani razu nie dotknął cię z czułością. Gehirn skupiła uwagę na ogromnym kotle zawieszonym nad dogasającym ogniskiem. Wyciągnęła rękę i uwolniła maleńką cząstkę swojej pogardy do samej siebie. Była nieudacznicą w każdym tego słowa znaczeniu. Ogień ożył. Morgen zginie z ręki Erbrechena, wielbiąc Łowcę Niewolników, wypaczony jego groteskową wolą. Gulasz się zagotował. Erbrechen coś powiedział, ale Gehirn go nie słyszała. Jej krew zawrzała z nienawiści. Całe życie służyła ludziom, którzy ją wykorzystywali, którzy ją odrzucali. Była niczym. Nie zdo-
była się na choćby jeden nieskalany czyn. W nagłym rozbłysku kocioł roztopił się i zmienił się w popiół, nim roztopiony metal zdążył musnąć ziemię. - Przestań! - wrzasnął Erbrechen, a ogień przygasł. — Wystarczy. Siadaj. Bądź cicho. Nic nie mów. Nic nie rób - rozkazał Łowca Niewolników. Gehirn usiadła w gorącym błocie. ❌❌❌ Serce Erbrechena załomotało ze strachu, usiłując przepchnąć krew przez jego korpulentne ciało. Mało brakowało! Gdyby nie wpatrywał się w Hassebrandkę i nie zastanawiał się, co z nią zrobić, być może nie dostrzegłby w porę zagrożenia. Powoli wypuścił powietrze. - I tak źle, i tak niedobrze - wymamrotał. Chwila! Genialne! Co za chwytliwe powiedzonko! Będzie musiał je zapamiętać, by powtórzyć je przed innymi. Czasem miał wrażenie, że jest jedyną w miarę inteligentną osobą na całym świecie. Popatrzył na istne pobojowisko, jakim był jego obóz. Ci ludzie nie mieli dumy ani woli, by się doskonalić. Byli odrażający, żałośni. Użyteczni jako grupa, ale i tak godni pogardy. Mężczyzna, któremu kazał nie srać leżał zwinięty na ziemi, jęcząc i trzymając się za brzuch. Erbrechen zachichotał. Przynajmniej coś jeszcze go śmieszyło. Śmiech obudził chłopca. - Co jest takie zabawne? - zapytał Morgen, mrugając i rozglądając się po obozowisku, jak gdyby widział je po raz pierwszy. - Świat jest komedią - zaintonował Erbrechen, chichocząc - i każdy ma swoją rolę do odesrania. - Głupi chłopak najwyraźniej nie zrozumiał. - Nieważne. Jesteś głodny?
Morgen pokiwał szybko głową. - Bardzo. - No dobrze... — Erbrechen zerknął na spopielone szczątki kotła z gulaszem. Niech to jasna cholera! Nakarmienie chłopaka gulaszem z ludzkiego mięsa było częścią planu. Musiał zbrukać duszę chłopca, podkopać jego pewność siebie. Nagiąć go do swojej woli. Erbrechen wskazał na grupę siedzących nieopodal mężczyzn. Chudzi i brudni, byli pokryci nawianym przez wiatr popiołem. - Hej, wy tam. Rozpalcie nowe ognisko. Nagotujcie mi gulaszu. — Zauważył, że Hassebrandka podnosi głowę na wzmiankę o ogniu. - Nie, przyjaciółko, ty zostań tam, gdzie jesteś. Gehirn łypnęła na niego z nienawiścią, a Erbrechen poczuł, jak obmywa go fala gorąca. - Skrzywdzisz chłopca - ostrzegł cicho. Żar ustąpił, a Hassebrandka oklapła i wbiła wzrok w błoto. Gdy dłużej o tym myślał, Erbrechen dostrzegał tylko tylko jedną drogę ucieczki od Gehirn: chłopak musi umrzeć i to szybko. Nie było czasu na powolną erozję jego jaźni. Erbrechen musi go złamać szybko. Ale jak to zrobić? Bogowie, jestem taki głodny, że ledwo mogę myśleć! - Pospieszcie się z tym gulaszem! - Wszystko w porządku? - zapytał chłopiec. - Nie. - Erbrechen wskazał na inną grupę mężczyzn i kobiet siedzących w pobliżu w nadziei, że przysłużą się jakoś swemu panu. - Wy. - Wstali natychmiast i stanęli jak na baczność. - Pobijcie chłopaka. Jeśli go zabijecie, wszyscy wylądujecie w gulaszu. Połamcie mu palce u rąk i nóg. Sprawcie mu
okropne cierpienie. Morgen zerwał się na nogi. Wyraz niezrozumienia i poczucia zdrady na jego twarzy był wręcz komiczny. Otworzył szeroko usta. - Dlaczego? - Nie martw się - uspokoił chłopaka Erbrechen. - Gdy już będziesz błagał o litość, ocalę cię przed tymi okropnymi ludźmi. Będziesz mi dziękował. Zrobisz wszystko, żeby przestali. - Myślałem... - chłopiec zawiesił głos. - Ale ja widziałem ogień. - Przykro mi, twoja przyjaciółka ci nie pomoże. Należy do mnie. - Erbrechen wyszczerzył się wilgotno i pożądliwie. Tak samo jak ty wkrótce. Do chłopaka zbliżył się mężczyzna i z trzaskiem rąbnął go w twarz, łamiąc mu nos. Morgen padł bezwładnie na ziemię. - Do ciężkiej cholery, bijcie go tak, żeby nie zemdlał. Nie ma sensu torturować nieprzytomnej ofiary, ty kretynie. - Przepraszam - powiedział mężczyzna, po czym kopnął Morgena w brzuch. Na kilkanaście sekund chłopak zniknął w kotłowaninie nóg i rąk. - Dobrze, dobrze - zawołał Erbrechen, a oni się rozstąpili. Leżący na ziemi Morgen popatrzył w górę, na Erbrechena; twarz miał zakrwawioną i utytłaną błotem, a minę oszołomioną. - Widziałem ogień. Chłopak był twardszy niż się spodziewał. Erbrechen niewzruszenie machnął ręką, a mężczyźni i kobiety powrócili do bicia chłopca.
ROZDZIAŁ 41
Działanie jest łatwe. Podjęcie decyzji, by działać — to jest trudne. Najbardziej żałuję decyzji, których nie podjąłem. - Hoffnungslos Noc zapadła szybko, więc Bedeckt poprowadził Launischa i pozostałe dwa konie z dala od drogi, za zasłonę drzew. Jako że był sam, nie uśmiechało mu się wpaść w tarapaty, o jakie nietrudno, wędrując takimi gościńcami. Nie obawiał się albtraumów, wcielonych koszmarów ludzi szalonych. Skoro dwójka jego obłąkanych przyjaciół nie żyła, nie spodziewał się wizyt sennych duchów. Przywiązawszy konie do pobliskiego drzewa, zajął się rozpalaniem niedużego ogniska. Zebrał kupkę suchego chrustu, po czym położył na wierzch hubkę. Po kilku uderzeniach krzesiwa o krzemień iskra podpaliła hubkę. Ułożył chrust wokół hubki, uniósł ją i zaczął delikatnie dmuchać w dymiący kopczyk. Po kilku sekundach języki płomieni zaczęły tańczyć pomiędzy patyczkami chrustu. Ostrożnie odłożył płonącą rozpałkę na oczyszczonym uprzednio miejscu i otoczył płomień piramidką z gałązek. Bogowie mu sprzyjali; wiatr nie zdmuchnął płomieni, a niebo nie zalało ich strugami deszczu. Gdyby obca mu była przewrotność losu oraz kapryśna natura
bogów, wziąłby to za dobry omen. Zamiast tego uznał, że to tylko chwila wytchnienia od padającej na głowę ulewy gówna. Siedział przy ogniu, grzejąc stopy i zjadł suty posiłek. Bez Wichtiga i Stehlen Bedeckt miał więcej jedzenia niż mógłby zjeść. Jutro rano zabierze, ile będzie mógł, a resztę zostawi padlinożercom. Było cicho. Nikt się z nikim nie sprzeczał. Było samotnie. Wędrował z tą dwójką kretynów od lat. Ich bezustanne kłótnie stanowiły odgłos tła, do którego przywykł. Na bogów, brakowało mu tego. Bedeckt wpełzł do śpiwora i popatrzył w wijące się płomienie. Bez wątpienia jeszcze kiedyś spotka Wichtiga i Stehlen. Ci, których zgładzisz, będą ci służyć w Zaśmierci; Credo Wojownika. Stehlen będzie na niego czekała, ale nie potrafił wyobrazić jej sobie w roli sługi. Znajdzie jakiś sposób, żeby mnie zabić. A jeśli nie, znajdzie sposób na uprzykrzenie mu egzystencji, aż wreszcie pożałuje, że go nie zabiła. - Obudź się, gówniarzu. - Co? - Bedeckt otworzył zalepione śpiochami oko. Zasnął? Mógłby przysiąc, że słyszał czyjś głos, który znał z... - Ciągle jesteś leniwym gówniarzem. Nic się nie zmieniłeś. Bezużyteczna pizda. Bedeckt usiadł na posłaniu. Po przeciwnej stronie ogniska siedział jego ojciec. - Zabiłem cię już raz, staruchu. Z radością zrobię to ponownie. Stary drań zbył słowa Bedeckta chrząknięciem. Nie był taki wielki i straszny jak we wspomnieniach. Siedział zgarbiony z zaczerwienionymi z wyczerpania oczami i z plecami
zgiętymi sędziwym wiekiem, którego nie dożył. Oto jak wyglądałby ojciec Bedeckta, gdyby ten nie zgładził go całe dekady temu. Starzec machnął ręką, jakby uciszał syna i szturchnął kijem ognisko. - Nie przyszedłem cię tu sprać, choć na to zasłużyłeś. Przyszedłem pogadać. Bedeckt nieufnie obserwował starca. - Przepadnij, albtraumie. - Ach, widzę, że wciąż kurczowo trzymasz się swojej bezcennej poczytalności. No cóż, jakoś tu siedzę. Może nie jesteś aż tak poczytalny jak myślisz. - Jestem zdrowy psychicznie - warknął Bedeckt. - A może jesteś zbyt poczytalny albo wierzysz w swoją poczytalność odrobinę za mocno. Taka wiara, mój synu, każdego doprowadziłaby do szaleństwa. - Nie jestem twoim synem. — Bedeckt popatrzył spode łba na sennego ducha. - Nic, co powiesz, nie może sprawić, że zwątpię w swoją poczytalność. - Dokładnie o tym mówiłem. - Mój ojciec nigdy nie był taki bystry. Albtraum machnął ręką. - Nie chodzi tu o ciebie. Nie chodzi o twojego ojca. - A o co? Powiesz mi, że czuję się winny, bo zabiłem Stehlen? Nie zostawiła mi wyboru. - Splunął w ogień tak, jak zrobiłaby to Stehlen. - Niezła próba, duchu. - Chodzi o chłopca. - Morgena? - zapytał zaskoczony Bedeckt. - Co o nim wiesz? - Wkrótce zginie. Bedeckt poczuł ucisk w piersi. Chłopak ocalił mu życie.
- Powiedz coś, czego nie wiem. — Ty i tylko ty ścigasz go, nie mając zamiaru go uśmiercić dla własnych celów. — To nie do końca prawda — zaznaczył Bedeckt. — Wichtig manipulował chłopcem odkąd zrozumiał, jaki jest ważny. Nawet Stehlen, która kochała cię tak bardzo, że podążyłaby za tobą na koniec świata, planowała go zabić. Bedeckt ze skrępowaniem poprawił się na posłaniu. — Stehlen mnie nie... — Kochała cię wystarczająco mocno, by dać się zabić. — Gówno prawda. — Poważnie? - Albtraum prychnął z pogardą. - Sądzisz, że mógłbyś ją pokonać? Bezbronny? Nawet z bronią w ręku nigdy nie byłeś dla niej godnym przeciwnikiem. — Albtraum znów szturchnął ognisko, wpychając kłodę między najczerwieńsze węgle. — Miała w dłoni nóż przez cały czas, gdy byłeś obok. Mogła cię zabić w mgnieniu oka. Postanowiła, że tego nie zrobi. — Gówno prawda - powtórzył bez przekonania. Albtraum znów zrobił gest, jakby nie dbał o to, co Bedeckt myśli. Coś było nie tak, te stwory powinny atakować, powinny karmić się strachem, pragnieniami i snami ofiar. Ten stwór zdziałał tylko tyle, że Bedeckt poczuł się nieswojo. Co za koszmar żywi się dyskomfortem? — Morgen wpadł w łapy potężnego Gefahrgeista - powiedział albtraum. - Łowcy Niewolników najgorszego sortu. Łowcy Niewolników? Chłopak przepadł. Bedeckt nie mógł zrobić już nic, by go ocalić. Odprowadził wzrokiem swoje plany znikające w cuchnącym dole latryny. Wichtig i Stehlen zginęli na marne. Tyle przeszedł, a teraz znalazł się w gorszym położeniu niż na początku. Typowe.
— I czemu miałoby mnie to obchodzić? - zapytał albtrauma. — Jestem zmęczony. Spadaj chędożyć świnie. - Jesteś stary - powiedział albtraum. - Robisz się powolny, pozostając na ścieżce, którą kroczysz, zginiesz raczej prędzej niż później. I co wtedy? Raj nie jest dla takich jak ty. Wszyscy, których skrzywdziłeś, wszyscy, których zabiłeś i okaleczyłeś... wszyscy będą czekać na ciebie na drugim świecie. Brakuje ci zalet, które zrównoważyłyby twoje wady. Na drugim świecie nie będziesz miał żadnych sojuszników. Bedeck zaśmiał się z szyderczym prychnięciem. - Na tym świecie też nie mam. - Stehlen cię kochała i wielbiła. - Próbowała mnie zabić. - Doprowadziłeś do tego, że nie miała wyjścia. Wichtig widział w tobie ojca. Miał cię za swojego jedynego przyjaciela. - Wichtig był manipulatorskim głupcem. - To prawda - zgodził się albtraum, znów grzebiąc w ognisku. - Próbował cię wykorzystać. Ale tylko po to, by stać się lepszym. Tak, był głupcem, bo miał nadzieję, że znajdziesz w nim coś, co da się lubić, podczas gdy on niczego takiego nie dostrzegał. Gardził samym sobą i ukrywał tę pogardę pod płaszczykiem brawury. Jedyne, czego chciał, to zaimponować ci, usłyszeć miłe słowo. Nie dostał niczego. On i Stehlen czekają na ciebie w przyszłym życiu. - Zajmę się nimi, gdy tam już będę. - Bez wątpienia. Niczego się nie nauczyłeś, więc prawdopodobnie zabijesz ich oboje. Ale nie musi tak być. - Ach, czyli mogę dostąpić odkupienia? - zapytał Bedeckt sarkastycznie. - Moją duszę da się zbawić, by mogła hasać radośnie między zastępami dziewic? - Morgen ocalił ci życie. Masz u niego dług.
- Sram na długi. Albtraum ponownie zignorował jego słowa. — Morgena czeka najgorsze, co ludzkość ma do zaoferowania. Jeśli Łowca Niewolników postawi na swoim, dziecko Wstąpi w tak uszkodzonym stanie, że będzie go absolutnie wielbić. Wiara bogów to potężna sprawa. — Mam to gdzieś. Skończyłem z tym. — Uratuj dziecko i... — ...odkup swoje grzechy? - Bedeckt zaśmiał się chrapliwie i nagle stwierdził, że siedzi samotnie w ciemności, a ognisko już dawno wygasło. Siedział i mrugał, wpatrzony w popioły. Co takiego Morgen mówił o pójściu na wschód? Bedeckt nie pamiętał. — Zaraza. Niech to cholera. Odkupienie. Co za żałosny pomysł. Spoglądając wstecz, nie dostrzegał w swoim życiu momentu, w którym zszedł ze ścieżki prawości. Czy kiedykolwiek postawił na niej choćby krok? Czy to przeznaczenie? Czy pisana mu była piekielna Zaśmierć pełna zabitych przyjaciół i kochanek? — Nie była moją kochanką - powiedział na głos, a jego głos zabrzmiał głucho i niepewnie. Gdzieś daleko na wschodzie rozległy się krzyki dziecka. — Nie mój problem. Ja idę na zachód. Wrzaski nie milkły, agonii nie było końca. — Co za różnica, czy dzieciak umrze i stanie się zabawką w łapach jakiegoś paskudnego Łowcy Niewolników? Kogo to obchodzi, że Wstąpi i zostanie nowym, wypaczonym bogiem? Krzyk nagle się urwał, a Bedeckt został sam na sam z ciszą. Siedział i nasłuchiwał. Nic.
Bedeckt z jękiem podniósł się na nogi. Strzeliło mu w kolanach i krzyżu. — I tak było mi mokro w dupę. Puścił wolno konie Stehlen i Wichtiga, i popędził je na zachód klapsem w zad, po czym odwrócił się do Launischa. Spędził dobre pół godziny zdejmując mu siodło i rząd oraz szczotkując czarną sierść rumaka, aż stała się jedwabiście gładka. - Byłeś dobrym koniem, najlepszym. Launisch prychnął jakby mówił „powiedz mi coś, czego nie wiem”. - Tym razem nie możesz ze mną pójść. Myślę, że to się źle skończy. Launisch tylko na niego patrzył. - Mówię poważnie. Potężny koń bojowy zerknął nad ramieniem Bedeckta na wschód, a potem odwrócił się i ruszył na zachód. Bedeckt spoglądał za nim jeszcze przez kilka minut. Chyba głupotą było oczekiwanie od konia łzawego pożegnania. Bedeckt wziął swój topór. Całą resztę rzeczy zostawił. Ruszył na wschód. ❌❌❌ Konig szedł właśnie na główny dziedziniec, gdy natknął się na Trwogę czekającego wraz z tuzinem masywnych Dysmorfików. Do jasnej cholery, Doppel miał zebrać wszystkich przesadnie muskularnych debili. Jeśli Konig miał opuścić bezpieczne Grauchloss, to tylko z armią za plecami. Podszedł bliżej, zamierzając zrugać Doppla. Skróciwszy dystans, złapał się na tym, że spogląda w górę na twarz Dysmorfika o kwadratowej szczęce. Na bogów, ależ oni byli
wielcy. Nawet szyja mężczyzny — jeśli to w istocie był mężczyzna, czego Konig nie był wcale pewien — wyglądała jak napęczniała od mięśni. W nagłym przypływie strachu Konig odwrócił wzrok od giganta, unikając kontaktu wzrokowego. Chwila. Ja się nie boję tych umięśnionych głupców. Zerknął na Doppla. Trwoga wyglądał na niespotykanie zadowolonego z siebie. — Co tu się wyprawia? — zapytał władczo Konig, choć drżenie w głosie popsuło efekt. — Tak jak mówiłem — obwieścił głośno Trwoga, jak gdyby przemawiając do wszystkich zgromadzonych. Konig omiótł wzrokiem pomieszczenie. Stawili się wszyscy najwyżej postawieni kapłani. Czemu zebrało się tylu ludzi? Wszyscy patrzyli i czekali. Coś było nie tak. Spoglądali na niego z pogardą. Ale czemu? Przecież go kochali! Był najwyższym kapłanem! Stworzył dla nich ich własnego boga! - Gdzie konie? Kazałem ci wszystko przygotować. Musimy jechać... Nikt się nie poruszył. — On udaje - powiedział Doppel. — Ale nie potrafi ukryć strachu w swoich oczach. Konig zaczął się cofać, ale się opamiętał. Wyprężył barki i spróbował się wyprostować, ale wszyscy się na niego gapili. Nienawidzili go. - Jestem Konig! - krzyknął łamiącym się głosem. - Jestem najwyższym kapłanem! - Tak jak mówiłem - powtórzył Trwoga. - Przyjdzie i będzie udawał mnie. Marne oszustwo. Desperacka sztuczka. Ale popatrzcie tylko jak się trzęsie ze strachu. Jedyne, co widzę, to trwoga. Trafnie go nazwałem.
- Nie! - Konig cofnął się. - Ja jestem Konig, to on - wycelował palcem w arogancko uśmiechniętego Doppla - jest Trwogą! Trwoga smutno pokręcił głową. — Dostrzegacie we mnie choć krztynę strachu? Na krótką chwilę wszystkie oczy zwróciły się na Doppla i Konig poczuł ulgę, ale spojrzenia zaraz powróciły na niego. Trwoga stał wyprostowany i nieustraszony. Serce Koniga zamarło ze strachu. - Nie, to ja jestem prawdziwy. - Głos miał drżący, słaby i skamlący. Czyjaś potężnie umięśniona dłoń opadła mu na ramię i zmusiła go do uklęknięcia. Podniósł wzrok i zobaczył masywną twarz, która spoglądała na niego ze złością. Pisnął żałośnie. Nie. Nie w ten sposób. Był Konigiem. Prawda? Bogowie, tak bardzo się bał. Nie mógł trzeźwo myśleć. Coś było nie tak. Konig nie znał strachu. Trwoga był wcieleniem jego lęku. Jeśli odczuwał strach... to albo był Trwogą, albo Doppel zginął. Czemu mnie nie kochają? Tak wiele zrobił dla swoich ludzi. Potrzebował ich miłości. Zasłużył sobie na nią. Byli mu winni uwielbienie! Trwoga wydobył spod szaty lusterko i wyciągnął w kierunku Koniga. W zwierciadle przeglądało się tylko puste pomieszczenie. Żadnych ludzi. Konig podniósł wzrok na samego siebie, stojącego dumnie i bez strachu. - Kto? I popatrzył w dół na samego siebie. - Ja jestem tym, którym ty byś był. Konigiem Furimmerem, najwyższym kapłanem Geborene Damonen, Teokratą Grauchloss. Ty jesteś zaledwie bladym odbiciem. — Przy
ostatnim słowie mrugnął do siebie samego. Odbiciem? Czyżby odbicia jakimś sposodem uciekły z lustra? Niemożliwe! Trwoga i Akceptacja zniszczyli lustra! Tyle, że Akceptacja zachował jedno dla siebie. Czy Trwoga zrobił to samo? Oczywiście, że tak. Wskazał na klęczącego siebie, a wtedy ciężar dłoni zniknął z jego barku. Ulga Koniga nie trwała długo. Wokół czaszki zacisnęła mu się silna pięść i uniosła go w górę, aż zadyndały stopy. Wisiał bezwładnie jak dziecięca lalka. - Stał się zbyt niebezpieczny - powiedział. Nie, zaraz. Nie powiedział tego, to ten drugi, ten oszust. Bogowie, był taki wystraszony, taki zdezorientowany. - A jednak jest dla mnie użyteczny. Musi służyć. - Stanął przed sobą samym z wyciągniętym lusterkiem. W zwierciadle przeglądała się tylko pusta sala. - Wepchnij go do środka rozkazał Konig Dysmorfikowi. Twarz Koniga oparła się mocno o zimne szkło. Wąska ramka lusterka miażdżyła mu ucho. Jest za małe! Nie zmieszczę się tu! Powierzchnia zwierciadła powoli ustępowała pod jego policzkiem, wsysając go jak gęste, zimne błoto. Jego czaszka jęknęła od nacisku. Zabijasz mnie! Powierzchnia lustra ustąpiła, a on wtoczył się do pustego pomieszczenia i wylądował niezgrabnie. Czaszka tętniła mu bólem. Przy każdym oddechu czuł ukłucie agonii - coś sobie złamał. Rozejrzał się po pustym pokoju. Gdzie się wszyscy podziali? Odwrócił się i zobaczył, że pomieszczenie kończy się gwałtownie ścianą szkła. Zza tej ściany przyglądali mu się ludzie -Dysmorficy, kapłani i akolici. Byli ogromni, gigantyczni.
Widok przez okno zawirował niepokojąco i Konig nagle spojrzał w twarz samemu sobie. - Jak mam cię nazwać? - zapytał Konig zza ściany. Konig wrzasnął i rzucił się całym ciężarem ciała na szkło, tłukąc w nie pięściami, aż złamany przy biciu Akceptacji palec znów pękł. Konig za szybą wyszczerzył zęby; oczy miał obłąkane i szeroko otwarte. - Nie słyszę cię — szepnął. — Nikt cię nie słyszy. Konig osunął się na podłogę swojego pustego pokoju. Swojego więzienia. - Chyba nazwę cię Porażka - powiedział, po czym schował lusterko w fałdy szaty. Dodał coś jeszcze, ale gruba, karmazynowa szata Teokraty zagłuszyła jego słowa, więc Porażka niczego nie usłyszał. Nie, on nie jest mną. Ja jestem tutaj. Leżąc na podłodze i tuląc ręką złamane żebra, Porażka zachichotał i załkał. Może i jesteś wolny, ale teraz to ja jestem Odbiciem. Widzę to, czego ty nie widzisz. Chichot przerodził się w szalony śmiech, a potem ucichł do zdławionych szlochnięć bólu. Porażka wiedział, że wolność Koniga będzie krótkotrwała. Morgen powróci.
ROZDZIAŁ 42
Ci, którzy żyją bez potężnego ognia w duszy, żyją w ciemności. - Brennende Seele, Hassebrandka Morgen leżał zwinięty w błocie dość gorącym, by pokryć skórę pęcherzami. Słońce już zaszło i zapadła noc. Przegapił ten moment. Obóz wokół niego tętnił życiem, jakby chłopca tam wcale nie było, jakby był niegodny uwagi. Może i był. Jego poplamioną skórę pokrywało błoto i krew, które zasychały we włosach, tworząc skorupę. Był w stanie otworzyć tylko jedno oko, a i to tylko na tyle, by wyjrzeć przez wąską, pulsującą szczelinę. Jego twarz płonęła bólem, a kiedy spróbował podnieść rękę, aby dotknąć wygiętego nosa, odkrył, że nie może. Jego ręce zwisały jak pozbawione czucia bryły martwego mięsa. Odmawiały posłuszeństwa. Są złamane? Pochlipując, przekrzywił głowę na tyle, by popatrzeć wzdłuż swojego ciała. Jedna ręka była wygięta w łokciu w niewłaściwą stronę. Poniżej dostrzegł palce rozcapierzone pod niemożliwymi kątami. Gdy nabrał tchu, w piersi coś mu zazgrzytało i poczuł ostry ból w brzuchu. Złamali mnie. Ale dlaczego przestali? To bez znaczenia, był niewymownie wdzięczny za tę chwilę wytchnienia. Nawet jeśli wszystko go bolało, przy-
najmniej nie zadawano mu dodatkowego bólu, nie upokarzano jeszcze bardziej jego strzaskanego ciała. Twarz Erbrechena wypełniła pole widzenia Morgena. Wyglądał na zmartwionego. - Jeszcze żyjesz, dzięki bogom! Myślałem, że ci idioci cię zabili. Mogę ich powstrzymać. Chcesz, żebym ich powstrzymał? Morgen odkaszlnął ostry fragment zęba. - Pro... — powiedział. Proszę. Już nie. Cokolwiek. Erbrechen delikatnie musnął jego twarz. - Biedny chłopczyk. Biedny, biedny chłopczyk. - Proszzz... - Biedny, biedny chłopczyk. Ochronię cię. Chcesz mojej ochrony? Morgen spróbował pokiwać głową, ale bezskutecznie. - Proszzz... - Co? Chesz, żebym cię ochronił? - Tak! - załkał. - Proszę! - Skrzywdzą cię znowu, jeśli im pozwolę. Morgen skrzywił się. - Już nie. Proszzz... - Nikt tutaj nie kocha cię bardziej niż ja - zamruczał Erbrechen. - Wiesz o tym, prawda? Morgen chciał coś powiedzieć, ale przerwał mu atak kaszlu. Gdy się skończył, chłopiec zauważył, że kaszląc, obryzgał błoto krwią. - Gehirn chce cię spalić ogniem. Tylko ja mogę ją powstrzymać. Nie chcesz spłonąć żywcem, prawda? Spłonąć. Ogień. Te dwa słowa wybiły dziury w chaosie myśli Morgena, przeszyły mgłę agonii. Widział ogień. Musiał być ogień.
Nic innego się nie liczyło. - Oge... - powiedział, desperacko zmuszając usta i żuchwę do pracy. - Ogień? - zapytał Erbrechen. — Ogień jest straszny. Bolesny. Tłusty drań gadał dalej, ale Morgen nie słuchał. Nie wiedział, co robić. Gehirn go przerażała, ale przecież widział ogień. Odbicia miały rację, w każdym przypadku. Musiał być ogień. Wiedział już, co musi zrobić, choć wzdragał się przed tym. Nie będzie już powrotu. - Ogień - szepnął. Erbrechen nachylił się, żeby lepiej słyszeć. Tłusta, oleista małżowina uszna wypełniła pole widzenia Morgena. Wspominając Stehlen, Morgen splunął gulą krwawej flegmy prosto w ucho Łowcy Niewolników. Erbrechen odwrócił się i popatrzył na niego. Z płatka ucha zwisała mu długa nitka gęstej, czerwonej śliny. - Och, dziecko. To był błąd. Straszliwy błąd. — Zerknął na dwóch mężczyzn, którzy wyłonili się z ciemności. - Nie jest gotowy. Pobijcie go jeszcze trochę. — Mężczyźni radośnie kiwnęli głowami, wniebowzięci, że dano im kolejną okazję, by służyć. — Jeśli go zabijecie, będziecie cierpieć niewyobrażalne katusze. Nie! To nie w porządku! Erbrechen obiecał ogień! Miał być ogień!A nie więcej... Ktoś kopnął go w twarz i świat rozpadł się jak stłuczone lustro. Biała agonia. Razy spadały na jego ciało z każdej strony. Musiało pojawić się więcej mężczyzn, których nie widział. Gdzie jest ogień? Odbicia pokazały mi ogień. O, bogowie. Czyżby kłamały? ❌❌❌
Bedeckt zbliżył się do obozowiska na tak blisko, jak miał odwagę. Stał i patrzył, ukryty między drzewami, pod osłoną nocy. Wyznawcy z obozu byli wszyscy jednakowo brudni. Na pierwszy rzut oka były ich tysiące. Większość łaziła bez celu, chędożyła się w błocie albo biła się o coś, czego nie widział. Wielu nie miało nawet butów, a większość nie nosiła więcej ubrań niż parę strzępów szmat. Widział to już kiedyś, dawno temu. Tak właśnie się działo, gdy ludzie wpadali w strefę wpływu potężnego Gefahrgeista z rodzaju Łowców Niewolników — zatracali wszelkie poczucie własnego „ja”. Ci ludzie byli ledwo zdolni się sami żywić, a co dopiero myć się czy czesać. Gdy trwało to dostatecznie długo, większość umierała z głodu, jeśli Łowca Niewolników nie przypominał im o jedzeniu. A jak często Gefahrgeiści myśleli o innych? - Niczego tu nie zdziałasz — szepnął do siebie. No to może powinieneś po prostu odejść. Stał nieruchomo. Nigdzie nie widział chłopca, ale w końcu obozowisko miało rozmiary niedużego miasta, choć składającego się głównie z włóczęgów. - Skoro niczego tu nie zdziałasz, czemu nie miałbyś niczego nie zdziałać w jakimś odległym i znacznie bezpieczniejszym miejscu? Bogowie, ależ on nienawidził Łowców Niewolników. Niewiele rzeczy przerażało go bardziej niż zatracenie się w megalomańskim urojeniu innej osoby. Odejdź. Zostaw to za sobą. Zdjął koszulę i rzucił ją na ziemię. Nie będzie mu już potrzebna. Poczuł chłodne powietrze na nagiej piersi. Zawróć i znajdź Launischa. Do południa mógł być już w
Folgen Sienie. Nachylił się i nabrał w garście błota. Posmarował nim sobie ciało i włosy. Do piekieł z chłopakiem i każdym, kto chce go wykorzystać. To nie problem Bedeckta. Spojrzał na swoje buty. Jak umierać, to w butach. Za cholerę ich nie zdejmie. Uznawszy, że dostatecznie upodobnił się do żałosnych popychadeł Łowcy Niewolników, chwycił w dłoń swój masywny topór, przewiesił go przez ramię i ruszył w głąb obozowiska. Topór sprawi, że będzie się wyróżniać z tłumu, ale nie zamierzał nigdzie bez niego iść. Buty i topór. Niczego więcej nie potrzebował. Kroczył przez obóz, przepychając się przez tłumy ludzi upojonych uwielbieniem swego władcy. W miarę jak zagłębiał się w obozowisko, powietrze robiło się coraz cieplejsze. Coś lub ktoś w jego centrum ogrzewał powietrze. Cholera. Łowcy Niewolników może i byli przerażający, ale Hassebrandzi byli zwyczajnie niebezpieczni. Ludzie, którzy go dostrzegali rozbiegali się jak stada wystraszonych kur. Większość jednak była zbyt zagubiona, by go zauważyć. Bez ceregieli spychał ich z drogi. Niewielu zwracało na niego uwagę, ale pozostali gapili się bez zażenowania. Gdy przepchnął dalej się w głąb koczowiska, powietrze zrobiło się gorące, a Bedeckt zaczął się obficie pocić. Przed sobą dostrzegł ogromną lektykę, a na niej galaretowatą górę mięsa w kształcie człowieka. Nie widział stąd, czy to mężczyzna, czy kobieta — tłuszcz zakrywał wszystko. Wokół lektyki stało lub siedziało kilkunaście osób. Wielu mamrotało coś do siebie, skubało swoje ciało lub nerwowo drżało przed czymś niewidocznym. Łowca Niewolników zgromadził wokół siebie gromadę Geisteskranken i bogowie raczyli wie-
dzieć, jakimi urojeniami i mocami dysponowali. Nie ma mowy, żeby zdołał zabić ich wszystkich. Młoda kobieta oblepiona lustrzanymi odłamkami zerknęła na Bedeckta, a jej oczy otworzyły się szerzej; najwyraźniej go rozpoznała. Obejrzała się na Łowcę Niewolników, otworzyła usta, jakby chciała się odezwać, a potem zrezygnowała. Odwróciła się i oddaliła pospiesznie, jakby chcąc niepostrzeżenie uciec i się uratować. A to co niby miało znaczyć? Czyżby Zwierciadlistka coś zobaczyła? Wysoka kobieta o lśniącej, łysej czaszce siedziała w błocie ze skrzyżowanymi nogami. Powietrze wokół niej drżało. Raz po raz zaciskała pięści, a wówczas emanowała z niej fala piekielnego żaru. W takim razie to była Hassebrandka. W pobliżu stało czterech mężczyzn, chudych i wygłodniałych. Byli nikim, popychadłami Łowcy Niewolników. Niebezpieczni tylko w ten sposób, że mogliby przeszkadzać. Bedeckt zatrzymał się. Łowca Niewolników czy Hassebrandka? Łowca z takim obozowiskiem musiał być u szczytu swej mocy. Mógłby go pochwycić jednym słowem. Zerknął na Hassebrandkę. Ta kobieta minęła już swój szczyt mocy, a teraz szybko staczała się w obłęd. Zostało jej może kilka dni, a może tylko kilka minut. Kogo zabić najpierw? Hassebrandkę. - No więc, chłopcze - mówił Łowca Niewolników, masywną ręką wskazując na kupkę ziemi. Tłuszcz poniżej ramienia zakołysał się jak poruszona wiatrem zasłona. - Masz chęć na jeszcze? Oni aż się do tego palą, wiesz. Ciągle pytają, czy mogą pobić cię jeszcze trochę. Z kupki brudu dobiegło ciche jęknięcie. Uchyliło się jed-
no oko i popatrzyło prosto na Bedeckta. Jego umysł poskładał elementy układanki w jedną całość. Tam, wygięta pod niemożliwym kątem, było dziecięca ręka. A tamto, to nie sterczące z błota gałązki, to rozcapierzone palce. Morgen. Złamali chłopaka. Torturowali najczystszą duszę, jaką Bedeckt kiedykolwiek spotkał. Topór opuścił swoje miejsce na plecach, a Bedeckt ruszył naprzód. Zabije ich wszystkich. Każdego żałosnego łajdaka, który nie wykaże się siłą woli, by sprzeciwić się Łowcy Niewolników, ani mądrością, by uciec przed gniewem Bedeckta. Sługusy Łowcy dostrzegły go i krzyknęły coś niezrozumiałego. Czerwony, krwawy szał zagłuszył wszystkie dźwięki. Głowę wypełnił mu łomot serca i pulsująca żądza zabijania. Łowca Niewolników z wysiłkiem odwrócił głowę, żeby spojrzeć na Bedeckta - oczy szeroko otwarte i wilgotne wargi, drżące i tłuste. Otworzył usta i coś powiedział. Bedeckt nie usłyszał ani słowa. To bez znaczenia. Miał tylko jeden cel. Minął Hassebrandkę, która zerknęła na niego z ziemi, ale poza tym nie wykonała żadnego ruchu. Poczuł, jak włoski na jego rękach kurczą się i zwijają, gdy obmyła go fala gorąca. Tłusta ręka Łowcy Niewolników zakołysała się powoli i wskazała na Bedeckta. Tłuste wargi wiły się w przerażeniu, a sługusy rzuciły się na niego. Bedeckt nie zwalniał. Pierwszego zarąbał zamaszystym ciosem topora. Mężczyzna nawet się nie bronił i wbiegł prosto pod ostrze. Bedeckt zawirował i rąbnął kolejnego łokciem w nos, wyrywając przy tym topór z piersi pierwszego. Ktoś drapnął go paznokciami po ubłoconym torsie, a on dobył okaleczoną dłonią sztyletu i jednym płynnym
ruchem wraził go w tkanki napastnika. Ciało upadło, zabierając ze sobą sztylet. Czwarty rzucił się na Bedeckta szczupakiem, chcąc go powalić na ziemię, ale dostał w twarz kolanem. Nos pękł z mokrym chrupnięciem, a obdartus padł ciężko w błoto, chwytając się za twarz. Cały obóz ożył. Tysiące kościstych mężczyzn i kobiet ruszyły na Bedeckta, a każdy desperacko pragnął być tym, który go dosięgnie. Nie mógł zabić ich wszystkich. Obezwładnią go. Nie dbał o to. ❌❌❌ Gehirn Schlechtes, niegdyś Hassebrandka Geborene Damonen, lojalna służąca Koniga Furimmera, siedziała w parującym błocie, z przesiąkniętym na tyłku ubraniem i skórą pokrytą pęcherzami. Nie mogła nic zrobić, żeby przybrać wygodniejszą pozycję. Patrzyła, jak mija ją wielki starzec o poznaczonych bliznami, umięśnionych plecach. Patrzyła, jak bez wysiłku, jedną pokrytą bliznami ręką, zdejmuje sobie z barków topór o podwójnym ostrzu. Patrzyła, jak Erbrechen dostrzega mężczyznę. Widziała jaskrawy strach, który rozkwitł w oczach Łowcy Niewolników, gdy starzec zignorował wykrzykiwane polecenia i błagalne prośby o uwielbienie. Starzec był albo głuchy jak pień, albo jeszcze bardziej szalony niż Erbrechen. - Zabijcie go! - krzyknął Erbrechen na stojących nieopodal ludzi, uświadomiwszy sobie, że jego gefahrgeisckie moce na nic się nie zdadzą. Czterej mężczyźni, którzy wcześniej bili Morgena, zaszarżowali naprzód i rzucili się na siwego wojownika. Pokryty bliznami przeciwnik był ciekłą śmiercią. Przelał się wokół nich i przez nich, zostawiając za sobą trupy i poła-
mane kości. - Co ty robisz? - wrzasnął Erbrechen do Gehirn. Siedząca w błocie Hassebrandka podniosła wzrok na Łowcę Niewolników. Siadaj. Bądź cicho. Nic nie mów. Nic nie rób. Ostatnie polecenia Erbrechena. Musiała ich przestrzegać, dopóki nie rozkaże inaczej. Wyszczerzyła na Łowcę Niewolników swoje ostre kły. Giń, ty... - Spal go spal go spal go! - Erbrechen wskazał na zbliżającego się mężczyznę. Gehirn załkała i podniosła się na nogi. Zacisnęła zęby, aż zgrzytnęły i zajęczały w żuchwie. To na nic. Musiała posłuchać. Spali starego mężczyznę. Uniosła dłoń. Za pokrytym bliznami wojownikiem znajdował się motłoch złożony z tysięcy pędzących ku niemu ludzi. Nie ma mowy, żeby spaliła tylko wojownika. Resztki jej samokontroli wyparowały. - Kochałam cię! - krzyknęła do Erbrechena. - Chciałam się tylko liczyć. Tylko trochę! Gehirn przestała nad sobą panować. ❌❌❌ Bedeckt stał nad Morgenem z toporem wygodnie leżącym w dłoni. Pędzili na niego, rycząc w bezrozumnej wściekłości. Tysiące mężczyzn i kobiet biegły, chcąc być pierwszymi, którzy go dopadną. Gówniana śmierć, ale jakiej śmierci się spodziewał? Na pewno nie lepszej. Prawdę powiedziawszy, zawsze miał nadzieję umrzeć w burdelu z uśmiechem na twarzy. Nikt nie dostaje tego, czego chce. Wichtig i Stehlen z pewnością nie dostali, choć można by
się spierać, że otrzymali to, na co zasłużyli. Tak czy inaczej, po raz pierwszy od długiego czasu czuł się dobrze. Niczego nie żałował. Może i śmierć z jednym dobrym uczynkiem była niczym w porównaniu z całym życiem rabunków i morderstw, ale miał to gdzieś. Nie chodziło tu o równowagę. Nie chodziło o dobro. Nie był dobrym człowiekiem i nie spodziewał się odkupienia. Lista rzeczy, których by nie zrobił była o wiele krótsza niż lista zbrodni, których byłby skłonny się dopuścić. Ale na to nie pozwoli. - Będziesz mi służyć w piekle! — krzyknął Bedeckt, po czym rzucił toporem w tłustego Łowcę Niewolników. ❌❌❌ Ogień wzbierał we wrzących trzewiach Gehirn, parzył ją w język, przelewał przez zaciśnięte zęby, które popękały od gorąca. Jej szaty, dawno już splugawione i gnijące, zapaliły się. Błoto u jej stóp zagotowało się, bulgocząc. Pokryty bliznami starzec cisnął toporem i rozpłatał czaszkę Erbrechena na pół. Łańcuchy posłuszeństwa, którymi spętana była Gehirn, opadły, a ona roześmiała się głośno. Wolna! A jednak nie była wolna. Nie sposób cofnąć ognia, nie sposób wepchnąć z powrotem pogardy do samej siebie w mroczne głębiny duszy. To będzie jej ostatni ogień. Wiedziała o tym. Akceptowała to. Tłum wyznawców Erbrechena nadal pędził naprzód z krzykiem i płaczem. Śmierć Łowcy Niewolników może i ich wyzwoliła, ale nic nie mogło wyzwolić ich od wspomnień tego, co zrobili. Przerażenie i odraza wykrzywiły ich twarze; krzyczeli z udręki. Pragnęli własnej śmierci równie mocno, jak
śmierci pokrytego bliznami starca - za to, że otworzył im oczy. Płynie z tego pewna nauka, pomyślała Gehirn, czując ulatniającą się poczytalność. Nikt ci nie podziękuje za to, że wskazałeś mu światło. Ona i tak im pokaże światło. Mogą sobie chcieć albo nie. Wyzwoli ich wszystkich. Ziemia zatrzęsła się od uderzenia mocy i kilkaset zdesperowanych dusz zmieniło się w popiół. Ziemia wokół wrzała i parowała. Gehirn straciła kontrolę. Jej pierś pękła i otworzyła się od gorejącego wewnątrz ognia. Krew zagotowała się w żyłach. - Uciekaj! - krzyknęła do starca. ❌❌❌ Bedeckt wpatrywał się w Hassebrandkę. Skóra kobieta świeciła i czerniała, jak gdyby spalana od środka. - Bierz chłopca i uciekaj! - zawołała Hassebrandka, spoglądając na niego błagalnie szeroko otwartymi, zaskakująco błękitnymi oczami. Fala gorąca pokryła skórę Bedeckta pęcherzami i spaliła te nieliczne włosy, które dotąd ocalały. Za nic nie dotarłby do tej kobiety, nim jej ogień zmieni całą tę cuchnącą dolinę w krater pełen lawy. Bedeckt schylił się i wziął Morgena w ramiona. Pokryta pęcherzami skóra na palcach pękła. Zignorował ból. To nic. Odwrócił się do niej plecami, chroniąc chłopca swoim masywnym ciałem, podczas gdy Hassebrandka wyła i dygotała, wypuszczając z siebie kolejne uderzenie żaru, które spopieliło kilkuset nędzników. Bedeckt oddalał się chwiejnym krokiem, ledwo świadomy faktu, że pali się na nim ubranie. Jego plecy zmieniły się
w jedną otwartą ranę. Ciało było zwęglone do popielatej białości. Szedł krok za krokiem, przyciskając Morgena do piersi, tak jakby mógł ochronić chłopca przed tym, co już się stało. Jeśli chłopak wydał jakiś odgłos, to Bedeck go nie słyszał. Pędzący na niego ludzie zniknęli. Przed nimi rozciągała się otwarta przestrzeń pokryta sięgającą kostek warstwą popiołów. Wrzące błoto, przez które brnął, parzyło go w stopy. Jedna z nich ugrzęzła, a gdy ją wyswobodził, zostawił w błocie parujący but. Szedł dalej, noga za nogą. Skóra na jego plecach roztopiła się i spływała długimi nitkami. - Już dobrze - powiedział Morgenowi. - Trzymam cię. Wszystko będzie dobrze. Właśnie schodził chwiejnie po zboczu wzniesienia, gdy niebo za nim zajaśniało jakby od tysiąca ognisk. Eksplozja pchnęła go w błoto. Wokół rozszalał się nieskończony płomień. Bedeckt przyciskał ciałem Morgena, chroniąc chłopca przed płomieniami najlepiej jak umiał. Jego skóra zmieniała się w węgiel. Każda część ciała, która dotykała ziemi, zdawała się gotować w garnku z gulaszem. Nieskończona agonia. Musiał wstać. Musiał iść dalej. Musiał zabrać stąd Morgena. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Nozdrza wypełniał odór palonego ciała. Porwała go ciemność. ❌❌❌ Gehirn usiłowała zatamować potop wylewających się z duszy emocji i ognia. Pokryty bliznami starzec zniknął jej z oczu za pagórkiem, niosąc Morgena. Ruszaj się, do cholery! Uciekaj! Nie mogła tego już dłużej wstrzymywać! Ogień spalił ją na proch. Stała się miękkim popiołem,
wirującym w tornadzie płomieni. Świat rozpadł się, a niebiosa błysnęły jaskrawym światłem. Jeden ostatni ogień. Jeden ostatni, piękny ogień. Bogowie zobaczą to i zrozumieją.
ROZDZIAŁ 43
Sądzę, że jeśli zmierzasz ku Zaśmierci myśląc, że to szansa na odkupienie, jest już za późno. - Hoffnungslos Bedeckt obudził się z jękiem. Nie było tak źle. Spodziewał się więcej bólu. Poruszył się, a wtedy poparzona skóra na całym ciele zaczęła pękać i krwawić. Uniósł lewą dłoń i popatrzył na nią. Spopielona kość. Dziwne, że niczego nie czuł, ale co mu tam. To pewnie powinno boleć., pomyślał z tępo. Spróbował wstać, ale bez skutku. Powiódł wzrokiem wzdłuż ciała i zobaczył, że nogi również ma zwęglone i do niczego. To też powinno boleć. Jego uwagę przykuł czyjś kaszel, więc z pomocą ocalałej ręki odwrócił się boleśnie. Morgen patrzył na niego jednym zapuchniętym okiem. Twarz chłopca była tak poturbowana, że nie sposób go było poznać. Ręce miał powyginane pod niemożliwymi kątami, każdy staw został brutalnie wyłamany albo wykręcony. Bedeckt widywał dorosłych, którzy umierali od mniejszych obrażeń. — Widziałem ogień — szepnął Morgen tak cicho, że Bedeckt musiał się nachylić, by go usłyszeć. - Był wielki ogień — zgodził się Bedeckt. Mówienie przez poparzone gardło było agonią. Miał wrażenie, że płuca
mu się zagotowały. Och, teraz poczuł ból, którego się spodziewał. - Gehirn? - Kto? - wychrypiał Bedeckt. - Hassebrandka. - Nie żyje. Wszyscy nie żyją. - Dobrze. - Morgen. - Tak? - Już po mnie. Twoja przyjaciółka Hassebrandka mnie zabiła. - Jeszcze nie. - Wkrótce. - Naprawdę niedługo. Bedeckt czuł ulatniające się z ciała życie. Ciemność wzywała, a jej chłodne objęcia robiły się coraz bardziej kuszące z sekundy na sekundę. - Umieram — powiedział Morgen. — Nie wiem, co mnie najpierw zabije. - Co? - zapytał Bedeckt, nie rozumiejąc. - Rany, które zadali mi ludzie Erbrechena czy ogień Hassebrandki. O czym ten chłopak gada? Bedeckt wysilił mózg. Tak ciężko mu się myślało. - Więc? - Ci, których zgładzisz, będą ci służyli w Zaśmierci - wyszeptał Morgen. - Kurwa. - Bedeckt zrozumiał. - Musisz mnie zabić. Bedeckt zaśmiał się sucho. - Zapomnij. To jest na liście. Nie zabijam dzieci. - Musisz. Gehirn nienawidzi siebie. Byłbym zbyt niebezpieczny pod jej kontrolą. - Bedeckt popatrzył ze złością na
chłopca, który uchylił zapuchnięte oko, by odwzajemnić spojrzenie. - Musisz - szepnął błagalnie Morgen. - Ale wtedy ja... - Jesteś omylny, ale nie zrobisz tego. - Omylny? - zapytał Bedeckt, zdumiony naiwnością chłopca. - To znaczy, że popełniasz błędy. - Wiem, co to... - Teraz to już jest na twojej liście. Nie będziesz wykorzystywał dzieci. Będę wolny. Może, ale co mu da owa wolność? Jakim bogiem stanie się to dziecko? Bedeckt o to nie dbał. I skąd Morgen miał tak wielką pewność, że Bedeckt nie skorzysta z faktu, że w Zaśmierci służy mu bóg? Za jakiego człowieka miał go Morgen? Jakim człowiekiem jestem? Coś takiego, w tak późnym wieku dodawać nową pozycję do swojej listy. Kto by pomyślał! - Niedługo się dowiem - szepnął Morgen. - Czego? - Czy Konig kłamał. Zrodzony z wiary czy z... matki. Zamknął oko. - Szybciej. Mało czasu. Odchodzę. - Nie mogę. Nie ma topora. Nóż został w trupie. Morgen uśmiechnął się lekko, odsłaniając połamane pozostałości zębów, uderzająco białe pośrodku poparzonej i brudnej twarzy. - Ja mam. Przy pasku. Bedeckt znalazł ukryty pod porwanymi ubraniami Morgena nóż. Ciężko go było wziąć z tylko jedną działającą kończyną, więc nim Bedeckt go wydobył, pociemniało mu w oczach, tak, że widział jak przez zwężający się tunel. W gasnącym świetle zalśnił nieskazitelny nóż. Wyglądał znajomo. - Skąd? - zapytał Bedeckt.
- Stehlen - odpowiedział Morgen. - Och. Kiedy chłopak go zabrał? Po tym, jak Bedeckt ją zabił? To chyba nie miało znaczenia. Na widok noża oczy Morgena otworzyły się szerzej. To nie strach, uświadomił sobie Bedeckt. To zrozumienie. Co takiego zobaczył chłopak? - Och, cholera — powiedział wyraźnie Morgen, nie spuszczając wzroku z lustrzanej powierzchni noża. - Śmieją się. Okłamali mnie. Cały ten czas... — Opuchnięte oczy zamknęły się, roniąc łzy. - Przyszłość nigdy nie była wyryta w kamieniu. Zabiłem... Doprowadzili mnie do tego... oszukali mnie. Połamanym ciałkiem chłopca wstrząsnął szloch. - Wstąpią ze mną. - Kto? - zapytał Bedeckt, nie rozumiejąc. - Konig się mylił — szepnął Morgen łamiącym się głosem. -Aufschlag się mylił. Nie jestem bogiem. Jestem tylko... tylko... - Morgen? Chłopiec nie odpowiedział, choć jego pierś wciąż wznosiła się i opadała w płytkim oddechu. - Morgen! Nic! O czym on, do cholery, mówił? Nieważne. - Nie zabijam dzieci. To jest na liście. Nic. Ale jeśli tego nie zrobi... i wtedy zrozumiał. No żeż kurwa! Ta sama Hassebrandka zabiła Bedeckta. On również wkrótce umrze od swoich ran. Nawet jeśli Bedeckt zabije chłopaka, Morgen i tak koniec końców będzie służył wariatce.
Chyba że... Bedeckt wbił nóż Stehlen w pierś Morgena, prosto w serce. Gdy spróbował wyjąć ostrze, nóż się zaklinował. Och, do pierdolonych piekieł, nie! Bedeckt spróbował ponownie, z całej pozostałej mu siły. Nóż poruszył się powoli, zazgrzytał o więżące go żebro - No, dalej!— po czym wreszcie się uwolnił. Bedeckt aż załkał z radości. Przycisnął nóż do własnej piersi, ściskając go jak kochankę. Z wysiłkiem zgiął kark, by popatrzeć na okrwawione ostrze. Stehlen. Widzieli razem tyle śmierci. W ile pleców wbiła ten nóż? Ile gardeł poderżnęła nim w ciemnych zaułkach? Bedeckt przeciągnął nóż w górę, wzdłuż piersi, aż czubek zakłuł go w miękką skórę pod brodą. Jeszcze jedna. Jeszcze jedna śmierć. Będzie czekała. Stehlen tam będzie, a on będzie musiał znów ją spotkać. Co powie? Co wypowiedzieć? — Przepraszam, że cię zabiłem — syknął Bedeckt i wbił sobie nóż przez gardło aż do mózgu.
ROZDZIAŁ 44
Chcę wiedzieć: co się dzieje, gdy ktoś cię zabije w Zaśmierci? Czy istnieje Za-zaśmierć? Jak daleko to sięga ? Kto wyśnił to szaleństwo? - Einsam Geschichtenerzahler Przed Erbrechenem stał tysięczny tłum. Otaksował ich wzrokiem. Nie był to bynajmniej niemyty motłoch, to byli wojownicy, niebezpieczni co do jednego. - No, no, no. Doprawdy, świetnie się składa - powiedział. Z tłumu wystąpiła niska, koścista kobieta o żółtawych oczach, niezdrowej cerze i zębach, na widok których najchętniej odwróciłby wzrok. U jej boku stanął pyszałkowaty dandys z parą identycznych mieczy wyglądających znad szerokich barków, równie idealny i piękny, co ona brzydka. Kobieta splunęła Erbrechenowi pod nogi. - I niby co się świetnie składa, ty rozdygotana kupo tłuszczu? Erbrechen uśmiechnął się swoim najbardziej niewinnym i rozbrajającym uśmiechem. - To, że wszyscy tu czekacie. Choć spowodowałem sporo śmierci, nie spodziewałem się was aż tak wielu. - On myśli, że czekamy na niego — powiedział do kobiety dandys. - Nie ma znaczenia, na kogo czekacie — powiedział radośnie Erbrechen. - Jesteście tutaj i ja też tu teraz jestem. Należycie do mnie. Wszyscy należycie do mnie. Kochacie mnie,
czyż nie? ❌❌❌ Stehlen zabiła tłustego ślimaka, wbijając mu nóż w oczodół i przekręcając ostrze, nim zdążył ją rozzłościć jeszcze bardziej. - Czemu go zabiłaś? - zapytał Wichtig. - Wydawał się miły. - Idiota. Bedeckt go zabił. - Więc? - Więc nie chciałam słuchać, jak papla o sobie, podczas gdy my tu czekamy. Wystarczy, że muszę słuchać twojego czczego trajkotania. - Czczego? - Zapytaj Bedeckta, co to znaczy. I popatrz tylko, jaka z niego tłusta maciora. Nie ma mowy, żeby on... ona... ono daleko polazło. Ktoś musiałby to coś nieść. Wichtig zmierzył wzrokiem tłustego ślimaka. - Nieboszczyk niebotycznych rozmiarów - powiedział i uśmiechnął się z samozadowoleniem. Stehlen wywróciła oczami. - Widziałam, jak to wymyślałeś. Marszczysz gębę, kiedy się koncentrujesz. - Długo jeszcze? - zapytał Wichtig. Wskazała w dół zbocza. - Leży tam w błocie. Wichtig popatrzył we wskazanym kierunku. - Wygląda mi to na kupkę ziemi. - To on. - Idziemy się przywitać? Odwróciła się i bez odpowiedzi ruszyła w dół zbocza. Za
plecami usłyszała kroki Wichtiga. - Co zamierzasz zrobić? — zawołał. - Zabijesz go? Prawdę mówiąc, nie była pewna. ❌❌❌ Bedeckt leżał w ciszy i spokoju. Jego skórę pieściła delikatna bryza pachnąca świeżą koniczyną. Nic go nie bolało — błogosławiona ulga. Wiatr łaskotał go w palce lewej stopy. Cholera. Gdzie zostawił lewy but? Lewy but. Kurwa. Ten z pieniędzmi. Czyjś but szturchnął Bedeckta w żebra. - Jak to jest, że ciągle gubisz buty? Głos Wichtiga. Nie, niemożliwe. Wichtig nie... Bedeckt uchylił powiekę i spojrzał na Stehlen oraz Wichtiga. Patrzyli na niego z góry, Wichtig jak zwykle pyszałkowato, a Stehlen... nie był pewien, co oznaczał wyraz jej twarzy. - Będziesz tak leżał cały dzień w trawie? - zapytała. - Spodziewałem się o wiele więcej ludzi - powiedział Bedeckt, nie ruszając się. - Są tam na wzgórzu i czekają - odparła, wskazując kierunek ruchem palców. - Zdaje się, że zebrałeś tu sobie pieprzoną armię. Bedeckt poruszył palcami u stóp. Wydawały się nienaruszone, zupełnie niespopielone do gołej kości. - Morgen? - zapytał. - Nigdzie go nie widać — odparł Wichtig. — Nie żyje? Bedeckt skinął głową. - Ale nie czuję żadnego przymusu. Przyszedłem tutaj i oto jestem. Ale teraz uczucie zniknęło. Czuję się... wolny. - Wichtig rozejrzał się zdezorientowany, jakby nie tego się spodziewał i nie na to liczył. - Mogę iść,
gdziekolwiek zechcę - dokończył Szermierz. - Morgen musiał cię wyzwolić — powiedział Bedeckt. — To tak można? - zapytała Stehłen; jej oczy rozbłysły z nadzieją. Bedeckt zignorował jej pytanie i usiadł z jękiem. Strzeliło mu w krzyżu, plecy odezwały się bólem. Z jakiegoś powodu sądził, że zacznie tu od nowa, przynajmniej jako młody mężczyzna. Zerknął na Stehlen; obserwowała go swoimi intensywnie żółtawymi oczami. — Zapomnij - powiedział Bedeckt, wstając. - Jeśli cię uwolnię, na pewno mnie zabijesz. — Możliwe, że nie. — Jasne — prychnął Wichtig, a potem zamilkł, czując na sobie jej wzrok. — Stehlen, przynieś mi jakieś buty i topór z armii na wzgórzu. Ktoś z nich musi mieć coś odpowiedniego. Odwróciła się, warcząc pod nosem, a on zawołał: — Czekaj! Stehlen przystanęła plecami do niego, kuląc ramiona. Bedeckt wspomniał słowa ojca. Czy naprawdę go kochała? Czy naprawdę pozwoliła mu się zabić? Ta ewentualność zdawała się szalona, ale przecież to była Stehlen. — Mam coś dla ciebie - powiedział. — Moją wolność? — warknęła. — Yyy... nie. Jeszcze nie. Może później, gdy już będę przekonany, że nie zabijesz mnie sekundę po wyzwoleniu. Czemu to takie cholernie niezręczne? Czuł się jak jakiś nastolatek. Wyjął z kieszeni poszarpane, wyblakłe apaszki i wyciągnął je w kierunku jej pleców. - Mam to. Odwróciła się z warknięciem i zamarła. Z jej oczu wyparował gniew, zastąpiony uczuciem, jakiego Bedeckt nigdy
nie spodziewał się w nich zobaczyć. Jej oczy wypełniły się łzami, które otarła niedbale brudnym rękawem. Delikatnie wzięła od niego apaszki, poskładała je czule i schowała pod koszulą. - To też należy do ciebie — powiedział Bedeckt, wręczając jej nóż, który nadal ściskał w dłoni. Wzięła go bez słowa i on również zniknął pod ubraniem. - Idę po te cholerne buty i topór dla ciebie — powiedziała. Splunęła mu na bosą stopę, odwróciła się na pięcie i odmaszerowała z wyprostowanym kręgosłupem. Wichtig i Bedeckt odprowadzili ją wzrokiem, wymieniając zdezorientowane spojrzenia. - Dokąd się teraz wybierzesz? — zapytał Bedeckt. - Pojęcia nie mam - odparł Wichtig. - Zebrałem pokaźną armijkę, choć na pewno nie może się równać z twoją i Stehlen. - W otwartej bitwie twoi ludzie mogliby mieć przewagę -powiedział Bedeckt. — Masz mnóstwo świetnych Szermierzy. — Wichtig napęczniał z dumy, a Bedeckt pozwolił nacieszyć mu się tą chwilą. - Moi to w większości ludzie, których zabiłem w ciemności albo w trakcie pijackich burd. Żałosna zbieranina. - Najwspanialszy Szermierz w Zaśmierci - zadumał się Wichtig. - Nie brzmi równie chwytliwie, ale wystarczy. - Bo pogoń za tytułem tak świetnie się dla ciebie skończyła - powiedział Bedeckt, nim zdążył ugryźć się w język. Przepraszam. Nie chcesz zacząć od nowa? Spróbować czegoś innego? Wichtig prychnął pogardliwie. - Niby czego? Rolnictwa? - Byłeś całkiem niezłym poetą - stwierdził Bedeckt. - Nie. Jestem tym, kim jestem.
- Dobrze. Potrzebny mi dawny Wichtig. Potrzebuję Najwspanialszego Szermierza na Tym i Każdym Innym Świecie. - Masz jakiś plan? - zapytał Wichtig, szczerząc swoje idealne zęby w szerokim uśmiechu. - Jakiegoś asa w rękawie? - Lepiej. - Bedeckt odwzajemnił szeroki uśmiech. - Zabiłem boga.
EPILOG
Morgen Wstąpił, umęczony i obłąkany. Bóg, którego złamano, bóg stworzony na najmroczniejszy obraz i podobieństwo człowieka.
Bóg ukształtowany tymi ostatnimi chwilami tortur, ognia i agonii. Bóg ukształtowany kłamstwami. Bóg otoczony swymi Odbiciami, które również Wstąpiły. Geborene nie stworzyli potulnego boga, zrodzili całą chmarę szalonych bóstw, z których każde było aspektem rozszczepionego umysłu jednego chłopca i każde było wściekłe, że ich wykorzystano. Morgen i jego Odbicia mieli plany: Zasłona między życiem a Zaśmiercią nie będzie dla nich przeszkodą. Będą władać Grauchloss przez swego najwyższego kapłana, Odbicie Koniga Furimmera. Będą bawić się życiem ludzkim tak samo, jak Morgen bawił się zabawkowymi żołnierzykami. Ludzkość będzie tańczyć i toczyć wojny, wszystko w ich imię. Święte Imperium Grauchloss będzie rosnąć, rozprzestrzeniać się jak zaraza. Morgen i jego Odbicia planowali podbój, a nic oprócz kompletnej dominacji nie zaspokoiłoby ich głodu. Cały świat musi być czysty, uporządkowany. Idealny. Usuną brud, biedę i choroby z ludzkiej pamięci. Najpierw muszą rządzić. Cała ludzkość musi ich czcić. Wkrótce Morgen i jego Odbicia rzucą wyzwanie starym
bogom. I wtedy nagle poczuli ciągnięcie, potrzebę powrotu do Zaśmierci. Przebywający tam człowiek żądał ich obecności, a oni nie mieli wyboru - musieli odpowiedzieć na zew. Nawet bogów obowiązują zasady.
GLOSARIUSZ
Abgeleitete Leute - na wpół mitologiczne miasto zaludnione wyłącznie przez kopie pojedynczego Mehrere. Albtraumy — ludzkie koszmary obleczone w ciało. Te stwory przybierają postać osoby, którą nawiedzają. Zerują na ludziach z urojeniami i zwykle atakują Geisteskranken. Aufenthalt - niezależne państwo-miasto. Auseinander - królestwo pokonane przez Klany Siegerów. Jeden z siegerskich Geisteskranken stracił kontrolę nad armią wskrzeszonych przez siebie nieumarłych w trakcie bitwy pod Sinnlos. Królestwo zamieszkują obecnie ożywieńcy rządzeni przez najsilniejsze wewnętrzne demony owego Geisteskranken. Doppelgangista (syndrom subiektywnego sobowtóra) -Geisteskranken przekony, że posiada sobotwóra zdolnego do wykonywania niezależnych działań. Dysmorficy (zespół dysmorficzny) - Geisteskranken, którzy przesadnie martwią się swoimi (subiektywnymi) defektami fizycznymi. Tak mocno pragną wyglądać inaczej, że ich wygląd faktycznie się zmienia. Wielu wierzy, że są tak niewypowiedzianie brzydcy, że nie mogą nawiązywać kontaktów z innymi ludźmi. Prędzej czy później ich urojenie wymyka się spod kontroli. Większość Dysmorfików w końcu wycofuje się ze społeczeństwa i ginie śmiercią samobójczą. Wielu staje się osobnikami nienaturalnie chudymi, umięśnionymi, z wielkimi piersiami lub wykazującymi fizyczną perfekcję... pod jednym względem.
Fobik - osoba dotknięta jakąś fobią. Folgen Sienie — nieduże miasto na wschodnich rubieżach Reichweite. Fregolista (zespół Fregoliego) - Geisteskranken przekonany, że różni ludzie są w rzeczywistości tą samą osobą w przebraniu. Geborene Damonen - wywodząca się z Grauchloss religia i teokracja, której przewodzi Konig Furimmer. Geborene wierzą, że wszechświat nie został stworzony przez bogów, lecz jakimś sposobem powstał przed nimi oraz że to ludzkość stworzyła bogów swoją desperacką potrzebą wiary w coś. Gefahrgeist (socjopata) - socjopaci mają ograniczoną zdolność odczuwania bólu i cierpienia u innych. Napędza ich potrzeba osiągnięć oraz chęć przewodzenia w kręgach społecznych. Geisteskranken (Ułudnicy) - rzeczywistość reaguje na wierzenia ludzkości. W normalnych warunkach potrzebna jest duża liczba ludzi wierzących w tę samą rzeczy, aby wywołać zmianę. Im więcej osób w coś wierzy, tym bardziej realne staje się ich przekonanie. Geisteskranken są zdolni uwierzyć w coś tak mocno i całkowicie — innymi słowy: są dostatecznie szaleni — by samodzielnie wywoływać zauważalne zmiany w rzeczywistości. Większość jest zaledwie lekko neurotyczna i potrafi dokonywać drobnych, subtelnych zmian. Ci naprawdę potężni są również znacznie bardziej obłąkani. Geldangelegenheiten — małe, lecz niesamowicie zamożne królestwo. Centrum Bankowego Konglomeratu Verzweiflung. Gottlos - parszywe państewko rządzone przez króla Dieba Schmutziga, który był najlepszym spośród generałów poprzedniego króla. Dieb jest dość potężnym Gefahrgeistem.
Grauchloss - teokratyczne królestwo rządzone przez Koniga Furimmera, najwyższego kapłana Geborene Damonen. Choć pierwotnie było niezależnym królestwem ze swoją własną rodziną królewską, władzę nad Grauchloss przejęli Geborene. Grunlugen - niezależne państwo-miasto rządzone przez rodzinę pomniejszych Gefahrgeistów. Halluzinieren (halucynacje) - Halluzinieren są zdolni zamanifestować swoje omamy wpływające na jeden lub więcej zmysłów. Pomniejsi Halluzinieren potrafią, przykładowo, sprawić, że ludzie poczują zapach, o którym myślą. Potężni Halluzinieren potrafią wypaczać lokalną rzeczywistość halucynacjami obejmującymi wszystkich pięć zmysłów. Hassebrandzi (piromani) — wzniecają ogień, dając upust stłamszonym uczuciom gniewu i samotności. Intermetyk (zespół intermetamorfozy) - Intermetycy wierzą, że ludzie wymieniają się osobowościami, zachowując przy tym swój wygląd. Kapgrast (zespół Capgrasa) - Geisteskranken przekonany, że jej/jego małżonek lub krewny został podmieniony przez istotę, która się pod nich podszywa (zwykle o demonicznej naturze). Kleptycy (kleptomani) - odczuwają przymus, by kraść (zwykle drobne lub bezwartościowe rzeczy). Często nawet nie mają świadomości, że dopuścili się kradzieży. Kotardysta (zespół Cotarda) - Kotardyści wierzą, że są martwi. Często łączy się z tym wiara, że gniją bądź brakuje im organów wewnętrznych. Kriegerzy — wojownicza sekta Geborene Damonen. Leichtes Haus — tawerna w mieście Grauchloss. Mehrere (schizofrenicy) - Mehrere tak mocno wierzą,
iż są kilkoma osobami... że faktycznie nimi są! Różni ludzie, którymi się stają, mogą mieć zupełnie odmienne fizyczne i umysłowe cechy. Ci naprawdę obłąkani mogą stać się całym tłumem łudzi, albo pojedynczo, albo wszystkimi na raz. Menschheit Letzte Imperium - Ostatnie z wielkich imperiów ludzkości, które upadło. Cały kontynent był niegdyś zjednoczony pod rządami jednego despotycznego władcy, być może najpotężniejszego Gefahrgeista w historii. Miasto Grauchloss — stolica Grauchloss. Miejsce zamieszkania Koniga Furimmera, najwyższego kapłana Geborene Damonen. Mitteldime — stolica Gottlos. Müll Loch — miejsce urodzenia Stehlen. Neidrig - miasto położone tuż za północno-zachodnią granicą Grauchloss. Otraalma - myślą, że zostali opętani przez demony lub złe duchy. Rand - miasto należące do Królestwa Auseinander. Reichweite - nieduże królestwo na zachód od Grauchloss, poza krainą wolnych miast (w tym Neidrig). Ruchloskie Ramiona — gospoda w Neidrig. Rzeka Flussrand - naturalna przeszkoda wyznaczająca granicę pomiędzy Królestwem Gottlos a Teokratycznym Królestwem Grauchloss. Schatten Morder - zabójcy-Kotardyści na usługach Geborene Damonen. Schlammstamm — plemiona stepowych koczowników, których społeczeństwo skupia się wokół tego, kto posiada najwięcej koni. W centrum każdego z plemion znajduje się obłąkany szaman przekonany, że potrafi kontrolować pogodę i rozmawiać z duchami przodków.
Schwarze Beerdigung - tawerna w Neidrig. Sinnlos - nieduże miasto położone na granicy Auseinander oraz ziem zajętych przez Klany Siegerów. Znane wyłącznie z faktu, że to tu rozegrała się ostateczna bitwa pomiędzy Siegerami a Auseinander. Somatoparafrenik (somatoparafrenia) - dotknięci somatoparafrenią wierzą, że jedna lub więcej z ich kończyn (czasem jest to wręcz połowa ciała) należy do kogoś innego. Często oznacza to, że nie mają kontroli nad tą kończyną. W skrajnych przypadkach kończyna zaczyna „żyć własnym życiem” i mieć własne plany. Teriantrop (teriantropia) - Teriantropi wierzą, że zostali opętani przez duchy zwierząt (albo, niekiedy, że się z nimi urodzili). Wielu wierzy, że potrafią częściowo lub całkowicie przybrać zwierzęcą postać. Tiergeiści - Teriantropi-zabójcy na usługach Geborene Damonen. Traurig - miasto w Królestwie Geldangelegenheiten. Miejsce narodzin Wichtiga. Unbedeutend - zacofane państewko, w którym od trzech pokoleń trwa wojna domowa. Unbrauchbar — niewielkie miasto na obrzeżach Królestwa Gottlos. Verrottung Loch — najgorsza tawerna w całym Neidrig. Verschlinger — barbarzyńskie plemię na dalekiej północy. Wierzą, że zyskują siłę i mądrość, zjadając ciała pokonanych wrogów. Verschlinger nie wierzą w Zaśmierć. Verteidigung—warowne miasto na północ od Miasta Grauchloss. Verzweiflung — organizacja bankierów i pożyczko-
dawców z siedzibą w Królestwie Geldangelegenheiten. Wahnvor Stellung - największa i najpotężniejsza religia. Jej wyznawcy wierzą, że bogowie są szaleni. Na tyle szaleni, że swoją boską wiarą stworzyli wszechświat i wszystko, co się w nim znajduje. Tylko prawdziwie obłąkane istoty mogły uwierzyć w coś dostatecznie mocno, by stworzyć coś tak złożonego. Wyznawcy Wahnvor Stellung czczą dawnych, prehistorycznych bogów. Wielołudnik (Wielołudnictwo) - osoba o kilku różnych urojeniach, które rozwinęły się na tyle, by doszło ich manifestacji. Konig jest Wielołudnikiem, ponieważ jest jednocześnie Gefahrgeistem, Doppelgangistą i rozwijającym się Zwierciadlista. Jako wyznacznik pogarszającego się stanu psychicznego, Wielołudnictwo często pojawia się w ostatnich dniach życia Geisteskranken. Zwierciadlista (eisoptrofobia) — istnieją ludzie, którzy wierzą, że ich lustrzane odbicia są kimś innym niż oni sami. Niektórzy Zwierciadliści wierzą, że ich odbicia wiedzą różne rzeczy, potrafią widzieć przyszłość lub podróżować pomiędzy lustrami (co jest przydatne w komunikacji na duże odległości). Inni są przekonani, że lustra stanowią portale do innych światów lub wymiarów. Niektórzy Zwierciadliści obawiają się, że odbicia chcą uciec, podczas gdy inni boją się, że zostaną wciągnięci do wnętrza lustra.
POSTACI
Akceptacja - Doppel Koniga Furimmera. Anomie - przywódczyni Schatten Morder, Kodardystów-zabójców na usługach Koniga Furimmera. Asena - przywódczyni Tiergeistów, Teriantropów-zabójców na usługach Koniga Furimmera. Aufschlag Hoher - naczelny naukowiec Geborene Damonen. Ausfall - dziewczynka wychowywana na boginię przez Geborene Damonen. Bär - tiergeiscki zabójca. Teriantrop zdolny przemieniać się w niedźwiedzia. Bedeckt Imblut - wojownik, kłamca, złodziej, zabójca. Erbrechen Gedanke - Łowca Niewolników. Furcht Nachinnen - władca Nieumarłego Królestwa Auseinander, początkowo urojenie nieznanego Gefahrgeista. Furchtsamer Bumer - generał grupy znanej jako Unbedeu-tend. Gehirn Schlechtes — Hassebrandka. Geschwister Schlangen - nieżyjąca siostra Masse, tiergeisckie-go zabójcy. Große Klinge — człowiek powszechnie uważany za najlepszego Szermierza w Grauchloss. Halber Tod - Kotardysta-poeta. Keil Zwischen — założyciel Geborene Damonen. Konig Furimmer — najwyższy kapłan Geborene Da-
monen; Wielołudnik (Doppelgangista, Zwierciadlista, Gefahrgeist). Książę Zeichen - dowódca armii Auseinander. Zeichen rządził przez trzy lata, od czasu gdy jego zniedołężniały ojciec zmarł z nieznanych przyczyn. Przez cały trzyletni okres jego rządów trwała przedłużająca się wojna z sąsiednimi klanami Siegerów. Wojna zakończyła się bitwą pod Sinnlos. Kurzschluss Gegangen - biskup geboreneńskiej świątyni w Gottlos. Launisch — koń bojowy Bedeckta. Lebendig Durchdachter - Fechmistrzyni z Neidrig. Masse - tiergeiscki zabójca. Węże. Meineigener Beobachter - dowódca osobistej straży Koniga. Morgen Held - bóg/dziecko. Nebdran - syn Wichtiga. Ohne Seele - mistrz Kriegerów. Porzucenie — Doppel Koniga Furimmera. Regen Anrufer - były szaman niedużego plemienia Schlammstamm, obecnie ulubieniec Erbrechena Gedanke. Regen łudzi się, że potrafi kontrolować pogodę i rozmawiać ze zwierzętami. Schwacher Sucher - młody geboreneński Zwierciadlista. Selbstmörderisch — Wielołudniczka będąca strażniczką Koniga, jednocześnie Dysmorfka i Mehrere. Selbstmörderisch pojawia się pod postacią dwóch odrębnych, ale równie wysokich i potężnie umięśnionych kobiet. Stehlen Siealles — brutalna Kleptyczka. Stich - tiergeiscki zabójca. Skorpiony. Tragen Nachrichten - geboreneński kapłan.
Trwoga - Doppel Koniga Furimmera. Verblassen - król Einletztes Keuchen, pokonany i zgładzony pod Vergessener. Verlorener Spiegel — Zwierciadlistka w Unbrauchbar. Versklaven Schwache - gefahrgeiscki filozof. Vertrauens Würdig - członek osobistej straży Koniga. Viele Sindein — Mehrere. Strażniczka Morgena Helda. Vollk Urzschluss — najlepszy Szermierz w Unbrauchbar. Wahrheit Ertrinkt - filozof. Wegwerfen — geboreneńska kapłanka, asystentka Aufschlaga Hohera. Wichtig Lügner — Szermierz i pomniejszy Gefahrgeist. Wütend Alten — przyjaciel, którego Bedeckt stracił w bitwie pod Sinnlos. Zuerst Geborene — założyciel Geborene Damonen. Jako pierwszy człowiek, który zaprzeczył supremacji bogów, Zuerst został obłożony klątwą i rzekomo wygnany z Zaśmierci. Zweifelsschicksal — mehrerski filozof, który w końcu stracił kontrolę nad swoimi wielorakimi osobowościami i podzielił się. Legenda głosi, że wciąż żyje i podróżuje pod postacią tłumu ludzi w poszukiwaniu oryginału. Zweiter Stelle - drugi najlepszy Szermierz w Grauchloss.