A.A. Milne TAJEMNICA CZERWONEGO DOMU Przełożyła Alicja Skarbińska Wydawnictwo DA CAPO Warszawa 1992 Tytuł oryginału THE RED HOUSE MYSTERY Redaktor Mar...
9 downloads
33 Views
1MB Size
A.A. Milne
TAJEMNICA CZERWONEGO DOMU Przełożyła Alicja Skarbińska
Wydawnictwo DA CAPO Warszawa 1992
Tytuł oryginału THE RED HOUSE MYSTERY Redaktor Marek S. Nowowiejski Projekt okładki Copyright © 1992 by Jerzy T. Czaplicki Zdjęcie na okładce Copyright © 1992 by Bohdan Winnicki For the Polish translation Copyright © 1992 by Alicja Skarbińska For the Polish edition Copyright © 1992 by Wydawnictwo Da Capo Skład i łamanie Fototype, Milanówek, tel./fax 55 8414 Wydanie I ISBN 83-85373-22-5 DRUK I OPRAWA Zakłady Graficzne w Gdańsku ul. Trzy Lipy 3, tel. 32-57-69
Johnowi Vine Milne
Drogi Ojcze, jak wszyscy naprawdę sympatyczni ludzie masz słabość do powieści detektywistycznych i uważasz, że jest ich stanowczo zbyt mało. Dlatego po tym wszystkim, co dla mnie zrobiłeś mogę przynajmniej odwdzięczyć ci się, pisząc taką powieść. I oto jest: z gorącymi wyrazami wdzięczności i uczuciami, o których trudno mi się tu rozpisywać. A.A.M.
Wstęp
Kiedy kilka lat temu poinformowałem mego agenta, że zamierzam napisać powieść kryminalną, doznał wprawdzie małego szoku, ale przyszedł do siebie tak szybko, jak można się było tego po nim spodziewać, natomiast wyraźnie dał mi do zrozumienia (tak jak później jemu dawali do zrozumienia wydawcy), że od „znanego humorysty z Puncha czytelnicy oczekują opowieści humorystycznej”. Ja jednak zdecydowałem się na zbrodnię, a skutek był taki, że kiedy dwa lata później oznajmiłem, iż piszę książkę dla dzieci, mój agent i mój wydawca przekonani byli, że angielscy czytelnicy najbardziej pożądają nowej powieści kryminalnej. Minęły następne dwa lata: gusta czytelników znów się zmieniły; jest rzeczą oczywistą, iż nowa powieść kryminalna, napisana w chwili nieustannego popytu na książki dla dzieci, byłaby w najgorszym guście. Zadowalam się wobec tego, na razie, napisaniem wstępu do nowego wydania Tajemnicy Czerwonego Domu. Uwielbiam powieści kryminalne. Pewien entuzjasta piwa wyraził się kiedyś, że napój ten nie może być niedobry, lecz niektóre gatunki są lepsze niż inne. W taki sposób ja traktuję każdą nową powieść kryminalną. Nie chcę przez to powiedzieć, iż nie jestem krytyczny. Przeciwnie, mam swoje kuriozalne upodobania i autor musi zadowolić mnie pod wieloma 7
dziwacznymi względami, nim nadam mu honorowy stopień. I tak, przechodząc do rzeczy, wolę, aby powieść kryminalna napisana była po angielsku. Czytałem kiedyś powieść, w której popełniono szczególnie fascynujące morderstwo i wiele spekulowano na temat tego, jak zabójca dostał się do biblioteki zamordowanego. Detektyw jednak (twierdził autor) „był bardziej zainteresowany tym, w jaki sposób morderca dokonał defenestracji”. Bardzo mnie przygnębia fakt, iż w dziewięciu na dziesięć powieści kryminalnych na świecie mordercy stale dokonują defenestracji zamiast po prostu uciekać przez okno. Detektyw, bohater i wielu podejrzanych używają tego samego dziwnego języka i nie należy mieć do nas pretensji, gdy mamy wrażenie, że ani naturalne podniecenie wywołane zabiciem właściwego człowieka, ani napięcie spowodowane podejrzewaniem niewłaściwego nie są dostatecznym powodem używania kiepskiego języka. W wielkiej kwestii Miłości opinie są podzielone, ale ja osobiście jestem tutaj ascetą. Czytelnik, który w stanie silnego napięcia czeka, żeby się dowiedzieć, czy biała substancja w bułeczkach była arszenikiem, czy zwykłym pudrem, nie może czekać, aż Roland przytrzyma rękę Angeli dłużej niż w zwykłym uścisku dłoni. Czas ten należałoby raczej wykorzystać na zajęcie się odciskami palców lub poszukiwanie niedopałków. Proszę bardzo, niech Roland ma swoją książkę, w której będzie przytrzymywał, co zechce, w powieści kryminalnej jednak musi się on zajmować swoją robotą. Od detektywa wymagam przede wszystkim, aby był amatorem. W prawdziwym życiu niewątpliwie najlepszymi detektywami są zawodowi policjanci; z kolei w prawdziwym życiu najlepszymi zabójcami są zawodowi mordercy. W najlepszych powieściach kryminalnych przestępca jest amatorem, jednym z nas; ocieramy się o niego w salonie zamordowanego; i nie istnieje przeciwko niemu żadne dossier ani zestaw nazwisk, czy zbiór odcisków palców. Jedynie detektyw-amator potrafi wykryć winnego za pomocą chłodnego indukcyjnego rozumowania i logiki surowych, bezlitosnych faktów. I tylko na 8
tyle mu pozwalam. Precz z detektywem naukowcem, człowiekiem z mikroskopem! Cóż to dla nas za satysfakcja, że słynny profesor bada odrobinę kurzu, jaką pozostawił po sobie morderca i stwierdza, że musi on mieszkać (morderca, a nie kurz czy profesor) między browarem a młynem? Czy podnieca nas to, że z plamki krwi na chusteczce zaginionego mężczyzny dowiadujemy się, iż niedawno ugryzł go wielbłąd? Mnie nie. Wszystko jest wtedy o tyle łatwiejsze dla autora i o tyle trudniejsze dla czytelników. I to jest właśnie to, o co nam w gruncie rzeczy chodzi: żeby detektyw nie wiedział więcej od przeciętnego czytelnika. Czytelnik musi być przekonany, że jeśli sam zastosowałby technikę chłodnego indukcyjnego rozumowania i logikę surowych, bezlitosnych faktów (co przecież doskonale potrafimy), to wykryłby winnego. Oczywiście autor nie może tak przedstawić poszlak, żeby miały jednakową wartość dla czytelnika w zaciszu biblioteki i dla detektywa przy zwłokach zamordowanego. Blizna na nosie jednego z gości może nie mieć żadnego znaczenia dla detektywa, lecz fakt, iż autor dokładnie ją opisuje, natychmiast nadaje jej nadmierną rangę. Nie należy się dziwić ani oburzać, jeśli autor, zdając sobie z tego sprawę, dla równowagi prześlizguje się lekko nad nosami innych gości, jeszcze bardziej obfitującymi w poszlaki. Nie będziemy narzekać, pod warunkiem że zarówno autor, jak i detektyw zostawili w domu swoje mikroskopy. A co z Watsonem? Czy będziemy mieli Watsona? Tak. Na pohybel autorowi, który wstrzymuje się z wyjaśnieniami do ostatniego rozdziału, czyniąc z pozostałych rozdziałów wyłącznie prolog do pięciominutowego dramatu. Tak się nie pisze. Musimy wiedzieć z rozdziału na rozdział, jak rozumuje detektyw. W tym celu musi „watsonować” lub mówić do siebie: to pierwsze jest jedynie dialogową formą drugiego, lecz o ileż łatwiejszą w czytaniu. Czyli Watson, choć niekoniecznie głupkowaty Watson. Trochę wolno myślący, jak wielu z nas, ale przyjacielski, ludzki, dający się lubić... 9
Rozumiecie teraz, jak powstała Tajemnica Czerwonego Domu. Jedynym pretekstem do napisania czegokolwiek, jaki dotychczas odkryłem, jest to, że chcę to coś napisać. I byłbym równie dumny, tworząc książkę telefoniczną con amore, co zawstydzony, gdybym napisał tragedię białym wierszem pod naciskiem innych. A przecież wiele razy żałowałem, że napisałem tę książkę. Uważam bowiem, stosując punkt widzenia pewnego entuzjasty, że jest to prawie idealna powieść kryminalna. Chociaż nigdy go nie widziałem, znam go dobrze; wiem, co chciał, aby w tej książce było, a czego w niej nie chciał. Poznałem jego życzenia i uprzedzenia na każdym kroku... Ze smutkiem myślę, że ta książka jest teraz jedyną powieścią kryminalną na świecie, której nigdy nie będzie mógł przeczytać. A.A.M. Kwiecień 1926
Pani Stevens się boi
W sennej
spiekocie letniego popołudnia Czerwony Dom odpoczywał. Z kwietników dobiegało leniwe brzęczenie pszczół. Z koron wiązów ‒ ciche gruchanie gołębi. Z odległych trawników słychać było warkot maszyny do strzyżenia trawy, najbardziej uspokajający z wiejskich odgłosów, sprawiający, iż odpoczynek staje się jeszcze słodszy, ponieważ ktoś inny musi w tym czasie pracować. O takiej godzinie nawet ci, których zajęciem jest doglądanie potrzeb innych ludzi, mają kilka chwil dla siebie. W pokoju gospodyni ładniutka pokojówka ‒ Audrey Stevens ‒ na nowo modelowała swój najlepszy kapelusz, rozmawiając ze swą ciotką, kucharką i gospodynią w kawalerskim domu pana Marka Abletta. ‒ To dla Joe? ‒ spytała pogodnie pani Stevens, spoglądając na kapelusz. Audrey przytaknęła. Wyjęła z ust szpilkę, znalazła dla niej miejsce na kapeluszu i powiedziała: ‒ Lubi różowy kolor. ‒ Przecież nie mówiłam, że nie lubię różowego. Joe Turner nie jest jedyny. ‒ Nie każdemu się ten kolor podoba ‒ stwierdziła Audrey, wyciągając przed siebie rękę z kapeluszem i przyglądając mu się z namysłem. ‒ Dość stylowy, prawda? 11
‒ Z całą pewnością jest ci w nim do twarzy, tak samo, jak byłoby i mnie, gdybym miała tyle lat, co ty. Teraz już trochę dla mnie za strojny, choć moim zdaniem trzymam się lepiej niż inni. Nigdy się nie odmładzałam. Jak mam pięćdziesiąt pięć lat, to mówię, że tyle mam, ot co. ‒ Chyba pięćdziesiąt osiem, ciociu. ‒ To był tylko przykład ‒ odparła pani Stevens z godnością. Audrey nawlekła igłę, wyciągnęła przed siebie dłoń, krytycznie obejrzała paznokcie, po czym zabrała się do szycia. ‒ Dziwna sprawa z tym bratem pana Marka. Nie widzieć własnego brata przez piętnaście lat, coś takiego. ‒ Roześmiała się z zażenowaniem i dodała: ‒ Ciekawe, co bym zrobiła, jak bym nie widziała Joe przez piętnaście lat. ‒ Mówiłam ci już rano, jestem tu od pięciu lat i nigdy nie słyszałam o jakimś bracie. Mogę to głośno oświadczyć, choćbym miała jutro skonać. Odkąd ja tu nastałam, nigdy nie było żadnego brata. ‒ Aż mnie zatkało ze zdziwienia, jak powiedział o tym bracie dziś przy śniadaniu. Oczywiście nie wiem, o czym rozmawiali wcześniej, ale jak weszłam ‒ zaraz, zaraz, po co ja tam weszłam, zanieść gorące mleko czy grzanki? ‒ wszyscy mówili tylko o bracie, tak, tylko o nim, a pan Mark odwraca się do mnie i mówi, jak to on: „Stevens”, mówi, „dziś po południu przyjedzie mój brat, spodziewam się go koło trzeciej”, mówi. „Zaprowadź go do gabinetu”, mówi, jakby nigdy nic. „Tak, proszę pana”, ja na to spokojnie, ale w życiu nie byłam tak zdumiona, jak tym bratem. „Mój brat z Australii”, mówi, teraz mi się przypomniało. Z Australii. ‒ Może i był w Australii ‒ powiedziała pani Stevens obiektywnie ‒ ja tam nie wiem, nie znam Australii, ale mogę stwierdzić, że tu go nigdy nie było. Przynajmniej odkąd ja tu jestem, od pięciu lat. ‒ Ależ ciociu, jego tu nie było od piętnastu lat. Słyszałam, jak pan Mark mówił do pana Cayleya. „Piętnaście lat”, mówi. Pan Cayley zapytał go, kiedy jego brat ostatnio był w Anglii. 12
Pan Cayley o nim słyszał, tak mówił panu Beverleyowi, tylko nie wiedział, kiedy on ostatni raz tu był. Dlatego pytał pana Marka. ‒ Ja tam nie wiem o żadnych piętnastu latach, Audrey. Mogę mówić tylko o tym, co sama wiem, pięć lat będzie w Zielone Świątki. Mogę przysiąc, że noga jego nie postała tutaj od pięciu lat. Jeżeli zaś wyjechał do Australii, jak mówisz, no cóż, widać miał swoje powody. ‒ Jakie powody? ‒ spytała od niechcenia Audrey. ‒ Nie twoja sprawa. Zastępuję ci matkę, ponieważ twoja biedna matka zmarła i dlatego mówię ci, Audrey, kiedy dżentelmen jedzie do Australii, ma swoje powody. A jeśli zostaje w Australii przez piętnaście lat, jak mówi pan Mark, a o ile mi wiadomo, przez pięć, to tym bardziej ma swoje powody. ‒ Pewno wpadł w tarapaty ‒ stwierdziła niefrasobliwie Audrey. ‒ Mówili przy śniadaniu, że nieźle sobie poczynał przed wyjazdem. Miał długi. Cieszę się, że Joe jest inny. Ma piętnaście funtów oszczędności w banku. Mówiłam już cioci? Jednakże tego popołudnia nie rozmawiano więcej o Joe Turnerze. Na dźwięk dzwonka Audrey ‒ już nie Audrey, tylko Stevens ‒ zerwała się na nogi. Patrząc w lustro nałożyła czepek pokojówki. ‒ Drzwi frontowe ‒ powiedziała. ‒ To on. „Zaprowadź go do gabinetu”, powiedział pan Mark. Pewnie nie chce, żeby inne panie i panowie go widzieli. I tak wszyscy grają teraz w golfa... Ciekawe, czy zostanie dłużej... Może przywiózł dużo złota z Australii... Chętnie bym coś niecoś usłyszała o Australii, bo jeśli każdy znajduje tam złoto, to nic nie mówię, ale Joe i ja... ‒ Dobrze, dobrze, idź już, Audrey. ‒ Lecę, ciociu. ‒ Audrey wyszła. Komuś, kto w sierpniowym słońcu szedłby właśnie aleją w stronę domu, otwarte drzwi Czerwonego Domu odsłaniały cudownie zapraszający hol, którego sam widok powodował przyjemne uczucie chłodu. Było to obszerne, niskie pomieszczenie z sufitem z dębowych belek, ścianami malowanymi na 13
kremowo i z oknami o szybach w kształcie rombów, z niebieskimi firankami. Po prawej i po lewej stronie były drzwi prowadzące do innych pokojów, ale na ścianie, którą wchodząc miało się na wprost siebie, także znajdowały się okna, wychodzące na niewielki trawiasty kort, a między otwartymi oknami łagodnie przepływało powietrze. Przy ścianie po prawej stronie biegły w górę szerokie, niskie schody, które, skręcając w lewo, prowadziły gościa wzdłuż galerii, rozciągającej się na szerokość holu, do jego sypialni. O ile planował zostać na noc, naturalnie. Pod tym względem zamiary pana Roberta Abletta nie były jeszcze znane. Kiedy Audrey przechodziła przez hol, trochę się przestraszyła, ponieważ nagle natknęła się na pana Cayleya, siedzącego dyskretnie z książką na kanapie pod jednym z frontowych okien. Nie, żeby nie powinno go tu być; z całą pewnością w taki dzień chłodniej tu niż na polu golfowym; lecz z drugiej strony, tego popołudnia w domu panowała atmosfera pustki, jakby wszyscy goście wyszli lub ucinali sobie drzemkę w sypialni ‒ najprzyjemniejszym chyba miejscu o tej porze. Widok pana Cayleya, kuzyna właściciela, zaskoczył Audrey; krzyknęła cicho, zaczerwieniła się i powiedziała: ‒ Bardzo pana przepraszam, nie zauważyłam pana wcześniej. Podniósł głowę znad książki i uśmiechnął się do niej. Był to atrakcyjny uśmiech na dużej, brzydkiej twarzy. Prawdziwy dżentelmen z tego pana Cayleya, myślała Audrey, zastanawiając się, co by pan bez niego zrobił. Na przykład gdyby trzeba było zapakować jego brata z powrotem do Australii, zadanie to przypadłoby panu Cayleyowi. Więc to jest pan Robert, powiedziała do siebie Audrey na widok gościa. Później powiedziała ciotce, że od razu by go poznała jako brata pana Marka, ale powiedziałaby tak niezależnie od rozwoju wypadków. W gruncie rzeczy trochę się zdziwiła. Elegancki, niewysoki Mark, ze spiczastą, dobrze utrzymaną 14
bródką i starannie zakręconymi wąsami, z szybko myszkującymi oczyma, zawsze biegającymi po twarzach wszystkich osób, wśród których się znajdował, aby zarejestrować kolejny uśmiech aprobaty wobec tego, co powiedział, lub gdy oczekiwał swej kolejki, by zabrać głos ‒ różnił się całkowicie od tego źle ubranego przybysza z kolonii, o brutalnym wyglądzie, który spoglądał na nią pogardliwie. ‒ Chcę się widzieć z panem Markiem Ablettem ‒ warknął. Zabrzmiało to niemal jak groźba. Audrey opanowała się i uspokajająco uśmiechnęła do gościa. Miała zawsze uśmiech dla każdego. ‒ Tak, proszę pana. Pan Mark pana oczekuje, proszę tędy. ‒ O! Czyli wiesz, kim jestem, co? ‒ Pan Robert Ablett, prawda? ‒ Zgadza się. A więc mnie oczekuje, co? Ucieszy się na mój widok, co? ‒ Pan pozwoli tędy ‒ powiedziała sztywno Audrey. Podeszła do drugich drzwi po lewej stronie i otworzyła je. ‒ Pan Robert Ab... ‒ zaczęła i zamilkła. Pokój był pusty. Odwróciła się do stojącego za nią mężczyzny. ‒ Zechce pan usiąść, proszę pana. Zaraz poszukam pana Marka. Wiem, że jest w domu, bo mi mówił, że pan przyjeżdża dziś po południu. ‒ Tak? ‒ Rozejrzał się po pokoju. ‒ Jak się to miejsce nazywa? ‒ Gabinet, proszę pana. ‒ Gabinet? ‒ Pokój, w którym pan Mark pracuje. ‒ Pracuje, co? To coś nowego. Pierwsze słyszę, żeby coś w życiu zrobił. ‒ Pan tutaj pisze ‒ odparła z godnością Audrey. Fakt, że pan Mark „pisał”, choć nikt nie wiedział co, napawał cały fraucymer dumą. ‒ Nie jestem dość dobrze ubrany do salonu, co? ‒ Powiem panu, że pan już jest ‒ stwierdziła zdecydowanym tonem Audrey. 15
Zamknęła drzwi, pozostawiając gościa w gabinecie. No, proszę! Będzie co opowiadać ciotce! Szybko zaczęła sobie w myśli przepowiadać, co on powiedział do niej, a co ona do niego. Jak tylko go zobaczyłam, powiedziałam sobie... Zaiste, niełatwo zbić ją z pantałyku. Można by powiedzieć, że całe życie Audrey jest nastawione na to, żeby nie dać się zaskoczyć. Teraz jednak należało jak najszybciej znaleźć pana. Przeszła przez hol do biblioteki, zajrzała do środka, wycofała się niezdecydowanie i stanęła przed Cayleyem. ‒ Przepraszam bardzo, proszę pana ‒ zaczęła cichym, pełnym szacunku głosem ‒ czy nie wie pan, gdzie jest pan Mark? Przyszedł pan Robert. ‒ Co? ‒ spytał Cayley, podnosząc oczy znad książki. ‒ Kto? Audrey powtórzyła pytanie. ‒ Nie wiem. Nie ma go w gabinecie? Po obiedzie poszedł do Świątyni. Chyba go już później nie widziałem. ‒ Dziękuję panu. Pójdę do Świątyni. „Świątynia” była letnim domkiem z cegły, stojącym w ogrodzie za domem, oddalonym od Czerwonego Domu o jakieś trzysta metrów. Tu Mark czasami medytował przed powrotem do gabinetu i spisaniem swych myśli na papierze. Myśli te nie miały szczególnie dużej wartości; co więcej ‒ częściej wypowiadane były przy obiedzie niż spisywane, spisywane zaś częściej niż drukowane. To jednak nie przeszkadzało panu Czerwonego Domu trochę cierpieć, gdy jakiś gość traktował Świątynię bez należytego szacunku, jakby wzniesiono ją tylko dla flirtów i palenia papierosów. Któregoś dnia odkryto dwóch gości, którzy grali tu w „piątki” *. Mark nic wtedy nie powiedział, zapytał tylko sarkastycznie, czy nie mogliby sobie znaleźć innego miejsca do gry, lecz winowajców nigdy więcej do Czerwonego Domu nie zaproszono. 16
* Gra w piłkę na specjalnym, ogrodzonym z trzech stron boisku, w której dwóch (czasami trzech) graczy rzuca piłkę, dłonią w rękawiczce, tak aby odbijała się od ściany. Być może kiedyś w grze brały udział dwie drużyny składające się z pięciu graczy każda lub też nazwa wzięła się od pięciu palców u ręki.
Audrey powoli weszła do Świątyni, zajrzała do środka i powoli wróciła do domu. Całe chodzenie na nic. Może pan jest w swoim pokoju. „Nie dość dobrze ubrany do salonu.” No, a czy ty, ciociu, chciałabyś przyjmować w swoim salonie kogoś, kto miałby czerwoną chustkę zawiązaną wokół szyi i wielkie zakurzone buciska, i... a to co? Ktoś strzela do królików. Ciotka bardzo lubi potrawkę z królika w cebulowym sosie. Ależ upał, nie miałaby nic przeciwko filiżance herbaty. Tyle, że pan Robert nie zostaje na noc, nie ma żadnego bagażu. Pan Mark mógłby oczywiście pożyczyć potrzebne rzeczy, sam miał mnóstwo ubrań. Ale tego tu zawsze by od razu poznała jako brata pana Marka. Audrey weszła do domu. Kiedy przechodziła obok pokoju gospodyni po drodze do holu, drzwi otworzyły się znienacka i wyjrzała przez nie przestraszona twarz. ‒ Cześć, Aud ‒ powiedziała Elsie. ‒ To Audrey ‒ dodała, zwracając się w głąb pokoju. ‒ Wejdź, Audrey ‒ zawołała pani Stevens. ‒ Co się stało? ‒ Ach, moja droga, strasznie mnie przeraziłaś. Gdzie byłaś? ‒ W Świątyni. ‒ Słyszałaś coś? ‒ Co na przykład? ‒ Huki, wybuchy i okropne hałasy. ‒ Ach! ‒ powiedziała Audrey z ulgą. ‒ Ktoś strzelał do królików. Nawet sobie pomyślałam: Ciotka bardzo lubi potrawkę z królika, tak właśnie pomyślałam, i nie zdziwiłabym się, gdyby... 17
‒ Króliki! ‒ parsknęła pogardliwie ciotka. ‒ To było w domu, moje dziecko. ‒ Dokładnie ‒ potwierdziła Elsie, jedna z pokojówek. ‒ Powiedziałam nawet do pani Stevens... prawda, proszę pani? „To było w domu”, powiedziałam. Audrey spojrzała na ciotkę, potem na Elsie. ‒ Ciekawe, czy on miał przy sobie rewolwer ‒ powiedziała ściszonym głosem. ‒ Kto? ‒ spytała podekscytowana Elsie. ‒ Ten jego brat. Z Australii. Jak tylko go zobaczyłam, pomyślałam: Niezłe z ciebie ziółko, mój człowieku. Tak właśnie pomyślałam, Elsie. Jeszcze nim się odezwał. A jaki niegrzeczny! ‒ Obróciła się do ciotki: ‒ Daję słowo! ‒ Przypomnij sobie, Audrey, zawsze mówiłam, że nie można mieć zaufania do człowieka z Australii. ‒ Pani Stevens opadła na oparcie fotela; miała przyśpieszony oddech. ‒ Nie wyszłabym teraz z tego pokoju za żadne skarby, nawet jakby mi płacili sto tysięcy funtów. ‒ Ach, proszę pani! ‒ zawołała Elsie, która koniecznie potrzebowała pięć szylingów na nową parę butów. ‒ Ja bym się może nie posuwała tak daleko, ja osobiście, ale... ‒ Słuchajcie! ‒ krzyknęła pani Stevens, prostując się szybko w fotelu. Słuchały przejęte, a obie dziewczyny instynktownie zbliżyły się do fotela starszej kobiety. Ktoś gdzieś szarpał klamką, kopał w drzwi, łomotał. ‒ Słuchajcie! Audrey i Elsie spojrzały na siebie przerażonymi oczyma. Usłyszały męski głos, głośny, rozgniewany. ‒ Otwórz drzwi! ‒ krzyczał. ‒ Otwórz drzwi! Słyszysz?! Otwórz te drzwi! ‒ Nie otwierać! ‒ zawołała w panice pani Stevens, jakby to do jej drzwi ktoś się dobijał. ‒ Audrey! Elsie! Nie wpuszczajcie go! 18
‒ Do diabła, otwórzcie drzwi! ‒ znów zawołał głos. ‒ Wszystkich nas pomordują w naszych własnych łóżkach ‒ powiedziała pani Stevens drżącym głosem. Przerażone dziewczyny przysunęły się bliżej i pani Stevens otoczyła je ramionami. Czekały.
Pan Gillingham wysiada na złej stacji
To, czy Mark Ablett jest, czy nie jest nudziarzem, zależy od punktu widzenia, ale bezapelacyjnie można stwierdzić, iż nigdy nie nudził towarzystwa opowieściami o swych młodych latach. Jednakże słyszało się to i owo. Zawsze znajdzie się ktoś, kto wie. Jego ojciec, co zresztą potwierdzał sam Mark, był wiejskim duchownym. Mówiono, że jako chłopiec Mark zwrócił na siebie uwagę i zyskał opiekę pewnej bogatej starej panny z sąsiedztwa, która opłaciła jego wykształcenie, najpierw w szkole, później na uniwersytecie. Mniej więcej wtedy, kiedy kończył studia w Cambridge, zmarł jego ojciec. Pozostawił po sobie trochę długów, jako ostrzeżenie dla rodziny i uznanie za krótkie kazania ‒ jako przykład dla swego następcy. Ani ostrzeżenia, ani przykładu nikt nie wziął sobie do serca. Mark pojechał do Londynu z kieszonkowym od opiekunki i (tak się powszechnie uważa) zapoznał się z lichwiarzami. Opiekunka i inni, którzy o to pytali, odnosili wrażenie, że Mark „pisze”, choć nigdy nie odkryto, co pisał, oprócz próśb o odroczenie terminu spłaty pożyczki. Mimo to regularnie bywał w teatrach i kabaretach ‒ niewątpliwie planując poważne artykuły w tygodniku Spectator na temat upadku angielskiej sceny. Na szczęście (z punktu widzenia Marka) opiekunka zmarła w trzecim roku jego pobytu w Londynie i zostawiła mu masę 20
pieniędzy. Od tej chwili życie jego traci swój legendarny charakter i nabiera cech bardziej historycznych. Rozliczył się z lichwiarzami, zostawił dotychczasowe przyjemności innym i sam został opiekunem. Zajął się Sztuką. Nie tylko lichwiarze wkrótce się przekonali, że Mark Ablett nie pisze dla pieniędzy: redaktorzy otrzymywali darmowe artykuły i zaproszenia na obiad, wydawcy ‒ zgodę na wydanie szczupłego okolicznościowego tomu, przy czym autor pokrywał wszystkie wydatki i rezygnował z procentu od zysków; obiecujący malarze i poeci ‒ zaproszenia na kolacje; zabrał nawet kiedyś trupę teatralną na tournée, będąc zarówno gospodarzem, jak i wykonawcą głównej roli z jednakowym rozmachem. Nie był tym, co większość ludzi określa mianem snoba. Snoba definiuje się pochopnie jako człowieka, który uwielbia lordów, albo też ‒ bardziej naukowo ‒ jako płytkiego wielbiciela rzeczy płytkich, co jest z lekka obraźliwe dla arystokracji, gdyby pierwsza definicja miała być prawdziwa. Mark miewał niewątpliwie pewne swoje próżnostki, jednak chętniej zawierał znajomość z aktorem niż z hrabią, przyjaźnią zaś z Dantem ‒ gdyby była możliwa ‒ chwaliłby się znacznie bardziej niż przyjaźnią z księciem. Proszę bardzo, nazwijcie go snobem, ale nie jest to najgorszy rodzaj snoba ‒ pieczeniarz, lecz u bram Sztuki, nie Socjety; pchający się w górę, lecz w sąsiedztwie Parnasu, nie Hay Hill. Jego patronat nie dotyczył wyłącznie Sztuki. Obejmował również Matthewa Cayleya, młodego trzynastoletniego kuzyna, którego możliwości były równie ograniczone, jak Marka w jego wieku, zanim poratowała go bogata opiekunka. Opłacił kuzynowi Cayleyowi szkołę i studia w Cambridge. Motywy takiego działania na początku płynęły bez wątpienia z pobudek moralnych, z chęci spłacenia rachunku szczodrobliwości, jakiej sam doświadczył, czyli z dbałości o bilans uczynków ziemskiego żywota w księdze wieczności. Możliwe jednak, że kiedy chłopiec dorastał, plany Marka dotyczące jego przyszłości wiązały się w dużej mierze także z własnymi interesami; 21
odpowiednio wykształcony, dwudziestotrzyletni Matthew Cayley stawał się korzystnym nabytkiem dla człowieka jego pozycji, czyli takiego, któremu próżnostki niewiele zostawiały czasu na interesy. I tak Cayley, w wieku lat dwudziestu trzech, zajął się interesami swego kuzyna. W tym czasie Mark nabył już Czerwony Dom i znaczną ilość ziemi, składającą się na tę posiadłość. Cayley doglądał nieodzownej służby. Miał zresztą wiele obowiązków. Niezupełnie był sekretarzem, niezupełnie ‒ rządcą majątku, niezupełnie ‒ doradcą finansowym, niezupełnie ‒ osobą do towarzystwa, lecz kimś, kto spełniał łącznie wszystkie te cztery funkcje. Mark traktował go jako podporę i mówił do niego „Cay”, sprzeciwiając się, całkiem słusznie w tych warunkach, używaniu imienia Matthew. Cay był człowiekiem, na którym można było polegać ‒ dużym, grubokościstym, solidnym facetem, nie zawracającym głowy niepotrzebnym gadaniem, prawdziwym darem losu dla kogoś, kto sam lubi przede wszystkim mówić. Cayley miał teraz dwadzieścia osiem lat, ale wyglądał na czterdzieści, czyli tyle, ile miał jego patron. Od czasu do czasu przyjmowano w Czerwonym Domu licznych gości, a Mark preferował ‒ z dobroci czy z pychy, wszystko jedno ‒ gości, którzy nie mogli się zrewanżować za jego gościnność. Przyjrzyjmy się im, gdy schodzili na śniadanie, o którym napomykała już wcześniej pokojówka Stevens. Jako pierwszy zjawił się major Rumbold, wysoki milczący mężczyzna z siwymi włosami i takimiż wąsami, w sportowej marynarce i szarych flanelowych spodniach. Major żył z emerytury i pisywał artykuły przyrodnicze do magazynów. Przyjrzał się naczyniom na bocznym stole, po namyśle zdecydował się na zapiekankę z ryby, ryżu, jaj i cebuli i zabrał się do jedzenia. Kiedy przerzucił się na kiełbaski, przyszła następna osoba. Był to Bill Beverley, pogodny młody człowiek w białych flanelowych spodniach i w blezerze. 22
‒ Witam, majorze ‒ powiedział wchodząc. ‒ Jak tam podagra? ‒ Nie dolega mi podagra ‒ odburknął major. ‒ Wszystko jedno, pytam o zdrowie. Major chrząknął. ‒ Specjalnie staram się być miły przy śniadaniu ‒ powiedział Bill, nakładając sobie porządną porcję owsianki. ‒ Ludzie są przeważnie okropnie niegrzeczni. Dlatego pana spytałem, ale niech pan nie odpowiada, jeśli to jakaś tajemnica. Kawy? ‒ spytał nalewając sobie do filiżanki. ‒ Nie, dziękuję. Nigdy nie piję, zanim nie skończę jeść. ‒ Bardzo słusznie, majorze; pytałem wyłącznie z grzeczności. ‒ Bill usiadł za stołem naprzeciwko majora. ‒ No, zapowiada się wspaniały dzień na nasz mecz. Będzie wprawdzie okropnie gorąco, ale to właśnie punkt dla Betty i dla mnie. Przy piątym dołku pańska stara rana, ta z frontowej potyczki w czterdziestym trzecim, zacznie o sobie przypominać; przy ósmym, pańska wątroba, karmiona przez lata curry, wysiądzie; przy dwunastym... ‒ Niechże się pan zamknie, głupcze! ‒ Ja tylko ostrzegam. Witamy, dzień dobry, panno Norris. Właśnie mówiłem majorowi, co się wam dziś przydarzy. Pomóc pani, czy woli pani sama sobie nałożyć? ‒ Proszę nie wstawać ‒ powiedziała panna Norris. ‒ Sama się obsłużę. Dzień dobry, majorze. Uśmiechnęła się miło w jego stronę. Major kiwnął głową: ‒ Dzień dobry. Zapowiada się upalny dzień. ‒ Właśnie mówiłem ‒ zaczął Bill ‒ że to... Witam, droga Betty. Dzień dobry, Cayley. Betty Calladme i Cayley weszli razem. Betty była osiemnastoletnią córką pani Johnowej Calladine, wdowy po malarzu, która występowała przy tej okazji jako pani domu. Ruth Norris poważnie traktowała swój zawód aktorki, na wakacjach 23
zaś równie poważnie grała w golfa. W obu rolach dawała sobie nieźle radę i czuła się świetnie w Towarzystwie Aktorskim oraz w towarzystwie kanapek. ‒ A propos, samochód zajedzie około pół do jedenastej ‒ odezwał się Cayley, podnosząc głowę znad listów. ‒ Zaraz po obiedzie pani wraca, czy tak? ‒ Moglibyśmy przecież zagrać dwie kolejki, prawda? ‒ odezwał się z nadzieją Bill. ‒ Po południu będzie za gorąco ‒ mruknął major. ‒ Spokojnie wrócę sobie na podwieczorek. Wszedł Mark. Zazwyczaj przychodził ostatni. Pozdrowił zebranych i usiadł za stołem z grzanką i filiżanką herbaty. Nie miał zwyczaju jadać obfitego śniadania. Inni gwarzyli z cicha, gdy Mark przeglądał pocztę. ‒ Wielki Boże! ‒ zawołał nagle. Wszystkie głowy obróciły się w jego stronę. ‒ Bardzo przepraszam, panno Norris. Przepraszam, Betty. Panna Norris uśmiechnęła się. Często sama miała ochotę zawołać coś podobnego, zwłaszcza na próbach. ‒ Słuchaj, Cay! ‒ Mark zmarszczył brwi, rozzłoszczony i zaskoczony. Potrząsnął trzymanym w dłoni listem. ‒ Jak myślisz, od kogo to? Cayley, na drugim końcu stołu, wzruszył ramionami. Skąd miałby wiedzieć? ‒ Od Roberta. ‒ Od Roberta? ‒ Cayleya trudno było zadziwić. ‒ I co? ‒ Łatwo tak sobie powiedzieć „i co” ‒ skomentował Mark zrzędliwie. ‒ Przyjeżdża tu dziś po południu. ‒ Myślałem, że jest w Australii czy gdzieś tam. ‒ Oczywiście. Ja też tak myślałem. ‒ Mark spojrzał na Rumbolda. ‒ Ma pan braci, majorze? ‒ Nie. ‒ Niech pan skorzysta z mojej rady i nadal utrzymuje tę sytuację. 24
‒ I tak nie mógłbym nic już zmienić ‒ skonstatował major. Bill roześmiał się. Panna Norris powiedziała uprzejmie: ‒ Ale pan nie ma przecież żadnych braci. ‒ Jednego ‒ odparł ponuro Mark. ‒ Jeśli wróci pani na czas, zobaczy go pani dziś po południu. Z pewnością poprosi panią o pięć funtów pożyczki. Proszę mu nic nie dawać. Wszyscy poczuli się nieswojo. ‒ Ja mam brata ‒ zaofiarował się Bill ‒ ale to ja zawsze pożyczam od niego. ‒ Jak Robert. ‒ Kiedy był ostatnio w Anglii? ‒ spytał Cayley. ‒ Jakieś piętnaście lat temu, co? Ty byłeś wtedy chłopcem. ‒ Tak, pamiętam, że raz go wtedy widziałem, ale nie wiedziałem, czy później przyjeżdżał. ‒ Nie. O ile mi wiadomo. ‒ Mark, wciąż zdenerwowany, wrócił do listu. ‒ Osobiście uważam, że posiadanie krewnych to duży błąd ‒ zauważył Bill. ‒ Mimo wszystko ‒ dodała odważnie Betty ‒ to dość zabawne mieć taką rodzinną tajemnicę. Mark spojrzał na nią zachmurzony. ‒ Skoro sądzisz, iż to zabawne, mogę ci go przekazać, Betty. Jeśli nadal jest taki, jak był, i jak wynika z jego kilku listów... No, Cay wie. Cayley chrząknął: ‒ Wiem tylko to, że się o nim nie mówi. Mogła to być aluzja dla gości, aby więcej nie pytali, albo przypomnienie Markowi, by nie wypowiadał się tak otwarcie przy obcych, choć Cayley powiedział swe zdanie niczym zwykłe stwierdzenie faktu. Temat porzucono i rozmowa zeszła na bardziej fascynujące omawianie nadchodzącego meczu. Pani Calladine zabierała się samochodem razem z graczami, żeby zjeść obiad ze starą przyjaciółką, która mieszkała 25
blisko terenów golfowych, a Mark i Cayley zostawali w domu ‒ radząc nad sprawami. „Sprawy” najwidoczniej objąć miały również brata marnotrawnego, ale naszej czwórce graczy zupełnie nie psuło to humoru.
W czasie, kiedy major fuszerował (mniejsza o przyczyny) strzał przy szesnastym dołku, a Mark i jego kuzyn zajmowali się swoimi sprawami w Czerwonym Domu, atrakcyjny mężczyzna o nazwisku Antony Gillingham oddawał bilet kontrolerowi na stacji w Woodham, pytając o drogę do wsi. Po wysłuchaniu wskazówek zostawił bagaż u zawiadowcy stacji i ruszył przed siebie niedbałym krokiem. Jest on w naszej historii ważną postacią, powinniśmy więc coś niecoś się o nim dowiedzieć, nim wkroczy do akcji. Zatrzymajmy go pod jakimś pretekstem na szczycie wzgórza i dobrze mu się przyjrzyjmy. Przede wszystkim daje się zauważyć, że on patrzy uważniej niż my. W kształtnej, wygolonej twarzy, z reguły kojarzonej ze służbą w marynarce, posiada parę szarych oczu, które zdają się dostrzegać wszystkie absolutnie szczegóły naszego wyglądu. Obcych takie spojrzenie z początku zatrważa, dopóki nie odkryją, iż umysł Antony'ego często przebywa gdzie indziej; iż on ‒ jeśli można się tak wyrazić ‒ zostawił oczy na straży, gdy tymczasem sam myślą oddala się w innym kierunku. Oczywiście robi tak wielu ludzi, gdy, na przykład, rozmawiają z jedną osobą, a usiłują dosłyszeć, co mówi ktoś inny; jednak zdradzają ich oczy. Antony'ego oczy nie zdradzały. Widział tymi oczyma kawał świata, choć nigdy nie był marynarzem. Kiedy w wieku dwudziestu jeden lat dostał pieniądze po matce, czterysta funtów rocznie, stary Gillingham spojrzał znad Stockbreeders' Gazette i spytał, co ma zamiar robić. ‒ Wybiorę się w świat ‒ odparł Antony. ‒ Dobra. Przyślij mi widokówkę z Ameryki czy skądś tam. 26
‒ Przyślę. Stary Gillingham wrócił do gazety. Antony był młodszym synem i, ogólnie rzecz biorąc, nie tak interesującym dla ojca jak młodsi bracia z różnych innych rodzin, na przykład z rodziny Championa Birketa. No, ale Champion Birket był najlepszym herefordzkim bykiem, jakiego udało mu się wyhodować. Antony nie zamierzał jednak jechać dalej niż do Londynu. Jego pomysł na oglądanie świata sprowadzał się do oglądania nie krajów, lecz ludzi. I to oglądania ich z najróżniejszych punktów widzenia. W Londynie można znaleźć wszystko, jeśli się wie, jak patrzeć. I Antony patrzył ‒ z różnych dziwnych pozycji: z punktu widzenia lokaja, reportera gazety, kelnera, sprzedawcy. Będąc za swoje czterysta funtów rocznie niezależnym, szalenie lubił to, co robił. Często zmieniał pracę i na ogół kończył zajęcie mówiąc swemu pracodawcy (wbrew etykiecie obowiązującej w stosunkach pan ‒ służący) szczegółowo, co o nim myślał. Bez trudu znajdował nową pracę. Zamiast doświadczenia i referencji proponował swą osobowość i osobliwy zakład. Przez pierwszy miesiąc jest skłonny pracować za darmo, a jeśli pracodawca będzie zadowolony, wypłaci mu podwójną stawkę za drugi miesiąc. Zawsze dostawał podwójną. Miał teraz trzydzieści lat. Zatrzymał się w Woodham na wypoczynek, ponieważ spodobała mu się stacja. Jego bilet opiewał na dalszą stację, ale Antony kierował się własną przyjemnością. Woodham spodobało mu się z wyglądu, walizkę miał w przedziale, a pieniądze w kieszeni. Dlaczegóż by nie wysiąść? Właścicielka gospody „U Króla Jerzego” z zadowoleniem zaoferowała mu pokój i obiecała, że mąż pojedzie po południu po bagaż na stację. ‒ Przypuszczam, że chciałby pan także coś zjeść. ‒ Tak, ale proszę sobie nie robić kłopotu. Coś na zimno, co tam pani ma. ‒ Może zimny rostbef, proszę pana? ‒ zapytała takim 27
tonem, jakby dysponowała setką gatunków mięsa i proponowała najlepsze. ‒ Świetnie. I kufel piwa. Kiedy kończył posiłek, przyszedł właściciel, żeby uzgodnić sprawę bagażu. Antony zamówił następny kufel i wkrótce przyjaźnie gawędzili. ‒ To musi być frajda prowadzić taką wiejską gospodę ‒ zauważył, myśląc przy tym, że najwyższy czas rozejrzeć się za nowym zawodem. ‒ Ja tam nie wiem, czy frajda, proszę pana. Zarabiamy na życie i trochę ponad to. ‒ Powinniście wyjechać państwo na urlop ‒ powiedział Antony, przyglądając mu się z namysłem. ‒ Śmieszne, że pan tak mówi ‒ odparł z uśmiechem właściciel. ‒ Jeden pan z Czerwonego Domu mówił to samo, nie dalej jak wczoraj. Proponował, że mnie zastąpi. Roześmiał się dudniącym śmiechem. ‒ Z Czerwonego Domu? Chyba nie z Czerwonego Domu w Stanton? ‒ Zgadza się, proszę pana. Stanton to następna stacja za Woodham. Czerwony Dom jest jakieś półtora kilometra stąd, dom pana Abletta. Antony wyjął z kieszeni list. Adres nadawcy brzmiał: „Czerwony Dom, Stanton”, a list podpisany był imieniem „Bill”. ‒ Dobry, stary Bill ‒ mruknął do siebie Antony. ‒ Idzie mu coraz lepiej. Antony poznał Billa Beverleya dwa lata wcześniej w sklepie z wyrobami tytoniowymi. Gillingham stał po jednej stronie lady, a pan Beverley po drugiej. Coś ‒ może młodość i świeżość sprzedawcy ‒ zwróciło uwagę przybysza, a kiedy Bill przyjął już zamówienie na papierosy i zapisał adres, pod który miały być wysłane, Antony przypomniał sobie, że spotkał go kiedyś w wiejskiej posiadłości jednej z ciotek Beverleya. Jakiś czas potem spotkali się znów w restauracji. Obaj mieli na sobie smokingi. Wprawdzie do czego innego używali serwetek i 28
Antony zachowywał się grzeczniej, ale Bill nadal mu się podobał. Podczas jednego ze swych urlopów, gdy nigdzie nie pracował, poprosił wspólnego znajomego, aby przedstawił go Billowi. Beverley czuł się trochę niewyraźnie, kiedy przypomniał sobie poprzednie ich spotkania, ale uczucie to szybko się rozwiało i wkrótce Bill i Antony byli w zażyłych stosunkach. Bill, pisząc czasem list, zwracał się do niego per „drogi Wariacie”. Antony postanowił przespacerować się po obiedzie do Czerwonego Domu i odwiedzić przyjaciela. Po inspekcji pokoju w gospodzie, który niezupełnie przypominał powieściowe opisy lawendowych sypialni w wiejskich zajazdach, ale był dostatecznie czysty i wygodny, Antony wyruszył w drogę przez pola. Kiedy wszedł na podjazd i zbliżył się do starego domu z czerwonej cegły, z kwietników dobiegało leniwe brzęczenie pszczół, z koron wiązów ‒ ciche gruchanie gołębi, a z odległych trawników słychać było warkot maszyny do strzyżenia trawy, najbardziej uspokajający spośród wiejskich odgłosów... A w holu jakiś mężczyzna walił w zamknięte drzwi i krzyczał: ‒ Otwórz drzwi, mówię. Otwórz te drzwi! ‒ Dzień dobry panu! ‒ powiedział Antony ze zdumieniem.
Dwaj mężczyźni i zwłoki
Cayley rozejrzał się nerwowo na dźwięk głosu. ‒ Może w czymś pomóc? ‒ spytał Antony uprzejmie. ‒ Coś się stało ‒ wyjaśnił Cayley. Oddychał urywanie. ‒ Usłyszałem strzał... odgłos strzału... byłem w bibliotece. Głośny huk... nie wiedziałem co to. Ale drzwi są zamknięte na klucz. Znów szarpnął klamką, załomotał do drzwi. ‒ Otwórz drzwi! ‒ zawołał. ‒ Mark, co się dzieje? Otwórz drzwi! ‒ Przecież on musiał zamknąć drzwi celowo ‒ powiedział Antony. ‒ Czemu więc miałby je otwierać, tylko dlatego, że pan o to prosi? Cayley spojrzał na niego zdezorientowany. Potem znów odwrócił się do drzwi. ‒ Musimy się włamać ‒ stwierdził, opierając się ramieniem o drzwi. ‒ Niech mi pan pomoże. ‒ Nie ma tam okna? ‒ Okna? Okna? ‒ powtórzył ogłupiały Cayley. ‒ O wiele łatwiej włamać się przez okno ‒ wyjaśnił Antony z uśmiechem. Stał w holu chłodny i spokojny, oparty na lasce, myśląc, niewątpliwie, że czyni się wiele hałasu o nic. No, ale nie słyszał strzału. ‒ Okno, oczywiście! Ależ ze mnie dureń. Przepchnął się obok Antony'ego i ruszył biegiem na podjazd. 30
Antony pobiegł za nim. Biegli wzdłuż frontu domu, w dół ścieżką w lewo, a potem jeszcze raz w lewo przez trawnik, Cayley pierwszy, Antony tuż za nim. Nagle Cayley obejrzał się przez ramię i zatrzymał. ‒ To tutaj. Znajdowali się przy oknach zamkniętego pokoju, a właściwie oszklonych drzwiach otwierających się na trawnik za domem. Ale teraz były zamknięte. Antony poczuł dreszcz podniecenia, gdy idąc śladem Cayleya, przytknął twarz do szyby. Po raz pierwszy poważnie zastanowił się, czy istotnie w tajemniczym pokoju ktoś strzelał. Z tej strony wszystko wydawało się absurdalne i melodramatyczne. Skoro jednak oddano jeden strzał, dlaczego nie miałyby paść dwa dalsze ‒ do nieostrożnych szaleńców, którzy sami się o to proszą, przyciskając nosy do okna. ‒ Mój Boże, widzi pan? ‒ spytał Cayley drżącym głosem. ‒ Tam, na dole. Niech pan spojrzy. Antony też już zauważył. Jakiś mężczyzna leżał na podłodze, w odległym końcu pokoju, odwrócony do nich plecami. Mężczyzna czy zwłoki mężczyzny? ‒ Kto to? ‒ zapytał Antony. ‒ Nie wiem ‒ szepnął Cayley. ‒ To lepiej sprawdźmy. ‒ Przez chwilę studiował oszklone drzwi. ‒ Jeśli mocno pan popchnie, tam gdzie są zawiasy, to, moim zdaniem, ustąpią. Jak nie, wybijemy szybę. Nic nie mówiąc, Cayley mocno pchnął. Drzwi ustąpiły i obaj mężczyźni weszli do pokoju. Cayley szybko podszedł do ciała i ukląkł przy nim. Przez chwilę jakby się wahał, potem z wyraźnym wysiłkiem oparł dłoń na ramieniu leżącego i odwrócił do siebie. ‒ Dzięki Bogu ‒ mruknął i pozwolił ciału opaść z powrotem. ‒ Kto to? ‒ spytał Antony. ‒ Robert Ablett. ‒ Aha. Myślałem, że ma na imię Mark ‒ mruknął bardziej do siebie niż do swego towarzysza. ‒ Tak, Mark Ablett tu mieszka. Robert jest jego bratem. ‒ Cayley zadrżał i dodał: ‒ Bałem się, że to Mark. 31
‒ Czy Mark też był w tym pokoju? ‒ Tak ‒ odparł mechanicznie Cayley. Po czym, jakby nagle miał dość pytań obcego, spytał: ‒ Kim pan jest? Antony tymczasem podszedł do zamkniętych drzwi i poruszył klamką. ‒ Przypuszczam, że schował klucz do kieszeni ‒ oznajmił, podchodząc znów do zwłok. ‒ Kto? Antony wzruszył ramionami. ‒ Ten, kto to zrobił ‒ powiedział wskazując na mężczyznę na podłodze. ‒ Nie żyje? ‒ Niech mi pan pomoże. Odwrócili ciało na plecy, unikając patrzenia na twarz. Robert Ablett został zastrzelony strzałem między oczy. Nie był to przyjemny widok i Antony, wraz ze wstrętem, odczuł przypływ współczucia dla mężczyzny obok, a także gwałtowne wyrzuty sumienia z powodu, że tak beztrosko i lekceważąco traktował z początku całą sprawę. Z drugiej strony człowiek zawsze sobie wyobraża, że tego rodzaju rzeczy przydarzają się wyłącznie innym. I trudno w nie uwierzyć, kiedy zdarzą się tobie. ‒ Znał go pan dobrze? ‒ spytał cicho Antony, mając na myśli: „Czy go pan lubił?” ‒ Prawie wcale. Moim kuzynem jest Mark. To znaczy Mark jest tym z braci, którego znam lepiej. ‒ To pański kuzyn? ‒ Tak. ‒ Cayley zawahał się, po czym zapytał: ‒ On nie żyje, prawda? Czy pan... wie pan coś o... takich sprawach? Może ja lepiej przyniosę trochę wody. Naprzeciwko zamkniętych drzwi były inne, które, jak miał się niebawem przekonać Antony, wiodły do korytarza, z którego drzwi otwierały się na dwa następne pokoje. Cayley wyszedł na korytarz i otworzył drzwi po prawej stronie. Drzwi do gabinetu, przez które wyszedł, pozostały otwarte. Drzwi na końcu krótkiego korytarza były zamknięte. Antony, klęcząc przy zwłokach, śledził wzrokiem Cayleya i kiedy ten znikł z 32
pola widzenia, nadal spoglądał na ścianę korytarza, nie myślał jednak o tym, co widzi, lecz współczującymi myślami był przy Cayleyu. Martwemu człowiekowi nic po wodzie, powiedział do siebie, ale uczucie, że się coś robi, kiedy najwyraźniej niczego zrobić nie można, przynosi ulgę. Cayley wrócił do pokoju. W jednej dłoni trzymał gąbkę, w drugiej ‒ chustkę do nosa. Rzucił okiem na Antony'ego. Antony kiwnął głową. Cayley mruknął coś pod nosem i ukląkł, aby obmyć twarz zmarłego. Później nakrył ją chustką. Antony westchnął cicho, z ulgą. Podnieśli się z kolan i spojrzeli na siebie. ‒ Jeśli tylko mógłbym w czymś pomóc ‒ zaofiarował się Antony ‒ proszę mi powiedzieć. ‒ To bardzo uprzejmie z pańskiej strony. Trzeba się zająć różnymi sprawami. Policja, lekarz... sam nie wiem. Ale nie mogę nadużywać pana uprzejmości. Właściwie winien już jestem przeprosiny za wykorzystanie pańskiej grzeczności. ‒ Przyszedłem odwiedzić Beverleya. To mój stary przyjaciel. ‒ Nie ma go, gra w golfa. Niedługo wróci. ‒ I dodał, jakby dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę: ‒ Wszyscy niedługo wrócą. ‒ Zostanę, jeżeli mogę się na coś przydać. ‒ Bardzo proszę. Widzi pan, chodzi mi o kobiety. To raczej przykre. Gdyby pan... ‒ Przerwał i uśmiechnął się do Antony'ego nieśmiałym uśmieszkiem, aż żałosnym u takiego dużego, niezależnego mężczyzny. ‒ Pańskie poparcie moralne, to już będzie coś. ‒ Naturalnie ‒ uśmiechnął się w odpowiedzi Antony i dodał pogodnie: ‒ Cóż, zacznę od propozycji, aby wezwał pan policję. ‒ Policję? T-tak. ‒ Spojrzał na Antony'ego z powątpiewaniem. ‒ Przypuszczam... Antony postanowił mówić otwarcie. 33
‒ Niechże się pan zastanowi, panie... nie wiem, jak się pan nazywa. ‒ Cayley. Jestem kuzynem Marka Abletta. Mieszkam u niego. ‒ Ja się nazywam Gillingham. Przepraszam, że się wcześniej nie przedstawiłem. No cóż, proszę pana, udawanie na nic się nie przyda. Zastrzelono człowieka, ktoś go przecież zastrzelił. ‒ Mógł się sam zastrzelić ‒ mruknął Cayley. ‒ Owszem, mógł, ale tego nie zrobił. A nawet gdyby tak było, to w tym czasie ktoś się w tym pokoju znajdował, a teraz go nie ma. I ten ktoś zabrał ze sobą rewolwer. Policja zechce się na ten temat czegoś dowiedzieć, prawda? Cayley milczał, wpatrując się w podłogę. ‒ Och, wiem, o czym pan myśli i, niech mi pan wierzy, podzielam pańskie odczucia, ale nie możemy się zachowywać jak dzieci. Jeżeli pański kuzyn Mark Ablett znajdował się w pokoju z tym ‒ wskazał na ciało ‒ z tym mężczyzną, to... ‒ A kto powiedział, że tu był? ‒ rzucił Cayley, podnosząc gwałtownie głowę. ‒ Pan. ‒ Ja byłem w bibliotece. Mark wszedł tu, może potem znów wyszedł, nie wiem. Ktoś inny mógł wejść... ‒ Tak, tak ‒ przytaknął mu cierpliwie Antony, niczym małemu dziecku. ‒ Pan zna swojego kuzyna, ja nie. Ugodźmy się, że nie miał z tym wszystkim nic wspólnego. Ale ktoś przebywał w pokoju, gdy zastrzelono tego człowieka i policja zechce to sprawdzić. Nie sądzi pan... ‒ Spojrzał na aparat telefoniczny. ‒ Czy może wolałby pan, abym ja zadzwonił? Cayley wzruszył ramionami i podszedł do telefonu. ‒ Czy mógłbym, eee, rozejrzeć się tu trochę? ‒ Antony wskazał ruchem głowy otwarte drzwi. ‒ Ależ tak, bardzo proszę. ‒ Cayley usiadł i przysunął sobie telefon. ‒ Musi mi pan wybaczyć, ale znam Marka od 34
dawna. Choć oczywiście to pan ma rację, a ja się zachowuję bezsensownie. Podniósł słuchawkę.
P
rzyjmijmy teraz, że chcąc zapoznać się z „gabinetem”, wchodzimy doń z holu przez drzwi, które teraz są zamknięte, lecz które ‒ specjalnie dla nas ‒ zostały w czarodziejski sposób otwarte. Gdy zatrzymamy się tuż przy drzwiach, przestrzeń pokoju rozciąga się przed nami na lewo i na prawo, a raczej tylko na prawo, bo lewa ściana jest niemal w zasięgu dotyku. Dokładnie naprzeciwko, po drugiej stronie pokoju, (w odległości jakichś czterech i pół metra) są drugie drzwi, którymi kilka minut temu wyszedł i wrócił Cayley. W ścianie po prawej stronie, kilka metrów od nas, są oszklone drzwi na dwór. Przechodząc przez pokój i wychodząc drzwiami po drugiej stronie, wchodzimy do korytarzyka, z którego jest wejście do dwóch pokojów. Ten po prawej, dokąd wszedł Cayley, to o połowę krótszy niż gabinet, niewielki kwadratowy pokój, najwyraźniej używany niegdyś jako sypialnia. Łóżka już nie ma, ale w rogu jest umywalka z kranami do ciepłej i zimnej wody, krzesła, jakieś szafki i komoda. Okno wychodzi na tę samą stronę, co oszklone drzwi w pomieszczeniu obok, lecz jeśli się przez nie wyjrzy, widok z prawej strony blokuje wystająca ściana gabinetu, która sięga, z powodu olbrzymich rozmiarów pokoju, kilka metrów dalej, wchodząc na trawnik. Po drugiej stronie sypialni jest łazienka. Te trzy pokoje tworzą coś w rodzaju oddzielnego mieszkanka, używanego, być może, za poprzedniego właściciela, przez jakiegoś inwalidę, który nie był w stanie chodzić po schodach, z mieszkania tego wszakże ‒ oprócz gabinetu ‒ Mark nie korzysta. Nigdy nie miał zwyczaju sypiać na parterze. Antony rzucił okiem na łazienkę, później przeszedł do sypialni, do której wcześniej wchodził Cayley. Okno było otwarte i Antony wyjrzał na dobrze utrzymany trawnik oraz na 35
przyjemny kawałek parku za nim. Odczuł przypływ współczucia dla właściciela tego wszystkiego, zamieszanego teraz w taką ponurą sprawę. Cayley uważa, że Mark to zrobił, powiedział do siebie Antony. To oczywiste. Dlatego zmarnował tyle czasu waląc w drzwi. Ale czemu chciał wyważyć drzwi, skoro znacznie łatwiej jest wybić szybę? Mógł naturalnie stracić głowę, choć z drugiej strony mógł, no, cóż, mógł się starać stworzyć kuzynowi szansę ucieczki. To samo dotyczy policji i... ach, wielu rzeczy. Dlaczego, na przykład, biegliśmy naokoło całego domu, aby dostać się do okien? Przecież musi być jakieś tylne wyjście z holu. Muszę to później sprawdzić. Antony, jak można zauważyć, w żadnej sytuacji nie tracił głowy. Usłyszał kroki na zewnątrz i kiedy się odwrócił, zobaczył w drzwiach Cayleya. Przez chwilę mu się przyglądał, zadając sobie w duchu pytanie, raczej dziwne pytanie. Pytał mianowicie samego siebie, dlaczego drzwi były otwarte. No, niezupełnie, bo to się dawało łatwo wytłumaczyć. Czemu jednak spodziewał się, że drzwi będą zamknięte? Nie przypominał sobie, aby je za sobą zamykał, a mimo to zaskoczył go fakt, iż widzi je otwarte, iż widzi Cayleya wchodzącego do pokoju. Coś, co podświadomie pracowało w jego mózgu, mówiło mu, że to dziwne. Dlaczego? Na jakiś czas odłożył ten problem myślowy, odpowiedź znajdzie się później. Antony miał fantastyczną pamięć. Wszystko, co widział lub słyszał, zostawiało w jego umyśle odpowiedni ślad; choć sam często nawet tego nie rejestrował; owe fotograficzne odciski zawsze się odnajdywały w razie potrzeby. Cayley podszedł do niego, do okna. ‒ Dzwoniłem. Przyślą inspektora czy kogoś takiego z Middleston oraz miejscowych funkcjonariuszy i lekarza ze Stanton. ‒ Wzruszył ramionami. ‒ Zaczęło się. 36
‒ Jak daleko jest Middleston? ‒ Właśnie do tej miejscowości kupował rano bilet, zaledwie sześć godzin wcześniej. Wydawało się to absurdalne. ‒ Trzydzieści parę kilometrów. Tamci niedługo wrócą. ‒ Beverley i reszta? ‒ Tak. Spodziewam się, że zechcą od razu wyjechać. ‒ Tak byłoby najlepiej. ‒ Hmm. ‒ Cayley milczał przez chwilę, potem spytał: ‒ Pan gdzieś tu blisko się zatrzymał? ‒ W gospodzie „U Króla Jerzego”, w Woodham. ‒ Jeśli jest pan sam, bardzo chciałbym, aby przeniósł się pan tutaj. Widzi pan ‒ kontynuował zażenowany ‒ pan powinien tu przebywać... z powodu... z powodu śledztwa... i... i tak dalej. Chciałbym panu zaofiarować gościnę u mojego kuzyna... to znaczy, jeżeli on nie... jeśli on... Antony szybko mu przerwał, dziękując i przyjmując zaproszenie. ‒ Znakomicie. Może Beverley też zostanie, skoro jest pana przyjacielem. To porządny facet. Antony miał całkowitą pewność, sądząc po tym, co Cayley powiedział i czego nie powiedział, że Mark był ostatnim człowiekiem, który widział swego brata żywego. Nie czyniło to z Marka Abletta mordercy. Zdarza się, że rewolwer wypali niechcący, a wtedy ludzie tracą głowę i uciekają, obawiając się, iż nikt im nie uwierzy. Niemniej jednak, gdy ludzie uciekają, słusznie czy niesłusznie, człowiek zawsze się zastanawia, którędy. ‒ Chyba tędy zwiał ‒ powiedział głośno Antony, wyglądając przez okno. ‒ Kto? ‒ nadal nie rozumiał Cayley. ‒ Ktokolwiek to był ‒ odparł Antony, uśmiechając się do siebie. ‒ Morderca. Albo, powiedzmy, człowiek, który zamknął drzwi na klucz po tym, jak zastrzelono Roberta Abletta. ‒ Ciekawe. ‒ No, a którędy mógł się jeszcze wydostać? Nie wyszedł 37
przez okna w gabinecie, bo znaleźliśmy je zamknięte. ‒ Czyż to nie dziwne? ‒ Ja też tak myślałem na początku, ale ‒ wskazał na wystającą ścianę z prawej strony ‒ widzi pan, jeśli się tędy wyjdzie, ta ściana odgradza widok od reszty domu i jest się bardzo blisko krzaków. Jeżeli wyjdzie się przez okna gabinetu, wyobrażam sobie, że jest się o wiele bardziej widocznym. Cała ta część domu ‒ machnął prawą ręką ‒ zachodnia, no, raczej północno-zachodnia, gdzie jest kuchnia, sprawia, że jest się od niej odgrodzonym. O tak, ktokolwiek to był, znał rozkład domu i wiedział, co robi, wychodząc tędy. Natychmiast mógł się zaszyć w krzakach. Cayley popatrzył na niego z namysłem. ‒ Wydaje mi się, proszę pana, że pan zna ten dom całkiem nieźle, biorąc pod uwagę, iż jest pan tu po raz pierwszy. Antony roześmiał się. ‒ No, cóż, wie pan, mam zwyczaj obserwowania różnych rzeczy. Od urodzenia. Ale mam rację, prawda, że musiał wyjść tędy? ‒ Tak, chyba tak. ‒ Cayley spojrzał w stronę krzaków. ‒ Czy chce pan teraz iść i obserwować tamtą stronę? Kiwnął głową w odpowiednim kierunku. ‒ Myślę, że możemy to zostawić policji ‒ stwierdził spokojnie Antony. ‒ To... no, nie ma pośpiechu. Cayley westchnął cicho, jakby wstrzymał oddech, czekając na odpowiedź, a teraz mógł znowu odetchnąć. ‒ Dziękuję panu ‒ powiedział.
Brat z Australii
Gościom w Czerwonym Domu wolno było robić, co chcieli, w rozsądnych granicach, przy czym granice wyznaczał Mark. Kiedy jednak goście (lub Mark) zdecydowali już, co chcą robić, planu należało ściśle przestrzegać. Stąd pani Calladine, która znała tę słabostkę gospodarza domu, nie zgodziła się z sugestią Billa, żeby po południu rozegrać drugą rundkę i po podwieczorku spokojnie wrócić do domu. Inni gracze przychylali się do tej propozycji, ale pani Calladine, nie mówiąc wprost, iż gospodarzowi bardzo by się to nie podobało, uważała, że jeśli się zaplanowało powrót o czwartej, to należy wrócić o czwartej. ‒ Wie pani, moim zdaniem Mark wcale nas tam nie chce ‒ powiedział major. Po nieudanej grze przed południem chciał sobie samemu udowodnić po południu, że nie gra aż tak fatalnie. ‒ Przyjeżdża ten jego brat i nasza nieobecność będzie mu tylko na rękę. ‒ Jasne, majorze. ‒ To Bill. ‒ Pani też by jeszcze zagrała, prawda? ‒ spytał pannę Norris. Panna Norris spojrzała powątpiewająco na gospodynię. ‒ Naturalnie jeśli chcesz wracać, moja droga, nie możemy cię zatrzymywać. Poza tym to takie nudne, jeśli się samemu nie gra. 39
‒ Mamo, zgódź się, tylko dziewięć dołków ‒ prosiła Betty. ‒ Samochód mógłby panią odwieźć do domu, pani powie, że zostaliśmy jeszcze na jedną rundkę, a potem samochód po nas wróci. ‒ Bill wpadł na wspaniały pomysł. ‒ Jest tu z całą pewnością chłodniej, niż się spodziewałem ‒ wtrącił major. Pani Calladme ustąpiła. Panował tu rzeczywiście dość przyjemny chłód, a Mark oczywiście byłby raczej zadowolony, że ich nie ma. Zgodziła się więc na dziewięć dołków, mecz zakończył się remisem, wszyscy grali lepiej niż przed południem i wracali do Czerwonego Domu bardzo z siebie zadowoleni. Hej, powiedział do siebie Bill, gdy zbliżali się do domu. Czyżby to stary Tony? Antony stał, oczekując ich, przed domem. Bill pomachał mu ręką, Antony odpowiedział tym samym gestem. Kiedy samochód podjechał bliżej, Bill, który siedział z przodu, obok szofera, wyskoczył i entuzjastycznie go przywitał. ‒ Cześć, wariacie, przyjechałeś na dłużej czy co? ‒ Nagle coś mu przyszło do głowy. ‒ Nie mów, że to ty jesteś owym od dawna nie widzianym australijskim bratem Marka Abletta, choć gdy chodzi o ciebie, i w to skłonny byłbym uwierzyć. Roześmiał się z chłopięcym wdziękiem. ‒ Cześć, Bill ‒ odparł spokojnie Antony. ‒ Czy mógłbyś mnie przedstawić? Obawiam się, że mam złe wiadomości. Bill, zgaszony tymi słowami, przedstawił przyjaciela. Major i pani Calladine stali z bliższej strony samochodu i Antony przemówił do nich po cichu. ‒ Obawiam się, że będzie to dla państwa szok. Robert Ablett, brat Marka Abletta, został zabity. ‒ Tu kiwnął kciukiem do tyłu ponad ramieniem. ‒ W domu. ‒ Wielki Boże! ‒ zawołał major. ‒ Czy chce pan powiedzieć, że sam się zabił? ‒ spytała pani Calladine. ‒ Właśnie teraz? ‒ Jakieś dwie godziny temu. Przypadkiem się tu znalazłem. ‒ Na wpół odwrócił się do Beverleya i wyjaśnił: ‒ 40
Przyszedłem do ciebie, Bill, zjawiłem się tuż po... po zgonie. Pan Cayley i ja znaleźliśmy zwłoki. Ponieważ pan Cayley jest teraz zajęty, w domu jest policja, lekarze i tak dalej, poprosił mnie, abym to ja państwa zawiadomił. Mówi, że niewątpliwie zechcą państwo wyjechać jak najszybciej, skoro zdarzył się taki tragiczny wypadek. ‒ Uśmiechnął się miłym, przepraszającym uśmiechem i kontynuował: ‒ Źle się wyraziłem, ale panu Cayleyowi oczywiście chodzi o to, żebyście państwo kierowali się wyłącznie swoimi odczuciami i sami postanowili, na jaki pociąg zamawiacie samochód. Jak rozumiem, dziś wieczorem jest jeszcze jeden, którym mogliby państwo wyjechać. Bill z otwartymi ustami wpatrywał się w Antony'ego. To, co chciał powiedzieć, potrafiłby wyrazić tylko tymi słowami, które wypowiedział już major. Betty przechyliła się do panny Norris, pytając: „Kogo zabili?” zdumionym głosem, a panna Norris, która odruchowo przybrała pozę tragiczną, taką samą, jak na scenie, gdy posłaniec obwieszczał czyjąś śmierć, na chwilę wyrwała się z roli, aby odpowiedzieć Betty. Pani Calladine panowała nad sobą bezbłędnie. ‒ Będziemy tylko przeszkadzać, tak, rozumiem ‒ powiedziała. ‒ Z drugiej jednak strony nie możemy tak po prostu strząsnąć z butów pyłu z tego miejsca, dlatego, że stało się tu coś strasznego. Muszę zobaczyć się z Markiem i później postanowimy co robić dalej. Trzeba mu okazać współczucie w takiej ciężkiej chwili. Być może... ‒ Przerwała. ‒ Major i ja możemy się do czegoś przydać ‒ stwierdził Bill. ‒ Czyż nie to chciała pani powiedzieć? ‒ Gdzie jest Mark? ‒ spytał z nagła major, patrząc ostrym wzrokiem na Antony'ego. Antony nie spuścił wzroku w odpowiedzi i wcale się nie odezwał. ‒ Myślę, że byłoby lepiej, gdyby pani dziś wieczorem zabrała Betty do Londynu ‒ powiedział major, pochylając się do pani Calladine 41
‒ Bardzo dobrze ‒ zgodziła się cicho. ‒ Ruth, pojedziesz z nami? ‒ Odwiozę panie do Londynu ‒ odezwał się Bill potulnym tonem. Nie bardzo rozumiał, co się dzieje. Jego pobyt w Czerwonym Domu przewidziany był jeszcze na następny tydzień i w Londynie nie miał się gdzie podziać, ale nagle wszyscy jechali do Londynu. Jeśli uda mu się dopaść Tony'ego sam na sam, to na pewno Tony mu wszystko wytłumaczy. ‒ Cayley chce, abyś został, Bill. Pan i tak miał jutro wyjeżdżać, majorze? ‒ Owszem. Pojadę dziś z paniami. ‒ Chciałbym podkreślić w imieniu pana Cayleya, że możecie państwo bez najmniejszego skrępowania wydawać dogodne polecenia, czy to w sprawie samochodu, czy też jakichś rozmów telefonicznych lub wysłania depesz. ‒ Antony znów się uśmiechnął i dodał: ‒ Proszę mi wybaczyć, że tak się tu szarogęszę, ale przydałem się panu Cayleyowi jako jego tuba. Ukłonił się i wszedł do domu. ‒ No proszę! ‒ zawołała panna Norris dramatycznie. Gdy Antony wchodził do holu, inspektor z Middleston wraz z Cayleyem właśnie przechodzili do biblioteki. Ten drugi zatrzymał się i kiwnął głową Antony'emu. ‒ Proszę chwilę zaczekać, inspektorze. Oto pan Gillingham. Lepiej, żeby się do nas przyłączył. ‒ I do Antony'ego: ‒ To inspektor Birch. Spojrzał pytająco na jednego i drugiego. ‒ Pan Gillingham wraz ze mną znalazł ciało ‒ wyjaśnił Cayley. ‒ Aha! Dobrze, niech pan idzie i wyjaśnijmy sobie trochę pewne fakty. Lubię wiedzieć, gdzie jestem. ‒ Wszyscy lubimy. ‒ Tak? ‒ Inspektor spojrzał na Antony'ego z zainteresowaniem. ‒ I wie pan, gdzie pan jest w tej sprawie? ‒ Wiem, gdzie będę. 42
‒ To znaczy? ‒ Tam, dokąd mnie doprowadzi inspektor Birch ‒ odparł z uśmiechem Antony. Inspektor roześmiał się dobrotliwie. ‒ Postaram się pana oszczędzać. Chodźmy. Weszli do biblioteki. Inspektor zasiadł za stolikiem do pisania, a Cayley na krześle obok stolika. Antony rozsiadł się wygodnie w fotelu i zaczął słuchać z zainteresowaniem. ‒ Zacznijmy od zabitego ‒ powiedział inspektor. ‒ Robert Ablett, mówił pan? ‒ Wyjął swój notes. ‒ Tak. Brat Marka Abletta, który tu mieszka. ‒ Aha. ‒ Zaczął temperować ołówek. ‒ Mieszkał tutaj? ‒ Ależ skąd. Antony słuchał uważnie, gdy Cayley opowiadał o wszystkim, co wie o Robercie. Była to dla niego nowość. ‒ Rozumiem. Wyrzucony z Anglii w niełasce. Co takiego zrobił? ‒ Właściwie nie wiem. Miałem wtedy ze dwanaście lat. Taki wiek, kiedy ci po prostu zabraniają się dopytywać. ‒ Dopytywać o niewygodne sprawy? ‒ Dokładnie. ‒ Nie wie pan więc, czy chodziło tylko o młodzieńcze kłopoty, czy też o coś poważniejszego? ‒ Nie. Stary pan Ablett był pastorem ‒ dodał Cayley. ‒ Zapewne to, co dla zwykłego człowieka jest młodzieńczym kłopotem, pastorowi może się wydawać czymś bardzo poważnym. ‒ Przypuszczalnie ‒ uśmiechnął się inspektor. ‒ W każdym razie wygodniej było posłać go do Australii, co? ‒ Właśnie. ‒ Mark Ablett nigdy o nim nie mówił? ‒ Bardzo rzadko. Wstydził się go i... no, cieszył się, że jest w Australii. 43
‒ Czy brat pisał czasami do Marka? ‒ Sporadycznie. Może ze trzy, cztery razy w ciągu ostatnich pięciu lat. ‒ Prośby o pieniądze? ‒ Coś w tym rodzaju. Mark chyba nie zawsze odpowiadał na te listy. O ile wiem, nigdy nie wysyłał pieniędzy. ‒ A teraz pańskie prywatne zdanie. Czy pana zdaniem Mark był niesprawiedliwy dla brata? Zbyt dla niego twardy? ‒ Jako dzieci się nie lubili. Nie mieli dla siebie żadnego uczucia. Nie wiem, czyja to była wina od początku, jeśli w ogóle czyjaś. ‒ Mimo wszystko Mark mógł mu pomóc. ‒ Jak rozumiem ‒ powiedział Cayley ‒ Robert przez całe życie prosił wszystkich o pomoc. Inspektor pokiwał głową. ‒ Znam ten rodzaj ludzi. Dobrze, teraz przejdźmy do dzisiejszego ranka. List, który dostał Mark... widział go pan? ‒ Nie przy śniadaniu. Pokazał mi później. ‒ Był jakiś adres zwrotny? ‒ Nie. Pół kartki przybrudzonego papieru. ‒ Gdzie jest teraz? ‒ Nie wiem. Sądzę, że u Marka w kieszeni. ‒ Aha! ‒ Inspektor pociągnął się za brodę. ‒ Wrócimy do tego. Czy pamięta pan treść listu? ‒ O ile pamiętam, brzmiało to mniej więcej tak: „Mark, twój kochający brat przyjedzie do ciebie jutro aż z Australii. Ostrzegam cię, żebyś mógł ukryć zaskoczenie, lecz nie, jak się spodziewam, radość. Spodziewaj się mnie około trzeciej.” Inspektor starannie zapisał słowa. ‒ Zauważył pan pieczęć na znaczku? ‒ Z Londynu. ‒ A jak zareagował Mark? ‒ Złością, niechęcią... ‒ Cayley się zawahał. ‒ Obawą? 44
‒ Nie, niezupełnie. A raczej jeśli obawą, to dlatego, że dojdzie do nieprzyjemnej rozmowy, a nie żeby się sam czegoś obawiał. ‒ Chce pan powiedzieć, że Mark nie bał się przemocy, szantażu, czegoś w tym rodzaju? ‒ Tak mi się wydaje. ‒ Dobrze... Teraz dalej, przyjechał, mówi pan, koło trzeciej? ‒ Zgadza się. ‒ Kto był wtedy w domu? ‒ Mark i ja, i część służby. Nie wiem dokładnie kto. Niewątpliwie sam ich pan o to wkrótce zapyta. ‒ Jeśli pan pozwoli. Goście? ‒ Wszyscy przez cały dzień grali w golfa ‒ wyjaśnił Cayley. ‒ Ach, à propos, jeżeli mogę na chwilę przerwać, czy będzie pan w ogóle chciał z nimi rozmawiać? Sytuacja jest dla nich nieprzyjemna, co zrozumiałe, zaproponowałem więc... ‒ Obrócił się do Antony'ego, który skinął głową. ‒ Rozumiem, że chcą wracać do Londynu dziś wieczorem. Mam nadzieję że nie ma pan nic przeciw temu? ‒ Poda mi pan ich nazwiska i adresy na wypadek, gdybym musiał się z nimi skontaktować? ‒ Oczywiście. Jeden z nich zostaje, jeśliby pan chciał z nim później rozmawiać, inspektorze, ale oni wszyscy wrócili dopiero co, kiedy przechodziliśmy przez hol. ‒ W porządku, proszę pana. Dobrze, wróćmy teraz do godziny trzeciej. Gdzie pan był, kiedy Robert nadszedł? Cayley wyjaśnił, że siedział w holu, gdy Audrey spytała go o Marka i skierował ją do Świątyni, dokąd, jak widział, wcześniej udał się Mark. ‒ Audrey odeszła, a ja wróciłem do książki. Usłyszałem kroki na schodach i zobaczyłem Marka schodzącego na dół. Wszedł do gabinetu, a ja nadal czytałem sobie książkę. Na chwilę wszedłem do biblioteki, aby coś sprawdzić, i właśnie będąc w bibliotece usłyszałem strzał. To znaczy głośny huk, bo nie byłem pewien, czy to strzał. Stanąłem i nasłuchiwałem. 45
Później powoli podszedłem do drzwi i wyjrzałem na hol. Odszedłem od drzwi, trochę się wahałem, wie pan, i wreszcie postanowiłem pójść do gabinetu i sprawdzić, czy wszystko w porządku. Nacisnąłem klamkę i okazało się, że drzwi są zamknięte na klucz. Wtedy się przestraszyłem, zacząłem walić w drzwi i wołać i... przyszedł pan Gillingham. Następnie Cayley opowiedział, jak znaleźli zwłoki. Inspektor przyglądał mu się z uśmiechem. ‒ Tak, cóż, do niektórych szczegółów będziemy musieli jeszcze powrócić. A teraz pan Mark. Pan myślał, że on był w Świątyni. Czy mógł wrócić do domu i wejść na górę, tak żeby pan go nie zauważył? ‒ Z tyłu też są schody. Naturalnie na co dzień Mark nigdy by ich nie użył. Ale ja nie tkwiłem w holu przez całe popołudnie. Bez trudu mógł wejść na górę i ja bym niczego nie zauważył. ‒ Nie zdziwił się pan, wobec tego, kiedy zobaczył go pan schodzącego na dół? ‒ Ach, nie, skądże. ‒ Powiedział coś? ‒ „Robert już tu jest?” czy coś w tym rodzaju. Przypuszczam, że słyszał dzwonek do drzwi albo głosy w holu. ‒ Na którą stronę wychodzą okna jego sypialni? Czy mógł przez okno zobaczyć brata na podjeździe? ‒ Tak, mógł. ‒ I co dalej? ‒ Dalej, no, ja odparłem, że tak, a on wzruszył ramionami i powiedział: „Nie odchodź daleko, możesz mi być potrzebny”, a potem wszedł do gabinetu. ‒ Co to miało znaczyć, pańskim zdaniem? ‒ Wie pan, inspektorze, jestem czymś w rodzaju jego nieoficjalnego doradcy prawnego, często się mnie w różnych sprawach radzi. ‒ To było raczej spotkanie w interesach, a nie braterska wizyta? 46
‒ Tak, jestem pewien, że Mark tak uważał. ‒ Hm. Ile czasu upłynęło do strzału? ‒ Bardzo mało. Jakieś dwie minuty. Inspektor skończył notować i uważnie przyjrzał się Cayleyowi. Nagle zapytał: ‒ Jaka jest pańska teoria na temat śmierci Roberta? Cayley wzruszył ramionami. ‒ Pan pewno dostrzegł tu więcej niż ja ‒ odparł. ‒ To pana zawód. Ja mogę tylko mówić jako laik... i przyjaciel Marka. ‒ I co? ‒ Robert zjawił się z zamiarem narobienia kłopotów i przyniósł ze sobą rewolwer. Wyciągnął go zaraz na początku. Mark chciał mu go wyrwać, może się szarpali i rewolwer wystrzelił. Mark stracił głowę, nagle znalazł się z rewolwerem w dłoni i martwym człowiekiem u swych stóp. Jedyne, co przyszło mu na myśl, to ucieczka. Instynktownie przekręcił klucz w drzwiach i kiedy usłyszał, że w nie stukam, wyszedł przez okno. ‒ Taaak. To brzmi dość rozsądnie. A co pan o tym sądzi? ‒ zwrócił się inspektor do Antony'ego. ‒ Takie zachowanie trudno mi określić jako „rozsądne” ‒ odrzekł Antony, wstając z fotela i podchodząc do nich. ‒ Wie pan, o co mi chodzi. To logiczne wyjaśnienie. ‒ Och, tak. Każde inne wyjaśnienie musiałoby być znacznie bardziej skomplikowane. ‒ A pan ma jakieś inne wyjaśnienie? ‒ Ja nie. ‒ Czy są jakieś punkty, w których chciałby pan skorygować pana Cayleya? Może coś opuścił z tego okresu, gdy pan już tu był? ‒ Nie, dziękuję. Opisał wszystko bardzo dokładnie. ‒ Aha. Teraz przejdźmy do pana. Rozumiem, że pan tu nie mieszka. Antony wytłumaczył, skąd się wziął i dlaczego. ‒ W porządku. Słyszał pan strzał? Antony przechylił głowę na bok, jakby nasłuchiwał. 47
‒ Tak. W chwili gdy zobaczyłem dom. Wtedy nie zrobił na mnie wrażenia, ale teraz sobie przypominam. ‒ Gdzie się pan wówczas znajdował? ‒ Szedłem podjazdem. Dom znalazł się właśnie w zasięgu mego wzroku. ‒ Czy po strzale nikt nie wyszedł z domu frontowymi drzwiami? Antony zamknął oczy i zastanowił się. ‒ Nie. Nikt. ‒ Jest pan tego pewien? ‒ Całkowicie ‒ odparł Antony, jakby trochę zdziwiony, że można podejrzewać go o pomyłkę. ‒ Dziękuję panu. Znajdę pana w „U Króla Jerzego”, gdybym czegoś potrzebował? ‒ Pan Gillingham zamieszka tutaj aż do ukończenia śledztwa ‒ poinformował inspektora Cayley. ‒ Dobrze. A teraz zajmiemy się służbą.
Pan Gillingham wybiera nowy zawód
Gdy Cayley podszedł, aby zadzwonić, Antony wstał i ruszył do drzwi. ‒ Nie będę już panu potrzebny, prawda, inspektorze? ‒ Nie, dziękuję panu. Oczywiście, gdzieś się pan tu będzie kręcił? ‒ Ależ tak. Inspektor zawahał się, po czym zwrócił do Cayleya: ‒ Wydaje mi się, że powinienem porozmawiać ze służbą sam na sam. Wie pan, jak to jest z tymi ludźmi, im więcej osób ich słucha, tym bardziej się denerwują. Myślę, że samemu szybciej uda mi się ustalić prawdę. ‒ Naturalnie. Miałem zresztą zamiar przeprosić pana i zostawić samego. Czuję się jednak odpowiedzialny wobec naszych gości. Chociaż pan Gillingham bardzo uprzejmie... Uśmiechnął się do Antony'ego, który zatrzymał się przy drzwiach, i nie dokończył zdania. ‒ A właśnie ‒ odezwał się inspektor. ‒ Mówił pan, że jeden z gości, pan Beverley, przyjaciel pana Gillinghama, nie wyjeżdża, prawda? ‒ Zgadza się. Chce pan z nim rozmawiać? ‒ Później, jeśli można. ‒ Powiem mu. Będę w swoim pokoju, gdyby pan mnie 49
potrzebował. Mam na górze pokój, w którym pracuję, ktoś ze służby panu wskaże. A, Stevens, inspektor Birch chciałby ci zadać kilka pytań. ‒ Słucham, proszę pana ‒ powiedziała sztywno Audrey, choć wewnątrz cała dygotała. Do tego czasu częściowa informacja o wydarzeniach dotarła już do pokoju gospodyni i Audrey z przejęciem wyjaśniała reszcie służby przebieg indagacji. Brakowało jeszcze niektórych szczegółów, jednakże wiedziano tyle, że brat pana Marka się zastrzelił i pan Mark z tego powodu uciekł, i że Audrey od razu wiedziała, jakiego rodzaju człowieka ma przed sobą, jak tylko otworzyła drzwi. Nawet powiedziała to wcześniej pani Stevens. „A pani Stevens, jeśli sobie przypominasz, Audrey, zawsze mówiła, że nikt nie jedzie do Australii bez powodu.” Elsie przyznała im rację, ale miała też coś do powiedzenia. Otóż na własne uszy słyszała, jak pan Mark groził swemu bratu w gabinecie. ‒ Chciałaś powiedzieć pan Robert ‒ zaprotestowała druga pokojówka. Ucięła sobie wcześniej drzemkę w swoim pokoju, ale huk słyszała. Faktycznie obudziło ją coś jakby wystrzał. ‒ To był głos pana Marka ‒ stwierdziła stanowczo Elsie. ‒ Błagający o litość ‒ dodała stojąca w drzwiach podkuchenna, którą inni natychmiast przepędzili. Żałowała, że się odezwała i zdradziła swoją obecność, lecz trudno było stać w milczeniu, skoro z przeczytanych romansów dobrze wiedziała, co się dzieje w takich okolicznościach. ‒ Już ja powiem coś do słuchu tej dziewczynie ‒ skomentowała pani Stevens. ‒ No, Elsie? ‒ Powiedział i słyszałam to na własne uszy: „Teraz moja kolej”, tak powiedział, i do tego z tryumfem w głosie. ‒ No, wiesz, moja droga, jeżeli coś takiego jest dla ciebie groźbą, to zaiste osobliwe masz poglądy. Audrey doskonale pamiętała słowa Elsie, stojąc przed inspektorem Birchem. Złożyła zeznanie z gotowością osoby, która już wielokrotnie powtarzała te słowa, inspektor zaś 50
sprawnie przepytał ją pod każdym możliwym względem. Pokusa, by stwierdzić: „Nieważne, co ty powiedziałaś jemu”, była silna, ale inspektor odrzucił ją, wiedząc, że tylko w ten sposób najlepiej się dowie, co on powiedział jej. Zarówno słowa gościa, jak i spojrzenia, które jej rzucał, zostały dokładnie opisane, a ich ogólne znaczenie zostało szczegółowo przedstawione. ‒ I nigdzie nie znalazłaś pana Marka? ‒ Nie, proszę pana. Pewno wcześniej wszedł do domu i poszedł na górę do siebie. Albo najpewniej wszedł frontowymi drzwiami, kiedy ja wychodziłam tylnymi. ‒ Tak, cóż, to chyba wszystko, co chciałbym wiedzieć, dziękuję bardzo. A co z innymi służącymi? ‒ Elsie słyszała, jak nasz pan i pan Robert rozmawiali ‒ ochoczo wyznała Audrey. ‒ Mówił, to znaczy pan Mark... ‒ Tak, tak, sądzę, że lepiej będzie, jak Elsie sama mi opowie. Kim jest Elsie? ‒ To jedna z pokojówek. Czy przysłać ją do pana? ‒ Proszę. Elsie chętnie przyjęła wezwanie do inspektora, bowiem ‒ na szczęście, zdaniem Elsie ‒ przerywało ono kazanie pani Stevens na temat zachowania Elsie tego popołudnia. W opinii pani Stevens jakakolwiek zbrodnia popełniona w gabinecie była niczym w porównaniu z podwójną zbrodnią, jakiej dopuściła się Elsie. Zbyt późno Elsie zrozumiała, że lepiej by zrobiła, gdyby nie przyznawała się do obecności tego popołudnia w holu. Nie umiała ukrywać prawdy, a pani Stevens potrafiła z człowieka wszystko wyciągnąć. Elsie doskonale wiedziała, iż nie miała powodu do zejścia z góry głównymi schodami, i nie było żadnym usprawiedliwieniem stwierdzenie, że wyszła z pokoju panny Norris, znajdującego się akurat przy tych schodach, cóż więc to szkodziło, skoro hol i tak był pusty, a w ogóle to co właściwie robiła w pokoju panny Norris? Oddawała pismo ilustrowane? Czyżby panna Norris pożyczyła jej pismo, jeśli 51
wolno spytać? No, nie, trudno powiedzieć, że pożyczyła. Elsie, doprawdy! W porządnym domu! Biedna Elsie na próżno tłumaczyła, że na okładce przedstawiano opowieść jej ulubionego autora, obrazkiem, na którym bandyta wpadał w przepaść. ‒ I ty się tam znajdziesz, moja droga, jeśli nadal będziesz tak postępować ‒ oznajmiła zdecydowanie pani Stevens. Oczywiście nie miała zamiaru powtarzać wszystkiego inspektorowi. Jego interesował tylko fakt, że przechodziła przez hol i słyszała głosy w gabinecie. ‒ I przystanęłaś, żeby posłuchać? ‒ Skądże znowu ‒ zaprotestowała z godnością Elsie, czując się całkowicie niezrozumiana. ‒ Przechodziłam przez hol, nawet panu mogłoby się to zdarzyć, nie miałam pojęcia, że rozmawiają o jakichś tajemnicach, i nie zatkałam sobie uszu, co niewątpliwie powinnam zrobić. ‒ Z lekka pociągnęła nosem. ‒ Dobrze, dobrze ‒ łagodził inspektor. ‒ Nie chciałem sugerować... ‒ Wszyscy są dla mnie tacy niedobrzy ‒ mówiła Elsie, raz po raz pociągając nosem ‒ i ten biedny człowiek, co tam leży, i gdybym to ja tam leżała, byłoby im przykro, że się dziś tak do mnie odzywali. ‒ Nonsens, moje dziecko, będziemy wszyscy z ciebie dumni. Wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby twoje zeznania miały bardzo duże znaczenie. No, a teraz powiedz, co słyszałaś. Postaraj się przypomnieć sobie dokładnie każde słowo. Coś o pracy i przejeździe, tak się Elsie zdawało. ‒ Dobrze, ale kto to powiedział? ‒ Pan Robert. ‒ Skąd wiesz, że pan Robert? Słyszałaś przedtem jego głos? ‒ Nigdy nie znałam pana Roberta, skoro jednak nie był to nasz pan ani pan Cayley, ani żaden z panów, co u nas mieszkają, a panna Stevens pięć minut wcześniej zaprowadziła pana Roberta do gabinetu... 52
‒ Dokładnie ‒ przyznał pospiesznie inspektor. ‒ Na pewno pan Robert. „Praca i przejazd”? ‒ Tak to brzmiało, proszę pana. ‒ Hmm. Zapracować na przejazd, czy to mogło być to? ‒ Zgadza się, proszę pana ‒ powiedziała ochoczo Elsie. ‒ Że pracował na przejazd. ‒ I co dalej? ‒ I wtedy pan Mark powiedział głośno, jakby tryumfalnie: „Teraz moja kolej. Zobaczysz.” ‒ Tryumfalnie? ‒ Jakby chciał zaznaczyć, że teraz przyszła szansa dla niego. ‒ I to wszystko, co słyszałaś? ‒ Wszystko, proszę pana, nie stałam przecież i nie podsłuchiwałam, tylko po prostu przechodziłam przez hol, jak nieraz. ‒ Tak. To szalenie ważne, Elsie. Dziękuję. Elsie uśmiechnęła się i pomaszerowała do kuchni. Mogła stawić czoło pani Stevens i każdemu innemu. Tymczasem Antony prowadził badania na własną rękę. Jedna rzecz nie dawała mu spokoju. Przeszedł przez hol do frontowych drzwi i otworzywszy je stanął na progu, spoglądając na podjazd. On i Cayley biegli naokoło domu w lewo. Przecież byłoby szybciej, gdyby pobiegli w prawo. Frontowe drzwi nie znajdowały się pośrodku domu, lecz bliżej jednego końca. Bez wątpienia pobiegli najdłuższą drogą. Ale może po prawej istnieje jakaś przeszkoda, na przykład mur? Ruszył wolnym krokiem w tę stronę, ścieżką wokół domu i już miał w zasięgu wzroku oszklone drzwi gabinetu. Prosta i o połowę krótsza droga niż ta, jaką wykonali. Poszedł kawałek dalej i doszedł do drzwi znajdujących się tuż za oknem gabinetu, przez które się włamali. Otworzył je bez trudu i znalazł się w korytarzu. Na jego końcu znajdowały się drugie drzwi. Kiedy i te otworzył, znów znalazł się w holu. I to jest, oczywiście, najkrótsza droga z trzech, powiedział 53
do siebie. Przez hol, na zewnątrz z tyłu, zwrot na lewo i jesteśmy. Zamiast tego biegliśmy najdłuższą z możliwych dróg. Dlaczego? Aby dać Markowi więcej czasu na ucieczkę? Po co więc wtedy biegli? Poza tym skąd wówczas Cayley wiedział, że to właśnie Mark będzie uciekał? Jeżeli zgadywał, nie, raczej nie zgadywał, tylko się obawiał, że jeden drugiego zastrzelił, to bardziej prawdopodobne wydawałoby się, że Robert zastrzelił Marka. I przecież nie twierdził, iż tak pomyślał. Pierwsze słowa, jakie wypowiedział po obróceniu ciała, brzmiały: „Dzięki Bogu! Bałem się, że to Mark.” Dlaczego chciałby Robertowi zostawić czas na ucieczkę? I znów ‒ dlaczego biegł? Antony ponownie wyszedł z domu na trawnik z tyłu i usiadł na ławce, skąd widział okna gabinetu. W porządku, powiedział sobie. Prześledźmy dokładnie rozumowanie Cayleya i zobaczmy, co nam z tego przyjdzie. Cayley jest w holu, kiedy Robert wchodzi do gabinetu. Służąca idzie poszukać Marka, a Cayley wraca do książki. Mark schodzi z góry, ostrzega Cayleya, aby był w pobliżu na wszelki wypadek i idzie na spotkanie z bratem. Czego spodziewa się Cayley? Być może wcale nie będzie potrzebny, być może Mark zapyta go o radę w sprawie, powiedzmy, spłaty długów Roberta albo opłacenia mu powrotu do Australii; być może przyda się jego fizyczna pomoc, aby wyrzucić opornego Roberta z domu. Dobrze, siedzi przez chwilę w holu, a potem idzie do biblioteki. Czemu nie? Jest stale w pobliżu. Nagle słyszy strzał z pistoletu. Strzał z pistoletu to ostatnia rzecz, jakiej można się spodziewać w wiejskim dworku, nic więc dziwnego, że z początku nie bardzo wie, co usłyszał. Nasłuchuje, niczego więcej nie słyszy. Może to jednak nie był strzał z pistoletu? Po chwili znów podchodzi do drzwi biblioteki. Głęboka cisza sprawia, iż zaczyna się czuć nieswojo. Strzał z pistoletu? Bzdura! Z drugiej strony nie zaszkodzi wejść pod jakimś pretekstem do gabinetu, po prostu żeby się upewnić. 54
Naciska klamkę ‒ drzwi są zamknięte na klucz! Jakie są teraz jego odczucia? Obawa, niepewność. Coś się dzieje. Niewiarygodne, ale to musiał być strzał z pistoletu. Wali w drzwi i woła Marka, brak odpowiedzi. Obawa ‒ tak, lecz o kogo? Najwyraźniej o Marka. Robert jest obcym człowiekiem, Mark ‒ bliskim przyjacielem. Robert przysłał rano list, list od człowieka w stanie wzburzenia. Robert to twardy facet, Mark ‒ kulturalny dżentelmen. Jeśli się pokłócili, musiał strzelać Robert. Znów wali do drzwi. Antony'emu, naturalnie, kiedy z nagła pojawił się na scenie, zachowanie Cayleya wydało się dość absurdalne, ale cóż, Cayley na moment stracił głowę. Każdemu na jego miejscu mogłoby się to przytrafić. Jak tylko Antony zaproponował wejście od strony okien, Cayley uznał, że to jedyne rozsądne wyjście. Poprowadził więc do okien ‒ najdłuższą drogą. Dlaczego? Aby dać mordercy czas na ucieczkę? Gdyby wtedy uważał, że mordercą jest Mark, być może tak. Ale Cayley sądzi, iż mordercą jest Robert. Jeśli niczego nie ukrywa, musi tak sądzić. I nawet tak mówi, kiedy widzi ciało. „Bałem się, że to Mark”, mówi, gdy okazuje się, że zastrzelono Roberta. Żadnego powodu, by starać się zyskać na czasie. Przeciwnie, instynkt powinien kazać mu wedrzeć się do pokoju jak najszybciej i złapać niedobrego Roberta. A biegnie najdłuższą drogą. Dlaczego? I dlaczego biegnie? Oto jest pytanie, powiedział sobie Antony, nabijając fajkę, i wcale nie znam na nie odpowiedzi. Może naturalnie tak być, że Cayley jest tchórzem. Nie zależy mu na szybkim wejściu w zasięg pistoletu Roberta, zależy mu tylko na tym, abym uważał, że tryska energią. Byłoby to jakieś wyjaśnienie, choć robi ono z Cayleya tchórza. Jest nim czy nie? Dzielnie przystawiał twarz do szyby. Nie, muszę poszukać lepszej odpowiedzi. Siedział rozmyślając, z nie zapaloną fajką w dłoni. Gdzieś w odległych zakamarkach jego umysłu znajdowała się jedna lub dwie sprawy, które należało przywołać i rozpatrzyć. Na 55
razie zostawił je w spokoju. Odnajdą się same, gdy zajdzie potrzeba. Nagle się roześmiał i zapalił fajkę. Chciałem szukać nowego zawodu i znalazłem go. Antony Gillingham, nasz własny, prywatny detektyw. Zaczynam od dziś. Oprócz innych kwalifikacji do nowego zajęcia, Antony Gillingham posiadał sprawnie i szybko pracujący umysł. I jasny umysł wykazał mu, iż jest on w tym momencie jedyną w całym domu osobą, której nic nie może przeszkodzić w szukaniu prawdy. Inspektor zastał zwłoki i wiadomość o człowieku, który zbiegł. Oczywiście jest bardzo możliwe, że ten, co uciekł, zabił drugiego. Ale bardziej niż możliwe, a raczej prawie pewne jest, że inspektor weźmie to prawdopodobne rozwiązanie za jedyne prawdziwe i nie będzie potrafił bez uprzedzeń rozpatrywać innych rozwiązań. Jeśli zaś chodzi o resztę ‒ Cayleya, gości, służbę ‒ oni także są uprzedzeni, stoją po stronie Marka (albo i przeciw niemu, skąd można wiedzieć na pewno); stoją po stronie jednego lub drugiego. Sądząc po tym, co zostało powiedziane rano, wyrobili sobie opinię na temat osoby Roberta. Nikt z nich nie umiałby rozważyć tej sprawy bezstronnie. Ale Antony potrafi. Nic nie wie o Marku, nic nie wie o Robercie. Zobaczył zwłoki człowieka, nim mu powiedziano, kim był ten człowiek. Wiedział, że zdarzyło się nieszczęście, jeszcze zanim się dowiedział, że kogoś brakuje. Pierwsze wrażenia, tak szalenie istotne, powstały wyłącznie w oparciu o samą sprawę, w oparciu o własne zmysły, a nie w oparciu o odczucia czy o zmysły innych ludzi. Znajdował się w znacznie lepszej sytuacji niż inspektor, gdy szło o znalezienie prawdy. Bardzo możliwe, iż w swoim myśleniu był trochę niesprawiedliwy dla inspektora Bircha. Rzeczywiście przyjmował, że Mark mógł zastrzelić brata. Robert wszedł do gabinetu (świadek ‒ Audrey); Mark wszedł do środka (świadek ‒ Cayley); Mark i Robert rozmawiali(świadek ‒ Elsie); był strzał 56
(świadkowie ‒ wszyscy); po włamaniu się do pokoju znaleziono zwłoki Roberta (świadkowie ‒ Cayley i Gillingham). A Marka nie ma. Najwyraźniej więc Mark zastrzelił brata. Przypadkowo, jak twierdził Cayley, lub celowo, jak wskazywałoby zeznanie Elsie. Po co szukać skomplikowanego rozwiązania problemu, gdy rozwiązanie nieskomplikowane jest bez zarzutu. Jednocześnie Birch wolałby rozwiązanie skomplikowane, dlatego po prostu, że przynosiło więcej chluby. „Sensacyjne” aresztowanie jakiejś osoby w domu byłoby o wiele przyjemniejsze niż zwyczajne poszukiwanie Marka Abletta po kraju. Marka trzeba koniecznie znaleźć, niezależnie od tego, czy jest winien, czy też nie. Istnieją jednak inne możliwości. Antony zdziwiłby się zapewne, gdyby wiedział, że dokładnie w tym czasie, gdy on z wyższością oceniał uprzedzonego inspektora, ten rozmyślał właśnie z zajęciem na temat różnych możliwych rozwiązań, powiązanych z panem Gillinghamem. Czy to zwykły zbieg okoliczności, że ów pan Gillingham zjawił się akurat w takiej chwili? A dziwaczne odpowiedzi pana Beverleya dotyczące przyjaciela? Sprzedawca w trafice, kelner! Niezwykły człowiek z tego pana Gillinghama. Warto go poobserwować.
Zewnątrz czy wewnątrz?
Goście, każdy na swój sposób, pożegnali się z Cayleyem. Major burkliwie i zwyczajnie: ‒ Jeśli będę potrzebny, proszę mnie wezwać. Zrobię, co będę mógł. Do widzenia. Betty ‒ współczująca w milczeniu, wyrażająca swymi ogromnymi oczyma wszystko, czego nie potrafiła wypowiedzieć; pani Calladine, która twierdziła, że doprawdy nie wie co powiedzieć, ale słów jej jakoś nie brakowało; i panna Norris, wyrażająca tak dużo jednym zdesperowanym gestem, iż monotonne „dziękuję bardzo” Cayleya mogło być tym razem wzięte za wyraz wdzięczności za przedstawienie artystyczne. Bill odprowadził gości do samochodu, gdzie się z nimi pożegnał (w specjalny sposób ściskając dłoń Betty) i ruszył do ogrodu, do Antony'ego. ‒ Dziwaczna historia ‒ rzucił Bill siadając. ‒ Bardzo dziwaczna, Williamie. ‒ I akurat wtedy przyszedłeś? ‒ Dokładnie. ‒ Jesteś człowiekiem, jakiego mi trzeba. Krążą jakieś plotki i pogłoski, a ten facet, inspektor, nie potrafił mi dać konkretnej odpowiedzi, kiedy go pytałem o to morderstwo, czy co to tam było, tylko ciągle mnie wypytywał, gdzie cię poznałem, i takie różne nudziarstwa. Powiedz mi teraz, co naprawdę zaszło. 58
Antony opowiedział mu jak najzwięźlej to, co powiedział wcześniej inspektorowi, a Bill przerywał mu tu i ówdzie okrzykami „wielki Boże” i pogwizdywaniem. ‒ Popatrz, popatrz, to ci historia. A jaka ma być właściwie moja rola w tym wszystkim? ‒ O co ci chodzi? ‒ Odprawiono stąd wszystkich oprócz mnie, a inspektor tak mnie wypytywał, jakbym miał mieć pojęcie o tej sprawie... co to znaczy? Antony uśmiechnął się: ‒ Nie ma się czym przejmować. Birch chciał z tobą porozmawiać, aby się dowiedzieć, coście robili cały dzień. A Cayley był na tyle uprzejmy, że pomyślał, iż będziesz dla mnie tutaj towarzystwem, skoro się znamy. I... no tak, to tyle. ‒ Zostaniesz tu, w tym domu? ‒ zapytał prędko Bill. ‒ Świetnie, człowieku. Fantastycznie. ‒ Łagodzi to ból po rozstaniu z... z niektórymi innymi? Bill dostał rumieńców. ‒ Co mi tam, i tak ją znów zobaczę w przyszłym tygodniu ‒ mruknął. ‒ Gratuluję. Podobała mi się. I ta szara suknia. Taka spokojna, miła kobieta... ‒ To jej matka, wariacie. ‒ Najmocniej przepraszam. Ale słuchaj, Bill, mnie jesteś teraz bardziej potrzebny niż jej. Postaraj się więc znieść moje towarzystwo. ‒ Naprawdę jestem ci potrzebny? ‒ zdziwił się Bill, mile połechtany. Szalenie podziwiał Antony'ego i bardzo był dumny z tego, że Antony go lubi. ‒ Tak. Widzisz, coś się tu będzie działo, całkiem niedługo. ‒ Rozprawa i takie różne? ‒ Może jeszcze coś, wcześniej. Hej, oto Cayley. Cayley szedł przez trawnik w ich kierunku, duży mężczyzna z szerokimi ramionami, o jednej z tych silnych, wygolonych, brzydkich twarzy, których nie można określić mianem pospolitych. 59
‒ Cayley ma pecha ‒ stwierdził Bill. ‒ Słuchaj no, stary, może powinienem mu powiedzieć, że jest mi bardzo przykro, i tak dalej? Wydaje mi się to cholernie nie à propos. ‒ Nie zawracałbym tym sobie głowy. Cayley kiwnął im głową i stał przy nich przez chwilę. ‒ Możemy zrobić panu miejsce ‒ zaproponował Bill wstając. ‒ Nie, dziękuję, nie trzeba. Przyszedłem, aby powiedzieć ‒ mówił dalej do Antony'ego ‒ że służba w kuchni kompletnie potraciła głowy i kolacja będzie dopiero o pół do dziewiątej. Nie musi się pan, oczywiście, przebierać. A co z pańskim bagażem? ‒ Myślałem, że Bill i ja pójdziemy teraz do gospody i zajmiemy się tym. ‒ Mogę posłać samochód, jak tylko wróci ze stacji. ‒ Bardzo uprzejmie z pana strony, choć i tak muszę sam tam pójść, spakować się i zapłacić rachunek. Poza tym ładny dziś wieczór na spacer, co, Bill? Przejdziesz się? ‒ Z największą przyjemnością. ‒ Dobrze, jeśli pan zostawi walizkę w gospodzie, poślę po nią potem samochód. ‒ Dziękuję bardzo. Cayley wypowiedział swoją kwestię i stał dalej, z lekka niezręcznie, jakby nie był pewien, czy ma odejść, czy zostać. Antony zastanawiał się, czy chciał on porozmawiać o popołudniowych wydarzeniach, czy też był to jedyny temat, którego chciałby uniknąć. Aby cośkolwiek powiedzieć, Antony nieostrożnie spytał, czy inspektor już sobie poszedł. Cayley skinął głową. Potem rzekł gwałtownie: ‒ Występuje o nakaz aresztowania Marka. Bill chrząknął ze współczuciem, a Antony dodał wzruszając ramionami: ‒ Wiadomo przecież było, że tak zrobi. Nie idzie za tym... No, to jeszcze nic nie znaczy. Chcą naturalnie znaleźć pańskiego kuzyna, mniejsza, czy jest winny, czy niewinny. 60
‒ A pana zdaniem winny, co? ‒ powiedział Cayley, przyglądając mu się badawczo. ‒ Mark? Bzdura! ‒ zawołał porywczo Bill. ‒ Jak pan widzi, Bill jest lojalny. ‒ Pan zaś nie ma długu lojalności wobec nikogo z zainteresowanych? ‒ Właśnie. I dlatego może jestem zbyt szczery. Bill usiadł na trawie, a Cayley zajął jego miejsce na ławce ‒ ciężko usiadł, z łokciami na kolanach, z brodą opartą na rękach i wzrokiem wbitym w ziemię. ‒ Chcę, aby był pan szczery ‒ rzekł w końcu. ‒ Jestem oczywiście przeczulony na punkcie Marka. Chciałbym wiedzieć, co pan myśli o mojej teorii, pan, który nie ma żadnych uprzedzeń. ‒ O pańskiej teorii? ‒ Że jeśli nawet Mark zabił brata, był to absolutny przypadek, jak mówiłem inspektorowi. Bill spojrzał na niego z zainteresowaniem. ‒ Chcesz powiedzieć, że Robert wyciągnął rewolwer ‒ spytał ‒ i w zamieszaniu broń wypaliła, a potem Mark stracił głowę i uciekł? Coś w tym rodzaju? ‒ Właśnie. ‒ Wydaje mi się rozsądna. Zwrócił się do Antony'ego: ‒ Wszystko pasuje, co? Najbardziej oczywiste wytłumaczenie dla kogoś, kto zna Marka. Antony zaciągnął się fajką. ‒ Chyba tak ‒ odrzekł powoli. ‒ Jest jednak jedna rzecz, która mnie trochę zastanawia. ‒ O co chodzi? ‒ Bill i Cayley zapytali zgodnym chórem. ‒ O klucz. ‒ Klucz? ‒ zdziwił się Bill. Cayley podniósł głowę i spojrzał na Antony'ego: ‒ Co w związku z kluczem? ‒ Może nic w tym nie ma, tak się tylko zastanawiałem. Przypuśćmy, że Robert został zabity tak, jak pan mówi, i przypuśćmy, że Mark stracił głowę i nie myślał o niczym, 61
jedynie o tym, aby uciec nim go ktoś zobaczy. Tak... Najprawdopodobniej zamyka w tym momencie drzwi na klucz i chowa klucz do kieszeni. Robi to bezmyślnie, żeby zyskać chwilę czasu. ‒ Tak, tak właśnie sugerowałem. ‒ Brzmi to sensownie ‒ powiedział Bill. ‒ Coś takiego, co się robi odruchowo, bezmyślnie. Poza tym, jeśli ktoś zamierza uciekać, zwiększa w ten sposób swoje szanse. ‒ Wszystko świetnie, jeżeli klucz jest. A jeżeli go nie ma? Zdanie, wypowiedziane tak, jakby stwierdzało zaistniały fakt, zaskoczyło ich obu. Przyglądali mu się ze zdumieniem. ‒ Co pan ma na myśli? ‒ zapytał Cayley. ‒ No cóż, pytanie tylko, w jakich drzwiach ludzie trzymają klucze. Jeśli ktoś jest w sypialni, może mieć ochotę zamknąć się na klucz, żeby przypadkiem ktoś nie wszedł, kiedy mamy na sobie zaledwie jedną skarpetkę i szelki. To naturalne. I jeśli się przyjrzeć jakiejkolwiek sypialni w jakimkolwiek domu, to wszędzie znajdzie się klucze, które w każdej chwili można przekręcać. Ale ludzie nie zamykają się w pokojach na parterze. To się przecież nigdy nie zdarza. Bill, na przykład, nigdy jeszcze nie zamknął się na klucz w jadalni po to, aby zostać sam na sam z karafką sherry. Z drugiej strony wszystkie kobiety, a szczególnie służące, panicznie boją się włamywaczy. A jeżeli włamywacz wszedłby przez okno, kobiety wolą ograniczyć jego działalność do tego jednego pomieszczenia. Klucze tkwią więc w drzwiach od zewnątrz i kobiety przekręcają klucz, gdy idą spać. Wytrząsnął popiół z fajki i dodał: ‒ Tak przynajmniej zawsze robiła moja matka. ‒ I uważasz, że klucz był na zewnątrz, kiedy Mark wszedł do pokoju? ‒ spytał podekscytowany Bill. ‒ Ja się tylko zastanawiam. ‒ Czy przyjrzał się pan innym pokojom, sali do gry w bilard, bibliotece i tak dalej? ‒ zapytał Cayley. 62
‒ Przyszło mi to do głowy dopiero niedawno, kiedy tu usiadłem. Pan tu mieszka, nie zauważył pan tego? Cayley zamyślił się, głowę przechylając na bok. ‒ Może to śmieszne, ale, wie pan, chyba nie zauważyłem. ‒ Odwrócił się do Billa: ‒ A ty? ‒ Gdzieżby tam. Do głowy by mi coś takiego nie przyszło. ‒ Wierzę ci ‒ roześmiał się Antony. ‒ Możemy się przekonać, jak wrócimy do domu. Jeżeli inne klucze są od zewnątrz, to prawdopodobnie i ten również był od zewnątrz, a wtedy... cóż, sprawa wydaje się bardziej interesująca. Cayley się nie odezwał. Bill żuł przez chwilę źdźbło trawy, a potem zapytał: ‒ Co za różnica? ‒ Jeszcze trudniej zrozumieć, co tam się stało. Rozważ swoją teorię przypadkowego strzału i zobacz, jak teraz wygląda. Już chyba nie można mówić o odruchowym przekręceniu klucza, prawda? Żeby ktoś miał klucz, powinien najpierw otworzyć drzwi, a to oznacza, że musi pojawić się w holu, gdzie każdy może go zobaczyć, na przykład kuzyn, który tu był dwie minuty wcześniej. Czy człowiek w takim stanie, śmiertelnie przerażony, że go ktoś zastanie przy zwłokach, zrobi coś tak bardzo nierozsądnego? ‒ Mnie nie musiał się obawiać ‒ powiedział Cayley. ‒ Dlaczego wobec tego nie zawołał pana? Wiedział, że jest pan w pobliżu. Mógłby mu pan coś doradzić, na pewno potrzebował rady. Ale cała teoria ucieczki Marka oparta jest na przekonaniu, że bał się pana i wszystkich innych ludzi oraz nie miał lepszego pomysłu niż wyjść z pokoju i zamknąć drzwi na klucz, aby ani pan, ani nikt ze służby nie mógł wejść do środka. Jeżeli klucz tkwił od wewnątrz, przypuszczalnie by go przekręcił; jeżeli był na zewnątrz, z pewnością by tego nie zrobił. ‒ Tak, pewnie masz rację ‒ przyznał Bill. ‒ Chyba że zabrał klucz ze sobą i od razu zamknął drzwi. 63
‒ Właśnie. Lecz wtedy musiałbyś wymyślić zupełnie inną teorię. ‒ Bo to staje się bardziej zaplanowane? ‒ Tak, oczywiście. Ale w takim wypadku Mark wychodzi na ciężkiego idiotę. Przypuśćmy na moment, że dla pilnych powodów, o jakich nie wiecie, postanowił pozbyć się brata. Czy tak by się do tego zabrał? Zabił, a potem uciekł? To praktycznie samobójstwo, samobójstwo w stanie nierównowagi psychicznej. Nie. Chcąc naprawdę pozbyć się nie chcianego brata, należy się do tego zabrać trochę mądrzej. Zaczyna się od przyjacielskiego traktowania, aby uniknąć zbędnych podejrzeń, a kiedy się w końcu zabije, pozoruje się przypadek, samobójstwo, robotę kogoś innego. Prawda? ‒ To znaczy, bardziej by się postarał? ‒ Tak. Jeżeli już coś takiego się planuje, a zamknięcie drzwi na klucz na początku zakłada planowane działanie. Cayley, milczący do tej pory i najwidoczniej rozmyślający nad nową teorią, powiedział teraz, z oczyma utkwionymi w ziemi: ‒ Nadal twierdzę, że wszystko stało się przypadkiem, a Mark stracił głowę i uciekł. ‒ A klucz? ‒ spytał Bill. ‒ Wcale jeszcze nie wiemy, że klucz istotnie tkwił od zewnątrz. Zupełnie się nie zgadzam z założeniem pana Gillinghama, że klucze w pokojach na dole są zawsze na zewnątrz. Czasami na pewno tak jest, ale sądzę, że tutaj okaże się, iż tkwią od strony wewnętrznej. ‒ No tak, oczywiście, jeśli są od wewnątrz, pańska pierwotna teoria jest przypuszczalnie prawdziwa. Ja się tylko zastanawiałem, bo często widywałem klucze na zewnątrz, i tyle. Prosił pan, abym był całkiem szczery i powiedział panu, co o tym myślę. Niewątpliwie jednak ma pan rację i klucze będą od środka, jak pan mówi. ‒ Nawet jeśli klucz był od zewnątrz ‒ ciągnął uparcie Cayley ‒ to i tak uważam, że mógł to być przypadek. Mógł zabrać klucz ze sobą, wiedząc, iż rozmowa zapowiada się 64
nieprzyjemnie i nie chcąc, aby mu ktoś przeszkadzał. ‒ Dopiero co kazał panu być w pobliżu, na wszelki wypadek, po cóż miałby się przed panem zamykać? Poza tym, moim zdaniem, jeśli ktoś obawia się nieprzyjemnej rozmowy z niebezpiecznym krewnym, to zamknięcie się z nim będzie ostatnią rzeczą, jaką może zrobić. Raczej otwiera wszystkie drzwi i mówi: Wynoś się! Cayley milczał, ale jego usta zacisnęły się w upartym grymasie. Antony roześmiał się krótko, przepraszająco, i wstał. ‒ Dobra, chodź, Bill. Musimy się ruszyć. Wyciągnął rękę i pomógł wstać przyjacielowi. Odwrócił się do Cayleya i powiedział: ‒ Proszę mi wybaczyć, że tak się rozgadałem. Oczywiście rozważałem całą sprawę wyłącznie jako osoba z zewnątrz, to znaczy tylko problem sam w sobie, nie biorąc pod uwagę odczuć moich przyjaciół. ‒ Nic nie szkodzi, proszę pana ‒ odparł Cayley, również wstając. ‒ To mnie musi pan wybaczyć. Mówi pan, że idziecie teraz do gospody po pański bagaż? ‒ Tak. ‒ Antony spojrzał na słońce, a potem rozejrzał się po otaczającym dom parku. ‒ Chwileczkę, gospoda jest w tym kierunku, prawda? ‒ Wskazał ręką na południe. ‒ Czy możemy dostać się do wsi tędy, czy też musimy iść drogą? ‒ Ja ci pokażę, stary ‒ powiedział Bill. ‒ Bill panu pokaże. Park sięga prawie do wsi. To ja poślę samochód za jakieś pół godziny. ‒ Bardzo będę zobowiązany. Cayley kiwnął głową i odwrócił się, aby pójść do domu. Antony wziął Billa pod ramię i poszli w przeciwnym kierunku.
Portret dżentelmena
Przez jakiś czas, dopóki dom i ogrody nie zostały dobrze z tyłu, szli w milczeniu. Przed nimi i po prawej stronie tereny obniżały się i znów powoli wznosiły, przesłaniając resztę świata. Gęsty szpaler drzew po lewej stronie oddzielał ich od głównej drogi. ‒ Byłeś tu kiedy? ‒ spytał nagle Antony. ‒ A, tak. Mnóstwo razy. ‒ Chodzi mi o to miejsce, gdzie teraz jesteśmy. Czy też może stale przesiadujesz w domu i przez cały czas grasz w bilard? ‒ Ależ skąd! ‒ No tak, tenis i tak dalej. Tylu ludzi ma piękne ogrody i nigdy z nich nie korzysta, a biedacy, przechodzący obok zakurzonymi drogami, myślą, że właściciele mają się naprawdę wspaniale i wyobrażają sobie, jak tu się cudownie spędza czas. Wskazał ręką na prawo. ‒ Byłeś tam kiedy? Bill roześmiał się, jakby z lekka zawstydzony. ‒ Raczej nie. Ale tędy, gdzie teraz idziemy, przechodziłem często, bo jest to skrót do wioski. ‒ Aha, no tak. A teraz opowiedz mi coś o Marku. ‒ Co na przykład? ‒ Przede wszystkim zapomnij, że jesteś jego gościem i że jesteś człowiekiem dobrze wychowanym. Zapomnij o wytwornych 66
manierach i powiedz mi, co sądzisz o Marku, jak ci się u niego podoba, ile razy całe wasze towarzystwo pokłóciło się w ostatnim tygodniu, jak ci się układają stosunki z Cayleyem, i tak dalej. Bill spojrzał na niego z zachwytem. ‒ Jesteś prawdziwym detektywem, co, stary? ‒ Chciałem przecież zmienić zawód ‒ odparł z uśmiechem Antony. ‒ Ale ubaw! To znaczy nie powinno się tak mówić ‒ poprawił się zakłopotany ‒ kiedy w domu jest trup, a gospodarz ukrywa się. ‒ Po czym zakończył: ‒ Na Jowisza, co za historia. O mój Boże! ‒ Dobra, mów dalej, Mark. ‒ Co ja o nim myślę? ‒ Tak. Bill milczał, zastanawiając się, jak przyoblec w słowa myśli, których nigdy nie sformował w głowie w ostatecznej wersji. Co myśli o Marku? Widząc jego wahanie Antony dodał: ‒ Powinienem ci wyjaśnić, że nic z tego, co powiesz, nie będzie powtórzone przez dziennikarzy, możesz się więc nie obawiać ewentualnych niezręczności językowych. Mów, co chcesz i jak chcesz. Pomogę ci. Gdzie wolałbyś spędzić kilka wolnych dni? Tu, czy na przykład u Barringtonów? ‒ No, to by oczywiście zależało... ‒ Zakładamy, że ona byłaby zawsze tam, gdzie ty. ‒ Dureń ‒ odrzekł Bill, dając przyjacielowi kuksańca pod żebro. ‒ Trudno powiedzieć ‒ kontynuował. ‒ Trzeba przyznać, że bardzo tu dbają o gości. ‒ Tak? ‒ Tak. Chyba nie znam drugiego domu, gdzie wszystko byłoby tak wygodnie urządzone. Pokój, jedzenie, trunki, cygara, obsługa. Dbają tu o ciebie wyjątkowo. ‒ Tak? ‒ Tak. ‒ Po czym powtórzył powoli, jakby mu coś nagle przyszło do głowy: ‒ Dbają tu o ciebie wyjątkowo. Właśnie o 67
to chodzi. To jedna z cech Marka. Jego słabostka. Dbanie o gości. ‒ Organizowanie zajęć? ‒ Tak. To jest po prostu wspaniały dom, mnóstwo rozrywek, możliwości gry w każdą grę i uprawiania każdego sportu, jakie kiedykolwiek wymyślono, no i, jak mówię, wyjątkowa obsługa. Ale przy tym wszystkim, wiesz, Tony, ma się takie jakieś uczucie, że... no, że jest się jakby na wystawie. Musisz robić to, co ci każą. ‒ Co masz na myśli? ‒ Mark uważa się za świetnego organizatora. On organizuje, a goście się podporządkowują, to się samo przez się rozumie. Na przykład jednego dnia Betty, to znaczy panna Calladine, i ja chcieliśmy zagrać przed podwieczorkiem. W tenisa. Ona fantastycznie gra w tenisa i chciała, abym się trochę podciągnął. Ja gram tak sobie, raz lepiej, raz gorzej. Mark zobaczył, że wychodzimy z domu z rakietami i spytał, co zamierzamy robić. Okazało się, że przygotował dla nas mały turniej, który miał się odbyć po podwieczorku, odpowiednio dobrał graczy, wszystko starannie wypisał czarnym i czerwonym atramentem, łącznie z nagrodami, zupełnie przyzwoitymi zresztą. Kazał specjalnie przystrzyc trawę i wytyczyć kort. Oczywiście Betty i ja nie zniszczylibyśmy kortu i chętnie zagralibyśmy drugi raz po podwieczorku, a zgodnie z jego regułami mieliśmy zacząć od piętnaście: zero na moją korzyść, ale jakoś… Bill przerwał i wzruszył ramionami. ‒ Nie wypadało, co? ‒ Właśnie. Psuło efekt jego turnieju, odbierało mu trochę ważności, tak to chyba odczuwał. No więc nie zagraliśmy. Roześmiał się i dodał: ‒ Gdybyśmy zagrali, stracilibyśmy u niego miejsce. ‒ Chcesz powiedzieć, że więcej by was nie zaprosił? ‒ Przypuszczalnie. Nie wiem. W każdym razie przez jakiś czas na pewno nie. 68
‒ Naprawdę, Bill? ‒ No tak. On się bardzo łatwo obraża. Ta panna Norris, widziałeś ją, ona już się załatwiła. Mogę się założyć, o co zechcesz, że już jej tu nie zaproszą. ‒ Dlaczego? Bill się uśmiechnął. ‒ Wszyscy maczaliśmy w tym palce, no, w każdym razie Betty i ja. W tym domu podobno straszy. Niejaka lady Anne Patten. Słyszałeś o niej? ‒ Nigdy. ‒ Pewnego dnia Mark opowiedział nam o niej przy obiedzie. Podobało mu się, że ma w domu własnego ducha, choć sam w duchy nie wierzy. Myślę, że chciał, abyśmy my wszyscy wierzyli w tego akurat ducha, a z drugiej strony irytował go fakt, iż Betty i pani Calladine w ogóle wierzą w duchy. Dziwny facet. I panna Norris, która jest aktorką, w dodatku niezłą aktorką, przebrała się i udawała tego ducha. Biedny Mark przeraził się wprost okropnie. Wiesz, w pierwszej chwili. ‒ A inni? ‒ No, Betty i ja wiedzieliśmy; nawet jej powiedziałem, to znaczy pannie Norris, żeby się nie wygłupiała. Znając Marka. Pani Calladine przy tym nie było, Betty jej nie pozwoliła. A majora chyba nic nie jest w stanie przestraszyć. ‒ Gdzie zjawił się duch? ‒ Przy trawniku do gry w kule. To miał być jego teren. Świecił księżyc, a myśmy mieli niby czekać na zjawienie się ducha. Wiesz, który to trawnik? ‒ Nie. ‒ Pokażę ci po obiedzie. ‒ Znakomicie. Czy Mark był potem bardzo zły? ‒ Tak. Dąsał się przez cały dzień. On już taki jest. ‒ Na wszystkich się obraził? ‒ Tak, był nadąsany. ‒ A dziś rano? ‒ Ach nie. Przeszło mu. Zawsze mu przechodzi. Jest jak 69
dziecko. Tak, właśnie taki jest, pod pewnymi względami jak dziecko. Nie, dziś rano był niesłychanie ożywiony. I wczoraj też. ‒ Wczoraj? ‒ Aha. Mówiliśmy nawet, że dawno go nie widzieliśmy w takiej formie. ‒ Na ogół nie jest w formie? ‒ Wiesz, w gruncie rzeczy to niezły kompan, jeśli ma się do niego właściwe podejście. Jest raczej próżny i dziecinny, jak ci mówiłem, i zarozumiały, ale zabawny na swój sposób i... Bill nagle przerwał, po czym powiedział: ‒ No, wiesz, to już szczyt tak mówić o człowieku, który cię u siebie gości. ‒ Nie myśl o nim jak o swym gospodarzu. Myśl o Marku jak o człowieku podejrzanym o morderstwo, poszukiwanym przez policję. ‒ Och, wszystko to bzdura, wiesz przecież. ‒ To prawda, Bill. ‒ Tak, chodzi mi o to, że on tego nie zrobił. W życiu by nikogo nie zamordował. To śmieszne, ale... on jest na to za mały. Ma swoje wady, jak my wszyscy, nie tej jednak skali. ‒ Można zabić człowieka w dziecinnym napadzie wściekłości. Bill mruknął potwierdzająco, choć w taki sposób, jakby nie dotyczyło to Marka. ‒ Nie wierzę ‒ powiedział ‒ żeby mógł to zrobić z premedytacją. ‒ Przypuśćmy, że był to wypadek, jak twierdzi Cayley. Czy Mark straciłby głowę i uciekł? Bill przez chwilę się zastanawiał. ‒ Tak, naprawdę tak mi się wydaje. O mało nie uciekł, kiedy zobaczył ducha. Naturalnie jest pewna różnica. ‒ Bo ja wiem. W obu wypadkach jest to kwestia kierowania się instynktem, nie zaś rozumem. Otwarta przestrzeń została za nimi, szli teraz ścieżką między drzewami. Niewygodnie im było iść obok siebie, więc 70
Antony puścił Billa przodem i musieli zaniechać rozmowy, dopóki nie wyszli przez furtkę na drogę, opadającą łagodnie w kierunku wioski Woodham z kilkoma czerwonymi dachami domów i szarą wieżą kościoła, sterczącymi ponad zielenią. ‒ No, dobrze ‒ odezwał się Antony, ruszając szybciej. ‒ Teraz Cayley. ‒ Co to znaczy: „teraz Cayley”? ‒ Chciałbym teraz jego zobaczyć. Dzięki tobie widzę dokładnie Marka. Fantastycznie go opisałeś. Opisz mi charakter Cayleya. Cayley od środka. Bill roześmiał się z zadowoleniem, choć był trochę zmieszany i powiedział, że nie jest jakimś diabelnym powieściopisarzem. ‒ A poza tym ‒ dodał ‒ Mark nie należy do skomplikowanych. Cayley natomiast jest jednym z tych trudnych, cichych ludzi, co to nigdy nie wiadomo, o czym myślą. Marka jest łatwo rozgryźć... Brzydki diabeł z czarną szczęką, co? ‒ Niektóre kobiety lubią ten rodzaj brzydoty. ‒ To prawda. Między nami mówiąc, jest tu jedna taka. Dość ładna panna w Jallands... ‒ Kiwnął ręką w lewą stronę. ‒ Co to jest Jallands? ‒ Kiedyś to chyba była ferma, należała do faceta o nazwisku Jalland. Teraz jest tam tylko wiejski dom, który należy do wdowy, pani Norbury. Mark i Cayley często tam razem chodzili. Panna Norbury przychodziła tu raz czy drugi na tenisa. Wyglądało na to, że Cayley podoba się jej bardziej niż inni. Ale on oczywiście nie ma czasu na takie sprawy. ‒ Na jakie sprawy? ‒ Spacery z ładną panną, rozmawianie z nią o sztukach teatralnych. Zawsze miał jakieś zajęcie. ‒ Mark go tak wykorzystywał? ‒ Mhm. Mark był całkowicie usatysfakcjonowany tylko wtedy, kiedy Cayley coś dla niego robił. Bez niego był zagubiony i bezradny. A co śmieszniejsze, i Cayley zdawał się zagubiony bez Marka. 71
‒ Lubił go? ‒ Tak, raczej tak. W jakiś taki opiekuńczy sposób. Oczywiście znał jego wady, próżność, zarozumialstwo, amatorszczyznę i wszystkie inne, ale lubił się nim opiekować. I potrafił dać sobie z nim radę. ‒ Tak... A w jakich był stosunkach z gośćmi, z tobą, panną Norris i innymi? ‒ Uprzejmy, małomówny. Trzymał się raczej z daleka. Właściwie widywaliśmy go tylko przy posiłkach. Cóż, myśmy tu przyjechali dla rozrywki, a on pracował. ‒ Nie było go, kiedy zjawił się duch? ‒ Nie. Słyszałem, że Mark go wołał, gdy poszedł do domu. Cayley go pewno uspokoił, wytłumaczył, że to tylko żarty... Proszę, jesteśmy na miejscu. Weszli do gospody i podczas gdy Bill zabawiał rozmową właścicielkę, Antony poszedł na górę do swego pokoju. Okazało się, że niewiele miał do pakowania. Schował przybory toaletowe, rozejrzał się, czy niczego więcej nie wyjmował i zszedł uregulować rachunek. Postanowił zatrzymać pokój na kilka dni. Po części, aby nie rozczarować właściciela i jego żony tak szybką utratą gościa, po części na wypadek, gdyby dalsze przebywanie w Czerwonym Domu stało się niemożliwe. Poważnie traktował swoje detektywistyczne działania ‒ zawsze poważnie traktował każde nowe zajęcie, dostrzegając w nim zabawne strony ‒ i czuł, że może nadejść taka pora, na przykład po rozprawie w sądzie dotyczącej okoliczności przestępstwa, kiedy byłoby nieprzyzwoitością pozostawać w Czerwonym Domu w charakterze gościa, przyjaciela Billa, i korzystać z gościnności Marka czy Cayleya (trudno teraz stwierdzić, kto będzie gospodarzem), nie tracąc zarazem niezależnego osądu na temat zajść dzisiejszego popołudnia. Na razie pozostawał w tym domu jedynie jako konieczny świadek, a skoro już tu jest, to Cayley nie może mu zabronić posługiwania się własnymi oczyma. Jeśli jednak po rozprawie okaże się, że nadal potrzeba pary bystrych, obiektywnych oczu, to będzie musiał działać dalej, albo za przyzwoleniem 72
swego gospodarza, albo schroniwszy się pod dach innej osoby, na przykład właściciela gospody „U Króla Jerzego”, który nie jest zaangażowany w sprawę. Jednej bowiem rzeczy Antony był zupełnie pewien. Cayley wiedział więcej, niż utrzymywał, że wie. To znaczy wiedział więcej, niż chciał, aby inni ludzie wiedzieli, że on wie. Antony był jednym z tych „innych ludzi”. Jeżeli więc usiłował odkryć, co wie Cayley, nie mógł się spodziewać poparcia Cayleya. I dlatego po rozprawie Antony zamieszka w gospodzie. Jaka była prawda? Niekoniecznie musiała dyskredytować Cayleya, mimo że to on coś ukrywał. Wszystkim, co mógł w tej chwili powiedzieć przeciwko niemu, było to, że wybrał najdłuższą drogę do zamkniętego gabinetu i że fakt ten nie pasował do tego, co mówił inspektorowi. Pasował jednak do teorii, że Cayley był wspólnikiem po dokonanym przestępstwie i chciał (udając pośpiech) zostawić kuzynowi jak najwięcej czasu na ucieczkę. Może rozwiązanie takie nie jest prawdziwe, ale jest przynajmniej konkretne. Teoria, którą Cayley sugerował inspektorowi, konkretna nie była. Rozprawa odbędzie się za parę dni, a w tym czasie Antony może roztrząsać wszystkie kwestie, przebywając w Czerwonym Domu. Samochód czekał przed wejściem. Wsiadł doń razem z Billem, właściciel gospody położył torbę na przednim siedzeniu, obok kierowcy i pojechali.
„Rozumiesz, Watsonie?”
Okna sypialni Antony'ego wychodziły na park za domem. Kiedy przebierał się na obiad, story nie były jeszcze zaciągnięte i w kolejnych fazach zdejmowania odzieży przystawał i wyglądał przez okno, przy czym, czasem uśmiechając się do siebie, a czasem marszcząc czoło, rozpamiętywał wszystkie dziwne rzeczy, jakie mu się tego dnia przytrafiły. Siedział właśnie na łóżku w koszuli i w spodniach, machinalnie przeczesując swe gęste czarne włosy szczotką, gdy wszedł Bill z głośnym „cześć!” ‒ Pośpiesz się, bracie, jestem głodny. Antony przerwał czesanie i spojrzał na niego z namysłem. ‒ Gdzie jest Mark? ‒ spytał. ‒ Mark? Chodzi ci o Cayleya? Antony poprawił się z uśmieszkiem. ‒ Tak, chodzi mi o Cayleya. Zszedł na dół? Ja zaraz skończę, Bill. Wstał z łóżka i pospiesznie kończył ubieranie. ‒ Ale à propos ‒ powiedział Bill, zajmując jego miejsce na łóżku. ‒ Twoja teoria dotycząca kluczy okazała się kiepska. ‒ Dlaczego? Co masz na myśli? ‒ Zszedłem przed chwilą na dół i sprawdziłem. Powinniśmy byli o tym pamiętać, jak wróciliśmy. Klucz od biblioteki jest na zewnątrz, ale wszystkie pozostałe są w środku. 74
‒ Wiem. ‒ Ach, ty szatanie! A więc pamiętałeś? ‒ Pamiętałem, Bill ‒ przyznał ze skruchą Antony. ‒ A niech to! Liczyłem, że zapomnisz. No cóż. Wywraca to twoją teorię na łopatki, co? ‒ Nigdy nie miałem jakiejś teorii. Mówiłem tylko, że jeżeli klucze są od zewnątrz, prawdopodobnie klucz od gabinetu też był od zewnątrz, a w takim wypadku teoria Cayleya jest do kitu. ‒ Teraz nie leży i niczego nie wiemy. Jedne klucze są od zewnątrz, inne od środka, i tyle. I wszystko przestaje być takie ekscytujące. Kiedy na trawniku mówiłeś o kluczach, bardzo spodobało mi się podejrzenie, że klucz tkwił od zewnątrz i że Mark, wchodząc, zabrał go ze sobą. ‒ Jeszcze będzie się czym ekscytować ‒ oznajmił łagodnie Antony, przekładając fajkę i tytoń do kieszeni czarnej marynarki. ‒ Chodźmy na dół, jestem gotów. Cayley czekał na nich w holu. Uprzejmie zapytał gościa o wygody, a potem wszyscy trzej zaczęli zdawkową rozmowę o domach ogólnie i o Czerwonym Domu w szczególności. ‒ Miał pan rację co do kluczy ‒ rzekł Bill podczas pauzy w rozmowie. W przeciwieństwie do dwóch pozostałych mężczyzn, może dlatego że był najmłodszy, nie potrafił powstrzymać się od poruszania tematu, o którym wszyscy wciąż myśleli. ‒ Kluczy? ‒ powtórzył tępo Cayley. ‒ Zastanawialiśmy się, czy są na zewnątrz, czy od środka. ‒ Ach, tak. Tak. Rozejrzał się powoli wokół holu, spojrzał na różne drzwi, a później uśmiechnął przyjacielsko do Antony'ego. ‒ Wydaje się, że obaj mieliśmy rację. Daleko nas to nie prowadzi. ‒ Nie. ‒ Antony wzruszył ramionami. ‒ Po prostu chciałem wiedzieć. Uważałem, iż warto ten problem poruszyć. 75
‒ No tak. Chociaż wcale by mnie pan nie przekonał. Tak samo, jak nie przekonuje mnie zeznanie Elsie. ‒ Elsie? ‒ zawołał z przejęciem Bill. Antony spojrzał na niego pytająco, ciekaw kim jest Elsie. ‒ To jedna z pokojówek ‒ wyjaśnił Cayley. ‒ Nie słyszał pan, co powiedziała inspektorowi? Oczywiście, osoby jej pokroju zmyślają sobie różne rzeczy. Powiedziałem to inspektorowi, lecz Birch zdaje się przyjął jej słowa za dobrą monetę. ‒ Co powiedziała? ‒ spytał Bill. Cayley przekazał, co Elsie słyszała pod drzwiami gabinetu. ‒ Pan był wtedy, naturalnie, w bibliotece ‒ rzucił Antony bardziej do siebie niż do swego rozmówcy. ‒ Mogła przechodzić przez hol, a pan jej nie słyszał. ‒ Och, ja nie wątpię, że ona tam była i słyszała głosy. Może słyszała dokładnie to, co powiedziała. Ale... ‒ Przerwał, po czym dokończył niecierpliwie: ‒ Przypadek, wiem, że to był przypadek. Co nam z tego przyjdzie, że będziemy uważali Marka za mordercę? W tej chwili oznajmiono obiad, więc udali się do jadalni, a Cayley dodał: ‒ Po co w ogóle mamy o tym mówić, skoro już przy tym jesteśmy? ‒ Rzeczywiście, po co? ‒ zgodził się Antony i ku wielkiemu rozczarowaniu Billa podczas posiłku rozmawiali o książkach oraz o polityce. Cayley przeprosił i zostawił ich samych, kiedy zapalili cygara. Miał jeszcze coś do zrobienia, a Bill zajmie się z pewnością przyjacielem. Bill był jak najbardziej chętny. Zaproponował, że ogra Antony'ego w bilard, zagra z nim w pikietę, pokaże mu ogród w świetle księżyca, zrobi wszystko, co tylko Antony zechce. ‒ Dzięki Panu Najwyższemu, żeś tu jest ‒ powiedział pobożnie. ‒ Sam bym tego nie wytrzymał. ‒ Najlepiej wyjdźmy z domu ‒ podsunął Antony. ‒ Jest bardzo ciepło. Moglibyśmy gdzieś usiąść, dalej od domu. Chcę z tobą pomówić. 76
‒ Niezły z ciebie gość. Może na terenie do gry w kule? ‒ Ach, rzeczywiście, miałeś mi to i tak pokazać, prawda? Czy będziemy tam mogli porozmawiać, ale tak, żeby nikt nas nie słyszał? ‒ Pewnie. Idealne miejsce. Sam się przekonasz. Wyszli frontowymi drzwiami i ruszyli podjazdem na lewo. Po południu, nadchodząc z Woodham, Antony podszedł do domu z przeciwnej strony. Droga, którą szli teraz, doprowadziłaby ich do przeciwnego krańca parku i do drogi do Stanton, niewielkiego miasteczka oddalonego o kilka kilometrów. Minęli furtkę i domek ogrodnika, które stanowiły granicę tego, co prowadzący licytację określają jako „ozdobne partie posiadłości”, i mieli przed sobą otwartą przestrzeń parku. ‒ Pewien jesteś, że nie przeszliśmy za daleko? ‒ spytał Antony. W świetle księżyca park rozciągał się po obu stronach podjazdu, stwarzając fałszywe wrażenie gładkości rozciągającego się przed nimi terenu, które znikało, kiedy podchodzili bliżej. ‒ Dziwne, nie? ‒ powiedział Bill. ‒ Absurdalne miejsce do gry w kule, ale chyba zawsze do tego służyło. ‒ To tutaj? Może wystarczyłoby do golfa, ale... Aha! Doszli do celu. Droga skręcała w prawo, lecz oni przeszli na wprost jakieś dwadzieścia metrów szeroką trawiastą ścieżką i znaleźli się na boisku. Otaczał je suchy rów o szerokości trzech metrów i głębokości półtora metra, z wyjątkiem jednego miejsca, gdzie ścieżka szła naprzód. Dwa czy trzy trawiaste stopnie prowadziły w dół, na boisko, na którym stała długa drewniana ławka dla widzów. ‒ Tak, bardzo ładnie schowane ‒ rzekł Antony. ‒ Gdzie trzyma się kule? ‒ W takim jakby letnim domku. Tutaj. Przeszli wzdłuż skraju boiska i doszli do niskiej drewnianej skrzyni wbudowanej w jedną ze ścian rowu. ‒ Niezły stąd widok. Bill się roześmiał. 77
‒ Nikt tu nie przesiaduje. To tylko ochrona przed deszczem. Obeszli teren dookoła. ‒ Na wypadek, gdyby ktoś był w rowie ‒ wyjaśnił Antony, a potem usiedli na ławce. ‒ Dobra ‒ powiedział Bill. ‒ Jesteśmy sami. Strzelaj. Antony przez chwilę palił w zamyśleniu fajkę. Potem wyjął ją z ust i zwrócił się do przyjaciela. ‒ Czy jesteś gotów zostać moim Watsonem? ‒ zapytał. ‒ Watsonem? ‒ No, wiesz, tym od „rozumiesz mnie, Watsonie?” Czy jesteś gotów wysłuchiwać oczywistych wyjaśnień, zadawać niepotrzebne pytania, dać mi szanse wyśmiewania się z ciebie, dokonywać cudownych odkryć w trzy dni po mnie, i tak dalej i tym podobne? Wszystkie takie działania są bardzo pomocne. ‒ Mój drogi Tony ‒ odparł z zachwytem Bill ‒ czyż musisz pytać? Antony nie odezwał się, a Bill mówił pogodnie pod nosem. ‒ Wywnioskowałem z truskawkowej plamy na twojej koszuli, że jadłeś na deser truskawki. Holmesie, zaskakujesz mnie. Znasz moje metody. Gdzie jest tytoń? W perskim kapciu. Czy mogę na tydzień porzucić praktykę? Mogę. Antony uśmiechnął się i dalej palił. Po parominutowym oczekiwaniu Bill powiedział stanowczym głosem. ‒ Dobrze, Holmesie. Czuję się zmuszony zapytać cię, do czego doszedłeś? A także kogo podejrzewasz? Antony zaczął mówić. ‒ Czy pamiętasz jedno ze zwycięstw Holmesa nad Watsonem w ustalaniu liczby schodów prowadzących do siedziby przy Baker Street? Biedny Watson chodził nimi tysiące razy, ale nigdy nie przyszło mu do głowy policzyć, gdy tymczasem Holmes przeliczył je odruchowo i wiedział, że jest ich siedemnaście. I to miała być różnica między obserwacją i jej brakiem. Watson znów został pokonany, a Holmes wydawał mu się jeszcze mądrzejszy. Mnie natomiast zawsze się zdawało, 78
że w tym wypadku Holmes był głupi, a Watson mądry. Po co trzymać w pamięci taką niepotrzebną liczbę? Jak już koniecznie musisz wiedzieć, ile stopni prowadzi do twego mieszkania, zawsze możesz zadzwonić do właścicielki domu i zapytać. Byłem w naszym klubie tysiące razy, ale gdybyś mnie w tej chwili spytał, ile stopni do niego prowadzi, nie miałbym pojęcia. A ty? ‒ Skądże znowu ‒ odparł Bill. ‒ Ale gdybyś naprawdę chciał to wiedzieć ‒ mówił Antony, z nagłą zmianą w głosie ‒ mógłbym ci powiedzieć, nawet nie dzwoniąc do portiera. Bill nie bardzo wiedział, dlaczego rozmawiali akurat o ilości schodków prowadzących do klubu, czuł się jednak w obowiązku spytać, ile ich jest. ‒ Dobrze ‒ rzucił Antony. ‒ Zaraz ci powiem. Zamknął oczy. ‒ Idę ulicą St James ‒ powiedział wolno. ‒ Teraz doszedłem do klubu i przechodzę obok okien od palarni. Raz, dwa, trzy, cztery. Teraz jestem przy schodach. Obracam się i zaczynam wchodzić. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, teraz odstęp, sześć, siedem, osiem, dziewięć, znowu odstęp, dziewięć, dziesięć, jedenaście. Jedenaście. Jestem w środku. Dzień dobry, Rogers. Ładny mamy dzień. Drgnął, otworzył oczy i powrócił do otaczającego go świata. Odwrócił się do Billa z uśmiechem. ‒ Jedenaście ‒ powiedział. ‒ Policz je, jak będziesz w klubie następnym razem. Jedenaście i mam nadzieję, że zapomnę tę liczbę. Bill był wyraźnie zaciekawiony. ‒ Nieźle ‒ powiedział. ‒ Jak do tego doszedłeś? ‒ Nie umiem tego wyjaśnić, nie wiem, czy to jest coś w mózgu, czy w oku, ale jakimś tajemniczym sposobem zapamiętuję podświadomie różne rzeczy. Znasz taką grę, kiedy najpierw patrzysz przez trzy minuty na tacę zastawioną drobnymi przedmiotami, a potem się odwracasz i usiłujesz je 79
wszystkie spisać. Zwykły człowiek, jeśli chce wszystko zapamiętać, musi się szalenie skoncentrować, a ja w jakiś dziwaczny sposób zapamiętuję wszystko, zupełnie się nie koncentrując. Moje oczy to robią, bez świadomego udziału mózgu. Na przykład mógłbym patrzeć na tacę i jednocześnie rozmawiać z tobą o golfie, a i tak bym wszystko odtworzył. ‒ Moim zdaniem jest to dość przydatne dla detektywa amatora. Powinieneś już wcześniej zainteresować się tym zawodem. ‒ No, tak, to jest przydatne. A dla obcego zaskakujące. Może byśmy zaskoczyli Cayleya? ‒ Jak? ‒ Spytajmy ‒ Antony komicznie spoglądał na Billa ‒ spytajmy, co zamierza zrobić z kluczem od gabinetu. Przez chwilę Bill nic nie rozumiał. ‒ Klucz od gabinetu? ‒ powtórzył zdawkowo. ‒ Nie sądzisz przecież... Tony! O co ci chodzi? Wielki Boże! Myślisz, że Cayley... A co z Markiem? ‒ Nie wiem, gdzie jest Mark, choć bardzo chciałbym wiedzieć, ale jestem absolutnie pewien, że nie ma przy sobie klucza od gabinetu. Ponieważ ma go Cayley. ‒ Jesteś pewien? ‒ Całkowicie. Bill przyglądał mu się z zainteresowaniem. ‒ Słuchaj ‒ zaczął tonem niemal błagalnym ‒ tylko mi nie mów, że potrafisz widzieć zawartość kieszeni i tego rodzaju rzeczy. Antony roześmiał się i zaprzeczył. ‒ To skąd wiesz? ‒ Jesteś świetnym Watsonem, Bill. Przychodzi ci to naturalnie. Właściwie powinienem wyjaśnić wszystko dopiero w ostatnim rozdziale, ale zawsze mi się to wydawało niesprawiedliwe. Oczywiście nie wiem na pewno, czy Cayley ma ten klucz, lecz wiem, że go miał. Wiem, że kiedy zobaczyłem go w holu po południu, właśnie zamknął drzwi na klucz i schował klucz do kieszeni. 80
‒ To znaczy wtedy go widziałeś, a teraz ci się przypomniało, zrekonstruowałeś zaś ten fakt w sposób, który mi dopiero co wytłumaczyłeś? ‒ Nie, nie widziałem go. Widziałem coś innego. Klucz od pokoju bilardowego. ‒ Gdzie? ‒ Po zewnętrznej stronie drzwi do pokoju bilardowego. ‒ Zewnętrznej? Przecież był w środku, kiedyśmy sprawdzali. ‒ Właśnie. ‒ Kto go tam włożył? ‒ Najwyraźniej Cayley. ‒ Ale... ‒ Wróćmy do dzisiejszego popołudnia. Nie pamiętam, abym świadomie zwrócił wtedy uwagę na klucz od pokoju bilardowego; widocznie zrobiłem to podświadomie. Kiedy zobaczyłem, jak Cayley szarpie się z drzwiami, przypuszczalnie odruchowo pomyślałem, że może będzie pasował klucz od pokoju obok. Coś w tym rodzaju. Potem, gdy siedziałem w ogrodzie, przed twoim przyjściem, przypomniałem sobie całą tę scenę i nagle zobaczyłem klucz od pokoju bilardowego na zewnątrz. I zacząłem się zastanawiać, czy klucz od gabinetu też był na zewnątrz. Kiedy przyszedł Cayley, powiedziałem wam o mojej teorii i obaj się nią zainteresowaliście. Cayley jednak trochę za bardzo się zainteresował, pewno tego nie spostrzegłeś, lecz tak było. ‒ Na Jowisza! ‒ To niczego jeszcze nie dowodziło, cała sprawa z kluczami niczego nie potwierdzała, bowiem niezależnie od tego, po której stronie tkwiły inne klucze, Mark mógł od czasu do czasu zamykać się w swoim gabinecie. Ja jednak aż do przesady wyolbrzymiłem znaczenie całej sprawy i kiedy już doszczętnie zdenerwowałem Cayleya, poinformowałem go, że nie będzie nas przez parę godzin, czyli będzie w domu sam i będzie mógł zrobić, co zechce. I tak, jak przypuszczałem, nie 81
oparł się pokusie. Poprzekładał klucze i całkiem się zdradził. ‒ Ale klucz od biblioteki tkwił na zewnątrz. Dlaczego go nie przełożył? ‒ Ponieważ jest sprytnym draniem. Po pierwsze inspektor był w bibliotece i mógł był już zwrócić uwagę na taki szczegół. A po drugie... ‒ Antony zawahał się. Bill poczekał chwilę, a później spytał: ‒ Co po drugie? ‒ Tylko zgaduję, ale mam wrażenie, że sprawa z kluczem wywarła na Cayleyu duże wrażenie. Nagle zrozumiał, iż zachował się nieostrożnie i nie miał czasu, aby wszystko należycie przemyśleć. I dlatego nie chciał się opowiedzieć za którąś wersją w sposób jednoznaczny, wolał, by sprawa wyglądała niejasno. Po prostu tak było najbezpieczniej. ‒ Rozumiem ‒ powiedział powoli Bill. Jednakże myślami przebywał gdzie indziej. Zastanawiał się nad postacią Cayleya. To przecież zwykły człowiek, jak on sam. Bill czasem z nim żartował, choć Cayley specjalnie żartować nie potrafił. Bill podawał mu jedzenie przy stole, grał z nim w tenisa, pożyczał od niego tytoń, jemu służył swoim kijem golfowym... A teraz Antony mówi, że Cayley jest... kim? W każdym razie nie kimś zwyczajnym. Ma jakąś tajemnicę. Może nawet jest mordercą. Nie, nie mordercą, nie Cayley. Brednie. Przecież grywali razem w tenisa. ‒ Hej, mój Watsonie ‒ odezwał się nagle Antony ‒ pora, abyś coś powiedział. ‒ Słuchaj, Tony, naprawdę tak myślisz? ‒ Co myślę? ‒ O Cayleyu. ‒ Myślę to, co mówiłem. Nic więcej. ‒ I do czego się to sprowadza? ‒ Do tego, że Robert Ablett zginął dziś po południu w gabinecie i Cayley wie, jak to się stało. Tyle. Co nie oznacza, że Cayley jest mordercą. ‒ Nie, oczywiście, że nie. ‒ Bill westchnął z ulgą. ‒ On tylko osłania Marka, co? 82
‒ Nie jestem pewien. ‒ Czyż nie jest to najprostsze rozwiązanie? ‒ Jest najprostsze, jeżeli jesteś przyjacielem Cayleya i nie chcesz, żeby mu się coś stało. Ale ja się z nim nie przyjaźnię. ‒ Dlaczego zatem sprawa nie jest prosta? ‒ Wyjaśnij mi najpierw, jak ty to rozumiesz, a później ja postaram się dać ci inne, prostsze wytłumaczenie. Słucham. Pamiętaj tylko, że klucz znajduje się na zewnątrz. ‒ Niech sobie będzie, Mark wchodzi do pokoju, żeby zobaczyć się z bratem, kłócą się i tak dalej, jak mówił Cayley. Potem Cayley słyszy strzał i żeby dać Markowi czas na ucieczkę, zamyka drzwi na klucz, klucz chowa do kieszeni i udaje, że Mark zamknął drzwi i że nie można się dostać do środka. Jak ci się to podoba? ‒ Beznadziejne, Watsonie. Beznadziejne. ‒ Dlaczego? ‒ Skąd Cayley wiedział, że Mark zastrzelił Roberta, a nie odwrotnie? ‒ Och! ‒ zawołał zmartwiony Bill. ‒ Tak. ‒ Przez chwilę milczał. ‒ Dobrze. Powiedzmy, że Cayley najpierw wszedł do pokoju i zobaczył Roberta na podłodze. ‒ I co? ‒ Jak to co? ‒ Co Cayley powiedział Markowi? Że jest ładna pogoda i czy mógłby mu pożyczyć chustkę do nosa? Czy też spytał, co się stało? ‒ To jasne. Spytał pewno, co się stało ‒ odparł niechętnie Bill. ‒ A co na to Mark? ‒ Wyjaśnił, że pistolet wystrzelił przypadkowo podczas szamotaniny. ‒ I na to Cayley pomaga mu... co robiąc, Bill? Zachęcając go do najgłupszej rzeczy, jaką można w tej sytuacji zrobić, do ucieczki, która będzie przyznaniem się do winy. ‒ Nie, to rzeczywiście beznadziejne, co? ‒ Bill znów się 83
zastanowił. ‒ Przyjmijmy, że Mark przyznał mu się do zabicia brata? ‒ Lepiej, Bill. Nie bój się odejść od teorii przypadkowego wystrzału. Teraz twoja nowa teoria brzmi tak: Mark przyznał się Cayleyowi, że umyślnie zastrzelił Roberta, a Cayley postanowił, nawet za cenę popełnienia krzywoprzysięstwa i sprowadzenia sobie na głowę kłopotów, że pomoże Markowi w ucieczce. Tak? Bill kiwnął głową. ‒ Dobrze. Chcę ci zadać dwa pytania. Pierwsze, czy to jest możliwe, jak już mówiłem przed obiadem, żeby ktokolwiek popełnił tak idiotyczne morderstwo, morderstwo, które bez wątpienia zakłada mu stryczek na szyję? I drugie, jeśli Cayley gotów był popełnić dla Marka krzywoprzysięstwo (i tak będzie to musiał zrobić), to czy nie prościej było powiedzieć, że przez cały czas przebywał z nimi w gabinecie i że Robert poniósł śmierć przez przypadek? Bill rozważył pytania i znów wolno pokiwał głową. ‒ Zgadza się. Moje proste wyjaśnienie jest do niczego. Posłuchajmy teraz twojego. Antony nic mu nie odpowiedział. Zaczął właśnie myśleć o czymś zupełnie innym.
Pożytek z gry w krokieta
‒ Co się stało? ‒ spytał ostro Bill. Antony rozglądał się z uniesionymi brwiami. ‒ O czym nagle pomyślałeś? ‒ nalegał Bill. ‒ O czym? Antony roześmiał się. ‒ Mój drogi Watsonie, wcale nie miałeś być taki sprytny. ‒ Nie uda ci się mnie nabrać. ‒ Nie. Ja... Ja się zastanawiałem nad tym waszym duchem, Bill. Wydaje mi się... ‒ Ach, to! ‒ Bill był głęboko rozczarowany. ‒ Cóż u licha ma z tym wspólnego duch? ‒ Nie wiem ‒ odparł Antony przepraszającym tonem. ‒ Ja w ogóle nie wiem, co ma z czym wspólnego. Tylko myślałem. Nie powinieneś mnie tu przyprowadzać, skoro nie chciałeś, żebym myślał o duchu. Tu się zjawiła, tak? ‒ Tak. ‒ Bill zdecydowanie nie zamierzał się rozwodzić w odpowiedzi. ‒ Jak? ‒ Co? ‒ Spytałem „jak?” ‒ Jak? A jak się duchy zjawiają? Nie wiem. Po prostu się zjawiają. ‒ Nagle, za kilkusetmetrową otwartą przestrzenią parku? 85
‒ Musiała się tu zjawić, ponieważ właśnie tutaj jej pierwowzór, wiesz, lady Anne, miała zwyczaj się przechadzać. ‒ Mniejsza o lady Anne, prawdziwe duchy mogą zrobić wszystko. Ale w jaki sposób panna Norris pokonała tę otwartą przestrzeń, by pojawić się n a g 1 e? Bill spojrzał na Antony'ego z otwartymi ustami. ‒ N-n-nie wiem ‒ wyjąkał. ‒ Nigdy o tym nie myślałem. ‒ Przecież zobaczylibyście ją znacznie wcześniej, prawda, gdyby przyszła tą drogą, co my? ‒ Jasne. ‒ A to by popsuło cały efekt. Starczyłoby czasu, aby rozpoznać jej chód. Bill zaczął okazywać zainteresowanie. ‒ Wiesz, Tony, to dziwne, ale nikt z nas wcześniej o tym nie pomyślał. ‒ Jesteś pewien, że nie przyszła przez park, kiedy nikt z was nie patrzył? ‒ Całkiem pewien. Betty i ja spodziewaliśmy się jej i przez cały czas się rozglądaliśmy, żeby, kiedy nadejdzie, wszyscy gracze ustawieni byli do niej tyłem. ‒ Ty grałeś razem z panną Calladine? ‒ Skąd wiesz? ‒ Po prostu błyskotliwie dedukuję. I potem nagle ją spostrzegliście, czy tak? ‒ Tak, przeszła wzdłuż tego boku trawnika. Wskazał na przeciwległy skraj, bliższy domu. ‒ A może schowała się w rowie? À propos, czy nazywacie go fosą? ‒ Tylko Mark. My nie. Nie mogła się tam schować. Betty i ja przyszliśmy wcześniej niż pozostali i spacerowaliśmy przez chwilę. Bylibyśmy ją zauważyli. ‒ Wobec tego musiała się schować w komórce. A może nazywacie ją letnim domkiem? ‒ Przecież wchodziliśmy tam po kule. Nikogo w środku nie było. ‒ Ach tak! 86
‒ To bardzo dziwne ‒ stwierdził po chwili namysłu Bill. ‒ Ale w sumie bez większego znaczenia, prawda? To nie ma nic wspólnego z Robertem. ‒ Czyżby? ‒ A ma? ‒ dopytywał się znów podekscytowany Bill. ‒ Nie wiem. Wciąż nie wiadomo, co się z czym wiąże. Jednakże panna Norris jest zamieszana. A panna Norris... ‒ Urwał. ‒ Co panna Norris? ‒ No, wszyscy jakoś jesteście w to zamieszani. I jeśli coś dziwnego przydarza się komuś z was dzień czy dwa przedtem, nim coś dziwnego przydarzy się całemu domowi, to... można się zainteresować. Powód był dostatecznie dobry, choć inny niż ten, który mu właśnie przyszedł do głowy. ‒ Rozumiem. I co? Antony zgasił fajkę i powoli wstał. ‒ Chodźmy wobec tego poszukać drogi, którą przyszła z domu panna Norris. Bill szybko zerwał się na nogi. ‒ Na Jowisza! Chcesz powiedzieć, że istnieje jakieś sekretne przejście? ‒ Powiedzmy dobrze schowane. Musi być. ‒ Ale zabawa! Uwielbiam sekretne przejścia. Wielki Boże! Pomyśleć tylko, że po południu grałem sobie w golfa niby zwykły śmiertelnik. Co za życie! Sekretne przejścia! Zeszli do rowu. Jeżeli było gdzieś wejście do tunelu prowadzącego do domu, to prawdopodobnie z bliższej domowi strony boiska, za rowem. Najbardziej oczywistym miejscem do rozpoczęcia poszukiwań była szopa, gdzie trzymano kule. Wewnątrz panował porządek, jak wszędzie u Marka. Przybory do krokieta leżały w dwóch skrzyniach, przy czym wieko jednej z nich było otwarte, jakby kul, młotków i bramek, choć leżały starannie poukładane, niedawno używano; obok znajdowało się pudło z kulami, mała kosiarka do trawników, walec i tak dalej. Z tyłu ‒ ławka dla graczy, gdyby chcieli przeczekać deszcz. 87
Antony popukał w tylną ścianę. ‒ Tutaj powinien zaczynać się tunel. Nie brzmi jednak zbyt głucho, co? ‒ Wcale się nie musi tu zaczynać ‒ odparł Bill, obchodząc szopę z pochyloną głową i stukając w pozostałe ściany. Był za wysoki, by móc się wyprostować. ‒ Jest tylko jeden powód, dla którego tunel powinien zaczynać się tutaj: żebyśmy nie musieli już szukać nigdzie indziej. Chyba Mark nie pozwalał wam grać w krokieta na trawniku do gry w kule? ‒ Wskazał na przybory do krokieta. ‒ Dawniej tego nie pochwalał, ale w tym roku nawet nas zachęcał. Właściwie nie ma tu innego odpowiedniego miejsca. Osobiście nie znoszę krokieta. Mark nie przepadał za grą w kule, ale lubił nazywać to miejsce specjalnym trawnikiem i pokazywać je zaskoczonym gościom. Antony roześmiał się. ‒ Uwielbiam słuchać, gdy opowiadasz o Marku ‒ powiedział. ‒ Fantastycznie to robisz. Zaczął szukać po kieszeniach fajki i woreczka z tytoniem, gdy nagle znieruchomiał. Przez chwilę nasłuchiwał, z głową przechyloną na bok, nakazując Billowi uniesionym palcem, aby także się wsłuchał. ‒ Co się stało? ‒ szepnął Bill. Antony gestem nakazał mu milczenie i nadal nasłuchiwał. Bezszelestnie osunął się na kolana i wciąż słuchał. Potem przyłożył ucho do podłogi. Wstał, szybko otrzepał się z kurzu, podszedł do Billa i szepnął mu do ucha: ‒ Kroki. Ktoś idzie. Kiedy zacznę mówić, ty też się odzywaj. Bill kiwnął głową. Antony klepnął go w plecy dla dodania otuchy i energicznie podszedł do pudła z kulami, gwiżdżąc głośno. Wyjął kule, upuścił z hałasem jedną z nich na podłogę i wykrzyknął: „Do diaska!” Po czym powiedział: ‒ Hej, Bill, wiesz, chyba jednak nie mam ochoty na grę w kule. 88
‒ To po co mówiłeś, że chcesz grać? ‒ burknął Bill. Antony uśmiechnął się do niego z uznaniem. ‒ Wtedy, kiedy mówiłem, to chciałem, a teraz mi się ode chciało. ‒ Co właściwie chcesz robić? ‒ Porozmawiać. ‒ Dobra, porozmawiajmy ‒ odparł z entuzjazmem Bill. ‒ Widziałem ławkę na trawniku. Chodźmy. Wezmę ze sobą kule, może jednak nabiorę ochoty do gry. ‒ Dobra ‒ powtórzył Bill. Wolał na razie nie wdawać się w konkretne rozważania, dopóki nie wiedział, czego Antony od niego oczekuje. Gdy przechodzili przez trawnik, Antony rzucił kule i wyciągnął fajkę. ‒ Masz ogień? ‒ spytał głośno. Kiedy pochylił się nad zapaloną przez Billa zapałką, szepnął: ‒ Ktoś nas będzie podsłuchiwał. Masz popierać pogląd Cayleya. ‒ A potem dodał na głos: ‒ Kiepskie te twoje zapałki, Bill. ‒ I zapalił następną. Doszli do ławki i usiedli. ‒ Co za noc! ‒ rzucił Antony. ‒ Pierwszorzędna. ‒ Ciekaw jestem, gdzie się ten nieszczęsny Mark podziewa. ‒ Podejrzany interes. ‒ Zgadzasz się z Cayleyem, że to był wypadek? ‒ Tak. Widzisz, ja znam Marka. ‒ Hmm. ‒ Antony wyciągnął ołówek i kawałek papieru i zaczął pisać na kolanie, przez cały czas jednocześnie mówiąc. Powiedział, że jego zdaniem Mark zastrzelił brata w napadzie złości i że Cayley o tym wiedział, a przynajmniej się domyślał i starał się dać kuzynowi szansę ucieczki. ‒ Swoją drogą uważam, że ma rację. Każdy z nas by tak postąpił. Oczywiście nikomu tego nie powiem, ale jest kilka drobiazgów wskazujących na to, że Mark w rzeczywistości 89
zastrzelił brata całkiem nieprzypadkowo. ‒ Zamordował go? ‒ No, w każdym razie zabił. Może się mylę. Poza tym, to nie moja sprawa. ‒ Ale dlaczego tak myślisz? Z powodu kluczy? ‒ Ach, sprawa kluczy nie wypaliła. Choć musisz przyznać, że miałem świetny pomysł. Gdyby wszystkie były na zewnątrz, miałbym punkt dla siebie. Skończył pisać i podał kartkę Billowi. W jasnym świetle księżyca bez trudu można było odczytać wyraźnie wypisane słowa: MÓW DALEJ TAK, JAKBYM TU BYŁ. PO PARU MINUTACH ODWRÓĆ SIĘ, JAKBYM SIEDZIAŁ ZA TOBĄ NA TRAWIE, ALE MÓW PRZEZ CAŁY CZAS. ‒ Wiem, że się ze mną nie zgadzasz ‒ kontynuował Antony, podczas gdy Bill czytał kartkę ‒ ale przekonasz się, że mam rację. Bill podniósł głowę i ochoczo przytaknął. Zapomniał już o golfie, o Betty, o wszystkich rzeczach, z których składał się ostatnio jego świat. To nareszcie było coś prawdziwego. Samo życie. ‒ Cóż ‒ zaczął powoli ‒ ja po prostu znam Marka. Mark przecież... Ale Antony wstał już z ławki i teraz ostrożnie wsuwał się do rowu. Zamierzał czołgać się w nim aż do komórki. Kroki, które słyszał wcześniej, zdawały się dochodzić spod komórki; przypuszczalnie w podłodze była jakaś klapa. Ktokolwiek to był, musiał usłyszeć ich głosy i prawdopodobnie pomyślał, że warto posłuchać o czym mówią. Mógł to zrobić unosząc po prostu lekko klapę do góry, bez pokazywania się, i wtedy Antony bez kłopotu znalazłby wejście do tunelu. Gdyby jednak Bill odwrócił się i mówił do osoby, która stała za nim, słuchający musiałby chyba wysunąć głowę i wówczas Antony odkryłby, kto to jest. Ponadto gdyby tajemniczy gość odważył się całkowicie porzucić swoją kryjówkę i rzucić na nich 90
okiem, zobaczyłby, że Bill mówi z głową odwróconą do tyłu i pomyślałby, że Antony wciąż tam jest, że zapewne siedzi na trawie za ławką i macha nogami nad rowem. Przeszedł szybko, choć bezszelestnie wzdłuż połowy dłuższego boku trawnika do pierwszego rogu, ostrożnie skręcił i jeszcze ostrożniej przeszedł wzdłuż jego węższego boku do drugiego rogu. Słyszał Billa, zapalczywie rozprawiającego o swojej znajomości charakteru Marka i wynikającym z tego tym, tamtym i owym, i uśmiechnął się do siebie z uznaniem. Bill był wspaniałym konspiratorem, wartym stu Watsonów. Podchodząc do drugiego rogu zwolnił i ostatnie cztery metry przeszedł na czworakach. Następnie położył się płasko na ziemi i powolutku, centymetr po centymetrze, wysuwał głowę za róg. Komórka stała jakieś dwa, trzy metry stąd, w lewo, po drugiej stronie rowu. Z miejsca, gdzie leżał, widział prawie całe wnętrze. Wszystkie rzeczy leżały tak, jak je zostawili. Pudło z kulami, maszyna do strzyżenia trawnika, walec, otwarta skrzynia z przyborami do krokieta... Na Jowisza! wykrzyknął w duchu Antony. To ci dopiero. Pokrywa drugiej skrzyni na przybory do krokieta także była otwarta. Teraz Bill obrócił głowę i jego głos dobiegał mniej wyraźnie. ‒ Rozumiesz, o co mi idzie ‒ mówił Bill. ‒ Jeśli Cayley... Z drugiej skrzyni wychynęła czarna głowa Cayleya. Antony miał ochotę głośno wyrazić swój aplauz. To sprytne, diabelnie sprytne. Przez chwilę wpatrywał się zafascynowany w ten nowy, fantastyczny rodzaj kuli do krokieta, która tak dramatycznie wynurzyła się ze skrzyni, a potem, niechętnie, ruszył w drogę powrotną. Tutaj nic by już nie zyskał, natomiast dużo można było stracić, ponieważ w głosie Billa pojawiły się oznaki zmęczenia. Jak najprędzej przeszedł rowem i zajął swoje miejsce z tyłu ławki. Następnie wstał, 91
ziewając, przeciągnął się i rzucił od niechcenia: ‒ Ach, nie przejmuj się tak bardzo, stary. Pewno masz rację. Znasz Marka, a ja go nawet nie widziałem. Oto cała różnica. Zagramy czy idziemy spać? Bill przyjrzał mu się, szukając natchnienia, a kiedy je odnalazł, stwierdził: ‒ Zagrajmy chociaż jedną partię, co? ‒ Zgoda. Bill był jednak zbyt podekscytowany, aby traktować grę poważnie. Antony przeciwnie, zdawał się zajmować wyłącznie kulami. Przez dziesięć minut grał z wielkim zacięciem, a potem oznajmił, że idzie spać. Bill spojrzał na niego z niecierpliwością. ‒ Wszystko w porządku ‒ roześmiał się Antony. ‒ Możesz mówić, jeśli chcesz. Tylko odłóżmy najpierw sprzęt na miejsce. Zeszli do komórki i gdy Bill chował kule, Antony spróbował unieść pokrywę drugiej skrzyni. Tak jak się spodziewał, była zamknięta od spodu. ‒ Dość tego ‒ zaczął Bill, kiedy szli do domu. ‒ Po prostu pękam z ciekawości. Kto to był? ‒ Cayley. ‒ Wielki Boże! Gdzie? ‒ W jednej ze skrzyń na przybory do krokieta. ‒ Nie bujaj. ‒ To najprawdziwsza prawda, Bill. ‒ Antony opowiedział mu, co widział. ‒ Nie przyjrzymy się tej skrzyni? ‒ spytał Bill, wielce rozczarowany. ‒ Marzę, żeby ją obejrzeć, ty nie? ‒ Jutro, jutro, jutro. Za chwilę spotkamy tu Cayleya. Poza tym chcę się tam dostać z drugiego końca, jeśli mi się uda. Bardzo wątpię, czyby się nam to udało z tej strony, bez zdradzenia, że odkryliśmy sekret... Patrz, Cayley. Zobaczyli, jak idzie im naprzeciw, środkiem podjazdu. Gdy podeszli trochę bliżej, pomachali sobie wzajemnie. 92
‒ Zastanawiałem się, co się z panami dzieje ‒ powiedział Cayley, gdy się z nimi zrównał. ‒ Pomyślałem, że pewno tędy przyjdziecie. Nie wybierają się panowie spać? ‒ Natychmiast ‒ odparł Antony. ‒ Graliśmy w kule ‒ dodał Bill ‒ i rozmawialiśmy, i znów graliśmy. Pierwszorzędna noc, co? Dalszą konwersację w drodze do domu zostawił Antony'emu. Musiał pomyśleć. Raczej nie ulegało wątpliwości, iż Cayley jest łajdakiem. Bill nie znał dotychczas żadnego łajdaka. To nie fair ze strony Cayleya, bardzo nieprzyzwoicie wobec znajomych. Na świecie pełno jest dziwnych ludzi, dziwnych ludzi z własnymi tajemnicami. Na przykład Tony, spotkany po raz pierwszy w trafice. Można było pomyśleć, że jest zwyczajnym sprzedawcą. I ten Cayley. Przecież każdy mógł przypuszczać, że jest zwykłym przyzwoitym człowiekiem. A Mark? Do diaska! Nikogo już nie można być pewnym. Robert to co innego. Wszyscy zawsze powtarzali, że Robert to mętny typ... Ale cóż u licha miała z tym wszystkim wspólnego panna Norris? Co z tym miała wspólnego panna Norris? O to pytał siebie Antony jeszcze po południu, a teraz wydawało mu się, iż zna odpowiedź. I kiedy znalazł się w łóżku, na nowo roztrząsał swoje koncepcje, spoglądając na nie w nowym, interesującym świetle, jakie rzuciły do ciemnych zakątków jego umysłu wydarzenia tego wieczoru. W tym, że Cayley chciał się pozbyć gości, gdy tylko odkryto tragedię, nie było nic dziwnego. Zależało mu na tym zarówno ze względu na nich, jak i na siebie. Ale trochę za szybko proponował im wyjazd i pilnował, żeby wszyscy wyjechali. Ledwie im zostawił czas na spakowanie. Mógł spokojnie pozostawić ich domyślności przeświadczenie, że są w jego rękach, że on decyduje o tym, czy wyjadą, czy zostaną. Tymczasem nie zasugerował alternatywy, a pannie Norris, która chciała wsiąść do pociągu na stacji węzłowej dopiero po obiedzie, z oczywistą nadzieją, iż w ten sposób nie ominie jej dramatyczne 93
przesłuchanie przez jakiegoś detektywa o przenikliwym spojrzeniu, doradzono ‒ grzecznie, ale zdecydowanie ‒ żeby jednak pojechała wcześniejszym pociągiem z innymi gośćmi. Antony uważał, że Cayleyowi, w obliczu nagłej tragedii w domu, obecność czy nieobecność panny Norris powinna być całkowicie obojętna. Tak jednak nie było i stąd Antony wnioskował, że Cayley owi bardzo zależało na jej nieobecności. Dlaczego? Odpowiedź nastręczała trudności. I z tego powodu Antony zainteresował się panną Norris, dlatego właśnie zwrócił baczną uwagę na przypadkową wzmiankę Billa o niej w kontekście zabawy w przebieranie. Zapragnął dowiedzieć się czegoś więcej o pannie Norris i roli, jaką odgrywała w gronie bywalców Czerwonego Domu. Zwykłym trafem, jak sądził, natknął się na odpowiedź na swoje pytanie. Pannę Norris pośpiesznie wyprawiono, ponieważ wiedziała o podziemnym przejściu. Wobec tego przejście musiało mieć coś wspólnego z zagadką śmierci Roberta. Panna Norris skorzystała z przejścia, aby dramatycznie pojawić się w postaci ducha. Może sama je odkryła; może Mark jej o nim kiedyś powiedział, nie przypuszczając, iż pewnego dnia wykorzysta je tak niecnie; może Cayley, wtajemniczony w zabawę w ducha, pokazał jej, jak mogła się zjawić na trawniku w jeszcze bardziej zagadkowy i dziwny sposób. Tak czy siak wiedziała o podziemnym przejściu. I musiała szybko wyjechać. Dlaczego? Bo gdyby została dłużej i była przesłuchiwana, mogłaby przypadkowo wspomnieć o przejściu. A Cayley nie życzył sobie żadnych takich wzmianek. I znów ‒ dlaczego? Najwyraźniej dlatego, że przejście, a nawet sama wiedza o jego istnieniu, mogłyby dostarczyć jakichś wskazówek. Ciekaw jestem, czy Mark się tam schował, pomyślał Antony i zasnął.
Pan Gillingham mówi od rzeczy
Następnego ranka Antony zszedł na śniadanie w znakomitym humorze i zastał już przy stole swego gospodarza. Cayley spojrzał na niego znad korespondencji i kiwnął głową. ‒ Żadnych wieści o panu Abletcie... o Marku? ‒ spytał Antony, nalewając sobie kawy. ‒ Nie. Inspektor chciałby dziś po południu przeszukać jezioro. ‒ Ach tak? Jest tu jezioro? Na twarzy Cayleya zamigotał cień uśmiechu i znikł równie szybko, jak się zjawił. ‒ Tak naprawdę to tylko staw ‒ wyjaśnił. ‒ Ale nazywano go „jeziorem”. Mark nazywał, pomyślał Antony. I powiedział na głos: ‒ Co spodziewają się znaleźć? ‒ Uważają, że Mark... ‒ Cayley urwał i wzruszył ramionami. ‒ Popełnił samobójstwo wiedząc, że nie może się stąd wydostać? I wiedząc, że się skompromitował tym, iż w ogóle chciał uciec? ‒ Tak, chyba tak ‒ powiedział powoli Cayley. ‒ Moim zdaniem tak szybko nie dałby za wygraną. Miał w końcu rewolwer. Jeżeli już postanowił nie dać się wziąć żywcem, to zawsze mógł się zastrzelić. Czyżby nie zdążył 95
złapać pociągu do Londynu, nim policja się o wszystkim dowiedziała? ‒ Może i zdążył. O tej porze jest pociąg. W Woodham, oczywiście, zauważyliby go, ale w Stanton już raczej nie, mniej go tam znano. Inspektor się dowiadywał, ale wygląda na to, że nikt go nie widział. ‒ Na pewno znajdą się tacy, którzy będą mówić, że go widzieli. Jeszcze się nigdy nie zdarzyło, aby ktoś zaginął i natychmiast nie zgłosiło się kilkanaście osób, z których każda widziała zaginionego w tym samym czasie, ale w innym miejscu. Cayley uśmiechnął się. ‒ To prawda. No, ale chcą najpierw przeszukać staw. We wszystkich powieściach kryminalnych, jakie czytałem, inspektorzy zawsze każą najpierw przeszukać staw. ‒ Czy jest głęboki? ‒ Dostatecznie głęboki ‒ odparł Cayley wstając od stołu. W drodze do drzwi przystanął i spojrzał na Antony'ego. ‒ Przykro mi, że tak tu pana trzymamy, ale już tylko do jutra. Sprawa będzie jutro po południu. Do tego czasu niech się pan zajmuje, czym pan zechce. Beverley chętnie dotrzyma panu towarzystwa. ‒ Bardzo dziękuję. Proszę się mną nie przejmować. Antony zajął się śniadaniem. Być może inspektorzy lubią takowe czynności, pytanie jednak, czy Cayleyowie lubią, żeby im stawy przeszukiwać. Czy Cayley się denerwował, czy też było mu to obojętne? Z pewnością nie wyglądał na zdenerwowanego, lecz z łatwością mógł ukryć swe odczucia za tą ciężką, solidną twarzą, prawdziwy Cayley zaś ukazywał się z rzadka. Może raz czy drugi zachował się zbyt skwapliwie, ale tego ranka trudno było cośkolwiek z tego wywnioskować. Wiedział, że staw nie kryje żadnych tajemnic? W końcu inspektorzy zawsze każą przeszukać staw. Bill wszedł z hałasem. Twarz Billa była otwartą książką. Malowało się na niej podniecenie. 96
‒ A więc ‒ zaczął z entuzjazmem, zabierając się do śniadania ‒ co robimy dziś rano? ‒ Po pierwsze nie rozmawiamy tak głośno. Bill rozejrzał się z obawą naokoło. Czyżby Cayley siedział pod stołem? Po tym, co się zdarzyło poprzedniego wieczoru, wszystkiego można się było spodziewać. ‒ Czy... eee... Uniósł brwi. ‒ Nie. Ale krzyczeć nie trzeba. Należy mówić przytłumionym głosem, mój drogi Williamie, oddychając jednocześnie przeponą. Dzięki temu unika się tonów wysokich, które zdradziły już niejeden sekret. Innymi słowy, podaj mi grzankę. ‒ Jesteś w świetnym humorze. ‒ Owszem. Zgadza się. Cayley też to zauważył. Cayley powiedział: „Gdyby nie to, że muszę się zająć czymś innym, wybrałbym się z szanownym panem na orzechy i kwiat głogu. Chętnie tańczyłbym wokół krzewu morwy i wspinał się na pagórki. Ale otaczają mnie wody Jordanu, a inspektor Birch oczekuje na mnie przed domem z siecią na krewetki. Mój przyjaciel William Beverley niebawem zajmie się szanownym panem. Żegnam, żegnam na długo wszystkie pańskie kwiaty głogu i orzechy.” I wyszedł środkiem. Wchodzi W. Beverley, z prawej. ‒ Często się tak zachowujesz przy śniadaniu? ‒ Prawie zawsze ‒ odparł z pełnymi ustami. ‒ Wychodzi W. Beverley, z lewej. ‒ To chyba od słońca ‒ stwierdził Bill, smutno kiwając głową. ‒ Od słońca, księżyca i gwiazd, działających razem na pusty żołądek. Czy wie pan coś o gwiazdach? Czy wie pan coś na przykład o Pasie Oriona? Dlaczego nie ma gwiazdy nazwanej Pasem Beverleya? Albo powieści pod tym tytułem? ‒ powiedział przeżuwając. ‒ Znów wchodzi W. Beverley przez klapę. ‒ A propos klapy... ‒ Nie ‒ powiedział Antony wstając. ‒ Jedni mówią O Aleksandrze, inni o Herkulesie, ale nikt nie mówi o... Jak będzie 97
po łacinie klapa? Mensa ‒ stół; można z tego wywnioskować. Cóż, mój panie ‒ tu Antony, przechodząc obok, serdecznie klepnął go w plecy ‒ zobaczymy się później. Cayley twierdził, że mnie zabawisz, ale jak na razie ani razu mnie nie rozśmieszyłeś. Kiedy skończysz śniadanie, musisz się bardziej postarać. Tylko się nie śpiesz. Niech górne szczęki dobrze wykonują swoją robotę. ‒ Z tymi słowy pan Gillingham opuścił przestronną salę. Bill jadł śniadanie w lekkim oszołomieniu. Nie wiedział, że z tyłu za oknem Cayley palił papierosa; może wcale nie słuchał; może nie mógł nawet nic usłyszeć, ale był w polu widzenia Antony'ego i ten nie zamierzał ryzykować. Bill jadł więc swoje śniadanie, myśląc o tym, że Antony jest dziwnym facetem, oraz zastanawiając się, czy wszystkie zdumiewające wydarzenia poprzedniego dnia tylko mu się przyśniły. Antony poszedł do swego pokoju po fajkę. Zastał tam pokojówkę i uprzejmie przeprosił za zamieszanie. Po chwili coś mu się przypomniało. ‒ Ty jesteś Elsie, prawda? ‒ zapytał rzucając jej przyjazny uśmiech. ‒ Tak, proszę pana ‒ odparła zażenowana, ale i dumna. Nie miała wątpliwości, dlaczego jej osoba nabrała rozgłosu. ‒ To ty słyszałaś wczoraj pana Marka, czy tak? Mam nadzieję, że inspektor był dla ciebie miły? ‒ Tak, tak, dziękuję panu. ‒ „Teraz moja kolej. Ty poczekasz” ‒ mruknął do siebie Antony. ‒ Tak, proszę pana. Nieprzyjemnym tonem. Podkreślając, że nadeszła szansa dla niego. ‒ Ciekawe. ‒ To właśnie słyszałam, proszę pana. Naprawdę. Antony przyjrzał się jej z namysłem i pokiwał głową. ‒ Tak. Ciekawe. Ciekaw jestem dlaczego. ‒ Dlaczego co, proszę pana? ‒ Ach, wiele różnych spraw, Elsie... Znalazłaś się wtedy za drzwiami całkiem przypadkiem, co? 98
Elsie zaczerwieniła się. Nie zapomniała, co powiedziała na ten temat pani Stevens. ‒ Przypadkiem, proszę pana. Przeważnie chodzę drugimi schodami. ‒ Naturalnie. Znalazł fajkę i zamierzał wyjść, kiedy Elsie go zatrzymała. ‒ Bardzo przepraszam, proszę pana, ale czy będzie sprawa w sądzie? ‒ Owszem. Chyba jutro. ‒ Czy będę musiała złożyć zeznanie, proszę pana? ‒ Oczywiście. Nie masz się czego obawiać. ‒ Ja naprawdę słyszałam te słowa. Naprawdę. ‒ Naturalnie, że słyszałaś. Kto mówi, że nie? ‒ Niektórzy, no... Pani Stevens i inni. ‒ Po prostu ci zazdroszczą ‒ oznajmił Antony z uśmiechem. Był zadowolony, że z nią porozmawiał, ponieważ natychmiast rozpoznał ogromną wagę jej zeznania. Dla inspektora jej słowa niewątpliwie oznaczały tylko tyle, że Mark w pewnym sensie groził bratu. Dla Antony'ego miały o wiele większe znaczenie. Stanowiły wiarygodny dowód, iż Mark w ogóle był tego popołudnia w gabinecie. No bo kto widział Marka wchodzącego do gabinetu? Tylko Cayley. Skoro zaś Cayley ukrywał prawdę o kluczach, dlaczego nie miałby ukrywać prawdy o wejściu Marka do gabinetu? Zeznania Cayleya nie miały większej wartości. Niektóre z nich były pewnie prawdziwe, ale zarówno prawdę, jak i kłamstwo podawał w określonym celu. Antony nie wiedział jeszcze w jakim celu ‒ żeby chronić Marka, chronić siebie, nawet aby wydać Marka; wszystko było możliwe. Ponieważ zeznawał tylko to, co chciał, nie można było jego słów przyjmować tak, jak gdyby pochodziły od obiektywnego i wiarygodnego świadka. Choćby takiego jak Elsie. Zeznania Elsie potwierdzały jednak fakt. Mark wszedł do gabinetu, żeby zobaczyć się z bratem; Elsie słyszała ich obu, 99
jak rozmawiali; później Antony i Cayley znaleźli ciało Roberta... A inspektor zamierza przeszukać staw. Z drugiej strony zeznania Elsie nie potwierdzały niczego poza pobytem Marka w gabinecie. „Teraz moja kolej. Ty poczekasz.” Nie brzmiało to jak bezpośrednia groźba, lecz jak zagrożenie na przyszłość. Jeśli Mark zastrzelił brata zaraz potem, musiał to być przypadek, skutek walki, sprowokowanej, powiedzmy, tym „dość paskudnym” tonem głosu. Nikt nie mówi: „Ty poczekasz” człowiekowi, którego ma się właśnie zastrzelić. „Ty poczekasz” oznaczało: „Ty poczekasz i przekonasz się, co się później przydarzy.” Właściciel Czerwonego Domu dość miał swego brata pasożyta, dość miał jego szantaży; przyszła kolej Marka, by się zrewanżować. Niech Robert trochę poczeka, i wtedy się przekona. Rozmowa, którą usłyszała Elsie, mogła oznaczać coś w tym rodzaju. Nie mogła z całą pewnością oznaczać morderstwa. W każdym razie nie zamordowania Roberta przez Marka. Bardzo dziwna sprawa, myślał Antony. Jedyne oczywiste rozwiązanie jest równie łatwe, co błędne. A ja mam w głowie sto różnych rzeczy i nie potrafię ich do siebie dopasować. A dziś po południu zdarzy się sto pierwsza. Muszę koniecznie pamiętać o dzisiejszym popołudniu. Odnalazł Billa i zaproponował spacer. Bill nie dał się namawiać. ‒ Dokąd chcesz pójść? ‒ zapytał. ‒ Wszystko mi jedno. Pokaż mi park. ‒ Dobrze. Wyszli z domu. ‒ Mój drogi Watsonie ‒ zaczął Antony, gdy tylko znaleźli się na dworze ‒ nie możesz w domu tak głośno mówić. Za oknem, tuż za tobą, stał przez cały czas pewien pan. ‒ Ach, tak ‒ powiedział Bill różowiejąc na twarzy. ‒ Przepraszam. Dlatego opowiadałeś brednie. ‒ Po części tak. Po części zaś dlatego, że mam dziś rano 100
świetny humor. Czeka nas pracowity dzień. ‒ Naprawdę? Co będziemy robić? ‒ Policja ma zamiar przeszukać staw, najmocniej przepraszam, jezioro. Gdzie jest to jezioro? ‒ Jeżeli chcesz je zobaczyć, możemy tędy do niego dojść. ‒ Możemy mu się przyjrzeć. Czy zazwyczaj często przebywasz w okolicy jeziora? ‒ Nie, raczej nie. Nie ma tam nic do roboty. ‒ Nie można się kąpać? ‒ Dla mnie woda jest stanowczo za brudna. ‒ Rozumiem... Tą drogą szliśmy wczoraj, prawda? Do wsi? ‒ Tak. Za chwilę skręcimy nieco w prawo. Czego szukają w jeziorze? ‒ Marka. ‒ A niech to ‒ skomentował Bill. Przez moment milczał, lecz zaraz porzucił przykre myśli, gdy przypomniał sobie, ileż pasjonujących rzeczy dzieje się wokół. ‒ Słuchaj no, kiedy poszukamy tajemniczego przejścia? ‒ spytał z ożywieniem. ‒ Niewiele możemy zdziałać, gdy w domu jest Cayley. ‒ A dzisiaj po południu, gdy będą przeszukiwać staw? On powinien tam być. Antony potrząsnął głową. ‒ Dziś po południu muszę zrobić jedną rzecz ‒ odparł. ‒ Być może wystarczy nam czasu na obydwie sprawy. ‒ Czy dla tej drugiej sprawy też konieczna jest nieobecność Cayleya? ‒ Tak, moim zdaniem tak. ‒ Aha. Czy to coś ciekawego? ‒ Nie wiem. Może się okazać interesujące. Pewno mógłbym się tym zająć kiedy indziej, ale jakoś pasuje mi tu godzina trzecia. Specjalnie czekam do tej pory. ‒ Ojej, jak fajnie. Ja też przy tym będę, co? 101
‒ Oczywiście. Tylko, Bill, nie mów o niczym w samym domu, chyba że ja zacznę. Pilnuj się, Watsonie. ‒ Nie będę nic mówił, przysięgam. Doszli do stawu, czyli jeziora dla Marka i w milczeniu obeszli go dookoła. Kiedy zatoczyli koło, Antony usiadł na trawie i zapalił fajkę. Bill poszedł za jego przykładem. ‒ Marka tu nie ma ‒ rzucił Antony. ‒ Nie ma ‒ powtórzył Bill ‒ choć nie mam pojęcia, skąd to wiesz. ‒ Nie wiem, tylko zgaduję ‒ odparł Antony i szybko wyjaśnił: ‒ Znacznie łatwiej jest się zastrzelić niż utopić, a jeśli Mark chciał się zastrzelić w wodzie, myśląc, że nie będzie można znaleźć ciała, musiałby obciążyć kieszenie dużymi kamieniami, a jedyne duże kamienie leżą blisko wody, więc zostawiłyby ślady, a nie zostawiły, dlatego on tego nie zrobił, i do diabła ze stawem, może poczekać do popołudnia. Bill, gdzie się zaczyna podziemne przejście? ‒ To właśnie mamy odnaleźć, czyż nie? ‒ Tak. Widzisz, mam pewien pomysł. Antony wyjaśnił powody, dla których uważał, iż tajemnicze przejście wiązało się w jakiś sposób ze śmiercią Roberta i mówił dalej: ‒ Moja teoria zakłada, że Mark odkrył przejście mniej więcej rok temu, wtedy kiedy poważniej zajął się krokietem. Przejście dochodziło do podłogi komórki, a Cayley prawdopodobnie wymyślił, żeby na klapie postawić skrzynię z rzeczami do krokieta, aby ją zakamuflować. Wiesz, jak to jest, jak się samemu coś odkryje, to się człowiekowi zdaje, że wszyscy muszą to zauważyć. Wyobrażam sobie, iż Mark był zachwycony posiadaniem sekretu znanego tylko jemu, no i oczywiście Cayleyowi, lecz Cayley się nie liczył. Nieźle się zapewne bawili urządzając wszystko tak, by inni nie mogli niczego spostrzec. I potem, gdy panna Norris miała się przebrać za ducha, Cayley się wygadał. Przypuszczalnie powiedział jej, że nie będzie mogła dojść niewidoczna aż do trawnika, 102
i dał do zrozumienia, że istnieje jednak pewien sposób, a ona już jakoś wyciągnęła z niego sekret. ‒ Ale to było dwa czy trzy dni przed przyjazdem Roberta. ‒ Właśnie. Nie twierdzę wcale, że w samym istnieniu przejścia tkwi od początku coś złowieszczego. Trzy dni temu dla Marka było ono prywatną romantyczną przygodą. Nie wiedział jeszcze, że Robert przyjeżdża. Jednakże od tej pory z przejścia korzystano, w związku z Robertem. Może Mark tamtędy zbiegł; może wciąż się tam chowa. Jeśli tak, to jedyną osobą, która mogłaby go wydać, była panna Norris. Oczywiście zrobiłaby to zupełnie nieświadomie, nie wiedząc, iż przejście ma ze sprawą coś wspólnego. ‒ I dlatego należało ją stąd szybko wyekspediować? ‒ Tak. ‒ Czemu się przejmujesz wyjściem z tej strony? Zawsze możemy wejść od strony trawnika. ‒ Wiem, wtedy jednak będziemy musieli działać otwarcie. Włamać się do skrzyni i liczyć z tym, że Cayley będzie wiedział. Widzisz, Bill, jeżeli sami nie odkryjemy czegoś w ciągu następnych paru dni, musimy powiedzieć policji, co wiemy i wówczas oni sami zbadają przejście. Na razie nie chcę tego jeszcze robić. ‒ No, jasne. ‒ Musimy wobec tego nadal działać w konspiracji. To jedyny sposób. ‒ Uśmiechnął się i dodał: ‒ Tak jest o wiele zabawniej. ‒ Pewnie! ‒ zaśmiał się Bill. ‒ A zatem gdzie tajemnicze przejście ma swój początek?
Wielebny Theodore Ussher
‒ Jedną sprawę musimy sobie z góry uświadomić ‒ stwierdził Antony. ‒ Jeśli nie znajdziemy wejścia od razu, nie znajdziemy go wcale. ‒ Nie starczy nam czasu? ‒ Ani czasu, ani okazji. Pocieszająca myśl dla tak leniwej osoby jak ja. ‒ Skoro nie możemy porządnie szukać, trudno nam będzie znaleźć. ‒ Trudno znaleźć, ale o ile łatwiej szukać. Na przykład przejście mogłoby się zaczynać w sypialni Cayleya. Ale teraz już wiemy, że się tam nie zaczyna. ‒ Nic podobnego nie wiemy ‒ zaprotestował Bill. ‒ Wiemy na użytek naszych poszukiwań. Nie możemy przecież szukać śladów w sypialni Cayleya i opukiwać jego szaf. I dlatego, jeśli w ogóle mamy prowadzić poszukiwania, musimy przyjąć, że ono wcale się tam nie zaczyna. ‒ Ach, rozumiem. ‒ Bill żuł w zamyśleniu źdźbło trawy. ‒ Zresztą i tak nie zaczynałoby się na piętrze, co? ‒ Raczej nie. Widzisz, posuwamy się naprzód. ‒ Można odrzucić kuchnię i całą tę część domu ‒ rzekł Bill po namyśle. ‒ Nie możemy tam iść. ‒ Racja. I piwnice, jeśli jakieś są. ‒ Dużo miejsca nam nie zostaje. 104
‒ Nie. Naturalnie istnieje tylko jedna szansa na sto, że znajdziemy wejście, ale chcemy się skupić na najbardziej prawdopodobnym miejscu spośród tych kilku dla nas dostępnych. ‒ Zostają nam pokoje na dole, jadalnia, biblioteka, hol, pokój bilardowy i gabinet ‒ wymienił Bill. ‒ Zgadza się. ‒ Najbardziej pasuje gabinet, prawda? ‒ Tak. Jeśli pominąć jedną rzecz. ‒ Jaką? ‒ Że jest położony w złej części domu. Należy się spodziewać, iż przejście będzie brało początek w części domu najbliższej wylotu. Po co je przedłużać o teren w obrębie domu? ‒ To prawda. Twoim zdaniem zostają jadalnia i biblioteka? ‒ Tak. I przychylam się do biblioteki. Dla naszego celu. Po jadalni zawsze kręci się służba. Nie moglibyśmy porządnie szukać. Poza tym musimy pamiętać o jednym. Mark trzymał istniejące przejście w tajemnicy przez rok. Czy byłoby to możliwe, gdyby chodziło o jadalnię? Czy panna Norris mogłaby wejść do jadalni i otworzyć ukryte drzwi tuż po obiedzie, tak aby jej nikt nie zauważył? Zbyt ryzykowne. Bill powstał z zapałem. ‒ Chodźmy. Sprawdźmy bibliotekę. Jeżeli wejdzie Cayley, zawsze możemy powiedzieć, że szukamy czegoś do czytania. Antony wstał powoli, wziął przyjaciela pod ramię i poszli do domu. Do biblioteki warto było wejść, niezależnie od tajemniczych tuneli. Antony nigdy nie potrafił przejść obojętnie obok cudzych półek z książkami. Gdy tylko wszedł do środka, zaczął się uważnie rozglądać wokół, aby się przekonać, jakie książki czytał właściciel czy też, co bardziej prawdopodobne, jakich nie czytał, lecz trzymał w domu, żeby tworzyły odpowiednią atmosferę. Mark szczycił się swą biblioteką, w której znajdowała się bardzo różnorodna kolekcja. Książki odziedziczone po ojcu i po opiekunce; książki, które kupił, bo się nimi 105
interesował, a jeśli nie nimi, to ich autorami, których pragnął otoczyć swym patronatem; książki specjalnie zamawiane, w luksusowych wydaniach, po części dlatego, że dobrze się prezentowały na półkach, przydając blasku pokojom, po części dlatego, że każdy kulturalny człowiek powinien je mieć; stare wydania, nowe wydania, książki drogie, książki tanie ‒ biblioteka, gdzie każdy, bez względu na gust, mógł być pewien, że zawsze znajdzie coś dla siebie. ‒ A co ty szczególnie preferujesz, Bill? ‒ spytał Antony, przyglądając się półkom. ‒ A może wyłącznie grywasz w bilard? ‒ Czasem przeglądam sobie książki o badmintonie ‒ odparł Bill. ‒ Jest tam, w tamtym kącie. ‒ Wskazał ręką kierunek. ‒ Tutaj? ‒ upewnił się Antony podchodząc bliżej. ‒ Tak. ‒ Po czym szybko się poprawił: ‒ Ach, nie, nie tam. Teraz jest tam po prawej stronie. Jakiś rok temu Mark zrobił dokładne przemeblowanie biblioteki. Mówił nam, że zabrało mu to ponad tydzień. Ma strasznie dużo książek, co? ‒ To bardzo ciekawe ‒ powiedział Antony, siadając i rozpalając fajkę. Rzeczywiście, książek było „strasznie dużo”. Cztery ściany biblioteki były wyłożone półkami od podłogi po sufit, z wyjątkiem tych miejsc, gdzie drzwi i dwa okna żyły własnym, choć niepiśmiennym życiem. Dla Billa było to najbardziej beznadziejne ze wszystkich pomieszczeń, w których można by szukać ukrytego wejścia do tunelu. ‒ Będziemy musieli zdjąć z półki każdą cholerną książkę ‒ mruknął ‒ jeśli chcemy być pewni, że wszystko sprawdziliśmy. ‒ Cóż ‒ odrzekł Antony ‒ jeśli będziemy je wyjmować pojedynczo, nikt nie będzie nas podejrzewał o jakieś niecne zamiary. W końcu po to się idzie do biblioteki, aby zdjąć książkę z półki. ‒ Ale ich jest strasznie dużo. Fajka Antony'ego paliła się doskonale, on sam zaś wstał i 106
przeszedł od niechcenia do końca ściany przeciwległej drzwiom. ‒ No, cóż, rozejrzyjmy się i przekonajmy, czy to rzeczywiście takie straszne. Proszę, tu jest twój badminton. Mówiłeś, że często do niego zaglądasz, co? ‒ Jeśli już coś czytam. ‒ Tak. ‒ Antony przyjrzał się książkom na górnych i dolnych półkach. ‒ Głównie sport i podróże. Lubię książki podróżnicze, a ty? ‒ Zazwyczaj są dość nudne. ‒ Niektórzy ludzie jednak przepadają za nimi ‒ powiedział Antony z wymówką. Przeszedł do następnego rzędu półek. ‒ Dramaty. Dramaturdzy z okresu Restauracji. Są tu prawie wszyscy. Jak łatwo zauważyć, wciąż znajdują czytelników. Shaw, Wilde, Robertson... Wiesz, Bill, lubię czytać sztuki. Niewielu ludzi czytuje sztuki, ale ci, którzy czytają, czynią to z zapałem. Chodźmy dalej. ‒ Musimy się pośpieszyć ‒ zauważył nerwowo Bill. ‒ To prawda. Dlatego właśnie nie tracimy czasu. Poezja. Kto dzisiaj czyta poezje? Bill, kiedy po raz ostatni czytałeś Raj utracony? ‒ Nigdy tego nie czytałem. ‒ Tak myślałem. A kiedy panna Calladine czytała ci ostatnio na głos Wycieczkę? ‒ Prawdę mówiąc Betty, panna Calladine, jest wielką miłośniczką tego, no, jak mu tam? ‒ Nieważne. Wyraziłeś się dostatecznie jasno. Chodźmy dalej. Przeszedł do następnej półki. ‒ Biografie. Całe mnóstwo. Szalenie lubię biografie. Jesteś członkiem Klubu Johnsona, Bill? Mark na pewno do niego należy. Pamiętniki z różnych dworów ‒ to z pewnością lektura pani Calladine. W każdym razie biografie są równie interesujące co większość powieści, po co więc zwlekać? Idziemy dalej. ‒ Podszedł do następnej półki i nagle gwizdnął głośno. 107
‒ Proszę, proszę. ‒ Co się stało? ‒ spytał Bill z niejakim poirytowaniem. ‒ Cofnij się. Nie pozwól tłumom pchać się tutaj. Jesteśmy coraz bliżej. Kazania, słowo daję. Kazania. Czy ojciec Marka był pastorem, czy też Mark sam się interesuje nauką Kościoła? ‒ Chyba jego ojciec był pastorem. Ach, tak, na pewno. ‒ Czyli to książki jego ojca. Pół godziny z Bogiem ‒ muszę to zamówić w bibliotece, jak wrócę do domu. Zbłąkana owieczka, Jones o Trójcy Św., Komentarze listów Św. Pawła. Ach, Bill, jesteśmy w domu. Wąska ścieżka, kazania wielebnego Theodore'a Usshera, no pro-szę! ‒ Co się stało? ‒ Williamie, mam natchnienie. Odsuń się. ‒ Zdjął z półki klasyczne dzieło wielebnego Theodore'a Usshera, przyjrzał mu się z tkliwym uśmiechem, a potem podał Billowi. ‒ Potrzymaj przez chwilę Usshera. Bill posłusznie wziął książkę. ‒ Nie, lepiej mi oddaj. Wyjdź teraz do holu i zobacz, czy nie słychać gdzieś Cayleya. Gdyby był w pobliżu, powiedz głośno „cześć”. Bill szybko wyszedł, posłuchał i wrócił. ‒ Wszystko w porządku. ‒ Dobra. ‒ Znów zdjął książkę z półki. ‒ Teraz możesz potrzymać Usshera. Weź go do lewej ręki, o tak. Prawą mocno złap za tę półkę, w ten sposób. Teraz, kiedy powiem „ciągnij”, ciągnij powoli. Rozumiesz? Bill kiwnął głową, z twarzą rozjaśnioną podnieceniem. ‒ Dobrze. ‒ Antony wsunął rękę w miejsce grubego Usshera i pomacał tył półki. ‒ Ciągnij ‒ powiedział. Bill pociągnął. ‒ Ciągnij tak dalej cały czas. Zaraz znajdę. Nie, za mocno, wiesz, na tyle by utrzymać nacisk. ‒ Znów zajął palce poszukiwaniem... I nagle cały rząd półek, od góry do dołu, otworzył się lekko przed nimi. 108
‒ Wielki Boże! ‒ zawołał Bill, puszczając półkę ze zdumienia. Antony popchnął półki na miejsce, wyjął Billowi z ręki Usshera, postawił go na półce, a potem prowadząc Billa za ramię, doprowadził go do sofy i posadził. Następnie stanął przed nim i uroczyście skłonił głowę. ‒ Dziecinna zabawa, Watsonie ‒ powiedział. ‒ Dziecinna zabawa. ‒ Skąd u licha... Antony roześmiał się wesoło i usiadł na sofie obok Billa. ‒ Nie musiałbym ci przecież tłumaczyć ‒ parsknął, klepiąc przyjaciela w kolano ‒ ty jednak zachowujesz się jak prawdziwy Watson. To miło z twojej strony i ja to, oczywiście, doceniam. ‒ Nie, naprawdę, Tony. ‒ Ach, mój drogi Billu. ‒ Palił przez chwilę w milczeniu, a potem kontynuował: ‒ O tym właśnie przed chwilą mówiłem, tajemnica jest tajemnicą, dopóki jej nie odkryjesz, a jak ją już odkryjesz, dziwisz się, że nikt inny jej nie odkrył i jak to w ogóle mogła być tajemnica. Przejście istnieje od wielu lat, z wejściem w bibliotece i wyjściem w komórce. W pewnej chwili odkrył je Mark i natychmiast pomyślał, że za chwilę wszyscy to odkryją. Dlatego właśnie zasłonił je w komórce, stawiając tam skrzynię z przyborami do krokieta, a z tej strony... ‒ Przerwał i spojrzał na Billa. ‒ No, co zrobił, Bill? Bill nie wypadł z roli Watsona. ‒ Co takiego? ‒ Po prostu poprzestawiał książki. Biorąc do ręki Żywot Nelsona czy Trzech panów w łódce przypadkiem odkrył wejście. Naturalnie pomyślał, że teraz każdy po kolei zainteresuje się Żywotem Nelsona lub Trzema panami w łódce. I naturalnie pomyślał, że tajemnica będzie bezpieczniejsza, jeśli nikt się do tej półki nie będzie w ogóle zbliżał. Kiedy powiedziałeś, że książki zostały przestawione rok temu, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy pojawiła się skrzynia w komórce, natychmiast 109
odgadłem przyczynę. Poszukałem więc najnudniejszych książek, jakie tu są, książek, których nikt nie czyta. Oczywiście zbiór książek z kazaniami pastora z epoki wiktoriańskiej oznaczał naszą półkę. ‒ Tak, rozumiem. Ale dlaczego byłeś taki pewien tego właśnie miejsca? ‒ Mark musiał je sobie zaznaczyć jakąś książką. Pomyślałem, że pasuje do niego żart zaznaczenia wejścia książką Wąska ścieżka. I nie myliłem się. Bill z namysłem pokiwał głową. ‒ Tak, bardzo sprytnie ‒ powiedział. ‒ Chytra z ciebie sztuka, Tony. Tony roześmiał się. ‒ Stale mi to powtarzasz, i choć może niezasłużenie, jest to dla mnie bardzo miłe. ‒ No, to chodźmy ‒ rzekł Bill niecierpliwie, wstając i wyciągając rękę do przyjaciela. ‒ Dokąd? ‒ Jak to dokąd? Zbadać przejście. Antony potrząsnął głową. ‒ Dlaczego nie? ‒ A co się spodziewasz znaleźć? ‒ Nie wiem. Ty jednak sądziłeś chyba, że możemy tam znaleźć coś, co pomoże nam w rozwiązaniu zagadki. ‒ A jeżeli znajdziemy Marka? ‒ spytał cicho Antony. ‒ Słuchaj no, naprawdę sądzisz, że tam jest? ‒ Przypuśćmy, że tak. ‒ No, to go znajdziemy. Antony podszedł do kominka, wystukał popiół z fajki i odwrócił się do Billa. Spoglądał na niego poważnie, w milczeniu. ‒ Co masz zamiar powiedzieć? ‒ zapytał wreszcie. ‒ Nie rozumiem. ‒ Chcesz go aresztować czy pomóc mu uciec? ‒ Ja... ja... cóż, oczywiście, ja... ‒ zaczął Bill jąkając się, po czym dokończył niepewnie ‒ nie wiem. 110
‒ Właśnie. Musimy coś postanowić, prawda? Bill nie odpowiedział. Zdenerwowany chodził tam i z powrotem po pokoju, marszcząc brwi, przystając od czasu do czasu przy nowo znalezionym wyjściu i przyglądając mu się tak, jakby usiłował odkryć, co się za nim kryje. Gdyby miał wybierać, to po czyjej stronie się opowie ‒ Marka czy prawa? ‒ No, wiesz, nie możesz po prostu powiedzieć „cześć” ‒ odezwał się Antony, niemal dokładnie odgadując jego myśli. Bill drgnął, wyrwany z zamyślenia. ‒ Nie możesz też powiedzieć: To jest mój przyjaciel, pan Gillingham, który jest obecnie twoim gościem. Wybieramy się zagrać w kule. ‒ Tak, to cholernie trudne. Nie wiem, co powiedzieć. W ogóle zapomniałem o Marku. ‒ Podszedł do okna i spojrzał na trawniki. Ogrodnik przycinał trawę. Zniknięcie gospodarza nie dawało powodu do zaniedbywania trawników. Zapowiadał się kolejny upalny dzień. Do diaska, oczywiście zapomniał o Marku. Jak mógł myśleć o Marku jako o zbiegłym mordercy, uciekinierze wyjętym spod prawa, skoro wszystko wokół trwało tak, jak wczoraj, a słońce świeciło tak samo, jak przed dwudziestoma czterema godzinami, gdy wybierali się grać w golfa? Nie mógł pozbyć się odczucia, że cała sprawa nie jest prawdziwą tragedią, lecz wesołą zabawą w detektywów, w którą grał z Antonym. Odwrócił się do przyjaciela. ‒ Wszystko jedno ‒ odezwał się. ‒ Chciałeś znaleźć przejście i znalazłeś je. Nie masz zamiaru w ogóle tam wchodzić? Antony wziął go za ramię. ‒ Wyjdźmy na dwór ‒ zaproponował. ‒ I tak nie możemy teraz wchodzić do środka. To zbyt ryzykowne, kiedy Cayley się tu kręci. Wiesz, Bill, czuję się jak ty: trochę się boję. Choć nie wiem właściwie, czego się boję. Ale chcesz kontynuować, prawda? ‒ Tak ‒ odparł zdecydowanie Bill. ‒ Musimy. 111
‒ Wobec tego, jeśli tylko nam się uda, zbadamy przejście dziś po południu. A jeśli nie będzie okazji, poczekamy do wieczora. Przeszli przez hol i wyszli na słońce. ‒ Naprawdę sądzisz, że znajdziemy tam ukrywającego się Marka? ‒ spytał Bill. ‒ Bardzo możliwe ‒ odparł Antony. ‒ Albo też Marka... Szybko przywołał się do porządku. ‒ Nie ‒ mruknął do siebie ‒ nie wolno mi tak myśleć, jeszcze nie. To zbyt okropne.
Cień na ścianie
Podczas minionych dwudziestu godzin inspektor Birch był zajęty. Przetelegrafował do Londynu szczegółowy opis Marka w brązowym wełnianym ubraniu, w którym go ostatnio widziano, a także dowiadywał się w Stanton, czy nie zauważono osoby odpowiadającej jego opisowi, która wsiadałaby do pociągu o 16.20. Zebrane zeznania nie rozstrzygały sprawy i wobec tego nie można było wykluczyć, iż Mark faktycznie złapał ten pociąg i przyjechał do Londynu, nim tamtejsza policja przygotowała się na jego przybycie. Tego dnia w Stanton odbywał się jarmark i miasteczko miało więcej niż zwykle gości, było więc mało prawdopodobne, że ktoś spostrzegł wyjazd Marka o 16.20 czy też wcześniejszy przyjazd Roberta o 14.10. Jak Antony powiedział Cayleyowi, zawsze znajdzie się ktoś, kto gotów jest przedstawić policji szczegółowy ‒ choć niekoniecznie prawdziwy ‒ opis zachowań każdego, kim interesuje się policja. To, że Robert przyjechał pociągiem o 14.10, było prawie pewne. Do czasu rozprawy nie można już było wiele się o nim dowiedzieć. Wszystko, co wiedziano na temat dzieciństwa obu chłopców, pochodziło od Cayleya. Robert nie był udanym synem i pospiesznie wysłano go do Australii; od tego czasu nikt go w wiosce nie widział. Czy istniały jakieś konkretne powody kłótni między braćmi, oprócz tego, że młodszy mieszkał 113
we własnym domu i miał dość pieniędzy, a starszy był biedny i żył na wygnaniu, nikt nic wiedział ‒ i według przewidywań inspektora ‒ nikt się nie dowie, dopóki nie odnajdzie się Mark. Sprawą wagi podstawowej było jak najszybsze odnalezienie Marka. Przeszukanie stawu może nie wnieść nic nowego, ale z pewnością będzie nazajutrz dobrze świadczyć w sądzie o gorliwości inspektora Bircha. A gdyby tylko wypłynął na powierzchnię rewolwer, którym dokonano zabójstwa, cały kłopot nieźle by się opłacił. „Inspektor Birch okazuje narzędzie zbrodni” ‒ to byłby fantastyczny tytuł w miejscowej gazecie. Dlatego inspektor, idąc nad staw, gdzie czekali jego ludzie, był z siebie bardzo zadowolony i miał na tyle dobry humor, że uciął sobie miłą pogawędkę z panem Gillinghamem i jego przyjacielem, panem Beverleyem. Rozpoczął wesołym „dzień dobry”, dodając z uśmiechem: ‒ Idą nam panowie na pomoc? ‒ Wcale panu nie zależy na naszym towarzystwie ‒ odparł, również z uśmiechem, Antony. . ‒ Bardzo proszę, jeśli mają panowie ochotę. Antony zadrżał lekko. ‒ Później mi pan powie, co znaleźliście ‒ powiedział. ‒ À propos ‒ dodał ‒ mam nadzieję, że właściciel gospody „U Króla Jerzego” wystawił mi dobrą opinię? Inspektor przyjrzał mu się uważnie. ‒ Skąd pan w ogóle wie cośkolwiek na ten temat? Antony skłonił się z powagą. ‒ Stąd, iż uważam pana za wybitnie zdolnego funkcjonariusza policji. Inspektor roześmiał się w głos. ‒ Jest pan czysty, wszystko w zupełnym porządku. Musiałem się jednak upewnić. ‒ Oczywiście. Cóż, życzę powodzenia. Choć nie sądzę, aby znalazł pan coś ciekawego w stawie. Leży raczej nie po drodze, nie sądzi pan, dla kogoś, kto ucieka? ‒ To samo powiedziałem panu Cayleyowi, kiedy zwrócił moją uwagę na staw. Nic złego się jednak nie stanie, jeśli 114
sprawdzimy. W tego rodzaju sprawach najbardziej prawdopodobne są rzeczy nieoczekiwane. ‒ Ma pan absolutną rację, inspektorze. Cóż, nie możemy pana zatrzymywać. Do widzenia. ‒ I Antony uśmiechnął się uprzejmie. ‒ Do widzenia panu. ‒ Do widzenia ‒ dodał Bill. Antony stał i spoglądał w milczeniu za odchodzącym inspektorem tak długo, aż wreszcie Bill potrząsnął go za ramię i spytał, dość poirytowanym tonem, o co chodzi. Antony powoli potrząsnął głową. ‒ Nie wiem. Naprawdę nie wiem. To, o czym myślę, jest zbyt szatańskie. On nie może być aż tak bezwzględny. ‒ Kto? Antony bez słowa powrócił do ławki w ogrodzie, gdzie przedtem siedzieli. Usiadł i objął głowę rękoma. ‒ Ach, mam nadzieję, że coś znajdą ‒ mruknął. ‒ Żeby tylko coś znaleźli. ‒ W stawie? ‒ Tak. ‒ Ale co? ‒ Cokolwiek, Bill. Cokolwiek. Bill się rozzłościł. ‒ Słuchaj, Tony, tak dalej być nie może. Nie możesz być tak cholernie tajemniczy. Co ci się nagle stało? Antony spojrzał na niego zdumiony. ‒ Nie słyszałeś, co powiedział inspektor? ‒ O czym? ‒ Że przeszukiwanie stawu to pomysł Cayleya. ‒ Ach, tak, no, rzeczywiście. ‒ Bill znów się rozochocił. ‒ Chcesz powiedzieć, że coś tam schował? Jakiś fałszywy trop, żeby policja to znalazła? ‒ Mam nadzieję ‒ powiedział Antony z przejęciem. ‒ Obawiam się jednak... ‒ Przerwał. ‒ Czego? ‒ Obawiam się, że niczego tam nie schował. Obawiam się... 115
‒ Mów. ‒ Jakie jest najlepsze miejsce, żeby ukryć coś ważnego? ‒ Takie, gdzie nikt nie będzie zaglądał. ‒ Jest jeszcze lepsze. ‒ Jakie? ‒ Takie, gdzie wszyscy już zajrzeli. ‒ Na Jowisza! Myślisz, że jak tylko skończą z przeszukiwaniem stawu, Cayley coś w nim schowa? ‒ Tak, tego właśnie się obawiam. ‒ Ale dlaczego przywiązujesz do tego taką wagę? ‒ Ponieważ sądzę, iż musi to być coś bardzo ważnego, coś, czego nie da się łatwo schować gdzie indziej. ‒ Co takiego? ‒ dopytywał się z zapałem Bill. Antony potrząsnął głową. ‒ Nie, nie chcę jeszcze teraz o tym mówić. Poczekamy i zobaczymy, czy inspektor coś znajdzie. Może znajdzie, sam nie wiem co, coś, co Cayley tam dla niego schował. Ale jeżeli nie, to znaczy, że Cayley chce dziś wieczorem coś tam ukryć. ‒ Co? ‒ spytał znów Bill. ‒ Sam zobaczysz ‒ odparł Antony ‒ ponieważ przy tym będziemy. ‒ Będziemy go śledzić? ‒ Tak, jeśli inspektor niczego nie znajdzie. ‒ To dobrze. Kiedy szło o opowiedzenie się albo po stronie Cayleya, albo po stronie prawa, Bill teraz już wiedział jak postąpić. Przed wczorajszą tragedią był w dobrych stosunkach z obydwoma kuzynami, mimo iż z żadnym z nich nie łączyły go stosunki zażyłe. W istocie wolał nawet chyba małomównego i solidnego Cayleya od bardziej zmiennego w nastrojach Marka. Zalety Cayleya, tak jak je widział Bill, były jego zdaniem zdecydowanie negatywne, zapewne ich wartość polegała głównie na tym, że Cayley nigdy nie okazywał własnych słabości i to stanowiło jednak znakomitą cechę u współgościa (lub współgospodarza) domu, w którym się często bywa. Mark natomiast swych słabości nie ukrywał i Bill dość się na nie napatrzył. 116
I mimo to, choć rano wahał się, jak określić swe stanowisko wobec Marka, teraz zdecydowanie trzymał stronę prawa przeciwko Cayleyowi. Ostatecznie Mark nic mu nie zrobił, a Cayley popełnił niewybaczalne wykroczenie. Cayley podsłuchiwał jego prywatną rozmowę z Tonym. Skoro prawo tego chce, nich Cayley wisi. Antony spojrzał na zegarek i wstał. ‒ Chodźmy ‒ zakomenderował. ‒ Pora na tę sprawę, o której przedtem mówiłem. ‒ Przejście? ‒ spytał z przejęciem Bill. ‒ Nie, ta rzecz, o której powiedziałem, że będę ją musiał zrobić po południu. ‒ Ach, tak, tak. Co to jest? Antony bez słowa poszedł do domu, do gabinetu. Była godzina trzecia, a właśnie o trzeciej poprzedniego dnia Antony i Cayley znaleźli zwłoki. Kilka minut po trzeciej Antony wyglądał z okna przyległego pokoju i został nagle zaskoczony: za jego plecami otworzyły się drzwi i wszedł Cayley. Wówczas nawet się przez chwilę zastanawiał, dlaczego spodziewał się, że drzwi będą zamknięte, ale nie miał czasu dokładniej nad tym pomyśleć i obiecał sobie, że zajmie się tą sprawą w jakiejś wolniejszej chwili. Być może nie miało to większego znaczenia; być może, jeśli jakieś miało, Antony mógłby się o tym przekonać odwiedzając gabinet rano. Czuł jednak, iż uda mu się lepiej odtworzyć wczorajsze wrażenia, jeżeli ‒ w miarę możliwości ‒ wybierze do swojego eksperymentu takie same warunki. Postanowił więc, że godzina trzecia po południu zastanie go znowu w gabinecie. Kiedy wszedł pierwszy do pokoju, odczuł niemal szok nie widząc ciała Roberta rozciągniętego między dwoma parami drzwi. Jednakże ciemna plama na podłodze wskazywała, gdzie spoczywała głowa zabitego i Antony przyklęknął obok, dokładnie tak, jak przed dwudziestoma czterema godzinami. ‒ Chcę to sobie jeszcze raz odtworzyć ‒ rzekł. ‒ Ty będziesz Cayleyem. Cayley powiedział, że pójdzie po wodę. Pamiętam, że pomyślałem, iż woda raczej się zmarłemu nie 117
przyda, ale że Cayley pewno woli coś robić niż tkwić bezczynnie. Wrócił z mokrą gąbką i z chusteczką. Zapewne wyjął chustkę z komody. Poczekaj. Podniósł się i poszedł do przylegającego pokoju, rozejrzał się wokół, wysunął jedną i drugą szufladę, wreszcie, po zamknięciu wszystkich drzwi, wrócił do gabinetu. ‒ Jest gąbka, a chustki leżą w prawej górnej szufladzie. Teraz, Bill, udawaj Cayleya. Właśnie powiedziałeś coś o wodzie i wstajesz. Z dziwnym, wręcz niesamowitym uczuciem Bill, który klęczał obok przyjaciela, wstał i wyszedł. Antony, tak jak poprzedniego dnia, spojrzał za nim. Bill wszedł do pokoju z prawej strony, wysunął szufladę, wyjął chusteczkę, zwilżył gąbkę i wrócił. ‒ No i co? ‒ spytał z ciekawością. Antony potrząsnął głową. ‒ Wszystko jest inaczej. Po pierwsze narobiłeś strasznie dużo hałasu, a Cayley wcale. ‒ Może nie nasłuchiwałeś, kiedy Cayley wchodził. ‒ Nie nasłuchiwałem, ale gdyby był jakiś hałas, to bym go usłyszał i pamiętał o tym później. ‒ Może Cayley zamknął za sobą drzwi. ‒ Czekaj! Położył dłoń na oczach i myślał. To nie było coś, co słyszał, lecz coś, co zobaczył. Z całych sił starał się przywołać tamten obraz... Zobaczył, jak Cayley wstaje, otwiera drzwi gabinetu, zostawia je otwarte i wchodzi w korytarz, skręca do drzwi po prawej stronie, otwiera je, wchodzi, a wtedy... Co jego oczy zobaczyły po tym? Gdybyż tylko zechciały jeszcze raz mu pokazać! Nagle podskoczył z rozjaśnioną twarzą. ‒ Mam, Bill, już mam! ‒ zawołał. ‒ Co? ‒ Cień na ścianie! Patrzyłem na cień na ścianie. Ach, co za głupiec ze mnie, stokrotny głupiec! 118
Bill spoglądał na niego nic nie rozumiejąc. Antony wziął go za ramię i pokazał ścianę w korytarzu. ‒ Patrz na światło słoneczne ‒ powiedział. ‒ Ponieważ zostawiłeś drzwi od tamtego pokoju otwarte, słońce wpada wprost przez okna. Teraz zamknę drzwi. Spójrz! Widzisz, jak po ścianie przechodzi cień? To właśnie ujrzałem, cień idący po ścianie, kiedy Cayley zamykał drzwi. Bill, idź tam i zamknij za sobą drzwi, zwyczajnie. Szybko! Bill wyszedł, a Antony z klęczek przyglądał się temu z uwagą. ‒ Tak myślałem! ‒ zawołał. ‒ Wiedziałem, że to nie to. ‒ Co się stało? ‒ spytał Bill wracając do gabinetu. ‒ To, czego się należało spodziewać. Słońce, a potem szybko znów cień, wszystko w jednej chwili. ‒ A co zdarzyło się wczoraj? ‒ Blask słońca był na ścianie przez jakiś czas, a potem cień powrócił bardzo powoli i nie pamiętam hałasu zamykanych drzwi. Bill spoglądał na niego okrągłymi oczyma. ‒ Na Jowisza! Chcesz powiedzieć, że Cayley zamknął drzwi po chwili, jakby po namyśle, i bardzo cicho, żebyś tego nie słyszał? Antony kiwnął głową. ‒ Tak. To tłumaczy, dlaczego byłem później zaskoczony, kiedy wszedłem do pokoju i zastałem drzwi otwarte. Wiesz, jak się zamykają takie drzwi na sprężynie? ‒ Takie, jakie sobie instalują starsi panowie w obawie przed przeciągami? ‒ Tak. Z początku trudno je popchnąć, a potem zamykają się bardzo, bardzo powoli. Tak właśnie przesuwał się cień i podświadomie musiałem go skojarzyć z ruchem takich drzwi. Na Jowisza! ‒ Wstał i strzepnął kura z kolan. ‒ A teraz, Bill, abyśmy nabrali pewności, idź i zamknij drzwi w taki sposób. Wiesz, jakby po namyśle; i bardzo cicho, tak, żebym nic nie słyszał. 119
Bill wykonał polecenie i wystawił głowę z drugiego pokoju, aby usłyszeć o efektach. ‒ To było to ‒ stwierdził Antony z absolutnym przekonaniem. ‒ Wczoraj widziałem to samo. ‒ Wyszedł z gabinetu i wszedł do drugiego pokoju. ‒ A teraz postarajmy się odkryć, co tu zrobił pan Cayley i dlaczego tak się starał, aby jego towarzysz, pan Gillingham, nic nie słyszał.
Otwarte okno
Początkowo Antony myślał, że Cayley schował coś w pokoju, coś, co być może znalazł przy zwłokach i... lecz to był absurd. W czasie, jakim dysponował, mógłby zaledwie włożyć coś do szuflady, a tam byłoby bardziej narażone na ujawnienie, niż gdyby owo coś schował do kieszeni. Poza tym od wczoraj dawno by już je wyjął i ukrył w lepszym miejscu. No i po co miałby w takim wypadku zamykać drzwi? Bill wyciągnął szufladę i zajrzał do środka. ‒ Czy warto wszystko to przeglądać, jak myślisz? ‒ zapytał. Antony spojrzał przez ramię. ‒ Dlaczego w ogóle trzymał tu ubranie? Przebierał się tu kiedy? ‒ Mój drogi Tony, na całym świecie nie ma człowieka, który posiadałby więcej ubrań niż Mark. Przypuszczam, że część trzymał tutaj na wszelki wypadek. Kiedy ty czy ja jedziemy z Londynu na wieś, zabieramy ubranie ze sobą. Mark nigdy tego nie robił. W swym londyńskim mieszkaniu miał drugi komplet wszystkiego, co znajduje się tutaj. To było jego hobby ‒ zbieranie ubrań. Gdyby miał pół tuzina domów, wszystkie pełne byłyby miejskich i wiejskich strojów dżentelmena. ‒ Rozumiem. 121
‒ Oczywiście ubrania stąd mogły się czasem przydać, gdy Mark pracował w gabinecie i nie musiał iść na górę po chustkę do nosa czy wygodniejszą marynarkę. ‒ Rozumiem. Tak ‒ powiedział Antony wędrując po pokoju, po czym podniósł wieko kosza na bieliznę stojącego przy umywalce i zajrzał do środka. ‒ Ostatnio przyszedł tu chyba po kołnierzyk. Bill zapuścił żurawia. Na dnie kosza leżał jeden kołnierzyk. ‒ Tak, zdarzało mu się ‒ potwierdził. ‒ Jeśli na przykład kołnierzyk go uwierał albo był troszkę ubrudzony czy coś w tym rodzaju. Mark jest bardzo wymagający. Antony pochylił się i wyciągnął kołnierzyk. ‒ Ten musiał być niewygodny ‒ osądził po dokładnych oględzinach. ‒ Nie ma na nim śladu brudu. ‒ Upuścił go z powrotem do kosza. ‒ Tak czy siak, przychodził tu czasem, co? ‒ Na pewno. ‒ No dobrze, ale dlaczego Cayley zachowywał się tak tajemniczo? ‒ Dlaczego musiał zamknąć drzwi? ‒ zastanawiał się Bill. ‒ Tego nie mogę zrozumieć. Przecież i tak nie mogłeś go widzieć. ‒ Nie mogłem. Z tego wynika, że mogłem coś usłyszeć. Miał zamiar zrobić coś, czego nie chciał, abym usłyszał. ‒ To jest to! ‒ wykrzyknął Bill z entuzjazmem. ‒ Co? Bill zmarszczył czoło w pełnym nadziei skupieniu, ale nic z tego nie wynikło. ‒ Wpuśćmy tu przynajmniej trochę świeżego powietrza ‒ odezwał się w końcu, wyczerpany myśleniem. Podszedł do okna, otworzył je i wyjrzał. Nagle coś mu przyszło do głowy i spytał Antony'ego: ‒ Czy nie uważasz, że powinienem pójść nad staw i sprawdzić, czy tam jeszcze są? Ponieważ... Przerwał znienacka na widok wyrazu twarzy Antony'ego. 122
‒ Co za idiota! ‒ zawołał Antony. ‒ Mój ty najwspanialszy ze wszystkich Watsonów! Słoneczko moje kochane! Ach, Gillingham, skończony z ciebie dureń. ‒ Co takiego...? ‒ Okno, okno! ‒ krzyknął Antony, wskazując na nie ręką. Bill odwrócił się do okna, jakby oczekiwał, że natchnie go ono jakimś pomysłem. Ponieważ nic się nie stało, wrócił wzrokiem do Antony'ego. ‒ Otwierał okno! ‒ wołał Antony. ‒ Kto? ‒ Cayley oczywiście. ‒ Z wielką powagą i powoli Antony tłumaczył dalej: ‒ Przyszedł tu po to, żeby otworzyć okno. Zamknął drzwi, abym nie słyszał, jak je otwiera. Otworzył je. Wtedy wszedłem i zobaczyłem, że jest otwarte. Powiedziałem: „Okno jest otwarte. Moje nadzwyczajne zdolności analityczne mówią mi, że morderca musiał uciec przez to okno.” „Och”, powiedział Cayley unosząc brwi. „Cóż”, dodał, „przypuszczam, iż ma pan rację”. Na to ja dumnie: „Mam. Bo okno jest otwarte”, powiedziałem. Ach, ty skończony ośle! Teraz zrozumiał. To wyjaśniało wiele trapiących go zagadek. Antony próbował postawić siebie na miejscu Cayleya, gdy zobaczył go po raz pierwszy, jak walił w drzwi i wołał: „Wpuść mnie!” Cokolwiek zdarzyło się w gabinecie, ktokolwiek zabił Roberta, Cayley o wszystkim wiedział, wiedział, że Marka już w pokoju nie było i że nie uciekł przez okno. Konieczne jednak było dla planów Cayleya ‒ dla planów Marka, jeśli działali razem ‒ aby uważano, że taką właśnie drogą uciekł. W pewnej chwili zaś, kiedy walił (z kluczem w kieszeni) w zamknięte drzwi, nagle przypomniało mu się ‒ co za szok! ‒ że popełnił błąd. Okno nie zostało otwarte! Przypuszczalnie na początku miał tylko ‒ jakże nieprzyjemne ‒ wątpliwości. Czy francuskie okno w gabinecie było otwarte? Na pewno było! Na pewno?... Czy jest jeszcze czas, aby otworzyć drzwi, wślizgnąć się do pokoju, otworzyć okno 123
i wymknąć się z powrotem? Nie. Służba może się pojawić w każdej chwili. To zbyt ryzykowne. Wręcz tragiczne, gdyby go przyłapano. Ale służba nie grzeszy inteligencją. Uda mu się otworzyć okno, kiedy będą się gapić na zwłoki. Niczego nie zauważą. Jakoś to musi zrobić. I nagłe pojawienie się Antony'ego! To dopiero komplikacja. Antony w dodatku proponuje, by sprawdzić okno! A przecież on właśnie się okna obawiał! Nic dziwnego, że z początku sprawiał wrażenie oszołomionego. Wreszcie wyjaśniło się, dlaczego Cayley wybrał najdłuższą drogę, a jednak biegł. To była jego jedyna szansa ucieczki przed Antonym, dotarcia przed nim do okna, otwarcia go za wszelką cenę, nim dobiegnie na miejsce Antony. Nawet gdyby otwarcie okna okazało się niemożliwe, musi być pierwszy i sprawdzić, co się dzieje. Może okno było jednak otwarte. Musi zgubić Antony'ego i przekonać się. A gdyby było zamknięte, beznadziejnie zamknięte, to musi mieć chwilę dla siebie, chwilę, w której wymyśli jakiś inny plan, żeby uniknąć klęski nagle im zagrażającej. Dlatego musiał biec. Ale Antony trzymał się blisko niego. Razem wyważyli okno i weszli do gabinetu. Cayley jednak jeszcze się nie poddał. W umywalni też było okno! Tylko cicho, cichutko. Antony nie może niczego usłyszeć. I Antony nie usłyszał. Co więcej, wspaniale się znalazł. Nie tylko zwrócił od razu uwagę na otwarte okno, lecz także starannie wyjaśnił Cayleyowi, dlaczego Mark wybrał to okno, a nie okno w gabinecie. I Cayley się z nim zgodził co do motywów postępowania Marka. W duchu nieźle się musiał uśmiać. Ciągle jeszcze miał trochę stracha. Bał się, że Antony zechce zajrzeć w krzaki. Czego się obawiał? Tego, że nie było żadnych śladów, aby ktoś przedzierał się przez krzaki. Od tego czasu Cayley niewątpliwie narobił śladów i pomógł inspektorowi je znaleźć. Czy posunął się aż do zrobienia śladów za pomocą butów Marka? Ziemia była sucha i ślady stóp nie 124
wydawały się konieczne. Antony uśmiechnął się na myśl o wielkim Cayleyu usiłującym wcisnąć stopy w eleganckie buciki drobnego Marka. Cayley się pewno ucieszył, że nie musi robić śladów stóp. Otwarte okno zupełnie wystarczało; otwarte okno i parę połamanych gałązek. Tylko cicho, cichutko. Żeby Antony nie usłyszał. I Antony nie usłyszał... Ale widział cień na ścianie. Teraz Bill i Antony znajdowali się z powrotem na trawniku i Bill z otwartymi ustami słuchał teorii swego przyjaciela dotyczącej wydarzeń z poprzedniego dnia. Teoria pasowała, wyjaśniała wiele, ale nie posuwała sprawy naprzód. Stwarzała nową zagadkę. ‒ Jaką? ‒ spytał Antony. ‒ Gdzie jest Mark? Jeżeli wcale nie wchodził do gabinetu, to gdzie jest teraz? ‒ Nie powiedziałem, że wcale tam nie wchodził. Przeciwnie, musiał wejść. Elsie słyszała stamtąd jego głos. ‒ Przerwał i powtórzył powoli: ‒ Słyszała jego głos, a przynajmniej mówi, że słyszała. Jeśli istotnie był w środku, wyszedł z gabinetu drzwiami. ‒ No dobrze, ale dokąd to cię prowadzi? ‒ Tam, dokąd zaprowadziło Marka. Do podziemnego przejścia. ‒ Sądzisz, że przez cały czas tam się ukrywa? Antony milczał, aż Bill ponowił pytanie, a później z wysiłkiem oderwał się od swych rozmyślań i odpowiedział: ‒ Nie wiem. Posłuchaj, Bill. Oto możliwe wytłumaczenie. Nie wiem, czy jest prawdziwe, nie wiem, Bill. Jestem dość przerażony. Przerażony tym, co mogło się zdarzyć, tym, co się być może jeszcze zdarzy. Posłuchaj jednak, przekonamy się, czy znajdziesz w tym rozwiązaniu jakieś luki. Z nogami wyciągniętymi przed siebie i rękami wepchniętymi głęboko w kieszenie rozparł się wygodnie na ławce, spoglądając w niebieskie niebo nad głową i ‒ jak gdyby widział 125
na niebie jeszcze raz odgrywane wydarzenia poprzedniego dnia ‒ wolno opisywał Billowi, co się wydarzyło. ‒ Zacznijmy od chwili, kiedy Mark zabija Roberta. Nazwijmy to wypadkiem; przypuszczalnie tak było. Mark na pewno by tak twierdził. Oczywiście wpada w panikę. Ale nie zamyka drzwi i nie ucieka. Po pierwsze klucz tkwi od zewnątrz; po drugie ‒ Mark nie jest aż takim głupcem. Jednakże znajduje się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Wiadomo, że pozostawał z bratem w złych stosunkach. Dopiero co mu groził, i ktoś mógł to słyszeć. Nie wie co robić? I robi rzecz oczywistą, coś, co zawsze zrobiłby w podobnych okolicznościach. Zasięga rady Cayleya, nieocenionego, nieuniknionego Cayleya. Cayley jest tuż obok, Cayley musiał słyszeć strzał. Cayley powie mu co robić. Mark otwiera drzwi w tej samej chwili, gdy Cayley wchodzi, żeby zobaczyć, co się stało. Mark pośpiesznie wyjaśnia. „Co robić, Cay? Co mam zrobić? To był wypadek, przysięgam. Groził mi. Byłby mnie zastrzelił, gdybym ja tego nie zrobił. Wymyśl coś, i to szybko.” I Cayley wymyślił. „Zostaw to mnie”, mówi. „Ty stąd zmykaj. Przyjmijmy, że to ja go zastrzeliłem. Wszystko wyjaśnię. Uciekaj. Schowaj się. Nikt nie widział, jak wchodziłeś do gabinetu. Szybko, do podziemnego przejścia. Przyjdę tam do ciebie, jak tylko będę mógł.” Poczciwy, wierny Cayley! Mark z powrotem nabiera animuszu. Cayley wszystko wyjaśni. Cayley powie służbie, że to był wypadek. Zadzwoni na policję. Nikt nie będzie podejrzewał Cayleya ‒ przecież on nie kłócił się z Robertem. A potem Cayley przyjdzie do niego i powie, że wszystko jest w porządku, wtedy Mark wyjdzie z drugiej strony i spacerkiem ruszy w stronę domu. Od któregoś ze służących dowie się, co się stało. Robert przypadkowo zastrzelony? Wielki Boże! I Mark uspokojony idzie do biblioteki, a Cayley podchodzi do drzwi gabinetu... i zamyka je na klucz. A potem zaczyna 126
walić w nie i krzyczeć: „Wpuść mnie!” Antony umilkł. Bill spojrzał na niego i potrząsnął głową. ‒ Tony, przecież to nie ma sensu. Po co Cayley miałby się w ten sposób zachowywać? Antony bez słowa wzruszył ramionami. ‒ A co dzieje się z Markiem od tej pory? Antony znów wzruszył ramionami. ‒ No cóż, im szybciej pójdziemy do tunelu, tym lepiej ‒ stwierdził Bill. ‒ Gotów jesteś? ‒ Jasne ‒ odparł zdziwiony Bill. ‒ Jesteś całkiem przygotowany na to, co możemy tam znaleźć? ‒ Jesteś cholernie tajemniczy, mój stary. ‒ Tak, wiem. ‒ Zaśmiał się krótko i dodał: ‒ Może jestem głupcem, zwyczajnym melodramatycznym głupcem. Mam szczerą nadzieję, że na to wyjdzie. Spojrzał na zegarek. ‒ Mamy jeszcze czas, co? Oni wciąż są przy stawie? ‒ spytał Bill. ‒ Lepiej się upewnić. Czy mógłbyś zamienić się w psa policyjnego, Bill, takiego, co bezszelestnie posuwa się na brzuchu? To znaczy, czy mógłbyś przedostać się dostatecznie blisko, aby sprawdzić, czy Cayley jeszcze tam jest, ale tak, żeby cię nie widział? ‒ Jasne! ‒ Poderwał się na nogi z zapałem. ‒ Poczekaj. Antony podniósł nagle głowę. ‒ To samo powiedział Mark ‒ zawołał. ‒ Mark? ‒ Tak. To, co słyszała Elsie. ‒ Ach, to. ‒ Tak... Nie mogła się chyba pomylić, co, Bill? Słyszała głos Marka? ‒ Nie mogła pomylić jego głosu, jeśli o to ci chodzi. ‒ Czyżby? 127
‒ Mark miał nadzwyczaj charakterystyczny głos. ‒ Aha! ‒ Raczej wysoki, wiesz, i... no, nie potrafię wytłumaczyć, ale... ‒ Tak? ‒ Coś w tym rodzaju, może jeszcze wyższy ‒ zaterkotał Bill, naśladując dość jednostajny, wysoki głos Marka, po czym się roześmiał i dodał swoim zwykłym głosem: ‒ Hej, nieźle mi to wyszło, co? Antony pokiwał głową. ‒ Tak mówił? ‒ spytał. ‒ Dokładnie tak. ‒ No, dobrze. ‒ Antony wstał i ścisnął Billa za ramię. ‒ Idź i sprawdź Cayleya, a potem zabierzemy się do roboty. Będę w bibliotece. ‒ Idę. Bill ruszył w kierunku stawu. Fantastyczna zabawa, co za życie. Nic lepszego niż to, co go oczekiwało w najbliższej przyszłości, nie mogło być mu pisane. Najpierw musi podejść Cayleya. Powyżej stawu, w odległości jakichś stu metrów, rośnie niewielki zagajnik. Wejdzie tam od tyłu, przekradnie się ostrożnie, tak aby ani jedna gałązka nie trzasnęła, i wtedy, podciągając się na brzuchu na skraj lasu, zerknie na rozciągający się przed nim widok. W książkach zawsze coś takiego robiono i Bill zawsze okropnie zazdrościł bohaterom. A teraz sam miał w ten sposób działać. Ale frajda! Później, kiedy niepostrzeżenie wróci do domu i zda relację Antony'emu, pójdą zbadać podziemne przejście. Następna frajda! Niestety, nie ma szans na ukryte skarby, ale może znajdą tajemnicze ślady. Nawet jeśli nic nie znajdą, nie da się zaprzeczyć, że podziemne przejście to podziemne przejście i wszystko się może w nim zdarzyć. I to jeszcze nie koniec fantastycznego dnia. W nocy mają obserwować staw, śledzić Cayleya w blasku księżyca, patrzeć, jak w nocnej ciszy wrzuca coś do stawu. Co? Rewolwer? Wszystko jedno co, i tak go będą śledzić. Ale frajda! 128
Dla Antony'ego, który był starszy i zdawał sobie sprawę z tego, na jakie głębokie wody się zapuszczają, nie była to frajda. Niemniej jednak sprawa wyglądała szalenie interesująco. Tak dużo wiedział, a jednak obraz był wciąż niewyraźny. Jakby przyglądał się opalowi trzymanemu w ręku i za każdym poruszeniem dłoni odkrywał nowy kolor, odbicie nowego promienia światła, a mimo to nie widział kamienia jako całości. Był za blisko albo za daleko. Wysilał wzrok, dawał oczom odpocząć, ale to i tak nic nie pomagało. Umysł nie mógł się połapać w czym rzecz. Zdarzały się chwile, kiedy już łapał właściwy kąt... i znów wszystko znikało. Widział w życiu więcej niż Bill, ale nigdy przedtem nie zetknął się z morderstwem i to, co mu teraz przychodziło do głowy, a czego się obawiał przyjąć do wiadomości, nie było jedynie zabójstwem z zimną krwią, jakie może popełnić każdy człowiek, jeśli straci panowanie nad sobą. To było coś znacznie bardziej przerażającego. Nad wyraz okropnego, lecz na próżno usiłował sobie wyobrazić, z czym ma do czynienia; wszystko przedstawiało się niewyraźnie. ‒ Nie będę się dłużej zastanawiał ‒ powiedział na głos, idąc w stronę domu. ‒ W każdym razie nie teraz. Nadal będzie zbierał fakty i wrażenia. Może ten jeden fakt pojawi się sam i wszystko stanie się jasne.
Pan Beverley zdaje egzamin aktorski
Bill
wrócił i zdyszanym głosem zameldował, że Cayley wciąż przebywa nad stawem. ‒ Nie wydaje mi się wszakże, żeby coś wydobyli oprócz szlamu ‒ stwierdził. ‒ Biegłem z powrotem, żebyśmy mieli jak najwięcej czasu. Antony pokiwał głową na znak uznania. ‒ Cóż, w takim razie chodźmy ‒ powiedział. ‒ Im szybciej, tym lepiej. Stanęli przed półką z kazaniami. Antony wyjął sławetny tom wielebnego Theodore'a Usshera i wymacał sprężynę. Regały wysunęły się do przodu i na boki. ‒ Na Jowisza! ‒ zawołał Bill. ‒ To rzeczywiście wąska ścieżka. Mieli przed sobą kwadratowy otwór szerokości jednego metra, który wyglądem przypominał nieco wykładany cegłą kominek, kominek zawieszony pół metra nad podłogą. Ale z wyjątkiem jednego rzędu cegieł z przodu, dno kominka ziało pustką. Antony wyjął z kieszeni latarkę i poświecił w ciemną jamę. ‒ Spójrz! ‒ szepnął do podekscytowanego Billa. ‒ Schodki zaczynają się dopiero tam. Jakieś dwa metry niżej. Jeszcze raz poświecił. W podmurówce tkwił metalowy uchwyt, coś w rodzaju szerokiej żelaznej klamry. 130
‒ Trzeba się stąd spuścić, trzymając się klamry ‒ oznajmił Bill. ‒ Tak mi się przynajmniej wydaje. Ciekawe, jak sobie poradziła Ruth Norris. ‒ Myślę, że Cayley jej pomógł... Musiał to być zabawny widok. ‒ Mogę iść przodem? ‒ spytał Bill z wyraźną nadzieją w głosie. Antony uśmiechnął się i pokiwał przecząco głową. ‒ Raczej ja powinienem pójść pierwszy, jeśli pozwolisz. Po prostu na wypadek... ‒ Na wypadek czego? ‒ No... na wszelki wypadek. Bill musiał się tym zadowolić, był zresztą tak podekscytowany, że nie zastanawiał się, co Antony miał na myśli. ‒ Zgoda ‒ powiedział. ‒ Wchodź. ‒ Najpierw musimy się upewnić, że uda nam się stąd wyjść. Byłoby to nie w porządku wobec inspektora, gdybyśmy utkwili tu do końca życia. Ma dość roboty z poszukiwaniem Marka, a gdyby jeszcze na dokładkę musiał szukać ciebie i mnie... ‒ Zawsze możemy się wydostać z drugiej strony. ‒ Ba, tego jeszcze nie jesteśmy pewni. Sądzę, że będzie najlepiej, jeśli zejdę na dół i wrócę. Obiecuję ci, że nie będę się zapuszczał w głąb tunelu. ‒ Masz rację. Antony usiadł na gzymsie, przerzucił nogi do dziury i siedział tak przez chwilę, machając nogami. Raz jeszcze rzucił snop światła w mrok, żeby się upewnić, gdzie jest początek schodów, następnie schował latarkę do kieszeni, chwycił się klamry i opuścił w czeluść. Namacał pierwszy stopień czubkami palców i puścił klamrę. ‒ Wszystko w porządku? ‒ spytał zaniepokojony Bill. ‒ W porządku. Zejdę tylko do końca schodów i wracam. Zostań tutaj, gdzie jesteś. U jego stóp pełgało światło latarki. Głowa zaczęła znikać. Przez chwilę Bill, zapuszczając żurawia w otwór, widział słabe przebłyski światła i słyszał ciche, niepewne kroki; przez 131
dalszą chwilę wyobrażał sobie jeszcze, że coś widzi i słyszy, wreszcie został sam... Nie, nie całkiem sam. Z holu dobiegł czyjś głos. ‒ Dobry Boże! ‒ szepnął Bill i odwrócił się zaskoczony. ‒ To Cayley! Jeśli nawet w szybkości myślenia nie dorównywał Antony'emu, to na pewno dorównywał mu w szybkości działania. Teraz nie było czasu na myślenie. Dokładnie, lecz cicho zamknąć tajemne wejście, upewnić się, że każda książka stoi na swoim miejscu, stanąć przed innym regałem i pogrążyć się w lekturze Badmintona albo Baedekera, albo jeszcze jakiejś innej książki, jaką dobrzy bogowie podsuną mu w potrzebie ‒ trudność nie tkwiła w tym, żeby postanowić, co trzeba zrobić, tylko w tym, żeby zrobić to raczej w pięć niż w sześć sekund. ‒ A! Tu jesteś ‒ rzucił Cayley od progu. ‒ Cześć! ‒ powiedział Bill, z wyrazem zaskoczenia spoglądając znad czwartego tomu Życia i dzieł Samuela Taylora Coleridge'a. Już skończyli? ‒ Co mieli skończyć? ‒ Przeszukiwanie stawu ‒ odparł Bill, sam się sobie dziwiąc, czemu w tak przyjemne popołudnie czyta Coleridge'a. Na gwałt usiłował znaleźć dobry pretekst... może sprawdza cytat, o który spierali się z Antonym, to chyba ujdzie. Ale jaki cytat? ‒ Nie. Wciąż szukają. A gdzie jest Gillingham? „Rymy o Sędziwym Marynarzu” ‒ „Woda, woda, woda wszędzie...” * A jeśli to z kogoś innego? I gdzie jest Gillingham? Woda, woda, woda wszędzie... * Przekład Stanisława Kryńskiego.
‒ Tony? Gdzieś się kręci. Wybieraliśmy się niebawem do wioski. Więc nic nie znaleźli w stawie? ‒ Nie. Ale szukają z zapałem. Ulży im, jak będą mogli z czystym sumieniem powiedzieć, że to zrobili. Bill, pogrążony w lekturze, podniósł głowę, mruknął coś potakująco i wrócił do książki. Czuł, że się zbliża do poszukiwanego miejsca. ‒ Co to za książka? ‒ spytał Cayley podchodząc bliżej. 132
Przy okazji kątem oka zerknął w stronę półki z kazaniami. Bill przyłapał go na tym i zastanawiał się, czy wygląd półki nie zdradzi tajemnicy. ‒ Szukam właśnie pewnego cytatu ‒ odparł przeciągle. ‒ Założyłem się z Tonym. Znasz ten kawałek o wodzie: „Woda, woda, woda wszędzie...” A potem: „Nawet kropli w krtani zeschłej.” (Ale o co u licha mieliby się zakładać, myślał gorączkowo.) ‒ „Ni kropli w krtani zeschłej”, jeśli chodzi o ścisłość. Bill spojrzał na niego zdumiony. Potem błogi uśmiech wypłynął mu na twarz. ‒ Jesteś pewien? ‒ spytał. ‒ Oczywiście. ‒ Zaoszczędziłeś mi masę roboty. O tośmy się właśnie założyli. Z trzaskiem zamknął książkę, odstawił ją na półkę i zaczął obmacywać kieszenie, szukając tytoniu i fajki. ‒ Byłem głupi, zakładając się z Tonym ‒ dodał. ‒ W takich sprawach on ma zawsze rację. Jak dotąd, nieźle. Ale przecież Cayley wciąż tkwi w bibliotece, a Antony, nic nie podejrzewając, siedzi w tunelu. Kiedy wróci, nie będzie zaskoczony, że wyjście jest zamknięte, przecież zszedł na dół po to, żeby sprawdzić, czy łatwo je będzie otworzyć od środka. A zatem w każdej chwili regał może się rozsunąć, a w otworze pojawi się głowa Antony'ego. Miła niespodzianka dla Cayleya! ‒ Wybierzesz się z nami? ‒ rzucił mimochodem, zapalając zapałkę. Z wigorem wsysał płomień w oczekiwaniu na odpowiedź, mając nadzieję, że dobrze skrywa zaniepokojenie, gdyby bowiem Cayley się zgodził, byliby załatwieni. ‒ Muszę się wybrać do Stanton. Bill wydmuchnął ogromną chmurę dymu, kryjąc tym samym westchnienie pełne serdecznej ulgi. ‒ Wielka szkoda. Pewnie pojedziesz samochodem? ‒ Tak, samochód zaraz tu będzie. Ale najpierw muszę napisać list. 133
Zasiadł przy stoliku do pisania i wyrwał kartkę z notatnika. Siedział na wprost tajemnych drzwi, i gdyby się otworzyły, zaraz by to spostrzegł. A mogły się otworzyć w każdej chwili. Bill osunął się na krzesło i intensywnie myślał. Trzeba ostrzec Antony'ego. To rzecz pewna. Ale jak? Jak można się porozumieć? Alfabetem. Alfabetem Morse'a. Czy Antony zna Morse'a? A przede wszystkim, czy zna go sam Bill? Miał z tym trochę do czynienia w wojsku, ale oczywiście nie na tyle, żeby móc nadać wiadomość. Z drugiej strony dłuższa wiadomość nie wchodziła w grę ‒ Cayley usłyszałby stukanie. Trzeba się będzie ograniczyć do przekazania jednej litery. Jakie zna litery? I która litera powie coś Antony'emu?... Cmokał fajkę, wędrując wzrokiem od Cayleya przy stoliku do wielebnego Theodore'a Usshera na półce. Która litera? C jak Cayley. Czy Antony zrozumie? Zapewne nie, warto jednak spróbować. Jaki jest kod C? Długi, krótki, długi, krótki. Tram-tam-tram-tam. Zgadza się? Tak, to jest C. Tego jest pewien. C. Tram-tam-tram-tam. Wstał i zaczął wędrować po pokoju z rękami w kieszeniach mrucząc pod nosem, jak ktoś, kto czeka na kogoś (choćby na swego przyjaciela Gillinghama), czeka, aż ten przyjdzie i zabierze go ze sobą na spacer czy gdzieś indziej. Podszedł do regału znajdującego się za plecami Cayleya, postukując od niechcenia w półki i patrząc na tytuły. Tram-tam-tram-tam. Z początku szło mu to niezbyt składnie, nie mógł złapać rytmu... Tram-tam-tram-tam. Teraz lepiej. Znalazł się znów obok Coleridge'a. Antony zaraz go usłyszy. Tram-tam-tram-tam. Bezmyślne stukanie człowieka, który się zastanawia, jaką książkę wziąć ze sobą na zieloną trawkę. Czy Antony usłyszy? Człowieka, który wystukuje popiół z fajki, słychać nawet z trzeciego pokoju. Czy zrozumie? Tramtam-tram-tam. C jak Cayley, Antony. Cayley tu jest. Na litość Boską, uważaj. 134
‒ Mój Boże! Kazania! ‒ powiedział Bill śmiejąc się w głos. Tram-tam-tram-tam ‒ Czytałeś je kiedyś? ‒ Co takiego? ‒ ocknął się czujnie Cayley. Bill wolnym krokiem poszedł dalej, nie odwracając się do niego, cały czas bębniąc od niechcenia palcami o półki. ‒ Nieee ‒ dodał Cayley z lekkim chichotem. Bill odniósł wrażenie, że był to dziwnie nieprzyjemny chichot. ‒ Ja też nie. Minął kazania, minął tajemne drzwi, ale nie przestawał stukać w roztargnieniu palcami. ‒ Usiądź, na miłość Boską! ‒ wybuchnął Cayley. ‒ Albo wyjdź, jeśli ci się zebrało na chodzenie. Bill odwrócił się do niego zaskoczony. ‒ Hej, o co chodzi? Cayley zawstydził się swojego wybuchu. ‒ Przepraszam, Bill ‒ powiedział pojednawczo. ‒ Nerwy odmawiają mi posłuszeństwa. A to twoje bezustanne stukanie i kręcenie się po pokoju... ‒ Stukanie? ‒ spytał Bill z absolutnie zdumioną miną. ‒ Stukanie w półki i pomrukiwanie. Przepraszam cię, działa mi to na nerwy. ‒ Mój stary, drogi przyjacielu, to ja cię przepraszam. Wyjdę do holu. ‒ Nie mówmy o tym więcej ‒ zaproponował Cayley i wrócił do swego listu. Bill wrócił na swoje krzesło. Czy Antony zrozumiał? Cóż, tak czy siak nie pozostawało teraz nic innego, jak czekać, aż Cayley sobie pójdzie. A gdyby mnie kto pytał, powiedział sobie w myśli Bill, bardzo z siebie zadowolony, to moje miejsce jest na scenie. Tam powinienem wylądować. Skończony aktor. Minuta, dwie minuty, trzy minuty... pięć minut. Jesteśmy bezpieczni. Antony się domyślił. ‒ Czy samochód zajechał? ‒ spytał Cayley pieczętując list. 135
Bill pobiegł do holu, zawołał przez ramię „tak” i wyszedł porozmawiać z szoferem. Cayley do niego dołączył i stali przez chwilę razem. ‒ Hej! ‒ odezwał się za ich plecami miły głos. Odwrócili się i ujrzeli Antony'ego. ‒ Przepraszam cię, że musiałeś na mnie czekać, Bill. Niesłychanym wysiłkiem woli Bill opanował się i w miarę zdawkowym tonem stwierdził, że nie ma o czym mówić. ‒ Cóż, na mnie pora ‒ powiedział Cayley. ‒ Wybieracie się panowie do wioski? ‒ Taki mamy zamiar. ‒ Czy moglibyście przy okazji zanieść mój list do Jallands? ‒ Oczywiście. ‒ Wielkie dzięki. Zobaczymy się później. Skinął głową i wsiadł do samochodu. Gdy tylko zostali sami, Bill zwrócił się niecierpliwie do przyjaciela: ‒ No i co? ‒ spytał porywczo. ‒ Wróćmy do biblioteki. Weszli, a Tony opadł na krzesło. ‒ Musisz mi dać odsapnąć ‒ powiedział ciężko dysząc. ‒ Biegłem. ‒ Biegłeś? ‒ No, oczywiście. Inaczej nie zdążyłbym wrócić. ‒ Chcesz powiedzieć, że wyszedłeś z tamtej strony? Antony potaknął. ‒ To znaczy, że usłyszałeś moje pukanie? ‒ Tak, dokładnie. Bill, jesteś geniuszem. Bill poczerwieniał. ‒ Wiedziałem, że zrozumiesz ‒ stwierdził. ‒ Zgadłeś, że miałem na myśli Cayleya? ‒ Tak. Nie musiałem wiele zgadywać po tym, jak ty pokazałeś klasę. Przypuszczam, że przeżyłeś emocjonujące chwile. ‒ Emocjonujące? Mój Boże, to słabo powiedziane. ‒ Opowiedz po kolei. 136
Bill w miarę możności powściągliwie i skromnie opisał swoje kwalifikacje do powołania aktorskiego. ‒ Dobry człowieku ‒ rzekł w końcu Antony. ‒ Jesteś najdoskonalszym w świecie Watsonem. Bill, mój chłopcze ‒ ciągnął dramatycznym tonem, wstając i oburącz ściskając Billowi prawicę ‒ nie ma rzeczy, której razem byśmy nie dokonali, ty i ja, jeśli się do czegoś weźmiemy. ‒ Ty stary głuptasie. ‒ Zawsze mnie tak nazywasz, jak jestem poważny. Tak czy siak, stokrotnie ci dziękuję. Tym razem naprawdę nas uratowałeś. ‒ Miałeś zamiar wrócić? ‒ Tak. Z początku miałem taki zamiar. Przed ostatecznym podjęciem decyzji usłyszałem twoje stukanie. Trochę mnie zdziwiło, że wyjście jest zamknięte. Oczywiście chodziło mi przecież o sprawdzenie, czy można je bez trudu otworzyć od środka, wyczuwałem jednak, że będziesz z tym zwlekał do ostatniej chwili, aż sam zobaczysz mnie w tunelu. Ale tymczasem usłyszałem pukanie, i wiedziałem, że to coś oznacza, więc się przyczaiłem. Kiedy zaczęło się powtarzać C, powiedziałem sobie: „Cayley, na Boga” ‒ bystry jestem, nieprawdaż? ‒ i po prostu co sił w nogach pognałem w przeciwnym kierunku. I przypędziłem z powrotem. Obawiałem się, że możesz się zacząć plątać w wyjaśnieniach, gdzie jestem i tak dalej. ‒ Więc nie widziałeś Marka? ‒ Nie. Ani jego... Nie, nic nie widziałem. ‒ Ani czego? Antony przez chwilę milczał. ‒ Nic nie widziałem, Bill. A raczej coś widziałem: widziałem drzwi w murze, jakby komórkę. Drzwi są zamknięte. Jeśli jest coś, czego szukamy, to zapewne w tej komórce. ‒ Czy Mark mógłby się tam ukrywać? ‒ Szepnąłem do dziurki od klucza: „Mark, jesteś tam?” Mógłby pomyśleć, że to Cayley. Ale nikt nie odpowiedział. 137
‒ Chodźmy więc na dół i spróbujmy jeszcze raz. Może uda nam się otworzyć drzwi. Antony potrząsnął głową przecząco. ‒ Czy to znaczy, że w ogóle tam nie zejdę? ‒ spytał wielce rozczarowany Bill. Antony odezwał się, żeby zadać kolejne pytanie: ‒ Czy Cayley umie prowadzić samochód? ‒ Tak, oczywiście. Czemu pytasz? ‒ A zatem może bez trudu zostawić szofera koło jego domku, a samemu pojechać do Stanton czy dokąd się tam wybierał? ‒ Myślę, że tak, gdyby tego pragnął. ‒ Tak ‒ powiedział Antony wstając. ‒ Poczekaj, skoro powiedzieliśmy, że wybieramy się do wioski i skoro podjęliśmy się oddać list, wydaje mi się, że trzeba to zrobić. ‒ Ach!... Ach, no dobrze. ‒ Jallands. Coś ty mi o tym domu opowiadał? Ach, tak: wdowa Norbury. ‒ Zgadza się. Cayley ma słabość do panienki. List jest właśnie do niej zaadresowany. ‒ Tak. Dobrze, zróbmy to. Na wszelki wypadek. ‒ Czy to oznacza, że odsuwasz mnie na dobre od tajemnego przejścia? ‒ spytał poirytowany Bill. ‒ Nie ma tam co oglądać, naprawdę, ręczę. ‒ Jesteś bardzo tajemniczy. Co cię nęka? Zobaczyłeś coś w tunelu, jestem tego pewien. ‒ Tak, i o wszystkim ci powiedziałem. ‒ Nic podobnego. Powiedziałeś mi tylko o drzwiach w murze. ‒ No właśnie, i o tym, że są zamknięte. Boję się tego, co za nimi jest. ‒ I nigdy się nie dowiemy, co tam jest, jeśli nie pójdziemy i nie sprawdzimy. ‒ Dowiemy się dzisiejszej nocy ‒ powiedział Antony, biorąc Billa pod ramię i prowadząc go do holu ‒ kiedy wypatrzymy, jak nasz drogi Cayley wrzuca to coś do stawu.
Pani Norbury nabiera zaufania do drogiego pana Gillinghama
Zeszli z drogi i ruszyli polną dróżką, która opadała łagodnie w kierunku Jallands. Antony milczał, a ponieważ trudno przez dłuższy czas podtrzymywać rozmowę z kimś, kto się nie odzywa, wkrótce też i Bill popadł w milczenie. A ściślej rzecz biorąc mruczał coś pod nosem, walił laską w osty rosnące pośród trawy i wydobywał nieprzyjemne dźwięki z fajki. Zauważył przy tym, że jego towarzysz raz po raz ogląda się za siebie, jakby chciał na jakąś przyszłą okazję zapamiętać drogę, którą idą. A przecież nie było to trudne, skoro cały czas mieli w zasięgu wzroku główną drogę, a pas drzew ponad długim murem, otaczającym najdalszą część parku, wyraźnie rysował się na tle nieba. Obejrzawszy się po raz kolejny, Antony spojrzał na Billa z uśmiechem. ‒ Co w tym śmiesznego? ‒ spytał Bill, rad ze zmiany nastroju. ‒ Cayley. Nie zauważyłeś? ‒ Czego? ‒ Samochodu. Przejechał drogą. ‒ A więc to za nim się oglądałeś? Musisz mieć bardzo dobry wzrok, mój chłopcze, żeby z tej odległości rozpoznać samochód, który widziałeś dwa razy w życiu. 139
‒ Cóż, ja naprawdę mam bardzo dobry wzrok. ‒ Myślałem, że Cayley pojechał do Stanton. ‒ On niewątpliwie miał nadzieję, że tak właśnie pomyślisz. ‒ W takim razie dokąd naprawdę pojechał? ‒ Przypuszczalnie do biblioteki. Zasięgnąć rady naszego przyjaciela Usshera. Upewniwszy się pierwej, że jego przyjaciele Beverley i Gillingham rzeczywiście idą do Jallands, jak zapowiedzieli. Bill stanął nagle na środku ścieżki. ‒ Naprawdę tak sądzisz? Antony wzruszył ramionami. ‒ Wcale by mnie to nie zdziwiło. Musimy mu diabelnie zawadzać, kiedy się kręcimy koło domu. Każda chwila, kiedy wie na pewno, że jesteśmy gdzieś indziej, bardzo mu się przydaje. ‒ Przydaje? Do czego? ‒ Choćby do uspokojenia skołatanych nerwów. Wiemy, że jest w tę sprawę zamieszany; wiemy, że ma swoje sekrety. Nawet jeśli nie podejrzewa iż depczemy mu po piętach, musi przeczuwać, że lada chwila możemy się na coś natknąć. Bill mruknął coś na znak zgody i powoli poszli dalej. ‒ A co z dzisiejszą nocą? ‒ spytał dmuchając przeciągle w fajkę. ‒ Spróbuj źdźbłem trawy ‒ powiedział Antony wręczając mu źdźbło. Bill przepchnął je przez ustnik, dmuchnął jeszcze raz, po czym powiedział: ‒ Już lepiej. ‒ I schował fajkę do kieszeni. ‒ Jak się wydostaniemy z domu bez wiedzy Cayleya? ‒ Nad tym trzeba się jeszcze zastanowić. Nie będzie to łatwe. Wolałbym, żebyśmy nocowali w gospodzie... Ale, ale, czy to przypadkiem nie panna Norbury? Bill szybko uniósł głowę. Byli już blisko Jallands, starego, strzechą krytego domostwa, które po wielowiekowym śnie budziło się do nowego życia z wyciągniętymi do przodu 140
skrzydłami; skrzydła te wszakże wyrastały tak skromnie, że nie niosły ze sobą widocznej zmiany stylu i Jallands, nawet wyposażone w łazienkę, nadal pozostawało starym Jallands. Przynajmniej patrząc z zewnątrz. W środku panował raczej styl pani Norbury. ‒ Tak, Angela Norbury ‒ mruknął Bill. ‒ Nieźle się prezentuje, co? Panna, stojąca przy niewielkiej białej furcie posiadłości, zasługiwała na coś więcej niż „nieźle się prezentuje”, ale Bill chował zachwyty dla innej. W jego oczach panna Norbury była osądzona ‒ i potępiona ‒ za to wszystko, co różniło ją od Betty Calladine. W oczach Antony'ego, nie krępowanego przez podobne porównania, była całkiem po prostu pięknością. ‒ Cayley prosił nas o przekazanie listu ‒ wyjaśnił Bill, kiedy uściskom dłoni i prezentacjom stało się zadość. ‒ Proszę bardzo. ‒ Panowie będą uprzejmi powtórzyć mu, jak bardzo mi przykro z powodu... z powodu tego, co się stało. Tak trudno coś powiedzieć; tak wręcz trudno w to uwierzyć. Jeśli jest prawdą, co ludzie mówią. Bill w największym skrócie zrelacjonował wypadki poprzedniego dnia. ‒ Taak... A pan Ablett wciąż się nie odnalazł? ‒ Nie. Panna z niedowierzaniem pokiwała głową. ‒ Wciąż mi się zdaje, że to się przydarzyło komuś obcemu, komuś, kogośmy wcale nie znali. Potem zwróciła się do obu panów z poważnym uśmiechem na twarzy: ‒ Ale koniecznie zapraszam panów do nas. ‒ Wielce to godziwe z pani strony ‒ odezwał się niezręcznie Bill ‒ ale my musimy... to znaczy... ‒ Pan nie odmówi, prawda? ‒ zwróciła się do Antony'ego. ‒ Dziękuję bardzo. Pani Norbury była zachwycona, że może ich gościć, jak zawsze, gdy w domu pojawiał się mężczyzna odpowiadający niezbędnym kryteriom potencjalnego wyboru. Kiedy dzieło jej 141
życia dokona się i podsumuje w tych pięknych słowach: „Postanowiono, że rychło odbędzie się ślub Angeli, córki ś.p. Johna Norbury...”, wtedy dopiero będzie mogła powiedzieć z ulgą Nunc dimittis i odejść w pokoju nie tyle do lepszego świata, jeśli taka będzie wola nieba, ale zapewne do godniejszej posiadłości nowego zięcia. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że wybór oznacza nie tyle sam wybór, ile męża. Dziś wszakże przybysze z Czerwonego Domu zostali przyjęci tak serdecznie nie jako „godni wyboru”, i jeśli nawet specjalny uśmiech dla „możliwych” zagościł czasem na wargach pani domu, to raczej odruchowo niż z wyrachowania. W tej chwili łaknęła tylko wieści, wieści o Marku. W końcu bowiem dopięła swego i gdyby w poświęconej zaręczynom kolumnie Morning Post najpierw, jak w nekrologach, pojawiały się wstępne informacje, wczorajsze obwieszczenie głosiłoby tryumfalnie całemu światu, a przynajmniej tej jego części, która się liczy, iż postanowiono całkiem niedawno (staraniem pani Norbury), że z całą pewnością odbędzie się ślub Angeli, jedynej córki ś.p. Johna Norbury, z Markiem Ablettem z Czerwonego Domu. Natknąwszy się na ten anons w drodze do strony sportowej, Bill byłby zaskoczony. Uważał bowiem, że jeśli już ktoś jest godzien tego zaszczytu, to z pewnością Cayley. Panna zaś uważała, że żaden z nich nie jest tego godzien. Postępowanie matki często ją bawiło; czasami wprawiało w zawstydzenie; czasem natomiast w przygnębienie. Sprawa Marka Abletta była szczególnie przygnębiająca dlatego, że Mark niewątpliwie występował w sojuszu z matką przeciwko niej. Ta preferencja onieśmielała innych kandydatów, których matka również obdarzała uśmiechem, Mark natomiast zdawał się przywiązywać do niej większą wagę niż do swych własnych zalet, choć przecież miał o nich wysokie mniemanie. Matka i Mark wspólnie starali się o rękę panny. Co za radość móc przerzucić się na Cayleya, który absolutnie nie był godzien wyboru. Niestety, Cayley opacznie zrozumiał jej intencje. Nie mogła sobie wyobrazić zakochanego Cayleya ‒ póki nie zobaczyła 142
i póki na próżno nie usiłowała mu tego wyperswadować. To było przed czterema dniami. Nie widziała go od owego czasu, a teraz dostała ten oto list. Bała się go otworzyć. Z ulgą pomyślała, że nie musi tego robić, przynajmniej dopóki w domu są goście. Pani Norbury natychmiast się zorientowała, że z obu gości Antony powinien się okazać wdzięczniejszym słuchaczem, toteż kiedy wstali od stołu, z wprawą i stanowczością eksperta wysłała Billa i Angelę do ogrodu, zaś drogi pan Gillingham znalazł się obok niej na sofie i słuchał, co ma ona do powiedzenia o różnych sprawach, które zajmowały go o wiele bardziej, niż mogła przypuszczać. ‒ To okropne, po prostu okropne ‒ mówiła. ‒ Sama myśl o tym, że drogi pan Ablett mógłby... Antony wydał stosowne chrząknięcie. ‒ Sam pan go widział. Trudno o grzeczniejszego, wylewniejszego mężczyznę... Antony wyjaśnił, że w życiu nie widział pana Abletta. ‒ Ależ oczywiście, zapomniałam. Proszę mi jednak wierzyć, drogi panie, że w takich kwestiach można polegać na kobiecej intuicji. Antony powiedział, że jest o tym przekonany. ‒ Niech pan pomyśli, co ja czuję jako matka. Antony pomyślał, co musi czuć panna Norbury jako córka i zastanawiał się, czy się domyśla, że o jej sprawach osobistych matka rozmawia z kimś obcym. Cóż miał wszakże począć. Czyż nie pragnął jedynie słuchać, w nadziei, że się czegoś dowie? Mark zaręczony albo wkrótce przed zaręczynami! Czy miało to jakiś związek z wczorajszymi wypadkami? Co, na przykład, pomyślałaby sobie pani Norbury o bracie Robercie, tej zakale rodziny? Czy był to jeszcze jeden powód, żeby chcieć się go pozbyć? ‒ Nigdy go nie lubiłam, nigdy! ‒ Nie lubiła pani? Kogo? ‒ spytał zdumiony Antony. ‒ Tego jego kuzyna, pana Cayleya. 143
‒ Ach tak! ‒ Pytam pana, drogi panie, czy ja wyglądam na kobietę, która powierzyłaby swoją córkę człowiekowi, co strzela do swego jedynego brata? ‒ Ależ skądże. ‒ Jeśli doszło tam w ogóle do strzelaniny, to musiał to zrobić ktoś inny. Antony spojrzał na nią pytająco. ‒ Nigdy go nie lubiłam ‒ powiedziała stanowczo pani Norbury. ‒ Nigdy! Ale to, pomyślał sobie Antony, nie stanowi jeszcze niezbitego dowodu, że Cayley jest mordercą. ‒ A jak odnosiła się do niego panna Norbury? ‒ spytał ostrożnie. ‒ Absolutnie nic między nimi nie było ‒ stwierdziła kategorycznie pani Norbury. ‒ Nic. Powiem to każdemu w oczy. ‒ Ach, najmocniej przepraszam. Do głowy mi nie przyszło... ‒ Nie ma o czym mówić. Jeśli chodzi o kochaną Angelę, mogę to stwierdzić z całkowitą pewnością. Natomiast czy on próbował... Przerwała, wzruszając pulchnymi ramionami. Antony czekał niecierpliwie. ‒ Oczywiście widywali się. Być może on chciał... nie wiem. Jako matka musiałam spełnić swój obowiązek, drogi panie. Drogi pan westchnął zachęcająco. ‒ Powiedziałam mu całkiem szczerze, że... jak to wyrazić?... że sięga za wysoko. Oczywiście w sposób taktowny. Ale szczerze. ‒ To znaczy ‒ spytał Antony, starając się zachować spokój ‒ powiedziała mu pani, że... że pan Ablett i pani córka...? Pani Norbury parę razy pokiwała głową. ‒ Dokładnie tak, drogi panie. To był mój matczyny obowiązek. ‒ Jestem przekonany, że nic nie jest w stanie powstrzymać 144
pani przed zadośćuczynieniem obowiązkom. Musiało to być jednak niewdzięczne zadanie. Zwłaszcza że nie była pani całkiem pewna... ‒ Był pod jej urokiem, drogi panie. Najwyraźniej był pod jej urokiem. ‒ Któż by nie był? ‒ wtrącił Antony z czarującym uśmiechem. ‒ Tym bardziej taka rozmowa musiała być dla niego wstrząsem. ‒ Dlatego właśnie byłam zadowolona, że się na nią zdobyłam. Od razu spostrzegłam, że wtrąciłam się w odpowiedniej chwili. ‒ A to z pewnością nie ułatwiło następnego spotkania? ‒ podsunął Antony. ‒ Oczywiście, nie pojawił się od tego czasu. Ale niewątpliwie prędzej czy później spotkają się w Czerwonym Domu. ‒ Ach, więc to było całkiem niedawno? ‒ W zeszłym tygodniu, drogi panie. Wtrąciłam się w samą porę. ‒ Ha! ‒ powiedział Antony oddychając z ulgą. Na to właśnie czekał. Teraz chętnie by się oddalił, żeby w odosobnieniu przemyśleć nową sytuację, ale może najchętniej na jakiś czas zamieniłby się z Billem partnerkami rozmowy. Panna Norbury z pewnością nie będzie wobec obcego tak wylewna jak jej matka, ale i tak, słuchając jej, niechybnie by się czegoś dowiedział. Którego z dwóch pretendentów darzyła cieplejszym uczuciem ‒ Cayleya czy Marka? Czy naprawdę była gotowa poślubić Marka? Czy go kochała, czy może obu, czy też żadnego? Pani Norbury była wiarygodnym świadkiem tylko w odniesieniu do własnych myśli i postępków ‒ na ten temat wiedział już wszystko co potrzeba, teraz tylko córka mogła mu jeszcze coś powiedzieć. A buzia pani Norbury nie zamykała się ani na chwilę. ‒ Dziewczęta są takie głupie, drogi panie ‒ mówiła. ‒ Na szczęście mają matki, które nimi powodują. Od samego początku nie ulegało wątpliwości, że pan Ablett będzie odpowiednim mężem dla mojej córki. Pan go nie zna? 145
Antony wyjaśnił raz jeszcze, że w życiu nie widział pana Abletta. ‒ Urodzony dżentelmen. Przystojny, w typie artysty. Istny Velasquez... albo raczej van Dyck. Angela się upiera, że nie wyjdzie za brodacza. Tak, jakby to akurat miało większe znaczenie, kiedy... Przerwała, a Antony za nią dokończył zdanie: ‒ Czerwony Dom jest z pewnością uroczy. ‒ Uroczy, całkiem uroczy. W dodatku nie można powiedzieć, żeby pan Ablett wyglądał mało wytwornie. Wprost przeciwnie. Jestem przekonana, że pan się ze mną zgodzi? Antony powiedział, że nie miał przyjemności widzieć pana Abletta. ‒ Tak. I tkwi w samym centrum świata literackiego i artystycznego. Ze wszech miar odpowiedni zięć. Westchnęła głęboko i na chwilę pogrążyła się we własnych myślach. Antony już chciał skorzystać z okazji i odejść, kiedy pani Norbury podjęła rozmowę. ‒ A na dodatek ten jego okropny brat. Pan Ablett był ze mną absolutnie szczery. Jak zwykle. Powiedział mi o swoim bracie, a ja mu oświadczyłam, że jestem całkiem pewna, iż nie wpłynie to na uczucia mojej córki względem jego osoby... W końcu brat był w Australii. ‒ Kiedy to było? Wczoraj? Antony miał wrażenie, że jeśli Mark wspomniał o swoim bracie dopiero po jego zapowiedzi przyjazdu do Czerwonego Domu, za tą absolutną szczerością kryła się niewątpliwa mądrość. ‒ To nie mogło być wczoraj, drogi panie. Przecież wczoraj... ‒ Tu wzdrygnęła się i potrząsnęła głową. ‒ Myślałem, że może wpadł do pań rano. ‒ Ależ nie! Drogi panie, istnieje takie zjawisko, jak nadgorliwy konkurent. Poranne wizyty ‒ brr! Uzgodniliśmy, że mojej kochanej Angeli... nie, nie. Nie, to było przedwczoraj, wpadł do nas w porze podwieczorku. 146
Antony pomyślał sobie, że pani Norbury przeszła daleką drogę od wstępnego stwierdzenia, iż Mark oraz panna Norbury są praktycznie zaręczeni. Teraz przyznawała, że na kochaną Angelę nie należy nalegać, że kochana Angela w samej rzeczy nie jest wcale do tego związku przekonana. ‒ Przedwczoraj Angeli akurat nie było w domu. To zresztą nic nie zmieniało. Pan Ablett jechał do Middleston. Zdążył tylko wypić filiżankę herbaty, więc nawet gdyby była w domu... Antony machinalnie przytaknął. To było coś nowego. Po co Mark dwa dni temu jechał do Middleston? Ale z drugiej strony czemu nie miałby tam jechać? Mógł mieć setki powodów nie związanych ze śmiercią Roberta. Wstał. Chciał być sam ‒ sam, a co najwyżej z Billem. Pani Norbury dała mu do przemyślenia wiele tematów, z których na czoło wysuwał się następujący fakt: Cayley miał powód, żeby czuć nienawiść do Marka. Dostarczyła mu go pani Norbury. Nienawiść? No, przynajmniej zazdrość. Ale to wystarcza. ‒ Widzisz ‒ powiedział Billowi, kiedy wracali do Czerwonego Domu ‒ wiedzieliśmy, że Cayley składa fałszywe świadectwo i tym samym wystawia się na ryzyko; a czyni to z jednego spośród dwóch powodów. Albo żeby ratować Marka, albo żeby go pogrążyć. Innymi słowy, albo on jest całym sercem za nim, albo całym sercem przeciw niemu. Teraz wiemy, że jest przeciwko niemu, zdecydowanie przeciwko. ‒ Ja bym jednak powiedział ‒ zaprotestował Bill ‒ że nie każdy stara się zrujnować swego rywala w sprawach sercowych. ‒ Doprawdy? ‒ spytał Antony, odwracając się ku niemu z uśmiechem. Bill spłonął rumieńcem. ‒ No, oczywiście, trudno zaręczyć, ale chodziło mi o to, że... ‒ Nie starałbyś się doprowadzić go do ruiny, Bill, ale też nie składałbyś fałszywego świadectwa po to, żeby wyciągnąć 147
go z biedy, której sam sobie napytał. ‒ Na Boga! Rzeczywiście nie. ‒ A więc ta druga możliwość jest bardziej prawdopodobna. Doszli do furtki, wiodącej na ostatnie pole przed drogą. Przeszedłszy przez nią odwrócili się i oparli na górnej belce, odpoczywając chwilę i patrząc na dom, który niedawno opuścili. ‒ Przyjemny domek, prawda? ‒ powiedział Bill. ‒ Bardzo. Tylko dość tajemniczy. ‒ W jakim sensie? ‒ No bo gdzie jest główne wejście? ‒ Główne wejście? Przecież przed chwilą przez nie wyszliśmy. ‒ Ale nie ma tu żadnego podjazdu ani nawet drogi. Bill roześmiał się. ‒ Nie, ale dla niektórych w tym tkwi cały jego urok. I dzięki temu, jak przypuszczam, był na tyle tani, że Norbury'owie mogli sobie nań pozwolić. Panie nie są zbyt bogate. ‒ Ale co z bagażem, z dostawami towarów i tego rodzaju rzeczami? ‒ Ach, jest bryczka, tyle że samochody nie mogą podjechać bliżej niż do tego miejsca drogi. ‒ Tu odwrócił się i pokazał palcem. ‒ Dlatego niedzielni milionerzy nie byli tym domkiem zainteresowani. Musieliby zbudować drogę, garaż i całą resztę, gdyby się zdecydowali. ‒ Rozumiem ‒ powiedział obojętnym tonem Antony, po czym odwrócili się i ruszyli dalej w stronę drogi. Później wszakże przypomniała mu się ta krótka rozmowa przy furtce i zrozumiał jej doniosłość.
Przygotowania przed nocą
Cóż to było takiego, co Cayley zamierzał ukryć tej nocy w stawie? Antony był teraz przekonany, że wie. Zwłoki Marka. Od początku narzucała mu się ta odpowiedź, ale się przed nią bronił. Wydawało się, że zamordowanie Marka byłoby czynem szczególnie bezwzględnym. Czy Cayley był do tego zdolny? Bill odpowiedziałby, że nie, ale Bill jadał z Cayleyem śniadania, jadał z nim obiady, jadał z nim kolacje, płatał mu figle i grywał z nim w rozmaite gry. Bill powiedziałby, że nie, ponieważ Bill sam nie zabiłby nikogo z zimną krwią i ponieważ uważał, że inni ludzie postępują mniej więcej tak samo jak on. Ale Antony nie miał złudzeń. Morderstwa się zdarzają; w samej rzeczy i tu popełniono morderstwo, jak o tym świadczą zwłoki Roberta. Czemu więc nie miałoby być dwóch morderstw? Czy Mark całe popołudnie spędził w gabinecie? Jedynym świadkiem (poza Cayleyem, który się z oczywistych powodów nie liczył) była Elsie. Elsie z pełnym przekonaniem utrzymuje, że słyszała głos swego pana. Zarazem jednak Bill powiada, że Mark miał bardzo charakterystyczny głos ‒ a zatem łatwo dający się naśladować. Skoro Bill umiał go bez trudu podrobić, czemu nie miałby dokonać tego Cayley? Z drugiej strony może nie było to jednak morderstwo z zimną 149
krwią? Załóżmy, że Cayley pokłócił się tego dnia ze swym kuzynem o pannę, do której obaj smalili cholewki. Załóżmy, że Cayley zabił Marka, albo umyślnie, w przypływie nienawiści, albo przypadkiem, chcąc go tylko znokautować. Przypuśćmy, że to się zdarzyło około drugiej w tunelu, albo dlatego, że Cayley umyślnie go tam zwabił, albo dlatego, że Mark sam go tam ze sobą zabrał. (Można sobie wyobrazić, że Mark napawał się swoim tajemnym przejściem.) Załóżmy, że Cayley znalazł się w tunelu, z trupem u swych stóp, czując już sznur na szyi, i że zastanawiał się gorączkowo, jak wybrnąć z tej sytuacji, przypuśćmy też, że nagle i niespodziewanie przypomniał sobie o wizycie Roberta, zapowiedzianej na godzinę trzecią ‒ automatycznie spojrzał na zegarek ‒ za pół godziny... Za pół godziny. Musi coś szybko wymyślić, szybko. Czy ma zakopać zwłoki w tunelu i pozostawić wrażenie, że Mark uciekł ze strachu na samą myśl o przyjeździe brata? Ale temu przeczyłoby jego zachowanie przy stole podczas śniadania. Mark nie był zachwycony zmartwychwstaniem czarnej owcy, ale też nie był przerażony. Nie, to zbyt ryzykowne. Ale załóżmy, że Mark spotkał się z bratem i że się z nim pokłócił; załóżmy, że uda się wszystko urządzić tak, żeby wyglądało, iż to Robert zabił Marka... Antony wyobraził sobie Cayleya, który stoi w tunelu nad martwym ciałem kuzyna i kombinuje. Jak można rzucić na Roberta podejrzenie o morderstwo, skoro on żyje i może wszystkiemu zaprzeczyć. Ale załóżmy, że Robert też umrze? Jeszcze raz patrzy na zegarek. (Zostało już tylko dwadzieścia pięć minut.) Załóżmy, że Robert też umrze? Zwłoki Roberta w gabinecie, zwłoki Marka w tunelu ‒ co to daje? Szaleństwo! Ale gdyby oba ciała w jakiś sposób do siebie zbliżyć... i gdyby zgon Roberta sprawiał wrażenie samobójstwa?... Czy to możliwe? Też szaleństwo. Za dużo trudności. (Teraz ma już tylko dwadzieścia minut.) Za dużo trudności, które trzeba by pokonać w ciągu dwudziestu minut. Nie da się upozorować 150
samobójstwa. To za trudne... Tylko dziewiętnaście minut... I wtedy nagły przypływ natchnienia! Zabity Robert w gabinecie, ciało Marka ukryte w tunelu ‒ nie da się z Roberta zrobić mordercy, ale można bez trudu zrzucić to na Marka! Robert nie żyje, a Mark znikł ‒ to się od razu rzuca w oczy. Mark zabił Roberta... przypadkowo, tak, to bardziej prawdopodobne... a następnie zbiegł. Nagła panika... (Jeszcze raz patrzy na zegarek. Zostało piętnaście minut. Sprawa sama się ułożyła.) Antony nie był pewien, czy to właściwe rozwiązanie. Na pozór pasuje do faktów, które już znają, ale podobnie pasuje inna teoria, którą wyłożył był Billowi rano. ‒ Jaka teoria? ‒ spytał Bill. Wrócili z Jallands przez park i teraz siedzieli w zagajniku nad stawem, z którego inspektor i rybacy już się wycofali. Bill z otwartymi ustami słuchał, jak Antony składa swoją hipotezę, i poza paroma okrzykami zdumienia słuchał w milczeniu. Tylko na samym końcu skomentował: ‒ Spryciarz z tego Cayleya. A teraz pytał: ‒ Jaka znów teoria? ‒ Że Mark przypadkiem zabił Roberta i udał się do Cayleya po pomoc, a Cayley, ukrywszy go w tunelu, zamknął drzwi gabinetu od zewnątrz i potem się do nich dobijał. ‒ Tak, ale mówiłeś o tym dość enigmatycznie. Kiedy cię zapytałem, o co chodzi, nie chciałeś mi powiedzieć. Zastanawiał się przez chwilę, a potem dodał: ‒ Przypuszczalnie chodziło ci o to, że Cayley z rozmysłem zdradził Marka i że chciał rzucić na niego podejrzenie o morderstwo. ‒ Chciałem cię ostrzec, że w tunelu zapewne natkniemy się na Marka, żywego lub martwego. ‒ Teraz już tak nie uważasz? ‒ Teraz myślę, że są tam jego zwłoki. ‒ To znaczy, że Cayley zszedł do tunelu i zabił go po 151
wszystkim ‒ po tym, jak tyś się pojawił, jak pojawiła się policja? ‒ Tego się właśnie obawiam. To by było okropne morderstwo, popełnione z zimną krwią. Cayley może być do czegoś takiego zdolny, ale ja wzdragam się na samą myśl. ‒ Ależ, do diaska, druga twoja hipoteza też wymaga zimnej krwi. Według ciebie Cayley miałby pójść do gabinetu i rozmyślnie zastrzelić człowieka, przeciwko któremu nic nie miał, którego nie widział od piętnastu lat! ‒ Tak, dla ratowania własnej skóry. To spora różnica. Wedle mojej hipotezy doszło do ostrej sprzeczki Cayleya z Markiem, z powodu panny, i Cayley zabił kuzyna w przystępie furii. To, co nastąpiło później, to była obrona własna. Nie chcę go usprawiedliwiać, chcę tylko zrozumieć. I sądzę, że zwłoki Marka znajdują się w tunelu i że są tam przez cały czas, powiedzmy od wczoraj od wpół do trzeciej po południu. A dzisiejszej nocy Cayley będzie próbował ukryć je w stawie. Bill pogmerał ręką w mchu, wyrwał parę kępek, po czym rzekł powoli: ‒ Być może masz rację, ale to tylko spekulacje, zdajesz sobie z tego sprawę. Antony zaśmiał się. ‒ Mój Boże, oczywiście, że tak. A dzisiejszej nocy przekonamy się, czy umiem spekulować. Bill nagle się rozchmurzył. ‒ Dzisiejszej nocy ‒ powiedział. ‒ Dzisiejszej nocy będziemy mieli niezłe widowisko. Antony milczał przez chwilę. ‒ Oczywiście ‒ rzekł w końcu ‒ należałoby poinformować policję, żeby inspektor mógł zarządzić nocną obserwację stawu. ‒ Oczywiście ‒ rozpromienił się Bill. ‒ Ale myślę, że jeszcze za wcześnie na zapoznanie ich z naszymi hipotezami. ‒ Ja też tak uważam ‒ oznajmił solennie Bill. 152
Antony spojrzał na niego z nieoczekiwanym uśmiechem. ‒ Bill, ty stary łobuzie! ‒ No cóż, do diaska, to nasze widowisko. Nie rozumiem, dlaczego mielibyśmy się pozbawiać tej drobnej rozrywki. ‒ Ani ja. A zatem dobrze, dzisiejszej nocy obędziemy się bez policji. ‒ Będzie nam jej brakować ‒ powiedział ze smutkiem Bill ‒ ale tak będzie lepiej. Stały przed nimi dwa problemy; po pierwsze, jak wydostać się z domu tak, żeby Cayley tego nie spostrzegł, po drugie zaś, jak odzyskać to, co Cayley zamierza nocą wrzucić do stawu. ‒ Spójrzmy na to z punktu widzenia Cayleya ‒ powiedział Antony. ‒ Być może nie wie, że jesteśmy na jego tropie, siłą rzeczy jednak musi nas podejrzewać. Musi podejrzewać każdego, kto się znajduje w tym domu, ale szczególnie nas, ponieważ przypuszczalnie jesteśmy od innych inteligentniejsi. Przerwał na chwilę, żeby zapalić fajkę, a Bill skorzystał z okazji i starał się wyglądać inteligentniej od pani Stevens. ‒ A zatem on chce coś ukryć pod osłoną nocy i musi dopilnować, żebyśmy go nie śledzili. Co w takim razie zrobi? ‒ Przede wszystkim, zanim się weźmie do rzeczy, sprawdzi, czy śpimy. ‒ Tak. Przyjdzie nas opatulić i upewnić się, czy jest nam miło i wygodnie. ‒ Tak, to by było niezręczne. Ale możemy zamknąć drzwi na klucz, a wtedy nie będzie wiedział, że nie ma nas w pokojach. ‒ Czy kiedyś zamykałeś się na klucz? ‒ Nie. ‒ Właśnie. I daję głowę, że Cayley o tym wie. Tak czy siak zastuka, a jeśli nie odpowiesz, to co sobie pomyśli? Bill milczał zdruzgotany. 153
‒ Więc nie wiem już, jak tego dokonamy ‒ powiedział po głębokim namyśle. ‒ Niewątpliwie zajrzy do nas, zanim przystąpi do akcji, a w takim razie nie zdążymy dotrzeć do stawu przed nim. ‒ Postawmy się na jego miejscu ‒ rzekł Antony pykając z fajki. ‒ Ma zwłoki, czy co to tam jest, w tunelu. Nie wejdzie z tym na piętro, wlokąc ten ciężar, żeby sprawdzić, czy jesteśmy w sypialniach. Będzie się musiał o tym najpierw przekonać, a dopiero potem zejść po zwłoki. To nam daje odrobinę czasu. ‒ Taak ‒ odparł z powątpiewaniem Bill. ‒ Może nam się uda, ale będziemy musieli gnać. ‒ Poczekaj. Jak już zejdzie do tunelu i wyjmie zwłoki, co zrobi w następnej kolejności? ‒ Wyjdzie z tunelu ‒ podsunął usłużnie Bill. ‒ Tak, ale z której strony? Bill wyprostował się gwałtownie. ‒ Na Jowisza, chcesz powiedzieć, że wyjdzie z tamtej strony, koło boiska? ‒ Nie uważasz? Wyobraź sobie, że o północy maszeruje przez sam środek trawnika, doskonale widoczny z domu, trzymając na rękach trupa. Pomyśl o tym mrowieniu na karku, o bezustannym lęku, że jakiś nocny marek akurat w tej chwili podchodzi do okna i wpatruje się w noc. Pamiętaj, że księżyc świeci jeszcze całkiem jasno. Czy więc Cayley będzie szedł przez park w blasku księżyca, wystawiając się na spojrzenia z okien? Na pewno nie, jeśli może tego uniknąć. A jeśli wyjdzie koło boiska, dostanie się do stawu, ani razu nie narażając się na to, że go ktoś z domu dostrzeże. ‒ Masz rację. A to nam da akurat tyle czasu, ile będziemy potrzebować. Co robimy w drugiej kolejności? ‒ W drugiej kolejności musimy jakoś oznaczyć miejsce na stawie, gdzie Cayley wrzuci... to, co wrzuci. ‒ Żebyśmy mogli to jutro wyłowić. ‒ Jeśli zobaczymy, co to takiego, może nie będziemy tego chcieli łowić. Jutro może się tym zająć policja. Ale jeśli będzie 154
to coś, czego nie uda nam się z daleka zidentyfikować, będziemy się musieli postarać to wydostać. Żeby sprawdzić, czy warto mówić o tym policji. ‒ Taaak ‒ odparł Bill marszcząc czoło. ‒ Oczywiście cały kłopot z wodą polega na tym, że każde konkretne miejsce wygląda dokładnie tak samo, jak sąsiednie. Nie wiem, czy o tym pomyślałeś. ‒ Pomyślałem ‒ uśmiechnął się Antony. ‒ Chodźmy przyjrzeć się temu z bliska. Podeszli na skraj zagajnika i położyli się po cichu na ziemi, patrząc na rozciągający się poniżej staw. ‒ Widzisz? ‒ spytał w końcu Antony. ‒ Co? ‒ Płot po drugiej stronie stawu. ‒ A dlaczego? ‒ Cóż, myślę, że może być nam przydatny, tylko tyle. ‒ Powiedział zagadkowo Sherlock Holmes ‒ dodał Bill. ‒ W chwilę później jego przyjaciel Watson zepchnął go do stawu. Antony wybuchnął śmiechem. ‒ Uwielbiam udawać Sherlocka ‒ stwierdził. ‒ Bardzo brzydko z twojej strony, że łamiesz reguły gry. ‒ Do czego może nam być przydatny ten płot, mój drogi Holmesie? ‒ zapytał posłusznie Bill. ‒ Ponieważ można za jego pomocą wyznaczyć pozycję. Musisz wiedzieć... ‒ Tak, nie przerywaj sobie, wyjaśnij mi, co to jest pozycja. ‒ Nie miałem zamiaru. Ale ty leżysz tutaj ‒ tu spojrzał w górę ‒ pod tą sosną. Cayley wypływa starą szalupą i wrzuca pakunek do wody. Prowadzisz linię stąd do łódki i dalej, aż do płotu. Załóżmy, że to będzie piąty palik od tej strony. Tymczasem ja prowadzę linię od mojego drzewa ‒ zaraz jakieś dla mnie wybierzemy ‒ i ona wychodzi, powiedzmy, na dwudziesty palik. A gdzie obie linie się przecinają, tam powinny 155
gromadzić się orły. Co było do objaśnienia. I tam, byłbym zapomniał, wyższy orzeł, nazwiskiem Beverley, wykona swój słynny numer z nurkowaniem. Tak jak co wieczór na hipodromie. Bill spojrzał na niego niepewnie. ‒ Czy to konieczne? Woda tu diabelnie brudna. ‒ Bardzo mi przykro, Bill. Tak jest napisane w księdze Jashera. ‒ Zdaję sobie sprawę, że jeden z nas będzie to musiał zrobić, ale miałem nadzieję... no, dobrze, noc zapowiada się ciepła. ‒ Idealna noc na kąpiel ‒ zgodził się Antony wstając. ‒ Teraz wybierzmy dla mnie jakieś drzewo. Zeszli na brzeg stawu i obejrzeli się za siebie. Drzewo Billa dominowało nad wieczornym widokiem, wysokie i niepowtarzalne, o piętnaście metrów bliższe nieba niż jego sąsiedzi. Miało jednak partnera na drugim końcu zagajnika, drzewo wprawdzie nie tak wysokie, ale równie okazałe. ‒ Tam moje miejsce ‒ powiedział Antony wskazując na drugie drzewo. ‒ Tylko, na litość Boską, dobrze policz paliki. ‒ Dziękuję za radę, ale to leży w moim interesie ‒ odparł z głębokim przekonaniem Bill. ‒ Nie zamierzam spędzić całej nocy na nurkowaniu. ‒ Ustal, który palik leży na jednej linii z tobą i z miejscem wrzucenia ciężaru, a potem odliczaj aż do początku płotu. ‒ W porządku, chłopie. Zostaw to mnie. Dałbym sobie z tym radę stojąc na głowie. ‒ Cóż, w tej pozycji będziesz musiał wykonać ostatnią część zadania ‒ stwierdził z uśmiechem Antony. Spojrzał na zegarek. Wkrótce trzeba się będzie przebrać do kolacji. Razem ruszyli w drogę powrotną do domu. ‒ Jedna sprawa trochę mnie niepokoi ‒ powiedział Antony. ‒ Gdzie śpi Cayley? ‒ Tuż obok mnie. Czemu pytasz? 156
‒ Cóż, możliwe, że po powrocie znad stawu będzie chciał jeszcze raz sprawdzić, czy smacznie śpisz. Wątpię, żeby mu się chciało specjalnie gdzieś w tym celu chodzić, ale skoro i tak przechodzi koło twoich drzwi, myślę, że zechce zajrzeć. ‒ Nie będzie mnie w sypialni. Będę gryzł szlam na dnie stawu. ‒ Tak... czy sądzisz, że mógłbyś zostawić w łóżku coś, co w ciemności z grubsza by ciebie przypominało? Wałek owinięty w górę od piżamy, z jednym ramieniem wystającym spod koca, para skarpet albo coś w tym rodzaju zamiast głowy. Wiesz, o co mi chodzi. Myślę, że będzie zadowolony, kiedy się przekona, że smacznie śpisz. Bill zachichotał z cicha. ‒ No pewnie. Jestem dobry w te klocki. Już ja mu coś przygotuję. Ale co z tobą? ‒ Ja mam pokój na drugim końcu korytarza i bardzo mało prawdopodobne, żeby się do mnie po raz drugi fatygował. Poza tym będę tak głęboko spał, kiedy przyjdzie po raz pierwszy... Ale na wszelki wypadek i ja coś przygotuję. Weszli do domu. W holu spotkali Cayleya. Skinął im głową i wyjął z kieszeni zegarek. ‒ Pora się przebrać do kolacji ‒ stwierdził. ‒ Mniej więcej ‒ odpowiedział Bill. ‒ Nie zapomniałeś o moim liście? ‒ Nie. W samej rzeczy zaproszono nas na podwieczorek. ‒ Ach! Spuścił wzrok i dodał obojętnym tonem: ‒ Jak się miewają panie? ‒ Przesyłają ci wszelkie wyrazy współczucia i... i w ogóle wszelkie wyrazy. ‒ Ach tak. Bill oczekiwał, że powie coś jeszcze, a kiedy nic nie usłyszał, obrócił się na pięcie i rzekł: ‒ Chodź, Tony. ‒ I ruszył na górę. 157
‒ Masz wszystko co trzeba? ‒ spytał na szczycie schodów. ‒ Chyba tak. Wpadnij po mnie, nim zejdziesz na dół. ‒ Jasne. Antony zamknął za sobą drzwi sypialni i podszedł do okna. Odsunął je w górę i wyjrzał na zewnątrz. Okno znajdowało się wprost nad tylnym wejściem do budynku. Po lewej stronie miał boczną ścianę oficyny, wrzynającej się w trawnik za domem. Z okna mógł zsunąć się na górną krawędź drzwi, a stamtąd bez trudu zeskoczyć na ziemię. Droga powrotna będzie nieco trudniejsza. Ale można będzie posłużyć się rynną. Właśnie skończył się ubierać, kiedy wszedł Bill. ‒ Ostatnie polecenia? ‒ spytał siadając na łóżku. ‒ A właśnie, czym umilimy sobie czas przy kolacji? To znaczy zaraz po kolacji? ‒ Może grą w bilard? ‒ Świetnie. Wszystko, na co masz ochotę. ‒ Nie mów za głośno ‒ powiedział Antony stłumionym głosem. ‒ Jesteśmy mniej więcej nad holem, a tam może być Cayley. Zaprowadził przyjaciela do okna. ‒ W nocy wyjdziemy tędy. Schody to za duże ryzyko. Wyjście jest niezbyt trudne, ale lepiej włóż tenisówki. ‒ Dobrze. Chciałem zapytać... na wypadek, gdybyśmy nie mieli już okazji porozmawiać sam na sam ‒ co mam robić, kiedy Cayley przyjdzie mnie opatulić? ‒ Trudno powiedzieć. Staraj się zachowywać naturalnie. To znaczy, jeśli tylko lekko zapuka i zajrzy do pokoju, śpij. Nie przesadzaj z chrapaniem. Ale jeśli narobi hałasu, będziesz się musiał obudzić, przetrzeć oczy i zapytać, co on w ogóle robi w twoim pokoju. Sam zresztą wiesz. ‒ W porządku. A teraz manekin. Myślę, że przygotuję go zaraz, jak tylko wrócimy na górę, i schowam pod łóżkiem. ‒ Tak... Uważam, że powinniśmy normalnie położyć się 158
do łóżek. Ponowne ubranie się zajmie nam tylko chwilę, a on w tym czasie bezpiecznie dotrze do tunelu. Wtedy przyjdź do mojego pokoju. ‒ Dobrze... Jesteś gotów? ‒ Tak. Razem zeszli na dół.
Pan Beverley opija się wodą
Tego wieczoru Cayley bardzo się o nich troszczył. Po kolacji zaproponował spacer. Chodzili tam i sam po żwirze przed domem, prawie nie rozmawiając, aż wreszcie Bill miał tego dość. Przez ostatnie dwadzieścia razy zwalniał, pełen nadziei, kiedy dochodzili do wejścia, ale jego towarzysze nie reagowali na ten sygnał i znów zawracali. W końcu zdobył się na bardziej zdecydowane posunięcie. ‒ A może zagralibyśmy w bilard? ‒ zaproponował, wyłamując się z rytmu spaceru. ‒ Zagra pan? ‒ spytał Cayleya Antony. ‒ Będę patrzył, jak gracie ‒ odparł Cayley i rzeczywiście patrzył wytrwale do końca partii, a potem przyglądał się następnej. Po grze weszli do holu i rzucili się na alkohol. ‒ Dzięki Bogu łóżko czeka ‒ powiedział Bill odstawiając kieliszek. ‒ Idziesz? ‒ Tak ‒ odparł Antony i dopił, po czym spojrzał na Cayleya. ‒ Muszę jeszcze zrobić to i owo ‒ powiedział Cayley. ‒ Ale rychło pójdę w wasze ślady. ‒ A zatem dobranoc. ‒ Dobranoc. ‒ Dobranoc ‒ zawołał Bill z połowy schodów. ‒ Dobranoc, Tony. 160
Bill spojrzał na zegarek. Wpół do jedenastej. Przez następną godzinę zapewne nic się nie zdarzy. Otworzył szufladę i zastanawiał się, co ma włożyć na nocną eskapadę. Szare flanelowe spodnie, flanelowa koszula i ciemny płaszcz; może także sweter, bo trzeba będzie przez pewien czas leżeć w zagajniku. I ręcznik ‒ to dobry pomysł. Przyda mu się później, na razie zaś może go sobie owinąć wokół talii... Tenisówki... No proszę! Wszystko gotowe. Teraz manekin... Zanim położył się do łóżka, ponownie spojrzał na zegarek. Piętnaście minut po północy. Ile trzeba będzie czekać, zanim pojawi się Cayley? Zgasił światło, a potem, stojąc w piżamie koło drzwi, czekał, aż oczy przyzwyczają się do ciemności... Z trudem dostrzegał łóżko w samym środku pokoju. Cayleyowi będzie potrzebne światło, jeśli ma ‒ patrząc od drzwi ‒ upewnić się, że łóżko jest zajęte. Odsunął nieco zasłony. Teraz lepiej. Przypatrzy się jeszcze raz, kiedy manekin będzie leżał na łóżku... Ile czasu upłynie, zanim pojawi się Cayley? Nie będzie mu przecież chodziło o to, żeby jego przyjaciele, Beverley i Gillingham, spali, zanim on weźmie się do roboty nad stawem; będzie się tylko chciał upewnić, że przebywają bezpiecznie w sypialniach. Będzie się starał nie narobić hałasu, nie zwrócić uwagi nawet najczujniejszego mieszkańca domu, aby tylko wszyscy pozostali w domu. Jeśliby jednak chciał mieć zupełną pewność co do gości, będzie musiał odczekać, aż zasną na dobre, żeby im nie przeszkodził, kiedy przyjdzie się upewnić. W sumie wychodzi na jedno. Zaczeka, dopóki nie zasną... póki nie zasną... zasną... Bill z najwyższym trudem zapanował nad rozbieganymi myślami i znów się ocknął. To nie ma sensu. Byłoby rzeczą fatalną, gdyby zasnął... gdyby zasnął... zasnął... Ale zaraz, w jednej chwili, odzyskał pełną przytomność. A co będzie, jeśli Cayley w ogóle się nie pojawi! Albo, jeśli Cayley nic nie podejrzewa i ‒ zadowoliwszy się tym, że obaj poszli na górę ‒ wskoczył do tajnego przejścia i 161
przystąpił do dzieła? Jeśli właśnie w tej chwili płynie po stawie i topi w nim swoją tajemnicę? Dobry Boże, ależ by się zblamowali! Jak Antony mógł tak ryzykować? Postaw się na miejscu Cayleya, powiedział. Ale czy to w ogóle możliwe? Żaden z nich nie jest Cayleyem. Cayley płynie w tej chwili po stawie. Nigdy się nie dowiedzą, co do niego wrzucił. Uwaga!... Ktoś jest przy drzwiach. Zasnął. Całkiem naturalnie. Może oddycha trochę głośniej niż zwykle. Ale śpi... Drzwi się otwarły... Dobry Boże, a co, jeśli Cayley rzeczywiście jest mordercą? Nawet teraz mógłby... nie, nie trzeba o tym myśleć. Jeśli nie przestanie o tym myśleć, będzie się musiał odwrócić na drugi bok. A nie powinien się odwracać. Przecież śpi, śpi spokojnie. Ale dlaczego drzwi się nie zamykają? Gdzie jest w tej chwili Cayley? Tuż za jego plecami? A w ręku trzyma... nie, nie trzeba o tym myśleć. Przecież śpi. Ale dlaczego drzwi się nie zamykają? Drzwi się zamykają. Śpiący wydał westchnienie, bezwiednie wymknęło mu się westchnienie ulgi. Na szczęście zabrzmiało to całkiem naturalnie ‒ głęboki wydech kogoś, kto mocno śpi. Westchnął ponownie, żeby wypadło to jeszcze naturalniej. Drzwi się zamknęły... Bill w myśli policzył do stu i wstał. Możliwie szybko i możliwie bezszelestnie ubrał się po ciemku. Położył manekin na łóżku, otulił kołdrą, żeby nie wystawało więcej niż to konieczne, po czym stanął przy drzwiach i rzucił okiem. Było akurat tyle światła, ile potrzeba, żeby się pobieżnie rozejrzeć. Spokojnie, bardzo powoli, otworzył drzwi. Cisza, jak makiem zasiał. Zza drzwi pokoju Cayleya nie przeziera światło. Spokojnie, bardzo ostrożnie przemknął do pokoju Antony'ego. Otworzył drzwi i wszedł. Antony leżał jeszcze w łóżku. Bill przeszedł przez pokój, żeby go obudzić, ale nagle zastygł w miejscu, serce tłukło mu się o żebra. Jeszcze ktoś był w pokoju. ‒ W porządku, Bill ‒ odezwał się szept, a Antony wyszedł zza zasłony. 162
Bill wpatrywał się w niego bez słowa. ‒ Nie najgorzej wygląda, co? ‒ spytał Antony podchodząc bliżej i wskazując ręką w stronę łóżka. ‒ Chodźmy, im szybciej wyjdziemy, tym lepiej. Poprowadził przyjaciela przez okno, Bill w milczeniu podążał za nim. Bez trudu i bez hałasu znaleźli się na dole, szybko przemierzyli trawnik i przez płot dostali się do parku. Dopiero, gdy stracili z oczu dom, Bill odważył się mówić. ‒ Byłem pewien, że leżysz w łóżku ‒ przyznał. ‒ Miałem nadzieję, że będziesz tego pewien. Byłbym trochę zawiedziony, gdyby Cayley nie odwiedził nas po raz drugi. Byłoby szkoda zachodu. ‒ A pierwsza wizyta przebiegła gładko? ‒ Chyba tak. A u ciebie? Bill malowniczo opisał swoje odczucia. ‒ Nie miał specjalnego powodu, żeby cię zabijać ‒ skomentował prozaicznie Antony. ‒ Zresztą ryzykowałby zbyt wiele. ‒ Ach! ‒ żachnął się Bill i dodał po pewnej chwili: ‒ A ja myślałem, że powstrzymał się z sympatii do mnie. Antony parsknął śmiechem. ‒ Śmiem wątpić... Nie zapalałeś światła przy ubieraniu? ‒ Uchowaj Boże! Chciałeś, żebym zapalił? Antony ponownie parsknął śmiechem i wziął przyjaciela pod ramię. ‒ Jesteś urodzonym konspiratorem, Bill. We dwójkę możemy dokonać wielkich rzeczy. Staw czekał na nich, uroczysty w świetle księżyca. Drzewa wieńczące przeciwległy brzeg zachowywały tajemnicze milczenie. Wydawało się, że żyją w odrębnym świecie. Antony bezwiednie zaczął mówić szeptem. ‒ Tam jest twoje drzewo, a tutaj moje. Jeśli się nie poruszysz, nie ma możliwości, żeby cię ktoś zobaczył. Kiedy on sobie pójdzie, nie wychodź, póki ja nie wyjdę. On się tu zjawi 163
najwcześniej za jakiś kwadrans, więc nie musisz się spieszyć. ‒ W porządku ‒ szepnął Bill. Antony kiwnął głową i uśmiechnął się, po czym każdy ruszył na swoje stanowisko. Powoli mijały minuty. Antony'emu, który leżał w poszyciu u stóp drzewa, zarysował się nowy problem. A jeśli Cayley nie poprzestanie na jednej wycieczce? Wróciwszy, może ich zastać w łódce, a ściślej ‒ jednego z nich w wodzie. Jeśli zaś postanowią czekać dalej w ukryciu, licząc na to, że Cayley może wrócić, na jaki czas oczekiwania mogą sobie pozwolić? Może należałoby wrócić pod dom i poczekać tam na powrót Cayleya, na światło w jego sypialni, a dopiero potem przystąpić do eksperymentów na stawie? Ale w ten sposób mogliby przegapić jego powtórną wizytę, jeśli do takiej dojdzie. Oto dylemat. Rozważając tę kwestię wzrok miał utkwiony w łódce i oto nagle, jakby wyłonił się z nicości, obok łódki stał Cayley. W ręku trzymał niewielką brązową torbę. Cayley położył torbę na dnie łódki, wsiadł i odpychając się wiosłem od dna, odpłynął od brzegu. Następnie bez szmeru powiosłował na środek stawu... Zatrzymał się. Wiosła spoczywały na powierzchni wody. Wyjął pakunek z dna łodzi, przechylił się przez dziób i delikatnie położył torbę na wodzie. Potem ją puścił. Powoli zatonęła. Cayley czekał, obserwując, jakby się bał, że wypłynie. Antony zaczął liczyć... Cayley wrócił na miejsce startu. Przywiązał łódkę, rozejrzał się uważnie, żeby sprawdzić, czy nie pozostawił śladów, po czym skierował się w stronę stawu. Obserwatorzy mieli wrażenie, że stał tak dłuższy czas, wielki, milczący, oblany światłem księżyca. Wreszcie był chyba zadowolony. Ukrył swoją tajemnicę. Z lekkim westchnieniem, dla Antony'ego tak wymownym, jakby je słyszał, obrócił się na pięcie i znikł tak spokojnie, jak się pojawił. 164
Antony dał mu trzy minuty, po czym wyszedł z zagajnika. Czekał na Billa na otwartej przestrzeni. ‒ Szósty ‒ szepnął Bill. Antony przytaknął. ‒ A teraz przejdę od frontu pod dom. Ty wróć pod swoje drzewo i obserwuj, na wypadek gdyby Cayley miał wrócić. Twoja sypialnia jest pierwsza od lewej, czyli do Cayleya należy drugie okno od lewej? Zgadza się? Bill kiwnął głową. ‒ Dobrze. Czekaj w ukryciu, póki nie wrócę. Nie wiem, ile to potrwa, ale się nie niepokój. W takich wypadkach czas zawsze się dłuży. Poklepał Billa po ramieniu, po czym uśmiechnął się, skinął głową i zostawił go nad stawem. Co kryło się w torbie? Co takiego mógłby Cayley skrywać, jeśli nie klucz albo rewolwer? Ale klucz czy rewolwer same toną, nie trzeba ich przedtem wkładać do torby. Co było w torbie? Coś, co by samo nie utonęło, coś, co trzeba było obciążyć kamieniami, nim skryło się bezpiecznie w mulistym stawie. Zresztą sami się o tym przekonają. Nie warto z góry się o to kłopotać. Bill miał przed sobą brudną nocną robotę. Ale gdzie są zwłoki, których Antony z taką pewnością siebie oczekiwał, a jeśli nie zwłoki, to gdzie jest Mark. Na razie wszakże ‒ gdzie jest Cayley? Antony jak najszybciej doszedł do domu i położył się za żywopłotem otaczającym trawnik, czekając na światło w oknie Cayleya. Jeśli światło zapali się w pokoju Billa, wszystko się wyda. Będzie to znaczyło, że Cayley zajrzał do pokoju Billa, manekin w łóżku wydał mu się podejrzany, więc zapalił światło, żeby się upewnić. W takim razie wstępują na ścieżkę wojenną. Jeśli jednak zapali się światło w sypialni Cayleya... Rozbłysło światło. Antony poczuł dreszcz emocji. To pokój Billa. Wojna! Światło błyszczało szczególnie intensywnie, ponieważ zerwał się wiatr, który zasłonił księżyc chmurami, przez co 165
reszta domu pogrążyła się w cieniu. Bill zostawił odsunięte zasłony. To była nieostrożność, pierwsze głupstwo, jakie popełnił. Zaraz... Księżyc wychynął zza chmur i Antony w krzakach zachichotał pod nosem. Za oknem Cayleya było jeszcze jedno, pozbawione światła. Wypowiedzenie wojny uległo odroczeniu. Antony leżał czekając, aż Cayley położy się spać. W końcu rewanżował się tylko za wcześniejszą troskliwość Cayleya. Grzeczność wymaga, by nie zabawiać się na stawie, póki przyjaciele nie spoczną wygodnie pod kołdrą. Billowi tymczasem dłużyło się czekanie. Obawiał się teraz, że może wszystko popsuć, jeśli zapomni o szóstce. To był szósty palik. Szósty. Urwał gałązkę i połamał ją na sześć kawałków. Następnie ułożył je przed sobą na ziemi. Sześć. Spojrzał na staw, odliczył sześć palików i mruknął pod nosem: „szósty”. Potem ponownie spojrzał na gałązki. Jedna ‒ dwie ‒ trzy ‒ cztery ‒ pięć ‒ sześć ‒ siedem. Siedem! Było ich siedem? Czy też siódmy kawałek gałęzi znalazł się tam przypadkiem, bo leżał wcześniej na ziemi? Przecież chyba było ich sześć. Czyż nie powiedział Antony'emu „szósty”? Skoro tak, Antony będzie to pamiętał, więc nic straconego. Szósty. Odrzucił siódmy kawałek gałązki i zebrał sześć pozostałych na kupkę. Sześć. Może będą bezpieczniejsze w kieszeni? Sześć. Dokładnie pół tuzina. Pół tu-zi-na. Może w ten sposób zapamięta. Uspokoiwszy się co do tego, zaczął myśleć o torbie, o tym, co powie Antony, o przypuszczalnej głębokości wody i o mule na dnie ‒ i rozmyślał nad tymi sprawami, mrucząc pod nosem: „Mój Boże! Co za życie”, kiedy zjawił się Antony. Bill wstał i wyszedł mu naprzeciw. ‒ Szósty ‒ powiedział z przekonaniem. ‒ Szósty palik. ‒ Dobrze ‒ uśmiechnął się Antony. ‒ A u mnie osiemnasty, trochę za osiemnastym. ‒ Po co wróciłeś pod dom? ‒ Żeby sprawdzić, czy Cayley pójdzie spać. 166
‒ No i jak ci się powiodło? ‒ Dobrze. Może powieś płaszcz na szóstym paliku, będzie go lepiej widać. Ja swój powieszę na osiemnastym. Rozbierzesz się tutaj czy w łódce? ‒ Trochę tutaj, trochę w łódce. Jesteś zupełnie pewien, że nie masz dziś ochoty na nurkowanie? ‒ Jak najzupełniej, dziękuję. Przeszli wzdłuż brzegu na drugą stronę stawu. Kiedy doszli do szóstego palika, Bill zdjął płaszcz i zawiesił go na słupku, po czym rozbierał się dalej, podczas gdy Antony poszedł oznakować osiemnasty palik. Następnie wsiedli do łódki, a Antony chwycił za wiosła. ‒ Słuchaj, Bill, powiesz mi, kiedy znajdziemy się na jednej linii z oboma palikami. Powoli wiosłował w stronę środka stawu. ‒ Zbliżamy się powoli ‒ powiedział w końcu Bill. Antony przestał wiosłować i rozejrzał się dokoła. ‒ Tak, dość dobrze wymierzone. Obrócił dziób łódki tak, żeby wskazywał w kierunku sosny, pod którą przedtem leżał Bill. ‒ Widzisz moje drzewo i mój płaszcz? ‒ spytał. ‒ Tak ‒ odparł Bill. ‒ Dobrze. Teraz będę powoli wiosłował wzdłuż tej linii, aż znajdziemy się równo między nimi. Staraj się to dobrze wyznaczyć, w swoim własnym interesie. ‒ Powoli! ‒ zawołał ostrzegawczo Bill. ‒ Trochę do tyłu... jeszcze trochę... teraz znów trochę do przodu... Dobrze. Antony zostawił wiosła na powierzchni wody i uważnie się rozejrzał. Na ile mógł to ocenić, znajdowali się dokładnie na przecięciu obu linii. ‒ Pora na ciebie, Bill, właź. Bill zdjął koszulę i spodnie i stanął na dnie łódki. ‒ Nie musisz skakać z łódki, mój stary ‒ powiedział pospiesznie Antony. ‒ Zmieniłbyś jej położenie. Lepiej wślizgnij się ostrożnie do wody. 167
Bill ześlizgnął się z rufy i wolniutko podpłynął do Antony'ego. ‒ No i jak? ‒ spytał Antony. ‒ Zimno. Mam nadzieję, że mi się poszczęści. Szarpnął się nagle, zatrzepotał w wodzie i znikł. Antony uspokoił łódkę i jeszcze raz sprawdził pozycję. Bill wynurzył się z pluskiem. ‒ Strasznie muliste dno ‒ zaprotestował. ‒ Wodorosty? ‒ Dzięki Bogu nie ma. ‒ Więc spróbuj jeszcze raz. Bill znów się szarpnął i znikł. Raz jeszcze Antony wyrównał pozycję łódki, raz jeszcze Bill się wynurzył, tym razem przed dziobem. ‒ Mam wrażenie, że gdybym ci rzucił sardynkę, umiałbyś ją wdzięcznie złapać ustami ‒ powiedział Antony z uśmiechem. ‒ Łatwo ci żartować ze mnie, kiedy sobie siedzisz w łódce. Jak długo jeszcze mam to robić? Antony spojrzał na zegarek. ‒ Jakieś trzy godziny. Musimy wrócić przed świtem. Ale lepiej się pośpiesz, bo ja tu marznę, siedząc i czekając. Bill prysnął na niego wodą i znów znikł. Tym razem był pod wodą prawie całą minutę, a kiedy znów się pojawił, szczerzył zęby w uśmiechu. ‒ Znalazłem torbę, ale cholernie trudno ją podnieść. Nie wiem, czy nie okaże się dla mnie za ciężka. ‒ W porządku ‒ powiedział Antony. ‒ Wyjął z kieszeni kłębek mocnego sznurka. ‒ Spróbuj to przeciągnąć przez rączkę, wtedy będziemy mogli ciągnąć we dwóch. ‒ Dobry z ciebie kumpel. Podpłynął do burty, chwycił za koniec sznurka i znów odpłynął. ‒ Ruszamy. Po dwóch minutach torba spoczywała na dnie łódki. Bill wspiął się za nią, a Antony wiosłował do brzegu. 168
‒ Dobra robota, Watsonie ‒ rzekł spokojnie, kiedy dobili do brzegu. Zdjął oba płaszcze z palików, a następnie czekał, z torbą w ręku, aż Bill osuszy się i ubierze. Kiedy tylko przyjaciel był gotów, wziął go pod rękę i zaprowadził do zagajnika. Postawił torbę na ziemi i pomacał się po kieszeniach. ‒ Muszę zapalić, zanim ją otworzę ‒ powiedział. ‒ A ty? ‒ Ja też. Z zachowaniem wielkiej ostrożności nabili i zapalili fajki. Ręka Billa trochę drżała. Antony to spostrzegł i uśmiechnął się dla dodania mu otuchy. ‒ Gotów? ‒ Tak. Usiedli, a Antony położył sobie torbę między nogami, nacisnął zatrzask i otworzył. ‒ Ubrania! ‒ zawołał Bill. Antony wyjął to, co leżało na wierzchu i otrzepał. Była to ciemnobrązowa marynarka z flaneli. ‒ Poznajesz? ‒ spytał. ‒ Brązowy flanelowy garnitur Marka. ‒ Ten, w którym rzekomo uciekł? ‒ Tak. Na to wygląda. Ale on rzeczywiście miał mnóstwo ubrań. Antony włożył rękę do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął kilka listów. Przez chwilę oglądał je uważnie. ‒ Sądzę, że chyba powinienem je przeczytać ‒ powiedział. ‒ To znaczy, żeby sprawdzić... Spojrzał pytająco na Billa, który skinął głową. Antony wczytywał się przy świetle latarki. Bill czekał niecierpliwie. ‒ Tak. Mark... Hola! ‒ Co takiego? ‒ To list, o którym Cayley mówił inspektorowi. Od Roberta. „Marku, twój kochający brat odwiedzi cię...” Myślę, że warto go schować. Tak, to by była marynarka. Zobaczymy, co się tam jeszcze kryje. 169
Wyjął z torby resztę ubrań i rozłożył je na ziemi. ‒ Jest wszystko ‒ stwierdził Bill. ‒ Koszula, krawat, bielizna, buty, wszystko w komplecie. ‒ To wszystko miał wczoraj na sobie? ‒ Tak. ‒ Co ty o tym sądzisz? Bill pokiwał bezradnie głową i odpowiedział pytaniem: ‒ Czy tego się spodziewałeś? Antony parsknął śmiechem. ‒ To niesamowite ‒ powiedział. ‒ Spodziewałem się... wiesz, czego się spodziewałem. Zwłok. Zwłok w ubraniu. No, może bezpieczniej byłoby ukryć je osobno. Zwłoki tutaj, a ubranie w tunelu, gdzie nigdy by nie wyszły na jaw. Ale on zadaje sobie tyle trudu, żeby ukryć ubrania w stawie, a wcale się nie troszczy o zwłoki. Potrząsnął głową. ‒ Jestem chwilowo trochę zagubiony, Bill, w tym rzecz. ‒ Jest tam coś jeszcze? Antony pomacał torbę. ‒ Kamienie oraz... tak, jest coś jeszcze. Wyjął ów przedmiot i podniósł do góry. ‒ Jesteśmy w domu, Billu. Był to klucz od gabinetu. ‒ Na Jowisza, miałeś rację. Antony jeszcze raz poszperał w torbie, po czym ostrożnie obrócił ją do góry dnem. Na trawę wypadło kilkanaście sporych kamieni i coś jeszcze. Przyświecił sobie latarką. ‒ Drugi klucz. Schował oba klucze do kieszeni i siedział przez dłuższy czas w milczeniu, rozmyślając. Bill także milczał, nie chcąc mu przerywać, w końcu jednak odezwał się: ‒ Mam to wszystko schować? Antony wyrwał się z zamyślenia. 170
‒ Co? Tak, tak. Nie, ja schowam. Ty mi poświecisz, dobrze? Powoli, ostrożnie, powkładał ubranie z powrotem do torby, medytując nad każdą sztuką w przekonaniu, tak się przynajmniej wydawało Billowi, że miałyby mu one coś do powiedzenia, gdyby tylko umiał to odczytać. Kiedy ostatnia część garderoby była już w torbie, Antony nadal czekał na kolanach, rozmyślając. ‒ To wszystko ‒ powiedział Bill, Antony kiwnął głową. ‒ Tak, wszystko, i dlatego to jest takie zabawne. Jesteś pewien, że tu niczego więcej nie ma? ‒ Co chcesz przez to powiedzieć? ‒ Daj mi na chwilę latarkę. Skierował światło na trawę między nimi. ‒ Tak, to wszystko. Zabawne. Wstał trzymając w ręce torbę. ‒ Poszukajmy teraz jakiejś kryjówki na te rzeczy, a potem... Więcej nie powiedział, tylko ruszył do zagajnika, a Bill potulnie poszedł w jego ślady. Kiedy tylko pozbyli się torby i wyszli z zagajnika, Antony stał się rozmowniejszy. Wyjął z kieszeni oba klucze. ‒ Jeden z nich to, jak przypuszczam, klucz do gabinetu, a drugi ‒ do komórki w tunelu. Uważam, że chyba powinniśmy przyjrzeć się tej komórce. ‒ Naprawdę sądzisz, że to ten klucz? ‒ Nie bardzo widzę, do czego innego mógłby służyć. ‒ Ale dlaczego Cayley miałby go wyrzucać? ‒ Ponieważ spełnił swoje zadanie, takie czy inne, a Cayley chce odciąć się od tunelu. Wyrzuciłby cały tunel, gdyby to było możliwe. Przypuszczam, że nie ma to w sumie większego znaczenia i nie sądzę też, żebyśmy coś znaleźli w komórce, uważam jednak, że trzeba sprawdzić. ‒ Myślisz, że mogą tam być zwłoki Marka? ‒ Nie. A z drugiej strony, gdzie by się podziały? Chyba, 171
że się całkiem pomyliłem i że Cayley wcale go nie zabił. Bill zawahał się, niepewny, czy wystarczy mu odwagi, żeby wyłożyć własną hipotezę. ‒ Wiem, że nazwiesz mnie osłem... ‒ Mój drogi Billu, ja sam jestem niewątpliwie takim osłem, że będę zachwycony, gdy będę mógł i ciebie obdarzyć tym mianem. ‒ Załóżmy więc, że Mark zabił Roberta, a Cayley pomógł mu w ucieczce, tak, jak myśleliśmy na początku. Udowodniłeś potem, że to niemożliwe, załóżmy jednak, że to się stało w nie znany nam sposób i z nie znanych nam powodów. Otóż w tej całej sprawie jest mnóstwo takich psikusów, że... prawie wszystko mogło się zdarzyć. ‒ Masz sporo racji. I cóż? ‒ Cóż? Ta sprawa z ubraniem. Czy nie potwierdza ona raczej naszej teorii o ucieczce? Policja zna brązowy garnitur Marka. Czy Cayley nie mógł mu przynieść innego ubrania do tunelu, ubrania, w którym Mark następnie uciekł, a Cayleyowi zostawił brązowy garnitur? I pomyślał, że najbezpieczniej będzie ukryć go w stawie? ‒ Tak ‒ powiedział Antony w zamyśleniu. ‒ Kontynuuj. Bill z zapałem podjął wątek. ‒ Wygląda na to, że wszystko pasuje. To znaczy nawet do twojej pierwszej hipotezy, że Mark zabił nieumyślnie, a potem zwrócił się do Cayleya o pomoc. Oczywiście, gdyby Cayley grał uczciwie, powinien był powiedzieć Markowi, że nie ma się czego obawiać. Ale Cayley nie gra uczciwie: chce odsunąć Marka, jako przeszkodę na drodze do panny. Akurat ma szansę. Straszy więc Marka ile wlezie i wmawia mu, że ucieczka będzie jedynym wyjściem. No i oczywiście robi wszystko, żeby mu w tym dopomóc, gdyby bowiem Mark został złapany, wyszłyby na jaw knowania Cayleya. ‒ Tak. Ale czy to nie przesada, żeby mu kazać zmieniać bieliznę i tak dalej? Wiesz, byłaby to czysta strata czasu. 172
Bill zawahał się nagle i, wielce rozczarowany, wykrztusił: ‒ Och! ‒ Nie jest tak źle, Bill ‒ rzekł z uśmiechem Antony. ‒ Powiedzmy, że zmianę bielizny da się wyjaśnić. Ale pojawia się inna trudność. Dlaczego Mark miałby się przebierać z brązowego garnituru w niebieski, czy jeszcze inny, jeżeli jedyną osobą, która widziała go w brązowym, był Cayley? ‒ Rysopis policyjny powiada, że miał na sobie brązowy garnitur. ‒ Tak, ponieważ Cayley w ten sposób zeznał inspektorowi. Widzisz, nawet jeśliby Mark jadł obiad w brązowym garniturze i służba by to zauważyła, Cayley mógł zawsze udawać, że jego przyjaciel po posiłku przebrał się w niebieski garnitur, ponieważ tylko Cayley widział go później. Więc gdyby Cayley powiedział inspektorowi, że Mark był w niebieskim garniturze, Mark mógłby śmiało uciekać w brązowym i wcale nie musiałby się przebierać. ‒ Ależ właśnie to zrobił ‒ zawołał tryumfująco Bill. ‒ Ależ z nas głupcy! Antony spojrzał na niego zdumiony i potrząsnął głową. ‒ Tak, tak! ‒ nalegał Bill. ‒ Oczywiście! Nie rozumiesz? Mark przebrał się po obiedzie, a Cayley, żeby mu ułatwić ucieczkę, skłamał i powiedział, że miał na sobie brązowy garnitur, w którym widziała go służba. No a potem obawiał się, że policja może rewidować ubrania Marka i znaleźć brązowy garnitur, więc go najpierw ukrył, a następnie wrzucił do stawu. Obrócił się podniecony do przyjaciela, ale Antony nic nie powiedział. Bill chciał mówić dalej, Antony uciszył go ruchem ręki. ‒ Nie mów nic więcej, mój stary; dałeś mi już dość do myślenia. Nie kłopoczmy się o to dzisiaj. Rzucimy tylko okiem na tę komórkę, a potem idziemy spać. 173
Komórka jednak nie miała im tej nocy wiele do ujawnienia. Znaleźli w niej tylko parę pustych butelek. ‒ I to na razie wszystko ‒ powiedział Bill. Antony wszakże, klęcząc z latarką w ręku, czegoś nadal szukał. ‒ Czego szukasz? ‒ spytał w końcu Bill. ‒ Czegoś, czego tu nie ma ‒ odparł Antony wstając i otrzepując kurz z kolan. Po czym zamknął drzwi komórki.
Pytania
Przesłuchanie
świadków było zapowiedziane na godzinę piętnastą ‒ potem Antony nie będzie miał powodu do korzystania z gościnności Czerwonego Domu. O dziesiątej jego torba była już spakowana i czekała na przewiezienie do gospody „U Króla Jerzego”. Billa, który pojawił się na górze po nieco przedłużonym śniadaniu, ta krzątanina mocno zaskoczyła. ‒ Cóż to za pośpiech? ‒ spytał. ‒ Żaden pośpiech. Tyle że po przesłuchaniu nie będziemy chcieli tu wracać. Dlatego spakuj się teraz, a będziemy mieli przedpołudnie dla siebie. ‒ Zgoda. Ruszał w stronę swojego pokoju, ale zaraz zawrócił. ‒ Słuchaj, czy powiemy Cayleyowi, że zatrzymujemy się „U Króla Jerzego”? ‒ Ty nie zatrzymujesz się w „U Króla Jerzego”, Bill. Oficjalnie jedziesz do Londynu. ‒ Ach! ‒ Tak. Poproś Cayleya, żeby twoje bagaże wysłano do Stanton, gdzie będą na ciebie czekały, aż pojawisz się tam po przesłuchaniu, żeby wsiąść do pociągu. Możesz mu powiedzieć, że musisz się jak najszybciej zobaczyć z biskupem Londynu. Żeby potwierdzić fakt twojego nagłego wyjazdu do 175
Londynu, będzie rzeczą całkiem naturalną, jeśli ja zaraz po twoim wyjeździe wznowię przerwany pobyt „U Króla Jerzego”. ‒ A gdzie ja spędzę dzisiejszą noc? ‒ Oficjalnie, jak sądzę, w Fulham Palace, nieoficjalnie, obawiam się, w moim łóżku, chyba że w gospodzie znajdzie się dla ciebie wolny pokój. Włożyłem twoją piżamę, szczoteczkę i co tam trzeba do mojej torby, będą do twojej dyspozycji. Chciałbyś się jeszcze czegoś dowiedzieć? Nie? Zatem pójdź się, proszę, spakować. Spotkajmy się o wpół do jedenastej przy obalonym dębie albo w holu, albo gdzie chcesz. Chcę mówić, mówić, mówić, a ty musisz być moim Watsonem. ‒ Dobrze ‒ powiedział Bill i poszedł do swojego pokoju. Po godzinie, powiadomiwszy Cayleya o swoich oficjalnych zamiarach, poszli we dwóch do parku. ‒ No więc? ‒ zagadnął Bill, kiedy się usadowili pod odpowiednim drzewem. ‒ Mów! ‒ Siedząc dziś rano w wannie, miałem szereg mądrych myśli ‒ zaczął Antony. ‒ A najmądrzejsza brzmi tak: obaj byliśmy strasznymi głupcami i zabraliśmy się do sprawy od złego końca. ‒ To brzmi zachęcająco. ‒ Oczywiście nie jest łatwo być dobrym detektywem, kiedy się nie ma pojęcia o tej pracy i kiedy nikt nie wie, że prowadzisz dochodzenie, kiedy nie możesz przesłuchiwać ludzi i nie masz dość energii lub środków, żeby wszystko należycie zbadać, kiedy, jednym słowem, podchodzisz do całej sprawy całkowicie po amatorsku, niesystematycznie. ‒ Jak na amatorów uważam, że radziliśmy sobie całkiem nieźle ‒ zaprotestował Bill. ‒ Tak, jak na amatorów. Gdybyśmy jednak byli zawodowymi detektywami, powinniśmy byli zacząć od innej strony. Od strony Roberta. Cały czas interesowaliśmy się Markiem i Cayleyem. Teraz zajmijmy się trochę Robertem. ‒ Tak mało o nim wiemy. ‒ No właśnie, zastanówmy się, co o nim wiemy. Po 176
pierwsze, wiemy, nie znając szczegółów, że miał złą opinię: należał do tych braci, których istnienie przemilcza się przed obcymi. ‒ Tak. ‒ Następnie wiemy coś dziwnego. Wiemy, że Mark powiadomił was wszystkich o powrocie tej czarnej owcy. Pytanie, dlaczego to zrobił? Bill przez chwilę myślał. ‒ Przypuszczam ‒ powiedział powoli ‒ że wiedząc, iż go zobaczymy, uznał, że najlepsza będzie szczerość. ‒ Ale czy musieliście go zobaczyć? Przecież graliście w golfa. ‒ Musieliśmy go zobaczyć, jeśli miał zatrzymać się w Czerwonym Domu na noc. ‒ No i bardzo dobrze. Odkryliśmy jedną rzecz. Mark wiedział, że Robert zatrzyma się u niego na noc. Albo ujmijmy to tak: wiedział, że nie uda mu się od razu pozbyć Roberta. Bill spojrzał na przyjaciela z żywym zaciekawieniem. ‒ Mów dalej ‒ powiedział. ‒ To zaczyna być interesujące. ‒ Wiedział coś więcej ‒ ciągnął Antony. ‒ Wiedział, że Robert objawi wam swój prawdziwy charakter, jak tylko się z nim zetkniecie. Nie mógł go wam przedstawić jako normalnego brata, który wraca z podróży na antypody, może z lekkim akcentem. Musiał powiedzieć wam z góry, bo i tak zaraz byście się zorientowali, że Robert to nicpoń. ‒ Tak. To całkiem logiczne. ‒ A teraz czy nie uderza cię, że Mark bardzo szybko podjął w tej sprawie decyzję? ‒ Co masz na myśli? ‒ Dostał list przy śniadaniu. Przeczytał i od razu zaczął się wam zwierzać. To znaczy, że w ciągu jednej sekundy przemyślał całą sprawę i podjął decyzję, a nawet dwie decyzje. Rozważył kwestię pozbycia się Roberta, zanim wrócicie z golfa i uznał, że to niewykonalne. Rozważył kwestię przyzwoitego zachowania się Roberta w towarzystwie i uznał, że to mało prawdopodobne. Obie decyzje podjął w jednej chwili, 177
czytając list. Czy nie za szybko? ‒ No, a jak ty byś to wyjaśnił? Antony nabił fajkę i zapalił, nim przystąpił do odpowiedzi. ‒ Jak ja bym to wyjaśnił? Cóż, zostawmy tę kwestię na chwilę i jeszcze raz przyjrzyjmy się obu braciom. Tym razem w połączeniu z panią Norbury. ‒ Z panią Norbury? ‒ spytał zaskoczony Bill. ‒ Tak. Mark chciał pojąć pannę Norbury za żonę. Otóż jeśli Robert rzeczywiście był plamą na honorze rodziny, Mark mógł chcieć zrobić jedną z dwóch rzeczy. Albo trzymać sprawę w tajemnicy przed paniami Norbury, albo, gdyby i tak miała się wydać, opowiedzieć wszystko samemu, zanim wieści dotrą okrężną drogą. I opowiedział. Co najśmieszniejsze, powiedział im w przededniu nadejścia listu od Roberta. Robert przyjechał i został zabity przedwczoraj ‒ we wtorek. A Mark opowiedział o nim pani Norbury w poniedziałek. Co powiesz na to? ‒ Zbieg okoliczności ‒ odparł Bill po chwili zastanowienia. ‒ Od dawna chciał jej powiedzieć. Konkury szły dobrze, tuż przed ostatecznymi zaręczynami powiedział przyszłej teściowej. To się zdarzyło w poniedziałek. A we wtorek dostał list od Roberta i był cholernie rad, że zdążył jej wcześniej powiedzieć. ‒ Cóż, mogło być i tak, ale to dość dziwny zbieg okoliczności. A pewna dodatkowa rzecz czyni go jeszcze dziwaczniejszym. Wpadło mi to na myśl dziś rano w kąpieli. Natchnienie przychodzi w łazience. Więc chodzi o to... on jej powiedział o bracie w poniedziałek rano, kiedy jechał do Middleston samochodem. ‒ No i co? ‒ Właśnie to. ‒ Przepraszam, Tony, nie jestem dziś w najlepszej formie umysłowej. ‒ Samochodem, Bill. A jak blisko do Jallands można podjechać samochodem? 178
‒ Jakieś sześćset metrów. ‒ Tak. Jadąc do Middleston, w takiej czy innej sprawie, Mark zatrzymuje samochód, idzie sześćset metrów do Jallands, mówi: „Ale, ale, pani Norbury, nie wiem, czy pani wspominałem, że mam niezbyt udanego brata Roberta”, wraca sześćset metrów pod górkę, wsiada do samochodu i odjeżdża do Middleston. Czy to prawdopodobne? Bill zmarszczył czoło. ‒ Rzeczywiście, ale nie wiem, do czego zmierzasz. Prawdopodobne czy nie, wiemy, że tak zrobił. ‒ Oczywiście, że tak zrobił. Chodzi mi tylko o to, że musiał mieć jakiś ważny powód, żeby o tym zaraz powiedzieć pani Norbury. Moim zdaniem powód był następujący: tego dnia rano ‒ w poniedziałek rano, nie we wtorek ‒ dowiedział się, że Robert do niego przyjeżdża i chciał uprzedzić tę wieść. ‒ Ale... ‒ To by także tłumaczyło drugą kwestię ‒ natychmiastowej decyzji opowiedzenia wam całej prawdy o bracie podczas śniadania. Decyzja nie była wcale natychmiastowa. Wiedział od poniedziałku, że Robert przyjeżdża, i wtedy uznał, że i wy także musicie się o tym dowiedzieć. ‒ Jak zatem wyjaśnisz sprawę listu? ‒ Cóż, spójrzmy nań. Wyjął kartkę papieru z kieszeni i rozpostarł ją na trawie. Marku, twój kochający brat z dalekiej Australii odwiedzi cię. Ostrzegam cię, żebyś mógł ukryć zaskoczenie, ale mam nadzieję, że nie będziesz ukrywał przyjemności. Oczekuj mnie koło trzeciej. ‒ Widzisz, nie ma daty ‒ stwierdził Antony. ‒ Tylko „jutro”. ‒ Ale on go dostał we wtorek. ‒ Naprawdę? ‒ No cóż, przeczytał nam to we wtorek. ‒ Ach, tak! Przeczytał wam! 179
Bill ponownie odczytał list, potem odwrócił kartkę i obejrzał drugą stronę. Ale odwrotna strona nie mówiła mu nic. ‒ A stempel? ‒ Niestety, nie dysponujemy kopertą. ‒ Zatem uważasz, że dostał ten list w poniedziałek? ‒ Jestem skłonny tak sądzić, Bill. W każdym razie myślę... jestem prawie pewien, że wiedział w poniedziałek o przyjeździe brata. ‒ Czy to nam w czymś pomoże? ‒ Nie. Tylko komplikuje sprawę. Jest w tym wszystkim coś tajemniczego, coś, czego nie rozumiem. Milczał przez chwilę, a potem dodał: ‒ Zastanawiam się, czy przesłuchanie w czymś nam pomoże. ‒ A co powiesz o wczorajszej nocy? Jestem niezmiernie ciekaw, do jakich doszedłeś wniosków. Czy też w ogóle się nad tym nie zastanawiałeś? ‒ Wczorajsza noc ‒ powiedział Antony w zamyśleniu. ‒ Tak, wczorajsza noc domaga się wyjaśnień. Bill cierpliwie czekał na wyjaśnienia. Na przykład: czego Antony szukał w komórce? ‒ Myślę ‒ zaczął powoli Antony ‒ że po wczorajszej nocy musimy się rozstać z myślą o tym, że Mark został zabity, to znaczy zabity przez Cayleya. Nie wierzę, żeby ktoś sobie zadawał tyle trudu z chowaniem garnituru, gdyby miał do ukrycia zwłoki. Wydawałoby się, że ukrycie zwłok będzie nieskończenie ważniejsze. Myślę, że w tej chwili możemy przyjąć, iż Cayley miał do ukrycia tylko ubranie Marka. ‒ Ale dlaczego nie zostawił go w tunelu? ‒ Bał się tego tunelu. Wie o nim panna Norris. ‒ Dlaczego nie w swoim pokoju, albo nawet w pokoju Marka? Dla ciebie, dla mnie, dla każdego Mark mógł mieć dwa brązowe garnitury. Myślę nawet, że miał. ‒ Przypuszczalnie. Ale wątpię, żeby to uspokoiło Cayleya. Brązowy garnitur skrywał tajemnicę i dlatego musiał zostać ukryty. Wiemy wszyscy, że w teorii najbezpieczniejsza 180
jest najbardziej oczywista kryjówka, ale w praktyce mało kto ma dość silne nerwy, żeby zaryzykować. Bill sprawiał wrażenie zawiedzionego. ‒ A zatem wracamy do punktu wyjścia ‒ poskarżył się. ‒ Mark zabił brata, a Cayley pomógł mu uciec przez tunel, albo żeby go skompromitować, albo dlatego, że nie było innego wyjścia z tej sytuacji. I pomógł mu, kłamiąc o brązowym garniturze. Antony uśmiechnął się do niego, autentycznie rozbawiony. ‒ Co za pech, Bill ‒ powiedział ze współczuciem. ‒ Okazuje się, że mamy tylko jedno morderstwo. Bardzo mi z tego powodu przykro. To moja wina, że... ‒ Zamknij się, ośle. Wiesz, że nie o to mi chodzi. ‒ Cóż, sprawiasz wrażenie, jakbyś był strasznie rozczarowany. Bill nie odzywał się przez chwilę, a potem przyznał się do wszystkiego, parskając śmiechem. ‒ Wczoraj byłem tak podekscytowany ‒ wyjaśnił ‒ bo zdawało się, że jesteśmy blisko celu, że odkrywamy najcudowniejsze rzeczy, a teraz... ‒ A teraz? ‒ Wszystko stało się takie zwyczajne. ‒ Zwyczajne! ‒ zawołał Antony. ‒ Zwyczajne! Nie mogę! Zwyczajne! Gdyby choć jedna rzecz odbyła się tu zwyczajnie, moglibyśmy coś zrobić, ale tutaj wszystko jest bez sensu. ‒ Bez sensu? Dlaczego? ‒ Czego nie dotkniesz. Weźmy to bezsensowne ubranie, któreśmy wczoraj znaleźli. Można wytłumaczyć, dlaczego brązowy garnitur, ale dlaczego bielizna? Można by wytłumaczyć w jakiś absurdalny sposób także i obecność bielizny, gdyby się ktoś uparł, na przykład, że Mark zawsze zmieniał bieliznę przed rozmową z kimś, kto przybywa z Australii, ale dlaczego w takim razie, dlaczego, mój drogi Watsonie, nie zmienił kołnierzyka? ‒ Kołnierzyka? ‒ spytał zdumiony Bill. 181
‒ Kołnierzyka, mój Watsonie. ‒ Nie rozumiem. ‒ A wszystko jest takie zwyczajne ‒ przedrzeźniał go Antony. ‒ Przepraszam, Tony. Nie chciałem. Opowiedz mi o kołnierzyku. ‒ Już opowiedziałem. W torbie nie było wczoraj kołnierzyka. Koszula, skarpetki, krawat, wszystko z wyjątkiem kołnierzyka. Dlaczego? ‒ Czy to tego szukałeś w komórce? ‒ spytał skwapliwie Bill. ‒ Oczywiście. Zadałem sobie pytanie, dlaczego nie ma kołnierzyka. Cayley z jakiegoś powodu uznał, że należy schować ubranie Marka... nie tylko garnitur, ale wszystko, co miał na sobie albo powinien mieć w chwili domniemanego morderstwa. Ale nie schował kołnierzyka. Dlaczego? Czy zostawił go przez nieuwagę? Dlatego zajrzałem do komórki. Tam go nie było. Czy pominął go celowo? Jeśli tak, to dlaczego? I gdzie jest kołnierzyk? Oczywiście zacząłem się zastanawiać, gdzie to ja ostatnio widziałem kołnierzyk, sam kołnierzyk. I przypomniałem sobie ‒ co ty na to, Billu? Bill zmarszczył czoło i potrząsnął bezradnie głową. ‒ Nie pytaj mnie, Tony. Nie mogę... Na Jowisza! ‒ Podniósł tryumfalnie głowę. ‒ W koszu w sypialni koło gabinetu. ‒ Dokładnie. ‒ Ale czy to ten sam? ‒ Ten, którego brakuje do kompletu? Nie wiem. Gdzieś się musi podziewać. Jeśli to jednak ten kołnierzyk, to dlaczego Cayley zupełnie normalnie oddał go do prania, podczas gdy zadał sobie olbrzymi trud, żeby ukryć resztę rzeczy? Dlaczego, dlaczego, dlaczego? Bill przygryzł fajkę, ale nie mógł nic wymyślić. ‒ Tak czy siak ‒ powiedział Antony ze zniecierpliwieniem ‒ jednego jestem pewien. Mark wiedział w poniedziałek, że Robert się tu pojawi.
Przesłuchanie świadków
Sędzia, poczyniwszy kilka banalnych uwag na temat okropieństwa tragedii, którą przyszło im tego popołudnia rozsądzić, przedstawił pokrótce ławnikom przebieg sprawy. Najpierw powoła się świadków, którzy potwierdzą, że zmarły nazywał się Robert Ablett i był bratem właściciela Czerwonego Domu, Marka Abletta. Potem okaże się, że był to nicpoń, który większość życia spędził w Australii, i że oznajmił on w liście, który można uznać za list z pogróżkami, swój zamiar przybycia owego popołudnia do Czerwonego Domu. Następnie będą zeznania, z których wyniknie, że rzeczywiście przybył, że zaprowadzono go na miejsce tragedii ‒ do pokoju, potocznie zwanego gabinetem ‒ i że jego brat też wszedł do tego pokoju. Ława będzie sobie musiała wyrobić pogląd o tym, co zaszło w gabinecie. Bez względu na to, co było, sprawy potoczyły się błyskawicznie. W niespełna dwie minuty po wejściu Marka ‒ świadczą o tym zeznania ‒ usłyszano strzał, a kiedy w jakieś pięć minut później włamano się do pokoju, na podłodze leżały zwłoki Roberta Abletta. Jeśli chodzi o Marka Abletta, to nikt go więcej nie widział od chwili, kiedy wszedł do gabinetu, istnieją wszakże zeznania świadczące, że miał przy sobie dość pieniędzy, żeby się udać w dowolne miejsce na terenie kraju, ponadto człowieka odpowiadającego jego rysopisowi widziano na peronie stacji w Stanton, gdzie 183
najprawdopodobniej czekał na pociąg do Londynu o 15.55. Ławnicy zdają sobie jednak sprawę, że na tego rodzaju świadectwach tożsamości nie zawsze można polegać. Ludzi zaginionych często widywano w różnych miejscach o tej samej porze. W każdym razie nie ulega wątpliwości, że na razie Mark Ablett przepadł. ‒ Sprawia wrażenie rozsądnego ‒ szepnął Antony Billowi. ‒ Nie gada bez potrzeby. Antony nie spodziewał się, że zeznania powiedzą mu wiele ‒ znał bardzo dobrze fakty składające się na tę sprawę ‒ zastanawiał się tylko, czy inspektor Birch postawił jakieś nowe hipotezy. Jeśli tak, pojawią się one w trakcie sprawy, ponieważ policja z pewnością poinformowała sędziego, jakie istotne fakty można wydobyć z poszczególnych świadków. Bill pierwszy miał się o tym przekonać. ‒ Wróćmy do tego listu, panie Beverley ‒ padło pytanie, kiedy zakończył główne zeznanie. ‒ Czy pan go w ogóle widział? ‒ Nie widziałem samego pisma, tylko odwrotną stronę. Mark trzymał list w ręku, kiedy nam mówił o swoim bracie. ‒ Nie wie pan zatem, co zawierał list? Bill nagle wpadł w panikę. Przecież czytał ten list, zaledwie parę godzin temu. Wiedział świetnie, co zawiera. Lecz nic by to nie dało, gdyby się do tego przyznał. Ale w chwili, gdy był już bliski krzywoprzysięstwa, przypomniał sobie: Antony słyszał, jak Cayley opowiadał o liście inspektorowi. ‒ Dowiedziałem się później, ktoś mi o tym powiedział. Ale Mark nie czytał nam listu przy śniadaniu. ‒ Odniósł pan wszakże wrażenie, że list był panu Ablettowi nie na rękę. ‒ O tak! ‒ Powiedziałby pan, że Mark przestraszył się z powodu tego listu? ‒ Nie tyle przestraszył, ile był rozgoryczony i zrezygnowany. Jakby chciał powiedzieć: O Boże, jeszcze i to. 184
Tu i ówdzie rozległ się chichot. Sędzia też się uśmiechnął, ale zaraz starał się ten uśmiech ukryć. ‒ Dziękuję panu. Wezwano świadka, który nazywał się Andrew Amos i Antony spojrzał z zaciekawieniem, zastanawiając się, kto to taki. ‒ Mieszka w wewnętrznej stróżówce ‒ szepnął mu Bill. Amos miał do powiedzenia tylko tyle, że tamtego popołudnia jakiś nieznajomy przeszedł koło jego stróżówki trochę przed godziną trzecią i że z nim rozmawiał. Widział potem zwłoki i rozpoznał w nich nieznajomego. ‒ Co mówił? ‒ „Tędy do Czerwonego Domu?” czy coś takiego, panie sędzio. ‒ A co wyście odpowiedzieli? ‒ Powiedziałem: „To jest Czerwony Dom. Kogo pan szuka?” Wyglądał jak zbir i nie wiedziałem, czego szuka. ‒ Co było dalej? ‒ Dalej, panie sędzio, powiedział: „Czy pan Mark Ablett jest w domu?” To się wydaje takie proste, panie sędzio, ale ja nie uważałem, jak on to mówił. Więcem stanął przed nim i mówię: „A bo co?” A on jakby zagdakał i mówi: „Chcę się spotkać z moim drogim braciszkiem Markiem.” Wtedym mu się lepiej przyjrzał i widzę, że mógłby być jego bratem, więc mówię: „Idąc tą drogą dojdzie pan do domu. Ale oczywiście nie wiem, czy pan Ablett jest w domu.” A on się zaśmiał złośliwie i mówi: „Pan Mark Ablett ma tu fajne miejsce. Jest gdzie przepuszczać forsę, co?” No, to wtedym mu się lepiej przyjrzał, panie sędzio, bo panowie to tak nie mówią, a jeśli on był bratem pana Abletta, to... alem sobie nie zdążył wyrobić zdania, kiedy on się zaśmiał i sobie poszedł. Tyle mogę powiedzieć, panie sędzio. Andrew Amos zszedł z podwyższenia i wrócił na koniec sali, a Antony nie spuszczał z niego oczu, póki się nie przekonał, że Amos najwyraźniej nie zamierza opuścić sali przed końcem przesłuchania. 185
‒ Z kim teraz ten Amos rozmawia? ‒ spytał szeptem Billa. ‒ Z Parsonsem. To jeden z ogrodników. Mieszka w zewnętrznej stróżówce, przy drodze do Stanton. Są tu dzisiaj wszyscy. To dla nich swego rodzaju święto. Ciekaw jestem, czy on też będzie zeznawał, pomyślał sobie Antony. Zeznawał. Zaraz po Amosie. Pracował na trawniku przed domem i widział przybycie Roberta Abletta. Nie słyszał strzału, ale raczej nie mógł go słyszeć. Ma kłopoty ze słuchem. Widział pewnego dżentelmena, który przyszedł jakieś pięć minut po panu Robercie. ‒ Czy widzicie go tu w sali sądowej? ‒ spytał sędzia. Parsons rozejrzał się z wolna. Antony napotkał jego wzrok i uśmiechnął się. ‒ To on ‒ powiedział Parsons wskazując palcem. Wszyscy popatrzyli na Antony'ego. ‒ To było jakieś pięć minut później? ‒ Coś takiego, panie sędzio. ‒ Czy ktoś wychodził z domu przed przybyciem tego dżentelmena? ‒ Nie, to znaczy jam ich nie widział. Stevens była następna. Zeznała mniej więcej to samo, co inspektorowi. Nic nowego nie wynikło ze stawianych jej pytań. Potem kolej na Elsie. Reporterzy, zapisujący słowa, które podsłuchała, dodawali w nawiasie: SENSACJA, po raz pierwszy w tej sesji. ‒ Jak szybko po tych słowach padł strzał? ‒ spytał sędzia. ‒ Prawie od razu, panie sędzio. ‒ Po minucie? ‒ Trudno mi dokładnie powiedzieć. To było bardzo szybko. ‒ Byłaś jeszcze w holu? ‒ Ależ nie, panie sędzio. Byłam pod drzwiami pani Stevens. Gospodyni. 186
‒ Nie pomyślałaś, żeby wrócić do holu i sprawdzić, co się stało? ‒ Ależ nie, panie sędzio. Od razu weszłam do pani Stevens, a ona, przestraszona, powiedziała: „Och, co to było?” A ja powiedziałam: „To było w domu, pani Stevens, w domu.” Tak jakby coś wybuchło, wybuchło. ‒ Dziękuję ‒ powiedział sędzia. W sali doszło ponownie do poruszenia, kiedy Cayley stanął na podwyższeniu dla świadków; tym razem nie chodziło o sensację, ale o żywe i ‒ jak sądził Antony ‒ współczujące zainteresowanie. Wreszcie ocierali się o dramat. Cayley zeznawał czujnie, beznamiętnie ‒ kłamstwa cedził z wolna, podobnie jak prawdę. Antony przyglądał mu się uważnie, zadając sobie pytanie, co czyniło tego człowieka tak dziwnie atrakcyjnym. Ponieważ nawet Antony, który wiedział, że Cayley kłamie, i to kłamie (jak sądził) nie ze względu na Marka, ale ze względu na siebie, nawet Antony nie mógł się całkiem oprzeć powszechnej ku niemu sympatii. ‒ Czy Mark posiadał rewolwer? ‒ spytał sędzia. ‒ Nic mi o tym nie wiadomo. A myślę, że gdyby miał, to bym o tym wiedział. ‒ Spędził pan tylko z nim całe tamto przedpołudnie. Czy w ogóle mówił o wizycie Roberta? ‒ Wiele się z nim nie widziałem w ciągu przedpołudnia. Byłem zajęty w swoim pokoju, potem na dworze i w ogóle. Zjedliśmy razem obiad i wtedy trochę o tym rozmawialiśmy. ‒ W jakim duchu? ‒ Cóż... ‒ Zawahał się, po czym ciągnął: ‒ Myślę, że najlepiej pasuje tu słowo „podenerwowanie”. Mówił na przykład: „Jak myślisz, czego on chce?” albo: „Dlaczego nie mógł siedzieć na miejscu?”, albo: „Nie podoba mi się ton jego listu. Nie sądzisz, że spowoduje kłopoty?” Mówił mniej więcej w tym tonie. ‒ Czy wyrażał zdziwienie, że jego brat znalazł się w Anglii? 187
‒ Myślę, że zawsze się obawiał, iż pewnego dnia do tego dojdzie. ‒ Tak... Nie słyszał pan rozmowy obu braci, kiedy byli razem w gabinecie? ‒ Nie. Poszedłem do biblioteki zaraz po tym, jak wyszedł z niej Mark i byłem tam przez cały czas. ‒ Czy drzwi biblioteki były otwarte? ‒ Och, tak. ‒ Czy widział pan lub słyszał poprzedniego świadka? ‒ Nie. ‒ Czy gdyby ktoś wychodził z gabinetu w czasie, kiedy pan siedział w bibliotece, usłyszałby pan kroki? ‒ Sądzę, że tak. Chyba, że ktoś by się umyślnie skradał. ‒ Tak... Czy nazwałby pan Marka człowiekiem porywczym? Cayley zastanawiał się w skupieniu, nim odpowiedział. ‒ Porywczym, tak. Ale nie gwałtownikiem. ‒ Czy był wysportowany? Prężny i szybki? ‒ Prężny i szybki, tak. Ale niezbyt silny. ‒ Tak... Jeszcze jedno pytanie. Czy Mark miał zwyczaj nosić przy sobie większą sumę pieniędzy? ‒ Tak. Zawsze miał przy sobie banknot stufuntowy, ponadto kilkanaście funtów drobnymi. ‒ Dziękuję panu. Cayley ciężkim krokiem wrócił na swoje miejsce. ‒ Do diaska ‒ mruknął do siebie Antony ‒ za co ja lubię tego faceta? ‒ Antony Gillingham! Znów dało się odczuć ożywienie wśród publiczności. Kim był ten nieznajomy, który w tak tajemniczy sposób wplątał się w tę sprawę? Antony uśmiechnął się do Billa i wstąpił na podwyższenie, żeby złożyć zeznania. Wyjaśnił, jak to się stało, że zatrzymał się w gospodzie „U Króla Jerzego” w Woodham, jak usłyszał, że Czerwony Dom mieści się w pobliżu, jak się tam przeszedł, żeby odwiedzić swego przyjaciela Beverleya, i dotarł tam zaraz po tragedii. 188
Zastanawiając się nad całą sprawą później, był niemal pewien, że słyszał strzał, ale że wówczas nie wywarł on na nim najmniejszego wrażenia. Zbliżył się do domu od strony Woodham, dlatego nie widział Roberta Abletta, który wyprzedził go o parę minut. Od tego punktu jego zeznania pokrywały się ze świadectwem Cayleya. ‒ Pan i poprzedni świadek razem dobiegliście do drzwi na taras i stwierdziliście, że są zamknięte? ‒ Tak. ‒ Pchnęliście je i zajęliście się zwłokami. Pan oczywiście nie miał pojęcia, czyje to zwłoki. ‒ Nie. ‒ Czy pan Cayley coś mówił? ‒ Obrócił tylko zwłoki na drugą stronę, żeby zobaczyć twarz, i potem powiedział: „Bogu dzięki.” Reporterzy znów napisali: SENSACJA. ‒ Czy wiedział pan, co przez to rozumiał? ‒ Spytałem go, kto to taki, a on powiedział, że Robert Ablett. Potem wyjaśnił, iż się w pierwszej chwili obawiał, że to kuzyn, u którego mieszka, Mark. ‒ Tak. Czy był zdenerwowany? ‒ Z początku bardzo. Potem, kiedy stwierdził, że to nie Mark, mniej. Nerwowy dżentelmen, siedzący w tylnym rzędzie, parsknął stłumionym śmiechem, a sędzia włożył okulary i spojrzał surowo w kierunku, z którego dobiegł ten odgłos. Nerwowy dżentelmen błyskawicznie doszedł do przekonania, że musi sobie zawiązać sznurowadło. Sędzia odłożył okulary i ciągnął sprawę. ‒ Czy ktoś wychodził z domu w czasie, kiedy pan się do niego zbliżał? ‒ Nie. ‒ Dziękuję, panie Gillingham. Po nim wystąpił inspektor Birch. Inspektor świadom, że to jego wielki dzień i że spoczywają na nim oczy całego świata, przedstawił plan domu i objaśnił sytuację w poszczególnych 189
pokojach. Następnie wręczył plan ławnikom. Inspektor Birch oznajmił światu, że pojawił się w dniu zbrodni w Czerwonym Domu o godzinie 16.42. Przyjął go pan Matthew Cayley, który złożył mu krótkie oświadczenie, po którym inspektor przystąpił do badania miejsca zbrodni. Drzwi ogrodowe wyważono od zewnątrz. Drzwi prowadzące do holu były zamknięte na klucz; przeszukał starannie gabinet, ale nie natrafił nawet na ślad klucza. W łazience, przylegającej do gabinetu, zastał otwarte okno. Nie znalazł na nim żadnych śladów, ale okno jest nisko umieszczone i, jak stwierdził drogą eksperymentu, można przez nie wyjść bez trudu, nie dotykając parapetu butami. Parę metrów za oknem zaczynają się krzaki. Pod oknem nie było świeżych śladów, ale ziemia okazała się wyjątkowo twarda z powodu braku deszczu. W krzakach znalazł na ziemi kilka świeżo połamanych gałązek, a także inne świadectwa tego, że niedawno ktoś się tamtędy przedzierał. Przesłuchał wszystkie osoby, które mają jakiś związek z tą posiadłością, ale żadna z nich nie korzystała ostatnio z tej drogi. Przedzierając się przez krzaki można obejść dom i wyjść z parku na drogę do Stanton, nie będąc widzianym z samego domu. Inspektor dowiadywał się o zmarłego. Zmarły wyjechał do Australii jakieś piętnaście lat temu z powodu pewnych nieporozumień finansowych w domu. Zmarły nie cieszył się najlepszą opinią w miejscowości, z której pochodzili bracia Ablettowie. Zmarły i jego brat nigdy nie utrzymywali dobrych stosunków, fakt zaś, że Mark Ablett się dorobił, był przyczyną niesnasek pomiędzy nimi. Wkrótce później Robert wyjechał do Australii. Inspektor zbadał też sytuację na stacji Stanton. Tego dnia był tam jarmark i przez stację przewinęło się więcej podróżnych niż zazwyczaj. Nikt nie zwrócił szczególnej uwagi na przybycie Marka Abletta; tego dnia było wielu pasażerów z pociągu o 14.10, tego, którym niewątpliwie przybył z Londynu Robert. Pewien świadek wszakże jest gotów zeznać, że zauważył owego popołudnia o godzinie 15.53 mężczyznę 190
podobnego do Marka, który wsiadł do pociągu londyńskiego o 15.55. Na terenach, należących do Czerwonego Domu, znajduje się staw. Inspektor kazał go przeszukać, ale bez rezultatu... Antony przysłuchiwał się nieuważnie, snując przez cały czas własne myśli. Gdy inspektor zakończył swą relację, odczytano protokół z sekcji zwłok, który nie wniósł niczego nowego. Czuł, że jest tak blisko prawdy ‒ w każdej chwili coś może dodać jego myślom tej drobnej wskazówki, której im brak. Inspektor Birch postępował rutynowo. Ta sprawa jednak była wszystkim, tylko nie sprawą rutynową. Kryło się w niej coś tajemniczego. Następnie zeznawał John Borden. Był na stacji we wtorek po południu, odprowadzał przyjaciela na pociąg o 15.55. Zauważył na peronie mężczyznę w płaszczu z podniesionym kołnierzem i z policzkiem owiniętym chusteczką. Zastanawiał się, czemu tamten tak się ubrał mimo upału. Mężczyzna sprawiał wrażenie, że chciałby uniknąć obserwacji. Jak tylko pociąg się zatrzymał, wsiadł do wagonu. I tak dalej. ‒ W każdej sprawie o morderstwo jest taki John Borden ‒ powiedział do siebie Antony. ‒ Czy widział pan kiedyś Marka Abletta? ‒ Raz, może dwa. ‒ Jak wyglądał? ‒ Nie przyglądałem mu się, tym bardziej że miał podniesiony kołnierz i chustę na policzku. Ale właśnie chwilę przedtem usłyszałem o tej smutnej historii i że pan Ablett zaginął, i powiedziałem do żony: „Ciekaw jestem, czy to pana Abletta widziałem na stacji?” A potem wałkowaliśmy tę sprawę i stwierdziliśmy, że powinienem pójść i opowiedzieć o tym inspektorowi Birchowi. Tamten mężczyzna był tego samego wzrostu co pan Ablett. Antony znów pogrążył się w myślach... Sędzia podsumował sprawę. Ławnicy, stwierdził, wysłuchali przed chwilą wszystkich zeznań i będą musieli stwierdzić, co 191
się zdarzyło w tamtym pokoju pomiędzy obydwoma braćmi. Jaka była przyczyna jego śmierci. Ekspertyza medyczna powie im zapewne, że Robert Ablett zmarł w wyniku rany w głowie, spowodowanej przez kulę. Kto wystrzelił? Jeśli Robert Ablett strzelił sam do siebie, niewątpliwie wydadzą werdykt: samobójstwo, jeśli jednak tak się stanie, to gdzie jest rewolwer, z którego strzelił, i gdzie się podziewa Mark Ablett? Jeśli zaś zwątpią w możliwość samobójstwa, co pozostanie? Śmierć przypadkowa, zabójstwo w obronie własnej i morderstwo. Czy zmarły mógł być zabity przypadkowo? To możliwe, ale czy wówczas Mark Ablett musiałby uciekać? A wiele wskazuje na to, że zbiegł z miejsca zbrodni. Jego kuzyn widział, jak wchodzi do gabinetu, służąca Elsie Wood słyszała, jak w gabinecie kłócił się ze swoim bratem, drzwi były zamknięte od wewnątrz, za oknem znaleziono ślady, świadczące o tym, że całkiem niedawno ktoś przedzierał się przez krzaki. Któż, jeśli nie Mark? Będą musieli zatem rozważyć, czy uciekałby, gdyby nie był winien śmierci brata. Niewątpliwie ludzie niewinni czasem tracą głowę. Jest też możliwe, że gdyby nawet dowiedziono, iż Mark Ablett zastrzelił swojego brata, można by też dowieść, że miał prawo tak postąpić, i że kiedy uciekł od zwłok swego brata, w istocie nie miał potrzeby lękać się Sprawiedliwości. W związku z tym sędzia nie musi chyba przypominać ławnikom, że nie są ostatnią instancją i że jeśli stwierdzą, iż ich zdaniem Mark Ablett jest winien morderstwa, nie wpłynie to w najmniejszym stopniu na jego pełny proces, gdyby go ujęto... Niech ławnicy rozważą swój werdykt. Rozważyli. Obwieścili, że zmarły poniósł śmierć wskutek rany spowodowanej kulą, i że tę kulę wystrzelił jego brat Mark Ablett. Bill zwrócił się do siedzącego obok Antony'ego. Ale Antony znikł. Na drugim końcu sali Bill dostrzegł, że Andrew Amos i Parsons wychodzą razem na dwór, a Antony między nimi.
Pan Beverley jest taktowny
Przesłuchanie świadków toczyło się w oberży „Pod Barankiem” w Stanton, w Stanton też następnego dnia miał się odbyć pogrzeb Roberta Abletta. Bill czekał na przyjaciela pod budynkiem, zaniepokojony, gdzie ten mógł się podziać. W pewnej chwili, pomyślawszy, że Cayley będzie tędy przechodził do samochodu, a pożegnalna z nim rozmowa mogłaby być trochę krępująca, przeniósł się na dziedziniec na tyłach oberży, zapalił papierosa i stał oglądając podarty i wyblakły plakat na ścianie wozowni. „WIELKIE WYDARZENIE TEATRALNE”, obwieszczał plakat, „odbędzie się w środę... grud”. Beverley uśmiechnął się pod nosem, czytając dalej, ponieważ rolę Joe, gadatliwego listonosza, grał „William B. Beverl”, jak utrzymywały resztki plakatu; wprawdzie okazał się znacznie mniej gadatliwy, niż to przewidywał autor, bo kompletnie zapomniał roli, ale było mnóstwo zabawy. Teraz jednak uśmiech spełzł mu z twarzy, ponieważ w Czerwonym Domu skończył się czas zabaw. ‒ Przepraszam, że musiałeś czekać ‒ odezwał się za nim Antony. ‒ Moi przyjaciele Amos i Parsons koniecznie musieli mi postawić kielicha. Ujął Billa za łokieć i patrzył na niego z błogim uśmiechem. ‒ Dlaczego tak ci zależało na ich towarzystwie? ‒ spytał 193
nieco urażony Bill. ‒ Nie miałem zielonego pojęcia, gdzie się podziałeś. Antony milczał. Wpatrywał się w plakat. ‒ Kiedy się odbyło? ‒ spytał. ‒ Co? ‒ Antony wskazał na plakat. ‒ Ach, to? Rok temu przed Świętami. Nawet było zabawnie. Antony zaczął się śmiać sam do siebie. ‒ Byłeś dobry? ‒ Beznadziejny. Ale nigdy nie twierdziłem, że mam powołanie aktorskie. ‒ A Mark był dobry? ‒ Raczej tak. Uwielbia grać. ‒ „Wielebny Henry Stutters: Pan Matthew Cay” ‒ przeczytał Antony. ‒ Czy to nasz przyjaciel Cayley? ‒ Tak. ‒ Dobry? ‒ Dużo lepszy, niż się spodziewałem. Nie miał wielkiej ochoty, ale Mark go namówił. ‒ Widzę, że panna Norris nie brała udziału w przedstawieniu. ‒ Oczywiście, że nie. Mój drogi Tony, ona jest profesjonalistką. Antony znów się zaśmiał. ‒ To musiał być wielki sukces? ‒ Coś w tym rodzaju. ‒ Ależ ze mnie głupiec, cholerny głupiec ‒ oznajmił uroczyście Antony. ‒ Jeszcze raz głupiec ‒ powtórzył pod nosem, odciągając Billa od plakatu i prowadząc go na ulicę. ‒ Jeszcze raz cholerny głupiec. Nawet teraz... Tu przerwał, a potem dodał nagle: ‒ Czy Mark miewał kłopoty z zębami? ‒ Chodził często do dentysty. Ale co to ma... Antony zaśmiał się po raz trzeci. ‒ Mamy szczęście! ‒ zachichotał. ‒ Ale skąd wiesz? ‒ Chodzimy do tego samego dentysty, Mark mi go polecił. Cartwright, na ulicy Wimpole. ‒ Cartwright na ulicy Wimpole ‒ powtórzył w zamyśleniu 194
Antony. ‒ Tak, zapamiętam. Cartwright na ulicy Wimpole. Czy przypadkiem Cayley też do niego chodził? ‒ Tak przypuszczam. Zaraz, zaraz, wiem, że chodził. Ale co to ma... ‒ Czy Mark był ogólnie zdrów? Czy często chodził do lekarza? ‒ Myślę, że prawie wcale. Zaczynał zawsze dzień od serii ćwiczeń gimnastycznych, które miały go ożywić umysłowo i wprawić w dobry humor przy śniadaniu. Takich skutków nie powodowały, ale za to pozwalały mu utrzymać dobrą formę fizyczną. Tony, czy mógłbyś... Antony uniósł rękę i nakazał mu milczenie. ‒ Ostatnie pytanie ‒ powiedział. ‒ Czy Mark lubił pływać? ‒ Nie, nie cierpiał. Przypuszczam, że w ogóle nie umiał pływać. Tony, czy ty zwariowałeś, czy ja? A może to nowa zabawa? Antony ścisnął jego ramię. ‒ Drogi, stary Billu ‒ powiedział. ‒ Zabawa. I to jaka! A główną nagrodą jest Cartwright na ulicy Wimpole. Szli w milczeniu przez jakiś kilometr drogą do Woodham. Bill raz po raz próbował wciągnąć przyjaciela do rozmowy, ale Antony odpowiadał monosylabami. Miał właśnie zamiar spróbować jeszcze raz, kiedy Antony stanął i zwrócił się do niego z nagłym ożywieniem. ‒ Zastanawiam się, czy mógłbyś coś dla mnie zrobić ‒ spytał, patrząc na Billa z niejakim powątpiewaniem. ‒ Co takiego? ‒ Cóż, to rzecz naprawdę ważna. Wręcz jedyna, jakiej chcę się w tej chwili dowiedzieć. Bill nagle odzyskał dawny animusz. ‒ To znaczy, że rozwikłałeś całą sprawę? Antony kiwnął potakująco głową. ‒ Wreszcie jestem blisko ostatecznego rozwiązania. Została mi tylko jedna rzecz, której się muszę dowiedzieć. Ale 195
to by oznaczało, że ty wrócisz do Stanton. Na szczęście nie odeszliśmy daleko, nie zajmie ci to zbyt wiele czasu. Mógłbyś? ‒ Mój drogi Holmesie, jestem do twoich usług. Antony obdarzył go uśmiechem i przez chwilę milczał zamyślony. ‒ Czy w Stanton jest jeszcze inna oberża, nieco bliżej stacji? ‒ „Pod Pługiem i Końmi”, na tym rogu, gdzie droga skręca do stacji, tę masz na myśli? ‒ To będzie ta. Mam nadzieję, że nie zaszkodzi ci jeden kieliszek w tej oberży? ‒ Na pewno nie! ‒ odparł ochoczo Bill. ‒ Dobrze. Zatem napij się w „Pod Pługiem i Końmi”. Możesz wypić i dwa, jeśli masz ochotę, porozmawiaj też z oberżystą czy oberżystką, czy kto cię tam obsłuży. Chcę się dowiedzieć, czy ktoś u nich nocował z poniedziałku na wtorek. ‒ Robert? ‒ rzucił niecierpliwie Bill. ‒ Nie powiedziałem, że Robert ‒ odparł z uśmiechem Antony. ‒ Chcę tylko, żebyś się dowiedział, czy mieli gościa, który u nich nocował z poniedziałku na wtorek. Kogoś obcego. A jeśli tak, to interesują mnie wszystkie szczegóły, jakie uda ci się wyciągnąć, ale bez budzenia szczególnych podejrzeń... ‒ Możesz na mnie polegać ‒ przerwał mu Bill. ‒ Dowiem się wszystkiego co trzeba. ‒ Nie zakładaj, że to był Robert czy ktoś inny. Pozwól, żeby oni opisali ci tego człowieka. Nie wpływaj na nich, podsuwając, że był niski albo wysoki, taki czy owaki. Po prostu pozwól im mówić. Jeśli to będzie oberżysta, możesz mu postawić kielicha. ‒ Nie omieszkam ‒ odparł Bill. ‒ A gdzie się spotkamy? ‒ Zapewne „U Króla Jerzego”. Jeśli będziesz tam przede mną, zamów kolację na ósmą. Tak czy owak spotkamy się o ósmej, a może wcześniej. ‒ Dobrze. 196
Skinął głową na pożegnanie i ruszył w drogę powrotną do Stanton. Antony popatrzył za nim, uśmiechając się lekko na widok zapału przyjaciela. Potem rozejrzał się wokół z wolna, jakby czegoś szukał. Nagle ujrzał to, co mu było potrzebne. Jakieś dwadzieścia metrów dalej droga odbijała w lewo, a po prawej stronie znajdowała się furtka. Antony podszedł do niej, nabijając fajkę. Potem zapalił, oparł się o furtkę i schował twarz w dłoniach. ‒ A teraz ‒ powiedział sam do siebie ‒ zacznijmy od początku.
Tuż przed ósmą wieczór William Beverley, sławny tropiciel, przybył, zmęczony i zakurzony, do gospody „U Króla Jerzego”, gdzie zastał Antony'ego, który ‒ spokojny i czysty ‒ czekał na niego przed drzwiami z kapeluszem w ręku. ‒ Kolacja gotowa? ‒ spytał z miejsca Bill. ‒ Tak. ‒ Więc pójdę szybko się umyć. O Boże, jestem wykończony. ‒ To moja wina, nie powinienem był cię o to prosić ‒ stwierdził skruszony Antony. ‒ Nie ma o czym mówić. Zaraz wracam. W połowie schodów Bill odwrócił się i spytał: ‒ Mieszkam w twoim pokoju? ‒ Tak. Trafisz? ‒ Oczywiście. Zacznij krajać, dobrze? I zamów morze piwa. Znikł na górze. Antony wszedł powoli do jadalni. Kiedy ostry głód trochę się stępił i można było wygospodarować nieco czasu pomiędzy kolejnymi kęsami, Bill zdał sprawę ze swoich przygód. Właściciel „Pod Pługiem i Końmi” to człowiek śliski, bardzo śliski ‒ Bill z początku nie mógł z niego nic wyciągnąć. Ale Bill był taktowny, diabelnie taktowny. 197
‒ Mówił o przesłuchaniu, i że to taka dziwna sprawa, i że w rodzinie jego żony też kiedyś było przesłuchanie, sprawiał wrażenie wielce z tego faktu zadowolonego, a ja znów zaczynałem: „Pewnie teraz ruch w interesie, co?”, na co on powiedział: „Średni” i wrócił do Susan, to znaczy do tej, która była świadkiem, mówił o tym tak, jakby to była choroba, wtedy ja znów spróbowałem i mówię: „Czyli teraz zastój, co?”, a on znów mówi: „Średnio” i przyszła pora, żeby mu postawić kolejnego kielicha, a wcale się nie zbliżyłem do celu. Ale w końcu go złapałem. Spytałem, czy zna Johna Bordena wiesz, to ten facet, który powiedział, że widział Marka na stacji. Tak, wiedział wszystko o Johnie Bordenie, potem opowiedział mi wszystko o rodzinie żony Bordena i jak pewien jej krewny spłonął żywcem (nalej najpierw do swojego kufla; dziękuję), na co ja wtrąciłem mimochodem, że musi być strasznie trudno zapamiętać kogoś, kogo się tylko raz widziało, tak dokładnie, żeby go można było później zidentyfikować, a on się zgodził, „średnio trudno”, a potem... ‒ Pozwól mi trzy razy zgadnąć ‒ przerwał Antony. ‒ Spytałeś, czy pamięta każdego, kto odwiedzi jego oberżę? ‒ Właśnie tak. Sprytnie, prawda? ‒ Wspaniale. I z jakim efektem? ‒ Efektem była kobieta. ‒ Kobieta? ‒ spytał z ożywieniem Antony. ‒ Kobieta ‒ potwierdził rad z wywołanego wrażenia Bill. ‒ Oczywiście spodziewałem się, że to będzie Robert ‒ ty także, prawda? ‒ ale nie. To była kobieta. Przyjechała w poniedziałek późnym wieczorem, samochodem, który sama prowadziła, a odjechała następnego dnia wcześnie rano. ‒ Czy on ci ją opisał? ‒ Tak. Była „średnia”. Średnio wysoka, w średnim wieku, średnio ubrana i tak dalej. Niewiele z tego wynika, prawda? Ale w każdym razie kobieta. Czy to obala twoją teorię? Antony potrząsnął głową. 198
‒ Nie, Bill, wcale nie obala ‒ odparł. ‒ A zatem cały czas wiedziałeś? Albo przynajmniej domyślałeś się? ‒ Zaczekaj do jutra. Jutro ci wszystko powiem. ‒ Do jutra! ‒ zawołał wielce rozczarowany Bill. ‒ Dobrze, jedno powiem ci dzisiaj, jeśli mi obiecasz, że nie będziesz zadawał kolejnych pytań. Ale być może sam to już wiesz. ‒ Co takiego? ‒ Tylko to, że Mark Ablett nie zabił swego brata. ‒ A Cayley? ‒ To już inne pytanie, Bill. Ale dobrze, i tu odpowiedź brzmi: nie. ‒ Więc kto u licha... ‒ Może napijesz się jeszcze piwa? ‒ spytał z uśmiechem Antony i Bill musiał się tym zadowolić. Wieczorem wcześniej poszli spać, obaj bowiem byli bardzo zmęczeni. Bill spał mocno, jakby na przekór wszystkiemu, ale Antony leżał tylko z otwartymi oczami i rozmyślał. Co się teraz dzieje w Czerwonym Domu? Może usłyszy o tym rano, może dostanie list. Raz jeszcze przebiegł myślą całą tę sprawę od samego początku ‒ czy mógł popełnić jakiś błąd? Co zrobi policja? Kiedy się zorientują? Czy nie powinien im powiedzieć? Nie, niech sami dojdą, za to im przecież płacą. Tym razem z pewnością nie popełnił błędu. Nie warto teraz deliberować ‒ rano dowie się ostatecznie. Rano czekał na niego list.
Wyjaśnienie Cayleya
Drogi Panie Gillingham, widzę z Pańskiego listu, że poczynił Pan pewne odkrycia, które zapewne uzna Pan za swój obowiązek zakomunikować policji i że wówczas nieuniknionym skutkiem będzie zaaresztowanie mnie pod zarzutem morderstwa. Dlaczego w tej sytuacji obdarzył mnie pan tak szczodrze, uprzedzając o swoich zamiarach, tego nie rozumiem, chyba że żywi pan dla mnie odrobinę współczucia. Bez względu wszakże na współczucie zechce Pan poznać ‒ i ja chcę, żeby Pan poznał ‒ dokładne okoliczności, w jakich Ablett rozstał się z życiem, a także przyczyny, które doprowadziły do tej śmierci. Jeśli trzeba coś będzie powiedzieć policji, wolałbym, aby także oni poznali całą historię. Oni ‒ być może Pan również ‒ nazwą to zapewne morderstwem, ale do tego czasu ja już się usunę. Niech sobie to nazywają, jak chcą. Na początku musimy się cofnąć do pewnego letniego dnia przed piętnastu laty, kiedy ja byłem trzynastoletnim chłopcem, a Mark młodym, dwudziestopięcioletnim mężczyzną. On cale życie udawał, wówczas bawił się w filantropa. Rozsiadał się w naszym skromnym pokoju jadalnym, trzaskał rękawiczkami o grzbiet lewej dłoni, moja matka, święta osoba, myślała o nim, „jaki to szlachetny dżentelmen”, a Philip i ja, pospiesznie domyci i wbici w kołnierzyki, staliśmy przed nim, trącając się łokciami, kopiąc się po łydkach i w głębi ducha złorzecząc mu 200
za to, że nam przerwał zabawę. Dobry kuzyn Mark postanowił, że jednego z nas zaadoptuje. Bóg jeden wie, czemu wybrał mnie. Philip miał jedenaście lat, trzeba by czekać dwa lata dłużej ‒ może dlatego. Tak więc Mark łożył na moje nauki. Uczęszczałem najpierw do prywatnej szkoły średniej, potem studiowałem w Cambridge, wreszcie zostałem jego sekretarzem. Byłem czymś więcej niż sekretarzem, jak to może Panu przedstawił Pański przyjaciel Beverley ‒ byłem jego agentem do spraw nieruchomości, jego doradcą finansowym, jego posłańcem, ale przede wszystkim chyba ‒ jego słuchaczem. Mark nigdy nie mieszkał sam. Zawsze musiał mieć w pobliżu kogoś, kto go wysłucha. Myślę, że w głębi ducha miał nadzieję, iż stanę się jego Boswellem. Powiedział mi kiedyś, że mnie uczynił spadkobiercą swej literackiej spuścizny ‒ żałosny bies. I pisywał do mnie przeokropnie długie listy, kiedy się rozstawaliśmy ‒ listy, które wyrzucałem po pierwszej lekturze. Ach, próżność tego człowieka! Trzy lata temu Philip popadł w tarapaty. Przepchnięty przez tanią szkołę publiczną i umieszczony w jakimś biurze w Londynie, odkrył tam szybko, że za dwa funty tygodniowo trudno się zabawić. Pewnego dnia otrzymałem od niego desperacki list, w którym pisał, że musi mieć natychmiast setkę albo będzie zrujnowany, więc poszedłem do Marka po pieniądze. Rozumie się, chciałem je tylko pożyczyć ‒ dostawałem przyzwoitą pensję i mógłbym to spłacić w ciągu trzech miesięcy. Odmówił. Myślę, że nie znalazł w tym nic dla siebie: ani poklasku, ani uznania. Wdzięczność Philipa spadłaby na mnie, nie na niego. Błagałem, groziłem, doszło do kłótni; podczas gdy myśmy się sprzeczali, Philipa aresztowano. To zabiło moją matkę ‒ zawsze był jej ulubieńcem ‒ ale Mark, jak zwykle, wyszedł z tego usatysfakcjonowany. Chlubił się własną przenikliwością z racji tego, że przed dwunastu laty wybrał mnie, a nie Philipa! Później przeprosiłem Marka za wszystko, co mu niebacznie wygarnąłem, on zaś z właściwą sobie biegłością odegrał rolę 201
wspaniałomyślnego dżentelmena, ale od tego dnia, choć na pozór nasze stosunki nie uległy zmianie, byłem ‒ choć próżność sprawiała, że tego nie raczył dostrzec ‒ jego najgorszym wrogiem. Gdyby chodziło tylko o to, zastanawiam się, czy musiałbym go zabijać? Żyć w bliskiej przyjaźni z człowiekiem, którego się nienawidzi, jest rzeczą nader ryzykowną dla tego przyjaciela. Wierząc we mnie jako swego oddanego i wdzięcznego wychowanka i wierząc w siebie jako mego dobroczyńcę, był teraz całkowicie w moim ręku. Mogłem spokojnie odczekać i wybrać stosowną okazję. Może nie musiałem go zabijać, ale poprzysiągłem mu zemstę ‒ i oto ten biedny, próżny głupiec był zdany wyłącznie na moją łaskę. Nie musiałem się spieszyć. Po upływie dwóch lat musiałem skorygować swe plany, ponieważ zemsta wymykała mi się z rąk. Mark zaczął pić. Czy mogłem go powstrzymać? Nie sądzę, aczkolwiek ku memu bezmiernemu zdumieniu czyniłem próby w tym kierunku. Być może czułem to podświadomie, a może po prostu przemyślałem całą rzecz i powiedziałem sobie, że jeśli zapije się na śmierć, pozbawi mnie zemsty? Słowo daję ‒ nie wiem, w każdym razie, bez względu na motywy, autentycznie starałem się go powstrzymać. Zresztą, pijaństwo to coś okropnego. Nie doprowadziłem do zerwania z nałogiem, ale utrzymywałem go w pewnych granicach, tak że oprócz mnie nikt nie znał tajemnicy. Tak, pozwalałem mu zachować pozory przed światem; być może od tej pory właśnie zachowywałem się jak ludożerca, który dla własnych niecnych celów utrzymuje ofiarę w dobrym stanie. Cieszyłem oczy wyglądem Marka, myśląc zarazem, jak całkowicie zależy ode mnie sposób, w jaki doprowadzę go do ruiny ‒ finansowo, moralnie, tak, żeby mieć z tego najwięcej satysfakcji. Wystarczyło, żebym przestał go podpierać, a padnie. Ale znów mnie się nie spieszyło. A potem on sam się zabił. Ten nędzny pijaczyna, przeżarty egoizmem i próżnością, zaoferował całą swoją ohydę najczystszej i najwierniejszej kobiecie na ziemi. Widział ją Pan, Panie 202
Gillingham, ale nie znał Pan Marka Abletta. Nawet gdyby nie był pijakiem, ona nie zaznałaby z nim szczęścia. Znałem go od wielu lat, ale nigdy nie widziałem, żeby coś zrobił pod wpływem szczerego uczucia. Życie z taką zasuszoną tyczką stałoby się dla niej piekłem ‒ po tysiąckroć byłoby piekłem, skoro Mark w dodatku pił. Tak więc musiał zginąć. Tylko ja mogłem ją ochronić, ponieważ jej matka weszła z Markiem w sojusz, który córkę doprowadziłby do ruiny. Dla niej mógłbym go jawnie zastrzelić, i to z przyjemnością, nie chciałem jednak poświęcać się bez potrzeby. Był w mojej mocy, pochlebstwem mógłbym go namówić do wszystkiego, a z pewnością mogłem bez trudu nadać jego śmierci pozory wypadku. Nie będę zabierał Panu czasu opowiadaniem o rozlicznych planach, jakie snułem i odrzucałem. Przez parę dni skłaniałem się ku nieszczęśliwemu wypadkowi na stawie: z udziałem Marka, słabiutkiego pływaka, i moim, człowieka, który do kresu sił czynił szlachetne wysiłki uratowania tonącego. Ale potem on sam podsunął mi pomysł, on i panna Norris, i w ten sposób ostatecznie wydał się w moje ręce ‒ bez ryzyka wykrycia, powiedziałbym, gdyby nie to, że Pan mnie nakrył. Rozmawialiśmy o duchach. Mark był jeszcze bardziej próżny, nadęty i śmieszny niż zwykle, a ja spostrzegłem, że to irytuje pannę Norris. Po kolacji zaproponowała mi, że się przebierze za ducha i nastraszy Marka. Uznałem za swój obowiązek ostrzec ją, że Mark bardzo źle znosi wszelkie żarty kosztem jego osoby, ale ona była zdecydowana. Niechętnie ustąpiłem. Niechętnie też zdradziłem jej tajemnicę tunelu. (Chodzi o podziemne przejście z biblioteki na boisko do gry w kule. Powinien Pan, Panie Gillingham, sprawdzić swą pomysłowość próbując odkryć ten tunel. Mark natrafił nań przypadkiem przed rokiem. Spadło mu to jak z nieba. Mógł tam popijać w skrytości. Ale musiał mi o tym tunelu powiedzieć. Potrzebował publiczności, nawet dla swoich wad.) 203
Powiedziałem zatem pannie Norris o tunelu, ponieważ inaczej nie powiódłby się mój plan solidnego nastraszenia Marka. Bez tunelu nie mogłaby pojawić się na boisku tak nagle, żeby go porządnie nastraszyć. Skoro jej jednak dopomogłem, pojawienie się ducha było bardzo spektakularne i Mark wpadł w taki właśnie stan wściekłości i mściwości, jaki był mi potrzebny. Jak Panu wiadomo, panna Norris jest zawodową aktorką. Nie muszę dodawać, że w jej oczach powodowała mną tylko chłopięca chęć spłatania dobrego figla ‒ tyleż Markowi, co wszystkim innym gościom. Tak jak się spodziewałem, przyszedł do mnie tego wieczora, trzęsąc się z oburzenia. Panna Norris nigdy więcej nie będzie do tego domu zaproszona, mam tego surowo dopilnować ‒ nigdy. To skandal. Gdyby nie musiał uważać na swą reputację jako gospodarz, wyrzuciłby ją następnego dnia. Gościnność wymaga, żeby mogła zostać dłużej, ale więcej do Czerwonego Domu nie powróci ‒ co do tego będzie stanowczy. Miałem tej sprawy dopilnować. Próbowałem go pocieszyć, przygładzić nastroszone piórka. Zachowała się okropnie, ale Mark ma rację ‒ nie powinien okazywać, jak bardzo się na niej zawiódł. I oczywiście panna Norris już nigdy tu nie wróci ‒ to rzecz nie podlegająca dyskusji. A potem nagle zacząłem się śmiać. Spojrzał na mnie z oburzeniem. ‒ Co w tym śmiesznego? ‒ spytał chłodno. Znów się lekko zaśmiałem. ‒ Myślałem tylko ‒ wyjaśniłem ‒ że byłoby zabawne, gdybyś... gdybyś się zemścił. ‒ Zemścił? W jaki sposób? ‒ Gdybyś jej odpłacił jej własną monetą. ‒ To znaczy miałbym ją nastraszyć? ‒ Nie, nie, przebrać się i zakpić z niej. Ośmieszyć ją przed wszystkimi. To by jej dobrze zrobiło ‒ dodałem chichocząc. Mark poderwał się z zapałem. ‒ Na Jowisza, Cay! Gdybym tylko mógł! Ale jak to zrobić? Musisz coś wymyślić. 204
Nie wiem, czy Beverley wspominał Panu o aktorstwie Marka. Ablett próbował po amatorsku wszystkich dziedzin sztuki, dumny ze swych talencików, ale najbardziej podobał się sobie jako aktor. Z pewnością miał pewne uzdolnienia sceniczne, zwłaszcza kiedy mógł dysponować sceną i grał przed przyjaźnie usposobioną widownią. Jako aktor zawodowy w małej rólce byłby beznadziejny, jako amator grający główną rolę zasługiwał na to, co pisały o nim lokalne gazety. Tak więc pomysł prywatnego przedstawienia, urządzonego na przekór zawodowej aktorce, która z niego zakpiła, zaspokajał po równi jego próżność oraz pragnienie zemsty. Gdyby on, Mark Abłett, swoją wspaniałą grą ośmieszył w oczach innych Ruth Norris, gdyby ją nabrał, a potem mógł śmiać się jej kosztem z wszystkimi, zaiste byłaby to znakomita zemsta! (Wydaje się to Panu dziecinne, Panie Gillingham? Cóż, nie znał pan Marka Abletta.) ‒ Ale jak, Cay, jak? ‒ pytał natarczywie. ‒ Cóż, jeszcze nie przemyślałem wszystkiego do końca ‒ broniłem się. ‒ To na razie tylko pomysł. Sam zaczął się zastanawiać. ‒ Mógłbym udawać kierownika teatru, który przyjechał, żeby ją zaangażować, obawiam się jednak, że ona zna ich wszystkich. A może dziennikarz, który chce przeprowadzić wywiad? ‒ To by było trudne ‒ powiedziałem zatroskany. ‒ Wiesz, masz dość charakterystyczną twarz. Poza tym twoja broda... ‒ Mogę ją zgolić! ‒ rzucił. ‒ Mój drogi Marku! Zawahał się, po czym bąknął: ‒ I tak o tym myślałem. A poza tym, jeśli mam zamiar coś zrobić, robię to porządnie. ‒ Tak, zawsze byłeś artystą ‒ stwierdziłem patrząc na niego z podziwem. Wydal pomruk zadowolenia. Najbardziej lubił, jak się go nazywa artystą. Teraz już wiedziałem, że go mam. 205
‒ Mimo wszystko ‒ kontynuowałem ‒ nawet bez brody i wąsów można cię będzie rozpoznać. Chyba... Przerwałem. ‒ Chyba, że co? ‒ Chyba, że będziesz udawał swojego brata, Roberta. Znów wybuchnąłem śmiechem. ‒ Na Jowisza! ‒ powiedziałem. ‒ To niezły pomysł. Udaj Roberta, nieudanego brata, i zachowaj się niewłaściwie wobec panny Norris. Poproś ją o pożyczkę albo coś w tym rodzaju. Spojrzał na mnie swymi jasnymi oczkami i gorliwie przytaknął. ‒ Robert. Tak. Jak to zrobimy? Robert istniał naprawdę, Panie Gillingham, jak z pewnością i pan, i inspektor ustaliliście. Był rzeczywiście nicponiem i wyjechał do Australii. Ale Robert nie wrócił do Czerwonego Domu we wtorek po południu. Nie mógł tego uczynić, ponieważ zmarł (przez nikogo nie opłakiwany) przed trzema łaty. Rzecz w tym, że nikt o tym nie wiedział, oprócz mnie i Marka, ponieważ Mark był ostatnim żyjącym członkiem rodziny. Była jeszcze siostra, która zmarła przed rokiem, ale nie sądzę, by wiedziała o śmierci Roberta. O nim się nie mówiło. Przez następne dwa dni opracowywaliśmy z Markiem nasz plan. Zorientował się Pan niewątpliwie, że przyświecały nam odmienne cele. Mark przewidywał, że mistyfikacja potrwa, powiedzmy, parę godzin, a ja oczekiwałem, że weźmie ją ze sobą do grobu. On chciał wprowadzić w błąd pannę Norris i pozostałych gości, ja chciałem wprowadzić w błąd cały świat. Miałem zamiar zabić go, kiedy się przebierze za Roberta. Robert będzie wówczas trupem, a Mark, z konieczności, zniknie. Czyż każdy nie pomyśli sobie, że Mark zabił Roberta? Widzi pan wszakże, jak ważne było, żeby Mark całkowicie przeistoczył się w swą najnowszą (i ostatnią) rolę. Półśrodki mogły doprowadzić do katastrofy. Powie Pan, że takiego planu nie da się wykonać z doskonałą starannością. Odpowiem raz jeszcze, że nie znał Pan Marka. 206
Powoli stawał się tym, czym chciał być najbardziej: artystą. Żaden Otello nie malował się czarnymi farbami z takim entuzjazmem, jak Mark. Brodę i tak miał zgolić ‒ zapewne pomogła tu pewna uwaga panny Norris, która nie lubiła brodatych mężczyzn. Dla mnie wszakże było rzeczą ważną, żeby ręce trupa nie były wypielęgnowanymi dłońmi dżentelmena. Grając przez pięć minut na próżności artysty załatwiłem sprawę rąk. Mark zapuścił paznokcie, a potem krzywo je poobcinał. Mówiłem: ‒ Panna Norris zaraz spojrzy ci na ręce. Poza tym jako artysta... Podobnie z bielizną. Nie musiałem mu przypominać, że kalesony mogą mu nieco zachodzić na skarpetki (jako artysta bowiem zdecydował się na kalesony w stylu Roberta). Kupiłem mu bieliznę w Londynie. Gdybym nawet nie pousuwał wszystkich śladów ich pochodzenia, Mark instynktownie by to uczynił. Jako Australijczyk i jako artysta nie mógł mieć na bieliźnie metki z londyńskim adresem. Tak, obaj podeszliśmy do sprawy z wielką starannością, on jako artysta, a ja jako ‒ cóż, może mnie Pan nazwać mordercą. Teraz już mi wszystko jedno. Nasze plany były zapięte na ostatni guzik. W poniedziałek pojechałem do Londynu i napisałem list od Roberta. (Znów ręka artysty.) Kupiłem też rewolwer. We wtorek rano Mark oznajmił przy śniadaniu o przybyciu Roberta. A więc Robert żyje ‒ mieliśmy na to sześciu świadków, którzy będą mogli zeznać, że miał przyjechać we wtorek po południu. Planowaliśmy po cichu, że Robert pojawi się około trzeciej, niedługo przed spodziewanym powrotem towarzystwa z pola golfowego. Pokojówka pójdzie poszukać Marka, ale go nie znajdzie, więc wróci do gabinetu i zobaczy, że ja w zastępstwie Marka bawię gościa. Wyjaśnię mu, że Mark musiał gdzieś pójść, i sam zaprowadzę marnotrawnego brata do stołu. Nieobecność Marka nie powinna wywołać specjalnego zdziwienia, ponieważ wszyscy wiedzą ‒ a Robert ich w tym przekonaniu umocni ‒ że obawiał się spotkania z bratem. Potem Robert zacznie się 207
zachowywać natarczywie wobec gości, a zwłaszcza wobec panny Norris, aż uzna, że posunął się już dość daleko. Taki był nasz cichy plan. Może raczej należałoby powiedzieć, że taki był cichy plan Marka. Mój wyglądał nieco inaczej. Odczytanie listu przy śniadaniu odbyło się bez przeszkód. Kiedy towarzystwo udało się na pole golfowe, mieliśmy całe przedpołudnie na dokończenie przygotowań. Zależało mi szczególnie na tym, żeby jak najpełniej zarysować tożsamość Roberta. Z tego względu podsunąłem Markowi, żeby po przebraniu udał się przez tunel na boisko do gry w kule i wrócił główną aleją, wdając się po drodze w rozmowę ze stróżem. W ten sposób będę miał dwóch świadków przybycia Roberta więcej ‒ najpierw stróża, a następnie jednego z ogrodników, któremu zlecę jakąś pracę przy frontowym trawniku. Mark będzie mógł poćwiczyć australijski akcent na stróżu. Przyjemnie było patrzeć, jak chwytał każdy mój pomysł. Nigdy chyba ofiara staranniej nie przygotowywała zabójstwa. Przebrał się w rzeczy Roberta w sypialni koło gabinetu. Tak było najbezpieczniej ‒ dla nas obu. Kiedy był gotów, zawołał mnie na ostateczną kontrolę. Zdumiewające, jak doskonale potrafił się utożsamić ze swoją rolą. Podejrzewam, że oznaki hulaszczego trybu życia już wcześniej pojawiły się na jego twarzy, ale dotychczas skrywały je wąsy i broda; teraz, kiedy się ogolił, odsłaniały się przed światem, przed którym starał się je skryć i ‒ rzeczywiście był tym nicponiem, którego udawał. ‒ Na Jowisza, jesteś wspaniały ‒ powiedziałem. Z afektowanym uśmiechem zwrócił moją uwagę na kilka śladów ręki artysty, które mógłbym przeoczyć. Wspaniale, powtórzyłem w myśli. Nikt by się nie domyślił. Zerknąłem do holu. Nikogo. Przebiegliśmy do biblioteki, Mark wszedł do tunelu i znikł. Ja wróciłem do sypialni, pozbierałem porozrzucaną garderobę, zrobiłem zawiniątko i 208
wróciłem z nim do tunelu. Potem rozsiadłem się w holu i czekałem. Słyszał Pan zeznania pokojówki Stevens. Jak tylko poszła w stronę Świątyni w poszukiwaniu Marka, ja wszedłem do gabinetu. Rękę trzymałem w kieszeni, a w ręce rewolwer. Wystąpił z początku w roli Roberta i plótł bzdury o tym, jak zapracował na przejazd z Australii ‒ małe prywatne przedstawienie dla mojej osobistej satysfakcji. Potem swoim własnym głosem, unosząc się nad swą starannie zaplanowaną zemstą na pannie Norris, zawołał: „Teraz moja kolej. Poczekaj.” To właśnie usłyszała Elsie. Nie miała powodu tam być i mogła wszystko popsuć, aie się okazało, że to była najszczęśliwsza rzecz, jaka się mogła zdarzyć. Tego właśnie świadectwa mi brakowało, zeznania nie pochodzącego ode mnie, które by mówiło, że Mark i Robert byli razem w pokoju. Nic nie powiedziałem. Nie zamierzałem podejmować ryzyka, że ktoś usłyszy mój głos w tym pokoju. Po prostu uśmiechnąłem się z politowaniem do tego żałosnego głupca, wyciągnąłem rewolwer i zastrzeliłem go. Następnie wróciłem do biblioteki i czekałem ‒ tak, jak to powiedziałem w zeznaniu. Czy może Pan sobie wyobrazić, Panie Gillingham, szok, jakim było dla mnie nagle pojawienie się Pańskiej osoby? Czy może Pan sobie wyobrazić uczucia „mordercy”, który (jak myślał) starannie przewidział wszelkie ewentualności, a tu nagle staje w obliczu kompletnie nie przewidzianego problemu? Co nowego wynikało z pańskiego przybycia? Nie wiedziałem. Może nic, a może wszystko. W dodatku zapomniałem otworzyć okno! Nie wiem, czy uzna Pan, że mój plan zabicia Marka był mądry. Może nie. Jeśli jednak zasługuję w tej kwestii na jakieś uznanie, to myślę sobie, że zasługuję na nie za to, jak pozbierałem się w obliczu nieoczekiwanej katastrofy, czyli Pańskiego przybycia. Tak, panie Gillingham, właśnie ja otworzyłem okno, tuż przed Pańskim nosem, właściwe okno, jak był Pan uprzejmy zauważyć. Jeśli zaś chodzi o klucze ‒ tak, był Pan 209
sprytny, ale myślę, że ja byłem jeszcze sprytniejszy. Wprowadziłem Pana w błąd co do kluczy, panie Gillingham, jak się przekonałem, kiedy pozwoliłem sobie podsłuchać na boisku do gry w kule rozmowę pomiędzy panem a Pańskim przyjacielem Beverleyem. Gdzie byłem? Och, doprawdy musi Pan rzucić okiem na to tajemne przejście. Ale o czym ja mówię? Czyżbym wprowadził Pana w błąd? Odkrył Pan naszą tajemnicę, że Robert to Mark ‒ i tylko to się liczy. Jak Pan do tego doszedł? Już się nie dowiem. W którym miejscu popełniłem błąd? Może to Pan przez cały czas wprowadzał mnie w błąd? Może wiedział Pan o kluczach, o oknie, może nawet o tunelu. Spryciarz z Pana, Panie Gillingham. Zostało mi ubranie Marka. Mogłem je pozostawić w tunelu, ale tajemnica przestała być tajemnicą. Znała ją panna Norris. Być może to był słaby punkt mojego planu, że panna Norris musiała poznać ten sekret. Tak więc ukryłem je w stawie, który inspektor uprzednio na moją sugestię przeczesał. Wraz z ubraniem utonęły klucze, ale rewolwer zachowałem. Na szczęście, prawda?. Myślę, że więcej nie muszę Panu mówić. I tak wyszedł mi długi list, ale to już ostatni w moim życiu. Był czas, kiedy myślałem, że czeka mnie szczęśliwa przyszłość, nie w Czerwonym Domu i nie w pojedynkę. Być może było to zawsze tylko płonne marzenie, ponieważ nie jestem jej wcale bardziej wart niż Mark. Ale ja bym ją umiał uszczęśliwić. Boże, jak ja bym pracował, żeby jej zapewnić szczęście! Teraz to już niemożliwe. Zaoferować jej rękę mordercy to jeszcze gorzej niż zaoferować jej rękę pijaka. A przecież Mark dlatego zginął. Widziałem ją dziś rano. Była bardzo słodka. Trudno pojąć ten świat. Tak, tak, wszyscy wymieramy ‒ Ablettowie i Cayleyowie. Ciekaw jestem, co Dziadek Cayley o tym wszystkim sądzi. Może mu wszystko jedno, że ród wymarł. Sarah zresztą nic tu nie zawiniła ‒ może tylko zmiennością nastroju. Poza tym miała nos Ablettów ‒ na to nie ma rady. Cieszę się, że była bezdzietna. 210
Do widzenia, Panie Gillingham. Przykro mi, że pański pobyt u nas nie upłynął w przyjemniejszych okolicznościach, ale zdaje Pan sobie sprawę z tarapatów, w jakie popadłem. Niechaj Bill nie myśli o mnie bardzo źle. To dobry chłopak, proszę o niego dbać. Będzie zdziwiony. Młodzi łatwo się dziwią. A Panu dziękuję, że pozwolił mi Pan odejść po mojemu. Mam nadzieję, że trochę mi Pan współczuje. W innym świecie moglibyśmy zostać przyjaciółmi ‒ Pan i ja, no i Ona. Niech Pan jej powie, co Pan zechce. Wszystko albo nic. Sam Pan będzie wiedział. Do widzenia, Panie Gillingham. MATTHEW CAYLEY P.S. Dziś wieczorem tęskniłem za Markiem. Zabawne, prawda?
Pan Beverley wybiera się w drogę
‒ Dobry Boże! ‒ stęknął Bill odkładając list. ‒ Przypuszczałem, że tak zareagujesz ‒ mruknął Antony. ‒ Chcesz powiedzieć, że ty to wszystko wiedziałeś? ‒ Wielu rzeczy się domyślałem. Oczywiście nie mogłem wiedzieć wszystkiego. ‒ Dobry Boże! ‒ powtórzył Bill i wrócił do listu. Po chwili znów podniósł wzrok: ‒ Co ty sam napisałeś? Czy to było wczoraj wieczorem? Po tym, jak ja wybrałem się do Stanton? ‒ Tak. ‒ Coś mu napisał? Że odkryłeś, iż Robert to Mark? ‒ Tak. To znaczy napisałem, że dziś rano mam zamiar zadepeszować do pana Cartwrighta z ulicy Wimpole i poprosić go, żeby... Bill przerwał mu niecierpliwie w połowie zdania. ‒ Powiedz mi, o co w tym wszystkim chodziło? Wczoraj nagle zrobił się z ciebie taki cholerny Sherlock. Przez cały czas razem pracowaliśmy nad tą sprawą, mówiłeś mi o wszystkim, a potem nagle zrobiłeś się taki tajemniczy i skryty i zacząłeś się wyrażać enigmatycznie ‒ czy to odpowiednie słowo? ‒ o dentystach i o „Pod Pługiem i Końmi” i... o co w tym wszystkim chodziło? Jakbyś się nagle rozpłynął w powietrzu ‒ po prostu nie wiedziałem, o czym mówimy. 212
Antony usprawiedliwił się ze śmiechem: ‒ Przepraszam, Bill. Nagle przyszedł mi taki kaprys. Tylko przez ostatnie pół godziny, tylko po to, żeby rzecz zakończyć. Teraz ci wszystko opowiem. Zresztą właściwie nie mam nic specjalnego do powiedzenia. Jak się wie, rzecz wydaje się tak łatwa, tak oczywista. Ten pan Cartwright z ulicy Wimpole. Oczywiście on miał zidentyfikować zwłoki. ‒ Ale co ma do tego dentysta? ‒ A któż by to lepiej zrobił? Czy ty byś mógł? W jaki sposób? Nigdy się z Markiem nie kąpałeś, nigdy go nie widziałeś bez ubrania. Mark nie lubił pływać. Czy jego lekarz mógłby to zrobić? Chyba tylko wtedy, gdyby Mark przeszedł jakąś charakterystyczną operację, ale i wówczas nie na pewno. Ale dentysta owszem, w każdej sytuacji, pod warunkiem że zmarły często do niego chodził. Stąd pan Cartwright z ulicy Wimpole. Bill przytaknął w zamyśleniu i powrócił do listu. ‒ Rozumiem. Dlatego napisałeś Cayleyowi, że zamierzasz depeszować do Cartwrighta, żeby zidentyfikował zwłoki? ‒ Tak. Wtedy zorientował się, że to koniec. Skoro wiemy, że Robert to Mark, wiemy wszystko. ‒ Ale jak tyś na to wpadł? Antony wstał od stołu, przy którym jedli śniadanie i przystąpił do nabijania fajki. ‒ Nie wiem, czy umiałbym to wyjaśnić, mój drogi. Znasz te zadania algebraiczne, kiedy powiada się: „Załóżmy, że rozwiązanie to x”, po czym rozwiązuje się zadanie i ustala, ile wynosi x. To jeden sposób. Drugi sposób, za który w szkole nie dostanie się dobrego stopnia, polega na odgadnięciu rozwiązania. Załóżmy, że rozwiązanie brzmi „4” ‒ czy to spełnia warunki zadania? Nie. Wtedy próbujemy 6, a jeśli 6 też nie pasuje, to może ‒ 5. I tak dalej. Otóż inspektor, sędzia i oni wszyscy odgadli rozwiązanie, i sądzili, że pasuje, ale my wiedzieliśmy, że nie ‒ w tym zadaniu pozostał szereg warunków, do których rozwiązanie to zgoła nie pasuje. Wiedzieliśmy 213
zatem, że ich rozwiązanie jest błędne i musieliśmy wymyślić inne ‒ takie, które by tłumaczyło wszystkie zagadkowe dla nas fakty. No, a mnie udało się wpaść na właściwe rozwiązanie. Masz zapałki? Bill podał pudełko, a Antony zapalił fajkę. ‒ Tak, ale mnie to nie zadowala, mój stary. Coś cię musiało nagle natchnąć. Nawiasem mówiąc, jeśli nie masz nic przeciwko temu, wolałbym odzyskać zapałki. Antony zaśmiał się i wyjął pudełko z kieszeni. ‒ Przepraszam... No dobrze, spróbuję odtworzyć przebieg swojego rozumowania i powiedzieć ci, jak na to wpadłem. Pierwsza rzecz to ubranie. ‒ Dlaczego? ‒ Wyglądało na to, że dla Cayleya ubranie stanowi niezwykle ważną poszlakę. Nie wiedziałem dlaczego, ale miałem przekonanie, że dla kogoś, kto się znalazł w jego sytuacji, najmniejsza poszlaka nabierze nieproporcjonalnie dużego znaczenia. A zatem Cayley z jakiegoś powodu przywiązywał nadmierną wagę do ubrania, które Mark miał na sobie we wtorek rano, i to zarówno do wierzchniej odzieży, jak i do bielizny. Nie wiedziałem dlaczego, ale miałem przeczucie, że w tym wypadku brak kołnierzyka nie był zamierzony. Kompletując ubranie Cayley przeoczył kołnierzyk. Dlaczego? ‒ Ten z kosza na brudną bieliznę? ‒ Tak. To się samo narzucało. Ale dlaczego Cayley włożył tam kołnierzyk? Najprostsza odpowiedź brzmi, że zrobił to ktoś inny. To Mark włożył kołnierzyk do kosza. Przypomniałem sobie, jak mówiłeś, że Mark był zawsze wymuskany, że miał mnóstwo ubrań i tak dalej, więc sobie pomyślałem, że należał do tych, którzy wkładają kołnierzyk tylko raz i oddają go do prania. Tu przerwał, a po chwili spytał: ‒ Nie sądzisz, że mam rację? ‒ W zupełności ‒ odparł Bill z przekonaniem. ‒ Właśnie, tego się domyślałem. Zacząłem zatem szukać takiego x, które by pasowało do tego fragmentu sprawy ‒ do 214
kwestii ubrania. Wyobraziłem sobie, jak Mark się przebiera, wyobraziłem sobie, jak odruchowo wrzuca kołnierzyk do kosza na brudy, jak od dziecka robił to z każdym zdejmowanym kołnierzykiem, a resztę ubrania jak zazwyczaj kładzie na krześle, wreszcie wyobraziłem sobie, jak Cayley bierze później ubranie, widoczne sztuki ubrania, i nie spostrzega, że nie ma wśród nich kołnierzyka. ‒ Mów dalej ‒ rzucił zaciekawiony Bill. ‒ Cóż, byłem tego prawie pewien i szukałem wyjaśnienia. Dlaczego Mark przebierał się tam, a nie w swoim pokoju? Nasuwało się tylko jedno wyjaśnienie: że fakt zmiany ubrania miał być utrzymany w tajemnicy. Kiedy się przebrał? Jedyna możliwa pora to czas między drugim śniadaniem (kiedy widziała go służba) a chwilą przybycia Roberta. A kiedy Cayley zrobił z ubrania Marka zawiniątko? Znów jedyna możliwa odpowiedź brzmi: przed przybyciem Roberta. Należało zatem znaleźć takie x, które by spełniało te trzy warunki. ‒ Czyli takie rozwiązanie: morderstwo było zamierzone jeszcze przed przybyciem Roberta? ‒ Tak. Idźmy dalej: trudno przypuścić, że planowano morderstwo jedynie z powodu tamtego listu, chyba że za listem kryły się rzeczy, o jakich nie mieliśmy pojęcia. Trudno też przypuścić, że planując morderstwo ograniczono się jedynie do zmiany garnituru z myślą o ucieczce. To byłoby zbyt dziecinne. Poza tym, jeśli Robert miałby paść ofiarą morderstwa, po co zadawać sobie trud informowania was o jego istnieniu, łącznie z panią Norbury, co wymagało dodatkowych zachodów. Jaki był w tym cel? Nie wiedziałem. Zacząłem wszakże podejrzewać, że Robert był tu sprawą poboczną, że chodziło o knowania Cayleya przeciwko Markowi ‒ albo żeby on zabił brata, albo żeby brat go zabił ‒ i że z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu Mark sam się dał w te knowania wciągnąć. Zamilkł na chwilę, po czym dorzucił cicho, jakby sam do siebie: 215
‒ Widziałem puste butelki w komórce. ‒ Nigdy mi o nich nie mówiłeś ‒ poskarżył się Bill. ‒ Spostrzegłem je później. Jak pamiętasz, szukałem kołnierzyka. Fakt istnienia butelek dotarł do mnie z opóźnieniem ‒ domyślam się, co by Cayley o tym powiedział... żałosny bies. ‒ Mów dalej ‒ poganiał Bill. ‒ A więc potem było dochodzenie i oczywiście rzucił mi się w oczy, tobie, jak sądzę, także, dziwny fakt, że Robert pytał o drogę przy drugiej stróżówce, a nie przy pierwszej. Dlatego porozmawiałem z Amosem i z Parsonsem. Rzecz okazała się jeszcze ciekawsza. Amos powiedział, że Robert zszedł z drogi, żeby z nim porozmawiać, i że go w tym celu zawołał. A Parsons powiedział, że jego żona całe popołudnie spędziła w ogródku koło pierwszej stróżówki i jest przekonana, że Robert w ogóle koło niej nie przechodził. Parsons powiedział mi też, że to Cayley kazał mu tamtego popołudnia pracować na frontowym trawniku. Stąd kolejny mój domysł. Że Robert użył tajemnego przejścia ‒ które kończy się w parku między pierwszą a drugą stróżówką. A zatem, że Robert przyszedł z domu, że była to zmowa Roberta i Cayleya. Ale jak Robert mógłby dostać się do domu bez wiedzy Marka? Z pewnością Mark też wiedział. Ale co to wszystko miało znaczyć? ‒ Kiedy to było? ‒ przerwał mu Bill. ‒ Zaraz po przesłuchaniu... oczywiście po twojej rozmowie z Amosem i Parsonsem? ‒ Tak. Zostawiłem ich i poszedłem ciebie odszukać. Wtedy znów myślałem o ubraniu. Dlaczego Mark po kryjomu zmienił garnitur? Chciał się za kogoś przebrać? Ale co z twarzą? To coś ważniejszego niż ubranie. Musiałby zmienić twarz, brodę, musiałby zgolić brodę, i wtedy... co za idiota ze mnie! Zobaczyłem, że oglądasz plakat. Mark aktor, Mark ucharakteryzowany, Mark przebrany. Ależ ze mnie bezdenny idiota! Mark był Robertem... Pozwól zapałki. 216
Bill podał mu zapałki, zaczekał, aż Antony ponownie zapali fajkę, po czym wyciągnął rękę po pudełko, które właśnie znikało w kieszeni przyjaciela. ‒ Taaak ‒ powiedział Bill w zamyśleniu. ‒ Tak... Ale zaczekaj! Co z gospodą „Pod Pługiem i Końmi”? Antony spojrzał na niego z komiczną miną. ‒ Ty mi tego nigdy nie wybaczysz ‒ powiedział. ‒ Już nigdy razem nie ruszymy tropem poszlak. ‒ Co chcesz przez to powiedzieć? Antony westchnął. ‒ To był fałszywy trop, Watsonie. Chciałem się ciebie pozbyć. Chciałem być sam. Odgadłem x i chciałem je sprawdzić na wszelkie możliwe sposoby, wobec wszystkich faktów, któreśmy odkryli. Po prostu musiałem zostać sam. Dlatego... ‒ Następnie zaś dodał z uśmiechem: ‒ Zresztą wiedziałem, że masz ochotę się napić. ‒ Naprawdę jesteś diabłem ‒ odparł Bill nie spuszczając z niego wzroku. ‒ A twoje zainteresowanie, kiedy ci opowiadałem o kobiecie, która zatrzymała się w gospodzie... ‒ Cóż, wypada okazać zainteresowanie, kiedy ktoś zadał sobie tyle trudu. ‒ Ty łotrze! Ty... ty Sherlocku! A na dodatek usiłujesz mi ukraść zapałki. No, ale mów dalej. ‒ To już wszystko. Okazało się, że moje x pasuje. ‒ Odgadłeś też sprawę panny Norris, całą tę historię? ‒ Nie do końca. Nie zdawałem sobie sprawy, że Cayley od początku do tego zmierzał, że wykorzystał pannę Norris do nastraszenia Marka. Myślałem, że tylko skorzystał z okazji. Bill milczał przez dłuższy czas. Potem, pykając z fajki, powiedział z wolna: ‒ Czy Cayley się zastrzelił? Antony wzruszył ramionami. ‒ Biedny diabeł ‒ powiedział Bill. ‒ To ładnie z twojej strony, żeś mu dał szansę. Bardzo mnie to cieszy. ‒ Wiesz, na swój sposób polubiłem tego Cayleya. ‒ To mądry diabeł. Gdybyś się nie znalazł tam, gdzieś się znalazł, nikt by go nie zdemaskował. 217
‒ No myślę. To było sprytne, ale nawet najsprytniejsi na ogół wpadają. Z punktu widzenia Cayleya najbardziej podejrzane było to, że choć Mark znikł, nigdy się nie znajdzie, żywy czy martwy. A to się rzadko zdarza w wypadku osób zaginionych. Z reguły prędzej czy później się znajdują. Może nie zawodowi przestępcy, ale taki amator jak Mark! Cayley zachowałby może w tajemnicy, jak zabił Marka, myślę jednak, że prędzej czy później wyszłoby na jaw, że go zabił. ‒ Tak, coś w tym jest... Ale, ale, powiedz mi jedną rzecz. Dlaczego Mark opowiedział pannie Norbury o swoim urojonym bracie? ‒ To mnie też zastanawiało. Być może po prostu bawił się w Otella, sam się oczerniał. To znaczy, tak bardzo przejął się rolą Roberta, że niemal uwierzył w jego istnienie i musiał o tym wszystkim naokoło opowiedzieć. Najpewniej jednak pomyślał, że skoro powiedział wam wszystkim, lepiej będzie, jeśli powie także pani Norbury, na wypadek, gdyby kogoś spośród was spotkała, wtedy bowiem, usłyszawszy o rychłym przyjeździe Roberta, mogłaby powiedzieć: „Jestem pewna, że on nie ma brata, gdyby miał, na pewno by mi o tym powiedział” i w ten sposób popsuć kawał. Możliwe zresztą, że Cayley go do tego namówił, ponieważ Cayley niewątpliwie zmierzał do tego, żeby jak najwięcej ludzi było przekonanych o istnieniu Roberta. ‒ Masz zamiar powiedzieć policji? ‒ Tak, sądzę, że powinni się dowiedzieć. Być może Cayley pozostawił jeszcze jedną wersję swej spowiedzi. Mam nadzieję, że mnie nie zdradził ‒ w końcu od wczorajszego wieczoru jestem czymś w rodzaju wspólnika zbrodni. Muszę też złożyć wizytę pannie Norbury. ‒ Pytałem ‒ wyjaśnił Bill ‒ ponieważ zastanawiałem się, co mogę powiedzieć Betty. Pannie Calladine. Wiesz, na pewno będzie mnie wypytywała. ‒ Może nie będziesz mógł zobaczyć się z nią przez dłuższy czas ‒ stwierdził ze smutkiem w głosie Antony. 218
‒ Jeśli o to chodzi, to wiem przypadkiem, że będzie u Barringtonów. I jadę do nich jutro. ‒ W takim razie lepiej jej o wszystkim powiedz. Niewątpliwie tylko o tym marzysz. Poproś ją tylko o dyskrecję przez dzień lub dwa. Napiszę do ciebie. ‒ W porządku! Antony wytrzepał popiół z fajki i wstał. ‒ Barringtonowie ‒ powiedział. ‒ Dużo będzie gości? ‒ Myślę, że sporo. Antony uśmiechnął się do przyjaciela. ‒ Tak. A zatem gdyby się zdarzyło, że ktoś spośród gości zostanie zamordowany, możesz po mnie posłać. Zaczynam nabierać wprawy. KONIEC