David Mitchell
Widmopis
powieść w dziewięciu częściach
przełożył Janusz Margański
I ja, choć sądzę, że wiem dużo więcej, nie jestem wcale pewny, czy n...
3 downloads
6 Views
David Mitchell
Widmopis
powieść w dziewięciu częściach
przełożył Janusz Margański
I ja, choć sądzę, że wiem dużo więcej, nie jestem wcale pewny, czy nie opuściłem
jakiejś najważniejszej sprężyny wszystkiego.
Niektórzy mówią, że nigdy nie będziemy wiedzieć, i że dla bogów jesteśmy jak
muchy, które chłopcy zabijają w dzień letni, a inni mówią przeciwnie, że nawet najmniejszy
wróbel nie zgubi jednego piórka bez woli Boga.
Thornton Wilder, Most San Luis Rey
(przeł. Adam Kaśka)
OKINAWA
Poczułem dmuchnięcie w kark — kto to?
Odwróciłem się. Drzwi z przyciemnianego szkła zamknęły się z sykiem. Jaskrawe
światło. Sztuczne paprotki łagodnie kołysały się w pustym holu. Na nękanym przez słońce
parkingu bezruch. Dalej rząd palm i przepastne niebo.
— Słucham pana?
Odwróciłem się. Recepcjonistka patrzyła wyczekująco, podając mi pióro z uśmiechem
tak samo odprasowanym, jak jej garniturek. Spod makijażu przezierały pory, spod dźwięków
głośnika cisza, a spod ciszy rwetes.
— Kobajaszi. Jakiś czas temu dzwoniłem z lotniska. Rezerwowałem pokój. —
Ukłucia w dłoniach. Jak małe ciernie.
— Ach, tak, pan Kobajaszi... — A jeśli mi nie uwierzy? Nieczyści zawsze meldują się
w hotelach pod fałszywymi nazwiskami. Żeby cudzołożyć z obcymi. — Zechce pan może po-
dać tutaj swój adres... i zawód?
Pokazałem zabandażowaną rękę. — Obawiam się, że będzie pani zmuszona wypełnić
ten formularz za mnie.
— Ależ oczywiście... Jak to się stało?
— Drzwi mi przytrzasnęły.
Skrzywiła się współczująco i obróciła formularz. — Pański zawód?
— Inżynier programista. Opracowuję programy dla różnych firm, na zlecenie.
Recepcjonistka zmarszczyła brwi. Nie pasowałem do jej formularza. — Rozumiem,
czyli nie ma konkretnej firmy...
— Wpiszmy nazwę firmy, z którą obecnie współpracuję. Proste. Wydział techniki
Bractwa załatwi potwierdzenie.
— Świetnie, proszę pana. Witamy w Hotelu Ogrodowym na Okinawie.
— Dziękuję.
— Przyjechał pan na Okinawę w interesach czy turystycznie?
Czyżby jakieś niedowierzanie kryło się w jej uśmiechu? Jakaś podejrzliwość w
twarzy?
— Trochę interesy, trochę turystyka. — Uruchomiłem potencjał alfa kontroli głosu.
— Mamy nadzieję, że przyjemnie spędzi pan czas. Proszę, pańskie klucze. Pokój 307.
Gdybyśmy w jakikolwiek sposób mogli służyć pomocą, proszę bez wahania pytać.
Wy? Mnie? Pomóc? — Dziękuję.
Nieczyści, nieczyści. Ta zgraja z Okinawy, ich krew nigdy nie była czysto japońska.
Przodków mieli innych, gorszych. Gdy odwróciłem się i ruszyłem w stronę windy, ośrodek
postrzegania ponadzmysłowego podpowiedział mi, że recepcjonistka uśmiecha się pod nosem
z wyższością. Nie uśmiechałaby się tak, gdyby wiedziała, z jaką umysłowością ma do
czynienia. Ale przyjdzie pora i na nią, tak jak na wszystkich.
Nikt nie kręci się po ogromnym hotelu. Głuche korytarze ciągnące się w południe
nieskończonymi odległościami, puste jak katakumby.
W pokoju brakuje powietrza. W Sanktuarium nie wolno używać klimatyzacji, bo
zakłóca fale alfa. W dowód solidarności z moimi braćmi i siostrami wyłączyłem urządzenie i
otworzyłem okna. Zasunąłem kotary. Nigdy nie wiadomo, czyj teleobiektyw mógłby tu
zajrzeć.
Wyjrzałem, wpatrując się w oko słońca. Naha to tandetne, brzydkie miasto. Ale na tle
akwamarynowej wstęgi Pacyfiku mogłoby stanowić forpocztę Tokio. Typowy biało-czer-
wony przekaźnik telewizyjny nadający na podprogowych częstotliwościach rozkazy rządu.
Typowe domy towarowe wznoszące się niczym pozbawione okien świątynie wymuszające na
nieczystych ślepe podporządkowanie. Miejskie dzielnice, fabryki wpompowujące toksyny do
zasobów wody i powietrza. Lodówki porzucone na pustkowiach pokątnych wysypisk. Te
miasta to istne dzieła organicznej brzydoty! Już widzę, jak Nowa Ziemia potężną miotłą
wymiata to rozkładające się paskudztwo, przywracając krajobrazowi jego dziewiczość. I
wtedy Bractwo stworzy coś, na co zasługujemy, co po wsze czasy będą pielęgnowali ci,
którzy przetrwają.
Wykonałem zabiegi oczyszczające i uważnie obejrzałem swoją twarz w łazienkowym
lustrze. Należysz do tych, którzy mają przetrwać, Kwazarze. Stanowcze rysy podkreślające
moje samurajskie korzenie. Ostro zarysowane brwi. Orli nos. Kwazar-zwiastun. Imię wybrał
mi, kierując się proroczym zamysłem, Jego Serendipity. Moim zadaniem jest pilnowanie
rubieży świata wiernych, samotnie, w ciemności. Mam być zwiadowcą. Heroldem.
Ruszyła dmuchawa. Spoza jej dźwięku dobiegał mnie głos łkającej dziewczynki. Ileż
smutku na tym pokręconym świecie. Zacząłem się golić.
Obudziłem się wcześnie i przez pierwszych parę chwil nie pamiętałem, gdzie jestem.
Rozsypały się fragmenty układanki mojego snu. Tu pan Ikeda, mój nauczyciel z ogólniaka i
dwóch czy trzech zbirów spod ciemnej gwiazdy. Pojawił się też mój biologiczny ojciec.
Przypomniałem sobie dzień, kiedy te zbiry zmusiły wszystkich w klasie, żeby udawali, że nie
żyję. Do południa rozniosło się na całą szkołę. Wszyscy udawali, że mnie nie widzą. Kiedy
odzywałem się, udawali, że nie słyszą. Pan Ikeda dowiedział się o tym i co zrobił, chociaż był
powołanym przez społeczeństwo opiekunem młodych dusz? Drań poprowadził mój pogrzeb
podczas ostatniej godziny. Nawet kadzidło palił, intonował pieśni i w ogóle.
Zanim Jego Serendipity rozświetlił moje życie, byłem bezbronny. Płakałem i
krzyczałem, żeby przestali, ale nikt mnie nie dostrzegał. Nie żyłem.
Po przebudzeniu stwierdziłem, że nęka mnie erekcja. Zbyt silna interferencja fal
gamma. Medytowałem pod portretem Jego Serendipity, póki nie ustąpiło.
Jeżeli takich pogrzebów chcą nieczyści, to będą ich mieć w bród: podczas Białych
Nocy, zanim Jego Serendipity powstanie i ogłosi swoje królestwo. Pogrzeby bez żałobników.
Szedłem Konkusai Dori, główną ulicą miasta, zawracając i klucząc — starając się
zgubić ewentualny ogon. Niestety, mój potencjał alfa jest jeszcze zbyt wątły i nie wystarcza,
by osiągnąć stan niewidzialności, tak więc ogon gubię raczej w tradycyjny sposób. Kiedy
upewniłem się, że nikt mnie nie śledzi, dałem nura do salonu gier i zamówiłem rozmowę z
kabiny telefonicznej. Publiczne kabiny rzadziej bywają na podsłuchu.
— Bracie, tu Kwazar. Połącz mnie, proszę, z Ministerstwem Obrony.
—Już, bracie. Minister cię oczekuje. Pozwól, że ci złożę gratulacje z okazji sukcesu
naszej ostatniej misji.
Kilka minut oczekiwania. Minister obrony jest ulubieńcem Jego Serendipity. To
absolwent Uniwersytetu Cesarskiego. Zanim usłyszał wezwanie Jego Serendipity, był sędzią.
To urodzony przywódca. — A, Kwazar. Doskonale. Cały i zdrów?
— Do usług Jego Serendipity, panie ministrze. Dobre zdrowie zawsze mi dopisuje.
Pozbyłem się moich alergii i od dziewięciu miesięcy nie dolega mi...
— Sprawiasz nam wielką radość. Twoja głęboka wiara wywarła wielkie wrażenie na
Jego Serendipity. Teraz w swoim ustroniu rozmyśla nad twoją animą. Tylko i wyłącznie nad
twoją — żeby ją umocnić i wzbogacić.
— Panie ministrze! Gorąco proszę o przekazanie moich najszczerszych podziękowań.
— Z przyjemnością. Zasłużyłeś sobie. To wojna przeciwko rzeszom nieczystych i w
tej wojnie akty odwagi nie mogą przejść nie zauważone i obyć się bez nagrody. Tak. Pewnie
zastanawiasz się, jak długo będzie trwała twoja rozłąka z rodziną. Zdaniem rządu siedem dni
wystarczy.
— Rozumiem, panie ministrze. — Złożyłem głęboki ukłon.
— Widziałeś doniesienia telewizyjne?
— Staram się unikać kłamstw propagowanych przez nieczystych, panie ministrze. Bo
który wąż dobrowolnie wsłuchiwałby się w głos zaklinacza? Choć jestem tak daleko od
Sanktuarium, to nauki Jego Serendipity mam zapisane w sercu. Wyobrażam sobie, że
wsadziliśmy kij w mrowisko.
— W rzeczy samej. Mówią o terroryzmie, pokazują nieczystych z pianą na ustach.
Nieszczęsne zwierzaki, normalnie litość by brała, normalnie... I tak jak Jego Serendipity
przewidział, nawet nie raczą zauważyć, że to ich własne grzechy spadły im na głowy. Możesz
być dumny, Kwazarze, to ty zostałeś wybrany jednym z pełnomocników sprawiedliwości! Jak
głosi 39. Święte Objawienie: Duma towarzysząca gestowi samopoświęcenia nie jest
przejawem grzechu, lecz szacunku do siebie samego. Niemniej jednak nie zwracaj na siebie
uwagi. Wtop się w tło. Raczej nie baw się w zwiedzanie. Mam nadzieję, że to, co masz na
wydatki, wystarczy?
— Skarbnik okazał mi nadzwyczajną hojność, a ja mam bardzo skromne potrzeby.
— Bardzo dobrze. Skontaktuj się z nami za siedem dni. Bractwo czeka niecierpliwie,
by powitać swego ukochanego towarzysza.
Wróciłem do hotelu na południowe zabiegi oczyszczające i medytację. Zjadłem parę
krakersów, snaków z morskich wodorostów, orzechów nerkowca i popiłem zieloną herbatą z
automatu ustawionego na korytarzu. Kiedy po lunchu ponownie wyszedłem, nieczysta
recepcjonistka dała mi mapę. Postanowiłem zwiedzić jakieś polecane turystom miejsce.
Kwatera główna japońskiej marynarki mieściła się na porośniętym krzakami wzgórzu
wznoszącym się na północ od Naha. W czasie wojny była tak dobrze ukryta, że Amerykanie
natknęli się na nią dopiero po trzech tygodniach inwazji na Okinawę. Nie jest to zbyt
rozgarnięty naród. Nie zauważają tego, co oczywiste. Ich ambasada miała czelność dziesięć
lat temu odmówić Jego Serendipity wizy pobytowej. Teraz oczywiście Jego Serendipity może
bywać, gdzie mu się podoba, wykorzystując techniki przestrzennych konwersji. Bez
przeszkód parę razy odwiedził Biały Dom.
Zapłaciłem za bilet i zszedłem po schodach. Ogarnął mnie nieokreślony chłodek.
Gdzieś ciekło z jakiejś rury. Na amerykańskich najeźdźców czekała jeszcze jedna
niespodzianka. Cały kontyngent czterech tysięcy ludzi odebrał sobie życie, wybierając
honorową śmierć dwadzieścia dni wcześniej.
Honor. Co świat nieczystych, pusty, przeżarty bałwochwalstwem, może wiedzieć na
temat honoru? Przemierzając tunele, przesuwałem koniuszkami palców po murach.
Wyczuwałem blizny pozostawione przez wybuchy granatów i kilofy, którymi żołnierze kopali
swoją twierdzę, i poczułem łączące nas pokrewieństwo. Takie samo pokrewieństwo
odczuwam w Sanktuarium. Dzięki wzmocnionemu ilorazowi alfa wychwytywałem to, co
pozostawiła po sobie ich anima. Błądziłem po tunelach, aż zatraciłem poczucie czasu.
Kiedy opuszczałem ten pomnik szlachetności, przyjechał autokar z turystami.
Spojrzałem na nich — obładowani tymi swoimi kamerami i paczkami czipsów
ziemniaczanych, z głupawymi wyrazami twarzy, nijakimi umysłowościami o potencjale alfa
mniejszym niż u zwykłej muchy, i żałowałem, że nie została mi już żadna fiolka z płynem
oczyszczającym, bo rzuciłbym ją za nimi ze schodów i zatrzasnął drzwi. Zostaliby
oczyszczeni dokładnie tak samo, jak ci tokijczycy zaślepieni przez pieniądze. Ukoiłoby to
dusze młodych żołnierzy, którzy dziesiątki lat temu oddali życie za swoje przekonania, tak jak
ja sam gotów byłem to zrobić ledwie siedemdziesiąt dwie godziny temu. Zostali zdradzeni
przez marionetkowe rządy, które po wojnie plądrowały nasz kraj. Gdyż wszyscy zostaliśmy
zdradzeni przez społeczeństwo wsiąkające w rynki stworzone dla Disneyów i McDonaldów.
Tyle poświęcenia, i po co? Żeby zbudować niezatapialny lotniskowiec dla Stanów
Zjednoczonych.
Ale nie została mi już żadna fiolka, więc musiałem ścierpieć obecność tych
nieczystych, paplających, załatwiających się, mnożących się, roznoszących plugastwo
kretynów. Dosłownie mnie od nich zatykało.
Zszedłem ze wzgórza pod palmy.
W dłoni lewej ręki znajduje się receptor alfa. Kiedy Jego Serendipity udzielał mi
pierwszej audiencji, ujął moją dłoń i wskazującym palcem delikatnie naciskał punkt, w
którym znajduje się ten receptor. Poczułem dziwne mrowienie, jakby przyjemny elektryczny
wstrząs, ale dopiero później miałem stwierdzić, że czterokrotnie poprawiła mi się zdolność
koncentracji.
Tego dnia, trzy i pół roku temu, jakże pamiętnego dnia, padało. Z góry Fudżi
schodziły chmury, a wschodni wiatr przeczesywał falujące uprawy wokół Sanktuarium.
Dwanaście tygodni wcześniej zgłosiłem swój udział do Programu Wstępnego i tego ranka
finalizowałem pewne sprawy z jednym z podsekretarzy w skarbie Bractwa. Podpisałem doku-
menty, które wyzwoliły mnie z więzienia materializmu. Mój dom i wszystko, co się w nim
znajdowało, moje oszczędności, fundusz emerytalny, członkostwo w klubie golfowym,
samochód — wszystko to należało teraz do Bractwa. Poczułem się wolny i nigdy nie
przypuszczałem, że taka wolność jest możliwa. Moja rodzina — moja nieczysta rodzina
biologiczna, moja rodzina pozorna — jak można się było spodziewać, niczego nie
zrozumiała. Od urodzenia mierzyli wszystko co do milimetra miarką sukcesu i
niepowodzenia, a tymczasem ja tę miarkę połamałem na kolanie. W ostatnim liście, jaki
otrzymałem od rodziny, matka informowała, że ojciec mnie wydziedziczył. Ale przecież Jego
Serendipity powiada w 71. Świętym Objawieniu, iż Złość potępieńców jest równie bezsilna
jak poczynania szczurów podkopujących Świętą Górę.
Zresztą i tak nigdy mnie nie kochali. Gdyby nie telewizja, niczego o bożym świecie by
nie wiedzieli.
Jego Serendipity zszedł ze schodów w towarzystwie ministra bezpieczeństwa. Światło
stopniowo bladło, w miarę jak zbliżał się do biura. Najpierw ujrzałem jego stopy w sandałach
i purpurowe szaty, potem ukazała się cała jego ukochana postać. Uśmiechnął się do mnie,
rozpoznał mnie bowiem dzięki telepatii; dzięki niej też wiedział, czego dokonałem. — Jestem
Guru — rzekł i gdy uklęknąłem, pozwolił mi pocałować swój święty rubinowy pierścień.
Niczym kompas magnetyczną północ, wyczuwałem fale alfa, którymi emanował.
— Mistrzu — odparłem. — Przybyłem do domu.
Słowa Jego Serendipity promieniały nieskazitelnością i pięknem, a płynęły wprost z
jego oczu.
— Uwolniłeś się z gniazda nieczystych, braciszku. Dzisiaj wszedłeś do nowej rodziny.
Wyrwałeś się z dawnej pozornej rodziny i wszedłeś do nowej rodziny ducha. Od dzisiaj masz
dziesiątki tysięcy braci i sióstr. A rodzina ta do końca świata rozrośnie się w miliony. I będzie
rosła i potężniała, zapuszczając korzenie pośród wszystkich narodów. Żyzną glebę
odnajdujemy w dalekich krajach. I będzie nasza rodzina rosła, aż świat zewnętrzny stanie się
światem wewnętrznym. To nie proroctwo. To nieunikniona przyszła rzeczywistość. Jak się
czujesz, najmłodsze dziecię naszego narodu wolnego od granic i cierpień?
—Jestem bardzo szczęśliwy, Wasza Serendipity. Jakże szczęśliwy, że mając dopiero
dwadzieścia lat, mogę już pić z krynicy prawdy.
— Braciszku, obaj wiemy, że to nie szczęśliwy traf cię tu sprowadził. Sprowadziła cię
do nas miłość. — I wtedy ucałował mnie, a ja ucałowałem usta otwierające drogę do
wiecznego życia. — Kto wie — powiedział mój Mistrz — może powierzymy ci w przyszłości
jakąś specjalną misję, jeżeli nadal będziesz tak szybko rozwijał swój potencjał alfa, jak donosi
minister edukacji... — Serce zaczęło mi bić jeszcze żywiej. Rozmawiali o mnie! Jestem
dopiero nowicjuszem, a już o mnie rozmawiali!
W kawiarniach, sklepach, biurach i szkołach, na ogromnych ekranach w pasażach
handlowych, w każdym zapyziałym mieszkaniu — wszędzie wiadomości z akcji czyszczenia.
Pokojówce, która przyszła posprzątać mój pokój, usta na ten temat się nie zamykały. A niech
papla, pomyślałem. Zapytała mnie, co o tym sądzę. Odpowiedziałem, że jestem tylko
inżynierem informatykiem z Nagoi i w ogóle nie znam się na takich sprawach. Ale obojętność
jej nie wystarczała: obowiązkowo należało się oburzyć. Niezbędna okaże się mała gra gwoli
odwrócenia podejrzeń. Pokojówka napomknęła o Bractwie. Wygląda na to, że parszywe
paluchy obmierzłych krajowych mediów już się wyciągnęły, pomimo naszych
wcześniejszych ostrzeżeń.
Wczesnym popołudniem wyszedłem, żeby kupić szampon i mydło. Recepcjonistka,
tyłem do holu, nadal tkwiła przyklejona do telewizora. Telewizja to łgarstwo nieczystych, a
do tego uszkadza korę alfa. Ale tych kilka minut chyba mi nie zaszkodzi, więc oglądałem
razem z recepcjonistką. Dwudziestu jeden oczyszczonych całkowicie i kilkuset
oczyszczonych częściowo. Jednoznaczne ostrzeżenie dla państwa nieczystych.
— Aż wierzyć się nie chce, że to zdarzyło się w Japonii — powiedziała
recepcjonistka. — W Ameryce — zgoda, ale tutaj?
Panel ekspertów debatuje nad „potwornością" tego, co się wydarzyło, ekspertów, w
skład których wchodzi dziewiętnastoletnia gwiazda pop i profesor socjologii z Uniwersytetu
Tokijskiego. Dlaczego Japończycy słuchają tylko gwiazd pop i profesorów? Bez końca
puszczają ten sam materiał, scena z nieczyszczonymi, którzy wybiegają ze stacji metra z
chusteczkami przyciśniętymi do ust, objawami nudności, trąc wściekle oczy. Bo jak powiada
Jego Serendipity w 32. Świętym Objawieniu, Jeśli twe oko cię gorszy, wyrwij je. Obrazy
oczyszczonych leżących nadal tam, gdzie czyściciele. Ci, którzy dokonali czyszczenia,
przynieśli im wyzwolenie. Ich rozszlochane pozorne rodziny, pogrążone w niewiedzy. Ujęcie
premiera, największego z nich głupka, który przysięga, że nie spocznie, dopóki „winni tej
potworności nie staną przed obliczem sprawiedliwości".
Czyż to nie jest rażąca hipokryzja? Czyż nie widzą, że prawdziwą potwornością jest
dokonująca się we współczesnym świecie systematyczna rzeź ludzkiej istoty i jej animy? To,
czego dokonało Bractwo, było jedynie kontratakiem wymierzonym w prawdziwą potworność
naszej epoki. Pierwszą potyczką w długotrwałej wojnie, którą zrządzeniem ewolucji pisane
jest nam wygrać.
I dlaczego ludzie nie dostrzegają tej całej jałowości? Że to politykier, kolejny
łapówkarz, specjalista od zdradzieckich ciosów w plecy, parszywy manipulator, który nie jest
w stanie pojąć, w jakiej kloace się nurza; że też takie nikczemne nieczyste istoty w ogóle
liczą, że do czegokolwiek zmuszą Jego Serendipity? Boddhisatwę, który w każdej chwili
może uczynić się niewidzialnym, lotnego jogina, boską istotę, która potrafi oddychać pod
wodą. Doprowadzić Go i Jego sługi przed oblicze „sprawiedliwości"? A przecież to my
jesteśmy lotnymi pełnomocnikami sprawiedliwości! Nie mam oczywiście jeszcze takiego
ilorazu alfa, który pozwoliłby wykorzystać w celach obronnych telepatię bądź telekinezę, ale
przecież od miejsca, w którym nastąpiło czyszczenie, dzielą mnie całe setki kilometrów. W
ogóle nawet nie pomyślą, żeby mnie tu szukać.
Wymknąłem się z chłodnego holu.
Przez cały tydzień starałem się nie rzucać w oczy, ale taka niewidzialność też może
zwracać uwagę. Wymyśliłem sobie spotkania służbowe i od poniedziałku do piątku
punktualnie o 8.30 mijałem recepcjonistkę z lakonicznym „dzień dobry". Czas wlókł się
niemiłosiernie. Naha to tylko jeszcze jedno małe miasteczko. Na głównych ulicach panoszą
się Amerykanie z baz wojskowych, które obsiadły te wyspy jak zaraza, a wielu z nich z
naszymi dziewczętami uwieszonymi u ramienia, prawie nagimi Japonkami pozasłanianymi
jedynie niewielkimi paskami materiału. Mieszkańcy Okinawy małpują obcokrajowców.
Spacerowałem po sieci domów towarowych, obserwując nie kończące się kolejki spragnio-
nych posiadania i kupujących. Chodziłem, póki nie rozbolały mnie nogi. Siadałem w
zacienionych barach kawowych, gdzie półki uginają się od czasopism zapełnionych
duchowym śmieciem. Podsłuchiwałem biznesmenów kupujących i sprzedających nie swoją
własność. I szedłem dalej. Ogłupieni codzienną pracą ludzie z rozdziawionymi gębami,
wpatrzeni w grzechoczące pustką maszyny do gry w paczinko — zupełnie jak ja sam kiedyś,
zanim Jego Serendipity otworzył moje wewnętrzne oko. Turyści z głębi kraju zwiedzali
sklepy z pamiątkami, wykupując całymi pudłami tandetę, której nikt naprawdę nie potrzebuje.
Typowi przybysze z zagranicy bez pozwolenia sprzedający na chodnikach zegarki i tanią
biżuterię. Przemierzałem ukryte pod arkadami salony gier, w których po szkole zbierają się
zaczadzone dzieci i godzinami wpatrują w ekrany, na których bitwy staczają cyborgi, fantomy
i zombi będące uosobieniem zła. Sklepy dokładnie takie same jak wszędzie... Burger King,
Benetton, Nike... Główne ulice wyglądają identycznie już chyba na całym świecie.
Przemierzałem więc zaułki, w których gospodynie domowe wietrzyły futony i po raz
sześćdziesiąty przeżywały identyczny rok. Widziałem dziobatą twarz pochyloną nad
kierownicą. Jej właściciel, człowiek umierający, który kaszlał, nawet nie wyjąwszy z ust
papierosa, siedział na progu i naprawiał dziecinny trójkołowy rowerek. Bezzębna kobieta
wystawiała wazon...