Spis treści Przedmowa do drugiego wydania 7 W prowadzenie 9 Część I - Pod sztandarem postępu 1. Czas wyboru, próba diagnozy 19 2. Co poetom podpowiedz...
29 downloads
15 Views
11MB Size
S pis treści
P rzedmowa do drugiego wydania
7
W prowadzenie
9
C zęść I - P od sztandarem postępu
1. Czas wyboru, próba diagnozy 2. Co poetom podpowiedziała „dumnie przemieniona Muza” 3. O tym, jak Hitler przysłużył się polskim komunistom 4. Inspiracja partii źródłem natchnienia pisarza 5. Dwa patriotyzmy? 6. Spór o conradowskie pojęcie wierności 7. Egzekutorzy wyroków Historii mają pełne ręce roboty 8. Odrażający obraz Armii Krajowej 9. Socrealizm, groźne narzędzie walki 10. Do czego poecie była potrzebna wiedza marksistowska
19 25 31 34 42 48 58 66 76 97
C zęść II - P rzestawianie drogowskazów
1. 2. 3. 4. 5.
Drażliwe pytania i wykrętne odpowiedzi Prymusi w twardej szkole nienawiści Zaczadzenie czy zakłamanie? Jak „Kuźnica” walczyła o polską inteligencję Na odwilżonej mętnej fali
109 122 136 143 156
C zęść III - R any i blizny
1. 2. 3. 4.
Inteligent na zakręcie dziejowym O niektórych metodach wybielania Na peryferiach logicznego myślenia Wygórowana cena „obecności”
185 192 202 207
Między kompromisem a zdradą 5. Mana Dąbrowska a problem zdrady 6. O zgubnych skutkach przesadnie dobrego samopoczucia 7. Na marginesie Miłoszowych wyborów i rozterek 8. Prawdziwe i urojone dylematy historii PRL 9. Zamiast epilogu P osłowie do drugiego wydania
21 5 224 244 261 284 287
Przedmowa do drugiego wydania Jest marzeniem każdego autora, by czytelnik przewróciwszy ostat nią kartkę jego książki nie miał wątpliwości, co piszący chciał mu prze kazać, jaki skutek osiągnąć. A z tym bywa różnie. Nie do pozazdroszcze nia wydaje się sytuacja potencjalnego nabywcy książki, który w jednym czasopiśmie przeczytawszy, że Między kompromisem a zdradą to — cytuję — „książka wyjątkowo głupia, gdyż dzisiaj proponująca samobójcze zachowanie się Polaków w latach czterdziestych, i wyjątkowo moralnie odrażająca, jako atak na odważniejszych od siebie samego”1, w innym by się na taką natknąć opinię: „Waga tej znakomitej, zdumiewająco spo kojnej książki (...) polega nie tylko na tym, że ukazuje co naprawdę stało się ze znacznym odłamem polskich intelektualistów doby komunistycz nej (...) ale że odsłania i to, co obecnie dzieje się z tą samą (na ogół) grupą osób, gdy wybielając dziś tamte czyny (...) dają dowód, że nadal niczego nie pojmują”2. Jeżeli nie dochodzi do tego rodzaju konfuzji, to głównie z tej przy czyny, iż czytelnicy „Trybuny”, której zawdzięczamy pierwszy z cytatów, nie biorą do ręki czasopism uznawanych za antykomunistyczne. To spra wia, że o wymianie poglądów, dialogu, a w konsekwencji zbliżeniu sta nowisk nie może być mowy. Między pozycjami, na których okopali się, z jednej strony, tzw. postkomuniści, z drugiej antykomuniści bądź osob nicy z nie zawsze jasnych powodów za takich uważani (bywa, że tylko dlatego, iż zdecydowanie stawiają problem odpowiedzialności lub do magają się poszanowania prawdy), trwa wymiana ognia a tym, którzy — wydać by się mogło — predestynowani są do odegrania roli arbi trów nie zwycięstwo sprawiedliwości i prawdy zdaje się leżeć na sercu. Według Włodzimierza Bukowskiego wydana we Francji Czarna księ ga komunizmu stała się bestsellerem tylko dzięki temu, że ją zaatakowali lewicowcy. Dowodzi to, jego zdaniem, że istnieje pragnienie społeczeń stwa, by mówić o sprawach, których on dotyka w Moskiewskim procesie, tylko na to nie pozwala „polityczno-intelektualny establishment. 1Kazimierz Koźniewski, „Najgłupsza w ubiegłym roku”, Trybuna, nr 20/1994. -Jerzy Narbutt, „Intelektualista oskarża intelektualistów”, Lad, nr 20/1993.
8
Między kompromisem a zdradą
Polityczno-intelektualny establishment III Rzeczypospolitej w spad ku po PRL przejął nie tylko kadrę zaprawioną w bojach o swoiście pojmowany postęp; odziedziczył również — sądzić można — przeświad czenie, że sprawy, problemy, których w prasie, radiu, telewizji się nie porusza, nie mają szansy zaistnieć w społecznej świadomości. Oczywi ście, w PRL — mając do dyspozycji cenzurę, odpowiednie przepisy i środki gwarantujące ich egzekwowanie — dbać o pożądaną przez „siły postępu” jakość społecznej świadomości było bez porównania łatwiej niż obecnie. Osiągnąć dzisiaj podobną skuteczność jest bezsprzecznie trudniej, jeśli nawet dzięki sprzyjającym okolicznościom i własnej zapo biegliwości zdołało się zachować kontrolę nad tym, co się przekazuje w radiu i telewizji, a w jakimś stopniu również jakie treści upowszechnia ne są sposobem tradycyjnym, przy pomocy wynalazku Johanna Guten berga. Los takich pozycji w programie TV, jak „Puls dnia” czy „Kultura duchowa narodu” ma jednoznaczną wymowę. Podobnie jak usunięcie ze stanowiska redaktora naczelnego miesięcznika „Nowe Książki” oso by pełniącej z powodzeniem tę funkcję za to tylko, że ośmieliła się, nie zatajając swoich poglądów, udostępniać łamy pisma autorom (nielicz nym zresztą i z rzadka) uchybiającym promowanej dzisiaj przez staronową intelektualną elitę politycznej poprawności. Stosowanie aż tak radykalnych środków jest nie w każdym wypad ku możliwe, bywa więc, że ten czy ów zasiada przy biurku, by sposobem sprawdzonym w „minionym okresie” zapobiec nieszczęściu. Na przy kład rozpowszechnieniu książki, którą Czytelniku dzierżysz właśnie w garści. Ale na ten — między innymi — temat wypowiem się w posłowiu.
Wprowadzenie „Przekonanie, że nasza epoka ma charakter wybitnie rewolucyjny, niestały, krytyczny jest połączone z niebezpieczeństwem dla naszej kultury osobistej i równowagi umysłowej. Łatwo bowiem wyrasta stąd pokusa niestałości i chwiejności w poglądach, a szczególnie braku jasności w pojęciach. Jestem pewien, że znaczna część osób z kół postępowych nie posiada jasnych i określonych wyobrażeń o naj znaczniejszej części przedmiotów i zagadnień”. (Stanisław Brzozowski — Pamiętnik)
Raz po raz rozbrzmiewa lub pojawia się w druku słowo niepodle głość dla określenia faktu już dokonanego, jak chcą jedni, bądź wskaza nia, zdaniem innych, na proces dopiero zapoczątkowany. Z dnia na dzień rosną szeregi osób powołujących się na swoje zasługi w walce o niepodległość, tych natomiast, co ojczyznę niepodległości pozbawiać dopomagali, wciąż jakby nie było. W związku z poruszanymi tutaj sprawami w przeszłości pojawiały się słowa takie jak „zniewolenie”, „zwiedzenie”, „uwiedzenie”, „zacza dzenie”, „amok” oraz bardziej wyrafinowane — „ukąszenie heglow skie” czy „nowa wiara”. Z tym ostatnim wiązało się nierzadko porówny wanie komunistów do pierwszych chrześcijan, co zdawało się ich poczy nania uwznioślać. Ale młodsi z Polaków chcieliby na pewno wiedzieć, zresztą nie tylko oni, na czym owo „uwiedzenie” czy „zaczadzenie” po legało, jakie pociągało za sobą skutki. Mają prawo domagać się wyja śnienia, w czym tkwiła istota „hańby domowej”, zanim potępią ojców, pociotków i wujów lub udzielą im absolucji. Czesław Miłosz swoją książką mocno osadził w kontekście omawia nego tutaj zjawiska słowo „zniewolenie”, ale czy rzeczywiście jest ono najodpowiedniejsze dla określenia postaw i zachowań, których miało by dotyczyć? Wszystkie systemy totalitarne stawiająjednostkę w sytuacjach przymusowych. Są wśród nich takie, z których nie sposób się wywikłać nie wchodząc w konflikt z instynktem samozachowawczym. Na przy kład: poddany torturom uczestnik ruchu oporu — mimo pełnej deter minacji dochowania wierności — wydaje towarzyszy, ujawnia organiza cyjne sekrety. W takim przypadku akt zniewolenia jawi się w całej gro
10
Między kompromisem a zdradą
zie. Nie ma przed nim ratunku, nie pozostawia ofierze żadnej szansy. Samobójstwo, rzadko w podobnych okolicznościach możliwe — wię zień jest dobrze strzeżony — jak i śmierć w wyniku tortur stanowiłyby ostateczną konsekwencję zniewolenia, zaś skrzętnie odnotowywane przez historyków przypadki dochowania wierności w najbardziej nie sprzyjających okolicznościach uznać wolno za niewątpliwy tytuł do chwały, ale nie mogą być traktowane jako podstawa jakiejkolwiek normy moralnej. W takim znaczeniu term in „zniewolenie” nie może być, rzecz jasna, stosowany przy ocenie zachowań będących przedmiotem roz ważań. Mówić należałoby raczej o godzeniu się na sytuację, w której może dojść do zniewolenia, a więc o akcie woli wyprzedzającym akt zniewolenia. Nie sposób odmówić racji autorowi przedmowy do pierwszego „legalnego” krajowego wydania Zniewolonego umysłu*, kiedy stwierdza, że „odbiór książki Miłosza w świecie niekomunistycznym uwalnia ją z regionalnych uwarunkowań”. Istotnie, potraktowany w ten sposób utwór „zaczyna znaczyć nie przez wschodnioeuropejski konkret, który wyko rzystuje, ale przez jego »moralistyczne i filozoficzne uogólnienie«”. Szko puł w tym, iż to, co z jednego punktu widzenia traktować wolno jako dzieła zaletę, z innego postrzegane być może jako wada. Poecie indo nezyjskiemu ze wspomnień Miłosza ów „wschodnioeuropejski konkret” nie był przydatny do walki z prawicowym, totalitarnym rządem, nam jednak nie może być obojętny. Dlaczego? Spróbuję to objaśnić przy pomocy pewnych „konkretów”, tytułem przykładu zaczerpniętych z dzie ła Miłosza. Był maj 1945 roku. W Krakowie, podobnie jak w wielu miastach Polski, żołnierze Armii Czerwonej rzęsistą palbą objawiali radość ze zdobycia Berlina. Pisarze Czesław Miłosz i Jerzy Andrzejewski praco wali w krakowskim biurze Filmu Polskiego nad scenariuszem. Niewiel ka atrakcyjność tego zajęcia sprawiła, iż nęciło ich okno, przez które wpadał świergot wróbli. „Za oknem było podwórze z młodymi drzewa mi, a za podwórzem wielki gmach, zamieniony niedawno w siedzibę policji bezpieczeństwa i więzienie — wspominał poeta, nie poddając 1
1Czesław Miłosz, Znmuohmy umysł, KAW Kraków 1989, przemowa: Dariusz Pawe lec, s. 6.
W prow adzenie
11
się przy tej okazji zbędnym emocjom. — Zauważyliśmy na parterze, w zakratowanych oknach, dużo postaci młodych mężczyzn (...) byli to, jak łatwo było odgadnąć, żołnierze armii podziemnej; gdyby do Polski powrócił emigracyjny rząd z Londynu, ci żołnierze »podziemnego pań stwa« byliby honorowani i fetowani jako bohaterowie. Obecnie, jako politycznie niepewni zostali osadzeni w więzieniu. Przykład ironicznych dowcipów historii”2. Nie ulega wątpliwości, iż poeta sprawę nadmiernie uprościł. Kon flikt, który legł u podstaw rozgrywającego się dramatu, polegał nie na zderzeniu się odmiennych opcji politycznych, racji i programów. Nie był to przejaw walki o władzę dwu obozów politycznych wewnątrz pol skiej rzeczywistości — obozu reprezentowanego przez rząd Rzeczypo spolitej Polskiej na wychodźstwie i drugiego, któremu nazwy użyczyło co prawda polskie miasto Lublin, ale dobre samopoczucie i skutecz ność działania gwarantowali mocodawcy rezydujący na Kremlu oraz przebywające na obszarze Polski liczne obce dywizje. Rzeczywisty dramat narodu — nie grupy, warstwy czy klasy — pole gał na podboju Polski przez Związek Sowiecki przy wsparciu pchnię tych do bratobójczej walki rodzimych formacji policyjno-wojskowych (co do tej pory wielu rozgarniętych, wydać by się mogło, ludzi skłon nych jest brać za przejaw wojny domowej). Tragedię żołnierzy Państwa Podziemnego widzieć należy nie w tym, iż ominęły ich honory i fety, jakimi społeczeństwa w szybko przemijających nastrojach wdzięczności odpłacają zazwyczaj swoim bohaterom; pełnię tragizmu odsłaniają — po bez mała pół wieku kłamstw i przemilczeń — odkrywane obecnie groby i wstrząsające relacje coraz już mniej licznych, ocalałych z pogro mu świadków.
-Tamże, s. 112.
Między kompromisem a zdradą
12 *
Spór polskiej historiografii w XIX wieku ze zrozumiałych wzglę dów dotyczył przyczyn upadku państwa polskiego. Historiografia współ czesna winna była potraktować jako węzłowe pytanie o charakter tego, co wydarzyło się w Polsce na przełomie lat wojny oraz następnych. Nie stety tak się nie stało. Stąd tak niebywały zamęt w głowach rodaków, że kiedy po przegranych przez komunistów wyborach do Sejmu latem 1989 roku wyłoniła się szansa przywrócenia Polsce suwerenności, po ważni — wydać by się mogło — politycy, publicyści i naukowcy zaczęli rozgłaszać, iż oto na oczach zdumionego świata rodzi się „IV Rzeczypo spolita”. Piszę o tym, nie po to, by kogokolwiek upokorzyć czy ośmie szyć, lecz by wykazać, iż ów „wschodnioeuropejski konkret”, przywoła ny wcześniej, nie jest bez znaczenia. Wydaje się rzeczą mocno wątpliwą, by można było „moralistyczne i filozoficzne uogólnienia” wywodzić z fałszywych przesłanek. Poddając analizie pobudki wsparcia, jakiego znaczny odłam pol skiej inteligencji udzielił władzy narzuconej przez Moskwę, Miłosz napi sał: „Ludzie na Zachodzie skłonni są często rozpatrywać los krajów na wróconych tylko w kategoriach przymusu i przemocy. To jest niesłuszne. Poza zwyczajnym strachem, poza chęcią uchronienia się przed nędzą i fizycznym wyniszczeniem działa pragnienie wewnętrznej harmonii i szczę ścia. Los ludzi zupełnie konsekwentnych, niedialektycznych, takich jak Witkiewicz, jest przestrogą dla niejednego intelektualisty. Zresztą dokoła siebie widzieć on może odstraszające przykłady: po ulicach miast błąkają się cienie nieprzejednanych, tych, co nie chcą w niczym brać udziału, aż nic z nich nie zostanie prócz nienawiści i są jak puste orzechy.” ’ Taki obraz malowała ówczesna reżimowa propaganda, tymczasem na ulicach polskich miast wciąż jeszcze spotkać można było ludzi nietracących nadziei, iż uda się uratować dla Polski to, co najważniejsze. Gdyby nie „praktyczny” dar niedostrzegania tego, co mogło życie skom plikować, niejeden z nawiedzonych przez Ducha Czasu intelektualistów zauważyłby również to, co nie uszło uwagi bezpieki — działaczy konspi racji niepodległościowej przejętych szczerą troską o los ojczyzny. Wśród nich — tu pozwolę sobie dla uwiarygodnienia rozważań wpleść wątek
’Tamże, s. 22.
W proioadzenie
13
bardziej osobisty — młodzieńca, jakim wówczas byłem, zmierzającego ulicą Basztową w Krakowie do znanej sprzed wojny firmy Aleksandrowi cza. Można tu było jeszcze dostać bez jakichkolwiek trudności — i za cenę umiarkowaną — powielacz rotacyjny, matryce oraz papier. Niewiele przemawia za tym, iż puszczana przeze mnie w obieg „bibuła” miała bezpośredni związek z druzgocącymi dla komunistów wynikami referendum z czerwca 1946 roku. Ale kiedy zostały one w odniesieniu do Krakowa i Nowego Sącza, czyli terenu mojej „przestęp czej” działalności, ujawnione, miałem powody uznać to za potwierdze nie słuszności dokonanego wyboru. Jeśli nawet nie wyboru drogi — to kierunku i celu. Albowiem droga zaprowadzić mnie miała do tego sa mego budynku, w którego oknach trzy lata wcześniej dwaj polscy litera ci z chłodnym zainteresowaniem obserwowali uwięzionych żołnierzy Państwa Podziemnego. Niewiele w ciągu tych lat musiało się w owym budynku zmienić, w każdym razie zmianie nie uległa jego funkcja. Tyle tylko, że więźniów nie trzymano już na parterze, lecz w przerobionych na cele piwnicach. Cele wyposażone były w zbite byle jak z desek prycze, bez posłania lub chociażby koców. Dzień i noc paliły się nagie żarówki, dokuczał)7 za duch i wilgoć, a po czerwonymi chodnikami wyłożonych korytarzach gmachu nocami błąkały się krzyki ludzi torturowanych. Wtedy jeden z przywołanych pisarzy reprezentował „ludową władzę” za oceanem, drugi zaskarbiał sobie owej władzy względy i zdobywał rozgłos powie ścią, do której pomysł podsunął mu widok uwięzionych akowców. Oczywiście, można by wizję błąkających się po ulicach polskich miast „cieni nieprzejednanych” skwitować banalnym stwierdzeniem, iż każdy widzi to, co chce widzieć. Ludzie na ogół z otaczającej ich rzeczy wistości skłonni są wybierać elementy, które pozwalają kreować obraz świata najbardziej im w danej sytuacji odpowiadający. Prawda o tam tych latach przedstawia się w ten sposób, że chcąc żyć aktywnie nieko niecznie trzeba było aż tak skwapliwie ulegać podszeptom, namowom bądź pogróżkom Ducha Czasu. Pewna powściągliwość mogła co praw da utrudnić karierę zawodową, pozbawić życie pewnych uroków, ale nie ma sensu mówienie o „wewnętrznej harm onii”, kiedy ceną za jej osiągnięcie miałoby być łajdactwo. Stanowieniu w Polsce komunistycznego ustroju towarzyszyła silna presja na wszystkie dziedziny życia. Zaatakowany został cały system war
14
Między kompromisem a zdradą
tości, stanowiący nienaruszalny kanon moralny kręgu kulturowego, w obrębie którego dojrzewała, aż osiągnęła swój wysoki poziom, pol ska duchowość. Nieprawdą jest natomiast, jakoby „stalinizm” w Polsce zapoczątkował dopiero rok 1948. Pogląd taki pod koniec lat siedem dziesiątych upowszechniali — rzecz znamienna — zarówno „liberało wie” z PZPR, jak i niektórzy reprezentanci kręgów niezależnych, zwa nych również opozycją. Oczywiście, inne wyrachowanie mieli w tym pierwsi, a inne drudzy. W połowie lat siedemdziesiątych coraz wyraźniej zarysowywać za częło się fiasko prób podreperowania stworzonego przez komunistów niewydolnego systemu. Rreformatorzy” z PZPR — świadomi, iż wszyst ko może się skrupić na nich — zaczęli rozgłaszać z coraz większą deter minacją, iż przychodzi im dźwigać ciężar błędów popełnianych przez poprzednie ekipy, że opiewane przez poetów Plany oraz sukcesy są fikcją. Ale że w postępowaniu takim kryło się niebezpieczeństwo pod cięcia ideologicznej gałęzi, na której i tak już nader niepewnie siedzie li, lansować zaczęli tezę, iż początek złu dał 1948 rok. Założenia były dobre, wystarczy więc wrócić do źródeł, a wszystko będzie w porządku. Z tezą tą — paradoksalnie — współbrzmiały poglądy lansowane w nie których kręgach „niezależnych”. Ze zdumieniem i niedowierzaniem wsłuchiwałem się pewnego lip cowego dnia 1981 roku w docierający do mnie za pośrednictwem radia starannie modulowany głos „niezależnego” pisarza, w kręgach intelek tualnych cieszącego się niekwestionowanym autorytetem. Głos ów, o głębokim, budzącym zaufanie brzmieniu, powtarzał upowszechnianą przez komunistów półoficjalnie tezę, że przed 1948 rokiem wszystko było na jak najlepszej drodze, mieliśmy przecież Manifest Lipcowy, demokratyczną konstytucję z marca 1921 roku, silną, chłopską opozy cję, w ogóle polityczny i kulturalny pluralizm. Ten budujący obraz p o trzebny był owemu intelektualiście (wynikało to jasno z wypowiedzi) do wykazania, iż młody człowiek, jakim wówczas był chcąc rozwinąć skrzydła, nie miał innego wyjścia, jak włączyć się w maszerujące do boju o Polskę — tę „ludową” — szeregi. Patrząc potem na świat z pozy cji jednego z wielu bojców dziarsko przytupujących w takt Międzynaro dówki, można było nie zauważyć, że praktyka „rewolucyjna” jakoś dziw nie odbiega od założeń Manifestu Lipcowego, że demokratyczna Kon stytucja Marcowa — stanowiąca formalną podstawę ustroju państwa — nie ma żadnego wpływu na rzeczywistość.
W prow adzenie
15
Było silne stronnictwo chłopskie, to prawda, opozycyjne, a jakże, występujące ostro w obronie nie tylko rolników (tak jak kilkadziesiąt lat później „Solidarność” podejmując walkę z komunistycznym reżimem nie tylko ochronę interesów robotniczych miała na uwadze), ale prze cież o ówczesnym systemie świadczyło nie istnienie opozycji — zawdzię czała je zachodnim mocarstwom, a nie PPR — lecz metody zwalczania owej opozycji. Setki tysięcy członków i sympatyków PSL przepędzanych przez areszty i więzienia, nękanych policyjnymi przesłuchaniami, szyka ny niekiedy odrażająco brutalne, które pociągnęły za sobą wiele śmier telnych ofiar. Wreszcie przyszły wybory do Sejmu w 1947 roku, przeprowadzone w warunkach terroru tak oczywistego, iż nawet politycznie zielony, jak kubańska pomarańcza, kandydat na pisarza powinien je zauważyć. Zresz tą już wcześniejsze referendum dawało niemało do myślenia. Właśnie w Kiakowie, gdzie życiowe doświadczenie zdobywał przyszły intelektu alista, skąd po lauiy wyruszyli Miłosz i Andrzejewski, ujawnione zosta ło, jakim to poparciem cieszą się komuniści. To tam w 1946 roku czoł gami rozpędzono pochód trzeciomajowy i nastąpiły masowe areszto wania studentów, a prasa — w tym postępowa „Kuźnica” — domagała się wyciągnięcia najsurowszych konsekwencji w stosunku do profeso rów Uniwersytetu Jagiellońskiego, owej młodzieży wychowawców. Ówczesna propaganda w świadomości Polaków utrwalała taki ste reotyp: po jednej stronie szlachetni idealiści mający na uwadze szczę ście ludzkości, entuzjaści postępu z otwartymi ramionami witający „nową rzeczywistość”, jak się wtedy mówiło, po drugiej obrońcy starego po rządku, ziejący nienawiścią reakcjoniści, typy nikczemne i głupie. Taki obraz utrwalił na kartach swej pierwszej powojennej powieści pisarzmoralista, zainspirowany widokiem więzionych przez bezpiekę akow ców. „Nie wiem, co czuł patrząc na okna więziennych cel — snuł Miłosz domysły pod adresem przyjaciela. — Sądzę, że już wtedy rysował mu się plan pierwszej powojennej powieści”4. Scenie opisanej przez Miłosza, temu przyglądaniu się więzionym akowcom, a przytoczyłem ów opis nie bez ważnego powodu, przypisać można znaczenie symboliczne. Wtedy właśnie, i w ten sposób, zaryso wał się brzemienny w skutki podział na osobników od pierwszej chwili pogodzonych z sytuacją zniewolenia, mających zawsze pod ręką wystar4Tamże, s. 112.
16
Między kompromisem a zdradą
czająco mocne argumenty, oraz na tych z przekąsem — nierzadko z pogardą! — zwanych „niezłomnymi”, którzy w rzeczywistości jedynie usiłowali dochować wierności — jak to ujęła Maria Dąbrowska, tocząc spór z marksistami — owym „kilku prastarym, ale wiecznie żywym wy obrażeniom moralnym”. Co znaczy na co dzień nie więcej, niż w każ dej sytuacji zachować się przyzwoicie.
CZĘSCI
Pod sztandarem postępu
Żal mi bardzo was, o postępowi, klony zniweczyć przeszłość chcecie całą, by łalwiej było. (Cyprian Kamil Norwid — Niewola)
Czas wyboru, próba diagnozy
Dzisiaj, kiedy w całej brzydocie i grozie objawiło się spustoszenie dokonane przez żywioły destrukcji i nihilizmu maskowane wzniosłymi hasłami, nadaremnie szukamy: punktu oparcia dla naszych stóp, punk tu zaczepienia dla naszych rąk, punktu wyjścia dla twórczej myśli. Nie po to tylko, żeby ulżyć swej nielekkiej w sensie potocznym doli, ale by życiu naszemu przywrócić godny ludzi wolnych cel i sens. Ratunku i wybawienia od nędzy materialnej jesteśmy skłonni dopatrywać: się w śmiałych, nie podporządkowanych celom politycznym koncepcjach ekonomicznych. Powszechne jest również przekonanie, że stało się coś znacznie gorszego od zniszczenia gospodarki. Zwyrodnieniu sfery ma terialnej odpowiada zdewastowanie struktur społecznych kształtowanych w przeciągu stuleci. Pozrywanie owych wiązadeł, przy pomocy których pierwiastek duchowy narodu ujawnia swe dynamizmy i za pośrednic twem gestu twórczego określa swój niezależny byt. Lekarstwa na to nieszczęście — nieszczęście naprawdę ogromne — należy szukać w sferze duchowej, co do tego nie ma wątpliwości. Przez okres, któremu początek dało wprowadzenie w Polsce stanu wo jennego, jedyny ratunek zdawało się nieść pogłębione życie religijne; na szczęście Polacy w chwilach trudnych potrafią znaleźć szeroką płasz czyznę porozumienia i niejednokrotnie tego dowiedli. Niejednokrot nie — znaczy jednak, że nie zawsze. Nie stało się tak niestety po 1945 roku, kiedy zdecydować się miały na długo losy narodu. W poszukiwa niu przykładu pozytywnego zwrócić należałoby się do czasu nam bliż szego, kiedy w świątyniach przed ołtarzami pojawili się, za przyzwole niem kapłanów, niedawni — często zagorzali — przeciwnicy wiary i Kościoła, by głosić stąd — nie Słowo Boże, rzecz jasna, lecz — Wolne Słowo. Wolność słowa stała się hasłem bardzo pojemnym i nośnym w odczuciu społeczeństwa od kilku dziesięcioleci przymuszanego do ży cia z ustami zakneblowanymi. Społeczeństwa, którego członkowie na uczyli się nie tylko porozumiewania między sobą przy pomocy gestów i min, ale również w ten sposób — w gruncie rzeczy ułomny — prowa-
20
Między kompromisem a zdradą
dzić odwieczny dialog ze światem, jednostki ze zbiorowością, wyrażać: swoje bunty, swe fascynacje i tęsknoty. Ta nienormalna sytuacja, prze ciągając się, sprzyjała wytworzeniu się nawyku posługiwania owym języ kiem, a ten, utrwalony, przerodził się z biegiem czasu w ciężkie kalec two. Jego skutki dały o sobie znać, kiedy pomyślny przebieg procesu ozdrowieńczego stał się zależny od diagnozy, ta zaś od odtworzenia przebiegu choroby, jej obrazu zgodnego z rzeczywistością. Gest i mimika z powodzeniem służą budowaniu dzieł aluzyjnych, metaforycznych, nabierających sensu, ciała i krwi, dopiero dzięki wysił kowi umysłu, serca i wyobraźni tego, do kogo zostały skierowane. To, co autor pozostawia domyślności odbiorcy stanowi w takich wypadkach nie tylko obszar ryzyka; to zarazem margines świadomie pozostawiony na komentarz. A ten może ożywić niepełnosprawne figury lub je zabić. Liczyć się z tym musi każdy autor, wziąć pod uwagę tę okoliczność winni twórcy, którzy przy pomocy środków tak zawodnych decydowali się, gdy nadszedł czas obrachunku, rozstrzygać problem swojej odpowiedzial ności za Słowo oddane niepewnym ideom i działaniom brutalnie jed noznacznym. Słowo — jak wielkie znaczenie przypisywała mu polska myśl doby romantyzmu, świadczą dzieła Cieszkowskiego, Libelta, Mickiewicza, Sło wackiego, Norwida. „Słowo polskie zwiastować ma myśli — pisał Stani sław Brzozowski w Legendzie Młodej Polski — do których nikt w świecie jeszcze się nie dopracował. To musi się stać. Musi, bo wy to uczynicie pisarze polscy (...) Nikt nie może przeszkodzić wam w poznaniu, rozu mieniu prawdy, uczynieniu z niej jedynego prawa. Jedynego celu całe go waszego wewnętrznego istnienia”. Przy pomocy autora Legendy spróbuję sformułować konkretny i być może najcięższy zarzut przeciwko niektórym pisarzom ery stalinow skiej — zarzut zdrady Słowa. Nie tylko „słowa polskiego”, któremu Brzo zowski wyznaczył tak ambitne zadania; nazwijmy je za Norwidem „sło wem wewnętrznym”. Przypisując słowu nader wysoką rangę, wyznacza jąc doniosłe zadania, Norwid nie mógł nie dojść do wniosku, który wyrażony poetyckim językiem przybrał następującą postać: „Gdziekol wiek wewnętrzne słowo ucierpiało, / / Szedł potwór, który wietrzy, czy utyło ciało, / / Szła niewoli hyjena...” Niewola jako następstwo zdrady słowa. A więc zdrada jako źródło i przyczyna wszelkiego zła. Zdrada! — niósł się okrzyk przez stulecia.
( zęść I — Pod sztandarem postępu
21
Szczególnie donośnie rozbrzmiewał w latach zaborów, drastycznego zabarwienia nabierając, gdy podnosił się płomień buntu, na tle męstwa podnieconego nadzieją i dyktowanego przez rozpacz poświęcenia. Adam Minkiewicz w Wykładzie XIX, wyjaśniwszy pojęcie zdrady, tak sformuło wał zarzuty pod adresem niektórych polskich pisarzy: „...grupa pisarzy zdrajców (...) pisarzy dopuszczających się zdrady głów nej, którzy zapierają się wiary ojczystej, przeszłości ojczystej, usiłują oczerniać swoje dzieje, obyczaje polskie, zniesławiać charakter naro dowy, ażeby tylko uniknąć prześladowania niszczącego tych, co służą idei polskiej — ażeby pozyskać łaski ciemięzców”.
Do tej jednoznacznej oceny postawy niektórych z pisarzy Mickie wicz dołączył nazwiska „najgłośniejszych z tych, którzy jawnie zatknęli sztandar zdrady”. Taka surowość poety może się wydać zaskakująca, kiedy weźmie się pod uwagę, że wcześniej o pisarzach epoki Katarzyny i Stanisława Augusta wyrażał się z wyrozumiałością, nie mając im zbytnio za złe, iż „nie pojęli całej powagi walki, której byli świadkami”. Równie zaskaku jące wydać mogą się źródła owej wyrozumiałości; Mickiewicz tłuma czył, że jeśli nawet są powody, by owych pisarzy oskarżać, to oni „wszyst kie te winy straszliwie odpokutowali”. I tak, wyliczał — „Naruszewicz postradał nagle siłę i energię (...) opuścił stolicę, odjechał do swojej diecezji i tam dnie całe spędzał pogrążony w zupełnym bezruchu; po eta Kniaźnin (...) na wieść o klęsce maciejowickiej dostał pomieszania zmysłów (...) Trembecki: również pod koniec życia postradał zupełnie rozum; Zabłocki: wstąpił do Zakonu i po upadku Polski nic już nie pisał; Niemcewicz — przeznaczony jeszcze na długi i bolesny zawód, jęczał wówczas w kajdanach”. Mógłby ktoś nabrać podejrzenia, iż mam pretensje do niektórych literatów ery stalinowskiej o to, że nie odpokutowali swoich przewinień na podobieństwo pisarzy wyliczonych przez Mickiewicza; otóż nic po dobnego, zamierzam im raczej wytknąć, że zachowawszy zdrowy ro zum i energię nie zrobili z tych darów należytego użytku także wtedy, kiedy w końcu „pojęli całą powagę walki”. A może jednak nie pojęli? W każdym razie niektórzy... Takie wrażenie można odnieść czytając ich późniejsze opinie o tamtych latach oraz własnej ówczesnej działalności. Tym należałoby pomóc, przede wszystkim jasnym sformułowaniem za rzutów. Zarzut zdrady słowa dotyczyłby obowiązującej pisarza — jak
22
Między kompromisem a zdradą
każdego innego — etyki zawodowej; społeczeństwo osobnikom łamią cym owe zasady odbiera okresowo albo na zawsze prawo wykonywania zawodu, czego jednak w stosunku do wyrobników pióra nie postuluję. Kiedy zastanowimy się, jakie skutki pociągała za sobą naganna dzia łalność niektórych pisarzy w tamtym okresie, ujawni się ich co najmniej kilka. Nie trzeba przypominać, w jakiej sytuacji znalazł się naród polski po 1945 roku. Powołanie do życia państwa o drastycznie ograniczonej suwerenności nie zabiło jednak w Polakach woli niepodległości, stan zagrożenia owej woli spowodowała natomiast ofensywa poprowadzona przez komunistów szerokim frontem. Była to kombinacja elementów policyjnego ten oru i presji propagandowo-ideologicznej. Drugi ze skład ników stanowił obszar działania „intelektualistów postępowych”, któ rych zbyt łatwo rozgrzesza się i bierze w obronę. A przecież trudno zaprzeczyć (przytoczę na to dowody), że właśnie oni, jak owi pisarzezdrajcy tak surowo potraktowani przez Mickiewicza, „zaparłszy się prze szłości ojczystej” usiłowali oczerniać dzieje, obyczaje polskie, zniesła wiać charakter narodowy. Zdradzali politycy, przywódcy stronnictw politycznych oraz ludzie nauki. Do pisarzy jednak można mieć pretensję o to, że ze sprzedajnych myśli i kłamliwych słów utkali ów płaszcz okazały, pod którym ukryła się cała nędza moralna i haniebność systemu. Bez ich usłużnej pomocy owa podejrzana postać pozostałaby naga, a przez to łatwiejsza do rozpoznania, zdemaskowania w swej nikczemności. To oni pluli na powalonego olbrzyma, naigrawali się z jego upadku, spowodowanego nie podłością, lecz ludzkimi ułomnościami, Nie mam zamiaru ani możliwości oceniać na tym miejscu roli dzia łaczy politycznych oraz wszystkich tych, którzy uzurpowali sobie prawo decydowania wówczas o losach narodu, czy występowania w jego imie niu. Wskażę tylko na pewną analogię. Narzuciła mi się przy lekturze dzieł Maurycego Mochnackiego. W tomie zatytułowanym Powstanie Na rodu Polskiego w roku 1830 i 1831 Mochnacki naświetlił sytuację w E uro pie w okresie Kongresu Wiedeńskiego. Wojska moskiewskie zajmowały Księstwo Warszawskie, ale wcieleniu jego ziem do cesarstwa, pozornie łatwemu i nieuchronnem u, sprzeciwiały się państwa uczestniczące w Kongresie. Mając na względzie nie Polski interes, rzecz jasna, lecz wła sny. Odetchnąwszy z ulgą po upadku Napoleona, nie miały zamiaru dopuścić do powstania nowej potęgi. Ta ich postawa skłoniła cara Alek-
Część I — Pod sztandarem postępu
23
sandra do zastosowania taktyki kombinowanej: operacjom wojskowym, zmierzającym do stworzenia faktów dokonanych, towarzyszyła akcja mająca na celu przekonanie Europy, iż Polacy sami niczego bardziej nie pragną niż włączenia ich ojczyzny do wielkiego imperium carów. Maurycy Mochnacki tak na ten temat napisał: „...dokładano wszelkich starań dla okazania, że sami Polacy gotowi nawet z bronią w ręku sprzeciwić się wszelkiej interwencji obcych gabi netów w ich sprawie z uszczerbkiem Moskwy (...) Któż nie pamięta ówczesnych uroczystości; balów, zabaw w Xięstwie Warszawskiem i w Litwie, nie tylko tolerowanych, lecz wywoływanych, nieomal nakazywa nych, a brzmiących pochwałami Aleksandra, któremi on zastawiał się w Wiedniu jako dowodem już ugruntowanej, ścisłej i niczem nierozerwanej harmonii między Polską a Moskwą (...) Któż nie pamięta, że ten car dobrał sobie do pomocy na Kongressie takich Polaków, którzy zaszczyceni jak mówili jego ufnością i przyjaźnią, nie chcieli się łączyć ze sprawą narodu w r. 1812, którzy pozostali w Petersburgu to dlatego, że im honor nie pozwalał wdzięczności osobistej poświęcać ojczyźnie (...) Tych to kilku Aleksander pokazywał Kongresowi jako reprezen tantów Polski i tłumaczów jej życzeń. Tych używał do rozpisu listów, adressów, proklamacyj.”r*
W latach 1944-45, kiedy na konferencji w Teheranie, potem na spotkaniach w Jałcie, Moskwie i Poczdamie, przedstawiciele mocarstw sprzymierzonych decydowali o powojennych losach świata, nie odby wały się co prawda w naszej ojczyźnie bale, na których Polacy sławiliby Stalina. Znaleźli się jednak tacy, początkowo nieliczni, którzy podjęli się tego zadania, choć robili to przy okazjach innych niż bale. Najpierw na terenie ZSRR, a kiedy taktyka faktów dokonanych przynosić zaczęła Sta linowi pierwsze owoce — na obszarze Polski. Nie obeszło się bez hoł dów dziękczynnych, jak chociażby złożony przez pisarkę Wandę Wasi lewską na kongresie Związku Patriotów Polskich w Moskwie 1943 r. Wtedy to owa dziwna polska patriotka, opisawszy „świetną” sytuację i warunki życia na ziemi radzieckiej, złożyła rządowi na Kremlu wyrazy „gorącej wdzięczności za gościnę i opiekę” nad półtoramilionową rzeszą roda ków przebywających od 1939 roku na obszarze ZSRR nie z własnej, jak wiadomo, woli. Jak niegdyś car Aleksander na usłużnych Polaków, tak Stalin w prze-5 5 Dzielą Maurycego Mochnackiego, t. II, Powstanie Narodu Polskiego w roku 18301831 s. 102.
24
Między kompromisem a zdradą
targach z zachodnimi aliantami powoływał się na „polskich demokra tów”, z których zdążył już uformować „przedstawicielstwo narodu pol skiego”. Są to fakty na ogół znane, tyle że w lansowanej przez kilkadzie siąt lat wersji historii nabierały szczególnej wymowy. Ażeby kwestię do prowadzić do końca, jeszcze raz odwołam się do pism Mochnackiego: „Po inauguracji królestwa miał Aleksander przed sobą trzy drogi: albo pozwolić, żeby w myśl Kongressu Wiedeńskiego Konstytucja została szcze rą prawdą (...) albo uchylić ją natychmiast de facio; albo na koniec w uchylaniu jej postępować systematycznie, powoli. Pierwszego, jako bie gł)' polityk nie mógł uczynić (...) Drugie było niepodobne bez obrażenia stosunków zewnętrznych. Obrał więc trzecią drogę (...) stopniowego zamieniania Królestwa Kongresowego w część integralną Moskwy...”(’
Jak widać więc, przed podobnym problemem, co niegdyś car Alek sander, stanął w roku 1945 Józef Wissarionowicz. Pierwsze wyjście, żeby porozumienia zawarte z aliantami zachodnimi w sprawie Polski zostały „szczerą prawdą”, to znaczy, żeby społeczeństwo polskie w jak najszyb ciej przeprowadzonych wyborach wypowiedziało się za modelem ustro jowym, który by mu najbardziej odpowiadał, ze zrozumiałych wzglę dów musiał odrzucić. Wyrzucenie do kosza na śmieci dopiero co pod pisanych dokumentów także nie wchodziło w rachubę, jeszcze ZSRR był za słaby, a Zachód, aczkolwiek nastawiony ugodowo i skłonny do czynionych nie na swój koszt ustępstw — mógł przedwcześnie oprzy tomnieć i popsuć grę rozpoczętą tak obiecująco. Pozostało więc wyjście trzecie. Opóźniało ono co prawda zwycięstwo „rewolucji” w Europie Środkowej, ale nie zmuszało do odkrycia kart. I te względy zadecydo wały, że kiedy niektórzy zapaleńcy z PPR zaczęli się zbyt natarczywie domagać włączenia Polski do ZSRR, zostali przez Stalina w sposób sta nowczy7zmitygowani, a pewni polscy historycy jeszcze dzisiaj skłonni są w tym dopatrywać się dowodu, iż Ojciec Narodów miał w gruncie rze czy w stosunku do Polski nie najgorsze zamiary.
hTamże, s.
Co poetom powiedziała „dumnie przemieniona muza”
Akcja mająca na celu poddanie polskiego społeczeństwa niesuwerennej władzy komunistów została od pierwszej chwili poprowadzona frontem bardzo szerokim. Tuż po 17 września 1939 roku na wschod nich obszarach państwa polskiego powstały ośrodki skupiające przed wojennych polskich działaczy komunistycznych. Jeden w Mińsku, wokół redakcji „Sztandaru Wolności”, drugi we Lwowie, gdzie ośrodek taki uformował się wokół „Czerwonego Sztandaru”, pisma wydawanego przez Komunistyczną Partię Ukrainy w języku polskim. Lwów ze zrozumia łych względów stał się głównym skupiskiem Polaków; był to wystarczają cy powód, żeby właśnie na tym mieście ześrodkowała się cała uwaga zarówno polskich komunistów, jak i NKWD. Jaką rolę w wydarzeniach rozgrywających się wówczas na obsza rach okupowanych przez ZSRR odegrali polscy literaci zaangażowani po stronie lewicy trudno dociec. Przekazy historyczne, dotyczące tego problemu, są stosunkowo ubogie i nie zawsze wiarygodne. Pierwszym bodajże z przejawów degrengolady niektórych obywateli państwa pol skiego orientacji prosowieckiej było — narzucone poniekąd przez okupanta jako obywatelski obowiązek — demaskowanie „wrogów ludu”. Łagodniejszą postacią tej aberracji było plucie na przeszłość, na Polskę „pańską, kapitalistyczną i obszarniczą”, negowanie i ośmie szanie całego niebłahego przecież dorobku dwudziestolecia między wojennego. O dbieranie społeczeństwu w chwili tak wielkiego nie szczęścia, jakim była katastrofa wrześniowa, wiaiy w sens ogromnego wysiłku w wyniesienie narodu po wiekowej niewoli wystarczająco wy soko, by można było z tego być dumnym, uznać trzeba za wyjątkowo odrażające. Działalność ta była tym szkodliwsza, że prowadzona przez komuni stów nagonka na przedwojenne polskie władze państwowe stwarzała atmosferę sprzyjającą masowym deportacjom ludzi w jakikolwiek spo-
26
Między kompromisem a zdradą
sób związanych z aparatem państwowym — kolejarzy, leśników, pocz towców. To szczucie, zagłuszając glos sumienia w osobnikach tchórzli wych i słabych, tłumiło odgłos kroków żołnierzy Września, pędzonych na wschód, przybitych niezasłużoną klęską, poniżonych sowiecką, dwu znaczną niewolą. Z tego jazgotu, hałaśliwości i rozwydrzenia różnych sowieckich popychadeł, siłę czerpali partyjni działacze czyniąc nadludz kie wysiłki, by ich dostrzeżono na Kremlu, by uznano ich przydatność, może nawet niezbędność. Tego rodzaju postawa, jeśli nawet nie przy bierała postaci denuncjatorstwa w sensie dosłownym, miała znamiona współdziałania w zbrodniczych posunięciach okupanta i wynika z niej współodpowiedzialność za owe zbrodnie. „Zasługi” ludzi pióra polega ły, po części, na działalności związanej z zawodem, czyli pisaniu i publi kowaniu tekstów formą przypominających utwory literackie, po części na występach w szkołach, fabrykach, na wieczorach literackich i przed wyborczych zebraniach. Już 26 września 1939 roku ukazał się „Czerwony Sztandar”. Przesa dą byłoby twierdzić, iż wszyscy Polacy, publikujący w nim byli entuzja stycznymi zwolennikami władzy sowieckiej. Do osób najaktywniej wspie rających poczynania zaborcy można zaliczyć, bez poczucia, iż wyrządza się tym komukolwiek szkodę — z literatów: Wasilewską, Putramenta, Polewkę, Lecą, Pasternaka, Sokorskiego, Szemplińską, Słobodnika, Brzo zę, Szenwalda. Z osób czynnych na niwie szeroko rozumianej kultury na wymienienie bez wątpienia zasłużyli — Borejsza, Werfel, Grosz, Naszkowski, Berman, Daszewski, Stefan Matuszewski, Grosfeld, Schaff, Hof fman. Jest to oczywiście wykaz wyrywkowy, a sporządzenia pełnego in deksu oczekiwać należy od zawodowych badaczy przeszłości. Tragedię wrześniową ogół Polaków odczuł jako klęskę. Spowodo wany nią szok wywołał jednak reakcje różne, od samobójstw, po sza leńczą determinację ludzi pokroju majora Hubala. Ale prawie na tychmiast, tuż po katastrofie wrześniowej, rozpoczął się proces psy chologicznie uzasadniony i zrozumiały, chociaż na tle powstałej sytu acji niezwykle szkodliwy — szukania i wskazywania winnych. Tym, któ rzy przyjęli punkt widzenia „wyzwolicieli”, znalezienie sprawców klę ski nie nastręczało większych trudności. Pozwoliło im bardzo szybko katastroficzne nastroje zmienić w iście rewolucyjny entuzjazm. Odbicie tego procesu znaleźć można na przykład w wierszu Adama Ważyka Do inteligenta uchodźcy. Opublikował go na łamach „Czerwonego Sztanda-
Część I — Pod sztandarem postępu
27
ru” już 5.X.1939 roku.7 W wierszu tym poeta najpierw odtworzył na strój klęski: „Zdarte druty, na torach wydrążone leje. Zamiast wodzów półgłówki, zamiast armii — włóczęgi”. Na tym ponurym tle narratoro wi ukazał się człowiek z czerwoną gwiazdą na czapce i pochyliwszy się nad nim jął doradzać: „Czarnych tych lat rachunek zgnieć w zaciśniętej pięści. Zbudzona Ukraina twoja piękna siostra podpowie ci melodią i słowami naszej pieśni...” Co polskiemu poecie podpowiedziała siostra Ukraina, domyślić pozwala się utwór zatytułowany Radziecka choinka. Adam Ważyk witał w nim 1940 rok jako „początek nowej dla nas epoki”, a także, jak przystało w Nowy Rok, oznajmiał: „Nasze życzenia to okrzyk: pom na żajmy zastępy szturmowców. Nasze wróżby to pewność niezbita, opar ta na wiedzy marksistowskiej, pewność, że jesteśmy szermierzami idei, która ogarnie cały świat”.8 Ten początek „nowej epoki” oznaczał dla setek tysięcy Polaków dalsze masowe aresztowania i deportacje, poniże nia i głód. A co przyniósł innym rodakom? Pewną wiedzę na ten temat za czerpnąć można z łamów „Czerwonego Sztandaru”. Kampania związa na z rocznicą 17 września 1939 roku rozpoczęła się co najmniej miesiąc wcześniej; stachanowcy podejmowali okolicznościowe zobowiązania produkcyjne, ale literaci również nie zasypiali gruszek w popiele. Adam Ważyk zajęty wówczas „pracą kolektywną w komisji redakcyjnej poema tu poetów lwowskich, poświęconego rocznicy wyzwolenia Zachodniej Ukrainy”, zwierzył się czytelnikom „Sztandaru”, że ów rok zapoczątko wał „nowy radziecki okres” w jego życiu. Do owego kolektywnego utwo ru, którym środowisko literatów Lwowa czciło rocznicę „wyzwolenia”, z polskich poetów, prócz Ważyka, rękę przyłożyli Lec, Pasternak i Szen wald. Ten ostatni, zdając sprawę ze swoich dokonań, i zwierzając się z zamierzeń na przyszłość, pisał: „Chcę w twórczości swojej dać wyraz ogromnej radości i wdzięczności wyzwolonego ludu, uchwycić dzisiejszą przełomową epokę historii w jej punktach sprzężenia, pokazać proces rozpadu starej psychiki i na rodziny nowego, wolnego, rozumnego człowieka. Chcę w twórczości ukazać partię w jej walce o przebudowę życia i złożyć hołd największe-
7Adam Ważyk, Do inteligenta uchodźcy, „Czerwony Sztandar”, 5.X. 1939. s Adam Ważyk, Radziecka choinka, „Czerwony Sztandar”, 27.XII. 1939.
28
Między kompromisem a zdradą mu człowiekowi naszych czasów, którego myśl promieniuje z Kremla na cały świat”. l)
Dzięki owemu promieniowaniu inny polski literat, Jerzy Putrament, mógł w tym samym cyklu wypowiedzi oznajmić co następuje: „Rok ubiegły jest najbardziej owocny dla mnie ze wszystkich lat mojej pracy pisarskiej. (...) Oprócz działalności ściśle pisarskiej, bra łem czynny udział w bezpośrednim życiu kulturalnym Lwowa. Recy towałem swoje wiersze na kilkunastu akademiach i zebraniach pod czas kampanii wyborczej w fabrykach, klubach robotniczych, szko łach (...) Ambicją moją jest zasłużyć w całej pełni na zaszczytny tytuł pisarza radzieckiego.”*10
Musiała to być przemożna ambicja, jeśli nie zdołał jej w Putramen cie przygasić fakt wywózki całej jego rodziny w głąb ZSRR. Ci z Polaków, którzy się nie lenili, mieli w ciągu pierwszego roku okupacji sowieckiej ręce pełne roboty. Na czoło zapaleńców wysunął się — wraz z paroma innymi literatami — znany humanista i myśliciel (patrz: „Myśli nieuczesane”) Stanisław Jerzy Lec. Już w listopadzie 1939 roku na łamach „Czerwonego Sztandaru” opisał Lec wrażenia pewnej towarzyszki z pobytu w Moskwie. A przebywała tam ona nie na wyciecz ce krajoznawczej bynajmniej, lecz z delegacją mającą za zadanie wrę czyć Stalinowi prośbę o włączenie połowy Polski do ZSRR. Być może pod wrażeniem przeżyć towarzyszki-delegatki Stanisław Jerzy Lec opublikował na łamach „Czerwonego Sztandaru” utwór za czynający się apelem: „Przywitajmy się dzisiaj spowici jedną ojczyzną — już nie dzieli nóż Zbrucza chleba Ukrainy, zawsze już tylko będzie w pamięci srebrną blizną ta rzeka pieśnią naszą przez historię płynąć.”11
Wkrótce, bo już 5 XII 1939 roku, poeta zdołał na tyle rozeznać się w sytuacji, że mógł Józefa Wissarionowicza uznać za ojczyznę „co to od Kamczatki po szynach pędzi aż po San, którą jak mleka pełny dzban podają dzieciom czułe matki”. Trudno odgadnąć, na jakiej podstawie Lec doszedł do przekonania, że Stalin to „ojczyzna, której żaden knut
•'Lucjan Szenwald, „Czerwony Sztandar”, (5.IX. 1940 — (W ramach wypowiedzi związanych ze zbliżającą się „rocznicą wyzwolenia”). 10 ]. Putrament, tamże. 11Stanisław Lec, List przesiany poetą do Kijowa, „Czerwony Sztandar”, 21.XI. 1939.
Część I — Pod sztandarem postęjm,
29
już swoim świstem nie ocieni (...) ojczyzna, jak jesienny ul, w pożodze wojny cichy ostrów.”12 Nie sposób przy lekturze tego rodzaju utworów opędzić się od pytania, co poeta wiedział (mógł? musiał wiedzieć!) o ponurej rzeczy wistości „ojczyzny światowego proletariatu”? Czy mógł nie wiedzieć, porównując Stalina do dzbana pełnego mleka, który czułe matki poda ją dzieciom, że na samej Ukrainie zagłodzono z premedytacją 4-5 mi lionów chłopów? Jak mógł ów dziwny humanista porównywać Stalina do ojczyzny, której „żaden już knut nie ocieni”, kiedy z setek tysięcy polskich, ale także ukraińskich i żydowskich domów enkawudziści no cami wywlekali całe rodziny skazane na poniewierkę i zatracenie? Już przed wojną nie było tajemnicą, co to są Sołowki i Biełomorkanał; czy mógł nie wiedzieć o tym poeta „sympatyzujący” z lewicowym ruchem literackim? A jeśli wiedział, to dlaczego w ostatniej strofce cyto wanego wiersza, wyliczywszy, czym jest Stalin, napisał: „I moja lira z nowej stali / / i dumnie przemieniona muza / / obywateli jasny wzrok / / i głos, i oddech, myśl i krok / / i wolność, która nas odurza”. Odu rzony ową wolnością poeta nie poprzestawał na obsługiwaniu „liry”; zajmował się również sprawami bardziej prozaicznymi. Na przykład propagował „czerwone kąciki”, owe kapliczki, w których niezupełnie dobrowolni adepci „nowej wiary” mogli zaznajamiać się z jej prawda mi. Albo agitował za kolektywizacją wsi, wskazywał rodakom, na kogo mają oddać „głos zwycięskiego pokolenia” i przekonywał — „niech bę dzie to serca głos, głos twojej krwi i głos sumienia”. Nie trzeba wyja śniać, jak wielką społeczną szkodę wyrządzał poeta wykorzystując do owej prostackiej, nikczemnym celom podporządkowanej propagandy pojęcia i słowa w powszechnym odczuciu nacechowane głęboką i szla chetną emocjonalnością. Postacią wyrazistszą niż S. J. Lec był Leon Pasternak, przedwojen ny członek KPP, więzień Berezy. W jego przypadku opowiedzenie się po stronie zaborcy mogło się wydać zrozumiałe; KPP od swego zarania domagała się „prawa samostanowienia” dla Śląska, Pomorza i wschod nich obszarów Rzeczypospolitej, czyli postulowała oderwanie tych ziem od Polski. Mniej zrozumiałe jest natomiast, dlaczego tak sam Pasternak jak i biografowie tudzież komentatorzy twórczości poety pomijają jego dorobek z lat 1939-1940? ‘-Stanisław Lec, Stalin, „Czerwony Sztandar”, 5.XII. 1939.
30
Między kompromisem a zdradą
W związku z radośnie i hucznie obchodzoną we Lwowie rocznicą „wyzwolenia Ukrainy spod władzy polskich panów” Leon Pasternak opu blikował przybraną w poetycką formę reminiscencję pt. „Droga do oj czyzny”1"’. Jest w tym wierszu opis, jak „przez parne Polesie, przez wrze sień piękny” szedł autor do ojczyzny, tej nowo odkrytej, „zaciskając pię ści pełne gniewu z żołnierzem, co w wojnę pańską z wzgardą pluł”. Nie była to wędrówka ani przyjemna, ani łatwa; „nocą pociski rozrywały niebo, kłęby krwawych dymów wiatr po polach wlókł”. Dla Pasternaka owa gehenna skończyła się jednak szczęśliwie: „Aż było to pod lasem, już na Ukrainie / / nadleciały gwiazdy wśród stalowych lśnień, / / pa trzymy: eskadra samolotów płynie — a był to siedemnasty tego wrze śnia dzień (...) I kończyła się droga od Niemna i Bugu, / / i brała nas ojczyzna niezłomnych w klęskach — a rodzinne miasto nie widziane długo kwitło sztandarami — pąkiem zwycięstwa”. Zbędne byłoby ob jaśnianie, jaka to ojczyzna brała niezłomnego w klęskach poetę i nad kim zwycięstwo obwieszczały sztandary na ulicach rodzinnego miasta Pasternaka. Polski do niedawna poeta okazał się wdzięcznym synem nowej ojczyzny. Kiedy zbliżyła się rocznica „wyzwolenia”, Leon Pasternak zaczął na łamach „Czerwonego Sztandaru” rozbudzać stosowne uczu cia w jego czytelnikach, nawołując do uczczenia dnia 17 IX wytężoną pracą. W tym samym duchu wypowiadając się, publicysta „Sztanda ru ” nie wiadomo w czyim imieniu deklarował: „Za wolność, którą przyniosła nam Czerwona Armia we wrześniu 1939 roku, damy z siebie maksimum wysiłku.” W nagrodę za dotychczasową postawę, czy też by ich zachęcić do wzmożonego wysiłku, odbyło się uroczyste przyjmowanie niektórych z literatów do Związku Pisarzy Radzieckich. Zaszczytu tego dostąpili mię dzy innymi Putrament i Wasilewska, która w dniu „rocznicy oswobodze nia” przekazała na łamach „Czerwonego Sztandaru” pozdrowienia „z głębi serca płynące temu, który swój umysł i serce oddał bez reszty sprawie człowieka — Stalinowi”. Sylwetka Wandy Wasilewskiej jest zna na, przytoczę więc tylko fragment toastu, który pisarka opublikowała w noworocznym numerze „Sztandaru”:
1:1 Leon Pasternak, Droga do ojczyzny, „Czerwony Sztandar”, 6.IX. 1940.
Część I — Pod sztandarem postępu,
31
„Pozdrawiam z daleka żołnierza, który stoi na granicy (...) Czerwona gwiazda na jego czapce jest gwiazdą jutrzenną, która wschodzi tysiąc om umęczonych i tysiącom walczących. Towarzysze, napełńcie kieli chy! Pijemy za wolność, za szczęście, pijemy na cześć Armii Czerwonej, Armii proletariatu świata!”14
O tym, jak Hitler przysłużył się polskim komunistom
Ten pierwszy okres — pionierski jakby, chociaż jeszcze nie hero iczny — zamyka napaść Hitlera na Związek Sowiecki. Zniszczeniu ule gły wówczas ciepłe gniazdka uwite przez grono „postępowych” działa czy pod opiekuńczymi skrzydłami NKWD, szeroko rozpostartymi nad wschodnimi obszarami Rzeczypospolitej. Po obiecującym początku, nastał dla komunistów polskich w ZSRR okres doświadczeń raczej przy krych, chociaż nie aż tak bardzo, jak te, które stały się udziałem czoło wych działaczy KPP pod koniec lat trzydziestych. Zanim znowu spoczę ło na nich łaskawe oko, niejeden przeżył trudne chwile, np. dzieląc dolę z kołchoźnikami lub, co gorsza, na rozkaz opętanego maniacką podejrzliwością satrapy, jako element niepewny, miast do szeregów umy kającej przed hitlerowcami Armii Czerwonej — trafił do batalionów roboczych, które w niczym nie przypominały ochronki. Dopiero wyj ście z ZSRR armii gen. Andersa, a ostatecznie zerwanie przez Kreml stosunków z rządem Władysława Sikorskiego, poprawiło dolę polskich komunistów w gościnnym Kraju Rad. Nie tylko dolę, również pozycję. W związku z tym odżył w nich rewolucyjny wigor. Dopóki w ZSRR działała — na podstawie umowy Majski-Sikorski — polska ambasada oraz jej Delegatury, polscy komuniści na wyraźny rozkaz Moskwy musieli się temu przypatrywać z sercami przepełniony mi goryczą, a literatka Janina Broniewska ubolewała: „My nie mamy żadnego dostępu do tutejszej Polonii”. W miarę jak pogarszały się sto sunki między rządem Sikorskiego a Kremlem, utyskiwania Broniew
14W anda Wasilewska, Nawy Rok, „Czerwony Sztandar” 1.1.1940.
32
Między kompromisem a zdradą
skiej traciły na aktualności. Naprawdę szeroki dostęp do „Polonii” za pewniło działaczom ZPP niespodziewane zlikwidowanie w czerwcu 1942 roku wszystkich Delegatur. Co prawda została jeszcze ambasada w Kujbyszewie i niewielka liczba „mężów zaufania”, ale wszystkie biura i magazyny opieczętowano. Na tle owych poczynań NKWD złowrogo zabrzmiał komunikat sowiecki przedstawiający światu Związek Patrio tów Polskich jako: „Ciało zastępujące przyszły rząd polski i powołane do stworzenia wojska i opieki nad ludnością polską w ZSRR”. Z jakich patriotów ukonstytuowało się owo „ciało”, wyjaśnił Miłosz w „Zniewolo nym umyśle” w ten sposób: „Członkowie Związku Patriotów jeszcze przed wojną zgodzili się zapłacić cenę: w imię logiki historii gotowi byli prze kreślić niepodległość własnego kraju”. Nie sposób zrozumieć, dlacze go prawda ta w ciągu kilku dziesięcioleci z największym trudem torowa ła sobie drogę do umysłów wielu Polaków. Wspomniane wypadki rozwiązały ręce i języki polskim komuni stom; powstała radiostacja „Kościuszko”, także Radio Moskwa zaczęło emitować audycje w języku polskim. Maszyna propagandowa ruszyła pełną parą. W ten sposób wykrystalizowała się sytuacja, która zrodziła zwiększone zapotrzebowanie na ludzi władających piórem. Skupili się oni w Kujbyszewie i Saratowie. Był to drugi etap działalności niektórych polskich pisarzy w służbie „postępu”. Oni to, kiedy montować zaczęto kolejną armię polską w ZSRR pod wodzą pozyskanego dla sprawy „re wolucji” płk. Zygmunta Berlinga, obejmowali odpowiedzialne funkcje oficerów politycznych. Wśród nich należałoby szukać autorów haseł godzących w jedność narodową wypracowaną w walce z hitleryzmem, owych artykułów, konspektów, pogadanek i broszur propagandowych firmowanych przez Główny Zarząd Polityczny WP, w których szczuto na Armię Krajową — „zaplutego karła reakcji” — zarzucając jej współpra cę z Niemcami. A czyniąc to w celach łatwych do odgadnięcia, energicz nie wymachiwano sztandarem biało-czerwonym. Perwersyjna miłość polskich komunistów do symboli narodowych zrodziła się w okolicznościach nader skomplikowanych. Kiedy w na stępstwie paktu Majski-Sikorski polski przywódca wylądował w Kujby szewie, by złożyć podpis pod polsko-sowiecką deklaracją, polscy komu niści uczynili pierwszy zamaszysty krok mający na celu zneutralizowa nie owego ważnego wydarzenia. Wcześniej zwołali wiec, na którym „do ojczyzny” przemawiali: deputowana do Rady Najwyższej ZSRR Wanda
Część I — Pod sztandarem postępu
33
Wasilewska, członek Związku Pisarzy Radzieckich Jerzy Putrament oraz inni patrioci. Tego samego dnia, kiedy Sikorski z Kujbyszewa leciał do Moskwy, „Izwiestia” w artykule pod wzruszającym tytułem — „Słuchaj cie, bracia Polacy!” — doniosły o zwołaniu do Saratowa wiecu „przed stawicieli narodu polskiego”. Słaba początkowo pozycja ZPP wzmocniła się po zerwaniu stosun ków dyplomatycznych między rządem Władysława Sikorskiego a Krem lem. Ktoś naiwny mógłby pomyśleć, iż grupa Polaków z Saratowa, ma nifestując tak gorące uczucia do ojczyzny i rodaków, przemyśliwała tyl ko, jak przyjść z pomocą polskiemu przywódcy, podejmującemu trud ną grą polityczną. Tymczasem, gdy Stalin zarzucił stronie polskiej jed noczenie się z Hitlerem w oszczerczej propagandzie, Wanda Wasilew ska napisała: „»Izwiestia« oskarża rząd Sikorskiego o szowinizm, anty semityzm, niechęć do walki z Niemcami”. Ów przejaw proletariackiej solidarności polskiej pisarki spotkał się z należytym uznaniem. Nieba wem „Prawda” roztrąbiła na cały świat, że „naród polski potępia zdra dziecki rząd gen. Sikorskiego”. Służalczy gest ze strony Wasilewskiej stanowił groźny sygnał, iż w walce o władzę polscy komuniści nie zamierzają przebierać w środ kach. W miarę jak klęska Niemiec stawała się coraz oczywistsza i coraz bliższa, stawało się również coraz jaśniejsze, iż obszar państwa polskiego znajdzie się pod kontrolą zaborczego sąsiada. Nie trudno było się domy ślić, iż ZSRR sobie przypisze prawo decydowania o przyszłych losach Pol ski. Ale to, co obecnie wydaje się oczywiste i nieuchronne, nie było wtedy, kiedy rozstrzygały się losy Polski i świata ani oczywiste, ani nieuchronne. Niewątpliwym przejawem realizmu komunistów polskich w tym okresie było, z jednej strony, docenianie siły politycznej przeciwnika, z drugiej, zgodna z prawdziwym stanem rzeczy ocena własnego, w zasa dzie nikłego wpływu na społeczeństwo. Poza tym polscy komuniści musieli sobie zdawać sprawę, iż są jedynie pionkiem w wielkiej grze prowadzonej przez Stalina, że ich walka o władzę nie może być niczym więcej, jak ubieganiem się pośredniego znaczenia figury o jak najdo godniejszą pozycję na szachownicy w momencie zakończenia gry. Nie chcę przez to powiedzieć, że ograniczone tak wówczas, jak i później możliwości manewru pomniejszają w jakimkolwiek stopniu odpowiedsa&wstść rodzimych komunistów za wszystko, co przy ich współudziale zostało przeciwko polskiemu narodowi dokonane. Przywoływane tutaj fakty z przeszłości są obecnie nie najgorzej znane,
34
Między kompromisem a zdradą
ale nie powiązane z sobą w świadomości Polaków w spoisty łańcuch przyczyn i skutków wiodą żywot niepewny, jakby poza owym wymiarem czasu, w którym zdarzenia odsłaniają swój rzeczywisty sens — długim trwaniem. Oceniane bez uwzględnienia sięgającej w głąb czasu per spektywy, wydarzenia są często kojarzone między sobą w sposób dowol ny i przypadkowy, bez jakiejkolwiek logiki. Nie ulega wątpliwości, że wiedza nasza o przeszłości jest niepełna, często znikoma, z reguły zafał szowana. Dlatego doświadczenia, miniony czas, zdają się nie mieć więk szego wpływu na ludzkie postawy i zachowania. Mniemanie takie uza sadniać zdają się głosy, które z zastanawiającą natarczywością domaga ją się, żeby na przeszłość z jej konfliktami i dramatami zapuścić kurtynę milczenia. Tymczasem dzieło naprawy domaga się pełnego i szczegóło wego opisania, co z Polską w ciągu minionego półwiecza się działo; kto, kiedy w jaki sposób przykładał rękę do jej upadku. A nie jest to jedynie wołający o sprawiedliwość głos umarłych, który przedstawiany bywa jako wezwanie do zemsty; to przyszłość domaga się od teraźniejszości rzetel nej wiedzy o przeszłości. Wiedzy konkretnej — nie bałamutnych wy znań i mdłej retoryki.
Inspiracja partii źródłem natchnienia pisarza
Jednym z zadań, jakie postawili przed sobą komuniści w pierw szych latach po zakończeniu wojny, było rozbicie jedności narodowej, uczynienie ze społeczeństwa polskiego zbiorowości zatomizowanej, którą dałoby się poprowadzić bez oporu w dowolnym kierunku i zmusić do wypełnienia każdego rozkazu. Nie było to zadanie łatwe. Przeciwnie, uznać należałoby je za bardzo trudne, wziąwszy pod uwagę wyjątko wą w skali europejskiej jedność Polaków w obliczu zagrożenia przez hitleryzm, ich postawę solidarną, bez kolaboracji w szerszym zakre sie, zaprzaństwa, zdrady. Wyłom w tej jednorodnej patriotycznej po stawie uczynili komuniści przez utworzenie nurtu, który poza oczy wistym w istniejącej sytuacji dążeniem do uwolnienia się od najeźdźcy z zachodu, miał cały czas na oku własne — i nie tylko własne — cele polityczne. Przyszłość wykazała jakie.
Część I — Pod sztandarem postępu
35
Po wojnie dezintegrujące działania komunistów na różnych eta pach przybierały różną postać. Najpierw była to rozprawa z przeszło ścią międzywojenną, judzenie na „sanację” i wszystko, co w jakikolwiek sposób dawało się z owym mglistym pojęciem łączyć. Doraźne cele mia ły kampania antyakowska, potem antypeeselowska, wreszcie batalia prze ciwko Kościołowi. Równocześnie, lecz jakby w szerszym planie, prowa dzone były działania, mające na celu rozbicie wszelkich tradycyjnych struktur społecznych z ruchem spółdzielczym włącznie. Z socjalistami z różnych względów poszło dosyć gładko; w zasadzie „zjednoczenie” PPS z PPR problem zlikwidowało. Z ruchem chłopskim, który w osobie Mikołajczyka zyskał przywódcę energicznego o autorytecie wspomaga nym i — do czasu — chronionym przez konwencje międzynarodowe, było więcej kłopotu. Nawet rozbicie PSL po wyborach w 1947 roku, które, formalnie rzecz biorąc, problem rozwiązało, nie załatwiło spra wy do końca. Wtedy zmieniono metody działania. Dotychczas walka prowadzo na była jakby na wyższym szczeblu dowodzenia; przeciwnikiem była ta lub inna orientacja polityczna czy ideowa, stronnictwo czy organizacja nielegalna. Teraz postanowiono przyjąć metodę, którą, posłużywszy się terminologią wojskową, można by nazwać walką wręcz. Nie armia prze ciwko armii, pułk przeciwko pułkowi, lecz człowiek przeciwko człowie kowi; obywatel całą duszą oddany idei rewolucji przeciwko wrogowi klasowemu, przeciwnikowi socjalizmu, którym, w zależności od potrze by, mógł zostać okrzyknięty każdy. Wypływał stąd nakaz czujności, czyli skierowanej przeciwko wszystkim podejrzliwości. A od podejrzliwości do nienawiści był już tylko krok. I właśnie w popychaniu Polaków do zrobienia tego kroku niesławną rolę odegrali między innymi „postępo wi” pisarze. Źródła inspiracji biły wyżej, u samych szczytów władzy. Za przykład niech posłuży ni to apel, ni rozkaz Jakuba Bermana skierowany do polskich pisarzy: „Dosięgnijcie waszą ostrą bronią kułaka i spekulanta, szpiega i dywersanta, amerykańskiego podżegacza i neohitlerowca. Odsłońcie zawiły mechanizm kułackiej postawy, kułackiego wyzysku, jego perfidne za słanianie się chłopem mało i średniorolnym...”I;>
' ’Jakub Berman, „Twórczość” 1951, nr 12.
36
Między kompromisem a zdradą
Taki „inspirujący” apel podejmował następnie pisarz-ideolog, na przykład Jerzy Andrzejewski. Rozwijał go, interpretował, w ogóle „uprzy stępniał” kolegom po piórze mniej od niego rozgarniętym, pisząc daj my na to w ten sposób: „A co to znaczy rozumieć w sposób twórczy inspirującą rolę Partii w kształtowaniu naszej literatury? To znaczy uczynić inspirację Partii źródłem i treścią natchnienia własnego, to znaczy uczyć się na wskazaniach Partii”10. Najszybciej na płynące z góry polecenia, apele i wezwania reago wała ze zrozumiałych względów prasa codzienna; z niewielkim opóź nieniem każdą kampanię podejmowały periodyki. Gatunkiem stwarza jącym największe możliwości był reportaż. Stanowił rodzaj pomostu między szarą, zadyszaną w pośpiesznym marszu do socjalizmu codzien nością, a rozległymi obszarami, jakie otwierała przed czytelnikami na sycona optymizmem ówczesna literatura piękna. Najłatwiej wszakże wywiązywać było się z nakładanych przez partię zadań autorom, w któ rych dziełach granica między wymienionymi gatunkami się zacierała. Jako przykład posłużyć może ówczesna twórczość Józefa Kuśmierka. Sięgnięcie do jego dorobku wydaje się tym bardziej celowe, że intere sował się problematyką wiejską, a właśnie Jakub Bennan zażądał odsło nięcia „zawiłego mechanizmu postawy kułackiej”. Wywiązywać się z nakładanych przez partię zadań na pewno nie było łatwo, ale jeśli już komuś udało się tego dokonać, mógł być z siebie zadowolony. A jeszcze więcej powodów do zadowolenia miała partia. W owych również dla polskiej kultury szczególnych latach, działały przy Związku Literatów Polskich tzw. „sekcje twórcze”. Pisarze zbierali się co jakiś czas, by poddać ocenie utwór któregoś z kolegów; ktoś wygłaszał referat i zaczynała się dyskusja. Jakie korzyści dawały tego rodzaju sean se, domyślić pozwalają się niektóre wypowiedzi w dyskusji nad tomem reportaży Józefa Kuśmierka Uwaga człowiek. „Ja się nauczyłem na reportażu Kuśmierka rozwarstwienia wsi — zwierzał się kolegom po piórze A. Mauersberger- i nauczyłem się, jak to wyglądało, jak to się odbywało na ziemiach odzyskanych i w jakiej epoce, w epoce gomułkowszczyzny (...). I to jest wyraźny ten kurs prokułacki Gomułki (...). Zważmy, że w gruncie rzeczy, gdyby władza kułaka się ustabilizowa ła, jakie byłyby tego następstwa? To byłoby zakładanie feudalizmu.” *17 "'Jerzy Andrzejewski, Partia i twórczość pisarza, Czytelnik 1952, s. 56. 17„Sekcje twórcze” stenogramy, (t. I, s. 36) w zasobach Biblioteki Domu Litera tury w Warszawie.
Część I — Pod sztandarem postępu
37
Z reportaży, jak widać, wiedzę o życiu czerpał literat, następnie wykorzystywał ją w swojej twórczości; stawała się kanwą wierszy, opowia dań, powieści. Za pośrednictwem tego rodzaju produkcji artystycznej otaczającą rzeczywistość poznawały szerokie kręgi społeczne. W ten sposób każde kłamstwo, oszczerstwo, bzdurna teza czy rzucone przez partyjne centrum hasło — pojawiając się to tu, to tam, w różnych utwo rach, gatunkach, miejscach — potwierdzało się i zwielokrotniało, two rząc rodzaj systemu rozległego i, jak mogło się wydawać, nad podziw spójnego. Cała działalność piśmiennicza podporządkowana partyjnym dy rektywom stanowiła groźne narzędzie walki politycznej, zamieniając się w miecz niezupełnie chyba ślepy. Świadczy o tym następujące wyzna nie Józefa Kuśmierka: „I kiedy po trzecim plenum bardzo ostro stanęła sprawa walki na wsi — zauważyłem jedną rzecz — że nasi agitatorzy, nasi sekretarze partyjni, nie bardzo wiedzą, jak praktycznie ta walka będzie wyglądała”. Innymi słowy, wytworzyła się sytuacja dla partii do syć nieprzyjemna; centrum wypowiadało kułakom wojnę, tymczasem kadra niższego szczebla nie miała pojęcia, jak dobrać się wrogowi do skóiy. Gorzej, nie bardzo wiedziała, jak tego wroga rozpoznać. Na szczę ście, oczywiście dla partii, nie dla kułaków, Kuśmierek okazał się wystar czająco bystiy. Dowodzi tego dalszy ciąg cytowanej wypowiedzi: „...wiedziałem, że chłop dopóki się mu nie da przykładu czytelnego (...), dopóty nie będzie wiedział, że jest wyzyskiwany”.18
Co prawda klasycy nauczali, że to byt określa świadomość, a nie na odwrót, ale ówczesna sytuacja na polskiej wsi doradzała — w każdym razie Kuśmierek tak to najwidoczniej zrozumiał — wprowadzenia pew nej poprawki do rewolucyjnej praktyki; nie czekając aż byt określi świa domość jakiegoś Michała, Kuby czy Wojciecha, postanowił ich przeko nać, że Franek Pikuła, sąsiad zza miedzy, nie jest zwyczajnym pazernym chłopem, który przez wrodzoną zachłanność wypasa im ukradkiem łąkę, lecz klasowym wrogiem. W ten sposób sąsiedzkie i rodzinne niesnaski, stanowiące chleb powszedni życia na wsi, kiedy padło na nie światło diamatu, ujawniały złowrogą postać walki klas. „Nasi instruktorzy, którzy przyjeżdżali na szczebel gromady — dzielił się Józef Kuśmierek tajemnicami swego warsztatu z mniej bystrymi ko,s Tamże, s. 79.
38
Między kompromisem a zdradą legami — nie wiedzieli, jak szukać na tej konkretnej wsi walki klasowej. (...) I dlatego, żeby dać naszemu instruktorowi partyjnemu właściwe argumenty i żeby go nauczyć, jak ma szukać w terenie argumentów walki klasowej, dlatego napisałem te dwa pierwsze opowiadania” (Spra wa jednego konia i Sprawa Adachowej — przyp. S.M.).19*
Tego typu twórczość spełniać miała konkretne polityczne zadania i autor, jak widać, był tego w pełni świadomy. Jakiego rodzaju odpowie dzialność z tego wynikała, pozwala się domyślać inna wypowiedź A. Mauersbergera w tej samej dyskusji: „Przypomnę tu jeden fakt, mianowicie że na takich kursach, które się urządza dla sędziów, prokuratorów, mówi się: »Czytajcie literaturę pięk ną, bo tam się więcej dowiecie, aniżeli z gazet i choćby oficjalnych wiadomości, jakkolwiek nie ma tam danych statystycznych«.”"0
Ta na pozór naiwna wypowiedź kryje w sobie bardzo ciężkie oskar żenie pod adresem tych literatów, którzy godzili się „z inspiracji partii” płodzić teksty pełne oszczerstw, insynuacji, nie mających z rzeczywisto ścią nic wspólnego. Jak daleko niektórzy literaci gotowi byli wychodzić naprzeciw już nie żądaniom, lecz oczekiwaniom władzy, świadczy wyznanie Stanisła wa Zielińskiego w trakcie dyskusji nad jego powieścią Ostatnie ognie. „Takim bodźcem do tej książki, poza procesem Doboszyńskiego, były obrady III Plenum i to wszystko, co się tam działo i co zapowiadało dużo ciekawsze procesy polityczne.”
Warto przypomnieć, iż Doboszyński został na podstawie wymuszo nych na nim torturami zeznań skazany na śmierć i stracony. Zieliński nie był wyjątkiem, ale jego wypowiedzi odsłaniają całą głębię moralnego oraz intelektualnego upadku tych z literatów, którzy cele partii uznali za swoje. „Teraz podkreśla się pewną aktualność tej książki — chełpił się Zieliń ski swą intuicją przed kolegami — w związku z procesem Tatara i pro cesami, które mają być w najbliższej przyszłości. Oczywiście, kiedy pisa łem tę książkę, s p o d z ie w a łe m się , że ta k ie p ro c e s y b ę d ą ” (podkr. moje S.M.).21
Stanisław Zieliński, uczestnik kampanii wrześniowej, jako jeniec
'"Tamże, s. 79. ""Tamże, s. 51. „Sekcje twórcze”, stenogramy, t. III. (W zasobach Bibl. Domu Lit.).
Część I — Pod sztandarem postępu
39
hitlerowski oflagów musiał się tam spotykać z niejednym ze skazywa nych; dlaczego procesy niedawnych towarzyszy broni i obozowej niedo li, przeprowadzane w warunkach bezprzykładnego terroru, zamiast nim wstrząsnąć, sprowadzić otrzeźwienie, stawały się „źródłem inspiracji”? Czym wytłumaczyć, że tylu ludzi wykształconych, z niemałym doświad czeniem życiowym, wydać by się mogło rozumnych i nierzadko z chlub ną przeszłością, tak łatwo zgodziło się nauki partii uznać za górujące nad całą dotychczasową wiedzą, dorobkiem wielu pokoleń? Czego nauczyć mógł się od partii intelektualista tego formatu co Jerzy Andrzejewski? „Otóż tobie, Partio, zawdzięczam — zwracał się pisarz do swojej do brodziejki — że nauczyłem się rozumieć nienawiść i miłość.
Na to można by tylko pokiwać głową z uznaniem, ostatecznie pisarz-moralista powinien takie rzeczy rozumieć. Ale że nie jest obojętne, jak ów pisarz te przeciwstawne pojęcia rozumiał, sięgnąć będzie trzeba niejeden raz jeszcze do jego twórczości. Najpierw jednak dobrze było by sobie uświadomić, co Andrzejewski reprezentował sobą wcześniej. Czesław Miłosz, szkicując w Zniewolonym umyśle portret wewnętrz ny Alfy, nazwał jego zachowanie — „zachowaniem wzorowego pisarzaobywatela”, który „przez ciche uznanie został rodzajem przywódcy wszyst kich pisarzy w Warszawie”- ’. Opinia ta dotyczyła zachowania Andrze jewskiego w okresie okupacji, ale zarówno tak określona postawa, jak i uznanie, którego przysparzała pisarzowi, stwarzały pewne zobowiąza nie na przyszłość. Jakimi jeszcze cechami łaskawy los obdarzył ową sztan darową postać polskiej literatury, pozwalają domyślać się następujące uwagi Miłosza, dotyczące wojennej twórczości Alfy: „Przedmiot wszystkich opowiadań można określić jako lojalność (...) Była to lojalność wobec czegoś w człowieku, co jest nienazwane, ale potężne i czyste. (...) Odszedłszy od katolicyzmu, Alfa stał się pisarzem bardziej chrześcijańskim, niż był przedtem, zakładając, że etyka lojal ności jest przedłużeniem etyki chrystianizmu i że jest przeciwstawna etyce społecznych celów.”-4
Niestety, ani z opowiadań Andrzejewskiego, ani z tego, co na ich temat napisał Miłosz, nie można dowiedzieć się niczego bliższego na 2*4 22 Jerzy Andrzejewski, Ludzie i wydmzenia, Czytelnik 1951, s. 8(5. 2, Czesław Miłosz, Znieiuolony umysł, KAW 1989, s. 101. 24Tamże, s. 103.
40
Między kompromisem a zdradą
temat owej tajemniczej lojalności. Być może ułatwiłoby to zrozumienie Andrzejewskiego z okresu zafascynowania Nową Wiarą. Nie można również wykluczyć, iż gdyby pisarzowi udało się w porę znaleźć nazwę dla tego „nienazwanego”, powstrzymałby się od udzielania rodakom rad i wygłaszania nauk takich, jak ta chociażby: „Niewątpliwie nastaną czasy, kiedy broń nienawiści stanie się w ludz kich stosunkach zbędna. Nam jednak, którym wypadło żyć i pracować: w czasach szczególnie trudnych i jeszcze rozdartych wieloma sprzecz nościami, nie wolno w imię m g liste g o id e a łu p o n a d k la so w e g o b ra te rstw a oraz szacunku dla każdej ludzkiej istoty (podkr. moje — S.M.) rezygnować z nienawiści wobec wrogów, ani z obowiązku niszczenia wrogów, gdziekolwiek i w jakikolwiek sposób swoją obecność ujawniają (...) Nasze czasy dość mocno wskrzeszają tak poniżone w ciągu ubiegłych wieków pojęcie człowieczeństwa i z taką siłą mówią o miłości człowieka, że w imię tych wartości, w imię ocalenia od zniszczenia i zagłady trzeba nienawidzić tych, którzy są przeciwko człowiekowi.”-"
Przytoczyłem fragmenty prozy politycznej, by na ich przykładzie ukazać problem w całej jaskrawości, ale należy wyjaśnić, iż cała literatu ra „zaangażowana” — powieści, opowiadania, utwory dramatyczne, wreszcie poezja — była nasycona nienawiścią. Opanowywała serce i umysły Polaków w różny sposób, ale było w ówczesnej atmosferze inte lektualnej coś wspólnego dla pewnych kręgów polskiej inteligencji, ja kaś podatność na bakcyl nienawiści. Melchior Wańkowicz, korespondu jąc z Miłoszem po jego decyzji pozostania na Zachodzie, w jednym z listów napisał: „Mnie na przykład razi nazywanie minionego dwudziestolecia «strasz nym», bo taki kształt Polski był przejściowo socjologicznie nieuchron ny (...) List pana fulminuje emocjonalnością; raz po raz pisze pan o nienawiści...”2'’
Warto zainteresować się, co sprowokowało Wańkowicza do takiej uwagi? „Ale w nas, w Warszawie — napisał Miłosz — w takich ludziach, jak mój najbliższy przyjaciel Jerzy Andrzejewski — narastała wściekłość: na Lon dyn (...) W każdym razie w zimie 1944/45 istniała w tych trzech wago nach (w ten sposób Miłosz określał ilość twórców kultury w kraju —
'- ’Jerzy Andrzejewski, Partia i twórrzość pisarza, Czytelnik 1952, s. 59. ‘-’’„Wańkowicz i Miłosz w świetle korespondencji”, „Twórczość” 1981, nr 10, s. 111.
Część I — Pod sztandarem postępu
41
przyp. S.M.) wściekła nienawiść cło Londynu. (...) Niech panu wystar czy za objaw (...) że Jerzy Andrzejewski napisał wiosną 1944 roku cykl nowel, które były krwawą satyrą na konspirację i całe te nastroje w Warszawie. W zestawieniu z rzeczywistością — jeśli człowiek ją silnie przeżywa — frazeologia, wielkie słowa, którymi częstowała nas emigra cja, była ohydna. Nienawiść do tego, czym była Polska przed wojną, do wszelkich owoców — strasznych.”27
Natomiast w Zniewolonym umyśle przesłanki emocjonalne, które Andrzejewskiego pchnęły w ramiona komunistów Miłosz scharaktery zował następująco: „W całej książce Alfy (chodzi o Popiół i diament — przyp. S.M.) — był gniew na to, co przegrało. Ten gniew i Alfie, i wielu innym był potrzeb ny do istnienia (...)28
Diagnozę tę, nie przysparzającą Andrzejewskiemu nadm iernej chwały, Miłosz tak precyzuje w innym miejscu: „Gniew Alfy był skierowany przeciw tym, którzy spowodowali klęskę: oto przykład, do czego prowadzi wierność nie licząca się z nikim i niczym, kiedy spotyka się z koniecznościami historii. Jak kiedyś Alfa zwątpił w swoje katolickie słowa, tak teraz etyka lojalności jego tragicz nych opowiadań wojennych wydała mu się pięknie brzmiącą pustką.”-■*
Ostatecznie gniew na to, „co przegrało”, można by od biedy uznać: za bodziec, chociaż jest faktem powszechnie znanym, iż sprawy prze grane częściej inspirowały twórców niż zwycięskie fanfary. Poza tym z całą mocą narzuca się pytanie: co to było w konkretnym przypadku „to, co przegrało”? — „Sanacyjna klika”? Londyn, na którym ciążyć: miała jakoby cała odpowiedzialność za wszystko zło, jakie spadło na Polskę? Taki był tenor prymitywnej, komunistycznej propagandy. W rzeczywi stości tym, co przegrało była ojczyzna Polaków zdegradowana do roli wasala czerwonych carów; Polska zarządzana przez agentów Moskwy pokroju Bieruta i Żymierskiego oraz sowieckich „doradców” — wyzuta z wszelkich praw, na każdym kroku upokarzana i poniżana. Jeśli nawet ktoś, z jednej strony, dostrzegał emigracyjny „Londyn” — niechby nieudolny, zżerany przez chorobliwe ambicje, niedorastający w wielu wypadkach do roli, jaką mu narzuciła historia — to nie mógł -"Tamże, s. 89. -s Czesław Miłosz, Znieioolmiy umysł, KAW 1989, s. 11(5. - ' Tamże, s. 109.
Między kompromisem a zdradą
42
nie zauważyć po drugiej stronie ciężkiej łapy terroru i narodu, którego los spoczął w rękach ludzi żądnych władzy, nikczemnych i głupich. Cóż za zdumiewający brak wyczucia proporcji w prezentowanej przez Miło sza ocenie sytuacji! Tak ówczesną rzeczywistość oceniać miały owe „trzy wagony”. Ślepota? Murti-bing? Ketman? Na obszarze literatury i taką wykładnię, wielce efektowną, uznać można za uprawnioną, ale jej bez radność wobec ówczesnej rzeczywistości jest aż nadto oczywista. Dlate go trudno nie zgodzić się z Melchiorem Wańkowiczem, kiedy odpowia dając na jeden z listów Miłosza napisał: „Pan bardzo wynosi Andrzejewskiego. Rozumiem, że mógł zostać bolsze wikiem z pobudek ideowych (...) i bynajmniej nim nie pogardzam, ale przestaję się nim interesować. Bo pisarz, który nie wyczuwa Między-epoki, czepia się formy ideologicznie skończonej — jest sam skończony.”’0
Dwa patriotyzmy?
W tym samym czasie, kiedy Jerzy Andrzejewski — „wzór pisarzaobywatela” i „przywódca pisarzy Warszawy” z lat wojny — wziąwszy roz brat z etyką lojalności dojrzewał do uznania nowej etyki za swoją, wcie lający zasady owej etyki w życie praktycy socjalistycznej rewolucji z ulicy Rakowieckiej w Warszawie torturowali członków ostatniego Zarządu Głównego Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”, by po „śledztwie”, cią gnącym się przez trzy lata, w końcu ich zamordować. „Trzeba sobie zdać sprawę, że czasy, które przeżywamy, są przejściem między dwiema epokami — pisał w listopadzie 1947 roku, na kilka miesięcy przed aresztowaniem, ppłk Łukasz Ciepliński, prezes czwarte go z Kolei Zarządu Głównego WiN. — W tyglu, w którym myśli świata się gotują, powstają nowe zupełnie koncepcje we wszystkich dziedzi nach życia — niezmienna zostaje etyka i światopogląd oparty o filozo fię chrześcijańską, który przetrwa i te burze, a do której nawiązujemy całą naszą ideologią. (...) Kraj po ośmiu latach, w których wciąż widział, że forma jest narzę dziem kłamstwa, nie przywiązuje wagi do pisanych „programów” i „de klaracji partyjnych” (w zdaniu tym Ciepliński odpierał zarzut, iż WiN Wańkowicz i Miłosz w świe.lk komfnruUmąi, „Twórczość” 1981, nr 10, s. 112.
Część I — Pod sztandarem postem
43
nie ma konkretnego programu — przyp. S.M.). Kraj, najszersze war stwy ludności żądają jawnej, moralnej, opartej o prawdę, dyrektywy i czynu. (...) Jeżeli ujmiemy porównanie w ramy przeżytych frazesów XIX wieku, to program nasz jest „postępowy” w stosunku do stanu politycznego w roku 1939 — jeżeli go porównamy ze stanem obecnym w Polsce, jest on „konserwatywny” w stosunku do terrorystycznej rewo lucji, jaką przeżywamy. (...) Każdy, kto nie jest zasklepiony w »progra mie politycznym partyjnym« widziany jest przez nas jako człowiek wy zwolony z frazeologii minionej epoki — z nim (jeśli jest to człowiek dobrej woli) zawsze znajdziemy wspólny język, a zdanie jego zawsze będzie brane przez nas w rachubę i poddane będzie najżyczliwszemu rozpatrzeniu.”31
Pisał to nie intelektualista, lecz wychowanek Korpusu Kadetów i Szkoły Podchorążych, jeden z tych, których Stefan Żółkiewski określił jako „elementy lokajskie wielkiego kapitału i obszamictwa”. W tym sa mym czasie, kiedy liczący wówczas trzydzieści dwa lata ppłk Łukasz Cie pliński rozpoczynał ostatni w swoim krótkim życiu okres pracy na rzecz niepodległości Polski, dwa lata od niego starszy absolwent Wydziału Humanistycznego UW, Stefan Żółkiewski, wyjaśniał nierozgarniętym rodakom, że „w historii naszej były zawsze dwie Polski, ludowa i reak cyjna”32. Nietrudno domyślić się, do której z nich zaliczał pisarzy i na ukowców skupionych wokół tygodnika „Kuźnica”. O reszcie polskiej inteligencji miał Żółkiewski nie najlepsze mniemanie; uważał, że jest „niezdecydowana, boczy się, trwa w bierności, niechęci, oczekiwaniu”. Nic więc dziwnego, że z iście rewolucyjną determinacją zmierzając do wprowadzenia w nieszczęsnych inteligenckich głowach jakiego takiego ładu, nie unikał drastycznych sformułowań. Powodzenie Kruczkowskiego, Wasilewskiej, pisarzy chłopskich, je śli wierzyć Żółkiewskiemu, działało na niektóre środowiska pobudzają co, ogólna sytuacja musiała jednak przedstawiać się nienajlepiej. „Lecz w innych grupach inteligenckich — nie bez powodu chyba zżymał się naczelny redaktor „Kuźnicy” — dominował wzór obyczajo wy korporanta i oficera. Kołtuństwa korporanckiego uczył się przyszły urzędnik w jedynej swojej szkole wyższej, która mu — jak wiemy — imponowała: podchorążówce. (...) Ale chyba i nie marksista zrozumie, że środowisko, odcięte od wielorakich stałych związków z podstawowy
11Stanisław Kluż, W potrzasku dziejowym, Veritas, Londyn, s. 308. ’-Stefan Żółkiewski, Próba diagnozy, Kuźnica, 18.X.1945.
44
Między kompromisem a zdradą mi masami narodu, środowisko z ambicjami korporancko-oficerskimi, musiało być chore.”33
Upłynąć miało nieomal pół wieku, zanim polskie społeczeństwo sobie uświadomiło, który jego odłam był i jest chory, i że nie była to ta część, którą palcem wskazywał rozsierdzony marksista. A musiała to być prawda ukryta niezbyt głęboko. Dlatego okupanci — ci z zachodu i ci ze wschodu — od pierwszej chwili i z całą energią przystąpili do tępienia tych z polskich inteligentów, którzy tak bardzo nie podobali się postępowym intelektualistom. Rzecz trudna do zrozumienia i do wyba czenia niełatwa, że swego stosunku do owej grupy społecznej marksiści nie zmienili nawet wtedy, kiedy już było wiadomo, jak straszliwą cenę zapłaciły owe „lokajskie elementy”. Nie kto inny, lecz właśnie wychowankowie Szkół Podchorążych od pierwszej chwili wzięli na siebie ciężar walki z najeźdźcą i z najwięk szym poświęceniem prowadzili ją w ciągu lat okupacji; oni stworzyli kilkusettysięczną podziemną armię i Podziemne Państwo — oficerowie zawodowi i oficerowie rezerwy, starzy, którzy walkę o niepodległość zaczynali pod zaborami oraz młodzi, prosto ze Szkół Podchorążych wyruszając na bitewne pola Września. Nieprzypadkowo najdzielniej szych, najbardziej upartych i wytrwałych w walce o niepodległość mor dowano w więzieniach Polski Ludowej. Jak bardzo przedwojenna pol ska armia zrośnięta była z narodem stanowiąc integralną część jego najbardziej światłej warstwy, świadczy tragiczna lista kilkunastu tysięcy polskich oficerów wymordowanych na „nieludzkiej ziemi”, którą postę powi intelektualiści przedstawiali jako ziemię obiecaną. Wystarczy przyj rzeć się zawodom i funkcjom ofiar z „listy katyńskiej”, by stało się oczy wiste, jaka była w życiu narodu rzeczywista rola owych „elementów lokajskich wielkiego kapitału i obszarnictwa”. Również dla Żółkiewskiego, kiedy podejmował „próbę diagnozy”, nie mogło to być tajemnicą. Stąd niewątpliwie kłócący się z pozą mento ra polskiego społeczeństwa ton irytacji, którym pobrzmiewał zarzut, iż „w świadomości polskiej inteligencji nastąpił szkodliw y p rz e ro s t p o cz u cia p o n a d k la so w e j w sp ó ln o ty n a ro d o w e j” (podkr. — S.M.). Nie tracąc nadziei, iż uda mu się inteligencję z owej paskudnej choroby wyleczyć, Żółkiewski nie tylko demaskował pisząc, iż „byle zbir, gdy się 'sTamże.
Część I — Pod sztandarem postępu
45
okryje złupioną bezczelnie bialoczerwoną chorągwią, korzysta z przy wilejów nietykalności” i zawstydzał inteligencję, wytykając jej, iż „pod daje się od przeszło setki lat temu terrorowi” — również wskazywał drogę wyjścia: „Musi inteligencja polska wyrobić w sobie nowy typ ambicji kulturalnej: przo dowania w postępie. A nie jak dotąd: trwania przy sztandarze tradycji.” ’4
Człowiek naiwny mógłby zapytać, kto Żółkiewskiemu i jemu podob nym dał prawo rodaków osądzać, karcić i pouczać? Nikt — musiałaby paść odpowiedź. Na tym polega rewolucja, że odrzucając obowiązujące dotąd prawa, ustala nowe, własne. Pedant zauważy, iż odpowiedź taka ma niewiele wspólnego z sytuacją, w jakiej Polska znalazła się po 1945 roku. Ani układ z Jałty nie przewidywał rewolucyjnych zmian ustroju pań stwa polskiego, ani program komunistów zawarty w Manifeście Lipcowym. Wszak podstawą ustrojową ogłoszono konstytucję z marca 1921 roku. Ale szczególnie drażliwe dla marksisty, tak surowo oceniającego wychowanków Szkoły Podchorążych, okazałoby się pytanie o prawo moralne do formułowania sądów i ferowania wyroków w rodzaju tych, które wychodziły spod pióra Żółkiewskiego. Cóż robili bowiem przeby wający pod okupacją niemiecką, zorientowani na Moskwę lewicowcy w czasie, kiedy owi „wychowankowie” przekradali się na Węgry, i dalej, do Francji, by walczyć przy boku zachodnich sojuszników, albo podej mowali walkę na miejscu, w kraju, od pierwszych dni okupacji podda wanemu okrutnem u terrorowi? Otóż wspólną cechą różnych grup, w jakie organizowała się komunizująca lewica pod okupacją niemiecką było, że przez ponad dwa lata, jakby nie dostrzegając nieszczęścia naro du, zajmowały się własnymi partyjnymi sprawami. Dopiero uderzenie Niemców na ZSRR zaktywizowało je i natchnęło duchem bojowym. Łatwo zrozumieć, że polskim komunistom nie wypadało atakować sojusznika Ojczyzny Światowego Proletariatu. Tym bardziej wysadzać w powietrze — jak robiły to owe „elementy lokajskie” — sowieckich trans portów zboża i benzyny mknących na zachód, by zasilać pancerne dywi zje Hitlera druzgocące armię francuską i walczące przy jej boku dzie siątki tysięcy Polaków. Jest natomiast faktem, iż zanim ostatecznie zała mała się przyjaźń hitlerowsko-sowiecka, Komitet Wykonawczy Między narodówki Komunistycznej wezwał do Moskwy polskich działacz}7, by z 14Tamże.
46
Między kompromisem a zdradą
nich utworzyć Grupę Inicjatywną. Zadaniem owej „grupy” miało być utwo rzenie w Polsce „szerokiego, antyhitlerowskiego frontu narodowego”. Znalazłszy się na polskiej ziemi towarzysze z Grupy Inicjatywnej szybko uporali się z podstawowym zadaniem; już po tygodniu odbyło się w Warszawie zebranie założycielskie PPR. W skład owego „szerokiego frontu narodowego” weszli przedstawiciele Związku Walki Wyzwoleńczej, grupy „Proletariat”, Stowarzyszenia Przyjaciół ZSRR oraz organizacji „Sierp i Młot”. Już same nazwy mówią wiele, ale nie wszystko. Chciałoby się poznać ich wkład w walkę przeciwko hitlerowskiemu najeźdźcy; osta tecznie od września 1939 roku upłynęły dwa lata i cztery miesiące. Hi storyk PPR tak pisze na ten temat: Tradycyjne związki z masami stwarzały konieczność organizowania się i wpływania na rozwój świadomości politycznej społeczeństwa. Było to tym bardziej istotne, że ugrupowania burżuazyjne, które w stosunko wo krótkim czasie zorganizowały działalność konspiracyjną, propago wały w społeczeństwie koncepcje wyzwolenia Polski, nie uwzględniając politycznych aspiracji polskich mas pracujących.”™
A masy, wiadomo, w dzień harowały wyzyskiwane przez burżuazję, w nocy śniły o władzy. Sny trzeba umieć interpretować. Początkowo towa rzysze spotykali się po kilku i dyskutowali, nie przybierając dla tworzą cych się grupek żadnych nazw. Z grupek zaczęły powstawać organizacje. Jedna z nich przybrała zobowiązującą nazwę Rewolucyjne Rady Robotni czo-Chłopskie, i postawiła sobie za cel zaspokojenia aspiracji mas pracu jących. Od tytułu wydawanego pisma organizacja była również nazywana „Młot i sierp”, a jej członkowie po prostu „młotowcami”. Jak daleko byli skłonni posunąć się w rewolucyjnym radykalizmie świadczy fragment z opracowanej przez nich deklaracji programowej: „Niepodległa Polska Republika Rad powstanie w momencie Między narodowej Rewolucji Proletariackiej. Jej ustrój będzie socjalistyczny, władzę w niej będą sprawować robotnicy i chłopi, zorganizowani w rewolucyjnych radach robotniczo-chłopskich. Fabrykanci, obszarnicy i bankierzy będą wywłaszczeni i w okresie dyktatury robotniczo-chłop skiej pozbawieni praw decydowania o ustroju politycznym i formach władzy Polskiej Republiki Rad.”™
^ Marian Malinowski, Geneza PPIi KiW, Warszawa 1972, s. 158. ™Tamże, s. 220.
Część I — Pod sztandarem postępu
47
Tak otwarte wskazywanie celów nie wszyscy towarzysze uznali za właściwe i celowe. Malinowski pisze, że inicjatywy PRR-Ch wywoływały opory, „nie mniej jednak fakt szybkiego rozwoju tej organizacji w końcu 1940 oraz w pierwszej połowie 1941 r. świadczy o tym, że koncepcja PRRCh znajdowały licznych zwolenników, a sprawa utworzenia partii marksi stowskiej w Polsce była już wówczas kwestią palącą...” ’7
Inną poważniejszą organizacją komunistycznej konspiracji pierw szych lat okupacji było — według Malinowskiego — Stowarzyszenie Przyjaciół ZSRR. To, co spotkało w latach 30. KPP świadczy, iż była to przyjaźń trudna, ale w tych, co ocaleli, miłość do Kraju Rad, nadziei mas pracujących, nie wygasła i założywszy Stowarzyszenie Przyjaciół ZSRR zaczęli wydawać biuletyn radiowy „Wieści ze świata”, a kiedy Ojczyzna Proletariatu znalazła się w opałach, poważnie się „zaktywizowali”. Nie stety już w październiku 1941 r. nastąpiły masowe aresztowania aktywi stów. Pozostali na wolności członkowie Stowarzyszenia działali według Malinowskiego, „indywidualnie” bądź w Związku Walki Wyzwoleńczej. A jeśli tak sprawy się miały, to SP ZSRR po prostu przesłato istnieć i na zebraniu założycielskim PPR towarzysz Edward Bonisławski reprezen tować mógł chyba tylko samego siebie. Jako najbardziej zwartą organizację konspiracyjną komunistów wskazuje Malinowski Związek Walki Wyzwoleńczej, który wyrósł z war szawskiej grupy „Zyciowców”. Zwani także „Grupą Akademicką” dawali wyraz uczuciom patriotycznym w sposób nie tak romantyczny, jak ich koledzy z sal wykładowych przedzierający się przez wiele granic, by zginąć na polach bitewnych Francji, w fiordach Norwegii, ale jak wyka zała przyszłość bardziej celowy. Już w okresie do końca 1940 r. — pisze Malinowski — (...) grupa kolpor towała w środowisku komunistów warszawskich szereg materiałów, jak: Manifest Kom unistyczny, referat G. Dymitrowa na VII Kongres Komin ter nu i artykuł: Wojna a klasa robotnicza krajów kapitalistycznych...”’'*
Prócz wymienionych, istniało co najmniej kilka jeszcze organiza cji, niewielka jednak musiała być ich siła, jeśli po dalszych trzech latach Tamże, s. 201. :wTamże, s. 184.
48
Między kompromisem a zdradą
okupacji hitlerowskiej skupiająca w zasadzie całą lewicę zorientowaną na Moskwę PPR, przystępując przy boku Armii Czerwonej do konfron tacji z narodem polskim, liczyła zaledwie, jak podają źródła partyjne, około dwadzieścia tysięcy. „Zajęliśmy bowiem miejsce organizatorów i realizatorów czynnej zbroj nej walki Narodu Polskiego przeciw niemieckim okupantom — puszył się tow. Wiesław i dął zapamiętale na wyniesiony obcymi rękami nad Polskę czerwony sztandar, a naiwni głupcy myśleli, że to dmie wiatr historii. — Nie było przed nami partii, która by w tym okresie podnio sła ten sztandar i rozwinęła go nad Narodem Polskim. Walką organizo waną i przeprowadzoną przez naszą Partię zapełniliśmy w Polsce tę wielką próżnię, jaka powstała u nas po klęsce wrześniowej. 1 nie tylko to. Walką tą zmywaliśmy grzech klęski wrześniowej, jaki z winy sanacji ciążył na Polsce. Walką tą przekreśliliśmy politykę zdrady narodowej, jaką prowadziła w kraju i na emigracji faszystowska sanacja i reakcja.
Czas zaciera wspomnienia, łagodzi kontrasty; w mgławicy niewie dzy gubią się kontury wydarzeń, których nie obrysował zdecydowanym gestem pióra uczciwy dziejopis. Nieporadnie drepcząc po ogromnej scenie, próbujemy niezdarnym swoim ruchom nadać jakiś kierunek, toczącej się akcji jakiś sens. Miotani wątpliwościami przymierzamy się do różnych ról, niekiedy sami sobie dobieramy kostiumy i maski, cza sem pozwalamy je sobie nakładać. A potem zasiadamy na widowni z nogą założoną na nogę, nonszalancko rozparci, i z tej moralnie wątpli wej pozycji wygłaszamy sądy surowe i aroganckie opinie.
Spór o conradowskie pojęcie wierności Zorganizowanie po wojnie państwa na nowych zasadach wymaga ło ustosunkowania się przez komunistów do systemu obowiązującego do wybuchu wojny. W gruncie rzeczy — do całej spuścizny kultury, w której zasięgu naród nasz znajdował się lat tysiąc, kształtowany przez leżące u jej podstaw zasady i wydźwignięty przez nie na szczyty. Ze wzglę dów światopoglądowych i politycznych musiało to być ustosunkowanie się o charakterze krytycznym, negatywnym. Po wstępnym stadium zaWładysław Gomułka, „Nowe Drogi” 1947, nr 4.
Część I — Pod sztandarem postępu
49
kwestionowania dotychczasowego systemu wartości, przeobraziło się ono w walkę otwartą i bezpardonową. Walka ta miała wyjątkowo ostry prze bieg w pierwszej powojennej dekadzie, chociaż pamięć niektórych lu dzi okres ten skraca do lat zaledwie czterech lub pięciu. Po 1956 roku walka przybrała formy złagodzone, nie na tyle jednak, by dało się unik nąć poważnych konfliktów, napięć społecznych i coraz nowych kryzy sów. Z wielu form zła i przejawów owej walki wybieram te tylko, które znalazły odbicie w literaturze. Zdecydowałem się tak postąpić z tej głównie przyczyny, iż literatura, jak mało która dziedzina ludzkiej aktywności, nadaje się do odegrania równocześnie roli prokuratora, sędziego i podsądnego, świadka oskarżenia i świadka obrony; jest tym miejscem przedziwnym, gdzie wije się wieńce laurowe i plecie liny na stiyczki. Korzystanie z pośrednictwa literatury nie musi oznaczać jakiego kolwiek ograniczenia, wprost przeciwnie, jej słynne metaforyczne wy obrażenie w postaci lustra przechadzającego się po gościńcu wydać się musi w niewielkim tylko stopniu przesadzone. Dlatego w literaturze okresu powojennego, kiedy się w nią dobrze wpatrzymy i wczytamy, znajdziemy odzwierciedlenie wszystkich nieomal ważniejszych proble mów, walk i potyczek, klęsk i sukcesów. Kiedy spojrzymy w owo lustro przechadzające się po drodze do socjalizmu w połowie lat czterdziestych, wśród wielu godnych uwagi zjawisk dostrzeżemy działania ludzi pióra skupionych wokół tygodnika „Kuźnica”. To oni właśnie mocno pochwycili w garść i wysoko unieśli „sztandar postępu”. Inna rzecz, że po niewielu latach większość z nich połapała się, iż w garści pozostało im jedynie drzewce i z przypadku tego wypływać zdaje się nakaz przezorności. Rozumieć wolno go chyba również w ten sposób, że do wichrów historii należy ustosunkowywać się bez nadmiernej ufności, jeśli nawet wygląda na to, iż dmą w kierun ku przez nas pożądanym. Zanim jednak tu i ówdzie trąbić zaczęto do odwrotu, w blasku zaprogramowanej jutrzenki wolności raz po raz bły skała chłodna mieczów stal i gęsto spadały głowy niewiernych. Przyznać trzeba, iż ta „święta” wojna, mimo jej rewolucyjnego charakteru, była akcją dobrze zaplanowaną, prowadzoną według wzorów i zasad na in nych bitewnych polach wypróbowanych. Jednym z głównych zadań pisarzy, którzy opowiedzieli się za rewo lucją było opracowywanie materiału dowodowego w poszczególnych sprawach i formułowanie sentencji wyroków. Oczywiście, materiału nie
50
Między kompromisem a zdradą
na płaszczyźnie rzeczowej, lecz ideologicznej. I tak, kiedy organa bez pieczeństwa na swój sposób starały się bronić młodą władzę ludową przed zagrożeniem ze strony elementów „akowskich”, których prewen cyjne wyaresztowanie — zdaniem Romana Werfla, jednego z ludzi „Kuź nicy” — zapobiegło wojnie domowej, pisarze „postępowi” wszczęli ba talię o podobnych założeniach i celach na płaszczyźnie ideowej. Działa nie to zostało uznane za celowe, a nawet niezbędne, zarówno ze wzglę du na szeroki zasięg oddziaływania idei, które w przeszłości ukształto wały niebezpieczne dla sprawy rewolucji „elementy”, jak i zastanawiają cą trwałość niepożądanych postaw. Zresztą właśnie ta trwałość, rzec można, nięwzruszoność postaw sama w sobie stała się celem najgwał towniejszego ataku i podstawowym motywem oskarżenia. W batalii tej na czoło wysunął się Jan Kott, mężnie wspierany przez współzałożyciela „Kuźnicy” i jej naczelnego redaktora Stefana Żółkiew skiego. Książka Kotta Mitologia i realizm,, mimo dosyć szerokich założeń problemowych i tematycznych, odczytywana być musi jako jeden z naj ważniejszych elementów walki z postawą poakowską. „Przez postawę tę rozumiemy postawę części młodego pokolenia — głosi definicja sformułowana przez Stefana Zabierowskiego — w la tach bezpośrednio po wojnie, która była kontynuacją postawy konspi racyjnej z okresu okupacji hitlerowskiej. W sferze tradycji oparcie dla tej postawy stanowił szeroko rozumiany romantyzm (tak szeroko, że mieściła się w nim zarówno polska literatura tej epoki, jak też i piśmien nictwo Conrada). Po wojnie postawa poakowska manifestowała się niemożnością pogodzenia się z nową sytuacją społeczną, wiernością wobec ideałów i przełożonych z czasów wojny. Postawę poakowską cechował kult czynu, zdyscyplinowanie, szacunek dla autorytetów, połączony z niechęcią do rewizji raz przyjętych zobowiązań.”10
Sprostować należałoby przede wszystkim, iż po wojnie postawa ta manifestowała się nie niemożnością pogodzenia się z nową sytuacją społeczną, lecz polityczną; nie reformie rolnej czy uspołecznieniu środ ków produkcji sprzeciwiali się bowiem hołdujący takiej postawie lu dzie, lecz poddaniu Polski pod obcą dominację, także metodom spra wowania władzy sprzecznym z naszą narodową tradycją, osiągnięciami myśli politycznej, ukształtowanej pod wpływem ideałów demokratycz nych promieniujących z centrów cywilizacyjnych Zachodu.40 40 Stefan Zabierowski, Polskie spory o Conrada w latach 1945-1949, Rocznik Komisji Historyczno-literackiej, XII 1974, s. 184.
(zęść I — Pod sztandarem postęfm
51
Batalia ideologiczna, której ważnym elementem był atak na Con rada — w literaturze odnotowana jako „spór” o tego pisarza — toczyła się na różnych płaszczyznach i poziomach. Napaści na Conrada, a ra czej na propagowane przez niego postawy i ideały, miały łatwy do od czytania podtekst polityczny, więc spór o pisarza raz po raz stawał się otwartą wymianą poglądów na temat realiów określających chwilę bie żącą. Jan Kott na przykład pisał, że „Conradowska wierność samemu sobie jest wiernością niewolników, niewolnikiem jest bowiem ten, kto słucha pana, którym pogardza, i troszczy się jedynie o swą wewnętrzną prawość.”41
— a Maria Dąbrowska tłumaczyła mu ze zdumiewającą jak na tak subtelną osobę brutalnością, że „Conrad usiłuje wydobyć ze swoich bohaterów i wydobywa wierność cze muś istotnie moralnemu i wartościowemu. A że to coś wartościowego i moralnego nie jest właśnie doktryną marksistowską i wiernością dla partii marksistowskiej, nie jest to racja dla deprecjowania moralnej postawy Conrada.”42
Jan Kott zszedł piętro niżej i z palcem wymierzonym w Kamienie na szaniec Aleksandra Kamińskiego pokrzykiwał: „To jest groźna książka. Tak wychowywano pokolenie kondotierów, a nie żołnierzy i działaczy świadomych celów i sensu walki. Ci chłopcy gotowi byli ginąć za wszystko.”43
Na to uparta pani Maria, kontynuując polemikę z rozżarzonym do czerwoności intelektualistą, który, jej zdaniem, — „rozprawiając się z »wiernością« Conrada, rozprawiał się z »wiernością« bohaterskiej Polski Podziemnej, walczącej przez pięć i pół lat z Niemcami” — pró bowała mu wyjaśnić, że „ani żołnierze AK, ani wszyscy Polacy, którzy z bezprzykładnym męstwem narażali się i ginęli (...) nie byli głupcami, którzy ślepo słuchali takich czy innych nakazów”. Jej zdaniem ludzie, w których obronie stawała, „walczyli o Polskę rzeczywiście wolną i rzeczy wiście demokratyczną”44. Powracając do problemu moralności Conrada — będącego głów nym tematem sporu — pisarka przyznawała, że moralność ta jest „peł 41 Jan Kolt, O laickim tragizmie, „Twórczość” 1945, nr 2. 4-Maria Dąbrowska, (imnulowslae fxjjęcie luiemtwi (Szkice o Cormubk, Czytelnik 1974), s. 148. 4>,Jan Kott, O laickim tragizmie. 44 Maria Dąbrowska, Conradowskie pojęcie wierności, s. 149.
52
Między kompromisem a zdradą
na zasadzek i niebezpieczeństw”, ale protestowała przeciw ułatwianiu sobie zadania stwierdzeniem, że „jeden z największych moralistów wśród pisarzy głosi moralność posłusznych niewolników”. W nawiązaniu do współczesności Maria Dąbrowska napisała bez ogródek: „Rozumować w ten sposób jest to samo, co mówić, że kto ma zastrzeżenia wobec dzisiejszej polskiej rzeczywistości, ten jest z reguły reakcjonistą, przeciwnikiem wolności i demokracji, chociaż powszechnie wiadomo, że źródła tych zastrzeżeń są u różnych ludzi i u różnych grup różne.”1'’
Wyjaśnienia Dąbrowskiej zdają się zawierać prawdy tak oczywiste, że trudno oprzeć się zdumieniu, iż w ten sposób przemawiać trzeba było do ludzi uważanych za przedstawicieli ówczesnej elity intelektual nej. Na to, że taka potrzeba rzeczywiście istniała, wskazywać zdaje się opublikowany na łamach „Kuźnicy” Stefana Żółkiewskiego O młodszym bracie, pamflet.*0 Ten nauczyciel i wychowawca młodzieży miał podstawy uważać się za jej wykwalifikowanego znawcę, stąd ów ton mentorski, ale również duża pojemność formułowanych sądów. Niestety pojemności tej nie towarzyszyła niezbędna głębia refleksji. Zdaniem Żółkiewskiego, stan umysłowy ogółu młodzieży po zakoń czeniu wojny przedstawiał się nie najlepiej; ogół ten „słabo myślał, był ospały umysłowo, niesprawny, ideowe spory nużyły go i dziwiły, gra dialek tyczna męczyła”. Wytrawny znawca młodzieży przyczyn tego stanu doszu kał się w „faszystowskim ideale wychowawczym”, któremu jakoby hołdo wać miało przedwojenne szkolnictwo. Oczywiście, czyniło to w sposób za kamuflowany, który Żółkiewski zdemaskował w sposób następujący: „Nazywało się to ładnie: przede wszystkim urabiamy charaktery, kształ tujemy osobowości. W praktyce było to infantylizowanie szkoły (...) Tak było w całej faszystowskiej Europie w latach międzywojennych. W Niemczech robiono to świadomie — prawdziwy Niemiec miał mało myśleć — za to być wiernym, oddanym, heroicznym. U nas nawet ci nauczyciele, którzy nie chcieli tego świadomie — służyli faszystowskiej tresurze, bo panował nad nimi automatycznie program, podręcznik, ogólna atmosfera szkoły. I powoli wychowywał się typ totalnego igno ranta, »silny, zwarty, gotowy«. Wierny, oddany, heroiczny. Tylko z sa modzielnym myśleniem było gorzej. Nawet u wartościowych zasadni czo ludzi. Wśród dzisiejszych 20-25-letnich ten typ przeważa. Człowiek, którego nie nauczono, że myślenie jest najbardziej ludzką wartością. 4>Tamże, s. 154. 4h Stefan Żółkiewski, O młodszym bracie pamflet, Kuźnica 1946, nr 9.
Część I — Pod sztandarem postępu
53
On ceni sobie charakter. Nie wie, biedny, że słowo honor, że słowo wierność nic nie znaczy. Ze może znaczyć małość i podłość.”47
Dzisiaj powszechnie wiadomo, dokąd większość „myślicieli” z krę gu „Kuźnicy” oraz tych, co im się dali zbyt łatwo przekonać, zaprowa dziła prostacka interpretacja słusznego w zasadzie stwierdzenia — nie przez marksistów bynajmniej po raz pierwszy wygłoszonego — że my ślenie jest najbardziej ludzką wartością, i jaki z tej wspaniałej ludzkiej właściwości mizerny, a nierzadko przestępczy zrobili użytek. Łatwo dzi siaj — kiedy skutki stosowania propagowanych przez intelektualistów o mentalności Żółkiewskiego czy Kotta metod wychowawczych widać jak na dłoni — tryumfować tym, którzy zachowali roztropność i samodziel ność sądów. Oszczędzę sobie i czytelnikom tak mizernej satysfakcji. Stefan Żółkiewski musiał mieć przynajmniej częściową świadomość, iż wypisując te niedorzeczności działa w niezgodzie z prawdą. Dlatego chyba tylko polemizując z zarzutem domniemanego czytelnika, iż nie słusznie posądza młodzież o brak przekonań politycznych, pisał: „...nie przeczę, że młodzież ta ma niejasne gusta polityczne. Ogranicza się to zwykle do pewnej dyspozycji emocjonalnej. Należy po prostu do wyposażenia patriotycznego narodu. Ale nie kryje się poza tym żadna jasna myśl polityczna. Nawet u opozycji. Procesy NSZ, odsłaniające przede wszystkim jakieś tragiczne zabłąkanie tych ludzi, i polityczne, i moralne, są poważnym ostrzeżeniem. Za zdegenerowaną „opozycją” bandytyzmu, jak i „opozycją” boczenia się nie ma koncepcji, jest bez radność wobec rzeczywistości, nieznajomości faktów, niezrozumienie procesów dziejowych, niesamodzielność, nieudolność myśli.”48
Przeciwieństwem młodzieży obarczonej tak fatalnymi grzechami mieli być, jeśli można wierzyć Żółkiewskiemu, absolwenci szkółek kształ cących przed wojną i w latach okupacji przyszłych rewolucjonistów, a także ci wszyscy, co w mig „zrozumieli procesy dziejowe” i uwierzyli Żółkiewskiemu, iż nałożenie sztywnego gorsetu doktryny jakimś cudem zapewni im „samodzielność myśli” i zagwarantuje automatycznie jej wysoki poziom. Uwierzenie w marksizm-leninizm, jako jedyny nauko wy światopogląd, miało im dać prawo do gardzenia innymi koncepcja mi, nawet jeśli ich zupełnie nie znali lub nie rozumieli. Charaktery styczne, iż intelektualista Żółkiewski po argumenty sięgnął do akt bez-4 47Tamże. 4STamże.
54
Między kompromisem a zdradą
pieki, by z marginesowych przejawów opozycji, jaką był opór zbrojny, podejmowany przez ludzi zapędzonych w sytuację bez wyjścia, ukuć broń przeciwko każdej opozycyjnej zwierzynie... Jan Kott, który przy różnych okazjach wymachiwał bronią podob ną, i z tą samą co Żółkiewski wprawą, utrzymywał na przykład, iż hołdo wanie postawie głoszącej kult czynu i absolutnej wierności swoim prze łożonym w powojennej rzeczywistości musiało prowadzić do szeregów opozycji politycznej wobec nowego ustroju. Tymczasem przywódcy z okresu okupacji niemieckiej w zmienionych warunkach nie domagali się dla siebie posłuszeństwa i wierności. Dowódca AK, gen. Leopold Okulicki, w ostatnim swym rozkazie namawiał wprawdzie żołnierzy, by starali się być „przewodnikami narodu i realizatorami niepodległości państwa polskiego”, ale stwierdzał również: „W tym działaniu każdy z was musi być dla siebie dowódcą”. Natomiast Pełnomocnik Rządu na Kraj, zwracając się w imieniu Rady Jedności Narodowej do Polaków ostrzegał ich, by nie dali się sprowokować do walki zbrojnej i wzywał młodzież, głównie straceńców i zapaleńców — „Żołnierzy Polskich Od działów Leśnych”, by ja k przystało najlepszemu i najkarniejszemu żoł nierzowi” wykonali trudny rozkaz Prezydenta Rzeczypospolitej i Na czelnego Wodza, i wracali „do pracy nad odbudową Kraju”. I na ogół wracali. Niektórzy z takim impetem, że trafili do PPR. Większość jednak zdecydowana była wytrwać przy uznawanych dotych czas wartościach i starała się dochować wierności nie przełożonym, jak wydawało się Kottowi i Żółkiewskiemu, lecz ideałom, co nie zawsze na to samo wychodzi. Stefan Zabierowski w cytowanej wcześniej pracy (Pol skie spory o Conrada...) tłumaczył czytelnikom, iż postawa taka „była dla młodego państwa ludowego szczególnie niebezpieczna” i że dlatego „siły postępu”, które zabrały się tak energicznie do przebudowy struk tury socjalnej Polski walczyły z nią „szczególnie ostro”. „Na płaszczyźnie literackiej (a także ideologicznej) — stwierdzał autor „Sporów” — polemika z postawą poakowską, prowadzona była na niż szym piętrze polemiką z Kamieniami na szaniec A. Kamińskiego, na wy ższym zaś polemiką z taką interpretacją utworów Conrada, która stała się obowiązująca w latach wojny i okupacji w kołach związanych z AK oraz w pewnych ugrupowaniach emigracyjnych.”41'40
40 Stefan Zabierowski, Polskie spory o Conrada, s. 182.
Część I — Pod sztandarem postęjm,
55
Zabierowski nie ukrywał, iż były to niepoślednie, lecz nie jedyne, przyczyny negatywnego ustosunkowania się „Kuźnicy” do dorobku au tora Lorda Jima. Dopatrywano się u niego wrogiego stosunku do rewo lucji, a także dostrzeżono brak optymizmu poznawczego, którym ema nowały łamy „Kuźnicy”. Do reszty skompromitowały Conrada w oczach „postępowej lewicy” przejawy zainteresowania i przychylności, jakie oka zywać zaczęła mu prasa katolicka. Ale główny ciężar „obrony” wielkie go pisarza wzięła na siebie Maria Dąbrowska, krusząc kopie o conra dowskie rozumienie pojęcia moralności, wierności, honoru. „Conrad używa wprawdzie tak nie podobających się Kottowi słów »ho nor« i »wierność« — wyjaśniała pisarka zadufanemu w swej mądrości marksiście — ale w jego ustach nie są one nigdy czczym obowiązkiem ani hasłem dwuznacznym: (...) źródłem i celem laickiej oraz sceptycz nej i dosłownej moralności humanizmu conradowskiego nie jest czło wiek sam w sobie i sam dla siebie. Idzie tu natomiast o człowieka postę pującego w myśl kilku prastarych, ale wiecznie żywych wyobrażeń mo ralnych, oznaczających pewien nie podlegający zastrzeżeniom etycz nym dorobek ludzkości. Temu to szczńpłemu, ale — dzięki tej szczu płości — uniwersalnemu dorobkowi moralnemu ludzkości musi być podporządkowany każdy, kto chce mieć poczucie, że żyje według ho noru i godności prawowitego człowieka. W ten tylko sposób podtrzy muje się »bliźnia więź« między poszczególnym człowiekiem a światem ludzkim i bytem. Każdy zaś, kto się temu sprzeniewierza, tym samym zrywa bliźnią więź, łączącą nas z innymi ludźmi. To jest właśnie conra dowski rodzaj wyższej instancji, na którą się jego człowiek powołuje i wobec której honorem swym — odpowiada.”™
Polemika Marii Dąbrowskiej z poglądami Jana Kotta na pewne walory twórczości Conrada przybierała niekiedy postać połajanki, ale w rzeczywistości drążyła problem zdumiewająco głęboko. Na tle jej wywodów arogancja intelektualna Kotta ujawniała całą swoją płyciznę. „Za drogo kosztowały nas czyny fałszywych bohaterów, którzy gotowi są zawsze poświęcić wszystko i wszystkich, aby ratować wyimaginowaną czy stość wewnętrzną” — pokrzykiwał nie wiadomo w czyim imieniu; on uznawał jedyną tylko wartość czynu — społeczną. Dlatego postacie unurzane przez Conrada w „heroicznym patosie” wydały się postępowemu intelektualiście tak skłonne do pogardy dla „społecznych usprawiedli wień czynu”; dlatego heroizm kapitana Mac Whirra z Tajfunu nazwał51 51’ Maria Dąbrowska, Conradowskie pojęcie wierności, s. 148.
56
Między kompromisem a zdradą
„heroizmem osła ciągnącego wóz po podminowanym moście”. Nie do strzegł w nim bowiem żadnych uzasadnień, poza jednym — potwier dzeniem wewnętrznego hartu człowieka. Z tej surowej oceny postawy zademonstrowanej przez nieszczęsne go kapitana Kott wysnuł następującą refleksję: „Wielkim niebezpieczeństwem heroizmu jest łatwość poklasku, jaki bu dzi. Jeżeli nie potrafimy się oprzeć nawet heroizmowi głupoty, o ile tylko świadczy o niezłomności człowieka, jakżeż potrafimy odważyć się na kry tykę heroizmu, za którym przemawia poczucie honoru i wierności.”
Kott najwidoczniej znalazł w sobie wystarczająco dużo odwagi, by rozgłosić, że jem u taki heroizm się nie podoba. Dlaczego? — „Heroizm taki — stwierdził Kott z całą stanowczością — oburzyć musi tych wszystkich, którzy lekceważą wewnętrzne usprawiedliwienia, są dzić chcą czyny według społecznych skutków.”’1
Warto zapamiętać te słowa, przydadzą się, kiedy przyjdzie pora na ocenę społecznych skutków działalności „Kuźnicy” i wszystkich tych, którzy uznali za swoje — propagowane przez ów tygodnik — poglądy. Na razie jednak przyjrzeć trzeba się uważnie, w jaki sposób Maria Dąbrowska próbowała bronić wielkiego rodaka przed atakami rozją trzonego marksisty Dąbrowska znalazła się w o tyle trudnej sytuacji, iż bronić wypadło jej postawy pisarza, którego określała jako „jednego z największych przed stawicieli moralności świeckiej”. Dlatego być może nie sięgnęła po argu menty do wypełnionej po brzegi naukami moralnymi skarbnicy, z której wyznawcy idei Chrystusa czerpią od lat bez mała dwóch tysięcy, lecz przy wołała na pomoc Leona Petrażyckiego, filozofa i teoretyka prawa. Być może liczyła na to, że Kott, z wykształcenia prawnik, łatwiej ulegnie argu mentom z tej właśnie, społecznie uwarunkowanej dziedziny? Gdyby Jan Kott podjął krytykę etyki Conrada jako prawnik — wy kazując jej małą przydatność z punktu widzenia porządku prawno-społecznego — należałoby mu może nawet przyklasnąć, doradzając najwy żej, żeby w swojej bibliotece zrobił porządek i literatury pięknej nie mieszał z kodeksami. Ale jest coś w utworach Conrada, na co właśnie prawnik powinien zwrócić uwagę; Conrad stawia ludzi w sytuacjach, w
’’Jan Kott, O laickim tragizmie, „Twórczość” 1947, nr 2.
C zęść I
— Pod sztandarem postępu
57
których nie działały nigdy albo z jakichś względów przestały obowiązy wać: wszelkie układy prawno-społeczne. Wystarczyć muszą im, jak pisała Maria Dąbrowska, „nieliczne normy przyzwoitego ludzkiego postępo wania”. I to do czego wystarczyć!? Do przezwyciężenia pokusy zdrady. Albo też mają — „stać się dostatecznym bodźcem do postępowania nawet bohaterskiego i do przyjmowania rozwiązań nawet dla siebie tragicznych”. Postawiwszy więc swego bohatera w sytuacji tak niewyraź nej, bo ani nikt nie wygraża mu pięścią, ani nikt nie kusi nagrodami, ani nic nie musi — Conrad każe nam oczekiwać, a może nawet wierzyć, że osobnik taki postąpi przyzwoicie tylko dlatego, że tak nakazuje po czucie odpowiedzialności za los własny i los drugiego człowieka. Maria Dąbrowska stając w obronie Conrada nie ukrywała, iż po stawy i kryteria moralne pisarza mogą się wydać zawodne lub okazać w życiu nieprzydatne. Ostrzegała jednak przed ich lekceważeniem. „Świat dzisiejszy — pisała — w którym przekroczone zostały wszystkie granice ludzkiej przyzwoitości, a jednocześnie załamały się autorytety wszystkich oficjalnych wzorów, doktryn i dogmatów, stanął właśnie wobec conradowskiej próby moralności. Nie jesteśmy jeszcze w stanie powie dzieć, czy świat tę próbę wytrzyma, możemy jednak z całą pewnością powiedzieć, że lepiej będzie, aby świat się od conradowskiej postawy nie odżegnywał. Wkład tej postawy i tej moralności okaże się potrzeb ny każdemu, kto będzie kształtował nowoczesną rzeczywistość moral ną. Także i marksistom, wbrew przewidywaniom i obawom Kotla.”
Argumenty wytaczane przez marksistów z „Kuźnicy” przeciw Con radowi każą podejrzewać, iż nie byli uważnymi czytelnikami jego utwo rów. A może postanowili nie dostrzegać tego, co było dla nich niewy godne? Na przykład perfidnie przez Conrada propagowanej niezależ ności duchowej, co zresztą wytknęła im kłopotliwa polemistka pisząc: „Ale — wygodna czy nie — autonomia wewnętrzna człowieka bywa w mniejszym lub większym zakresie potrzebna w każdym ustroju, a często jest nieodzowna dla ocalenia lub wytworzenia pewnych najcenniej szych wartości życia ludzkiego. Co więcej, sądzę, że nadchodzący roz dział historii powszechnej będzie walką człowieka o prawo do autono mii wewnętrznej, które w ciągu ostatnich lat zostało całkowicie zdep tane i zniszczone.”’’’
•>2Maria Dąbrowska, Conrad/nuskie pojęcie wierności, s. 153. Tamże, s. 151.
58
Między kompromisem a zdradą
Maria Dąbrowska swój szkic polemiczny — „Conradowskie poję cie wierności” — pisała w 1946 roku i jej opinie, oceniane z tak odległej perspektywy, domagają się weryfikacji. Oczywiście, najbardziej intere sujące byłoby prześledzenie, jak owa walka o prawo do autonomii we wnętrznej przebiegała w naszej ojczyźnie, czy społeczeństwo polskie sta nąwszy w obliczu „conradowskiej próby moralności” wyszło z niej obron ną ręką? I jak w warunkach komunistycznego terroru kształtowała się nowa rzeczywistość moralna?
Egzekutorzy wyroków Historii mają pełne ręce roboty Wykorzystanie jakiejś części literatury jako narzędzia indoktryna cji nie musiałoby stwarzać dla kultury większego zagrożenia, jak długo stanowiłaby strukturę wielowątkową. Stan zagrożenia spowodowało sprzęgnięcie ideologii z siłą dążącą do podporządkowania sobie wszyst kiego. Tendencja ta, niezależnie od maskującej ją frazeologii — faszy stowskiej czy komunistycznej — miała charakter nihilistyczny, przeja wiając się między innymi jako walka z tradycją, ową przekazicielką wszel kich norm, w pierwszym rzędzie norm moralnych. Nic w tym dziwnego, że komuniści na użytek rewolucji wymyślili pojęcie „moralności socjalistycznej”; tylko w ten sposób mogli uzyskać jako tako spójny układ odniesienia dla ludzkich dążeń i motywacji w ramach tworzonego przez siebie systemu. Połączone węzłem „dziejo wej konieczności” — pojęcia „moralności socjalistycznej” oraz „socjali stycznej ojczyzny”, stały się kamieniem węgielnym „państwa socjalistycz nego”, tworu nader poręcznego tak z punktu widzenia teorii jak i prak tyki pseudorewolucyjnej. Mając w ten sposób podbudowane zaplecze, główny atak komuni ści przypuścili na te siły polityczne, których symbolem — zarazem rze czywistym reprezentantem — był Rząd Rzeczypospolitej Polskiej na wy chodźstwie. Rząd ten, jak głosiła reżymowa propaganda, miał być spad kobiercą ideologii sanacji i reprezentować aspiracje polityczne klas po siadających do restytuowania państwa sprzed września 1939 roku.
Część I — Pod sztandarem postępu
59
W związku z tym pierwszoplanowym zadaniem tak publicystyki, jak i literatury pięknej stało się wieszanie psów na emigrantach w Londynie, na sanacji, socjal-zdrajcach, „rządach pułkowników”, na Piłsudskim. Zarzucanie ludziom rządzącym II Rzecząpospolitą nieudolności, sprze daj ności i zdrady. Ten ostatni wątek stał się terenem zabiegów szczegól nie intensywnych. Ale rzekome zdradzanie klasy robotniczej, sprzeda wanie jej rodzimemu i zachodniemu kapitałowi — przedstawiane w licznych utworach sugestywnie, choć bez nadmiernej troski o zgodność z prawdą — nie miało szansy, jak słusznie przewidzieli partyjni propagandyści, w wystarczającym stopniu okryć hańbą tzw. „reakcjonistów” z Andersem, Sosnkowskim, Raczkiewiczem i paroma innymi osobnika mi na czele. Rok 1920 dowiódł, iż patriotyzm polskich robotników i chłopów jest silniejszy od antagonizmu klasowego. Trzeba przyznać, iż komuniści nauczyli się korzystać z lekcji udzie lanych im przez Historię po cenach nie zawsze najniższych. Wyciągnąć musieli więc i ten wniosek, że z polskimi robotnikami i chłopami przy pomocy haseł internacjonalistycznych wskórać mogą niewiele. Nie wi dząc innego wyjścia, komuniści zdecydowali się wykorzystać frazeolo gię patriotyczną, co postawiło ich w sytuacji diabła wyciągającego rękę po kropidło i święconą wodę. Poza tym stanęli przed koniecznością okrycia hańbą tych ośrodków politycznych, które nie tylko z racji peł nienia funkcji przywódczych, ale przede wszystkim rzeczywistego udzia łu w walce o niepodległość Polski, ogniskowały powszechne nadzieje. W tej sytuacji jedynie brutalny, nie liczący się z nikim i niczym atak otwierał widoki na zwycięstwo. Strategia tego działania opracowana została na najwyższym szcze blu, ale jeśli nawet pomysł oskarżania działaczy konspiracji antyhitle rowskiej o współpracę z Niemcami wylęgnął się w przewrotnej głowie Stalina, to nie wolno zapominać, iż grunt pod jego szersze zastosowa nie od dawna przygotowywała rodzima propaganda komunistyczna. Najpierw było bredzenie o germanofilskiej polityce rządów sanacyj nych, które jakoby paktowały z Hiderem przeciwko ZSRR, później bar dzo stanowcze, choć nie poparte żadnymi dowodami, zarzucanie kra jowym ośrodkom konspiracji niepodległościowej współdziałania z Niem cami w walce przeciwko komunistom. Podczas Konferencji Teherańskiej, kiedy na porządku dziennym stanęła — na wniosek prezydenta Roosevelta — między innymi sprawa
60
Między kompromisem a zdradą
nawiązania przez ZSRR stosunków z rządem polskim, Stalin swą nie chęć do podjęcia tego rodzaju kroku tłumaczył tym, że „agenci rządu polskiego przebywający w Polsce są powiązani z Niemcami”. Podobne rewelacje zawierał list Stalina do Churchilla, z tej samej beczki czerpali „materiały obciążające” autorzy aktu oskarżenia przeciwko uprowadzo nym do Moskwy i tam bezprawnie sądzonym przywódcom polskiego podziemia antyhitlerowskiego. Rozdział V Aktu Oskarżenia nosił tytuł: „Plan przygotowania wystąpienia wojennego w bloku z Niemcami prze ciwko ZSRR”. Wszystkie procesy sądowe, jakie w latach powojennych wytaczali komuniści polskim działaczom niepodległościowym, miały wpleciony w akt oskarżenia zarzut działalności na rzecz faszystowskich Niemiec lub wręcz współpracy z gestapo. Szukając dla owych absurdalnych po mówień zaczepienia, prokurator Zarakowski, oskarżając w tzw. Proce sie Krakowskim (na ławie oskarżonych posadzono członków II ZG WiN oraz wybitnych działaczy PSL) walił na odlew zasłużonych w walce prze ciwko hitlerowskim okupantom oficerów: „Można ich również znaleźć i za czasów drugiej Rzeczypospolitej, gdy nawiązali braterskie stosunki z niemieckim sztabem i opracowywali wariackie plany pochodu na Wschód (...) Można ich znaleźć w czasie okupacji, gdy robili robotę równolegle z gestapo, a czasem i w porozu mieniu z gestapo.”
Jeśli nawet plan, który realizował Zarakowski powstał w Moskwie, to rolę pasa transmisyjnego pełniły najwyższe władze partyjne i rządo we w Warszawie. „Rząd sanacyjny knuł wspólnie z Hitlerem, Góringem i Goebbelsem rozbójnicze plany pochodu na Ukrainę Radziecką — uświadamiał Bolesław Bierut nierozgarniętych rodaków. — Rząd faszystowsko-sanacyjny już w roku 1934 wepchnął Polskę do bloku państw osi.”
Nietrudno zrozumieć, dlaczego komuniści z takim uporem usiło wali narzucić polskiemu społeczeństwu, ale także opinii światowej, ab surdalną tezę o współpracy Polski Podziemnej z hitlerowskim okupan tem. Słabiutka pozycja komunistów, ich znikomy wpływ na społeczeń stwo, domagały się, jeśli cele „rewolucji” miały zostać osiągnięte, sta nowczego wzmocnienia. Dokonać się to mogło jedynie kosztem presti żu orientacji „londyńskiej”, która na drodze wieloletniej antyhitlerow skiej działalności zdobyła niepodważalny autorytet. W tych warunkach
Część I — Pod sztandarem postęfm
61
dowieść, że ruch komunistyczny był jedynym prawdziwym ruchem opo ru, wydać powinno się sprawą beznadziejną i ktoś inny może by się cofnął przed tak wielkimi trudnościami, ale nie ideowy rewolucjonisto. Ten na każdego przeciwnika znajdował odpowiednią broń. W tym wy padku miała nią być potwarz. Ktoś tam stwierdził, że wystarczy dowieść, iż ludzie z AK i Delegatu ry, najlepiej na stanowiskach kierowniczych, zwalczali ruch kom uni styczny, działając w ten sposób na korzyść okupanta. A jak tego do wieść? Zwyczajnie, na drodze sądowej, przy zastosowaniu dekretu z dnia 31.VHI.1944 roku „o wymiarze kary dla faszystowskich zbrodniarzy win nych zabójstw i znęcania się nad ludnością cywilną oraz dla zdrajców narodu”. W ten pomysłowy sposób represja sądowa, łącząc węzłem jed nego i tego samego przepisu prawnego hitlerowców i tych, co przeciw ko nim walczyli — oprawców oraz ich ofiary — miała się stać narzę dziem sprawiedliwości dziejowej. Jan Kott, który dał się poznać jako pisarz-humanista, był również znawcą prawa. Jego zainteresowanie tą dziedziną zaowocowało między innymi szkicem Prawo i humanizm. Nawiązując do odbytego zjazdu pi sarzy, Kott napisał: „Głęboka bowiem łączność wiąże treść, jaką pojęciu humanizmu nadawało na zjeździe wielu pisarzy z nowym poczuciem prawa, któ rego wyrazem stały się zarówno wydane dekrety przeciwko zbrod niarzom hitlerowskim i zdrajcom narodu, jak i przygotowywany obecnie przez Min. Sprawiedliwości dekret o ukaraniu winnych klęski wrześniowej... ” ’4
To nowe, zachwalane przez Kotta poczucie prawa polegało na podporządkowaniu prawa zasadzie „nullum crimen sine poena” — nie ma zbrodni bez kary. Wprowadzenie jej nie musiało się stać aż tok wielkim nieszczęściem; w ten sposób odczute pojęcie sprawiedliwości podyktowało przecież przedstawicielom zwycięskiej koalicji antyhitle rowskiej przepisy prawne (sprzeczne co prawda z uznawaną po dzień dzisiejszy zasadą nullum cńmen sine lege), na mocy których Międzynaro dowy Trybunał w Norymberdze skazywał na śmierć zbrodniarzy wojen nych, ludobójców. Był to jednak wyjątek podyktowany wyjątkowością skali i okrucieństwa zbrodni hitlerowskich. Natomiast dla Kotta naj-54 54Jan Kolt, Prawo i humanizm.
Między kompromisem a zdradą
62
wspanialszym osiągnięciem władzy ludowej było wprowadzenie na sta łe — za „postępowym” prawem radzieckim — zasady tej do praktyki sądów specjalnych w Polsce. „Przestępca odpowiada za następstwo czynu wtedy nawet — delekto wał się smakiem sprawiedliwości Kott-humanista — kiedy ich nie chciał, jeśli tylko mógł albo winien je przewidzieć. Winni klęski wrześniowej odpowiadać będą za sześć lat okupacji.”5"
Niestety nie były to majaki oderwanego od życia literata; na pod stawie wspomnianego dekretu sądzeni i skazywani byli zbrodniarze hi tlerowscy tacy jak Hoess, Stroop, Fischer czy Greiser, i fakty te nie bu dzą zastrzeżeń. Niestety ten sam przepis prawny posłużyć miał do po zbawienia przeciwnika politycznego najistotniejszego jego atutu — ka pitału zaufania i uznania dla zasług nagromadzonego w trakcie ofiar nej walki i wytrwałej służby dla narodu. Na podstawie „dekretu sierp niowego” — tego nie wolno komunistom zapomnieć ani wybaczyć — skazywano na kary wieloletniego więzienia lub tracono zasłużonych działaczy Polski Podziemnej. Ta akcja represyjna — godząc w honor i godność poszczególnych ludzi — nie dopełnienie losów indywidualnych w tak nikczemny spo sób miała na celu. Jej efektem miało być moralne unicestwienie orien tacji politycznej, której przedstawiciele, dźwigając przez lata okupacji ciężar walki kraju przeciwko najeźdźcom, traktowani być musieli przez komunistów jako potencjalny przeciwnik i główna przeszkoda na dro dze do ubezwłasnowolnienia polskiego społeczeństwa. I jeśli komuni ści także w tym wypadku nie osiągnęli postawionego sobie celu, za wdzięczamy to — w każdym razie w dużej mierze — ludziom, którzy jak Kazimierz Moczarski, płk Pluta-Czachowski, Kazimierz Pużak i wie lu innych, wieloletnim cierpieniem, a często życiem, potwierdzili nie tylko słuszność bronionej przez Marię Dąbrowską conradowskiej po stawy, ale także jej społeczną przydatność. Wątek „współpracy AK z Niemcami” jako pierwszy podjął i rozwi nął w swej działalności wychowawczej Główny Zarząd Polityczny WP. Dzisiaj nie sposób ustalić, kto klecił te różne konspekty, wytyczne pracy propagandowej i hasła, ale gen. Ignacy Blum, specjalista od tych spraw, zapewniał, że „trzonem aparatu politycznego byli komuniści, zaharto•v’ Tamże.
Część I — Pod sztandarem postęjju
63
wani w bojach z sanacyjnymi rządami, bojownicy o wolność Polski i sprawiedliwość społeczną. Oni nadawali właściwy kierunek pracy poli tycznej”. Oni, to znaczy kto? A chociażby mjr Włodzimierz Sokorski lub gen. Aleksander Zawadzki, gen. Marian Spychalski czy płk Piotr Jaroszewicz. Z listy dostarczonej przez gen. Bluma przytoczę jeszcze tylko te chociażby nazwiska: Wiktor Grosz, Marian Naszkowski, Jerzy Putrament, Paweł Hoffman, Lucjan Szenwald, Kazimierz Wolski, Ro man Zambrowski, Stanisław Zawadzki, Anatol Feigin, Władysław Matwin, Marian Mazur, Edward Ochab, Leon Pasternak, Marian Rybicki, Kazimierz Witaszewski. Nie dziwi udział w owej ofensywie ideologicznej prasy od samego początku sterowanej przez partię. Ofensywa ruszyła szerokim frontem, niestety przy udziale wielu literatów. Rodzaj przygotowania artyleryj skiego przed decydującym atakiem stanowiły podejmowane tu i ówdzie próby kompromitowania ludzi rządzących Polską przed rokiem 1939. Na ogół czyniono to w sposób podobny do wcześniej opisanego. Ślady idących w tym właśnie kierunku działań wykryć można na przykład w twórczości Jerzego Putramenta. Doświadczenia tragicznej jesieni 1939 roku wywołać musiały nie jedną gorzką refleksję, ale Putramentowi jego partyjna bezkompromisowość nakazała obnażyć korzenie zła. Wymowną próbkę tego aktu sprawiedliwości dziejowej napotkać można w powieści „Wrzesień”, gdzie porucznik Borejwa z szefostwa broni mówi: „Na pewno są tacy u nas, którym by wojna nie na rękę. Żydzi na przykład, bo się Hitlera boją. A dla nas? Dla nas, brachu, na wschód, na Bolszewię! Z diabłem razem, cóż dopiero z Hitlerem!” Słusznie przewidując, iż opinia jakiegoś poruczniczyny może nie na wszystkich wywrzeć wystarczająco mocne wra żenie, podobny pogląd Putrament włożył w usta sanacyjnego ministra: „Ba, mój drogi — Burda rozłożył ręce — (...) Ważne, aby Hitler miał wyraźną alternatywę: bat albo piernik. Bat, jeśli mu Gdańsk czy kory tarz wydadzą się ważniejsze od wielkiej, historycznej drogi na wschód (...) W dwóch słowach: z nami, jako pełnoprawnym partnerem, na Wschód. Albo sam przeciwko wszystkim, z Rosją włącznie.”’6
Nakazem chwili stało się oskarżanie ludzi sprawujących władzę w Polsce przedwrześniowej o głupotę, nieudolność, zdradę, obciążanie :><\Jerzy Putrament, Wrzesień, MON 1953, s. 6(5.
64
Między kompromisem a zdradą
całkowitą winą za klęskę. Do natarcia ruszyli pisarze różnego autora mentu — Wojciech Zukrowski i Juliusz Żuławski, Piętak i Galaj, Stani sław Zieliński i Strumpf-Wojtkiewicz. Ale sygnał do natarcia, by tak rzec, dał Jerzy Putrament. Jego opowiadanie „Ten i tamten brzeg m ostu” pisane było na gorąco, we Lwowie 1939 roku, kiedy jeszcze wiatr histo rii nie zdążył rozwiać dymów znad pól bitewnych, a tysiące polskich oficerów za drutami sowieckich obozów czekało na mający niebawem zapaść wyrok śmierci. Putrament we wspomnianym opowiadaniu przejawił nie byle jaką ambicję, umyślił sobie skompromitować „obóz legionowy” przez udo wodnienie, iż walka o władzę zaprowadziła spadkobierców ideologii Marszałka prosto do zdrady. Z oficerów, którzy pojawiają się na kartach opowiadania, jeden trzęsie się ze strachu jak galareta, drugi jest głupi jak but, trzeci, major, salwuje się ucieczką samochodem sanitarnym wyłado wanym prywatnym dobytkiem oraz żoną, a w dodatku nie chce zabrać ciężko rannego żołnierza. No i ten pułkownik Ziembiński, który świado mie wydaje rozkaz wysadzenia mostu, żeby uniemożliwić przeprawę przez rzekę cofającemu się na czele dywizji znienawidzonemu generałowi. Juliusz Żuławski natomiast dał taką ocenę rządów sanacji: „Jedno cześnie zaś polityka polska uplasowała kraj w sytuacji możliwie najdzi waczniejszej. Z nieustępliwą wrogością wobec Związku Radzieckiego — w sojuszu z hitlerowskimi Niemcami — czekało się w nieuniknionej kolejce na niemiecką agresję...”57 Również do oceny polskiej armii i jej dowódców Żuławski zastosował obowiązującą „postępowych” pisarzy wy kładnię: „Oni to — wychowani przez zmarłego dyktatora sztabowcy — na równi z nieprzyjacielskimi czołgami i lotnictwem zdezorganizowali armię w pierwszej godzinie próby Tak się skończyła epopea »Pierwszej Brygady« i cały legionowy mit...”5s. To, że wielu z owych wychowanków dyktatora — tych, co uniknęli kuli w tył głowy na gościnnej radzieckiej ziemi — kontynuowało walkę w Polskich Siłach Zbrojnych na Zacho dzie lub kierując podziemną armią w kraju, jakby uszło uwagi autora „Skrzydła Dedala”, książki, którą cytuję. O tym, że niżsi rangą zawodo wi oficerowie armii przedwrześniowej również byli diabła warci, świad czyć zdawał się między innymi następujący dialog:
:,/ Juliusz Żuławski, Slazydla Dedala, Czytelnik 1949, s. 66. ”s Tamże, s. 72.
Część 1 — Pod sztandarem postępu
65
„— Słyszałem, jak rozmawiało dwóch rotmistrzów z kawalerii... Mówili, że lepiej byśmy na tym wyszli, gdybyśmy od początku poszli razem z Niemcami na Rosję. — Pewnie. Tacy jak oni może by lepiej na tym wyszli. Przynajmniej na razie... Tacy jak oni odrzucili przecież parę miesięcy temu sowiecką propozycję sojuszu. Ciągle ci sami.”’*’
Inny pisarz, Julian Gałaj, w powieści Mystkowice wioska mała nie wzdragał się przed jeszcze drastyczniejszymi ocenami. Bohater powie ści, radykalnie usposobiony mieszkaniec wsi, słuchając w pierwszych dniach wojny komunikatów radiowych o nalotach na polskie miasta „czuł podświadomą radość”. Dlaczego? „Bo oto miało legnąć w gruzach draństwo gospodarcze, społeczne i polityczne. Miały legnąć polskie latyfundia i majoraty, folwarki i resztki panoszącej się szlachetczyzny. Ze masy pracujące ucierpią? (...) Każdy nowy twór, każda nowa forma powstaje w cierpieniach (...) 1 teraz świat imperializmu kapitalistycznego musi zginąć w cierpieniachr,i0
Trudno się dziwić, że Gałaj, który na początku lat trzydziestych wstąpił do KPP, o Piłsudskim i ludziach rządzących przed wojną Polską nie miał dobrego mniemania. Albo że za „gorsze od bomb i kul kara binów maszynowych” kazał uznać bohaterowi swego utworu „wieści o zdradach w wojsku polskim”. Obdarzony przez autora klasową świado mością, bez trudu wykrył owego zjawiska prawdziwą przyczynę: „Mściła się na Polsce polityka Piłsudskiego, która miała byś nadzwyczaj mądra i owocna. Rzeczywiście była owocna. W zdradę była owocna.”1’1
Tak wyglądała ówczesna twórczość literacka, jej nurt „Postępowy”. Próbki, które zaprezentowałem, wyszły spod pióra autorów różniących się od siebie pod wieloma względami — łączył je jeden, wspólny cel. Pod tym względem również poezja nie pozostawała w tyle. „O, krzyczcie »Zdra da«, ciemne duchy września — wołał głosem wielkim Lucjan Szenwald — łodzi rozbitej przeklęci sternicy”. Wiersz zatytułowany „Do Polaków zagranicą” powstał w sierpniu 1943 roku; kilka miesięcy wcześniej, znaj dując się jeszcze na Syberii, Szenwald, grzmiał i miotał ogniste strofy: Tamże, s. 80. Julian Gałaj, Wystkowi.ee wioska mała— cz. IV. Wojna, KiW 1949, s. 89. ,,! Tamże, s. 46.
66
Między kompromisem a zdradą „...kto tej czarnej szajce / / Gdzie herszt jest zdrajcą i kamraci zdrajcę, / / Dał prawo krzyczeć? I przed trybunały / / Pozywać — kogo? Mówię bez patosu: / / Kogo pozywać? Kraj, co wzniósł się cały, / / Przytroczył Polski los do swego losu, / / Wy coście kłodą i protestem legli, / / Gdy chciały odsiecz nam nieść bratnie roby...”‘i2
W taki oto sposób niektórzy literaci klecili na zamówienie partii historię Polski, która miała obowiązywać polskie społeczeństwo przez dziesięciolecia. Nie był to niestety ich jedyny wkład w dzieło rewolucji. Wielu z tych, którzy znaleźli się na „gościnnej ziemi radzieckiej”, kiedy nadarzyła się po temu okazja, podjęło ochoczo walkę na różnych od cinkach. Niektórzy, jak Wasilewska, Ważyk czy Putrament, uczestniczyli w organizowaniu ZPP, inni, jak Szenwald, Pasternak, Broniewska, Prutkowski, Przymanowski — pełnili różne funkcje w polskiej armii, tej właściwej. Na temat tamtej drugiej Lucjan Szenwald napisał: „Hańba tym, co tłukli nas w ciemię, / / A przy blasku ognia tył podali! / / Chcieli na ukraińskę ziemię, / / Dzisiaj są na perskiej — można i dalej! / / Tego, co ogrzał ich i wskrzesił, ugryźli w rękę — marne kundle!”'*
Ten, „co ogrzał ich i wskrzesił” to oczywiście Józef Wissarionowicz. Niestety nie wszystkich wskrzesił. Niektórych dlatego, że nie mógł — innych, bo nie chciał. I nie w ich chyba imieniu Wanda Wasilewska składała na zjeździe ZPP w czerwcu 1943 roku rządowi radzieckiemu wyrazy „gorącej wdzięczności za gościnę i opiekę”.
Odrażający obraz Armii Krajowej
Kompromitowanie rządów przedwojennych było tylko częścią za dania nakładanego przez partię na wszystkich tych, którzy objawili go towość oddania swych umysłów i talentów na usługi reżymowej propa gandy — dziennikarzy i literatów, także ludzi nauki i sztuki. A że główni winowajcy znajdowali się w Londynie, poza zasięgiem ręki sprawiedli wości ludowej, na porządku dnia stanęła sprawa rozprawienia się z ich (1" Lucjan Szenwald, Do Polaków zagranicą („Z ziemi gościnnej do Polski” — Biblioteka ZPP w ZSRR, Moskwa 1944), s. 1(5. w Lucjan Szenwald, Józef Nadzieja pisze z Azji Środkowej, tamże, s. 9.
Część I — Pod sztandarem postępu
67
poplecznikami w kraju. Jeśli ktoś nie wiedział, jak ich rozpoznać i gdzie ich szukać, wiele skorzystać mógł uważnie wsłuchawszy się w ten cho ciażby fragment przemówienia prezydenta Bieruta: „Wrogowie ludu, wyzute z wszelkiego sumienia i poczucia odpowie dzialności przed narodem sprzedajne męty z wysługującego się przed wojną Hitlerowi obozu wynajmują się dziś na służbę u nowych podże gaczy wojennych. Usiłują oni przeszkodzić wielkiej twórczej pracy na szego bohaterskiego narodu (...) Usiłują przeniknąć podstępnie w po szczególne ogniwa tej potężnej pracy, aby szpiegostwem i sabotażem, rabunkiem, wrogą plotką, przebiegłym szkodnictwem, skrytą dezorga nizacją hamować wielkie osiągnięcia polskich mas pracujących. Tylko wnikliwa, nieustanna czujność ludu pracującego sparaliżuje skutecz nie te bezecne i zdradzieckie machinacje, zdemaskuje szkodników...”01
I demaskował lud pracujący szkodników przy pomocy ludzi pióra, zachęcany przez nich i pouczany. Jakaż to siła nakazywała rozgarnię tym na ogół osobnikom pleść tak niesamowite brednie? Jak mogli po tem patrzeć w oczy ludziom, którzy znali prawdę? I, co jeszcze mniej zrozumiałe, jak ludzie, którym moralna ocena tego rodzaju działalno ści nie nastręczała żadnych trudności, mogli tak nędznym typom poda wać rękę? Ba, żeby w grę wchodziło tylko podawanie ręki! „Wielka jest magia władzy — napisał Miłosz kreśląc w Zniewolonym umyśle sylwetkę Putramenta jako „wielkorządcy” tuż po wojnie w Krakowie: —--Wkrótce Gamma był otoczony dworem potakujących, którzy krzywili się, kiedy się krzywił, wybuchali głośnym śmiechem, kiedy raczył opowiadać dow cip”05. Podobnie bywało, kiedy Putrament ambasadorował w Paryżu, a także kiedy potem pełnił różne wysokie funkcje w Warszawie. Niestety7, nie takim jak Putrament podawało się rękę! Któż odmó wił, na przykład, uściśnięcia dłoni Romanowi Bratnemu, temu dziecku szczęścia wymuszonego na losie sztuczkami niezbyt może oryginalny mi, ale z tupetem godnym odnotowania. Jako niewątpliwy przejaw tej cechy potraktować wolno, jak sądzę, artykuł zatytułowany Polskaz dostę pem do Doboszyńskiego, a więc ze szczególnym poczuciem humoru, jeśli wziąć pod uwagę, iż wykorzystał nazwisko człowieka zmtrszonego wyjąt kowo odrażającymi metodami do złożenia fałszywych zeznań, na ich podstawie skazanego na śmierć i straconego. ,vł Bolesław Bierut, „Nowe Drogi” 1949, nr 4. o:> Czesław Miłosz, Znieioolony umysł KAW 1989, s. 1(59.
68
Między kompromisem a zdradą „Obok oficjalnej dewizy o »szynach na wschód, które trzeba smarować masłem« — pisał Bratny, proces przeciwko Doboszyńskiemu wykorzy stując zresztą jedynie jako odskocznię — pojawiają się wprawdzie spra wozdania gen. Bora-Komorowskiego o dziesiątkach niemieckich dywi zji trzymanych w szachu przez oddziały AK, o tysiącach zrujnowanych linii kolejowych, ale nawet akowski żołnierz czyta ze zdumieniem, jakie to zgubne dla Niemców skutki wywołuje »stanie z bronią u nogi«. Nawet żołnierz Wielkiej Dywersji wie, że ostatnio nawet rzadkie wyjaz dy »na pociąg« skończyły się niemal zupełnie, że służba jego obejmuje wyłącznie likwidację agentów i akcje przeciw policji. Wie, że ma nigdy nie atakować Wehrmachtu. Żołnierz ten nie wie, że opiera się to na uzgodnionej z Niemcami »dżentelmeńskiej« umowie. Nie wie, że dzia łalność władz konspiracyjnych koncentruje się na akcji A — na »robo cie« antykomunistycznej. Nie wie o spotkaniach szefa sztabu AK płk. Pełczyńskiego z dygnitarzami gestapowskimi.”'’'’
Przytoczony fragment prozy Bratnego reprezentuje kolejny ze ste reotypów, w których upowszechnianiu literaci odegrali rolę niebagatel ną. W owym krótkim tekście Bratny „demaskował”, po pierwsze, nie chęć dowództwa AK do walki z Niemcami, po drugie, konszachty tegoż dowództwa z gestapo, po trzecie, jego działalność antykomunistyczną, czyli w stu procentach wywiązywał się z „zamówienia społecznego” na bardzo w danej chwili pożądany temat. Jako uzupełnienie zarzutów drugiego i trzeciego, potraktować można zawartą w tym samym artyku le informację o wymienianiu przez Delegaturę z gestapo swoich więź niów za denuncjowanych komunistów „według stałego parytetu 1:6”. Rewelację tę Bratny powtórzył w artykule zatytułowanym Żywa barykada (Odrodzenie — 7 VIII 1949). Ten sztych był wymierzony w dowództwo AK w związku z rocznicą Powstania Warszawskiego. „Publicysta polityczny, który chce bić w sprawców gigantycznej intrygi politycznej — a piszący to Bratny bić w swoje byłe dowództwo chciał najwidoczniej bardzo mocno — pu blicysta ten musi mieć rękę (...) która nie zadrży, gdy przyjdzie napi sać najgorsze słowa prawdy”. Bratnemu ręka nie zadrżała nawet przy pisaniu kłamstw, co ocenić można zapoznawszy się z tym chociażby frag mentem jego tekstu: „Gdy zaś uznamy udokumentowaną prawdę, że agentury akcji A” (an tykomunistycznej) Delegatury Rządu prowadziły działalność wpół jaw-
W l Roman Bramy, Polska z dostępem do Doboszyńskiego, „Odrodzenie” 1949, nr 29.
Część I — Pod sztandarem postępu.
69
ną, gdy wiemy, że chcąc uzyskać zwolnienie swoich więźniów denuncjowano działaczy komunistycznych w Gestapo wg stałego parytetu 6:1 (...), gdy znamy dobrze w szczegółach tajniki planu »Burza«, gdy wie my o fakcie, że wybuch powstania nie tylko nie był uzgodniony z do wództwem frontu radzieckiego, (że jeśli był uzgodniony z kimkolwiek, to raczej — jak wynikało z zeznań jednego ze świadków w procesie Doboszyńskiego — dowództwem niemieckim tego frontu...).”67
Bratny wiadomości na temat „parytetu” nie wyssał z palca, zaczerp nąć ją musiał z tego samego źródła, w którym zanurzył pióro inny re wolucjonista, były uczestnik konspiracji antyhitlerowskiej w szeregach PPS-WRN, Jan Szeląg, zanim przystąpił do napisania Sądu nad Dobo szyńskim. Po rewelacjach Bratnego refleksje tego autora nie mogą czy telnikiem wstrząsnąć, ale niejednego na pewno przejmie odraza, gdy przeczyta następujący passus: „Toteż kierownicy AK, prowadzący rozmowy z Niemcami, ustalający z nimi swoją taktykę, załatwiający kwestię uwolnienia działaczy londyń skich na podstawie paiytetu: jeden za sześciu pepeerowców — w swo im pojęciu nie działają jak zwykli zdrajcy, ale jak niesłychanie mądrzy politycy.”68
Wydaje się mało prawdopodobne, żeby autor tego tekstu napraw dę wierzył w te brednie czerpane z protokołów bezpieki; raczej dostrze gał w tym szansę dostania się na drogę, która w przyszłości miała do prowadzić go do profesorskiej katedry. Byłaby to niewątpliwie wysoka cena za życiowy sukces, ale płacić miał ją przecież za Szeląga kto inny, „wyrokiem historii” i tak skazany na niesławę i odtrącony. Nie należy się chyba nadmiernie dziwić, że autor, który godził się na takie reguły gry, starał się z przyjętych na siebie zobowiązań wywiązywać jak najle piej. Taka niewątpliwie postawa nakazała mu „Sprawę Doboszyńskie go” przedstawić na tle możliwie szerokim. Warto rzucić okiem na owe go tła następujący, niewielki wycinek: „Wreszcie zbliża się moment krytyczny: Armia Czerwona dochodzi do Wisły. Zostaje wydany rozkaz powstania mającego zaskoczyć dowódz two radzieckie (...) Niemcy obiecują poparcie tej akcji, obiecują broń i amunicję...”69
,ł~ Roman Bratny, Żywa Barykada, „Odrodzenie” 1949, nr 32. ,i,sJan Szeląg, Zbigniew Mitzner, Sąd nad Daboszyńskim, „Kuźnica 10.07.1949. Tamże.
70
Między kompromisem a zdradą
Powstanie, do którego wszczęcia Radio Moskwa i radiostacja „Ko ściuszko” nawoływały ludność Warszawy, miały zaskoczyć dowództwo radzieckie, a Niemcy mieli dostarczyć powstańcom broń przeciwko so bie samym. Takie idiotyzmy wypisywał człowiek przy zdrowych zmy słach w „Kuźnicy”, piśmie lewicowej intelektualnej elity. Szeląg miał niewątpliwie poważne osiągnięcia w rozprawianiu się z legendą Armii Krajowej, ale niezależnie od zasług i respektu dla jego profesorskiej togi, stwierdzić trzeba, iż Bratny przewyższał go nie tylko śmiałością w ujmowaniu tematu, ale także inwencją. Za przykład posłu żyć może felieton „Upadek Firmy „Pol” i „Ska” z tomu Glos bomby Ishi, napisany z właściwą temu twórcy werwą i weną. Nie wydaje się praw do podobne, żeby po przeczytaniu tego utworu mógł ktokolwiek, pomija jąc zakute reakcyjne łby, z szacunkiem pomyśleć o tych siłach politycz nych, których symbolem stał się polski „Londyn”. Pomysł był oryginalny, chociaż nieco ryzykowny. Tym razem dla skompromitowania wiadomych „sił” Bratny posłużył się niemiecką ulot ką, autorstwa rzekomych polskich ochotników walczących przy boku armii niemieckiej. „My, polscy ochotnicy — głosiła owa ulotka — ... w większości byliśmy również członkami AK, zachowujemy w dalszym cią gu antybolszewicką postawę AK i jesteśmy przekonani, że wy, w razie niemożności przejścia na naszą stronę, znajdziecie w oddziałach AK najlepszą sposobność służenia ojczyźnie...” Tekst owej ulotki stal się dla Bratnego pretekstem do snucia następujących rozważań: „Sfabrykowana przez gestapo ulotka ujawnia coś więcej niż to, jaka rola AK mieściła się w systemie hitlerowskiej prowokacji i że gestapo, które nie doczekało się pokłosia swej akcji, traktowałoby przechodze nie żołnierzy polskich z szeregów wojska polskiego do oddziałów AK jako faktyczne rozbrojenie przeciwnika, jako pożądaną dezercję z fron tu. Sanacja wbrew krwawym nieraz pozorom, wróciła w praktyce do swego paktu nieagresji z hitleryzmem...”70
Te „krwawe nieraz pozory” to tysiące bojowników podziemia niepod ległościowego oddających od pierwszych tygodni okupacji życie na ulicach polskich miast, ginących podczas obław i pacyfikacji na polach i w lasach całej Polski, zadręczonych w obozach i kaźniach gestapo; ich poświęcenie, mękę i krew poważył się Bratny dyskontować w sposób tak szczególny.
Roman Bramy, Upadek Firmy »Pol« i »Ska«, „Nowa Kultura” 1953, nr 2.
Część I — Pod sztandarem postem
71
Chwytem podobnym co Bratny — niemiecką propagandową ulot ką — tylko z nieco większą finezją, posłużył się Zbigniew Załuski pisząc w swoim Czterdziestym czwartym tak: „Jadący na wschód, na próbę Burzy, oficerowie AK nie wiedzą, że to, co czynić będą »na progu Europy«, zbiegnie się tragicznie w czasie i przestrzeni z tym, co mówić będzie wróg.”
Ostatnie słowa cytatu dotyczą ulotki hitlerowskiej propagandy ad resowanej do żołnierzy sowieckich, głównie tego jej fragmentu: „Czy nie taka jest prawda obecnych tajnych rozkazów Stalina? Konty nuowanie wojny do całkowitego podporządkowania Niemiec i Euro py? (...) Kraje, którym zagraża niebezpieczeństwo, powstaną wszystki mi siłami i utworzą potężne pospolite ruszenie.”
Załuski, dbając o zachowanie pozorów (jego Czterdziesty czwarty pisany był na innym etapie niż Bratnego Glos bomby Ishi) malował prze cież ten sam ponury obraz AK Tyle tylko, że cieniował go bez porówna nia subtelniej niż czyniła to wcześniej prymitywna propaganda Zarządu Politycznego WP. „Ich własna akcja — pisał o jadących na wschód, by podjąć walkę z Niemcami w ramach akcji »Burza« oficerach podziemia — uzasadnio na z ich punktu widzenia, jasna, (...) nabierze dwuznacznego charak teru w oczach partnera w rozgrywce politycznej.”71
Ze słów Załuskiego zdawało się wynikać jasno i nieodparcie, że wkraczający w granice państwa polskiego Sowieci nie mieli innego wyj ścia, jak czym prędzej rozprawić się z napotykanymi przez Armię Czer woną żołnierzami AK, której powstanie przeciwko nim wieszczyła hitle rowska ulotka. A oto jak obiecująco rozpoczynał jeden ze swoich utwo rów Kazimierz Brandys: „5 października hrabia Bór-Komorowski, wystraszony skutkami zbrod ni, spłoszony jak szczur dymem płonącego miasta i widokiem podstępnie przelanej krwi, której był hojnym szafarzem, rozwścieczony wreszcie niemi łą sytuacją, obnażającą zbyt jaskrawo zdradę »londyńskiego dowództwa« — które pod hasłem powstania przeciwko okupantom usiłowało pchnąć młodzież warszawską przeciwko wyzwoleńczym armiom, radzieckiej i polskiej — wystraszony, spłoszony i rozwścieczony tym wszystkim, poje chał hrabia Bór do Ożarowa. Tam, w kwaterze dowódcy SS von dem
71 Zbigniew Załuski, Czterdziesty czwarty, Czytelnik 1968, s. 24.
72
Między kompromisem a zdradą Bacha, po przyjacielskiej gawędzie, w której obydwaj generałowie odna leźli wspólnych przodków po kądzieli — podpisano akt kapitulacji.”7-
Cytat ten, zaczerpnięty z powieści Kazimierza Brandysa Człowiek nie umiera, wyprowadza ze strefy publicystyki na obszar literatury pięk nej. Pozwala to przyjrzeć się na ogół subtelniejszym, niż zdarza się w publicystyce, metodom oddziaływania na świadomość społeczną, cho ciaż z punktu widzenia ofiary jest rzeczą drugorzędną, czy się jej pod rzyna gardło nożem kuchennym, czy przy pomocy sztyletu z rękojeścią wysadzaną drogimi kamieniami. Oczywiście utwory z okresu socreali zmu w niczym nie przypominały narzędzia tak kunsztownego, były to raczej instrumenty nie tylko mało estetyczne, ale i tępe. Fakt, iż autorzy bardzo starali się zapewnić im jak największą skuteczność. Ale tak to już bywa z dobrymi chęciami, nadm ierna gorliwość zgubiła niejednego neofitę odbierając mu rozum. Jak inaczej usprawiedliwić wypisywanie takich na przykład rzeczy na temat Powstania Warszawskiego: „Początkowo ludzie pokładali nadzieje w dowództwie: nie rzucano by przecież rozkazu na próżno! Sztab powstania musi chyba działać w porozumieniu ze sztabem radzieckim (...) Ale złudzenia rozwiały się w pierwszych dwóch tygodniach (...) Dowództwo? Nie wiadomo gdzie go szukać. Czy w ogóle istniało?”7-5
Kazimierz Brandys wykonując zamówienie na utwór zgodny z obo wiązującym na danym etapie walki klasowej stereotypem — starał się nie pominąć niczego, co mogłoby skompromitować „ośrodki reakcyj ne”. A każde dziecko wówczas wiedziało, dzięki odpowiednio opraco wanym podręcznikom i program om szkolnym, że Armia Czerwona paliła się do udzielenia pomocy walczącej Warszawie, lecz zdradzieccy „londyńczycy” stawali na głowie, żeby jej w tym przeszkodzić. „Cóż ro biły w tych dniach akowsko-londyńskie sztaby?” — rzucił dramatyczne pytanie Kazimierz Brandys i natychmiast uwolnił czytelników od rozter ki wyjaśniając: „Wziąwszy na swoje sumienie pożary i krew, teraz czuwały nad jednym: aby odciąć Warszawę od pomocy radzieckich wojsk ludowych, walczą cych o przyczółek na Wiśle. Biuletyny faszystowskiego podziemia (czyli niepodległościowego — przyp. S.M.) roiły się od oszczerstw rzucanych na Czerwoną Armię i Kościuszkowców. Alowcy bronili się samotnie w*75 7~ Kazimierz Brandys, Człowiek nie umiem, Czytelnik 1951, s. 7. 75 Tamże, s. 16.
Część 1 — Pod sztandarem postępu
73
wąskich uliczkach Starego Miasta (...) Sztab frontu białoruskiego usi łował nawiązać łączność z kierownictwem powstania. Kawalerzysta, mianowany wodzem przez Londyn, odpowiadał milczeniem. Mimo to, za pomocą zwiadowców i łączników przerzuconych na lewy brzeg, radzieckie dowództwo zdołało przekazać wiadomość; o posiłkach, ja kie zostaną pchnięte na oznaczone punkty walki w celu wsparcia po wstańczej obrony. Nazajutrz wycofano z tych punktów oddziały AK i bez wystrzału oddano je Niemcom. Zdrada była jawna, ale żołnierze ginęli jak skazańcy — kłamstwem przewiązano im oczy (...) Przeciwko tym właśnie wojskom, które oparły się o Wisłę u kresu olbrzymiej let niej ofensywy, przeciwko ludowym armiom przybyłym na pomoc zało dze i mieszkańcom Warszawy — dowództwo powstańcze, grupujące wokół siebie wszystkie odłamy politycznego wstecznictwa (...) pchnęło milion ludzi (...) na bezowocną śmierć. Radziecki zwiadowca, który przedarł się w końcu września przez Wisłę i dotarł do sztabu Bora, aby zadzierzgnąć łączność, nigdy już nie powrócił do swojego oddziału: sztabowcy londyńscy nie lubili pomocy ze wschodu.”'4
Prymitywizm zademonstrowanych tutaj paru chwytów propagan dowych można by względnie łatwo wytłumaczyć właściwościami intelek tu tych, co je wymyślali, ale byłaby to jedynie prawda częściowa. Dezynwoltura partyjnych propagandystów musiała wynikać z przeświadcze nia, iż społeczeństwo odcięte przez cenzurę od źródeł informacji, zda ne na łaskę i niełaskę upaństwowionych środków masowej komunika cji, nigdy nie pozna prawdy. Sprawa wydaje się względnie prosta, dopó ki nie przyjrzymy się działalności ludzi inteligentnych, wykształconych, w dodatku posiadających dostęp do informacji w znacznie szerszym zakresie niż przeciętny zjadacz gorzkiego peerelowskiego chleba. Tacy autorzy, jak ci, których cytowałem, nie wymyślali na ogół owych bredni, lecz tylko je upowszechniali i co najwyżej przystosowywali w zależności od gatunku czy rodzaju utworu, w jakim miały być wykorzystane. Ale ich odpowiedzialność z tej racji wcale się nie zmniejsza. Kazimierz Brandys, podobnie jak Bratny, przeżył powstanie w Warszawie, to należy podkreślić. Biernie co prawda, ale wiele rzeczy widział na własne oczy, o innych musiał słyszeć od naocznych świadków, tak podczas powstania, jak i później, obracając się nie tylko wśród staty stów owej wstrząsającej tragedii, ale także wśród świadomych swoich ról aktorów. Wiedział przecież, że schodzili ze sceny nie w blasku re-74
74 Tamże, s. 21.
74
Między kompromisem a zdradą
flektorów, co prawda, lecz bez piętna hańby na czole, więc dlaczego bredził, że „sztab Bora obwieścił załodze akowskiej przywilej opuszcze nia pozycji z bronią w ręku?” Dlaczego bzdurzył, że „Alowcy bronili się samotnie w wąskich uliczkach Starego Miasta?” Kazimierz Brandys działał niewątpliwie we wzniosłym przeświadczeniu, iż nadrzędne cele rewolu cji największemu idiotyzmowi nadają rangę mądrości, na której funda mencie posłuszne ręce niewolników wzniosą wspaniałą świątynię No wej Wiary. Dla siebie wybrał rolę kapłana. Niestety Kazimierz Brandys wypisując te brednie o powstaniu nie był wyjątkiem. Niełatwo dzisiaj zrozumieć, jak do tego doszło, że umy sły wydać by się mogło wcześniej ukształtowane już w pełni w duchu innej tradycji, ulegały — jedne prawie natychmiast, inne stopniowo, jakby z pewnymi oporami — nie tyle złudnemu urokowi i fałszywej mądrości diamatu, ile prymitywnej partyjnej propagandzie. Powstanie Warszawskie w powszechnym odczuciu było straszliwą raną, ofiarą, któ rej sens większość Polaków mogła co najwyżej intuicyjnie wyczuwać. W sytuacji, jaka powstała po wojnie, w warunkach niewyobrażalnej w nor malnie funkcjonującym społeczeństwie presji psychicznej z jednej stro ny, z drugiej kompletnej nieomal blokady informacyjnej, wyrobienie sobie własnej, względnie niezależnej opinii na temat większości spraw i wydarzeń, szczególnie tych z ostatniego okresu, stało się wręcz niemoż liwe. Tym większa odpowiedzialność za słowo spoczęła na tych, którzy z racji swojej pozycji, społecznego kredytu zaufania, byli rzeczywiście czy też powinni być w sytuacji lepiej zorientowani. Do takich osób należała niewątpliwie Maria Dąbrowska, toteż zdumienie, połączone z zażeno waniem, wywołuje następująca scena z jej Przygód człowieka myślącegoA’ „Nikt z tych, co w dzielnicach, gdzie jeszcze się rozmawiało, po swoje mu komentowali wypadki, nie wiedział, że w tym samym czasie, kiedy po długim milczeniu frontu z ulgą i nadzieją usłyszano znowu jego dalekie dudnienie, na jednej z przecznic Marszałkowskiej, w partero wym mieszkaniu, do którego wypłoszony z piwnic PKO schronił się sztab Komendy Głównej powstania, w najzaciszniejszym pokoiku znaj dował się generał w cywilnym ubraniu, człowiek niepozornej postaci, pozbawionej wyrazu, gładko wygolonej, lecz z jednej strony opuchnię tej twarzy, i zaspanego spojrzenia. (...) Dręczony zapaleniem okostnej, krzywił się z bólu i chodził coraz prędzej. A potem nagle stanął, chwycił
Maria Dąbrowską, Ptzygody człowieka myślącego, s. 711, 712.
Część I — Pod sztandarem postępu
75
się za serce, wstrzymał na chwilę oddech, martwe, o zaczerwienionych z bezsenności powiekach oczy wytrzeszczyły się i zabłysły odbiciem świa tła za oknem, w które spojrzał. — Czyżby? Czyżby? — wyjąkał spierzch niętymi wargami. I nie dowierzając uszom, generał, wódz naczelny klęski, położył się jak długi na podłodze, przywarł do niej chciwym uchem, ponownie wstrzymał oddech. Deski podłogi niosły wyraźnie odgłos huraganowego ognia. Z zaczerwienionych od bezsenności oczu generała potoczyły się łzy. — Nareszcie — szepnął — to nie pomyłka. To front. Nareszcie, nareszcie, nareszcie. To wyzwolenie, koniec męki. Człowiekiem, który ze łzami w oczach wyglądał ratunku od nienawist nej sobie Czerwonej Armii, człowiekiem, co nie miał więcej pojęcia, jak kierować wypadkami, niż Michaś Wochalski albo dozorca Wiśniaty, a nie rozumiał z nich ani części tego, co rozumieli Józef Tomyski, Ewa Radgoska czy Joasia Tomyska, był wódz naczelny Armii Krajowej, gene rał Bór-Komorowski, mały człowiek, któremu powierzono los narodu i stolicy i o którym jeszcze w tym czasie mówiono tu i ówdzie: — No przecież ostatecznie Bór ma jakiś plan, wie, co robi. Jeśli nie kapitulu je, to znaczy, jest nadzieja na pomoc. Leżący na podłodze i nasłuchujący armat rosyjskich generał nie miał żadnego planu i nie wiedział, co robi.”
Po przeczytaniu tego tekstu, który przytaczam nie bez ważnej przy czyny, trudno opędzić się od pytania, czy pisarka budująca portret ko m endanta głównego Armii Krajowej z elementów dostarczonych przez partyjną propagandę wiedziała, co robi. Czy świadoma swej zawodo wej i społecznej rangi zdawała sobie sprawę z odpowiedzialności, jaką na siebie bierze, pomagając uzurpatorskiej władzy społeczne emocje kierować w koryto, którym wzburzone fale pseudorewolucyjnej retory ki unosiły — skazane na zatracenie — wszystko, co było w przeszłości najcenniejsze? Nie wydaje się prawdopodobne, by Maria Dąbrowska mogła zapomnieć swoje własne, odważne słowa kilka lat wcześniej rzu cane w twarz partyjnym ideologom w obronie etosu Armii Krajowej. Rozdział o powstaniu napisała Dąbrowska w 1951 roku; jakim zmianom w ciągu niewielu lat dzielących Spór o Conrada od Przygód człowieka myślącego uległa otaczająca pisarkę rzeczywistość, a co zmieni ło się w niej samej? Jest to doprawdy niełatwe pytanie.
Socrealizm, groźne narzędzie walki
Propagandowy stereotyp zbrodniczego kumania się dowództwa AK z hitlerowcami zazębia się z innym, który miał dowieść degrengolady „niedobitków reakcji”, opisać staczanie się „sił wstecznych” na pozycje walki bratobójczej. Machina propagandy, której jednym z kółek stała się literatura, coraz bardziej przypominała gigantyczną kruszarkę. W jej dudniących czeluściach zdruzgotani mieli zostać kolejno wszyscy przeciwnicy ustroju, rzeczywiści i urojeni, wrogowie ludu wyzwalające go się z pęt kapitalistyczno-obszarniczego wyzysku przy pomocy brat niego NKWD. Walka z „reakcyjnym podziemiem” to najpłodniejszy bodajże te mat w literaturze i publicystyce okresu stalinowsko-bierutowskiego. Użyczyli mu swoich talentów i nazwisk również twórcy wyższej rangi niż reprezentowana przez specjalistę od tych spraw, Władysława Machejka. Tu należałoby zwrócić uwagę na ścisłą zależność między sposobem uj mowania przez pisarzy tego tematu a metodami walki z politycznym podziemiem prowadzonej przez aparat bezpieczeństwa. Pierwsze lata po wojnie przyniosły na przykład pewną liczbę procesów politycznych, które nie stały się natchnieniem dla bardów „łagodnej rewolucji”. Nie tylko przynosiły za mało materiału „kompromitującego”, ale często nie dało się w ich przebiegu ukryć, że wielu z przywódców podziemia dzia łało na rzecz wygaszenia oporu zbrojnego. Mimo to w utworach literac kich pojawiali się nagminnie majorowie i pułkownicy podjudzający do walki bratobójczej. Efektowniejsze i bardziej poręczne okazywały się postacie człon ków i komendantów różnych „band reakcyjnych”. Łatwość, z jaką da wało się działania takich grup kompromitować w oczach społeczeństwa udręczonego okropnościami kilku lat okupacji — konipromitując tym samym ideę oporu czy chociażby protestu przeciwko komunistyczne mu terrorowi — przyczyniła się niewątpliwie do dużej popularności tego tematu wśród literatów. Realizm socjalistyczny jako metoda twór
Część I — Pod sztandarem postępu
77
cza nie domagał się od autorów zgodności stereotypów literackich z rzeczywistością, lecz tylko z obowiązującymi na danym etapie wytyczny mi. Wystarczyło, na przykład, posuwając się tropem wskazanym przez partię, odwrócić naturalne następstwo przyczyn i skutków, a już zaszczuwani przez NKWD i bezpiekę żołnierze Armii Krajowej przeistaczali się w zajadłych kontrrewolucjonistów. W tej sytuacji zabity w czasie akcji pacyfikacyjnej ubowiec automatycznie pojawiał się na kartach opowia dań i powieści z aureolą męczennika Nowej Wiary nad głową, a na każdego zabitego przy tej okazji „bandziora” czekało papierowe piekło literatury socrealistycznej i przesadą byłoby utrzymywać, iż los snują cych się po nim potępieńców uległ po 1956 roku radykalnej poprawie. Po prostu przestano o nich tyle mówić. Przypominanie obecnie tych „dwuznacznych” postaci poczytane być może zostanie za nietakt, ja jed nak podejmę takie ryzyko w przeświadczeniu, że umarłych mają powo dy obawiać się jedynie ci, co kiedyś z łacińskiej maksymy — mors lua vita mea — wyciągnęli właściwe wnioski. Pisarz ma oczywiście prawo obdarzać postacie ze swych utworów jakimi chce cechami, nawet najpaskudniejszymi, nie przejmując się ich przynależnością społeczną, narodową, religijną, jak każdą inną. Kapła na ma autor prawo ukazać w konflikcie nie tylko z własnym sumieniem, ale i z Bogiem; dowódcy, miast bohaterskiego gestu, przyczepić wolno garb nikczemności i zdrady, a działacza politycznego przedstawić ma prawo jako łajdaka kupczącego ideami. Owa swoboda w kreowaniu postaci powieściowych wygasa jednak lub ulega ograniczeniu w wypad ku, kiedy związek tworzonych przez pisarza postaci z określonymi oso bami staje się oczywisty. Owo ograniczenie swobody twórczej — natury nie estetycznej bynajmniej, lecz moralnej — dotyczy również sytuacji, kiedy postacie literackie mają być w zamierzeniu autora nosicielami wyraźnie określonej idei, reprezentować konkretną ideologię, jednym słowem, jeśli pomyślane są i rekomendowane czytelnikowi jako jed nostki reprezentatywne dla jakiejś kategorii lub grupy ludzi, czyli jako postacie typowe. Utwory socrealistyczne, rzecz oczywista, z reguły zaludniały posta cie na pierwszy rzut oka zdradzające objawy typowości, ponieważ jed nak typowość — zawarta w nakazie obiektywizmu — stanowiła jeden z podstawowych elementów hałaśliwie propagowanej metody twórczej, nie mogła budzić zastrzeżeń krytyki. I moich również by nie budziła,
78
Między kompromisem a zdradą
bo nie na temat celowości stosowania takiej czy innej metody twórczej mam się wypowiadać, gdyby nie została naruszona zasada, w myśl któ rej typowość tak długo nie może być kwestionowana jako właściwość występujących w utworze postaci, jak długo wytrzymują one konfronta cję z kryterium prawdy. Jednak nie prawdy psychologicznej, lecz histo rycznej, rozumianej jako idealny stan świadomości, a także wiedzy, któ ry stanowić winien odzwierciedlenie rzeczywistego przebiegu wydarzeń. Trudno byłoby również nie uznać za co najmniej moralnie wątpli we, prób uzasadniania prawem autora do swobodnego kształtowania rzeczywistości powieściowej, takiego spiętrzenia cech negatywnych posta ci o łatwej do odgadnięcia przynależności ideowej czy politycznej, które go celem oczywistym jest skompromitowanie określonej idei czy tenden cji politycznej; jednym słowem: swobód twórczych nie należy utożsamiać z prawem do fałszowania historii lub idei, zniesławiania jednostek lub grup społecznych, politycznych czy wspólnot religijnych, co niestety sta nowiło powszechną praktykę literatury omawianego okresu. Na szczę ście nie całej, ale też nie tej części wyłącznie, która w każdej sytuacji usiłu je niedostatki talentu równoważyć gotowością do zdrady swego powoła nia. Dlatego nie do tego rodzaju twórczości sięgać należy po przykłady. Problem najdrastyczniej zaiysował się bowiem na wyższym poziomie i niechaj nikt nie ma do mnie pretensji o to, że uparłem się przypatrywać gwiazdom — co prawda nie pierwszej wielkości — odbitym w kałuży. Sądzę, iż nie popełnię błędu ani nadużycia, jeśli na czoło defilady czarnych charakterów, grasujących na kartach znacznej części literatury omawianego okresu wysunę oficera. Oczywiście, oficera sanacyjnego. Zaznajomienie się z paroma utworami socrealistycznymi pozwoli usta lić bez najmniejszego wysiłku cechy typowe takiego osobnika. Jeśli nie zdążył we wrześniu 1939 roku umknąć tchórzliwie i zdradziecko do Rumunii, koniecznie przez most w Zaleszczykach, na ogół później, w latach okupacji, pozorując w najlepszym wypadku walkę przeciwko Niemcom, przygotowywał się do urzeczywistnienia swych dawnych ma rzeń, czyli do wojny przeciwko znienawidzonemu Krajowi Zwycięskie go Socjalizmu. Z niektórych utworów wynika, iż co niecierpliwsi walkę tę rozpoczęli pod okupacją niemiecką, tępiąc komunistów własnoręcz nie lub wydając ich w ręce gestapo. Bardziej opanowani wkraczać za częli jakoby na scenę dziejową dopiero, kiedy zagrożone zostały przez zwycięską rewolucję ich klasowe przywileje.
Część I — Pod sztandarem postępu
79
Taką, raczej wredną, postacią jest rotmistrz Orzeszek z powieści Tadeusza Konwickiego Rojsty, zawodowy oficer sanacyjny, później ko m endant obwodu AK. Jak przystało na kawalerzystę — nie za inteli gentny i oczywiście nie stroniący od kieliszka kobieciarz. Świadom, iż przywary te nie mogłyby pohańbić lub chociażby moralnie zdyskwalifi kować oficera, autor poinformował czytelników, iż fatalny wrzesień „obył się bez szabli rotmistrza”, że konspiracja antyhitlerowska też go począt kowo nie zachwyciła i dopiero kiedy innych „zapał do walki wygasał powoli, w rotmistrzu odezwała się krew karmazynowych przodków. Podjął porzuconą buławę i zorganizował Krucjatę”. Oczywiście antybolszewicką. W obronie swego folwarku. Przyznać należy, iż powieści Tadeusza Konwickiego Rojsty, Władza, Z oblężonego miasta budząc rozliczne wątpliwości, pod jednym wzglę dem zdawały się osiągać doskonałość: autorowi udało się wmontować w nie wszystkie nieomal, lansowane przez partyjną propagandę kłam stwa, przy pomocy których usiłowano unicestwić najgroźniejszych prze ciwników politycznych — reprezentowany głównie przez AK „obóz lon dyński” oraz Polskie Stronnictwo Ludowe. Mógł więc czytelnik znaleźć w owych powieściach Konwickiego potwierdzenie tezy, iż Armia Kraj o wa, dysponując niemałym potencjałem militarnym, nie tylko walkę prze ciwko Niemcom zaledwie pozorowała, w gruncie rzeczy „stojąc z bronią u nogi”, ale nawet miała z nimi zdradzieckie konszachty. A więc znowu to samo, co u Bratnego i Kazimierza Brandysa fałszywe oskarżenie: „Pertraktowali z Niemcami, udawali ważniaków administrując całymi powiatami — mówi jeden z bohaterów powieści Konwickiego — bo Niemcy byli szczęśliwi, że im dróg komunikacyjnych nie ruszają. A taki Łupaszko to nawet poszedł z Niemcami za Niemen.”7'’
Jak było z tym niemieckim poczuciem szczęścia, domyślać pozwa lają się setki akcji dywersyjnych, których znajomość była w społeczeń stwie przez wiele lat bez porównania mniejsza niż rozsławionych przez Przymanowskiego wyczynów Czterech Pancernych i psa Szarika. Wyda je się jednak mało prawdopodobne, by autor Rojstów, Wilmianin poda jący się za żołnierza AK, nie znał prawdy, nie wiedział na przykład, że major Szendzielarz, słynny Łupaszka, by uniknąć losu większości ofice rów wileńskiego zgrupowania AK oraz tysięcy prostych żołnierzy, któ/h Tadeusz Konwicki, Rojsty, Czytelnik 1964, ,s. 50.
80
Między kompromisem a zdradą
rzy po walkach o Wilno zostali podstępnie aresztowani i wywiezieni do obozów w ZSRR, istotnie wycofał się na zachód, ale wcale nie „z Niem cami”, mimo iż w tym samym, co oni kierunku, by prowadzić walkę przeciwko obydwu okupantom. „Tak, to nie wojenka z Niemcami — mówił jeden z fałszywych bohate rów Rojstów. — Defiladek i mszy polowych z wartami honorowymi nie można urządzać.”7778
Czytelnik ze stwierdzenia tego powinien wyciągnąć wniosek, iż dzia łalność AK pod okupacją niemiecką była po prostu zabawą w wojsko, która oczywiście nie mogła dać znaczących rezultatów. Wniosek taki autor w innym miejscu zdaje się na czytelniku wprost wymuszać: „Uwierzyliśmy, że nasze silne, dobrze uzbrojone oddziały potrafią zdo być miasto. Stało się inaczej. Urządzanie defilad, mszy polowych i róż nych innych uroczystości wojskowych okazało się fałszywym wykładni kiem siły.”/S
Kompromitując w opisany sposób dowódców, a często również sze regowych żołnierzy AK, autorzy wypełniali tylko część: zadania, należa ło jeszcze demaskować udział owych „najemników imperializmu” w walce przeciwko władzy ludowej. Mając za nic rozkaz komendanta AK rozwiązujący armię podziemną oraz nawołujące do nie podejmowania walki zbrojnej odezwy Delegata Rządu i Prezydenta Rzeczypospolitej, ulegający nakazom nie sumienia niestety, lecz propagandy partyjnej literaci szpikowali obficie swoje utwory majorami i pułkownikami z ukrycia sterującymi bandami, podjudzającymi do wojny domowej. Oczywiście, na rozkaz „Londynu”. „Trzeciego dnia — w niedzielę — przyjechali z Wilna goście: paru siwych majorów z komendy i pięć młodziutkich łączniczek”79 — wyczy tać można w Rojstach. W tym wypadku, oficerowie przyjechali do ban dy, w innym miejscu jeden z bandziorów jedzie do Wilna na pertrakta cje z „Komendą AK”; chodziło o nadanie plutonowi niejakiego „Kwiat ka” statusu samodzielnej jednostki partyzanckiej. Pertraktacje musiały nie mieć większego sensu, bo kilkadziesiąt stronic dalej okazało się, że „ramolowaci pułkownicy z Wilna stracili panowanie nad terenem ”. A 7/ Tamże, s. 61. 78 Tamże, s. 89. 7
Część I — Pod sztandarem postępu
81
niewykluczone, iż stracili coś więcej, na przykład animusz do walki z władzą ludową. Sugerować zdaje się to następujące wyznanie jednego z uczestników owych wydarzeń: „Jakiś siwy pułkownik, któryś tam z rzędu piastujący stanowisko do wódcy AK, wyparł się nas, chociaż jesienią zgodnym patriotycznym jazgotem razem z innymi nieprzejednanymi wyganiał nas do lasu.”80
Jest do tej pory nie wyjaśnioną przez Konwickiego tajemnicą, skąd w autobiograficznych jakoby Rojstach nabrał tylu majorów i pułkowni ków; wiadomo, jaki los spotkał wileński korpus oficerski, że tych, co uniknęli wywózki do ZSRR, można było zliczyć na palcach. Ale nie o rozwiązywanie tego rodzaju zagadek tutaj chodzi. Warto przyjrzeć się, jak Konwicki potraktował niższe szarże oraz szeregowych, swoich by łych towarzyszy broni. Jeśli mu wierzyć, warci byli nie tylko swoich do wódców, ale także kuli w łeb albo stryczka. Na przykład taki por. Kozak z Rojstów, który gwałcił piętnastoletnią dzieweczkę w obecności jej ro dziców oraz swoich podkomendnych. Inny bohater powieści, niejaki „Sułtan” zmierzający do zagarnięcia władzy w plutonie, roszczenia swo je uzasadniał tym, iż „w »Wehrmachcie« niemieckim miał stopień obergefreitra”. Ale i z innych członków „bandy”, działających zdawać by się mogło z pobudek ideowych, niewielu chyba miało szansę zyskać jaką taką przy chylność czytelnika. „Musimy wyzbyć się kompleksów i różnych słabostek... — mówił jeden z bohaterów Rojstów. — Każdy złapany bolszewik musi zostać zastrzelo ny. Żadnych sentymentów”8182.
To złowrogie stwierdzenie na kartach Władzy odbiło się echem równie makabrycznym: „Satyr sam zawsze postulował sztywność zasad. Lubił zmagać się z tak zwanymi słabościami duszy ludzkiej (...) Dawno przyjęli i stosowali ten dogmat: komunistów wybijać do nogi.”8“
Kim był ów krwiożerczy „Satyr”? Synem adwokata, prezesa PSL, co jego wypowiedzi nadawało łatwy do odgadnięcia sens. Obydwaj Ciesz-
80 Tamże, s. 193. 81 Tamże, s. 50. 82 Tadeusz Konwicki, Władza, Czytelnik 1954, s. 15.
82
Między kompromisem a zdradą
kowscy, ojciec i syn, walczyli przeciwko Polsce Ludowej, każdy na swój sposób; jeden z bronią w ręku, drugi w ramach stronnictwa opozycyj nego, niby to legalnego, ale działającego również sposobami z legalno ścią mającymi niewiele wspólnego. Obydwaj służyli temu samemu panu, pobierając wynagrodzenie za swoją niecną robotę w identycznej walu cie. Konwicki nie owijał w bawełnę: „Któregoś dnia Hejt wypłacił żołd: sześć dolarów. Wiktor wzdragał się przed przyjęciem pieniędzy. Ale Hejt potrafił przekonać. Zwyciężyło poczucie dumy, że bierze pierwszy żołd za walkę o wolność.”*'1
Zasługi Cieszkowskiego-ojca zostały ocenione przez tegoż Hejta — chyba rezydenta angielskiego wywiadu — znacznie wyżej. Po sprowo kowanej przez prezesa PSL — za pośrednictwem księdza — masakrze •studentów, dokonujących inwentaryzacji zabytków, w tym kościołów, co przez ludność miejscową zostało potraktowane jako zapowiedź zamie nienia świątyń na kina, wstrętny reakcjonista „czytając pilnie wszystkie pisma myślał z satysfakcją o tym, jak to oceni Londyn, ile to korzyści przyniesie ministrowi Mikołajczykowi w jego rozgrywkach z Blokiem Demokratycznym...” Podstępne działania prezesa Cieszkowskiego jego mocodawcy nie tylko dostrzegli, ale także odpowiednio wynagrodzili. Oczywiście w dolarach. „W jakiś tydzień, lub może trochę później, przyniesiono nieduży, biały liścik, który zawierał sześćdziesiąt dolarów i kartkę od Hejta. Hejt, prze syłając pozdrowienia, pozwalał sobie dołączyć powyższą sumę na cele organizacyjne PSL.”84
Autor „Władzy” jak widać nader ochoczo, chociaż w sposób zastanawiająco prymitywny, wychodził naprzeciw propagandowej tezie o ści słych powiązaniach rodzimej „kontrrewolucji” z „siłami imperializmu”. O ile młody Cieszkowski „domyślał się, że niejedna dyrektywa wycho dziła z tych pałacyków mieszczących się w Al. Ujazdowskich w Warsza wie”85, o tyle jego ojciec, prezes PSL, musiał mieć co do tego całkowitą pewność. Namawiany przez Hejta, by skontaktował zachodnich dzien nikarzy z oddziałem zbrojnym, próbował się co prawda wymigać od tej misji tłumacząc Anglikowi, iż należy do opozycyjnego stronnictwa, dzias; Tamże, s. 56. 84 Tamże, s. 124. 8>Tamże, s. 56.
Część I — Pod sztandarem postęp}}
83
łającego jednak środkami legalnymi, ale szczwany agent przygwoździł go stwierdzeniem, że partyzanci, a także jego syn, „posługują się legity macjami peeselowskimi” i że on dobrze wie, iż „zdobywają je nie drogą przymusu”85. Z powieści zbliżonej do prawdy czytelnik dowiedzieć by się musiał, że legitymacjami peeselowskimi, podobnie jak emblematami nie ist niejącej już Armii Krajowej, posługiwali się agenci i prowokatorzy z bezpieki, że minister Radkiewicz specjalnym rozkazem z grudnia 1945 roku przykazał kierownikom Wojewódzkich Urzędów Bezpieczeństwa — „aby w jak największej tajemnicy przygotowali akcję mającą na celu likwidowanie tych stronnictw”, które, zdaniem ministra, usiłowały „roz bić blok stronnictw demokratycznych”, przy czym akcja winna być tak upozorowana, „jakby robiły to bandy reakcyjne”. Do działalności tej zalecał użyć bojówki utworzone latem poprzedniego roku. Rozkaz ów zawierał również takie zdanie: „Akcji tej towarzyszyć ma kampania prasowa skierowana przeciwko bandom terrorystycznym, na które spadnie odpowiedzialność za te czyny.”S/
Cytat, który przytoczyłem, wskazuje dobitnie, na jakiego rodzaju „zamówienie społeczne” odpowiadali liczni publicyści i literaci. Nie wynika z tego oczywiście, iż z premedytacją wykonywali rozkazy mini sterstwa bezpieczeństwa i władz partyjnych, kierujących kampanią prze ciwko podziemiu politycznemu i jawnym stronnictwom opozycyjnym. Ale zastanowić może, a nawet musi, ich głuchota na pewne odgłosy toczącej się walki. Czy nie słyszeli naprawdę tego, co w sejmie mówili posłowie PSL, tych licznych interpelacji, w których przedstawiciele ogrom nych rzesz chłopskich skarżyli się na prześladowania, na gwałty i bez prawie, w miarę zbliżania się wyborów do Sejmu przybierające na sile, by zaowocować ponurą farsą, jaką były przeprowadzone w warunkach bezprzykładnego terroru same wybory? Kolejny szwarccharakter powieści socrealistycznej to ksiądz, natu ralny poniekąd wróg rewolucji, którem u idea miłości bliźniego nie przeszkadzała czynić rzeczy z ową ideą stojących w jaskrawej sprzeczno-
Tamże, s. 92. s7 Pismo ministra S. Radkiewicza do kierowników WUBP (za: „Biuletyn Dolno śląski”, nr 2, 1980).
84
Między kompromisem a zdradą
ści. Konwicki na kartach Władzy umożliwił czytelnikom obcowanie z duchownym, byłym kapelanem AK, który jako proboszcz podburzał wiernych w kazaniach przeciw władzy ludowej. Doszło do tego, że roz juszony tłum, wprost z mszy, śpiewając „my chcemy Boga” i z chorą gwiami w garściach, rzucił się na Bogu ducha winnych studentów. Masa kra odbyła się przy milczącej aprobacie księdza. Świadczy o tym nastę pujący opis: „Przeskakując klomby podbiegła do drzwi i nacisnęła klamkę. Drzwi były zamknięte (...) W stołowym pokoju za firanką stał proboszcz jesz cze w albie i oparłszy dłoń o zimną ścianę patrzył przez szparę na okrwawioną dziewczynę (...) Proboszcz patrzył z ciekawością, ale bez wzruszenia (...) Dziewczyna, widząc nadbiegającą pogoń, rzuciła się do okna i zaczęła walić skrwawionymi pięściami w ramę. Widział przez szparę w firankach jej białą, omal siną twarz z rozszerzonymi nieprzy tomnie oczami. Prawie dotykała go wyciągniętymi rękami (...) Przez furtkę walił już rozczerwieniony tłum. Proboszcz odczuł coś w rodzaju ulgi (...) Na przedzie tłumu leciała baba z podkasanymi spódnicami, łapiąc chrapliwie powietrze. Dopadłszy plebanii uderzyła dziewczynę grubą leszczynową laską. „Pietuchowa — pomyślał proboszcz — dziesiętniczka ż Towarzystwa Serca Jezusowego”. Cofnął się w głąb pokoju i przeżegnał się ponow nie, tym razem swobodniej.”tStS
Tadeusz Konwicki w Rojstach i Władzy wali na odlew; bez skrupu łów i bez litości. Przeciwnik nie ma żadnej szansy. Cel ataku jest jeden i oczywisty: unicestwić! W powieści Z oblężonego miastam — drukiem uka zała się w 1956 roku — furia autora wyraźnie słabnie. Ale też czasy już inne. Sam rewolucyjny wigor nie gwarantuje sukcesu. W dodatku prze ciwnik się zmienił. Co niebezpieczniejsi majorowie i pułkownicy albo przebywają na gościnnej radzieckiej ziemi, albo siedzą w pudle czy też leżą w piachu. Ich funkcję w powieści Z oblężonego miasta przejął — oczywiście tylko w pewnym zakresie — oswobodzony przez czerwono armistów, gdzie go wpakowali Niemcy, ksiądz-niewdzięcznik. Ten Bolusiowi, bohaterowi powieści, który nie wiedział, co z sobą po rozwiąza niu partyzantki antyhitlerowskiej robić, nie wskazał palcem drogi do lasu, lecz tylko rzucił niewinne na pozór pytanie: „Podobno uciekłeś ze swego oddziału?” Wyjaśnienia młokosa, że przecież wszyscy się rozbroKSTadeusz Konwicki, Władza, Czytelnik 1954, s. 123. s-'Tadeusz Konwicki, Z oblężonego miasta, Iskry 1956.
Część I — Pod sztandarem postępu
85
iii nie zadowoliły kapłana, który nie tylko zbawienie jego duszy miał najwidoczniej na uwadze. „A ja słyszałem, że byli tacy, co zostali i wal czą” — powiedział spojrzawszy na chłopca z „ostentacyjną przenikliwo ścią”. W zasadzie nic takiego się nie wydarzyło, a jednak „od tego mo m entu wszystko się przeinaczyło”. Szeptano między sobą, że porzucił swój oddział, a że coraz więcej krążyło pogłosek „o partyzantach pol skich, którzy walczą z władzą radziecką”, więc Boluś doszedł do wnio sku, iż nie ma dla niego innego honorowego wyjścia, jak odszukać swe go dawnego komendanta i oddać się pod jego rozkazy. Tak też uczynił. Kom endant okazał się ludzki, Bolkowi, który na przekór swojej naturze przybrał pseudonim „Mężny” polecił dać kapuśniaku; „znala zła się i flaszczyna”. Niebawem okazało się wszakże, że komendantowi nie tylko bicie bolszewików w głowie. Kiedy partyzancką wiarę zmorzył sen, Bolko, który z zasypianiem miewał kłopoty usłyszał co dla jego żołnierskich uszu nie było przeznaczone: „Ściągali długo odzienie, major coś szeptał, kobieta ziewała”. W końcu wydarzyło się to, czego Bolek nie wiadomo dlaczego się obawiał: „stał się świadkiem intymnego życia kom endanta”. Ten na pozór banalny epizod ma swoją wymowę, pozwala dostrzec kolejną, bardzo istotną różnicę między porównywanymi powieściami. Jeśli nawet komendant włócząc ze sobą jakieś babsko naruszał regula min wojskowy i narażał na szwank morale oddziału, to pozwalało mu to uniknąć złamania normy wyższego rzędu, jak to przydarzyło się po rucznikowi „Kozakowi” z Rojstów gwałcącemu nieletnią dzieweczkę. Ale kłopoty Bolka Porejki okazały się brzemienne w jeszcze o wiele poważ niejsze skutki: dzięki temu, że nie spał, usłyszeć mógł podejrzane od głosy na dworze, to z kolei ułatwiło mu, kiedy wokół domu rozpętała się strzelanina, a w izbie zapanował chaos, wydostanie się na zewnątrz. Uciekając wpakował komuś kulę w brzuch, kogoś innego wpędziwszy w bagno skazał na utonięcie. Taki początek nie mógł chłopca nie zniechę cić do wojaczki; prasnął więc karabin w bagno, tym sposobem „rozbra jając się po raz drugi”, a kiedy potem proboszcz zaczął Bolkowi czynić wymówki, wręcz mu naurągał: „Mam dość tej zafajdanej walki. Naga niacze cholerni. Jechał was sęk”. Można by takie rozwiązanie uznać za mimo wszystko szczęśliwe, gdyby się nie okazało, że nocna strzelanina była paskudnym nieporo-
86
Między kompromisem a zdradą
zumieniem; doszło w jego wyniku do starcia między bratnimi grupami, co oczywiście o ich wartości bojowej świadczyło nie najlepiej. Ale a u to rowi chodziło o zwrócenie uwagi czytelnika na coś znacznie istotniejsze go — na bezsens całej tej partyzanckiej wojny i w ogóle oporu, pokaza nie, jaka ta wojaczka była żałosna. Bolek Porejko jeszcze wówczas wielu rzeczy nie rozumiał; nie wie dział na przykład, że historia nie działa na oślep, lecz że kierują nią prawa, których odkrycie przez pewnych rozumnych ludzi zapoczątko wało nową erę. Ale że mimo pozorów znacznego opóźnienia w umysło wym rozwoju był nie w ciemię bity, zaczął podejrzewać, że między chy bioną Akcją Wileńską a strzelaniną między bratnimi oddziałami mu siał istnieć jakiś związek. Ale jaki? Nie znajdując na to pytanie odpowie dzi, chodził Bolek Porejko „osowiały i drewniany”, wszystko mu było teraz w rodzinnych Górach nienawistne. Przestał zaglądać do kościoła i omijał ludniejsze uliczki. Wreszcie podjął decyzję; zebrawszy się które goś dnia na odwagę powiedział do matki: „Wyjadę do Polski. Tyle trans portów teraz odchodzi”. Dalsze losy Bolka zdają się ilustrować tezę, że najsłuszniejsze decy zje nie gwarantują pomyślnego rozwoju wydarzeń. Pewne pocieszenie znaleźć by można od biedy w cynicznej na pozór konstatacji, że gdyby było inaczej, życie, nie nabierając być może więcej sensu, utraciłoby wiele powabu, natomiast dzieło literackie pozbawione elementu zasko czenia byłoby po prostu nudne. Pod tym względem Z oblężonego miasta pozostawia niewiele do życzenia. Czytelnik nie ma najmniejszej szansy przewidzieć, co Bolek Porejko uczyni za chwilę. Kto mógłby się na przy kład domyślić, że wbrew dramatycznym zapewnieniom, iż ma dosyć „zafajdanej walki”, zjawiwszy się w Białymstoku, Bolek napierać zacznie się, by go skierowano do partyzanckiego oddziału. W Białymstoku osobnik, którego o nic dobrego nie było można posądzać, przyjął Bolka bez entuzjazmu, o kierowaniu go do partyzant ki nie chciał słyszeć, na odczepnego próbował wepchnąć chłopakowi jakieś pieniądze, nie po to bynajmniej, by go do walki zachęcić, jak należałoby się po kimś takim spodziewać, lecz na odwrót. W końcu uległ, ale zamiast skierować uparciucha do przebywającej wówczas na Białostocczyźnie wileńskiej 5 Brygady „Łupaszki” lub któregokolwiek z licznych na tym terenie oddziałów leśnych, nie wiadomo, po co wysłał go do Warszawy. Tu z duchem bojowym było nie najlepiej; kręcili, tłu-
Część I — Pod sztandarem postęfm
87
rnaczyli, że „trzeba najpierw popracować dla organizacji”, by w końcu skierować Bolka do Katowic. W tym ostatnim posunięciu dopatrzeć by się można od biedy ja kiejś logiki; na Śląsku oparcie znalazło w wygnańcach z Warszawy i wschodnich obszarów Rzeczypospolitej reakcyjne zrzeszenie Wolność i Niezawisłość, działały również różne inne podziemne organizacje. Je śli nawet nie mało rozgarnięty bohater powieści, to jej autor powinien o działalności i celach zrzeszenia WiN mieć jakie takie pojęcie, chociaż by na podstawie ukazujących się w prasie sprawozdań z procesów sądo wych. Ale Konwicki albo gazet nie czytał, albo to, czego się można było dowiedzieć z prasy, było niezgodne z przesłaniem, jakie postanowił w swojej powieści przekazać potomnym. „Służyłem teraz przez jakiś czas — zwierzał się po latach Bolesław Porejko — w bardzo dziwnej i niewyraźnej organizacji. (...) Pewnej nocy, obudziwszy się nagle, spostrzegłem światło w pokoju mego szefa. Pod szedłem na palcach do drzwi i zajrzałem przez szparę. Mój pryncypał liczył jakieś pieniądze, wyraźnie delektując się tym zajęciem. Ułożył stertę banknotów i spojrzał na nią pod światło. Później przymknął oczy, badał palcami jej grubość. Potem rozrzucił pieniądze na stole mrużąc powieki. Wreszcie nie mogąc się od nich oderwać, wahał się długo stojąc przed szafą. Zamknął ją starannie, a kluczyk schował do portmonetki.” (s. 128)
Od tego czasu Bolek walczył „z brzydką pokusą”, a uległszy jej w końcu nieco z dobytku szefa załadował do jego walizki i wyruszył w siną dal, zostawiając lakoniczną informację: „Dziękuję, przechodzę do cywi la. Mężny”. Wyzwolony w ten sposób Bolek Porejko pojawił się w Krako wie i tu nareszcie udało mu się trafić na właściwą drogę: podjął studia, dostał się do bursy — wystarczała mu nauka. Będzie później wspominał: „Nie czytałem gazet. Spostrzegłszy szyld jakiegoś stronnictwa polityczne go, przechodziłem na drugą stronę ulicy. Brzydziłem się polityką, brud ną grą, której stawką był los głupiego, nic nie rozumiejącego człowieka.”
Siebie chyba do tej kategorii nie zaliczał, obrzydzenie Bolka było bowiem obrzydzeniem człowieka, który zaczynał rozumieć. Jeszcze nie wszystko, ale z tym, co niósł ze sobą Duch Czasu jakoś sobie zaczynał dawać radę. Chyba nawet nie najgorzej. Świadczyć o tym zdaje się na stępujący fragment powieści: „Mogłem z boku, na zimno, przypatrywać się ogólnej rui politycznej, jak chociażby tej z maja 1946 roku. Był to dzień święta narodowego,
88
Między kompromisem a zdradą które patronowało reakcji przez swawolny żart historii (...) Gcly znala złem się na ulicy, ujrzałem olbrzymi potok tłumu spływającego Baszto wą wzdłuż Plantów. Jedni śpiewali, drudzy wrzeszczeli coś w nieprzy tomnym uniesieniu, inni jeszcze płakali bezmyślnym płaczem. Na czele pochodu szły dzieci powiewając biało-czerwonymi chorągiewkami, dalej kuśtykali inwalidzi, a za nimi waliła zwarta masa ludzi niosąca wysoko na ramionach ogłupiałego żołnierza amerykańskiego, który wymachi wał proporczykiem amerykańskim i polskim. (...) Demonstrantom bra kowało już miejsca na jezdni. Miotali się po chodniku, biegali gdzieś w przód nie mogąc znaleźć ujścia dla nerwowego szoku. Była to prawdzi wa orgia patriotyczna, którą kierowało prawo tłuszczy. Lecz impuls był dobrze zorganizowany, o czym świadczył porządek pochodu...” (s. 186)
W następstwie owej tak żywo i barwnie opisanej przez młodego Konwickiego „orgii patriotycznej” i „rui politycznej”, aresztowano wów czas w Krakowie — tego oczywiście w powieści nie ma — stu kilkudzie sięciu studentów; część z nich stanęła przed sądem, a prasa, z postępo wą „Kuźnicą” na czele, domagała się rozprawienia z owej młodzieży wychowawcami, profesorami Uniwersytetu Jagiellońskiego. Uczepiony już wtedy tygodnika „Odrodzenie” Tadeusz Konwicki musiał się zaczy nać w nowej skomplikowanej sytuacji jakoś rozeznawać. W „reakcyj nym” Krakowie prócz rozpędzonego czołgami trzeciomajowego po chodu, działy się różne dziwne rzeczy; ujawnione zostały prawdziwe wyniki tzw. referendum ludowego, w którym komuniści ponieśli sro motną klęskę, a Rejonowy Sąd Wojskowy przy ulicy Montelupich, usa dowiony w pobliżu słynnego więzienia, nie próżnował. Nie można oczywiście wykluczyć, iż Konwicki, podobnie jak Bolek Porejko, poczuł do polityki wstręt i że, jak ów sfrustrowany młodzian, nie czytywał z tego powodu gazet. W takim razie źle robił. Bo nawet z poddanej już wówczas srogiej partyjnej kurateli prasy, mimo jej rozlicz nych wad, można się było tego i owego dowiedzieć. Na przykład w trakcie procesu kierownictwa zrzeszenia WiN również i o tym była mowa, że władze organizacji nie tylko zbrojnych oddziałów nie tworzyły, ale konsekwentnie dążyły — w miarę swoich ograniczonych możliwości — do rozwiązania grup istniejących. W ten sposób udało się niektórym pułkownikom i majorom „wyprowadzić z lasu” kilka tysięcy żołnierzy AK uchodzących z Obszaru Lwowskiego przed terrorem sowieckim. Ludziom tym pomagano włączyć się w normalne życie i Bolek Porejko, gdyby nie został przez autora obarczony tak oczywistym pechem, miał szansę stać się — podobnie jak piszący te słowa — jednym z nich.
Część I — Pod sztandarem postępu
89
Rzecz w tym, że Konwicki zlecił swemu krajanowi do wypełnienia szczególną misję, toteż jego życie, nawet kiedy znalazł się już na właści wej drodze, nie mogło potoczyć się zbyt gładko. W domu akademickim jako współlokator trafił mu się eks-ziemianin, w dodatku szurnięty; bez przerwy żuł skórki z chleba i zgrzytał zębami, co można było tłumaczyć wyrzutami sumienia. Ten na szczęście powiesił się. Również stosunki na uczelni nie mogły zadowolić kogoś, kto nabrał obrzydzenia do polityki. Tacy profesorowie! Kiedy jednem u z nich wypadło napomknąć o wy zwoleniu Polski przez Armię Czerwoną, użył określenia „zniesienie okupacji niemieckiej”. Natychmiast dostał za to brawa z ławek, gdzie siedzieli „nieprzejednani patrioci”. Ktoś taki nie mógł być oczywiście człowiekiem porządnym. Okazało się, że ten pożal się Boże pedagog „podczas okupacji w RGO Niemcom tyłki lizał”. A musiał taki typ wśród przedwojennych pedagogów nie być wyjątkiem, jeśli autor na kartach tej samej powieści zdecydował się narazić czytelników na obcowanie z profesorem Stankiewiczem; ten z kolei własnego brata nie wpuścił do mieszkania, gdy uciekał przed pościgiem niemieckiej policji. Nietrud no zauważyć, iż obydwaj ci osobnicy zdradzają bliskie pokrewieństwo z jednym z bohaterów „Popiołu i diamentu”, adwokatem, który w hitle rowskim obozie koncentracyjnym jako kapo znęcał się nad współwięź niami. Fakty takie nie najlepiej miały świadczyć o kondycji moralnej pewnego odłamu polskiej inteligencji. Nie tego oczywiście, któremu z Kremla wskazywała drogę czerwona gwiazda. Drobny na pozór incydent z profesorem, któremu słowo „wyzwo lenie” — dla określenia przysługi oddanej Polakom przez Armię Czer woną — przejść nie chciało przez gardło, dla Bolka Porejki okazał się brzemienny w skutki; dopomógł mu zbliżyć się do właściwego już kole gi, zaś kolega wstąpić na właściwą drogę. Nie była to droga usłana róża mi, ale Konwicki nie byłby sobą, gdyby grozy zarysowującego się ponure go dramatu we właściwym momencie nie zamienił w oczyszczającą grote skę; z chłopaków, którzy Bolka przyszli „z wyroku Polski podziemnej” zastrzelić zrobił żałosnych durniów, w czym zresztą nie był oryginalny. Zdaję sobie sprawę, iż nadmiar cytatów, ich obszerność, może być dla czytelnika drażniąca, ale czy byłby w stanie bez tego pojąć, na czym polegało zjawisko nazwane przez Jacka Trznadla Hańbą domową? Gdy by w dodatku wpadła mu ręce książka Pól wieku czyśćca i natrafił w7niej na takie Tadeusza Konwickiego zwierzenie:
90
Między kompromisem a zdradą „Swoje socrealistyczne książeczki pisałem z dość wysokiego poziomu wewnętrznego (...) uważałem, iż potrzebna jest nowa szkoła prostoty, odbita od prostoty życia, którą proponowała nowa ideologia. A zatem mój eksperyment życiowy i socrealistyczne doświadczenie nie było ja kimś prostackim upadkiem, lecz również wyrafinowaniem. Na pew nym poziomie doświadczeń życiowych i przemyśleń zadawałem sobie gwałt...”90
Po co? W imię czego? — narzuca się nieodparcie pytanie, na które znaleźć względnie chociażby sensowną odpowiedź wydaje się ponad możliwości przeciętnego umysłu. Postać księdza-wstecznika stanowiła — jak już zostało wcześniej stwierdzone — nieodzowny elem ent fabularny oraz ideowy utworów „zaangażowanych” okresu tryumfującego socrealizmu. Pełnili owi du chowni na kartach utworów różne funkcje, najczęściej jednak wspierali moralnie i materialnie działalność „band reakcyjnych”, nie uchylając się od podżegania do morderstw. Występując jako nauczyciele i wycho wawcy nie wzdragali się przed zatruwaniem niewinnych, młodych dusz jadem nienawiści do komunistów, czyniąc to niejednokrotnie w sposób perfidny i zamaskowany. Ksiądz Leśniarz, na przykład, katecheta z po wieści Kazimierza Brandysa Obywatele, który w tych nielekkich czasach raczył się w pokoju nauczycielskim kanapkami z szynką i jawnie sympa tyzował z nauczycielami o poglądach reakcyjnych, deprawował mło dzież propagując po cichu „Bractwo Różańcowe”. Na szczęście dzielni zetempowcy okazali się odporni na zakusy księdza Leśniarza. W dodat ku udało im się zdemaskować znacznie groźniejszego od katechety wroga władzy ludowej w osobie nauczyciela. Wątek nauczyciela Działyńca nie stanowi osi fabularnej powieści Kazimierza Brandysa, ale też nie należy dopatrywać się w nim jedynie próby „odfajkowania” jednego z obowiązujących wówczas stereotypów propagandowych. „Sprawa Działyńca” zaczęła się od tego, że na lekcji powiedział uczniom, iż Żeromski w Przedwiośniu potępił komunizm jako ideologię obcą narodowi polskiemu, że jako patriota pisarz ten był wrogiem rewolucji proletariackiej. W związku z tym aktyw zetempowski zgłosił wniosek do Rady Pedagogicznej o zawieszenie nauczyciela w funkcjach wykładowcy.
1)0 Tadeusz Konwicki, Pól wieku czyśćca, Londyn, Aneks 1986, s. 113.
Część I — Pod sztandarem postępu
91
Wydarzeniem musiała się oczywiście zainteresować organizacja partyjna, jej punkt widzenia zdawał się wyrażać następujący fragment utwToru: „Agnieszce (młodej, zaangażowanej nauczycielce — przyp. S.M.) zda wało się jasne, że nie był to przypadkowy' incydent. W szkole toczyła się walka, przez klasy i pokoje nauczycielskie przebiegała linia podziału, zdarzenie w XI-A tylko ją uwydatniło. Czterech zetempowcńw, którzy wystąpili z zarzutami wobec Działyńca, tych czterech chłopców' (...) stanowiło najwartościowszy element w gimnazjum, ośrodek ideowy szkolnego społeczeństwa. Zamazywać linię walki ideologicznej, nie przy znać się do jej istnienia — znaczyło oszukać ich, stracić zaufanie.” "
Na Radzie Pedagogicznej nie wszyscy nauczyciele zajęli stanowisko tak pryncypialne jak Agnieszka. W związku z tym Działyńcowi udało się wykręcić sianem. Wieść o przebiegu sesji Rady dotarła do zetempowców, którym takie załatwienie sprawy nie mogło się rzecz jasna podo bać. Nie spodobało się między innymi Antkowi Kuźnarowi, który mimo iż — jak zapewniał autor — „miał na ogół umiarkowane uczucia”, od tego czasu „budził się nieraz w nocy, widząc we śnie twarz Działyńca. Zasypiał potem z zaciśniętymi pięściami; nienawistna odraza i poczucie ciągłej obecności wroga trzymały go w nieustannym napięciu”. W bla sku dnia sytuacja nie przedstawiała się lepiej, domyślać tego pozwalał się następujący opis: „Idąc do szkoły garbił się, jakby pod brzemieniem odpowiedzialności. Nie chciał popełnić błędu (...) Szukał w pamięci odpowiednich cyta tów z Lenina i Stalina. Musieli chyba znać podobne sytuacje...”112
Na szczęście Antkowi wkrótce w sukurs przyszedł — prócz Lenina i Stalina — przypadek; udało mu się przyłapać kolegę-złoczyńcę in fla granti. Wyglądało to tak, że kiedy Antek wszedł przed nauką do klasy: „grupka uczniów skupiona w ostatniej ławce odskoczyła od siebie, od słaniając wystraszoną twarzyczkę Tyborowicza. Ściągnął pod pulpit ja kiś papier (...) Co ty... co ty, Kuźnar? wyjąkał cofając rękę. Ale Antek bez słowa wyjął mu z dłoni papier. Był to szorstki arkusz z nieco zatar tym tekstem, niedokładnie odbitym na powielaczu.”9’’
Z powieści Obywatele na temat ulotki, którą Antek odebrał koledze “' Kazimierz Brandys, Obywatele, Czytelnik 1954, s. 86. “-Tamże, s. 145. “’Tamże, s. 149.
Między kompromisem a zdradą
92
dowiedzieć można się było tylko tyle, że jej autor, podpisany sarmac kim pseudonimem „Szczerbiec”, wzywał do „mobilizacji duchowej wo bec zbliżającej się trzeciej wojny”; skądinąd wiadomo, że sądy rewolu cyjne oceniały taką robotę mniej więcej na pięć lat więzienia. A jak zareagowali na nią zetempowcy? Rozmaicie. Stefan Swięcki na przy kład, który nieco wcześniej lecieć chciał ze skargą na Działyńca do Urzę du Bezpieczeństwa: „na wiadomość o znalezieniu ulotki wpadł w rozpaczliwą wściekłość (...) Miotał się, gulgocząc straszliwe oskarżenia pod swoim i cudzym adresem. Zbielał mu nos, gdy zająkującym się głosem krzyczał o hańbie, jaka okryła organizację zetempowską. (...) — Wiecie, co dzieje się w Korei, Wietnamie? Wy może myślicie, że to jest daleko? Ze to nas nie dotyczy? Towarzysz Stalin nad nami czuwa? I uważacie, że ponieważ i tak czuwa, można wobec tego zepchnąć mu na głowę jeszcze i tę ulotkę?”''4
Ale dzielni zetempowcy wcale tak nie myśleli. Na przykład Witek z VI-B „cienkim, załamującym się z podniecenia głosem oświadczył: »Za pewniam cię, że wypalimy zdradę gorącym żelazem«. Duży Szram, na tomiast, żując coś w swych szerokich, zaciśniętych szczękach, zawiado mił Antka, że „zetempowcy z XI-B postanowili wykryć sprawcę ohydne go czynu”. I wykryli. Ulotki podrzucał trzynastoletni Tomala, szantażo wany przez starszego nieco kolegę Knakego, ten zaś był wrogiem wyjąt kowo perfidnym, gdyż, jak zapewniał autor powieści — „Knake miał pilne, uważne spojrzenie dobrego ucznia, takim oczom zazwyczaj się ufa. Gdyby nie przypadek, za parę miesięcy Knake opuściłby gmach szkolny z podpisem Jarosza na świadectwie dojrzałości. I wszedłby z tym podpisem w życie. Może za rok czy dwa, już jako fachowiec, zaczął by niszczyć i szkodzić umiejętniej — według reguł zdobytego fachu”. Autor tego co prawda wyraźnie nie pisze, ale wolno się domyślać, iż dyrektor Jarosz uczynił wszystko, żeby Knake, jeśli mu z wiekiem nie przejdzie ochota do szkodzenia socjalizmowi, robił to bez świadectwa dojrzałości. Wątek nauczyciela Działyńca zamknął Kazimierz Brandys w zgo dzie z obowiązującym schematem: przestępca zostaje zdemaskowany, postawiony przed sądem i zgodnie z wymogami sprawiedliwości ukara ny. Na ławie oskarżonych autor posadził Działyńca w dobranym — rów-
tMTamże, s. 149.
Część I — Pod sztandarem postępu
93
nież według obowiązującego stereotypu — towarzystwie przedwojen nego oficera, urzędniczki pochodzenia ziemiańskiego i dwóch działa czy prawicowego podziemia z czasów okupacji. „Oto przesunęło się przed nami pięciu bankrutów politycznych, pię ciu zajadłych wrogów Polski Ludowej — relacjonował sprawozdawca radiowy — którzy postawili na przegraną kartę reakcyjnych knowań przeciw rządowi klasy robotniczej i pokojowemu budownictwu nasze go kraju. Na pierwszy plan w tej zbrodniczej grupie wysuwa się postać Adama Działyńca; intelektualisty, który uczył polską młodzież nienawi ści do Ludowej Ojczyzny.”
W drugim dniu procesu okazało się, że podsądni mieli na sumie niu grzechy o wiele paskudniejsze; świat dowiedział się, że „organizacja stanowiła przedłużenie jednej z grup »londyńskiego podziemia« z lat wojny. Padały pseudonimy ludzi zbiegłych za granicę i nazwiska przy wódców emigracji”. Organizacja rzecz jasna zajmowała się nie tylko kolportowaniem ulotek „mobilizujących psychicznie”, ujawnił to prze bieg rozprawy. „Żaden z oskarżonych nie zaprzeczył — informował autor czytelników — że organizacja dążyła do obalenia władzy ludowej i ułatwiała działal ność wywiadom imperialistycznym. Prócz pseudonimów i nazwisk z emigracji, wymieniano również nazwiska cudzoziemskie: należały do pracowników zagranicznych ambasad.”
Nie po to, by pomniejszyć zasługi autora, podkreślić należy, iż z dużą dokładnością skopiował w tym wypadku schemat wypracowany przez propagandę partyjną; jest i wywiad imperialistyczny, i nazwiska z emigracji, i ambasady. Gdyby pokusić się o ustalenie konkretnego źró dła inspiracji odnośnie wątku Działyńca, to można by się go — jak sądzę — dopatrzeć w jednym z procesów politycznych z lat czterdzie stych. Na ławie oskarżonych znalazł się wówczas III Zarząd Główny WiN oraz przywódcy ugrupowań politycznych wchodzący w skład Komitetu Porozumiewawczego Organizacji Polski Podziemnej. W powieści Obywatele spiker radiowy określił Działyńca jako „zbrod niarza o profilu intelektualisty”. Prawdopodobnie dlatego że: „Działyniec, syn dzierżawcy z Podola, czytał »Kapitał« Marksa. Zrozu miał w nim wszystko, gdyż natura nie poskąpiła mu inteligencji, uznał się nawet za swojego rodzaju socjalistę, ale socjalizm w ręku innych napełniał go przerażeniem. Należał do ludzi, u których przerażenie zamienia się w nienawiść, zanim zostanie poddane kontroli inteligen-
Między kompromisem a zdradą
94
cji. Strach i nienawiść mają ręce. Ręce te szybko sięgają po broń. A broń była gotowa, wykuwana w ciągu stuleci przez właścicieli ziemi, fabryk i dzierżawców; Działyniec nie musiał długo szukać swych prze konań. Łatwo doszedł do zbrodni.”9’
Autor Obywateli natomiast doszedł najwidoczniej do wniosku, że jak się powiedziało A, to trzeba i B powiedzieć. Co prawda nie kazał intelektualiście Działyńcowi biegać z pistoletem po wsiach i strzelać do swoich dawnych fornali, lecz tylko „mobilizować duchowo” bandzio rów od „Rybaka”, ale ulotka zostawiona przez ludzi owego zbira w domu zamordowanego aktywisty PPR, rzuciła na tę sprawę światło wy starczająco jaskrawe. W procesie Komitetu Porozumiewawczego Organizacji Polski Pod ziemnej, o którym była wcześniej mowa, na ławie oskarżonych zasiedli dwaj przedwojenni oficerowie oraz trzej działacze polityczni podzie mia z czasów okupacji. Jeden z nich był socjalistą, ale z tych, których „socjalizm w ręku innych napełnia przerażeniem ”. I jak w powieści Brandysa, na ławę oskarżonych trafiły, nie przez pomyłkę bynajmniej, „urzędniczki pochodzenia ziemiańskiego”. A że pracowały w zachod nich ambasadach, nietrudno domyślić się, na czym ich „urzędowanie” polegało. Nic też dziwnego, że w trakcie procesu „wymieniano również nazwiska cudzoziemskie”. Oskarżający w procesie KPOPP prokurator Zarakowski był mniej powściągliwy od autora Obywateli nie taił więc, do kogo owe zagranicz ne nazwiska należały, podobnie jak nie ukrywał, co myśli o podsądnych oraz ich robocie. Nie od rzeczy będzie zacytować w tym miejscu nie wielki chociażby wyimek z jego wystąpienia, by przestało być tajemnicą, w jakim to chórze występowali „postępowi intelektualiści”. Jak wyglądał ich „Ketman”. Jakie objawy wywoływało „ukąszenie heglowskie”. „Rola Komitetu Porozumiewawczego jest jasna — płynęły na Polskę, na Europę, na cały świat, demaskatorskie wyjaśnienia. Jest to organiza cja stworzona na nowym etapie rozkładu reakcji, gdy reakcja pod ciosami demokracji utraciła wszelkie bazy masowe, gdy stała się wąską grupą wykolejeńców, łachmanów moralnych, zdeprawowanych i zdegenerowanych całkowicie wyrzutków społeczeństwa (...) Każdy Polak rozumiał, że wysługiwanie się Cavendishom i Bliss Lane’om (...) jest to robota skierowana na oderwanie od Polski Ziem Odzyskanych, to jest
''Tamże, s. 214.
Część I — Pod sztandarem postęfm
95
robota skierowana na wywołanie nowej zawieruchy wojennej, skierowa na przeciwko istnieniu Państwa Polskiego. I taką oto robotę i taką rolę spełniał Komitet Porozumiewawczy Organizacji Polski Podziemnej.”"’
Jak w każdym procesie politycznym — w każdym przypadku, kiedy na ławie oskarżonych posadzono działaczy niepodległościowych — tak i w tym nie mogło zabraknąć „tropu niemieckiego”. Demaskując wro gów ludu, płk Zarakowski raz po raz zagłębiał się w najmroczniejsze zakamarki historii: „Żołnierz polski pod Kutnem, Częstochową, na Wiśle zrozumiał do sadnie, że rządy sanacyjne to były rządy zdrady narodowej. Chciał on waszym wodzom, panowie Lipińscy, rzucić to oskarżenie w oczy, ale ich już wtedy nie było. Piechur ostrzeliwany przez Niemców nie mógł i nie chciał spieszyć za ich samochodami, które obładowane walizami, ku frami i złotem szybko mknęły w kierunku zaleszczyckiej szosy, tej szosy, która do historii przeszła jako symbol zdrady narodowej i jako skutek waszej polityki.”
Zdania jakby wyjęte z opowiadania Jerzego Putramenta Ten i tam ten brzeg neki. Zresztą podobnych obrazów nie brakowało w wielu in nych utworach. Nie wiadomo, czy pułkownik Zarakowski czerpał z nich natchnienie, układając mowy oskarżycielskie, czy była to jego oryginal na twórczość. W każdym razie pokrewieństwo tych dwóch gatunków rzuca się w oczy. Bez większej trudności mógłbym wskazać w twórczości literackiej omawianego okresu odpowiedniki następujących fragmen tów mowy oskarżycielskiej płk. Zarakowskiego: „Tyle dziś możemy powiedzieć o przyczynach tragedii wrześniowej (...) lecz historia bliższa i dalsza otworzy wszystkie karty, ujawni fakty i do wody, które napawają człowieka zgrozą, które ukażą w całej nagości agentury i agentów, odsłonią ich machinacje, które doprowadziły do tragedii 1939 r. (...) Historia, a mam nadzieję, że zrobi to w bliskiej przyszłości, wyjaśni nam dokładnie rolę tych panów i łączność ich z gestapo, ba, co więcej, podporządkowanie swej pracy, swych intere sów interesom faszystowskich Niemiec. Dokumenty opowiedzą nam o tym, jak w haniebny sposób Bór- Komorowski zaprzedał Niemcom interesy Polski Walczącej. Zcljęcia fotograficzne pokażą ukłon BoraKomorowskiego przed von dem Bachem.”
W \,W służbie obcego wywiadu. Stenogram rozprawy sądowej przeciwko działal ności siatki szpiegowskiej Komitetu Porozumiewawczego Organizacji Polski Pod ziemnej i »Stoczni«”, opr. R. Juiyś, Warszawa 1949.
96
Między kompromisem a zdradą
Podobne rewelacje zapowiadał prokurator Zarakowski oskarżając w tzw. Procesie Krakowskim (II Zarządu Głównego WiN). Powiedział wtedy: „Zbyt wcześnie odkrywać całą prawdę o tym, o czym von dem Bach mówił z Borem-Komorowskim, ale władze państwowe są w posiadaniu dokumentów i nadejdzie czas, gdy pokażą w całej nagości współpracę gór reakcji polskiej z okupantem niemieckim.”97
Co prawda „władze państwowe” takich dokumentów nie pokazały, ale nie przeszkodziło to wielu literatom i publicystom w faszerowaniu swoich utworów rewelacjami bliźniaczo podobnymi do tych, którymi bulwersował opinię publiczną prokurator Zarakowski. Na koniec, dla rozładowania ponurej atmosfery, przytoczę brzmiący mniej zasadniczo fragment wystąpienia płk. Zarakowskiego: „W październiku 1941 roku Rydz-Smigły, jeden z głównych winowaj ców klęski wrześniowej (...) ośmiela się przystąpić do montowania no wej, sanacyjnej imprezy w Polsce. Nie mając odwagi oko w oko stanąć wobec narodu zapuścili oni dla niepoznaki wąsy i brody, podobnie jak próbują za gęstą mgłą i ciemną nocą konspiracji ukrywać swoje praw dziwe oblicze ideowe.”
Komu wyrywanie z utworów literackich fragmentów, nawet tak nie przyzwoicie obszernych, wyda się zabiegiem dla autorów krzywdzącym, niech zaznajomi się z pełnymi tekstami; niech pofatyguje się również do czytelni i sięgnie po roczniki czasopism z omawianego okresu — przekona się, pod jakimi to zarzutami stawiano ludzi przed wojskowy mi trybunałami i jakie zapadały wyroki. Potem niech zada sobie gwałt i sięgnie po materiały z VIII Plenum KC PZPR z października 1956 roku i uważnie wczyta się w ten chociażby fragment przemówienia Władysła wa Gomułki: „System ten („kultu jednostki” — przyp. S.M.) gwałcił zasady demokra tyczne i praworządność. Przy tym systemie łamano charaktery i sumie nia ludzkie, deptano ludzi, opluwano ich cześć. Oszczerstwo, kłam stwo i fałsze, a nawet prowokacja służyły za narzędzia sprawowania władzy. Doszło i u nas do tragicznych faktów, że niewinnych ludzi posy łano na śmierć. Wielu innych więziono niewinnie nieraz przez długie lata, w tym również komunistów. Wielu ludzi poddawano bestialskim
Część I — Pod sztandarem postępu
97
torturom. Siano strach i demoralizację (...) Chociaż system kultu jed nostki zrodził się w Związku Radzieckim, nie znaczy, że za wszystko zło, jakie u nas miało miejsce, można złożyć winę na Stalina, na KPZR czy Związek Radziecki. My mieliśmy i naszą własną, rodzimą beriowszczyznę (...) Beriowszczyzna — to karta zapisana prowokacją, krwią, wię zieniem i cierpieniem niewinnych ludzi.”
Do czego poecie była potrzebna wiedza marksistowska
Poeci, powieściopisarce, nie działali w tamtych latach w osamot nieniu. Prócz powołanych do tego przez władzę organów wspierali ich dziennikarze, publicyści, krytycy. Każdy robił co mógł, by wokół poja wiających się dzieł tworzyć atmosferę sprzyjającą ich właściwej percep cji. Ostatecznie „pieriekowka dusz” dopiero się zaczęła. W praktyce wyglądało to mniej więcej tak: literat zasiadał przy biurku i walił po wieść pt. Obywatele. Książkę w rękę brał krytyk świadomy spoczywającej na nim odpowiedzialności. Dzięki jego wysiłkowi ciężar gatunkowy dzie ła, jeśli można to tak ująć, ulegał zwielokrotnieniu. Zresztą na ogół chodziło o wysiłek nie taki znowu wielki. Wystarczyło, jak na przykład uczynił to Ryszard Matuszewski, obywatelom PRL, dzięki intensywnej walce z analfabetyzmem umiejącym już jako tako czytać, wyjaśnić, że „centralnym problemem książki Brandysa jest problem krzepnięcia, wyrastania nowego człowieka w Polsce”, i czytelnik wiedział, iż sięgając po Obyiuateli nie tylko nie zmarnuje czasu, ale wiele może skorzystać, albowiem: „W książce ukazani zostali ludzie prawdziwi, tacy, jakich spotykamy w życiu, a jednocześnie tacy, których zdolni jesteśmy czcić i kochać...”
Podobnego efektu mógł się autor spodziewać po omówieniu jego powieści przez Andrzeja Kijowskiego, który napisał między innymi: „Wiem, że książka Kazimierza Brandysa jest pierwszą powieścią o bu dowie socjalizmu, której tematem nie jest ani żadne z cząstkowych zjawisk towarzyszących procesowi historycznemu, ani panoramiczny spis jego najważniejszych cech. Tematem tej powieści jest generalny
98
Między kompromisem a zdradą problem naszej współczesności: jak żyć w społeczeństwie socjalistycz nym. Losy jej bohaterów pokazują moralne próby, jakim poddany jest każdy świadomy obywatel Polski Ludowej, oraz moralne problemy, które każdy codziennie przy swoim warsztacie pracy i w domu musi rozstrzygać”. („Zycie Literackie” — 14.III.1954).
Czytelnik, który miał mi za złe nadmierne faszerowanie tego tek stu cytatami być może obecnie zmieni zdanie; na pewno by się nie domyślił, na czym owe próby moralne, przed którymi stawał obywatel budujący socjalizm polegały. Nie doszedłby najprawdopodobniej bez pomocy Tadeusza Drewnowskiego do wniosku, iż w Obywatelach Kazi mierz Brandys — „osiąga to, co jest dla epiki najtrudniejszym rygorem: przez codzienne, zwykłe fakty tworzy klimat wzniosłości, przez prowadzenie zwykłych losów obywatelskich wydobywa w rezultacie bohaterską melodię — poprzez klęski i upadki ukazuje awans duchowy bohaterów, awans historyczny kraju”. („Zycie Warszawy” — Nr 152/1954).
Paweł Beylin natomiast potraktował powieść Brandysa bardziej pryncypialnie. Być może zresztą tylko dlatego, iż jego tekst ukazał się na łamach „Trybuny Wolności” (Nr 28/1954). Co prawda na początek uraczył czytelników zakrawającym na banał stwierdzeniem, że w książ ce „na czoło wysuwają się problemy moralne: powieść staje się świadec twem walki, jaką toczy naród pod przewodem partii o nowego socjali stycznego człowieka”, ale nie omieszkał dorzucić, że „walka o człowieka w społeczeństwie budującym socjalizm łączy się nieuchronnie z socjali styczną czujnością”. I nie poprzestając na tej cennej, lecz zbyt ogólniko wej uwadze tak wyjaśnił na konkretnym przykładzie, na czym polega zasługa Brandysa: „Autor zrobił z Łąkota świadomego wroga marzącego o wojnie i bia łym koniu. Miał pełne prawo tak uczynić, i taki może się dzięki ślepocie innych wkraść w szeregi partii, przynosząc jej swą działalnością nieobli czalne szkody. (...) Brandys nauczył Pawła Czyża, a przez Czyża nas wszystkich, czujniejszego spoglądania wokół siebie.”
Różne jak widać były zasługi pisarzy. Krytycy chwalili twórcę, ten, jeśli był skromny i lojalny, zasługi przypisywał partii. „Partia zwracając się do społeczeństwa — wyjaśniał Kazimierz Brandys czytelnikom „Ży cia Warszawy” (24.12.52 r.) — zwraca się również do artysty”. Dziesiątki utworów dowodzą, że partia do artystów zwracała się nie na próżno.
Część I — Pod sztandarem postępu
99
Starali się jak mogli. Jedni więcej, inni mniej. Liczyły się jednak nie tylko możliwości, także chęci. A może nawet przede wszystkim — chęci. „Walka o czystość ideologiczną, walka o Plan, walka o kadry, walka o rozwój rolnictwa — wielkie i trudne momenty decyzji, podejmowanych przez Partię, znajdowały wyraz w świadomości i wyobraźni artysty” — wyjaśniał w tym samym artykule Brandys. A jednak optymizm pisarza miał granice. Dopuszczał do siebie myśl, że mogli znaleźć się wśród artystów i tacy, którym różnorodne poczynania partii „hic nie dały do myślenia, których nie obeszły”. Na tych doradzał, jak powiedziałby współ czesny młody Polak, położyć lachę: „Nie łudźmy się, że ci obojętni artyści zdołają cokolwiek dać ludziom; po prostu ich twórczość przestanie ludzi obchodzić.”
Wydać mogło się wówczas nieomal pewne, że nieszczęście takie nie spotka Tadeusza Konwickiego. Jeśli oczywiście przeczytało się kilka recenzji z jego pierwszych książek. Sądzić można nawet, że bogowie upatrzyli go na swego wybrańca. Świadczy o tym zdaje się, oczywiście między innymi, recenzja z jego Władzy pióra Henryka Berezy opubliko wana na łamach „Twórczości” (nr 5/1954). Krytyk pisał: „Na Władzę czekało się niecierpliwie od roku. Wyrazem społecznej wia ry w pisarza jest fakt, że »Władzę« jeszcze przed jej przeczytaniem uznano za ważne wydarzenie w życiu literackim.”
Za opinię, w której już nie tylko wiara w pisarza znalazła wyraz wolno jak sądzę uznać omówienie powieści pióra Wacława Sadkowskie go. Recenzję opublikowaną na łamach „Gazety Pomorskiej” (nr 21/ 1954) przedrukowało wiele czasopism. Władza jest właściwie pierwszą w naszej powojennej literaturze powieścią polityczną — napisał Sad kowski — tak śmiało podejmującą najważniejsze momenty rewolucyj nego rozwoju naszego narodu, dającą tak bogaty obraz naszego życia politycznego”. Co prawda ten sam autor na łamach „Sztandaru Mło dych” (nr 27/1954) był powściągliwszy, a nawet wytknął autorowi to i owo. Pisząc, że: „istotną siłą powieści Konwickiego, która stanowi o jej wielkiej warto ści, jest ogromna i żarliwa pasja polityczna”, zarzucił książce „niepełność obrazu rzeczywistości politycznej pierwszych lat naszej rewolucji i niepełność walki z gomułkowszczyzną”.
Ten krytyczny akcent stanowił jednak w pochwalnym chórze przy-
100
Między kompromisem a zdradą
kry — dla autora — wyjątek. Przeważały opinie pochlebne lub wręcz entuzjastyczne. A przede wszystkim trafiające w sedno. Jak ta z „Po pro stu” (nr 10/1954), której przytoczyć warto następujący urywek: „Książka poprzez świetnie naszkicowaną walkę z kontrrewolucyjnym podziemiem i związane z nią sylwetki ludzi, oddaje skomplikowaną atmosferę tego okresu. Autor pokazuje inspiratorów wielu zajść, dla których trudno było wtedy znaleźć wytłumaczenie. Ujawniły je stop niowo liczne procesy bandyckiego podziemia związanego często z re akcyjną częścią kleru oraz ostateczne zdemaskowanie polityki mikołajczykowskiego PSL.”
Na łamach „Nowej Kultury” hymn pochwalny wykonał duet w oso bach Grzegorza Lasoty i Jana Strzeleckiego. „W znakomitej, jednej z najmocniejszych w książce scen pobicia stu dentów przez sfanatyzowany tłum — stwierdzał Lasota — autor do prowadza nas do wniosku intelektualnego nakazującego solidaryzo wać się czytelnikowi z młodą studentką i zrozumieć genealogię ciem noty, na której ten fanatyzm wzrastał. (...) Władza, czyli w stronę reali zmu — tak nazwałbym wnioski płynące z tej powieści. W stronę reali zmu to znaczy zerwanie ze sztampą, banałem i asekuranctwem...” (G. Lasota, „Nowa Kultura”, nr 21/1954). „Sporo papieru zapisano w dziesięcioleciu rozważaniami na temat spo sobu przedstawiania wroga... — zawtórował Lasocie w następnym nu merze tego samego tygodnika Jan Strzelecki. — Karty „»Władzy« Kon wickiego są nierównie cenniejsze od wszystkiego, co zdołano o tych sprawach powiedzieć. Przede wszystkim są w pełni realistyczne i prze konywające swym realizmem.”98
Uwagi te dotyczyły głównie „leśnych” partii książki. Ciekawe, iż właśnie ów „leśny” wątek pisarzom najlepiej wychodził. Kiedy na któ rymś z zebrań Sekcji Prozy dyskutowano nad Jacka Bocheńskiego Zgod nie z prawem, Julian Stryjkowski stwierdził, że „do najmocniejszych par tii zbioru opowiadań należy scena z bandą Akowców przebranych za żołnierzy polskich”. To, że czytelnika pochłania akcja miał autor — zdaniem Stryjkowskiego — zawdzięczać faktowi „iż udało mu się stworzyć sylwetki Akowców niezwykle plastyczne, przej mujące nas odrazą moralną wyrafinowanych okrutników, ukrywają cych pod maską obłudy oblicze wyzute z ludzkich rysów”.99 wJan Strzelecki, „Nowa Kultura” 1954, nr 22. iWStenogramy „Sekcji twórczych” 1953, t. I, s. 16.
Część I — Pod szlandarem postępu
101
Autorowi, jeśli wierzyć Stryjkowskiemu, udało się dokonać czegoś jeszcze cenniejszego, albowiem „bardzo też dobrze przy pomocy kontra stu wydobyta została i pokazana nasza socjalistyczna, trudna moralność”. Z moralnością nie tylko budowniczowie socjalizmu miewali kłopo ty. Ale ich wrażliwość na problematykę moralną dawała w twórczości artystycznej znać o sobie na każdym kroku, stała się przedmiotem fascy nacji niejednego pisarza. Nic dziwnego, że i w referacie, którym Tade usz Drewnowski otwierał dyskusję nad zbiorem opowiadań Bocheń skiego znalazło się dla problematyki moralnej miejsce. Poruszona zo stała: „jako zagadnienie zbrodni i kary w ustroju ludowym lub inaczej — nienawiści i wielkoduszności”. Ale że trudno sobie wyobrazić budo wanie socjalizmu przy pomocy samej, chociażby najwyższej moralno ści, autor referatu nie mógł w końcu nie dojść do wniosku, że każde uogólnienie artystyczne „powinno mieć jakiś trafny, polityczny sens”. Sensu takiego w opowiadaniu Zgodnie z prawem Drewnowski się nie do szukał. Właściwie jakiś tam sens dostrzegł, ale uznał go za „niejasny, mętny, ogólnikowy”. A tam, gdzie w grę wchodził interes światowego proletariatu, na takie rzeczy pozwalać sobie nie było można. Toteż Drew nowski postąpił chyba jak najsłuszniej przywołując stwierdzenie wiel kiego, rosyjskiego pisarza, i że „humanizm proletariatu wymaga niespożytej nienawiści do mieszczań stwa, do władzy kapitalistów, ich lokai, pasożytów, faszystów, oprawców i zdrajców klasy robotniczej”.100
Mając za sobą tak wielki, humanistyczny autorytet i niedościgły wzór, jakim dla wielu polskich literatów stał się Gorki, mógł Drewnowski, bez obawy, że ktoś weźmie mu to za złe, napisać: „Tę potężną, zasłużoną nienawiść do lokai, do faszystów, do kontrre wolucji, podsycanej przez obcą agenturę, niepotrzebnie — według mnie — rozładowuje Bocheński w poincie świetnej noweli.”
Myślę, że poprzestanie na tych niewielu przykładach działalności krytycznej będzie bez szkody dla ogólnej wymowy rozważań, że pozwo lą one uznać za niedopuszczalne i krzywdzące, kiedy się pisze czy mówi o roli pisarzy w stanowieniu „nowego systemu władzy”, wymienianie wciąż tych samych kilku czy kilkunastu nazwisk. Ów krąg stalinowskiego
11,(1Tamże, s. 7.
102
Między kompromisem a zdradą
piekła, jakim była kultura tego okresu, zaludniał tłum artystów, litera tów i naukowców, i nie ma powodu czynić z tego tajemnicy. Chociaż, z drugiej strony, jako usprawiedliwienie fakt ów prezentuje się nie najlepiej. Z tego, co na temat twórczości artystycznej z omawianego okresu zostało tutaj napisane, wynika, że nie wolno jej rozpatrywać i oceniać posługując się wyłącznie kategoriami estetycznymi. Nawet poezji, owej królowej sztuk pięknych, której Adam Ważyk — w jednej osobie prak tyk i teoretyk — zalecał kroić szatę według takiej recepty: „Opanowanie wiedzy marksistowsko-leninowskiej potrzebne jest po ecie po to, aby umiał zastosować ją do konkretnych sytuacji. Potrzeb ne jest tak samo lirykowi, jak epikowi. Marksizm-leninizm jest szkołą uczuć. Postępowanie imperialistów wywołuje w nas serię uczuć: ból, gniew, nienawiść. Dla poety ważna jest hierarchia tych uczuć. Nie mo żemy poprzestać na wywołaniu w czytelniku np. uczucia bólu...”.101
Jak autor tych rozważań teoretycznych dawał sobie radę ze stoso waniem ich w praktyce? Chyba nie najgorzej. Jako przykład posłużyć może wiersz pt. Morderstivo. Oto jego znaczący fragment: „Za jedno słowo: spółdzielnia, / / za jedną miedzę / / dopadła go znie nacka, / / kłonicą go powaliła, / / święconą kulą zabiła zmowa kułacka”.
Czy mógł uświadomiony czytelnik, przeczytawszy taki wiersz, po przestać na uczuciu bólu? Na pewno nie poprzestał! Kolejno musiał odczuć jeszcze gniew i nienawiść. Zarówno do kułaków, jak błogosła wiących ich zbrodnie księży. Dla Adama Ważyka marksizm-leninizm nie był jednak wyłącznie szkołą uczuć. Świadczyć o tym zdaje się inny fragm ent tego samego eseju, zaopatrzonego zobowiązującym tytułem: Uwagi o kryteriach po ezji Napisał w nim Ważyk, co następuje: „Poetyka wyrasta z ideologii i spełnia funkcje ideologiczne. Czy poeta szczerze i gorąco wyznający idee budowy socjalizmu, najbardziej po stępowe idee naszej epoki, może poddawać się błędnej poetyce? Oczy wiście że może, dopóki nie zdaje sobie sprawy z jej funkcji ideologicz nej” („Nowa Kultura” 1952, nr 27).
Można się domyślać, że Adam Ważyk w porę zdał sobie sprawę z funkcji ideologicznej poezji. Dlatego niezbędne wydało mu się wysuwa11,1Adam Wrażyk, Uwagi o kryteriach poezji Nowa Kultura 1952, nr 27.
Część I — Pod sztandarem postępu
103
nie w owej niezwykłej epoce na pierwszy plan tematyki budownictwa socjalistycznego. Jednak sprawę komplikował problem liryki „osobi stej”. To najprawdopodobniej skłoniło Ważyka do stwierdzenia, że „uczucia miłosne mają charakter prywatny, ale poezja ma charakter ideologiczny. Ideologia zawsze wyznaczała typ przeżycia miłosnego w liryce (...) Uczucia człowieka socjalizmu są inne niż u dawnych ludzi...”
Problem przeżycia miłosnego w liryce oraz uczuć człowieka socja lizmu niewątpliwie zasługuje na uwagę, ale ze względu na ogólny cel i sens tych rozważań ważniejsze wydaje się zajęcie najpierw funkcją „ide ologicznego charakteru” poezji. Oczywiście, możliwie często sięgając po przykłady, których w twórczości omawianego okresu nie trzeba zbyt długo szukać. Z dzisiejszej perspektywy tamte lata wydać się mogą złotą dekadą — nie poezji co prawda, lecz poetów, którzy mieli ręce pełne roboty. W każdym razie ci, którzy podzielali poglądy Adama Ważyka. W 1956 roku Wiktor Woroszylski, gnębiony wyrzutami poetyckie go sumienia, tak pisał na ten temat w poemacie Sam na sam. „Ach, łatwo w wierszu samograju / / opiewać wielkie piece, tamy / / na optymizmu hasać koniu / / nie widząc smutku, kłamstwa, nędzy / / Czyniliśmy tak lata całe. Nie dla orderów i pieniędzy / / choć nasze trudy opłacane nienajgorzej były...”,()-
Twórczość poetycka okresu socrealizmu, w każdym razie ta jej część, która więcej czy mniej skwapliwie wyszła naprzeciw postulatom i założe niom teoretycznym propagowanym przez Adama Ważyka w Uxvagach o kryteriach poezji, była złączona tak silnymi więzami z prasą wszelkiego rodzaju, nawet codzienną, że traktować ją wolno jako co najmniej przy rodnią siostrę tej pierwszej damy systemu stalinowskiego. Znajdowały w niej odbicie — identyczne co w artykułach wstępnych organów partyj nych — wszystkie ważniejsze wydarzenia w kraju i zagranicą, problemy i konflikty, nagonki i kampanie. Powiedzieć można, rzecz upraszczając, że poezja ta stanowiła rymowaną odmianę publicystyki społeczno-poli tycznej. Jako przykłady można by przytoczyć utwory Wirpszy ze zbior ków Stocznia, Polemiki i pieśni, Dziennik Kożedo; Woroszylskiego — Pierw sza linia pokoju czy Ojczyzna, Bratnego — Słowo miliarda lub Człowieku, żyć będziesz, Andrzeja Brauna — Reportaż serdeczny’, liczne utwory Bro-
'■Wiktor Woroszylski, Sam na Sam, „Nowa Kultura, l.V. 1956.
104
Między kompromisem a zdradą
niewskiego, ze słynnym Słowem o Stalinie, niektóre utwory Gałczyńskie go i wielu, wielu innych. Utwory, o których mowa, miały różną temperaturę emocjonalną i różny zdradzać mogły stopień zaangażowania autorów w sprawę rewo lucji. Sprawdzianem siły charakteru pisarzy były różne rocznice i chwi le podniosłe w życiu nie tyle narodu, co partii. Rzecz oczywista, że wła dze różnego szczebla i rodzaju w ten między innymi sposób je trakto wały, obserwując oczami donosicieli i szpiclów ludzkie zachowania. Wiedząc to wielu, by się nie narazić, chwytało nie zawsze spontanicznie, lecz usłużnie lub chociażby posłusznie za pióro, chcąc dać wyraz uczu ciom nie najszczerszym. W ten sposób powstało multum utworów, ktcV rych część zaledwie weszła do różnych „pomnikowych” wydawnictw7czy antologii pod tak wymownymi tytułami, jak chociażby Wiersze o brater stwie, Strofy o Stalinie, Wieczny płomień — wiersze o Dzierżyńskim, czy Wiersze o Bolesławie Bierucie. Te trzy postacie — Stalin, Dzierżyński i Bie rut — szczególnie mocno działały na wyobraźnię poetów. Tak mocno, że Anatol Stern, futurysta i wielki nowator, odzyskawszy niespodziewa nie świeżość uczuć, prostotę ducha i klarowność stylu, napisał z okazji 60 rocznicy urodzin Bieruta wiersz pod tytułem Są dusze płomienne, w którym ze wzruszeniem, jeśli kogoś na nie stać, można przeczytać: „Bo serce Twe biło miliona serc biciem, / / Nie zlękło się nigdy ni trudów ni burz, / / Dlatego dziś patrzysz na Polskę w rozkwicie, / / Na miasta rosnące, na wioski wśród zbóż (...) Czuwając sam zawsze, chcesz od nas czujności, / / Gdy wiedziesz nas z Partią, nie straszny nam wróg.”
Inny poeta, nie tak bardzo awangardowy, lecz co najmniej równie wybitny, Antoni Słonimski, taki naszkicował Portret Prezydenta: „Oto w ludu niepamięć, w mrok historii odchodzi / / Orszak książąt i królów, panów wielmożnych i krwawych / / W szkole, z ramy portretu, oczy łagodne i czyste / / Patrzą na młodość Twoją. Oddać jej nie chcą zniszczeniu.”
Dla kontrastu, a także by ujawnić rozległe możliwości twórcze po ety, warto przypomnieć, iż był on autorem portretu także innego Pola ka. Utrwalając jego zgoła niesympatyczne rysy pisał: „Wrogiem jesteś naszej teraźniejszości, ale co cię przeraża najwięcej, to nasza przyszłość (...). Nie chcesz, aby każdy człowiek miał w Polsce pracę, chleb i oświatę. Nie chcesz, aby powstały na tej ziemi setki no wych fabryk i szpitali, dziesiątki nowych uniwersytetów i laboratoriów
Część 1 — Pod sztandarem postępu
105
(...) nie chcesz wyzwolenia własnego narodu z jarzma kapitalistyczne go. Czego chcesz? (...) Bądźmy szczerzy. Chcesz jednej tylko rzeczy. Chcesz wojny (...) Na trupach nowych milionów dzieci, kobiet i męż czyzn (...) opierasz swoje nadzieje. (...) Sprzymierzeńcami twoimi są przywrócone do życia upiory hitlerowskie...”I,):-
Portret ten nosił tytuł Odprawa, a portretowanym z taką pasją osob nikiem był autor Traktatu moralnego”oraz pewnej ilości równie podej rzanych — moralnie — utworów poetyckich, Czesław Miłosz, świeżo upieczony emigrant polityczny. Wracając do nobliwej, urzekającej poetów prostotą postaci Prezy denta stwierdzić należy, iż przy tej samej, co Stern i Słonimski okazji, wzruszenia nie ustrzegł się również Jarosław Iwaszkiewicz. Wzruszenie to zaowocowało Listem do Prezydenta, zacytowanie fragmentów którego nie powinno mnie, jak sądzę, narazić na zarzut niedyskrecji. „Bo kiedy, Prezydencie, Ty dobrze wiedziałeś — zwracał się poeta do Bolesława Bieruta — Jaką trzeba iść drogą i jak nas prowadzić / / Ja zbytnio zaufałem przebrzmiałej mądrości, / / Zmęczone oczy pasąc piękności widokiem (...) Ty wiesz, że nie chwaliłem wielkich tego świata / / I ten list dziś do Ciebie nie dlatego piszę, / / Że stoisz w ostrym świetle niby na cokole (...) Więc przebacz mi tę śmiałość i ton tego listu, / / W Tobie zawsze dostrzegam wzór takiej prostoty, / / Że Ci śmiele przesyłam proste pozdrowienia. / / Nie czas jest teraz na olbrzy mie słowa, / / B o teraz czas jest na olbrzymie czyny. Mówię ci więc zwyczajnie, zwyczajne wyrazy: / / „Żyj długo, pracuj długo — my ci pomożemy.”
I pomagali niektórzy pisarze „swemu Prezydentowi” nie bacząc na terror szalejący pod jego osobistym nadzorem jako przewodniczącego Komitetu Bezpieczeństwa, inspiratora i reżysera fmgowanych proce sów politycznych, pana życia i śmierci tysięcy niewinnych ludzi skazywa nych na śmierć; pomagali ochoczo temu, który w słynnym programo wym wystąpieniu zainicjował pogrom polskiej kultury. Pomagali na różne sposoby, klecąc służalcze poematy i zakłamane powieści „realistyczne”; kłamali jako krytycy i reportażyści, kłamali jako działacze. W błąd wpro wadzał polskie społeczeństwo i opinię światową Jarosław Iwaszkiewicz, kiedy jako czołowy działacz Światowego Forum Obrońców Pokoju, sta nowiącego narzędzie globalnej strategii Stalina, jeżdżąc po świecie wy-
Antoni Słonimski, „Tiybnna Ludu” 1951, nr 307.
106
Między kompromisem a zdradą
głaszał liczne przemówienia, kiedy inaugurując Światowy Kongres Inte lektualistów w Obronie Pokoju mówił: „Grozi nam bowiem w konsekwencji polityki prowadzonej przez nie które państwa jak gdyby ostateczna zagłada i zło ostateczne (...) 1 nie tylko groźba tego, co się z nami stanie, obejmuje nas niepokojem, ale to, co się już dzieje. Spójrzcie, na przykład, jaką siłą jest dzisiaj kłam stwo. Jaką moc czerpie ono z prasy, filmu, propagandy radiowej, z plotki (...) Jakżeż to ono przedstawiło wam, cudzoziemcy z Zachodu, naszą ojczyznę, kiedy wybieraliście się do nas w drogę! Jak okropne malowało ono przed wami obrazy — a oto znaleźliście kraj spokojnie łatający swoje rany, w ciszy i pracy pragnący przygotować renesans sztuki i nauki...” (J. Iwaszkiewicz, Sprawa pokoju, Czytelnik 1952, s. 16.)
Tak łgał światu w żywe oczy wybitny pisarz; nadużywając swego autorytetu bredził o „kraju spokojnie łatającym swoje rany”, kiedy nad krajem tym przetaczały się echa rozpętanych przez polityczną policję walk bratobójczych, kiedy krzywdzono setki tysięcy najlepszych, najofiar niejszych synów tej nieszczęsnej ziemi. Plótł o przygotowaniu do „sło wiańskiego renesansu sztuk i nauki”, kiedy w rzeczywistości sztuce za częto nakładać jarzmo, by ją wprzęgnąć do jarmarcznej budy reżymo wej propagandy, a nauce wyznaczano cele uwłaczające jej powadze i godności.
CZĘŚĆ II
Przestawianie drogowskazów
Głupcy! Dlaczego pozwalacie, aby poetów narzucała wam historia ? Wy sami musicie ich stwarzać, ich i historię. (Wilolcl Gombrowicz — Dziennik)
Drażliwe pytania i wykrętne odpowiedzi Za datę przełomową w historii PRL uważa się rok 1956. Istotnie, rozbudził różne nadzieje, dokonała się nawet w położeniu społeczeń stwa pewna poprawa, ale wynikała ona głównie ze zmian doraźnych. Przede wszystkim terror uległ złagodzeniu, w życiu publicznym zaś dało się odczuć znaczną liberalizację, wyhamowywaną zresztą prawie natych miast. Niestety nie były to zmiany, które otwierałyby przed zniewolo nym społeczeństwem jakieś nowe, rozleglejsze perspektywy. Nie mogło być inaczej, jeśli proces „odnowy”, zapoczątkowany na XX Zjeździe KPZR, miał — przez te same ośrodki, które go wywołały — z góry zakreślone granice. Głos Nikity Chruszczowa nie był głosem skruszone go grzesznika, nawołującego współwyznawców do zadośćuczynienia i pokuty. Jego referat był tak skonstruowany, by potrząsnąwszy opinią publiczną, nie wstrząsnął w najmniejszym stopniu podstawami systemu gwarantującego biurokracji partyjnej władzę w dotychczasowym zakre sie. Zrzucenie całej winy na Stalina i Berię nie tylko zapewniło spełnie nie tego warunku, ale ogółowi działaczy przywracać zdawało się stan niewinności. Poza tym demaskatorski referat Chruszczowa ograniczał winy w sensie przedmiotowym, mimo iż były to rzekomo winy wyłącznie cu dze. Wynikało z niego niezbicie, iż zbrodniami są tylko nikczemności, których dopuszczono się w stosunku do komunistów. Nie wszystkich zresztą. Należało się domyślać, że śmierć różnych odszczepieńców, nie mówiąc o „kontrrewolucjonistach”, nie może oczywiście zaszkodzić dobremu imieniu partii. Ani obciążyć sumienia prawdziwego komuni sty. Prawdziwego, to znaczy wiernego zasadom leninowskim, których zaprzeczeniem był jakoby stalinizm. Taka z grubsza biorąc interpretacja zjawiska zwanego stalinizmem legła u podstaw przemian zapoczątkowanych XX Zjazdem KPZR i za kreśliła granice „odnowy”. Ustalała zasady postępowania w przyszłości dla całego „bloku socjalistycznego”. W praktyce sprawa ta w różnych
110
Między kompromisem a zdradą
państwach wyglądała różnie W Polsce na przykład, pod presją opinii publicznej trzeba było poszerzyć zakres odpowiedzialności — nie par tii jednak, lecz wytypowanych ludzi z bezpieki — chociażby o wymordo wanie licznych oficerów WP, fałszywie oskarżonych o kontrrewolucyjny spisek w wojsku. Przede wszystkim jednak trzeba było wypowiedzieć się samokrytycznie na temat niektórych nieprawości, jakich dopuszczano się w ciągu minionych lat w stosunku do ogromnych rzesz byłych człon ków AK. To była sprawa dla partii najdrażliwsza (między innymi ze względu na udział czynnika sowieckiego), dla narodu natomiast najbo leśniejsza. W rezultacie — najtrudniejsza do rozegrania. Nieustępliwa walka Kazimierza Moczarskiego o odwołanie — na drodze sądowej — haniebnych oszczerstw rzucanych przez partię na Armię Krajową, stanowić może wymowną ilustrację tego problemu, co nie znaczy wcale, że go naświetla w stopniu wystarczającym. Wymuszo na na komunistycznej Temidzie rozprawa odbyła się w grudniu 1956 roku. „Nie jestem na tej sali oskarżonym — rzucił sędziom w twarz Kazimierz Moczarski — nie bronię się, lecz oskarżam system, którego przedstawicielami byli Radkiewicz, Romkowski i Różański.” Zwycięstwo Moczarskiego było klęską systemu, było klęską komunistów. Pozbawiło ich owocu jednej z najbardziej odrażających zbrodni. Najgłębszy sens tego wydarzenia odsłania następujący fragment sentencji wyroku: „Sąd Wojewódzki uznał za swój obowiązek stwierdzić, że przewód są dowy po wznowieniu postępowania w niniejszej sprawie wykazał nie tylko bezzasadność, sztuczność i tendencyjność oskarżenia, czemu już dał wyraz przedstawiciel Generalnej Prokuratury od tego oskarżenia odstępując, ale także dowiódł, że dobre imię polskiego podziemia oku pacyjnego, które w swej masie nie zhańbiło się żadną kolaboracją na miarę Quislingowską i którego na swoim odcinku i w swoim zakresie okupacyjnej działalności, przez wiele lat pobytu w więzieniu z budzą cym szacunek uporem i hartem ducha bronił Kazimierz Moczarski, zostało w ramach niniejszej rozprawy zrehabilitowane/’
Niestety akcja „rehabilitacyjna” miała ograniczony zasięg oraz roz głos. Było w niej coś z zabiegu magicznego, który jednak nie ofiarom bezprawia, lecz samej partii przywrócić miał społeczny szacunek. Zresz tą w odniesieniu do PZPR mogło się to wydać niejednemu tym łatwiej sze, że w okresie „błędów i wypaczeń” w Polsce nie pospadały — jak na Węgrzech czy w Czechosłowacji — głowy towarzyszy. A z referatu Chruszczowa wynikało przecież, że zbrodnie stalinowskie polegały na m ordo
Część I I — Przestawianie drogoiuskazów
111
waniu komunistów przez komunistów. Była to teza bardzo wygodna dla sumień członków partii, toteż mocno się do niej przywiązali. Tak moc no, że wielu z nich nie potrafiło się z ową tezą rozstać nawet wtedy, kiedy później rozstawali się z partią. Z wielu przykładów takiej postawy, zdającej się obrażać poczucie moralne — i którą chociażby tylko z tego względu będę się musiał zająć w przyszłości — przytoczyć należy pewien głos w tej sprawie. Rozległ się wprawdzie poza granicami kraju i nie do Polaków właściwie był skiero wany, ale przede wszystkim Polakom nie mógł być obojętny. Chodzi o książkę Witolda Wirpszy — Polaku, kim jesteś? Wydana została na po czątku lat siedemdziesiątych w języku niemieckim w RFN, gdzie autor zamieszkał po rozstaniu się z Polską, a następnie w 1978 roku w kraju przez Niezależną Oficynę Wydawniczą „Nowa”. „Jeśli się rozpatruje stalinizm jako w pierwszym rzędzie rozgrywkę poli cyjną między komunistami — policyjną, podkreślam, a nie polityczną, choć język, w którym się to rozgrywało, był polityczny właśnie, a nie policyjny — snuł nader skomplikowany wywód Wirpsza — więc jeśli się pod tym aspektem rozpatruje stalinizm w Polsce, to dostrzec się da osobliwe zjawisko: komuniści sadzali komunistów do więzienia, tak jak ich wszędzie wsadzano, komuniści torturowali po więzieniach komu nistów, tak jak ich wszędzie torturowano, ale wszędzie z tego coś wyni kało, w Polsce natomiast nic nie wynikło — w każdym razie nie wynikło to, co gdzie indziej było prawidłowością; po więzieniach i torturowa niu nie było komunistycznych procesów pokazowych, gdzie by komu niści komunistów oskarżali o zdradę lub działalność, jak to się pięknie wówczas mówiło, agenturalną, ponieważ zaś nie było procesów, więc i głowy nie pozlatywały — powylatywały tylko zęby po piwnicach wię ziennych.”104
Przede wszystkim wyjaśnić należy, że rozgrywka, o której mowa, miała jednak charakter polityczny. Był to przecież jedynie kolejny etap walki politycznej — prowadzonej już w okresie tworzenia KRN — mię dzy „krajowcami” a tymi działaczami, którzy wpadłszy niepotrzebnie w panikę utworzyli w ZSRR drugą „reprezentację narodu polskiego” pod nazwą Centralne Biuro Komunistów Polskich. Grupie tej przewo dził Aleksander Zawadzki, sekretarzować miał S. Radkiewicz, a na resz tę owego „biura” składali się: Wasilewska, Świerczewski, Berman, Minc, Zambrowski, Wierbłowski, Jędrychowski, Ochab, Modzelewski. 104 Witold Wirpsza, Polaku, kim jesteś?, Niezależna Oficyna Wyd. 1978, s. 78.
Między kompromisem a zdradą
112
Wiedząc to, łatwiej ocenić, kto komu i dlaczego wybijał zęby, a może nawet miał ochotę sprawić znacznie większą przykrość, mimo iż Wirpsza sugeruje coś wręcz przeciwnego. Pisze bowiem tak: „Niewątpliwie faktem jest, że w Polsce aresztowania te nastąpiły, że w prasie toczyła się kampania z tymi samymi oskarżeniami, co gdzie in dziej, ale faktem jest również, że w Polsce nie było procesów tego rodzaju co na Węgrzech, w Czechosłowacji, Bułgarii, Albanii. (...) Na to można znaleźć dosyć prostą odpowiedź: aresztowania były ponie kąd pozorne, dokonane dla zmydlenia oczu: ktoś wpadł na pomysł przechowania ludzi zagrożonych w więzieniach...”l(h
Tak to bywa, gdy zjawiska polityczne, z samej swojej istoty brutal ne, znajdą zbyt subtelnego interpretatora w kimś, kto na co dzień zaj muje się poezją, w której uprzywilejowanym obszarze najbardziej su biektywna interpretacja rzeczywistości nie może się stać przyczyną kom promitacji. Obecnie znane są już dosyć powszechnie fakty, które ów wyidealizowany obraz autorstwa Wirpszy doradzają czym prędzej prze kazać do muzeum osobliwości. Trudno byłoby do bardziej udanych od przytoczonych zaliczyć odkrycie Witolda Wirpszy, że „polska odmiana stalinizmu w zasadzie więc ludzi nie zabijała, czy raczej: politycy polscy okresu stalinowskiego nie mieli ochoty ludzi zabijać...” Jeżeli nawet robili to bez ochoty, to owe tysiące wymordowanych niewinnie ludzi nie czyje inne, lecz ich obciążają konto i obciążyć musiałyby sumienia, gdyby je mieli. Bo chruszczowowska teza, iż ludźmi są tylko szczerzy wyznawcy marksizmu-leninizmu w kręgu naszej cywilizacji, jest nie do obronienia. Przy omawianiu wydarzeń z lat powojennych — by ocenienie roli komunistów polskich stało się możliwe — konieczne jest uświadomie nie sobie istoty tego, co się w Polsce wówczas dokonało. Owej zmiany sytuacji w kraju pod względem politycznym i społecznym, którą komu niści wpisali na karty historii pod mylącą nazwą — rewolucja. Wymowa takich faktów jak upaństwowienie fabryk i kopalń, całego przemysłu, a także zlikwidowanie wielkiej własności ziemskiej, której niewielka tylko część rozdzielona została między chłopów, jest na pozór oczywista. Znacz nie mniej oczywiste jest natomiast, czy nieodzownym warunkiem takich przemian musiało być, po pierwsze, wyzbycie się suwerenności pań-
1,0 Tamże, s. 103.
Część I I — Przestazvianie drogoiuskazćno
113
stwowej, po drugie, walka bratobójcza, której nie rozpętała bynajmniej, jak usiłowano to w społeczeństwo wmówić, wymyślona przez partyjną propagandę „kontrrewolucja”. Gdyby komuś przyszła ochota w dobrej wierze uznać za słuszny — rozpowszechniany swego czasu przez komunistów — w związku z doko naną „rewolucją” przymiotnik „łagodna”, to rozumieć powinien go następująco: zmiany postulowane przez partię (rzecz inna prawdziwe zmiany i cele) na ogół nie wykraczały poza program reform wysuwany przez różne ugrupowania polityczne jeszcze w okresie międzywojen nym, a pod koniec wojny przez prawie wszystkie stronnictwa skupione w Radzie Jedności Narodowej. Po zakończeniu wojny na obszarze Polski hasła reform społecznogospodarczych — określone na tym miejscu w sposób ogólnikowy — podtrzymały i wysunęły jako własny program działania także stronnic twa PSL i SP, którym nieprzychylny bieg wydarzeń narzucił — mimo nieomal powszechnego poparcia społecznego — rolę partii opozycyj nych. Konieczność daleko idących reform społecznych i ekonomicznych głosiły w końcu również „założenia ideowe” solidaryzującej się z PSL w dążeniu do uratowania suwerenności ojczyzny — organizacji konspira cyjnej, występującej pod nazwą „Wolność i Niezawisłość”. Właściwie nie było w kraju żadnej realnej siły politycznej, która w programie swoim nawoływałaby do przywrócenia status quo ante helium. Najbliżsi tego byli narodowcy różnych odcieni, ale demonizowanie ich i przedstawianie jako siły politycznej zdolnej przeszkodzić odbudowie państwa polskiego na zasadach demokratycznych jest — łagodnie rzecz określając — nieporo zumieniem. Pewnym ludziom, zdolnym, zdawać by się mogło, do trzeź wego spojrzenia na świat, utrudnia, niestety, zrozumienie głębszej isto ty wydarzeń, jakie rozgrywały się w Polsce w latach 1944-1956. Nie da się zaprzeczyć, że komuniści wkraczali do Polski wraz z Armią Cze m oną nie pod sztandarem rewolucji, bynajmniej, lecz re form, które niewielu mogły oburzyć, przerazić, czy wreszcie poderwać do walki przeciw reformatorom. Nie ulega wątpliwości, że fornale i chłopi małorolni bardzo pragnęli „pańskiej” ziemi i chętnie na ogół ją brali, natomiast obszarnicy bądź ich poplecznicy nie kwapili się stawać z bronią w ręku w obronie swojej własności. Wynika to niezbicie z prac znawców przedmiotu, jak Henryk Słabek, Władysław Góra, Maria Tur lejska czy wreszcie Ryszard Wojna, który stwierdzał wprost, że „reforma
114
Między kompromisem a zdradą
rolna i nacjonalizacja przemysłu (...) nie natrafiały praktycznie na ża den poważniejszy opór”. Odruch sprzeciwu wywoływać zaczął dopiero — począwszy od póź nej jesieni 1944 roku — terror towarzyszący narzuconej przez PPR me todzie „przyśpieszonej” reformy rolnej, dokonywanej od tego momen tu nie przez wyspecjalizowaną służbę rolną, lecz tzw. „komisje podziału ziemi” współdziałające z „brygadami parcelacyjnymi”. Te ostatnie skła dały się z aktywistów partyjnych, oficerów i żołnierzy. Wspierał je cały aparat przemocy z sądowym włącznie. Podstawą działań represyjnych był dekret z 31.X. 1944 roku przewidujący m.in. wysokie kary — do kary śmierci włącznie — za wszelkie czyny godzące w reformę rolną. Procesu stopniowego aktywizowania się podziemia zbrojnego ża den z historyków partyjnych tego okresu nie kojarzy z reformą rolną jako taką. Henryk Słabek pisał otwarcie, że terror podziemia nie był wymierzony bezpośrednio przeciwko działaczom reformy rolnej. Ry szard Wojna twierdził, że bandy reakcyjne zasłaniały się hasłami nie podległościowymi i wrogością do Związku Radzieckiego. W podobny sposób zjawisko to oceniała Maria Turlejska pisząc: „Podziemie zbrojne i polityczne w Polsce miało charakter zbliżony do tych zjawisk i procesów, jakie w okresie Rewolucji Francuskiej otrzyma ły nazwę Wandei (...) Były to bowiem grupy uzbrojonych ludzi w dużej mierze składające się z mieszkańców wsi i miasteczek, opierające się na elemencie zacofanym, ciemnym, operującym prymitywnie sformuło wanymi hasłami nacjonalistyczno-religijnymi...”,0B
Maria Turlejska wskazywała na zewnętrzną stronę zjawiska. Jego głębszego sensu albo nie dostrzegała, albo z jakichś powodów wzdraga ła się przed jego odsłonięciem. Z tego względu pożyteczne okazać może się, jak sądzę, odwołanie się do szkicu Pawła Jasienicy Rozważania o wojnie domowej. Jasienica w Wandejczykach występujących przeciwko terrorowi Rewolucji dojrzał znacznie więcej niż „element zacofany, ciem ny, operujący prymitywnie sformułowanymi hasłami nacjonalistycznoreligijnymi”. Cóż z tego, że komuniści teorię swojej rewolucji oparli na naukowych podstawach, kiedy realizować zaczęli ją na drodze prymi tywnego, brutalnego terroru i do dnia dzisiejszego dysertacje naukowe mylą im się z raportami organów policyjnych. Wiele wskazuje na to, że "KlMaria Turlejska, Z walką przeciw zbrojnemu podziemiu 1944-47, MON 1966, s. 10.
Część I I — Przestawianie drogowskazów
115
bliższy prawdy niż prof. Maria Turlejska (przez wiele lat działalności naukowej w Wojskowej Akademii Politycznej przeobrażająca oficerów KBW w historyków), był Paweł Jasienica, kiedy na temat Wandei pisał: „Wydaje mi się, że najistotniejszą przyczyną powstania Wandejskiego była praktyka bezwzględnego wtłaczania życia między doktrynerskie groble (...) za głęboko, nazbyt brutalnie naruszony został ład istniejący od wieków.”
Nie zatrzymując się dłużej przy owych odległych historycznych analogiach, warto odnotować określenie członków grup zbrojnych, dzia łających na obszarze całej Polski w pierwszych kilku latach po wojnie, jako mieszkańców wsi i miasteczek — „ciemnych i zacofanych, operują cych hasłami nacjonalistyczno-religijnymi”. Ta charakterystyka jeszcze się przyda. Na razie przypomnę, jak Władysław Gomułka, tkwiąc w oku cyklonu, wyjaśniał w dniu 30.IX.1946 roku aktywowi warszawskiego PPR i PPS, że „masy pracujące Polski nie musiały stosować gwałtownych środ ków do obalania obszarników i wielkich kapitalistów, gdyż byli oni sła bi, politycznie skompromitowani i izolowani”. Najistotniejsze znaczenie dla tych rozważań ma wszakże stwierdzenie Gomułki, że „nie mieli oni (tzn. kapitaliści i obszarnicy — przyp. S.M.) w kraju aparatu państwowego do walki z demokracją”. A w związku z tym: „Dyktatura władzy robotniczej (...) była niepotrzebna, gdyż obóz reak cji nie wylał się szeroką falą kontrrewolucji. Reakcja nie była w stanie zorganizować takiego oporu.”
Z kim w takim razie i o co toczyli komuniści przez kilka lat krwawą walkę bratobójczą? Jeśli wierzyć Romanowi Werflowi, postępowemu intelektualiście z kręgu „Kuźnicy”, aparat władzy kapitału i obszarnictwa w Polsce wówczas istniał, ale „był słaby i został rozbity w pierwszych dniach po wyzwoleniu”. Pisząc to Werfel mieć musiał na myśli porwa nych do Moskwy przedstawicieli Rady Jedności Narodowej. Niestety owo stwierdzenie Werfla wszystkich tajemnic jeszcze nie wyjaśnia. Na szczęście na innym miejscu naświetlił tę sprawę nieco obszerniej, pi sząc: „Aparat państwowy (...) wielkiego kapitału i obszarnictwa istniał wtedy w Polsce — pp. Muzyczka, Kaczmarczyk, Strzałkowski stanowią niewątpliwe ogniwa tego aparatu.”107
07 Roman Werfel, Proces krakowski, Kraków 1947.
116
Między kompromisem a zdradą
Z procesu sądowego wymienionych przez Werfla „panów”, którzy wchodzili w skład II Zarządu Głównego WiN, wynikało, iż były to ogni wa ani zbyt liczne, ani zbyt mocne. W związku z tym uznał najwidocz niej za wskazane ujawnienie prawdy do końca, jeśliby nawet miała ona zabrzmieć w uchu niejednego Polaka przykrym dysonansem. Otóż, zdaniem Werfla, aresztowanie tak ogromnej ilości akowców stało się konieczne, gdyż w przeciwnym razie „staliby się ośrodkiem prącym do wojny domowej w kraju”. Był to rzadki przypadek przyznania przez wysokiej rangi działacza partyjnego, że masowe represje w stosunku do członków Armii Krajowej miały charakter prewencyjny, czyli że nawet w świetle wprowadzonego przez komunistów ustawodawstwa specjalne go były działalnością przestępczą. Mówiąc czy pisząc o walce komunistów przeciwko polskiemu spo łeczeństwu w okresie powojennym, rozróżnić należy trzy formy walki, trzy metody działania: terror fizyczny, terror polityczny i terror ducho wy. Ten ostatni związany był z narzucaniem wyznawanej przez komuni stów ideologii. Oczywiście, metody te nie były nigdy stosowane w stanie „czystym”, lecz przenikały się i uzupełniały wzajemnie. Polowanie na akowców, na przykład, więzienie ich i deportowanie do ZSRR, odbywa ło się przy akompaniamencie rozpowszechnianych na różne sposoby kłamliwych oskarżeń i oszczerstw. Ale w pierwszym okresie stawiano przede wszystkim na siłę. Akcję zbrojną, podejmowaną tu i ówdzie przez wkraczające na terytorium państwa polskiego oddziały Armii Czerwo nej, po przesunięciu się linii frontu na zachód kontynuowały Wojska Wewnętrzne NKWD, prowadząc ją ramię w ramię z odkomenderowa nymi do zadań policyjnych dywizjami WP, Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego i grupami operacyjnymi UB, MO i ORMO. Działania te godziły nie tylko w Armię Krajową. Patriotyzm ludu polskiego był sprawą nazbyt oczywistą, stanowił czytelny i świeży zapis na kartach najnowszej historii Polski. Tam, na wschodzie, gdzie zapa dały decyzje dotyczące przyszłości naszego kraju, musiano jeszcze dobrze pamiętać stwierdzenie Manuilskiego, wysokiego dygnitarza WKP/b, wypo wiedziane na III Zjeździe KPP. „Spoglądając za siebie, na pochód warszawski — wyjaśniał polskim towarzyszom Manuilski, który w 1921 roku kładł podpis pod traktatem pokojowym w Rydze — powinniśmy teraz wyraźnie powiedzieć, że przy czyną klęski rewolucji proletariackiej, która latem 1920 roku ruszyła
Część I I — Przestawianie drogowsliazów
117
na Zachód, był nacjonalistyczny nastrój chłopstwa polskiego. (...) Re wolucję proletariacką pobił chłop polski. Jest to już bezsporny fakt historyczny.”
Nauki płynące z tej niezbyt odległej przecież przeszłości musiały być brane pod uwagę przez obydwie strony. Niektóre z nich straciły niestety przydatność. Przede wszystkim za pozbawiony jakiejkolwiek szansy uznać należało wszelki opór zbrojny. Ale tylko ośrodki kierowni cze miały tę świadomość i to ona niewątpliwie dyktowała przywódcom podziemia niepodległościowe odezwy i rozkazy, odradzające stanow czo działań zbrojnych. Ale lud — zawsze bardziej skłonny do reakcji spontanicznych, działań instynktownych niż spekulacji — stawił opór, który musiał się wówczas wydać sprzeczny nie tylko ze zdrowym rozsąd kiem, ale także na bakier z instynktem samozachowawczym. A jednak dzisiaj inaczej oceniać musimy tamten czas, tamte sprawy, tamtych lu dzi; ich zachowania i postawy domagają się weryfikacji. Opór chłopów polskich — łamany brutalnie, lecz na szczęście bezskutecznie przez wie le lat — sprawił, że dzisiaj patrzeć możemy z nadzieją w przyszłość. Może się to wydać dziwne i niezrozumiałe, ale wprzęgnięcie do rydwanu rewolucji znacznego odłamu polskiej inteligencji, szczególnie tej z tradycjami postępowymi, okazało się dla komunistów dziecinną igraszką. Ludzie, którzy w dziarskim marszu ku szczytom władzy w jed nej ręce ściskali odbezpieczony pistolet, w drugiej Krótki Kurs Historii WKP/b, musieli zrobiwszy użytek z broni palnej, gdy nadszedł po temu czas, z równą stanowczością posłużyć się bronią ideologiczną. Na pierwszy ogień poszły nauki humanistyczne i literatura. Chcąc za panować nad całokształtem życia duchowego, trzeba było starać się możli wie szybko jedne połączenia z przeszłością poprzecinać, inne wziąć pod ścisłą kontrolę, a pod jeszcze inne podłączyć własne źródła zasilania. Nie było to zadanie łatwe. Aby móc strzelać, wystarczą karabin, naboje i ochota — w wyższych sferach ludzkiej działalności dobre chęci nie zawsze gwaran tują osiągnięcie pożądanych rezultatów. Na szczęście dla siebie, dla wielu na zgubę i pohańbienie, komuniści przyprowadzili z sobą ze Wschodu parę głów może nie nazbyt tęgich, ale, jak się okazało, wystarczająco gorą cych, by zająć mógł się od nich dosyć szybko rodzimy Parnas. Ten po żar „papierowych głów” jest właśnie jednym z tematów tych rozważań. Wokół „sztandaru postępu” skupiło się w tak trudnym dla narodu czasie zbyt wielu ludzi godnych lepszego losu, by można było przejść
118
Między kompromisem a zdradą
nad tym do porządku. Swoiście pojmowana postępowość stała się nie tylko przewrotnym hasłem, żetonem, za który można było sprzedać lub kupić prawie wszystko prócz czystego sumienia, zwykłego ludzkiego sza cunku i trwałego miejsca w historii. Mimo to z dnia na dzień zaroiło się w szacownych instytucjach społecznych i kulturalnych, na wyższych uczel niach, w instytutach, wydawnictwach i redakcjach od „postępowych” redaktorów, naukowców, poetów, pianistów, aktorów, malarzy. Om a wianie tej kwestii stało się zadaniem „niewdzięcznym” także i z tego względu, że nie sposób uniknąć tematów i spraw uznanych za drażliwe przez odłam tak zwanej „opozycji demokratycznej”. Odłam, który w osobach niektórych swych prominentów zaangażowany był w latach sta linizmu w działalność zgoła niedemokratyczną. Może nie warto byłoby poruszać tu owego tematu, może nawet należałoby uszanować wstydliwość czy wręcz drażliwość owych ludzi, gdyby ich niechęć do przypominania tamtych lat — brzemiennych w skutki dla narodu tak fatalne — nie przejawiała się, z jednej strony, w niedocenianiu czy wręcz lekceważeniu przez nich samych odgrywanej niegdyś roli, z drugiej w odmawianiu komukolwiek prawa do osądza nia ich ówczesnych działań. Tymczasem rozlegać zaczęły się wezwania do uczciwego, nie powściąganego żadnymi względami ubocznymi roz rachunku z ową mroczną przeszłością. Obwarowywanie jej do tej poiy zakazami — narzucanymi zresztą często z przeciwstawnych pozycji — długo uniemożliwiało (w zasadzie dzieje się tak nadal) nie tylko pełne rozpoznanie groźnej choroby, jaką był stalinizm, ale również uwolnie nie społeczeństwa od jego skutków. Jako orędownicy prawdy o tamtych ponurych latach wystąpili w końcu także ludzie młodzi, których nie sposób obarczać odpowiedzial nością za to, co się wtedy działo. Ani zdyskredytować przy pomocy za rzutu, iż szukają wątpliwej wartości satysfakcji w obnażaniu wstydliwych tajemnic sprawców swoich cierpień. Skorzystam również z ich pomocy posłużywszy się — jako pretekstem z wielu względów dogodnym — wymianą poglądów, jaką onegdaj zaprezentowała swoim czytelnikom redakcja paryskiej „Kultury”. Był to jeden z na pewno nie zamierzo nych przez Romana Bratnego efektów opublikowania dzieła ukrytego pod skromnym tytułem — Pamiętnik moich książek. Omawiając ów szczególny utwór Bolesław Sulik pisał między innymi: „Nie wolno na własnej drodze pozostawiać niezbadanych kraterów,
Część I I — Przestauńanw drogowskaztku
119
nie starać się zrozumieć najgłębszych swoich klęsk, swojej hańby. Roz kład Polski Podziemnej i otchłań stalinizmu to czarne jamy w zbioro wej świadomości Polaków.”,0H
Wskazując na palącą potrzebę powstania utworów, które umożli wiłyby zasypanie owych „czarnych jam ” w zbiorowej świadomości Pola ków, Sulik stwierdzał, że nadzieję na pojawienie się takich dzieł wiązać należałoby z byłymi kolegami Bratnego, a obecnymi „chorążymi libe ralizmu”. Jego zdaniem w tym, co dotychczas powiedzieli, nie wywiąza li się z tego zadania w sposób należyty. Oceniwszy ich utwory z tego obszaru poznawczego jako zbyt „defetystyczne i wąskie, uziemione za łożeniem, że chodzi o przeżycia prywatne i zamknięte, niemożliwe do przekazania”, Sulik wyjaśniał, że „chodzi nie o główne fakty, a o treść doświadczeń na dnie polskiego stalinizmu. Jak tam było? Potrzebna jest Polakom szczerość świadków.” Kolejny zamaszysty krok w tym samym co Bolesław Sulik kierunku zrobił inny emigracyjny pisarz, publikując na łamach „Kultury” list do poety Jacka Bierezina. „Co pan nazwał zjawiskiem białych plam w historii naszej powojennej literatury — pisał Gustaw Herling-Grudziński — jest w procesie twór czym każdego z pisarzy, o których tu mowa zjawiskiem szkieletu w szafie. Usiłowali go długo przysłaniać podartymi fatałaszkami (...) i oglądać przez lekko uchylone drzwi szafy. Skończyli z tym procede rem, są rzeczywiście w większości wypadków niekłamanymi chorążymi liberalizmu, a przecież z szkieletem nie mogą sobie jakoś poradzić w obrębie własnej twórczości. Brak im odwagi czy dojrzałości, by zamiast uchylać z każdym dniem ciut ciut szerzej drzwi szafy, wywlec go defini tywnie w całej okazałości na światło dzienne.”109
Do wymienionych pisarzy na łamach krajowej prasy niezależnej raźno dołączył Leszek Szaruga. Stanowczości, z jaką poeta ten domagał się od eks-stalinowców „zdania sprawy, podjęcia próby świadectwa tam tego czasu”, zdawała się towarzyszyć świadomość, iż grzech polegał na czymś znacznie gorszym niż płodzenie na zlecenie partii kiepskich, za kłamanych, poniżających samych autorowi uwłaczających godności ogółu społeczeństwa wierszydeł i powieści. Przyznając, iż świadczenie na rzecz prawdy może być bolesne, często trudne, Leszek Szaruga dawał do
ms Bolesław Sulik, „Kultura” 1979, nr 4. 11)9 Gustaw Herling-Grudziński, „Kultura” 1979, nr 5.
120
Między kompromisem a zdradą
zrozumienia, że na pukanie w konfesjonał stanowczo jeszcze za wcze śnie i kuksańcami usiłował grzeszników nakłonić do skruchy i zadość uczynienia, pisząc między innymi: „Bolesne i trudne było to również i dla tych, którzy odmowę uczestnic twa w zbrodni opłacali więzieniem, nędzą, często krwią i życiem. Tu się stało coś więcej nad zwykłą pomyłkę.”110
Z całą pewnością. To było zawsze oczywiste i smutkiem napawa fakt, iż trzeba było niektórym intelektualistom — a i dzisiaj zachodzi nierzadko potrzeba — takie rzeczy tłumaczyć. Różne bywają tego przy czyny. Dużo uczyniono w ciągu minionych dziesięcioleci, żeby zatrzeć kontury tragedii, jaka się na naszej ziemi rozegrała w latach panowania komunistów. Niestety, proceder ten bywał uprawiany niejednokrotnie także przez ludzi, od których społeczeństwo ma prawo domagać się działań zgoła przeciwnych. Przykład takiego zachowania dał Witold Wirpsza11112,podejmując polemikę z Gustawem Herlingiem-Grudzińskim. Utrzymywał on, iż żadnych szkieletów w szafach eks-stalinowców nie ma, a tym, którym jawią się przed oczami jakoweś „białe plamy” lub „czarne jamy” doradzał, by zamiast czepiać się ludzi, poszperali trochę w starych książkach i czasopismach; przekonają się wtedy, że problem został już dawno zlikwidowany. Rada na pewno była dobra — zarzut opieszałości pod adresem młodych może nawet słuszny — ale z punktu widzenia samego Wirpszy oraz tych, w których imieniu występował, chyba jednak nieco ryzykow na. Co prawda z dostępem do materiałów źródłowych było wówczas nie najlepiej, ale zalecane przez autora Łatwizny szperanie po zakurzo nych woluminach mogło się okazać owocne. Jedno jest pewne: wywód Wirpszy na łamach „Kultury” był przepojony tym samym duchem wy rozumiałości, który autorowi książki Polaku, kim jesteś? podpowiadał stwierdzenie, że polska odmiana stalinizmu w zasadzie ludzi nie zabija ła, że aresztowania były poniekąd pozorne i tym podobne dyrdymały. W związku z tym, dreszcz zgrozy mógł wstrząsnąć każdym, kto przeczy tał w krajowym piśmie niezależnym, że książka Wirpszy jest „pierwszą poważną próbą opisu stalinizmu dokonaną przez byłego stalinowca”11-.
11(1 Leszek Szaruga, Patrzcie demokracji na palce, „Puls” 1979, nr 6. 111 Witold Wirpsza, Łatwizna, „Kultura” 1979, nr 9. 112 Witold Sułkowski irytacja, „Puls” 1979, nr 6.
Część I I — Prz£stcuwianie drogowskazów
121
O pinia W itolda Sułkowskiego o książce Wirpszy zdawała się tchnąć dobrą wiarą. Nie towarzyszyła jej jednak równie dobra zna jomość rzeczy. Rację miał Sułkowski, kiedy domagał się od tych sta linowców, co budzili się z koszmarnego snu, żeby ów sen opisali, kiedy podkreślał, iż nie chodzi o bicie się w piersi, lecz o „uczciwy zapis pierwszego dziesięciolecia naszej dziś wspólnej drogi”. Warto pod tym właśnie kątem spojrzeć na alukubrację Wirpszy opublikowa ną przez wyrozumiałą „Kulturę”. Według Wirpszy (wersję tę podtrzymywali inni „ex”, np. Jerzy An drzejewski), proces „odchodzenia” pewnych pisarzy-stalinowców roz począł się już w 1953 roku. Nie zamierzał zresztą być gołosłowny. Przy taczał dowody, pisząc w ten sposób: „Nie po to, aby siebie chwalić — rzecz wisiała w powietrzu i ktoś musiał rozpocząć, a referat Chruszczowa bynajmniej do tego nie był potrzeb ny — stwierdzam, że to ja zapaliłem lont, który trzy lata później miał doprowadzić do wybuchu beczki. We wrześniu mianowicie opubliko wałem w »Nowej Kulturze« zadedykowany Woroszylskiemu (...) wiersz pod tytułem List o sumieniu. Jak dzisiaj to widzę, była to retoryka wymie rzona przeciwko kłamstwu i zakłamaniu (...) przeciwko fałszowaniu historii, przeciw obłudzie.”
Dowodzić tego miały takie utworu fragmenty: „Bo wszelka prawda zrodzona z tchórzostwa / / Jest kłamstwem. Kłamstwo rodzi spustosze nie.” Trudno w tym wypadku nie przyznać autorowi racji. Niestety, nie sposób domyślić się kogo Wirpsza chciał zdemaskować pisząc: „To oni dzieje fałszują na swoje / Podobieństwo i owo podobieństwo — / Pa pier wysuszony, papkę z trocin — / Podają do wierzenia.” Stwierdzenie, że kłamstwo rodzi spustoszenie już wtedy mogło się wydać niezbyt odkrywcze, ale przede wszystkim zastanowić należałoby się chyba, czy ówczesny czytelnik mógł mieć pewność, w którą stronę zwrócić powinien się w poszukiwaniu adresata owych demaskatorskich wynurzeń, jeśli na przykład, co mogło się przecież wydarzyć, miał jeszcze w pamięci tekst ułożony przez Wirpszę rok wcześniej a więc w czasie kiedy prasa pełna była doniesień i sprawozdań z sal sądowych na temat odbywających się procesów, trąbiła na prawo i lewo o wyro kach śmierci na szpiegów i agentów amerykańskich? Nieźle musiał jesz cze buzować w Wirpszy ogień rewolucyjny, jeśli potrafił uraczyć społe czeństwo takimi jak ta rewelacjami:
122
Między kompromisem a zdradą „Amerykańscy imperialiści nie żałują dolarów na dywersję, na szpiego stwo, na morderstwa zza węgła, na organizowanie szajek bandyckich. W Niemczech Zachodnich oraz w zachodnim sektorze Berlina (gdzie — o ironio! — po trudach walk rewolucyjnych znalazł zaciszny azyl autor tego tekstu — przyp. S.M.) pełną parą pracują ukrywające się pod różnymi szyldami ośrodki, werbujące dywersantów, szpiegów, ter rorystów. Rzezimieszek, złodziejaszek, defraudant, wykolejeniec, ban dyta — oto metody, przy których pomocy werbują swoich agentów.”111
Ten dynamitard — wszak podpalał lont! — rewolucji moralnej w szeregach stalinistów wyczuleniu swojemu na zło dawał wyraz niejedno krotnie. Na przykład w wierszu Dzierżyńskiemu, kiedy pisał, co następuje: „Dla nas trudy rewolucji (mówi twórca osławionej Czeki do komisarza oświaty Łunaczarskiego — przyp. S.M.). Dla nich rewolucji szczęście.”
Dla nich, to znaczy dla dzieci „bezprizornych”, których rodzice mieli nieszczęście wpaść w oko agentom Czeki. Ale na Wirpszy większe wrażenie niż ów fakt, wywarła najwidoczniej wiadomość, iż Dzierżyński w rozmowie z Łunaczarskim obiecał rozpocząć walkę z bezdomnością dzieci, i poeta nie zawahał się wiadomości tej przekuć w zupełnie już optymistyczne strofy: „Ręka, która niesie karę / / Czuła i troskliwa będzie. / / Towarzyszu Łunaczarski / / Zakończyłeś na pół szeptem / / — Towarzyszu Łunaczarski, / / Dzieciom damy życie lepsze. / / I wzruszenie ci dławiło (mowa wciąż o Biczu Rewolucji — przyp. S.M.) — Głos i zaciśnięte szczęki, / / Tak powstały pierwsze zdania / / Poematu Makarenki.”114
Prymusi w twardej szkole nienawiści Pisarstwo jest zajęciem trudnym, odpowiedzialnym, a każda pró ba oceny działalności literackiej rozbudza z reguły w śmiałku, który podejmuje się takiego zadania najprzeróżniejsze wątpliwości i spowo dować może trudne do przewidzenia komplikacje. Świadom tego spró buję poszukać wsparcia u wybitnego fachowca, za jakiego wolno uwa' Witold Wirpsza, „Głos Szczeciński”, 15.1.1951. 14 Witold Wirpsza, Dzierżyńskiemu, 20.VII.1951.
Część I I — Przestawianie drogowskazem)
123
żać Stanisława Barańczaka. W tomie Etyka i poetykaUb znaleźć można szkic Zycie zaczyna się po trzydziestce. Tematem rozważań Barańczaka jest w tym wypadku trzydziestoletni żywot literatury PRL. Podejmując pró bę nakreślenia konturów „pola potrzeb społecznych, w którym na prze ciąg całego trzydziestolecia musiała się umiejscowić literatura”, autor wskazuje jej dwa komponenty. Określały one sytuację ówczesnej świa domości społecznej, która przez owe trzy dziesiątki lat nieprzerwanie wytwarzała oczekiwania pod adresem literatury. Co prawda nie można mieć całkowitej pewności, że oczekiwania, którym literatura okresu sta linowskiego tak skwapliwie wyszła naprzeciw, miały wiele wspólnego z ówczesną sytuacją świadomości społecznej, ale owa niepewność nie powinna za bardzo przeszkadzać w dokładnym obejrzeniu wskazanych przez krytyka komponentów. Komponent pierwszy to — zdaniem Barańczaka — „doświadcze nie tak zwanej nowej rzeczywistości (w sensie ustrojowym, politycznym, społecznym) — doświadczenie, które zwłaszcza w pierwszych latach zmu szało do przemyślenia na nowo podstawowych problemów miejsca jed nostki w społeczeństwie, odpowiedzialności moralnej, mechanizmów historii, obowiązków kultury”. Jako kom ponent drugi owej sytuacji kry tyk wymienił „zespół procesów, które doprowadziły do spotężnienia i rozwoju kultury masowej i środków masowego przekazu (...) do ich podporządkowania (...) zadaniom ideologicznym”. Montując z oby dwu owych komponentów symboliczną Gazetę, Stanisław Barańczak ukazywał ją jako ważną figurę, z którą Literatura przez lat trzydzieści zmuszona była utrzymywać stosunki, mówiąc oględnie, wieloznaczne. Jak na tym wychodziła? Nie najlepiej. „Przegrywała zawsze — pisał Ba rańczak — ilekroć brała się za naśladowanie i zastępowanie swojego partnera...” Barańczak na pewno wiedział, co mówi; podziękować na leży mu więc pięknie za pomoc, i przyjrzeć się, jak na wskazanym przez niego „polu potrzeb społecznych” poczynały sobie w latach stalinizmu Gazeta i Literatura. Wiadomo, iż po zagarnięciu w Polsce władzy komuniści podpo rządkowali realizacji zadań ideologicznych całokształt życia społeczne go i politycznego. W każdym razie od pierwszej chwili zaczęli do tego zmierzać, nie wyrzekając się żadnych sposobów ni środków. Wszech-13 113 Stanisław Barańczak, Etyka i poetyka, Instytut Literacki, Paryż 1979.
124
Między kompromisem a zdradą
obecny terror, niezdarnie upychany za fasadę praworządności, trzeba było jakoś uzasadnić i stało się to jednym z podstawowych zadań Gaze ty. Wiadomo, że w państwach totalitarnych dysputy ideologiczne w ostat niej instancji rozstrzyga policja — w systemie stalinowskim jej raporty i protokoły miały wagę aksjomatów. Kiedy chwila bieżąca narzuciła par tii jako zadanie ideologiczne wytępienie najpierw „elementów akow skich”, potem „peeselowskich”, łącznie z przesłankami ideowymi okre ślającymi owe formacje społeczno-polityczne, rozpoczął się proces, któ rego prześledzenie pomaga zrozumieć istotę roztrząsanego problemu. Dyrektywy wychodziły od centrum partyjnego; aparat bezpieczeń stwa, realizując je, przeprowadzał masowe aresztowania. Następnie, posługując się wymuszonymi przy pomocy tortur zeznaniami, m onto wano procesy, których celem było — jak już zostało stwierdzone — nie tylko wyeliminowanie z walki poszczególnych ludzi, ale przede wszyst kim wykorzenienie — przez ich skompromitowanie w oczach społe czeństwa — ze świadomości Polaków pewnych idei. Ta właśnie okolicz ność nakazywała prokuratorom sądów wojskowych nie ograniczać się do faktów, nawet tych powołanych do życia przez bezpiekę, lecz wygła szać tyrady, mające na ogół mało wspólnego z zarzutami stawianymi podsądnym. Każdy pretekst okazywał się dobry do oplucia ludzi rządzących Polską w okresie międzywojennym i sponiewieranie ideałów, którymi się kierowali. Do obrzucenia wyzwiskami przywódców emigracji i tych, którzy w okresie okupacji kierowali walką w kraju. Mowy oskarżycielskie nieomal dosłownie powtarzali sędziowie w uzasadnieniach wyro ków, a spadające na głowy ludzi zupełnie niewinnych najwyższe kary zdawały się tym zbrodniczym machinacjom nadawać pozory sprawie dliwości. W tym momencie do akcji przystępowali „ludzie pióra”. Ich zadaniem było owe pozory przeobrazić w świadomości społecznej na przekonania niezachwiane. Wywiązywali się z niego na różne sposoby. Wirpsza nie był wyjątkiem, teksty wielu autorów zasilały tak Gazetę, jak i Literaturę. Świadczą o tym biografie twórcze takich pisarzy jak Borowski, Kott, Andrzejewski, Kazimierz Brandys czy Bratny. Niewielu można by znaleźć wśród działających wówczas pisarzy „postępowych”, których nie udało się złemu duchowi literatury namówić do udziału w jakiejś nagonce. Tak to Literatura, naśladując czy zastępując Gazetę, stawała się
Część I I — Przestawianie drogowskazów
125
przedłużeniem ręki nie tylko manipulującej masami, ale i karzącej. Opór, z jakim uznanie tego faktu spotyka się ze strony pewnych osób, a nawet środowisk, wydać może się zrozumiały, ale nie ma jednak szansy zyskać uznania ogółu, bo nie może być mowy o uzdrowieniu jakiego kolwiek organizmu, dopóki zatruwające go jady nie zostaną usunięte. Przerzucenie całej winy na policję polityczną wydać się może posunię ciem praktycznym z punktu widzenia ludzi dzierżących w tym okresie władzę — również pisarzy sprawujących rządy dusz niesuwerenne co prawda, lecz twarde — ale dla całej rzeszy jest nie do przyjęcia. Czy nie należałoby jednak — nasuwa się wątpliwość — uznać za przekonywające wywodów autora Łatwizny. Jego zdaniem liczni spośród owych błędnych rycerzy stalinizmu, którzy tak skwapliwie uformowali ochot niczy oddział do specjalnych pouczeń, nie tylko pierwsi połapali się, iż uchwały KC nie mają szansy zastąpić Ksiąg Objawienia, a gromkie pohukiwania na partyjnych szczytach niewiele mają wspólnego z gło sem Historii, ale czym prędzej wykręcili się na pięcie o sto osiemdziesiąt stopni? Istotnie, nie wolno tego nie brać pod uwagę, ale tym, co miał na przykład do powiedzenia Witold Wirpsza, też nie należałoby chyba gar dzić. Dlatego zamiast się na niego zżymać, iż jako przykład podsunął własne utwory, prześledzić należy tok rozumowania poety możliwie najuważniej. „W czym rzecz? — zapytał autor Łatwizny i nie zwlekając udzielił sobie odpowiedzi: „Ano w tym, że bohater liryczny (czy może „retor”) tych poematów (List o sumieniu i Sobie i diabłu — Witolda Wirpszy oraz Sam na sam, poemat Woroszylskiego dedykowany Wirpszy — przyp. S.M.) daje się rozszyfrować jako polemista czy wręcz zajadły przeciwnik bo hatera lirycznego z okresu stalinowskiego socrealizmu. I widzi mi się, że był to powszechnie stosowany w tym czasie model rozprawy pisarzy polskich z gatunku (już wtedy) ex z własną przeszłością...”115
Opisując drogę odchodzenia od stalinizmu innych pisarzy, Wiq3szajako przykład stawia Jerzego Andrzejewskiego, który miał, jego zda niem, z piekła stalinizmu po szczeblach utworów takich jak Niby gaj i Zloty lis wstępować do w zupełności już odwilżowego czyśćca „Wielkie go lamentu papierowej głowy”. Zdaniem Wirpszy, w utworze tym nar rator miałby być nie tylko przeciwnikiem (wrogiem) narratora Partii i twórczości pisarza, ale nadto jeszcze demaskować jego niszczycielskie mechanizmy. 1 Witold Wirpsza, Łatwizna, „Kultura” 1979, nr 9.
126
Między kompromisem a zdradą
Niestety, jakoś trudno o słowa uznania. Chyba jednak nie było rzeczą najwłaściwszą obarczanie tak trudnym i odpowiedzialnym zada niem bohatera lirycznego czy narratora wymienionych utworów. Nie ulega wątpliwości, iż najbardziej wzniosłe komunały, którymi powraca jący na drogę prawdy bardowie rewolucji zaczęli faszerować swoje „od wilżowe” poematy i metaforyczne przypowiastki w połowie lat pięćdzie siątych, nie miały szansy stać się odtrutką najady wsączane latami jako lekarstwo. „Wskazania Partii dają pisarzowi ową jasność widzenia” — nauczał Jerzy Andrzejewski w broszurze Partia i twórczość pisarza — o której w wierszu Droga pokoleń pisał Adam Ważyk: „Kto patrzy oczami Partii, odsieje ziarno od plewy / / błąd naprostuje, sprawców odetnie, nazwie ich po imieniu.”117
No i oświecony wskazaniami partii Andrzejewski nazwał sprawców po imieniu i odciął. Z utworu zatytułowanego przewrotnie Miecz i życzli wość czytelnik dowiadywał się, że „W połowie grudnia rozpoczął się właśnie w Warszawie nowy wielki proces zdrajców narodu. Oskarżeni — Pajor, Ojrzyński, Nienałtowski Czystowski — kierowali w czasie okupacji zbrodniczą organizacją, któ ra pod nazwą »Ekspozytura Urzędu Śledczego«, kryptonim »Start«, powołana została przez tzw. delegaturę emigracyjnego rządu londyń skiego w celu denuncjowania i mordowania działaczy niepodległo ściowego ruchu lewicowego. Zeznania oskarżonych ujawniają nowe fakty świadczące raz jeszcze o ścisłej współpracy naszej rodzimej reak cji z hitlerowskim okupantem. Zamiast »patriotycznej« maski, w którą stroiła się tzw. delegatura, widzimy ścieżki biegnące od Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa wprost do Gestapo.”118
Te wstrętne brednie za oprawcami z bezpieki, za tubami partyjnej propagandy powtarzał i nadawał im wysoką rangę człowiek, o którym napisał Miłosz, iż „przez ciche uznanie został rodzajem przywódcy wszyst kich pisarzy w Warszawie”. Przez jego ręce przechodziły pieniądze na zapomogi, którymi wspomagała głodujących literatów i artystów „tzw. delegatura”, czyli Delegatura Rządu RP na Kraj. Dlaczego Andrzejew ski, pisarz wyczulony na problemy moralne, związany szczególnego rodzaju więzami z nurtem podziemnym polskiej literatury zasilanej Jerzy Andrzejewski, Partia i twórczość pisarza, Czytelnik 1952, s. 44. 118Jerzy Andrzejewski, Miecz i życzliwość, [w:] Ludzie i zdarzenia, Czytelnik 1951, s. 188.
Część I I — Przestawianie drogowskazem>
127
nie tylko słowem, ale i krwią żołnierzy Armii Krajowej — Baczyńskie go, Gajcego, Bojarskiego i wielu innych wspaniałych młodych Polaków — tak łatwo uwierzył w owe „ścieżki”? Już wtedy nie było tajemnicą, w jaki sposób bezpieka zdobywa „dowody winy”, co dzieje się w budyn kach przy ulicy Rakowieckiej czy Koszykowej. „Całe miasto wiedziało, że ludzi mordują, całe miasto wiedziało, że są karcę, w których ludzie po trzy tygodnie stoją w ekskrementach po kostki, całe miasto wiedzia ło, że Różański zdziera ludziom paznokcie z rąk, całe miasto wiedziało, że oblewa się ludzi zimną wodą i stawia na mrozie” — wyliczał co głów niejsze grzechy bezpieki na słynnym VIII Plenum KC w 1956 roku Leon Wudzki, członek prezydium Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej w latach 1950/51. Dlaczego tak fatalnie zawiódł wielu ludzi, wśród nich pisarzy, instynkt moralny? Ba, jakże często dobry smak i zwykłe poczucie przyzwoitości, które nakazują powstrzymać się od kopania leżącego. W tym samym utworze Andrzejewski-moralista przedzierzgnięty w trybuna ludowego — ostrzegał wszystkich łatwowiernych i za mało czuj nych przed „wilczym kapitalizmem”, który — gdy nie może gryźć: „...czołga się pokornie. Kiedy uda mu się bodaj na chwilę uśpić naszą czujność, rzuca się do gardła. A jeśli go tropimy i następujemy mu na pięty, kryje się do nory i tam odmienia swoją postać, raz owczą skórę na grzbiet naciąga, kiedy indziej w ornat się ubiera lub czerwony kapturek — jak owi Kirchmayerzy i Hermani z ławy oskarżonych — na wilczy łeb nakłada.”
Fakt, iż nad 37 takimi „wilczymi łbami” w samym tylko procesie „Tatarowców” zawisły wyroki śmierci, a 19 z nich potoczyło się na zie mię, przyprawił autora o „najboleśniejszy ucisk serca”. AJe z innego powodu niż mógłby się ktoś naiwny spodziewać; sprawiła to myśl — „na jakie wstrząsy narażony byłby nasz naród, i na jakie manowce zdrady postępu i wolności moglibyśmy zostać zepchnięci, gdyby w swoim cza sie partia nie rozszyfrowała politycznego sensu gomułkowszczyzny, a ludzie w rodzaju Kirchmayera, Lechowicza i Spychalskiego nie zostali w porę zdemaskowani”. Przykre to zajęcie takie ekshumowanie nieszczęsnych ofiar stali nowskiego terroru. Ale niezbędne, jeśli się chce zapobiec całkowitemu zamuleniu pól bitewnych rzekomej „wojny domowej” nie tylko publi kacjami, które przez kilkadziesiąt lat rozpowszechniała partyjna propa ganda, ale również utworami takimi jak Wirpszy Polaku, kim jesteś?, służącymi prawdzie, mówiąc oględnie, w sposób umiarkowany. Zresztą
128
Między kompromisem a zdradą
być może z przyczyn niezupełnie jasno uświadamianych sobie przez niektórych autorów. Tym należałoby pomóc, nawet gdyby to ich miało narazić na cierpienie. Kierując się takim przeświadczeniem, raz jeszcze powrócę do utworów rekomendowanych przez Wirpszę jako pierwszej jaskółki odnowy moralnej pisarzy stalinowców. Wirpsza po przykłady sięgnął co prawda na wysokie piętro poezji, a później częstował czytelnika uogólnieniami, ale dobre i to. A że jako materiał eksperymentalny podsunął własną twórczość, nie będzie chy ba nadużyciem potraktowanie na początek skalpelem jego Listu o su mieniu. W drugiej części wiersza wyłożył autor taki pogląd: „Najobrzydliwsi przecież, mniemam, / / Są ci, co krzyczą: naród! na ród! — / / A nie są z narodem. Co krzyczą: / / Partia! Partia! — a nie są z Partią: / / Wślizgnęli się w istniejące szczeliny, / / Sądząc, że między narodem a partią / / Są niezwykle bezpieczne korytarze.”
Dokładnie jeszcze nie wiadomo, kogo bezkompromisowy „retor” ma na myśli, ale wiadomo, kogo nie należy, szukając winnych, brać pod uwagę: — Partii! Partia jest O.K, tylko ci dranie, co „papier z trocin / / podają do wierzenia, Generalną / / Linię Partii Robotniczej zmieniają / / w linijkę szkolną, w centymetr — na miarę / / Ich wzrostu”.
Z poematu Wirpszy zdawało się wynikać, iż sumienie i partia wza jem nie się nie wykluczają. Kto chce, może w tym miejscu odetchnąć z ulgą, ale gdyby mu jeszcze starczyło sił, mógłby zajrzeć do tygodnika „Po prostu”, na łamach którego Wirpsza opublikował samokrytyczny poemat Sobie i diabłu (11.03.1956 r.), i gdzie z pewnym opóźnieniem na List o sumieniu odpłacił się mu poematem Wiktor Woroszylski. Obydwa utwory — to trzeba przyznać — pobrzmiewały gorzką nutą krytycznej samowiedzy. Nawet poczucia winy, chociaż przesadą byłoby twierdzić, iż autorom udało się w nich opuścić na samo dno piekła stalinizmu. Ale zamiast wybrzydzać, rozejrzeć warto się wraz z poetami po odkrywanym przez nich czyśćcu. „To jest poezja! Bezpieczna i zabezpieczona...” — wykrzykuje bohater lityczny („retor”) poematu Wirpszy i przepełniony gorzką samowiedzą stwierdza: „Teraz ona we mnie! We mnie ona! / / Chłodna i dokładna, jak twarz odbita w lustrze. / / Podajcie lustro!”
Część I I — Przestaiuianie drogowskazów
129
Żądanie wydać się mogło jak najbardziej na miejscu. Wiadomo jednak, że niewielu ludzi w tafli lustra znajduje odbite to, co znaleźć by pragnęli. Nic też dziwnego, że kiedy bohater liryczny („retor”) poema tu Wirpszy spojrzał w zwierciadło, daleki był od zachwytu. „Jest twarz — sama sobą chora. Moja twarz?” — pytał i pozbawiony owej pewno ści, z jaką niedawno na odległość rozpoznawał wrogów rewolucji, sam sobie odpowiedział: „Nie wiem. Lecz znam jej urodę: Śmiertelną, ka m ienną urodę Cenzora.” W tym samym czasie (autor utrzymywał, iż poem at Sobie i diabłu powstał w 1954 roku) na łamach „Życia Literackiego” tak pisał Wirpsza na temat swego Cenzora: „Każdy pisarz o poczuciu odpowiedzialności społecznej ma swego »cen zora wewnętrznego«. Jeśli cenzorem jest jego ludzkie, patriotyczne i partyjne sumienie, powinien go bezwzględnie słuchać.”
Najbardziej interesujące wydaje się zakończenie obydwu utworów. Jest w nich coś z tego, czego wytropienie stawiam sobie za cel; są wyraź ne ślady samowiedzy, jest krytyczne spojrzenie na własną (i nie tylko własną) działalność w niezbyt odległej przeszłości — jest wreszcie świa domość winy. Dostrzec można również przejawy budzącego się sumie nia, co nie znaczy wcale, iż obydwaj pisarze zdecydowali się już wów czas odwrócić plecami do swego bóstwa. I nie należy wysnuwać zbyt pochopnych wniosków, kiedy Woroszylski rzuciwszy nie na wiatr bynaj mniej pytanie: „Czym jest partyjność sztuki mojej?” — usiłuje zbutwiałą żerdką pytań wymacać grunt pod nogami. W końcu doszedłszy najwi doczniej do przekonania, że partyjność jego sztuki nie może być ani „wyczekiwaniem na komendę, przez dusze diiące i pomięte”, ani „kla pą na oczach lub wędzidłem, sprężyną w kukły sztywnym ciele”, ani paroma innymi zjawiskami czy stanami ducha — łapie równowagę i ze znanym tak dobrze jego czytelnikom żarem recytuje: „Partyjność to dojrzały owoc / / na prawdy drzewie rosochatym / / (...) Czym, jak nie ciągłym wzwyż dążeniem / / i w głąb — partyjność: sztuki naszej? (...) Partyjność — to odpowiedzialność / / nie tylko za historii drogi, / / lecz za jednostki pewne kroki, / / za rzecz największą — rewolucję.”
Jak widać, zawartość wyliczonych uprzednio elementów w utwo rach obydwu poetów jest różna. W odmiennych też zostały zakompo nowane tonacjach i kiedy Wirpsza, przyznawszy się do pewnych grze
130
Między kompromisem a zdradą
chów, pisze: „Została plamka na sercu: ach! pamiątka. Zostanie, cóż robić?” — jego poczucie winy wydaje się umiejscowione niezbyt głębo ko. Woroszylski sprawia wrażenie znacznie dla siebie surowszego, kie dy nawołuje: „O własnych winach mówmy!” — I smaga się pytaniem: „Gdzie troska zaś, gdzie sprawa w kraju, za którą nie odpowiadamy?” — Ale czy nie jest to tylko złudzenie? Czy nie daliśmy się przypadkiem nabrać na ów patetyczny ton, którym pobrzmiewa cały poemat? „Myśmy sercem płacili, co się spalało — użalał się poeta — równą męką za słuszność, wahanie i błąd. / / A zwycięstwo nad sobą — czyż nie bolało?”
Istotnie, boleć mogło. Tylko że w sensie odpowiedzialności, jaką każdy zdrowy na umyśle człowiek brać musi za swoje czyny nic z tego nie wynika. Do jak wielkich nieporozumień doprowadzić może powoływanie się na serce i opieranie teorii etycznych na niewłaściwych uczuciach, świadczy przypadek Jerzego Andrzejewskiego, którego pisarstwo, jak utrzymywał Zygmunt Greń — „wyrastało z głębokiego irracjonalnego fideizmu”, a którego katolicki rodowód (również pisarski) pozwala się domyślać, iż także wcześniej zdarzało mu się zadumać nad problemami moralnymi. Tenże krytyk był zdania, iż publicystyka Andrzejewskiego „powstała z potrzeby intelektualnego uporządkowania zagadnień, któ rych natłok przeciwstawiła nasza rewolucja powolnemu z reguły dojrze waniu świadomości ideologicznej i artystycznej pisarza”.119 Czy Andrzejewski potrzebę tę musiał zaspokajać dając dzieła takie jak O człowieku radzieckim, Partia i twórczość pisarza bądź utwory publicy styczne zebrane w tomach zatytułowanych Ludzie i Zdarzenia? Jerzy An drzejewski nie był dzieckiem zabłąkanym wśród nocy stalinizmu; przez kilka lat nieźle dawał sobie radę z mrokami hitlerowskiej okupa cji, miał ponad czterdzieści lat i chwalebną aureolę moralisty nad gło wą, kiedy piórem wetkniętym w garść przez samego chyba Lucyfera, w którego lekkomyślnie przestał wierzyć, upowszechniać zaczął wątpliwej wartości zasady moralne. Andrzejewski wysoką świadomość rewolucyjną osiągnął rzecz ja sna nie od razu, a kiedy już w nim dojrzała zupełnie, obejrzał się za siebie i niecierpliwą ręką skreślił następującą, samokrytyczną refleksję: ]1'' Zygmunt Greń, „Życie literackie” 1952, nr 22.
Część I I — Przestawianie drogowskazćne
131
„Dziś nie bez żalu myślę, że przez najlepsze lata młodości byłem bier nym podmiotem historii (...) Myślałem wówczas, że jestem moralistą, jak gdyby samo zainteresowanie zagadnieniami moralnymi lub wygła szanie zdań o akcentach moralnych uprawniało do tak wysokiej god ności. Cóż za omyłka! Nie umiałem zrozumieć, że moralista musi być człowiekiem walki. Więcej: moralistą może być tylko człowiek czynnie zaangażowany po stronie postępowych wartości historii. Nie pojmo wałem zatem, że wszystko inne jest tylko moralnym bełkotem: krzykiem zagubionych jednostek, pomrukiem zamaskowanych wrogów lub wrza skiem wrogów jawnych.”120
W taki oto sposób, w potoczystej „nowomowie”, autorytet moralny i przywódca pisarzy Warszawy z lat okupacji odcinał się od swojej prze szłości, by z zapałem neofity rzucić się w wir rewolucyjnych zmagań o lepsze jutro. Ale konstruowanie i rozgłaszanie „Teorii etycznych” to była tylko połowa nieszczęścia i hańby; druga połowa tkwiła w „dema skowaniu” wrogów owych wartości, których z takim ogniem zaczął bro nić pisarz-moralista. Także na wskazywaniu, kogo należy kochać, a kogo nienawidzić. W książce Partia i twórczość pisarza można natrafić na takie między innymi pouczenie. „Lecz wrogami naszego pokojowego budownictwa są w chwili obecnej nie tylko wrogowie z zewnątrz (...) Walka klasowa u nas nie tylko nie złagodziła, lecz przeciwnie: w związku z trudnościami nieuchronnie towarzyszącymi budowie socjalizmu wybitnie się w ostatnim czasie za ostrzyła (...) I tak, gdy po jednej stronie linii stoi naród, który w Narodo wym Froncie walki o pokój i Plan Sześcioletni przekształca się pod kie rownictwem klasy robotniczej i Partii w naród socjalistyczny (Jakiej jest pan narodowości? — Socjalistycznej! — przyp. S.M.), po drugiej stro nie znajdziemy jeszcze jednostki w rodzaju Kirchmayera, Bańczyka lub Pajora. Tu — miłość Ojczyzny i postęp. Tam zdrada i wstecznictwo.”121
Tak oto pisarz-moralista — a nie był wyjątkiem — stanąwszy w jednej linii z rewolucjonistami z bezpieki, we wzniosłym stylu dobijał ofiary okrutnego terroru. Oczywiście nie było to wszystko, czego partia oczekiwała od niego jako pisarza. Komuniści postawili sobie za cel prze obrażenie człowieka, a tego, rzecz oczywista, nie sposób dokonać bez przełomu w dziedzinie etyki. Lecz co dla 'moralisty było oczywiste, nie musiało być wcale takie dla wszystkich. Stąd potrzeba dogłębnego prze
120 Jerzy Andrzejewski, Notatki, „Odrodzenie”, 29.1.1950. 121 Jerzy Andrzejewski, Partia i twórczość..., Czytelnik 1952, s. 16.
Między kompromisem a zdradą
132
orania świadomości społecznej tak fatalnie zachwaszczonej wielowieko wymi wpływami tradycji chrześcijańskiej. W czym rolę paskudną odgry wał od dawna — jak łatwo się domyślić — Watykan. Andrzejewski od krycie to uczynił dosyć późno, ale bardzo starał się opóźnienie owo nadrobić, demaskując Watykan, gdzie się tylko dało. Tak pisał na przy kład w cytowanym dopiero co dziele: „Proletariat jako pierwsza w dziejach ludzkości klasa społeczna obalił dzięki swej ideologii mit grzechu pierworodnego i przeciwieństwo dobra i zła, do tej pory tłumaczone i usprawiedliwiane racjami metafizyczny mi, sprowadził na ziemię, człowiekowi powierzając pełną odpowie dzialność za losy człowieka. Doniosłość i sens tego przewrotu w dziedzi nie moralnej jest odpowiedzią na rozkład moralny burżuazji. Waty kan, czując się zagrożony w swym monopolistycznym stosunku do moralności, usiłuje przy pomocy oszczerstw i kłamstw zohydzić i poni żyć moralność socjalistyczną. Ale moralność nie jest wieczna. Przeciw nie: odchodzi wraz z tymi, którym służyła, a jej miejsce zajmują nowe, doskonalsze normy etyczne służące tym, którzy są wyrazicielami postę pu. Przełom, jakiego w dziejach ludzkości dokonała Wielka Rewolucja Październikowa, jest również wielkim przełomem w dziedzinie etyki.”1"
Ten nagły przypływ nienawiści do Watykanu u Alfy-Andrzejewskiego tłumaczy Czesław Miłosz w Zniewolonym umyśle tym, że ,jako byłemu katolikowi partia powierzyła mu wygłaszanie przemówień przeciwko polityce Watykanu”. Intencji partii nietrudno się domyślić, toteż dziwi gorliwość, z jaką pisarz wykonywał powierzone mu zadanie. N ader wymownym tego przykładem jest przemówienie Andrzejewskiego wy głoszone na I Kongresie Pokoju 5.IX.1950 r. Uraczywszy uczestników owej imprezy streszczeniem mitu o Tezeuszu, dzielnie poczynającym sobie z Minotaurem, Andrzejewski niczym ów mityczny bohater jął się rozprawiać z równie co tamten groźnym potworem przy pomocy ta kich między innymi słów: „Pozwólcie, że przeprowadzę was przez jedną z komnat waszyngtoń skiego labiryntu, przystrojoną w większą ilość wzniosłych uczuć i pojęć, uświęconą wielkimi tradycjami i otoczoną szacunkiem wielu ludzi róż nych narodów, lecz tym niemniej służącą, niestety, tym samym celom wojennym, co inne pomieszczenia tej ponurej budowli, kryjącej w swych ścianach obłudę i brzydotę świata, opartego o potęgę dolara.”
‘"Tamże, s. 87.
Część I I — Przestauńanie drogowskazćrw
133
Charakterystyka ta dotyczyła Watykanu. Ażeby podtrzymać na du chu ludzi przytłoczonych ogromem jego nikczemności, inna delegatka na Kongres, Wanda Wasilewska, wskazała im jasny punkt na zachmu rzonym firmamencie — Józefa Wissarionowicza — mówiąc: „Ten człowiek był naszym wodzem — był wodzem całej postępowej ludzkości av walce z faszyzmem. Ten człowiek jest dziś chorążym sztan daru pokoju, chorążym sztandaru życia, chorążym sztandaru szczę ścia całej ludzkości. (Oklaski — sala skanduje: Stalin). Pod tym sztan darem, z imieniem Stalina, w wielkiej walce o pokój, w walce o szczę ście ludzkości, o szczęście każdego człowieka — zwyciężymy”. (Burzli we oklaski zebrani wstają i skandują: Bierut, Stalin).”
Teraz należałoby sobie wyobrazić rozentuzjazmowany, skandujący tłum uczestników Kongresu, wśród nich uczonych, artystów, pisarzy, lecz równocześnie starać się nie utracić z oczu ani na chwilę owych milio nów ludzi zepchniętych na samo dno, zniesławianych i poniżanych, dręczonych w kazamatach policji politycznej wszystkich państw Obozu Postępu, z całą bezwzględnością wyniszczanych. Tylko w ten sposób można by sobie uświadomić „wielkość epoki”. Także ogrom zła wyrzą dzanego przez tych wszystkich, co godzili się brać udział w owej niespo tykanej w dziejach ludzkości mistyfikacji, wśród nich tych z pisarzy, któ rzy nie zawahali się zrobić tak fatalnego użytku ze swych umysłów i talentów, często naprawdę nieprzeciętnych. Jedną z ról, jakie elitom intelektualnym w krajach Obozu Postępu przydzielili przywódcy światowej rewolucji proletariackiej, była rola „obrońców pokoju”. A więc rola nie byle jaka, jeśli wziąć pod uwagę, co oznaczała „walka o pokój”, że był to — szczególnie w okresie zimnej wojny — jeden z ważnych elementów globalnej strategii Kremla. Wódz wskazywał kierunek natarcia, stratedzy wyznaczali cele, zaś każdy z bo jowników starał się urzeczywistniać je w miarę swoich sił, a jeśli to było możliwe, również w zgodzie z własnymi upodobaniami. I tak Jarosław Iwaszkiewicz, na obszarze Polski Ludowej czołowy obrońca pokoju, gustujący od dawna w zagranicznych wojażach bywalec różnych mię dzynarodowych imprez kulturalnych, został, jeśli można to tak ująć, komiwojażerem pokoju. Odwiedzając to ten, to inny kraj uczestniczył w kongresach, wiecach, sympozjach pojawiając się to jako zwiastun dobrej nowiny z oliwną gałązką w garści, to żeby ku przestrodze za mało czuj nych rozsnuwać apokaliptyczne wizje.
134
Między kompromisem a zdradą
Jest rzeczą zrozumiałą, iż przemawiając w 1948 roku w ambasa dzie polskiej w Rzymie, nie mógł Jarosław Iwaszkiewicz nie napomknąć o zniszczeniach wojennych, nie powinny też nikogo zaskoczyć najbar dziej gorące słowa o woli odbudowy czy o kulturalnym awansie mas. Rzecz inna, że niektóre z przekazywanych wiadomości mogły oszoło mić. Na przykład kiedy mówił: „Książka dociera do chłopa i do robotnika, gazeta i tygodnik literacki stały się jego najkonieczniejszą potrzebą. Frekwencja w Teatrze Pol skim (...) wynosi obecnie przeciętnie 103%. (...) Możecie sobie wy obrazić więc, jak w takiej pokojowej pracy przeszkadzają niejasne po głoski o nowej wojnie.”1-5
W przemówieniu wygłoszonym w tym samym miesiącu w ambasa dzie polskiej w Paryżu zabrakło akcentów tak bardzo optymistycznych. „Ciemne chmury, które zbierają się nad horyzontem świata, stanowią dla niego nową groźbę — ostrzegał zatroskany, ale również nie pozba wiony woli walki poeta. — Należy się więc zastanowić nad tym, jak działalność wszystkich ludzi miłujących pokój (...) pokierować w ten sposób, aby można było sparaliżować wszelkie zakusy wojenne, wszel kie zbrodnicze plany i wszelkie nadzieje odwetu. Jak garstce zbrodnia rzy, która rozpętuje nowe zbrojenia i obiecuje klice kapitalistycznych egoistów nowe podboje i nowe dochody, a masom pracującym nowe uciski, przeciwstawić rozumną działalność zorganizowanych ludzi zmie rzających do ustalenia pokoju.”
Do końca 1948 roku Iwaszkiewicz przemawiał jeszcze w Paryżu w sali Mutualité, wygłosił odczyt w Rio de Janeiro. Z Brazylii miał lecieć do Nowego Jorku, ale mu odmówiono wizy wjazdowej, czemu trudno się dziwić. Prawdziwy charakter aktywności polskiego poety stał się zbyt oczywisty. W 1949 roku krążąc po Europie, wygłaszał Iwaszkiewicz prze mówienia, uderzając raz po raz w rzewną narodową nutę. W odczycie o Chopinie powoływał się na prezydenta Bieruta, który miał powie dzieć, że „genialność Chopina jest wymownym świadectwem, że twór czość naprawdę wielka wyrasta z tego, co ludowe”. Zwierzywszy się słu chaczom, że myśl o zagładzie całej naszej kultury, w tym muzyki Chopi na, jest dla niego nie do zniesienia, Iwaszkiewicz powiedział: „Toteż jeżeli naród polski walczy w tej chwili z takim entuzjazmem o pokćy (...) to w znacznej mierze do jego zapału przyczynia się pragnieJarosław Iwaszkiewicz, Sfmiwa pokoju, Czytelnik 1952, s. 1(5.
Część I I — Przestauńanie drogowskazćrw
135
nie ocalenia skarbnicy wartości, wśród których wielką rolę odgrywa muzyka Fryderyka Szopena.”
Nasilenie się nastrojów zimnowojennych w latach następnych spra wiło, iż ton wystąpień poety stał się mniej liryczny. Przemawiając w Hel m ut von Gerlach Gesellschart w Berlinie Iwaszkiewicz powiedział mię dzy innymi: „Niemiecka Republika Demokratyczna, ta najmłodsza córka sprawie dliwości historycznej, serdecznie jest witana przez każdego Polaka. (...) Gdybyśmy nie mieli u naszego boku wielkiego naszego sąsiada, Związku Radzieckiego, gdybyśmy pod jego przewodnictwem nie dążyli do realizacji prawdziwego pokoju na ziemi — nie zrozumielibyśmy należycie, jaka jest właściwie rola tego czynu w historii.”
Płynęły lata, rosły arsenały obydwu obozów — tego „pokoju” i tego „wojny” — żelazna kurtyna stawała się coraz trudniejsza do sforso wania. Lecz nie dla wszystkich. Poeta — obrońca pokoju przenikał przez nią niczym dobry duch niosąc udręczonemu Zachodowi słowa otuchy i pocieszenia. W Oxfordzie spotkał się z Kwakrami, w Rzymie zdemasko wał szaleńców przygotowujących nową wojnę. Dzięki polskiemu poecie otumanione narody dowiedziały się, że złoczyńcy, którzy tej wojny pra gną, „chcą przy jej ogniu upiec najróżnorodniejsze pieczenie”. Ale przy znać trzeba, iż przemierzając kulę ziemską wzdłuż i wszerz, Jarosław Iwaszkiewicz jako obrońca pokoju nie zaniedbywał również swoich ro daków. Nie obeszła się bez niego uroczystość wręczenia nagrody Świa towej Rady Pokoju Wandzie Jakubowskiej. Wygłaszając przy tej okazji przemówienie, poeta powiedział między innymi: „Ileż pokoleń ludzkości wiecznie powracającej do wojen wielbiło i chwa liło wartości pokoju — ileż słów wypowiedziano na jego cześć (...) Ale dopiero nasze czasy zdobyły się na wielki czyn, kiedy, mówiąc słowami Józefa Stalina, »narody ujmują sprawę pokoju w swoje ręce«.” („Nowa Kultura” 1952, nr 1 — J. Iwaszkiewicz, Sztuka walcząca o pokój).
Czas łagodzi kontury zdarzeń i czynów, wycisza emocje, które im towarzyszyły — to naturalne. Lecz nie wolno dopuścić, by zatarciu ule gły ślady zbrodni. Nie tylko nie ukaranych, ale jakże często nawet nie nazwanych.
Zaczadzenie czy zakłamanie? Przez pól bez mała wieku na organizmie narodu dopuszczano się gwałtu na różne sposoby, między innymi zakłócając harmonię między tymi jego „żywiołami składowymi”, które miał na myśli Cyprian Nor wid, porównując je do „importacji” i „eksportacji”. Dochodząc istoty narodu poeta tłumaczył, iż składa się on „nie tylko z tego, co wyróżnia go od innych, lecz i z tego, co go z innymi łączy”. Na czym miałoby polegać zagrożenie, przed którym pragnął rodaków przestrzec, Nor wid wyjaśniał w ten sposób: ,Jeśli więc kto życzy sobie zatracić jakiś europejski naród, ten zmącą na przód te pojęcia lub najstaranniej je opóźnia, tak ażeby przez to odwspółcześnił się narodowy umysł i charakter europejski narodu odcofnął się. Czyli waśni on żywioły składowe, a określone powyżej: żywioł (mówię) połączalności i wyróżnienia, otrzymując tym sposobem ten sam upadek moralny, jak finansowo i administracyjnie otrzymałoby się, gdyby się rady kalnie nieharmonię pomiędzy importacją i eksportacją zagaiło.”
W następstwie takiej „nieharmonii” — ostrzegał Norwid: „narodowy umysł (...) będzie się łączył z innymi nie tą stroną, którą winien łączyć się, i wyróżniać się, będzie poszukiwał nie przez te właści wości, przez które wyróżniać się ma moc i prawo obowiązujące”. (C. Norwid, Zniceslwienie Narodu, Pisma wszystkie, PWN 1973, t. 7, s. <37.)
Ciążenie Polski ku Zachodowi nie było kwestią przypadku, w tam tej stronie rodziła się europejska cywilizacja. Tendencje przeciwne, zmierzające do odcięcia Polski od jej pnia kulturowego zawsze miały na celu jej osłabienie, a po 1945 roku dążenie takie stało się jednym z głównych elementów ekspansjonistycznej polityki wschodniego sąsiada. Oderwanie Polski od jej naturalnego środowiska cywilizacyjnego pocią gnąć musiałoby za sobą wygaśnięcie owego dynamizmu, który sprzyja rozwojowi narodu. Na szczęście zabieg ten okazał się niewykonalny. Nic w tym dziwnego, iż jako osiągnięcia szczytowe jawiły się Pola kom dzieła powstałe — z pewnymi wyjątkami — nie na Wschodzie, lecz na Zachodzie. Sytuacja ta po 1945 roku stała się nie do zniesienia dla twórców kultury opartej na nowych zasadach. Zmienienie owej sytuacji
Część I I — Przestaw ianie drogoiuskazów
137
stało się nakazem chwili. I tak Jerzy Andrzejewski, którego talent kształ tował się i rozwijał, ciągnąc zachłannie soki z mrocznych głębi twórczo ści takich pisarzy zachodnich jak Gide, Bernanos, Mauriac i paru in nych, po powrocie z dwutygodniowej podróży do Kraju Rad napisał: „Lecz ani błyskotliwa forma i artyzm rzemiosła (...) ani odwoływanie się przez nich do najszlachetniejszych pojęć ludzkiego umysłu nie zdo łają przysłonić faktu, że za kulisami działalności takich pisarzy jak Gide, Malraux, Mauriac czy Sart, Pristley, Eliot, Huxley lub Berrtand Russel stoi ta sama dekoracja, zbudowana ze schyłkowych pojęć burżuazji, którą kapitalizm raz ustraja kuszącymi kolorami »wolnej« sztuki, a przy innej okazji maluje na czarno faszystowskim pędzlem.”124
W innym utworze, przeciwstawiając promieniejący wszelkimi cno tami Wschód cuchnącemu zgnilizną rozkładu Zachodowi, ten sam pi sarz przeprowadzał następujące porównanie: „Tam oficjalna nauka poddana niewolniczemu przymusowi pracowa nia dla zniszczenia i zagłady, a oficjalna sztuka podle zwrócona prze ciw godności i wolności człowieka. Tu wolna wiedza człowieka oddana w służbę kształtowania lepszego niż wczoraj i dzisiaj życia, a wolna sztuka przyjazna człowiekowi i wspomagająca go w twórczej pracy.”*12’
Przesłanie zawarte w przytoczonych tekstach może się dzisiaj wy dać szokujące; czytelnik wie i wiedzieć musiał to autor, kiedy chwytał za pióro, że tych samych twórców, te same tendencje w sztuce i koncepc je ludzkiego losu, spotkało wcześniej jeszcze bezwzględniejsze potępienie ze strony ideologów hitleryzmu. Tymczasem Andrzejewski, nie dostrze gając owej kompromitującej zbieżności, rozważał: „Komuż bowiem, jeśli nie faszyzmowi idą na rękę ci pisarze i intelektu aliści, którzy wbrew obiektywnej prawdzie o świecie i człowieku zarów no kształt świata, jak i kształt człowieka wyprowadzają z własnych sprzecz ności i konfliktów, będących niczym innym jak odbiciem sprzeczności i konfliktów ustroju kapitalistycznego?”12<)
Andrzejewski przyznawał wprawdzie, że „ludzie tego rodzaju nie nawołują otwarcie do ludobójstwa”, ale fakt, iż w utworach swoich dowo dzą, że człowiek jest istotą nieznaną, że jest zawsze samotny, że los jego jest tragiczny, a świata nie może poznać, nasunął mu nieprzeparty wnio124 Jerzy Andrzejewski, O człowieku radzieckim, KiW 1951, s. 18. 12’Jerzy Andrzejewski, Partia i twórczość pisarza, Czytelnik 1952, s. 8. 12,1 Jerzy Andrzejewski, O człowieku radzieckim, KiW 1951, s. 28.
138
Między kompromisem a zdradą
sek, iż wyposażony w tak nieuleczalną skazę obraz rzeczywistości nie może wspomagać nikogo innego, jak, oczywiście, faszystów. W podobnej kwe stii, lecz z ogniem jeszcze większym niż Andrzejewski, wypowiadał się inny twórca, udzielając kolegom po piórze następujących pouczeń: „Z wściekłym psem nie należy się bawić w pogawędki. Wściekły pies może ugryźć śmiertelnie. Wściekłego psa poezji kapitalistycznej trzeba izolować; sam zdechnie w konwulsjach, wyprzedając swą klasę. Eliot jest świadomym prowokatorem, piewcą obskurnego średniowiecza, heroldem imperializmu i — chwałą faszyzmu.”
Jest to fragment artykułu zatytułowanego: Nie gawędźcie z wściekłym psem. Napisał go w lipcu 1950 roku autor wstrząsających opowiadań oświęcimskich — Tadeusz Borowski. Trudno w to uwierzyć. Zaprezentowane próbki publicystyki dwóch znanych twórców sta nowią przykłady bez wątpienia drastyczne, lecz nie mogą być, niestety, potraktowane jako wyjątki; w takim duchu i w podobnej stylistyce wypo wiadali się ci z pisarzy, którzy bez zastrzeżeń uznali i przyjęli za swoje zarówno przesłanki ideologiczne, jak i metodę działania, ogłoszone najpierw jako obowiązujące przez Bolesława Bieruta we Wrocławiu, następnie rozwijane i wcielane w życie z całą bezwzględnością przez głównego nadzorcę polskiej kultury w omawianym okresie. Na konferencji literackiej w Radzie Państwa w lutym 1950 roku Jakub Berman, rozniecając w polskich pisarzach czujność, pouczał: „Pamiętajcie też, że walka toczy się w skali międzynarodowej (...) że jesteśmy obiektem bardzo zaciekłej penetracji wroga, ekspozytur ame rykańskiego imperializmu, ekspozytur, które rekrutują się z rozbitków i niedobitków klas zdruzgotanych, kapitalistów, obszarników, dwójkarzy, policjantów i wykolejeńców.”
Andrzejewski tak się tym przejął, że na temat czasopisma do tej pory ukazującego się ku pożytkowi polskiego społeczeństwa, napisał: „W roku pięćdziesiątym pierwszym ukazała się w Paryżu broszura zaty tułowana Manifest Demokratyczny. Broszurę tę wydala za amerykańskie dolary grupka emigracyjnych zdrajców spod znaku pisma, które prze cząc wszelkiej kulturze nazywa się Kulturą.
Zapalczywemu pluciu na cały nieomal cywilizacyjny dorobek Za chodu towarzyszyło — podjęte z równym zapałem — wynoszenie pod 127 127Jerzy Andrzejewski, Partia i twórczość pisarza, s. 108.
Część I I — Przestawianie drogowskazćno
139
niebiosa wszystkiego, czym uszczęśliwili narody Wschodu komuniści. Jak mahometanie do Mekki, tak liczni „postępowi” polscy literaci wę drować zaczęli do Kraju Rad. Oczywiście, nie kończyło się na oddaniu pokłonu. Każdy pielgrzym poczuwał się do obowiązku coś z tego bla sku, który go olśnił i wprawił w ekstazę, przekazać rodakom w dostępny mu sposób. Jako plon owych peregrynacji powstawały poematy, wier sze i reportaże; wiersze, komponowane w zbiory i antologie, zapełniały półki bibliotek świetlicowych, stanowiły niewyczerpaną skarbnicę, z któ rej czerpali organizatorzy niezliczonych imprez okolicznościowych. Cóż w tym dziwnego? — mógłby ktoś powiedzieć, przeszli na służ bę do pana wymagającego, więc starali się zaspokoić wszystkie jego żą dania. Byłoby to spojrzenie na sprawę nadmiernie uproszczone. Nie mogłoby wyjaśnić na przykład, dlaczego ludzie inteligentni — pisarze, artyści, naukowcy — okazywali się w usłużności dla władzy tak bardzo prymitywni, nierzadko wręcz groteskowi. Czym wytłumaczyć takie cho ciażby wynurzenia Andrzejewskiego: „Dlaczego wreszcie parogodzinny spacer letnim wieczorem po zachodnioberlińskiej Kurfurstendamm znużył mnie, jakbym chodził z ogrom nym ciężarem na plecach, natomiast pobyt w Leninowskim Muzeum w Moskwie dostarczył mi tylu wrażeń i pobudzając umysł jednocześnie głęboko wzruszył? (...) Porównanie nudy, w jaką się po godzinie popa da na Kurfurstendamm — z ożywieniem, które ogarnia, gdy przecho dzi się przez sale Muzeum Lenina w Moskwie, nie jest przypadkowe.”'-s
Ten sam niezwykły obiekt, który tak wielkie wrażenie wywarł na Andrzejewskim, natchnął znacznie od niego młodszego Tadeusza Kon wickiego do napisania utworu pod tytułem Muzeum miłości człowieka. Zwierzywszy się w nim czytelnikom, że jego miłość do Józefa Stalina „nie jest abstrakcyjna”, że ma mu do zawdzięczenia niemało, to między innymi, że „nauczył się pisać w pociągu, który On prowadził”, młody literat wyrażał nadzieję, że i On przeczyta jego książkę. Stalin! — Któ ryż z „postępowych” poetów nie uderzył w struny na jego cześć? „Któż jak On, przez dziesiątki lat / / wiódł ludzkość na krańce dziejów? / / Jego imię — walczący świat / / nadzieja”
— kadził Wodzowi w siedemdziesiątą rocznicę urodzin były wię zień NKWD — Władysław Broniewski.2 I2SJerzy Andrzejewski, O człowieku radzieckimKiW 1951, s. 7.
140
Między kompromisem a zdradą
Znacznie więcej powodów do sławienia Józefa Wissarionowicza miał Jerzy Putrament, więc jego List do Stalina może się wydać zbyt powściągliwy. „Ten wyklął nas i potępił — żalił się poeta — tamten bombą zagroził, nocą w plecy zza węgła strzelał obcy najmita (...) Twoje dały nam słowa drogę i wiarę w siebie.”
Nie było to wcale mało, jeśli wziąć pod uwagę, że ludzie mniej bystrzy od Putramenta na ogół dobrze się musieli namozolić, zanim o własnych siłach trafili na właściwą drogę. A wiary w siebie niejednemu nie udaje się uzyskać do końca życia. Putrament nie był jedynym, który miał Stalinowi tak dużo do zawdzięczenia. I nie on jeden dawał wyraz swojej wdzięczności dla dobroczyńcy w rymach wyszukanych. Niestety, samo tylko wyliczenie wszystkich „poematów” i „strof’ o Stalinie, jakie ułożyli polscy poeci w owych przedziwnych czasach, zajęłoby zbyt wiele miejsca. Mając wszakże na uwadze czytelnika młodego, który nie miał okazji zetknąć się z ową specyficzną działalnością artystyczną, udostęp nię mu choć parę próbek. „Jak uczcić Twoją wielkość — zastanawiał się Leopold Lewin w Poemacie o Stalinie — za pamiętne słowa / / Poparte czynem: Polska niech bę dzie spiżowa! / / I za warszawskich dzieci roześmiane twarze?! / / Mam synów — im Twe imię jak sztandar przekażę”.
Lewin kilka lat wojny spędził w ZSRR, wrócił stamtąd ze szlifami oficerskimi, więc chyba zdawał sobie sprawę, jaki to sztandar zamierza wetknąć w garść swoim synom? Ten sam poeta w wierszu Na XX Zjazd WKP/b napisał: „A my — na całym świecie — zapatrzeni / / W trybunę Zjazdu, zasłu chani w mowy, / / Dźwięczne jak hymny, / / szukamy wzruszeni, / / Skupionej twarzy, posiwiałej głowy / / Tego, na którym w delegatów tłumie / / Wzrok zatrzymamy z żarliwą ufnością. / / Tego, co ludy kocha i rozumie, / / I czuwa nad naszą przyszłością.”
Inny utalentowany rymopis, autor wzruszającej Madonny Stalagu, któiy lata wojny spędził w jenieckim obozie u wiarołomnego sojuszni ka Stalina, być może w przypływie wdzięczności za wyzwolenie pokrzy kiwał dziarsko: „Stalin pokój niesie światu / / Stalin — Wolność / / Stalin — Radość / / Stalin — Wódz proletariatu, / / Jemu Sława!”
( 'zęść I I — Przestawianie drogowskazów
141
Trudno sobie dzisiaj wyobrazić rozpacz poetów, kiedy wielbiony przez nich Józef Wissarionowicz opuścił nie najlepszy ze światów przed ukończeniem tak obiecująco rozpoczętego dzieła jego napraw)7. Więc chyba nie zaszkodzi chociażby napomknąć, jakimi słowami żegnali tego, któiy wskazał im drogę właściwą. „Wieść o zgonie Stalina poraziła serca nasze najokrutniejszym bólem” — zwierzał się Kazimierz Brandys, pouczając pogrążone w bólu i łzach sieroty po Ojcu Narodów, że jedyne, co pozostaje do zrobienia, „gdy odchodzą ludzie najbliżsi i najbardziej kochani (...) to przysięga złożo na w duszy: przysięga wierności dla ich myśli i pragnień...”
Z Towarzyszącego lamentowi K. Brandysa chóru płaczek wybijał się donośny jak zwykle głos nie poddającego się tak łatwo rozpaczy Bratnego, który oznajmił prosto, po męsku: „Nigdy śmierć nie była tak w obliczu ludzkiego dzieła bezsilna, jak gdy osierociła dwa miliardy ludzi.”
Na łamach „Nowej Kultury” wybitni przedstawiciele nauki i kultuly wypowiedzieli się pod wspólnym tytułem: Stalin żyje w naszych sercach. Jak wyjaśnić ową epidemię służalczości, niepojęty „zły urok”, któ remu poddało się tylu twórców przeobrażonych w zbiorowe medium? Jak to się stało — pytał Wirpsza w cytowanej wcześniej pracy — że w 1949 roku na zjeździe w Szczecinie „olbrzymia większość pisarzy i to niezależnie od rangi, nie tylko przyję ła, chciałoby się rzec — łapczywie — ten nakaz idący od władzy (meto dę realizmu socjalistycznego — przyp. S.M.), ale nadto, jeśli chodzi o pisarzy w wieku dojrzałym, odcięła się w potoczystej retoryce od swo ich poprzednich postaw?.”1-9
Po zadaniu jeszcze kilku równie żenujących pytań — stwierdziw szy, że najprymitywniejsza odpowiedź całą winę usiłowałaby przerzucić na „moc policyjną, własną i cudzą” — Wirpsza napisał: „Otóż trzeba powiedzieć otwarcie, że moc policyjna do pisarzy jako pisarzy się nie wtrącała (...) Owszem, stosowano przymus, ale był to przymus zupełnie innego rodzaju.”130
Owo tajemnicze zjawisko Wirpsza określił jako „przymus zacza dzenia” i zaprezentował różne jego warianty. W. Wirpsza, Polaku, kim jesteś?, 1978, s. 85. ’’"Tamże, s. 86.
Między kompromisem a zdradą
142
„W polskim wariancie stalinowskiej literatury — tłumaczył — czad dobywał się ze słowa, produkującego słowa (...) pisarze zachłystywali się własnymi utworami słownymi i wyobrażali sobie, że to zachłystywa nie się jest swoistym procesem puryfikacji duchowej i najwyższą formą służby społecznej zarazem.”
Nie brzmi to zbyt przekonująco. Na przykład nie wyjaśnia, dlacze go owe słowa układały się niegłupim przecież ludziom w tak idiotyczne teksty, że przeczytanie ich, nie mówiąc o „zachłystywaniu” się nimi, może człowieka zdrowego jak koń przyprawić o apopleksję lub kolkę. Ale napisał Wirpsza coś, co może zainteresować: „Czad dobywał się z trwogi przed utratą schronienia, które wynikało z dobrze i prawomyślnie pojętej służebności politycznej.”
To można zrozumieć, chociaż od głaskania po główkach chyba jednak należałoby się wstrzymać. Szczególnie, że nieco dalej Wirpsza wyłożył — z właściwą mu skłonnością do perwersji — co następuje: „Ale czad dobywał się także z rozkoszy, jaką dać może sytuacja granicz na na granicy zakłamania, ściślej: granicy wytrzymałości własnej na zakłamanie, tej wytrzymałości, która sprawia, że zakłamanie jest w pew nym wymiarze, innym niż powszedni, prawdą i czymś autentycznym.”m
Podejrzewać można, iż chyba jednak nie owe perwersyjne zachcian ki legły u podstaw zachowania się przeważającej części pisarzy w okresie stalinowskim. Może poeta wyrafinowany, jakim był Wirpsza, doznawał tego rodzaju emocji i one dyktowały mu pożądane przez władzę teksty, ale kiedy przyjrzeć się całej ówczesnej produkcji piśmienniczej, widać w tym szaleństwie metodę. Metoda ta, wynaleziona nie przez „postępowych” polskich pisarzy, to trzeba przyznać, służyć miała realizowaniu progra mu też niezupełnie rodzimego pochodzenia. Realizując ów program zamierzano osiągnąć nie byle jaki cel — uszczęśliwienie ludzkości. Niestety, dążenie do osiągnięcia celu tak wielkiego wiązało się — w odczuciu realizatorów wspomnianego program u — z koniecznością pewnych wyrzeczeń, ograniczeń, a nawet posunięć nieco drastyczniej szych. Na przykład domagało się stłumienia dążeń i wyeliminowania celów o charakterze partykularnym, przede wszystkim narodowym. Prze prowadzenie tego zabiegu — skomplikowanego i dla społeczeństwa bolesnego — wymagało zastosowania środków zróżnicowanych i do-13 131 Tamże, s. 88.
Część I I — Przestawianie drogowskazćna
143
bieranych umiejętnie. Niektóre zmierzające w tym kierunku działania starałem się już opisać, uważniejsze przyjrzenie się „Kuźnicy” i kręgowi związanych z owym tygodnikiem osób, pozwoli ocenić inne jeszcze prze jawy aktywności partii w sferze kultury.
Jak „Kuźnica” walczyła o polską inteligencję
Jednym z głównych zadań, jakie stanęły w 1945 roku przed tygo dnikiem „Kuźnica”, była „walka o polską inteligencję”. Nie przeciw in teligencji, mimo iż w swojej masie owa grupa społeczna była nosicielką „wstecznych” ideologii, lecz o inteligencję, czyli o jej pozyskanie. Do świadczenie Rewolucji Październikowej wykazało, iż wytrzebienie warstw oświeconych stawia pod znakiem zapytania prawidłowe funkcjonowa nie społeczeństwa i jego rozwój, więc PPR starała się tego błędu unik nąć. Ale pozyskanie dla programu partii choćby tylko nauczycielstwa, które przed wojną było posądzane — nie bez podstaw zresztą — o sympatie lewicowe, okazało się niełatwe. Zbigniew Zabicki w książce „Kuźnica” napisał: „W centrum kampanii »Kuźnicy« znalazło się zatem szkolnictwo, ZNP. Zwią zek Literatów, młodzież szkolna i akademicka, wreszcie uniwersytety.”1’’2
Przyczyny takich właśnie zainteresowań czasopisma nie są trudne do odgadnięcia. Szczególnie jeśli chodzi o szkolnictwo. Bez podporząd kowania go założeniom doktrynalnym partii nie można było marzyć o wychowaniu now ej— już „własnej” — inteligencji. Najwidoczniej jed nak nawet uporanie się z tym problemem nie gwarantowało pełnego sukcesu. Wskazuje na to fragment książki Zabickiego dotyczący wychowa nia nowej inteligencji „z awansu społecznego”. Napisał on bowiem tak: „Tradycyjne wzorce zachowań i postaw, stereotypy ideologiczne, nor my moralne i obyczajowe, bynajmniej przecież, nie straciły automa tycznie swojej atrakcyjności w stosunku do inteligencji »z awansu«. Wręcz przeciwnie, niejednokrotnie mogły się one okazywać dla niej jeszcze bardziej pociągające niż dla dawnych inteligentów mieszczańskich.”1” *138 182 Zbigniew Zabicki, „Kuźnica”, Wydawnictwo Literackie 196(5, s. 92. 138Tamże, s. 44.
144
Między kompromisem a zdradą
Jak „dawnych” inteligentów oceniali marksiści, dowiedzieć można się od samego założyciela „Kuźnicy” i jej żarliwego ideologa, Stefana Żółkiewskiego, który wśród inteligencji działał już przed wojną, a także podczas okupacji. Za owoc zebranych w trakcie tej działalności doświad czeń wolno, jak sądzę, uznać ocenę zawartą w książce Przepowiednie, i wspomnienia. Autor zauważa, iż walkę o postępową orientację inteligen cji polskiej, prócz innych przeszkód, komplikowały „złudzenia samo świadomości tej warstwy”, na których pojawienie się wpłynęło odzyska nie przez Polskę niepodległości w 1918 roku i powstanie polskiej repu bliki burżuazyjnej. Jest rzeczą oczywistą, iż powstanie polskiej republiki radzieckiej, do czego niewiele latem 1920 roku brakowało, uchroniło by inteligencję od owych aberracji, które Stefan Żółkiewski charaktery zował w sposób następujący: „Nowo odzyskana państwowość polska miała być, rzekomo sama przez się, narzędziem postępu społecznego. Na tym fundamencie kształto wał się mit inteligencji jako warstwy odrębnej, samodzielnej (...) Do zadań jej miały należeć funkcje swoistego trybunału moralnego, które spełniałaby na gruncie czystej sprawiedliwości, powyżej klasowych kon fliktów między burżuazją a proletariatem, powyżej waśni politycznych różnych partii i ugrupowań.”1’’4
Już z tych niewielu zdań wynika, że zwrócenie inteligencji przeciw ko całej reszcie społeczeństwa, podobnie jak ona mocno przywiązane go do tradycji narodowej, było zadaniem wręcz karkołomnym. A tym czasem, jakby tych trudności było mało, polska inteligencja okazała się podatna na wpływ filozofii Abramowskiego, z jego nierozsądnym po mysłem rewolucji etycznej, torującej drogę przemianom społecznym. Propagowaniem tych nieodpowiedzialnych postaw i umacnianiem zgub nych „złudzeń samoświadomości” zajmowali się oczywiście wszyscy najzacieklejsi przeciwnicy „nowej rzeczywistości” z peeselowską „Gazetą Ludową” i katolickim „Tygodnikiem Powszechnym” na czele. Musiała to być działalność niezupełnie jałowa, jeśli Zbigniew Żabicki zdecydował się napisać, iż „przyjęcie stereotypów uświęconych przez tradycję, jakie lansowała »Gazeta Ludowa« czy »Tygodnik Powszechny«, mogło wydać się (mło dym inteligentom »z awansu« — przyp. S.M.) znacznie wygodniejszym sposobem doszlusowania do »klanu«, sforsowania barier społecznych, 1’4 Siefan Żółkiewski, Przepowiednie i wspomnienia, PIW 1960, s. 281.
Część I I — Przestawianie drogowskazem)
145
niż ten, który otwierało przyjęcie światopoglądu marksistowskiego i jawny konflikt z tradycją. Z takiego rozpoznania wynikał kolejny kieru nek ataku czasopisma.”,3r>
Celem tego ataku stało się PSL, ale nie tylko ono. Żabicki stwier dzał, iż trudno by mu było wyliczyć wszystkie wypady polemiczne „Kuź nicy” przeciwko PSL-owi i jego organom prasowym (stronnictwo chłop skie miało ich aż dwa), a także jej spory z „Tygodnikiem Powszech nym”; tu również trzeba będzie z tego zrezygnować. Zresztą nie ich ilością należy mierzyć zasługi „Kuźnicy”, również na tym polu, ważny jest ich charakter i sens. A ten staje się zrozumiały, kiedy ataki pisma rozpatruje się łącznie z akcjami administracyjnymi i policyjnymi prze ciwko niezależnemu ruchowi chłopskiemu. Ich zakres i skala do tej pory są mało znane szerszej opinii publicznej. Tak Zabicki, jak i sam Stefan Żółkiewski, owo specyficzne zaintere sowanie czasopisma problematyką wiejską tłumaczyli koniecznością zapobiegania wyzierającym z program u PSL tendencjom agrarystycznym. „Chodziło przede wszystkim o to — napisał Żabicki — by poja wiające się tu i ówdzie tendencje agrarystyczne nie podważały sojuszu robotniczo-chłopskiego”. O sile i wpływach mitologii agrarystycznej świadczyć miało — zdaniem Żabickiego — jej przenikanie na łamy bliskiej marksizmowi „Wsi”, której redakcja mieściła się w tym samym budynku w Łodzi, gdzie redagowano „Kuźnicę”. To bliskie sąsiedztwo i powinowactwo ideologicznie nie powstrzymało od ostrego ataku na „Wieś” Adama Ważyka, którego zainteresowanie i tą problematyką za liczyć wypada na poczet zasług dla rewolucji. Stefan Żółkiewski wyjaśnił w swych Przepowiedniach i wspomnieniach, że „dość radykalny i utopijny program S. Miłkowskiego i wiciowców z ostatnich lat przedwojennych stał się po wojnie przesłanką ideową dla prawicy w ruchu chłopskim”. Mikołajczyk, zdaniem Żółkiewskiego, usi łował trojańskiego konia koncepcji agrarystycznych wprowadzić do obozu postępu. Stąd wzięło się jego wybrzydzanie na dokonaną przez partię reformę rolną, która jakoby dawała chłopu za mało ziemi. Oczy wiście, za mało z punktu widzenia teoretyków agraryzmu, którzy prze wrotnie obliczyli, ile hektarów winno mieć gospodarstwo rolne, żeby było opłacalne. 1,:’ Zbigniew Zabicki, Kuźnica, Wydawnictwo Literackie 1966, s. 44.
146
Między kompromisem a zdradą
Tymczasem reformatorzy polskiego rolnictwa z PPR i znawca wiej skiej problematyki z „Kuźnicy”, Adam Ważyk, wiedzieli dobrze, co ro bią obdarowując skrawkami ziemi z parcelacji jak największą liczbę biedaków wiejskich, do niemałej przed wojną liczby gospodarstw kar łowatych dodając dalsze. To właśnie ci, paradoksalnie przez rewolucję, dokonywaną w ich imieniu, rozmnożeni „biedniacy”, nie mogąc utrzy mać się samodzielnie, przeciwstawieni „kułakom”, przystępowali „spon tanicznie” do wiekopomnego dzieła kolektywizacji polskiej wsi. Wiado mo do czego to doprowadziło, ale nie wińmy rewolucjonistów z „Kuźni cy”; robili, co mogli, a że mogli, na szczęście, nie za wiele, restauracja polskiego rolnictwa nie jest jeszcze dzisiaj sprawą zupełnie beznadziejną. Kolejny kierunek natarcia podyktowała „Kuźnicy” konieczność podjęcia polemiki z „fideizmem, spirytualizmem i personalistycznym pojmowaniem człowieka”. Żółkiewski nie zaprzeczał, że batalię na tym polu wytoczono katolikom nie tylko ze względów światopoglądowych w ścisłym tego słowa znaczeniu; bardziej chodziło chyba o praktyczne skutki oddziaływania tych wstecznych idei. Bo ideolodzy Kościoła, jeśli wie rzyć Żółkiewskiemu, zamiast realistycznym tomizmem, zaczęli ludzi mamić fatalistycznym i nasyconym poczuciem tragizmu chrześcijańskim egzystencjalizmem. Sprzyjać to miało upowszechnianiu się w pewnych kołach „postawy emigracji wewnętrznej”. Ale — uspokajał czytelników Żółkiewski — „publicystyka partyjna poświęcała wiele miejsca rozpra szaniu tych przesądów, zwalczaniu pesymizmu i emigracji wewnętrz nej”. Nie mogło być inaczej, albowiem wszystkie te fideizmy i spirytualizmy były wrednym podstępem. W rzeczywistości, wyjaśniał Żółkiewski, „w owych latach działalność katolicka, ideologia katolicka (...) stawała się pseudonimem prawicowych dążeń politycznych”. Nic więc dziwne go, że dyskutowanie z katolikami (w czym na łamach „Kuźnicy” specja lizował się Kott) „było po części po prostu demaskowaniem społecznego wstecznictwa, w części zaś było istotnym sporem filozoficznym ze światopoglądem spirytualistycznym, z personalizmem, z filozofią życia i historii, negują cą priorytet rewolucyjnych przemian ustrojowych w procesie dosko nalenia człowieka i jego życia...”.1-™
Generalna rozprawa pisarzy „postępowych” z katolicką „agenturą” w Stefan Żółkiewski, Puzepowiednie i wspomnienia, s. 310.
Część I I — Przestawianie drogowskazów
147
ZLP odbyła się na historycznym zjeździe członków tego związku w Szczeci nie w 1949 roku. Jaką bronią posługiwali się „postępowcy”, dać może wy obrażenie replika Adama Polewki na wystąpienie Jerzego Zawieyskiego: „Mówi się, że co innego jest sprawa światopoglądu, a co innego jest polityka. Nie ma w Polsce jednej odmówionej zdrowaśki, która nie miałaby charakteru politycznego. Mówi się, że religia katolicka jest przez nasz rząd usuwana. Jest to realna walka przeciw poglądom wro gim demokracji ludowej.”
Według Żółkiewskiego, zamierzone socjalistyczne przemiany kul tury miały na celu taką odnowę stylu myślenia, która równałaby się wyzwoleniu pewnych grup społecznych z „nawyku tradycyjnego, chrześcijańskiego myślenia personalistycznego, z tradycji inteligenckiej myśli według Abramowskiego o priorytecie rewolucji moralnej”.
Kolejne pokolenie doświadcza na własnej skórze, do czego dopro wadziło owo: „zwycięstwo stylu myśli, który na początku stawiał zmiany obiektywne, zmiany materialne, te, o które toczyła się walka i wówczas lała krew w wojnie domowej”.
Atak na katolicyzm i ulegającą jego wpływom inteligencję stanowił jedno skrzydło ofensywy światopoglądowej „Kuźnicy”, za drugie wolno jak sądzę, uznać manewr, którego celem stało się szkolnictwo. Nie mogło być mowy o indoktrynacji, bez podporządkowania sobie przez partię procesu wychowania. A jaka była sytuacja na tym odcinku? W swych Obrachunkach nauczycielskich Stefan Żółkiewski nie kwestionował co praw da zasług nauczycielstwa i jego organizacji zawodowej w dziedzinie taj nej oświaty, przyznawał, że „są duże i pozytywne”. Był to znaczny postęp w porównaniu z tym, co pisał na łamach „Kuźnicy” w 1946 roku. Mam na myśli jego 0 młodszym bracie pamflet. Ale nadal nie mógł przeboleć, że „kilkuletni związek tajnej oświaty z niezdrowym, politycznie zakła manym, wstecznym środowiskiem »Londynu« położył się groźnym cie niem, zaciążył na psychice i na etyce przywódców związkowych”. Pisząc to Żółkiewski, rozkwitający wówczas intelektualnie i moral nie w kojącym cieniu Kremla, miał na myśli ZNP. W pierwszych miesią cach po wojnie związek jako taktykę obrał zwlekanie — w oczekiwaniu nie wiadomo na co — i mimo usilnych starań „elementów demokra
148
Między kompromisem a zdradą
tycznych” nauczycielstwa, sytuacji tej nie udało się przełamać do koń ca, to znaczy do zjazdu ZNP w Bytomiu. Obrany na zjeździe bytom skim Zarząd Główny obudził w Żółkiewskim jeszcze gorsze obawy: „zalew związku przez obcy ideowo element, element raczej mało de mokratyczny, czasem wręcz wsteczny, z dawnego TNSW i Chrześcijań skiego Stowarzyszenia Nauczycieli. Większość rządzącą w Związku sta nowili ludzie, którzy znaleźli ostoję w PSL (...) Rządząca większość Związku zbyt pozostawała pod urokiem PSL...”.
Nie lepiej niż w ZNP dziać się musiało w samym szkolnictwie. To jasne. Pewne wyobrażenie o sytuacji na tym odcinku daje lektura Oby wateli Kazimierza Brandysa. Nauczyciel Działyniec, którego w końcu dosięga ręka karząca ludowej Temidy, nie był na pewno w swej pod stępnej robocie osamotniony. Podobnie sprawa przedstawiała się na uniwersytetach. Wśród wykładowców aż roiło się od „wsteczników”, a nie można się było z nimi załatwić jak Brandys z nauczycielem Działyńcem. Ten i ów trafił w końcu do mamra, niektórych pozbawiono katedr i wpływu na młodzież, ale z większością trzeba się było do czasu cackać i na niejedno przymykać oczy. Rzecz jasna, niezupełnie — dzięki czemu pęczniały teczki personalne. Dlaczego nie robiono z nich natychmiast użytku? Tego dowiedzieć się można z przemówienia Władysława Gomułki na I Zjeździe PPR w 1945 roku. Przyznając rację tym, którzy wskazywali, że na wyższych uczelniach są reakcyjni profe sorowie, Gomułka powiedział: „Najpierw musimy wychować (!) naszych profesorów. Wychowamy ich na pewno, ale dopiero po latach (...) Musimy pracować przy pomocy tych profesorów, którzy są, bo nauki nie przerwiemy.”
Lekarstwo na tę bolączkę widział Gomułka w oddziaływaniu mło dzieży na profesorów. Również o sposobach tego oddziaływania zna leźć można nieco informacji w powieści Obywatele i paru innych. Dziel na była ta zetempowska młodzież. Nic dziwnego, że udawało się jej wychować tego lub owego belfra. Działalność „Kuźnicy”, angażującej się w różne batalie toczone przez partię — nie tylko na obszarze kultury — stanowi zaledwie część jej „zasług”. Nie sądzę, by opracowania pełnego rejestru potyczek, ad hoc podejmowanych ataków, wystąpień „w obronie” bądź „w imię”, spo dziewać można się po tych, których miał na myśli Adam Schaff, wyraża jąc następującą nadzieję:
Część I I — Przestawianie drogowskazów
149
„O Kuźnicy będą niewątpliwie pisać dysertacje. Jej nowatorska rola nie jest z pewnością w pełni doceniana i dopiero z perspektywy czasu zarysuje się wyraźnie.” (Łódzkie wspomnienia)
Nawet nie pisząc dysertacji, rozgraniczyć należałoby działalność „Kuźnicy” o charakterze incydentalnym od permanentnej walki ideolo gicznej prowadzonej na wyższym poziomie. Ta pierwsza miała na ogół charakter działań wspierających poczynania partii, nie tylko w sferze ideologii, także posunięcia administracyjne lub wręcz akcje policyjne. Jako wymownym przykładem posłużę się artykułem, który ukazał się w „Kuźnicy” (1945, nr 4-5) pod znamiennym tytułem: Cień Eligiusza Nie wiadomskiego. Autorzy publikacji, po wyliczeniu paru aktów terroru przy pisywanych podziemiu politycznemu, pytali ministra Radkiewicza: „Czy zabrakło sznura i belki, aby oderwały się od naszej ziemi ciała tych, których włóczy po kraju duch Adolfa Hitlera?”
Natomiast w pytaniu skierowanym do ministra oświaty Wycecha wyrażano zaciekawienie: „czy te groźne objawy wśród młodzieży nie nasuwają mu myśli, że nie należy post factum potępiać zbrodniarzy, a że należy ante factum oczy ścić wyższe uczelnie z reakcji. Może by obywatel Minister zechciał wejść w analizę przebiegu i motywów tego, co dzieje się na UJ i zapobiec nieopatrznym wpływom niektórych profesorów.”
Niewykluczone, iż zespół „Kuźnicy” miał już przygotowaną listę tych „reakcyjnych” profesorów. W jaki sposób obrońcy morale polskiej młodzieży mieli ochotę wyeliminować wpływy uczonych, w artykule nie zostało explicite wyrażone; może nie przy pomocy środków aż tak dra stycznych, jak zrobili to kilka lat wcześniej — w ramach słynnej „Sonderaktion Krakau” — hitlerowscy specjaliści od kultury. Skąd czerpali na tchnienie autorzy cytowanego elaboratu? Już sama jego stylistyka może dać wiele do myślenia. Wystarczy uważnie wsłuchać się w melodię tych chociażby zdań: „Nie mamy powodów ani podstaw ustępować na krok szczurom i nie toperzom mroków hitlerowskich, którzy odważyli się wyjść na światło dzienne i ogrzewać się w cieple snobizujących pseudodemokratów, liberalizujących mięczaków — a co gorsza, swoich wysłanników wallenrodyzujących w naszym obozie...”
Najbardziej obmierzłe i groźne wydały się jednak zespołowi „Kuź
150
Między kompromisem a zdradą
nicy” złudzenia niektórych wsteczników, że uda im się wskrzesić Chjenopiasta. Nieświadomych zespół pouczał, co to takiego było owo mon strum tymi słowami: „...po czynie Niewiadomskiego, poprzez krwawe wypadki krakowskie, zjawiły się pierwsze próby, a potem już znane wyczyny hitleryzmu pol skiego: Chjenopiast łączący wsteczne siły na wsi i w mieście. (...) Chjenopiast skompromitował się szybko w oczach mas; jemu w sukurs przyszła sanacja, łudząc naród z początku frazesem pseudolewicowym. (...) Ozon był kontynuacją i urzeczywistnieniem programu Chjenopiasta, był jego nieślubnym dzieckiem, wypierającym się wobec narodu swego ojca.”
Artykuł firmowany był przez „Zespół Kuźnicy”, ale wydaje się mało prawdopodobne, żeby mieli z nim coś wspólnego tacy członkowie ze społu, jak Zofia Nałkowska, Mieczysław Jastrun, Jan Kott czy Adolf Rud nicki, chociaż kto wie; pewne utwory niektórych z nich, tyle że nieco późniejsze, zdradzają pokrewieństwo duchowe i formalne z cytowanym elaboratem. Do pierwszego zespołu „Kuźnicy”, oprócz wymienionych już osób, należeli — jak podał Żółkiewski — on sam i A. B. Dąbrowski; później dołączyli Kazimierz Brandys, Stanisław Dygat, Seweryn Pollak, Paweł Hertz, Adam Ważyk, Juliusz Żuławski, Albert Sowiński, Ryszard Matuszewski; współpracowali: Władysław Bieńkowski, C. Bobińska, Je rzy Borejsza, Tadeusz Borowski, Władysław Broniewski, J. Chałasiński, Paweł Hoffman, W. Kierczyńska, Tadeusz Kotarbiński, Wacław Kubac ki, Witold Kula, Stanisław Ossowski, Jerzy Putrament, Artur Sandauer, Adam Schaff, Włodzimierz Sokorski, Stanisław Wygodzki, Kazimierz Wyka, Karol Wiktor Zawodziński, Maciej Żurowski. Zbigniew Żabicki wymienił jeszcze następujące osoby: K Budzyk, Edward Csato, Tadeusz Drewnowski, B. Korzeniewska, Zdzisław Libe ra, Mieczysław Porębski, Andrzej Stawar, Jacek Bocheński, S. Brusz, Tadeusz Holuj, Stefan Otwinowski, Julian Przyboś, Leon Schiller, Ro man Werfel, T. Wojeński. Żółkiewski przyznawał, iż nie wszyscy współpracujący z pismem zostali „trwale zdobyci przez program partyjny”. Dzięki temu — to już uwaga nie Żółkiewskiego, lecz moja — kilku wybitnym osobom udało się dla nauki i sztuki uratować rozum i talent, a na własną chwałę — godność. Skądinąd wiadomo, że wielu z wymienionych twórców i uczo nych miewało później ze strony partii spore kłopoty. Inne oczywiście miał Władysław Bieńkowski czy Stanisław Ossowski, a inne — Adam Schaff czy Stanisław Wygodzki. Poza tym aktywność przedstawicieli star
Gzjęść I I — Przestawianie drogowskazem)
151
szego pokolenia, zdaniem byłego naczelnego „Kuźnicy” — pozostawia ła wiele do życzenia. Natomiast ich zasługą było, i to warto zapamiętać, że utorowali drogę młodym — i nie tylko im — urodzonym w latach 1915-1920. Ci do rewolucyjnej roboty zabrali się z większym biglem. Nie oni jednak nadawali ton polemikom i wytyczali kierunki natarcia. Na łamach czasopism toczyły się spory i dyskusje ideowe, ale — przyznawał Żółkiewski — „kierunek tych dyskusji był przez partię inspi rowany”. To zrozumiałe. Nie powinno też chyba nikogo zdziwić wyzna nie autora Przepowiedni i wspomnień, iż „wiele uwagi było poświęcone walce z tradycyjnym idealistycznym bełkotem”. A stało się to tym ko nieczniejsze, że „odzywali się jeszcze po wojnie nawet pogrobowcy mesjanizmu”. Zgroza! Stawianymi pod pręgierzem twórcami byli lu dzie przed wojną wydający tygodnik „Zet”, a w okresie okupacji skupie ni wokół „Kultury Ju tra ”, czasopisma, które redagował Jerzy Braun, przywódca katolickiej organizacji „Unia”, wybitny działacz konspiracji antyhitlerowskiej i członek jej najwyższego przedstawicielstwa. Od ko nieczności dyskutowania z Jerzym Braunem na długie lata uwolniła Żółkiewskiego i jego rewolucyjną drużynę bezpieka. Natomiast upora nie się z owym „tradycyjnym idealistycznym bełkotem” wymagało nieco więcej zachodu i zastosowania środków bardziej wyrafinowanych. Oczywiście, ludziom dla dobra polskiej klasy robotniczej zdecydo wanym uczynić bardzo dużo, żadne przeciwności nie mogły się wydać zbyt uciążliwe. Na przykład Jerzy Borejsza wykazał się iście rewolucyjną brawurą, wykreślając z program u wydawniczego tradycję romantycz ną. Nieomylny instynkt klasowy podpowiedział Borejszy, ten zaś zespo łowi „Kuźnicy”, w jakiej zatrutej glebie tkwią korzenie zła. Zadaniem chwili stało się je podciąć. Proceder ten znalazł niezwykle subtelne omówienie w książce Z. Żabickiego. „W zestawieniu Borejszy — napisał autor „Kuźnicy” — uderza pomi nięcie tradycji romantycznej. Istotnie, „Kuźnica” (...) nawiązywała chęt niej do realizmu Oświecenia, nawet pozytywizmu niż do wzorców ro mantycznych. Tamte, ze względu na swój programowy na pozór irra cjonalizm, domagały się złożonej interpretacji ich rzeczywistej substruktury filozoficznej (...) Ponadto zaś „romantyzm” — rozumiany, rzecz prosta, w sposób najbardziej potoczny i tradycyjny — wydawał się istotnym składnikiem postawy poakowskiej, z którą »Kuźnica« nie jeden raz wchodziła w spory.”137 ,ił7 Zbigniew Zabicki, Kuźnica, s. 66.
152
Między kompromisem a zdradą
Ten cytat z książki Żabickiego naprowadza na znany trop, ale wie dząc już, o co w tej grze chodziło, pozostać możemy na szlaku obec nych rozważań. A że zmierzają one w kierunku wyznaczonym przez główny nurt narodowej tradycji, położyć należy odpowiednio silny na cisk na te działania zespołu „Kuźnicy”, które miały na celu zamulenie owego nurtu najczystszych głębi. Proceder ten uprawiany był na róż nych planach i poziomach. Walka z „postawą poakowską” stanowi przy kład metody, by tak rzec, pośredniej; tak samo traktować można napa ści na „bełkot idealistyczny” i „mesjanizm”. Pojęcia te i terminy miały podobną pojemność i nieokreśloność, co epitety: „reakcyjny”, „wstecz ny”, „mieszczański”. Podcięcie korzeni polskiej tradycji niepodległościowej było — dla specyficznie pojmowanej rewolucji — sprawą o znaczeniu zasadniczym. Powiedzieć można — decydującym dla jej powodzenia. Trzeba było w końcu zająć stanowisko pryncypialne, jak powiedziałby rewolucjonista. Niestety tradycja romantyczna była w literaturze zbyt żywa, by można sobie było pozwolić na atak frontalny. Należało więc najpierw przepro wadzić selekcję wśród autorów, potem przesiać przez odpowiednie sita ich twórczość. Najniebezpieczniejszy z wieszczów i nie nadający się do przeróbki okazał się Norwid. Niektóre tego przyczyny naświetlił Adam Ważyk w książce W stronę humanizmu, pisząc: „Skądinąd wiadomo, że w innych kołach warszawskich pod okupacją bodaj jeszcze żywiej interesowano się Norwidem. Był to znowu ciąg dalszy przedwojennej norwidomanii, która w niewielkim co prawda promieniu oddziaływania, miała przecież jednoznaczny sens politycz ny. W czasach sanacji wygrywano Norwida przeciw Mickiewiczowi (...) Mickiewicz nie miał-ci gotowej koncepcji państwa, społeczeństwa, nie miał prawdziwej idei narodowej. Natomiast u Norwida dopatrywano się idei bardzo jakoby nowoczesnych, choć nie we wszystkim, ale w znacznej części przeczuwających »Ozon«. Czego mu zabrakło do tej nowocze sności, to uzupełnił Brzozowski. (...) Sanacyjni eseiści nie wypaczali gó rujących u Norwida tendencji, tylko że podawali je za prekursorskie, wyprzedzające epokę wieszcza, prawdziwie przydatne dla narodu w na szych dopiero czasach (...) Ta cała napuszona nędza myśli grasowała na tle spustoszenia, dokonanego w humanistyce przez Brzozowskiego.”r,s
Demaskujący Norwida Adam Ważyk znajdował się w o tyle dobrej 1:wAdam Ważyk, W stronę humanizmu, Wydawnictwo Książka 1949, s. 9.
Część I I — Przestawianie drogowskazem)
153
sytuacji, że miał pod ręką narzędzia skuteczne i łatwe w obsłudze. Dzię ki nim bez najmniejszego trudu ustalił, iż Norwid dlatego stworzył so bie „religijny ideał pracy”, bo sam był „wyłączony z gospodarczego ogniwa produkcji, nieprzydatny”. W przeciwieństwie do tych z „póź nych wnuków”, którzy dzięki ochoczemu podporządkowaniu się twór czej metodzie realizmu socjalistycznego, poczuli się nie tylko włączeni do gospodarczego ogniwa produkcji, ale niezwykle użyteczni. Dla tota litarnej władzy. Nie jest to najstosowniejsza okazja do zajmowania się ideami spo łecznymi Norwida. Chciałbym więc tylko wtrącić, iż ten wyłączony jako by z gospodarczego ogniwa i nieprzydatny poeta, w Memoriale o Młodej Emigracji wykazał nie tylko zdumiewające zainteresowanie sprawami trywialnie przyziemnymi, ale także zrozumienie dla społecznych po trzeb w ojczyźnie. Przejawiało się to, między innymi, w pouczaniu roda ków, iż powinni dążyć do zakładania Towarzystw, których zadaniem byłoby... organizować kasy i „ogłaszać konkursa”. Nie na poematy i dramaty, jak po wyalienowanym poecie można by się spodziewać, ale, na przykład: „Konkurs na sprawozdanie o kopalniach kamienia ciosanego. (...) Konkurs na sprawozdanie o sztuce krycia dachów — o płotach — studniach itd. (...) Konkurs na rozwiązanie natury budynków gospo darskich (...) Konkurs na elementarz plastyczny, postaciowy, ułatwiają cy rozwinięcie chłopskiego rozumu...”
Jakich pożytków osiągnięcie przewidywał Norwid na tej drodze? „Tym sposobem otrzyma się najważniejszy owoc — wyjaśniał n ie d o c e niany przez marksistów poeta — niezbędny już, konieczny — zwłoki niecierpiący... Owoc zorganizowania poświęcenia i Patriotyzmu, czyli podniesienie go do dziesiątej potęgi w skutkach (...) Idzie o zorganizo wanie Patriotyzmu, bo patriotyzm nieorganiczny nie podniesie się, tak jak kość pacierzowa rozsypana na części...” (C. Norwid, Memoriał o młodej Emigracji, Pisma wszystkie, PWN 1973, t. 7, s. 111, 113.)
Na tym, oczywiście, komunistom najmniej zależało. Rzecz jasna, na Ważyku oglądającym wówczas świat na tle Magnitogorska, oceniającym go z wyżyn Dnieprostroju, staroświeckie bajanie Norwida nie mogło zrobić większego wrażenia. Pochwycił więc za pió ro i nie zastanawiając się długo — co odbiło się na jego wypowiedzi w sposób niekorzystny a widoczny — napisał:
154
Między kompromisem a zdradą „Słyszy się nieraz opinię, że bez względu na swoją ideologię poezja Norwida ma szczególną i aktualną dla nas wartość humanistyczną, jako że jest nasycona bytem człowieka, jego pracą, wytworami kultury ludzkiej, etyką i estetyką życia. Są to złudne i opaczne abstrakcje. W wyobraźni poetyckiej Norwida mamy określony byt patriarchalny, okre śloną pracę w ogniwie drobnotowarowym, określone wytwory kultury, etykę wyidealizowanych obyczajów drobnoszlacheckich, estetykę ży cia w odosobnionej gospodarce, określony kodeks godności stanowej. Te treści humanistyczne są tak ograniczone historycznie i ideowo, że bliższe obcowanie z Norwidem działa uwsteczniająco na wyobraźnię.”1™
Ważyk, sądzić można, obcował z Norwidem nie za wiele. Dzięki temu jego pęd do postępu okazał się tak przemożny, że pozwolił mu — bez uszczerbku na światopoglądzie marksistowskim -— przemknąć nad utworami, które mogą dać nieco do myślenia także człowiekowi współ czesnemu. Istnieje pewna ilość pojęć, z którymi ludzkość długo jeszcze na pewno się nie rozstanie, wśród nich — ojczyzny, narodu, wolności, prawdy, sprawiedliwości. Komuniści prawo do ojczyzny uzależnili od spełnienia określonych warunków politycznych: nasza socjalistyczna ojczyzna — Polska Ludowa. Założenia tych rozważań zmuszają mnie do pozostawienia poetów Ważyka i Norwida w nierozstrzygniętym sporze o pryncypia i zajęcia się innym z pisarzy, postawionych przez marksistów pod pręgierzem — Stanisławem Brzozowskim. O ile w przypadku Norwida przez długie lata stosowano metodę przemilczenia, o tyle twórczość Brzozowskiego, zanim przywalano ją kamieniem milczenia, spróbowano spopielić w żarze jednostronnej „polemiki”. Źródła i przyczyny niechęci marksi stów do Brzozowskiego wyjaśnił w pewnym stopniu Paweł Hoffman. „Jeg° poglądy filozoficzne — pisał w artykule Legenda Si. Brzozowskiego („Nowe Drogi” 1947, nr 2) — wyrażają przejście od empiriokrytycy zmu, który wyznawał początkowo, i od pragmatyzmu — do bergsonizmu. Jak widzimy, rozwój od reakcyjnej filozofii do filozofii... jeszcze bardziej reakcyjnej.”
Ale już nie do zniesienia dla wyznawców Marksa okazało się, że — jak stwierdził Hoffman — „filozofia Brzozowskiego oznacza koncen tryczny atak na marksizm, z kilku (...) stron”. Bo, po pierwsze, sprepa rował Marksa w paskudny sposób, pragmatyzując go, bergsonizując, subiektywizując i umistyczniając na dodatek. ,:wTamże, s. 24.
Część I I — Przestawianie drogowskazem)
155
„Co nie przeszkadza — oburzał się Hoffman — niektórym zwolenni kom Brzozowskiego jeszcze dziś uważać go za teoretyka socjalizmu.”
Dalszy tok wywodu Hoffmana wydaje się wart zaprezentowania jako przykład właściwej niektórym marksistom logiki. Posługując się nią można dowieść bez większego wysiłku, iż biała koza, pożyteczna i nie wadząca nikomu, nie jest zwyczajnym czworonogiem, lecz diabłem, bo ma kopyta i rogi. Biały jest ów diabeł tylko dlatego, żeby go trudniej było rozpoznać. Stosując ową logikę Hoffman napisał: „Brzozowski przyjmuje syndykalistyczne, z pozoru bardzo klasowe kon cepcje Jerzego Sorela. Pisarz ten na miejsce dialektyki materialistycznej proklamował właśnie bergsonowską mistykę jako najodpowiedniej szą dla ruchu robotniczego filozofię (...) Zadaniem proletariatu ma być ściśle zawodowa — w pojęciu Sorela najczyściej klasowa — akcja syndykatów (związków) robotniczych. Walka o władzę, akcja politycz na, działa na klasę robotniczą szkodliwie, demoralizująco...”
Trudno się dziwić, iż ogarniętym rewolucyjnym ferworem polskim marksistom ani poglądy Sorela, ani usiłowania Brzozowskiego zaszcze pienia jego teorii polskiemu ruchowi robotniczemu, nie mogły się podo bać. Wprawdzie obydwaj ci niewydarzeni jakoby teoretycy socjalizmu na leżeli już od dość dawna do historii, ale duch Brzozowskiego, wiodąc życie pozagrobowe, nie dawał spokoju marksistom. Opędzając się przed owym duchem nieczystym, a także, by uchronić swoich partyjnych towarzyszy przed opętaniem, Paweł Hoffman okadzał przedpola rewolucji, wygła szając zaklęcia. Zaklęcia, jak wiadomo, nie muszą mieć żadnego sensu, próżno dopatrywać się go w następującym fragmencie jego tekstu: „Ale dopiero w okresie międzywojennym (...) w okresie Brześcia i Berezy, w czasach Ozonu i ONR-u zabrano się do wykonywania zaleceń sformułowanych przez Brzozowskiego (...) Dopiero wtedy, poglądy tego radykała i nieledwie socjalisty wypełniły się konkretną treścią w społecznej i politycznej praktyce faszyzmu. Jednakże brzozowszczyzna żyje i dziś. Żyje dlatego, że nigdy marksiści polscy nie znaleźli jakoś czasu na gruntowne rozprawienie się z tą perfidną, niebezpieczną postacią antydemokratycznej ideologii.”
Prócz Pawła Hoffmana, na zajęcie się Brzozowskim i jego dorob kiem znalazło wreszcie czas kilku innych marksistów, między innymi Adam Schaff. W obszernym dziele Rozwój wpływów filozofii marksistow skiej w Polsce (str. 334) dał filozof następującą charakterystykę Stanisła wa Brzozowskiego:
156
Między kompromisem a zdradą „Antykomunista, wróg socjalizmu, nacjonalista i prekursor idei faszy stowskiej w Polsce — oto właściwe oblicze ideologiczne Stanisława Brzozowskiego. (...) Obok Abramowskiego stał się Brzozowski drugą postacią, która zaciążyła na rozwoju duchowym polskiej inteligencji w Polsce. Należąc do historii, Brzozowski — podobnie jak Abramowski — ciągle jeszcze ciąży na mentalności naszej inteligencji: w postaci fałszywych pojęć o marksizmie, nie przezwyciężonych przesądów na cjonalistycznych i.t.d. I dlatego też rozprawa ze spuścizną brzozowszczyzny nie jest wyłącznie załatwieniem starych porachunków'. Jest ona jednym z koniecznych zadań naszej walki ideologicznej.”
Ale najbardziej, zdaniem marksistowskich krytyków, kompromito wał się i obnażał duchowo Brzozowski nadużywając słów „narodowy” i „naród”. W dodatku jego pisma stębnują we wszystkich kierunkach wyrazy „siła”, „wola”, „energia”, „moc”. Wyławiając je z tekstów Brzozowskie go bez zbędnej troski o znaczenie, jakie nadawał im nie zawsze precy zyjnie formułujący swe myśli filozof, ułożyli z nich marksiści przeciwko niemu akt oskarżenia i skwapliwie skazali na niesławę, jako prekursora faszyzmu. Na szczęście wyroki głupców i tyranów mają moc ograniczo ną. Dlatego z tą samą mocą co niegdyś i równie czysto brzmią dzisiaj słowa autora Legendy...: „To, co się pragnie stworzyć, staje się siłą, która sama siebie stwarza. (...) Dziś dopomina się stworzenia Polska jako zwycięska, panująca nad światem siła, Polska uczonych, robotników, artystów. Polska — nie marzenie i tęsknota wygnańców, nie usprawiedliwienie niemocy, lecz dumny i pełen siły kształt życia...”
Na odwilżowej mętnej fali Jakże budujące obrazy potrafi komponować Historia! Oto krąg ludzi „dobrej woli”: trzymając się przyjaźnie za ręce, przy dźwiękach Międzynarodówki, wokół stosu bijącego w niebo salwą ognia i dymu kręcą się w upojeniu politycy i naukowcy, oprawcy i pisarze, ludzie sztu ki i interesu — nareszcie zespoleni jedną wspólną ideą bracia w nadziei na lepsze jutro, na Polskę sprawiedliwszą niż była kiedykolwiek, na świat piękniejszy niż wyobrazić go sobie potrafili pisarze o horyzontach tak ograniczonych jak chociażby... Norwid, Brzozowski czy Żeromski.
Część I I — Przestawianie drogoiuskazóiu
157
Idą w niepamięć — puszczone z dymem — karty niegodne, by nadchodzący jasny dzień tryumfu komunizmu rzucił na nie swe brza ski; spopielają się idee, giną bezgłośnie ludzie... Bezgłośnie, bo najwi doczniej nie mają nic do powiedzenia. A jeśli nawet ich milczenie ma przyczynę inną, niech umierają spokojnie; to, co jest w nich wartościo wego — przetrwa. Kiedy ogień wygaśnie, przyjdzie postępowy literat i z popiołu wygrzebie diament. Niestety, losy diamentów też bywają różne; nie wszystkie poddane kunsztownej obróbce trafiają do koron możnych, by im dodać majesta tu i chwały. Taki na przykład los spotkał ogromny, bez precedensu w historii narodu, wysiłek niepodległościowy z okresu ostatniej wojny, zamiast poddać ów szlachetny minerał właściwej obróbce, by stał się nie tyle przedmiotem podziwu przyszłych pokoleń, co natchnieniem, potraktowano go młotkiem. Czynni przy tym byli również polscy pisa rze. Może wyglądać na to, że — nie wiadomo z jakich powodów — z maniackim uporem wracam do tej sprawy. Otóż jestem przekonany, iż problem ów z wielu względów rozpatrywać należy z największą powa gą; w ten sposób, zadając śmiertelny cios polskiej myśli i tradycji nie podległościowej, ugodzono w system pojęć i podstawowych wartości, sprzężonych nierozerwalnie z tymi wszystkimi mocami duchowymi i z nich czerpiący natchnienie, którym naród zawdzięcza drogo opłacane zwycięstwa częściowe, a w ostatecznym efekcie — przetrwanie. W grze z Historią, Losem, Opatrznością — jak kto woli — w której stawką najwyższą jest osiągnięcie pełni człowieczeństwa, nie chowa się kart pod stół. Pełnię osiąga się tylko wtedy, kiedy odważnie wźmie się na siebie pełną odpowiedzialność za swoje czyny. Tylko w ten sposób z czynu zatrutego zdradą czy tchórzostwem, uzyskując pożywny owoc wier ności i męstwa, osiąga się ów jedyny, wart zabiegów cel — pełnię czło wieczeństwa. Taki tylko może być sens wyzwania rzuconego Historii czy Losowi przez człowieka — tak pojęty podstawowy obowiązek wzglę dem Opatrzności. Łatwo stawiać wymagania, trudniej im sprostać — słyszę gdzieś z boku głos na poły zatroskany, na poły szyderczy i niestety nie mogę mu odmówić racji. Podobnie jak owemu wewnętrznemu trefnisiowi (czyż by kuzyn wewnętrznego cenzora?), który doradzając mi, żebym się wy brał ze swoimi morałami na jarm ark staroci, wywodzi zgoła logicznie, iż ze szczytu góry jest co prawda bliżej do nieba, ale, po pierwsze, trze
158
Między kompromisem a zdradą
ba się najpierw na ten szczyt wdrapać, co wiąże się z ryzykiem skręcenia karku, po drugie — w owo niebo uwierzyć. Istotnie, bez wiary człowiek nawet nogi na drabinie nie postawi, by zerwać jabłko czy gruszkę; musi uwierzyć w swoją sprawność, wytrzyma łość drabiny, no i to, że na drzewie są owoce. Wiara sama w sobie — mimo doniosłej roli, jaką odgrywa — nie jest wartością, oceniać należy bowiem przedm iot wiary, nie ją samą. Powiedz mi w co wierzysz, a powiem ci, czy twoja wiara jest dobra, czy zła. Można sprawę postawić w ten sposób: jeśli ktoś w dobrej wierze zamierza modłami uszczęśliwić ludzkość — nie należy mu w tym prze szkadzać, może się mu uda uszczęśliwić choćby samego siebie; jeśli ktoś w dobrej wierze usiłuje uszczęśliwić ludzkość przy pomocy dobrych uczynków — nie trzeba odwodzić go od tego zamiaru, bo nie wykluczo ne, że uda mu się uszczęśliwić choćby jednego człowieka; jeśli nato miast ktoś usiłuje w dobrej wierze uszczęśliwić ludzkość przy użyciu prze mocy, należy go obezwładnić zanim przystąpi do działania. Tak powinien w każdym razie starać się uczynić człowiek rozumny. A jeśli zrobił ina czej, jeśli zamiast poskromić szaleńca, dopomógł mu w realizacji jego obłędnej idei, niechaj — kiedy przyszła pora wzięcia na siebie odpowie dzialności — nie powołuje się na błąd w rozumowaniu i dobrą wiarę. Za błąd, także popełniony w dobrej wierze, jeśli jego skutki okaza ły się dla kogokolwiek krzywdzące, trzeba ponieść pełną odpowiedzial ność. Domagają się tego tak moralność, jak i prawo. Poza tym pojęcie błędu zostało nadużyte przez komunistów do maskowania i zacierania śladów najcięższych zbrodni i człowiek rozsądny powinien je omijać z daleka. Tymczasem Lech Bądkowski, którego rozsądku nie mam zamia ru kwestionować, nałożywszy togę obrońcy w sprawie — mówiąc oględ nie — mocno zagmatwanej, starał się przekonywać czytelników „Zapisu” (1 warzą do przyszłości — n r 13), iż „dyskredytuje przede wszystkim cy nizm, zła wola, a nie błąd popełniony w dobrej wierze”. Mamy więc i „błąd”, i „dobrą wiarę”, do tego w narzuconej przez autora symbiozie. Pora wyjaśnić, kogo autor Twarzą do przyszłości bronił. Otóż Bąd kowski brał w obronę osoby, „które kiedyś należały do partii komunistycznej i odznaczały się w niej głośną ruchliwością, a później zrewidowały stanowisko i przeszły do obozu demokratycznego, z kolei tutaj zajmując poczesne miejsca”.
Część I I — Przestawianie drogowskazów
159
Oczywiście, uwaga dotyczy szczególnego rodzaju aktywności w la tach stalinizmu, a nie samej przynależności do partii, chodzenia na zebrania, manifestacje, pochody i wiece. Pominę „okoliczności łago dzące”, które Bądkowski przytaczał na obronę swych klientów. W spo sób mało przekonywający tłumaczą motywy wstąpienia do partii. Rzecz nie w tym przecież, jaką kto miał legitymację w kieszeni, a jaką nosi obecnie; odpowiedzialność dotyczy czynów. Jeśli ktoś widząc na przy kład, iż paru oprychów znęca się nad człowiekiem powalonym na zie mię, dołącza się do nich lub chociażby tylko okrzykami zaczyna doda wać im animuszu, nie może się później tłumaczyć przed sądem, że go poniosły emocje. Tymczasem Lech Bądkowski pisał: „Nie oskarżajmy za błąd oceny, za niezawinioną niewiedzę, za ślepy i zwodliwy entuzjazm.”
W ten sposób można by się wymigać od odpowiedzialności za naj większe łajdactwa! Prawie wszyscy hitlerowcy, stawiani przed sądami pod zarzutem współudziału w zbrodniach ludobójstwa, tłumaczyli się „nie wiedzą”. Co jak co, ale „ślepy i zwodliwy entuzjazm” był wśród człon ków NSDAP zjawiskiem nagminnym. Albo „niezawiniona niewiedza” — cóż to za argument?! Gdyby autorzy bredni, które przywołuję jako przykłady, istotnie nie wiedzieli co robią, zdobywszy w końcu tę „wie dzę” zapadliby się ze wstydu pod ziemię. Nie sposób odmówić racji Gustawowi Herlingowi-Grudzińskiemu, który omawiając Matkę Królów Kazimierza Brandysa napisał: „Rzecz w tym, że dla pisarzy typu Brandysa raport Chruszczowa nie był w ogóle szokiem: wiedzieli wszystko lub prawie wszystko, co powiedział burzyciel mitu Stalina, a tragedię przeżyli jedynie dlatego, że ich ta jemnica prywatno-partyjna stała się odtąd tajemnicą publiczną i naro dową, rzucając snop światła na każde napisane przez nich w przeszło ści słowo.”140
Opinia ta znalazła potwierdzenie w późniejszych wypowiedziach wielu uczestników omawianych tutaj wydarzeń; wiedzieli o wywózkach, aresztowaniach, torturach — prawdziwy sens „braterskich” stosunków z ZSRR nie był dla nikogo tajemnicą. Ryszard Wojna na przykład, zgodnie z przyjętą konwencją intymnego nieomal zwierzenia, walił bez ogródek:
140 Gustaw Herling-Grudziński, „Kultura” 1957, nr 9.
160
Między kompromisem a zdradą „Osobiście nie przeżyłem kacenjameru po rewelacjach XX Zjazdu KPZR. Po pierwsze, nie były one dla mnie i dla mojego pokolenia rewelacjami, a mój stosunek do Związku Radzieckiego nie był rezulta tem fideistycznego stosunku do Stalina również wówczas, kiedy w mo jej publicystyce przyjmował takie formy.”141
Jeżeli nawet szczerość i cynizm Wojny były podporządkowane za łożeniom utworu, to dla tych rozważań zachowują pewną wartość jako przesłanka. Podobnie jak „samooskarżenia” Bratnego, który na kar tach Pamiętnika moich książek kokietował czytelnika, by go tym łatwiej obałamucić było swoistą rewią półprawd ustrojonych w kostium szcze rości. W gruncie rzeczy Bratny po to odsłaniał fałszywe głębie swego sumienia, by dowieść, że inni byli gorsi. Wcale nie dziwi, że Bratny „przedeptywał” własne intuicje na te mat „kto jest kim, aby wierzyć w zaczynające się sypać wyroki”. Bez obawy, że się tym krzywdzi kogokolwiek, przyjąć można za pewnik, iż nie tylko autor Kolumbów — jak sam to wyznał — znał albo raczej do myślał się ceny, mimo iż tylko on wyznał, że „miał swoich wśród tych, którzy wrócili, obejrzawszy nie od sztywnej okładki treść stalinizmu”. W innym miejscu Bratny napisał: J a miałem rodzinę objętą wywózkami, byłem w AK, miałem ludzi, którzy »pojechali«.” Lecz dziwna to była szczerość, która nie bała się sąsiadować z takim stwierdzeniem: „A jakże, zahaczałem piórem o sprawy, których sens wymykał się moje mu niewielkiemu doświadczeniu i nieomal żadnej wiedzy o świecie, w którym żyć zaczynałem.”142
Sądzić można, że dla literata Bratnego największą tajemnicę stano wi jego własne sumienie. Pozostawiwszy go z jego rozterkami, skorzy stajmy raz jeszcze z pomocy Witolda Wirpszy. Zapytawszy podstępnie, czy pisarze „rzeczywiście nie wiedzieli jaki jest dzień powszedni stalinizmu”, autor „Polaku, kim jesteś?” oznajmił, że „pewnych rzeczy naprawdę nie wiedzieli”. To zrozumiałe, zawsze są takie rzeczy, których nie zna nikt poza wtajemniczonymi. „Lecz dzień powszedni — napisał Wirpsza — był dostępny, ale dotrzeć do niego nie chciano, broniąc się przed jego dostępnością, wtargnię cie bowiem dnia powszedniego do owego schronienia przed bezrad nością, jakie dawała literaturze służebność wobec nadrzędnej polityki, musiałoby odnowić poczucie winy, i poczucie zagrożenia.” 141 Ryszard Wojna, Rozmowa z ojcem, 1978, s. 112. 14-Roman Bratny, Pamiętnik moich książek, 1978, t. I, s. 71.
Część I I — Przestawianie drogotoskazćno
161
Żyli w tamtych latach ludzie, którzy nie tylko nie chowali głowy w piasek, ale wychodzili owej groźnej rzeczywistości dnia powszedniego stalinizmu naprzeciw. Niestety, temat ten w polskiej literaturze nigdy nie był eksponowany i obecnie nie widać jakoś, by miał ktokolwiek ochotę to czynić. Jeśli i ja nie temu tematowi poświęcam uwagę to nie dlatego, żeby tchórzostwo i małoduszność wydały mi się godniejsze za interesowania niż poczucie odpowiedzialności czy odwaga, chociaż — przyznaję — nie bez niezdrowego podniecenia poznawałem dzięki Wirpszy wstydliwe tajemnice dusz pisarzy „ery stalinowskiej”. Pisał na przy kład, że: „potajemnie wypożyczano sobie i czytano książki takie, jak Rok 1984 Orwella, Ciemność w południe Artura Koestlera, zbiór Bóg, klóry nie był bogiem, Zniewolony umysł Czesława Miłosza...”
Nie były to pozycje typowe dla biblioteki świadomego marksisty, mógłby więc ktoś z tego faktu pochopnie wyciągnąć wniosek, iż hory zonty czytających owe dzieła pisarzy były rozległejsze niż bohaterów powieści Obywatele, na przykład, którzy w chwilach rozterek sięgali z reguły po Krótki kurs histońi WKP/b. Tymczasem Wirpsza napisał, że „po przeczytaniu Roku 1984 ktoś wszczynał kampanię przeciwko Elio towi (...) po przeczytaniu Ciemności w południe załamany czytelnik-pisarz koncypował brawurowy atak na Ernesta Hemingwaya, po prze czytaniu 'Zniewolonego umysłu powstawał esej przeciwko nieżyjącemu już przecież Józefowi Conradowi”.149’
Od powstania Polaku, kim jesteś? minęło wiele lat. To, co napisał Wirpsza pod wieloma względami znalazło potwierdzenie w licznych wypowiedziach innych uczestników i świadków omawianych tutaj wyda rzeń. Do znajomości drastycznych realiów „nowej rzeczywistości” przy znawali się niektórzy rozmówcy Jacka Trznadla z Hańby domowej, ostat nio Konwicki w Pół wieku czyśćca czy Miłosz w Roku myśliwego. Ten ostatni napisał: „Żadna niewiedza mnie nie chroniła. Miliony w gułagach, deportacje po 1939 roku, Katyń, Powstanie Warszawskie, terror w Polsce — ze wszystkiego zdawałem sobie sprawę.”*144
Miłosz nie był wyjątkiem. Ze wszystkiego zdawali sobie — musieli i4i Wiktor Wirpsza, Polaku, kim jesteś?, s. 87. 144 Czesław Miłosz, Rok myśliwego, s. 119.
162
Między kompromisem a zdradą
sobie zdawać — sprawę „stare konie”, jak Żółkiewski, Kott i wybitni przedstawiciele elity intelektualnej z kręgu „Kuźnicy”, ale także młodzi zapaleńcy wprost z szeregów AK przechodzący pod sztandary proleta riackiej rewolucji. Za świadectwo dużej wagi można uznać to, co Miłosz napisał w kontekście poruszanego problemu o Pruszyńskim oraz Iwaszkiewiczu. „Nie widzę wielu podobieństw między mną a Pruszyńskim, toteż nie załatwiam za jego pośrednictwem swoich porachunków — zastrzega się Miłosz i stawia diagnozę nie do zbicia. — Jego wypadek jest klinicznie czysty, skoro o żadne lewicowanie nie można go posądzać. Ani o chcia ne czy mimowolne zaślepienie. O Rosji wiedział wszystko, patrzył na nią w Kujbyszewie i wyciągał ludzi z łagrów. Jego wiedza obejmowała maso we wywózki po akcie Hitler-Stalin, Katyń, Powstanie Warszawskie.”14’
Podobną miarę przyłożył Miłosz do Jarosława Iwaszkiewicza, oce niając jego przypadek z zastanawiającą jak na autora Traktatu Moralne go wyrozumiałością: „Kiedy czytam wydziwiania nad zdradą pisarzy, którzy przeszli na stro nę najeźdźców, myślę, że przypadek Jarosława przynajmniej jasny, bo jego wybór można uważać za świadomie cyniczny i świadomie oportunistyczny. Z góry zakładał, że kolaborując trzeba płacić i gotów był płacić, to znaczy gotów był przyjąć poniżenia i nie powoływać się na honor.”14(i
W tym wypadku Miłosz postawił sprawę zdecydowanie, po męsku; żadnych intelektualnych wygibasów „ketmanów” czy „Murti-Bingów”. Ale to, co później napisał, wywołuje co najmniej zdziwienie. Bo Miłosz każe wierzyć, że decyzja Iwaszkiewicza była „poważna i w porównaniu z nią szlachetna retoryka jego niezłomnych kolegów, Lechonia i Wierzyńskiego robi wrażenie nieważkości”.
Cóż, wszelka „szlachetna retoryka” ma to do siebie, że w zderzeniu z brutalnością życia realnego — a już na pewno, kiedy przybiera ono formy zwyrodniałe — wydać się może nieważka. Być może młodzi po eci okupowanej Warszawy uświadomiwszy to sobie, zdecydowali się uwiarygodnić i wesprzeć czynem owe wzniosłości i szlachetności, które dla Miłosza były, jak wyznał, nie do strawienia.
14’Tamże, s. 145. 14(1Kimże, s. 165.
Część I I — Przestawianie drogotuskazów
163
W świetle przytoczonych wypowiedzi postulat Bądkowskiego — wysuwany zresztą później przez inne osoby przy różnych okazjach — by jego klientów nie oskarżać „za błąd oceny, za niewiedzę nieza winioną, za ślepy i zwodniczy entuzjazm”, włączyć wypada do boga tej kolekcji osobliwości charakterystycznych dla naszych skompliko wanych czasów. Należy też wziąć pod rozwagę inne życzenie autora Twarzą do przyszłości Otóż zaproponował, żeby jego podopiecznych są dzić według tego — „co uczciwie rozliczywszy się z własną przeszłością mówią i robią teraz”. Szkopuł w tym, że o żadnym uczciwym rozliczeniu się nie mogło być mowy wtedy, kiedy Bądkowski pisał ów artykuł i do tej pory sytuacja pod tym względem nie uległa zasadniczej zmianie. Problem odpowiedzialności za „stalinowską” przeszłość wyłonił się po Październiku, ale nie wynikło z tego — jak można się było spodzie wać — żadne trzęsienie ziemi. Ten i ów padł co prawda na kolana, ale tylko po to, żeby go było mniej widać. Natomiast do posypywania sobie głowy popiołem brakło chętnych. Partia, jak wiadomo, całą winę zrzuci ła na aparat bezpieczeństwa, a właściwie na niezbyt liczną i wyselekcjono waną pod określonym kątem grupę funkcjonariuszy wyższego szczebla, co do jednego, zresztą, ludzi partyjnych, ale był to chwyt prymitywny i literaci nie mogli się nim posłużyć. Tym bardziej, że, jak wyjaśnił Wirpsza, nikt ich pałkami do pisania tych idiotyzmów nie zapędzał ani łańcu chami nie przykuwał do redakcyjnych stołków. Powstało więc szereg kon cepcji, metod czy sposobów wykręcania się sianem od odpowiedzialno ści, z których zaprezentować postaram się najbardziej charakterystyczne. Ci z pisarzy i działaczy, którzy nie zamierzali ani na krok wycofy wać się z wywalczonych w czasach stalinowskiego terroru pozycji, zaczę li trąbić na prawo i lewo, iż wszystko, co działo się w tym niepięknym okresie, było ceną być może wysoką, ale konieczną, jaką Historia — a jakże — kazała sobie płacić za wszystkie wiekopomne zdobycze rewolu cji, ich zdaniem zresztą bardzo łagodnej. Była to stara, znana jeszcze z czasów przedwojennych piosenka, nucona wówczas przez niedobitków KPP w chwilach duchowej rozterki. Aleksander Wat, zahaczając w Moim xvieku o ten problem, pisał: „Rozwiązanie partii komunistycznej przez Moskwę właściwie nie wy warło na mnie wrażenia, natomiast olbrzymie wrażenie zrobiła śmierć i łagry moich wielu przyjaciół i dobrych znajomych (...) Więc rozma wiałem z moimi znajomymi i przyjaciółmi komunistami (...) Przeważ
164
Między kompromisem a zdradą nie wymykali się, mało kto miał czelność, owszem, ludzie prości mówili: im widnieje, tam wiedzą lepiej.”147
Ci zaś, co wiedzieli lepiej, tłumaczyli ów ponury fenomen zagroże niem wojennym, koniecznością „oczyszczenia” szeregów; niektórzy nie możność odejścia, porzucenia szeregów tym tłumaczyli, że nie mogą „zaprzeczyć sobie, swoim pięknym latom, swoim ideałom”. Własne sta nowisko w tej sprawie Wat określił jako „typowe dla progresywnej inte ligencji”. Nie chciał robić nic przeciwko ZSRR, mimo iż uważał Stalina za monstrum, gdyż był przekonany, że „Stalin minie, a ojczyzna prole tariatu zostanie. No i że nie wolno pomagać wrogom”. Z tego samego rodzaju argumentacją można się było spotkać rów nież u intelektualistów lewicowych na Zachodzie, szczególnie we Fran cji. Kto ma zdrowe nerwy i dużo zbędnego czasu, może zajrzeć do Mandarynów Simone de Beauvoir. Znajdzie tam wymianę poglądów na ten temat między francuskimi intelektualistami. Natomiast dla umysłów wnikliwych i serc skłonnych do litości przygotowałem cytat z Artura Koestlera Fragmentów wspomnień. Autor, który po siedmiu latach dzia łalności partyjnej, przyjrzawszy się w ZSRR komunizmowi z bliska i dokładnie, zdecydował się wystąpić z partii, tak w związku z wysłaniem do swoich władz listu „pożegnalnego” napisał: „Na zakończenie dodałem, że »mimo wszystko ZSRR jest jedyną na dzieją mieszkańców naszej rozkładającej się planety«. Czepiałem się z wielkim uporem tej nadziei aż do chwili zawarcia paktu Stalin-Hitler, pakt ten odebrał mi złudzenia!148
Sytuacja Koestlera zasadniczo różniła się od lej, w jakiej znaleźli się polscy komuniści. Zarówno ci przedwojenni, jak i neofici spod róż nych znaków przechodzący ochoczo pod czerwony sztandar. Jedni i drudzy, w przeciwieństwie do Koestlera, wstępując do partii czy uaktyw niając się po roku 1945, wiedzieli często o komunizmie w wydaniu s o wieckim więcej niż wiedzieć mógł Koestler nawet wtedy, kiedy zdecydo wał się opuścić szeregi partii. I dlatego chyba proces rozstawania się z partią niektórych towarzyszy — gremialnego, powiązanego w sposób oczywisty z wydarzeniami zewnętrznymi — w wielu obserwatorach tego widowiska budzi przeróżne podejrzenia i wątpliwości. Bogdan Cywiń147Aleksander Wat, Mój wiek, Polonia Book Found. LTD, 1977, l. I, s. 243. 148Artur Koestler, Fragmenty wspomnień, Instytut Literacki, Paryż 19(55, s. 243.
Część I I — Przestawianie drogowskazem)
165
ski, na przykład, na łamach niezależnej „Krytyki” (nr 2 — Między filozo fią a zbrodnią) napisał: „Ci, co stchórzyli, nie chcą się przyznać do nikczemności, więc szuka jąc racjonalizacji swego postępowania, mówią o swym zaślepieniu i nagłym oświeceniu, które pozwoliło im zobaczyć, że król jest nagi — wtedy, gdy król już nie żył... Łatwo zrozumieć lęk, małość, nikczemność nawet — nie potrafię uwierzyć w masowe zaślepienie i masowe, dziw nym trafem równoczesne oświecenie — i żenuje mnie, ilekroć o nich zdarzy mi się słyszeć.”
Nie ulega wątpliwości, że sposoby „rozliczania się” ze stalinowskiej przeszłości polskich komunistów (także pisarzy, a może nawet ich przede wszystkim) od samego początku budziły rozmaite zastrzeżenia, sprzeci wy i pozostawiały niedosyt. Niektórzy ze stalinowców rozstawszy się z partią utrzymywali, iż „odchodzenie od komunizmu” w ich przypadku rozpoczęło się już w roku 1953. Prostą konsekwencją takiego postawie nia sprawy było wyliczenie, iż okres stalinizmu w Polsce trwał zaledwie cztery lata. Tak postąpił Witold Wirpsza w artykule opublikowanym w paryskiej „Kulturze”. W dodatku polemizując ze „studentem” miał mu za złe, że nie docenia dysproporcji zachodzącej jakoby między trzema, czterema latami stalinizmu i dwudziestoma latami opozycji. „Mało tej różnicy?” — pytał Wirpsza dotknięty do żywego tak wielką niesprawiedliwością. — Czyżby najprostszej arytmetyki uczyć trzeba było? Nie tylko tej na paluszkach, ale także arytmetyki napięć osobni czych i społecznych?”149
Dla wielu Polaków, tych chociażby, których komuniści, żeby uła twić sobie zadanie pakowali do więzień i obozów w latach 1944 — 1945, okres „stalinizmu” zaczął się znacznie wcześniej, i trwał dłużej niż suge rował Wirpsza. Bramy więzień otwarte bardzo szeroko, żeby wchłonąć setki tysięcy ludzi jeszcze, zanim na frontach umilkły działa, uchyliły się dopiero po 1956 roku, a najwięcej ofiar pociągnął za sobą „rewolucyj ny” teiTor do 1948 roku. Postępowi intelektualiści popełniają charaktery styczny błąd, nastanie w Polsce stalinizmu utożsamiając ze wzmożonym naciskiem na sferę kultury. Błąd ten popełnił nawet Aleksander Wat Dostało się „studentowi” od Wirpszy, ale podejrzewam, że kiedy ów młody człowiek przyszedł do siebie, zaczął się zastanawiać, jaki sens
14‘!Witold Wirpsza, Łatwizna, Kultura 1979, nr 9.
166
Między kompromisem a zdradą
ma wyważanie racji moralnych przy pomocy działań arytmetycznych. Czy jeśli ktoś, na przykład, wsypał żonie do zupy arszeniku, co nie po winno mu zająć dużo czasu, a potem przez lat dwadzieścia składał na jej grobie kwiaty — można takie zachowanie uznać za zadowalające „wyrównanie rachunku krzywd”, wystarczająco doniosły akt zadośćuczy nienia i ekspiacji? A czy nie takim składaniem kwiatów na grobie ide ałów, których złożenie do mogiły pisarze „postępowi” ochoczo pieczę towali swoją ówczesną twórczością, były różne ich późniejsze gesty „opo zycyjne” — listy do władz i memoriały, te grymasy pod adresem kolej nych — nieuczciwych i nieudolnych — zarządców Polski, w porówna niu z wcześniejszą działalnością? Czyżby Wirpsza i wszyscy, którzy dzie lą z nim pogląd na tę sprawę, naprawdę nie rozumieli znaczenia dla Polski, dla jej przyszłego bytu, tamtych kilku lat, kiedy ją zakuwano w dyby i gwałcono? Czy rzeczywiście nie rozumieją, iż żadne „listy” kiero wane w sprawach przecież nie najważniejszych — i w gruncie rzeczy nie takie liczne — nie są w stanie zrównoważyć szkód, jakie wyrządzili gor liwą współpracą z reżymem w czasach krwawego terroru, że na tle tam tych wydarzeń są gestem zaledwie, protestem przeciwko skutkom ich własnej wcześniejszej działalności i chociażby z tej racji nie stanowią tytułu do chwały, a przedstawianie — dokuczliwych nieraz, poniżają cych godność, ale w żadnym ze znanych wypadków nie stanowiących zagrożenia dla życia — szykan jako martyrologii osób i grup jest — określając łagodnie — w złym guście? Z referatu Chruszczowa na XX Zjeździe KPZR — jak już była mowa — wynikało, iż zbrodniami są tylko nikczemności, których dopuszczo no się za wiedzą czy na rozkaz Stalina w stosunku do komunistów i że taka interpretacja zjawiska zwanego stalinizmem zakreśliła w zasadzie granice „odnowy”. W zgodzie z tą wykładnią polscy eks-stalinowcy ukła dali skrzydła do lotu swojemu natchnieniu. Tym razem miał to być lot w krainę nowo odkrytej prawdy, która głosiła, że droga do szczęścia ludzkości mimo wszystko wiedzie przez komunizm, i na pewno dojdzie się do celu, tylko trzeba patrzeć pod nogi lepiej niż dotychczas, żeby sobie znowu nie nabić guzów, które działacze partyjni nabili sobie w przeciągu ostatnich dziesięciu lat; zajmowanie się guzami nabitymi in nym, a w żadnym wypadku rozbitymi głowami, nie wchodziło w rachubę. Na poparcie tego stwierdzenia podam przykłady z twórczości au torów, którzy oddali mi podobną przysługę, kiedy starałem się obja-
Część I I — Przestawianie drogowskazów
167
śnić, w jaki sposób nikczemność systemu przejawiała się literaturze omawianego okresu. Będzie to posunięcie tyle celowe, co sprawiedli we; nikt mi nie będzie mógł zarzucić, że nabroił szewc, a kowala szar pię za wąsy. Jeżeli Kazimierz Brandys, dziełami takimi jak Obywatele i Człowiek nie umiera wypłynął na szerokie wody bzdury socrealistycznej, słuszne chyba będzie przyjrzenie się, jakim kursem pisarz ten pożeglował w kilka lat później na „odwilżowej” fali. Utwory Kazimierza Brandysa z tego okresu należą bez wątpienia do książek o charakterze „rozrachunkowym”, które wywołały znaczny rezonans. Mam na myśli Obronę Grenady i Matkę Królów. Na początek powołam się na głosy krytyczne opublikowane na łamach paryskiej „Kul tury”. Marian Pankowski w artykule Spowiedź dziecięcia Polski Ludowej zarzucił Brandysowi, że „czując się współwinnym (...) zastrzega sobie jeszcze wyłączność w sądzeniu wydarzeń”. A kończył w ten sposób: „Winny chce odegrać akt żalu, ale twierdzi, że niewinni są gorsi od niego. Nie, tak nie można. Nie można naraz nosić togi i pokutniczego worka. ”ir,°
W rok później, omawiając na łamach tego samego pisma Matkę Królów, Gustaw Herling-Grudziński napisał: „Obrona Grenady była wybiegiem heroicznego oportunizmu. Matka Królów (...) posuwa się jeszcze dalej, bo aż do granic heroicznego spodle nia (...) Prawdziwym bohaterem Matki Królów i zarazem porte parole
autora jest przedwojenny komunista Wiktor Lewen, idealista i marzy ciel, człowiek o gołębim, zdawałoby się sercu, staczający się u powojen nego steru władzy po równi pochyłej tchórzostwa, zdrady, zaparcia się przyjaciół i spodlenia. W imię czego? Po odsłonięciu przez Chruszczowa mechanizmu »epoki stalinowskiej« (...) każdy uczciwy i rozumny pisarz komunistyczny musiałby stwierdzić, jeśli nie z miłości do prawdy, to chociaż z poczucia szacunku dla resztek swojego rozumu i sumie nia: najwidoczniej w imię zasady, że podłości popełniają ludzie z głębi ducha podli, a godność ludzka przechodzi najwyższą próbę ognia nie wtedy, gdy się należy do prześladowanych i żyje pod nieustannym naci skiem twardych praw moralnych, lecz gdy się działa w miękkiej mazi moralnej prześladowców i trzeba codziennie wybierać między własną karierą a cudzą krzywdą (...) Wiktor Lewen wiedział bardzo dużo (...), a mimo to brnął naprzód w grzęzawiska władzy. Jego grzęźnięcie — zapewnia autor — było bohaterskie. Dlaczego? Bo cierpiał przy tym150
150 Marian Pankowski, Spowiedź dziecięcia Polski Ludmuej, „Kultura” 1956, nr 3.
168
Między kompromisem a zdradą ukryte przed ludzkim spojrzeniem męki i pragnął szczęścia ludu (...) Pod koniec powieści pojawia się nieodparta w swojej prostocie i mocy przekonywania formuła »twoja słuszność potwierdza się wraz z twoją winą...«.1,1r>1
Duchem podobnym, co przytoczone wypowiedzi, tchnęła ocena „rozrachunkowych” utworów Kazimierza Brandysa przez Artura Sandauera. Ale, jak łatwo się domyślić, nie wszyscy piszący podzielali jego poglądy. Salomon Łastik na przykład, napisał, że „niektórych krytyków drażni optymistyczny w zasadzie final opowiadania Brandysa”. I dodał z godną podziwu w tej sytuacji żarliwością: „No, cóż? Optymistyczny, bo niezmożona jest siła rewolucji i leninow skich idei.”152
Natomiast Wacław Sadkowski w Obronie Grenady dopatrzył się „po wrotu do jednego z najszczytniejszych posłannictw sztuki: Katharsis”. Twierdził, iż książka Brandysa oczyszcza sumienia, a ja wyciągam z tego wniosek: Jakie sumienie, takie oczyszczenie. „Dwa lata upłynęły od wydania Obywateli (...) jeszcze dziś pojawiają się głosy odmawiające autorowi Obywateli prawa do napisania Obrony Grenady.
Dla równowagi przytoczę inną ocenę tego samego zjawiska, które wywołało niezadowolenie Sadkowskiego. „Łatwo stąd wyciągnąć wniosek — oceniał Jan Błoński wymowę książki Brandysa — że tylko ten ma w 1956 roku prawo potępiać wypaczenia, kto w 1950 godził się — choć z cichymi wewnętrznymi oporami — na wszystko, co niosła z sobą rewolucja: łącznie z wypaczeniami. Godził się — w imię wyższych historycznych racji! (...) Ilu ich było, przerażo nych inteligentów, których do rewolucji doprowadziło przede wszyst kim — urzeczenie historyczną koniecznością! Sukces historyczny nosił dla nich swoje usprawiedliwienie — w sobie; on był, i dlatego wszystko, co możliwe, trzeba mu było »oddać«. Opiewać ślepą rację dziejową, wyznawać nicość człowieka wobec historii — oto cel, ku któremu dąży li. (...) Jak gdyby z historii — a ściślej, z politycznych aktualności — można było zbudować jakąkolwiek moralność, prócz moralności wmó wienia (...) Oprócz moralności historycznego nihilizmu, który jest praw dziwym dnem, filozoficzną racją pseudosocjalistycznego cezaiyzmu.”1'1
1,1 Gustaw Herling-Grudziński, Spowiedź dziecięcia stalinizmie Kultura 1957, nr 9, s. 119. Salomon Łastik, Bronię »Grenady«, „Gazeta Białostocka”, 28, 3.56. i:,;i Wacław Sadkowski, Wielki konflikt współczesny, „Przegląd Kulturalny” 1956, nr 11. 1,4 Jan Błoński, Glos przeszłości „Przegląd Kulturalny” 1956, nr 26.
Część I I — Przestawianie drogowskazów
169
Mądrze powiedziane, mocno powiedziane — ale kto się tym wów czas przejął? Zwrócić uwagę należy nie tylko na to, przy pomocy jakich argumentów broniono wówczas „rozrachunkowych” utworów, ale kto podejmował się roli adwokata, że owi obrońcy, poniekąd „z urzędu”, zasiadali w tym samym procesie na ławie oskarżonych. Nie można się więc dziwić nadmiernie, że — na przykład — Bohdanowi Czeszce nie spodobał się atak Sandauera na Obronę Grenady. Zdaniem Czeszki Sandauerowi miało chodzić o to „aby wykazać, że nosicielami ideowej słuszności i prawdziwego boha terstwa nie byli ludzie z »Grenady«, a więc nie ma powodu apoteozować ich cierpiętnictwa, natomiast nosicielami byli ludzie o czystych rękach zachowujący w mniejszym lub większym stopniu dumną izola cję w okresie administrowania, schematyzmu, biurokratyzmu...”.1”
Ze w grę wchodził udział w zbrodniach systemu, Czeszcze oczywi ście nie przyszło do głowy. W ten sposób, jako produkt uboczny, jeśli można tak to ująć, pole miki „rozrachunkowej” wyłonił się problem „czystych rąk”; była to pró ba obrony rąk własnych, niezupełnie czystych, przez wykazanie, iż lu dzie o rękach nie splamionych, przez sam fakt uchylenia się od zbrukania, postawili się w sytuacji moralnie bardziej podejrzanej lub wręcz nagannej. Dzisiaj wydać się to może jeszcze jednym przewrotnym po mysłem kogoś o poczuciu hum oru Sławomira Mrożka, ale, rzecz zasta nawiająca, ludzie zdawać by się mogło zrównoważeni, argum entacją taką posługiwali się na serio. „Czyste ręce będą mieli także ci ludzie — dowodził Czeszko — którzy chować je będą za plecy, w obawie zbrukania, na widok wszystkiego, co na dziesięć mil trąci komunizmem, czynić to będą zawsze, w każdej dziejowej sytuacji.”1,h
Oto w jaki sposób odbywało się owo „uczciwe” rozliczanie się ze stalinowską przeszłością, jakie w tej grze (tak, niestety, była to jedynie gra) stosowano chwyty i metody. Jednym ze sposobów było wskazywa nie, iż inni byli gorsi. Metoda ta nie stwarzała co prawda podstaw do przystrajania głów pokutników w aureolę świętości, ale dopuszczała męczeńskie pozy. Kazimierz Brandys, na przykład, prawo do takiego ‘■"’Bohdan Czeszko, Niepotrzebni mogą odejść, „Przegląd Kulturalny” 1950, nr 9. 1Vi Tamże.
170
Między kompromisem a zdradą
zachowania się uzasadniał w opowiadaniu Nim będzie zapomniany w spo sób następujący: „Przeszli przez ciężką próbę: ukazano im nową hierarchię zjawisk i zaapelowano do ich sumienia w imię tej hierarchii. Uznali się za prze konanych i przystąpili do dzieła; a raczej do pomocniczej służby w dziele, w którym — zapewniano — sztuka jest potrzebna. Najlepsi — a ciągle takich mam na myśli — potrafili się przeobrazić w wielkich mę czarniach, byleby dać z siebie to, co uznali za pożyteczne. Poniesione przy tym porażki nie zasługują na szyderstwo. Z tej szarpaniny, z tego magla niejeden wyszedł przetrącony, prawda; wydaje mi się jednak, że miarą wszelkiej wartości w naszych czasach jest to, ile człowiek im od dał. Godność nie polega dzisiaj na wstrzemięźliwości: utrudzoną ręką trzeba czerpać z siebie i dawać, niewiele biorąc w zamian.”1*’7
Poważne polemiczne ustosunkowanie się do tego rodzaju wywodu nie miałoby dzisiaj większego sensu, a wyszydzić jest go zbyt łatwo, by mogło to dać zadowolenie. Ten patos! To zadęcie na tle owych idioty zmów, których przedstawiłem próbki. Ale nie mogę powstrzymać się od wskazania na intelektualną wątłość chociażby tylko stwierdzenia, że „najlepsi (...) potrafili się przeobrazić w wielkich męczarniach, byle dać z siebie to, co uznali za pożyteczne”.
Brzmi to nieomal wzniosie i w zupełności odpowiada założeniom (propagowanej między innymi przez Jana Kotta na łamach „Kuźnicy”) — etyki „społecznych uwarunkowań czynu”. W myślących bardziej trady cyjnie osobnikach zrodzić musi pytanie, czy jeśli komuś zbrodnia wydała się pożyteczna z punktu widzenia celów rewolucji, to rzeczywiście nie miał innego wyjścia, jak popełnić ją czy wesprzeć? Refleksja taka nie była by zabiegiem czysto intelektualnym, lecz nawiązaniem do praktyk dnia powszedniego stalinizmu. Trzeba zdecydowanie i raz na zawsze odrzucić przypuszczenie podsuwane wówczas przez Brandysa i wielu innych, że „miarą wszelkiej wartości w naszych czasach jest to, ile człowiek im od dał”. Ważne jest nie „ile”, lecz „co”. Jedno z podstawowych praw diamatu, że ilość przechodzi w jakość, okazało się równie fałszywe co inne. Jaki sens i cel miało wywoływanie „ducha czasu” — traktowanego jako swego rodzaju alibi — uzmysłowić mogą następujące cytaty z Ro mana Bratnego Pamiętnika moich książek 1wKazimierz Brandys, Nim będzie zapomniany, [w:] „Obrona Grenady ” i inne opo wiadania, PiW 1966, s. 251.
Część II — Przestawianie drogowskazćnu
171
„Ale czy to znaczy, że »robiłem źle», angażując się jako pisarz bez reszty w ten czas tragiczny i tak często niepiękny? (...) Czas idzie nieubłaga nie, nieubłaganie zacierają się kryteria, a równie nieubłagane jest prze znaczenie pisarza: tworzyć. Czyli współuczestniczyć. Czyli współodpowiadać. Za wierność swojemu czasowi. To jedyna wierność jaka dana jest pisarzowi.”1’8
Podobny jak u Brandysa ton — wzniosły, patetyczny. Podobne — fałsz i jałowość. Czy „współuczestniczyć” można tylko stając po stronie władzy? Ręka w rękę z policją? Historycy do tej pory chętniej odnotowy wali inne przypadki. Czyżby rzeczywiście nastał wtedy czas, który naka zywał zapomnieć o wszystkich dotychczas obowiązujących kryteriach? W innym miejscu Bratny zastanawiał się: „»Klimat czasu« na co mi to potrzebne? Jasne — na udokumentowanie, że nie ja sam skłonny by łem do szukania racji nawet w tym, co narzucone było siłą”. Banalną prawdę, że istnieją osobnicy skłonni zawsze doszukać się racji w tym, co narzucane jest siłą potwierdziło kolejny raz — po wpro wadzeniu w Polsce stanu wojennego — zachowanie się Bratnego oraz, niestety, wielu innych osób ze środowisk artystycznych i naukowych. Nie odkryję Ameryki stwierdzając, iż w jednym i tym samym czasie współist nieją zawsze dobro i zło, wielkość i nikczemność, zbrodnia i cnota, małoduszne wyrachowanie i bezinteresowne poświęcenie; ważne jest, po której stronie się człowiek opowie. W roztrząsaniu kwestii moral nych stosować należy kryterium nie ilości, lecz jakości. Jeśli ktoś bardzo wiele, może nawet całe życie poświęcił idei zbrodniczej, niech nie liczy na to, że jakieś normalnie funkcjonujące społeczeństwo postawi mu z tej racji pomnik. A jeśli postawił go sobie sam lub swoim wspólnikom, niech nie podnosi rwetesu, kiedy społeczność, zrzuciwszy z siebie jarz mo, burzy pomniki — symbole niewoli. Fałszywe założenia prowadzą do fałszywych wniosków, inaczej być nie może. Gdyby miarą wartości miało być, ile kto „oddał czasowi”, to im kto mniej oddał owemu wymagającemu bóstwu, tym na mniejsze mógł by liczyć uznanie ze strony jego surowych sług i kapłanów. Jako jeden z nich po Październiku, a więc kolejny raz, ujawnił się Kazimierz Brandys, któremu, jak zapewniał czytelników „Trybuny Ludu” Henryk Holland: „udało się pokazać nie tylko spekulacje wroga klasowego na »odwilży«. Udało się również pokazać to, jak działalność Doktora Faula galwani |:,S Roman Bramy, Pamiętnik moich książek, Czytelnik 1978, s. 78.
172
Między kompromisem a zdradą zowała, dawała zastrzyki siły i argumentacji »niesplamionym kontrre wolucjonistom...«. 159
Henryk Holland dobitnie wyraził, kto to są ci „niesplamieni”; Kazi mierz Brandys — to należy przyznać — unikał takiej jednoznaczności. Raz wyróżnikiem były dla niego skórzane łaty na łokciach, kiedy indziej bródki lub rozczytywanie się w Kafce. Pamiętał również o takich, „któ rzy wybrali najlichszą formę dumy — pogardę; i dziś szczycą się tym, że nie istnieli”. Brandys, oczywiście, bardziej cenił tych, którzy pragnęli „istnieć” za wszelką cenę. Istnieć, na przykład jako pisarze. W ten wła śnie sposób zmianę wiary przez licznych literatów różnych wyznań na stalinizm tłumaczył Witold Gombrowicz. Napisał w Dziennikach. „Pisarze! Lecz właśnie w tym sęk, że byli to pisarze, którzy za nic nie chcieli przestać być pisarzami, gotowi do najbardziej heroicznych po święceń, aby tylko utrzymać się przy swoim pisarstwie.”
Miłosz, w przeciwieństwie do Gombrowicza, jakby nie dostrzegał w tego rodzaju postawie niczego nagannego. W każdym razie takie przy puszczenie uzasadniać zdaje się następujący wyimek z Roku myśliwego: „Wyobraźmy sobie Pruszyńskiego jako biologa czy malarza, czy fizyka. Mógłby zostać za granicą nie popadając w sprzeczność. Ale on był politykiem, a jako taki nic nie miał na zachodzie do roboty, a poza tym był publicystą. A tam, gdzie wchodzi w grę pisarstwo, wszystko zaczyna wyglądać inaczej.”1<)0
Przykra sprawa, ale w tym wypadku prześwietny poeta i noblista nie ma racji. Człowiek, dla którego pisarstwo, jako rodzaj aktywności, stanowi wartość nadrzędną nie zasługuje na miano pisarza. Jest wyrob nikiem pióra. Lepszym lub gorszym, może nawet świetnym — ale tylko rzemieślnikiem. Może jak szewc buty, krawiec ubranie, a murarz dom, na zamówienie pisać przemówienia, artykuły, rozprawy, upowszechnia jąc nie swoje poglądy, przekonując do racji, w które sam nie wierzy; tak postępowała większość artystów, literatów, naukowców, którzy ulegli podszeptom „ducha czasu” w latach powojennych. Tymczasem sprawa przedstawia się tak, że nawet inżynier, kiedy przystępuje do zaprojekto wania maszyny do produkcji butów, może poprzestać na zdobytej wcze śniej fachowej wiedzy, ale gdyby mu zaproponowano projektowanie |:>,) Henryk Holland, Nasza sprmoa musi być czysta, „Trybuna Ludu” 1950, nr 70. 1,5,1 Czesław Miłosz, Rok myśliwego, Znak 1991, s. 145.
Część I I — Przestawianie drogowskazów
173
pieca krematoryjnego dla obozu zagłady, powinien poradzić się swego sumienia. Jeszcze inny punkt widzenia zaprezentował Kazimierz Brandys pi sząc, że „tylko wtedy liczy się to, co mówisz, gdy jesteś w środku jakiejś sprawy i jej los w jakiejś mierze zależy od twoich słów”. Autor Dzienni ków nie był „w środku sprawy”. Oczywiście, tej, którą miał na myśli Brandys. A jednak nie mam pewności, że wolno odnieść do niego takie jak to pohukiwanie Brandysa: „Czyściochu! Higienisto! Dotknijże gliny, którą lepimy niezdarnie, upa praj sobie dłonie (...) i wtedy dopiero mów! O narodzie, o człowieku, o sumieniu...”1(iI
Oto swoisty kodeks moralny, który zajmowanie się sprawami naj ważniejszymi zastrzega dla... upapranych. Jednak upapranych nie przy byle okazji, to trzeba podkreślić lojalnie. „Każdy w naszych czasach — tłumaczył Brandys — musi mieś swoje miejsce walki (...) Dopóki go nie wybierzesz, nie zasłużysz na godność komunisty — jedyną, jaką się będzie można wylegitymować przed Wie kiem Dwudziestym Pierwszym.”
Zdumiewa ta pewność Brandysa, że tylko za okazaniem legitymacji partyjnej wejść będzie można w Wiek Dwudziesty Pierwszy z podniesio nym czołem. Pewność ta nie osłabła nawet wtedy, kiedy komuniście, jeśli był człowiekiem jako tako przyzwoitym, poczucie wstydu za zbrodnie, jakich dopuszczano się także w jego imieniu — a nierzadko przy jego współudziale — nakazać powinno nisko, bardzo nisko opuścić głowę. Przyznać trzeba, iż Brandys nie był już wówczas wolny od pewnych wątpliwości. Dzielił je z bohaterem Grenady, który „chodził do Doktora (Faula — przyp. S.M.) po dowody prawdy”. Chodził również w innym celu, żeby się przed poczuciem winy chować za plecy Doktora Faula. „Są prawdy — rezonuje porte parole Brandysa — których dowieść: można przy pomocy świadków; są inne: żeby ich dowieść, trzeba ofiar. Wolałem o tym nie myśleć. Wielu z nas miało w tych czasach swoje »Grenady« i Doktorów Faulów. I ja miałem swoich.”16-
W podobny sposób co Kazimierz Brandys z problemem odpowie dzialności za udział w stalinowskim terrorze załatwił się Roman Bratny lhl Kazimierz Brandys, Obrona Grenady, PIW, 1966, s. 111. ,,ł- Tamże, s. 176.
174
Między kompromisem a zdradą
w Pamiętniku moich książek, pisząc o dwadzieścia lat później, lecz według recepty zdumiewająco podobnej: „Wyleźliśmy na ten brzeg, który wciąż nazywał się Polską (...) I tu czeka li na nas „apostołowie” (...) oni wybrali za nas, gdy nadszedł czas wybo ru Wschód-Zachód (...) Oni też wiedzieli wiele rzeczy, na które rzeczy wistość nie miała się zgodzić. A myśmy się godzili, My, ślepi, my ogłusze ni, my — żywi!”ltó
Coś w tym Bratnym zazgrzytało i zachrobotało, jak wykruszone tryby w źle użytkowanym mechaniźmie. Ale czy można to nazwać su mieniem? I chyba także niezupełnie sprawnie funkcjonowały władze duchowe autora Grenady, kiedy bohaterowi opowiadania, po raz pierw szy nie przekonanemu przez Doktora Faula, podsuwał myśli i dyktował zachowania opisane w ten sposób: „Siedziałem cicho, głosowałem z większością. Przestał obchodzić mnie cel, interesowały mnie już tylko przyczyny. Patrzyłem, jak to się dzieje. Wtedy bym ci tego nie powiedział, wolałem milczeć. Mówię ci to dzi siaj, w roku 1955. Mogę ci jeszcze powiedzieć, że nawet dzisiaj nie wszystko rozumiem. Co to było?”1(’4
Podobne objawy zmącenia świadomości zaobserwować można było (i dzisiaj nie należą wśród eks-stalinowców do rzadkości) u innych pisa rz)7. Roman Bratny w Pamiętniku moich książek zastanawiał się: „Jak to było, jak to się stało? Czy był w moim życiu moment, w którym wyprowadziłem się na zewnątrz swego pisarskiego morale, swoich wy niesionych z wojny odruchów etycznych, uwarunkowań myślowych? Przecież tego nie zarejestrowałem w świadomości.”1^’
Być może Bratny nie upadłby tak nisko, gdyby w swoim działaniu oparł się nie na „odruchach etycznych”, lecz zasadach moralnych. Ale zrobił, jak zrobił i teraz oceniać można tylko tego skutki. Niestety owo kręcenie głową i wydziwianie — Jak to się stało? — było w większości przypadków jedynym przejawem budzenia się sumień w eks-stalinowcach. „Jak to się stało, że nie kłamaliśmy i zarazem nie mówiliśmy praw dy?” — mówił bohater Grenady i wydawało się, że nikt nie jest w stanie dopomóc mu w tej rozterce.
I(1’ Roman Bratny, Pamiętnik moich książek, s. 62. ,w Kazimierz Brandys, Obrona Grenady, s. 177. |{i:’ Roman Bratny, Pamiętnik..., s. 65.
Część I I — Przestawianie drogowskazem)
175
Zastanawiające, że owo zagubienie łączyło się często z zapiekłą nie chęcią do tych, którzy w jakikolwiek sposób uniknęli zauroczenia stali nizmem. „Lada mydłek czuje się dzisiaj mądrzejszy od tych lat — perorował z wyraźną irytacją bohater Grenady — słyszysz, jak kołtun trąbi z tryum fem, że on »nie dał się wciągnąć« (...). Byle — sumienie wystarczy dziś byle — kanalii.”1“
Tego, że już znacznie wcześniej niektórzy, wcale zresztą liczni Pola cy „czuli się mądrzejsi” Brandys w ogóle nie brał pod uwagę. Dziwny to był sposób „rozliczenia się” z własnych grzechów przy pomocy obelg rzucanych na innych. Żałosne to było i mało skuteczne. Bo niby czym właściwie zaimponować mógł najbardziej wyrafinowany intelektualista, który dał się namówić do udziału w zbrodniach dokonywanych na wła snym narodzie, w zestawieniu z „kołtunem”, który oparł się nie tylko pokusom i namowom, ale groźbom, szykanom, a nierzadko najdra styczniejszym przejawom terroru fizycznego i duchowego? Nie wiem, czy domysł taki jest słuszny, ale wydaje mi się bardzo prawdopodobne, że zaprezentowany na przykładzie Kazimierza Bran dysa sposób „rozliczania się” z „błędów i wypaczeń” okresu zbyt po chopnie uznanego za „miniony” brał się stąd, iż owi „eks” ani myśleli zrzekać się dum nego — nota bene nadanego przez Stalina — tytułu „inżynierów ludzkich dusz”. Z drugiej strony, ujawnienie zbrodni stali nowskich w niektórych z nich nie stłumiło rewolucyjnego ognia. Przy puszczenie takie w stosunku do Kazimierza Brandysa uzasadniać zdaje się jego odpowiedź na ankietę rozpisaną przez „Przegląd Kulturalny”. „Postać pisarza-firmanta — pisał Brandys udzielając odpowiedzi na pytanie »Jak widzę polską sztukę rewolucyjną?« — kwitującego swym podpisem konieczne i przewidziane prawa rozwoju, jest najbardziej obca pojęciu socjalistycznego twórcy. A tak do niedawna rozumiała zadania literatury część naszej krytyki i polityki kulturalnej. Takie poj mowanie sztuki rewolucyjnej poniża artystę. Jeszcze dziś w środowi skach twórczych wspomina się te lata z dreszczem zgrozy. Nic dziwne go, że na tym tle powstały newralgie i kompleksy. Objawy są nieraz irytujące: wystawianie sumień na widok publiczny, histeryczne trans formacje niedawnych proroków dogmatyzmu, podlizywanie się kołtu nowi, panika drobnomieszczanina wystraszonego tym, co sam narobił.
I,5r’ Kazimierz Brandys, Obrona Grenady, s. 177.
176
Między kompromisem a zdradą (...) Rozmnożył się typ krytyka »o czystych rękach«, który z faktu, że w ciągu ostatnich lat nic nie napisał uzurpuje sobie prawo do bicia po »ubrudzonych rękach tych, którzy pisali«.”"'7
Można zrozumieć kiepskie samopoczucie „inżynierów ludzkich dusz”, którzy nagle znaleźli się w sytuacji tak opisanej przez Brandysa: „Każcly bezkarnie dotykał nas łapą. Wiesz, kto pojawił się pierwszy? Ci z łatami na łokciach. Nie, nie mieli już skórzanych łat, mieli bródki (...) Patrzyli na nas z zachęcającym bólem w oczach: wszystko wam wyba czymy (...) jeśli zapłaczecie na naszej piersi. Zapłaczemy razem, my — nie splamieni, i wy — unurzani w błocie, zapłaczemy razem nad zasypa nym grobem rewolucji...”"'8
Czort z taką rewolucją! — myślał wtedy niejeden w żalu i gniewie, nie mając żadnej szansy wykrzyczeć tego publicznie — niech do nie dawna „zaczadzeni” płaczą nad jej grobem lub nie, ich sprawa. Nie dajmy się wciągnąć w ten pozorny dramat sumień ludzi, którzy nie są w stanie zrozumieć, że zapłakać powinni nie nad grobem rewolucji żyją cej jedynie w ich wyobraźni i propagandowych sloganach, lecz nad jak najbardziej rzeczywistymi mogiłami ofiar komunistycznego terroru. Ta prawda wydaje się do tej pory nie mieć dostępu do serc i umysłów większości eks-stalinowców, co znalazło dobitny wyraz w sposobie „roz liczania się”. Tak rzecz oceniać doradza pozbawione wszelkiej wartości świadectwo, jakie temu niepięknemu czasowi wystawili polscy pisarze. Jako wizerunek artystyczny ogromnego, pełnego dramatycznych napięć i wątków wręcz sensacyjnych wysiłku niepodległościowego z lat wojny i okupacji, literatura polska przekazuje przyszłym pokoleniom czytankowych, zaledwie umajonych pozorami prawdy „Kolumbów”; jako jedyny, coś tam jakoby znaczący ślad tragedii, jaka rozegrała się na polskiej ziemi w latach powojennych, jeszcze do niedawna demonstro wało się szkolnej młodzieży Popiół i diament, ten żałosny pierwowzór powieści opartej na obowiązującym przez wiele lat pod najsurowszymi rygorami schemacie, według którego wszelkie zło świata i nikczemność skupiają się po stronie prawej, natomiast po stronie lewej znaleźć moż na wszystko, co wzniosłe, piękne, dobre. Czesław Miłosz w Zniewolonym umyśle starał się wyjaśnić i wskazać: powody, dla których Andrzejewski, pisarz skłaniający się już wtedy ku 1(17 Kazimierz Brandys, „Przegląd Kulturalny” 1956, nr 64. 1,w Kazimierz Brandys, Obrona Grenady, s. 178.
Część I I — Przestazuianie drogoiuskazćrw
177
Nowej Wierze — „w kraju, gdzie słowo komunista ciągle jeszcze miało znaczenie obelżywe, chciał pokazać starego bojownika jako wzór wy ższej etyki”. To można zrozumieć. Ale też należy zgodzić się z sądem Miłosza, że „etyka ta może być oceniona dopiero w zastosowaniu do konkretnych zadań”109. Jakie zadania stawiała partia w tamtych latach przed komunistami, starałem się ukazać w najogólniejszym zarysie. Subiektywnie towarzysz Szczuka był może człowiekiem nieposzlakowa nym, ale obiektywnie stanowił jedno z kółek zębatych napędzających maszynę terroru. Rozróżnienie to zapożyczyłem z książki Aleksandra Wata gdzie ma ono następującą postać: „Wśród komunistów, których znałem, byli najładniejsi ludzie, jakich spotkałem w życiu, o niesłychanie czystych pobudkach. Zrobili wybór z czystych intencji — zastosowałbym tu ten monstrualny podział — czystych subiektywnie. Obiektywnie robili wybór za Stalinem i za tym, co jego jest.”*170
Jeśli idzie o ocenę ludzi z „drugiej strony barykady”, czyli przytła czającą większość społeczeństwa, do przekształcania którego przystępo wał stary komunista, zdaniem Miłosza „pisarz obserwator musiałby odnaleźć tam nie tylko przykłady dezintegracji”. Autor Zniewolonego u mysłu nie był jedynym, który dostrzegł niechęć, nieczułość czy niemoż ność Andrzejewskiego tam, gdzie w grę wchodziła ocena przeciwników ideologii reprezentowanej przez Szczukę. Zdaniem Woroszylskiego, na przykład, akowcy z powieści Andrzejewskiego zostali obdarzeni „tak wyraźnym poczuciem absurdalności swych postępków, tak krzyczącym brakiem jakichkolwiek — niechby subiektywnych motywów (...) tak rozpaczliwą wreszcie niechęcią do życia, że aż ręce opadają”. Przez kilka dziesięcioleci ręce ludzi zawodowo i z niemałą niekie dy wprawą wymachujących piórami wstrzymywały się przed ukazaniem prawdziwej wartości tej „klasycznej już”, zdaniem samego jej autora, powieści. A także roli, jaką odegrała w przeszłości i, w jakimś stopniu, odgrywa do tej pory. Jeszcze w marcu 1981 roku, na łamach „Kultury”, w wywiadzie z Jerzym Andrzejewskim, nazwawszy go wieszczem naro dowym, Teresa Krzemień zaliczyła Popiół i diament do utworów tego pisarza „ze znakiem społecznym”, w którym występują — w przeciwień-
l<,,) Czesław Miłosz, /¡niewolony umysł, s. 115. 170 Aleksander Wal, Mój wwk, s. 162.
178
Między kompromisem a zdradą
stwie do dzieł z okresu zauroczenia stalinizmem — „racje jeszcze zrów noważone”. Specyficzna to równowaga! I jeżeli autor Popiołu przeciwko ocenie Teresy Krzemień nie zaprotestował, wolno się domyślać, iż był tego samego zdania. „Dajmy spokój Popiołowi i diamentowi — krygował się tym razem nie omal przywódca antytotalitarnej opozycji — powstał przypadkiem, pisałem go w odcinkach, z numeru na numer »Odrodzenia«, jestem tej książce wdzięczny — uczyniła mnie człowiekiem w pewnym stopniu niezależnym finansowo (...) Zgódźmy się — Popiół i diament to klasyka, chociaż nie lubię tej książki...”171
Istotnie, Andrzejewski miał powody do wdzięczności; książka ta otworzyła mu drogę do kariery pojmowanej — jak na pisarza — dosyć swoiście. Był rozżalony, iż szwedzka Akademia nie przyznała mu No bla, chociażby do spółki z Miłoszem. Ale czy Szwedzi mogli wziąć pod uwagę te walory dzieł Andrzejewskiego, które tak wielkie wrażenie wy warły na partii? Zdaniem Miłosza, a nie jest on w tej opinii odosobnio ny, partii potrzebne były „nazwiska” pisarzy. Szczególnie użyteczni mo gli się okazać twórcy znani jako liberałowie albo nawet konserwatyści (stąd „zasługi” dla rewolucji twórców takich jak Pruszyński, Słonimski, Iwaszkiewicz). Ich zaangażowanie się w sprawę rewolucji miało świadczyć o poparciu udzielanym jakoby komunistom przez całą kulturalną elitę. Na de wyrażonej przez Miłosza opinii nieomal groteskowo zabrzmieć musi pogląd innego pisarza emigracyjnego, K A. Jeleńskiego, wyrażony w rozmowie z Gustawem Herlingiem-Grudzińskim na łamach paryskiej „Kultury” (1980, nr 5). Kiedy Grudziński, który z emigracyjnej perspekty wy zadziwiająco trafnie ocenia to, co się w kraju dzieje, wyraził dosyć surowy pogląd na temat zachowania pewnych polskich pisarzy w cza sach stalinizmu, między innymi Iwaszkiewicza, Jeleński zaprotestował: „Nie mówmy zresztą o okresie stalinizmu, kiedy nie było żadnego wy boru poza być może bohaterstwem, męczeństwem. W tych warunkach »kolaboracja» nie znaczy właściwie nic, gdyż wynika z tego, jak blisko się stoi ośrodka władzy, czego ta władza od jednostki oczekuje, a ocze kuje oczywiście czego innego od jednostek sławnych, wybitnych, które mogą być użyteczne na scenie politycznej, a czego innego od tzw. »szarych ludzi«.”
171 Dziewiętnastka — Z J. Andrzejeskim rozmawia Teresa Krzemień, „Kultura” 1981, nr 10.
Część I I — P nxstaw ianie drogowskazćno
179
A któż kazał Iwaszkiewiczowi „stać blisko władzy”? Taką pozycję zajmował w okresie międzywojennym i tak ustawił się, kiedy władzę w Polsce zagarnęli wasale Moskwy. Jakoś nie przychodzi do głowy obroń com Iwaszkiewicza i jem u podobnych, że pisarz liczyć powinien się nie z tym, czego oczekuje od niego władza, lecz społeczeństwo, że jego obowiązki, misja, jakkolwiek by to nazwać, nie polegają na dogadzaniu władzy. Jeleński jako obrońca Iwaszkiewicza oczywiście przeholował; wy bór był, szczególnie dla pisarzy, których żadna policyjna siła do pisania pod dyktando władzy nie napędzała. Iwaszkiewicz musiałby tylko, naj prawdopodobniej, skrócić pobyty we Włoszech albo na jakiś czas w ogóle z nich zrezygnować; także bankiety w Stawiskach nie byłyby tak wystawne, jak to opisywał Włodzimierz Sokorski. Ale od takich wyrze czeń do męczeństwa droga daleka. Natomiast argument, że od ludzi wybitnych i sławnych władza oczekuje czego innego niż od „szaraków” jest żenujący. Każda władza od podwładnych wymaga posłuszeństwa, władza głupia i nikczemna domaga się służalczości. Rzeczą poddanych owej władzy, ich obowiązkiem wobec wyższej etyki, której także władza podlega, jest ocenianie i w rezultacie — wybieranie; ocenianie rozka zów władzy pod kątem zgodności z owymi nakazami moralnymi, które stanowią jedyne i niepodważalne uzasadnienie buntu. Obowiązek oce niania, wybierania i buntu spoczywał także na pisarzach, nie wyłączając tych stojących blisko „ośrodka władzy”. Posługiwanie się pisarzami bezpartyjnymi (również naukowcami i działaczami politycznymi innych orientacji) ze względu na ich większą wiarygodność w oczach opinii publicznej, nie było wymysłem polskich komunistów. Artur Koestler zwracał uwagę na oddziaływanie przez Komintern na opinię Zachodu za pomocą intelektualistów nie związa nych z partią. Pod tym względem Andrzejewski — znany jako pisarz katolicki, moralista — był dla partii zdobyczą niezwykle cenną. „Jego artykuł ukazał się na pierwszej stronie rządowego tygodnika lite rackiego — pisał Miłosz. — Był to artykuł o humanizmie, o ile sobie przypominam. Alfa mówił tam o etyce szacunku dla człowieka, jaką niesie z sobą rewolucja.”172
172 Czesław Miłosz, Zniewolony umysł, s. 111.
180
Między kompromisem a zdradą
Potem przyszedł Popiół i diament. Andrzejewski miał ogrom ne ambicje, więc starał się bardzo, by ta powieść — jak stwierdził Miłosz — „wyniosła go na pierwsze miejsce wśród pisarzy, działających w nowej sytuacji”. Cel ten Andrzejewski osiągnął nie dlatego, iżby napisał arcydzieło. Mechanizm tego wyniesienia również Miłosz objaśnił pisząc: „Powieść tego rodzaju, a więc oparta na przeciwstawieniu etyki Nowej Wiary etyce zwyciężonej miała dla partii ogromne znaczenie.”17.
To wydaje się oczywiste. Ale czy jest oczywiste dla wszystkich? Nie mam pewności. Podkreślę więc raz jeszcze, że partii chodziło nie tylko o utrącenie konkurenta; to można było osiągnąć przy użyciu siły wła snej i cudzej, lecz o przezwyciężeniu przy pomocy bezpieki dawnych „nawyków etycznych” nie można było nawet marzyć. Chwycić trzeba się więc było środków subtelniejszych. Tego eks-stalinowcy, dąsający się, kiedy im ktoś wypomni przeszłość, nie mogą czy nie chcą zrozumieć. Wydać się może, iż nawet nie próbują. Jerzy Andrzejewski po latach na temat swej twórczości z okresu zauroczenia diamatem miał do powiedzenia na kartach demaskator skiej jakoby Miazgi tylko tyle: „Miałem za sobą dwa tomiki felietonów politycznych oraz trzy wznio słe i ortodoksyjne chorałki.”173174
Tak wyglądał „odruch moralny” pisarza, nad którego losem Józef Hen, kończąc z nim wywiad na łamach „Nowin czytelniczych” (rok 1957!), ubolewał tymi słowy: „Nie potrafiliśmy pokazać Europie najwybitniejszego prozaika pokole nia, najczulszego, najwrażliwszego sumienia naszej literatury.”
Biada narodowi, który na takiej klasyce jak Popiół i diament wycho wuje przyszłe pokolenia! Hańba literaturze, której najczulsze sumienie tak miałoby wyglądać! Nie wyłonił się ze środowiska polskich „dysydentów” żaden Koestler, nie zastąpi Ciemności w południe Andrzejewskiego Apelacja ani Brandysa Nierzeczywistość. Nie powstała żadna książka, która uczciwie i w miarę chociażby wyczerpująco odpowiedziałaby na stawiane tamte 173 Tamże, s. 116. 1/4 Jerzy Andrzejewski, Miazga, „Zapis” 1979, s. 316.
Część II — Przestawianie drogowskazów
181
mu ponurem u czasowi pytania. Milczą lub zagadują sprawę ci, na któ rych spoczywa obowiązek torowania drogi prawdzie o złym czasie, złych ludziach, złych czynach. Dlatego między innymi, że był to czas ich złudnych tryumfów i rzeczywistego upadku. Tego właśnie zdają się nie rozumieć ci, którzy na stalinowską przeszłość proponują zapuścić kur tynę milczenia, jak gdyby już na ten temat wszystko zostało powiedzia ne. A tym, którzy „od początku się nie mylili” doradzają: „niech cieszą się w sobie”. Tymi, co tej radości dostąpić nie mogą, bo od dziesięcio leci spoczywają w ziemi nigdy się nie przejmowali ani podsądni, ani ich wyrozumiali obrońcy. Dla nich dramat, jaki rozegrał się po wojnie na polskiej ziemi, zdaje się mieć wciąż jeszcze ten sam wymiar: zawodu, jakiego doznali zbyt łatwo uwierzywszy w wielkość „ery kom unizmu”. Nadal nie widzą — bo to ich zwalnia od odpowiedzialności — dramatu narodu.
CZĘSC III
Rany i blizny
Trzeba rozryiuać rany polskie, żeby się nie zabliźniły błoną podłości (Stefan Żeromski — Sulkowski)
Garderobą duszy nazyzoam miejsce, w którym się kryją wpół śzoiadome, topól musowe myśli z dziedzin kompromitujących, zanim się przebiorą iu szatę, zo której mogą faz pokazać się światu — w tzw. płaszczyk. (...) Prawdopodobnie u pewnych ludzi o bardzo nieodpornym umyśle proces to garderobie du szy odbywa się lak prędko i z silą tak nieprzepartą, ie prepa rat, który wychodzi, przekonuje ich samych, inni natomiast tolerują dość śzoiadomie te szacherki szoego umysłu. Wielką rolę gra tu, zapezone i instynkt samozachozoawczy, który nie dopuszcza, by jakaś kontrabanda umyslozoa odbyła się na olzoarlej scenie śzoiadomości, bo zuledy sumienie, chcąc nie chcąc, z ramienia szoego urzędu musiałoby zodać się zo tę sprazoę, kazałoby czlozoiekozoi przyznać się do »złego« i zrzec się jego pomocy. Więc lei ózo instynkt ukryzoa chwilę przebiera nia się molyzuózu, ukryzoa ją zo ciemnych zakamarkach duszy, a sumienie zachozouje się lak, jakby dostało lapózokę.
(Karol Irzykowski — Paluba)
Inteligent na zakręcie dziejowym Brzemienne w skutki rozwarstwienie polskiej inteligencji dokona ło się na de ideologicznym, to nie ulega wątpliwości. Jednakowoż lewi cowe skłonności i upodobania intelektualne znacznego odłamu tej war stwy nie przesądzały o jej stosunku do kwestii niepodległości. Tym bar dziej zastanawia udział niemałej części polskiej inteligencji najpierw w przygotowywaniu, potem w realizacji podboju Polski przez wschodnie go sąsiada. Rzecz inna, że świadomość ostatecznego celu mieć mogli tylko działacze tworzący elitę partii komunistycznej. Nieszczęście pole gało na tym, że wsparli ich liczni naukowcy, literaci i publicyści. Oni też, nie przestając być częścią polskiej inteligencji, stali się zalążkiem, jeśli można tak to ująć, inteligencji nowego typu. Upraszczając można powiedzieć, iż czas od wkroczenia wojsk sowieckich na obszar państwa polskiego do przepędzenia ich stam tąd przez wiarołom nego sojusznika Stalina stanowił okres, w któ rym zaczęła się kształtować „nowa” polska inteligencja. Jej istotę sta nowić miało nie przywództwo duchowe, lecz posłuszne wykonywa nie powierzonych jej przez partię zadań. Błędne byłoby je d n a k mniemanie, iż wyznaczenie po wojnie polskiej inteligencji roli słu żebnej w miejsce przywódczej, zdjęło z owej grupy jakąś część od powiedzialności. Najcięższe brzemię wzięli na siebie ci, którzy na zlecenie władzy podjęli się unicestwienia formacji, której „nowa” inteligencja — będąc pozorną kontynuatorką — w rzeczywistości stała się zaprzeczeniem. Nie był to wyłącznie konflikt idei, na jego tle rozegrał się dram at konkretnych, żywych ludzi. Tych przede wszystkim, których ogromny wysiłek pozwolił w latach wojny urato wać i wynieść w lepszą przyszłość wiarę w wyższe wartości. Ludziom tym wyrządzono ogrom ną krzywdę, natom iast całe społeczeństwo poniosło nieobliczalne straty. Ogół Polaków zdawał sobie sprawę, że hałaśliwie przez kom u nistów reklamowana niepodległość jest fikcją. „Nową rzeczywistość” — jak się wówczas mówiło i pisało — traktował jako nową okupację.
186
Między kompromisem a zdradą
Wbrew temu, co głoszą niektórzy historycy powołując się na zapał, z jakim różne grupy zawodowe, środowiska, kręgi społeczne przy stępowały do dźwigania z ruin miast, urucham iania fabryk, organi zowania szkolnictwa, służby zdrowia itp. Jeśli w latach powojennych udawało się czegoś dokonać, to dzięki temu, że partia nie zdążyła — nie była jeszcze w stanie — na wszystkim położyć ręki. W miarę „za ostrzania się walki klasowej”, ludzi dla partii niewygodnych zaczęto poddawać szykanom i rugować. Utracili możność działalności nauko wej i pedagogicznej uczeni tej miary co Władysław Tatarkiewicz, Konrad Górski, Roman Ingarden, Juliusz Kleiner, H enryk Elzenberg, Kazimierz Ajdukiewicz i wielu innych, ich miejsce zajęli ludzie pokroju Krońskiego, Baczki, Żółkiewskiego, Kotta czy Schaffa. Położenie badacza czasu m inionego jest dzisiaj w Polsce nie do pozazdroszczenia; źródła historyczne w ścisłym tego słowa zna czeniu w jednych wypadkach nadal pozostają w ukryciu, w innych w ogóle nie istnieją. Świadkowie w większości powymierali. W do datku na świadomość społeczną oddziałują liczne prace, których wiarygodność jest, w najlepszym wypadku, wątpliwa. Zaliczyć do nich poważę się opublikowany swego czasu w niezależnym „Pulsie” szkic Adama Michnika pt. Intelektualiści i komunizm w Polsce po 1945 roku.™ Sięganie po pracę, która powstała wiele lat tem u wydać się może nieuprawnione, i tak być mogłoby, gdyby nie to, że autor w kwestiach stanowiących oś tematyczną i problemową m oich rozwa żań zachowuje ten sam od lat pun k t widzenia i stosuje podobną m etodę: objaśniając głównie usprawiedliwia, w czym nota bene nie jest odosobniony. „Wszyscy ci ludzie — pisał Michnik — w taki czy inny sposób włączyli się w legalne ramy nowej rzeczywistości, choćby jako oponenci. To było wspólne właściwie wszystkim polskim intelektualistom w kraju. Intelek tualiści związani z obozem lewicy akcentowali poza oczywistym prze konaniem, że wojna się skończyła, pewne elementy nowej rzeczywisto ści, które skłaniały ich do udzielenia poparcia nowej władzy.”17''
Trudno oprzeć się wrażeniu, iż Michnik zbyt pochopnie w jednym
1/1 Adam Michnik, Intelektualiści i komunizm w Polsce po 1945 roku, Puls, zima 1978-79, nr 4-5. 17,1Tamże, s. 52.
Część III — R any i blizny
187
worku upchnął tych, którzy zabrali się do roboty w poczuciu spoczywa jącego na nich obowiązku — nauczycieli, lekarzy, inżynierów, duchow nych — razem z tymi, którzy udzielili poparcia wasalnej władz)7. Zda niem Michnika, polskich intelektualistów prócz przeświadczenia o „koń cu świata” łączyło „przeświadczenie o historycznej konieczności zmian”. Na pewno miał rację. Tyle tylko, że program reform ogłoszony przez komunistów, kiedy sięgali po władzę, nie wykraczał poza ramy progra mów wysuwanych przez opozycję przed wojną, a po wojnie przez PSL. Ale niektórzy intelektualiści nie wiadomo dlaczego okazali się skłonniejsi do zawierzenia programowi PPR, wspieranej przez Czerwoną Armię i NKWD, niż chłopskiemu stronnictwu, cieszącemu się popar ciem przytłaczającej większości społeczeństwa. W swoim szkicu Michnik przypominał „spór” o polską inteligencję rozpętany przez artykuł prof. Chałasińskiego. W artykule uczony oskarżał ją o takie cechy jak warcholstwo, anachroniczność czy elitaryzm, ale kiedy wczytać się uważniej w artykuły Stefana Żółkiewskiego poświęco ne „batalii o polską inteligencję”, staje się oczywiste, że cały ten harmider wzniecony po wojnie wokół inteligencji nie wyleczenie jej z wad miał na celu, lecz przypiłowanie rogów. By łatwiej ją przywiązać: do wozu, którym „postępowi” intelektualiści ruszyli pośpiesznie ze sztur mowymi oddziałami „rewolucji”. Co, zdaniem Michnika, okazało się nader pomocne w przeprowa dzeniu tego zabiegu? Postraszenie e n d e k a m i! Dosłownie napisał tak: „Dla wszystkich tych intelektualistów, pisarzy, eseistów wspólnym mia nownikiem, jeśli tak można powiedzieć, była antyendeckość.”177
W innym miejscu — przypominając o „antyendeckiej orientacji tego kręgu polskich intelektualistów” — autor szkicu oznajmiał: „Jest to, jak myślę, bardzo ważne. Byli uniwersalistami, chcieli być uni wersalistami, ale ich doświadczenie jest doświadczeniem paradoksu uniwersalizmu w podbitym kraju.”178
Kto jak kto, ale intelektualista powinien przewidzieć, że jeśli z miłości do uniwersalizmu wstąpi do partii dyktatury, to może z tego wyniknąć w najlepszym przypadku paradoks, a w gorszym coś znacznie paskudniejszego. 177Tamże, s. 22. 17lSTamże, s. 28.
188
Między kompromisem a zdradą „Niezwykle charakterystyczne dla tych ludzi — podjął Michnik ów wątek w innym miejscu — było stanowcze odrzucenie endeckiego modelu kultury narodowej. W tej materii byli konsekwentni. Podziemie, zwłasz cza podziemie w taki czy inny sposób związane z NSZ, było dla nich podziemiem ludzi broniących najwsteczniejszych wzorów, jakie kiedy kolwiek istniały w przeszłości. Na dodatek cała akcja podziemia była akcją, w której widzieli oni wyłącznie dążenie do destabilizacji.”17'*
Dlaczego intelektualiści w „całej akcji podziemia” nie dostrzegali niczego więcej, na przykład próby obrony wartości tak istotnej jak nie podległość, Michnik nie próbował wyjaśnić. Niezrozumiały wydaje się upór Michnika, kiedy powtarza, iż to odraza do „endecji” i strach przed zagarnięciem przez nią władzy na kazały intelektualistom powitać jak wybawienie przed ową groźbą PPR wraz z dobrodziejstwem inwentarza. Zmusza to do rozważenia,, na ile tego rodzaju niebezpieczeństwo było realne. Wiadomo, iż ugrupowa nia orientacji „narodowej” różnych odcieni razem wzięte stanowiły przed 1918 rokiem, również w okresie międzywojennym, poważną siłę poli tyczną, mimo to „endekom” nie udało się zagarnąć władzy. Okres woj ny zmniejszył liczbę zwolenników orientacji narodowej, mimo iż jej reprezentanci wchodzili w skład legalnych władz Rzeczypospolitej w kraju i na wychodźstwie. Po wojnie próba legalizacji Stronnictwa Narodowe go zakończyła się niepowodzeniem, toteż niektórzy działacze podjęli pracę nielegalną. Przyczyniło się to do fizycznego wyniszczenia w krót kim czasie kadiy organizacyjnej. Michnik co prawda nie próbował prze konywać, iż zagrożenie „demokracji” przez „endecję” było po wojnie czymś realnym, ale usiłował wywołać wrażenie, iż lewicowi intelektuali ści mieli powody je za takowe uważać. W szkicu Michnika pełno było dziwnych, by nie powiedzieć dzi wacznych pomysłów. Na przykład uraczył czytelników taką dykteryjką: „Jeden z moich przyjaciół, biolog, dzisiaj profesor, opowiadał mi, jak w roku 1945, w Krakowie, został aresztowany przez radziecką razwiedkę i posadzony w jednej celi z NSZ-owcami. NSZ-owcy odmawiali w celi zbiorową modlitwę i próbowali zmusić go, niewierzącego, żeby w tej modlitwie brał udział. Ponieważ odmawiał, więc karnie na czas modli twy wsadzano mu głowę do kibla. Kiedyś zapytałem, dlaczego nie stał się komunistą. Usłyszałem w odpowiedzi, że siedział za krótko w komu nistycznym więzieniu, gdyby siedział jeszcze pół roku, to na pewno by wyszedł z więzienia komunistą, bo zrozumiał, co jest alternatywą.”lsu !7t’Tamże, s. 27. 180Tamże, s. 26.
Część U l — R any i blizny
189
Co prawda gdzieś niedaleko spadały niewinne głowy jego nie dawnych towarzyszy z AK, ale on tak bardzo był pochłonięty tym, co działo się z jego własną głową, że nie zauważył — także później przez długie lata — iż przytłaczająca większość współobywateli znalazła się w bez porównania gorszej sytuacji, że nie godzącym się na przyznanie atrybutów boskości wąsatemu idolowi z Kremla pozostawiono do wy boru: albo zaczną się do niego modlić i składać mu ofiary, jak czynili to brani przez Michnika w obronę intelektualiści, albo żyć będą z „gło wą w kiblu”. Można by od biedy przyjąć, iż znajomy Michnika na skutek wiado mego incydentu wyszedł z komunistycznego więzienia z urazem „antyendeckim”; później zajął się biologią z takim zapałem, iż przyłożywszy' oko do mikroskopu nie widział, co się dokoła niego dzieje. Nie czytał gazet przed XX Zjazdem KPZR i po Zjeździe, nie słyszał, o czym mó wiono na słynnym VIII Plenum PZPR. I pomyśleć, że gdyby ten oderwa ny od życia naukowiec nie opanował antyendeckiego odruchu i wstąpił do PZPR, znalazłby się w sytuacji współodpowiedzialnego za mnóstwo znacznie gorszych sprawek, niż wsadzenie komuś głowy do naczynia z nieczystościami. Zastanawiające, że nie przyszło to do głowy profesoro wi, zanim udzielił przyjacielowi odpowiedzi na jego dociekliwe pyta nie. A co jeszcze dziwniejszego, nie zauważył tego autor szkicu. Oznajmiwszy, iż nie podejmuje się w tej chwili odpowiedzi na pyta nie, jak „świadi intelektualiści mogli uznać, że Gierasimow był lepszym malarzem od Michała Anioła, że wiersze Urgacza są ciekawsze od poezji Baudelaire’a”, Adam Michnik, chcąc najwidoczniej wynagrodzić czytelni kowi rozczarowanie, poczęstował go fragmentem książki Leszka Kołakow skiego Świadomość religijna i więź kościelna. A filozof walił prosto z mostu: „Przypadki intelektualistów poszukujących gorączkowo autorytetu i gotowych z ostentacyjną perwersją zaprzeć się własnej wiedzy i własne go rozumu, aby ukorzyć się przed b a rb a rz y ń stw e m o b ja w ie n ia , p rzed szaleństw em w iary (podkr. moje — S.M.) znane są w chrze ścijaństwie od najdawniejszych czasów (...) Ludzie uczeni (...) korzą się nagle z owym szczególnym masochizmem intelektualistów przed pro stacką mową Ewangelii, zapierając się manifestacyjnie swojej ludzkiej mądrości wysilają umysł, aby w owych z gruba ciosanych i pełnych sprzeczności tekstach wykryć tajemnicze a zawrotne głębie boskiego objawienia...”1811 IS1 Leszek Kołakowski, Świadomość religijna i więź kościelna, PWN 1965, s. 483, 484.
190
Między kompromisem a zdradą
Nie czuję się uprawniony do rozstrzygania, na ile „prostacka” jest mowa Ewangelii, a na ile były takimi sądy o niej marksistowskiego filo zofa i pisarza, nie mogę natomiast nie wytknąć Adamowi Michnikowi, że gubiąc w pierwszym zdaniu cytatu słowa: „jak Poiret czy Komeński” pozbawił go zawężającego w pewnym sensie odniesienia. Poiret pozo stawał pod wpływem panny Bourignon, brabandzkiej mistyczki, sądzić więc można, że Michnik dawał w ten sposób do zrozumienia, że auto rzy socrealistycznych niedorzeczności działali w transie mistycznym. Byłoby to wyjście. „Skoro już się raz uwierzyło w autorytet — brzmiało ostatnie zdanie cytatu z książki Kołakowskiego — nie ma tekstu tak niezbornego i tak marnego w treści, aby nie dało się przy dobrej woli zinterpretować wszystkich jego wad jako znamion »głębszej« mądrości i odczytać w nim niespodziewanych wyjaśnień wszystkich tajemnic świata”.
Fragment książki Kołakowskiego mógłby — niczym cudowne za klęcie — usunąć większość kłopotów z upadłymi intelektualistami, gdy by ich słabość polegała na ukorzeniu się przed prostacką mową takiej czy innej „Księgi”. Jeśli niektórzy z nich naprawdę uwierzyli w prawdy zawarte w Krótkim Kursie WKP(b) — to tkwiła w tym jedynie część nie szczęścia. Przez samego Stalina podniesieni do godności „inżynierów dusz ludzkich”, nie tylko uzurpowali sobie w stosunku do zniewolone go narodu uprawnienia autorytetu, w tym — o ironio! — autorytetu moralnego, lecz płodzić zaczęli teksty „z gruba ciosane i pełne sprzecz ności”, domagając się od społeczeństwa wiary, że kryją się w nich ja k o weś tajemnicze a zawrotne głębie myśli „postępowej”. Ci zaś, o których z politowaniem pisał profesor Kołakowski, za cenę mądrości zdobyć usiłowali t a j e m n i c ę b os kie go o bjaw ienia. Innymi słowy, dramat owych mędrców upadłych, za jakich ich mieli Kołakowski i Michnik, rozgrywał się w innym wymiarze niż przygoda „postępowych” intelektualistów ze stalinizmem. Metafizycznym, za przeproszeniem panów racjonalistów. Profesor Kołakowski przetaso wał porządki — nadprzyrodzony i doczesny — z nonszalancją właściwą wybitnym indywidualnościom, wskutek czego Adam Michnik znalazł się w sytuacji brydżysty usiłującego efektownie rozegrać partię kartami źle rozdanymi. W tym miejscu narzuca mi się pewna opinia Witolda Gombrowicza. „Znałem tych pisarzy — zanotował w Dzienniku — były to osoby przeważ
Część III — R any i blizny
191
nie niegłębokiej inteligencji i dość szczupłych horyzontów. (...) Łatwo przychodziło im fabrykować swoje oblicze moralne i ideologiczne.”
Opinia ta pozwala zrozumieć zjawisko od strony psychologicznej; owi mierni na ogół artyści, w swojej twórczości nieautentyczni, zapa trzeni wciąż w jakieś wzorce, stanowić musieli niezwykle podatny mate riał na wszelkiego rodzaju wpływy i naciski. „Przyparci do muru przez moment dziejowy — napisał Gombrowicz — zaczęli zmieniać skórę, przyswoili sobie gładko nową wiarę.”
Z opinią Gombrowicza, drażniącą może dla uszu przyzwyczajo nych do melodii bardziej kojących, w wymowny sposób zdaje się kore spondować ten fragment Przepowiedni i wspomnień Stefana Żółkiewskie go, w którym profesor opisuje, jak władza ludowa kierowała kulturą „za pośrednictwem partyjnych ośrodków propagandy”. Polegało to — według Żółkiewskiego — na „inspirowaniu twórców, oddziaływaniu za ich pośrednictwem kierunko wo na zmiany świadomości społecznej. Z tym wiązał się udział inspiracji partyjnej w wyborze celów i aktualnych zadań ofensywy ideologicznej”.ls-
W ten sposób powstała sytuacja idealna z punktu widzenia twór ców. Partia nie tylko była skłonna wskazywać pisarzom cele, ale również wtykała im w garść narzędzia. Wystarczyło zakasać rękawy na podo bieństwo przodowników pracy z propagandowych plakatów. Sczezła także w ogniu rewolucji odwieczna zmora wszystkich autorów — ko nieczność zabiegania o względy czytelnika, nieokreślonego i kapryśne go w swych opiniach. Partia brała to na siebie, wysokość nakładów uza leżniając od stopnia przydatności utworu do celów propagandowych oraz ideologicznego zaangażowania autora. Czy można się więc dzi wić, że, jak napisał Żółkiewski: „pisarze i artyści, intelektualiści i uczeni, włączali się do tego ruchu (kulturalnego inspirowanego przez partię — przyp. S.M.) z własnej inicjatywy. Partia (...) spotykała na swojej drodze ideowej spontanicz ne dążenie twórców, zmierzających w tym samym kierunku...”1*’
Faktem jest, że partia na tej drodze spotykała nie wszystkich inte lektualistów. To również wynika zresztą z tekstu Żółkiewskiego. Profe sor najpierw z wyraźną satysfakcją infonnował, że „reakcja mikołajczy-182 182 Stefan Żółkiewski, Przepowiednie i wspomnienia, Pi W 1960, s. 604. 18:5Tamże, s. 306.
Między kompromisem a zdradą
192
kowska nie znajdowała poparcia w twórczych środowiskach inteligenc kich”, że poza twórcami najszybciej „ewoluowała inteligencja technicz na”, by na ten pogodny pejzaż rzucić na koniec cień stwierdzenia, że jednak „o wiele bardziej od PSL-owskich były dla inteligencji twórczej atrakcyjne ośrodki katolickie”. Na czym polegała atrakcyjność ośrodków katolickich dla inteligen cji twórczej, od Żółkiewskiego dowiedzieć się było bardzo trudno. Czło wiek naiwny mógłby pomyśleć, że jakąś rolę odegrały tradycyjne związ ki polskiej kultury z chrystianizmem, tymczasem profesor stwierdził tyl ko, że owe „ośrodki” dysponowały kadrą dostatecznie wybitną intelek tualnie i artystycznie. Stwierdzenie to nie najlepiej harmonizuje ze szki cowanym przez marksistów obrazem spustoszeń dokonanych w umy słach Polaków przez „Rycerza Niepokalanej”, ale bystrzejsi z czytelni ków na pewno jakoś sobie z tym dysonansem poradzą. Bo Żółkiewski stwierdziwszy, że „ewolucja tych środowisk była bardzo powolna”, że ak ceptowały one zasadnicze cele ustrojowej i gospodarczej przebudowy socjalistycznej dopiero po 1956 roku, uczynił następujące zastrzeżenie: „Ale i wtedy decydujące znaczenie zachował dla przemian ideowych tych środowisk wpływ rozwoju stosunków między Państwem i Kościołem”.1*'1
Jak widać, opinia Żółkiewskiego odnośnie zachowań i postaw inte ligencji twórczej w latach powojennych, zasadniczo różni się od wersji przedstawianej przez Michnika.
O niektórych metodach wybielania
„Tragizm historii naszej kultury polega na tym — pisał Witold Sułkow ski — że tylko wartości opłacone osobistym cierpieniem twórcy są wiarygodne w oczach narodu. Myślę o elicie lat pięćdziesiątych, która stanowi również trzon elity intelektualnej Polski w chwili obecnej. O tych, których Adam Michnik w swoim szkicu wybiela stosując proste zresztą zabieg. Nadaje mianowicie subiektywnym spekulacjom mózgów poddanych presji walorów obiektywnych prawd. Nie sądzę, by pisarze np. z kręgu »Zapisu« wybielania potrzebowali”.185 1MTamże, s. 310. ’ Witold Sulkowski, Puls 1976, nr 6.
Część U l — R any i blizny
193
Sąd Sułkowskiego należałoby skorygować przede wszystkim w czę ści dotyczącej „wybielania”. Takich „plam”, jak na przykład produkcja piśmiennicza Andrzejewskiego z okresu zauroczenia diamatem w ża den sposób usunąć się nie da. Słusznie natomiast Sułkowski zwracał uwagę, iż „elita lat pięćdziesiątych” została w 1945 roku wyłoniona sztucz nie. Z faktu tego zdaje się wypływać wniosek dosyć prosty: n ie była to ż a d n a elita. Wiele lat później — polemizując z poglądem, iż cała wizja kultury formułowana w owym czasie przez komunistów w Polsce była wielkim oszustwem i bluffem — Michnik napisał: „Tak więc upraszczamy całą tę problematykę, a nawet ją fałszujemy. Trzeba całą tę sprawę widzieć szerzej, na tle tego, co się w owym czasie działo w całej Europie. Dla kultury europejskiej, która właśnie zderzyła się z doświadczeniem hitleryzmu, projekt socjalistyczny zdawał się wiel ką nadzieją.”
Z dzisiejszej perspektywy tego rodzaju argumentację jesteśmy skłon ni postrzegać gdzieś na dalekich peryferiach logicznego rozumowania. Jakim cudem dla kultury europejskiej, która ze zderzenia z hitleryzmem wyszła m ocno pokiereszowana, „projekt socjalistyczny” opracowany przez specjalistów z Moskwy, którego wcielanie w życie przyniosło bez miar nieszczęść, mógł się wydać wielką nadzieją? W jaki sposób ludzie światli w poddaniu całej kultury ścisłej kontroli i penetracji policyjnoideologicznej mogli się dopatrzeć szansy rozkwitu i wzbogacenia? Jako współtwórców i realizatorów owego „projektu” Michnik wy mienił Stefana Żółkiewskiego, Władysława Bieńkowskiego, Karola Kuryluka i Jerzego Borejszę słusznie podkreślając, że byli to ludzie różni. Nie byłoby sensu polemizować ze stwierdzeniem, że „ludzie ci kulturę naprawdę kochali”, ale Michnik o tych rozmiłowanych w polskiej kultu rze ludziach napisał: „Byli rzeczywiście przekonani, że istnieje szansa przekształcenia kultu ry polskiej, jej demokratyzacji i upowszechnienia, że istnieje także możliwość nowego odczytania jej treści, jej tradycji, możliwość prze ciwstawienia się klasycznemu modelowi rozumienia kultury polskiej, często zakładającemu zdecydowaną dominację jej katolickiego cha rakteru, jej związków z kościołem, związków, które — dodajmy — nie zawsze wychodziły jej na zdrowie.”
Ta ostatnia konstatacja o tyle nie budzi zastrzeżeń, że nawet naj smakowitsza i najpożywniejsza strawa, spożyta w nadmiarze, może za
194
Między kompromisem a zdradą
szkodzić. Do rozproszenia pozostałych wątpliwości powinna wystarczyć wiedza na poziomie szkoły średniej. Pluralistyczny charakter polskiej kultury jest aż nadto oczywisty. Procesy kulturowe, dopóki się w to nie wmiesza policja, mają przebieg spontaniczny. Związki polskiej kultury z chrystianizmem nie były efektem jakichkolwiek założeń. Również w okresie międzywojennym każdy mógł malować, pisać, komponować jak chciał, twórcy z kręgu awangardy lat dwudziestych i trzydziestych na ogół nie starali się przypodobać Watykanowi ani Panu Bogu. Są to wszystko truizmy, które przywołuję jedynie po to, by na ich tle wyraziściej zarysował się opisany przez Michnika program nowego modelu kultury polskiej, który jego twórcy przeciwstawili owej kultury niedostatkom. Program ten obejmował: „Nowe odczytanie Renesansu (...) nową interpretację Oświecenia, dzieła Sejmu Czteroletniego, powstań narodowych z ich nurtem plebejskim, romantyzmu, pozytywizmu w literaturze.”
Na pierwszy rzut oka wymienione przez Michnika jednym tchem zamierzenia i cele wydają się w pełni uprawnione, każde pokolenie wkraczając w życie ustosunkowuje się do tego, co zastaje. Ale nie bez znaczenia jest, w jaki sposób to „nowe odczytywanie” się odbywa. Na pytanie, czy owi wybitni — jego zdaniem — intelektualiści nie wiedzieli, co się dzieje, Michnik dał odpowiedź w duchu diamatu: „Myślę, że wiedzieli, i nie wiedzieli. To jest sprawa subtelna. Żeby wyja śnić stosunek tych ludzi do tego, co się działo, można się posłużyć przykładem zmierzchu cywilizacji rzymskiej albo przykładem Francji w epoce Wielkiej Rewolucji.”
W ten sposób problem zostaje z jednej strony spowity mgłą dzi wacznej wiedzy-niewiedzy, z drugiej wywindowany na tak zawrotne wy żyny, że już stamtąd cała nędza, głupota i nikczemność dnia powsze dniego soc-kultury wydają się bez większego znaczenia. Czas spojrzeć prawdzie w oczy. Zbyt wielu członkom różnych „elit” wydawało się i często nadal wydaje, że tylko oni — uwiedzeni, zwiedze ni i w końcu zawiedzeni — tworzyli i, przechodząc przeobrażenia, two rzą historię. Na gruncie tego przeświadczenia powstał, i wiedzie żywot coraz bardziej żałosny, mit „elity intelektualnej”, która jakoby od lat kilkudziesięciu prowadzi naród ku jego przeznaczeniom. Jako przy kład niebywałej żywotności owego mitu posłużyć mogą tezy artykułu z
Część III — R any i blizny
195
roku 1990, którego autor, należący do pokolenia średniego, wypowia dając się przeciwko burzeniu pomników z okresu PRL, pisał: „Bronię tej niedoskonałej przestrzeni, powstałej w wyniku kompromi su obcych założeń i patriotycznej pracy pokoleń naszych rodziców, którzy zaprzestawszy podziemnego oporu i nie zdecydowawszy się na emigrację, przystąpili do odbudowy.”
Kompromis z „obcymi założeniami”? Rozszyfrować ów eufemizm nie jest trudno. „Poszli na kompromis — to jeszcze jeden cytat z tego samego artykułu. — Na twardy kompromis, co przez wszystkie polskie miesiące dopro wadził nas do czerwcowych wyborów i dalej prowadzi.”
Ten mit „elity intelektualnej” na uwagę zasługuje przede wszystkim dlatego, iż zdradzając skłonność do wypierania prawdy, przeistacza się w osobliwą więź między chwilą bieżącą a przeszłością. Zasięg owego mitu do czasu był niewielki. Jeden z jego elementów stanowi wydarze nie, któremu w ciągu dziesięcioleci przydawano niezasłużonego zna czenia. Proces ten nie musiałby się stać przyczyną jakichkolwiek kom plikacji, gdyby w polemikach wokół „wydarzeń marcowych”, bo o nich mowa, nie pojawiło się egzekwowane jako nakaz moralny żądanie, by na stalinowską przeszłość części bohaterów owych wydarzeń zapuścić kurtynę milczenia. Gdyby nie podejmowane z uporem próby przedsta wiania owego epizodu w dziejach PRL, jako wydarzenia, które zadecy dowało o losie Polski. Znamienny dla postawy łączącej w sobie obydwie owe tendencje wydaje się szkic Jacka Bocheńskiego pt. Marzec („Zapis” 1981, nr 18). Autor stwierdzał w nim z chwalebną powściągliwością: „Ruch marcowy ograniczał się do skromnych liczebnie grup kontestatorskich, pochodzących z elity inteligenckiej. Był to jakby List 34 z tym samym Antonim Słonimskim w jednej z głównych ról.”
Taki początek jeszcze do runięcia na kolana przed owym „ru chem ” nie usposabia. Nie tylko dlatego, że niewiele lat wcześniej ten że poeta przekonywał rodaków, iż „w księdze dziejów polskich histo ria dwudziestolecia kurczy się do paru wstydliwych linijek” oraz naka zywał im wierzyć, że „w dziełach Marksa, Engelsa, Lenina i Stalina odnaleźć można jedyną dziś obronę postępowej myśli europejskiej”, a także utrzymywał, że
196
Między kompromisem a zdradą „historia nauczyła nas, Polaków, że przebudowa świata, zwycięstwo sprawiedliwości społecznej i nawet samo istnienie narodu polskiego możliwe jest tylko w oparciu o naukę marksistowską i siłę Związku Radzieckiego”.18(>
Ten sam Antoni Słonimski na naradzie pisarzy poświęconej zagad nieniom twórczości artystycznej, w referacie pt. Przywróćmy słowom ich świeżość i siłę, apelował do kolegów po piórze: „Pewien jestem, że rzetelna rewizja naszych środków propagandowe go działania opłaci się na dalszą metę (...) Kraj znajduje się pod ob strzałem wrogiej propagandy. Płynie ona nie tylko od emigrantów po litycznych, ale również od emigracji wewnętrznej. (...) Ci, którzy po trafią, pewien jestem, że odpowiedzą gorąco na apel ministra Berma na. Ci pisarze, którzy tego nie umieją, niech nie lękają się nawet pew nej deklaratywności. Ważne jest, aby w chwili trudności nie brakowało ich głosu »jesteśmy z wami«.”187
Wolno się domyślać, iż Słonimski, zanim zdecydował się złożyć podpis pod Listem 34, a później odegrać ,jedną z głównych ról w ru chu marcowym”, propagowane wcześniej poglądy porzucił. Poza tym, rzecz oczywista, obciążanie jego postępkami z przeszłości „ruchu” było by zabiegiem moralnie nagannym, a intelektualnie jałowym. Z dalszych wyjaśnień Bocheńskiego wynikało, niestety, iż „nie był to jednak maso wy ruch społeczny” ani nawet „masowy ruch inteligencki”. Do jego po zytywów można by natomiast zaliczyć, iż był ruchem elitarnym „nie tylko w tym sensie, że skupiał ludzi wykształconych, lecz i tym, że przy ciągał osoby wyróżniające się pewnym stylem politycznego myślenia”. Jaki to był styl, Bocheński wyjaśnił następująco: „Najogólniej można powiedzieć, że cenione były poglądy liberalno-lewicowe”. Może się wy dać dziwne, iż Bocheński ów ruch doradzał uważać za prekursorski dodając, że „w k o ń c u stał się n i e j a k o m ó z g i e m S i e r p n i a i » S o l i d a r n o ś c i » ”, (podkr. S.M.). Zagrożenie dla „ruchu marcowego” Bocheński wypatrzył w fakcie, że widoczna w nim była ideologia lewicowa, a tymczasem „ustrój zdążył ją skompromitować, obrócić w rzecz podejrzaną”. W dodatku w „ru chu” działała „spora grupa marksistów”. W związku z tym — objaśniał
18,1Antoni Słonimski, Front narodowy i front antynamdowy, „Nowa Kultura” 1952, nr 43. ls7 Antoni Słonimski, Przywróćmy słowom śiuieiość i siłę — Narada pisarzy poświęco na zagadnieniom twórczości artystycznej, „Nowa Kultura” 1951, nr 45.
Część B I — R any i blizny
197
Bocheński — „ruch marcowy nie domagał się niczego więcej niż waż nych oczywiście, ale korekcyjnych zabiegów w obrębie systemu”. Na tle tych informacji zgoła niejasna wydać się musi sprawa prekursorstwa owego dziwnego „ruchu”. Tymczasem Bocheński, prezentując punkt widzenia historyka, pisał: „Ponieważ jest człowiekiem współczesnym opowie się (tenże historyk — przyp. S.M.) naturalnie za mchami prekursorskimi na niekorzyść tradycyjnych. Sądzę, że do prekursorskich zalicza się raczej Marzec 68 (który chciał reperować komunizm — przyp. S.M.) niż bezowocny opór PSL-u w roku ’47, że mimo porażki w roku ’68 widzi linię rozwo jową Marca prowadzącą do roku ’80, w czym staje się podobny do polityka (tego wymyślonego przez Bocheńskiego — przyp. S.M.). Na tomiast z zimnym obiektywizmem odsyła klasyczny wysiłek niepodle głościowy do lamusa tradycji, w czym może błądzi.”
Oczywiście, błądził przede wszystkim Bocheński nie próbując wni kliwiej spojrzeć na przeszłość, z której coś tam przecież powinno prze trwać w jego pamięci jako uczestnika pewnych odległych wydarzeń. Je żeli prekursorstwo „ruchu marcowego” polegać miało na tym, że ru chowi robotniczemu, od którego „nauczył się przebójowości”, z kolei „potrafił przekazać ideę walki o prawa ludzkie bez stosowania przemo cy”, to było to prekursorstwo wymyślone przez Bocheńskiego. Przemoc jako narzędzie walki politycznej mieli od początku w programie tylko komuniści, i tylko na de metod przez nich stosowanych „ruch marco wy” mógł się jawić jako „prekursorski”. A nieskuteczna okazała się po wojenna „opozycja” nie dlatego, że działała metodami „tradycyjnymi”. W warunkach rozpętanego przez komunistów terroru, przy obecności na obszarze Polski Armii Czerwonej, żadna opozycja nie mogła być skuteczna. Zabrzmi to brutalnie, ale tak Marzec jak i KOR były produktami rozkładu systemu. Nie oznacza to, iż nie odegrały roli pozytywnej. Ale ani Marzec, ani KOR nie powołały do życia żadnej nowej idei. W książ ce Takie czasy..., analizując działania opozycyjne swego środowiska, Mich nik pisał: „»KOR« zaproponował nową technikę działań społecznych w warun kach Przodującego Ustroju. Miały być one oparte o zasadę jawności i instytucjonalizacji niezależnych społecznych instytucji.”lss 1SMAdam Michnik, Takie czasy... (Rzecz o kompromisie), Gdańsk 1985, s. 9.
198
Między kompromisem a zdradą
Zastosowanie tej „nowej techniki” stało się możliwe dopiero, kiedy Przodujący Ustrój wszedł w określone stadium. Dwadzieścia czy dzie sięć lat wcześniej działania opozycyjne „oparte o zasadę jawności”, skoń czyły by się natychmiast po ich podjęciu. Był więc KOR również w tym sensie zjawiskiem schyłkowym. A jeżeli nowatorstwo KOR polegać mia ło, jak sugerował Michnik, i na tym, że „kłamstwom oficjalnej propa gandy przeciwstawił rzetelną informację”, to przypomnieć wypada, iż nielegalne pisma, których w pierwszych latach po wojnie ukazywało się grubo ponad dwieście, nie co innego miały na celu. Tymczasem Mich nik pisał: „Prostota tych poczynań równała się rewolucyjności efektów.”
Te rzeczywiście nader proste poczynania wrażenie „rewolucyjnych” sprawić mogły głównie na ludziach młodych, pozbawionych wiedzy hi storycznej, izolowanych od świata realnego. Poruszając się z właściwą mu nonszalancją po obszarze wyznacza nym przez mit, o którym tutaj mowa, Michnik pisał: „Porozumienie gdańskie było możliwe dzięki funkcjonowaniu wypra cowanej w epoce KOR-u strategii politycznej, która zakładała, że sko ro Polacy nie są w stanie zmienić mapy politycznej Europy, winni ją respektować i w jej ramach dobijać się rozwiązań opartych na — okro jonej choćby — sprawiedliwości”.18<)
Otóż takie właśnie stanowisko zajęła w 1944 roku podziemna Rada Jedności Narodowej, na tej przesłance oparł swoją „strategię politycz ną” Mikołajczyk. Historyk objaśniający, na czym polegała wielkość „epoki KOR-u”, i wcześniejszemu faktowi powinien przyznać należne miejsce w najnowszych dziejach Polski. Różnica między strategami KOR-u a tymi z RJN, Mikołajczykiem czy ugrupowaniami „opozycyjnymi” z lat powojennych polegała przede wszystkim na tym, że owi wcześniejsi ani na chwilę nie tracili z pola widzenia — jako sprawy nadrzędnej — kwestii niepodległości. Opinii na temat KSS-KOR, tudzież stosunku ludzi tej formacji do sprawy niepodległości Polski w latach siedemdziesiątych, najsłuszniej będzie zasięgnąć u Michnika. W książce Takie czasy... — pisanej w wię zieniu śledczym — Michnik wyjaśniał:
Tamże, s. 25.
Część 111 — R any i blizny
199
„...»korowskie rozumowanie« starało się zespolić realizm z odwagą i wyobraźnią. Realizm nakazywał umiar w formułowaniu postulatu nie podległości i w ekscytowaniu opinii publicznej radykalnym antysowietyzmem. (...) Zwykły rozsądek nakazywał przeto uczynienie punktem wyjścia organizowanie pomocy dla konkretnych ludzi, dla uwięzio nych robotników Radomia i Ursusa; prosty namysł podsuwał odwoła nie się do postanowień helsińskiej konferencji, nie zaś — by użyć prze nośni — trwanie na barykadach Powstania Warszawskiego i rewizję postanowień konferencji jałtańskiej.”190
Tak określone cele wzbudzają co prawda entuzjazm umiarkowa ny, ale i tak może się wydać dziwne, iż nie zyskały uznania chociażby tylko w środowiskach opozycyjnych. „Zarzucano nam — użalił się Michnik — że wyrzekamy się idei niepod ległości. Był to zarzut głęboko niesprawiedliwy i ze złą wolą formuło wany. Istotnie, nie powtarzaliśmy w każdym oświadczeniu deklaracji o miłości ojczyzny. Wszelako — powiadał Lampedusa — »ważnych słów nie można wykrzyczeć; krzyk miłości i nienawiści znajdujemy tylko w melodramatach albo u ludzi najbardziej prymitywnych, co zresztą na jedno wychodzi«.”191
Środowisko korowskie, oczywiście, z ludzi prymitywnych się nie składało. Pisząc w ten sposób Michnik nawiązywał — nie twierdzę, że z rozmysłem — do pewnej niedobrej tradycji, która w tym się przejawia ła, iż ludziom występującym w obronie wartości narodowych przypisy wano najnikczemniejsze intencje i umysłowe ograniczenie. Tymczasem tak to już bywa, że kiedy w sytuacji zagrożenia wartości elementarnych wypowiedzieć się trzeba jednoznacznie „za” lub „przeciw”, umysły bar dziej wyrafinowane skłonne są widzieć w tym przejaw prostactwa. Zastrzeżenia, jakie tu i ówdzie wzbudziło „korowskie myślenie”, dotyczyły nie sposobu wyrażania emocji, lecz pomijania w ogóle kwestii niepodległości. Nie ma chyba potrzeby kogokolwiek dzisiaj przekony wać, jak wielkie znaczenie w ciągu minionych kilku dziesięcioleci miało mówienie w Polsce — chociażby szeptem — o niepodległości. Przypo minanie, iż jako cel, niechby odległy, winna być wskazywana w każdym programie politycznym, przejawiającym troskę o przywrócenie Polsce należnego jej miejsca w rodzinie narodów wolnych. Komuniści przez bez mała pół wieku starali się zabić w polskim Tamże, s. 8. ,ł" Tamże, s. 13.
Między kompromisem a zdradą
200
społeczeństwie wolę n ie p o d le g ło ś c i, której roli jako substytutu nie podległości w okresach, kiedy naród samej niepodległości był pozba wiony, nie sposób przecenić. Włączanie przez jakiekolwiek ugrupowa nie do swego programu walki o niepodległość jako zadania na chwilę bieżącą można było w latach siedemdziesiątych uznać za niecelowe. Nie sposób jednak odmówić racji tym, którzy starali się na różne spo soby podtrzymywać w Polakach wolę niepodległości. Chociażby nie unikając jak ognia słowa niepodległość, które na wiele lat zniknęło z politycznego języka. W końcu świątynie stały się jedynymi miejscami, gdzie Polacy mieli okazję, i odważali się, dawać upust fundamentalnej tęsknocie ludzi niewolonych, śpiewając: Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie. Do języka polityki słowo niepodległość wróciło — co prawda bez rozgłosu — w połowie lat siedemdziesiątych w nazwie i pismach pro gramowych Polskiego Porozumienia Niepodległościowego, później Kon federacji Polski Niepodległej. Zasięg obydwu tych inicjatyw był ograni czony jednak. Naprawdę pełny blask słowo niepodległość odzyskało wraz z narodzeniem się potężnego m chu społecznego, jakim stała się Solidarność. Stan wojenny i rządy generałów zamiast zdławić dążenia niepodległościowe, na co liczyła ówczesna władza i jej zagraniczni mo codawcy, jeszcze je nasilił. Jakie cele wskazywali Polakom stratedzy KOR-u najporęczniej, i najsłuszniej, będzie objaśnić odwołując się kolejny raz do książki Mich nika. Określiwszy rolę odgrywaną przez sygnatariuszy apelu, który Ge remek i Mazowiecki zawieźli do strajkujących stoczniowców jako klu czową, tak Michnik opisał postawę „ekspertów”: „Miałem wrażenie, że Tadeusz Mazowiecki i inni eksperci traktowali porozumienie gdańskie jako finał procesu zmian. (...) W stanowisku ekspertów uderzył mnie charakterystyczny brak jakiejkolwiek d o c e low ej wizji p rz e o b r a ż e ń .”ly“(podkr. — S.M.)
Winę za to Michnik skłonny był przypisywać realizmowi politycz nemu, a miał to być realizm trudny do zaakceptowania przez środowi sko, z którego się wywodził. Nie dlatego jednak, iż „zasadzał się na przekonaniu, że po zwycięstwie sierpniowym należy unikać zadrażnień z aparatem władzy, (...) miarkować postulaty”. !'L>Tamże, s. 33.
Część U l — R any i blizny
201
W tym przekonaniu Mazowiecki nie był odosobniony. Sprawę w przykry sposób komplikował fakt, iż „w imię tego rozumowania sprzeciwiał się obecności korowców w »Solidarności«”.193
Mazowiecki nie chciał wprowadzać korowców do „Solidarności”, żeby nie drażnić władzy — to można zrozumieć. Trudniej pojąć, dlacze go władza tak uparcie opędzała się od nich skoro, jak Michnik napisał: „w sprawie zasadniczej Kuroń i Mazowiecki byli zgodni: obaj uważali, że należy respektować realia międzynarodowe (stosunki z ZSRR) i we wnętrzne (władza partii komunistycznej)”.194
Tego, że postawa taka była sprzeczna z wizją niepodległości nie trzeba dowodzić. Niedocenianie KOR-u było nie pierwszym błędem władzy i nie ostatnim. Czy nie należało czym prędzej wyciągnąć ręki do zgody wo bec faktu, że z realistyczną postawą Kuronia i Mazowieckiego: „polemi zowali ludzie deklarujący się jako zwolennicy KPN, bądź też — jak to określano na zjeździe — jako »fundamentaliści«”? A byli to osobnicy do tego stopnia niezrównoważeni, że, jak napi sał Michnik: „Brak wojskowej interwencji uznawali za równoznaczny z końcem so wieckiego władania w Polsce. Powtarzali — trzeba gotowić się do kon fliktu, którego przedmiotem będzie władza.”,9>
Kto był większym realistą — „fundamentaliści” czy „eksperci” — nie trzeba dzisiaj dowodzić. Tym dziwniejsze wydać się może, że kiedy władza wymknęła się z rąk komunistom, sięgnęli po nią — nader skwa pliwie i bez skrupułów — nie narwani „fundamentaliści”, lecz ci wła śnie, którym zbyt silna wiara w niewzruszoność narzuconych w Jałcie „realiów” uniemożliwiała stworzenie „wizji przeobrażeń”, zawierającej w sobie, jako cel, niepodległość.
'"Tamże, s. 35. 194Tamże, s. 35. ’"’Tamże, s. 35.
Na peryferiach logicznego myślenia W Szansach polskiej demokracji, książce napisanej wiele lat po szkicu na temat zachowań polskich intelektualistów w latach powojennych, Adam Michnik za „najbardziej instruktywną” z lektur ostatniego roku uznał Kazimierza Brandysa Nierzeczywistość. Przedstawiając zalety utwo ru napisał: „Ta książka, fascynująca biografia polskiego inteligenta, którego ini cjacją w dorosłe życie było uderzenie w głowę przez ONR-owskiego bojówkarza na uniwersyteckim dziedzińcu, przynosi nader sugestywny obraz złożoności polskiego losu.”,%
Jest to obraz oglądany — to już moja opinia — oczami reprezen tanta łatwej do ustalenia formacji intelektualnej i światopoglądowej, i jako taki nie może stanowić podstawyjakiegokolwiek uogólnienia. Świad czy o tym nie tylko wysunięcie na pierwszy plan — tak przez Brandysa, jak i przez Michnika — owego „inicjacyjnego” wydarzenia. Bywa i tak, że uderzenie w głowę pozostaje nie bez wpływu na umysłową sprawność poszkodowanego i ktoś mógłby pomyśleć, iż Bran dys postanowił opisać taki właśnie przypadek. „Jest tam opisana sytuacja — wyjaśnia Michnik — w której narrator dostaje wezwanie do UB związane ze swoją działalnością w Ruchu Oporu — a jednocześnie zapoznaje się z tekstem dekretu o reformie rolnej. Czyżby ten osobliwy splot realiów był wymysłem „gnid” (jest to aluzja do Trak Latu o gnidach Piotra Wierzbickiego — przyp. S.M.), ko lejnym wykrętem »gnidziego« intelektu, któiy lubi powtarzać, że praw da leży pośrodku?.”197
Rzeczywiście, ten „osobliwy splot realiów” nie był wymysłem „gni dziego” intelektu. Brandys i tym razem, jak zdarzało się niejednokrot nie w przeszłości, odwołał się do stereotypu. Tak reżymowa propagan1M " Adam Michnik, Szanse polskiej demokracji, Aneks Londyn 1984, s. 195. l9/ Tamże, s. 195.
Część III — R any i blizny
203
da usprawiedliwiała zbrodnie systemu, w ten sposób stawiając problem „ceny”, mogli najbardziej wyrafinowani osobnicy rozwiązywać kwestię swojej odpowiedzialności bez poczucia, iż uchybili powinnościom i godności intelektualisty, czy po prostu człowieka uczciwego. Natomiast z przeświadczeniem, iż „prawda leży pośrodku” sprawa przedstawia się znacznie poważniej niż się Adamowi Michnikowi wyda wało. Pół wieku zakłamywania przeszłości zrobiło swoje, niełatwo dojść obecnie, gdzie leży — i jak wygląda — prawda o latach ciężkich prób, jakim komuniści poddawali społeczeństwo. Głębokie musiały powstać skazy w społecznej świadomości, jeśli historyk, którego dobrej wiary i woli nie ma powodu podawać w wątpliwość mógł w połowie lat osiem dziesiątych pisać: „Jak widzę złożoność racji politycznych, tak jestem przekonana, że nie tylko po jednej stronie leżały racje ideowo-moralne. W PPR — wśród jej członków, a zwłaszcza wśród aktywu, panowało przekonanie, że oto, choć z-wielkimi ofiarami, realizuje się ideał Polski sprawiedliwe j.”l9,s
Między rzeczywistą racją a przekonaniem, że się ma rację, zacho dzi podstawowa różnica, ale to już inna sprawa. Niełatwo zaiste zrozu mieć ów dziwny stan ducha aktywistów z PPR, w którym znikała sprzecz ność między „ideałem sprawiedliwości” a metodami wcielania owego ideału w życie. „Złudzeniom tych, którzy związali się z nową władzą — pisała Krystyna Kersten — nieprzyjaciele tej władzy przeciwstawiali głębokie przeświad czenie, iż zagraża ona wszystkiemu co polskie, niesie sowietyzację, za graża najbardziej drogim wartościom. Opór był tym samym nakazem patriotycznym. Tak, ale czy można powiedzieć, że jeden patriotyzm był prawdziwy, a drugi fałszywy?.”19-'
Trudno sobie wyobrazić zamieszanie większe od tego, jakie spo wodowali komuniści wprowadzając do języka propagandy wyraz pa triotyzm. Natomiast pytając, czy można powiedzieć, że „z młodych lu dzi, często pochowanych obok siebie na cmentarzu, którzy wówczas padli po obydwu stronach, tylko jeden był dobrym Polakiem?” — Kry styna Kersten przekazywała obraz ówczesnej rzeczywistości nie tyle wy idealizowany, co nieprawdziwy. Tych, co polegli „utrwalając władzę lu-198
198 Krystyna Kersten, Narodziny systemu władzy, Libella — Paryż 1986, s. 9. 1WTamże, s. 195.
204
Między kompromisem a zdradą
dową” odprowadzały na miejsca wiecznego spoczynku orkiestry, nad ich grobami wygłaszano przemówienia i oddawano salwy honorowe. Gdzie spoczywają prochy tych, którym historia wyznaczyła miejsce po drugiej stronie barykady, nie wiedzą do tej pory (i nie ma widoków na to, żeby się kiedykolwiek dowiedzieli), nawet ich najbliżsi. Przeciwstawiając głębokie przeświadczenie przeciwników władzy ludowej, iż zagraża ona wszystkiemu co polskie złudzeniom tych, któ rym się wydawało, iż na drodze terroru „realizują ideał Polski sprawie dliwej”, Krystyna Kersten nie była odosobniona, wśród podejm ują cych niewdzięczny trud opisania i ocenienia wydarzeń z pierwszej po wojennej dekady. Wszystko, co na ten temat zostało napisane (nie mam na myśli wersji historii lansowanej przez partyjną propagandę), cechuje na ogół lekceważenie hierarchii wartości, zachwianie propor cji, porozrywanie związków przyczynowych, nierzetelność w opisie szcze gółu przy równoczesnym przydawaniu mu, w niektórych wypadkach niezasłużonej, rangi. Jako przykładem posłużę się incydentem na uniwersyteckim dzie dzińcu, któremu Brandys, a za nim Michnik, przypisali tak wielką ran gę. Oczywiście, problem nie w zdzieleniu pałką w głowę jako takim. Fakt, iż uczynił to „ONR-owiec”, stanowi ramię klamry, w jaką Kazi mierz Brandys ujął los polskiego inteligenta. Za drugie ramię uznać, jak sądzę, wolno nieudany zamach w latach okupacji na wymyśloną przez autora „Nierzeczywistości”postać. Już sama nazwa organizacji, któ ra się tego dopuściła, pozwala w poszukiwaniu sprawców zwrócić się we właściwą stronę, ale Brandys, nie ufając domyślności czytelnika, naka zał narratorowi postawić kropkę nad „i”: „Od mojego pobicia na uniwersytecie mijało dziesięć lat, rozpoznałem tę samą bydlęcą wściekłość, zamachnęła się na mnie ta sama pałka.
Wysuwam ten „oenerowski” epizod na pierwszy plan, naśladując w tym Michnika, nieprzypadkowo, mimo iż nie stanowi on w książce Bran dysa dominanty. Naprowadza jednak na trop urazu, który miał w la tach powojennych wpłynąć na postawę znacznego odłamu polskiej inte ligencji i chociażby z tego względu musi być tutaj potraktowany z nale żytą powagą. Ale bez przesady, żeby z pola widzenia nie stracić kwestii
Kazimierz Brandys, Nierzeczywistość, Yerba 1989, s. 40.
Część Ul — Rany i blizny
205
ceny, jakiej zapłacenie za rewolucyjne przeobrażenia wydało się „postę powym” inteligentom konieczne i słuszne. „W trakcie kolejnych przesłuchań — wspominał wzywany do Urzędu Bezpieczeństwa narrator Nierzeczywislości — chociaż zarzuty przeciwko mnie były absurdalne, tkwiłem w mechanizmie. Rozumowałem dialek tycznie: jestem niesłusznie oskarżony, lecz oskarża się mnie w imię słusz nej sprawy. Znałem historię na tyle, by orientować się w nieuniknio nych kosztach rewolucji.”201
Godzić się na owe „koszta” wymyślonemu przez Brandysa intelek tualiście było tym łatwiej, że, po pierwsze, ponosić je miał kto inny, po drugie, traktowany był przez rewolucjonistów z bezpieki z zastanawiają cą delikatnością. Brandysowi najwidoczniej pomyliły się lata czterdzieste, kiedy prze słuchiwanym łamano kości i wybijano zęby, by ich nakłonić do ukorze nia się przed Historią, z latami, kiedy do gmachu przy ulicy Rakowiec kiej zapraszano „opozycjonistów” na rozmowy, które przybierały for mę „dyskusji światopoglądowej”. Co prawda „argumentacja tych ludzi była ograniczona, właściwie powtarzali w kółko jedne i te same oskarżenia: wyzysk, ucisk, nędza i policja”202*,
ale zagubiony inteligent nie znajdując na nie odpowiedzi czuł się fatalnie. Więc wytężał się, myślał, kombinował... aż wymyślił: wszystkie mu winna jest Historia! „Tak — tłumił kołaczące się w nim wątpliwości — ale moje roczniki miały życioiysy o specjalnych znamionach, nasze wulkany i trzęsienia ziemi były przede wszystkim historyczne. I może dlatego pojęcie Histo rii dla nas nie oznacza przeszłości, lecz stającą się i czynną siłę przyszło ści. Rodzaj przepowiedni wiążącej teraźniejszość i spełniającej się jak wyrok, przyjmowanej zawczasu, ponieważ i tak musi się spełnić.”20’’
Czego to intelektualista nie wymyśli! Ale najważniejsze to umieć wyrób podać; zręcznie, żeby się klient nie połapał, że danie jest ciut ciut nieświeże i jałowe. Henryk Elzenberg, którego darzę estymą nie mniej szą niż Adam Michnik, dla tego rodzaju zabiegów ukuł term in „miz drzenie intelektualne”.
2,11Tamże, s. 51 202 Tamże, s. 51. 2<)’ Tamże, s. 57.
Między kompromisem a zdradą
206
„W tym i tak jest coś grzesznego — wymądrza się intelektualista z książ ki Brandysa — wyraża się w nim nasza zgoda na Historię jako zewnętrz ną konieczność. W istocie tworzymy ją sami, ulegając jej, zanim stała się koniecznością.”204
Przełożone na język ludzi prostych znaczy to chyba, że o żadnej konieczności nie mogło być mowy7, że jeśli intelektualiści ulegali ko nieczności, którą sami tworzyli, to równie dobrze mogli jej nie stwarzać i potem jej nie ulegać. Więc chyba jednak miałem rację wyrażając prze konanie, iż o żadnym „zniewoleniu” literatów rozprawiać nie ma sen su; chcieli tworzyć Historię, przy biurkach, niczym nie ryzykując, roz pierała ich pycha i nie znaleźli w sobie dość godności i siły, żeby się temu parciu oprzeć. Właściwie mógłbym na tym zakończyć, gdyby Brandys — jakby sobie zdał sprawę, iż się zagalopował — ustami narratora nie oznajmił, co następuje: „U moich przyjaciół, którzy około roku 1950 zostali członkami partii, nieraz wyczuwałem tę kapitulację wobec historii nadchodzącej z ze wnątrz jako objawienie rozumu epoki, Rozumu ponadosobowego, który się urzeczywistnia niezależnie od woli jednostek i od ich roze znać moralnych. ”20;>
Gdybym podzielił z Adamem Michnikiem jego przekonanie o „instruktywnej” wartości książki Brandysa, byłbym teraz w kłopocie, bo autor zdaje się traktować czytelnika jak ostatniego matoła. Jeśli historia nadchodzi z zewnątrz jako „objawienie rozum u ponadosobowego”, który w dodatku urzeczywistnia się niezależnie od naszej woli i naszego „rozeznania m oralnego”, to chyba jednak nie tworzymy jej sami, jak utrzymywał wcześniej narrator Nierzeczywistości? I jakby jednego nieszczę ścia było mało, okazuje się, że źródłem owego „rozumu ponadosobo wego” jest przyszłość, czyli coś, czego nie ma. Kiedy na koniec dowiadu ję się, że w ten sposób „Historia może zastąpić etykę i wiarę w Opatrz ność”, mam dość. Takiego traktowania czytelników i historii. Pod koniec książki narrator przyznaje samokrytycznie, że jego wypowiedź „można by zdyskwalifikować z myślowego punktu widzenia”, bo wiele z wygłoszonych zdań dzisiejszy intelektualista może uznać za anachroniczne, niektóre zaś, zwłaszcza wypowiedzi „na tematy prze204Tamże, s. 57. 2,);>Tamże, s. 57.
Część III — R any i blizny
207
orane przez klasyczną filozofię i etykę”, zabrzmią w jego uszach wręcz dziecinnie. Mając tego świadomość narrator Nierzeczywistości określił swój wyczyn jako „cofnięcie się do źródeł”. Postąpił tak nie bez powodu. Zewnętrzna konieczność, która jako Historia sprowadziła tylu rozum nych ludzi na manowce, objawiła mu się w nowej postaci, więc postano wił ją — tym razem zawczasu — zdemaskować: „Twierdzę bowiem, że współczesne zjawiska masowe tworzą dzisiaj naj nowsze społeczne oblicze zewnętrznej konieczności, jej fałszywych su gestii i pokus, którym przeciwstawić się może tylko wola moralna jed nostki. Właśnie elementarna, płynąca z najstarszych i najprostszych wskazań.”-00
Trudno byłoby ostatniemu stwierdzeniu przeciwstawić jakiś sen sowny argument. I nie ma powodu. Można co najwyżej wyrazić zdziwie nie, iż intelektualista potrzebował kilkudziesięciu lat, żeby dojrzeć ratu nek dla „człowieka ubezwłasnowolnionego przez sterowaną aparaturę procesów masowych” w powrocie do „elementarnych rozróżnień mię dzy dobrem a złem”. Nie wydaje się możliwe, żeby autor Nierzeczywistości nie czytał, co wiele lat temu, polemizując z marksistami, pisała Ma ria Dąbrowska na temat „człowieka postępującego w myśl kilku prasta rych, ale wiecznie żywych wyobrażeń moralnych”.
Wygórowana cena „obecności”
Przeświadczenie, iż kompromis jest najlepszym wyjściem w sytu acji, kiedy zderzają się z sobą przeciwstawne poglądy i racje, nie zawsze znajduje potwierdzenie w życiowej praktyce. Sprawa stosunkowo nieźle przedstawia się z kompromisem rozumianym, by odwołać się do słow nika wyrazów obcych, jako „uzgodnienie sprzecznych poglądów w dro dze ustępstw”. W przypadkach, kiedy owe rozbieżności dotyczą kon kretnych życiowych problemów oraz ich rozwiązań, skutkiem kompro misu na ogół bywa „wyrzeczenie się swoich poglądów czy zasad dla uzyskania jakichś korzyści”.20
200 Tamże, s. 117.
208
Między kompromisem a zdradą
W sytuacjach, gdy w grę wchodzą wartości uznawane za podstawo we, rozwiązania kompromisowe w ogóle nie mogą być brane pod uwa gę. Dla uczonego — przedmiotem kompromisu nie może być prawda, politykowi nie wolno zawierać kompromisu kosztem wartości, do re prezentowania i obrony których został powołany. Kompromis zawiera ny kosztem suwerenności, sprawiedliwości czy prawdy jest k a p itu la c ją . Kapitulacja, jeśli nie stanowi nieuchronnej konsekwencji sytuacji bez wyj ścia (np. kapitulacja Warszawy w 1939 roku, poddanie Westerplatte) jest z d ra d ą . W historii Polski nie brakuje właściwie pojmowanych kompro misów, jednak lata powojenne dostarczają przykładów mało zachęcają cych. Nie odmawiając racji tym, którzy od początku Zachodowi zarzuca li, iż Polskę zdradził, stwierdzić należy, iż w Jałcie wydarzyło się coś znacz nie gorszego — zdradzone zostały podstawowe dla naszego kręgu kultu rowego zasady i stanowiące ich etyczne jądro wartości. Z tego punktu widzenia układy ze Stalinem traktowane być mogą co najwyżej jako „wy rzeczenie się swoich poglądów czy zasad dla uzyskania jakichś korzyść'i”. Adam Michnik w Szansach polskiej demokracji wyliczył, dla kogo ma szacunek: dla emigracji za jej powojenny dorobek, dla winowców, któ rzy już w 1945 roku „podjęli trud organizowania niepodległego ruchu oporu”, ale stwierdza również — „starałem się rozumieć i uszanować tych, którzy postępowali inaczej oraz uszanować ich wybór”. Do tych ostatnich zaliczywszy Karola Popiela i Mikołajczyka, także Zygmunta Żuławskiego, uzasadnił to następująco: „Starali się oni — za cenę kompromisu ocalić w nowej sytuacji to wszyst ko, co wydawało się możliwe do ocalenia.”
W czasie, o którym jest mowa, do ocalenia możliwe wydawało się jeszcze dużo. Przede wszystkim niepodległość. Sprawy nie przedstawia ły się jeszcze tak beznadziejnie, jak odczuł to Michnik zwierzający się, iż miał uczucie, „jakby Klio — muza Historii — odwróciła się tyłem do Polaków, jakby nie dała im nawet cienia szansy na przerwanie pasma nieszczęść i odna lezienie dróg wyjścia z narodowej opresji”.
I nie było tak, że „przegrały wszystkie orientacje”. Jedna wygrała — komuniści. Ale ci już nie za cenę kompromisu, lecz zdrady. Poddając ocenie działania „znacznej części tak zwanej koncesjono wanej PPS” Michnik napisał:
Część U l — R any i blizny
209
„Na tym właśnie polega tragedia i na tym polega perfidia tego systemu: na zmuszaniu ludzi o niekwestionowanej uczciwości do zachowań mo ralni e dwuznacznych”.207
Z tym sądem zgodzić się trudno. Są rzeczy, do których zmusić nie sposób. Jeżeli nie można być uczciwym politykiem, a nie chce się utracić prawa do miana uczciwego człowieka, zostaje się księgowym, dozorcą, krawcem czy szklarzem, fryzjerem lub ogrodnikiem. Uczciwe wykonywa nie tych zawodów, jak zresztą wielu innych, nikomu nie przynosi ujmy. „Zważmy, że byli wśród nich ludzie, których zasług nikt nie podaje w wątpliwość — stanął Michnik w obronie owych zmuszanych jakoby do zachowań moralnie dwuznacznych. — Przypomnijmy więc, że aktyw ną obecność, a nie wewnętrzną emigrację wybrali: Tadeusz Kotarbiń ski i Kazimierz Ajdukiewicz, Tadeusz Manteufel i Kazimierz Wyka, Maria i Stanisław Ossowscy, Maria Dąbrowska i Leon Schiller, Antoni Słonim ski i Jerzy Zawieyski.”208
Tak rzeczywiście było. Jerzy Zawieyski został nawet wiceprzewodni czącym Rady Państwa. Różnie wszakże owa „aktywna obecność” w po szczególnych przypadkach się przedstawiała. Jaką przybierała niekiedy postać, zaświadczyć może przykład Kazimierza Wyki, nie żadnego lekkoducha, który jednak, kiedy partia od niego tego zażądała, z uczone go przemienił się w płomiennego agitatora, pisząc tak między innymi: „Dzisiaj, w dobie wzmożonych przeciwieństw świata imperialistyczne go, w dobie, kiedy zaborcza agresywność podnosi w nim głowę nie przyodzianą już w żadną maskę, przyozdobioną tylko w ochronne fra zesy o demokracji i kulturze, oglądamy, jak nikczemnieje nauka i wie dza, oddane w służbę siłom ginącego świata. Inna jest funkcja i inne zadania nauki w Polsce Ludowej, szczególnie na odcinku nauk spo łecznych. (...) Awanturniczym i zbrodniczym zapędom świata kapitali zmu skazanym zresztą na sromotne bankructwo, obóz bojowników o pokój przeciwstawia niezłomną wolę prawdziwego pokoju, niezwycię żoną siłę i zwartość setek milionów ludzi skupionych wokół wielkiego Związku Radzieckiego. (...) Znakomita część inteligencji polskiej włączyła się już do budownictwa socjalistycznego. Patos i wielkość stawianych przez to budownictwo zadań porywa coraz to nowe jednostki spośród milczących dotąd lub — coraz rzadszych — opornych. Trzeba, ażeby okres kampanii wybor czej porwał w ten sposób z szeregów inteligencji twórczej jak najwięcej jednostek, porwał wszystkich. (...) 2()/ Adam Michnik, Szanse polskiej demokracji, s. 199. 208 Tamże, s. 199.
210
Między kompromisem a zdradą Stoimy również przed aktem ustrojowym, w którym mamy złożyć do wód obywatelskiego, patriotycznego, narodowego zrozumienia obo wiązków i zadań, jakie przed nami stawia Polska Rzeczpospolita Ludo wa, jej przodujący oddział PZPR, jej przewodniczący i nauczyciel całe go narodu, Bolesław Bierut.”209
Przytoczony fragment artykułu Wyki skutecznie osłabia efekt posu nięcia Michnika, który chciałby w czytelnikach wzbudzić przekonanie, że jeśli wśród osób idących na kompromisy z komunistami były jednostki wybitne, to chyba nie były to zachowania naganne. Być może zresztą Mich nikowi chodziło o coś zupełnie innego. Występując jako moralista zmusza czytelnika do ciągłej czujności. Na przykład, kiedy pisze w ten sposób: „Dotykając zaś subtelnego problemu moralnej oceny ludzkich inten cji i motywacji, należy być nader ostrożnym. Bowiem — takie jest moje głębokie przekonanie — obowiązywać winna w tej mierze presumpcja dobrej woli. Oznacza to, że należy dawać wiarę temu, co ludzie mówią o swych motywacjach i — osądzając postępki po skutkach — raczej usprawiedliwiać złe skutki dobrymi intencjami, niż dopatrywać się w ludziach pobudek niskich.”210
Cóż na ten szlachetny wywód można by powiedzieć? Są sytuacje, w których okazując nadmiar dobrej woli ryzykujemy zrobienie z siebie durniów. „Polska »inteligencja twórcza« — kluczy, ociąga się, ale wreszcie przyj muje co nieuniknione — napisał Miłosz w Roku myśliwego. — Niektórzy nawet sprytni wyjeżdżają na placówki. »Słuchaj starego mądrego Żyda — powiadał Słonimski. — Siedź jak najdłużej za granicą«. Wkrótce potem Słonimskiego, który dekował się w Londynie w Instytucie Pol skim, przesunęli do Warszawy i ze strachu zbłaźnił się, pisząc służalczy artykuł przeciwko mnie. Co potem ja i inni wybaczyli.”211
Ażeby wybaczyć, trzeba wiedzieć, czego ów akt wielkoduszny ma dotyczyć. Poza tym wybaczenie i ocena czynu to dwie różne rzeczy. Wymieniwszy nazwiska kilku czy kilkunastu osobistości ze świata nauki i sztuki Michnik napisał: „Powtórzmy: celem ich wszystkich była obecność w życiu narodu i obrona tego, co wydawało się możliwe do obrony.”212 Kazimierz Wyka, O roli i zadaniach inteligencji twórczej, „Nowa Kultura” 1952, nr 3(i -’"Adam Michnik, Szanse jjolskiej demokracji, s. 195. 211 Czesław Miłosz, Rok myśliwego, Znak, s. 191. 212 Adam Michnik, Szanse jjolskiej demokracji, s. 198.
Gzjęść U l — R any i blizny
211
Wyjaśnijmy: działania i zachowania wspierające i umacniające wasal ny komunistyczny system nie miały nic wspólnego z obecnością w życiu narodu. Również „obrona tego, co wydawało się możliwe do obrony” pre zentuje się nieszczególnie jako kryterium oceny zachowań i postaw. Po prostu nie jest to żadne kryterium. Każdemu może się wydawać co innego. I pociągnął Michnik ów wątek przesadnie go udramatyczniając: „Przed każdym stawało pytanie: gdzie jest granica dopuszczalnego kom promisu? Jaką cenę można zapłacić za możliwość wykładania, publiko wania, uprawiania zawodu? Bowiem w systemach totalitarnych zawsze trzeba było płacić za obecność, a cena stawała się coraz bardziej wygó rowana. Dyktowanym warunkom towarzyszyły, mniej czy bardziej zawoalowane, groźby i szantaże.”213
Pisząc tak Michnik w zasadzie nie mijał się z prawdą. Rzecz w tym, że inaczej trzeba było płacić za obecność w życiu narodu, a inaczej za obecność w życiu publicznym, na przykład chcąc zasiadać w sejmie. Za obecność w życiu narodu często trzeba było znosić szykany, dyskrymi nację lub płacić wolnością, zaś w przypadkach skrajnych nierzadko w grę wchodziła cena najwyższa. Za obecność w życiu publicznym co wraż liwsi płacili wyrzutami sumienia, większość niesławą. Ale i to sobie jesz cze wyjaśnijmy; do obecności w życiu publicznym system nie zmuszał. Czasem — bo nie chciał, kiedy indziej dlatego, że nie mógł. Zmuszał do obecności na pochodach, lecz nie na profesorskich katedrach czy na redaktorskich stołkach. Tym, którzy chcieli „być obecni”, dyktował warunki, to prawda, ale można je było przyjąć lub odrzucić. Odnieść można wrażenie, że nadmiar szlachetności uniemożliwia Michnikowi prawidłową ocenę sytuacji, co dla historyka byłoby wielkim nieszczęściem. Jednak co do tego, że dzisiaj, po latach „trudno ocenić konkretne wybory wówczas dokonywane” nie sposób się z nim nie zgo dzić; trudno, lecz próbować trzeba. Tym bardziej, że nie wszystko, co na pierwszy rzut oka wydaje się nadmiernie skomplikowane i trudne, jest takie w rzeczywistości. Napisał Michnik na przykład w ten sposób: „Jeśli słuszne jest stwierdzenie Nadieżdy Mandelsztam, że milczenie w obliczu totalitarnej przemocy jest »prawdziwym przestępstwem przeciw rodzajowi ludzkiemu«, to winni tego przestępstwa byli niemal wszyscy.”-14
21:1Tamże, s. 198. 2,4 Tamże, s. 199.
Między kompromisem a zdradą
212
Wątpić można, iż wdowie po Osipie Mandełsztamie chodziło o rozłożenie odpowiedzialności za zbrodnie komunistów na wszystkich, by zdjąć w ten sposób część winy z tych, którzy do stawania w obronie krzywdzonych byli zobowiązani chociażby z racji wyższej świadomości i społecznej roli. A już zupełnie trudno zrozumieć, dlaczego Michnik zmusza do uwierzenia, że „nawet najszlachetniejsi skazani byli na bierność i milczenie”,
i że „wyłączeni byli jedynie mieszkańcy więzień i łagrów”.'-1’
Otóż ani nie jest prawdą, że „tylko tam mógł człowiek osiągnąć wolność od udziału w przeklętej machinie nieprawości”, ani że nawet najszlachetniejsi skazani byli na milczenie. Nie ośmieliłbym się twier dzić, że w niezliczonych w tamtych latach procesach politycznych na ławach oskarżonych zasiadali najszlachetniejsi (nie tylko dlatego, że i mnie nie oszczędzano wystąpienia w tej roli), ale na pewno tacy, któ rych bezpieka wyłuskała z niemałej rzeszy tych, którzy za cel stawiali sobie ratowanie nie tego, co do uratowania wydać się mogło możliwe, ale tego, w ratowaniu czego widzieli swój obowiązek. A za murami stalinowskich więzień nie inaczej się działo niż na zewnątrz, gdzie w przeciągu niewielu lat, rozniecając wzajemną nieuf ność i siejąc nienawiść, komuniści — nie bez udziału intelektualistów — potrafili doprowadzić do stanu powszechnego zagrożenia więzi mię dzyludzkich. Tam, za więziennymi murami i za drutami obozów, toczy ła się jeszcze cięższa, trudniejsza i bezwzględniejsza walka o to, by nie dać się wciągnąć do „udziału w tej przeklętej machinie nieprawości”. Noc stalinizmu sprzyjała nikczemnieniu i nikczemnienie musiała na ludzi sprowadzić. Nieuchronność tego procesu teoretycy rewolucji na policyjnych etatach wywiedli na drodze przewrotnej dedukcji z naj mroczniejszych zakamarków ludzkiej duszy, duszy człowieka zepchnię tego na dno i poniżonego. Z jego bełkotu wymuszonego torturami i krzyku rozpaczy sklecili jedno z fundamentalnych praw, które od tej pory miało określać i kształtować życie podległych totalitarnej władzy jednostek i społeczeństw. Wynikało z niego niezbicie, że człowiek, który nie dopuścił się zdrady wewnętrznej, który nie zaparł się samego sie-|:>Tamże, s. 199.
Część U l — R any i blizny
213
bie, nie wyrzekł się wyznawanych dotychczas zasad oraz ideałów na rzecz „ducha czasu”, nie może być dobrym, to znaczy lojalnym, to zna czy — gotowym na każde wezwanie czynem potwierdzić ów akt zrzecze nia obywatelem, czyli owej władzy poddanym. Być może krzywdzę Michnika, ale nie potrafię oprzeć się wraże niu, iż stwierdzeniem, że tylko w więzieniach i łagrach można się było uchronić od udziału w „przeklętej machinie nieprawości” dramatyzu jąc sytuację pragnął nieco odciążyć tych, co na swoją hańbę udział wzię li. Jak ryzykowne może się okazać sięganie po na pierwszy rzut oka w pełni uprawnione przykłady i analogie (a rzeczywistość więzienna na rzuca się ze szczególną natarczywością, kiedy rozmowa schodzi na te mat stalinizmu) dowodzi ten fragment Hańby domowej, w którym Jacek Trznadel i jeden z jego rozmówców, Zbigniew Kubikowski, usiłują zna leźć klucz do zachowań i postaw pisarzy, którzy „udział wzięli”. „Słuchało się tych rozmów — odtwarzał Kubikowski atmosferę tam tych ponurych lat — i te rozmowy były takie — były to po prostu rozmowy o wykonywaniu zawodu. Ze trzeba z czegoś żyć. Ze przecież to potrwa. Ze być może już zawsze tak będzie.”2ł(’
Jest to brutalnie zwięzły opis kształtowania się postaw przystoso wawczych, konformistycznych. Na pytanie, czy była to „świadomość ka tastroficzna”, Kubikowski odparł: „W pewnym sensie tak. To znaczy, że trzeba się w tym urządzić, bo to jest świat, który będzie trwał, i inny świat nie będzie nam dany. Chodzi o urządzenie się tak, by się najmniej ześwinić. To nie jest wcale cynicz ne. Pomyśl, że na przykład zamykają cię w lagrze na Kołymie, i mówią ci, że będziesz siedział do końca życia. I ty w to wierzysz, bo nie masz powodu nie wierzyć. (...) I ty się w tej rzeczywistości musisz urządzić. Więc musisz wejść w jakieś stosunki z nadzorcą, jakoś się urządzić wo bec kuchni, jakoś sobie załatwić, żebyś dostawał marchewkę, czasem świeżą, żebyś szkorbutu nie dostał i tak dalej. Czyli wchodzisz w nieusta jące kompromisy.”*217
Nie najlepsze wrażenie sprawia porównywanie losu więźniów Kołymy z położeniem polskich literatów w latach powojennych. Ludzi ży jących w warunkach najwyższego zagrożenia i największego, jakie sobie można wyobrazić upodlenia, z kłopotami facetów, którym powściągli“l(’Jacek Trznadel, Hańba domowa, „Tekst”, Lublin 1990, s. 48. 217Tamże, s. 49.
214
Między kompromisem a zdradą
wość w spełnianiu oczekiwań partii mogła nieco skomplikować życie. Utrudnić, a choćby nawet i uniemożliwić osiągnięcie takiego czy inne go celu, na przykład zdobycie rozgłosu. Ale nie to tylko uderza w przy toczonej wypowiedzi. Według Michnika, mieszkaniec więzień i łagrów był w stosunku do ludzi z zewnątrz w sytuacji poniekąd uprzywilejowa nej, on tylko jeden mógł jakoby „osiągnąć wolność od udziału w machi nie nieprawości”. Tymczasem Kubikowski dowodził czegoś wręcz prze ciwnego. Stwierdzał co prawda tylko, że więzień, by ratować życie musi wchodzić w „nieustające kompromisy”, ale jak takie kompromisy w wa runkach obozowych czy więziennych mogły wyglądać — nietrudno so bie wyobrazić. Zresztą literatura „obozowa” nie pozostawia w tym wzglę dzie zbyt wielu złudzeń. Rzecz w tym, iż obydwa przykłady, tak Michni ka jak i Kubikowskiego, są chybione. Michnika dlatego, że punktem wyjścia uczynił diagnozę z gruntu fałszywą, Kubikowskiego ze względu na jednostronność oceny ludzkich zachowań w obozowych warunkach. Kubikowski wziął pod uwagę tylko jedną możliwość — postawę przystosowawczą. Zupełnie pominął w człowieku to wszystko, co spra wia, iż poddawany najcięższym próbom zdolny jest stawić opór. Nie ulec pokusie „kompromisu” dla człowieka prawego nie do zaakcepto wania — kompromisu z własnym sumieniem. Jeśli nawet pominąć przy padki skrajne, chociaż nie odosobnione bynajmniej, wytrwania przy wyznawanych zasadach mimo całymi latami zadawanych tortur, z nikłą nadzieją na zachowanie życia, to nie sposób zaprzeczyć, że w przypad ku ludzi ideowych, a tacy w Polsce w latach powojennych stanowili przy tłaczającą większość mieszkańców więzień i obozów, ten właśnie czyn nik decydował o ich zachowaniu i postawie, a nie instynkt samozacho wawczy i biologia. Fiodor Dostojewski wytykając Polakom, z którymi przychodziło mu dzielić więzienną dolę, wyniosłość i dumę, zdawał się nie rozumieć skąd u nich się brały i jaką w ich sytuacji, ludzi skazanych na katorgę za obronę najwyższych wartości, odgrywały rolę. „Dysydenci”, którzy prze szli przez piekło sowieckich łagrów, najwyżej oceniali postawę więzio nych za przekonania członków sekt religijnych. Dla jednych i drugich, tak „dumnych” Polaków z carskiej katorgi, jak i „religioznych” łagierników, zasadnicze znaczenie miało owo — „jakoś”. Jakoś urządzić się wobec „nadzorcy i kuchni” nie może oznaczać, że każdy sposób, który prowadzi do upragnionego celu jest dobry czy dopuszczalny. Intelektu-
Część III — R any i blizny
215
aliści, którzy tę oczywistość tracą z pola widzenia, ilekroć zdarza im się zadumać nad własną przeszłością, prezentują się nader żałośnie.
Maria Dąbrowska a problem zdrady
W przekonaniu, że podstawę jakiegokolwiek uogólnienia stanowić może jedynie szczegółowy opis pojedynczych przypadków, poważę się ukazać parę sylwetek osadzonych w realiach lat powojennych na tyle mocno, by można było na tej podstawie wyrobić sobie własne zdanie lub chociażby do samodzielnych poszukiwań znaleźć zachętę. Tym zaś, którzy utrzymują, że rozpatrywanie poszczególnych przypadków nic nie daje, że tylko sprowadza myśl na kręte ścieżki psychologii, ośmielę się zwrócić uwagę, że problem odpowiedzialności rozpatrywany być może jedynie w odniesieniu do poszczególnych osób, że pisząc czy mówiąc „intelektualiści”, mieć winniśmy przed oczami rzeczywistych, konkret nych ludzi oraz ich czyny. Zdarza się, że dla rozwikłania trudnych zagadek ludzkiego losu najwznioślejszy duch czasem zstąpić musi z wyżyn, na których bytowa nie traktować zwykł jako przywilej, obowiązek, czy powierzoną mu nie wiadomo przez kogo misję. Tam, na dole, by nie powiedzieć na dnie, rozgrywały się w czasie, którego dotyczą te rozważania, najrzeczywistsze z ludzkich dramatów. Kwitowane nie oklaskami, lecz głuchym milcze niem, które zakłócić mógł tylko głos sumienia. Tłumienie owego głosu stało się jednym z naczelnych zadań reżymowej propagandy, i udział w tym procederze licznych przedstawicieli elity umysłowej budzi nie tylko zdumienie. Chciałoby się bowiem móc wierzyć, że rozum oraz talent idą w parze z godnością, bezinteresownym umiłowaniem prawdy i pięk na, uczciwością. Dla oceny zachowań osób z owych kręgów nie trzeba opuszczać się na samo dno. Na ogół ich dramaty rozgrywały się w sfe rze pośredniej, między wielkością a zdradą, na pograniczu znikczemnienia i słabości. Zdaję sobie sprawę, na co się narażam, napisawszy to sięgając po Dzienniki Marii Dąbrowskiej, rzecz w tym, że jej wyznania stanowią źró dło, z którego czerpiąc, odnieść można niejeden pożytek. Ażeby mogło dojść do zdrady, zaistnieć musi sytuacja jej sprzyjająca, sam akt rodzi
216
Między kompromisem a zdradą
się wszakże i dopełnia w człowieku, i on ponosi odpowiedzialność, nie „duch czasu”. Słowo z d r a d a brzmi odstręczająco i groźnie, kojarzy się z sądem polowym, szubienicą i katem, ale przeciwstawione słowu w ie rn o ść nie usposabia aż tak krwiożerczo, domaga się oceny raczej postawy niż czynu. Konkretnie: należałoby się zastanowić, jakie zmiany zaszły między 1945 a 1954 rokiem w autorce artykułów, którymi usiło wała przekonać marksistów, że ludzie z AK — „walczyli o Polskę rzeczy wiście wolną i rzeczywiście demokratyczną”? Jak doszło do tego, że pi sarka, na której nieprzeparta jakoby logika diamatu nie wywarła więk szego wrażenia, bywać zaczęła „u dworu” i, co gorsza, świadczyć owe mu „dworowi” przysługi? „Nie potrafię żyć w absolutnej negacji”'18 — zanotowała Dąbrow ska w dzienniku, i zdanie to okazać może się kluczem do intrygującej zagadki. Wyznanie takie odzwierciedlać zdaje się wprawdzie stan du cha, który nie budzi zastrzeżeń. Problem w tym, że ktoś, kto nie potrafi żyć w „absolutnej negacji” nie ma innego wyjścia, jak w otaczającej go rzeczywistości szukać elementów mogących stać się dla niego oparciem. I taką właśnie postawę zajęła Dąbrowska: „Kocham każdą rzeczywistość w tym, co mi się wydaje w niej dobre. Nienawidzę każdej w tym, co w niej złe.” Żadne z przytoczonych zdań, potraktowane oddzielnie, nie budzi zastrzeżeń. Rzecz w tym, że pisarka połączyła je węzłem szczególnego rodzaju zależności. Zresztą wielu ludziom wówczas jako niewątpliwe do bro jawił się chociażby awans społeczny oraz kulturalny ogromnych rzesz, czy likwidacja bezrobocia, i nieliczni zdawali sobie sprawę z ceny. Nie ulega wątpliwości, że Dąbrowska była w pełni świadoma wielu zjawisk, które nie zasługiwały na jej uznanie. Nie umiejąc jednak, czy nie chcąc żyć w negacji”, wszystkie niedomagania systemu skłonna była traktować jako zło konieczne n a d an y m e ta p ie , a więc przejściowe, w czym niestety wśród członków elity intelektualnej nie była odosobnio na. Pod datą 7.VIII.1951 roku będąc pod wrażeniem sprawozdań z procesu oficerów oskarżonych o spisek w wojsku, pisała w dzienniku: „Proces ten nasuwa wiele tragicznych i bardzo dziwnych refleksji. (...) Niepodobna sobie wyobrazić, żeby ludzie, co szli na tak ryzykowne rzeczy, niemal na śmierć, pracowali dla dolarów i obcego wywiadu, choć mogli mieć kontakty polityczne z ewentualnym sojusznikiem spra wy. Ale że byli ideowcami, o tym nie wątpi nikt z całego czytającego ten2 2ls Maria Dąbrowska, Dzienniki, l. IV, s. 109.
Część III — R any i blizny
217
proces narodu polskiego. Nie ulega wątpliwości, że zeznania wymuszo ne zostały szatańskimi metodami.” (Dzienniki, t. IV, s. 58).
Nieomal każdego dnia przed sądami wojskowymi stawali ludzie zasłużeni dla sprawy polskiej, wśród nich tacy, z którymi Dąbrowska była niedawno ideowo związana. Zapadały wyroki śmierci, wiele z nich wykonywano. Faktycznym szafarzem owych wyroków był Bierut, które mu bawiący na przyjęciach w Belwederze członkowie elity intelektual nej ściskali prawicę nie przejmując się, że jest to dłoń kata. „W sali obrad Rady Państwa dekoracja okrutnie narodowa, tylko bia ło-czerwone barwy — notowała Dąbrowska — tylko Bieruta portret. On zaś sam zajął miejsce w prezydium. Patrzyłam na niego z profilu (pisarka także zasiadała w prezydium — przyp. S.M.), stwierdziłam, że ma bardzo ładną, czystą w rysunku czaszkę.”219
Stało się również podczas owej uroczystości coś jeszcze gorszego, Putrament zaproponował Dąbrowskiej wejście do Komitetu Wyborcze go Frontu Narodowego. „Nie wiem, czym się kierując — zanotowała później — po prostu z uczuciem, że wpadłam w matnię, odpowiadam: »Proszę bardzo«.”
Kolejna „prośba” Putramenta dotyczyła „wypowiedzi” z okazji rocz nicy najazdu hitlerowskiego. W związku z tym Dąbrowska skreśliła w dzienniku: „Zadanie było piekielnie trudne. Powiedzieć o ile możności prawdę, o ile możności to, co myślę, wyróżnić jakoś to, co pozytywne i jakoś zobo wiązujące, i powiedzieć to godnie, nie użyć ani słowa, które byłoby sztampą i sloganem.”220
Cytat ten stanowi groźne ostrzeżenie dla wszystkich tych, którzy chwytają za pióro w sytuacji, kiedy wiadomo, że powiedzenie prawdy jest niemożliwe. Rzecz w redakcji „Nowej Kultury” wzbudziła entuzjazm, ale nie będąc pewną reakcji innych czytelników, Dąbrowska dała w dzienniku upust nurtującym ją wątpliwościom: „Czy tzw. naród mnie zrozumiał? Czy rozpoznał, że chciałam mu po wiedzieć: »Bądź mądry. Bądź mędrszy od najmędrszych. Jesteś w czyść cu — wytrwaj w nim tak, by zasłużyć na niebo«.”221 Tamże, s. 108. Tamże, s. 109. --1 Tamże, s. 109.
218
Między kompromisem a zdradą
A naród, jeśli nawet nie okazał się mędrszy od najmędrszych, to w każdym razie roztropniejszy od wielu z tych, co poczuli się w prawie strofować go i pouczać. Komentując reakcję „narodu” na jej artykuł, Dąbrowska pisała: „Ludzie mi donoszą o złych reakcjach na moją »wypowiedź« w »Nowej Kulturze«. Straciłam przez nią jakoby cały mój autorytet moralny. Mój Boże, nie jest w Polsce rzeczą zaszczytną mieć autorytet moralny, nikt naprawdę wybitny nigdy go nie miał. A jeśli miał, to utracił go natych miast, jeśli odezwał się z czymś nowym i trudnym. Autorytet ma u nas tylko ten, kto schlebia w najlepszym razie miernocie. A zdawałoby się, że jeśli ktoś ma autorytet, to winien być słuchany z chęcią zrozumienia, gdy się odezwie nieco inaczej niż dotąd.”---
Skąd, na Boga, u pisarki to przeświadczenie, że autorytet moralny jest czymś, co jeśli się raz posiadło, przysługuje do końca życia niczym tytuł hrabiego czy lorda? Zbyt wielu, niestety, pretendentów do roli przewodników duchowych narodu uległo, i ulega nadal, takiemu prze świadczeniu. A jak wyglądało owo „nowe i trudne”, które „narodu” nie rzuciło na kolana? „Wciąż rosnąca większość narodu bez względu na różnice poglądów zdaje sobie sprawę z doniosłości naszych reform społecznych — prze konywała pisarka rodaków — a jakkolwiek są niedomagania ich reali zacji, rzadkim jest już dziś człowiek, co by nie dostrzegał, że były ko nieczne, że mimo wszystko, co można by w nich krytykować, są w głów nym zarysie tym, o czym marzyli i o co walczyli najlepsi synowie ojczy zny od XVI wieku (...) Zrozumienie tego wszystkiego sprawia, że Front Narodowy, pod którego hasłem Polska wkracza w okres nowej konsty tucji (już tej „właściwej”, stalinowskiej — przyp. S.M.) i wyborów do Sejmu, nie jest czczym słowem (...) Front Narodowy pragnie połączyć wszystkich ludzi dobrej woli, stojących na gruncie dzisiejszej rzeczywi stości, która nie jest jeszcze doskonała, ale ma w sobie i osiągnięcia, i piękną perspektywę nowoczesnego rozwoju Polski. A nade wszystko jest jedyną daną nam rzeczywistością, jak jedynym jest dane nam życie. Obojgu musimy sprostać godnie i twórczo służąc ludowej ojczyźnie, niczym się nie zrażając, jasno i mężnie patrząc w przyszłość.” (W trzyna stą rocznicę najazdu, „NK”, 1.9.1952 r.).
Obiecywała sobie pisarka „nie użyć ani słowa, które byłoby sztam pą i sloganem”, a wysmażyła tekst, który jako wstępniak byłby ozdobą każdego partyjnego organu, nawet szczebla najwyższego. Zaś kiedy okaTamże, s. 110.
Część 111 — R any i blizny
219
zało się, że redakcja bez uzgodnienia z nią zmieniła jedno zdanie, Dą browska, nie panując nad rozdrażnieniem, zanotowała w dzienniku: „Głupcy, nie spostrzegli, że jedynie to zdanie było przekonujące dla tych, do których mówiłam, to jest do nie przekonanych, których ilość nie jest coraz mniejsza, jak się wyraziłam (i to była jedyna nieprawda), ale c o ra z w ię k sz a i o b e jm u je d z iś o lb r z y m ią w ięk szo ść n a r o d u (podkr. S.M.). Panujący nam (...) boją się dania swobody słowa komuś, kto należy do nielicznych, co umieliby mówić o wykorzy staniu nieuniknionych konieczności językiem zrozumiałym dla zatumanionych polskich łbów.”“ ’
Pominąwszy ton wyższości, pychę i pogardę dla owych „łbów”, czym wytłumaczyć przeświadczenie pisarki nie tylko o tym, że należy do nielicz nych „co umieliby mówić o wykorzystaniu nieuniknionych konieczności”, ale również, że to, co Polaków spotyka, jest „nieuniknione” i „konieczne”? Na lepsze niż można by się w tej sytuacji spodziewać samopoczucie Dąbrowskiej wpłynąć musiała atmosfera, jaką wytwarzać zaczęto wokół niej w związku z jubileuszem czterdziestolecia pracy pisarskiej. Stano wił on dogodną sposobność do okazania względów niedawnej wewnętrz nej emigrantce, która przemawiać zaczęła głosem „nowej rzeczywisto ści”. Niestety tyle samo co najmniej powodów co „obóz postępu” do zadowolenia, mieć musiał „obóz reakcji” do rozgoryczenia i żalu. Zresztą nie tylko „najczarniejsza reakcja” miała pisarce za złe jej „wypowiedź”, również owi uważający się za „trzecią siłę”. „W opisywanym już dniu wyborów dostałam list od H. — zanotowała Dąbrowska — zapowiadający, że musi się ze mną zobaczyć, abym wyja śniła mu, dlaczego napisałam tę rzecz w »Nowej Kulturze«, gdyż słowo zdrada nasuwa mu się nieodparcie itp. Ten liścik mnie szczególnie ugodził, jako pochodzący od kogoś bliskiego (...) Ta łatw ość p o m a w ian ia o z d ra d ę je s t m e to d ą od daw na w P olsce sto so w a n ą .” (podkr. S.M.)
Przytoczywszy kilka przykładów, kto kogo w przeszłości nazywał zdrajcą, Dąbrowska tak rzecz uogólnia: „Wtedy takimi metodami spotwarzała ludzi rzeczywista czarna reakcja i endectwo; dzisiaj czynią to ludzie, mający się za »trzecią siłę«, ale działający nie na rzecz »trzeciej siły«, bo tu szaleje walka o władzę, a jej o władzę nie idzie...”224 2-’’ Tamże, s. 109. 224 Tamże, s. 112.
220
Między kompromisem a zdradą
Nic terror wasalnej władzy, nic jej głupota i nikczemność, o które pisarka potykała się co krok, wobec widma „endecji” wybijanej w tym właśnie czasie przez komunistów ze szczególną zajadłością. A ten H., któiy dotknął Dąbrowską, co za jeden? Myślę, że nie będzie przesadą zaliczenie Henryka Józewskiego w poczet najciekawszych postaci sceny politycznej okresu międzywojennego. Również jego okupacyjne i po wojenne losy nie przystają do żadnego z bardziej znanych stereotypów. Między innymi od 1940 roku Józewski redagował podziemny tygodnik, z którym współpracowali Stanisław Stępowski i Maria Dąbrowska. Z czasem stał się Józewski jednym z bliższych przyjaciół pisarki. Na krótko przed napisaniem artykułu do „Nowej Kultury” Dąbrowska wspo minała ukrywającego się przez wiele lat przyjaciela: „Chciał mnie widzieć poruszony śmiercią S. (...) Jestem wstrząśnięta siłą duchową i nerwową tego człowieka, że może znosić w teraźniej szych warunkach takie utajone życie.”
Niewiele wierszy dalej, rzecz niepojęta, pokrzepiony na duchu uwagą na temat nieugiętego rodaka czytelnik natrafia na opis „galów ki” z okazji imienin Bieruta, o którego wymowie pewne wyobrażenie dać: może jego następujący fragment: „Szczegóły wnętrza w bardzo dobrym smaku, dekoracja kwiatowa fe eryczna. Po monumentalnych schodach sunął tłum szary, brzydki, bied ny i wulgarnie przyodziany. Perkalikowe suknie w kwiatki, kolorowe koszule, wyszarzone marynarki (...) zmęczone, spracowane twarze. To nie zaspokaja potrzeby piękna, ale to mi się podobało. To było nowe p ię k n o p ro sty c h , szarych lu d zi w prow adzonych na najw yż sze salony p a ń stw a .” (podkr. — S.M.)
W kontekście poruszanych tutaj spraw i problemów opisy przyjęć na czerwonym „dworze” mogą się wydać mało istotne, tymczasem stano wią one świadectwo równie ważne, jak sprawozdania z fingowanych pro cesów politycznych, czy kłamliwe literackie utwory. Są konkretem, który lekceważony sprowadza myśl na manowce uogólnień z prawdą o tamtym czasie mających niewiele wspólnego. Ale są też owe żenująco banalne opisy świadectwem szczególnego rodzaju upośledzenia, którego skut kiem bywał obraz rzeczywistości rozbitej na elementy zupełnie z sobą nie powiązane. Utrwalając wrażenie z przyjęcia w Radzie Ministrów, Dą browska pod koniec nie ustrzegła się refleksji, która pod znakiem zapyta nia stawiała „feeryczność” szkicowanego przez nią lekką ręką obrazu:
Część III — R any i blizny
221
„Miałam wrażenie, że jestem gdzieś w Paryżu czy Londynie w wielkiej restauracji dla... cudzoziemców. Prawie można było zapomnieć, że kraj jest nieszczęśliwy — i cóż za kontrast z setkami tysięcy wystającymi godzinami w ogonkach dla zdobycia kawałka mięsa.”
Niby wszystko w porządku: można było zapomnieć, ale pisarka nie zapomniała. Niestety nie można wykluczyć, że o rodakach wystających w ogonkach przypomniała sobie dopiero w domu, bo kiedy prem ier Cyrankiewicz wzniósł toast za pomyślność jej „przyszłych dzieł”, zamiast nad udręczonymi rodakami, użaliła się nad sobą: „Zdjęła mnie żałość — zwierzała się później cierpliwym kartkom papie ru — że tak osłabła moja twórczość i że tak mało mogę dać tej nowej Polsce, która mimo wszystkie błędy, zbrodnie i grzechy (...) wydaje mi się jakaś bardzo interesująca i ważna.”” ’
Ostatecznie nic co ludzkie nie jest wolne od grzechów i błędów, ale godzić się na zbrodnie? Co stało się z pisarką, z jej niewiele lat wcze śniej deklarowaną wiarą w moc obowiązującą owych „kilku prastarych, ale wiecznie żywych wyobrażeń moralnych, oznaczających pewien nie podlegający zastrzeżeniom etycznym dorobek ludzkości”? To nie za gadka, lecz otchłań, w którą zapada się każda logiczna myśl. Nadszedł przełomowy 1953 rok. Musiało już przed śmiercią Stali na coś wisieć w powietrzu, jeśli w saloniku ,,Astorii” w Zakopanem, w gronie dosyć przypadkowym (tworzyli je: Anna Kowalska, Wygodzki, Marian Brandys, Dąbrowska), odważono się, konwersować na temat szczerości, zastanawiać się dlaczego ludzie na zebraniach mówią co in nego, a potem w dom u co innego. Znalazłszy się u siebie w pokoju Dąbrowska przelała na papier myśli, których nie odważyła się ujawnić w literackim gronie: „Słyszałam, jak Brandys zapytał: »Ale gdzie się zaczyna zakłamanie? Przecież u góry, skąd padają dyrektywy, nie ma zakłamania«. Na to nie było odpowiedzi, bo jedyna, jaka być mogła, jest, że owszem, w tych dyrektywach jest potężne zakłamanie.”
Taki sobie, w gruncie rzeczy banalny, obrazek z życia elity intelek tualnej Polski Ludowej. Ale jest to zarazem nader istotny przyczynek do dziejów „hańby domowej”, potwierdzający trafność uwagi Bourge-
Tamże, s. 102.
222
Między kompromisem a zdradą
ta, iż kto żyje inaczej niż myśli, wcześniej czy później zaczyna myśleć tak, jak żyje. „Oto więc umiera człowiek — pisała w tym samym 1953 roku Dąbrow ska — przez którego miliony ludzi wylało z siebie ocean łez i krwi. Ale który też stworzył nową potęgę Rosji, a może i w ogóle — co nowego, co już nie zniknie.'”" (i
To już nie tylko hołd więcej lub mniej szczery oddany satrapie, lecz coś stokroć gorszego — to skaza głęboka i w swej wymowie wstrząsająca. To chora sama myśl. Trzy tygodnie później Dąbrowska zapisała: „Śmierć Stalina wstrząsnęła mną z dwu powodów. Raz jako wydarze nie, mogące przynieść nieobliczalne zmiany w Rosji, w Polsce, w świę cie. Dwa — jako wstrętna okoliczność zmuszająca natrętnie do tzw. »wypowiedzi«.”
W jaki sposób ją, pisarkę niezależną, mogła owa „okoliczność” zmusić do czegoś takiego? Czy mogła się nie domyślać, dlaczego par tii zależy na tym, by również jej — właśnie jej! — „wypowiedź” znala zła się na łamach „Nowej Kultury” w bloku pod wspólnym tytułem — „Stalin żyje w naszych sercach?” Usprawiedliwiając się przed samą sobą pisała: „Starałam się podać możliwie zimno i obiektywnie prawdy w ich aspek cie ilościowym, nie kwalifikując ich jakościowo. I żeby mówić tylko o Rosji, ani słowa o Polsce. Ale mam fatalną właściwość. Nie jestem w stanie, nawet w tak przymusowej sytuacji, powiedzieć coś zdawkowego (...) Zdaje mi się, że ledwo dotknęła słowem danej sprawy, a słowo mi zaraz dźwięczy jak spiż albo gong.”
Jest to kolejny przykład, jakimi problemami żyła polska elita inte lektualna (jej część!) tamtych lat. I jak trudno jest oszukać jednocześnie samego siebie oraz innych. No bo jakież to słowa na przekór pisarce — w sytuacji po temu zupełnie nieodpowiedniej — dźwięczeć miały jak spiż albo gong? „Setki milionów prostych pracujących ludzi — pisała Dąbrowska nie doceniwszy złowrogiej siły słów rzucanych z wyżyn swego autorytetu — zawdzięczają Stalinowi, że wydobył ich z półsnu historycznego do pełni ludzkiego życia świadomie budującego swoje dzieje. Imię Józefa Stalina weszło na zawsze do Historii. Dzieło jego życia toczyć się będzie dalej ku
“ '’Maria Dąbrowska, „Nowa Kultura” 1953, nr 11.
Część Ul — Rany i blizny
223
nieuniknionym i koniecznym przeobrażeniom, tworzącym pośród zma gań się, ofiar i trudów nową epokę i nowe jutro ludzkości.”" 7
W tym samym bloku „wypowiedzi” Zofia Nałkowska zbyła sprawę paroma zdawkowymi zdaniami, natomiast Iwaszkiewicz jak zwykle sta nął na wysokości zadania, pisząc między innymi: „Stalin umarł, ale Jego wielka idea, idea socjalizmu i pokoju żyje. (...) I na całej kuli ziemskiej, we wszystkich krajach, przed portretem Tego, któiy odszedł spomiędzy nas, będą płonęły lampy ludzkich serc, serc chłopów i robotników, serc matek i małych dzieci, serc tych, którzy wiedzą, gdzie jest prawda człowieczeństwa...
Wypowiedź Iwaszkiewicza, jak na poetę przystało, utrzymana była w tonie lirycznym, natomiast Żółkiewski, jako uczony, nie mógł nie podkreślić zasług dla nauki Wielkiego Zmarłego: „Stalin wytknął nauce drogę odkrywania i badania obiektywnych prawd i prawidłowości. Poddał druzgocącej krytyce przeciwne tendencje imperializmu w teorii nauki, jak subiektywizm i woluntaryzm. (...) De generacji nauki spowodowanej przez imperializm wypowiedział Stalin zwycięską teoretyczną walkę. Genialna myśl stalinowska do końca czuj nie kierowała rozwojem najistotniejszych dążeń naszej epoki...”-"’
I tak dalej, i temu podobnie. Co słowo — to „spiż” albo „gong”. Dąbrowska nie była wyjątkiem. „Umarł człowiek, ale każda nasza myśl o nim związana jest z życiem — wtórował żałobnikom Mieczysław Jastrun. — Imię jego poniosą rozwi nięte sztandary klasy robotniczej, Partii, dalej, w przyszłość.”2,0
Powie ktoś, że łatwo szydzić teraz, kiedy wiadomo, gdzie i w jakim stanie dotarły owe sztandary, ale wtedy? No właśnie, czy rzeczywiście łopot zwycięskich sztandarów mógł w ludziach — w gruncie rzeczy przy zwoitych i niegłupich — do tego stopnia zagłuszyć głos sumienia i roz sądku? Dzienniki Dąbrowskiej odpowiedzi na to pytanie nie ułatwiają. W części dotyczącej lat pięćdziesiątych nie są tym, czym być powinny — świadectwem czasu minionego. Są raczej dowodem czy przejawem etycz nego zagubienia autorki Nocy i dni i myślowego zamętu. A obraz, któiy27
227Tamże. 22,s Tamże. Tamże. Tan^ e
224
Między kompromisem a zdradą
się wyłania nie jest budujący. Jest zgoła nieprzyzwoity, jak nieprzyzwoita jest ludzka małość, kiedy się sprzęgnie z wygórowanymi ambicjami. Obrazu owego nie rozjaśnia to, co Dąbrowska napisała, kiedy referat Chruszczowa na słynnym XX Zjeździe rzucił dwuznaczny cień na wy pieszczoną przez intelektualistów wizję nowego wspaniałego świata. Gdy polska elita intelektualna oddała ostatni hołd prezydentowi Bieru towi, który tym razem z Moskwy do wspaniałych wnętrz Belwederu wrócił w trumnie, Dąbrowska napisała: „Przeżywa się teraz rzeczy dziwne. Niby dla nas, którzyśmy od początku wiedzieli i widzieli to wszystko, co się publicznie odsłania, powinny to być rzeczy radosne. Ale jakież możemy złożyć świadectwo tego, żeśmy widzieli i wiedzieli, kiedyśmy byli skazani na milczenie i tylko najbliżsi znali nasze serca i myśli. Wszyscy dziś będą przedmiotem fałszywych sądów, bo zafałszowana została sama władza sądzenia.”-’’1
Z tego, że intelektualiści — naukowcy i literaci — przy zafałszowy waniu owej „władzy sądzenia” byli czynni, Dąbrowska jakby sobie spra wy nie zdawała. Podobny stan świadomości zdaje się jeszcze obecnie cechować licznych reprezentantów umysłowej elity.
O zgubnych skutkach przesadnie dobrego samopoczucia Ustosunkowując się do wyrażonej przez Piotra Wierzbickiego na dziei, że „kiedyś tłum wielki wylegnie na ulicę, by się każdy rozliczył z tego, co zrobił dla Polski”, Adam Michnik wyznał, że jem u taka wizja nie odpowiada, gdyż czuje w niej atmosferę samosądu. Nadzieje Wierz bickiego się nie spełniły, ci, których Michnik brał w obronę mogą spać spokojnie, bez obawy, że podjudzony przez Wierzbickiego tłum wtar gnie do ich domów, by — nie czekając, aż uczynią to nierychliwi histo rycy — przedstawić im rachunek do zapłacenia. Zastrzegając się, iż nie twierdzi, że Wierzbicki wobec tych samych ludzi powtarza te same za rzuty, które „niegdyś formułowali najbardziej fanatyczni zwolennicy sta linowskiego kursu”, Michnik tak sprecyzował swoje stanowisko: -:’1Maria Dąbrowska, Dzienniki, t. IV, s. 253.
Część III — R any i blizny
225
„Chcę jedynie przekonać ewentualnych wielbicieli Traktatu o gnidach, że rezygnacja z widzenia złożoności świata ludzkich powinności i doko nań na rzecz pamfletowej czystości rysunku wieść może ku nazbyt już prostym rozstrzygnięciom i krzywdzącym werdyktom (...) Proszę mi wierzyć: ja naprawdę rozumiem gniew Wierzbickiego i jego sprzeciw wobec procesów, które Miłosz nazwał przed kilku laty »moralną próch nicą« i »petainizmem«. Rozumiem jednak gorycz ludzi, którzy przez lata cale, zaciskając nieraz zęby i znosząc upokorzenia, stworzyli kawał naszej umysłowej rzeczywistości, chronili i restaurowali stare, budowa li wartościowe nowe, a dziś nazwani zostali — gnidami.”-:v-
Zabrzmi to jak przechwałka, ale wydaje mi się, że nie tylko rozu miem gniew Wierzbickiego, gorycz ludzi, których Michnik broni oraz rozżalenie jego samego, lecz że znam również przyczynę tego całego zamieszania, jakie trwa od lat wokół kwestii odpowiedzialności za zbrod nie i nieprawości okresu stalinowskiego. Otóż moim zdaniem wynika ono z niechęci do k o n k r e tu , jest skutkiem pomijania, gdy mówi się o przeszłość — faktów . Operowanie ogólnikami prowadzi nieuchron nie do rozstrzygnięć na płaszczyźnie odpowiedzialności zbiorowej, z czym oczywiście zgodzić się nie sposób, lub wszelkie spory wyjaławia z jakiegokolwiek sensu. Jakie procesy miał Czesław Miłosz na myśli, pisząc o „moralnej próchnicy” łatwo odgadnąć, szkopuł w tym, że kwestii odpowiedzialno ści nie można rozpatrywać w odniesieniu do jakichkolwiek „procesów”. Nie wystarczy również napisać, że intelektualiści zachowali się tak lub owak, by stało się jasne, kto odpowiadać powinien i za co. Krąg odpo wiedzialności zacieśnia się natomiast, gdy natrafiamy na taką chociażby jak ta opinię: „Po zwycięstwie »odwilży« oczekiwałem powszechnego zwrotu ku war tościom narodowym, ale doznałem zawodu: zamiast odrodzenia i wznie sienia na wyższy poziom narodowej samowiedzy nastąpił wybuch »pro zachodniego snobizmu«, gardzącego »rodzimym partykularyzmem«; mimo oficjalnego kursu na »narodową drogę do socjalizmu« środowi sko marksistów-rewizjonistów nie próbowało popychać partii w kie runku »unarodowienia«, przeciwnie, trwało na pozycjach »antynacjonalistycznej alergii«. w
-•’*2Adam Michnik, Szanse polskiej demokracji, s. 202. 2’:’’Andrzej Walicki, Spotkania z Miłoszem, [w:] Zniewolony umysł po latach, Czytel nik 1993, s. 189.
226
Między kompromisem a zdradą
Trwanie na tych pozycjach sprzyjało konsekwentnie realizowane mu wchłonięciu Polski przez ZSRR. Inna rzecz, że nie sposób odgad nąć, na czym Walicki opierał swoje nadzieje na powszechny nawrót ku wartościom narodowym pod przewodem marksistowskich „rewizjoni stów”, którzy za cel stawiali sobie przecież jedynie podreperowanie nie wydolnego systemu. Również wskazywana po Październiku przez Go mułkę „polska droga” nie miała do socjalizmu prowadzić przez nie podległość. Toteż z podnoszeniem na wyższy poziom samowiedzy na rodowej, gdyby polskim pisarzom przyszła na to ochota, byłyby kłopo ty. Ale nie przyszła. Prozachodni snobizm, sam w sobie, nie byłby jeszcze nieszczęściem, ostatecznie w różnym nasileniu występował w przeszłości, a gdyby zwró cił się ku wartościom, których wytrzebienie z duchowego życia Polaków za cel postawili sobie komuniści, mógłby nawet odegrać rolę pozytyw ną. Tak się jednak nie stało, natknąwszy się w literackich salonach Pary ża na dwuznaczną postać „antybohatera”, cieszącego się tam właśnie niezasłużonym powodzeniem, polscy twórcy zaciągnęli go w peerelow skie opłotki. Fetowaniu owego indywiduum towarzyszyło „odbrązawianie” narodowych herosów. Podjąwszy bezpardonową walkę z „bohaterszczyzną” wyszydzać zaczęto te same postawy, z którymi komuniści rozprawić usiłowali się od samego początku: heroizm, wierność, ho nor, romantyzm. Według Adama Michnika „krytykę stalinowskiego mechanizmu podejmowano z dwojakiej perspektywy”. Ze stanowiska Kościoła, religii, miała to być „krytyka Antychrysta, który więził Prymasa i biskupów, prześladował wiarę”; ten punkt widzenia objaśnień nie wymaga. Celo we wydaje się natomiast wskazanie na niektóre konsekwencje krytyki stalinizmu z „drugiej” perspektywy. Zgodnie z rozpoznaniem Michnika dla takich ludzi jak Witold Kula „krytyka stalinizmu polegała na godze niu w abstrakcyjny dogmat Nowej Wiary, w spetryfikowane formy syste mu, który stracił moc rozwojową i stał się konserwatywnym hamulcem postępu”. Wynikałoby z tego, że krytyka uprawiana przez owych inte lektualistów godziła w coś, czego nigdy nie było; system stalinowski „mocy rozwojowej” stracić nie mógł, bo jej nigdy nie posiadał. Od początku był tworem rakowatym, który rozrastając się, niszczył żywiącą go tkan kę; był hamulcem postępu rzeczywistego, a nie tego urojonego przez „postępowych” intelektualistów nad rzekami Moskwą, Sekwaną i Wisłą.
Część III — R any i blizny
227
Adam Michnik również jakby sobie nie zdawał z tego sprawy pisząc, że „intelektualista lukrecjuszowski krytykował martwą formę w imię dialektyki rozwoju, postulował, by instytucje systemu wyrosłego z ducha ideologii marksistowskiej, poddać marksistowskiej analizie”.
Zabiegi takie w obrazowym języku ludowym nazywa się wypędza niem diabła Belzebubem. System stalinowski miał z Marksem tyle wspól nego, co ze sprawiedliwością społeczną i różnymi innymi wzniosie brzmią cymi hasłami, na które intelektualista nie powinien dać się nabrać. A jeśli stało się inaczej, powinien przyjąć na siebie odpowiedzialność , a nie usprawiedliwiać się bajaniem, że cała Europa była na lewo, bo ta Europa, która go fascynowała, to było zaledwie kilka kafejek w Dzielni cy Łacińskiej, których bywalcy z lekkim sumieniem godzili się za urze kającą ich wizję płacić życiem milionów ludzi dogorywających w łagrach. W Adamie Michniku tego rodzaju oczekiwania zdają się budzić: niesmak, taki „rygoryzm moralny stosowany wobec innych” mu nie odpowiada. Nie odpowiada mu również „taki sposób oceny zaangażowanych w stali nizm intelektualistów, który abstrahuje od ich biografii wcześniejszych i późniejszych”.-’,4
Dla podbudowania tego stanowiska jako historyk bez trudu zna lazł w przeszłości poręczne przykłady. „Kiedy czytam agresywne ataki na ludzi zaangażowanych w stalinizm — ludzi, którzy następnie przez lata szykan i prześladowań dowiedli szczerości swojej ewolucji ideowej, przychodzi mi na myśl historia Sołtyka słusznie dziś czczonego na kartach historycznych monografii”.- '’
Cóż począć, kiedy sprawa młodziutkiego Sołtyka, który powodo wany osobistą niechęcią do stryja dał się użyć przeciwko niemu Repninowi, ma się nijak do tego, co wyprawiali Andrzejewski, Słonimski, Brandys czy Ważyk, Żółkiewski, Kroński lub Baczko. A z tymi „latami szykan i prześladowań” nie należy przesadzać. Dobierano im najczę ściej to, czego inni, mniej ulegli, pozbawieni byli od początku. Zresztą nawet takie „szykany” nie wszystkich dotyczyły, sztandarowy „opozycjo nista” Andrzejewski, którego nazwisko zdobiło okładkę niezależnego „Zapisu”, dzielił się bez przeszkód swymi duchowymi rozterkami z czy- ,4Adam Michnik, Szanse polskiej demokracji, s. 200. -■"‘Tamże, s. 200.
228
Między kompromisem a zdradą
telnikami nie opozycyjnego tygodnika, występując ramię w ramię, a raczej szpalta w szpaltę ze swoim dawnym towarzyszem partyjnym Pu tramentem. Większość zauroczonych diamatem intelektualistów prze chodziła z etapu na etap tak jak w wieku szkolnym przechodzi się z klasy do klasy, z oceną ze sprawowania raz lepszą, raz gorszą. Ten i ów na kolejnym zakręcie historii pozbywał się legitymacji partyjnej, ale nie są znane przypadki zwracania orderów; wyrzekali się poglądów, ale nie naukowych tytułów, stanowisk oraz przywilejów, przyznawa nych za upowszechnianie owych poglądów. Nikt fałszerstw nie odwoły wał, kłamstw nie prostował. „Uważałem Bronka (prof. Bronisława Baczkę — przyp. S.M.) za czło wieka ponoszącego lwią część odpowiedzialności za prace nad filozo fią i myślą społeczną epoki powstań prowadzone w okresie stalinizmu, a więc, mówiąc prościej, za stalinizację (w polskiej wersji) tej dziedziny b ad ań .”*2*1’
— wytykał Walicki swemu niedawnemu koledze i przyjacielowi, iż się ze swojej działalności w tamtym okresie nie „rozliczył”, niczego nie potępił, nie odwołał. Podobnie zachowali się inni. W przeciwieństwie do Walickiego, Michnik nie stawia sprawy na ostrzu noża; stara się ro zumieć ludzi, którzy „uwiedzeni lewicową frazeologią totalitarnego mocarstwa, stali się narzędziem w rękach reżyserów i manipulatorów scen zbiorowych”2*7
i słusznie zauważa, że ich los, fragment duchowej biografii polskiej inteligencji „(...) winien być dla nas lekcją i przestrogą”. Tyle tylko, że aby owa „duchowa biografia” mogła spełnić przypisywaną jej przez Michnika rolę, musiałaby zostać napisana od nowa, bez zafałszowań i przemilczeń. Tymczasem wciąż jeszcze nie widać chętnych. Co gorsza, proces zakłamywania przeszłości trwa nadal, mimo iż dokoła nas zmieniło się tak dużo. Na dowód, że tak właśnie się dzieje, i że nie przesadzam, przytoczę dwa charakterystyczne przykłady. Przykład pierwszy: Jest rzeczą znaną, iż żywot legend i mitów wątłymi korzeniami cze piających się lotnych piasków politycznych koniunktur jest krótki. Tym 23,1Andrzej Walicki, Spotkania z Miłoszem, s. 190. 2,7Adam Michnik, Szanse polskiej demokracji, s. 196.
Część U l — R any i blizny
229
bardziej dziwi i zastanawia zaciekłość, z jaką niektórzy bohaterowie takich legend stawiają owym nieuchronnym procesom opór. Andrzej Szczypiorski w książce Początek raz jeszcze formułuje pytanie, wobec któ rego nikt, kto czyta jego utwory w oryginale, a nie tłumaczone na obce języki nie może zostać obojętny: „Polska czy Europa?” A że nie jest to pytanie łatwe, dla pewności sam sobie odpowiada: „Otóż Europa! A dopiero na drugim miejscu jest zagadnienie państwa polskiego, które zintegrowane z Europą, będzie cząstką ogólnokontynentalnej kultury, cywilizacji, gospodarki. ”2’’8
Głośny literat zdaje sobie sprawę, że urzeczywistnienie owej wizji nie będzie łatwe. „Nie ulega wątpliwości — powiada — że przez czterdzieści kilka lat społe czeństwo nasze czuło się upokorzone, zniewolone, poniżone, i w związku z tym chce manifestować swoją niezwykłość, odrębność, lepszość.”2’’9
Szukając odpowiedzi na pytanie, „co to jest manifestowanie swojej odrębności, swojej identyczności”, Szczypiorski natrafił przy pomocy Tadeusza Kraśki na ważny problem: Jeżeli pan manifestuje, żeby po twierdzić swoją jedyność i niepowtarzalność, w jaki sposób pan może to osiągnąć?” I jakby nie dowierzając sprawności umysłowej swego roz mówcy, znany twórca udziela sam sobie odpowiedzi: „Otóż można to osiągnąć tylko przez podkreślenie swojej lepszości w stosunku do innych. I oto powstaje d z i w n y o b r a z p o l s k i e g o m y ś l e n i a . ” (podkr. — S.M.)*240
Tak opisawszy stan umysłów Polaków pisarz powiada: „I teraz oto przychodzą zwolennicy szybkiej integracji z Europą, do których ja się zaliczam, i mówią rzeczy szalenie niepopularne. Mówią o potrzebie porzucenia tego tonu ksenofobicznego, rozstania się z pew nymi złudzeniami i urojeniami polskimi.”241
Namówiony przez Kraśkę, który dom aga się, żeby jasno powie dział, iż „mowa o uszczupleniu Polski w jej dotychczasowej mitologii”, Szczypiorski dorzuca:
2:wAndrzej Szczypiorski, Początek raz jeszcze, Andy-Grafik 1991, s. 147. 2 '' Tamże, s. 145. 240Tamże, s. 144. 241 Tamże, s. 145.
230
Między kompromisem a zdradą „To znaczy s c e d o wa n i e części naszej d uc howe j s u w e r e n n o ści na szerszy or ga ni z m e ur ope j s ki (podkr. — S.M.). Wymaga my zatem — rzecznicy tej integracji — od naszego społeczeństwa rze czy szalenie niepopularnych.”242
Można się domyślać, że z tym „scedowaniem” mogliby mieć „rzecz nicy” niemałe kłopoty. Nie tylko dlatego, że owych ustępstw na rzecz Zachodu domagają się często ci sami osobnicy, którzy w przeszłości z jeszcze większym zapałem dowodzili konieczności wyrzeczeń w imię „integracji” z Ojczyzną Światowego Proletariatu. Zdaniem Szczypiorskiego w nowym społeczeństwie, tym już zinte growanym z Europą, zniknie grupa społeczna zwana inteligencją, a pojawi się warstwa średnia. Nad nią będą już tylko intelektualiści i po godne niebo. A co poniżej? Na tym poziomie żadnych zmian się nie przewiduje. Owszem, pożądane są pewne korekty. Marksiści wmówili robotnikom różne niedorzeczności, które dręczą ich do tej pory ni czym poniedziałkowy kociokwik. „A co się dzisiaj dzieje — ubolewa zraniony w kastowej dumie intelek tualista — skoro wielkoprzemysłowa klasa robotnicza uważa się nadal za demiurga dziejów.”
Jeśli wierzyć Szczypiorskiemu, „klasa robotnicza jest cudowna do destrukcji. Natomiast do konstruk cji — nie”.
Od konstruowania są intelektualiści. Oczywiście, ci tylko, którzy we właściwym momencie potrafią wejść w komitywę z Duchem Czasu. Stwierdziwszy, że odpowiedź na pytanie, kto jest odpowiedzialny za „czterdzieści pięć lat Polski komunistycznej” nie jest wcale trudno, jeśli ma się odrobinę odwagi cywilnej i wewnętrznej uczciwości, Szczy piorski, któremu — sądzić można — na owych przymiotach nie zbywa, napisał: „Banalna jest chyba opinia, że partia komunistyczna miała swoje ko rzenie, a także społeczne poparcie.” {Gdzie przebiega linia podziału, „Po lityka” 1991, nr 11.)
I nie byłoby się co pisarza czepiać — gdyby dla ocenienia owego „poparcia” nie zastosował osobliwego kryterium. Opór, jaki stawiło ko242Tamże, s. 146.
Część H I — R any i blizny
231
munistom społeczeństwo, jakby nie miał dla niego żadnego znaczenia, zapamiętał jedynie „kolorowe i śliczne manifestacje pierwszomajowe na ulicach naszych miast, w których uczestniczyły miliony obywateli”. Pamięć Szczypiorskiego okazała się dziwnie dziurawa i trzeba się będzie nad tego przyczyną zastanowić. „I jakoś nie mogę sobie przypomnieć tych setek tysięcy tajniaków, któ rzy terroryzowali inteligencję, klasę robotniczą oraz pracujące chłop stwo, którzy wymuszali udział w pochodach.”
— ironizował na łamach „Polityki”. W książce ta sama myśl zyskała na ekspresji: „Nie przypominam sobie zupełnie tych esbeków rozszalałych, którzy z pistoletami biegali za ludźmi, i jeśli ktoś nie poszedł na manifestację to go zabijali!”-4’’
Żałować wypada, że Szczypiorski nie przypomina sobie, na czym polegał komunistyczny terror, że po przepędzeniu przez areszty i wię zienia setek tysięcy Polaków i wymordowaniu wielu tysięcy, zamienienie dalszych setek tysięcy w donosicieli nie było już trudne. Nie przypomi na sobie, że to nie tajniacy sprawdzali obecność na pochodach i przy urnach wyborczych, lecz aktywiści partii, której był oddanym członkiem przez wiele lat i zwyczajne szuje, których nigdy nie brak. „Proszę pana — uświadamia pisarz Tadeusza Kraśkę, którego tatuś, Wincenty Rraśko, być może o takich rzeczach z nim nie rozmawiał — nigdy nie uczestniczyłem w wyborach do Sejmu i do rad narodowych i włos mi z głowy z tego powodu nie spadł. Jeśli ktoś dzisiaj ośmiela się twierdzić, że chodził na pochody i uczestniczył w wyborach ze strachu — to jest po prostu oportunistą.”244
Z tym strachem sprawa nie jest widocznie tak prosta, skoro w in nym miejscu Szczypiorski zwierza się, iż ze strachu wolał „nie wartościować politycznie tamtej epoki, nawet dla siebie, nawet w milczeniu, nawet we śnie”.24r>
Ale w ocenie zachowań innych ludzi nie pozwala sobie na żadną słabość:*24 24:'Tamże, 2+4Tamże, 24’Tamże, 24,1Tamże,
s. s. s. s.
153. 153. 154. 153.
Między kompromisem a zdradą
232
„Chodził, bo mu było wygodniej. Tak samo jak wygodniej było ludziom nie wiedzieć o pewnych rzeczach.”-4*'
Nie do pomyślenia wydaje się Szczypiorskiemu sytuacja, żeby na ród zwalał wszystko na „komunistyczną nomenklaturę”, członków PZPR, jakby jego przy tym nie było. „To jest kłamstwo — stwierdza z właściwą mu bezkompromisowością. — Naród był obecny, bo nie można przez 45 lat rządzić państwem bez żadnego społecznego przyzwolenia.”247
Otóż można, jeżeli na obszarze zamieszkiwanym przez ów naród znajdują się wojska innego narodu gotowe do popełnienia każdej zbrod ni. Pewno, że „naród był obecny”, ale była to obecność szczególnego rodzaju. Ażeby mogła się odbyć egzekucja, niezbędna jest obecność nie tylko kata, lecz również ofiary. „Mówi się teraz — daje Szczypiorski upust swemu rozżaleniu — że robotnik był wówczas straszliwie wyzyskiwany. Był, ale przecież całe społeczeństwo było wyzyskiwane.”
Nie ma się więc co — zdaniem pisarza — nad robotnikami rozczu lać, bo to oni stawali się warstwą coraz bardziej uprzywilejowaną. „Tylko robotnicy dostawali na przykład rowery, przydziały na radioodbiorniki.”24S
Co dostawali niektórzy literaci, Szczypiorski jakby zapomniał. Za pytany o swoją przeszłość, surowy Kato wpada w ton liryczny: „Tamte lata przypominam sobie jako niesłychanie mroczne, takie desz czowe, takie ponure i pochmurne, gdzie tym, co świetliste i piękne, była moja prywatność: moja żona, moje dziecko.”249
Natomiast „polityczne wartościowanie tamtej epoki przyszło póź niej”. Kiedy — nie wiadomo. Czyżby wtedy, kiedy pisał: „Komunizm jest epoką moralno-ideową doskonalenia ludzkości. Wol na od zgryzot walki o byt, w jakie obfitowały dzieje — będzie ludzkość komunizmu pielęgnowała ogrody swojej świadomości. Komunizm stanie się epoką najpełniejszej, najbardziej wszechstronnej m ąd ro ści człowie ka. Musimy pamiętać o wielkiej prawdzie, że to my właśnie jesteśmy zwia stunami komunizmu.” (A. Szczypiorski, Z bliska i z daleka, Czytelnik 1957.) 247 Tamże, s. 154. 24s Tamże, s. 156. 249 Tamże, s. 53.
Część III — R any i blizny
233
Opowiadając się z taką żarliwością po właściwej stronie, mógł Szczy piorski nie chodzić na pochody. „Wkraczamy w nowy okres — krzepił skołatane serca towarzyszy w mar cu 1956 roku — który stanie się renesansem naszej ideologii. Nasze pokolenie przekroczyło już bolesny próg ujawniania błędów i fałszerstw.”
Zbyt lekką stopą przekraczali towarzysze ów próg. O zbrodniach popełnionych przez komunistów wolał jeszcze wówczas Szczypiorski nie napomykać. Okres stalinowski Szczypiorski spędził, by posłużyć się jego wła snym określeniem — „jak mysz pod miotłą”. Tą miotłą było Polskie Radio w Katowicach, gdzie trafił w 1951 roku. Wcześniej był: w 1947 roku członkiem kolegium redakcyjnego pisma „Gromada”, w 1948 r. dziennikarzem „Życia Warszawy”, w latach 1949-51 kierował mutacją tego pisma w Lublinie i Radomiu. Jako szczególnego rodzaju szykana jawi się wysłanie Szczypiorskiego na placówkę dyplomatyczną do Danii w charakterze attache kulturalnego. Oczyszczony w ten sposób wrócił do kraju, by podjąwszy współpracę z Polskim Radiem umoralniać na ród wygłaszanymi w każdą niedzielę felietonami. Zapytany o ich „ton” odpowiada wykrętnie: „Był to w każdym razie ton, w którym przewijała się nuta akceptacji, nuta aflrmacji dla istniejącej rzeczywistości, dla tego, co w tej chwili czynimy.”
Indagowany w kwestii odpowiedzialności za tę swoją działalność, Szczypiorski powiedział: „Podsumowując te lata mojej radiowej felietonistyki (siedem lat! — przyp. S.M.) muszę powiedzieć, że nie wyrzucam sobie tego, com wtedy czynił (...) Rzecz jasna, że gdybym dzisiaj wyciągnął jakiś felieton z roku ’62, czy ’64 — to zabrzmi anachronicznie, śmiesznie, niekiedy groźnie.”
Ale Szczypiorski — nie on jeden zresztą — ma na to sposób: „Wszystko trzeba traktować historycznie. Nie można wyjmować rzeczy z kontekstu historycznego. Są to zabiegi absurdalne. Nie mówię, że są niemoralne — są po prostu głupie.”2’0
Nie chcąc uchodzić za głupiego — nie tylko w oczach głośnego literata — przypomnę, jak ten „kontekst” się przedstawiał. Lata sześćTamże, s. 88.
234
Między kompromisem a zdradą
dziesiąte to lata ostrej walki komunistów z Kościołem, walki zapocząt kowanej rewizją w Instytucie Prymasowskim na Jasnej Górze w 1958 roku. Ruszyła ofensywa ateistycznej propagandy, rozpętano histerycz ną, pełną kłamstw i pomówień kampanię w związku z listem biskupów polskich do biskupów niemieckich. Kardynałowi Wyszyńskiemu odm ó wiono paszportu na wyjazd do Rzymu w związku z inauguracją obcho dów Tysiąclecia Chrztu Polski, dwukrotnie odmówiono zgody na przy jazd do Polski papieża. Gdzie wtedy był sercem i umysłem Szczypiorski, zdradza następujący fragment jednego z jego felietonów: „Polska Ludowa jest ukoronowaniem tysiąca lat naszej narodowej tra dycji. Ale nie dlatego, że Polska Ludowa była nieuniknionym, kolejnym etapem dziejów', lecz dlatego, że społeczność stanęła w pewnym mo mencie przed polityczną i ideową alternatywą i dokonała wyboru. (...) W miarę, jak płynęły lata, ostrość wyboru stawała się coraz mniej bole sna i dramatyczna. Dojrzewaliśmy do nowych zadań, a wraz z nami dojrzewał cały kraj. Dlatego właśnie jest to bardzo piękny okres pol skiej historii (...) Jutro będzie zwykły dzień. Zwykły rok: Dwudziesty czwarty rok PKWN-u, albo, jeśli ktoś woli bardziej patetyczne zwroty — tysiąc drugi rok polskiej państwowości.” (A. Szczypiorski, Niedziela — godzina 21.10 , Czytelnik 1968.)
W tym samym roku, w którym ukazał się wybór radiowych felieto nów Szczypiorskiego, wydarzyło się coś, co zachwiało w autorze wiarę, iż komunizm jest „epoką moralno-ideowego doskonalenia ludzkości”. Określa ów rok jako przełomowy, jeśli idzie o jego stosunek do pań stwa. Bo w latach 1945-49, kiedy po kraju grasowały wojska NKWD, Szczypiorski miał świadomość, że żyje „w kraju, który odzyskał wolność po straszliwej wojnie o niepodległy byt, że wygrzebuje się z odmętu...”-31
Dopiero w 1968 roku „te wszystkie złudzenia zostają całkowicie zniszczone”. Dopiero wtedy pisarz doszedł do wniosku, że system jest „niereformowalny”, że „steruje on w kierunku narodowo-radykalnym, w kierunku faszyzują cym, w kierunku prawicowej dyktatury policyjnej”.2,2
Dopóki dyktatura policyjna jawiła się Szczypiorskiemu — i nie jemu
",1Tamże, s. 97. -’-Tamże, s. 98.
Część III — R any i blizny
235
tylko, niestety — jako lewicowa, dawało się z nią współżyć. Nawet wcale nieźle, o czym zdaje się świadczyć fakt uhonorowania obiecującego publicysty i literata w 1964 roku Krzyżem Komandorskim Orderu Od rodzenia Polski. Wolno się chyba domyślać, że nie za opozycyjną dzia łalność został w ten sposób Szczypiorski, były żołnierz Armii Ludowej wyróżniony, lecz za dwadzieścia lat w służbie ludowej ojczyzny. Może się wydać niezrozumiałe, po co Szczypiorskiemu psuję le gendę. Czy nie należałoby raczej owych mentalnych zawirowań, jakim pisarz ulega, zbyć machnięciem ręki? Byłaby to reakcja najwłaściwsza, gdyby były senator raz po raz nie przekraczał granicy, za którą zmyśle nia tracą niewinność kawiarnianych potyczek. Nietrudno odgadnąć, dlaczego Szczypiorski koniecznie chce dowieść, że „ta budowana z ruin Polska” stanowiła kontynuację tej przedwojennej, i dlaczego w tym celu na pierwszy plan, zamiast PPR wysuwa... Mikołajczyka!: „Proszę pamiętać — zwraca się do Tadeusza Kraski — że powstaje Rząd Jedności Narodowej, gdzie Mikołajczyk jest wicepremierem, Mi kołajczyk, któiy był premierem emigracyjnego Rządu Londyńskiego.”-’’’
Jeżeli w 1946 roku w paru miastach Mikołajczyka noszono na ra mionach, to nie jako faceta, który przyjechał do kraju, by wesprzeć komunistyczną władzę, lecz tego, który uzyskawszy szerokie społeczne poparcie zdoła przeszkodzić Moskwie w realizacji jej planów. „W tamtej epoce — ciągnie Szczypiorski drażliwy wątek — zagadnie nie kontynuacji wygląda inaczej aniżeli w roku 1990, kiedy zjawił się pan Kaczorowski z Londynu i przywiózł insygnia władzy. Ciekawe, że teraz mówi się o kontynuacji tamtej Polski. W ja pytam: czy nie było kontynuacji, gdy przyszedł Mikołajczyk?”2,4
Kategoryczność pytania domaga się odpowiedzi sformułowanej w tonie podobnym: Nie było! W tym sensie, jak to przedstawia pan Szczy piorski z Warszawy — nie! Nie było kontynuacją „tamtej Polski” to, co robiły komunistyczne władze z Warszawy realizując plany opracowywa ne na Kremlu. Było natomiast „kontynuacją” to wszystko, czym żył na ród, co przejawiło się w oporze i co podsycało nadzieję, że wola nie podległości w końcu zaowocuje zwycięstwem. Ale że historia owego oporu jeszcze nie została napisana, może Szczypiorski pisać: 2’’Tamże, s. 40. -r’4Tamże, s. 40.
236
Między kompromisem a zdradą „Cóż to za zawracanie głowy? Przecież to plecenie bzdur, ahistoryczne myślenia, kiedy mówi się, że w roku 1990 nastąpiło połączenie zerwanej nici. Nieprawda!.”*2*’5
Komuś, kto dwudziestą czwartą rocznicę PKWN świętował jako ty siąc drugi rok polskiej państwowości, trudno jest dzisiaj pogodzie się z faktem, że owa czerwona fastryga, którą komuniści przyszyć usiłowali Polskę do imperium czerwonych carów spruła się, i nastał czas wiąza nia zerwanej nici niepodległego bytu państwowego. „Nastąpiło to przecież nie dzięki insygniom, których wręczenie było sytuacją instrumentalnie dekoracyjną.”250
— podpowiada pisarzowi Tadeusz Kraśko, który w latach bojkotu TV przeprowadzał wywiady z osobistościami wspierającymi butnych generałów. Deklarując szacunek i uznanie dla ludzi, którzy „przechowywali idee niepodległej i suwerennej państwowości polskiej w Londynie” — Szczypiorski równocześnie zgłasza dziwaczne zastrzeżenia: „...ale przecież na miły Bóg naród był tutaj. To naród tworzył historię Polski powojennej, a nie ci ludzie, którzy w Londynie przechowywali insy gnia władzy. Tu nie chodzi o symbole, tu chodzi o konkrety historyczne.”257
Otóż to: historyczne konkrety! Czy one tak wyglądały, jak je przed stawia Szczypiorski? Polacy, o których Szczypiorski mówi „ci ludzie”, swoją więź z naro dem potwierdzali nie tym tylko, że „przechowywali insygnia władzy”, tego nie trzeba przypominać, a odebranie im — prawem kaduka — przez komunistów obywatelstwa państwa polskiego ich zasług nie prze kreśliło. To naród, tu, nad Wisłą, tworzył historię Polski po wojnie — pohukuje Szczypiorski — a nie ci tam, w Londynie. Niestety nie wszyst ko, co w ciągu minionych czterdziestu kilku lat działo się nad Wisłą wychodziło narodowi na dobre. Najnowsza historia Polski jest nie tylko historią niebywałego wysiłku — w dużej części przez kom uni stów zmarnowanego — w dźwiganiu kraju z wojennych zniszczeń. Historię ową tworzyli tacy ludzie jak Kazimierz Pużak, Emil Fieldorf czy Łukasz Ciepliński oraz tacy, jak Bierut, Minc, Radkiewicz, Żymier ski czy Berman. Jest historią wierności — i historią zd rad y ! Można
25’Tamże, s. 40. 2'(' Tamże, s. 40. r,7Tćunże, s. 40.
Część III — Rany i blizny
237
zrozumieć obecne kiepskie samopoczucie tych wszystkich, którzy wpisy wali się na karty owej drugiej, ale współczuć im nie ma powodu. Przykład drugi: Pól wieku czyśćca”— książka pod wieloma względami pouczająca — nie wyjaśnia, jak do tego doszło, że mimo przemian i wstrząsów w gło wach ludzi, wydać by się mogło zdolnych do samodzielnego myślenia, przetrwały wmontowane w nie niegdyś stereotypy. „Elita sanacyjna żyła wciąż jeszcze starymi marzeniami piłsudczyków o nowym pochodzie na Kijów, nad Morze Czarne — smagał w 1949 roku „obóz zdrady naro dowej” Bolesław Bierut, a bezkompromisowy literat powtarza za nim kilkadziesiąt lat później jak echo: „Zidiociali pułkownicy, majorzy i ja kieś dziwne typki, którym się zdawało, że zostaną starostami lub woje wodami w Smoleńsku!” I z tym samym co kiedyś ogniem demaskuje swoich byłych dowódców: „Brali tacy szesnastoletnich i siedemnastoletnich chłopców, by gnać ich do lasu.”258
Perfidni ramole do swoich niecnych celów wykorzystywali małola tów? — myśli oburzony czytelnik, jednak w miarę zagłębiania się w lekturę czuje, że jego gniew słabnie, na koniec gaśnie. Okazuje się bo wiem, że starsi od bojowo usposobionego młodzika działacze konspi racji, zamiast do lasu pędzili go do nauki. „Zakonspirowałem się więc na »lewych papierach« w jakimś mająteczku pod Wilnem — opowiada Konwicki — gdzie przetrwałem do jesie ni, ale że dalej rwałem się do partyzantki, więc późną jesienią lub wcze sną zimą zameldowałem się w moim oddziale u »Tura«.”259
Jak więc było z tym Tadziem? No bo jeśli tak bardzo się „w ał”, to go już chyba popychać nie było trzeba? Jest swego rodzaju przywilejem twórców, że z dowolnie wybranych elementów rzeczywistości konstru ując artystyczną fikcję, pleść mogą co im się spodoba, sztuka rządzi się bowiem własnymi prawami. Ale odwołując się do konkretnych faktów historycznych, artysta z przywileju tego korzystać powinien z umiarem. W normalnych czasach powściągliwości takiej sprzyja — niezależnie od Tadeusz Konwicki, Pól wieku czyśćca, Londyn, Aneks 1986, s. 43. -;VITamże, s. 50.
Między kompromisem a zdradą
238
wznioślejszych pobudek — obawa przed kompromitacją. Sytuacja, w jakiej Konwicki układał swoje pierwsze powieści, normalna nie była, proponowanej przez niego wizji rzeczywistości nikt nie miał szansy prze ciwstawić wersji odznaczającej się większym szacunkiem dla prawdy Taki był tenor ówczesnej propagandy, taką wizję zbrojnego podziemia kre owały znaczna część beletrystyki i poezji, publicystyki i historiografii. Bandyci, degeneraci osłaniający swój niecny proceder patriotycznymi i religijnymi hasłami. Na ustach Bóg, honor i ojczyzna — w sercu niena wiść, a w garści pistolet na komunistów, do których mieli zwyczaj strze lać zza węgła. Okoliczności tej z niezrozumiałych względów nie wziął pod uwagę „Ak-owski historyk”, którego autorytetem Konwicki podparł swój nieco jakby nadwątlony prestiż pisarski. „W tej książce (mowa o wydanej w drugim obiegu broszurce pt. Epilog wileńskiej Armii Krajowej — przyp. S.M.) autor bez obelg i wściekłości powołuje się na moją książkę. Gdy pisze o tym, że partyzantka zaczęła się degenerować i przechodzić w formy półbandyckie, znajdujemy przy pis: »Patrz relacje autorskie Konwickiego w Rojstach«”2™
Cóż z tego wynika? To tylko, że historyk z łatwowiernością, która powadze naukowca nie może wyjść na dobre, zaufał Konwickiemu. Pytany, czy za tamtą swoją pisaninę czuje się odpowiedzialny, Konwicki odpowiedział wykrętnie: „Mógłbym powiedzieć, że dlaczego mam się czuć odpowiedzialny za łajdaków, którzy wykorzystując moją dobrą wolę popełniali zbrodnie?”21’1
Tak właśnie radzili sobie z poczuciem winy liczni literaci — palcem wskazując na innych. Wybieg ten przy różnych swoich zaletach ma tę wadę, iż źle znosi kryterium prawdy. Przypadek Konwickiego jest pod tym względem pouczający. Dlatego między innymi, że jak niewielu z „na wróconych”, uparł się walczyć z dręczącymi go (wygląda na to, że nie bez powodu) cieniami przeszłości bronią tą samą co kiedyś. Kim byli wyszy dzani przez Konwickiego pułkownicy i majorowie? Odwołując się do wspomnianej wcześniej pracy pisarz zwraca się do swego rozmówcy: „Znajdzie pan tam więcej mimowolnej groteski niż u mnie. Jest tam opis ostatnich chwil sztabu AK, gdy dowódcy zostają zaproszeni przez Ruskich -"“Tamże, s. 45. Tamże, s. 113. -"‘- Tamże, s. 45.
Część U l
—
Rany i blizny
239
po to, aby ich wsadzić do »pudła«. Całe dowództwo pucuje się i czyści broń krótką, bo wszyscy spodziewają się, że dostaną ruskie ordery.
Czytelnik, który ma mgliste pojęcie o tym, co się wówczas wydarzy ło, pomyśli: co za małoduszni, pozbawieni ambicji dumie... Co zrobił Konwicki dla uzyskania tego efektu? Nic oryginalnego, zastosował starą metodę stalinowskiej propagandy. Z wielowątkowej całości wyłuskał szcze gół bez znaczenia, marginesowy, i wysunął na pierwszy plan, fałszując w ten sposób wymiar i sens całości. Oczywiście, trzeba było również przed czytelnikami zataić, po co polscy dowódcy zostali przez Ruskich „zaproszeni”, że celem miało być nie ozdabianie polskich oficerów sowieckimi medalami, lecz podpisa nie umowy umożliwiającej współdziałanie polskich i sowieckich oddzia łów w walce przeciw wspólnemu wrogowi. A że się na tę okazję „puco wali”? Reprezentować mieli Rzeczpospolitą wobec tych, którzy jesienią 1939 roku przedwcześnie ją pogrzebali, więc nic dziwnego, że chcieli wypaść jak najlepiej. A już nie sposób dopatrzeć się „groteski” w dra macie, jakim było podstępne aresztowanie płk. Aleksandra Krzyżanow skiego, następnie kilkudziesięciu innych oficerów, wywiezionych do ZSRR. Ale rzecz nie w szczególnym poczuciu humoru Konwickiego. Krytyczny stosunek do swoich byłych dowódców oraz negatywny obraz sił, które sowieckiemu podbojowi stawiły opór, pisarz tłumaczy buntem, który uznaje za naturalny w ówczesnej sytuacji. „Ponieważ jednak żyjemy pod okupacją sowiecką — użalił się przed swoim rozmówcą — i jesteśmy podlegli, wobec tego wszystko staje się dwuznaczne. Aby zaś nie było dwuznaczne, należy przykłamywać, aby wyrównać handicapy. Pisanie prawdy staje się niespodziewanie jakby nieprawdą.”26■
Konwicki odkąd zniechęcił się do diamatu, stał się bezwzględny w dążeniu do absolutu; skoro prawda jest jedna, nie może być inna dzi siaj niż była dla niego w latach górnej i chmurnej młodości. Rzecz w tym, że Konwicki nie prawdy trzyma się tak kurczowo, lecz jej odbicia w krzywym zwierciadle, które zapatrzony w niewłaściwe wzory kiedyś zmaj strował. Niestety, gromkie pohukiwania Konwickiego na dowódców po prostu mijają się z prawdą. Na przykład kiedy mówi i pisze, że jacyś „zidiociali pułkownicy i majorowie” pchali szesnastolatków do lasu. 2,53Tamże, s. 44. 2, 4Tamże, s. 80.
240
Między kompromisem a zdradą „Nie odczuwałem żadnej lojalności, bo i wobec innie nikt nie był lojalny! — pokrzykuje rozsierdzony literat. — Nikt z dowódców o nas nie pomyślał!”*14
Znajomość ówczesnych realiów każe podejrzewać, iż wymagania osiemnastoletniego Konwickiego przekroczyły możliwości opiekuńcze jego dowódców. Jedni próbując wyprowadzić swoje oddziały z matni przedzierali się lasami nękani przez sowiecki pościg (wstrząsający przy kład stanowi los grupy mjr. Kalenkiewicza), inni rozwiązywali oddziały w nadziei, że w małych grupkach lub pojedynczo łatwiej będzie żołnie rzom wymknąć się obławom. Tymczasem Konwicki do tej pory ma nie przezwyciężoną pretensję, że dowódcy nie otoczyli go należytą troskliwo ścią i udaje, że nie wie, gdzie oficerowie wtedy znikali. Na uwagę Nowic kiego, że paszkwil powstał w czasie, kiedy akowcy lądowali tysiącami w obozach i więzieniach, Konwicki znalazł rozbrajającą odpowiedź: „Ale ja przecież pisałem tę książkę z punktu widzenia szeregowego, wyrolowanego żołnierza, przeciw wyższym sferom i AK-owskiej hierarchii.”2'”
W ten sposób czytelnik otrzymał od Konwickiego coś w rodzaju klucza. Jest to ten sam przyrząd, przy pomocy którego stalinowska propaganda pomagała społeczeństwu rozwiązywać zagadki jego nie szczęsnego bytu: tu sanacyjna góra, tam tumanione wzniosłymi hasła mi masy. Po jednej stronie prywata, tchórzostwo i zdrada, po drugiej idealizm, poświęcenie i męstwo. Takie dychotomiczne postrzeganie świata stało się najwidoczniej trwałą właściwością umysłu Konwickie go i tym tylko należy tłumaczyć, iż nie zdołał pojąć, że jego wściekłość zwrócona była w niewłaściwą stronę, że to nie „AK-owska hierarchia” wygnała go z domu, i że nie Armia Krajowa podbijała Ojczyznę Prole tariatu, lecz na odwrót. Ale czy mimo wszystko nie należałoby wobec młodego Wilnianina być bardziej wyrozumiałym? Identycznym emocjom ulegali starsi i bar dziej od niego doświadczeni osobnicy w różnych stronach Polski. Mi łosz zjawisko to — tłumacząc zachowanie Andrzejewskiego po wojnie — objaśnił w Zniewolonym umyśle następująco: „W całej książce Alfy (Popiół i diament — przyp. S.M.) był gniew na to, co przegrało. Ten gniew i Alfie i wielu innym był potrzebny do istnienia.”2(,<>
2(11Tamże, s. 80. Czesław Miłosz, Znieioolony umysł, s. 116.
Część III — R any i blizny
241
A jeśli tak, to czy można się było gniewać na komunistów, którzy stali się z dnia na dzień panami wszelkich dóbr, materialnych i ducho wych, mogli dać wszystko i wszystkiego pozbawić, nawet życia? Miłosz diagnozę ową postawił u progu lat pięćdziesiątych, gdy sta linizm święcił tryumfy. Kiedy Konwicki w połowie lat osiemdziesiątych, odciąwszy się zdecydowanie od „kombatanckiej legendy”, przystąpił wespół z Nowickim do pracy nad swoją własną legendą, nie mógł sobie pozwolić na szczerość posuniętą aż tak daleko. Zaczął więc tłumaczyć swemu rozmówcy, że Rojsty ’był to odruch pacyfizmu po przegranej wojnie, że wizerunek partyzantki, jaki dał w swoich powieściach „to jest przecież pacyfizm”. I wprowadzając swego rozmówcę w tajniki duszy zawiedzionego młodzieńca, jakim wówczas się czuł, jął mu tłumaczyć: „Nasza klęska obróciła się w pacyfizm. To wszystko, co nam obiecywa no, rozsypało się jak clomek z kart.”-67
Cóż takiego „zidiocieli pułkownicy i majorowie” mogli obiecywać swoim żołnierzom? Jeżeli to samo, co faceci, o których Konwicki mó wił, że przepowiadali zwycięstwo, a potem zniknęli, to świadczyłoby o nich nie najgorzej. Dowódca, który obiecywałby swoim podwładnym przegraną, wystawiłby sobie chyba gorsze świadectwo. Szeregowy „Bor suk” miał nad pułkownikami i majorami (tymi, co dostali się w sowiec kie łapy) tę niewątpliwą przewagę, że udało mu się zostać na placu boju. „Byliśmy jedną z ostatnich grup — zwierzył się nie bez dumy Nowic kiemu. — Kilku sprytnych, przytomnych chłopców po maturze, z inteligenckich domów, którzy nie dali się złapać i bronili się z bronią w ręku.”' 6S
Dzielni chłopcy, powinien w tym miejscu pomyśleć czytelnik, lecz coś mu nie pozwala. Wszak Konwicki dopiero co nagabywanie swego rozmówcy o to, jak było w tej antysowieckiej partyzantce zbył mówiąc, że wszystko opisał w Rojstach. A w powieści jeden z „przytomnych chłop ców po maturze” zwierza się, iż „dawno przyjęli i stosowali ten dogmat: komunistów wybijać do nogi”. Inny stwierdza, iż „każdy bolszewik musi zostać zastrzelony”. Ciekawe, że „inteligentni chłopcy” mówili właśnie to, o co AK oskarżał przed zachodnimi aliantami Stalin, a za nim rodzi■h' Tadeusz Konwicki, Pól udeku czyśćca, s. 42. -“ Tamże, s. 40.
242
Między kompromisem a zdradą
ma komunistyczna propaganda. Na szczęście chłopcy z powieści Konwickiego okazali się wystarcza jąco przytomni, by w porę dojść do wniosku, że bolszewików jest za dużo, by dało się ich wszystkich powybijać. W każdym razie taki okazał się jeden. W odpowiednim momencie zmienił metodę i zamiast rzucać się z karabinem na Armię Czerwoną, zaczął wallenrodyzować. Komu trzeba „kibicował”, komu należało „basował”. Była to taktyka nieco przewrotna, ale okazała się nader skuteczna. Pierwsze „buntownicze” książeczki nie tylko przyniosły ambitnemu młodzianowi pisarski roz głos, ale skutecznie maskowały jego prawdziwe uczucia i myśli. W owej chytrej taktyce posunął się tak daleko, iż kiedy udało mu się podstępnie dotrzeć z wycieczką literatów do gniazda wroga, a co ważniejsze szczę śliwie stamtąd powrócić, ułożył tekst — jako sposób na ukrycie tego, co w duszy polskiego pisarza grać powinno — niezwykle przebiegły. „Nasza miłość do Józefa Stalina nie jest abstrakcyjna — wyprowadzał w pole ciemięzców młody polski literat. — Bo każdy nasz poszczególny los jest ściśle związany z jego życiem. Bo nawet młody polski literat, który mozoli się nad swą pierwszą książką, nauczył się pisać w wielkim pociągu historii, który On prowadził. Bo ten młody pisarz, świadcząc prawdzie swoich czasów, żywił gdzieś tam w głębi serca cichą nadzie ję, że jego książkę, jego młodzieńczy manifest miłości do człowieka (patrz: Władza, Rojsty, Z oblężonego miasta — przyp. S.M.) przeczyta kiedyś Józef Stalin.”‘2
Nie ma dowodu na to, że marzenie Konwickiego się spełniło, ale można mieć pewność, iż jego krzyk miłości nie przebrzmiał bez echa. Biada temu, kto nie połapie się w porę, iż niesława ma żywot co naj mniej równie długi jak sława. „Poszukiwanie koniunkturalizmu w postawie mojego pokolenia wyda je się wynikiem strasznej podejrzliwości i złych intencji późniejszych pokoleń.”
— użala się Konwicki i przedstawia dowód swojej niewinności: „Nie tylko na tym nic nie zyskałem, ale jeszcze straciłem. Pięć moich nieudałych, wadliwych, ułomnych i chorych książek to są właśnie straty spowodowane moim lekkomyślnym przyłączeniem się do marksizmu.”-7u
-<’,JTadeusz Konwicki, Wśród przyjaciół. Wspomnienia z ZSRR, Czytelnik 1951, s. 81. -7(l Tadeusz Konwicki, Pół wieku czyśćca, s. 75.
Czjęść III — R any i blizny
243
Co prawda z marksizmem owe „nieudałe” książki miały niewiele wspólnego, ale w bilansie życiowym pisarza zaliczyć wypada je rzeczywi ście do pasywów. Na temat „przystąpienia do” Konwicki ma niewiele do powiedzenia: „Marksizm proponował mi pewien racjonalizm. (...) Logika i rozum praktyczny marksizmu podobał się zresztą całemu mojemu pokoleniu.”-7'
Ten podziw „całego pokolenia” jest oczywiście wymysłem Konwickiego. „Ani Pan, ani nikt z Pańskiego pokolenia nie bierze pod uwagę aury i sytuacji emocjonalnej! — strofuje pisarz swego interlokutora. — Cała Europa była na lewo! Na lewo to było w porządku! Na lewo to był szpan!.”- 2
O aurze i sytuacji emocjonalnej z tamtych lat najwymowniej świad czą rzeczywiste wyniki referendum i wyborów do sejmu tudzież przepeł nione aż po 1956 rok więzienia i obozy. Lewicowy szpan robił wrażenie tylko w pewnych kręgach, tak nad Sekwaną, jak i nad Wisłą, i nie warto na tym żałosnym zjawisku budować zbyt daleko idących uogólnień. „Uważaliśmy, że nadchodzi era uniwersalizmu socjalistycznego! Wol ność uznaliśmy za coś przemijającego! 27:5
— oznajmia Konwicki nie wiadomo w czyim imieniu. Trzeba nie małej odwagi, żeby się przyznać, iż za nic mając bezmiar ofiar ponie sionych w ciągu lat wojny w obronie wolności, uznało się ją za „coś przemijającego”. Konwicki nie może darować młodym, że go nie rozu mieją, że się go czepiają. „Przecież wszyscy w tym uczestniczyli — użala się przed Nowickim — a ja jeden biedak od rana do nocy jestem atako wany i duszony, żebym zeznawał.” Wszyscy? Tak źle jeszcze nie było. Dlatego ci, którzy zawiedli mają trudności z przeprowadzeniem dowodu niewinności. To z kolei spra wia, że zawodzą ich nerwy. Wtedy walą na oślep. Tak jak Konwicki, kiedy w ciekawości młodych dopatruje się czegoś niezdrowego, podej rzewając, że jest „odrobinę nieczysta jak zainteresowanie pornografią”, że chcą swych starszych kolegów „trzymać w szantażu”. Przed Konwic kim trudno cokolwiek ukryć, jak każdy wielki artysta zna najwstydliwsze tajemnice ludzkiej duszy.271 271 Tamże, s. 93, 94. 272Tamże, s. 96. 27‘Tamże, s. 96.
244
Między kompromisem a zdradą „Bo, proszę koleżeństwa — czytamy we Wschodach i zachodach księżyca — tak już u nas jest, że pod patetycznymi gestami, pod surowością moral ną, pod imponderabiliami patriotycznymi kryje się od czasu do czasu zwykła łapczywość na gotówkę, na pochlebną recenzyjkę i miejsce w prezydium.”
Tak oto wzięty „opozycyjny” pisarz zaczął przemawiać językiem swoich pierwszych powieści, językiem inwektyw i pomówień: „Widzę wyszczerzone kły z tej i z tamtej strony. No, jazda, dalej chłopcy, do anonimów: ty socrealisto pieprzony, ty śmierdzielu stalinowski, ty zdraj co ojczyzny. Dwa życiodajne światła świecą nad tą ziemią jak słońce i księżyc. To żądza gotówki i chuć rządu dusz”. Wiele wskazuje na to, że przypadłość, która wcześniej dawała o sobie znać w powieściach Kom pleks polski, Mała Apokalipsa czy Podziemna rzeka, przybrała z czasem postać choroby groźnej nie tylko dla autora, ale to już problem dla zawodowców: psychologa i krytyka. Również nauka i ostrzeżenie dla tych, w których słowo „dekomunizacja” wywołuje niesmak lub przypra wia ich o dreszcz zgrozy. Bo komunizm, to nie tylko błędna doktryna polityczna i ekonomiczna niedorzeczność, to ciężkie schorzenie duszy, którego wyleczenie przy pomocy mechanizmów rynkowych nie wydaje się możliwe.
Na marginesie Miłoszowych wyborów i rozterek
To, co przydarzyło się Andrzejowi Walickiemu wydać może się tym bardziej pouczające, że nie był on — w potocznym rozumieniu — sta linowcem. Sam filozof tak na ten temat pisał: „Stalinowcem istotnie nie byłem, z niekłamaną odrazą czytałem mię dzy innymi wczesne, stalinowskie prace przyszłych moich kolegów ze »szkoły warszawskiej«, jednakże przeżyłem stalinizm od w ew nątrz z większym zapewne dystansem intelektualnym, bez politycznego zaan gażowania, ale nie mniej głęboko niż oni.”-74
2/4 Andrzej Walicki, Spotkanie z Miłoszem, [w:] /.niewolony umysł po kitach, s. 45.
Część U l — R any i blizny
245
W grę zdaje się wchodzić więc przypadek ze względu na temat tych rozważań bardzo istotny. W dodatku Walicki swoje doświadczenie z Nową Wiarą poddaje analizie wielokierunkowej i wielopoziomowej, a czyni to w nawiązaniu do teorii przedstawionej przez Miłosza w Zniewo lonym umyśle, nie we wszystkim się z poetą zgadzając. Nie jest to bez znaczenia i ma swoją wymowę. Uprawianie „ketm ana” rozpoczął Walicki w okresie, w którym poczuł się zagrożony, ale nie odczuwał jeszcze „zniewolenia” intelektu alnego. Nieszczęście to skojarzył z momentem, w którym uwierzył, że to, co go „gnębi i niszczy, ma za sobą sankcję wyższej »logiki dziejów«”. Bunt i uczucie bezsilności splotły się w duszy filozofa w węzeł, z którego udało mu się bez większego uszczerbku na godności i umyśle wyzwolić na tyle wcześnie, że już w 1957 roku mógł pokusić się o odtworzenie owego procesu. „Brutalizując sprawę — odsłonił ex post tajemnice swojej jaźni Walicki — przedstawić to można tak: rzeczywistość jest piękna, moja własna wina, że tego nie widzę. Muszę się przełamać, przezwyciężyć swój indy widualizm, a wówczas przekonam się o tym. A jeśli nawet nie przeko nam się, to muszę to ukryć — to mój własny »grzech«, nikogo to nie obchodzi (...). ”27r’
Kiedy proces ulegania „wyższej logice” zamienił się w proces wy zwalania, Walicki w pewnym momencie dokonał rzeczy jego zdaniem decydującej, odrzucił „ontologiczną” koncepcję konieczności. Uznając nadal, że to, co jest, jest konieczne, doszedł do wniosku, iż nie ma co ową koniecznością się za bardzo przejmować, bo jest ona tylko dziełem ludzi — „równie dobrze mogłoby być inaczej”. Z odkrycia tego trzeba było wyciągnąć na własny użytek jakiś wniosek. Wyglądało to tak: działa jąc w zawężonym zakresie, „mogę innym ludziom otwierać oczy, a w nauce stosować metodę: maksimum prawdy przy minimum fałszu”.
W przypisie z 1981 roku Walicki wyjaśnił, że przez „minimum fałszu” rozumiał nie formułowanie sądów fałszywych we własnym imieniu, lecz „»dozowanie prawdy«, przemilczanie, tolerowanie — dla stworzenia pozorów — niektórych przynajmniej dogmatów”.27*’ -"T am że, s. 43. 27,ł Tamże, s. 236.
246
Między kompromisem a zdradą
Inni naukowcy, na przykład Kroński czy Baczko, w takie subtelno ści się nie bawili. Ale program Walickiego również nie był za bardzo ambitny. W tak opisanej metodzie dostrzegł on swoisty wallenrodyzm: „...na zewnątrz starać się o możliwie maksymalne rozszerzenie oficjal nej doktryny, wewnątrz zaś być całkowicie od niej swobodnym”.-77
Czyli innym rozluźniać więzy na tyle tylko, żeby się mogli podra pać, sobie zapewniając jak największą swobodę ruchów. Jako punkt zwrotny w procesie najpierw ulegania diamatowi, po tem z nim się rozstania, Walicki wskazał u siebie m oment odrzucenia „ontologicznej” koncepcji konieczności. Ale odmawiając konieczności sankcji „ontologicznej”, nie uczynił kroku następnego, nie odrzucił w ogóle pojęcia konieczności. Odtąd miał świadomość, iż jest to: „»konieczność« czysto empiryczna — stworzyli ją sami ludzie, mogłoby być zupełnie inaczej”.27278
Zdegradowana w ten sposób „konieczność” utraciła co prawda przypisywaną jej wszechmoc, ale zachowała porcję jadu wystarczającą do stłumienia pragnienia wolności oraz woli jej odzyskania. Liczni mieszkańcy obszarów poddanych oddziaływaniu diamatu tak, jak to pisał Walicki, pojmowali „konieczność”. Odmówiwszy „konieczności” sankcji „ontologicznej”, jakby nie dostrzegali, że pojmowana w nowy sposób, podlega — jak wszystko, w czym przejawia się ludzka wola — sankcji ety czn ej. Według Walickiego, można było ulegać Nowej Wierze nie będąc stalinistą (tak miała się sprawa z nim samym czy Miłoszem), ale rów nież można było „być stalinistą pozostając obcym tajnikom »Nowej Wiary«”. To drugie, zdaniem Walickiego miało być regułą, jako że „wiarą autentycznych stalinowców musiała być wiara prosta i »głupia«, bezre fleksyjna, fanatyczna”. Z taką wiarą zdają się mieć niewiele wspólnego przypadki poddane analizie w Zniewolonym umyśle. Jeśli oczywiście, uznać za uzasadnione twierdzenie Walickiego, że Miłosz opisał „wiarę wyrafi nowanych schizofreników”. Jak wyglądało to wyrafinowanie, dają wy obrażenie utwory z tamtego okresu.
277Tamże, s. 44. 278Tamże, s. 45.
Część U l — R any i blizny
247
O pisarzu świadczy jego dzieło. Twórca wewnętrznie czysty nie da dzieła plugawego, wewnętrznie wolnemu obcy będzie serwilizm. Wol ność wewnętrzna! Jeśli pojęcie wolności było w ciągu minionego pół wiecza poddawane najcięższym próbom, to z ową jej szczególną od mianą, jaką stanowi wewnętrzna wolność, rzeczywistość lat tryumfują cego stalinizmu obeszła się najpodlej. Prawda ta wciąż jeszcze nie docie ra do wielu umysłów. Budzi to niepokój i wiele obaw. Tę między innymi, że nie uda się już nigdy zerwać zasłon, za którymi tkwi prawda udręczona i poniżona, daremnie czekając na wyzwolenie. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, iż to, co do powiedzenia na temat stalinizmu mieli Miłosz i Walicki (uwaga ta dotyczy również większości wynurzeń z Hańby domowej) jest zaledwie owych zasłon dyskretnym uchylaniem i drapowaniem. Walicki z pedanterią uczonego wyliczył, o czym Znimolony umysł mówi: o poczuciu winy, wyobcowaniu i swoistym masochizmie intelek tualistów, o przeżyciu Historycznej Konieczności, fatalistycznym poczu ciu, że „nie ma innej drogi”, o nienawiści intelektualistów do „średnie go człowieka”, strachu przed pustką, o wierze w Historię jako ucieczce przed nihilizmem, o tajemnych urokach Nowej Wiary. Nic dziwnego, że ten i ów „średni człowiek” nie może się w tym wszystkim rozeznać. Wygląda na to, że profesor usiłował czytelnikom wetknąć w garść klucz, który nie wiadomo, czy pasuje do jakiegokolwiek zamka. Weźmy następujący wyimek z książki Walickiego: „Zjawiska opisane przez Miłosza — „Nowa Wiara”, „ketman” — to rekcje intelektualistów (przystosowawcze i obronne zarazem) na sytu ację, w której zwyczajny oportunizm nie w ystarczał; w której władza czuła się na tyle silna i pewna siebie, aby podjąć szaleńczą, ale częścio wo przynajmniej udaną, próbę poddania społeczeństwa masowemu, zorganizowanemu i totalnemu ideologicznemu przymusowi.”-'9
Jako diagnoza prezentuje się nawet nieźle. O intelektualistach świad czy jednak nie najlepiej. A nawet wręcz fatalnie, gdy przyjrzeć się, jak ten ich „ketman” wyglądał. To zakłamanie. Ta ich obrona przed „we wnętrznym zniewoleniem”, która polegała na podejmowaniu się roli narzędzia do zniewalania innych. Dialektyk uśmiechnie się w tym miejscu z politowaniem i wyższo ścią. Ale co dla dialektyka jest chlebem powszednim, komu innem u
279Tamże, s. 28.
248
Między kompromisem a zdradą
może stanąć ością w gardle. W każdym razie będzie próbował rozstrzy gnąć, co w postawie wyznawców Nowej Wiary było reakcją przystoso wawczą, a co obronną, jak odróżnić zwykły oportunizm od „ketmana”? Tadeusz Rroński, na przykład, zaprzyjaźniony z Miłoszem i Walickim filozof, któremu obydwaj uznali za stosowne poświęcić niejedną stronę w swoich książkach — oportunistą zwyczajnym był i cynikiem czy tra giczną ofiarą diamatu? Jako ofiara stalinizmu, Kroński nie wydaje się zbyt przekonujący. To, co o nim napisał Miłosz, doradza nie traktować go w tej roli poważnie. Natomiast przyjrzenie się różnym „grzechom” Krońskiego jako uczonego wydaje się celowe i pożądane. W związku z lekturą opracowanej przy udziale Krońskiego historii przedmarksistowskiej filozofii, Walicki napisał: „Filozofia niemiecka przedstawiona przez Krońskiego haniebnie — Kant zrobiony na idiotę, Hegel na faszystę.”
Pastwienie się Krońskiego nad Heglem miało polegać na próbie ukazania, że „Heglowska »antyatomistyczna« koncepcja wolności była antycypacją faszyzmu, że Hegel głosił brutalny kult wojny, gloryfikował policję itp.”-'sn
Było to ujęcie zgodne z górującą wówczas w propagandzie tenden cją dorabiania faszystowskiej „gęby” wszystkim przeciwnikom ideowym i politycznym, rzeczywistym i urojonym. Tak należało przedstawić mię dzy innymi Brzozowskiego, nawet Norwida. Zresztą wszystkich i wszyst ko, co mogło mieć jakikolwiek związek z „filozofią narodową”. Ujęcie owej filozofii przez Krońskiego Walicki uważał za: „Haniebne wręcz w bezceremonialnym postępowaniu z tekstami, w wyrywaniu z kontekstu i całkowicie arbitralnym zmienianiu sensu przy taczanych cytatów itd., itp.”-81
Według Walickiego, Miłosz — „nie mógł nie zdawać sobie sprawy z jaskrawej tendencyjności sądów Krońskiego i na gruncie merytorycz nym nie próbował ich bronić”. Natomiast przyznając mu rację politycz ną, tym to uzasadniał, że „filozofia narodowa może być tylko wodą na młyn wszawej endeckości”.2802182 280Tamże, s. 78. 281 Tamże, s. 199. 282Tamże, s. 199.
Część H I — R any i blizny
249
Niechby ucierpiały prawda, rzetelność uczonego i powaga nauki, żeby tylko nie wyszło na jaw, że istniały jakieś związki między „endecją” a tym całym nurtem w polskiej filozofii, który zaowocował najwybitniej szymi dokonaniami w literaturze i sztuce. I w tym przypadku ujawnia się fatalny wpływ antyendeckiej obsesji na stan świadomości i postawę lewicowo usposobionej („postępowej”) polskiej inteligencji. Na dowód, że poeta w pełni zdawał sobie sprawę z tendencyjności sądów Krońskiego, Walicki przytoczywszy cytat z książki Miłosza o Brzo zowskim napisał: „Jak z powyższego widać, Miłosz miał pełną jasność co do metody — a więc i naukowej wartości — prac swego przyjaciela o polskiej myśli epoki romantyzmu. A jednak, mimo to, bliska jego sercu polityczna intencja była dlań w tym wypadku rzeczą ważniejszą niż historyczna praw da”.-88
Kryje się w tym stwierdzeniu niebagatelny zarzut pod adresem nie tylko Krońskiego. To jest oczywiste i nie wymaga dodatkowych objaśnień. Sam Miłosz swój stosunek do filozofii narodowej określał bardzo zde cydowanie. Dziękując Walickiemu za przesłaną książkę poeta napisał: „Mój stosunek do filozofii narodowej jest niechętny. Zagrożona jest ona przez parodie i karykatury, za które sama w znacznym stopniu ponosi odpowiedzialność”.*284
Oczywiście, nie było to wszystko, co Miłosza do owej filozofii uspo sabiało nieprzychylnie. W Roku myśliwego, nawiązując do owych trudnych kwestii, Miłosz raz po raz demonstruje niechęć do wszystkiego, co jeśli nawet nie ma związku z jakkolwiek rozumianym nacjonalizmem, to przy odpowied nim nastawieniu może być z owym zjawiskiem kojarzone. „Gdyby nie miał za sobą doświadczenia polskiego nacjonalizmu w prak tyce — podejmuje poeta ów wątek — nie tylko w jego pięknych rodo wodach i pożywkach, inaczej bym na to patrzył. Nowoczesny patrio tyzm nie jest zwykle swoich uwarunkowań świadomy, nie nazywa siebie nacjonalizmem, chętnie natomiast mówi o nacjonalizmie sąsiadów. Ale w Polsce na dodatek główną ideologią była (i bodaj jest) tak zwana ideologia narodowa i ten czy ów patriota nie zdawał sobie sprawy, że był anima naluraliler endeciana,”28:> 28’Tamże, s. 199. 284Tamże, s. 412. 28> Czesław Miłosz, Rok myśliwego, s. 37.
250
Między kompromisem a zdradą
Patriotyzm i nacjonalizm: jak odróżnić je od siebie? Najbardziej rzucają się w oczy przypadki świadomego stosowania owych pojęć wy miennie, czyli manipulowania nimi. Groźniejsze wszakże wydaje się mimowolne jakby mylenie ich z sobą. „Tak czy owak — napisał Miłosz w Roku myśliwego — Warszawa okupa cyjna byh dla mnie miejscem i czasem spotkania z polskim nacjonali zmem w jego najwyższym natężeniu, kiedy występował wyłącznie jako patriotyzm, którego nikt nie ma prawa krytykować.”28*’
Nie tylko logika buntuje się przeciwko takiemu stawianiu sprawy. Również w warunkach okupacji nacjonalizm występował jako zjawisko samoistne. Tak był postrzegany i oceniany — w niektórych swoich prze jawach nader krytycznie — nie tylko przez lewicę. Ale tylko część m chu prowadziła własną, odrębną politykę. W postaci wysublimowanej na cjonalizm przejawił się w działalności oraz twórczości młodych intelek tualistów i poetów skupionych wokół pisma „Sztuka i Naród”, i nie jest to powód do rozdzierania szat. Można raczej potraktować to jako przy kład, że uleganie wpływom idei nacjonalistycznych nie musi prowadzić do zwyrodnienia. Prawdą jest natomiast, że patriotyzm, o którym Miłosz pisał bez entuzjazmu, niósł z sobą „cały swój system wartości”. Postrzegane przez pryzmat owych wartości wszystkie odłamy, opcje polityczne i orientacje wojennej konspiracji — prócz komunistów! — łączą się w jeden nurt niepodległościowy. Z tak pojmowanych patriotyzmem kojarzyć wolno — nawet należy — to wszystko, co składa się na pojęcie ojczyzny, które, wbrew swojej pozornej oczywistości, bywa źródłem dramatycznych nie jednokrotnie nieporozumień. Stanisław Ossowski, wprowadziwszy rozróżnienie na ojczyznę „pry watną” oraz „ideologiczną” pisał: „Moja ojczyzna w tym ideologicznym znaczeniu — to ziemia mego narodu. Istotą mego związku z tą ziemią, związku, ze względu na który używam w stosunku do niej zaimka dzierżawczego »moja«, jest uczest nictwo we wspólnocie narodowej.”*287
Uściślając w ten sposób — dzięki Stanisławowi Ossowskiemu — pojęcie ojczyzny, równocześnie uchylamy rąbka tajemnicy zespalającej -ShTamże, s. 37. 287 Stanisław Ossowski, Dzieła, Warszawa 19(51, 1. III, s. 201.
Część U l — R any i blizny
251
z sobą pojęcia ojczyzny i narodu. Wiele wskazuje na to, iż właśnie „ta jemniczość” owego związku stanowi główne źródło nieporozumień. He myk Elzenberg zastanawiając się nad funkcją ojczyzny doszedł do wniosku, iż jest nią „wyzwolenie w jednostce wartościowych, na co dzień potencjalnie w niej tylko obecnych, wyższych form działania i czucia”.-SK
Sprawę komplikuje kojarzące się z pojęciem ojczyzny słowo na ród. Szukając różnic między „uczuciem narodowym” a miłością ojczy zny, Elzenberg pisał w ten sposób: „Jedno jest solidarnością z »rodakami«, drugie miłością czegoś wielce tajemniczego. Czym jest to coś, trudno powiedzieć. Na pewno jednak spełnia rolę jakiegoś ogniwa pośredniczącego, dzięki któremu nawią zujemy styczność ze sferą wielkiej powagi, z p ro b le m e m i d ra m a tem życia i śm ie rc i.”-89 (podkr. S.M.)
Co z przywołanych poglądów wynika? To przede wszystkim, że „mylenie” patriotyzmu z nacjonalizmem traktowane być winno bez nadmiernej wyrozumiałości, uniemożliwia bowiem nawiązanie stycz ności z ową „sferą wielkiej powagi”, a więc tym wszystkim, co ogniskuje w sobie pojęcie ojczyzny. „Za podniosłe. Za szlachetne. Zanadto udu chowione” — kręci Miłosz w Roku myśliwego głową z dezaprobatą, ale zaraz, jakby się tłumacząc, dodaje: „Co poradzę, że Norwid zrósł się dla mnie z niektórymi twarzami ów czesnych znajomych, naznaczonymi egzaltacją, jakby co dzień w go rączce, ludzi, którzy zginęli i o których myślę ze ściśniętym sercem.”-90
Byli wśród owych znajomych Miłosza młodzi poeci — Baczyński, Gajcy, Bojarski, byli Trzebiński i Stroński. Żyli rzeczywiście jakby w go rączce. Ale znacząca ich twarze egzaltacja nie była jedynie refleksem burzy uczuć szalejącej w duszach artystów pochwyconych w sidła ciem nych mocy wojny, lecz czegoś znacznie głębszego i tragiczniejszego, co nie dawało się „sprawdzić na poetyckim warsztacie”. Miłosz zakwestio nował rzeczywistość obrażony, że nie odpowiada artystycznym standar dom; ci, o których do tej pory myśli „ze ściśniętym sercem”, możliwości warsztatu artysty przymierzywszy do realiów rozgrywającego się drama-*290 ws Henryk Elzenberg, Kłojjot z istnieniem, Znak, Kraków 1994, s. 81. Tamże, s. 79. 290 Czesław Miłosz, Rok myśliwego, s. 37.
Między kompromisem a zdradą
252
tu doszli do wniosku, że groza otaczającej ich rzeczywistości przerasta wszystko, co dałoby się ująć w słowa, zamknąć w formie choćby najdo skonalszej. Tak Miłosz jak i młodzi poeci wyciągnęli ze swoich postaw ostateczne konsekwencje; oni powinności ludzkie przełożywszy nad obowiązki artysty zapłacili cenę najwyższą... Niełatwo jest ustalić, jaką cenę zapłacił autor Ocalenia za uratowa nie „wewnętrznej wolności” czy też tylko życia. Sam poeta nieco tylko ułatwia zadanie pisząc w Roku myśliwego: „Nieszczęśliwy z powodu wyrzutów sumienia, bo zmuszałem siebie do szlachetnych uczuć, potrzebowałem świętokradczego, brutalnego aktu. (...) Odciąłem trzymającą mnie martwą rękę przeszłości i od wtedy, od 1943 roku, datuje się moja wewnętrzna wolność, a tym samym możność poezji innej niż bezustanny lament nad przegraną honoru.”-91
Dowodzenie, iż bez owego chirurgicznego zabiegu istniała moż ność poezji innej niż sugeruje Miłosz, nie miałoby większego sensu, świadczy o tym między innymi twórczość poetów, którzy zginęli. Dra mat rozgrywał się w innym wymiarze i na innym poziomie niż można by wnosić na podstawie tego, co Miłosz napisał. Nie kwestionując prawa artysty do buntu i odrzucenia tego, co mu w rozwoju przeszkadza, nie od rzeczy chyba będzie zastanowić się, w jaki sposób w owej pełnej grozy sytuacji udało się poecie uchronić cno tę swojej muzy. Musiało to nie być łatwe. Miłosz wyznaje, iż sam by sobie z tym zadaniem nie poradził, gdyby nie pomoc przyjaciela. Był nim Tadeusz Kroński, filozof, o którym napisał, iż „jak najjawniej swoje myślenie wyprowadził z prywatnych urazów i nienawiści”.
Postawa u naukowca co najmniej ryzykowna. Zresztą chyba w ogó le niesłusznie „w Warszawie podziemnej widział — jak napisał Miłosz — dalszy ciąg tej samej mentalności sprzed 1939 roku, która przyczyniła mu cierpień”.
A jeśli coś przeszkadzało mu w dostrzeżeniu zmian, jakie szok wojenny spowodował w umysłach wielu Polaków, to nie powinien po dejmować współpracy z podziemiem orientacji, która mu pod wzglę dem politycznym oraz ideowym nie odpowiadała. “91 Tamże, s. 39.
Częsc U l — R any i blizny
253
„Kroński wobec kolegów z podziemnej gazetki, do której pisał — ujaw nia Miłosz tajemnice duszy przyjaciela — udawał patriotę starej daty, prywatnie wyśmiewając ich absolutyzację ojczyzny. Ich tępota prze szkadzała im widzieć jasno zrządzenia historii. Zamiast zdać sobie spra wę z winy i kary, chronili się w drobne dramaty swego podwórka.'”-9-
Ładne drobne dramaty! Groźba zagłady narodu i groza srożącego się na każdym kroku terroru. Dzisiaj takie przejawy niczym nie uza sadnionej pychy — przypisywanie inaczej myślącym tępoty — wywołują uśmiech politowania. Ale w tamtych latach taka postawa była groźna. Jaki sens miało wyśmiewanie „absolutyzacji ojczyzny” w obliczu jej naj wyższego zagrożenia? W sytuacji domagającej się wytężenia wszystkich mocy fizycznych i duchowych, gdy tragicznie potwierdzało się odziedzi czone po przodkach przekonanie o wyjątkowej roli ojczyzny w życiu człowieka. Wiem, na co się narażam, z truizmów próbując ukuć argumenty, ale chodzi przecież o sprawy elem entarne i oczywiste. W warunkach życia normalnego takie podniosłości, szlachetności, uduchowienia i eg zaltacje, z jakimi Miłosz spotykał się w kręgu swoich okupacyjnych zna jomych byłyby nie do zniesienia, lecz życie pod okupacją niemiecką czy sowiecką miało niewiele wspólnego z życiem „normalnym”. Reakcja na tę „nienormalność” musiała siłą rzeczy wykraczać poza wszelkie „nor my”. W o ile gorszym znaleźlibyśmy się położeniu — nie tylko jako p o kolenie, które przeżyło wojenny kataklizm, ale ludzkość — gdybyśmy popełnionym przez człowieka przerażającym zbrodniom nie mogli prze ciwstawić poświęcenia i męstwa, gdybyśmy naprzeciw oprawców nie mogli postawić bohaterów i męczenników. Jeśli nawet — przyznaję — rozcią gnięci na prokrustowym łożu „warsztatu poetyckiego” prezentują się nie najlepiej. Bo męczeństwo nie jest w dobrym guście. Pluton egzeku cyjny, opaska na oczach skazańca, lekarz w asyście, prokurator i kapłan — to jeszcze od biedy mieści się w jakim kanonie. Ale strzał w tył głowy w piwnicach bezpieki, stuk ciała o beton i plama krwi — gdzie tu two rzywo dla poety? Albo klatka karceru tak niska, że stanąć w niej nie sposób, na posadzce odchody i nagi ludzki kształt? Tak z narodowej sceny schodzili ostatni obrońcy suwerenności oj-
Tamże, s. 39.
254
Między kompromisem a zdradą
czyzny — i cóż na to poeta? W jaką formę przyoblec to poniżenie, taką krzywdę, tę mękę, ażeby budziły szacunek, podziw i wdzięczność, a nie odrazę? Nie o lament nad przegraną honoru idzie, bo to nie honor przegrywał, lecz człowieczeństwo. A jeśli coś z niego zostało uratowane, to dzięki takim ludziom, jak rotmistrz Witold Pilecki, dobrowolny wię zień Oświęcimia, inicjator i współorganizator obozowej konspiracji, potem uczestnik Powstania Warszawskiego, po wojnie zamordowany przez komunistów, albo Łukasz Ciepliński, ostatni przywódca zrzesze nia WiN, również zamordowany w więzieniu przy Rakowieckiej. Jak tysiące tych, co nie próbując definiować pojęcia ojczyzny stawali w obro nie wyznaczanego przez nie tajemniczego obszaru z pełną determina cją i podniesionym czołem, jak przystało ludziom wolnym. Do samego końca w e w n ę trz n ie w olnym . Zdaję sobie sprawę, rozumiem, nie jest to potrawa na gust współ czesnego czytelnika. Za podniosłe to, za szlachetne. Ani materiał na pracę doktorską. Pogmatwane życiorysy, zdruzgotane życia, roztrwo niony kapitał poświęcenia i męstwa. Zasiadłszy przy biurku poeta — nie wiedząc, co z tym wszystkim począć — popadnie w rozterkę. A jeśli mu wystarczy sił i odwagi, lub jeśli mu w tym ktoś życzliwy dopomoże, pozbędzie się „martwej ręki przeszłości”. Przypadek Miłosza, niestety, zdaje się tu stanowić raczej ostrzeże nie niż zachętę. Z tą wolnością wewnętrzną w jego wypadku sprawa nie jest wcale pewna, ręka odcięta wiele lat temu zdaje się ścigać poetę przez kontynenty i oceany, dopadając raz po raz. Czy to nie ona dopi sała mu w jego dziełach niejedną stronicę? Miłosz jakby tego był świa dom, ale nie daje za wygraną. W Roku myśliwego tnie na lewo i prawo, lecz chybia raz po raz. Na przykład pisze, że przed 1939 rokiem „stano wi istniejącemu” nie dawał wiele szans i powinien zostać komunistą, ale wiedza o tym, czym jest stalinowska Rosja na to mu nie pozwalała. Dla czego jako jedyna alternatywa jawi się poecie akurat komunizm, nie wiadomo. Sytuacja, wydać by się więc mogło, bez wyjścia, tymczasem miliony Polaków próbowały coś robić, były osiągnięcia. W niektórych dziedzinach wcale niemałe. Jest niezupełnie jasne, dlaczego Miłosz polską patriotyczną umysłowość oceniał „fatalistycznie” jako „skazaną”. Intuicja poetę całkowi cie zawiodła. Zamiast sobie z tego zdać sprawę, zgłasza nie wiadomo do kogo pretensje:
Część U l — R any i blizny
255
„Gdybym mieszkał w jakimś kraju zachodnim, nie musiałbym wybie rać, nie byłbym przyparty do muru. Tam u nas natomiast albo Hitler, albo Stalin, pośrodku trochę złudzeń ocenianych jako złudzenia”.21’
Musiało jednak być „pośrodku” coś więcej niż trochę złudzeń. Chociażby przeświadczenie o niezniszczalnej istocie wartości, dzięki którym naród przetrwał lata niewoli w niezłej kondycji. Była wiara, której mylić ze złudzeniami nie można i nie należy. Wyrok na „polską patriotyczną umysłowość” oparty został na fałszywych przesłankach. Dopiero komuniści — posłużywszy się „naukową” metodą — dokonali w owej umysłowości niebywałych spustoszeń. Ale lata osiemdziesiąte dowiodły, że także komunistom, mimo udzielonego im przez wielu in telektualistów wsparcia, nie udało się wyroku na „polskiej patriotycznej umysłowości” wykonać. Wprawdzie wielu Polaków wolało w tym czasie zamieszkać w jakim ś kraju zachodnim”, ale polska patriotyczna umy słowość miała z ich wyborami niewiele wspólnego. Tam, gdzie ona od chodziła do głosu, zapadały inne decyge. Dotykam tutaj problemów, przed którymi w ciągu ostatnich stuleci stawały kolejne pokolenia Polaków. „Polska mnie przeraża — wyznaje Miłosz w Roku myśliwego. — Powiedz my, przerażała mnie przed wojną, podczas wojny i przeraża przez całe dziesięciolecia po wojnie.”
Okazuje się, że „martwa ręka przeszłości”, pół wieku temu uznana za martwą, trzyma mocno poetę i puścić swojej ofiary jakby nie zamie rzała. Jak powinien się zachować człowiek przez Polskę „schwytany”, pyta poeta, to znaczy związany z nią przez urodzenie, język: „jeżeli chce być rozumny, trzeźwy, spokojny, a przy tym uczciwy? Jeżeli uważa te bezustanne ofiary, konspiracje, powstania za zupełny non sens, po prostu dlatego, że w »normalnych» krajach tego nie ma?”2<)4
Człowiek, który tak uważa, trzyma się od tego wszystkiego z daleka. Na przykład jedzie na Zachód i zostaje marynarzem. A kiedy odezwie się w nim powołanie, zostaje pisarzem. Wybiera język oraz idee, które uzna za tego warte. Ma prawo i to jest w porządku. Nie jest w porządku natomiast, jeśli dla usprawiedliwienia wyboru, którego usprawiedliwiać nie ma potrzeby, fakty z przeszłości — wydać by się mogło aż nadto -r ’Tamże, s. 119. -MTamże, s. 232.
256
Między kompromisem a zdradą
oczywiste — ukazuje odbite w krzywym zwierciadle własnych urazów, dowolnie traktując system wartości, którem u jego naród pozostając wiemy, wychodził z najcięższych prób w nie najgorszej kondycji. Jedną z wielu osobliwości Roku myśliwego stanowi stwierdzenie, iż „w 1945 roku nie było żadnych danych, które by mogły uzasadniać emigrację jako akt polityczny”.
Jest sprawą znaną, że jedni Polacy zostawali na Zachodzie, czy też uchodzili z kraju w tamtym kierunku, nie mając ochoty skończyć w komunistycznych więzieniach lub kopalniach Workuty — inni w na dziei, że tam, w świecie wolnym, służyć będą mogli sprawie niepodle głości ojczyzny. Ale jeśli wierzyć Miłoszowi, byli to osobnicy, którzy nie chcieli „rozumować trzeźwo”. Zdaniem poety „ci, którzy stali się komunistami w 1945 roku, mieli wszelkie logiczne argumenty za sobą”.-9r’
Nie rozstrzygając, czy rzeczywiście tak było, stwierdzić należy, że logika w niektórych sytuacjach może się okazać kryterium zawodnym. A wtedy, dokonując wyborów, zawierzyć trzeba instynktowi (moralne mu?), odwołać się do imponderabiliów, którymi ludzie „trzeźwi” nie mają zwyczaju zaprzątać sobie głowy. „A co do młodych literatów — ujął się Miłosz za kolegami po piórze — to nawet inna opcja była mało prawdopodobna. Kraj był włączony w nowe imperium na stałe: wystarczyło spojrzeć na mapę. Któż więc mógł się opierać?”
Opierać się — zapytajmy — sowieckiej ekspansji i komunistyczne mu terrorowi czy pokusie uczestniczenia? Prócz map są podręczniki historii, a z nich można się było dowiedzieć, iż mimo rozdarcia pań stwa między zaborcze potęgi Polacy przez ponad sto dwadzieścia lat nie przestawali myśleć, mówić i pisać o niepodległości, nie utracili nadziei i woli jej odzyskania. Z czego nie wynika bynajmniej, że również wtedy ludzie „trzeźwi” nie ostrzegali przed taką wielką lekkomyślnością. Przekonując rodaków, że „rozsądek, czyli wzgląd na okoliczności zmienne życia codziennego, nie jest trybunałem na sądzenie spraw dotyczących się wieków i pokoleń”, Adam Mickiewicz demaskował i podważał argumentację stosowaną przez ludzi „trzeźwych” dla uspra- r’Tamże, s. 145.
Część III — R any i blizny
257
wiedliwienia własnego konformizmu. Podobna sytuacja wytworzyła się po drugiej wojnie światowej; wielu członków polskich elit umysłowych jakby utraciło zdolność odróżniania tego, co stanowiąc „okoliczności zmienne życia codziennego” służyło urządzaniu się w „nowej rzeczywi stości”, od spraw „dotyczących się wieków i pokoleń”, czyli utraciło zdol ność osądzania zjawisk i wydarzeń z obszaru, na którym rozstrzygały się losy narodu i państwa. Miłosz jakby tego był świadom, ale pamięć o grozie „nagle uzyska nej świadomości zwycięstwa komunizmu” każe mu na „szlachetne” wypo wiedzi w książce Trznadla (Hańba domowa) patrzeć z niedowierzaniem. „Pewnie, jeżeli się robi powrót do Polski-męczennicy — ironizuje po eta — tej samej sto lat temu i dwieście lat temu, ten podział: tu czystość, a tam hańba, jest uzasadniony. (...) Trzeba by było dowieść, że okres stalinowski stanowi odchylenie, po czym nastąpił powrót do stanu nor malnego, którym jest od dwustu lat słoń a sprawa polska.”-96
Zaskakujące dla wielu ludzi obroty historii sprawiły, że nie ma dzi siaj potrzeby dowodzić, iż okres stalinowski stanowił tylko „odchyle nie”. Ale przecież już w czasie, kiedy Miłosz pisał Rok myśliwego nietrud no się było połapać, że w zrywie Polaków w 1980 przejawiła się wola powrotu do „stanu normalnego”, który w podstawowym dla wszystkich narodów wymiarze oznacza byt niepodległy. Jak więc się to stało, że Miłosz z tak dogodnego stanowiska obserwacyjnego, jakie zajmuje od kilku dziesięcioleci nie zauważył, że ironiczny dystans do problematyki narodowej („słoń a sprawa polska”) stał się anachronizmem, że Polacy nie są żenującym, a tym bardziej komicznym wyjątkiem w gronie naro dów ciężko doświadczanych przez historię, że borykają się ze swoimi „słoniami” narody palestyński, afgański i wiele innych, i zmagać się będą dopóty, dopóki „sprawa” każdego z nich nie znajdzie sprawiedliwego rozwiązania. Opisawszy swoje miotanie się (po tym, jak wybrał los emigranta) między świadomością, czym jest imperializm sowiecki, a niemożliwą dla niego do zaakceptowania rolą sprzymierzeńca emigrantów z Lon dynu — „bo szlachetni i wierni imponderabiliom” — dorzucił Miłosz z pretensją: „To tylko dzisiaj, po kilkudziesięciu latach Polski Ludowej, sławi się ‘- "T am że, s. 47.
258
Między kompromisem a zdradą niezłomność emigracji. A wtedy to wyglądało inaczej. Janusz Minkie wicz, zaraz po wojnie (czy jeszcze podczas?) napisał wierszyk, w którym mówił o rządzie londyńskim: »Z diabłem a nie z wami«, i niejeden z nas piszących tak myślał, czyli że nie było z kim.”2'*7
Kiedy się kogoś cytuje, dobrze wiedzieć — jeśli się wie, nie ukry wać — nie tylko, co powiedział lub napisał, ale kim był. Wańkowicz w korespondencji z Miłoszem — podważając jego argumentację — wyty kał Minkiewiczowi skłonność do alkoholu, ale bardziej niż owa słabość dyskwalifikowała go — jako sędziego „rządu londyńskiego” — hanieb na rola, jaką odegrał w okupowanej Warszawie, będąc jednym z fila rów licencjonowanych przez Niemców teatrzyków. Nie zasłużył więc chyba, żeby go powoływać na świadka w tak ważnej sprawie. Wprawdzie Miłosz swój sąd o „londyńskich” emigrantach złago dził wyznaniem że później, kiedy sam został emigrantem, zrozumiał „męki, na które dobrowolnie, w imię swoich zasad, skazały się tysiące Polaków, poznających Anglię i Amerykę od dna, od ciężkiej fizycznej pracy”, ale ich ówczesna postawa nadal nie znajduje najwidoczniej w jego oczach uznania. „To dzisiaj rzutuje się późniejsze wypadki wstecz — powtarza poeta z uporem — i przyznaje się sens wytrwaniu na pozycjach straconych, przyjmując dodatkowo założenie o ciągle tej samej walce narodu o niepodległość.”297298
Niezręcznie byłoby Miłoszowi tłumaczyć — i chyba nie ma takiej potrzeby — że jeśli godzimy się uznać, iż w 1945 roku Polska niepodle głość utraciła, to trudno znaleźć jakiś logiczny argument przeciw uzna niu działań mających na celu owej niepodległości odzyskanie, za „cią gle tę samą walkę narodu”. Więc chyba jednak trwanie „na pozycjach straconych” nie było pozbawione sensu. Bo nie widoki na zwycięstwo nadają sens walce, ale wartość sprawy, o którą się walczy. A dla każdego narodu wartość niepodległości jest nie do podważenia. Poglądy w kwestii utraty przez Polskę w 1945 roku niepodległości zdają się zbliżać Miłosza do owych kręgów w kraju, które do tego faktu nie przywiązują należytej wagi lub wręcz go negują, do rozwiązywania zagadek, w jakie obfituje najnowsza historia stosując klucz ideologicz
297Tamże, s. 119. 298Tamże, s. 145.
Część U l — R any i blizny
259
ny. Nie wolno jednak pomijać tego wszystkiego, co dowodzi, iż poeta nie zawsze w swoich poglądach bywał konsekwentny, że problematyka „narodowa” stanowi dla niego obszar, po którym poruszając się na pozór swobodnie, raz po raz traci pewność siebie. „Gestu obronnego zbiorowości polskiej oraz narodowego tabu nie należy lekceważyć — pisał w jednym z listów do Andrzeja Walickiego. — To nie nadaje się do ironii.”
Następnie wskazawszy jako przykład „nacjonalizmu”, który dla cudzoziemców jest niezrozumiały, reakcje polskich chłopów po 1945 roku napisał: „Byłem świadkiem scen zupełnie jak z Dostojewskiego, z tych jego frag mentów, gdzie rzeczywistość nagle się odrealnia i już nie wiadomo, co i jak, i gdzie jesteśmy. I różne inne przygody nasunęły mi myśl, że musi my, nie ma rady, odchodzić od pojęć »ducha narodu« etc., jako zbyt skompromitowanych, ale że kiedyś, kiedy instrumenty się wydoskona lą, do tego powrócimy. I są może w polskim narodowym tabu pewne wyczucia, których z rachunku wyłączać nie powinniśmy.”-99
Drążąc w swojej książce ów temat Walicki pisał: „Wiosną 1976 roku, w domu Miłoszów (...) mnie z kolei przypadło w udziale przekonywanie poety, że różne »nacjonalistyczne« odruchy Polaków mają swoje racje, że rozbudzenie w Polsce uczuć narodo wych nie jest jedynie wodą na młyn »endeko-komuny«.”
Już wkrótce miało się okazać, po czyjej stronie była słuszność, że prze konujący poetę filozof trafił — po okresie błąkania się wśród bezdroży diamatu — na drogę, która poprowadziła Polaków ku niepodległości. Nie mylił się Walicki przypisując różnym „nacjonalistycznym” odru chom Polaków swoje racje, i trudno zrozumieć, dlaczego Miłosz tak zacie kle broni się przed ich uznaniem. O natężeniu i charakterze determina cji poety świadczą nader wymownie te fragmenty Roku myśliwego”w któ rych ujawnia stosunek do własnej twórczości z okresu okupacji. „Niestety. Niestety. Leśmian nie napisał ani jednego wiersza w służbie, a co mnie skusiło? (...) I nie żadne moje komunizowania, ale to właśnie, nawroty narodowej ortodoksji, jest plamą, której nie da się wyczyścić.”’’00290
290Andrzej Walicki, Spotkania z Miłoszem, s. 408. :!
260
Między kompromisem a zdradą
Wszystko wskazuje na to, że Miłosza poczucie winy zwróciło się w niewłaściwym kierunku, i można być pewnym, że Polakom z trudem prostującym grzbiety obolałe od razów, jakie spadały na nie od bez mała pół wieku, łatwiej przychodzi wybaczać przejawy „narodowej or todoksji” niż mniej lub bardziej wyrafinowane „komunizowania”. Są wszakże w przywoływanym tutaj tekście zdania, które wywołują nie tyl ko sprzeciw. Dostało się naiwnym, którzy gdy nadszedł czas kolejnej próby, w najlepszej wierze sięgnęli po utwory otaczanego czcią noblisty. „Cisną mnie, żebym pozwolił na druk w Polsce mojej antologii Pieśń niepodległa z 1942 roku — zwierza się Miłosz. — Mówię: nie chcę, to było dawno i nie mam z tym nic wspólnego.”-01
Słowo niepodległość zdaje się w poecie wywoływać irytację. Bo popełnił omyłkę zbyt skwapliwie je wykreślając? Czy dlatego, że na człon ków wspólnoty, jaką stanowi naród, nakłada obowiązki, którym nie czuł się na siłach sprostać, czy też nie miał na to ochoty? Bo Leśmian nicze go „w służbie” nie napisał. Bo „we Francji podczas II wojny światowej Matisse, Picasso i inni spokoj nie sobie malowali na Lazurowym Wybrzeżu”.
Poeta zbyt lekką ręką wyczarował sielankowy pejzaż. Żeby ci, któ rym zazdrości, mogli spokojnie malować na Lazurowym Wybrzeżu, inni musieli się pohańbić kolaboracją. Ale byli przecież, również we Francji, pisarze, którzy po prostu walczyli, skłonieni do tego nie przez „nacjonalistyczną” aberrację, jak chociażby Antoine de Saint-Exupéry czy Andre Malraux. Sprawa jest mniej skomplikowana niż by się mogło wydawać. Ażeby dusze wzniosłe mogły spokojnie zamieszkiwać swoje wieże z kości słoniowej, muszą znaleźć się tacy, którzy broniąc barbarzyńcom do owych sanktuariów dostępu, gotowi są poświęcić bardzo dużo. W przeciwnym razie pod gruzami tych kunsztownych budowli nie tylko giną poeci; umiera język, a wraz z nim ów tajemniczy byt, który go do życia powołał — naród.
’0I Tamże, s. 216.
Prawdziwe i urojone dylematy historii PRL Wśród różnych usprawiedliwień i uzasadnień „przystępowania do”, niezrozumiałą karierę robi od pewnego czasu teza o wallenrodycznej istocie opisywanych tutaj zachowań i postaw. Czy jest ona do utrzyma nia? Wprowadzając pierwiastek wallenrodyczny do oceny ludzkich za chowań i postaw, wkraczamy — musimy mieć jasną tego świadomość — na grząski grunt intencji, a dociekając ich obraz rzeczywistości zasnuwamy mgłą domniemań. „Któż bowiem jest w stanie rozpoznać prawdziwe intencje Wallenroda — wskazuje Maria Janion niebezpieczną pułapkę — któż może powie dzieć, że jest on »naprawdę« patriotą, poświęcającym swój honor w imię ojczyzny, a nie zdrajcą, korzystającym z możliwości, jakich mu dostarcza malownicza maska?.”302
Tego oczywiście o kimś takim powiedzieć nie można, jakakolwiek przejrzystość intencji uniemożliwiłaby realizację wallenrodycznego za mysłu. Problem intencji wydaje się więc nie do rozstrzygnięcia, chyba żeby zająć w tej sprawie stanowisko proponowane przez Adama Mich nika, który — jak pamiętamy — zalecał, żeby „dawać wiarę temu, co ludzie mówią o swoich motywacjach”. Ta droga, niestety, również łatwo sprowadzić może na manowce. Cóż tedy począć, jak postąpić, by z błą kających się po narodowej scenie Wallenrodów zdjąć piętno dwuznacz ności. Jak nie wchodząc w konflikt z sumieniem i powszechnie uznawa nymi zasadami uwolnić ich od podejrzenia o zdradę? Odpowiedź na to pytanie nie może być łatwa. Nie tylko dlatego, iż podstawowa wątpliwość co do moralnej kondycji pierwowzoru, dosad nie wyrażona przez Słowackiego w pytaniu, czy Wallenrod zdrajcą wiel kim był, czy wielkim wojownikiem, pozostaje nie rozstrzygnięta, a i sam Mickiewicz stracił z czasem serce do stworzonej przez siebie postaci. O ile w przypadku Konrada Wallenroda motywacja jest jasna — za cel Maria Janion, WaUenrodyzm pojałtański, „Tygodnik Literacki” 1991, nr 20.
262
Między kompromisem a zdradą
postawił sobie złamanie potęgi Zakonu — o tyle żaden z eks-stalinowców nie próbował dowieść, iż to, co robił w tamtych tragicznych dla Polski latach — mówił czy pisał — było maską, pod którą skrywał gniewną twarz spiskowca. Ich świadomości nie cechuje charakterystyczne dla Konrada Wallenroda rozdarcie między racjami sprzecznymi z punktu widzenia etyki wyższej, ale w perspektywie dziejowej zbieżnymi. Celu i ceny nie przeciwstawia sobie wyższa racja — stanowią żenującą jedność. Wallenrod Mickiewicza — wewnętrznie rozdarty — przemierza dziejową scenę w pełnym rynsztunku bohatera tragicznego; intelektu alista „postępowy” w kostiumie Wallenroda przypomina wracającego z balu maskowego chwiejnym krokiem birbanta, który przed powrotem w małżeńskie łoże pozbywa się dowodu zdrady. Jest żałosny i budzi niesmak. Szczególnie kiedy kolejny raz przybiera pozę autorytetu mo ralnego i pretenduje do stanowisk dla takiego autorytetu przez społe czeństwo zastrzeganych. Jeżeli okres schyłkowy peerelu przypominał pod wieloma względami maskaradę, to maska Wallenroda nie robiła na tej imprezie furory. Nie tylko dlatego, że przepaść oddzielająca „so cjalizm realny” od snu o niepodległości była nazbyt głęboka. Ci z inte lektualistów, którzy zdecydowali się wkroczyć na scenę, kiedy robociarska brać popsuła im zabawę w kotka i myszkę z „władzą ludową”, do ostatniej niemalże chwili śnili o „socjalizmie z ludzką twarzą”. Sen ten niejednemu z nich przerwali dopiero pamiętnej grudniowej nocy ło moczący w drzwi esbecy. Wstydliwa postać powojennej dramy, jaką stanowi „postępowy” intelektualista, wolna jest od napięcia, które w sumieniu Konrada Wal lenroda wytwarza rozdarcie między dyrektywą moralną a wymagania mi historii. To, co różni stalinowskiego pseudorewolucjonistę od Wal lenroda, to niechęć — niezdolność? — do przyjęcia na siebie odpowie dzialności za swoje działania. Jego stosunek do własnych czynów z prze szłości nadal nie ulega zmianie, nie budzą w nim obrzydzenia. Gesty, którymi próbuje oszukać świat — również samego siebie? — nie mają sił)7 mogącej przywrócić naruszony ład moralny. Wiele wskazuje na to, że zaproponowany przez Marię Janion termin „wallenrodyzm pojałtański” sprowadza na fałszywe tory myśl szukającą nie usprawiedliwie nia, lecz wytłumaczenia dla zachowań znacznego odłamu polskiej inte ligencji w okresie powojennym. Nasuwa się przypuszczenie, że uczona, dużo obcując z dziełem Mickiewicza, tak bardzo nasyciła się emanują-
Część III — R any i blizny
263
cą z postaci Konrada Wallenroda energią, iż nie mogło to pozostać bez wpływu na jej interpretację postaw tych Polaków, którzy znalazłszy się w orbicie wpływów sowieckiego imperium, nie oparli się pokusie uczest niczenia — chociażby jako wasale — w jego potędze. Postawić należy sprawę jasno: pożytek z klucza „wallenrodyczne go” jest niewielki. Szukając uzasadnienia dla wysuniętej przez siebie tezy, Maria Janion podparła się opinią Krystyny Kersten, iż polski inte lektualista, próbując znaleźć dla siebie miejsce w „rozpadającym się świecie”, ratować usiłował nie tylko siebie — „ale i tyle, ile się uda z wartości kultury europejskiej, chrześcijaństwa, polskości”. Byli i tacy, na pewno oni stanowili większość dziesiątkowanej w latach wojny przez obydwu okupantów inteligencji, jednak w miarę jak komuniści umac niali się na zajętych z woli Moskwy pozycjach, możliwości rzeczywistej intelektualnej elity malały w zatrważającym tempie. Ale już zupełnym nieporozumieniem lub naiwną próbą uwolnienia od odpowiedzialno ści tych, co pokusie się nie oparli, jest twierdzenie, iż „świadomy wallenrodyzm był wówczas praktycznie postawą lansowaną przez krajowe ośrod ki niepodległościowe”. Sądu tego w żadnej mierze nie potwierdza przy toczony przez Marię Janion z odezwy zrzeszenia WiN następujący cytat: „Cały sens dzisiejszej walki polega na tym, byśmy byli wszędzie, we wszyst kich urzędach, instytucjach państwowych i samorządowych. W ten sposób możemy stale i uparcie tępić ostrze niszczenia sowieckiego skie rowanego przeciw narodowi i państwu”.
Sens i cel zalecanej w ten sposób „obecności” był oczywisty. O ile naczelne władze państwowe postrzegane były jako sowiecka agentura, o tyle instytucje niższego szczebla traktowano na ogół jako „własne”. Znajdowało to logiczne uzasadnienie w fakcie, że do czasu „oczyszcze nia” aparatu administracyjnego z „elementów reakcyjnych”, większość stanowisk obsadzona była przez ludzi, którzy przystępując do odbudowy zniszczonego kraju kierowali się etyką obowiązku, a nie ideologicznymi przesłankami. Miejsc opróżnianych z osób politycznie „niepewnych” nie zajmowali niestety Wallenrodzi, lecz osobnicy cyniczni lub słabi. Jest jeszcze inna ważna okoliczność, której Maria Janion stwierdza jąc, iż wallenrodyzm zalecany był jako postawa przez WiN, nie wzięła pod uwagę. Druga połowa 1947 roku stanowiła końcowy okres drama tycznych dziejów zrzeszenia WiN. W ciągu paru miesięcy aresztowano około czterech tysięcy osób; w sierpniu 1947 roku rozpoczął się proces
264
Między kompromisem a zdradą
II Zarządu Głównego WiN, w którego wyniku ośmiu spośród siedem nastu sądzonych skazano na śmierć. W grudniu tego samego roku przed sądem wojskowym w Warszawie stanęli członkowie Komitetu Porozu miewawczego Organizacji Polski Podziemnej, między nimi prezes III Zarządu Głównego WiN, zapadły dwa wyroki śmierci. Wreszcie w listo padzie 1947 roku uwięzieni zostali wszyscy członkowie IV Zarządu Głów nego WiN; w procesie, który odbył się po trzy lata ciągnącym się mor derczym „śledztwie”, zapadło siedem wyroków śmierci, wszystkie zosta ły wykonane. Pobieżna chociażby tylko znajomość ważniejszych dokumentów programowych oraz działalności zrzeszenia WiN pozwala uznać za nie mający z ówczesną rzeczywistością nic wspólnego obraz winowca wci skającego się podstępnie w rewolucyjne szeregi. „Najbardziej celowa w obecnej sytuacji — wyjaśniało pismo „Niepodległość” — jest walka ideowo-polityczna prowadzona równolegle i harmonijnie przez legalne ugrupowania opozycyjne i organizacje podziemne”. Tytuł dokumentu programowego WiN — O wolność obywatela i niezawisłość państwa — dobitnie określał wysuwane na plan pierwszy cele. „Za jedyną drogę słuszną i wiodącą do zaprowadzenia w kraju zdrowych stosunków — stwierdzali autorzy odezwy — uważamy przeprowadzenie uczciwych demokratycznych wyborów do ciał ustawodawczych i ujaw nienie w ten sposób prawdziwego oblicza i dążeń społeczeństwa”.
Podkreślając, iż sami nie sięgają po mandaty poselskie, przywódcy zrzeszenia WiN wyrażali gotowość uczynienia wszystkiego, by znalazły się one „w rękach prawdziwej demokracji”. Poza tym połowa 1947 roku to również okres po sfałszowanych wyborach do sejmu; załamały się nadzieje na utworzenie rządu z udziałem sił niezależnych od Moskwy, w czym dopatrywano się szansy skutecznego oporu przeciw zbolszewizowaniu Polski. Przypisywanie szerokim kręgom polskiego społeczeństwa intencji wallenrodycznych, a Maria Janion nie jest w tym odosobniona, zdaje się współbrzmieć z upowszechnianym coraz natarczywiej poglądem, że za to, co się w Polsce przez ostatnie czterdzieści kilka lat działo, odpo wiedzialni są wszyscy, jako że wszyscy w taki czy inny sposób w tym uczest niczyli. Andrzej Szczypiorski — jak pamiętamy — odpowiedzialność za sowietyzację Polski próbował rozłożyć na wszystkich jako dowód popar cia udzielonego komunistycznej władzy, przedstawiając masowy udział
Część U l — R any i blizny
265
w pochodach i wyborach. Inny przedstawiciel elity intelektualnej, Mar cin Król, z wysokiej pozycji publicysty „Tygodnika Powszechnego” oraz redaktora naczelnego szacownej „Res Publiki” wytknął rodakom bra nie talonów na samochody, przydziałów na materiały budowlane itp. „profity” (program tv: Fotel Dwójki”— VI. 1992 r.). W przeciwieństwie do nich Maria Janion każe wierzyć, iż wszyscy tylko przemyśliwali, jak sowieckiego okupanta zniszczyć lub chociażby tylko wykołować. Fakty tezy tej jednak nie potwierdzają. Nie potwierdzają jej zresztą sami eksstalinowcy; mówią o „uwiedzeniu”, „zaczadzeniu”, „amoku” bądź znie woleniu, powołują się więc na stany ducha i umysłu z postawą wallenro dyczną nie mające nic wspólnego. Józef Hen, który w środowisku lite rackim ma chyba niezłe rozeznanie, występując przed kamerami tele wizyjnymi (Portrety — czerwiec 1992) ocenił na podstawie prywatnej — jak to określił — ankiety, aż 10 proc. zaangażowanych po stronie komu nistycznej władzy literatów stanowili karierowicze, 20 proc. faceci za straszeni, zaś 70 proc. ideowi zwolennicy sowieckich rozwiązań. Nieza leżnie od zastrzeżeń, jakie wzbudzają w ten sposób wyważone propor cje, uderza pominięcie przez Hena tak Wallenrodów, jak i tych zwolen ników ugody z komunistami, którzy akceptując pewne elementy Nowej Wiary, nie wyrzekali się swojej wiary dotychczasowej. W związku z taką postawą — roztrząsając problemy winy — Karl Jaspers napisał: „Częściowa akceptacja narodowego socjalizmu, kompromis z nim oraz okolicznościowe wewnętrzne przystosowanie i zgoda nań — na rym polegała wina moralna, pozbawiona wszelkich rysów tragizmu, cechu jącego poprzednie rodzaje winy (tzn. winy kryminalnej i winy politycz nej — przyp. S.M.). Argumentacja »coś dobrego jednak w tym tkwi «, owa gotowość do sprawiedliwej rzekomo oceny były u nas rozpowszech nione. Tymczasem prawda kryła się w ostrym albo-albo. Skoro stwier dzam, że zła jest zasada, wszystko musi być złe.” '0’’
Wskazując palcem adresatów owej refleksji niemiecki filozof za rzucił intelektualistom, których wielu podjęło w 1933 roku współpracę z nową władzą i przyjęło jej światopogląd, że nawet kiedy zostali odsu nięci na bok, „dąsając się”, nadal byli nastawieni do reżymu pozytyw nie. Ich nastawienie uległo zmianie dopiero, kiedy stało się jasne, że wojna skończy się klęską — wtedy stali się przeciwnikami systemu. Wi-30 303 Karl Jaspers, Problem winy, NOWA, s. 32; na książce zamiast daty jest stempel: Książkę wydano po 13 grudnia 1981 r.
266
Między kompromisem a zdradą
dząc, na co się zanosi, że wzniosła idea sprawiedliwości może zostać pogwałcona, a proces samooczyszczania się niemieckiego narodu może zostać wypaczony i zahamowany, Karl Jaspers pisał: „Ludzie ci uważają, że cierpieli pod rządami nazistów i dlatego powo łani są do objęcia po nich dziedzictwa. Sami uważają się za antynazistów. Przez całe lata ci nazistowscy intelektualiści mieli swą ideologię: w sprawach duchowych głosili rzekomo prawdę bez ogródek, przecho wywali niemieckie tradycje duchowe, zapobiegali wielu zniszczeniom, w poszczególnych sprawach działali z pożytkiem. Być może znajdą się wśród nich ludzie, których winą jest nie zmieniony sposób myślenia, który wprawdzie nie pokrywa się z doktryną partyjną, ale w którym faktycznie — czego sobie nie uświadamiają — zachowa na została wewnętrzna postawa narodowego socjalizmu, mimo pozo rów przemiany i sprzeciwu wobec niej. (...) Kto wziął udział w szaleń stwie rasistowskim, kto podzielał iluzje rozwoju oparte na oszustwie, kto wyraził zgodę na popełnione wtedy już zbrodnie, ten nie tylko ponosi odpowiedzialność, ale musi się też odrodzić moralnie.”'04
Trudno się oprzeć wrażeniu, że wystarczyłoby w przytoczonym tek ście wprowadzić niewielkie zmiany, „nazistów” zastąpić „komunistami”, wymienić na inne jeszcze kilka słów, by nabrał on groźnej dla procesów zachodzących w Polsce po upadku komunizmu aktualności. Jakie skut ki pociągała za sobą tego rodzaju postawa w sytuacji, w jakiej Polska znalazła się po 1945 roku, prześledzić można na przykładzie Marii Dąbrowskiej. Nie była taka postawa w dziejach Polski niczym nowym. W okresie zaborów przejawiała się na różne sposoby, w skrajnych przy padkach przybierając postać zaprzaństwa. Jednak nie skrajnie serwilistyczne koncepcje i zachowania zasługują na uwagę, lecz te z umiarko wanie ugodowych postaw, których ocena do dzisiaj wywołuje spory. W Polsce po 1945 roku komuniści byli garstką osobników cieszących się względami ościennego mocarstwa, lecz pozbawionych oparcia we wła snym społeczeństwie. W tej sytuacji jedynym dla nich wyjściem mogło być zawarcie sojuszów z tymi grupami czy stronnictwami, które za cenę udziału we władzy byłyby skłonne udzielić poparcia ich poczynaniom. Owa taktyka przysporzyła komunistom szereg sukcesów, przede wszyst kim w stosunkach z socjalistami, ułatwiając ich wchłonięcie. Natomiast w rozgrywce z PSL sprawdziła się tylko częściowo. Ze względów taktyczno-propagandowych pożądane było pojawie504Kimże, s. 33.
Część UJ — R any i blizny
267
nie się na arenie politycznej partii katolickiej wspieranej przez Kościół, ale do tego nie doszło. Próżno by wśród katolików kolaborujących z komunistami szukać Wallenrodów. Nie na wallenrodycznych założe niach oparł Bolesław Piasecki stowarzyszenie PAX, bez masek wstępo wali na scenę polityczną „księża patrioci”. Okoliczności, w jakich inna grupa katolików zdecydowała się przystąpić do gry z komunistami, nie zostawiały pola dla nadziei, że w ten sposób uda się Polskę chociażby o krok zbliżyć do niepodległości. Uwaga ta dotyczy osób, które po Paź dzierniku uformowały Koło Poselskie „Znak”. Przy całym uznaniu dla wielu inicjatyw „Znaku” (na przykład wydawniczej, chociaż na tym polu również PAX legitymować się mógł nie byle jakimi osiągnięciami), trud no nie dostrzec, iż działalność owej grupy od początku naznaczona była piętnem dwuznaczności, jako że samym swoim istnieniem Koło wspierało kłamstwo reżymowej propagandy o pluralistycznym i demo kratycznym charakterze PRL. Dla przedstawienia, jak swoją rolę widzieli i oceniali najcnotliwsi z grzesznych, odwołam się do wypowiedzi wieloletniego przewodniczą cego Koła Poselskiego „Znak” (Dryfowanie — z prof. Stanisławem Stommą rozmawia Hanna Krall— „Tygodnik Powszechny” Nr 11/1983). Były to wynurzenia polityka, który nadmiernie zaufawszy rozsądkowi potrakto wał — jako postulat naczelny — swoiście pojmowany realizm. Bo zda niem Stommy, polityk powinien być nie tylko „wierny rzeczywistości”, ale również „ma obowiązek prowadzić grę w ramach rzeczy możliwych”. Takie postawienie sprawy budzi zasadniczą wątpliwość: skąd polityk ma wiedzieć, co jest w danej chwili możliwe? Z całą pewnością wie bardzo mało, niektórych rzeczy może się zaledwie domyślać, jeszcze inne stara się przewidzieć, opierając się na wiedzy własnej bądź wyspecjalizowa nych doradców. Większość przyszłych wydarzeń bywa jed n ak przed najwnikliwszym spojrzeniem zakryta. Przeszkodę tę udaje się niekiedy przezwyciężyć politykom naprawdę utalentowanym, to znaczy obdarzo nym intuicją oraz wyobraźnią, które to dary niekoniecznie stanowią standardowe wyposażenie realisty. Pod tym względem sylwetki działaczy katolickich, którzy w to n tych latach podejmowali z komunistami grę „w ramach rzeczy możliwych” wydają się mało wyraziste. Podstawę do takiej oceny stwarza chociażby wypowiedź Stommy na temat „nadziei”, jakie żywił wraz z kolegamiposłami po Październiku. „Że realizujemy ideę Października” — odwo
268
Między kompromisem a zdradą
ływał się profesor do żywionych niegdyś nadziei. „Że będziemy uczest niczyli w budowaniu państwa racjonalnego, pluralistycznego, o mode lu ogólnonarodowym”. Stomma nie ukrywał, że okazało się to znacz nie trudniejsze niż myśleli. Na jakiej podstawie Stanisław Stomma i jego komiltoni uznali wy liczone „nadzieje” za mieszczące się w granicach „rzeczy możliwych”, trudno odgadnąć. Na przykład nadzieję na zbudowanie wespół z idący mi na pasku Kremla polskimi komunistami — w warunkach dyktatuiy — „państwa pluralistycznego o m odelu ogólnonarodowym”? Jeszcze trudniej pojąć, dlaczego Stomma na zajętym po Październiku poste runku trwał przez dziewiętnaście lat, mimo iż „nadzieje” blakły w mia rę, jak z programu partii wietrzały resztki racjonalizmu, a pozoiy libe ralizmu wypierała twarda rzeczywistość systemu totalitarnego? „Zdawaliśmy sobie sprawę, że nic nie zyskamy, a tylko możemy repre zentować nasze stanowisko — zwierzał się hołdujący realizmowi poli tyk. — Żadnego wpływu na władzę nie mieliśmy, byliśmy malutką grup ką, która głośno krytykuje i wnosi odrobinę przekory — taki elemencik niewielkiego pluralizmu...”
Oczywiście, z tym głośnym krytykowaniem to przesada. Ale istot nie, tylko tego rodzaju działalność „opozycyjna” i taki „pluralizm” były w sejmie PRL możliwe. Przekonał się o tym profesor Stomma (nie on pierwszy zresztą, pouczające są losy innego „realisty”, Jerzego Zawiey skiego), gdy po wielu latach wnoszenia „odrobiny przekory” w ponury rytuał obrad sejmowych wstrzymał się od podniesienia ręki, opowiada jąc się w ten sposób — wbrew głoszonym poglądom — po stronie rze czy niemożliwych. Można sobie stawiać cele skromne i czerpać satysfakcję z sukcesów pozornych, ale nie jest obojętne, za jaką się to robi cenę i kto za to płaci. Niezrozumiałe wydaje się przekonanie Stanisława Stommy, iż to właśnie działalność Koła, któremu przewodniczył, sprawiła, iż Polska „dryfując” od Października do połowy lat siedemdziesiątych na falach zmiennych koniunktur stała się Państwem „inaczej rządzonym, wzrosła praworządność, istniał pewien pluralizm w kulturze...” Jest to oczywisty przypadek brania skutków za przyczyny; właśnie dlatego, że Polska „sta ła się państwem inaczej rządzonym”, mogło powstać i do czasu prowa dzić działalność na zasadach odmiennych niż było to do tej pory7możli we, Koło Poselskie „Znak”.
Część III — R any i blizny
269
Zanim posłowie „Znaku” zasiedli na ławach sejmowych, robotnicy, którzy nie będąc politykami nie musieli się zastanawiać, czy to, co czy nią, mieści się „w ramach rzeczy możliwych”, wyszli na ulice Poznania. Nie dąsy intelektualistów natchnęły Edwarda Gierka i jego drużynę swoiście pojmowanym liberalizmem, lecz przelana na Wybrzeżu ro botnicza krew. Bez buntu „mas pracujących” Radomia i Ursusa nie wkroczyłby na scenę KOR. Jeżeli w latach siedemdziesiątych za działal ność opozycyjną, dysydencką czy jak ją nazwać, nie pakowano do pudła na dziesięć lat, lecz przymykano tylko na 48 godzin, to działo się tak za sprawą rozpostartego nad Polską dolarowo-pożyczkowego parasola oraz przykucniętego gdzieś na poboczu „polskiej drogi do socjalizmu” Ducha Helsinek. Tak zresztą widział to i opisał w 1985 roku Adam Michnik: „...myślenie korowców było myśleniem realistycznym (...) Jeśli nie chce się strzelać, należy się porozumiewać. Wyrazem tej logiki była konfe rencja w Helsinkach: jej wyrazem były także relacje między władzą a społeczeństwem w Polsce w latach 1976-1980. (...) Represjonowano nas, ale nie unicestwiano. Za współpracę z niezależnym wydawnictwem usuwano z pracy i zamykano na dwa dni”.:,,(,;i
Wynika z tej wypowiedzi w sposób oczywisty, że twórcy KOR-u po dejmowali działalność w sytuacji zasadniczo różniącej się od tej, w ja kiej niepodległościowym ośrodkom po wojnie przychodziło stawiać czoła sowieckiej agresji. Tymczasem Maria Janion przypisując KOR-owi wy myślone — nie przez siebie zresztą — zasługi i cechy napisała: „Wielkość KOR-u polegała na tym, że nie wzywał on do przygotowania nowego powstania zbrojnego (jak gdyby po wojnie ktokolwiek to czy nił — przyp. S.M.) ani do knucia spisków, które wcześniej czy później objawiłyby swą wallenrodyczną naturę, popychając nawet do terrory zmu, bo i on może się wywieść z wallenrodyzmu. Publiczne powiada mianie o programie działań, podpisane autentycznymi nazwiskami, wraz z adresami i numerami telefonów, odegrało rolę przełomową w p o lsk iej św iadom ości, w p o lsk iej h is to rii id ei (podkr.— S.M.). W pewnym sensie zamykało epokę zbrojnych powstań oraz wallenro dycznych intryg, wskazując metodę działania.”’’06
Oto przykład, na jakie niebezpieczeństwo narażony być może na wet wysokiej rangi autorytet naukowy, wkraczając na obszary ogarnięte
,lbAdam Michnik, Takie czasy..., 1986, s. 24. Maria Janion, Wallenrodyzm pojąItańskL „Tygodnik Literacki” 1991, nr 20.
270
Między kompromisem a zdradą
walką polityczną. Przywoływana tu praca Marii Janion raz po raz spro wadza myśl czytelnika na manowce błędnych rozpoznań i nie znajdują cych uzasadnienia w faktach uogólnień. Rzecz zastanawiająca, iż ci, któ rzy do dzisiaj pozostają pod wrażeniem nowatorstwa, polegającego na jawności działań „opozycji” z końca lat siedemdziesiątych, przechodzą do porządku dziennego nad problemem owych działań zasięgu i sku teczności. Andrzej Walicki, porównując Uniwersytet Latający z czasu zaborów z Towarzystwem Kursów Naukowych, nazwał to drugie „pró bą sprawdzenia odporności nerwowej władzy”. Uzasadniając swoją opinię powiedział: „Jeżeli się ogłasza publicznie, że tu a tu odbędzie się odczyt takiego a takiego znanego opozycjonisty, na taki czy inny drażliwy temat, sytu acja się zmienia: mniej chodzi o to, by ludzie czegoś się nauczyli, bar dziej o grę z władzami”.307
Skutek na ogół bywał taki, że wykładowcę w drodze na spotkanie ze słuchaczami albo jeszcze w domu milicja przytrzymywała i wykład się nie odbywał, za to wiadomość o tym wydarzeniu — natychmiast przekazana zachodnim korespondentom — obiegała cały świat na hań bę totalitarnej władzy a chwałę niezłomnej opozycji. Dotykam tych spraw nie po to, by pomniejszyć czyjekolwiek zasługi, ale jest rzeczą niedo puszczalną przypisywanie ex post wydarzeniom i ludzkim działaniom innego znaczenia, niż miały w rzeczywistości. Chodzi nie tylko o stosu nek do historii, chociaż jest to problem, który nie od dzisiaj zaprząta umysły ludzi zatroskanych o los Polski. Norwid wyznając, iż fałszowanie historii wydaje mu się „dziełem nieustannie praktykowanym, jeżeli nie dziełem nieuniknionym”, pisał: „...nadto godzi się jeszcze i to uważyć, że fałszujący historię ze złą inten cją mają tę piękną stronę, iż ufają i świadczą o dwóch sprawach zba wiennych, a arcymało przez niefałszujących używanych, czyli: że oni wierzą, iż historia jest siłą, i oni wiedzą, że historię stanowią nie tylko wiarygodne zbiorowiska nagich faktów, ale i pojęcia, jakie naród o swojej własnej wyrabia historii”.
Komuniści, zdając sobie z tego sprawę, jako jedno z głównych zadań postawili przed „nową inteligencją” usunięcie ze świadomości Polaków wielu tego rodzaju „pojęć”. Na wytrzebienie została skazana przede wszyst'M)1 Z Andrzejem Walickim rozmawiają Damian Kalbarczyk i Paweł Sfuewak, „Res Publika” 1988, nr 1.
Część Ul — Rany i blizny
271
kim tradycja polskiego romantyzmu, nierozerwalnie sprzęgnięta z tradycją walki o niepodległość. Natomiast za wątek nadający się do wykorzystania — po dokonaniu pewnych zabiegów — uznano ów związany z mitem postępu. W Polsce po 1945 roku mit postępu przeżywać zaczął renesans. Był on co prawda odgórnie zarządzony, ale wielu naiwnych uwierzyło, iż zwiastuje nadejście nowej ery. Najpierw oszołomieni wspaniałą perspek tywą, potem zaabsorbowani krzątaniną wokół sprawy rewolucji, długo nie zauważali, w jakim stosunku do wzniosłej idei postępu jest to, czego się od nich wymaga i co robią. A kiedy w końcu co bystrzejsi zaczęli dostrzegać pewne rozbieżności między praktykami dnia powszedniego a swoimi dawnymi wyobrażeniami o postępie, i kiedy z niepokojącą wyrazistością rysować zaczął się problem odpowiedzialności za to, co się w Polsce w ciągu minionych lat stało, pielęgnowany przez entuzja stów postępu mit zaczęły z ich serc i umysłów wypierać ra c jo n a liz a c je . Za przykład posłużyć może teza o wallenrodycznej istocie omawianych tutaj zagadnień i postaw, podobnie zresztą jak Miłoszowe koncepty ze 7mwwolonego umysłu czy Witolda Wirpszy pomysły z książki Polaku, kim jesteś? Skomplikowana natura racjonalizacji nie ułatwia rozstrzygnięć jed noznacznych. Psychologia rozpatrując zjawiska z zakresu woli, dążeń i działania wyjaśnia, iż człowiek, dokonując wyboru, kieruje się pobud kami, które podzielić można na rozumowe i uczuciowe, ale najsilniej szego m otoru każe się dopatrywać w tych drugich. Czyżby miało to dotyczyć również sfery polityki? Powszechne jest przekonanie, że poli tyk nie powinien się kierować emocjami. Tak być powinno, niekiedy bywa, ale całkowite uwolnienie się od emocji jest bardzo trudne, jeśli nie wręcz niemożliwe. Dlatego człowiek świadomy swojej odpowiedzial ności za dokonywane wybory i podejmowane działania przybiera po budki uczuciowe — a w każdym razie stara się tego dokonać — w szaty rozumowe czyli poddaje racjonalizacji. Szukając potwierdzenia tego, co zostało wcześniej napisane o postawach i zachowaniach intelektuali stów zaangażowanych w stalinizację Polski, natrafiamy na wyraźne śla dy obydwu tych pierwiastków — emocjonalnego i rozumowego. Decy dująca wydaje się w wielu przypadkach rola tego pierwszego. Wskazuje na to wymienianie takich przyczyn „przystąpienia do”, jak nienawiść do „endecji”, „Londynu”, „akowskiej góry”, gniew na to, „co przegrało”, rozczarowanie Zachodem itp. Przywołanie w tym miejscu licznych de klaracji miłości do Stalina też nie byłoby nadużyciem, mimo iż genialny
272
Między kompromisem a zdradą
Językoznawca symbolizował w oczach marksistowskiej elity intelektual nej pierwiastek rozumowy. A jednak chciałoby się móc wierzyć, iż to, co, zadecydowało o stosunku większości „postępowych” intelektualistów do własnej i nie tylko własnej stalinowskiej przeszłości było bardziej złożone niż na to wygląda. Jednostka odczuwa potrzebę logicznego wyjaśnienia swych zacho wań. Niemożność zaspokojenia owej potrzeby rodzi niepokój — tak ów niemiły stan ducha, o którym mowa objaśnia, psychologia. Z dru giej strony, takie „logiczne” wyjaśnienie może wywołać lęk lub poczucie winy. Jednostka chcąc tego uniknąć stara się znaleźć takie wyjaśnienie, które nie pociągnie za sobą psychicznego dyskomfortu. A że wyjaśnie nie, żeby mogło odegrać rolę racjonalizacji, musi być zgodne z norma mi rozsądku właściwymi dla danego kręgu kulturowego, trzeba umysł nieco wysilić. Ale warto, w wyniku udanego zabiegu słabną lub ustępują lęk oraz poczucie winy, niebezpieczeństwo popadnięcia w konflikt z sumieniem zostaje zażegnane. Nic dziwnego, że po załamaniu się syste mu komunistycznego powstało takie ogromne zapotrzebowanie na ra cjonalizacje. Pod tym kątem — funkcji terapeutycznej — należałoby spojrzeć na tzw. literaturę obrachunkową. W tej sferze również — ro dzi się podejrzenie — znaleźć można by wytłumaczenie obecnego opo ru przeciw odkłamywaniu przeszłości ze strony wielu osób, w stosunku do których zarzut współodpowiedzialności za to, co się w Polsce w ciągu minionych czterdziestu kilku lat działo, nie wydaje się bezzasadny. Tym, którzy domagali się przyjęcia przez intelektualistów na siebie współodpo wiedzialności za to, co się w Polsce wydarzyło zarzucano chęć upokorze nia ich, zmuszenia do „bicia w piersi”, publicznego wyznania win itd., itp. Kiedy Zbigniew Herbert w połowie lat osiemdziesiątych poważył się w wywiadzie opublikowanym na łamach „Kultury Niezależnej” po wiedzieć, co myśli o stalinowskich praktykach swoich kolegów, w krę gach opozycyjnych powiało grozą. Agnieszka Holland, dzieląc się swy mi poglądami w tej sprawie z czytelnikami „Pulsu” mówiła: „Z zaskoczeniem przeczytałam w »Kulturze Niezależnej« wywiad Her berta. Herbert wydawał mi się zawsze człowiekiem, któremu wystarczy to, że miał rację. I nie musi po trzydziestu latach atakować tych ludzi, którzy tymczasem pozmieniali poglądy, zapłacili jakieś swoje ceny, są często nad grobem...”?,<)8 'IWAgnieszka Holland, „Puls” 1986, nr 30.
Część III — R any i blizny
273
Jeśli H erbert mówił: „to było małe, głupie, nędzne, zakłamane”, nie wymieniając żadnych nazwisk, oceniał czyny, wskazywał i obnażał ich istotę. Grzech nie przestaje być grzechem z chwilą, gdy zostanie ujawniony. A nawet kiedy grzesznik sam się do niego przyznał. Jaw no grzesznica została wywyższona, ale pamięć o jej grzechu przetrwała i trwać będzie. Ma to swój głęboki sens. Zastrzeżenia i pretensje, z jakimi występowano przeciwko wypo wiedzi Herberta, nie były nowe i polemizowanie z nimi nie miałoby sensu. Nie ma również potrzeby objaśniać, dlaczego nikt nie „atako wał” stalinowców wcześniej, kiedy płynęli na wysokiej fali bzdury socre alistycznej w jedynie słusznym kierunku. Także dlaczego nie wypadało im wypominać grzechów później, kiedy dostali się pod ostrzał swoich dawnych towarzyszy broni z rewolucyjnych szeregów. Agnieszka Hol land w napastowaniu wciąż tych samych osób z przeszłością stalinow ską, które w dodatku „przynajmniej od dziesięciu lat są zaangażowane w ruch opozycyjny” dopatrzyła się „rodzaju jakiejś osobistej agresji”, będącej jakoby zjawiskiem powszechnym. „I na dodatek — zauważyła z wyrzutem — robi się to histerycznie: wyciąga się te ich przewiny z pewnego kontekstu historycznego, który przecież był zupełnie inny.”
Otóż to, kontekst historyczny był rzeczywiście „zupełnie inny”, ale nie taki, jak wmawiają winowajcy oraz ich obrońcy: że strach, że klęska, że wojna, że cały Zachód był na lewo itd. Kiedy polscy literaci wpatrzeni w trzepoczące na wietrze historii czerwone sztandary sławili Stalina, podbój Polski stawał się faktem coraz oczywistszym i coraz boleśniej szym. Atakowani przez Andrzejewskiego, Brandysa czy Konwickiego ludzie latami gnili w piwnicach bezpieki, byli torturowani i poniżani, wysyłani do piachu. „To było tak złożone — precyzowała swoje zastrzeżenia Agnieszka Holland — że trzeba naprawdę analizować, a jeśli już, to w sposób kompleksowy i historyczny. Bo wojna, i to, co przed wojną, ta cała Rzecz pospolita międzywojenna, która miała w końcu tyle obrzydliwości...”
I cóż to takiego było, co w sumieniach intelektualistów równoważy ło i usprawiedliwiało jakoby ich udział w podboju Polski, wsparcie krwa wego terroru? Również i w tym wypadku Agnieszka Holland nie wnio sła niczego nowego, jednak nacisk położony przez nią na przesłankę wątpliwą, jaką w jej wywodzie stanowiła „ta cała Rzeczpospolita między-
274
Między kompromisem a zdradą
wojenna” domaga się przypomnienia, iż owe wszystkie „obrzydliwo ści”, o jakie obwinia się rządy międzywojenne, były niewinną igraszką w porównaniu z tym, co działo się w Ojczyźnie Proletariatu, z którą „po stępowi” intelektualiści wiązali nie byle jakie nadzieje. Pisząc z wypiekami na twarzy o różnych „obrzydliwościach” Rze czypospolitej (z reguły przy takich okazjach wymienia się jednym tchem proces Brzeski, Berezę Kartuską, proces Łucki, gnębienie przeciwni ków politycznych) nie wolno przemilczeć, jak i dlaczego dochodziło do rzeczywiście zawstydzających faktów, że represje stosowane przez władze „tej całej Rzeczypospolitej” były odpowiedzią na działalność godzącą w najżywotniejsze interesy odradzającego się po wiekowej niewoli państwa. A były wśród owych działań uchwały kolejnych zjaz dów KPP, w których domagano się „prawa do samostanowienia” nie tylko dla wschodnich obszarów Polski, ale również dla Pomorza i Ślą ska. Były opracowywane w Moskwie plany rozsadzenia od wewnątrz polskiej armii. Kompleksowa analiza historyczna, aby mogła odegrać przypisy waną jej przez Agnieszkę Holland rolę, musiałaby uwzględnić nie tyl ko przeprowadzane na wschodnich obszarach Rzeczypospolitej pacy fikacje, które porównane z akcją „Wisła” (w trakcie której — zdarzało się — połączone oddziały LWP, MO i bezpieki, otaczają wsie łemkow skie wybijały ich mieszkańców do nogi, po 400-500 osób naraz) wydać mogłyby się nie bardziej brutalne od niejednego wiejskiego wesela, ale również poprzedzające je akty dywersji. Palenie polskich dworów i plonów w polu, zamachy na przedstawicieli władz państwowych (m.in. nieudany na Józefa Piłsudskiego i udany na ministra Bronisława Pierackiego), całą inspirowaną przez Moskwę działalność antypaństwo wą i terrorystyczną Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy i Ko munistycznej Partii Zachodniej Białorusi oraz nacjonalistycznych or ganizacji ukraińskich sterowanych z Berlina. Agnieszka Holland w atakach na „exów” dopatrzyła się „osobistej agresji” oraz braku tolerancji i czynniki te uznała za efekt „pewnej hi sterii, braku potwierdzenia słuszności swoich wyborów”. W czasie, kie dy upowszechniała ten pogląd, nie można było już mieć wątpliwości, jaki i czyj wybór był słuszny. Szczególnie w stosunku do Zbigniewa Her berta. Z drugiej strony, przyznać trzeba, iż w kierowanych pod adre sem poety pretensjach Agnieszka Holland zachowała umiar. Nie moż-
Część U l — R any i blizny
275
na tego samego powiedzieć o reakcji Zdzisława Łapińskiego na wypo wiedź Herberta z Jacka Trznadla Hańby domowej. Stanisław Barańczak napisał, że tym, co go razi u Łapińskiego, cechą, o którą by go nie podejrzewał, jest „osobliwa małostkowość” jego demaskacji. Ale rzecz nie tylko w małostkowości, Łapiński w swej pasji demaskatorskiej otarł się o granicę, którą przekraczając można łatwo uchybić najoczywistszym z postulatów etycznych. Pisał Łapiński na przykład tak: „To prawda, że Herbert z własnej woli znalazł się poza elitarnym gro nem komunistycznych intelektualistów, że punktów orientacyjnych szukał wśród uczonych starszego pokolenia, tych, którzy wybrali »emi gracją wewnętrzną« i że obracał się na marginesie ówczesnego życia, także jeśli chodzi o warunki materialne. Ale chociaż nie wstąpił do wyższej szkoły kazuistyki politycznej, to odebrał swoje przedszkole.”
Tym przedszkolem miał być PAX, a pierwszym krokiem w tę stro nę opublikowane w „Słowie Powszechnym” — horrendum ! — „dwa artykuliki literackie”. Wprawdzie odnotował Łapiński, iż H erbert póź niej nawiązał współpracę z „Tygodnikiem Powszechnym” i zerwał z pra są paxowską, ale jakby nie przywiązując do tego większej wagi. Zarzut, który w zamierzeniu Łapińskiego pozbawić miał poetę nimbu niewin ności wiązał się z faktem opublikowania wierszy w paxowskiej antologii zatytułowanej „...w każdej chwili wybierać muszę”. Ktoś nie znający wytkniętych Herbertowi wierszy mógłby pomyśleć, iż poeta rzeczywi ście pisał „o amerykańskich podżegaczach”, co sugerował Łapiński, a co wśród jego kolegów nie należało do rzadkości, że istotnie bił się w piersi jak chociażby Andrzejewski czy Iwaszkiewicz. Tymczasem sprawa z wierszami Herberta musiała się nie przedstawiać tak beznadziejnie, jeśli mógł Łapiński o Pożegnaniu -września napisać, że „czytane obecnie, znów brzmi niewinnie, a nawet szlachetnie, w swoim bezkompromisowym obrachunku z przeszłością, z którą autor czuje się — jak wiemy skądinąd — mocno związany”.
Inny z inkryminowanych wierszy, Pacyfik zamieścił poeta w wydanym ostatnio zbiorku pt. Rovigo, co ma chyba wystarczająco jasną wymowę. Po co więc — narzuca się pytanie — całe to zamieszanie wokół Her berta? Po to, żeby Zdzisław Łapiński mógł napisać, że milczenie poety było „zbyt połowiczne, aby stawiać je za przykład etyki indywidualnej, z punk tu zaś widzenia skutków społecznych — padało w próżnię”.
276
Między kompromisem a zdradą
Można by na to powiedzieć, że Łapiński ustawił poprzeczkę za wysoko, sprawa przedstawia się jednak znacznie gorzej. Demaskator zapragnął dowieść, że jeżeli niektórym aniołom z piątku na sobotę poodpadały skrzydła, to powstała pewna norma. Herbertowi udało się wprawdzie jakimś cudem skrzydełka uratować, ale coś jakby małe rożki spod siwej czupryny wyziera. „Purytańska etyka Łapińskiego — napisał Barańczak — zgodnie z któ rą łyżka dziegciu psuje całą beczkę miodu, nie przemówi nam do prze konania, gdy uświadomimy sobie, że w ciągu ostatniego półwiecza o miód stuprocentowy było w polskiej kulturze niezwykle trudno i że w indywidualnych ludzkich przypadkach takiej idealnej, nie zmąconej żadnym kompromisem czystości w ogóle się nie spotykało.”
Jeżeli nawet ten opis ówczesnej rzeczywistości polskiej kultury od powiada prawdzie, to jako argument w sporze o cnotliwość Herberta pozostawia niedosyt. Stanisław Barańczak najwidoczniej zdał sobie z tego sprawę, stąd pytania: „Czy w przypadku Herberta pojemność jego prywatnej łyżki dziegciu da się w ogóle porównać z oceanem dziegciu przepływającym inne biogra fie? I o jakim dziegciu w ogóle mówimy: czyż Herbert napisał choć jedną odę do Stalina albo hymn na cześć cichych bohaterów UB?.”“’01'
Tak demaskatorska pasja Łapińskiego, jak i pretensje Agnieszki Holland, stanowiły typową reakcję na wszelkie próby oceny zachowań i postaw osób zaangażowanych niegdyś w stalinizację Polski, która roz braja tworzone wokół tychże postaci legendy i mity. I może nie byłoby warto takim incydentom poświęcać uwagi, gdyby nie utrzymująca się ten dencja do zaciemniania przeszłości, zamazywania konturów postaw, któ rych wpływ na obecną rzeczywistość nie ulega wątpliwości. Oto na przykład znany publicysta na łamach pisma, które w latach sowieckiego panowania niejeden raz „stawało na wyłomie”, by posłu żyć się sformułowaniem Henryka Elzenberga, w obronie polskiej kul tury przed zalewem komunistycznego barbarzyństwa, zwierzywszy się, że nie miał nigdy „najmniejszej wątpliwości co do siły i zdolności prze trwania naszej wspólnoty narodowej”, żąda wiary, że „słusznie krytyko wane i oburzające przypadki odstępstwa stanowiły w Polsce zawsze tyl ko margines”. Niestety nie zawsze. Było tak pod hitlerowską okupacją, Stanisław Barańczak, Pytania o sens, „Tygodnik Powszechny”, 22.VII.J990.
Część U l — R any i blizny
277
ale do okupacji sowieckiej po 17 września 1939 roku i lat po zakończe niu wojny diagnozy tej odnieść nie sposób i poważne zastrzeżenia bu dzi następujący wyimek przywoływanego tekstu: „Nieustające od pewnego czasu przypominanie nagannych postaw intelektualistów z lat czterdziestych i pięćdziesiątych stanowi tylko for mę zastępczą, rodzaj pastwienia się nad zdechłym psem, bowiem wia domo, że wszystkie wysiłki zmierzające do odebrania Polakom ich tra dycji narodowej okazały się bezskuteczne.”:,U)
Jeżeli istotnie wysiłki komunistów idące w tym kierunku nie przy niosły oczekiwanych przez nich rezultatów, chociaż całkiem bezskutecz ne nie były, to zasługi intelektualistów na tym polu uznać należałoby, mówiąc oględnie, za skromne. Między innymi dlatego, że obrona war tości, które bywają określane jako „narodowe” odbywała się na pozio mie nie aż tak wysokim. A na jakim, domyślić pozwala się tegoż autora stwierdzenie, iż „historycznie i socjologicznie naród jest jedną z najbar dziej prymitywnych form wspólnoty” tudzież uzupełniający ową konsta tację następujący wywód: „W systemie demokratycznym zasadniczą rolę odgrywają liczne i bar dzo skomplikowane więzi grupowe, a więź narodowa jest tylko jedną z wielu, stosunkowo najmniej delikatną i mało na co dzień przydatną. Co nie znaczy, że byłoby dobrze, gdyby jej nie było. Ze wspólnotą narodową jest jak z elementarnym pożywieniem, jest ono niezbędne, ale wszystko co ciekawe i przyjemne, zaczyna się na wyższym poziomie niż chleb, smalec i kapusta.”*11
Ze stanowiskiem tym nie warto byłoby polemizować, gdyby nie stanowiło przejawu pewnego stylu myślenia. Jakie efekty dać może tak rozumiane wyrafinowanie, świadczą przywoływane w tej książce przy kłady twórczości z okresu „burzy i naporu”. Ale jak to właściwie jest z tą wspólnotą narodową? Jeżeli stanowi, jak utrzymuje publicysta, w dzi siejszej Polsce jedną z „najsłabszych form wspólnoty międzyludzkiej”, to czy nie należałoby starać się ją wzmocnić, a nie osłabiać? Czy intelek tualiści nie powinni przystąpić do dźwigania na wyższy poziom narodo wej samowiedzy, by zapobiec jej dalszemu — po kilku dziesięcioleciach komunistycznej obróbki — wypaczaniu? Publicysta, trzeba przyznać, docenia znaczenie więzi narodowej w :'10Marcin Król, Ojczyzna, „Tygodnik Powszechny” 1992, nr 9. ;,,n Tamże.
278
Między kompromisem a zdradą
sytuacjach wyjątkowych, na przykład zagrożenia zewnętrznego: wtedy, oczywiście, najpierw Polska, powiada. Ale na co dzień? Nie kwestionu jąc twierdzenia, że „więź narodowa jest tylko jedną z wielu”, podkreślić należy, że na ogół tylko ona spaja zdecydowaną większość jednostek tworzących wielkie zbiorowości ludzkie zorganizowane w państwa. Obec ne kłopoty państw wielonarodowych wskazują, iż roli więzi narodowej nie należy lekceważyć również w systemach demokratycznych. I zasta nowić należałoby się głęboko, czy nie jest tak, że dopóki intelektualiści nie przestaną wietrzyć wszędzie „nawrotu klasycznego nacjonalizmu”, dopóty niewiele z tego, co się w Polsce i gdzie indziej dzieje obecnie, będą w stanie zrozumieć. Gdy na bramach fabryk, w stoczniach i kopal niach zamienionych w bastiony oporu wywieszano flagi o barwach na rodowych i na rękawy robotniczych bluz nakładano biało-czerwone opaski, a słowami „Bóg, Honor, Ojczyzna” zastępowano hasło: „Partia z narodem — naród z partią”, było oczywiste, że walka toczyć się bę dzie nie tylko o to, żeby pieniędzy z wypłaty starczało na schabowy ko tlet, a nie ledwo na salceson i kaszankę. Jak może wyglądać to „ciekawe i przyjemne”, co „zaczyna się na wyższym poziomie niż chleb, smalec i kapusta” pokazały lata czterdzieste i pięćdziesiąte. To, co dzieje się w Polsce od paru lat, zdaje się wskazywać, że — ogólnie biorąc — nie wszyscy z tamtych doświadczeń wyciągnęli właściwe wnioski. ***
W wymiarze indywidualnym, pomagając jednostce przezwyciężyć poczucie winy i lęku, racjonalizacje — o których była wcześniej mowa — mogą odegrać rolę pozytywną, to nie ulega wątpliwości. Szkopuł w tym, że poprawa samopoczucia jednostek, które miały powody poczuć się winne, nie mogła wpłynąć na poprawę kondycji duchowej całego społeczeństwa, z jednej strony w dalszym ciągu poddawanego — złago dzonej co prawda — dyktaturze oraz upokarzającej zależności od wschodniej despotii, z drugiej, rozczarowanego niewielkim zasięgiem zmian. Nazwanie lat krwawego terroru komunistów „okresem błędów i wypaczeń” mówiło samo za siebie; problem winy i kary w zasadzie nie został postawiony. Społeczeństwo miało więc powody poczuć się kolej ny raz — po doświadczeniach lat czterdziestych — zranione w poczuciu sprawiedliwości i godności.
Część III — R any i blizny
279
Sytuacja ta — rzecz niepojęta — powtórzyła się, gdy wyłoniła się szansa odbudowy polskiego państwa opartego na prawdzie i sprawie dliwości. Szansa tym realniejsza, że władzę przejmowali ludzie czynni w wielomilionowym ruchu, którego nazwa zdawała się stanowić nie tylko dowód przywiązania do ideałów, którym dochowując wierności naród niejeden raz z najcięższych prób wychodził obronną ręką, ale również wskazówką na przyszłość. Tymczasem znowu — jak po zakończeniu wojny — część elity intelektualnej zaczęła grać na rozbudzonych na dziejach i emocjach. W ten sposób — z grubsza biorąc — z ulgą porzuciwszy „polską drogę do socjalizmu”, nieco tym wydarzeniem zaskoczeni i oszołomie ni, znaleźliśmy się na polskiej drodze tym razem do „normalności” i Europy, strofowani i ostrzegani przed rozpościerającym się po obydwu stronach owej drogi „polskim piekłem”. Za drogowskaz mieliśmy po gląd, iż nie ma w Polsce dla sprawiedliwości innej alternatywy jak wojna domowa (z wywiadu udzielonego przez Adama Michnika w czasie jego pobytu wraz z gen. Jaruzelskim w Davos) oraz przez tego samego inte lektualistę upowszechnianą teorię, iż nie jest ważne, skąd „totalizm” do nas przyszedł, lecz że był to „totalizm”. (Z teorią tą wystąpił Michnik na spotkaniu członków założycieli ROAD 28.VII.1990 r.). Jak gdyby istoty dramatu stanowiło nie to, że wraz z osadzeniem przez Stalina w War szawie grupy uległych mu komunistów, Polska utraciła niepodległość. Totalitarna zaraza nawiedziła w Europie niejedno państwo, ale w każdym z przypadków etiologia owej choroby i jej przebieg były inne. W państwach, do których czerwoną zarazę zawlekły sowieckie dywizje oraz ich rodzimi pomocnicy, doszło do powikłań, których skutki dają o sobie znać obecnie na każdym kroku. Ich przezwyciężania nie ułatwia ją postawy i zachowania jednostek oraz grup, które aspirując kolejny raz do roli przywódczej, usiłują zaprzeczać jakiejkolwiek i czyjejkol wiek winie. To tak, jak gdyby pół wieku komunistycznej dyktatury było przejawem czy efektem działania sił przyrody czy jakiejkolwiek innej siły wyższej, a nie konkretnych ludzi, których można wskazać palcem. W każdym razie niektórych. Inni, by się przed tym ustrzec, kiedy poja wiło się niebezpieczeństwo ujawnienia ich wstydliwych tajemnic odru chowo, rzec można, sięgnęli po broń wycofaną — jak sądzili naiwni — z użycia. Przeciwnikiem albo muszą kierować niskie pobudki, albo jest człowiekiem chorym. Nie na grypę, oczywiście, lecz na umyśle, do tego
280
Między kompromisem a zdradą
z nienawiści — orzekł autorytet. A z takimi nie ma co polemizować, należy ich poddać psychiatrycznemu badaniu — dopowiedział inny autorytet zapominając, gdzie — jeszcze bardzo niedawno — w ten spo sób postępowano z przeciwnikami politycznymi — oddawano w ręce psychiatrów na policyjnych etatach. Świat jednakże tego rodzaju postępowaniem nie był zachwycony. O takich rzeczach w marszu ku Europie nie powinno się zapominać. Poza tym „wariat” na polskiej narodowej scenie pojawiał się w sytu acjach, które na ową postać pozwalały patrzeć z pobłażaniem, a niekie dy nawet z szacunkiem. Tadeusz Rejtan przeszedł nawet do historii jako symbol pewnej postawy. Maria Janion opisała, jak do tego doszło w szkicu pod tytułem „Patriota-wariat”312. Współczesny „patriota-wariat”, gdyby mu się nawet udało wślizgnąć na narodową scenę, nie miałby szansy odegrania roli Rejtana, odebra liby mu ją ci, którym taki spektakl byłby nie na rękę, pozbawiając tego, co jego szaleństwo uwzniośla. Bo „patriota-wariat” — w obecnie obo wiązującej terminologii „oszołom” — ma w polskiej tradycji mocną pozycję. Mana Janion badając na przykładzie „wątku Rejtana”, jak w świadomości społecznej funkcjonował stereotyp Polaka „kochającego ojczyznę do szaleństwa” ustaliła, że we wszystkich przypadkach owej choroby jako siła sprawcza wskazywana była miłość. Wystarczy więc — pomyśleli ludzie rozsądni i trzeźwi — wciąż jeszcze zbyt łatwo ulegające romantycznym fascynacjom społeczeństwo przekonać, że facet naśladujący Rejtana nie z miłości zwariował, jak drzewiej bywało, lecz z nienawiści. Sprawę komplikuje fakt mogący wywołać niepożądane skojarzenia: „za »półgłówka« mieli Rejtana podczas tzw. sejmu delegacyjnego — zdrajcy i jurgieltnicy”313 — napisała Maria Janion.
A więc ci, których miał na myśli Mickiewicz, zarzucając im w roz prawie O ludziach rozsądnych i ludziach szalonych, że nie śmiąc przema wiać do Polaków Językiem starym, wzywać w imię Boga, w imię powin ności”, stworzyli język nowy: „rozprawiano więc o okolicznościach, o nadziejach; nareszcie zaklina no obywateli w imię rozsądku, aby przestali czuć po obywatelsku”.
Maria Janion, Wobec zła, Verba 1989, s. 9. Tamże, s. 16.
Część III — R any i blizny
281
Nowość językowa, którą Mickiewicz wytykał targowiczanom, pole gała na przypisywaniu słowu „rozsądek” rangi wyższej niż w rzeczywisto ści posiada, odniesieniu go do spraw „dotyczących się wieków i poko leń”, podczas gdy dotyczyć ono może zaledwie „okoliczności zmien nych życia codziennego”. Ale pisząc, iż zaklinano obywateli w imię roz sądku, aby przestali czuć po obywatelsku, poeta przeciwstawiał sobie nawzajem nie tylko dwie sfery — sferę rozumu i sferę uczucia — także, a może nawet przede wszystkim, dwa poziomy. Postawy obywatelskie, mimo iż przejawiać się mogą na co dzień w działalności praktycznej, rodzą się i kształtują na innym poziomie. Na tym mianowicie, na któ rym jednym z podstawowych kryteriów jest bezinteresowność, a goto wość do poświęceń i wyrzeczeń zagłusza nawoływania rozsądku. Padły słowa „poświęcenie się” i „wyrzeczenie”, które racjonalistycz ne spojrzenie na świat i realizm zaleciły człowiekowi spragnionem u sukcesu odłożyć do lamusa językowego wraz z wieloma równie szacow nymi terminami. Wprawdzie zdawały się one nadawać życiu ludzkiemu wyższy sens, ale równocześnie czyniły je uciążliwszym. Nic więc dziwne go, iż wiele z tych słów i pojęć, stanowiących dowód i przejaw wielkości istoty ludzkiej, bywało przedmiotem nieporozumień, sporów, lub wręcz brutalnych manipulacji. Jest to niestety los wszystkich pojęć i prawd elementarnych, z istoty swojej bardzo ogólnych, z których ludzkość w czasie swego rozwoju układała kodeks etyczny stanowiący podwalinę naszej ziemskiej cywilizacji. Gdy runęło „imperium zła”, mieć można było nadzieję, że na miej sce peerelowskiej „nowomowy” powróci „stary język”. Tak się jednak nie stało. Nikt chyba nie przypuszczał, że ów powrót okaże się tak trud ny. Ani się obejrzeliśmy, jak zalała nas fala słów-liczmanów, którymi ofiary wygórowanego mniemania o własnych przewagach — umysło wych, moralnych i Bóg raczy wiedzieć jakich jeszcze — usiłują spłacać zaciągane kolejny raz u społeczeństwa długi. Nie będzie chyba przesadą ani intelektualnym nadużyciem stwier dzenie, iż obecny stan ducha wielu Polaków w sposób wręcz dramatycz ny zdaje się aktualizować wiele lat temu przez Stanisława Brzozowskie go formułowane diagnozy. Mając na myśli ludzi, na których życie w niewoli wywarło fatalny wpływ, tępiony przez marksistów ze szczególną zajadłością filozof wyjaśniał, iż niszcząc wszystkie „samoistne instytucje” wróg poraża coś głębszego niż one same: „znieprawia, osłabia wolę,
282
Między kompromisem a zdradą
hoduje stan paraliżu psychicznego, wytwarza przepaść między zadomo wioną prywatną psyche polską a tragiczną dziedziną, w której ważą się wielkie odpowiedzialności, rozstrzygają w daleką przyszłość prowadzą ce sprawy”. Niech nas nie zraża niemodny dzisiaj patos wypowiedzi Brzozow skiego. Nie ulega wątpliwości, że poddawana w ciągu pół wieku oddzia ływania diamatu i przemocy „psychika polska” została okaleczona, że zaginęła w niej lub niebezpiecznie osłabła „sama zdolność odczuwania ciosów”. A przyczyną tego jest — „brak w sercu i myśli miar, które zdołałyby objąć cały ogrom klęski”. To skarlenie „psychiki polskiej” (podobne nieszczęście dotknęło wszystkie narody poddawane presji to talitaryzmu wywiedzionego z diamatu) daje o sobie znać na każdym kroku. Niestety łatwiej jest upaść niż się później pozbierać. W znalezie niu wyjścia z naprawdę kiepskiej sytuacji na pewno nie pomagają daw ne urazy, ale roli takiej nie odegra również wymuszana pod groźbą wyklęcia z grona ludzi rozumnych postawa wasala, szukającego nowe go — po utracie dotychczasowego — pana. Powoływanie się na Brzozowskiego obecnie, kiedy już nie hasłem dnia, lecz wyznaniem wiary coraz szerszych kręgów staje się zawołanie: róbmy interesy! — wydać może się sprzeczne z Duchem Czasu. Sądzić tak mogą jednak ci tylko, dla których Janusowa natura owego bóstwa nie przestała być tajemnicą. Ten kto patrzy trzeźwo i widzi jasno, a niekoniecznie musi to być aż intelektualista, kiedy Duch Czasu zaczyna go ustami swych czcicieli i kapłanów zbyt natrętnie przekonywać, że powinien — ba, że musi! jeśli chce zasłużyć na dumne miano Europej czyka, porzucić staroświeckie pojęcia ojczyzny, narodu, suwerenności i parę innych, zachodzi bożyszcze od tyłu, a ujrzawszy w jego drugiej twarzy porozumiewawczo (szyderczo?) przymrużone oko, zaczyna się zastanawiać: Co to właściwie znaczy być Europejczykiem? Ten, kiedy go zapytać, odpowiada, że jest Francuzem, ów mówi, że jest Anglikiem, inny bez najmniejszego zażenowania przyznaje się, iż jest Włochem, i tak kolejno ujawniają swoją narodowość Hiszpan, Norweg i Duńczyk, Turek, Holender i Niemiec. Zdaje się z tego wynikać, że Europa „zinte growana” tym między innymi różni się od łagru, że tak jednostka jak i naród „wchodząc” do niej nie tracą swej osobowości, zostają sobą. A dzieje się tak z tej prostej przyczyny, że każda prawdziwa wspólnota polega na wzajemnym ubogacaniu się jej członków, a nie okradaniu,
Część U l — R any i blizny
283
czego zrozumienie na szczególne trudności napotyka wśród niedaw nych zwolenników sowieckich rozwiązań. Odkąd na porządku dnia stanęła sprawa formalnego potwierdze nia związku Polski z narodami Zachodniej Europy — nasza rzeczywi sta, duchowa więź z wolnymi narodami nigdy nie została zerwana — wszystkie umysły zaprzątać zdaje się jed n a myśl: co na tym skorzysta my, co dostaniemy? Nikomu zdaje się nie zakłócać spokojnego snu pytanie, które stawia każdy rozpoczynający się dzień: co my do euro pejskiej wspólnoty wolnych narodów wnieść możemy i zamierzamy, czy mamy szansę odegrać w Europie jakąkolwiek rolę jako zbiorowość wewnętrznie odrodzona, czy wtargnąć jako banda pazernych, egoistycz nych kramarzy? Musimy być wobec siebie szczerzy aż do okrucieństwa. Taki był Brzozowski, kiedy pisał: „Żyjemy na tle kultury Zachodu — ale nie zdajemy sobie sprawy z twardego trudu zbiorowego, z jakiego ta kultura wyrasta. Zbuntowani wobec przemocy utraciliśmy poczucie i zrozumienie karności wobec samych siebie, wobec zbiorowego dzieła kultury. (...) Kto chce samoistności narodowej, musi chcieć rozwinięcia w nas tych zdolności i tych wytężeń woli, bez których żadne samoistne społeczeństwo dziś istnieć nie może.” (Stanisław Brzozowski, Legenda Młodej Polski, s. 264.)
Brzozowski pisał to jakby w przeczuciu zbliżającego się czasu wiel kiej, trudnej próby i wyzwań, jakie staną przed odzyskującym wolność narodem. Toteż nieprzypadkowo jego twórczość wywierała tak wielki wpływ na szerokie kręgi polskiego społeczeństwa u progu niepodległo ści i po jej odzyskaniu. Ale przytaczane tutaj fragmenty Legendy Młodej Polski pozwalają również zrozumieć co innego: dlaczego przezwycięża nie „brzozowszczyzny” w duszy polskiego inteligenta stało się po 1945 roku dla marksistowskich intelektualistów zagadnieniem wielkiej wagi. Przekonując rodaków, że trzeba im nie uzasadnienia dla tej czy innej partii, lecz duchowej siły dla całego narodu, Brzozowski pisał: Rozbrojona, rozhartowana dusza polska musi zrozumieć, że świat i własna historia są przeciw niej, że ma tylko siebie, że w sobie musi się skupić i zaciąć”. Rozbrojona, rozhartowana dusza polska! Jak wytłuma czyć Polakom dzisiaj, że bardziej od zagranicznych konsultantów potrzebny im jest staroświecki hart ducha? Jak przywrócić im wiarę w swoje własne siły i możliwości — wiarę w siebie?
Zamiast epilogu
Nieopodal Czorsztyna, nad wsią Kluszkowce, stoi na górze Snosce pom nik nazywany organami. Miał grać, lecz nie gra. Władysław Ha sior, artysta znany między innymi z tego, że prócz wszystkiego, co mu się nawinie pod rękę, wykorzystuje w swojej twórczości żywioły, w tym wypadku do służby idei, której dał się porwać, postanowił wprzęgnąć wiatr. Jaka to była idea, nie pozostawiają żadnych wątpliwości umiesz czone na monumencie tablice. Jedna z nich objaśnia, że w 1966 roku, by uczcić Tysiąclecie państwa polskiego, pomnik ów społeczeństwo zie mi krakowskiej postawiło „wiernym synom ojczyzny poległym na Pod halu w walce o utrwalenie władzy ludowej”. Z tekstu drugiego wynika, że w imieniu społeczeństwa woj. nowosądeckiego w październiku 1984 roku pod płytą odlaną w brązie „złożono cząstkę ziemi z miejsc uświę conych krwią poległych w walce o utrwalenie władzy ludowej”. Wolno się domyślać, że społeczeństwo miało z tym tyle wspólnego, iż musiało za pomnik oraz tablice zapłacić. Stanąwszy podczas wakacyjnej wędrówki pod stalową konstrukcją na górze Snosce, usiłowałem zgłębić tajemnicę milczenia owego dzie ła. Rzecz najprawdopodobniej w sposób przekonujący i prosty mógłby uzasadnić akustyk. Rozwiązania jednak zagadki skłonny byłem szukać na drodze z racjonalnym myśleniem niewiele mającej wspólnego, by nie powiedzieć — w sferze metafizyki. Miałem przed sobą jeden z naj piękniejszych w Polsce widoków: na południu panoramę Tatr, od za chodu masyw Gorców, od wschodu przymglone szczyty Beskidu Sądec kiego. Nie bez wzruszenia — wyznaję — patrzyłem na ziemię, którą kilkadziesiąt lat temu, jako żołnierz Armii Krajowej, przemierzałem z karabinem na ramieniu wzdłuż i wszerz, tam i na powrót. Od Czarne go Dunajca po Krynicę, od Jaworzyny po Turbacz — wiosną, latem, jesienią i zimą. Błądząc w przestrzeni wzrokiem, czułem się szczęśliwy, a także nieco dumny, że taka piękna jest ta ziemia — moja Ojczyzna. Wtem niezwykły nastrój prysnął. Przypomniały mi się bowiem co raz częstsze od pewnego czasu wypowiedzi różnych ważnych osób. Jak
Z am iast epilogu
285
groźne memento i surowa przestroga pojawiają się w nich słowa nacjo nalizm, szowinizm, nienawiść i zemsta, brzydzące każdego Europejczy ka, za jakiego — nie taję — chciałbym móc się uważać. Straciłem pew ność, iż nie ma nic zdrożnego w tym, co czuję i myślę, co dotychczas skłonny byłem uważać za nieuchybiający prawom ludzkim i przykaza niom Boskim głos serca oraz umysłu nie poddanego presji jakiejkol wiek doktryny czy ideologii. Pomnik, o którym mowa, składa się ze stalowej konstrukcji, owych „organów” oraz wyrzuconej w przestrzeń niczym trampolina betonowej płyty z leżącymi na niej postaciami poległych żołnierzy. Ta część kompo zycji skłaniać zdaje się do zadumy nie tylko nad sensem i rolą dzieła sztuki, ale również nad sensem — bezsensem? — zmarnowanych jakże wielu ludzkich istnień. Mnie jednak nawiedziła inna myśl. Nadlatujący ku owym „organom” od zachodu wiatr musiałby minąć Waksmund, ro dzinną wieś słynnego „Ognia”, potem Ostrowsko, gdzie otoczony przez bezpiekę niepokorny góral oddał do siebie śmiertelny strzał. Gotów byłem uwierzyć, że to jego błąkający się po Gorcach duch — wszedłszy w zmowę z wiatrem halnym — krzyżuje plany ambitnego artysty. Folgując wyobraźni pomyślałem następnie, że zmierzając ku po mnikowi z przeciwnego kierunku, musiałby karpacki wiatr otrzeć się chociażby o słowacki Preszów. Tam Stanisław Pióro, skromny leśnik z Nawojowej, zarazem twórca i dowódca Polskiej Podziemnej Armii Nie podległościowej (PPAN), armii być może najmniejszej i ostatniej, jaka stanęła w obronie niepodległości II Rzeczypospolitej, zwabiony podstę pem przez bezpiekę w zasadzkę, odebrał sobie życie, a jego żołnierze ginęli w beznadziejnej walce. Działo się to tego samego dnia, 13 sierp nia 1949 roku, kiedy w odległym Krakowie gorliwi realizatorzy planów Moskwy w uniformach polskiego wojska skazywali na śmierć młodego jezuitę, Władysława Gurgacza, owej armii kapelana. Pamięć raz rozbudzona niełatwo zapada ponownie w uśpienie. Wkrótce, przez rozpościerającą się dokoła mnie świetlistą przestrzeń, przesuwać zaczął się korowód cieni, jak gdyby w dolinę Dunajca z otaczających ją szczytów schodzili ci wszyscy, których drogi w jakimś momencie i miejscu z moją drogą się skrzyżowały lub na jakiś czas połączyły. Drogi, u których kresu na najwytrwalszych i najwierniej szych czekały nie ministerialne fotele i dywanami wysłane gabinety, lecz cele śmierci, kat i nocą kopane doły.
286
Między kompromisem a zdradą
Pochód otwierali koledzy z ławy szkolnej i towarzysze harcerskich eskapad — pierwsi konspiratorzy z Organizacji Orła Białego, także ci wyłapywani w drodze na Węgry — rozstrzeliwani wiosną i latem 1940 roku. Zamykali moi ostatni zwierzchnicy: przywódca zrzeszenia Wol ność i Niezawisłość płk Łukasz Ciepliński oraz sześciu członków czwarte go z kolei Zarządu Głównego, zamordowani w mokotowskim więzieniu. Kiedy tak stałem pogrążony w zadumie u stóp dziwacznego po mnika na górze Snosce, pomyślałem, że owi ostatni obrońcy niepodle głości Polski, których zadufany historyk określił jako „element ciemny i zacofany, operujący prymitywnie sformułowanymi hasłami nacjonalistyczno-religijnymi”, niczym nie różnili się od tych, którzy kilkadziesiąt lat później w fabrykach, kopalniach i stoczniach wywieszali flagi białoczerwone oraz hasła, mogące na umysłach bardziej wyrafinowanych wywrzeć nie najlepsze wrażenie. Historyk, zmieniwszy z czasem patro na i metodę badawczą, sławić zaczął kogo należy, lecz obraz świata, do którego powstania przykładał rękę, wydaje się być nadal obecny w świa domości społecznej, świadomości chorej, rozszczepionej na nie przy stające do siebie elementy. „Dystans, jaki stwarza tajemnica czasu — pokrzepiłem się przypomnia nymi w porę słowami poety — nie musi zmieniać wydarzeń, krajobra zów, twarzy ludzkich, w gmatwaninę coraz bardziej blednących cieni. Przeciwnie, może je ukazywać w pełnym świetle, tak, że każdy fakt, każda data nabiera wyrazu i trwa na wieczne przypomnienie ludzkiego znieprawienia, ale i ludzkiej wielkości.”414
Znieprawienie i wielkość — myślałem, niechętnym spojrzeniem wodząc po pomniku, z którym historia obeszła się z właściwą jej bez względnością — ważne słowa. Czy można żyć godnie, nie rozumiejąc ich sensu?
0,14 Czesław Miłosz — z odczytu wygłoszonego w dniu 8.XII.1980 roku w Akade mii Szwedzkiej w Sztokholmie.
Posłowie do drugiego wydania
Cenzury już nie ma. Pisać i wydawać można, co się komu podoba, ale są sposoby na to, by o pojawieniu się książki, która nie zyskała uzna nia kręgów wpływowych, jak najmniej ludzi się dowiedziało. Bywa jed nak, że ktoś zabierze głos, gdyż uzna, że książka stwarza dogodną oka zję, by podważyć lub wykpić jakieś poglądy, postawy czy idee. Nie moż na również wykluczyć, że ktoś odezwie się ze szlachetniejszych pobu dek. W „Kulturze” recenzja z Między kompromisem... ukazała się — co prawda po trzech latach od wydania książki — dzięki temu, że wykłada jący na jednym ze szwajcarskich uniwersytetów profesor Wojciech Skalmowski (na łamach Kultury M. Broński) natrafiwszy na nią uznał, że zasługuje na przypomnienie: „nie tylko z tego względu, że została dobrze — tzn. spokojnie i rzeczo wo — napisana, lecz także dlatego, iż przeszła w Polsce raczej bez echa mimo, że porusza temat wciąż nie przedawniony”.s,r'
Przewidując, że nie wszyscy czytelnicy recenzji się z nim zgodzą, uczony tym to tłumaczył, że słowa naród, wierność, zasady itp., wprowa dzono ostatnio do „niesamowitych rozgrywek politycznych i często słu żą jako narzędzie szantażu i zastraszania”. Rzeczywiście bywa i tak; nie dziwi, że ludzie nie lubią być szantażowani czy zastraszani. Uwagi profe sora Skalmowskiego nie uszło jednak i to również, że podobnie rzecz ma się z terminologią zwolenników postawy „miękkiej”. Uważa, że „słowa »zrozumienie«, »tolerancja«, »kontekst historyczny«, »ideologia postę pu« kojarzą się coraz częściej nie z ich znaczeniem słownikowym, lecz funkcją totemiczną, czyli wytyczaniem granic »poprawności politycznej«, poza którą rozciąga się już tylko ciemne terytorium, zamieszkałe jako by wyłącznie przez »oszołomów«, kołtunów czy zgoła faszystów”. Jak dotychczas mnie żaden z krytyków (recenzentów) od faszystów nie nawymyślał; jeden stwierdził tylko, że w mojej książce unosi się „wy-
’’’ M. Broński, Wallenrodów sto tysięcy..., „Kultura” 1996, nr 4, s. 140.
288
Między kompromisem a zdradą
raźnie nieświeży zapaszek neoendecki”. Powściągliwość godna uznania zważywszy, że podobnie jak Stanislaw Brzozowski, którego literaci bra ni w obronę przez wyczulonego na zapachy krytyka okrzyknęli prekur sorem faszyzmu, nie wykreśliłem z języka polskiego słowa naród. Po stawmy sprawę jasno. Stosowanie środków aż tak radykalnych, jak by wało w przeszłości, której dotyczy moja książka, jest dzisiaj źle widzia ne, chociaż zdarza się, że ten czy ów nie oprze się pokusie. Ale po co ryzykować, jeśli ten sam cel można osiągnąć w inny sposób, na przykład wskazując na intelektualną mizerię autora. Oczywiście, nie po partacku i prostacku, jak tracąc kontrolę nad emocjami uczynił na łamach „Try buny” Kazimierz Koźniewski, lecz pisząc dajmy na to tak: „Szczerze mówiąc, ta książka jest tak słaba intelektualnie, że trudno z nią dyskutować.”
W ten zręczny we własnym mniemaniu sposób, zwolniwszy się z obowiązku uzasadnienia stawianych zarzutów, mógł sobie recenzent książki, skupiwszy się na osobie autora, na niejedno pozwolić. Czepia się Miłosza? Noblista, rzecz jasna, „nie jest poza krytyką”, ale doprawdy „z nim przynajmniej warto się inteligentnie różnić”. Charakter autora również pozostawia wiele do życzenia, ma prawo pomyśleć czytelnik recenzji dowiadując się, że „dawny skazaniec stalinowskiego (nie komunistycznego, broń Boże! — przyp. S.M.) systemu — po latach sam wydaje wyrok na całą polską elitę”.
Tych, co czarowi komunizmu nie ulegli, krytyk, jak widać, do elity nie zalicza. Z tym, że komunizm jest ciężkim schorzeniem duszy gotów się zgodzić, ale co robić — stawia dramatyczne pytanie — z „nieuleczal nie, chorymi?”. Z książki Murzańskiego to nie wynika — „czyżby należa ło ich wszystkich wsadzić tam, gdzie sam kiedyś przebywał?”. Autor przywoływanej wyżej recenzji w surowości zachował umiar. Nie zataił, że w głoszonych tezach nie jestem „przesadnie brutalny i radykalny”. Są jednak, jego zdaniem, „wyraźne sugestie”. Wprawdzie „nie ma śladów ksenofobii”, jest jednak ślad „spiskowego myślenia, ja kieś podobieństwo z niektórymi wywodami czołowych polityków pew nych radykalnych partii politycznych”. Na radykałów można się natknąć tak po stronie prawej sceny politycznej, jak i po lewej. Dobrze, że kry tyk, by ktoś nie pomyślał, że książka została napisana pod dyktando,
Posłotuie do w ydania drugiego
289
dajmy na to, Piotra Ikonowicza albo Andrzeja Leppera, czy też kogoś z kręgu tygodnika „Nie”, wskazuje właściwy trop — „zapaszek neoendecki”. Dla pewności jednak — „rzecz nie jest dopowiedziana do końca” i niezbyt uważny czytelnik mógłby zgubić trop — recenzent stawia krop kę nad „i”. Książka „dla śledzącego renesans myśli narodowej” może być ciekawa chociażby jako potwierdzenie — „słabości intelektualnej tej myśli i bezradności przy próbie interpreta cji wielu zjawisk”.
Autorowi przywoływanego tekstu bezradności zarzucić nie sposób. Co najwyżej zbyt lekkomyślne uleganie przeświadczeniu, iż wystarczy — jak bywało w przeszłości — postraszyć endekami, by dopiąć swego. Toteż zaskakuje i nieomal wzrusza kończące recenzję następujące wyznanie: „Może po prostu go (tzn. J. M. Rymkiewicza, któremu przypisuje po glądy jeszcze „bardziej radykalne” niż zaprezentowane przeze mnie) nie rozumiem i może nie rozumiem Murzańskiego. Zły to znak, jeśli tak się różnimy, jeszcze gorszy, gdy tak nie rozumiemy się nawzajem. Moż na więc sądzić, że kontuzja polskich intelektualistów dzisiaj jest głęb sza, niż im samym się wydaje.”’“1
Tekst Jastruna nie zasługiwałby na to, by się nim zajmować na tym miejscu, gdyż tylko powtarza wprowadzone wiele lat temu do obiegu i podtrzymywane z zastanawiającym uporem „tezy” i argumenty, gdyby nie te ostatnie zdania. Jeśli są szczere, mogłoby znaczyć, że nie jest aż tak źle, jak sugeruje autor innej recenzji. Ten, pozostając pod wraże niem zaproponowanego ongiś przez pewnego mędrca podziału umy słów ludzkich na „twarde” i „miękkie”, tak swój wywód rozpoczął: „Twarde to doktrynerzy, ludzie niezłomnych przekonań, obrońcy je dynej prawdy i postaw skrajnych. (...) Umysły miękkie cechują się skłon nością do kompromisów, szukają dziury w całym i lekceważą pryncy pia. (...) Pierwszymi zajmuje się policja polityczna w chwilach przeło mu, drudzy stanowią jej klientelę w czasach zwykłych.”
Z tego, że dzisiaj policja polityczna nie zajmuje się (w każdym ra zie oficjalnie) ani twardymi, ani miękkimi umysłami jako takimi mo głoby wynikać, iż żyjemy w czasie nieokreślonym, ni to przełomu, ni zwykłym. Ale chyba nie tylko dla wypełnienia pustki powstałej po zlikwi dowaniu wiadomego „departamentu” w osławionym „resorcie” umysły :,lhTomasz Jastrun, Między gniewem a bezradnością, „Ex Libris”, nr 33, lipiec 1993.
290
Między kompromisem a zdradą
twarde zajmują się miękkimi i na odwrót? I nie wydaje się, żeby to był powód do rozdzierania szat, chociaż Jan Gondowicz, którego recenzję z mojej książki przywołuję, jest najwidoczniej odm iennego zdania. Uważa, iż nic dobrego z tego nie może wyniknąć, gdyż jak „syty głodne go nie pojmie, tak umysł twardy nie rozumie miękkiego”. Co innego — wywodzi — „kiedy jeclen twardy zajmie się drugim (na przykład Barańczak Her bertem) lub miękki miękkim”.
Taki uprawniony duet stanowić mają Miłosz i Michnik. Oni mogą ze sobą pogadać. Ale Michnik z Gustawem Herlingiem-Grudzińskim — już nie! Co myślał o komunizmie i komunistach Gustaw Herling-Grudziński, były łagiernik, nie było i nie jest tajemnicą, warto jednak przywołać jego opinię o wymienionych wyżej „miękkich”. Nawiązując do wypo wiedzi pani, która wystąpienie Michnika w dyskusji na temat Zniewolo nego umysłu określiła jako „wulkaniczne, pełne dymów i gorącej lawy, emocji i efektownych, wpa dających w ucho sformułowań”,
Grudziński przypomniawszy, że jeden ze strumieni „gorącej lawy” również jego dosięgnął, przytoczył z Michnikowego wywodu ten passus: „Gustaw Herling-Grudziński widział z bliska (!) łagry i opisał je. fest zdania, że jeśli ktokolwiek mógł potem mieć coś wspólnego z komuni zmem, to musi być albo kanalia, albo idiota. H e rlin g o w i w ystarcza m o ra ln e p o tę p ie n ie , m n ie in te r e s u je ro z u m ie n ie , (podkr. — S.M.) A dla mnie nie ma nic ciekawszego niż wejść w cudze buty”. „(...)Nie lubię słowa »kanalia« — komentuje Herling-Grudziński tę wypowiedź — Wolę to drugie słowo, i też w łagodniejszej formie: »głu piec«, a nie »idiota«. Istotnie głupcem jest dla mnie człowiek, który wiedząc co nieco o łagrach sowieckich, stara się »moralne potępie nie« zastąpić »zrozumieniem«. Żyłem lata na Zachodzie wśród takich »postępowych« głupców; wykręcają się teraz na wyścigi po upadku komunizmu i po Czarnej księdze komunizmu CM1
Gustaw Herling-Grudziński uważał, że po krachu komunizmu „wolno dla zdrowia duchowego cofnąć się w przeszłość i pod światło
31'Gustaw Herling-Grudziński, Dziennik pisany nocą, „Rzeczpospolita”, 1-2 sierp nia 1998 r.
Posłowie do w ydania drugiego
291
przyjrzeć się rozmaitym psychopatycznym zapaściom. Na przykład »in telektualiści wobec komunizmu«, kult Siły, kult Okrucieństwa”.
W tym kontekście pisarz przypominał: „W jednym z wczesnych tekstów powojennych (nie poetyckich) Miłosz podziwiał Siłę i Walec Historii toczący się ze Wschodu. Wyleczył się szybko i całkowicie z tego podziwu.”
Z wtrąconej nieco dalej uwagi wynika jednak, że zmaganie się ze skutkami infekcji może trwać długo. Napisał bowiem Grudziński tak: „Od pierwszej chwili ukazania się Zniewolonego umysłu byłem zdania (i napisałem to), że »książka jest świetnie napisana, lecz wydumana za biurkiem«. Miłosz poczuł się dotknięty (czemu dał wyraz w druku), i myślę, że ten cierń tkwi w nim jeszcze dzisiaj, jakkolwiek w Podróżnym świata (...) zdawał się przyjmować możliwość swojej »wydumki«.”
Gustawowi Herlingowi-Grudzińskiemu zarzucić, że się z Miłoszem nie umie „inteligentnie różnić” byłoby głupio nie tylko dlatego, że — jak to ujął Michnik — „widział z bliska łagry” i wie o czym pisze. W stosunku do mnie można sobie pozwolić na dużo więcej. Wprawdzie również „widziałem z bliska” różne rzeczy kompromitujące komunizm i komunistów, ale wcale to — sądzić można — nie przemawia na moją korzyść. A nawet przeciwnie, jako że — przywołajmy i tę głęboką myśl Tomasza Jastruna — „ofiary rzadko rozumieją swoich oprawców”. Mnie również — zdaniem krytyka — się to nie udaje, „książka jest napęczniała od cytatów i moralnego oburzenia — powia da — cytaty są prawdziwe, oburzenie uzasadnione. I dalej: co z tego?”.
Reszta należy do czytelnika, to oczywiste, ale nie tylko Jastrun, są dzić by można, nie zdaje sobie z tego sprawy. Podobnie rzecz widzi Jan Gondowicz, który pisze tak: „Stanisław Murzański jest w swojej publicystyce wspaniałym przykła dem postawy nieprzemakalnej. Wychodząc z prawd niezbitych — jak ta, że to, co z Polską zrobiono w Jałcie, było zbrodnią, rządy komuni styczne zaś łączyły eksterminację z oszustwem, przedstawia w całej na gości niewątpliwą ohydę współuczestnictwa w tym dziele mnóstwa wy bitnych w literaturze postaci. Co z tego wynika? Nic.” (s. 318)
Dlaczego, co uzasadnia tak surowy osąd? Ależ to oczywiste! >,lsJan Gondowicz, Z dziejów horrom w Polsce, „Nowe Książki” 1994, nr 4, s. 15.
292
Między kompromisem a zdradą „Autor pod urokiem własnej niewątpliwej słuszności — stawia Gondowicz kropkę nad „i” — niezdolny jest wmyśleć się w racje swoich bohaterów.”
To, że można po prostu nie mieć ochoty i nie widzieć potrzeby „wcho dzenia w buty”, by posłużyć się obrazowym językiem Michnika, łajda ków i głupców, Gondowiczowi najwidoczniej nie mieści się w głowie. Podobnego co ja zdania był Zbigniew Herbert i nie ominęła go kara. * * *
Tomasz Jastrun z mojej książki wyłuskał jedno zdanie, cytując je w dodatku niedokładnie — „Historia Polski po 1945 roku to, cytuję Murzańskiego: »historia wier ności — i historia zdrady!«.”
— i opatrzył druzgocącym komentarzem: „Rzeczywiście, proste jak wypolerowany blat stołu, widać w nim oblicze autora, zadowolone, bo wszystko już rozumie, a do tego on je s t po s tro n ie w ie rn o ś c i.” (podkr. — S.M.)
Trudno oprzeć się wrażeniu, iż dźwięczy w tym echo połajanek Jana Kotta z lat 60. pod adresem Conrada, jako piewcy wierności. Zna mienne, że ten właśnie cytat i ten problem — problem zdrady! — uzna ła Anna Magierska (autorka publikacji dofinansowanej przez Uniwer sytet Warszawski, co domaga się poważnego jej potraktowania) za god ne zainteresowania, chociaż przejawiło się ono w sposób szczególny; poświęciwszy całą stronę „bardzo interesującej i bardzo krytycznej” re cenzji Jastruna, autorowi omawianej książki nie dała żadnej szansy, nie przytoczyła z niej ani jednego zdania. Nie przeszkodziło to uczonej białogłowie rzucić gromkiego pytania: „Czy więc rzeczywiście, jak chce Murzański, można historię Polski po 1945 r. określić jako historię wierności i historię zdrady?” ’19
Odpowiedź na to pytanie nawet względnie uważnemu czytelnikowi mojej książki nie powinna sprawić większej trudności. Inni zyskaliby szansę, gdyby Jastrun do przytoczonego zdania dodał poprzedzające je, te zdania chociażby: „Najnowsza historia Polski jest nie tylko historią niebywałego wysiłku (...) w dźwiganiu kraju z wojennych zniszczeń. Historię ową tworzyli ,19Anna Magierska, Dylematy historii P R l Warszawa 1995, s. 81.
293
Posloiuie do wydania drugiego
ludzie tacy ja k Kazimierz Pużak, Emil F ieldorf czy Łukasz Cie pliński oraz tacy ja k B ierut, Minc, Radkiewicz, Żymierski czy B e rm a n ”.
Kazimierz Pużak — w okresie międzywojennym wybitny działacz PPS, w czasie okupacji współtwórca Państwa Podziemnego i członek jego władz najwyższych, po wojnie zadręczony w więzieniu przez komu nistów — i Bolesław Bierut, sowiecki agent, czołowa postać narzucone go Polsce przez Moskwę zbrodniczego systemu. Albo oficerowie, z któ rych jeden za wierność przysiędze zapłacił cenę najwyższą, zamordowa ny przez komunistów i drugi, którego notoryczne sprzeniewierzanie się przysiędze wydźwignęło do stopnia marszałka wasalnej armii. Postacie-symbole, tak jak Tadeusz Rejtan i Adam Poniński, a nie Rejtan i Staszic, którego Jan Gondowicz, by dowieść mojego zabłąkania prze ciwstawił tragicznemu posłowi nowogrodzkiemu, pisząc: „Z tym wszystkim Stanisław Murzański jest ujmująco uczciwy: stawia rzecz jasno i na ostatnich kartach książki przyznaje, że zgodnie z po działem Marii Janion należy do grupy »Patriotów wariatów« (tu krytyk z nie budzącą szacunku dezynwolturą manipuluje moim tekstem — S.M.). Patronuje mu Rejtan, radzę zatem policzyć Rejtanów po trze cim rozbiorze i porównać z procentem tych, którzy jak Staszic uznali, że trzeba mimo wszystko coś robić.”
Gondowicz o tyle ma rację, że po 1945 r. ludziom orientacji ideowo-politycznej, z którą się identyfikowałem bliższa była postawa Rejta na niż Targowiczan. Nie brakowało jednak wśród owych „patriotówwariatów” takich, którzy uważali, że „mimo wszystko trzeba coś robić” i, zgodnie z apelem władz Rzeczypospolitej na uchodźstwie, przystępowa li do odbudowy kraju. Taką postawę zajął na przykład Eugeniusz Kwiat kowski, przedwojenny minister, budowniczy portu w Gdyni, lecz komu niści krótko pozwolili mu służyć społeczeństwu zdobytym w okresie międzywojennym doświadczeniem. Bo służyć społeczeństwu i wysługi wać się władzy, to nie to samo. I nie należy, jak się to często próbuje dzisiaj robić, zacierać tej różnicy. * * *
„W końcu nie tylko Iwaszkiewicz łgał na Kongresie Pokoju — napisał Gondowicz — lecz i Picasso, nie tylko Ważyk całował lokomotywę (żeby tylko lokomotywę! — S.M.), lecz Archibald Joseph Cronin, któremu
294
Między kompromisem a zdradą nic nie groziło. Czar komunizmu, nieodłączny od ohydy, jest faktem znanym badaczom wszelkich rewolucji. Kto go nie zna, może przeli czać zawartość koszy pod gilotyną, ale niech nie zadaje pytania o moty wy ludzkich postępków.”
Co mogło grozić polskiemu poecie za powstrzymanie się od ukła dania czołobitnych wierszy na cześć Stalina, Bieruta i Dzierżyńskiego, czy judzenia na ludzi okrzykniętych wrogami ludu, a bywało że i na tych, których już dopadła bezpieka. Jakie usprawiedliwienie dla tych, co poparli Hitlera, wynika z faktu, iż jeden z największych filozofów XX wieku, Martin Heidegger, uległ, na krótko wprawdzie, czarowi rewolucji nazistowskiej. Wstąpiwszy do NSDAP, między innymi wykła dał w centralnej politycznej uczelni, obok ideologicznych filarów hitle ryzmu — Rudolfa Hoessa, Alfreda Rosenberga, Josepha Geobelsa, a jako rektor uniwersytetu we Fryburgu zachował się niegodnie, uczestni cząc w donosach na kolegów-profesorów. Ciągnący się od ponad pół wieku „spór” o Heideggera, a uczestni czą w nim wybitne osobistości świata nauki różnych narodowości, zdaje się zaprzeczać poglądowi, że kto nie uzna „czaru” komunizmu, nie ma co zadawać sobie pytania „o motywy ludzkich postępków”. Nie tylko dlatego, że nikt nie odważa się czarem rewolucji nazistowskiej uspra wiedliwiać zabłąkania wielkiego filozofa. Spór dotyczy — postawmy spra wę jasno — właśnie motywów. Dlaczego Heidegger tak mocno zapra gnął wówczas „być obecny”, a inny wielki filozof niemiecki, Karl Jaspers, w tym samym czasie zamilkł? Nie było rzeczą przypadku, że to Jaspers, który okazał się odporny na czar rewolucji narodowo-socjalistycznej, a nie Martin Heidegger, któiy mu uległ roztrząsał później, po klęsce hitlerowskiej Rzeszy, wielce dla Niemców kłopotliwy problem winy. Może więc nie należy się dzi wić, że to nie stalinowcy usiłują — wciąż bez powodzenia — przedmio tem debaty ogólnonarodowej uczynić problem odpowiedzialności za to, co z Polską i w Polsce w ciągu minionego półwiecza się działo? Nie jest tak, jak można było swego czasu przeczytać w paryskiej „Kul turze”, że wraz z upadkiem systemów komunistycznych i odzyskaniem nie zawisłości przez kraje zniewolone „epoka totalitaryzmu” się skończyła: „to doświadczenie jest wyczerpane, wszystko jest domyślane do końca i przewód zamknięty”/ ’-0 Krzysztof Wolicki, Dwie Polski,?, „Kultura”, 199(5, nr 4, s. 22.
Posłowie do w ydania drugiego
295
Proces w zasadzie się jeszcze na dobre nie rozpoczął. Jak w każ dym procesie, tak i w tym, zanim zapadnie wyrok, ustalić trzeba praw dę materialną, zgromadzić dowody. Między innymi „przeliczyć zawartość koszy pod gilotyną i grobów masowych”,
jak to ujął Jan Gondowicz. W tym celu powołany został Instytut Pamięci Narodowej. Przed historykami, pisarzami, publicystami stoją inne zadania. Jednym z nich może być dociekanie motywów. Te je d nak, gdy roztrząsany jest problem odpowiedzialności, stanowić mogą co najwyżej okoliczność łagodzącą. Podobnie jak przyznanie się do winy i okazanie skruchy. Odradzać należałoby jednak jako obrońcę w procesie tym anga żować Tomasza Jastruna, który stwierdziwszy, że bez „psychologii, cza sem psychiatrii, trudno cokolwiek pojąć z tamtego czasu”, dał „fenome nu tamtego czasu” taki opis: „Mało kto miał siłę na nową walkę, na nowy bunt i bycie w opozycji wobec nowego świata. A te n nowy świat p rzy szed ł z g rą ró ż nych pozorów , naw et pozorów d e m o k ra cji. I dawał tak w ie le , s z c z e g ó ln ie i n t e l e k t u a l i s t o m . W ięc w k ró tc e n ie m a l wszyscy byli ju ż u w ik łan i, w ab io n o dając rząd dusz, p o s a dy, głos p u b lic z n y .” (podkr. — S.M.)
Tego samego argumentu Jastrun użył wytrząsając się na Wiesława Pawła Szymańskiego za Uroki dworu: „Najłatwiej złamać człowieka nie presją, lecz dając mu nazbyt wiele: a gdy już się da i gdy zostanie uruchomiony wielki strach, wynik bywa zaskakująco dobry. To je s t chyba w łaśnie klucz do skali su k cesu zła w tam ty ch stra sz n y c h c z a s a c h .”3-1
Prymitywne to było, jak widać, narzędzie i chyba jednak Zbigniew Herbert miał rację wyrażając się niezbyt pochlebnie o kolegach litera tach, którzy nie oparli się pokusom. Może po prostu wystarczyło nie brać od władzy „zbyt wiele”? Co sobą ta władza reprezentuje (i kogo reprezentuje!) było powszechnie wiadomo. Nie wydaje się, żeby dla zrozumienia tego rodzaju motywów niezbędna była głęboka wiedza z zakresu psychologii i psychiatrii, której Jastrun wytykał mi niedostatek. Nie sposób zaprzeczyć, że pokusy były nie byle jakie. Szkopuł w
’-1Tomasz Jastrun, Uroki inkwizycji „Dekada Literacka” 1994, nr 6.
296
Między kompromisem a zdradą
tym, że atrakcyjność pokusy niczego nie usprawiedliwia, chociaż nie wątpliwie łatwiej „zrozumieć”, dajmy na to, mężatkę, która bawiąc na wczasach, „zapomniała się” z mężczyzną o aparycji Gregory Pecka, niż tę, która to samo zrobiła z krzepkim hydraulikiem przysłanym przez administrację domu dla przetkania zlewu. Jestem podobnie jak Gustaw Herling-Grudziński przeciw szafowaniu określeniami „idiota” czy „kre tyn”. Obydwa dotyczą umysłowego upośledzenia, które, jak każda ułom ność, zasługuje na współczucie. Natomiast głupcem nazywamy kogoś, kto będąc w pełni władz umysłowych nie robi z rozumu właściwego użytku, co w wypadku intelektualistów powinno być rzeczą oczywistą. * ** Nie ulega wątpliwości, że sprawa jest poważniejsza niż wskazywać mogłaby „linia obrony”, charakterystyczna dla środowiska, z którego wywodzą się cytowani dla przykładu krytycy. Linia niewiele zresztą róż niąca się od przyjętej po 1956 roku, przez łapiących w żagle odwilżowy wiatr apolegetów stalinizmu oraz ich prorektorów i adwokatów. To wte dy zaczęto kłaść nacisk na in te n c je , odwracając w ten sposób natural ny, gdy rozstrzygany jest problem odpowiedzialności, porządek rzeczy. Zaczęto rozprawiać — i na tym poprzestano — nie o skutkach podej mowanych działań, nawet nie o wartości wywołującego owe skutki dzia łania (np. o nędzy myślowej, moralnej i formalnej literackich utwo rów), lecz o m otyw ach. Dotykając tego drażliwego tematu w połowie lat 80., Adam Mich nik — przypomnijmy — dowodził, że „należy dawać wiarę temu, co ludzie mówią o swoich motywacjach i osądzając postępki po skutkach — raczej usprawiedliwiać złe skutki dobrymi intencjami, niż dopatrywać się w ludziach pobudek niskich”.
Prezentuje się to niezwykle szlachetnie, brzmi wzniośle, lecz pró bując iść za tym wskazaniem, napotykamy zasadniczą trudność, niegdy siejsi stalinowcy byli — i są nadal! — zastanawiająco powściągliwi w tym względzie. Jastrun im to delikatnie wytyka tak pisząc: „...polscy intelektualiści, którzy byli w kręgu »zniewolonego umysłu« — bo dajmy sobie spokój z »hańbami domowymi« — cała ta jakże poruszająca grupa intelektualistów ogromnie mało zrobiła, by wyja śnić, co się stało. Nie wydaje się, żeby to była spraw a złej woli czy tchórzostw a, raczej niemocy.” (podkr. — S.M.)
297
Posłotoie do w ydania drugiego
Najpierw było gromadne „urzeczenie”, później odchodzenie, a w końcu ogólna niemoc? Ważyk Jackowi Trznadlowi, kiedy ten chciał go wyciągnąć na rozmowę, powiedział: zwariowałem. Ale świadectwa le karskiego nie przedstawił. Od odpowiedzialności wykręcił się Poematem dla dorosłych. * * *
Byłoby nie najgorzej — napisała Teresa Bochwic w recenzji z mo jej książki — gdyby milczenie wokół niej wynikało z z a w sty d z e n ia . Wiele wskazuje na to, że o żadnym zawstydzeniu nie może być mowy. Natomiast w środowiskach z różnych względów czujących na sobie nie miły ciężar przeszłości (np. powiązań rodzinnych czy ideowych) istnie je niewątpliwie przekonanie, że tak tej sprawy zostawić nie można, że coś z tą spuścizną trzeba zrobić. Oczywiście, z ich punktu widzenia naj lepiej byłoby elementy, które psują pożądany obraz przeszłości wyma zać z pamięci zbiorowej lub chociażby jakoś podretuszować. Niemało w tym kierunku uczyniono w ciągu minionych paru dziesięcioleci, tak że po 1989 roku. Są wszakże w przeszłości fakty — wydarzenia, postacie — których z pamięci zbiorowej najprawdopodobniej wymazać nigdy się nie da. Szan sę na rozwiązanie tego problemu dostrzeżono w kręgach zmagających się dotąd bezskutecznie z owym kłopotliwym brzemieniem w docierają cych z Zachodu intelektualnych modach. Pod ich wpływem zaczęto prze konywać, że nie ma jednej „centralnej” pamięci, że w społeczeństwach demokratycznych (!) pamięć uległa „pluralizacji”, i że „z punktu widze nia demokracji prawomocne są różne typy uczestnictwa w historii”. Historycy na ogół nie mieli dotychczas kłopotu z rozstrzygnięciem, kto zachował się jak patriota, a kto jak zdrajca, chociaż, przyznać trzeba, w niektórych wypadkach zdania bywały podzielone. Na przykład nie było — i nie ma — jednom yślności w ocenie m argrabiego W ielopolskiego czy króla Stanisława Augusta. Tego rodzaju kontrow ersje nie miały je d n a k większego wpływu na pa mięć zbiorową; była jedna, „centralna”, co ułatwiało nie tylko opra cowywanie podręczników do nauki historii, ale również porozumie wanie się w obrębie wspólnoty narodowej, szczególnie w chwilach trudnych, których w ciągu co najmniej dwóch ostatnich stuleci nie brakowało. Porozumiewanie umożliwiał (ułatwiał) wspólny język, ten,
298
Między kompromisem a zdradą
w którym funkcję znaków pełnią wydarzenia i postacie z przeszłości — język symboliczny. Po 1945 roku sytuacja się skomplikowała, pamięć Polaków zaczęła się „pluralizować”. W zasadzie w grę wchodziły dwie centralne pamięci — oficjalna kształtowana przez reżimową propagandę, podporządko waną jej naukę, literaturę i sztukę — oraz druga, pozostająca w ścisłej więzi z wielowiekową tradycją, między innymi dzięki oddziaływaniu śro dowiska rodzinnego, Kościoła katolickiego i różnego rodzaju związ kom — przyjacielskim, towarzyskim, koleżeńskim w pracy zawodowej i szkole. Wraz z upadkiem komunistycznego totalitaryzmu i odzyskaniem przez Polskę niezawisłości pojawiła się szansa ujednolicenia pamięci i oczyszczenia symbolicznego języka (temu służyło na przykład usuwanie pomników-symboli zniewolenia, przywracanie historycznych nazw uli com itd., itp.). Niestety, szansa ta do tej pory nie została w pełni wykorzystana. Hasło dekomunizacji, która przecież i na tym miała polegać, zostało z miejsca poddane wypaczającej interpretacji i manipulacji, a takie wyda rzenia, jak wybranie na prezydenta odzyskującej niepodległość Rzeczy pospolitej osobnika w ciągu kilku dziesięcioleci (począwszy od udziału w zwalczaniu „band reakcyjnych” czyli niepodległościowego podziemia) wysługującego się Moskwie, jeszcze pogłębiło zamęt. Obraz Polski, jaki się z tego wyłania, nie jest budujący. * * *
W dom u wisielca — głosi znane porzekadło — nie mówi się o sznurze; w gronie kobiet, z których nie wszystkie cieszą się opinią cnotli wych, rozwodzenie się na temat rozwiązłości może być źle przyjęte. Po dobnie, sądzić można, jest z poruszaniem problemu zdrady w niektó rych kręgach obecnego polityczno-intelektualnego establishmentu. A jed nak problem ten co pewien czas powraca na łamy gazet. Raz za sprawą Olina, kiedy indziej „sporu” o pułkownika Kuklińskiego lub w związku z ankietą tygodnika „Polityka”. Wynikało z niej, że rodacy w Panteonie Polaków XX wieku chcieliby widzieć — obok Karola Wojtyły, Marii Skłodowskiej-Curie i Józefa Piłsud skiego — generała Wojciecha Jaruzelskiego, Feliksa Dzierżyńskiego, Bie ruta i... Jerzego Urbana. W tym kontekście jak najbardziej uprawnione może się wydać stwierdzenie czołowej publicystki „Gazety Wyborczej”, że
Posłowie do w ydania drugiego
299
zdrajcy zawsze w Polsce mogli spać spokojnie, i że po dziś dzień nic się pod tym względem nie zmieniło.1,22 Publicystka ta reprezentuje bowiem szkołę, według której dopatry wanie się zdrady we wsparciu udzielanemu Bratniemu Krajowi Rad w niewoleniu Polski jest pozbawione sensu. Dając wyraz temu przekonaniu napisała: „Jeśli przyjąć — czego nie sposób zakwestionować i nikt tego nie robi — że Polska uległa presji obcego państwa i była jego poddaną przez blisko pół wieku, to nic dziwnego, że toczy się spór o zdradę; są tacy, którzy za zdrajców mają tych, którzy »zgodzili się na obcą okupację«, członkowie PZPR, a już na pewno na taką nazwę zasługują — ich zda niem — »wybrani funkcjonariusze partii«.”
Publicystka podziela pogląd, że „winą może być tylko złamanie prawa (oczywiście, tego ustanowione go przez komunistów — przyp. — S.M.), a odpowiedzialność zbiorowa jest niedopuszczalna”.
Zdrada komunistów, a więc również pisarzy, intelektualistów, któ rzy udzielali im wsparcia na różne sposoby, począwszy od jesieni 1939 roku, polegała nie na tym, że „godzili się na obcą okupację”, lec z że najpierw wspierali wrogie państwo w przygotowaniach do tejże „okupa cji”, następnie uczestniczyli w jej wprowadzaniu, na koniec podtrzymy wali ją w ciągu bez mała pół wieku. Czym, jeśli nie zdradą, było pchnię cie setek tysięcy Polaków do walki — ramię w ramię z oddziałami oku pacyjnej Armii Radzieckiej i batalionów NKWD — przeciw żołnierzom Armii Krajowej oraz innych formacji niepodległościowych z lat wojny? Wojciech Jaruzelski, oficer zwiadu 5 Kołobrzeskiego Pułku Piechoty meldował swoim przełożonym: „Sytuacja w terenie pod względem bezpieczeństwa oraz sił i działalności band w miesiącu styczniu uległa na ogół, w stosunku do ubiegłego roku poprawie. (...) Ustalono, że bandy, pomimo iż miały przeszkadzać w wybo rach (co było nieprawdą, bo liczono, nie bez podstaw, na sukces PSL — przyp. — S.M.) w niewielu tylko wypadkach odważyły się na podobne akcje, unikając na ogół otwartego spotkania z grupami wojskowymi. (...) Wszyst kich schwytanych bandytów i zwolenników podziemia reakcyjnego przeka zano wraz z bronią do Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa.” ’-' :V2~Teresa Bogucka, Co nam zdrady, „Gazeta Wyborcza”, 10-11.02.1996. ’-’’ Cytat za: Lech Kowalski, Wojciech Jaruzelski w walce z polskimi »bandami«, „Arcana” 1998, nr 19, s. 107.
300
Między kompromisem a zdradą
Tam wiedziano, co z takimi zrobić. W Urzędach Bezpieczeństwa też byli patrioci. Równie ofiarni, co kapitan Jaruzelski. Sprawdzili się później w niejednej potrzebie. A szlachetnemu Adamowi Michnikowi nie mieści się w głowie, że można się teraz domagać stawiania Jaruzel skiego i takich jak on przed sądem. Podczas kiedy schwytani przez kapi tana Jaruzelskiego „bandyci” (ci z nich, którzy nie poszli „do piachu”) gnili w więzieniu, on pełniąc coraz bardziej odpowiedzialne funkcje piął się wzwyż, by u szczytu sławy zasiąść w prezydenckim fotelu. Tak historia zadrwiła z tych, którym marzyło się życie w wolnej Polsce, w godności i prawdzie. Publicystka „Gazety” jest zdania, że jeśli nawet zdradę postrzega my jako grzech bardzo ciężki — „to, na czym ona polega, jest kwestią niejasną i zamazaną”.
Z takim stawianiem sprawy zgodzić się nie sposób i jest rzeczą za stanawiającą, że tak wielu rozumnych, wydać by się mogło, ludzi za miast wyjaśnianiem tej kwestii, zajmuje się jej „zamazywaniem” wła śnie. I nie jest kwestią przypadku, że dołączył do nich inny czołowy publicysta „Gazety”.524Jego stwierdzenie, iż po 1945 roku „dochodziły do głosu różne postawy wobec Polski, różne patriotyzmy”,
może się na pierwszy rzut oka wydać w pełni uprawnione, ostatecz nie miłość ojczyzny, podobnie jak miłość do kobiety, może się przeja wiać na różne sposoby. Ale gdyby ktoś ukochaną jakoby kobietą godził się dzielić z sąsiadem, mielibyśmy chyba prawo powątpiewać o szczero ści jego deklaracji. Jest w wywodzie publicysty, do którego artykułu się odwołałem coś, co zdaje się domagać wyzbycia wszelkiej pobłażliwości. Jego zdaniem, różni ce w postawach i patriotyzmach nie pozostawały bez wpływu na wizje Pol ski; różniły one nie tylko wymienionych dla przykładu Bolesława Piaseckie go od Władysława Gomułki, ale także komunistów między sobą. Także w tym wypadku były to różnice w „wizjach Polski” nie byle jakie. „Jedne wio dły do zbrodni — udobitnia rzecz autor zastanawiającego wywodu — lub wspierania tyranii — w innych poczesne miejsce zajmowała wizja Polski demokratycznej”. Jedni z komunistów „wierzyli w sensowność przemocy i terroru, mających wspomóc urzeczywistnienie ich wizji PolT-4Marek Beylin, Wrogowie, prawi i zdradzeni „Gazeta Wyborcza”, 12. - 13.10.199(5.
301
Posłowie do w ydania drugiego
ski”, inni — „pragnęli pogodzić mechanizmy radykalnej zmiany z wol nością i tolerancją”. Intencje więc w zasadzie jedni i drudzy — zdaje się z tego wynikać — mieli dobre. Znaleźć miejsce dla tego rodzaju wizjonerów w konkurujących ze sobą pamięciach niełatwo obecnie, ale publicysta „Gazety” jest dobrej myśli. Wyjście widzi w przeciwstawieniu wykluczającym się pamięciom „zamkniętym” — pamięci „otwartej”. Utrzymuje, że zwolennicy tego rodzaju rozwiązania nie są przeciwni rozrachunkom historycznym, za razem jednak — „wpisują się w proces pluralizacji pamięci”. Zachodzi obawa, że w wyniku tego procesu podręczniki historii Polski mogłyby się upodobnić do Panteonu Polaków XX wieku, o którym była mowa wcześniej. Miejmy nadzieję, że proces „pluralizacji” pamięci nie zaj dzie w Polsce aż tak daleko. Także publicysta „Gazety” zdaje się ulegać takiemu przeświadczeniu, zauważa bowiem — chyba trafnie — że w konflikcie „dwóch obozów pamięci zwycięża historia rozumiana jako zbiór kryteriów narodowej czy patriotycznej poprawności”. To zwolen ników pamięci „otwartej” nie może cieszyć. Cóż oznaczają bowiem, według nich, te „kryteria” i ta „patriotyczna poprawność”? Zniewole nie, zamknięcie w klatce reguł, norm, zasad. Miał rację Czesław Miłosz pisząc w Roku myśliwego, co prawda bez zachwytu, że patriotyzm, z którym się zetknął w latach okupacji niósł z sobą „cały system wartości”. Był to system głęboko zakorzeniony w wie lowiekowej tradycji narodu, więcej, charakterystyczny dla kręgu kultu rowego, do którego przynależność kształtowała w ciągu wieków polską duchowość. Nic więc dziwnego, że wizja Polski tych, co w swych wybo rach kierowali się wartościami składającymi się na ów system, w niczym nie przypominała wizji komunistów. Patriotyzm chłopców i dziewcząt z barykad Powstania i z Oddziałów Leśnych, nie miał nic wspólnego z patriotyzmem działaczy Związku Patriotów Polskich czy założonego kil kadziesiąt lat później przez generalską szajkę, dowodzoną przez Wojcie cha Jaruzelskiego — Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego. * * *
Przeciwnicy procedury lustracyjnej tym między innymi uzasadnia ją swoje stanowisko, że materiały znajdujące się w osławionych teczkach są niewiarygodne. „Lustrowanie” literatów nie nastręcza trudności, dowody ich niechlubnej działalności znajdują się w bibliotekach; praw-
Między kompromisem a zdradą
302
da, już w nielicznych. Tylko po co zadawać sobie nawet niewielki trud? Według Jastruna utwory pisarzy zauroczonych komunizmem nie ułatwia ją ogarnięcia rozumem zjawiska nazwanego przez niego „paktem z dia błem”. Perfidia szatana na usługach Moskwy nie znała granic, potwier dzać to zdaje się opowieść, którą dziennikarki „Gazety Wyborczej”, Anna Bikont i Joanna Szczęsna, snuły w ciągu pół roku na łamach tego pisma. Autorki opowieści o Towarzyszach nieudanej podróży korzystały z wie lu źródeł — książek, artykułów, szperały po archiwach, odbyły liczne spotkania i przeprowadziły niejedną rozmowę. Kto uzna za słuszne, może złożyć hołd bezgranicznej wyrozumiałości i zaufaniu pań Bikont i Szczęsnej do autorów prac, z których czerpały wiedzę oraz do swych rozmówców. Nie zawsze wychodziło to ich dziełu na dobre. Na przy kład, po opisaniu „prawdziwego festiwalu twórczości Konwickiego w latach 90.” dodają, że pisarz: „Nie godzi się tylko na wznowienie »Rojstów«, książki napisanej zaraz po wyjściu z wileńskich lasów, w której pokazał degenerację swojego rozbitego oddziału AK-owskiego.”
Prawda jest taka, że Konwicki nie wznowił po 1990 roku ani p r o dukcyjniaka Przy budowie (pięć wydań i nagroda państwowa III stop nia) , ani powieści Władza (kolejna nagroda państwowa III stopnia, trzy wydania w kraju, przełożona na trzy języki) i równie służalczo-głupawej Z oblężonego miasta. Właśnie tylko nikczemne Rojsty w 1991 roku Nieza leżna Oficyna Wydawnicza wznowiła dwukrotnie, zalecając ją na okład ce młodym — żeby dowiedzieli się z pierwszej ręki, jak było naprawdę — z jakimi problemami borykali się ich ojcowieA25 Nie znaczy to, żeby Bikont i Szczęsnej nie zdarzyło się czemuś za przeczyć, coś sprostować. Na przykład kiedy Kazimierz Brandys opisu je w Miesiącach, jakie to wyśmienite warunki władze stwarzały w 1946 roku pisarzom w Łodzi, autorki opowieści podważają tę opinię stwier dzając, że „większość z zaangażowanych w nowy ustrój twórców długo jeszcze będzie miała po jednej parze spodni i jednej koszuli, a śniadanie złożo ne z kupionego na spółkę chleba było czymś normalnym”.
’ Patrz:
S ło w n ik bibliograficzny p is a n y polskich .
Posłowie do w ydania drugiego
303
Kiedy Brandys pisze, jakby usprawiedliwiając postawy i wybory twór ców skupionych wówczas w Łodzi u boku władzy, że nie docierały do nich wiadomości o wywózkach, aresztowaniach, torturach, Bikont i Szczę sna zdają się temu nie dowierzać — jak to, 200 tysięcy w więzieniach, w kraju strajki głodowe, jak można było tego nie widzieć? Czesław Miłosz zapytany przez Renatę Gorczyńską o „okoliczności azylu” opowiedział, jak w 1949 roku, kiedy przyjechał do Polski z Ame ryki, wracając nad ranem z przyjęcia, gdzie pito i tańczono w „najwyż szych sferach”, zobaczył jeepy wiozące aresztowanych. „Żołnierze, ci strażnicy — wspomina — byli w kożuchach, a więźniowie w marynarkach z podniesionymi kołnierzami, trzęśli się na chłodzie. Wtedy zdałem sobie sprawę, w czym biorę udział. ”,2b
Dopiero wtedy? Dlaczego nie w 1945 roku, gdy wraz z Andrzejew skim przyglądał się młodym mężczyznom zauważonym w zakratowa nych oknach budynku „zamienionego na siedzibę policji bezpieczeń stwa i więzienie”? Gorczyńska takiego pytania, rzecz jasna, nie zadała; przy innej okazji zapytany czy chciał pojechać do Ameryki, czy tylko był to przypadek, Miłosz odpowiada: „...chciałem się gdzieś wydostać. Klaustrofobia potworna i poczucie, że w Polsce jest zupełny mess. Nie miałem żadnych złudzeń, przecież to w 1945 roku wyglądało potwornie; właściwie okupacja i podstawione ja kieś marionetki. Tak to wyglądało.”9’27
Według Anny Bikont i Joanny Szczęsnej wyglądało to zupełnie ina czej; wiosna 1945 roku była „pełna radości” i nikt nie negował „olbrzymiego wkładu krwi, jaki wniosła w zwycięstwo nad faszyzmem Armia Czerwona”.
A jeśli tak, to czy można się dziwić — ma prawo pomyśleć czytelnik opowieści — że w atmosferze ogólnej radości, kiedy po całej Polsce wznoszono pomniki dla okazania wdzięczności Armii Wyzwolicielce, tak liczni ludzie pióra potracili głowy. Kiedy kontrrewolucja zaczęła rzucać kłody pod nogi i sypać piasek w tryby, literaci, nad których cięż ką dolą pochylają się publicystki „Gazety”, pisali... pisali... przeciw im perialistom i rewizjonistom, przeciw tym, co wysadzali w powietrze P o
,,2hRenata Groczyńska, Podróżny świata, s. 235. ,27Tamże, s. (59.
304
Między kompromisem a zdradą
mniki Wdzięczności oraz tym, co strzelali zza węgła. Przeciw spekulan tom, kułakom i drobnomieszczańskim kołtunom. Wielki musiał być zapał rewolucyjny i gniew na kontrrewolucję, że poeta, który wraz z wojskiem gen. Andersa opuścił Nieludzką Ziemię i miał za sobą kam panię włoską, naraz po powrocie do kraju, nie mogąc się pogodzić, że wciąż jeszcze są tacy, co nie dają wytchnienia pułkom wojsk NKWD, niosącym bratnią pomoc polskim komunistom, pisał: „...Znamy twarz waszą, łotry / / Nad skrytobójczym dymem / / Historia spisze wyroki / / I przeklnie wasze imię. / / I my was zapamiętamy — / / Będziecie kluczyć złorzecząc, / / Będziecie sami. Sarni, / / Jak skazaniec przed śmiercią. (...) Wśród wzgórz rodzinnych i nizin / / Będziecie iść po kryjomu — / / Zdrajca nie ma ojczyzny. / / Kanalia nie ma domu.”*2*
Jedni Polacy po zakończeniu wojny z ojczyzny rządzonej przez „marionetki”, by posłużyć się określeniem Miłosza, uciekali lub o wy dostaniu się na Zachód marzyli, inni wracali. Bikont i Szczęsna przyto czywszy fragment listu, w którym pisarz Tuwim namawia pisarza Wittlina, żeby powrócił do kraju, gdyż „tylko zrozpaczeni durnie i bankruci” rozsiewają plotki, jakoby ktoś „zmuszał do pisania tych, a nie innych utworów”, dodają od siebie: „tuż po wojnie takie myślenie wcale nie było odosobnione”, a „pętla zaciskała się stopniowo”. Istotnie, władza pętlę zaciągała stopniowo, rzec można z wyczuciem. Jak to się odbywa ło zdołano już jako tako opisać, natomiast wciąż nie udaje się wyjaśnić, dlaczego tak liczni pisarze, intelektualiści, wręcz z entuzjazmem wkła dali w tę pętlę głowę, a potem niemało lat z powrozem na szyi parado wali, jak gdyby to był gustowny krawat? Odpowiadając na łamach „Gazety Wyborczej” arcybiskupowi Józe fowi Michalikowi, Bikont i Szczęsna tak objaśniły motywy podjęcia opo wieści o Towarzyszach nieudanej podróży: „Chciałyśmy opisać dramatyczne losy polskiej inteligencji w XX wieku; pokazać kilku pisarzy, którzy najpierw dali się uwieść przez komunizm, później, otrząsnąwszy się ze złudzeń młodości, ciężko za nie odpokuto wali, a potem przez wiele lat dawali świadectwo prawdzie, płacąc za to wysoką cenę.”
Złudzenia młodości? Wolne żarty. Ważyk i Stryjkowski nie byli mło dzikami a komunizm sowiecki poznali od podszewki; Andrzejewski i328 328 Artur Międzyrzecki, Pięść i pogarda, [w:] Światła, naszej dzielnicy.
Posłowie do w ydania drugiego
305
Brandys też mieli już niemało lat i chyba znaczną wiedzę na temat tego, co się w ZSRR działo. Konwicki i Woroszylski mogli swój wybór uspra wiedliwiać złudzeniami młodości, ale i oni nie byli dziećmi zagubiony mi we mgle. A w ogóle za reprezentantów jakiej części polskiej inteli gencji można uznać tych kilku pisarzy? Bohaterów opowieści Anny Bikont i Joanny Szczęsnej można by od biedy uznać za reprezentantów niewielkiej cząstki polskiej inteligen cji usposobionej lewicowo, cząstki wiążącej swe nadzieje z Ojczyzną Światowego Proletariatu. Do wojny, a także po jej zakończeniu, w Pol sce komunistów było niewielu. Socjaliści występujący pod sztandarem PPS, którzy sztandarowi dochowali wierności, podzielili los całej pol skiej inteligencji. Pierwszy akt dramatu rozegrał się pod okupacją niemiecką i sowiec ką, drugi po wojnie pod rządami komunistów. Rola jaką dla siebie wy brali pisarze, o których traktuje opowieść pań Bikont i Szczęsnej, nie stanowi tytułu do chwały, ale to nie wszystko. Z każdego wyboru wynika jakaś odpowiedzialność; znamienne, że problem odpowiedzialności jak by uszedł uwagi dociekliwych dziennikarek. Dostrzegać zdają się jedynie niesprawiedliwości i krzywdy, jakich doznają niegdysiejsi grzesznicy „Czy mogli przeczuwać, że w III RP zabraknie dla nich słów wdzięczności za wieloletnią walkę z systemem? — pytają autorki. — I że — przeciwnie — coraz bardziej uporczywie będzie się wyciągać dawne zaangażowanie w komunizm? Wydawało się, że powinni być na to uodpornieni — w końcu wypominanie przeciwnikom stalinowskiej przeszłości było stałym chwytem partyjnej propagandy.” („Gazeta Wyborcza”, 15-16.VII.2000.)
Wydać by się mogło, że doświadczone dziennikarki, za jakie wolno chyba uważać Bikont i Szczęsną, powinny zdawać sobie sprawę z różnicy między „wypominaniem” — jako chwytem partyjnej propagandy, a przy pominaniem zachowań i postaw z przeszłości, by je wszyscy mogli poznać i ocenić. Nadużywanie wielkich słów nie służy sprawie, która leży autor kom na sercu. Wysoką cenę za rzeczywistą walkę z systemem, a nie prze komarzanie się z władzą, pisanie do niej listów, nakłanianie, żeby nieco ten socjalizm poprawiła, dała trochę więcej papieru na książki i gazety, pofolgowała z cenzurą; za rzeczywistą walkę o wolność i niepodległość płacili ci, dla których literaci uwiedzeni przez komunizm nie mieli zrozu mienia, szacunku ni litości. Domaganie się, żeby w zbiorowej pamięci zaistnieli jako ofiary systemu, bohaterscy bojownicy o wolność i „autory tety moralne” nie ma nic wspólnego z prawdą i sprawiedliwością.
306
Między kompromisem a zdradą
O zmarłych nie powinno się mówić źle. Mówienie jednak czy pisa nie o kimś, kto wśród najciemniejszej nocy stalinizmu wyróżniał się kolaborancką aktywnością, szczuł na ludzi skazywanych w fingowanych procesach politycznych, z niebywałą żarliwością przekonywał do idei przyświecającej realizatorom planów Moskwy i potępiał tych, którzy wcie lanie owych planów utrudniali, że „odszedł wielki autorytet moralny”, „sumienie polskiej literatury współczesnej”, składanie hołdu jego nie ugiętej jakoby postawie, przedstawianie jako „przewidującego polityka i obrońcę uciemiężonych” było nie tylko grubą przesadą. Milan Kundera pisał, że ludzie chcą być panami przyszłości tylko po to, żeby móc zmieniać przeszłość, gdyż przyszłość to tylko obojętna pustka. Natomiast przeszłość jest pełna życia — „jej oblicze drażni nas lub podnieca, chcemy więc zniszczyć ją albo przemalować”. Co robi autor wiersza, którego fragment wcześniej przytoczyłem? Usuwa z ży ciorysu „epizod komunistyczny”. W ten prosty sposób dzielny żołnierz spod Monte Cassino, później jest już tylko chlubą „opozycji demokra tycznej”. Może z podniesionym czołem, z niczego się nie usprawiedli wiając, bez przepraszania chociażby tych, którym kiedy ich wyłapywano po lasach, pakowano do więzień i mordowano, wymyślał od kanalii i zdrajców — zaszczycać swoją osobą różne szacowne gremia, pełnić h o norowe funkcje i odgrywać rolę autorytetu moralnego. Trudno oprzeć się wrażeniu, że dziennikarki „Gazety Wyborczej” postawiły sobie za cel nie tyle przemalowanie, przy obecnym stanie wiedzy na ten temat niemożliwe, co podretuszowanie zbiorowego por tretu twórców uwiedzionych przez komunizm. Najpierw była wielka radość, która ułatwiła uwiedzenie, później co prawda różnie bywało, ale uwiedziony też jest przecież ofiarą... uwodziciela. A jako ofiara za sługuje na współczucie i wyrozumiałość, a nie piętnowanie. Tymczasem co się dzieje? Coraz częściej — piszą Bikont i Szczęsna — wyciąga się im dawne błędy. Strach pomyśleć do czego by mogło dojść, gdyby temu procederowi nie postawić tamy. Znęcać się nad ofiarami uwiedzenia zaczęto po raz pierwszy po Październiku, kiedy sposób w jaki niektórzy z nich zaczęli „rozrachu nek” ze swoją niechlubną przeszłością wzbudził zastrzeżenia. Wkrótce te krytyczne głosy przycichły, zaś później, kiedy ofiarom uwiedzenia, już jako uczestnikom „opozycji demokratycznej”, wypominać ich grze chy zaczęli reżimowi propagandyści, nikt przyzwoity i rozsądny czynić
Posłowie do w ydania drugiego
307
się tego nie ważył, jeśli nawet drażniło go i brzydziło pozowanie nie dawnych „inżynierów ludzkich dusz” z nominacji Stalina na — autory tety moralne. Kij w mrowisko w połowie lat 80. wsadził Zbigniew Her bert w wywiadzie udzielonym Jackowi Trznadlowi. Reakcja tych, którzy poczuli się tym, co powiedział o nich Herbert dotknięci nie mogła być w ówczesnych warunkach zbyt ostra. Na zdecydowany atak można było sobie pozwolić dopiero po ostatecznym rozwianiu się nadziei na try um f Wielkiej Idei, zredukowanej do majaczenia o socjalizmie z ludzką twarzą. Zadanie ułatwił sam Herbert, najpierw podpisując „Oświadcze nie” środowiska krakowskiej „Arki”, w którym po obaleniu rządu Jana Olszewskiego domagano się konsekwentnego wykonania ustawy lustra cyjnej, a następnie podejmując współpracę z „Tygodnikiem Solidar ność”. Obydwa te posunięcia postawiły Herberta w oczach staro-nowej elity — elity często pozornych zasług i niebagatelnych przywilejów — na straconej pozycji. Mając tego pełną świadomość, Poeta raz po raz wypowiadał się na łamach „Tygodnika Solidarność” w sprawach doma gających się, jak uważał, obywatelskiego zaangażowania. Po wygranych przez komunistów wyborach do sejmu (1993), po ruszony wynikami prasowej ankiety, której respondenci uznali gen. Ja ruzelskiego za bohatera, a płk. Kuklińskiego za zdrajcę, H erbert koń cząc niedługi artykuł pod tytułem Wierność napisał: „Wydaje się, że wielu naszych rodaków najwyżej ceni cnotę wierności. To wina Historii, że podpowiada ona często — konformizm. Do czego to doprowadzi, będziemy się mogli wkrótce przekonać.” („Tygodnik Solidarność” 1993, nr 40.)
Przyszłość wykazała, że to oderwany od życia, mający jakoby obraz rzeczywistości zniekształcony przez dolegliwości natury psychicznej, patrzył trzeźwiej i widział jaśniej od kapłanów i apostołów kolejnej Nowej Wiaty W 1994 roku, kiedy Zbigniew Herbert kończył 70 lat, w „Gazecie Wyborczej” ukazał się poświęcony Poecie obszerny artykuł, utrzymany jeszcze w tonacji spokojnej, z odcieniem melancholijnej zadumy. „Poeta, który był drogowskazem duchowym dla przywódców powsta jącej w drugiej połowie lat 70. demokratycznej opozycji — pisał Piotr Bratkowski — stał się bardem »Solidarności«, a potem świętym stanu wojennego.
Piotr Bratkowski, Cień ogromnego drzewa, „Gazeta Wyborcza”, 29-30. 10.1994.
308
Między kompromisem a zdradą
Autorytetom moralnym z wieloletnim w niektórych wypadkach stażem w PPR-PZPR nie mogło się takie wywyższenie Poety podobać i być może niejeden odetchnął z ulgą, kiedy Herbert stał się, jak to ujął Bratkowski, „człowiekiem uwikłanym w totalne wojny polityczne wewnątrz obozu postsolidarnościowego, godzącego się na obrzydliwą często poetykę tycb wojen. Człowiekiem obrzucanym błotem i obrzucającym nim innych.”
Czarę goryczy przepełnił wywiad, którego Herbert udzielił „Tygo dnikowi Solidarność”. Marek Beylin na łamach „Gazety Wyborczej” zarzucił Poecie, że przemawiając niczym Nieomylny Sędzia, spogląda jący z wysoka na pokraczne ludzkie kukły, plączące się po historii, „ob dziera swych przeciwników z człowieczeństwa”. Miał mu za złe, że za miast atakować poglądy pokazuje, że „są jedynie zlepkiem koniunktur, którym zawsze ulegali”.*30Jako dowód niegodziwości Herberta, Marek Beylin przytoczył taką jego opinię o potępianych pisarzach: „Nie wypowiadają sądów intersubiektywnych, lecz traktują język jako obronę lub napaść. »Za Bieruta pisałem to, za Gomułki co innego« itd., ale zawsze w rytm historii, tzn. w rytm uchwał plenum. A więc zdrada języka, zdrada jednoznaczności pewnych pojęć.” (podkr. — S.M.).
Podejmowane w latach 90. próby ściągnięcia Herberta z cokołu nie mogły się za jego życia powieść. Ukazujące się jeden po drugim tomy utworów Poety, w sposób nie budzący wątpliwości potwierdzały opinię o jego wielkości i wyjątkowości. Dopiero po śmierci Herberta pojawiła się szansa na „reinterpretację” jego dorobku, między innymi przez oddzie lenie twórczości artystycznej od tego, co miało jakoby stanowić przejaw i dowód zachwiania równowagi psychicznej. Jeszcze nie zdążyły zwiędnąć kwiaty złożone na grobie Herberta, a już wyrywając się przed szereg poprawnie myślących odezwał się Tomasz Jastrun. Głos zabrany na ła mach prasy krajowej, wzmacniając wystąpieniem w „Kulturze” pisał: „Namiętność i surowość oto piekielna, ale twórcza kondycja. Ale Her bert jako autor »Gazety Polskiej«?.”
Dlaczego tego pisma, z którym Herberta nic nie łączyło, a nie „Ty godnika Solidarność”, z którym Poeta z własnej woli podjął współpracę i do śmierci utrzymywał stosunki przyjacielskie? To oczywiste, żeby bar dziej przekonująco wypadło następujące oskarżenie: Marek Beylin, Pan Cogiło ma kloj)otz demokracją, „Gazeta Wyborcza” 1995, nr 54.
Posłowie do w ydania drugiego
309
„Problem, że jego głos, człowieka o nieskazitelnej biografii, autora genial nych wierszy, zamiast uczyć »mądrego odpuszczania win« u tw ie rd z a ł sk ra jn ą praw icę, że g a rd ła należy p o d g ry z a ć .’’(podkr. S.M.):W 1
Ani wyssana z palca współpraca z „Gazetą Polską”, ani rzeczywi ste związki Herberta z „Tygodnikiem Solidarność” nie mogły, pogrą żając Poetę w oczach staro-nowej elity z kręgu „Gazety Wyborczej”, pozbawić go szacunku i uznania szerokich kręgów społecznych. Tłu maczenie niektórych wypowiedzi Herberta zaburzeniami psychiczny mi — nikczemne i prymitywne — również nie gwarantowało sukcesu. Do rozprawienia się z „nieskazitelną biografią” Poety rękę przyłożył Wojciech Karpiński, który list H erberta do Miłosza, złożony przez adresata w Beinecke Library na Uniwersytecie w Yale (!), odszukał, a następnie fragm ent wykorzystał w eseju opublikowanym na łamach „Zeszytów Literackich”, (pisma wydawanego przez spółkę „Agora”, wydawcę „Gazety Wyborczej”). Tadeusz Kotarbiński napisał, że z punktu widzenia teorii sprawne go działania równie zajmującym, co na przykład sposób budowania ptasich gniazd, byłoby „poznać i opisać majstersztyki przemytnictwa, kasiarstwa, malwersacji buchałteryjnej”. Dodajmy od siebie: m a n i p u lację. Jako przykład manipulacji spartaczonej posłużyć może artykuł, którym Adam Michnik zareagował na zarzuty postawione przez Her berta Miłoszowi w wywiadzie dla „Tygodnika Solidarność”.^’2Już sam tytuł artykułu — Miłosz opłuty — musiał wstrząsnąć wielbicielami Nobli sty. Nie mogła im przynieść ulgi wiadomość, że Wielkiego Poetę zbez cześcił inny Wielki Poeta, doszlusowując w ten sposób do „legionu oszczerców”, którzy znęcali się nad Miłoszem, kiedy wybrał wolność, zbrzydziwszy sobie służbę u komunistów. „Wzięli udział w gorszącym spektaklu najświetniejsi pisarze krajowi i emigracyjni”
— uchylił Michnik rąbka wstydliwej tajemnicy, ale że jest, jak powszechnie wiadomo, wspaniałomyślny i miłosierny, dorzucił: „po mińmy nazwiska”. I pominął! W ten sposób pod cytatami z tekstów „oszczerczych”, z którymi Herbert nie miał nic wspólnego, pojawiło się tylko jego nazwi381 Cytat za: Spór o Polskę 1989-1999, Warszawa 2000. ;w'-’ Adam Michnik, Miłosz opluty, „Gazeta Wyborcza”, 15.03.1995.
Między kompromisem a zdradą
310
sko. Nie znalazło się natomiast, jak powinno, nazwisko Antoniego Sło nimskiego, Michnikowego przewodnika duchowego, autora najwstręt niejszego i najprymitywniejszego paszkwilu na Miłosza (Odprawa kana liom z emigracji” ,,Trybuna Ludu” 1951, nr 307), ani nazwisko Kazimierza Brandysa, który z właściwą mu finezją ujawnił, na czym polegała Miłoszowa zdrada. (Nim będzie zapomniany, „Nowa Kultura” 1955, nr 38.) W porównaniu z opisaną wyżej Michnikową manipulacją inny wy wiad Anny Bikont i Joanny Szczęsnej z Gustawem Herlingiem-Grudzińskim można by uznać za majstersztyk w znaczeniu, jakie wyrazowi temu nadał Tadeusz Kotarbiński. "'1'' Niestety pisarz, jak często ludziom uczci wym w zetknięciu ze sprytnie zamaskowaną nikczemnością się zdarza, nie połapał się w porę, że dziennikarki „Gazety Wyborczej”, które póź niej nazwał „paniami śledczymi”, przyjechały do niego z gotowym pla nem. Usprawiedliwiając się na łamach „Życia” z popełnionego błędu, Herling-Grudziński istotę tego „planu” ujął w ten sposób: „Chodziło o pomieszanie w świadomości czytelników czystych postaci z naszej nieodległej przeszłości z postaciami marnymi, nieczystymi. Ten plan polega na próbie przekonania wszystkich, że Herbert, który wy dawał się nam czysty, był zaplątany w jakieś brudne sprawy.”
Grudziński ocenił to jako pomysł bardzo groźny, polegający na próbie spopularyzowania hasła, które brzmiałoby — (...) »wszyscy byli zabru dzeni«”. Była to tylko część zadania, planu, który przywiódł dziennikarki „Gazety” do Neapolu. Chodziło również o to, żeby pisarz posiadający ogromny autorytet, dał się sprowokować do wyrażenia negatywnych opinii o prawicy. W ten sposób potwierdzona zostałaby „teza”, iż Her berta do upadku doprowadziło obcowanie z osobnikami tej orientacji, oraz mizernej kondycji intelektualnej i moralnej jej samej. Ażeby ów cel osiągnąć, na początek panie dobrały się do samego gospodarza, stawiając podchwytliwe pytania: „Ciekawe, czy Herlinga-Grudzińskiego pisarza, wspaniałego stylisty, nie razi czasem język Herlinga-Grudzińskiego publicysty?”
Okazało się, że nie razi.
Anna Bikont, Joanna Szczęsna, Tak, taki jestem, „Gazeta Wyborcza”, 29.04.1.05.2000.
Posloiuie do w ydania drugiego
31 I
„jako publicysta — wyjaśnił pisarz emisariuszkom „Gazety” — pozwa lam sobie na pewne rzeczy, ale jako pisarz nie, bo obowiązują tu inne prawa”,
lecz one, ni to zatroskane, ni zgorszone, drążyły dalej: „Pan cały czas jest stawiany na piedestale w opozycji do tych, którzy się zhańbili. To Panu nie przeszkadza?”
Pisarz przypomniał, że na każdym kroku podkreśla swoje sympa tie PPS-owskie, lecz panie mimo to coraz natarczywiej domagały się odpowiedzi, czy nie przeszkadza mu również to, że jego krytyka niektó rych zjawisk na Zachodzie „używana jest przez prawicę do podpierania antyeuropejskich fobii”. Oświadczenie, że pisze to, co myśli, a za to, co kto z tym robi nie może odpowiadać, nie uspokoiło białogłów, a jedna z nich jęknęła: „Mnie to boli, że Pan został inkorporowany przez prawi cę”. Kiedy druga zarzuciła mu, że „przyjmuje perspektywę Elżbiety Morawiec”, Herling-Grudziński wyznał bez zawstydzenia, że nie tylko Elżbiety Morawiec nie zrzucił ze schodów, ale z nią koresponduje, a nawet umówił się z nią, będąc w Krakowie. Podróż wysłanniczek „Gazety Wyborczej” do Neapolu zakończyła się tylko częściowym sukcesem; nie udało im się, mimo usilnych starań, sprowokować Herlinga-Grudzińskiego do wyrażenia zdecydowanie ne gatywnej opinii o prawicy i wycofania się z zajmowanego w przeszłości, w niektórych sprawach stanowiska. A to, co później, objaśniając obra ną w rozmowie z Herlingiem-Grudzińskim taktykę, nazwały Bikont i Szczęsna „dziennikarską prowokacją”, w wyniku której pisarz wygłosił owo fatalne zdanie, mogące świadczyć, iż uwierzył w zasugerowaną przez wysłanniczki „Gazety” winę Herberta, po gwałtownym dementi pisarza na łamach „Życia” nie dawało gwarancji, że ściąganie Poety z cokołu zakończy się sukcesem. W dodatku okazało się, że prawica nie zasypia gruszek w popiele; reżyser Jerzy Zalewski przystąpił do pracy nad filmem, w którym umy ślił sobie wykazać, że to, co Herbert pisał i mówił w ostatnim dziesięcio leciu, nie było skutkiem ani choroby umysłowej, ani opętania przez prawicę, lecz wynikało z ukształtowanej w młodości postawy i w zgodzie z nią dokonywanych później wyborów. Wobec braku pewności, że wy wierane na TVP naciski zapobiegną wyemitowaniu filmu Jerzego Za lewskiego o Herbercie, zdecydowano się podjąć akcję wyprzedzającą. Można się tylko domyślać, w jaki sposób udało się środowisku „Gazety
312
Między kompromisem a zdradą
Wyborczej” przekonać Katarzynę Herbertową do udzielenia wywiadu, w którym potwierdziła nieomal wszystkie zarzuty wysuwane przeciwko mężowi przez to środowisko. Sprawa jest między innymi o tyle tajemni cza, że Katarzyna Herbertową, na której prośbę „Tygodnik Solidar ność” w 1999 roku przeprowadził i opublikował obszerny z nią wywiad pt. Mój Zbyszek, za życia męża nie ujawniała niechęci do ludzi, o których w wywiadzie dla „Gazety” powiedziała, że kiedy Zbigniew Herbert zde cydował się drukować w „Tygodniku Solidarność”, znalazł się „w świecie, do którego nigdy nie należał (...)” i że „różni cwaniacy za nos go wodzili”.m
Do jakiego świata należał Zbigniew Herbert, i że był to ten sam świat, do którego należeli wodzący go jakoby za nos cwaniacy, świadczy, podobnie jak całe jego dzieło, fragment wywiadu udzielonego „Tygo dnika Solidarność”: „Urodziłem się i wychowałem w II Rzeczypospolitej. Tamto dwudzie stolecie (...) jest dla mnie okresem wzorcowym, do którego odnoszę wszystko to, co zdarzyło się później. Bo z życiem jest trochę tak, jak z robieniem na drutach; nową nitkę trzeba wiązać z pozostałą ze starego kłębka. Gdy człowiek schodzi do grobu, powinien mieć swćj sweterek skończony. (...) Ważne jest, żeby miał pełen obraz własnego życia, a także narodu czy społeczeństwa, w którym je spędził.” (Pojedynki pana Cogilo, „Tygodnik Solidarność 1994, nr 46.)
To, co Poeta pisał i mówił w ostatnim dziesięcioleciu, było konse kwencją tej postawy — podobnie jak Przesłanie Pana Cogito czy Raport z oblężonego miasta — a nie kłopotów ze zdrowiem psychicznym. Miał rację Cezary Michalski stwierdzając, że „Herberta nie moż na zniszczyć, więc się go dosyć agresywnie reinterpretuje”. Cała ta krzątanina wokół spuścizny po Herbercie kojarzy się nieodparcie z procederem uprawianym przez hieny cm entarne, nie wahające się przed naruszeniem spokoju zmarłych, profanacją, dla własnych ko rzyści. W tym miejscu należałoby przywołane wcześniej stwierdzenie Tadeusza Kotarbińskiego uzupełnić sformułowanym przez filozofa następującym zastrzeżeniem: „Energia każe dobierać środki do powziętego celu jak najskuteczniej sze — honor każe zrzekać się celów, do których prowadzić mogą tylko środki nędzne.” Pani Herbeń, „Gazeta Wyborcza”, 30.12.2000.
Posłowie do w ydania drugiego
313
Honor? Co to słowo właściwie dzisiaj znaczy? Zniszczenie Herber ta jako poety nie wchodzi w rachubę, ranga jego dzieła to wyklucza. Chodzi o to, żeby już nikt nie mógł powiedzieć, gdy usłyszy, że w tam tych podłych czasach nie można było zachować godnej postawy, docho wać wierności zasadom, w blasku których w ciągu wieków kształtowała się polska duchowość — a H erbert mógł? Wtedy będzie się można wziąć za jego dzieło, poddać „reinterpretacji” zgodnej z duchem czasu (nie tamtego, który stawiał człowieka wobec trudnych wyborów i pod dawał próbom, którym niełatwo było sprostać), w „Zeszytach Literac kich” kontynuować zabiegi rozpoczęte tak obiecująco upowszechnie niem listu Herberta do Miłosza. Jako najcięższy bodajże z zarzutów, które można i należy postawić licznym pisarzom „ery stalinowskiej”, wskazałem na początku tej książ ki zdradę słowa. Zbigniew Herbert zarzucił im zdradę języka — zdradę jednoznaczności pewnych pojęć. Jednym ze skutków owej zdrady jest to, co Herbert nazwał zapaścią semantyczną. Wydać się może, że przy obecnym stanie języka Polacy utracili zdolność porozumiewania się mię dzy sobą. „Cały spór o Herberta obnaża słabość intelektualną tak zwanej prawi cowej formacji — nie daje za wygraną intelektualny mocarz, Tomasz Jastrun — (...) Film Zalewskiego o Herbercie był dla mnie w sposób oczywisty obrzydliwy. Jeśli bliscy mi kiedyś ludzie twierdzą, że był uczci wy i dobry, to żyjemy w innych światach, jak w innych żyli ludzie w Polsce Ludowej.
Problem Jastruna, podobnie jak Longina Pastusiaka, co ujawniło się w trakcie debaty sejmowej na temat Zrzeszenia Wolność i Niezawi słość, polega na tym, że jedną nogą wciąż jeszcze tkwi w Peerelu. Spór o przeszłość jest sporem między tymi, dla których punkt odniesienia stanowi wciąż jeszcze Polska rządzona przez komunistów, wasalny twór nazywany Polską Rzeczpospolitą Ludową, a tymi, dla których, jak dla Zbigniewa Herberta, wzorcem była II Rzeczpospolita.
1,5 Smecz (T. Jastrun), Z ukosa, „+Plus - Minus”, 24-25.03.2001.
I ndeks
A Abramowski Edward 144 Ajdukiewicz Kazimierz 186, 209 Aleksander, car rosyjski, 22, 23, 24 Anders Władysław 31, 59 Andrzejewski Jerzy 10, 15, 36, 39, 40, 41, 121, 125-127, ¡30-132, 137-139, 176-178, 180, 227, 240, 273, 305
B Baczko Bronisław 186, 227, 228, 246 Baczyński Krzysztof Kamil 127, 251 Barańczak Stanisław 123, 275, 276 Baudelaire Charles 189 Bądkowski Lech 158, 159, 163 Beavoir Simone de 164 Bereza Henryk 99 Beria Ławrienlij 109 Berling Zygmunt 32 Berman x^clolf 111 Berman Jakub 26, 35, 36, 138, 236, 293 Bernanos Georges 137 Beylin Marek 300, 308 Beylin Paweł 98 Bieńkowski Władysław 150, 193 Bieriezin Jacek 119 Bierut Bolesław 41, 60, 67, 104, 133, 134, 210, 217, 220, 224, 236, 237, 293, 294, 298 Bikont Anna 302-305, 310, 311 Bliss-Lane Arthur 94 Blum Ignacy 62, 63 Błoński Jan 168 Bobińska Cecylia 150 Bocheński Jacek 100, 150, 196, 197 Bochwic Teresa 297 Bogucka Teresa 299 Bojarski Wacław 127, 251 Borejsza Jerzy 26, 150, 151, 193 Borowski Tadeusz 138, 150 Bór-Komorowski Tadeusz 68, 71, 75, 95, 96 Brandys Kazimierz 71, 72, 73, 74, 79, 90, 92, 97, 98, 140, 148, 150, 159, 167-170, 172,
osób
173-176, 180, 202, 204-206, 227, 273, 302, 303, 305, 310 Brandys Marian 171, 221 Bratkowski Piotr 307, 308 Bratny Roman 67-71, 73, 79, 103, 118, 119, 160, 170, 171, 173, 174 Braun Andrzej 103 Braun Jerzy 151 Broniewska Janina 31, 66 Broniewski Władysław 140, 150 Broński M. 287 Brzoza Jan 26 Brzozowski Stanisław 9, 20, 154-156, 248, 249, 281-283, 288 Budzyk Kazimierz 150 Bukowski Włodzimierz 7
c Cavendish 94 Chałasiński Józef 150, 187 Chopin Fryderyk 134 Chruszczów Nikita Siergiejewicz 109, 166 Churchill Winston 60 Ciepliński Łukasz 43, 236, 254, 293 Cieszkowski Ludwik 20 Conrad-Korzeniowski Józef 51, 54, 55, 56, 57, 161 Cronin Archibald Joseph 293 Csato Edward 150 Cyrankiewicz Józef 221 Cywiński Bogdan 164 Czeszko Bohdan 169
D Daszewski Władysław 26 Dąbrowska Maria 16, 51, 52, 55- 57, 62, 74, 75, 207, 209, 215-224, 266 Doboszyński Adam 38, 69 Dobrzański Henryk (ps. „Hubal”) 26 Dostojewski Fiodor 214, 259 Drewnowski Tadeusz 98, 101, 150 Dygat Stanisław 150 Dymitrow G. 47 Dzierżyński Feliks 104, 122, 294, 298
316
E Eliot Thomas 137 Engels Fryderyk 195 Elzenberg Henryk 186, 205, 251, 276
F Feigin Anatol 63 Fieiclorf Emil 236, 293 Fischer Ludwig 62
G Gajcy Tadeusz 127, 251 Gałaj Julian 64, 65 Geremek Bronisław 200 Ciide Andre 137 Gierasimow 189 Gierek Edward 269 Goebbels Joseph 60, 294 Gombrowicz Witold 107, 172, 190, 191 Gomułka Władysław (ps. „Wiesław”) 47, 96, 115, 148, 226, 300 Gondowicz Jan 290, 291, 295 Gorczyńska Renata 303 Ciorki Maksym 101 Góra Władysław 113 Górski Konrad 186 Goring Hermann 60 Greiser 62 Greń Jerzy 130 Grosfeld 26 Grosz Wiktor 26, 63 Gurgacz Władysław 285 Gutenberg Johann 7
H Hegel Georg 248 Heidegger Marlin 294 Hemingway Ernest 161 Hen Józef 265 Herbert Katarzyna 312 Herbert Zbigniew 272- 276, 292, 295, 307-314 Herling-Grudziński Gustaw 119, 120, 159, 167, 178, 290, 291, 296, 310, 311 Hertz Paweł 150 Hitler Adolf 31, 33, 45, 59, 60, 63, 149, 162 Hoess Rudolf 62, 294
Między kompromisem a zdradą Holland Agnieszka 272, 273, 274, 276 Holland Henryk 171, 172 Hoffman Paweł 26, 63, 150, 154, 155 Holuj Tadeusz 150 Huxley Aldous 137
I Ikonowicz Piotr 289 Ingarden Roman 186 Irzykowski Kalol 183 Iwaszkiewicz Jarosław 105, 133, 134, 135, 162, 178, 179
J Jakubowska Wanda 135 Janion Maria 261-265, 269, 280 Jaroszewicz Piotr 63 Jaruzelski Wojciech 298, 299, 300 Jasienica Paweł 115 Jaspers Karl 265, 266, 294 Jastrun Mieczysław 150, 289 Jastrun Tomasz (Smecz) 291, 292, 295, 313 Jeleński Konstanty 178 Jędrychowski Stefan 111 Józewski Henryk 220
K Kalka Franz Kalbarczyk Damian 270 Kamiński Aleksander 51, 54 Karpiński Wojciech 309 Kersten Krystyna 203, 204, 263 Kierczyńska W. 150 Kijowski Andrzej 97 Kirchmayer Jerzy 127, 131 Kleiner Juliusz 186 Kluż Stanisław 43 Kniaźnin Franciszek Dionizy 21 Koestler Arlur 161, 164, 179, 180 Kołakowski Leszek 189, 190 Konwicki Tadeusz 79, 81, 82, 84, 88, 89, 99, 139, 161, 237-243, 273, 302, 305 Korzeniewska B. 150 Kotarbiński Tadeusz 150, 209, 309, 310, 312 KoltJan 50, 51, 53-57, 61, 146, 150, 170, 186, 292 Kowalska Anna 221 Kowalski Lech 299 Koźniewski Kazimierz 7, 288
Indeks osób Krall Hanna 267 Krasko Tadeusz 229, 231, 235, 236 Kroński Tadeusz 227, 246, 248, 249, 252, 253 Król Marcin 265, 277 Kruczkowski Leon 43 Krzemień Teresa 177, 178 Krzyżanowski Aleksander 239 Kubacki Witold 150 Kubikowski Zbigniew 213, 214 Kukliński Ryszard 298, 307 Kula Witold 150 Kundera Milan 306 Kuroń Jacek 201 Kuryluk Karol 193 Kuśmierek Józef 36, 37
L Lampeclusa Giuseppe Tomassi di 199 Lasota Grzegorz 100 Lec Stanisław Jerzy 26, 27, 28, 29 Lechowicz 127 Lenin Włodzimierz Iljicz 91, 195 Lepper Andrzej 289 Leśmian Bolesław 260 Lewin Leopold 140 Libelt Karol 20 Libera Zdzisław 150
Ł Łapiński Zdzisław 275 Łastik Salomon 168 Łunaczarski Anatol 122
M Machejek Władysław 76 Magierska Anna 292 Majski Iwan 31, 32 Malinowski Marian 46, 47 Malraux Andre 137, 260 Manclelszlam Nadieżna 211, 212 Mateufel Tadeusz 209 Marks Karol 154, 227 Matuszewski Ryszard 150 Matuszewski Stefan 26 Ma lwi n Władysław 63 Mauersberg Adam 36, 38 Mauriac François 137 Mazowiecki Tadeusz 200, 201
317 Mazur Marian 63 Michalik Józef 304 Michalski-Cezary 312 Michał Anioł Buonarotti 189 Michnik Adam 186-190, 192-194, 197-205, 208, 210-214, 224-228, 269, 279, 290, 292, 296, 300, 309 Mickiewicz Adam 20, 21, 22, 262, 280, 281 Międzyrzecki Artur 304 Mikołajczyk Stanisław 198, 208, 235 Miłkowski S. 145 Miłosz Czesław 9, 10, 12, 15, 32, 39, 40, 41, 42, 105, 126, 132, 161, 162, 172, 176-180, 210, 225, 240, 246-252, 254-260, 271, 286, 288, 290, 291, 301, 303, 304, 309, 313 Minc Hilary 111, 236, 293 Minkiewicz Janusz 258 Mochnacki Maurycy 22, 23, 24 Moczarski Kazimierz 62, 110 Modzelewski Zygmunt 111 Morawiec Elżbieta 311 Mrożek Sławomir 169
N Nałkowska Zofia 150, 223 Napoleon Bonaparte 22 Narbutt Jerzy 7 Naruszewicz Adam 21 Naszkowski Marian 26, 63 Norwid Cyprian Kamil 17, 20, 136, 152, 152, 154,156,248,314
o Ochab Edward 63, 111 Okulicki Leopold, gen., 54 Olszewski Jan 307 Orwell Georg 161 Ossowska Maria 209 Ossowski Stanisław 150, 209, 250 Otwinowski Stefan 150
P Pankowski Marian 167 Pasternak Leon 26, 27, 29, 30, 63, 66 Pawelec Dariusz 10 Peck Gregory 296 Pełczyński Tadeusz 68 Petrażycki Leon 56
Między kompromisem a zdradą
318 Piasecki Bolesław 267, 300 Picasso Pablo 293 Piętak Stanisław 64 Piłsudski Józef 59, 65, 298 Pióro Stanisław 285 Pluta-Czachowski, płk., 62 Polewka Adam 26, 147 Pollak Seweryn 150 Poniatowski Stanisław August 21, 297 Popiel Karol 208 Porębski Mieczysław 150 Priestley John 137 Prószyński Ksawery 162, 178 Prutkowski Józef 66 Przyboś Julian 150 Przymanowski Janusz 66 Putrament Jerzy, 26, 27, 33, 63, 64, 66, 67, 95, 140, 15(), 217 Pużak Kazimierz 62, 236, 293
R Raczkiewicz Władysław 59 Radkiewicz Stanisław 83, 110, 111,149, 236,293 Rejtan Tadeusz 280 Romkowski Roman 110 Rosenberg Alfred 294 Roosevelt Franklin Delano 59 Różański Józef 110 Rudnicki Adolf 150 Russel Bertrand 137 Rybicki Marian 63 Rymkiewicz Jarosław Marek 289
s Sadkowski Wńcław 99, 168 Saint-Exupéry Antoine de 260 Sandauer Artur 150, 168, 169 Schaff Adam 26, 148, 150, 155, 186 Schiller Leon 150, 209 Sikorski Władysław 31, 32, 33 Skalmowski Wojciech 287, 314 Skłodowska-Curie Maria 298 Słabek Henryk 113, 114 Słobodnik Włodzimierz 26 Słonimski Antoni 104, 178, 195, 196, 209, 210, 227 Słowacki Juliusz 20 Sokorski Włodzimierz 26, 63, 150, 179 Sosnkowski Kazimierz 59
Sowiński Albert 150 Spychalski Marian 63, 127 Stalin Józef Wissarionowicz 23, 24, 29, 30, 33, 59, 60, 66, 91, 104, 105, 109, 133, 139-141, 162, 164, 175, 185, 190, 195, 208, 222, 241, 242, 271, 279, 294, 307 Stawar Andrzej 150 Stern Anatol 104, 105 Stępowski Stanisław 220 Stomma Stanisław 267, 268 Stroński Stanisław 251 Stroop Jürgen 62 Strumph-Wojtkiewcz Stanisław 64 Stryjkowski Julian 100, 304 Strzelecki Jan 100 Sulik Bolesław 118, 119 Sułkowski Witold 120, 121, 192, 193 Szaruga Leszek 119, 120 Szczęsna Joanna 302-305, 310, 311 Szczypiorski Andrzej 229-235, 264 Szeląg Jan (Mitzner Zbigniew) 69, 70 Szendzielarz Zygmunt (ps. „Łupaszka”) 79, 86 Szenwald Lucjan 26, 27, 28, 63, 65, 66
ś Śpiewak Paweł 270 Świerczewski Karol 111
T Tatarkiewicz Władysław 186 Trzebiński Andrzej 251 Trznadel Jacek 89, 161, 213, 257, 275, 297, 307 Turlejska Maria 113, 114, 115 Tuwim Julian 304
U Urban Jerzy 298
W Walicki Andrzej 225,226,228, 244-249, 259, 270 Wasilewska Wńnda 23, 26, 30, 32, 33, 43, 66, 111, 133 Wańkowicz Melchior 40, 42, 258 Wat Aleksander 163, 165, 177 Ważyk Adam 27, 66, 102, 103, 126, 146, 152, 153, 154, 293, 304
Indeks osób Werfel Roman 26, 50, 115, 150 Wielopolski 297 Wierbłowski Stefan 111 Wierzbicki Piotr 202, 224, 225 Wirpsza Witold 105, 111, 112, 120-122, 125, 127-129, 141, 142, 160, 161, 165, 166, 271 Witaszewski Kazimierz 63 Wittlin Józef 304 Wojeński Teofil 150 Wojna Ryszard 113, 114, 160 Wojtyła Karol 298 Wolicki Krzysztof 294 Wolski Kazimierz 63 Woroszylski Wiktor 103, 128, 129, 177, 305 Wygodzki Stanisław 150, 221 Wyka Kazimierz 150, 209, 210 Wyszyński Stefan 234
Z Zabierowski Stefan 50, 54, 55 Zalewski Jerzy 311 Załuski Zbigniew 71 Zambrowski Roman 63, 111 Zarakowski Stanisław 60, 95, 96 Zawadzki Aleksander 63 Zawieyski Jerzy 147, 209, 268 Zawodziński Karol Wiktor 150 Zieliński Stanisław 38, 64
ż Żabicki Zbigniew 143-145, 150, 151 Żeromski Stefan 156, 183 Żółkiewski Stefan 43, 44, 45, 52- 54, 144-148, 150, 151, 186, 191-193, 223, 227 Żukrowski Wojciech 64, 150 Żuławski Juliusz 64, 150 Żuławski Zygmunt 208 Żymierski Michał 41, 236, 293
319