Joseph Conrad MIĘDZY LĄDEM A MORZEM Tłum. Jan Lemański W tym życia błędnym kole Niż płakać, śmiać się wolę, Nie wpadam w melancholię, Ch...
14 downloads
18 Views
1MB Size
Joseph Conrad
MIĘDZY LĄDEM A MORZEM Tłum. Jan Lemański W tym życia błędnym kole Niż płakać, śmiać się wolę, Nie wpadam w melancholię, Choć ostry krzew ukole W tym życia błędnym kole. A. Sycona Kapitanowi C. M. HARRISOWI byłemu właścicielowi i dowódcy „ARABY MAID”, okrętu handlowego krążącego po archipelagu NA PAMIĄTKĘ dawnych dni przygód
OD AUTORA
Jedyny łącznik wiążący te trzy opowiadania jest, że się tak wyrażę, natury geograficznej; rozgrywają się one bowiem – czy to na lądzie, czy na morzu – w tej samej okolicy świata, którą można by nazwać okolicą Oceanu Indyjskiego z wszelkimi jego odnogami i przedłużeniami na północ od równika aż do Zatoki Syjamskiej. Jeżeli chodzi o czas, to należą do okresu następującego bezpośrednio po wydaniu powieści o niezręcznym tytule: W oczach Zachodu, a jeśli chodzi o samego autora, pojawienie się ich łączy się z zasadniczym przełomem w losach jego twórczości. Gdyż faktem jest niezaprzeczonym, że W oczach Zachodu niełaskawie zostało przyjęte przez publiczność, podczas gdy powieść pod tytułem Los, która ukazała się zaraz po tomie opowiadań Między lądem a morzem, znalazła od razu znacznie liczniejszych czytelników niż jakakolwiek inna z moich książek. Niniejszy tom, złożony z trzech opowiadań, został również dobrze przyjęty – i prywatnie, i publicznie, i z punktu widzenia wydawcy. To drobne powodzenie zjawiło się w samą porę, aby pokrzepić moją osłabłą ziemską powłokę. Książkę tę bowiem można zaiste nazwać utworem rekonwalescenta – przynajmniej w trzech czwartych jej częściach – ponieważ Ukryty sojusznik, opowiadanie środkowe było napisane znacznie wcześniej niż dwa pozostałe. Moje wspomnienia dotyczące książki W oczach Zachodu łączą się ze wspomnieniem ciężkiej choroby, która zdawała się czyhać jak tygrys ukryty w dżungli na zakręcie ścieżki, aby rzucić się na mnie w chwili, gdy ostatnie słowa tej opowieści zostaną napisane. Wspomnienie choroby bardzo jest podobne do wspomnienia nocnej zmory. Gdy wstałem z niej w stanie wielkiego
wyczerpania, błysnęło mi natchnienie, aby skierować chwiejne kroki ku Oceanowi Indyjskiemu; nikt nie zaprzeczy, że była to zasadnicza zmiana otoczenia jak też atmosfery panującej nad Jeziorem Genewskim. Uśmiech szczęścia, ta najczystszej wody opowieść o Oceanie Indyjskim – zaczęta tak osłabioną i drżącą ręką, że pierwsze dwadzieścia czy więcej stron musiałem rzucić do kosza – stała się wreszcie taka, jaka przedstawia się obecnie oczom czytelnika. Co do mnie, chcę tylko zaznaczyć, że z powodu tej noweli klepali mnie najniespodziewaniej po plecach różni nie znani mi dotąd ludzie, z których najważniejszym był oczywiście wydawca popularnego przeglądu ilustrowanego, gdzie nowela ukazywała się w odcinkach. Któż wobec tego ośmieli się powiedzieć, że to nie zmiana klimatu sprowadziła taki sukces? Pochodzenie środkowej noweli, Ukryty sojusznik, jest zupełnie odmienne. Została napisana znacznie wcześniej i ukazała się pierwszy raz w „Harper’s Magazine”, w pierwszej połowie 1911 roku, o ile sobie przypominam. A może i w drugiej połowie. Wspomnienia moje są co do tego mgliste. Zasadniczy wątek opowiadania był moją własnością na wiele lat przedtem; w gruncie rzeczy był również wspólną własnością całej floty okrętów handlowych, krążących między Indiami, Chinami i Australią, tej wielkiej kompanii, której ostatnie lata zbiegły się z pierwszymi latami moich wędrówek po szerokich morzach. Fakt, o którym mowa, wydarzył się na pokładzie wybitnej jednostki tej kompanii, a mianowicie na „Cutty Sark”, statku należącym do pana Willisa. Był to znany w swoim czasie armator, z gatunku tych ludzi (wszyscy są już dzisiaj pod ziemią), którzy asystowali zawsze przy wyruszaniu ich statków w podróż, ku owym dalekim brzegom, gdzie prezentowały one godnie szanowaną flagę właściciela. Cieszą się, że miałem choć raz sposobność ujrzeć pana Willisa pewnego bardzo ponurego i wilgotnego ranka; stał na występie kamiennego podmurowania w New South Dock i patrzył, jak jeden z jego kliperów wyrusza w podróż do Chin. Była to imponująca męska postać
w nieodłącznym białym kapeluszu, znanym tak dobrze w porcie londyńskim. Czekał, aż statek zwróci się dziobem w dół rzeki, i wówczas dopiero skinął ku niemu z godnością wielką dłonią w rękawiczce. O ile wiem, owym statkiem mógł być nawet i „Cutty Sark” we własnej osobie, ale w każdym razie nie wyruszał wówczas w tamtą fatalną podróż. Nie znam daty faktu, na którym opiera się treść Ukrytego sojusznika; wypłynął na jaw i dostał się nawet do gazet w środku lat osiemdziesiątych, ale słyszałem o nim już i przedtem – niejako prywatnie – od oficerów wielkiej „floty wełnianej”, w której przesłużyłem pierwsze lata moich wędrówek po głębokich wodach. Ów fakt wypłynął wśród okoliczności dość dramatycznych, które jednak nie mają nic wspólnego z moją nowelą. W ściślej morskiej części moich pism ten fragment widowiska może zająć miejsce jako jeden z moich dwóch utworów „spokojnych”. Bowiem jeśli przyjmiemy klasyfikację według tematów, stworzyłem dwa utwory „burzliwe”, a mianowicie: Murzyna z załogi Narcyza i Tajfun, oraz dwa utwory „spokojne”: ten właśnie i Smugę cienia, książkę należącą do późniejszego okresu. Pomimo formy autobiograficznej te dwa wymienione opowiadania nie są oparte na wspomnieniach osobistych. Treść ich wiąże się z czymś rozleglejszym, choć nie tak ściśle określonym – z charakterem, wizją i odczuciem pierwszych dwudziestu lat mojego niezależnego życia. To samo da się powiedzieć i o Frei z Siedmiu Wysp. Zwymyślano mnie setnie za napisanie tej noweli ze względu na jej okrucieństwo – i w publicznych artykułach, i w listach prywatnych. Pamiętam taki list od jednego pana z Ameryki; nie posiadał się wprost z oburzenia. Oświadczał mi wśród przekleństw i wymysłów, że nie miałem prawa napisać rzeczy tak pełnej okrucieństwa, która boleśnie rozdarła mu serce. Był to list bardzo ciekawy. A przy tym wywierał wrażenie. Nosiłem go przez kilka dni w kieszeni. Czy miałem prawo napisać tę nowelę? Byłem przejęty szczerością tego oburzenia. Czy miałem rzeczywiście prawo?
Czy doprawdy zgrzeszyłem okrucieństwem – jak twierdził ten człowiek? A może to on był szalony? Ale chyba nie – gdyż w jego szaleństwie była pewna metoda… Ułożyłem w myśli gwałtowną replikę; replikę pełną łagodnych perswazji; replikę wyniosłą i górną; ale żadna z nich nie pojawiła się nigdy na papierze i zapomniałem już, jak były sformułowane. Nawet i list rozgniewanego pana gdzieś się zapodział i pozostały tylko karty opowiadania, których odwołać nie mogę – i nie odwołałbym, gdyby to nawet było możliwe. Miło mi jednak pomyśleć, że obie kobiety tej książki: Alicja, ponura, bierna ofiara losu, i Freja, dziewczyna o dużej indywidualności, nie wątpiąca ani przez chwilę, że jest panią własnego przeznaczenia – że te kobiety musiały zyskać pewną sympatię, bowiem ze wszystkich moich nowel ten tom właśnie wzbudził oddźwięk największy i najbardziej bezpośredni. J. C.
UŚMIECH SZCZĘŚCIA OPOWIEŚĆ PORTOWA
Już od samego wschodu słońca stałem zapatrzony w dal. Statek cicho sunął po gładkiej wodzie. Po sześćdziesięciodniowej podróży pilno mi było wylądować na tej urodzajnej i pięknej wyspie podzwrotnikowej. Entuzjastyczniejsi z jej mieszkańców mówią o niej z upodobaniem jako o „Perle Oceanu”. Owszem, nazywajmy ją „Perłą”. To dobra nazwa. Perła, z której sączy się na świat dużo słodyczy. Chcę wam przez to tylko powiedzieć, że rośnie tam najprzedniejsza trzcina cukrowa. Dla niej i z niej żyje cała ludność „Perły”. Cukier jest dla niej, że się tak wyrażę, chlebem powszednim. I ja przybywałem tutaj po ładunek cukru w nadziei, że zbiory się udały i że frachty będą wysokie. Burns, mój starszy oficer, rozpoznał ląd najpierwej i niebawem zachwyciła mnie błękitna, strzelista jego zjawa, nieomal przezrocza na tle jasnych niebios, czysta emanacja, ciało astralne wyspy jakiejś, powstające z daleka na moje przywitanie. Rzadkie to było zjawisko – widok owej „Perły” z odległości sześćdziesięciu mil. Czyżby doprawdy miało mnie spotkać na tej wyspie coś tak wyjątkowo szczęsnego jak ta przepiękna, rozmarzająca wizja, którą tylko niewielu żeglarzom, wybrańcom, zdarzyło się ujrzeć? Lecz z radosnym uczuciem, żem odbył kurs, łączyła się okropna myśl o interesach. Niepokoiłem się o skuteczne ich załatwienie i chciałem też usprawiedliwić pochlebną szczerość danych mi przez mego armatora zleceń, ujętych w szlachetną formułę: „Pozostawiamy panu użycie statku tak, jak pan to uzna za najlepsze…” W ten sposób cały świat był mi oddany na pokaz moich zdolności, które jednak nie wydawały mi się większe od łepka szpilki.
Tymczasem wiatr ustał i Burns zaczął robić nieprzyjemne uwagi o moim zwykłym braku szczęścia. Widać jego oddanie dla mnie pobudzało go do krytycznych dogadywań przy każdej sposobności. Nie traktowałbym wszakże pobłażliwie jego humorów, gdyby nie ta fatalna okoliczność, że swego czasu pielęgnowałem go w rozpaczliwej morskiej chorobie. Wydarłszy go, że tak powiem, z objęć śmierci, byłoby mi głupio wyrzucać takiego sprawnego oficera. Ale czasami pragnąłem, żeby się sam podał do dymisji. Za późno było na lądowanie i musieliśmy kotwicować za przystanią aż do następnego dnia. Nastała noc przykra i bez wypoczynku. Nie znając tej obcej dla nas obu redy, i Burns, i ja przebyliśmy niemal cały czas na pokładzie. Kłęby chmur staczały się z porfirowych skał, u podnóża których leżeliśmy. Zerwał się wiatr i huczał wśród obnażonych rej, wydając srogi poryk z przygrywką żałosnych jęczeń. Szczęście to dla nas; żeśmy zdążyli opuścić kotwicę przed zapadnięciem zmroku, powiadam. Mielibyśmy paskudną, trwożną noc, kołacząc się pod żaglami za portem. Ale mój starszy oficer był nieprzejednany. – Pan nazywa to szczęściem, proszę pana! Tak… nasze zwykłe szczęście. Ten rodzaj szczęścia nie ma już, Bogu dzięki, od siebie gorszego. Tak burczał wśród tych czarnych godzin, ja zaś przeżuwałem swój zasób filozofii. Ach, cóż to była za jątrząca, mozolna, nie kończąca się noc – ten postój,na kotwicy tuż u owego ciemnego wybrzeża. Naokoło statku słychać było warkot wzburzonej wody. Od czasu do czasu dzika dma wichury z jakiegoś skalnego żlebu w górach wyszarpywała z lin naszego takielunku rozdzierająco płaczliwy ton, jakby zawodzenie potępieńczej duszy.
I
O godzinie wpół do ósmej, gdy wreszcie statek zawinął do portu i gdy przycumowano go w odległości rzutu kamieniem z wybrzeża, mój zapas filozoficznego spokoju prawie już się wyczerpał. Spieszyłem się na gwałt z ubraniem, gdy steward wlazł mi do kajuty niosąc na ręku mój poranny garnitur. Byłem głodny, strudzony, przygnębiony, wplątany głową w świeżą koszulę, której zbytek krochmalu nadał irytującą sztywność; zgrzytnąłem, żeby się co tchu zwijał ze śniadaniem. Chciałem co prędzej być na brzegu… i – Słucham, panie kapitanie. Gotowe na ósmą, panie kapitanie. Tam oczekuje jeden z lądu i życzy sobie rozmówić się, panie kapitanie. Zaciekawiła mnie ta niezdarnie wyrecytowana wiadomość. Szarpnąłem koszulą i wynurzyłem głowę z wytrzeszczonymi oczyma. – Tak rano! – wrzasnąłem. – Co to za jeden? Czego chce? Przybywając z morza na ląd człowiek musi podejmować egzystencję w nadzwyczaj nieunormowanych warunkach. Najdrobniejszy wypadek uderza zrazu nowością. Tak wczesna wizyta była wielką niespodzianką dla mnie; ale nie widziałem stąd racji, żeby mój steward miał aż tak wyjątkowo ogłupiałą minę. – Czy nie spytałeś o nazwisko? – indagowałem surowo. – Nazywa się Jacobus, zdaje mi się – bąknął zawstydzony. – Pan Jacobus! – zawołałem, bardziej niż kiedykolwiek zdziwiony, ale już w całkiem innym humorze. – Dlaczego nie powiedziałeś mi tego od razu? Lecz ten gamoń już się wymknął. Przez otwarte na chwilę drzwi mignęła mi wysoka, dorodna postać mężczyzny stojącego w kabinie bufetowej, przy
stole, na którym już leżał obrus – obrus „portowy”, nieskazitelnie czysty i olśniewająco biały. Jak dotąd, wszystko w porządku. Poprzez zamknięte drzwi rzuciłem uprzejmie, że ubieram się i że za chwilę będę mu służył. W odpowiedzi doleciało mnie zapewnienie gościa, wypowiedziane niskim, spokojnym półgłosem, że nie ma się co śpieszyć. Jego czas należy do mnie. Ośmiela się przypuszczać, że niebawem poczęstuję go filiżanką kawy. – Obawiam się, że będzie pan miał skąpe śniadanie – wołałem usprawiedliwiająco. – Byliśmy sześćdziesiąt jeden dni na morzu, wie pan. – Doskonale, kapitanie – odrzekł mi na to z łagodnym śmiechem. Słowa, brzmienie głosu, przelotnie ujrzana sylwetka tego mężczyzny w bufecie, wszystko to miało cechę jakiejś niespodzianki, tchnęło czymś zacisznie spokojnym, pomyślnym. A jednak nie mogłem jeszcze ochłonąć ze zdziwienia. Co ma oznaczać ta wizyta? Czyżby to jakiś ciemny zamach na moją kupiecką naiwność? Ach, te sprawy handlowe! że też muszą psuć najpiękniejsze życie pod słońcem! Dlaczego morze służyć ma tylko na użytek handlu – albo wojny? Po co na nim zabijać i kupczyć dla samolubnych celów, tak w gruncie rzeczy mało ważnych? Byłoby daleko piękniej żeglować ot, tak sobie, do tej lub owej przystani, z kawałkiem lądu dla rozprostowania nóg, dla nabycia paru książek i dla chwilowego odświeżenia kuchni. Lecz żyjąc w tym świecie mniej lub więcej zabójczym i rozpaczliwie handlarskim jest oczywiście moim obowiązkiem jak najzręczniej to wyzyskać. List mego armatora, jak już powiedziałem, zostawił memu uznaniu rozporządzenie się statkiem w sposób, jaki będę uważał za najlepszy. Lecz w liście tym było postscriptum mniej więcej tak brzmiące: „Bynajmniej nie chcąc uszczuplać Pańskiej swobody działania, piszemy przez odchodzący pocztowiec do kilku naszych przyjaciół handlowych, któ-
rzy tam mogą Panu być w czymś pomocni. Zwłaszcza życzylibyśmy sobie, alby Pan zgłosił się do p. Jacobusa, znacznego kupca i przedsiębiorcy. Jeżeli Pan się z nim zetknie, potrafi on zapewne dać Panu wskazówki co do zyskownego zatrudnienia statku.” Zetknąć się z nim! Faktem jest, że znaczna ta osobistość była tu, na pokładzie, prosząc o filiżankę kawy. A ponieważ życie nie jest baśnią, zastanowiło mnie nieprawdopodobieństwo tego zdarzenia. Czyżbym odkrył czarodziejski jakiś zakątek ziemi, gdzie bogaci kupcy śpieszą co sił na pokład statku, jeszcze zanim go na dobre przycumowano? Byłaż to czarna magia czy może tylko jakiś podstęp używany w kupiectwie? Nasunęło mi się w końcu podejrzenie (gdym zawiązywał krawat), że przesłyszałem się co do nazwiska. Myślałem często podczas rejsu o znakomitym panu Jacobusie i może słuch mój został oszukany jakimś dalekim podobieństwem brzmienia… Steward mógł był powiedzieć: Antrobus – lub może Jackson. Lecz gdym wyszedł ze swej kabiny z urzędowo pytającym: „Pan Jacobus?”, spotkało mnie w odpowiedzi spokojne „tak”, wypowiedziane z łagodnym uśmiechem. To „tak” było rzucone jakby od niechcenia. Widać nie robił sobie wiele z faktu, że to on właśnie jest panem Jacobusem. Przyjąłem do wiadomości jego rysopis: duża, bladawa twarz, rzadkie włosy na czubku głowy, tak samo rzadkie bokobrody o jakimś wyblakłym, nieokreślonym kolorze, ciężkie powieki; grube, dobrotliwe wargi, o ile ich nie otwierał, robiły wrażenie jakby sklejonych. Mdły uśmiech. Powolny, cichy człowiek. Wymieniłem nazwiska dwu moich oficerów, którzy właśnie zeszli na śniadanie; czemu jednak milcząca postawa Burnsa wyrażała jakby hamowane oburzenie – nie mogłem zrozumieć. Gdyśmy siadali do stołu, doleciały mych uszu oderwane słowa jakiejś sprzeczki na trapie. Ktoś obcy najwidoczniej chciał zejść, by rozmówić się ze mną, a steward sprzeciwiał się temu.
– Pan nie może się z nim widzieć. – Dlaczego nie mogę? – Kapitan zajęty śniadaniem, mówię panu. Zaraz wychodzi na ląd i może się pan zwrócić do niego na pokładzie. – To nieładnie! Pan wpuszczasz… – To nie moja rzecz. – O tak, pańska. Każdy powinien mieć takie same szanse. Pan wpuszczasz tam tego jegomościa… Reszty nie dosłyszałem. Dokonawszy zwycięsko odparcia owej osoby, steward zeszedł do nas. Nie mogę powiedzieć, że miał rumieńce – był to Mulat – lecz wyglądał na podchmielonego. Podawał półmiski i stał przy kredensie z miną speszonej obojętności, którą zwykł był przybierać, kiedy coś przemędrkował i bał się wskutek tego wpaść w tarapaty. Pogardliwy wyraz, z jakim Burns wodził oczyma od niego ku mnie, był niezwykły. Co znów ukąsiło mego pierwszego oficera, nie mogłem się domyślić. Gdy milczy kapitan, nikt nie zabiera głosu; jest to zwyczaj przyjęty na okrętach. A ja nie odzywałem się po prostu dlatego, że oniemiałem wobec wspaniałości przyjęcia. Przygotowany zastać zwykłe morskie śniadanie, ujrzałem prawdziwą ucztę, składającą się z prowiantów lądowych: jaj, kiełbas, masła, najwyraźniej pochodzącego nie z duńskiej puszki, kotletów baranich i nawet półmiska ziemniaków. Od trzech tygodni nie oglądałem prawdziwego, żywego kartofla. Przypatrywałem im się z zajęciem, a pan Jacobus objawił mi się jako człowiek ludzki, domator i nawet cokolwiek odgadywacz myśli. – Skosztuj no pan ich, panie kapitanie – zachęcał mnie przyjaznym półgłosem – wyborne. – Wyglądają na to – przyznałem. – Rosną na tej wyspie, przypuszczam. – O, nie, sprowadzone. Te, co tu rosną, byłyby kosztowniejsze.
Przygnębiała mnie ta głupia rozmowa. Byłżeż to temat do dyskusji dla znacznego i bogatego kupca? Znajdowałem, że prostota, z jaką się u mnie rozgościł, miała w sobie coś pociągającego, ale o czym tu mówić z człowiekiem niespodzianie do was przychodzącym po sześćdziesięciu i jednym dniu podróży morskiej, z jakiejś całkiem nieznanej mieściny na wyspie, której się nigdy przedtem nie widziało? Jakież (poza cukrem) były palące kwestie tej okruszyny ziemi, jej plotki, jej tematy konwersacyjne? Wciągnąć go od razu do rozmowy o interesach byłoby prawie nieprzyzwoicie lub nawet gorzej: niepolitycznie. Wszystko, co na razie mogłem zrobić, to trzymanie się starego, wyżłobionego koryta. – Czy tu na ogół drogi prowiant? – spytałem bolejąc wewnętrznie nad jałowością swoich myśli. – Tego bym nie powiedział – odrzekł spokojnie, w ten swój powściągliwy sposób, jak gdyby oszczędzający tchu. Nie chciał się wypowiadać jaśniej, ale nie wykręcał się od przedmiotu rozmowy. Spoglądając na stół z intencją całkowitej wstrzemięźliwości (nie chciał nic jeść, choć go częstowałem), wszedł w szczegóły co do artykułów spożywczych. Wołowinę sprowadza się po większej części z Madagaskaru; baranina, oczywiście, rzadka i cokolwiek za droga, lecz dobre jest mięso koźle… – Czy to z koźlego mięsa te kotlety? – zawołałem czym prędzej, wskazując na jeden z półmisków. Stojący u kredensu w sentymentalnej pozie steward zrobił nagły ruch. – Nie, proszę pana, jak Boga kocham, to prawdziwa baranina! Burns, przebrnąwszy przez śniadanie z oznakami zniecierpliwienia, jak gdyby zrozpaczony swym przymusowym udziałem w jakimś potwornym błazeństwie, wymamrotał krótką formułę przeproszenia i wyszedł na pokład. Wkrótce potem drugi oficer usunął z kajuty swą gładką, czerwoną fi-
zjonomię. Z aptetytem sztubaka, jako że był po dwu miesiącach kuchni okrętowej, oddał on cześć temu bankietowi. Ale ja nie. Trąciła ta uczta jakimś wybrykiem. Lecz w każdym razie było czynem godnym uwagi to tak szybkie jej wystawienie. Winszowałem stewardowi jego zręczności tonem cokolwiek złowróżbnym. Uśmiechnął się błagalnie i swymi czarnymi oczyma błysnął w kierunku go ścia w sposób jakiś taki, że nie wiedziałem, co o tym myśleć. Gość szeptem poprosił o drugą filiżankę kawy i ascetycznie ogryzał kawałek twardego okrętowego suchara. Nie wiem, czy ostatecznie spożył z niego choć cal kwadratowy, lecz tymczasem, jak gdyby niechcący, dał mi pełne obliczenie stanu żniw cukrowych, miejscowych domów handlowych i rynku frachtowego. Cała ta gawęda była przetykana napomknieniami o pewnych osobach, równającymi się niedomówionym… przestrogom, ale jego blada, mięsista twarz zachowywała wyraz jednostajny, bez błysku, jak gdyby nie poczuwała się do łączności ze swym głosem. Możecie sobie wyobrazić, jak nadstawiałem uszu. Każde słowo było cenne. Mój pogląd na wartość przyjaźni handlowej uległ zmianie na jej korzyść. Podał mi nazwy wszystkich gotowych do wynajęcia statków, wraz z oznaczeniem ich pojemności i z nazwiskami kapitanów. Od tego, co stanowiło jeszcze informację handlową, zeszedł na plotki portowe. „Hilda” w sposób niewytłumaczony zgubiła swój galion w Zatoce Bengalskiej i jej kapitan niezmiernie jest tą stratą przejęty. On i statek podeszli w lata razem i stary pan wyobraził sobie, że ten dziwny wypadek jest zwiastunem jego własnego końca. „Stella” doświadczyła okropnej pogody koło Przylądka: woda zalała pokład i zmyła ta, burtę pierwszego oficera. Zaledwie na kilka godzin przed zawinięciem do portu zmarło dziecko. Biedny kapitan H. i jego żona są złamani. Gdyby zdążyli przywieźć je żywe do portu, to prawdopodobnie można by je było uratować; lecz ostatnio przez jakiś tydzień nie mieli wiatru, lekkie bryzy i… dziecko mają chować dziś po południu. Przypuszcza, że będę na pogrzebie…
Wzdrygnąłem się. – Czy uważa pan, że powinienem? – spytałem. Uważał stanowczo, że tak. Będzie to przyjęte z wielkim uznaniem. Wszyscy kapitanowie w porcie wezmą udział. Biedna pani H., ścięta z nóg. Dostatecznie ciężki cios dla H… – w ogólności. – A pan, panie kapitanie, przypuszczam, że pan nieżonaty? – Nie, nie jestem żonaty – odpowiedziałem. – Ani żonaty, ani nawet zaręczony. W duchu dziękowałem swym gwiazdom i podczas gdy on uśmiechał się w zamyśleniu, jak gdyby rojąc o czymś, wyraziłem mu swą wdzięczność za wizytę i za ciekawe informacje handlowe, których mi był łaskaw udzielić. Lecz nie powiedziałem nic o swym zdziwieniu. – Oczywiście, rzecz postanowiona, że będę u pana w tych dniach, bezwarunkowo – zakończyłem. Spojrzał ku mnie spod wzniesionych powiek, niby wyraziście, ale przybrał raczej wyraz jeszcze senniejszy niż przedtem. – Stosownie do zleceń mego armatora – dodałem wyjaśniająco. – Otrzymał pan niezawodnie jego list? Tym razem prócz wzniesienia powiek podniósł jeszcze brwi, lecz bez żadnego szczególnego objawu uczuć. Przeciwnie, uderzyła mnie jego zupełna niewzruszoność. – A! Zapewne ma pan na myśli mego brata. Teraz ja miałem powiedzieć „A!”. Lecz w moim głosie, ufam, nie było nic więcej ponad grzeczne zdziwienie, gdy zapytałem, czemu więc zawdzięczam przyjemność… Sięgnął powoli do bocznej kieszeni. – Mój brat to całkiem inna osoba. Ale mnie tu dobrze znają w tej części świata. Słyszał pan zapewne…
Wziąłem podaną mi kartę. Gruba handlowa karta, na miły Bóg! Alfred Jacobus – tamten był Ernest – kupiec w zakresie wszelkiego rodzaju okrętowej aprowizacji! Prowiant solony i świeży, oleje, farby, liny, płótno żaglowe etc., etc. Zawiera umowy na dostawę żywności statkom po cenach umiarkowanych. – Nigdy o panu nie słyszałem – rzekłem porywczo. Właściwa mu ślamazarna niewzruszoność nie opuściła go. – Będzie pan zadowolony – wysapał spokojnie. Ale mnie to nie uspokoiło. Wyczuwałem tu coś, jakby podejście. Jednak oszukiwałem sam siebie – jeśli w ogóle było tu jakieś oszukaństwo. Do kaduka, ta czelność w zaproszeniu się na śniadanie zwiodłaby każdego. I raptem uderzyła mnie myśl: przecież to on sprowadził wszystkie te wiktuały traktując to jako środek do ubicia interesu! – Musiał pan dziś wstać bardzo wcześnie – zauważyłem; Przyznał się z prostotą, że był na wybrzeżu przed szóstą oczekując wejścia mego statku do portu. Czułem teraz, że nie… odczepię się od niego w żaden sposób. – Jeśli pan myśli, że będziemy żyli na tej stopie – rzekłem obrzucając stół gniewnym spojrzeniem – to pan się grubo myli. – Wszystko będzie w porządku, kapitanie. Ja to doskonale rozumiem. Nic nie mogło wytrącić go z równowagi. Byłem niezadowolony, lecz nie mogłem zbytnio na niego powstawać. Udzielił mi sporo pożytecznych wiadomości, a prócz tego był bratem owego bogatego kupca. Wyglądało to dość osobliwie. Wstałem od stołu i krótko a węzłowato powiedziałem, że teraz muszę udać się na ląd. Od razu zaofiarował mi do dyspozycji swoją łódkę na cały czas mojego pobytu w porcie. – Używam jej tylko nominalnie. Mój człowiek cały dzień jest przy schod-
kach na nabrzeże. Wystarczy zagwizdać w razie, gdy panu potrzebna łódź. I zatrzymując się przed każdymi drzwiami, by mnie puścić przodem, w rezultacie uprowadzał mnie pod swoją strażą. Gdyśmy przechodzili przez pokład rufowy, jacyś dwaj obszarpańcy zbliżyli się i w grobowym milczeniu podali mi swoje karty handlowe, które wziąłem, nic nie mówiąc, pod jego ciężkim spojrzeniem. Niepotrzebna i posępna ceremonia. Byli to faktorzy innych dostawców okrętowych, a ten, nieporuszony za mymi plecami, ignorował ich istnienie. Rozstaliśmy się na nabrzeżu, gdy już wyraził mi swą niezachwianą ufność, że często będzie mnie oglądał w swej „składnicy”. Ma tam dla kapitanów palarnię z gazetami i z pudełkiem! „wcale znośnych cygar”. Pożegnałem go dość nieetykietalnie. Moi dostawcy przyjęli mnie ze zwykłą fachową serdecznością, lecz w ich obliczeniach możliwości zdobycia ładunku bynajmniej nie przedstawiały się tak korzystnie, jak ze słów. tego niewłaściwego Jacobusa mogłem oczekiwać. Naturalnie, że skłonny byłem teraz polegać raczej na jego wersji. Zamykając za sobą drzwi prywatnego oddziału biura pomyślałem sobie: „Hm… porcja kłamstw. Dyplomacja kupiecka. Człowiek musi się spodziewać takich rzeczy po powrocie z morza. Chcą mi zaczarterować statek poniżej cen rynku.” W dużym oddziale zewnętrznym, zastawionym biurkami, wstał od stołu i zatrzymał mnie bawiąc uprzejmą rozmową szef kancelarii – wysoka, szczupła, wygolona postać, w nieskazitelnie białej odzieży, z krótko ostrzyżoną czarną głową, mieniącą się tu i ówdzie srebrnym połyskiem. Niezmiernie będą uszczęśliwieni mogąc mi czymśkolwiek wygodzić. Czy nie zajdę znów po południu? Co? Wybieram się na pogrzeb? O tak, biedny kapitan H… Na chwilę umilił swą długą twarz wyrazem żalu, że ten pracowity świat zmniejszył się o dziecko, które za – chorowało podczas burzy, i umarło wskutek zbytniej ciszy morskiej, po czym obnażył zęby w rekinowym uśmiechu –
o ile rekiny mają sztuczne zęby – i zapytał mnie, czy już zrobiłem jaki układzik co do bytności statku w porcie. – Tak, z Jacobusem – odrzekłem obojętnie. – To brat pana Ernesta Jacobusa, którego mi zarekomendowali moi armatorzy. Bez żalu dałem mu do zrozumienia, że nie jestem całkowicie zdany na łaskę i niełaskę jego firmy. Zacisnął wąskie usta z wyrazem powątpiewania. – Co? – zawołałem – czy nie jest bratem? – O, tak… Nie rozmawiają z sobą od osiemnastu lat – dodał po chwili znacząco. – Doprawdy? O cóż im poszło? – Och, o nic! O nic takiego, o czym by warto wspominać – zapewnił gorliwie. – Ma dość znaczne przedsiębiorstwo. Najlepszy tutejszy dostawca, niewątpliwie. Interes, nie ma co mówić, zupełnie porządny, ale tu ważną rzeczą jest też charakter osobisty, czyż nie? Sługa, panie kapitanie. Drobnym kroczkiem odszedł do swego pulpitu. Bawił mnie. Podobny był do starej panny, starej pannybiuralistki, urażonej jakąś niewłaściwością. Byłaż to niewłaściwość natury handlowej? Niewłaściwość natury handlowej to rzecz, którą trzeba brać na serio, ponieważ godzi w twoją kieszeń. A może on tylko jest drażliwy na punkcie obyczajności i nie podoba mu się to, że Jacobus pełni funkcję własnego agenta? To z pewnością jest nieobyczajne. Ciekaw byłem, co na to mówi jego brat – kupiec. Lecz znowu co kraj, to obyczaj. W skupisku ludzkim, tak odosobnionym i tak wyłącznie handlowym, istnieje własna miara poziomu socjalnego.
II
Byłbym się chętnie uwolnił od smętnej sposobności przelotnego poznania jednocześnie wszystkich kolegów kapitanów. Mimo to jednak poszedłem na cmentarz. Stanowiliśmy pokaźną gromadką ludzi z obnażonymi głowami, ciemno odzianych. Zauważyłem, że ci z nas, którzy najbardziej zbliżali się do archaicznego dziś typu wilków morskich, najwięcej byli wzruszeni – być może dlatego, że mniej mają „światowej ogłady” niż nowe pokolenie. Stary wilk morski z dala od swego naturalnego żywiołu był prostym i sentymentalnym zwierzęciem. Spostrzegłem, że jeden z nich stojący na wprost mnie, po drugiej stronie grobu, płacze rzewnymi łzami. Sączyły się po zoranej od niepogód twarzy jak krople deszczu po starym i wytartym murze. Później się dowiedziałem, że był on postrachem załogi, człowiekiem twardym; że nigdy nie miał żony ani swego własnego pisklęcia i że od najmłodszych lat zatrudniony żeglugą po morskich głębinach, znał kobiety i dzieci tylko z widzenia. Może opłakiwał stracone okazje, zazdroszcząc tylko ojcostwa, z dziwnej zawiści względem bólu, którego nigdy nie mógł zaznać? Człowiek, i nawet człowiek morza, jest zwierzęciem chimerycznym, jest wytworem ominiętej sposobności, a zarazem jej ofiarą. Ale ten sprawił, że zawstydziłem się swej nieczułości. Nie było we mnie łez. Ze straszliwą, krytyczną obojętnością słuchałem modlitwy pogrzebowej, którą mi raz czy dwa razy wypadło samemu odczytywać nad jakimś dzieciuchem z mej załogi, zmarłym ma morzu. Słowa te, słowa otuchy i brawury, skrzydlate słowa, tak ożywcze wśród nieobjętego bezmiaru wód i niebios, padały jakby znużone w tę małą mogiłkę. Na cóż się zdało pytać śmierci, gdzie jej żądło – tu, nad tym maleńkim, ciemnym
dołkiem w ziemi? I myśli moje pobiegły ku sprawom życia – niezbyt zresztą podniosłym, jako to: statki, frachty, interesy handlowe. Człowiek pod względem niestałości uczuć żałośnie przypomina małpę. Mój wątek myślowy przyprawiał mnie o obrzydzenie, a jednak myślałem: „Czy uda mi się rychło zawrzeć kontrakt? Czas to pieniądz. Czy ten Jacobus rzeczywiście nastręczy mi (jaki dobry interes?… Muszę go w tych dniach odwiedzić.” Nie sądźcie, że narzucałem tym myślom jakowąś ścisłość. To raczej one mi się narzucały: niewyraźne, ciemne, niespokojne, wstydliwe. I miały w sobie jakąś tępą, ohydną, zawziętą uporczywość. Nie inaczej, tylko obecność tego upartego kramarza okrętowego nadała im bieg. Z żałobną miną stał tam wśród naszego grona marynarzy i gniew mnie chwytał na jego obecność, która, przypominając mi o jego bracie-kupcu, sprawiała, żem lżył samego siebie. Gdyż w samej rzeczy coś niecoś z przyzwoitego nastroju czułem w, sobie. To tylko ta myśl, która… Nareszcie to się skończyło. Biedny ojciec – mężczyzna lat czterdziestu, z czarnymi kępiastymi faworytami i z żałosną blizną na świeżo ogolonym podbródku – dziękował nam wszystkim połykając łzy. Ale czy to dlatego, że niezdecydowany co do powrotu ociągałem się z odejściem u bramy cmentarza, czy może dlatego, że byłem z nich najmłodszy, lub też widząc moje zasępienie, spowodowane wyrzutami sumienia, przypisywał je uczuciom podnioślejszym i odpowiedniejszym chwili, albo po prostu dlatego, że byłem mu jeszcze bardziej od innych obcy – mnie jednego wyróżnił. Idąc obok, jął mi ponownie dziękować słowami, których, zgryziony wewnętrznie, słuchałem w ponurym milczeniu. Raptem wsunął mi rękę pod ramię, a drugą zamachał w kierunku jakiejś wysokiej, słusznej postaci, która szła ulicą z dala, samotnie, w rozwianym lekkim szarym ubraniu. – To dobry chłop, rzeczywiście dobry chłop – tu przełknął spóźnione szlochanie – ten Jacobus.
I szeptem tłumaczył mi, że Jacobus był pierwszym człowiekiem, który po przybyciu jego statku zjawił się na pokładzie i posłyszawszy o nieszczęściu zajął się wszystkim, dobrowolnie ofiarował swe usługi w załatwieniu zwykłych spraw, dostawił na brzeg papiery okrętowe, zarządził, co trzeba do pogrzebu. – Dobry chłop. Ja straciłem głowę. Przez dziesięć dni doglądałem żony. A ratunku żadnego. Pomyśl pan tylko! Drogi malec umarł tego samego dnia, gdy dobiliśmy do brzegu. W jaki sposób zdołałem wprowadzić statek do portu, Bóg jeden wie! Nie widziałem nic, nie mogłem mówić, nie mogłem… Słyszałeś pan niezawodnie, że w czasie tego rejsu wypadł za burtę pierwszy oficer. Nie było komu mnie wyręczyć. Biedna kobieta prawie oszalała, tam na dole, sama jedna wraz z… Na Boga! To nie jest sprawiedliwość. Szliśmy razem w milczeniu. Nie wiedziałem, jak się z nim rozstać. Na nabrzeżu puścił moje ramię i zaciekle uderzył pięścią w dłoń drugiej ręki. – Na Boga, to niesprawiedliwe! – krzyknął znowu. – Nie żeń się pan nigdy, chyba że wprzód potrafisz ugłaskać morze… To nie jest sprawiedliwość! Nie miałem zamiaru „ugłaskiwać morza”, więc gdy mnie opuścił, by udać się na pokład swego statku, żywiłem głębokie przekonanie, że nie ożenię się w ogóle. Gdy zatrzymałem się u schodków czekając na Jacobusowego wioślarza, który gdzieś zniknął, podszedł do mnie kapitan „Hildy” – miał w ręce cieniutką jedwabną parasolkę, a spiczaste brzegi gladstonowskiego, staromodnego kołnierzyka obramiały gładko ogoloną, szczupłą, rumianą twarz. Była dziwnie świeża na jego wiek, pięknie zarysowana i oświetlona przez nadzwyczaj jasne niebieskie oczy. Kępa siwych włosów, lśniących jak szklana przędza, kędzierzawiła się, nastroszona, pod rondem cennej, starej panamy z szeroką czarną wstążką. W wyglądzie tego żywego, schludnego staruszka było coś dziwnie anielskiego i zarazem chłopięcego. Jak gdyby znał mnie od dziecka i widywał co dzień; zagadnął mnie, udzielając mi zabawnego spo-
strzeżenia o jakiejś tęgiej Murzynce, która siedziała na stołku tuż przy krawędzi nabrzeża. Po czym zauważył uprzejmie, że mam bardzo ładniutki bark. Odwzajemniłem się również grzeczną, prędką odpowiedzią: – Nie jest tak ładny jak „Hilda”. Kąciki jego delikatnie wykrojonych, wrażliwych ust opuściły się natychmiast z wyrazem przygnębienia. – Mój Boże! Toż ja teraz prawie że nie mogę znieść jej widoku. Czy nie jest mi wiadomo – spytał z niepokojem – że zgubił galion swego statku? Kobieta w niebieskiej tunice lamowanej złotem, o twarzy może nie tak bardzo pięknej, ale te jej białe, cudownie ukształtowane, nagie ramiona, wyciągnięte, jak gdyby pływała… Czyżbym nie wiedział? Kto by się mógł takiej rzeczy spodziewać! I to po dwudziestu latach! Ze… sposobu, w jaki to mówił, nikt by się nie domyślił, że tu chodzi o kobietę wyciosaną z drzewa; drżący głos i wzburzenie starego pana nadawały jego płaczliwym żalom jakiś pociesznie zdrożny odcień – …Zniknęła w nocy – czysta, pogodna noc, z takim sobie leciutkim wzdęciem fali – w Zatoce Bengalskiej. Odeszła bez żadnego pluśnięcia; nikt na statku nie mógł wyjaśnić dlaczego, w jaki sposób, o której godzinie – po dwudziesta latach, które minęły tego października… Czy nie słyszałem o tym?… Zapewniłem go współczująco, że wcale nie słyszałem – i pogrążył się w bolesnych roztrząsaniach. Z pewnością nie znamionuje to nic dobrego. Jest w tym jakby ostrzeżenie. Lecz gdym zrobił uwagę, że przecież można sprokurować inny wizerunek kobiety, dostało mi się porządnie za to, żem to tak lekko potraktował. Pod jasną opalenizną twarz starego chłopca oblała się pąsem, jak gdybym mu zaproponował coś nieprzyzwoitego. Można zastąpić maszty, powiedział, albo zgubiony… ster, jakąś inną część okrętu, ale co za sens przyczepiać nową figurę? Jaka satysfakcja? Kogo to obchodzi? Widać, że
mnie się nie zdarzyło być towarzyszem figury okrętowej przez przeszło dwadzieścia lat. – Nowy galion! – zrzędził z niegasnącym oburzeniem. – To tak, jak bym ja, wdowiec od dwudziestu ośmiu łat, dobiegających w maju, miał teraz właśnie co prędzej myśleć o prokurowaniu sobie nowej żony. Pan jesteś taki sam ladaco jak ten chłystek Jacobus. Wysoce mnie to bawiło. – A co zrobił ten Jacobus? Czy namawiał pana do małżeństwa, panie kapitanie? – dopytywałem się z szacunkiem. Ale jego już poniosło i tylko skrzywił się w gniewnym uśmiechu. – Sprokurować! W samej rzeczy! On jest z tego gatunku drabów, co to sprokurują panu wszystko, co pan zechcesz, za pieniądze. Nie upłynęła godzina, jak tu zacumowałem, gdy już dostał się na pokład i od razu chciał mi sprzedać biust, który przypadkiem miał tam gdzieś w swoim podwórzu. Podbechtał Smitha, mego pierwszego oficera, żeby o tym ze mną pomówił. „Panie Smith – powiadam – czy pan nie masz lepszego o mnie pojęcia? Czy ja jestem z tych, którzy podnoszą cudze, wyrzucone na śmietnik biusty?” I to jeszcze po tylu latach! Sposób, w jaki wyraża się niejeden z was, młodych ludzi… Udałem wielką skruchę I siadając do łodzi rzekłem rozważnie: – A zatem nie ma innej rady, jak tylko przytwierdzić gryf od skrzypiec, tylko to. Wie pan, taki snycerski kabłąkowaty ornament, pięknie złocony. Bardzo osowiał po swoim wybuchu. – Tak. Kabłąk. Być może. Jacobus tez wspominał o tym. On nigdy się nie znajdzie w kropce, jak chodzi o wyciągnięcie grosza z żeglarskiej kieszeni. On by mi kazał zapłacić tyle za ten rzeźbiony ornament, ile kosztuje cały dziób. Złocony gryf od skrzypiec, powiedziałeś pan, hę? Ośmielę się twierdzić, że to dobre dla pana. Wy, młodzież, nie macie, jak widać, poczucia
tego, co przystoi. – Zrobił kurczowy ruch prawą ręką. -– Nie ma co mówić. Nic tu już nie pomoże. I właśnie puszczę co rychlej staruszka z gołą dziobnicą – jęknął posępnie. A potem, gdy moja łódź odbiła już od schodków, wytężył głos wołając z komiczną zapalczywością od krawędzi nabrzeża: – Tak, zrobię to! Choćby na złość tej pijawce, co dostarcza biusty. Stary ze mnie wróbel, nie zapominaj pan o tym. A wpadnij pan do mnie któregoś dnia na statek! Spędziłem pierwszy wieczór portowy w swej cichej klitce okrętowej; i dość byłem rad myśli, że to lądowe życie, z jego tak rażącą małostkową, denerwującą zbiorowością i z jego obfitością twarzy, nowych dla świeżo przybyłego z morza, nie będzie miało do mnie przystępu o kilka godzin dłużej. A jednak sądzone mi było jeszcze raz przed snem usłyszeć coś na nutę Jacobusa. Burns wyszedł po kolacji na ląd, ażeby, jak się wyraził, „rzucić okiem na świat”. Ponieważ było zupełnie ciemno, gdy mi oznajmił swój zamiar, nie dopytywałem się, co by tam chciał widzieć. W jakiś czas, już koło północy, siedząc z książką w mesie usłyszałem jego skradające się kroki i okrzyknąłem go po nazwisku. Burns wszedł trzymając w ręku laskę i kapelusz; odświętność jego lądowego stroju i mina obibruka z ohydnym pomrugiwaniem oka nadawały mu wygląd niewiarogodnie pospolity. Zaproszony, siadł, położył laskę i kapelusz na stole i po chwili rozmowy o sprawach statku zauważył: – Ładnych ja się powiastek nasłuchałem w porcie o tym gagatku, kupczyku okrętowym, co tak gracko wyłudził od pana robotę. Zrobiłem uwagę swemu byłemu pacjentowi z powodu jego nieodpowiedniego wyrażania się. Otrząsnął się tylko wzgardliwie. Ślicznie udana sztuczka, doprawdy: zdobyć abordażem cudzy okręt, zaopatrzyć go w prowiant na śniadanie w dwóch koszach dla całej załogi i najspokojniej wprosić się do kapitańskiego stołu! Nigdy w życiu nie słyszał o czymś tak chytrym i tak bez-
wstydnym. Zacząłem bronić niezwykłych metod Jacobusa. – On jest bratem jednego z najbogatszych kupców w tym porcie. Oczy pierwszego oficera trysnęły pięknie zielonymi iskrami. – Jego starszy brat nie rozmawia z nim od osiemnastu czy dwudziestu lat – oznajmił triumfująco. – Ot, w czym rzecz! – Wiem o tym wszystkim – przerwałem wyniośle. – Wie pan? Hm! – Myślami ciągle jeszcze krążył wokół etyki handlowego współzawodnictwa. – Nie mogę patrzeć na wyzyskiwanie pańskiej dobroci. On dał temu naszemu stewardowi pięć rupii w łapę, żeby go tu wpuścił, a może i więcej. Co to dla niego? Wliczy to do rachunku, i wię!cej jeszcze. – Czy to jest jedna z tych bajd, któreś pan słyszał w porcie? – spytałem. Zapewnił mnie, że jego własny rozsądek mógłby mu o tym powiedzieć. Nie, na brzegu słyszał, że nikt z szanujących się obywateli w mieście nie zbliża się do Jacobusa. Zamieszkuje pono jakiś obszerny staroświecki dom z wielkim ogrodem w jednym z zaułków. Powiedziawszy to Burns przybrał tajemniczy wyraz: – Trzyma tam w zaniknięciu jakąś dziewczynę, która, jak mówią… – Przypuszczam, żeś pan słyszał te wszystkie plotki w jakimś wybitnie dostojnym miejscu? – rzuciłem, jak można najuszczypliwiej. Cios był trafny, ponieważ Burns, jak wielu innych nieprzyjemnych ludzi, był niesłychanie drażliwy na punkcie miłości własnej. Pozostał w miejscu jak rażony gromem, z ustami otwartymi do zakomunikowania mi jakichś dalszych pogłosek, lecz nie dałem mu już do tego sposobności. – I w ogóle co mnie to, u diabła, może obchodzić? – dorzuciłem, cofając się do swej kabiny. Było rzeczą naturalną, że tak powiedziałem. Ale obojętności tej jakoś nie czułem. Dajmy na to, że zaprzątanie się moralną stroną swego dostawcy
okrętowego jest absurdem, chociażby utrzymywał z nami jak najbliższe stosunki kupieckie; lecz jego osobowość wycisnęła na mnie swoje piętno już w pierwszym dniu mego pobytu w porcie w sposób wam już wiadomy. Po tym wstępnym śmiałym czynie Jacobus ukazywał się w każdej innej postaci, tylko nie natręta. Dzień w dzień, od samego rana, przebywał poza domem i łódką objeżdżał statki, które kolejno obsługiwał, co rusz to zatrzymując się na pokładzie jednego z nich, by przy okazji spożyć z kapitanem śniadanie. Jakoż, widząc, że te usługi cieszą się ogólnym wzięciem, kiwałem mu głową pobłażliwiej, gdy raz, wychodząc od siebie, zastałem go w mesie. Rzuciwszy okiem na stół dostrzegłem, że jego miejsce było już nakryte. Stał w oczekiwaniu mego zjawienia się, bardzo masywny i cichy, trzymając w swej grubej ręce przepiękny bukiet kwiatów. Ofiarując je z bladym, sennym uśmiechem podał mi do wiadomości: „Z własnego ogrodu”, ma całkiem niebrzydki stary ogród; sam je rwał dziś rano przed wyjściem za interesami; sądzi, że chciałbym… Odwrócił się. – Czy mógłbym prosić stewarda o trochę wody w dużym dzbanku, jeżeli łaska? Siadając przy stole zapewniłem go żartobliwie, że mam uczucie, jak gdybym był ładną dziewczyną, więc nie powinno go dziwić, że się rumienię. Lecz on był zajęty układaniem swojej kwiatowej daniny przy kredensie. – Niech steward postawi to, z łaski swej, przy nakryciu pana kapitana, proszę. – Wypowiedział to życzenie swym zwykłym, niskim półgłosem. Ofiarował mi owe kwiaty w sposób tak finezyjny, że nie pozostało mi nie innego, jak tylko je wąchać, podczas gdy on, cichutko zająwszy miejsce, wyszeptał pogląd, że trochę kwiatów znacznie uprzyjemnia wygląd okrętowego salonu. Chciałby wiedzieć, czemu nie zaprowadziłem u siebie wokół luku świetlnego półek pod doniczki z kwiatami, które bym brał z sobą na morze. Ma zręcznego rzemieślnika, który by załatwił dopasowanie półek w ciągu
jednego dnia, a on mógłby mi dostarczyć dwa lub trzy tuziny dobrych roślin… Koniuszki jego tłustych, okrągłych palców w niezachwianej równowadze spoczywały na krawędzi stołu, po obu stronach filiżanki z kawą. Z jego twarzy nie schodził wyraz niezmąconego spokoju. Burns złośliwie uśmiechał się do siebie. Oświadczyłem, że bynajmniej nie mam zamiaru przerabiać luku na oranżerię po to jedynie, ażeby wieczną potrawą na stole oficerskim była próchnica i obumarłe szczątki roślinne. – Hodować tam najpiękniejsze kwiaty – nalegał, rzucając okiem ku górze. – A kłopotu z tym doprawdy nie ma. – Ależ jest. Mnóstwo kłopotów – zaprzeczyłem. – Aż wreszcie który gamoń pozostawi luk otwarty podczas świeżej bryzy, dostaną jeden chlust słonej wody i w tydzień cała grządka już martwa. Burns wzgardliwie parsknął na znak aprobaty. Jacobus przystał na to biernie. W jakiś czas potem rozkleiły się jego tłuste wargi z zapytaniem, czy nie widziałem się jeszcze z jego bratem. Odpowiedziałem krótko: – Nie, jeszcze nie. – To zupełnie inny człowiek – zauważył sennie i wstał. Jego ruchy miały osobliwą cichość. – No, dziękuję panu, panie kapitanie. Jeśli coś nie wypadnie we – dług pańskich życzeń, proszę nadmienić o tym stewardowi. Przypuszczam, że pan teraz wyda obiad dla personelu biura. – Po co? – zawołałem dosyć żywo. – Gdyby moje Stosunki handlowe z portem były stałe, to inna rzecz. Ale jestem dla nich kimś zupełnie obcym! Mogę tu się nie pojawić po raz drugi lata całe. Nie widzę, dlaczego ja… Czy pan chce powiedzieć, że to przyjęte? – Tego się oczekuje od kogoś takiego jak pan – westchnął łagodnie. – Ośmiu starszych komisantów, szef… to dziewięć, panów trzech… dwanaście
osób. Nie powinno zbyt wiele kosztować. Gdyby pan zechciał dać mi znać o dniu przez stewarda… – Tego się ode mnie oczekuje! Dlaczegóż ma się tego ode mnie oczekiwać? Czy dlatego, że wyglądam na człowieka szczególnie miękkiego, czy co? . W jego nieruchomej postawie uderzyła mnie jakaś nagle przywdziana godność, a w jego nieprzeniknionym spokoju zwęszyłem niebezpieczeństwo. – Czasu jest pod dostatkiem, aby to obmyśleć – zakończyłem wątło, czyniąc ręką gest, jak bym usiłował go się pozbyć. Przed odejściem jednak zdążył nadmienić z ubolewaniem, że dotąd nie miał przyjemności oglądania mnie w swoim „składzie” i poczęstowania cygarami. Miałby do zbycia paczkę, sześć tysięcy, bardzo tanio. – Myślę, że opłaciłaby się panu chwilowa fatyga dla zamówienia sobie pewnej ich ilości – dodał z tłustym, melancholijnym uśmiechem i opuścił mesę. Burns, wzburzony, uderzył pięścią w stół. – Czy pan widział kiedy taką bezczelność! Postanowił sobie wyciągnąć z pana cokolwiek bądź, w ten czy inny sposób. Od razu poczułem w sobie chęć obrony Jacobusa i odpowiedziałem filozoficzną uwagą, że wszystko to są interesy, jak mniemam. Lecz ten mój niedorzeczny pierwszy oficer wymamrotawszy parę urywanych zdań, jako to: „Nie mogę ścierpieć!… Zważ pan moje słowa”… i tak dalej, z trzaskiem wyleciał z kabiny. Gdybym go nie pielęgnował podczas tej zabójczej gorączki, nie zniósłbym jego zachowania się ani przez jeden dzień dłużej.
III
Jacobus zaprzątnął mi głowę swoim bogatym bratem tak dalece, że postanowiłem załatwić tę handlową wizytę niezwłocznie. O Erneście Jacobusie posłyszałem już do tego czasu cokolwiek więcej. Był on członkiem Rady, gdzie stale ściągał na siebie zarzuty władz. Wywierał znaczny wpływ na opinię publiczną. Mnóstwa ludzi było mu winnych pieniądze. Prowadził na wielką skalę import wszelkiego rodzaju towarów. Na przykład cała dostawa worków do cukru była faktycznie w jego ręku. O tym ostatnim fakcie dowiedziałem się dopiero później. Tymczasem odniosłem ogólne wrażenie, że stanowił miejscową znakomitość. Był kawalerem i urządzał co tydzień w swym podmiejskim domu karciane przyjęcia, na których bywali najpierwsi ludzie z osady. Tym większą było tedy dla mnie niespodzianką, gdym odnalazł jego biuro w lichym otoczeniu, zupełnie z dala od dzielnicy handlowej, pośród skupiska nędznych lepianek. Mając wskazany kierunek przez czarną deszczułkę z białymi literami, wdrapałem się po drewnianych stopniach wąskiej klatki schodowej do pomieszczenia o gołej podłodze z desek, zasłanej strzę-, pami burego papieru i wiechciami pakowej słomy. Pod jedną ze ścian piętrzył się stos czegoś, co przypominało skrzynki na wino. Chuderlawy i brudny młodzikowaty Mulat o bladożółtej skórze i żałośnie długiej szyi, przypominający chore kurczę, zerwał się z trójnożnego stołka, spoza lichego, skleconego z… tarcic biurka wpatrując się we mnie, jak by oniemiał ze strachu. Miałem pewną trudność z namówieniem go, aby mnie poszedł oznajmić, chociaż nie mogłem z niego wydobyć, co stało na przeszkodzie. Uczynił to wreszcie ze
straszliwymi oporami, które przestały być dla mnie zagadką, gdy usłyszałem, jak go straszliwie, z dzikim a przytłumionym porykiem sklęto, potem donośnie spoliczkowano i ostatecznie wykopano za drzwi już bez zachowania pozorów; albowiem powrócił wylatując przez próg głową naprzód i dusząc się od powściąganego krzyku. Powiedzieć, że struchlałem, byłoby za mało. Zachowywałem się cicho jak człowiek pogrążony we śnie. Biedny chłopiec, trzymając się oburącz za tę część swe – go wątłego szkieletu, która otrzymała razy, rzekł po prostu: – Pan będzie łaskaw wejść. Niezwykłe było opanowanie tej mizeroty. Niedorzeczna myśl, że ja tego chłopca już przedtem gdzieś widziałem, rzecz oczywiście niemożebna, była jakby delikatnym dotknięciem kończącym obrzęd czarów, uzupełnieniem sceny odpowiedniej do powzięcia wątpliwości, czy się jest przy zdrowych zmysłach. Z wytężonym wzrokiem oglądałem się dokoła, jak obudzony lunatyk. – Słuchaj no – krzyknąłem głośno – czyżby to była omyłka? Czy to jest biuro pana Jacobusa? Chłopiec wpatrzył się we mnie z bolesnym wyrazem, tak mi jakoś znajomym! Głos ze środka warknął zaczepnie: – Wejdź pan, chodź pan, kiedy tu już jesteś… Nie wiedziałem… Przeszedłem ową pierwszą izbę tak, jak gdybym się zbliżał do jaskini jakiegoś dzikiego, nieznanego zwierza: z nieustraszoną odwagą, lecz i podniecony. Tylko że nie ma na świecie zwierza, który by w człowieku mógł wywołać oburzenie, moc ta należy do ohydnych właściwości zwierzęcia ludzkiego. I ja wrzałem oburzeniem, co nie przeszkodziło mi zauważyć uderzającego podobieństwa obu braci. Ten był ciemny, gdy tamten był jasnowłosy, lecz obaj równie otyli. Był bez marynarki i bez kamizelki; niewątpliwie ucinał drzemkę chrapiąc w bujaku, który stał w kącie najdalszym od okna. Ponad wielką masą zmiętoszonej bia-
łej koszuli, zapiętej na trzy brylantowe guzy, jego pucołowata twarz wydawała się smagła. Była wilgotna, ciemne wąsy zwisały kalekie i postrzępione. Popchnął ku mnie nogą zwyczajne krzesełko o wyplatanym siedzeniu. – Siądź pan. Musnąłem je przelotnym spojrzeniem, a potem, zwracając gniewne oczy wprost na niego, oświadczyłem tonem ścisłym i dobitnym, że przychodzę tu stosownie do zleceń mego armatora. – Ach, tak. Hm! Nie zrozumiałem, co ten błazen mówił… Ale nic nie szkodzi! To oduczy tego drania przeszkadzać mi o tej porze – dodał szczerząc do mnie zęby z drapieżnym cynizmem. Spojrzałem na zegarek. Było po trzeciej – właśnie najgorętsza pora biurowej pracy poobiedniej w porcie. Burknął rozkazująco: – Siadaj pan, kapitanie. Zważywszy łaskawość tego zaproszenia, odrzekłem: – Wszystkiego, co mi pan ma do powiedzenia, mogę wysłuchać stojąc. – Tfu! – fuknął i wlepił we mnie na chwilę szeroko otwarte, srogie ślepia. Olbrzymi kocur, ni stąd ni zowąd plujący w człowieka. – Patrzcie go!… Co panu się śni, że kim pan jesteś? Po coś pan tu przyszedł? Jeśli pan nie chcesz usiąść i porozmawiać o interesach, to lepiej idź pan do diabła! – Nie znam go osobiście – rzekłem – lecz po tym wszystkim nie omieszkam złożyć mu wizyty. Spotkanie z dżentelmenem działa odświeżająco. Szedł za mną i warczał: – Co za bezczelność! Mam wielką chęć napisać pańskim mocodawcom to, co o panu myślę. Odwróciłem się ku niemu na chwilę. – Wyjątkowo nic mnie to nie obchodzi. Ze swej strony zapewniam pana, że nie potrudzę się nawet na tyle, by im o panu wspomnieć. Zatrzymał się w drzwiach swego biura, kiedym już przeszedł zaśmieconą
sień. Sądzę, że był cokolwiek zaskoczony. – Pogruchotam ci wszystkie gnaty – ryknął raptem na nieszczęsnego chłopca – jeśli kiedykolwiek ośmielisz się przeszkodzić mi przed godziną wpół do czwartej dla kogokolwiek bądź. Słyszysz? Dla kogokolwiek bądź!… A cóż dopiero dla jakiegoś, psiakrew, szypra – zabulgotał trochę ciszej. Wątły młokos, chybocąc się jak trzcina, pojękiwał z cicha. Przystanąłem i udzieliłem nieszczęsnemu pewnej rady. Podsunął mi ją widok młotka (używanego zdaje się do otwierania skrzynek z winem), leżącego na podłodze. – Gdybym był na twoim miejscu, mój chłopcze, schowałbym ten przedmiot do rękawa, wchodząc tam następnym razem, i przy pierwszej sposobności… Cóż to było tak mi znajomego w żółtej twarzy tego chłopca? Zabarykadowany i dygoczący za swoim tandetnym biurkiem, nawet nie podniósł oczu. Jego grube opuczczone powieki naraz dały mi klucz do tej łamigłówki. Podobny był – tak jest, te sklejone mięsiste wargi – podobny był do braci Jacobusów. Do obydwu, do tego bogatego kupca i do tamtego zabiegliwego kramarza (którzy byli podobni do siebie); podobny był do nich o tyle, o ile wiotki, z lekka żółtawy mulacki chłopczyna może być podobny do dużego, tęgiego, białego człowieka w średnim wieku. Egzotyczna cera i szczupłość budowy – oto co mnie tak najzupełniej zbiło z tropu. Teraz nieomylnie widziałem w nim cechy rodowe Jacobusów – osłabione, rozcieńczone niejako w wiadrze wody – i powstrzymałem się od zakończenia swej namowy. Miałem zamiar powiedzieć: „Trzaśnij i rozwal mu ten jego łeb bydlęcy.” Czułem, iż ten ostateczny wniosek był trafny. Ale to nie żarty brać na siebie odpowiedzialność doradzając komuś ojcobójstwo, choćby i najgłębiej pokrzywdzonemu. – Żebracze… pyskate… szypry! To ujadanie za plecami przyjąłem z pogardą. Z żalem wszakże wyznaję, iż będąc mocno podrażniony i wytrącony z równowagi zatrzasnąłem za sobą
drzwi w sposób jak najbardziej sprzeczny z dostojnością. Może to się wyda rzeczą niezupełnie absurdalną, jeśli powiem, że po tej przeprawie pogląd mój na tamtego Jacobusa zmienił się na lepsze. I z przychylniejszym uczuciem, jakby jakiegoś z nim wspólnictwa, po kilku dniach zgłosiłem się do jego „składu”. Do tego przybytku interesów, o bardzo ciemnych tyłach piwnicznych, do tej przepastnej bezdni, zapchanej wszelkim kupieckim dobrem, wchodziło się z ulicy przez wysoko wzniesioną arkadę portalu. Daleko w głębi spostrzegłem mego Jacobusa bez marynarki, usilnie zajętego czymś wśród swoich pomocników. Izbę kapitańską stanowił mały, sklepiony alkierz z kamienną posadzką,. o okratowanych grubymi żelaznymi sztabami oknach, przypominający zamkowy loszek więzienny zamieniony w gościnną komnatę. Parę ochoczych butelek w towarzystwie kilku lśniących kieliszków tworzyło świetne grono dokoła matowoczerwonego, gliniastego, pokaźnej objętości dzbanka w środku stołu, na którym leżały rozpostarte czasopisma ze wszystkich części świata. Jakiś układny obcy jegomość w szykownym szarym garniturze w kratkę, siedzący z zarzuconą na kolano nogą, odłożył szybko na bok arkusz gazety i kiwnął mi głową. Domyśliłem się, że to kapitan jakiegoś parowca. Nie sposób znać tych panów. Przybywają i oddalają się zbyt prędko, a ich statki stoją na redzie za daleko, u samego wejścia do portu. Żyją odmiennym życiem. Ziewnął z lekka. – Nudna dziura, nieprawdaż? Zrozumiałem, że ma na myśli miasto. – Tak pan sądzi? – mruknąłem. – A pan nie? Ale jutro już mnie tu nie będzie, dzięki Bogu. Wyglądał na osobą nader wytworną, uprzejmą i wyższego tonu. Przyglądałem mu się, jak przysunął do siebie stojące na stole otwarte pudełko z cygarami, jak wydobył z kieszeni grubą papierośnicę i jak skrupulatnie zaczął ją napełniać. Potem, gdy nasze oczy się spotkały, mrugnął niby zwyczajny
śmiertelnik zachęcając mnie do pójścia za jego przykładem. – Można je palić, są istotnie przyzwoite. Pokręciłem głową. – Ja jeszcze jutro nie odpływam. – Cóż z tego? Sądzi pan, że nadużywam gościnności Jacobusa? Uchowaj Boże! To wchodzi do rachunku, rzecz prosta. On przeplata go takimi różnymi drobnostkami. Umie dbać o siebie! Czemu nie, to zwykła rzecz w interesach… Dojrzałem cień przemykający po jego zadowolonej twarzy i chwilę niezdecydowania, gdy zamykał swą papierośnicę. Ale skończyło się na tym, że schował ją ochoczo do kieszeni. Od drzwi dobiegł nas spokojny głos: – Jest pan w zupełnym porządku, panie kapitanie. Obszerny, bezszelestny kształt Jacobusa wsunął się do izby. Jego spokój w tych okolicznościach znaczył tyleż co serdeczność. Zjawił się przy nas wdziawszy przedtem żakiet i usiadł w fotelu opróżnionym przez kapitana parowca, który ponownie kiwnął mi głową i wyszedł z krótkim, trzeszczącym śmiechem. Zapanowało głębokie milczenie. Utkwiwszy we mnie swój ociężały wzrok Jacobus zdawał się drzemać z otwartymi oczyma. Jednakże czułem, iż jego ciężkie spojrzenie bada mnie do głębi. W ogromnej pieczarze sklepu ktoś począł zabijać gwoździami pakę, snadź fachową ręką: pac-pac… pac-pac-pac. Dwaj inni fachowcy, jeden głosem niskim i nosowym, drugi świdrującym w uszach i szczekliwym, zaczęli litanię sprawdzania faktur. – Trzycalowa lina manilowa, pół zwoju. – Dobrze. – Sześć par klamer. – Dobrze. – Sześć puszek zup… komplet, trzy pasztetu, dwie szparagów, czternaście funtów tytoniu – kajuta. – Dobrze.
– To dla tego kapitana, który tutaj był przed chwilą – rzekł półgłosem niezachwiany Jacobus. – Te obstalunki z parowców to drobiazg. Skubią po drodze to, co im na razie potrzebne. Ten gość będzie w Samarangu przed upływem dwóch tygodni. Bardzo małe zamówienie, doprawdy. W sklepie w dalszym ciągu odbywało się sprawdzanie pozycji; nadzwyczajna mieszanina różnorodnych części składowych, pędzli malarskich, yorkshirskich delikatesów i tak dalej. – Trzy worki najprzedniejszych ziemniaków – wyczytywał głos nosowy. Tu Jacobus zamrugał powiekami jak śpiący człowiek, którego obudzono szturchnięciem, i objawił nieco ożywienia. Na jego rozkaz zawołany w głąb sklepu jakiś mizdrząco uśmiechnięty pisarczyk-mieszaniec, o suto namaszczonych olejem kędziorach i z obsadką pióra zatkniętą za ucho, wniósł próbkę z sześciu kartofli, – które ustawił na stole w paradnym ordynku. Znaglony do przyjrzenia się ich piękności, obrzuciłem je zimnym i nieprzyjaznym błyskiem oczu. Jacobus najspokojniej w świecie zaproponował mi, żeby zrobić u niego obstalunek na dziesięć lub piętnaście ton. Ton! Nie wierzyłem własnym uszom. Moja załoga nie zjadłaby takiej porcji przez rok; a kartofel (wybaczcie mi tę praktyczną uwagę) to łatwo psujący się towar. Myślałem, że żartuje lub że chce się przekonać, czy ze mnie wprost nieopisany dureń. Ale jego zamiar nie był tak prosty. Okazało się, że miał na myśli kupno na mój własny rachunek. – Proponuję panu nielichy interes, panie kapitanie. Cena nie będzie wysoka. Powiedziałem mu, że nie przybyłem tu handlować. I nawet dodałem szyderczo, że aż nadto dobrze wiem, jak się kończy tego rodzaju spekulacja. Westchnął i założył ręce >na brzuchu gestem przykładnej rezygnacji. Podziwiałem jego bezwstydny spokój. Po chwili jakby się obudził: – Zapali pan cygaro, kapitanie?
– Me, dziękuję. Nie palę cygar. – Na próbę! – zaklinał cierpliwym szeptem. Zapadło posępne milczenie. Wiecie, jak czasami ktoś uzewnętrznia głębię i przenikliwość myśli, o którą nie można go było podejrzewać, to jest, inaczej mówiąc, wyłania z siebie coś nieoczekiwanego. Tak właśnie, nieoczekiwanie, doszły mnie słowa Jacobusa: – Ten pan, który przed chwilą wyszedł, miał rację. Może pan zapalić, panie kapitanie. Tu każda rzecz związana jest z interesem. Poczułem się trochę zawstydzony. Wspomnienie jego strasznego brata sprawiło, że wydał mi się odmianą człowieka zupełnie godziwą. Nieco tedy skruszony, wypowiedziałem kilka słów w tym sensie, że gościnności jego bynajmniej nic nie zarzucam. Zanim się postarzałem o minutę, spostrzegłem, dokąd mnie to ustępstwo prowadzi. Jak gdyby zmieniając temat Jacobus nadmienił, że do jego domu jest około dziesięciu minut spacerkiem. Siedziba posiada otoczony murem stary ogród. Coś naprawdę godnego uwagi. Mógłbym tak zajść którego dnia i rzucić okiem. Można było przypuszczać, że jest miłośnikiem ogrodów. Ja też się lubuję w ogrodach, lecz anim myślał, żeby moja skrucha miała ponieść mnie aż tak daleko – do kwiatowych klombów Jacobusa, chociażby nie wiem jak pięknych i starych. Dorzucił tonem niejakiej zażyłości: – Tam jest tylko moja córka. Trudno notować wszystko w należnym porządku. Muszą więc tutaj cofnąć się do tego, co stało się przed tygodniem czy przed dwoma. Ordynujący z urzędu lekarz portowy przybył na pokład mego statku, by rzucić okiem na jednego z mej załogi, któremu coś dolegało, i, rzecz naturalna, zaproszony został do kajuty. Był tam również pewien mój kolega-kapitan; podczas rozmowy o tym i owym wspomniano nazwisko Jacobusa. Wymienił je bez szczególnego szacunku ktoś, bodaj że właśnie kolega. Nie pamiętam w tej
chwili, co chciałem na to powiedzieć, gdy doktor, człowiek przyjemny i kulturalny, o zdecydowanym tonie, uprzedził moje słowa wtrącając z przekąsem: – Ach, panowie mówicie o moim szanownym teściu. Rzecz prosta, cierpki ten frazes zamknął nam usta. Przypomniałem sobie teraz ten epizod i kiedy w związku z nową sytuacją jużjuż miałem powiedzieć coś nie wiążącego, spytałem z uprzejmym zdziwieniem: – To pańska zamężna córka mieszka z panem? Spokojnym gestem tłustej ręki z prawa na lewo zaprzeczył. Nie! To inna z jego córek, powiedział znacząco i, jak zwykle, półgłosem. Ona… Zrobił przerwę, snadź chcąc wynaleźć w mózgu jakieś opisowe zdanie. Lecz moje nadzieje zawiodły. Ograniczył się do wypowiedzenia swego zwykłego: – To jest osoba w zupełnie innym guście, – Doprawdy… Ale, ale, panie Jacobus, byłem w tych dniach z wizytą u pańskiego brata. Nie pochlebiając panu, znalazłem, że jest to osoba w zupełnie innym guście niż pan. Przybrał wyraz głębokiej zadumy, by w chwilę potem zdziwić mnie swoją odpowiedzią: – To człowiek o ustalonych nawykach. Może chodziło mu o nawyk owej poobiedniej drzemki; lecz ja wymamrotałem coś o „nawykach takich czy siakich, ale bydlęcych” i nie zwlekając dłużej wyszedłem ze składu.
IV
Moje drobne zajście z tamtym Jacobusem zyskało powszechny rozgłos. Niektórzy znajomi napomykali o tym z lekka. Chyba mały Mulat się wygadał. Ludzie byli poniekąd zgorszeni, ale muszę wyznać, że wcale nie z powodu brutalności Jacobusa. Jeden z moich dawniejszych znajomych strofował mnie za porywczość. Opowiedziałem mu cały przebieg mej wizyty nie wyłączając mniemanego podobieństwa nieszczęsnego chłopca do jego dręczyciela. Nie zdziwił się wcale. Zapewne, zapewne. I cóż stąd? Jowialnym tonem zapewniał mnie, że tego gatunku musi być sporo. Jacobus starszy był przez całe życie kawalerem. Wysoce poważanym kawalerem. Lecz ten jego związek nigdy nie wzbudził jawnego zgorszenia. Prowadził życie w zupełności uregulowane; nie mogło być dla nikogo obrazą. Powiedziałem, że mnie obraził dość poważnie. Mój rozmówca zrobił wielkie oczy: Jak to? że chłopcu, jakiemuś Mulatowi, dostało się parę szturchańców? Jest się też o co rozbijać, doprawdy. Nie mam pojęcia o zuchwalstwie ani kłamliwości tych mieszańców. Zdawało się, że w jego przekonaniu pan Jacobus okazuje temu chłopakowi niemal łaskę trzymając go w ogóle u siebie; rodzaj miłej słabostki, którą można wybaczyć. Znajomy ów należał do starych rodzin francuskich stanowiących potomstwo dawnych osadników – zbiedniała szlachta, żyjąca ciasnym domowym życiem, spłowiałym i zanikającym w dostojnym murszeniu. Mężczyźni w tych domach z reguły zajmują podrzędne stanowiska w biurach rządowych lub w przedsiębiorstwach handlowych. Dziewczęta, po większej części ładniutkie, nie znające świata, dobre i układne, mówią zazwyczaj dwoma języ-
kami; szczebioczą niewinnie po francusku, jak i po angielsku. Pustka ich bytowania przechodzi wszelkie wyobrażenie. Uzyskałem wstęp do kilku takich rodzin, ponieważ przed paroma laty, w Bombaju, nadarzyła mi się sposobność oddania przysługi pewnemu miłemu, bezradnemu młodzieńcowi, który utknął jak rozbitek nie wiedząc, co tam z sobą począć lub nawet jak się dostać z powrotem na swoją wyspę. Była to kwestia jakichś, dwustu rupii, lecz gdym powrócił, rodzina wzięła sobie za punkt honoru wyrazić mi wdzięczność przez dopuszczenie mnie do zażyłej z sobą komitywy. Moja znajomość francuskiego ułatwiła mi to przyjęcie. Zdążyli tymczasem ożenić owego młodzieńca z kobietą dwa razy odeń starszą, stosunkowo zamożną; jedyny dla niego odpowiedni fach. Lecz pożycie ich nie było tak całkiem usłane różami. Za pierwszą moją u nich bytnością żona, wyszpiegowawszy tłustą plamkę na spodniach tego nieboraka, zrobiła mu tak wrzaskliwą scenę wyrzutów przepojonych namiętnością, że siedziałem, zdjęty przerażeniem, jak na tragedii Racine’a. Oczywiście, nie było w ogóle mowy o sprawie pożyczonych mu pieniędzy; ale panna Agnieszka i panna Maria, dwie jego siostry, oraz ciotki obu rodzin, mówiące wykwintną archaiczną francuszczyzną z epoki przedrewolucyjnej, łącznie z zastępem dalekich krewnych i powinowatych wręcz adoptowali mnie na przyjaciela z takimi zachodami, że były one dla mnie niemal kłopotliwe. Ów znajomy, z którym rozmawiałem o Jacobusie-hurtowniku, był to właśnie najstarszy brat (miał zajęcie w mej kancelarii odbiorczej). Ubolewał nad moim zachowaniem się i kręcił roztropną głową: To człowiek o dużych wpływach. Nigdy nie wiadomo, kiedy się taki może przydać. Oświadczyłem, że z dwojga braci stanowczo wolę detalistę. Na to zmarkotniał srodze. – Co u licha, co się panu nie podoba? – krzyknąłem zniecierpliwiony. – Zaprosił mnie, bym obejrzał jego ogród, i mam szczery zamiar pójść tam kie-
dyś. – Niechże pan tego nie czyni – rzekł z tak uroczystą powagą, że parsknąłem w napadzie wesołości; ale on spoglądał na mnie bez uśmiechu. Albowiem teraz chodziło już o całkiem inne sprawy. Swego czasu publiczne sumienie wyspy było potężnie wstrząśnięte przez mojego Jacobusa. Dwaj bracia żyli lata całe w bardzo zgodnej spółce, gdy pewnego razu przybył na wyspę cyrk wędrowny i mój Jacobus nagle zadurzył się w jednej z woltyżerek. Sprawę pogarszało to, że był żonaty. Niełaskawa Opatrzność nie pozwoliła mu nawet skryć namiętnych uniesień. Zaiste, musiała to być wielka moc, zdolna unieść tak korpulentną, spokojną istotę. Jego zachowanie się było ostatnim wyrazem skandalu. Pojechał za tą kobietą na Przylądek i, ciągnąc za cyrkiem, jawnie podróżował po różnych częściach świata w najbardziej poniżającej roli. Rychło też przestał obchodzić swą wybrankę, która go traktowała gorzej psa. Nadzwyczajne opowieści o tym upadku moralnym dochodziły wówczas na wyspę. A on nie miał dostatecznej siły woli, żeby otrząsnąć… się z tych więzów. – Groteskowy wizerunek otyłego, obrotnego dostawcy okrętowego, który niewolniczo uległ opętaniu bezbożnej miłości, podziałał na mnie jak urok. I powiem, że z otwartymi ustami słuchałem tej historii odwiecznej jak świat, przedmiotu legend, bajek z - morałem, poematów, lecz tak komicznie nie licującego z tą osobistością. Cóż za niezwykła ofiara bogów! Tymczasem zmarła jego porzucona żona. Córką zaopiekował się brat i wydał ją za mąż – najkorzystniej, jak było można w tych Warunkach. – A, to pani doktorowa! – zawołałem. – Pan o tym wie? Tak. Bardzo zdolny człowiek. Brakowało mu tego? co jest dźwignią w świecie, a tam, po matce, był porządny kawał grosza, nie mówiąc o widokach na przyszłość. Rzecz prosta, dodał, nie utrzymują z nim stosunków. Doktor kłania mu się jak przypuszczam, na ulicy, lecz nie nawiązuje z
nim rozmowy, gdy przypadkiem, co się pewnie zdarza czasem, spotykają się na… pokładzie statku. Zrobiłem uwagę, że ta historia jest już przestarzała. Mój przyjaciel, zgodził się z tym. Ale to jest wina Jacobusa, że mu nie przebaczono i nie zapomniano. Ostatecznie powrócił. Ale jak? Bez ducha pokory i skruchy, co mogłoby przejednać zgorszonych bliźnich. Nie, oto musiał przywlec z sobą dziecko – tę dziewczynkę… Wspominał mi o jakiejś córce, która z nim mieszka – wtrąciłem, bardzo zaintrygowany. – Jest ona niezawodnie córką tej kobiety z cyrku – rzekł mój znajomy. – Może jest również i jego córką; gotów jestem przypuścić, że tak. W samej rzeczy, nie wątpię… Lecz nie widział powodu wprowadzania jej do grona szanującej się społeczności, aby utrwalić na wieki wieczne pamięć o tym skandalu. Ale to jeszcze nie było najgorsze. Później zdarzyło się coś, z czym było dużo większe utrapienie. Owa kobieta, z którą się był rozstał, powróciła tu. Wyszła na ląd z pocztowego statku… – Co? Tutaj? Może upominać się o dziecko? – podsunąłem. – Ona? A jakże! – Wzgardliwym tonem poinformował mnie o sytuacji: – Proszę sobie wystawić uszminkowaną, zaschłą jak szczapa, roztrzęsioną, szalejącą wiedźmę. Pozbył się jej ktoś, wyrzucając ją na Mozambiku i opłacając za nią przejazd tutaj. Z pozostałością wewnętrznych uszkodzeń, których nabawił ją koń wierzgnięciem, po wylądowaniu nie miała centa przy duszy; nie sądzę, by choć zapytała, czy może zobaczyć się z dzieckiem. Chyba w ostatnim dniu przed śmiercią. Jacobus wynajął dla niej chatę, żeby tam sobie mogła umrzeć. Sprowadził parę sióstr ze szpitala, aby jej doglądały przez te kilka miesięcy. Jeżeli Jacobus nie zaślubił jej in extremis, co poczciwe siostry usiłowały przeprowadzić, to jedynie dlatego, że ona nie chciała nawet o tym słyszeć. Jak mówiły siostry, „umarła bez rozgrzeszenia”. Opowiadali, że nawet w chwili zgonu kazała Jacobusowi wyjść za drzwi. Dlatego pewnie sam
nie przywdział żałoby; tylko córkę ubrał na czarno. Gdy była małą dziewczynką, widywano ją czasem na ulicy w towarzystwie służącej, Murzynki, lecz gdy podrosła, nie sądzę, by choć jeden krok zrobiła poza mur ogrodu. Musi mieć teraz przeszło osiemnaście lat. Taka była opowieść mego przyjaciela, wraz z posłowiem zawierającym takie szczegóły, jako to: że on sam nie sądzi, aby na wyspie znalazły się trzy osoby jakiegokolwiek społecznego stanowiska, z którymi by ta dziewczyna zamieniła jedno słowo; że jakaś kuzynka braci Jacobusów, osoba podeszła w latach, znaglona ostateczną biedą zgodziła się być guwernantką małej. Co zaś się tyczy zajęcia Jacobusa (będącego solą w oku jego brata), to wybór ten należy uznać za rzecz z jego strony mądrą. Dzięki niemu bowiem ma styczność jedynie z ludźmi obcymi, bawiącymi tu przejazdem; każde zaś inne zajęcie, w rodzimym środowisku, stawiałoby go tylko w różnego rodzaju kłopotliwych sytuacjach. Człowiek ten nie jest pozbawiony taktu – tyle tylko, że powoduje nim wrodzony bezwstyd. Bo w imię czego chowa u siebie tę dziewczynę? To właśnie boli wszystkich najmocniej. Pomyślałem nagle (i z głęboką odrazą) o tamtym drugim Jacobusie, nie mogąc się powstrzymać od chytrej uwagi: – Myślę, że gdyby trzymał ją przy gospodarstwie, w kuchni, dajmy na to w charakterze pomywaczki, i gdyby od czasu do czasu wytargał ją za czub i kropnął po uchu, to jego stanowisko bardziej odpowiadałoby przyjętym regułom i mniej by raziło tę szanowną kastę, do której i on się zalicza. Mój rozmówca nie był na tyle głupi, żeby nie pojąć, o co mi chodziło, i niecierpliwie Wzruszył ramionami. – Pan nie rozumie. Przede wszystkim ona nie jest Mulatką. A co skandal, to skandal. Trzeba ludziom ułatwić jakoś zapomnienie. Ośmielę się twierdzić, że lepiej byłoby dla niej, gdyby zrobiono z niej pomywaczkę albo coś takiego. To prawda, że on usiłuje zbijać grosz ma-
łymi środkami wszelkiego rodzaju; ale w takim interesie nigdy nikomu nie zawadzi mieć jak… najwięcej szans wypłynięcia na wierzch. Wyszedł, pozostawiając mi nową wizję Jacobusa i jego córki, wizję bytowania dwojga samotnych wyrzutków na odludnej wyspie: dziewczyna chroni się w domu jak w pieczarze skalnej, a Jacobus wyrusza na poszukiwanie jakiejś strawy dla obojga, którą spodziewa się znaleźć na wybrzeżu – zupełnie jak dwoje rozbitków żyjących ciągłą nadzieją na jakiegoś zbawcę, który ich w końcu sprowadzi do ponownego zetknięcia z resztą ludzkości. Ale cielesna rzeczywistość Jacobusa nie odpowiadała owej romantycznej wizji. Gdy znów, jak zwykle, zaszedł na pokład i popijając z wolna kawę pytał mnie, czy jestem zadowolony – słuchałem tylko jednym uchem komeraży portowych, które powoli cedził nie nadużywając głosu swoją niskobrzmiącą mową. Dość wtedy miałem swych własnych kłopotów. Mój statek był już zakontraktowany, głowę miałem zaprzątniętą pomyślnym i szybkim,rejsem powrotnym, aż tu nagle potykam się o niedostateczną ilość worków. Katastrofa! Zapas jednego specjalnego gatunku, tak zwanych „kieszeni”, snadź całkiem się wyczerpał. Zamówiona partia towaru miała wkrótce nadejść – już… płynęła w drodze do nas, gdy tymczasem załadunek mego statku utknął w martwym punkcie; było się o co martwić. Moi odbiorcy, którzy mnie w chwili przybycia witali z taką serdecznością, teraz, w charakterze dostawców-kontrahentów, słuchali moich utyskiwań grzecznie, lecz nie kwapiąc się z ratunkiem. Ich pryncypał, ten staropanieński chudzielec; który się gorszył już samą rozmową o nieczystym Jacobusie, wyłuszczył mi swój pogląd na rzecz ściśle po kupiecku. – Mój drogi kapitanie – skurczył swe garbowane policzki do łaskawego, rekinowatego uśmiechu – nie poczytywaliśmy sobie za moralny obowiązek uprzedzić pana o możliwych brakach, póki pan nie podpisze kontraktu. Ściśle mówiąc, pańską rzeczą było zabezpieczyć się przed ewentualną zwłoką.
Ale my, rzecz prosta, nie będziemy wyzyskiwali tego na naszą korzyść. Nikt tu, doprawdy, nie jest winien. – Myśmy się sami nie spostrzegli – kończył, sadząc się na ton szczerego wynurzenia i łżąc najwyraźniej. Wyznam, że po tej suchej perorze zachciało mi się pić. Hamowana wściekłość przeważnie ma taki skutek; i wówczas, wlokąc się bez celu, przypomniałem sobie wysoki gliniany dzban w kupieckiej izbie Jacobusowego „składu”. Ledwie kiwnąwszy głową zebranym tam panom, zalałem swoje oburzenie najpierw jednym zimnym haustem, potem drugim, aż ogarnęło mnie zniechęcenie i usiadłem zatopiony w smętnych rozmyślaniach. Tamci czytali, rozmawiali, palili, rzucali sobie ponad moją głową jakieś niezbyt wybredne żarciki. Jednakże moja niechęć towarzyska została uszanowana. Jakoż, nie odezwawszy się do nikogo, wstałem i wyszedłem, ale chyba po to tylko, aby najniespodziewaniej wśród zamętu sklepowego natknąć się na wyrzutka Jacobusa. – Witam pana, panie kapitanie, cieszę się, że pana widzę. Co? Już na wyjezdnym? W ostatnich dniach coś mi pan nie wygląda za dobrze. Dało panu w kość, co? Był bez marynarki i jego słowa miały w sobie zwykły ton handlowy, lecz czuło się w nich jakąś ludzką nutę. Kordialność ta była kupiecka wprawdzie, lecz i do takiej nie mogłem, jako obcy, mieć tytułu. Naprawdę byłem przekonany (wnosząc z kierunku jego ciężkiego spojrzenia ku półce), że będzie mi wpychał „wzmacniający nerwy środek Clarksona”, więc rzekłem porywczo: – Mam kłopot z tym swoim ładunkiem. Czujny pod swoją senną, obszerną maską o sklejonych ustach, pojął od razu i ruchem głowy wyraził taką zachętę, że puściłem wodze rozjątrzeniu tłumacząc: – Tysiąc sto worków trzykorcowych na pewno można by znaleźć w osa-
dzie. Chodzi tylko o to, żeby je odszukać. Znów ten lekki gest dużej głowy i wśród hałaśliwego ruchu w składzie spokojny szept: – Rzecz jasna. Ale ci, którzy by mogli mieć te trzykorcówki zarezerwowane, nie zechcą ich sprzedać. Może im samym potrzebne. – To samo mówią moi odbiorcy. Nie sposób kupić. Bujda! Po prostu nie chcą. Wolą mieć statek w zawieszeniu. Ale gdybym wytrzasnął skądś taką ilość, musieliby… Słuchaj, Jacobus! pan jesteś tym człowiekiem, który może wytrząsnąć taką rzecz z rękawa. Zaprzeczał ciężkim kołysaniem dużej głowy. Stałem przed nim bezradnie, przykuty spojrzeniem, tych oczu, przysłoniętych jakby mgiełką, oczu człowieka, który przeszedł jakiś wstrząsający kryzys. – Niepodobna tu spokojnie porozmawiać – szepnął nagle. – Jestem ogromnie zajęty. Ale gdyby pan zechciał pójść do mnie do domu i zaczekać… Stąd będzie mniej niż dziesięć minut. A prawda, nie zna pan drogi. Zawołał o surdut i oświadczył, że gotów mnie sam zaprowadzić. Miał zaraz wrócić do składu, na jakąś godzinę, żeby pokończyć interesa, a potem już swobodnie omówić ze mną tę sprawę trzykorcowych worków. W program ten wtajemniczył mnie cicho przez półprzymknięte wargi; jego nieruchomy ciężki wzrok spoczywał na mnie jak zwykle spokojnie – wzrok człowieka strudzonego – lecz był to również wzrok badawczy. Nie miałem pojęcia, czego się we mnie chce doszukać, i milczałem zaciekawiony. – Proszę zaczekać u mnie w domu, aż się uwolnię i będę mógł z panem swobodnie to omówić. Zgoda? – Najchętniej – zawołałem. – Ale nie mogę obiecywać… – Oczywiście, Nie oczekują obietnicy. – Nawet nie mógłbym przyrzec, iż spróbuję pewnego posunięcia, które
mam na myśli. Trzeba się naprzód zorientować… hm! – Doskonale! Co będzie, to będzie. Poczekam na pana tak długo, jak pan zechce. Cóż mi innego pozostało w tej piekielnej dziurze? Nie dokończyłem jeszcze tego wynurzenia, a już ruszyliśmy naprzód wydłużonym krokiem. Skręciliśmy parę razy wchodząc na koniec w ulicę zupełnie pozbawioną ruchu, nieomal wiejską uliczkę, wybrukowaną kamieniami, które gnieździły się w kępach trawy. Dom przylegał do pobocza drogi. Miał tylko jedną kondygnację na wysokiej podmurówce z nie ociosanych brył kamiennych, tak że idąc wzdłuż niego głowy mieliśmy poniżej okien. Wszystkie żaluzje były szczelnie zasunięte, podobne do zamkniętych oczu, toteż domostwo miało pozór uśpionego twardym snem w poobiednim słońcu. Wchodziło się bocznym wejściem z alei zarośniętej trawą jeszcze bardziej niż ulica; wąskie drzwi zamykały się tylko na klamkę. Jacobus, przepraszając, że mnie wyprzedza dla pokazania drogi przez ciemny pasaż, prowadził mnie po nagich taflach posadzki przez jakiś pokój, który mi się wydał stołowym. Pokój oświetlało troje oszklonych drzwi, szeroko otwartych na werandę lub raczej ganek, którego kolumnada z czerwonych cegieł biegła wzdłuż całej ściany domu wychodzącej na ogród. Ogród ten był rzeczywiście wspaniały. Gładkie, zielone trawniki na pierwszym planie i przepych labiryntu klombów, rozpostartych wokół basenu ciemnej wody obramionego marmurem, a w oddali gęstwa liści najrozmaitszych drzew, ukrywająca dachy innych domów. Miasto mogło być hen, o całe mile.. Była to lśniąca barwami samotnia, marząca w upalnej… rozkosznej ciszy. Tam gdzie długi cień zacisznie słał się w poprzek klombów, w mrocznych zakątkach zmieszane barwy kwiatów przybierały szczególnie efektowną okazałość. Stałem jak urzeczony. Jacobus ujął mnie delikatnie powyżej łokcia, zmuszając do zrobienia półobrotu w lewo.
Nie zauważyłem przedtem dziewczyny. Siedziała w niskim, głębokim, wiklinowym fotelu i ujrzałem ją w czystym profilu jak postać z makaty i tak samo nieruchomą. Jacobus puścił moje ramię. – To jest Alicja – oznajmił cichym głosem; ten jego przytłumiony sposób mówienia sprawił, że brzmiało to jak jakieś poufne zwierzenie, tak bliskie, iż kiwnąłem tylko głową na znak potwierdzenia i szepnąłem: „Rozumiem, rozumiem.” Oczywiście, nic nie rozumiałem. Nikt z nas nic nie rozumiał. Staliśmy obaj, jeden obok drugiego, spoglądając ku dziewczynie. Przez ten cały czas ani drgnęła, zapatrzona przed siebie nieruchomym wzrokiem, jak gdyby miała widzenie jakiegoś fantastycznego orszaku, przesuwającego się przez ogród w bogactwie świetlanej pożogi słonecznej i w przepychu kwiatów. Wtem, skończywszy swe rojenia, zatoczyła wzrokiem dookoła i spojrzała w górę. A tak, jak ja nie zauważyłem jej od razu, podobnie moja obecność uszła jej uwagi, dopóki nie zobaczyła mnie przy boku ojca. Żywszy ruch jej ciężkich powiek, szersze otwarcie rozmarzonych oczu, utkwionych w chwilę potem we mnie, usuwały wszelką co do tego wątpliwość. W jej zdumieniu krył się jakiś lęk, po którym nastąpił błysk jak gdyby gniewu. Jacobus, wymówiwszy dostatecznie głośno moje nazwisko, rzekł: „Rozgość się pan, panie kapitanie – ja zabawię niedługo” – i pośpiesznie wyszedł. Zanim zdążyłem złożyć ukłon, już znalazłem się sam na sam z dziewczyną – której, uprzytomniłem to sobie nagle, nie widział żaden mieszkaniec tego miasta od chwali, gdy uznała potrzebę noszenia długich włosów. A wyglądały one tak, jak: gdyby od owego czasu były nietknięte – masa czarnych lśniących loków, niedbale skręconych na głowie w wysoki zwój. Wymykały się spod niego w nieładzie luźne kosmyki zwisające z obu stron jaśniejącej białością twarzy; masa włosów tak gęsta i obfita, że na sam ich widok czuło się ucisk ich wagi na ciemieniu, a przy tym wrażenie jakiejś przewspaniale cynicznej niesforności. Pochyliła się naprzód podciągając skrzyżowane nogi;
nędzna narzutka bursztynowej barwy, obszyta falbaną i cienka, uwydatniała gibkie młode ciało, sprężone w głębi niskiego fotela, jak gdyby przyczajone do skoku. Uchwyciłem jedno czy dwa lekkie, dygocące drgnienia, które wyglądały dość niezwykle, jak zamierzony sus do ucieczki. Po nich nastąpił absolutny bezruch. Nagła trwoga obudziła się i we mnie; i już chciałem pobiec za Jacobusem, lecz opanowawszy ten niedorzeczny odruch wziąłem krzesełko, postawiłem je niezbyt daleko od niej, usiadłem rozważnie i zacząłem mówić na temat ogrodu, nie dobierając słów, lecz nadając im łagodną pieszczotliwość, jaką się zwykło stosować przy obłaskawianiu wystraszonego, dzikiego zwierzątka. Nie byłem nawet pewny, czy mnie rozumie. Nie podnosiła twarzy i nie próbowała spojrzeć w moją stronę. Mówiłem wciąż tylko po to, żeby zapobiec jej ucieczce. Znów przebiegło ją kilka takich jak poprzednio stłumionych drgnień, które śledziłem z trwożnie zapartym oddechem. Ostatecznie nasunął mi się domysł, że to niedostateczność jej stroju nie pozwalała jej zerwać się jednym wielkim skokiem i uciec. Wiklinowy fotel był z przylegających do niej rzeczy najbardziej zasobny w ma– terię. To, co miała na sobie pod spłowiałobursztynową, luźną narzutką, musiało być nader wiotkie i przejrzyste. Taki stan rzeczy nie może ujść uwagi, co tu mówić. Było to zupełnie oczywiste. Co prawda, onieśmielało mnie to zrazu, lecz ten rodzaj zmieszania łatwo mija, jeśli człowiek skiem dwu towarzyszących jej Murzynek, wtoczyła się z powrotem w drzwi, rozjuszona. – Co pan tu robi? Zwróciłem się ku dziewczynie. Siedziała już wyprostowana, z rękami na poręczach fotela. Odwołałem się do niej. – Ufam, panno Alicjo, że pani im nie pozwoli wyrzucić mnie na ulicę. Jej wspaniałe czarne oczy zwęziły się w podłużny kształt, omiotły mnie z
jakimś nieokreślonym wyrazem, po czym rzuciła głosem szorstkim i wzgardliwym coś w rodzaju wyjaśnienia po francusku: – C’est papa. Po raz drugi złożyłem niski ukłon starej damie. Obróciła się do mnie plecami, ażeby wypędzić swe czarne dworki, a potem, obejrzawszy moją osobę w szczególny sposób jednym maleńkim, prawie zamkniętym oczkiem, przy czym twarz miała ściągniętą po tej stronie, jakby nabrzmiałą od fluksji, zrobiła krok ku werandzie, siadła w pewnej odległości na bujającym fotelu i wzięła ze stolika robótkę na drutach. Zanim się do niej zabrała, zatopiła jeden z drutów w swojej siwej szopie i pogrzebała nim tęgo. Jej główne odzienie, szata w rodzaju nocnej koszuli, przylegało do jej wiekowych, przysadzistych i rozlanych kształtów. Na nogach miała białe pończochy bawełniane i wydeptane pantofle z brązowego aksamitu. Na nożnym oparciu bujaka wyzierały natrętnie jej stopy powyżej kostek. Dłubiąc na drutach zaczęła się z lekka kołysać. Zająłem znów swoje miejsce na krzesełku i siedziałem cichutko, gdyż nie dowierzałem tej babie. A nuż rozkaże mi odejść? Wyglądała na zdolną do wyrządzenia wszelkiej zniewagi. Raz czy dwa parsknęła gniewnie; zapamiętale machała drutami. Nagle z jej rury oddechowej wyleciało piskliwe pytanie w języku francuskim, zwrócone do dziewczęcia „ pytanie, które przekładam na mowę potoczną: – Co to się twemu ojcu znów ubrdało? Młode stworzenie wzruszyło ramionami tak wyraziście, że ruch ten aż zakołysał całym jej ciałem w luźnej matince; i głosem niespodzianie szorstkim, a jednak ponętnym dla zmysłów, jak pewne gatunki cierpkich młodych win, które się wszakże pija z przyjemnością, dorzuciła: – To jakiś kapitan. Daj mi spokój, dobrze? Bujak zakołysał się szybciej, cienki starczy głos zapiszczał jak świstawka: – Z ciebie i twego ojca dobrana parka. On nie ma żadnych skrupułów, to
przecież wiadomo. Ale tegom się nie spodziewała. Pomyślałem, że najwyższy czas przewietrzyć moją zależałą francuszczyznę. Nadmieniłem skromnie, lecz stanowczo, że tu chodzi o interes handlowy. Mam do omówienia pewną sprawę z panem Jacobusem. Posłyszałem w zamian szyderczy pisk: – Biedne niewiniątko. – Po czym, zmieniając ton: – Sklep jest do interesów. Dlaczego pan nie idzie rozmówić się z nim w sklepie? Zapamiętałe ruchy jej palców pospołu z migającymi drutami przyprawiały mnie o zawrót głowy; i znów piskliwe oburzenie: – Siedzieć tu, wybałuszać oczy na dziewczynę… to pan nazywa sprawą handlową? – Nie – rzekłem potulnie – to nazywam przyjemnością, nieoczekiwaną przyjemnością. I jeśli panna Alicja nie ma nic przeciwko… Zrobiłem pół obrotu ku niej. Cisnęła mi gniewne i wzgardliwe: „Nic mnie to nie obchodzi!”, i opierając łokieć na kolanach podparła dłonią podbródek – niewątpliwie podbródek Jacobusa. A te ciężkie powieki, te czarne oczy o zagniewanym,- uporczywie wpatrującym się spojrzeniu, też przypominały Jacobusa, Jacobusa kupca hurtowego, tego, z którym się liczono. I zarys jej brwi był ten sam, twardy i złowrogi. Tak! Wyśledziłem, w niej podobieństwo do nich obu. Zacząłem się przychylać do daleko idącego, zdumiewającego wniosku, że właściwie obaj Jacobusowie są pięknymi mężczyznami. Rzekłem: – O, w takim razie będę na panią wybałuszał oczy dotąd, aż się pani uśmiechnie. Była łaskawa obdarzyć mnie jeszcze niegodziwiej lekceważącym: „Nic mnie nie obchodzi.” Na to rozległ się wrzaskliwy pisk nieczułej staruchy: – Co za bezwstyd! A i ty także! Nie obchodzi! Idź przynajmniej i włóż coś
na siebie. Do czego to podobne tak siedzieć przed tym żeglarskim motłochem. Słońce zabierało Się do odejścia z Perły Oceanu na inne morza, na inne lądy. Okolony murem, pełen już cieniów ogród płonął od barw, jak gdyby kwiaty zwracały światło wchłonięte za dnia. Z dziwacznej jejmości wyłoniło się zdecydowane babsko. Namawiała dziewczynę do gorsetu i spódnicy z tak plugawą, niekrępującą się szczerością, że mnie to upokarzało. Czyż tu liczono się ze mną nie więcej niż z drewnianym manekinem? Dziewczyna ucięła: – Nie chcę! Nie było to ordynarne odfuknięcie złego dziecka; miało w sobie jakiś ton rozpaczy. Najwyraźniej ja, nieproszony gość, zakłóciłem równowagę ich ustalonych zwyczajów domowych. Stara robiła drutami z, obłędną akuratnością, utkwiwszy oczy w robótce. – O, ty jesteś nieodrodną córką, swego ojca! I to mówi o wstąpieniu do zakonu! Dać się tak oglądać chłopu!… – Przestań. – Bezwstydne stworzenie! – Stara czarownico – wyrzekła dziewczyna dosadnie, nie zmieniając swej zadumanej pozy ze Wspartym na dłoni podbródkiem i oczyma wpatrzonymi daleko poza ogród. Było to, jakby kocioł przyganiał garnkowi. Stara zerwała się z bujaka, grzmotnęła robótką o ziemię i trzęsąc krągłymi członkami, co doskonale dało się widzieć poprzez oblepiające je odzienie, toczyła się ku dziewczynie zupełnie nieporuszonej. Uczułem pewien rodzaj dreszczu, gdy ta leciwa powinowata Jacobusa, stchórzywszy snadź wobec postawy dziewczęcia, zawróciła prosto ku mnie. Była, jak zauważyłem, uzbrojona w drut od robótki; i gdy podniosła rękę, zdawało się, że zamierza ugodzić nim swe mnie jak dzirytem. Ale użyła go tylko do poskrobania się w głowę, obserwując mnie przez ten czas z niewiel-
kiej odległości swym jednym, półprzymkniętym okiem i twarzą skurczoną z jednej strony jakimś niesamowitym grymasem. – Mój kochany panie – rzekła ni stąd, ni zowąd – czy panu się zdaje, że będzie chleb z tej mąki? – Spodziewam się, że tak. – Usiłowałem zachować niewymuszony ton konwersacji poobiedniej. – Przychodzę tu, proszę pani, w sprawie pewnej ilości worków. – Worków! Patrzcie no państwo! Czyż nie słyszałam, coś pan tam bajał tej paskudnej gałganicy? – Ty chciałabyś widzieć mnie już w mogile – odezwała się cierpko dziewczyna, siedząca ciągle bez ruchu. – W mogile! A ja to co? Żywcem pochowana, umarła przed śmiercią, a wszystko dzięki temu zatraconemu stworzeniu i jej miłemu ojczulkowi! – Krzyczała. W końcu zwróciła się do mnie. – Pan jesteś jednym z tych ludzi, z którymi on robi swoje interesy. No więc, dlaczego pan nie chcesz zostawić nas w spokoju, mój dobry człowiecze? To „zostawić nas w spokoju” zawierało nacisk. Była w tym jakaś grubiańska poufałość, wyższość, pogarda. Miałem to słyszeć jeszcze nie raz jeden, albowiem okazalibyście niedostateczną znajomość ludzkiej natury myśląc, że to była moja ostatnia wizyta w tym domu – domu, w którym przez tyle lat nie postała noga żadnej szanującej się osoby. Tak, doznalibyście zawodu wyobrażając sobie, że to przyjęcie od razu mnie wypłoszyło. A przede wszystkim – nie wypadało rejterować przed jakąś cudaczną grubiańską starą babą. Poza tym nie należy zapominać o moich niezbędnych workach. W ten pierwszy wieczór Jacobus zatrzymał mnie na obiedzie, uprzedziwszy jednak uczciwie, że nie wie, czy będzie w ogóle mógł coś dla mnie zrobić. Myślał już o tym. Obawia się, że to za trudne. Nie użył wszakże aż tylu słów, aby mi to wytłumaczyć.
Za stołem siedziało nas tylko troje, gdyż dziewczyna za pośrednictwem wielokrotnych: „Nie chcę”, „Nie będę” i „Co mi tam”, zamanifestowała wszem wobec swoją wolę niesiadania do stołu, niejedzenia obiadu, nieruszenia się z werandy. Stara kuzynka w rozdeptanych łapciach miotała się skrzecząc obelżywie, a Jacobus górując nad nią wydobywał z siebie tylko uśmierzające, gardłowe pomruki; mój udział w tym wszystkim był żartobliwy: rzuciłem z boku parę słówek, za które pod przykryciem nocy dostała mi się szpetna sójka w bok, pochodząca od łokcia starej damy czy też może od jej pięści. Powstrzymałem okrzyk. A przez cały ten czas dziewczyna nie raczyła nawet podnieść głowy i obdarzyć kogokolwiek z nas spojrzeniem. Wszystko to może brzmi dziecinnie – lecz owo przytłaczające rozjątrzenie miało wyraźny posmak tragizmu. Tak więc zasiedliśmy do stołu w bogatym świetle świec, a ona została tam, skulona, zapatrzona w ciemność, jak gdyby sycąc swój zły nastrój balsamiczną wonią cudnego ogrodu. Przed odejściem powiedziałem Jacobusowi, że wrócę nazajutrz dowiedzieć się, jak postępuje sprawa worków. Pokręcił na to z lekka głową. – Będę pana nawiedzał dzień w dzień, dopóki pan się z tym nie uporasz. Nie pozbędzie się pan mnie wcześniej. Uśmiechnął się blado nie otwierając grubych warg. – Dobrze, kapitanie, zgoda. – Potem, odprowadziwszy mnie do drzwi, z wielkim spokojem i powagą wymruczał na pożegnanie: – Czuj się pan tu jak u siebie w domu – i nie omieszkał nadmienić o sakramentalnej „łyżce zupy”, która się zawsze dla mnie znajdzie. Dopiero gdy słabo oświetlonymi ulicami schodziłem na nabrzeże, przypomniałem sobie, że byłem proszony właśnie dziś na obiad do państwa S.. A choć zirytował mnie ten mój brak pamięci (który jakoś niezręcznie byłoby tłumaczyć), nie mogłem oprzeć się myśli, że właściwie jemu zawdzięczam
spędzenie wieczoru daleko zabawniej. Poza tym – sprawa handlowa. Ta święta sprawa… Bosy Negr dopędził mnie skacząc na złamanie karku po stopniach schodków nabrzeżnych; poznałem w nim Jacobusowego przewoźnika, który widać dokarmiał się w kuchni. Jego zwykłe „dobranoc, psze paa”, gdym już wstępował po trapie statku, zadźwięczało mi serdeczniej niż zazwyczaj.. Dotrzymałem słowa Jacobusowi. Nachodziłem jego dom. Zawsze zastawał mnie tam w porze popołudniowej, gdy wpadał na moment ze swego „składu”. Już od progu witały go dźwięki moich przemówień do Alicji; a gdy wieczorem powracał na dobre, mógłby był iść o zakład, że jeszcze usłyszy ich dalszy ciąg na werandzie. Witałem go kiwnięciem głowy. Siadał ociężale i cichutko i z wyczekującą aprobatą przyglądał się moim wysiłkom, by wywołać uśmiech na wargach jego Alicji. Nieraz mówiłem jej „Alicjo” w jego obecności. Czasami, zwracając się do niej, mawiałem: „Panno Co-Mi-Tam”, i suszyłem mózg sadząc się na trajkotanie, lecz ani razu nie udało mi się wyrwać jej z chmurnego, tragicznego odosobnienia. Bywały chwile, kiedy czułem, że wybuchnę i zacznę ją kląć siarczystymi piorunami. I wyobrażałem sobie, że gdybym to uczynił, Jacobus nie drgnąłby nawet. Nawiązało się pomiędzy nami jakieś niejasne wewnętrzne porozumienie. Muszę wyznać, że dziewczyna traktowała ojca dokładnie tak samo jak mnie. Bo i jakże mogło być inaczej? Traktowała mnie tak, jak traktowała swego ojca. Nigdy nie widziała mężczyzny przychodzącego z wizytą. Nie wiedziała, jak zachowują się mężczyźni. Należałem do tej gromady klientów, z którymi ojciec ma jakieś sprawy w porcie. Byłem człowiekiem bez znaczenia. Takim samym jak ojciec. Jedyni na świecie ludzie przyzwoici to ludzie tej wyspy, którzy nie Chcieli z nim się zadawać, ponieważ uczynił coś złego. Najwi-
doczniej w ten sposób stara panna Jacobus wytłumaczyła jej towarzyskie odosobnienie ich domu. Musiała przecież cośkolwiek powiedzieć! A miałem przeświadczenie, że z taką interpretacją pogodził się i Jacobus. Muszę powiedzieć, że stara rozsmakowała się w ciągłym poruszaniu tego tematu. Był on w jej ustach uniwersalnym wyjaśnieniem, źródłem wszelkich aluzji i docinków. Pewnego dnia Jacobus przyszedł wcześnie i skinąwszy, bym przeszedł do jadalni, gestem znużenia otarł czoło i oświadczył, że udało mu się zdobyć zapas trzykorcowych worków. – Mówiłeś pan, że brakuje pańskiemu statkowi tysiąc czterysta sztuk, kapitanie? – Tak, tak! – odpowiedziałem skwapliwie; ale on zachował spokój. Robił wrażenie bardziej znużonego aniżeli kiedykolwiek. – Otóż, kapitanie, możesz pan iść i powiedzieć swoim ludziom, że otrzymają tę ilość od mojego brata. Stałem z rozdziawionymi ustami, a wówczas dorzucił jeszcze swą zwykłą, łagodną formułę zapewnienia: – Przekona się pan, że wszystko będzie w porządku, kapitanie. – Czy mówił pan w tej sprawie z bratem? – Zdjęła mnie wyraźna trwoga. – I to za mnie? Przecież on musiał wiedzieć, że tylko mój statek „utknął” z braku worków. Jakim cudem… Znów wytarł czoło. Spostrzegłem, że był ubrany z niezwykłą starannością, w garnitur, którego na nim przedtem nie widziałem. Unikał mego wzroku. – Słyszałeś pan, rzecz prosta, ludzie mówią… Jest w tym dość prawdy… On… Ja… Myśmy rzeczywiście… przez wiele lat… – Głos mu zamarł do sennego szeptu. – Miałem mu, widzi pan, jedną rzecz do powiedzenia, rzecz, która… Szept ustał. Nie zamierzał mi powiedzieć, co to była za rzecz. Mniejsza z
tym. Pilno mi było zanieść nowinę kontrahentom i czym prędzej wróciłem na werandę po kapelusz. Na hałas, jaki sprawiłem, dziewczyna wolno podniosła oczy i spojrzała w mym kierunku; nawet stara ciotka przerwała robótkę. Stanąłem na chwilę i w uniesieniu krzyknąłem: – Zuch z pani ojca, panno Co-Mi-Tam. Zuch prawdziwy! Moja ochoczość była przyjęta niechętnie i z pogardliwym zdziwieniem. Gdym czmychał przez pokój stołowy, Jacobus z niezwykłą poufałością chwycił mnie pod ramię i ciężko dysząc wysapał zaproszenie na „talerz zupy” tegoż wieczoru. Odpowiedziałem z roztargnieniem: „Mm? Co? A, dziękuję! Zapewne. Z przyjemnością” – i wymknąłem się. Zjeść z nim obiad? Naturalnie. Przez samą wdzięczność… Ale w jakieś trzy godziny potem, w cichej i mrocznej ulicy wybrukowanej okrąglakami, uświadomiłem sobie, że to nie sama tylko wdzięczność kieruje moje kroki do tego domu z prastarym ogrodem – domu, w którym od lat żaden inny gość prócz mnie nie był na proszonym obiedzie. Sama wdzięczność nie mogłaby trawić wnętrza człowieka w tak osobliwy sposób. Głód – tak; ale do Jacobusowego stołu głód mnie tak znów nie popychał. Dziewczyna i tym razem nie chciała siąść do stołu. Brała mnie złość i rozpacz. Stara rzucała mi z ukosa złośliwe spojrzenia. Nagle rzekłem do Jacobusa: – Proszę, włóż no pan tu, na talerz kawałek kurczęcia i trochę sałaty. Usłuchał, nie podnosząc oczu. Dołączyłem do tego nóż, widelec, serwetkę i zaniosłem wszystko na werandę. Ogród był jedną ciemnością, jak cmentarz kwiatów pogrzebanych w mroku, a ona, wciśnięta w swój fotel, snuła zda się żałobne medytacje nad zgonem światła i kolorów. Jedynie duszne aromaty snuły się niczym błędne, wonne duchy tego tłumu zgasłego kwiecia. Mówiłem płynnie, żartobliwie, przekonywająco, czule; mówiłem przyciszonym głosem. Dla kogoś stojącego z boku musiało to brzmieć jak błagalny szept
kochanka. Za każdym razem, gdym w potoku słów robił wyczekującą przerwę, odpowiadało mi tylko głębokie milczenie. Było to jakby nakłanianie do spożycia darów siedzącą statuę. – Kiedy sobie pomyślałem, że pani tam siedzi głodna w tych ciemnościach, nie mogłem przełknąć ani kęsa. Doprawdy, to okrucieństwo tak zaciąć się w uporze. Przecież ja się dręczę. – Co mnie to obchodzi! Miałem takie uczucie, jak gdybym jej zadał jakiś gwałt, jak gdybym ją tarmosił, może zbił. – Takie zachowanie pani będzie miało ten skutek, że już tu więcej nie przyjdę – zagroziłem. – Nie dbam o to! – Pani lubi, jak tu przychodzę. – Nieprawda! – odburknęła. Oparłem rękę na jej ramieniu; i gdyby zrobiła jakiś gest oporu, to doprawdy myślę, żebym nią potrząsnął. Lecz ani się ruszyła, i ten jej bezruch podziałał na mój gniew rozbrajająco. – Tak, lubi pani. Bo czyż inaczej zastawałbym panią dzień w dzień na werandzie? Po co pani tu przesiaduje? W domu jest tyle pokojów. Ma pani swój, siedziałaby pani w nim, gdyby nie chciała mnie pani widywać. Ale pani chce. I wie pani o tym. Uczułem pod ręką lekkie drżenie i zwolniłem uścisk, jak gdyby przestraszony tym objawem ożywienia w jej ciele. Aromatyczny zapach ogrodu powiał ku nam ciepłą falą, podobny do wonnego, dyszącego rozkoszą westchnienia. – Niech pan wróci do nich – szepnęła niemal tkliwie. Wchodząc z powrotem do jadalni spostrzegłem, że Jacobus spuścił wzrok. Postawiłem talerz z łoskotem na stole. Na ten demonstracyjny objaw złego
humoru wymamrotał coś w przepraszającym tonie, ja zaś na – tarłem nań, jak gdyby obowiązany był zdać mi rachunek z tych „obrzydliwych dziwactw” – bodaj że tak je nazwałem. – Twierdzę z wszelką pewnością – rzekłem wyniośle – że kto jak kto, ale pani Jacobus jest odpowiedzialna za większość tych gorszących narowów. Z miejsca odskrzeczała mi w swój arogancki, gburowaty sposób: – Ejże? Dlaczegoż pan nie chcesz zostawić nas w spokoju, mój dobry człowiecze? Byłem zdumiony jej czelnością w obecności Jacobusa. Choć właściwie, czymże mógłby ją ukrócić? Stara za bardzo była mu potrzebna. Podniósł na chwilę ociężałe, senne oczy i zaraz je spuścił. Ta zaś wygłosiła swą ostateczną konkluzję: – Przecież już załatwiliście z sobą wasz interes, wy dwaj? A zatem… Babsko to posiadało typowy bezwstyd Jacobusów. A ta jej szarosiwa strzecha z męskim przedziałem na boku! Już-już zdawało się, że pogrąży w niej widelec, jak to zwykła była czynić z drutem od pończochy, ale jakoś się wstrzymała. Jej czarne oczki iskrzyły się jadowicie. Odwołałem się do siedzącego na honorowym miejscu gospodarza w sposób, że tak powiem, groźny: – A pan, panie Jacobus, cóż pan na to? Czy mam przyjąć, żeśmy już z sobą skończyli? Musiałem chwilę poczekać na odpowiedź. Była raczej niespodziewana i w zgoła innym duchu niż pytanie. – Moglibyśmy zrobić jeszcze, jak mniemam, kapitanie, ten interes z kartoflami. Przekona się pan, że… Uciąłem czym prędzej: – Jużem panu oświadczył raz, że nie handluję. Jego szeroka pierś wzdęła się i zapadła w niedosłyszalnym westchnieniu. – Pomyśl pan jeszcze nad tym, kapitanie – mamrotał cicho a wytrwale.
Wybuchnąłem nieprzyjemnym śmiechem przypomniawszy sobie jego włóczęgę za tą woltyżerką – głębię namiętności pod cichą powierzchnią, która, nawet smagana pejczem (jak głosi legenda), nie była zdolna rozsrożyć się choćby tylko na podobieństwo burzy; było w tym coś z rybiej namiętności, jeśli w ogóle można wyobrazić sobie coś takiego jak namiętna ryba. W ten wieczór bardziej niż kiedykolwiek doznałem uczucia moralnej zgagi, której zawsze nabawiałem, się w tym domu, obciążonym kondemnatą wszystkich ludzi „przyzwoitych”. Nie chciałem zostać po obiedzie na cygaro; a gdy wsuwałem rękę w poduszkowate palce dłoni Jacobusa, powiedziałem sobie, że jestem po raz ostatni w jego domu. Mimo to jednak serdecznie uścisnąłem to jego masywne łapsko. Czyż mnie nie wybawił z ciężkiego kłopotu? Na kilka słów wdzięczności, które czułem się w obowiązku wypowiedzieć – i doprawdy zrobiłem to z ochotą – odrzekł rozciągając zwarte usta w swój melancholijny uśmiech: – Spodziewam się, że wszystko będzie jak należy, panie kapitanie – wysapał. – Co pan chcesz przez to powiedzieć? – zapytałem z trwogą. – Że pański brat mógłby… – O, nie – rzekł uspokajająco. – On… Ten człowiek dotrzymuje słowa, kapitanie. Gdy opuszczałem progi tego domu, jak chciałem wierzyć, już po raz ostatni, nie mogłem pogodzić się z własnym sumieniem. Uświadomiłem sobie, że w rozważaniach pobudek Jacobusa nie byłem uczciwy, i oczywiście zaraz nazajutrz tam powróciłem. O, jakże jesteśmy słabi, nierozumni, niedorzeczni! I jak łatwo dajemy się ponieść wówczas, gdy nasza podniecona wyobraźnia skłoni nas ku drażniącemu podszeptowi żądzy! Obchodziła mnie ta dziewczyna nadzwyczaj; urzekła mnie posępnym wyrazem twarzy, upartym milczeniem, rzadkimi,
wzgardliwymi słowami; zbałamuciła mnie swym wiecznym dąsem na zaciśniętych Ustach, czarną głębią swego utkwionego w dal spojrzenia, odwracanego ku mnie z wolna, jakby z pogardliwą prowokacją, po to ażeby w chwilę potem odwrócić się ode mnie z rozpaczliwą obojętnością. Naturalnie, wieść o moim przesiadywaniu tam rozniosła się po całym miasteczku. Zauważyłem pewną zmianę w zachowaniu się moich znajomych i nawet niejaką różnicę w ukłonach innych kapitanów, z którymi spotykałem się czy to na nabrzeżu, czy w biurach, dokąd mnie sprowadzały interesy. Staropanieński prokurent załatwiał mnie z oziębłą skrupulatnością i, że tak powiem, zakasując rąbek sukni, by jej nie splugawić. Miałem wrażenie, że kiedy szedłem nabrzeżem, sami Murzyni odwracali za mną głowy; co zaś do Jacobusowego przewoźnika, to jego „Dobranoc, psze-paa”, gdy wysadzał mnie na pokład, nie było już tylko serdeczne, ale miało ton zażyłej poufałości człowieka wtajemniczonego, współuczestnika w jakimś łajdactwie. Mój przyjaciel S., starszy, mijając mnie po drugiej stronie ulicy przesyłał mi ręką pozdrowienie z ironicznym uśmieszkiem. Młodszy, ten, którego ożeniono z podstarzałą sekutnicą, z tytułu dawnej przyjaźni oraz jak gdyby uiszczając dług wdzięczności, pozwolił sobie na słówko ostrzeżenia. – Niedobrze pan sobie poczyna w wyborze przyjaciół, stary druhu – rzekł z dziecinnym namaszczeniem. Ponieważ wiedziałem, że spotkanie braci Jacobus pobudziło całą cukrową Perłę Oceanu do zacietrzewionych komentarzy, byłem ciekaw, za co też mnie ganią. – Ja spowodowałem ten pierwszy krok, wiodący do ostatecznego pojednania, którego należy sobie życzyć ze wzglądów przyzwoitości, nie wie pan o tym? – Naturalnie, gdyby można się było pozbyć tej dziewczyny, ułatwiłoby Może się jednak myliłem. Pudrowanie twarzy mogło być jej codziennym
nawykiem, a przesiadywanie na werandzie mogło znamionować obojętność, posuniętą tak daleko, że nie liczyła się z moim istnieniem. Cóż, dla mnie wychodziło to na jedno. Lubiłem się przyglądać, jak powoli zmienia pozy, obejmować wzrokiem znieruchomiałe na długo, z wdziękiem ułożone linie ciała, obserwować tajemnicze zapatrzenie jej wspaniałych czarnych oczu, z lekka wydłużonych, cokolwiek przymkniętych i kontemplujących próżnię. Była jak zaklęty twór o czole bogini, które wieńczył przepych rozczochranych włosów cygańskiej wietrznicy. Nawet jej obojętność miała w sobie coś uwodzicielskiego. Czułem, że coraz bardziej przywiązuję się do tej dziewczyny nićmi jakiegoś nieuchwytnego pragnienia, bo głowę miałem nie zawróconą – bynajmniej. I pogodziłem się już z przykrym samopoczuciem, w które zazwyczaj wtrącała mnie senna czujność Jacobusa, tak spokojna niby, a wyrazista; jak gdyby jakiś milczący pakt został zawarty między nami dwoma. Pogodziłem się z zuchwalstwem starej, puszczając mimo uszu jej ciągłe: „Czy nie zechciałbyś pan zostawić nas w spokoju, mój poczciwcze?”, z jej szyderstwami, z jej bezczelnym, przewrotnym wymyślaniem. Była to nieodrodna płonka z Jacobusowego szczepu. Bezpośrednio po odejściu od dziewczyny wymyślałem sam sobie najostrzejszymi słowami. Cóż to za szaleństwo? – dopytywałem się samego siebie. Był to jakby niewolniczy i upadlający nałóg. A potem powracałem do niej z głową niezamąconą, sercem niewątpliwie wolnym i nawet próżnym litości dla tej dziewczyny-wyrzutka (była niczym rozbitek na bezludnej wyspie) – lecz wracałem, jak gdyby omamiony jakąś nadzwyczajną obietnicą. Trudno sobie wyobrazić coś bardziej niegodnego. Wspomnienie jej drżącego szeptu, gdy je – dna moja ręka legła na jej ramieniu, a drugą trzymałem talerz z kurczęciem, wystarczało mi, by złamać wszystkie cnotliwe postanowienia. Samo jej obelżywe milczenie mogło nieraz doprowadzić człowieka do
wściekłego zgrzytania zębami. A jeżeli otwierała usta, to jedynie po to, by szkaradnie, po prostacku, cierpkim tonem odfuknąć coś wspólnikowi jej potępionego ojca, ku pełnej aprobacie starej ciotki, która przytakiwała jej urągliwym chichotem. Gdyby nie to, jej uwagi, wypowiadane zawsze tonem obraźliwej wzgardy, byłyby przeraźliwie pozbawione treści. Jakże mogło być inaczej? Ta łotrzyca, to pękate Jacobusowskie stare pudło w obcisłym szarym kitlu nie nauczyło jej wcale grzeczności. Grzeczność zapewne niekoniecznie jest potrzebna komuś, kto się urodził wyrzutkiem. Żaden zakład wychowawczy nie dałby się namówić do przyjęcia jej na wychowankę – ze względu na przyzwoitość. A Jacobus nie mógł się zdobyć na wysłanie jej gdzie indziej. Jakżeby to zrobił? Z kim? Dokąd? Zbyt mało miał w sobie przedsiębiorczości, ażeby pomyśleć o jakim innym miejscu osiedlenia. Namiętność miotała nim, uczepionym cyrkowego trenu, z jednego obcego wybrzeża na drugie, lecz kiedy burza ucichła, przydryfował – przywlókł się bezwstydnie tu, gdzie będąc wyrzutkiem pozostał jednak latoroślą Jacobusów, jednego z najstarszych rodów na wyspie, starszego nawet od francuskich. Jakiś Jacobus musiał być już przy zgonie ostatniego dodo… Dziewczyna nie uczyła się niczego, nigdy nie przysłuchiwała się rozmowom towarzyskim, nic nie wiedziała, o niczym nie słyszała. Umiała czytać, zapewne, lecz jedyną dostępną dla niej lekturę stanowiły gazety sprowadzane dla kapitańskiej izby Jacobusowego „składu”. Jacobus miał zwyczaj co pewien czas zabierać do domu te zadrukowane płachty, poplamione już i ponaddzierane. Ponieważ nie potrafiła uchwycić znaczenia żadnej z poruszanych tam spraw oprócz sprawozdań sądowo-policyjnych i kroniki przestępstw, utworzyła sobie pogląd na świat cywilizowany jako na widownię morderstw, porywań, kradzieży, rozpraw nożowniczych i wszelkiego rodzaju desperackich gwałtów. Anglia i Francja, Paryż i Londyn (dwa miasta, o których, zdaje się, słyszała) były to w jej pojęciu ścieki ohydy dymiące oparem krwi w przeciw-
stawieniu do jej wysepki, gdzie drobna kradzież stanowiła prawie miernik przeciętnych występków, jeśli pominąć trafiającą się niekiedy poważniejszą zbrodnię – i to jedynie wśród kulisów, sprowadzonych do robót na plantacjach cukru, albo też pośród miejscowych Murzynów. Ale w Europie terze czy działy się co dzień, dokonywane przez znieprawione społeczeństwo białych ludzi, spośród których, jak wytykała ta wszeteczna, arystokratyczna stara panna Jacobus, wędrowni żeglarze, mający konszachty z jej szacownym ojczulkiem, byli najpodlejsi z podłych. Nie można jej było dać pojęcia o proporcji. Anglia, przypuszczam, w jej wyobraźni nie przekraczała swym obszarem Perły Oceanu; a w takim razie ta nieduża połać ziemi mogła jej się istotnie wydawać dymiącym krwią pobojowiskiem splądrowanych domów. Nie można jej było przekonać, że te okropieństwa, którymi karmiła wyobraźnię, giną w całości unormowanego życia, tak jak parę kropel krwi ginie w oceanie. Zwracała ku mnie na chwilę przymrużone oczy spojrzeniem nie rozumiejącym i odwracała wzgardliwie swą upudrowaną twarz bez słowa. I żeby choć zadała sobie trud wzruszenia ramionami! Wtedy to właśnie ostatnia poczta przywiozła naj – świeższy wypiek dzienników donoszących o szeregu zbrodni w londyńskim East Endzie, jak również o sensacyjnym porwaniu we Francji i cudownie zorganizowanym zbrojnym rabunku w Australii. Pewnego popołudnia przechodząc przez jadalnię usłyszałem na werandzie piskliwy głos pani Jacobus wrzeszczącej z jadowitą zawziętością: – Nie wiem, co twój szacowny tatuś knuje z tym drabem. Ale to jest właśnie taki pan, który byłby zdolny uprowadzić cię w jaki daleki kąt, a potem, którego dnia, poderżnąć ci gardło dla twoich pieniędzy. Fotele obu pań dzieliło przeszło pół werandy. Wszedłem i usiadłem zamaszyście w samym środku.
– Tak jest, tak właśnie postępujemy z dziewczętami w Europie – zacząłem ponurym, rzeczowym tonem. Pani Jacobus była, zdaje mi się, mocno stropiona moim niespodzianym nadejściem. Zwróciłem się do niej z wyrazem zimnego okrucieństwa: – A co się tyczy starych, niecnych bab, to naprzód dusi się je z wolna, potem kraje na kawałki i rzuca precz, jeden kawałek tu, drugi tam. Znikają… Utrzymywać, że ją przeraziłem, byłoby przesadą. Stropiła ją wszakże moja wojowniczość, tym bardziej że zawsze zwracałem się do niej z grzecznością, na którą nie zasługiwała. Jej pulchne ręce z robótką osunęły się pomału na kolana. Nie odezwała się słówkiem, przygwożdżona mym srogim, zdecydowanym spojrzeniem. A gdy nareszcie odwróciłem od niej oczy, położyła delikatnie robótkę i niedosłyszalnym krokiem wycofała się z werandy. Ściśle mówiąc zniknęła. Ale nie ona mnie obchodziła. Patrzyłem na dziewczynę. Dla niej to przychodziłem tu dzień w dzień, zatroskany, zawstydzony, płonący; tu, blisko niej, doznawałem jedynego w swoim rodzaju uczucia, któremu folgowałem z trwogą, pogardą dla samego siebie i z rozkoszą, jak gdyby to była jakaś tajemna zdrożność mająca mnie zgubić, nałóg zażywania takiego czy innego środka, który rujnuje i upadla swoich niewolników. Patrzyłem na nią ogarniając ją spojrzeniem od czubka rozczochranej głowy poprzez piękną linię ramion i wypukłość bioder, poprzez smukły kształt udrapowanych członków aż do samego dołu, do drobnej, delikatnej kostki pod zdartą, zbrukaną falbaną; i aż do czubka lichego, niebieskiego pantofelka na obcasie, spadającego z jej foremnej stopy, którą z lekka potrząsała szybkim, nerwowym ruchem, jak gdyby zniecierpliwiona moją obecnością. I miałem wrażenie, że w zapachu wszystkich kwiatów wdycham jej osobliwy, niewytłumaczony powab, arcyperfumę owej wiecznie rozdrażnionej branki tego ogrodu.
Patrzyłem na zaokrąglenie jej podbródka, podbródka Jacobusowego, odęte grymaśnie, czerwone usta w wybielonej pudrem twarzy; zdecydowane zarysy policzków, okruszyny bieli na brwiach, prostych i posępnych; na podłużne oczy, łyskające wąską smużką płynnego białka i nieruchomą, intensywną czernią, oczy wpatrzone gdzieś bez żadnej myśli i tak stałością tego zapatrzenia pochłonięte, jak gdyby dziewczyna zapatrzyła się w swój własny, samotny wizerunek, odbity w jakimś odległym zwierciadle, ukrytym wśród drzew przed moim wzrokiem. I raptem, nie podnosząc na mnie oczu, jak by mówiła do siebie, zapytała głosem cokolwiek chrypliwym, a przecież głębokim i jak zwykle poirytowanym: – Dlaczego pan tu przychodzi i przychodzi? – Dlaczego ja tu przychodzę i przychodzę? – powtórzyłem zaskoczony. Nie umiałem odpowiedzieć. I nawet samemu sobie nie mogłem powiedzieć szczerze, dlaczego tu przychodzę. – Na cóż zda się pytać mnie o to? – Nic, nic się na nic nie zda – rzekła w próżnią, z podbródkiem podpartym ręką, tą ręką, która nie wyciągała się ku żadnemu mężczyźnie, której nikt nigdy nie ujmował (gdyż nawet ja ująłem ją tylko za ramię), tą szlachetną, wytworną, cokolwiek męską ręką. Dobrze znałem ten szczególnie udatny kształt: szeroki u podstawy, zwężony w palcach, kształt ręki, dla której wszystko na świecie było tak nieuchwytne. Spróbowałem udanej wesołości. – Nie! Czy rzeczywiście zależy pani na tym, żeby wiedzieć? Wzruszyła niedbale wspaniałymi ramionami, z których podniszczona cienka zarzutka trochę się zsunęła. – O, mniejsza o to, mniejsza o to! Pod powłoką znudzenia coś się tliło. Rozjątrzyła mnie swoją wyzywającą nonszalancją, jakąś wykrętną prowokacją już w samej postaci, którą chciałem pochwycić. Rzekłem brutalnie:
– Więc co? Czy pani myśli, że nie powiem pani prawdy? Zerknęła na mnie spod oka i wyszeptała samymi tylko wargami nabrzmiałymi dąsem: – Myślę, że pan się nie ośmieli. – Czy pani sobie wyobraża, że się pani boję? Co u licha… Zresztą, możliwe, że dokładnie nie wiem, po co tu przychodzę. Powiedzmy, razem z panną Jacobus, że po nic dobrego. Choć miewa pani z nią utarczki od czasu do czasu, zdaje się, że pani wierzy jej uwłaczającym bredniom. Odrzekła cierpko: – A komuż mam wierzyć? – Nie wiem – musiałem wyznać, ujrzawszy ją nagle bez żadnego oparcia, moralnie wyobcowaną werdyktem szanownego towarzystwa. – Jeśli chodzi o wybór, może pani wierzyć mnie. Poruszyła się z lekka i rzuciła znienacka, z wysiłkiem, jak gdyby przeprowadzała doświadczenie: – Co pan ma za interes z papą? – Czyżby pani nie wiedziała, jaki jest rodzaj zająć pani ojca? No, no!… Sprzedaje prowianty statkom. Znów zesztywniała w swej skurczonej pozie. – Nie o to chodzi. Co sprowadza pana tu… do tego domu? – A jeżeli powiem, że to pani? Me nazwie pani tego interesem? Co? Ale dość, porzućmy ten temat. To do niczego nie prowadzi. Mój statek będzie gotów do wyjścia w morze na pojutrze. Szepnęła, najwyraźniej przestraszona: „Tak niedługo”, zerwała się, podeszła do stolika i nalała sobie szklankę wody. Szła pośpiesznymi krokami, a jej dziewczęce ciało kołysało się niedbale wyżej bioder. Gdy przechodziła obok mnie, odczułem z dziesięciokrotną mocą urok tego szczególnego, obiecującego wrażenia, którego zwykłem szukać w jej bliskiej obecności. I pomyśla-
łem z nagłą trwogą, że oto już koniec; że jeszcze jeden dzień i nie będę już mógł przychodzić na tę werandę, siadywać w tym fotelu i delektować się przewrotnie smakiem pogardy jej niedbałych póz; nie będę chłonąć prowokacji jej lekceważących spojrzeń i słuchać krótkich, obraźliwych uwag, rzucanych szorstkim a zniewalającym głosem. Poczułem nagły, przejmujący wstręt do wyruszenia na morze, jak gdyby rdzeń mej istoty odmienił się pod działaniem jakiejś moralnej trucizny. . Musiałem użyć całej siły panowania nad swymi ruchami, tak jak na pomoście statku, ażeby ustrzec się od miotaniny, krzyków, gestykulowania, zrobienia jej sceny. Po co? O co? Nie miałem pojęcia. Po prostu chciałem pofolgować sobie jakimś gwałtem; lecz tylko wciskałem się w fotel usiłując zachować na swych wargach kształt uśmiechu; tego na wpół niedbałego, na wpół drwiącego uśmiechu, który był mi tarczą przeciw strzałom jej pogardy i przeciw obelżywym docinkom, miotanym we mnie przez staruchę. Dziewczyna wypiła wodę jednym haustem, z chciwością szalonego pragnienia, i osunęła się na najbliższe krzesło, jak gdyby w ostatecznym wyczerpaniu. Jej pozycja, tak jak i pewne tony jej głosu miały w sobie coś męskiego: rozstawione w przestronnej zarzutce kolana, zwieszone między nimi zaciśnięte ręce, ciało podane naprzód ze spuszczoną głową. Zapatrzyłem się w ciężki czarny zwój jej krętych włosów. Był ogromny, wieńczył jej pochyloną głowę koroną przygniatającego, a wzgardzonego przepychu. Wymykające się kosmyki zwisały prosto. Nagle spostrzegłem, że dziewczyna drży od stóp do głowy, jak gdyby ta szklanka zimnej wody z lodem zmroziła ją do szpiku kości. – Cóż to znowu? – rzekłem trwożnie, choć niezbyt współczująco. Potrząsnęła opuszczoną, przeciążoną głową i krzyknęła głosem zduszonym, lecz z wzrastającym naciskiem: – Precz! Precz! Precz!
Wstałem i zbliżyłem się ku niej z dziwnym rodzajem zaniepokojenia. Popatrzyłem na jej krągły, silny kark, potem schyliłem się, by zajrzeć jej w twarz. I sam zacząłem lekko drżeć. – Cóż, u licha, tak panią rozjątrza, panno Co-Mi-Tam? Gwałtownie podała się w tył odrzuciwszy głowę poza oparcie krzesełka. I teraz jej gładka, pełna, drgająca szyja ukazała się memu zachwyconemu wejrzeniu. Oczy miała prawie zamknięte i tylko straszne lśnienie białek przezierało spod jej powiek, jak gdyby już nie żyła. – Co pani jest? – spytałem z trwogą. –Co panią tak przeraża? Zebrała się w sobie. Oczy jej były teraz wielkie, szeroko otwarte. Tropikalne popołudnie wydłużało cienie na rozprażonej, uznojonej ziemi w tym siedlisku zawiłych pożądań, oszalałych nadziei, gróz przechodzących wyobraźnię. – Mniejsza o to. Co tam! – Po chwili, odetchnąwszy, zaczęła mówić z tak przeraźliwą szybkością, że ledwie mogłem uchwycić sens tych zadziwiających słów: – Bo nawet gdyby mnie pan zamknął w jakimś lochu, tak zupełnie dokoła gładziutkim jak moja dłoń, to i tak jeszcze mogę się zadusić własnymi włosami. Przez chwilę, nie wierząc własnym uszom, chłonąłem w siebie te niezrozumiałe słowa. Kto kiedy może zgadnąć, jakie dzikie myśli przewijają się przez głowy naszych bliźnich? Co za potworne wizje gwałtu mogły zamieszkać pod niskim czołem tej dziewczyny, w którą wmówiono, że jej ojciec jest „zdolny do wszystkiego”, a to „wszystko” oświetlono raczej od strony nieszczęścia niż hańby, jako coś, czego naturalnie trzeba się wystrzegać i raczej bać się aniżeli wstydzić. Jakoż, zdawało się, że wstyd jest dla niej czymś tak samo obcym jak wszystko inne na tym świecie; a jej niewiedza nadawała nienawiści i obawie formę dziecinną i gwałtowną. Mówiła nie znając oczywiście wartości słów. Cóż mogła wiedzieć o śmierci
– ona, która nie wiedziała nic o życiu? I tylko to , ten dowód opętania ślepym strachem sprawił, że jej dziwne słowa poruszyły mnie do głębi wzbudzając nie tyle litość, ile przerażenie i zdumienie. Pojęcia nie miałem, jak przedstawia sobie grożące jej niebezpieczeństwo. Coś w rodzaju porwania. To było całkiem możliwe, sądząc z gadaniny tej obmierzłej baby. Myślała snadź, że ją mogą dokądś uprowadzić ze związanymi rakami i nogami, ba , mogą jej nawet zakneblować usta. Gdym to sobie wyobraził, uczułem, jak by przede mną otwarto nagle pałającą czeluść olbrzymiego pieca. – Słowo honoru! – krzyknąłem – pani zwariuje w końcu, słuchając tej swojej obrzydliwej ciotki… – Śledziłem jej obłędny wyraz, drżące usta. Nawet policzki miała trochę jakby zapadnięte. Ale cóż ja, wspólnik zniesławionego jej ojca, ja, w zbrodniczej Europie „najpodlejszy z podłych”, co mogłem począć dla dodania jej otuchy? Doprowadzała mnie do rozpaczy. – Na miłość boską! Co pani ma na myśli? Co za krzywdę mogę pani zrobić? – Nie wiem. Najwyraźniej drżał jej podbródek. Patrzyła na mnie z najwyższą uwagą. Zbliżyłem się o krok do jej krzesła. – Nie zrobię nic. Przyrzekam pani. Czy to wystarczy? Czy pani zrozumiała? Nie zrobię nic a nic; a pojutrze odjeżdżam. Cóż innego mogłem powiedzieć? Zdawała się chłonąć moje słowa z taką samą łapczywością, z jaką wypiła szklankę wody. Szepnęła z drżeniem, owym przejmującym tonem, który już raz u niej słyszałem i który znów mię przeniknął tym samym wzruszeniem: – Panu bym wierzyła. Ale co do papy… – Bierz go licho! – Moje wzruszenie zdradziła brutalność tonu. – Dosyć mam już pani papy. Czy pani jest tak nierozsądna, by myśleć, że ja się go boję? On mnie nie może do niczego zmusić. Wszystko to brzmiało mi za słabo w obliczu jej niewiedzy. Lecz muszę
stwierdzić, że „akcent szczerości”, jak powiadają, ma doprawdy nieprzepartą władzę. Skutek daleko przeszedł moje oczekiwania, a nawet wyobrażenia. Obserwacja zmiany zachodzącej w tej dziewczynie była jak przypatrywanie się cudowi – stopniowe, ale szybkie odprężenie w natężonym wzroku, w kurczowo napiętych mięśniach, w każdym włókienku jej ciała. To czarne, nieruchomo wlepione spojrzenie, w którym nie jeden raz czytałem jakiś tragizm, jakowąś chmurną zadumę, która mnie zwodziła, najzupełniej było teraz puste, próżne świadomego rozeznania czegokolwiek i nawet nie dostrzegające już mojej obecności; stało się cokolwiek senne na wzór Jacobusowego. I oto, z przewrotnością właściwą ludzkiej bestii, zamiast się cieszyć moim całkowitym powodzeniem patrzyłem na to zdumionym, a zarazem oburzonym okiem. Jakiś cynizm był w tym nietajonym przeinaczeniu się, prawdziwy bezwstyd Jacobusowski. Miałem wrażenie, że mnie oszukano w jakiejś nieco zagmatwanej grze, do której wszedłem wbrew zdrowemu rozsądkowi. Tak jest, oszukano mnie, z bezwzględnym pominięciem choćby form przyzwoitości. Lekkim, niedbałym i w swej niedbałości zwinnym, kocim ruchem wstała z krzesła, ignorując teraz mą obecność tak prowokująco, że w istnym napadzie gniewu nie cofnąłem się, choć stała tuż przy mnie w odległości mniejszej od stopy. Leniwie i bezszelestnie, ze swobodą osoby, która jest sama w pokoju, wyciągnęła swe piękne ramiona ze splecionymi dłońmi, kołysząc ciałem, z głową przegiętą z lekka w tył, z pogardliwą beztroską uwydatniając swe kształty, aby im ulżyć, rozprężyć się po wszystkich tych dniach; przesiadywania w drętwym bezruchu, gdy była tak wściekła i tak nastraszona. A wszystko to z najwyższą obojętnością, niewiarygodną wprost, obrażającą, oburzającą jak niewdzięczność podwojona zdradą. Może powinno mi to schlebiać, lecz na odwrót, gniew mój wzrastał; a kiedy uczyniła ruch, jakby chciała przejść koło mnie, jak gdybym był drewnia-
nym słupem albo meblem, ruch ten, obojętny, doprowadził mnie do szału. Nie powiem, że nie wiedziałem, co robię, lecz zimna rozwaga na pewno nie miała nic wspólnego z faktem, że nagle objąłem ją ramionami. Był to impulsywny odruch, tak jak się chwyta coś, co spada lub wymyka się z rąk; nie był też obłudnie delikatny. Nie zdążyła wydać głosu i mój pierwszy pocałunek na jej zwartych ustach miał dostatecznie dużo złośliwości, by być ukąszeniem. Nie opierała się i, oczywiście, nie poprzestałem na jednym. Przyzwalała, bynajmniej nie martwo – czułem ją tuż przy sobie, młodą, pełną życia, mocy, pożądaną, lecz jak gdyby absolutnie pewną swego bezpieczeństwa, nie troszczącą się bynajmniej o to, co zrobię lub czego nie zrobię. W tej burzy spontanicznych pieszczot twarze nasze były tuż przy sobie, jej wielkie, czarne oczy, szeroko otwarte, tonęły w moich, ale nie zdradzały, czy jest zagniewana, czy zadowolona, czy w jakikolwiek sposób wzruszona. W tym jej bacznym wzroku, który jakby z ubocza śledził me szaleństwo, zdołałem tylko wykryć niejakie zdziwienie – nic ponadto. Zasypywałem ją pocałunkami i nie było, zda się, żadnej racji, dla której by to nie miało trwać wiecznie. Przemknęło mi to właśnie przez myśl i już-już byłbym zaprzestał, gdy naraz ona zaczęła szamotać się ze wszystkich sił pragnąc się uwolnić. To podnieciło tylko moje rozjątrzenie tak dalece, iż zapałałem opętańczą chęcią niewypuszczenia jej już nigdy ze swych objęć. Zacieśniłem w porę uścisk, dysząc: „Nie, nie ujdziesz mi” – jak gdyby była mym śmiertelnym wrogiem. Co do niej, nie wymówiła ani jednego słowa. Rękami zapartymi o mą pierś odpychała mnie z całej siły, nie mogąc przełamać uścisku opasujących ją ramion. Oczy jej nic mi nie mówiły, Chyba tylko to, że najzupełniej teraz, zda się, wytrzeźwiała. W jej czarnym, wlepionym we mnie spojrzeniu czytałem tyleż co w głębokiej studni i zaskoczyła mnie ze szczętem taka zmiana taktyki. Nie usiłując więcej rozerwać mych rąk, rzuciła mi się na piersi i ruchem
falistym, wężowym, ześliznąwszy się co prędzej w dół, jak by nurkowała, wyśliznęła mi się zręcznie. Stało się to w mgnieniu oka; ujrzałem, jak schwyciła brzeg swojej zarzutki i pobiegła ku drzwiom na końcu werandy nie zanadto zgrabnie.– wydało mi się, że nieco kuleje – a potem zniknęła; drzwi obróciły się za nią tak bezszelestnie, że nie wierzyłem, by je na dobre zamknęła. Podejrzewałem, owszem, że jej czarne oko podgląda teraz przez szparkę, co też teraz zrobię. A ja nie mogłem się zdecydować, czy pogrozić w tym kierunku pięścią, czy przesłać jej pocałunek.
VI
Ani jedno, ani drugie nie odpowiadało mym uczuciom. Zapatrzony w drzwi namyślałem się i w końcu nie zrobiłem ani tego, ani tego. Napomnienie jakiegoś szóstego zmysłu – być może zmysłu poczuwania się do winy, tego zmysłu, który zawsze działa niestety poniewczasie – kazało mi się obejrzeć i uświadomiłem sobie nagle, że w zakończeniu tego burzliwego epizodu zanosi się na coś, co może nastręczyć powód do żywej obawy. W drzwiach jadalni stał Jacobus. Nie sposób zgadnąć, jaki długo już tam przebywał, lecz gdy wspomniałem swą walkę:z dziewczyną, przyszło mi na myśl, że musiał być jej niemym świadkiem od początku aż do końca. Myśl ta wszakże wydawała się niewiary – godna. A może ta niepojęta dziewczyna usłyszała, jak wszedł, i zdążyła umknąć? Wkroczył na werandę w swój zwykły sposób, ze spuszczonymi powiekami, ze sklejonymi ustami. Zdumiało mię podobieństwo dziewczyny do tego człowieka. Te egipskie oczy o podłużnym kształcie, to niskie czoło głupiej bogini znalazła w trocinach areny cyrkowej; ale reszta twarzy, rysunek i modelacja, zaokrąglony podbródek, ba, nawet usta – wszystko to było Jacobusa, wysubtelnione jednak, bardziej wykończone, wyrazistsze. Jego gruba ręka opadła chwytając krzepko poręcz lekkiego krzesła (porozstawiane były tu i ówdzie) i dostrzegłem W duchu finał tej historii w postaci czyjejś rozłupanej głowy – to najpewniej. Byłem w najwyższym stopniu udręczony. Będzie straszna awantura; to nieuniknione. Nie wiedziałem jednak, co mam czynić, by obronić własny honor. Miałem się na baczności i na wszelki wypadek przybrałem pozycję obronną. Nie pozostawało nic innego.
Co do jednej rzeczy miałem pewność, że moja postawa, jakkolwiek bezczelna, nie może się równać Jacobusowemu bezwstydowi. Obdarzył mnie swoim melancholijnym, sklejonym uśmiechem i usiadł. Wyznaję, że odetchnąłem. Perspektywa przejścia od pocałunków do bójki nie miała w sobie nic szczególnie ponętnego. A może… a może nic nie widział? Zachowywał się jak zwykle, choć nigdy przedtem nie zastawał mnie na werandzie samego. Gdyby choć o tym napomknął, gdyby zapytał na przykład: „Gdzie Alicja?”, lub coś w tym rodzaju, mógłbym to osądzić z jego tonu. Ale nie dał mi tej sposobności. Szczególnie uderzające było to, że wcale na mnie nie patrzył. „Wie” – powiedziałem sobie w duchu. I moja pogarda dla niego złagodziła wstręt, jaki odczuwałem sam do siebie. – Pan dziś wcześnie w domu – zauważyłem. – Mały ruch; nie ma co robić dzisiaj w sklepie – wyjaśniał z opuszczonymi oczyma. – Aha, właśnie, jak panu wiadomo, odjeżdżam – rzekłem, czując, że może to jest najwłaściwsze. – Tak jest – odsapnął – pojutrze. Nie o to mi chodziło; lecz widząc, że wciąż ma wzrok utkwiony w podłogę, spojrzałem i ja w tym kierunku. Wśród absolutnej ciszy, która objęła dom, wpatrywaliśmy się w zgubiony przez uciekającą dziewczynę pantofelek na obcasie. Zapatrzyliśmy się na ten pantofelek. Leżał do góry podeszwą. Po jakiejś chwili, która mi się wydawała nieskończenie długa, Jacobus suwając krzesełkiem przybliżył się ku niemu, nachylił ż wyciągniętą ręką i podniósł go. Przedmiot ten wydał się bardzo nikły w jego wielkich, grubych łapskach. Był to właściwie nie pantofelek, lecz płytki trzewiczek z niebieskiej giemzy, wytarty i znoszony. Posiadał rzemyki do przypasywania na podbiciu, ale dziewczyna wsuwała tylko do niego stopę ze zwykłą sobie niedbałością. Jacobus przeniósł wzrok z trzewika na mnie.
– Siadaj pan, kapitanie – rzekł wreszcie przyciszonym tonem… Nagle, jak gdyby widok trzewiczka odnowił czary, porzuciłem myśl niezwłocznego opuszczenia Jacobusowego domu. Stało się to niemożliwe. Usiadłem nie spuszczając oka z tego urzekającego przedmiotu. Jacobus obracał na wszystkie strony w swych poduszkowatych łapach trzewiczek córki, jakby szczegółowo badał jego wykonanie. Przez pewien czas medytował nad cienkością podeszwy, następnie zajrzał do środka i ze skupioną miną powiedział: – Cieszę się, że pana tu zastałem, kapitanie. Odpowiedziałem na to czymś w rodzaju chrząknięcia, obserwując go ukradkiem, i po chwili dorzuciłem: – Niewiele już pan będzie miał ze mnie pociechy. Wciąż jeszcze zgłębiał wnętrze pantofelka, którego i ja nie spuszczałem z oczu. – Czy też myślał pan trochę o tym handlu kartoflami, o którym panu onegdaj wspomniałem? – Nie – odpowiedziałem krótko, podnosząc się z krzesełka. Powstrzymał mój ruch surowym, nakazującym gestem ręki trzymającej ów fatalny trzewik. Siedziałem więc dalej i patrzyłem na niego roziskrzonym wzrokiem. – Wie pan o tym, że ja nie handluję. – Powinieneś pan, kapitanie. Powinieneś. Namyślałem się. Jeżeli opuszczę ten dom zaraz, to już nie zobaczę się z dziewczyną. A czułem, że muszę ją widzieć raz jeszcze, choćby na chwilę. Była to potrzeba, z którą na nic by się zdało walczyć na platformie rozumowej czy też ją po prostu zlekceważyć. Nie, nie chciałem odejść. Chciałem zostać, aby jeszcze raz zaznać tego dziwnego a drażniącego uczucia i niejasnego pragnienia, którego nawyk odczuwania sprawił, że mnie – właśnie mnie – przejmowała trwoga na myśl o ruszeniu ma morze. – Panie Jacobus – rzekłem z wolna – czy pan rzeczywiście sądzi, że zważywszy wszystko i uwzględniając różne fakty – mam na myśli wszelkie fakty,
rozumie pan? – byłoby dla mnie rzeczą dobrą handlować, dajmy na to z panem? Przez chwilę zwlekał z odpowiedzią. Wciąż patrzył na trzewik, który teraz ścisnął w środku, tak że zdarty nosek i wysoki obcas wystawał z obu stron jego ciężkiej pięści. – To będzie całkiem w porządku – rzekł, spojrzawszy mi nareszcie prosto w twarz. – Jest pan tego pewien? – Najzupełniej, nie będzie pan miał nic do zarzucenia, kapitanie. Wyrzekł te swoje utarte frazesy zwykłym, łagodnie przytłumionym głosem i wytrzymał mój twardy, badawczy wzrok, nawet nie mrugnąwszy powieką. – A zatem, handlujmy – rzekłem, ustępując. – Jak widzę, zawziął się pan na to. Nie chciałem jawnego skandalu, lecz pomyślałem, że te pozory przyzwoitości mogą mnie z czasem drogo kosztować. Powziąłem wobec Jacobusa, siebie samego i wszystkich razem mieszkańców tej wysepki jedno łączne obrzydzenie, jak gdybyśmy byli współuczestnikami jakiejś haniebnej ugody. A ów pamiętny widok Perły Oceanu z odległości sześćdziesięciu mil, ta lazurowa, mglista wizja na morzu, ten nieziemski, niepokalany cud, wywołany snadź magią czystego piękna, zdawał mi się teraz jakąś budzącą dreszcze okropnością. Czy to było moje szczęście – to rzadkie, owiane mgłą zjawisko, które dla mnie w swym twardym sercu zachowała dola i które taiła pod zamgloną, z czarodziejskich snów postacią? , Czyż to był mój szczęśliwy los? – Ja myślę – odezwał się raptem Jacobus po przerwie, będącej jakby milczeniem niegodziwej kalkulacji – że mógłby pan wziąć z powodzeniem ze trzydzieści ton. To byłby pański udział, kapitanie.
– Czyżby? Mój udział! Z wszelką pewnością mógłbym, ale nie mam na to odpowiedniej sumy. Nie widziałem go nigdy jeszcze tak ożywionego. – Tak? – wykrzyknął z naciskiem, który mi się wydał srodze groźny. – A to szkoda. – Urwał, po czym rzucił straszliwie obcesowo: – Ile pieniędzy masz pan, kapitanie? Teraz na mnie przyszła kolej rzetelnie spojrzeć mu w oczy. Uczyniłem to i wymieniłem sumę, którą mógł – bym rozporządzać. Widziałem, że był rozczarowany. Rozważał to, utkwiwszy swój kalkulujący wzrok w mych oczach dość długą chwilę, zanim wystąpił tonem zamyślenia z drapieżną propozycją: – Mógłbyś pan wyciągnąć coś więcej ze swoich kontrahentów. To łatwo zrobić, kapitanie. – Nie, nie mógłbym – odfuknąłem – zapłatę wybrałem na bieżąco, a zresztą, rachunki okrętowe już zamknięte. – Wściekłość mnie brała. – I powiem panu – ciągnąłem – że gdybym nawet mógł to zrobić, to bym nie chciał. – I nie krępując się już wcale, dorzuciłem: – Pan jesteś już trochę zanadto Jacobusem, panie Jacobus. Już sam mój ton był obraźliwy; lecz ów zachował spokój, cokolwiek był tylko zaskoczony, póki nie nawiedziła go nowa myśl; lecz ten niewczesny przebłysk w jego oczach zgasł natychmiast. Niech sobie tam jakiś szyper mówi, co mu się podoba, to przecież nie może dotknąć jego, Jacobusa, choć wyrzutka, lecz będącego tu na swoich śmieciach. Jako dostawca okrętowy może znieść wszelką zniewagę. Z jego memłania wyłowiłem tylko jakieś nieokreślone „całkiem w porządku” – formułka, nad którą nie mogło być, przynajmniej moim zdaniem, wierutniejszego kłamstwa. Tymczasem przypomniałem sobie – a raczej w ogóle nie zapomniałem – że muszę zobaczyć się z dziewczyną. Nie zamierzałem odchodzić. Umyśli-
łem zostać w tym domu dopóty, dopóki jej nie zobaczę raz jeszcze. – Niech pan posłucha – rzekłem w końcu – wie pan, co zrobię: kupię tych pańskich utrapionych ziemniaków tyle, na ile tylko mi wystarczy, pod warunkiem, że pan zaraz pójdzie do portu, zajmie się ich załadowaniem na barki i niezwłoczną dostawą do statku. Weź pan z sobą fakturę i podpisany kwit odbioru. Tu masz pan klucz od mego biurka. Wręczysz go pan Burnsowi. On panu zapłaci. Wstał z krzesła, nim jeszcze skończyłem mówić, ale wzdragał się wziąć klucz. Burns się na to nie zgodzi. Nie chciałby mu nawet tego proponować. – Dobrze więc, w takim razie – rzekłem obrzucając go lekceważącym wzrokiem – nie ma innej rady, tylko musisz pan zaczekać na pokładzie, aż wrócę i ostatecznie się z panem rozliczę. – Tak będzie całkiem w porządku, kapitanie. Pójdę zaraz. Nie bardzo wiedział, co zrobić z trzewiczkiem, który wciąż jeszcze trzymał w garści. W końcu, spojrzawszy na mnie tępo, położył go na krzesełku, z którego się przed chwilą podniósł. – A pan, kapitanie? Czy i pan nie poszedłbyś rzucić okiem… – Niech pana o mnie głowa nie boli. Już ja o sobie sam pomyślę. Stał jeszcze chwilę stropiony, jakby usiłował coś zrozumieć; po czym, niby pod wpływem jakiejś nagłej myśli, rzekł z naciskiem: – Z pewnością, z pewnością, kapitanie. – Szeroka jego pierś wzniosła się i opadła. Czyżby to było westchnienie? Wyszedł czym prędzej, aby się zakrzątnąć koło tych ziemniaków, i już nie spojrzał więcej w moją stronę. Czekałem, aż jego kroki ucichną.za jadalnią, poczekałem jeszcze trochę. Potem, zwracając się ku odległym drzwiom, zawołałem przez werandę: – Alicjo! Nie było odpowiedzi i nawet nic nie poruszyło się za drzwiami. Snadź dom Jacobusów opustoszał, abym mógł się w nim czuć jak u siebie. Nie woła-
łem po raz drugi. Przejęło mię naraz jakieś ogromne zniechęcenie. Zdawałem sobie sprawę z jałowości własnych myśli, byłem moralnie przybity. Odwróciłem się znów do ogrodu i usiadłem wsparłszy łokcie na poręczy niskiej balustrady, z głową w dłoniach. Zapadał wieczór. Cienie powydłużały się i pogłębiły, zmieszały w jedną kałużę mroku, w którym klomby kwietne lśniły jak zgarnięte rozżarzone węgle. Napływały ku mnie duszne wonie, jak gdyby zmierzch na tej półkuli ziemskiej nie był niczym innym niż mrokiem świątyni, ogród zaś – ogromną kadzielnicą, kołyszącą się przed ołtarzem gwiazd. Barwy kwiatów stawały się coraz ciemniejsze i jedna po drugiej traciły swój blask. Na lekki szelest odwróciłem głowę. Dziewczyna wydała mi się jakby wyższa wzrostem i szczuplejsza; zbliżała się, chwiejąc i kulejąc, słaniającym się, nierównym ruchem, aż wreszcie jej postać podobna do cienia utonęła w głębiach niskiego fotela. I nie wiem, jak i skąd, ale miałem takie wrażenie, jak gdyby przyszła za późno. Winna była ukazać się na moje wołanie. Winna była… Było to tak, jakby najważniejszy, sprzyjający moment przepadł. Wstałem i przesiadłem się na krzesełko tuż przy niej, prawie na wprost jej fotela. Od razu przemówiła do mnie swym niechętnym, zawsze pogardliwym tonem: – Pan jeszcze tu. Zniżyłem głos. – Przyszła pani nareszcie. – Przyszłam po trzewik… nim zapalą światło. Był to ten jej cierpkawy, usidlający szept, choć teraz jakby poskromiony, niezbyt pewny siebie, lecz jego niska wibracja nie budziła już we mnie dreszczu. Mogłem rozróżnić jedynie owal jej twarzy, odkrytą szyję, podłużne, bielejące lśnienie oczu. Wyglądała dostatecznie tajemniczo. Ręce jej spoczywały na poręczach fotela. Gdzież jednak było owo tajemnicze, podniecające wrażenie, które stanowiło jakby
zapach kwiatu jej młodości? Rzekłem spokojnie: – Pani trzewik ja mam tutaj. – Nie odzywała się. – Najlepiej, jak sam go pani włożę. Nie zrobiła żadnego ruchu. Schyliłem się i po omacku odnalazłem jej nogę pod falbanami zarzutki. Nie cofnęła jej; włożyłem trzewik i pozapinałem rzemyk na podbiciu. Noga była jak martwa. Delikatnie postawiłem ją na ziemi. – Gdyby pani zapinała te rzemyki, nie zgubiłaby pani trzewika, panno CoMi-Tam – rzekłem, podżartowując bez przekonania. Skłonny byłem raczej płakać nad utraconą złudą nieokreślonego pragnienia, nad powziętym nagle przeświadczeniem, że już nie zaznam przy niej tego dziwnego, na pół wrogiego, na pół tkliwego uczucia, które nadawało ostry posmak tylu moim dniom i które przyoblekało ją w pozór tragiczny i obiecujący, żałosny i wyzywający. To wszystko już się skończyło. – Podniósł go pani ojciec – rzekłem sądząc, że i jej można o tym powiedzieć. – Ja się nie boję papy… samego – oświadczyła pogardliwie. – Ach, to tylko jego związki z ludźmi o złej reputacji, z cudzoziemcami, z „europejskim motłochem”, jak mówi pani zachwycająca ciotka czy praciotka – z ludźmi takimi jak ja na przykład – sprawiają, że pani… – Ja pana się nie boję – odfuknęła. – Bo pani nie wie, że ja z pani ojcem robię teraz interesy. Tak, w gruncie rzeczy robię to, co on mi każe. Złamałem obietnicę względem pani. Oto jaki ze mnie człowiek. Czy i teraz pani się nie boi? Wierząc słowom tej kochanej, miłej, godnej zaufania starej ciotki powinna pani się bać. Zapewniła głosem nastrojonym nieoczekiwanie miękko: – Nie, nie boję się. – I dorzuciła z wahaniem: – Teraz już nie. – Doskonale. Nie ma potrzeby. Więcej się już z panią przed wyjazdem nie zobaczę. – Wstałem i przysunąłem się do jej fotela. – Będę jednak często my-
ślał o tym, jak pani przechadza się tam, pod drzewami, jak spaceruje wśród tych pysznych klombów. Musi pani kochać ten ogród… – Ja nic nie kocham. W jej nadąsanym tonie posłyszałem słabe echo owej rozżalonej i tragicznej nuty, która dźwięczała mi dawniej tak pobudzająco. Nie wzruszyła mnie, wywołała tylko nagłe i nudne przeświadczenie o znikomości wszystkiego pod słońcem. – Bądź zdrowa, Alicjo – rzekłem. Nie odpowiedziała, nie poruszyła się. Wziąć ją za rękę, potrząsnąć i odejść tak – wydawało mi się rzeczą niemożliwą, wręcz nieprzyzwoitą. Nachyliłem się, nie śpiesząc, i przycisnąłem wargi do jej gładkiego czoła. I w tej samej chwili z przerażeniem jasno zdałem sobie sprawę z mego zupełnego oderwania się od tej nieszczęsnej istoty. A gdy tak, ociągając się, trwałem w owej bezlitosnej samowiedzy, uczułem lekki dotyk jej omdlałych ramion spadających mi na kark i otrzymałem jej niezgrabny, szybki pocałunek, który rozminął się z mymi ustami. Nie! Nie obawiała się, ale mnie to już nie wzruszało. Powoli jej ramiona ześliznęły mi się z karku; nie wydała najlżejszego szmeru, tylko głęboki pleciony fotel lekko zatrzeszczał. Gdyby nie godność własna, byłbym uciekł na łeb na szyję od tego miażdżącego odkrycia. Powoli przechodziłem przez jadalnię. I. myślałem: wsłuchuje się w odgłos moich kroków; nie może ich zatrzymać; usłyszy,. jak otwieram i zamykam drzwi. – Zamknąłem je za sobą cicho jak złodziej wycofujący się ze swym niegodnym łupem. Działając tak ukradkiem poczułem ostatnie w tym domu drgnienie serca na myśl, żem pozostawił ją siedzącą tam po ciemku, dziewczynę o bujnych włosach i pustych oczach, czarnych jak sama noc – dziewczynę wpatrzoną w ogród okolony murem, milczący, pełen żaru i zapachu uwięzionych kwiatów, których, tak jak i jej, nie ogląda świat pogrzebany w mroku. W wąskich, źle oświetlonych, tak dobrze mi znanych po drodze do portu
uliczkach panowała nadzwyczajna cisza. Głos wewnętrzny szeptał mi, że im bardziej człowiek się porywa na coś w życiu, tym łatwiej zrozumie pospolitość wszechrzeczy, ich krótkotrwałość i nicość, i że właśnie w pogoni za nieznanym w sferze naszych uczuć przekonujemy się, jak marne bywają nasze próby i jak rychło unicestwiane! Przewoźnik Jacobusa oczekiwał mnie na nabrzeżu z miną niezwykle służbistą. Podwiózł mnie do statku, ale nie zwracał się do mnie z poufałym: „Dobry wieczór, psze paa”, i zamiast odbić natychmiast pozostał jeszcze u trapu. Byłem o tysiąc mil od spraw handlowych, gdy na mrocznym pokładzie Burns dosłownie rzucił się na mnie bełkocąc coś w podnieceniu. Oczekiwał mego przybycia z godziny na godzinę, chodząc tam i z powrotem po rufie. Właśnie przed zachodem słońca dobiła do statku barka z ładunkiem ziemniaków i z tym opasłym handlarzem we własnej osobie, siedzącym na stosie worków. Teraz tkwi nieruchomo w kabinie. Co to wszystko znaczy? Doprawdy, chyba ja nie… – Tak, panie Burns – przerwałem mu krótko. Jego rozpaczliwe gesty powstrzymałem również, wetknąwszy mu w rękę klucz od… biurka z kategorycznym żądaniem, aby natychmiast zeszedł na dół, zapłacił rachunek Jacobusowi i niezwłocznie go odprawił. – Nie chcą się z nim widzieć – oznajmiłem szczerze, wstępując po trapie na rufę. Ogarnęło mnie wielkie zmęczenie. Osunąłem się na brzeg luku świetlnego i oddałem leniwemu zapatrzeniu na światła nabrzeża i na czarną bryłowatą masę góry w południowej stronie portu. Nie słyszałem, jak Jacobus opuszczał statek z całą moją gotówką w kieszeni, do ostatniego suwerena. Nie słyszałem nic przez długi czas, dopóki nie zmącił mi spokoju Burns, który nie mogąc już wytrzymać przylazł do mnie ze swymi komicznie gniewnymi ubolewaniami nad mym słabym charakterem i moją dobrocią. – Miejsca, oczywiście, jest w rufowej ładowni aż nadto. Ale tam z pewno-
ścią zgniją. Ładna sprawa! Nigdy jeszcze nie słyszałem… siedemnaście ton! Przypuszczalnie jutro z rana będę musiał przede wszystkim wwindować tę partię. – Przypuszczalnie. O ile pan nie wyrzuci jej za burtę. Obawiam się jednak, że pan nie będzie mógł tego zrobić. Co do mnie, nie mam nic przeciwko temu, ale jak pan wie, nie wolno w porcie wyrzucać śmieci. – To jest najprawdziwsze słowo ze wszystkich, które pan od tylu dni wymówił, proszę pana – śmiecie. Moim zdaniem, to są właśnie śmiecie. Prawie osiemdziesiąt złotych suwerenów jak w błoto rzucił; pańska szuflada wypróżniona jest na czysto, proszę pana. Niech mnie diabli, jeżeli coś z tego rozumiem! Ponieważ nie mogłem należycie wytłumaczyć tej transakcji, pozwoliłem mu biadać i mieć o mnie pojęcie jako o beznadziejnym szaleńcu. Nazajutrz nie ruszyłem się na brzeg. Raz, że nie miałem pieniędzy – bodaj na kupno jednego papierosa. Jacobus wyprzątnął mi kieszeń na czysto. Ale nie w tym… leżał główny powód. Perła Oceanu obrzydła mi w ciągu paru godzin. Nie chciałem się z nikim spotykać. Straciłem dobrą opinię. Wiedziałem, że jestem tam przedmiotem nieżyczliwych, drwiących komentarzy. Nazajutrz o świcie, gdy nas spuszczono z uwięzi cumowej i gdy holownik wyciągał nas z portu, zobaczyłem Jacobusa stojącego w swojej łódce. Murzyn wiosłował ciężko; między ławkami stały kosze z pro, wiantem okrętowym. Ojciec Alicji sprawował swój poranny objazd. Twarz jego miała wyraz spokojny i przyjazny. Machał ręką i wykrzykiwał jakieś serdeczności. Ale głos jego nie miał wielkiej mocy; zaledwie pochwyciłem lub raczej zgadłem wyrazy: „następnym razem” i „wszystko w porządku”. Pewność miałem tylko co do ostatniego. Za całą odpowiedź podniosłem od niechcenia rękę i odwróciłem się. Ta jego poufałość wydała mi się obrzydliwa. Alboż nie załatwiłem z nim rachunków kupnem tych ziemniaków?
Ponieważ to jest nowela portowa, nie zamierzam mówić o naszej podróży. Cieszyłem się, żem już był na morzu, ale to nie była radość dni minionych. Przedtem nie miewałem do zabrania z sobą żadnych wspomnień. Dzieliłem błogosławioną niepamięć żeglarzy, tę naturalną zdolność zapomnienia, podobną do niewinności tak dalece, że zapobiega wszelkim autoanalizom. Teraz wszakże miałem we wspomnieniach tę dziewczynę. Przez pierwsze parę dni badałem ciągle siebie co do natury faktów i uczuć związanych z jej osobą i z moim postępowaniem. Muszę też nadmienić, że nieznośne gderanie Burnsa z powodu tych ziemniaków nie było obliczone na to, abym mógł zapomnieć o roli, jaką w tym odegrałem. Patrzył na nią z punktu widzenia transakcji czysto handlowej z gatunku wyjątkowo głupich i jego przywiązanie do mnie – o ile owo przywiązanie nie było zalewaniem mi sadła za skórę, jak to pojąłem niebawem – natchnęło go do gorliwych zabiegów w celu możliwego zmniejszenia mej straty. O, tak! Rozwinął on nad tymi haniebnymi ziemniakami mściwą opiekę, jak to mówią. Nad ładownią rufową nieustannie były w robocie talie, nieustannie wachta wywlekała pewną ilość tego ładunku na pokład, rozsypywała ją, przebierała, przeworkowywała i znów spuszczała na dół. Mój zakup wraz ze wszystkimi z nim skojarzeniami – ten ogród kwiatów i zapachów, dziewczyna ze swą prowokującą wzgardą i swym tragicznym osamotnieniem istoty wyklętej i bezradnej – to wszystko tańczyło mi przed oczyma bez ustanku, czepiało się mnie tysiące mil dalej na otwartym morzu. I jakby przez jakąś wyrafinowaną, szatańską ironię, towarzyszył temu najstraszliwszy odór. Wyziew gnijących ziemniaków prześladował mnie na rufie, mieszał się z mymi myślami, moim pożywieniem, zatruwał nawet moje sny. Statek otoczyła atmosfera rozkładu.
Wymawiałem Burnsowi tę zbytnią pieczołowitość. Byłbym rad, gdyby zabito luk deskami i niechby tam sobie zgniły pod pokładem. Może byłoby to niebezpieczne. Wydzielający się fetor mógłby przesycić ładunek cukru. Był tak silny, że przenikał, zda się, żelastwo. Na dobitkę Burns zrobił z tego swoją sprawę osobistą. Zapewniał mnie, że wie, jak się obchodzić z ładunkiem ziemniaków na morzu – zajmował się tym handlem od małego chłopca. Przypuszczał, że doprowadzi moją stratę do minimum. Czy to przez wzgląd na jego przywiązanie – może to i było przywiązanie – czy też dla jego próżności, dosyć że po prostu nie śmiałem mu powiedzieć, ażeby owoc mego przedsięwzięcia handlowego wyrzucił za burtę. Jestem przekonany, że wręcz by odmówił memu legalnemu rozkazowi. Wytworzyłaby się jedyna w swoim; rodzaju komiczna sytuacja, której nie czułem się na siłach rozstrzygać. Załamanie się pogody przywitałem tak radośnie jak chyba jeszcze żaden marynarz. Gdy wreszcie statek stanął w dryf, ażeby zabrać pilota dla przeprawy a Portu Filipa, nie otwierano luku ładowni rufowej przeszło tydzień i mogło mi się zdawać, że nigdy taka rzecz jak kartofel na pokładzie nie postała. Był szkaradny dzień, przykry, dokuczliwy, z gwałtownymi podmuchami wichury i deszczu; pilot, rześki osobnik, doglądał statku i gawędził ze mną ociekając strumieniami wody. Im silniej chlusnęło weń ulewą, tym bardziej zdawał się zadowolony z siebie i ze świata. Zacierał mokre ręce z ukontentowaniem, którego ja, co wytrzymałem kilka podobnych dni i nocy, nie mogłem pojąć w żadnej niewodnej istocie. – Panu, zdaje się, sprawia przyjemność być zmoczonym, panie pilocie – zauważyłem. Posiadał kawałek ziemi koło domu za miastem i właśnie myślał o swoim ogrodzie. Na dźwięk słowa „ogród”, nie słyszanego, nie wymówionego już od
tyłu dni ujrzałem w myślach przepych barw, słodycz zapachów i postać skurczonego w fotelu dziewczęcia. Tak. Wyraźnie mnie to wzruszyło, wtargnąwszy w mój spokój zapomnienia, które znalazłem w bezsennych troskach w ciągu niebezpiecznego tygodnia burzliwej pogody i ciążącej na mnie odpowiedzialności. Kolonia, objaśnił pilot, cierpiała na bezprzykładną suszę. To była pierwsza przyzwoita kropla wody, jaka spadła na nią po siedmiu miesiącach. Jarzyny zginęły. I niby przypadkiem, lecz z widocznym zainteresowaniem spytał mię, czy nie mam czasami ziemniaków na zbyciu. Ziemniaków! Zdołałem już o nich zapomnieć. W jednej chwili uczułem, że pogrążam się w zepsuciu po czyję. Burns za plecami pilota mrugał ku mnie znacząco. Otrzymał w końcu jedną tonę i zapłacił za nią dziesięć funtów. Było to dwukrotnie więcej, niż liczył sobie Jacobus. Obudziła się we mnie żyłka chciwości. Tej nocy, w porcie, nim usnąłem, podpłynął ku nam kuter komory celnej. Podczas gdy niżsi funkcjonariusze opieczętowywali magazyny okrętowe, starszy urzędnik dyżurny wziął mię na stronę i rzekł poufnie: – Słuchaj no pan, kapitanie, czy nie masz pan czasem na zbyciu kartofli? Najwidoczniej w tym kraju panował głód kartoflany. Odstąpiłem mu tonę za dwanaście funtów i odszedł uradowany. Tej nocy śnił mi się stos złota w kształcie mogiły, w której pochowana była dziewczyna, i obudziłem się zdrętwiały z chciwości. Gdym zaszedł do mego okrętowego maklera, ów po załatwieniu ze mną zwykłych spraw zsunął na czoło okulary. – Tak sobie myślę, kapitanie, że wracając z Perły Oceanu może pan mieć ziemniaki do sprzedania. – A tak – rzekłem niedbale – mam na zbyciu tonę. Piętnaście funtów. – Ho, ho! – zawołał. Lecz przyjrzawszy mi się bacznie skrzywił się z lekka i przyjął moje warunki. Zdawało się, że ci ludzie nie mogą istnieć bez ziemniaków. Ja mogłem. Nie chciałem patrzeć na kartofle, póki żyję; lecz opano-
wał mnie demon zysku. Nie wiem, jak się rozeszła wieść o tych kartoflach, ale gdy powróciłem na statek już późnawo, ujrzałem gromadkę ludzi o wyglądzie sklepikarzy, zawalającą śródokręcie; Burns przechadzał się tam i z powrotem po rufowym pokładzie z miną wyniosłą i triumfującą. Przyszli kupować ziemniaki. – Ta hałastra – szepnął mi do ucha podniecony – czeka tu prażąc się w słońcu już od kilku godzin. Wypili cały zapas słodkiej wody. Nie powinien pan odrzucać tej okazji. Pan ma za dobre serce. Do pertraktacji wybrałem człowieka o grubych łydkach i drugiego z tikiem w oku, ponieważ można ich było odróżnić od reszty. – Czy macie przy sobie pieniądze? – spytałem, nim zabrałem ich ze sobą do kajuty. – Tak, proszę pana – odrzekli jednogłośnie klepiąc się po kieszeniach. Podobało mi się ich zdecydowanie. Na długo przed upływem tego dnia wszystkie ziemniaki były sprzedane po cenie trzy razy większej niż ta, którą zapłaciłem. Burns, rozgorączkowany i radosny, winszował sobie umiejętnych zabiegów tyczących się mojej handlowej spekulacji, choć nie omieszkał nadmienić, że powinienem był zarobić na tym więcej. Nie spałem zbyt dobrze tej nocy. Myślałem o Jacobusie urywanymi zdaniami między jednym a drugim pasmem snów, mających jakiś związek z rozbitkami porzuconymi na bezludnej wyspie zarośniętej kwieciem. Bardzo to było nieprzyjemne. Rankiem, zmęczony i niewyspany, siadłem i napisałem długi list do moich armatorów, przedkładając im szczegółowo obmyślony projekt użytkowania statków na Wschodzie i po morzach chińskich na okres najbliższych dwóch lat. Praca ta zajęła mi dzień i gdym ją skończył, cokolwiek się uspokoiłem. Odpowiedź nadeszła w zwykłym trybie. Mój pomysł bardzo ich zastanowił; lecz zważywszy, że pomimo opłakanej trudności z workami (której, jak
mają nadzieję, na przyszłość potrafię zapobiec), podróż wykazała znaczny dochód, mniemają, iż byłoby lepiej zatrzymać statek w cukrowej branży – przynajmniej na razie. Odwróciłem stronę i czytałem dalej: „Otrzymaliśmy pismo naszego dobrego przyjaciela, pana Jacobusa. Miło nam jest widzieć Pańskie ścisłe z nim porozumienie; albowiem, nie mówiąc o jego pomocy w tej nieszczęsnej sprawie worków, pisze nam, że o ile by Pan, przy zastosowaniu możliwego pośpiechu, zdołał powrócić ze statkiem przed sezonem, to on mógłby nam zapewnić korzystną stawkę frachtową. Nie wątpimy, że pan dołoży starań…”, etc… etc… Upuściłem list i długo siedziałem bez ruchu. Wreszcie skreśliłem odpowiedź (była krótka) i udałem się sam na ląd, by ją wysłać. Lecz minąłem jedną skrzynkę, potem drugą i w końcu szedłem ulicą Collinsa mając jeszcze ciągle list w kieszeni – wbrew własnym chęciom. Ulica Cołlinsa o godzinie czwartej po południu nie jest osamotnionym pustkowiem; nigdy jednakże nie czułem się tak odosobniony od reszty ludzkości jak – w tym dniu, gdy szedłem po zatłoczonych chodnikach walcząc rozpaczliwie ze swymi myślami i uznając się za zwyciężonego. Nadeszła chwila, kiedy straszliwa wytrwałość Jacobusa, człowieka o jednej namiętności i jednej idei, wydała mi się nieomal heroiczna. Nie zrezygnował ze mnie. Znów porozumiewa się ze swym znienawidzonym bratem. A przeto i sam wydał mi się nienawistny. Czy zrobił to dla miłości własnej, czy dla miłości tego biednego dziewczęcia? To ostatnie przypuszczenie przypomniało mi ów pocałunek, który rozminął się z mymi ustami, i zdjęła mię trwoga. Przecież cokolwiek widział, odgadł czy też się domyślał, o tym pocałunku nie mógł wiedzieć, o ile ona sama tego mu nie powiedziała. Byłoż mi teraz wracać i rozdmuchiwać tę fatalną iskrę zimnym oddechem? Nie, nie, ten nieoczekiwany pocałunek trzeba okupić całą jego ceną.
Podszedłem do pierwszej skrzynki pocztowej, stanąłem, sięgnąwszy do kieszeni wewnątrz marynarki wyjąłem list – jak gdybym wyszarpnął z siebie samo serce – i wrzuciłem w otwór. Potem udałem się wprost na pokład. Ciekaw byłem, jakie też sny będę miał tej nocy. Tymczasem wcale nie spałem. Przy śniadaniu zawiadomiłem Burnsa, żem się zrzekł dowództwa. Upuścił nóż i widelec i spojrzał na mnie z oburzeniem. – I pan to uczynił! Myślałem, że pan kocha statek. – Tak jest, Burns, kocham. Ale Ocean Indyjski i wszystko, cokolwiek się na nim znajduje, straciło dla mnie urok. Wracam do domu jako zwykły pasażer, przez Kanał Sueski. – Wszystko, cokolwiek się na nim znajduje – powtórzył z gniewem. – Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś tak mówił. I jeżeli mam powiedzieć prawdę, to przez cały ten czas, kiedyśmy byli razem, nigdy nie mogłem pana zrozumieć w zupełności. Czymże jest lepszy jeden ocean od drugiego? Urok, rzeczywiście! Zdaje się, że był do mnie naprawdę przywiązany. Ale poweselał trochę, kiedym mu oznajmił, że poleciłem go na swego następcę. – Bądź co bądź – zauważył – niech mówią, co chcą, ale ten Jacobus przydał się panu. Muszę przyznać, że ten kartoflany interes nadzwyczaj się opłacił. Oczywiście, gdyby tylko pan miał… – Tak, panie Burns – przerwałem. – Prawdziwy uśmiech szczęścia. Ale nie mogłem mu powiedzieć, że ten uśmiech wypędza mnie ze statku, który pokochałem. I gdy tak siedziałem ze ściśniętym sercem na myśl o tym rozstaniu, kiedy widziałem wszystkie swe plany zwichnięte, swoją skromną przyszłość zagrożoną – jako że takie dowództwo było dla młodego człowieka jak noga w strzemieniu – zrezygnował po raz pierwszy ze swojej krytycznej postawy. – Nadzwyczajne szczęście – powiedział.
UKRYTY SOJUSZNIK
I
Po prawej stronie miałem łowiska przypominające tajemniczy system na poły zatopionych bambusowych płotów, które w niezrozumiałym celu dzieliły królestwo ryb podzwrotnikowych. Ogrodzenia wyglądały, jakby były porzucone przez jakieś wędrowne plemię rybackie, poławiające teraz ryby na drugim końcu – oceanu; bowiem, jak okiem sięgnąć, nigdzie nie było śladu ludzkich osiedli. Z lewej strony ciągnęła się grupa obłych wysepek – rzekłbyś, ruiny murów kamiennych, wieżyc, bloków mieszkalnych – wmurowana w niebieskie morze, ale morze nie z wody, lecz ze stałej jakiejś substancji – tak nieruchomo i cicho leżało u mych stóp. Nawet smuga, która biegła od kłoniącego się ku zachodowi słońca, była gładka, bez tego ożywionego blasku, zdradzającego niedostrzegalne zmarszczki na powierzchni. A gdy odwróciłem głowę, by rzucić pożegnalne spojrzenie na holownik, który nas właśnie pozostawił za ławicą piasku, ujrzałem prostą linię niskiego brzegu zespolonego ze stojącym morzem tak ściśle, że się zlewały w jedno – płaszczyznę w połowie brunatną, w połowie niebieską pod ogromną kopułą niebios. Jedynie dwie kępki drzew, tak nieznaczne jak małe wysepki na morzu i dziwnie z nimi stonowane, zakłócały tę nieskazitelnie prostą linię. Wyznaczały one z obu stron ujście rzeki Meinam, z której co tylko wypłynęliśmy puszczając się w powrotną podróż. I jeszcze dalej, w głębi lądu większa już plama gaju, otaczającego wielką pagodę Paknam, była jedyną wyniosłością, na której spocząć mogło oko znużone monotonią płaskiego krajobrazu. Tu i ówdzie rozrzucone po nim srebrne lśnienia zdradzały zakręty wielkiej rzeki. Na najbliższym z nich widniał holownik. Szedł dymiąc wprost na ląd i nagle znikł mi
sprzed oczu, jak gdyby bez wysiłku i drżenia macosza ziemia połknęła go z kadłubem, kominem i masztami. Przez pewien czas śledziłem obłoczek dymu majaczący to tu, to tam nad równiną, odpowiednio do zakrętów rzeki, lecz coraz to lżejszy, dalszy – aż za wzgórzem pagody, wzgórzem w kształcie mitry, zniknął zupełnie. I sam zostałem z moim statkiem, zakotwiczonym u krańca Zatoki Syjamskiej. Stąd miał wyruszyć w daleką podróż. Kołysał się na wodzie wśród przeogromnej ciszy, a cienie jego masztów wydłużały się daleko ku wschodowi w zachodzącym słońcu. W owej chwili byłem na pokładzie sam. We wnętrzu statku nie było słychać żadnego odgłosu – dokoła zaś wszystko zamarło w bezruchu: ani czółna na wodzie, ani ptaka w powietrzu, ani chmurki na niebie. Zdawało się, że podczas tej niemej krótkiej przerwy przed wyruszeniem w długą podróż ja i mój statek badaliśmy się nawzajem, czy podołamy trudom dalekiej i trudnej wyprawy, czy sprostamy godnie celowi naszych egzystencji, zadaniu, które mieliśmy spełnić z dala od ludzkich oczu, mając tylko morze i niebo za świadków i sędziów zarazem. Jakiś blask oślepiający był snadź w powietrzu i przeszkadzał patrzeć, gdyż dopiero przed samym zachodem słońca wzrok mój wędrujący w dali odkrył za najwyższym grzbietem głównej wysepki coś, co zakłócało uroczysty nastrój doskonałej samotności. W mgnieniu oka nadszedł przypływ mroku, z iście podzwrotnikową szybkością rój gwiazd wyjrzał ku mrocznej ziemi, ja zaś wciąż jeszcze stałem z ręką na poręczy nadburcia niby na ramieniu wiernego przyjaciela. Lecz teraz, gdy wszystkie te ciała niebieskie zdawały się we mnie wpatrywać, błogie poczucie jedności ze statkiem minęło bezpowrotnie. Rozległy się również dźwięki zamącające spokój – głosy i zbliżające się kroki; steward mignął na górnym pokładzie z gorliwością służebnego ducha; dzwonek ręczny zadźwięczał gwałtownie pod pokładem rufowym. Zastałem obydwu moich oficerów w oświetlonej mesie. Czekali na mnie
nie opodal stołu zastawionego kolacją. Zasiedliśmy do jedzenia. Podając półmisek pierwszemu oficerowi powiedziałem: – Czy pan wie, że jakiś statek stoi na kotwicy między wysepkami? Kiedy słońce zaszło, zobaczyłem szczyty masztów ponad linią grzbietów. Gwałtownie zwrócił ku mnie swą prostaczą twarz z okropnymi wąsiskami i wyrzucił z ust ulubione swe okrzyki: – Co też pan mówi? Na moją duszę! Toż to być nie może! Mój drugi oficer był to milczący młody człowiek o zaokrąglonych policzkach. Wydawał mi się nawet za poważny na swe lata. W tej chwili jednak, gdy oczy nasze przypadkowo się spotkały, dostrzegłem lekkie drżenie w kącikach jego ust. Czym prędzej opuściłem wzrok. Nie miałem zamiaru na moim statku zachęcać kogokolwiek do szydzenia z innych. Trzeba wszakże powiedzieć, że prawie nie znałem moich oficerów. Wskutek pewnych wydarzeń, istotnych tylko dla mnie, dopiero przed dwoma tygodniami zostałem wyznaczony na dowódcę tego statku. Niewiele więcej wiedziałem o marynarzach. Wszyscy ci ludzie od osiemnastu miesięcy przebywali razem i ja jeden wśród nich byłem obcy. Wspominam o tej okoliczności, gdyż ma ona pewne znaczenie dla dalszego ciągu. Przede wszystkim jednak czułem, że jestem obcy statkowi i, mówiąc szczerze, obcy się wydawałem sam sobie. Najmłodszy z załogi (prócz drugiego oficera), nienawykły do ponoszenia bezwzględnej odpowiedzialności, nie podawałem w wątpliwość zdatności moich podkomendnych. Rzeczą każdego z nich było sprostać swym zadaniom; co do mnie, zachodziłem w głową, w jakiej mierze zdołam zbliżyć się do ideału mej osobowości, tego obrazu, jaki każdy człowiek stwarza sobie potajemnie. Tymczasem pierwszy oficer, tocząc krągłymi oczyma i ruszając wąsiskami, z widocznym wysiłkiem budował hipotezę dotyczącą zakotwiczonego statku. Cechowała tego osobnika namiętność do ścisłego rozważania byle czego. Lubił zatrudniać swój umysł. Jak mawiał sam, „lubił zdawać sobie
sprawę” ze wszystkiego; praktycznie biorąc, wszystko, co napotykał, poddawał głębokim roztrząsaniem, włącznie z nieszczęsnym skorpionem, którego znalazł tydzień temu w swej kabinie. Skorpion ów spędzał mu sen z powiek. Skąd i jak dostał się na pokład, czemu wybrał sobie za schronienie jego kabinę, nie zaś spiżarnię (która jako miejsce ciemne bardziej powinna mu przypaść do smaku), w jaki żywy sposób mógł się utopić w kałamarzu stojącym na jego biurku? Daleko łatwiejsza już sprawa ze statkiem pośród wysp. Wygłosił swój pogląd, gdy mieliśmy wstawać od stołu. Nie wątpił, że statek ten niedawno przybył z wód ojczystych. Widocznie ma tak duże zanurzenie, że tylko na grzbiecie Wielkiego przypływu mógłby prześliznąć się nad ławicą. Zamiast stać na redzie zawinął do naturalnej przystani między wyspami, by poczekać w niej te parę dni. – Nie inaczej – zapewnił nas ni stąd, ni zowąd swym z lekka ochrypłym głosem. – Siedzi na dwadzieścia stóp z okładem. Jest to liverpoolski statek „Sephora” z ładunkiem węgla. Wyszedł z Cardiffu. Od stu dwudziestu trzech dni w podróży. Spojrzeliśmy na niego ze zdziwieniem. – Wiem to od szypra holownika, który przyszedł na pokład po pańskie listy, panie kapitanie – wyjaśnił młody człowiek. – Spodziewa się, że pojutrze wyprowadzi go na rzekę. Olśniwszy nas w ten sposób wyczerpującymi informacjami wyśliznął się z kajuty. Pierwszy oficer wyraził żal, że „nie może zdać sobie sprawy” z fanaberii tego młodzieńca. Zachodził w głowę, co powstrzymało drugiego oficera od zakomunikowania nam tego od razu. Zatrzymałem go, gdy się zabierał do odejścia. Przez dwa ostatnie dni załoga ciężko pracowała, a poprzedniej nocy mało co spała. Czułem dobrze, że ja, obcy, czynię coś niezwykłego zlecając, by wszyscy pozostali pod pokładem bez wystawienia kotwicznej wachty. Zaproponowałem, że sam czuwać będę na pokładzie mniej więcej do pierwszej; zluzować mnie miał drugi oficer.
– O czwartej zbudzi kucharza i stewarda – zakończyłem – a potem pana. Oczywiście, w razie najlżejszego wiatru wezwiemy załogę i ruszymy. Udał, że go to nie dziwi. – Rozkaz, kapitanie. – Wyszedł z kajuty, uchylił drzwi kabiny drugiego oficera i z głową w szparze poinformował go o moim niesłychanym kaprysie: „Wziął na siebie wachtę kotwiczną przez pięć godzin.” – Co? Sam kapitan? – zdziwił się tamten głośno. I znów szepty, drzwi się zamknęły: jedne, potem drugie. W kilka minut później wyszedłem na pokład. To właśnie moja obcość, która mi nie pozwalała zasnąć, skłoniła mnie do wydania tego niezwykłego za – rządzenia, jak gdybym podczas tych samotnych godzin nocnych miał znaleźć porozumienie ze statkiem, o którym nic nie wiedziałem, a którego załogę znałem niewiele lepiej. Gdy stał zacumowany wzdłuż molo, jak tyle innych w porcie, na przygodnych linach wiążących tylko materialnie, nawiedzany przez przygodnych ludzi z brzegu, nie miałem czasu rozejrzeć się w nim dostatecznie. Teraz, na morzu, przy świetle gwiazd jego górny pokład wydał mi się bardzo elegancki. Elegancki, obszerny w stosunku do rozmiarów statku i bardzo zachęcający swym wyglądem. Zeszedłem z rufy i przechadzając się wzdłuż pokładu uzmysławiałem sobie czekającą nas wędrówkę przez Archipelag Malajski, po Oceanie Indyjskim i w górę do Atlantyku. Każde stadium tej podróży wyryło mi się w pamięci, każde miało swoje cechy charakterystyczne, wiedziałem o wszystkim, co mnie może spotkać na tych wielkich morzach – słowem, wszystko było mi znane do najdrobniejszych szczegółów, prócz… ciążącej na mnie po raz pierwszy odpowiedzialności dowódcy. Zdrowy rozsądek wszakże mi podsuwał, że statek jest jak inne statki, ludzie tacy sami jak wszędzie, morze zaś mi nie gotuje żadnej czarnej zdrady tylko po to, żeby mnie pognębić. Pocieszywszy się w ten sposób przypomniałem sobie o cygarze i zesze-
dłem po nie na dół. Wszyscy na rufie byli pogrążeni we śnie. Po chwili wyszedłem znów na pokład śródokręcia. Wśród nocy ciepłej, pozbawionej tchnienia wiatru, czułem się świetnie w piżamie, boso, z ćmiącym cygarem w ustach. Dziób statku powitał mnie głęboką ciszą. Tylko gdy mijałem drzwi nadbudówki dziobowej, doszło mnie ciche i ufne, głębokie westchnienie z głębi czyjejś uśpionej piersi. I nagle mym sercem owładnęła radość, gdy porównałem ogromny spokój życia na morzu z pełnym trwóg życiem na lądzie; cieszyłem się z wyboru tego właśnie życia, dalekiego od pokus i jątrzących problemów, wzbogaconego o moralne piękno w najczystszej postaci przez prostotę swych wymagań i jedność celu. Światło kotwiczne w olinowaniu fokmasztu paliło się jasnym, niezmąconym, niemalże symbolicznym płomieniem. Wśród tajemniczych cieni nocnych jasnością swą dodawało otuchy. Idąc ku rufie po przeciwnej burcie statku zauważyłem, że sztormtrap, spuszczony, gdy kapitan holownika zabierał nasze listy, nie został wciągnięty z powrotem. A powinien być wciągnięty. Zgniewało mnie to. Dokładność w każdym szczególe jest istotą dyscypliny okrętowej. Potem uprzytomniłem sobie, że to moja wina, gdyż ja sam zwolniłem oficerów i nie dopuściłem do wystawienia wachty kotwicznej, która doprowadziłaby wszystko do porządku. Zadałem sobie pytanie, czy mądrze zrobiłem wchodząc w kolizję z ustalonym trybem zajęć, choćby z najlepszych pobudek. Musiałem się wydać ekscentryczny; Bóg raczy wiedzieć, jak ów dziwaczny wąsal, pierwszy oficer, „zdaje sobie sprawę” z mego postępowania i co sobie myśli cała załoga o tym nieprzepisowym zarządzeniu swego nowego kapitana. Byłem zły na siebie. Nie ze skruchy, oczywiście, lecz automatycznie zabrałem się do wciągnięcia sztormtrapu. To bagatelka. Powinien był poddać się z łatwością, tymczasem, gdy go pociągnąłem, z równą siłą zostałem szarpnięty. Co, u diabła!… Nieruchomość trapu wprawiła mnie w zdumienie tak dalece, że przez chwilę
za przykładem mego głupiego oficera próbowałem zdać sobie sprawę, jakim cudem się to dzieje. W końcu wychyliłem się za nadburcie. Burta statku rzucała pas nieprzejrzystego cienia na mroczną, szklistą gładź morza. Od razu jednak mimo cienia zobaczyłem, że coś podłużnego i bladego pływa tuż przy trapie. Nim zdobyłem się na jakiś domysł, nikły błysk fosforescencji jakby od nagiego ciała zamigotał w śpiącej wodzie z milczącą zwodniczością letniej błyskawicy na nocnym niebie. Znieruchomiałem. Wyłoniły się stopy, długie nogi i szerokie sine plecy, a wszystko w zielonkawym, trupim blasku. Jedną ręką na powierzchni wody człowiek trzymał się ostatniego szczebla trapu. Cały człowiek, a jednak brak głowy. Bezgłowy trup! Cygaro wypadło mi z rozwartych ust wywołując cichy, plusk i krótki, lecz wyraźny syk, ba, głośny pośród idealnej, nieruchomej ciszy. Na ten sygnał snadź spojrzał w górę, gdyż w cieniu statku zamajaczył mi Wady owal twarzy. Ale i wtedy dojrzałem tylko zarys czarnowłosej głowy. To jednakże wystarczyło, by groza, która mi ścisnęła pierś żelaznymi ramionami, ustąpiła. Minął także pierwszy moment, kiedy to z ust mimo woli wyrywają się okrzyki. Wdrapałem się tylko na zapasowe drzewce leżące na pokładzie i wychyliłem za poręcz jak najdalej, chcąc być bliżej pływającej u burty tajemnicy. Gdy tak zwisał u sztormtrapu niczym odpoczywający pływak, przy każdym ruchu igrały wokół jego ciała refleksy podwodne; w lśnieniu tym ukazywał się widmowo, srebrzyście jak ryba. Milczał także jak ryba. Żadnym ruchem nie zdradzał chęci wyjścia z wody. Niezrozumiałe było to, że nie próbuje wleźć na pokład, a przy tym dziwnie kłopotliwe na myśl, że może wyleźć nie chce. Toteż pierwsze moja słowa podyktowane były niepewnością i zakłopotaniem: – Co się stało? Twarz jego, zwrócona ku górze, tkwiła tuż pod moją. – Kurcz – brzmiała odpowiedź. A potem z niepokojem w głosie: – Nie trze-
ba nikogo wołać. – Nie miałem zamiaru – powiedziałem. – Czy jesteś sam na pokładzie? – Tak. Odniosłem wrażenie, że gotów puścić trap i odpłynąć poza krąg widzenia, w ciemność, tajemniczo, tak jak się tu zjawił. Tymczasem twór ten, który jakby wypłynął z dna morskiego (a był to z pewnością ląd najbliższy), chciał tylko wiedzieć, która godzina. Powiedziałem mu. A wówczas on z dołu, ostrożnie: – Wasz kapitan jest pewnie w środku? – Na pewno nie. Snadź walczył z sobą, bo usłyszałem coś w rodzaju cichego, gorzkiego pomruku zwątpienia: – Co mi z tego? – Zawahał się i następne słowa wypowiedział z pewnym trudem: – Słuchaj no, nie mógłbyś go, wywołać bez hałasu? Zdecydowałem się powiedzieć prawdę. – Ja jestem kapitanem. Doszło mnie z powierzchni ciche: „Na Boga!” Błyski fosforescencji zatańczyły w wirze dookoła jego ciała, gdy chwytał drugą ręką za szczebel trapu. – Nazywam się Leggatt. Głos jego był spokojny i zdecydowany. Przyzwoity głos. Jego opanowanie udzieliło mi się w pewnej mierze. Zauważyłem bardzo spokojnie: – Musi pan być dobrym pływakiem. – Tak. Jestem w wodzie od dziewiątej. Teraz mi pozostaje tylko jedno: albo puścić trap, płynąć aż do wyczerpania i utonąć, albo… wyjść na pokład. Wyczułem, że to nie desperacka formułka, tylko prawdziwa alternatywa, z którą się liczy człowiek o żelaznej woli. Już z tego samego powinienem wywnioskować, że jest młody; doprawdy, tylko młodym ludziom nastręczają się
tak zdecydowane rozwiązania. Wówczas jednak była to z mojej strony intuicja. Tajemnicza nić nawiązała się już między nami dwoma – w obliczu cichego, pociemniałego morza podzwrotnikowego i ja byłem młody; dość młody, by przyjąć wszystko bez komentarzy. Raptem człowiek z morza począł drapać się po sztormtrapie, ja zaś pośpieszyłem po odzienie. Zanim wszedłem pod pokład, przystanąłem w bufecie u stóp trapu nasłuchując. Poprzez zamknięte drzwi kabiny pierwszego oficera dochodziło zgłuszone chrapanie. Drzwi kabiny drugiego oficera zamknięte były na haczyk; panowały w niej ciemności i cisza. On również był młody i spał jak kamień. Zostawał steward, lecz ten budził się zwykle dopiero na wołanie. Wziąłem z kabiny piżamę, a gdy wróciłem na pokład, nagi człowiek lśniąc bielą w ciemności siedział na pokrywie głównego luku z łokciami na kolanach i głową ukrytą w dłoniach. W mgnieniu oka oblókł mokre ciało w piżamę w takie same szare paski jak ta, którą miałem na sobie, i ruszył za mną niczym mój sobowtór. Szliśmy wprost na rufę, ruszając się zgodnie, obaj bosi i milczący. – Co to wszystko znaczy? – spytałem przyciszonym głosem wyjmując lampę z szafki kompasowej i świecąc mu prosto w twarz. – Nieczysta sprawa. Miał rysy prawie regularne, ładne usta, jasne oczy pod dość silnie zarysowanymi ciemnymi brwiami, gładkie kwadratowe czoło, policzki bez zarostu, mały wąs szatyna i foremny, dobrze zaokrąglony podbródek. W świetle lampy, którą przyłożyłem mu do twarzy, miał wyraz człowieka skupionego, myślącego; taki wyraz może mieć ktoś, kto ciężko borykał się z myślami w samotności. Moja piżama świetnie na niego pasowała. Był dobrze zbudowany, miał co najwyżej dwadzieścia pięć lat. Przygryzł dolną wargę równymi białymi zębami. – To tak – powiedziałem wstawiając z powrotem lampę na miejsce. Ciepła,
ociężała noc podzwrotnikowa zamknęła się znów nad jego głową. – Jest tam naprzeciw statek – wyszeptał. – Tak. Wiem o tym. „Sephora”. Czy pan wiedział o nas? – Nie miałem pojęcia. Jestem jej pierwszym oficerem. – Przerwał i poprawił: – Właściwie, należałoby powiedzieć: byłem. – Aha! Coś się przeskrobało? – Tak. I to nie byle co. Zabiłem człowieka. –- Jak to? Teraz? – Nie, w drodze. Kilka tygodni temu. Pod trzydziestym dziewiątym szerokości południowej. Nazywam go człowiekiem, choć… – W pasji? – poddałem poufnie. Majacząca w mroku głowa, ciemnowłosa jak moja, rzekłbyś, głowa ducha, niedostrzegalnie niemal skinęła na tle widmowej szarzyzny mej piżamy. Miałem wrażenie, jak gdybym wśród nocnych ciemności ujrzał własne odbicie w głębi jakiegoś mrocznego i olbrzymiego zwierciadła. – Ładna historia, nie ma co, dla wychowanka Conway – wyszeptał wyraźnie mój sobowtór. – Jest pan uczniem Conway? – Tak – odpowiedział zdziwiony. I dodał z wahaniem: – Może pan także… Zgadł. Starszy o parę lat, wyszedłem ze szkoły przed jego wstąpieniem. Szybka wymiana dat – i cisza. Przyszedł mi raptem na myśl cymbał pierwszy, oficer z okropnymi wąsiskami i całą umysłowością streszczającą się w słowach: „Co pan mówi, panie? Na moją duszę!” Sobowtór mój zdradził, o czym myśli: – Ojciec mój jest proboszczem w Norfolk. Niech mnie pan sobie wyobrazi przed sądem, oskarżonego o morderstwo. Co do mnie, to nie widzę konieczności. Są ludzie, którzy by anioła z niebios wyprowadzili… ja zaś nie jestem aniołem. Tamten był jednym z tych typów, co to syczą i bryzgają złością, jakimś głupim rodzajem złości. Nędzne kreatury, które nie wiadomo po co
żyją. Nie chciał spełniać swoich obowiązków i przeszkadzał innym. Zresztą, co tu mówić, sam pan zna dobrze ten gatunek rozwydrzonych, złośliwych szczekaczy. Odwołał się do mego doświadczenia, jak gdyby doświadczenia nasze były identyczne, tak jak ubiór. Dobrze wiedziałem, jaką zarazę wnosi taka postać tam, gdzie nie ma sposobu zastosowania legalnych represji. A i to wiedziałem dobrze, że mój sobowtór nie był krwiożerczą bestią. Nie pytałem go o szczegóły, lecz opowiedział mi całe zdarzenie w krótkich, urywanych zdaniach. Wszystko to przesunęło się przed mymi oczyma, jak gdybym sam tkwił w tej drugiej piżamie. – Zdarzyło się to o zmroku, gdyśmy podnosili zarefowany fokżagiel. Zarefowany fok! Rozumie pan, co to była za pogoda! Jedyny żagiel, który nam pozostał, by pchać statek, więc może pan sobie wyobrazić, jaką mieliśmy przeprawę. Trwało to już wiele dni. Niebezpieczna, targająca nerwy robota. Tamten zaś bryznął mi w twarz swą przeklętą bezczelnością przy wybieraniu szkotów. Mówię panu, że byłem już rozklekotany tą przerażającą burzą, która nie miała w ogóle końca. Przerażająca, mówię panu, a statek siedział głęboko. Sądzę, że ten szczeniak sam musiał być nieprzytomny ze strachu. Nie był to czas na admonicje, więc wykręciłem się na pięcie i powaliłem go uderzeniem pięści. On porwał się – i na mnie. Zwarliśmy się w chwili, gdy ogromna! fala szła na statek. Cała załoga skoczyła w olinowanie, lecz ja ściskałem go za gardło, trząsłem nim jak wiechciem. Nad nami wrzaski: „Uwaga! Uwaga!”, a potem ogłuszający trzask, jak gdyby całe niebo zwaliło się nam na głowy. Mówią, że przez z górą dziesięć minut prawie nie było widać statku – tylko maszty, kawałek baku i juty. Cud, że nas znaleźli za knechtami, i to w śmiertelnym uścisku. Jasne, że to była moja robota, bo trzymałem go wciąż jeszcze za gardło, gdy nas podnoszono. Tamten był siny na twarzy. Tego już nie wytrzymali. Obu nas, i mnie, i trupa, porwali na rufę i (biegnąc
jak zgraja furiatów krzyczeli: „Mord! Mord!”, po czym wpadli do kajuty. A statek walczył z burzą i znikał pod falami, jakby się nie miał z nich wynurzyć więcej; miotało nim po morzu, że na sam widok można by osiwieć. Rozumiem, że szyper wpadł w szał, jak zresztą wszyscy. Od tygodnia nie zmrużył oka i nagle taka historia w największym nasileniu burzy. Omal nie postradał zmysłów. Dziwię się, że tamci wyrwawszy z mych rąk trupa swego kochanego oficera okrętowego, nie wrzucili mnie do morza. Powiedziano mi potem, że nie było łatwo nas rozdzielić. Słowem, przerażająca historia, od której włosy jeżyłyby się ze zgrozy sędziemu i przysięgłym. Gdy przyszedłem do siebie, usłyszałem najpierw to samo beznadziejne wściekłe wycie burzy, a przez nie przebijał głos starego. Stał nachylony nad mą koją. Oczy mu błyszczały spod kaptura gumowego płaszcza. Wlepił je we mnie. „Panie Leggatt, zabił pan człowieka. Me może pan odtąd pełnić funkcji pierwszego oficera na tym statku.” Głos przybysza od ciągłego tłumienia nabrał monotonnej barwy. On sam opierał się ręką o luk świetlny i przez cały ten czas, o ile mogłem dostrzec, nie drgnął nawet. – Przyjemna historyjka dla zabawienia spokojnego towarzystwa przy herbacie – zakończył tym samym tonem. Ja również jedną ręką wspierałem się na krawędzi luku i ani drgnąłem, o ile sobie przypominam. Staliśmy tuż obok siebie o niecałą stopę. Przyszło mi na myśl, że gdyby tak stary „Co pan mówi, panie? Na mą duszę!” wytknął głową z nadbudówki i zobaczył nas, pomyślałby niechybnie, że mu się dwoi w oczach albo że jest świadkiem jakichś czarów: dziwny kapitan ucina sobie rozmówkę ze swym własnym szarym duchem. Zacząłem rozważać pośpiesznie, jak do tego nie dopuścić. Słyszałem łagodzący szept przybysza: – Mój ojciec jest proboszczem w Norfolk – mówił. Zapomniał snadź, że już zdążył zawiadomić mnie o tym doniosłym fakcie. Doprawdy, wielce miła historyjka.
– Niech pan prześliźnie się teraz na dół do mego pomieszczenia – powiedziałem ruszając ostrożnie naprzód. Za mną mój sobowtór, naśladując moje ruchy; nasze bose stopy posuwały się bezgłośnie; wpuściłem go do wnętrza i, zamknąwszy drzwi starannie, zawołałem drugiego oficera. Potem wróciłem na pokład czekając, aż przyjdzie mnie zastąpić. – Jak dotąd, ani śladu wiatru! – zauważyłem, gdy się zbliżył. – Tak, panie. Ani śladu – przyznał sennie swym ochrypłym głosem z taką dozą uprzejmości, jakiej wymagała dyscyplina, nic nadto, i ledwie tłumiąc ziewnięcie. – Dobrze, winien pan zważać tylko na wiatr. Otrzymał pan rozkaz? – Tak jest, panie kapitanie. Obszedłem parę razy rufę przed odejściem. Drugi oficer, zwrócony twarzą ku dziobowi statku, oparł się łokciem na drablinach stermasztu i tak pozostał. W dole ciągle jeszcze słychać było spokojne pochrapywanie pierwszego oficera. Lampa w kabinie paliła się nad stołem, na którym stał wazon z kwiatami, uprzejmie ofiarowanymi przez okrętowego dostawcę prowiantu. Później nie będzie już kwiatów co najmniej przez trzy miesiące. Dwie wiązki bananów zwisały symetrycznie z pokładnika po obu stronach oszalowania maszyny sterowej. Wszystko na statku pozostało bez zmiany – z tą tylko różnicą, że obie piżamy kapitana jednocześnie były w użyciu, jedna tkwiła nieruchomo w kabinie, druga zaś zachowywała się bardzo cicho w kapitańskim saloniku. Tu trzeba wyjaśnić, że kabina moja miała kształt dużego L z drzwiami w kącie, otwierającymi się do krótszego ramienia litery. Sofa po lewej, a koja po prawej stronie; biurko i stół z chronometrami znajdowały się naprzeciw drzwi. Lecz otwierając je tylko i nie wchodząc do wnętrza kabiny, nie widziało się długiego (lub prostopadłego) ramienia litery. Stały tam skrzynie, a nad nimi mieściła się biblioteka; trochę ubrania – jedna czy dwie ciepłe kurtki,
czapki, gumowy płaszcz i tym podobne części garderoby wisiały na hakach. U końca tego ramienia były drzwi wiodące do łazienki, do której można było również wejść wprost, z kajuty. Ale tamtędy się nie chodziło. Tajemniczy gość skorzystał z tego rozkładu. Wszedłszy do kabiny, jasno oświetlonej przez dużą lampę na pałąkach, przytwierdzoną do grodzi nad biurkiem, daremnie się za nim oglądałem, póki sam nie wyszedł spokojnie zza ubrań wiszących w niewidocznej części pomieszczenia. – Usłyszałem, że ktoś rusza się w pobliżu, więc wszedłem tam od razu – szepnął. Ja również mówiłem głosem przyciszonym. – Nikt tu nie wchodzi bez pukania i bez pozwolenia. Skinął głową. Rysy miał zaostrzone, opalenizna zanikła, rzekłbyś, człowiek chory. I nie dziw. Miał za sobą, mówił, siedem tygodni aresztu w kabinie. Lecz: nie było nic chorobliwego w jego oczach i w wyrazie twarzy. Nie był podobny do mnie ani trochę; pomimo to, gdy tak staliśmy nachyleni nad koją tyłem do drzwi szepcząc do siebie z pochylonymi ku sobie ciemnymi głowami, zuchwalec, który by ukradkiem uchylił drzwi i zerknął do wnętrza, zdumiałby się na niesamowity widok: rozdwojony kapitan porozumiewa się szeptem ze swym drugim ja. – Ale to wszystko jeszcze nie wyjaśnia, w jaki sposób znalazł się pan przy sztormtrapie u burty – badałem niedosłyszalnym prawie szeptem, bo mówiliśmy tylko szeptem. Zadałem mu to pytanie, gdy już opowiedział mi obszerniej, co działo się na „Sephorze” po przejściu burzy. – Nim minęliśmy Przylądek Jawajski, miałem czas przemyśleć wszystko wielokrotnie. Przez sześć tygodni nic innego nie robiłem, gdyż tylko godzinę mniej więcej, wieczorami, pozwalano mi spacerować po rufowym pokładzie. Szeptał z rękoma złożonymi na brzegu mojej koi i oczyma wpatrzonymi w dal poprzez otwarty iluminator. Pojmowałem doskonale ów proces myśle-
nia, myślenia nieugiętego, może i niewzruszonego. Tak myśleć ja bym nie potrafił. – Obliczyłem, że ciemność zapadnie, nim zbliżymy się do lądu – ciągnął tak cicho, że musiałem wytężać słuch, choć staliśmy tuż przy sobie, prawie ramię przy ramieniu. – Więc zażądałem rozmowy ze starym. Zawsze był bardzo zmieszany, gdy przychodził mnie odwiedzać; jak gdyby wstydził się spojrzeć mi w oczy. Ten fokżagiel, wie pan, ocalił statek, który siedział zbyt głęboko, by trzymać się długo bez ożaglowania. I to ja za niego kazałem podnieść ten żagiel. Tak czy owak, dość że przyszedł. Gdy więc był już w mojej kabinie, a stanął w drzwiach i patrzył na mnie, jak bym już miał na szyi stryczek, poprosiłem go prosto z mostu, by zostawił na noc drzwi mej kabiny otwarte, kiedy będziemy przechodzić przez cieśninę Sunda. Wybrzeże Jawy leżałoby wówczas o dwie, trzy mile od Anjeru. Nie chciałem nic więcej. Na drugim roku Conway dostałem nagrodę pływacką. – Wierzę – tchnąłem. – Bóg jeden wie, po co oni mnie co noc zamykali. Mieli takie miny, jak gdyby się bali, że mogę włóczyć się po nocy i dusić ludzi. Czyż jestem krwiożerczą bestią? Czy wyglądam na to? Przebóg! gdybym był taki, czyż stary ważyłby się wchodzić do mojej kabiny? Powie pan, że mógłbym wtedy korzystając ze sposobności zwalić go z nóg i wyskoczyć: było już ciemno. Otóż nie. I z tego samego powodu nie chciałem rozbijać drzwi. Usłyszawszy bowiem hałas rzuciliby się, aby mnie zatrzymać, ja zaś nie chciałem się wdawać w bójkę. W tumulcie jeszcze kto mógłby postradać życie – przecież nie wyrywałbym się po to, by zostać z powrotem wtrącony do kabiny, ja zaś nie chciałem mieć więcej do czynienia z takimi sprawami. Odmówił, jeszcze bardziej zmieszany niż zwykle. Bał się marynarzy, a także swego drugiego oficera, z którym od lat żeglował razem: siwowłosy stary mazgaj; i stewarda; był z nim, diabli wiedzą jak długo, siedemnaście lat czy więcej, naszpikowany zasada-
mi faryzeusz, nienawidzący mnie z całej duszy po prostu dlatego, że byłem pierwszym oficerem. Wie pan, nie było jeszcze na „Sephorze” pierwszego oficera, który by odbył więcej niż jedną podróż. Te dwa stare grzyby prowadziły statek. Licho wie, czego jeszcze bał się szyper (nerwy musiał mieć zsiepane tą piekielną burzą), odpowiedzialności wobec prawa… może żony, nie wiadomo. Ach tak, była na statku. Choć nie przypuszczam, by się w to wdawała. Sądzę, że chciała się mnie pozbyć stamtąd jak najprędzej, w jakikolwiek sposób. „Piętno Kaina”, uważa pan. W porządku. Zdecydowany byłem na tułaczkę: dość duża zapłata za życie Abla tak podrzędne – go gatunku. Lecz on nie chciał mnie słuchać. „Sprawa musi pójść swym trybem. Jestem tu przedstawicielem prawa.” Trząsł się jak liść osiki. „Więc pan się nie zgadza?” – „Nie.” – „Dobranoc. Mam nadzieję, że panu ta decyzja nie odbierze snu”, zakończyłem i odwróciłem się do niego tyłem. „To ja się dziwię, że pan może spać”, wrzeszczy i zamyka drzwi. – Rzeczywiście, od tego czasu źle sypiałem. Było to przed trzema tygodniami. Przez Morze Jawajskie płynęliśmy powoli, znosiło nas Wokół Karimaty przez dziesięć dni. Gdy stanęliśmy tu na kotwicy, zdawało im się, przypuszczam, że wszystko w porządku. Najbliższy ląd (o pięć mil) był miejscem przeznaczenia statku i konsul niezwłocznie kazałby mnie schwytać; nie byłoby sensu uciekać na te tam wysepki. Nie ma na nich pewnie ani kropli słodkiej wody. Nie wiem, jak się to zdarzyło, dość że tej nocy steward, przyniósłszy kolację, zostawił mnie samego i drzwi za sobą nie zamknął. Zjadłem tę kolację i wszystko, co mi dali. Potem wyszedłem na rufowy pokład. Nie przypuszczam, bym miał na myśli ucieczkę. Chyba po prostu chciałem odetchnąć świeżym powietrzem. Raptem owładnęła mną pokusa. Zanim uświadomiłem sobie dokładnie, co robię, zrzuciłem pantofle i znalazłem się w wodzie. Ktoś usłyszał plusk i wszczął się straszny rwetes. „Uciekł! Spuszczaj łodzie! Popełnił samobójstwo! Nie, płynie!” Płynąłem, oczywiście. Nie tak to ła-
two pływakowi mojej miary utopić się skacząc do wody. Wylądowałem, na najbliższej wysepce, nim łódź odbiła od statku. Słyszałem, jak wiosłowali w ciemnościach nawołując i tak dalej, wkrótce jednak zaprzestali. Wszystko się uspokoiło i zaległa znowu martwa cisza. Siadłem na kamieniu, by się zastanowić. Nie wątpiłem ani przez chwilę, że o świcie wznowią poszukiwania. Nie było gdzie się ukryć pośród tych kamiennych złomów, a gdy – by nawet było, to cóż by mi z tego przyszło? Uciekłem szczęśliwie i nie śniło mi się wracać. Więc po chwili ściągnąłem ubranie, zrobiłem z niego węzełek, włożyłem do środka kamień i utopiłem je w głębi, od strony pełnego morza. Uważałem to pozorne samobójstwo za wystarczającą ofiarę. Niech myślą, co im się żywnie podoba; topić się ani myślę. Postanowiłem płynąć aż do utonięcia, ale to jest całkiem co innego. Przepłynąłem na drugą wysepkę i z niej właśnie zobaczyłem wasze światło kotwiczne. A więc jakiś cel, do którego można płynąć; z łatwością mi to przychodziło, a po drodze trafiłem na płaską skałę, sterczącą jakieś parę stóp nad wodą. Sądzę, że w dzień mógłby pan dojrzeć ją z rufy przez lornetę. Wdrapałem się na nią i wypocząłem chwilę. Potem znów zsunąłem się do wody. Ten ostatni odcinek miał chyba więcej niż milę. Szept jego stawał się coraz cichszy; przez cały czas przybysz miał oczy utkwione w iluminator, w którym nie było widać nawet gwiazdy. Nie przerywałem mu. W jego opowiadaniu, w całej jego osobowości było coś, co zamykało usta, uniemożliwiało komentarze, coś w rodzaju stanu uczuciowego albo właściwości, dla której nie umiem znaleźć nazwy. I ,gdy zamilkł, zdobyłem się tylko na zdawkowy szept: – Więc pan popłynął ku naszemu światłu? – Tak, wprost ku niemu. Był to jakiś cel. Nie mogłem go pomylić z gwiazdą na horyzoncie, gdyż wybrzeże mi zasłaniało tę część nieba, i nie mogłem również widzieć lądu. Woda była jak szkło. To tak, jak gdyby się płynęło w ja-
kiejś piekielnej, głębokiej cysternie, z której wydrapać się gdziekolwiek nie było sposobu; najbardziej bałem się płynąć w kółko, jak baran, który dostał kręćka, płynąć aż do zupełnego wyczerpania; ba, nie miałem też ochoty wracać… O, nie! Niech pan sobie wyobrazi tylko, jak mnie nagiego, świecącego golizną, ściągają z jednej z tych wysepek, ściągają za kark, a ja rzucam się i walczę jak dzikie zwierzę. Ktoś przy tej sposobności na pewno by postradał życie, a tego wcale sobie nie życzyłem. Więc płynąłem. Potem wasz sztormtrap… – Dlaczego pan nie obwołał statku? – zapytałem nieco głośniej. Dotknął lekko mego ramienia. Tuż nad naszymi głowami odezwały się niedbałe kroki; zatrzymały się. Drugi oficer przeszedł z przeciwnej strony rufy i, o ile mogliśmy wywnioskować, wychylił się za burtę. – Nie mógł słyszeć, jak mówiliśmy, prawda? – trwożnie tchnął mi do ucha mój sobowtór. Obawa jego była dostateczną odpowiedzią na moje pytanie. Odpowiedź ta mówiła, jak dalece położenie było trudne. Z całym spokojem zamknąłem iluminator, dla pewności. Głośniejsze słowo mogłoby dojść do niepowołanych uszu. – Kto tam jest? – wyszeptał wtedy. – Mój drugi oficer. Lecz wiem o nim niewiele więcej od pana. I opowiedziałem mu o sobie. Zostałem wyznaczony na to stanowisko w chwili, gdy najmniej się spodziewałem czegoś podobnego, niecałe dwa tygodnie temu. Me znałem ani statku, ani załogi. W porcie nie miałem czasu rozejrzeć się i poznać kogokolwiek. Oni zaś wiedzieli o mnie tylko tyle, że zostałem powołany do kierowania statkiem w powrotnej podróży. Poza tym byłem dla nich równie obcy jak i on – powiedziałem.. I w owej chwili czułem się tym dotknięty do żywego. Czułem, że wystarczyłoby lada głupstwo, by uczynić mnie w oczach załogi osobistością podejrzaną.
Przez ten czas odwrócił się i oto my obaj, dwaj obcy na statku, stanęliśmy naprzeciw siebie symetrycznie. – Wasz trap… – zaszemrał po krótkim milczeniu. – Komuż by przyszło na myśl, że znajdzie trap zwieszony nocą ze statku stojącego tutaj na kotwicy! Wtedy właśnie poczułem bardzo przykre omdlenie. Po dziewięciu tygodniach podobnego życia każdy wyszedłby z formy. Nie byłbym w stanie opłynąć statku aż do łańcuchów kotwicznych. I oto, jak na zawołanie, wisi sobie trap, którego można się chwycić! A potem, gdy się go już uczepiłem, powiedziałem sobie: „Co mi z tego?” I gdy nad poręczą nadburcia zobaczyłem głową człowieka, który mi się przypatrywał, miałem ochotę odpłynąć natychmiast; niechby sobie wrzeszczał w jakimś tam języku. Nie miałem nic przeciwko temu, by mi się przypatrywano. Nie… myślałem nawet o tym z przyjemnością. Ale pan (przemówił do mnie tak spokojnie… jak gdyby pan się mnie spodziewał… że zostałem jeszcze chwilę. Byłem diablo samotny wtedy… to znaczy, nie kiedy płynąłem, lecz u trapu. Cieszyłem się, że mogę porozmawiać z kimś, kto nie jest z załogi „Sephory”. O kapitana zapytałem odruchowo. Nic by mi z tego nie przyszło, wiedziałby o mnie cały statek, a ci tam na pewno zjawiliby się po mnie rano. Nie wiem, jak się to stało… chciałem, żeby mnie zobaczono, chciałem otworzyć do kogoś usta, zanim bym ruszył dalej. Nie wiem, co bym powiedział… „Piękna pogoda, nieprawdaż?”, czy coś w tym rodzaju. – Czy pan sądzi, że oni wkrótce tu nadpłyną? – spytałem z pewnym powątpiewaniem. – Bardzo możliwe – odpowiedział słabym głosem. Nagle opuściły go siły. Nie mógł utrzymać prosto głowy; zwisła mu na ramiona. – Hm. Zobaczymy. Tymczasem kładź się pan do łóżka – szepnąłem. – Pomóc panu? Już. Była to dość wysoka koja z systemem szuflad pod posłaniem. Ten niepo-
równany pływak rzeczywiście potrzebował mej pomocy. Podtrzymałem go za nogę. Wtoczył się do koi, przewrócił na plecy i ręką zarzucił na oczy. Leżąc tak, z twarzą prawie zakrytą, wyglądać musiał, jak ja zwykle wyglądałem w koi. Przez chwilę przyglądałem się memu „drugiemu ja”. Potem starannie zasunąłem story zasłaniając koję. Były to story z zielonej serży z kółkami u góry, suwającymi się po miedzianym pręcie. Przyszło mi na myśl, by spiąć je dla pewności, lecz siedziałem już na sofie i nie chciało mi się wstawać, by poszukać szpilki. Zdecydowałem, że zrobię to za chwilę. Czułem się bardzo zmęczony, i to w szczególny sposób, zmęczony napięciem przekradania się, wysiłkiem szeptania i w ogóle samą tajemniczością tego wydarzenia. Była trzecia w nocy, a ja czuwałem od dziewiątej; spać mi się jednak nie chciało, nie mógłbym się położyć. Siedziałem więc tak, wymęczony, z wzrokiem utkwionym w story, usiłując się wyzbyć uczucia, że jestem naraz w dwu miejscach; dręczyło mnie nadto dokuczliwe stukanie w głowie. Z ulgą odkryłem nagle, że to nie w mojej głowie stuka, a po zewnętrznej stronie drzwi. Nim obudziłem się na dobre, wypadło mi z ust: „Proszę wejść”, i steward wkroczył niosąc na tacy kawę. Zapewne musiałem zasnąć i tak się przestraszyłem, że wrzasnąłem: „Tu! Jestem tu, stewardzie!”, jak gdyby był nie wiem jak daleko. Postawił tacę na stole, bliżej sofy, i dopiero wtedy powiedział spokojnie: – Widzę, że pan jest tu, panie kapitanie. Uczułem, że obrzuca mnie badawczym wzrokiem, lecz nie miałem odwagi podnieść na niego oczu. Musiał być zdziwiony, że kładąc się spać na sofie zasunąłem story u mej koi. Wyszedł, pozostawiając jak zwykle hak spuszczony. Słyszałem, że szorują mi nad głową pokład. Wiedziałem, że zawiadomiliby mnie zaraz, gdyby wiatr skądś zawiał. Cisza, pomyślałem. Podwójnie mnie to gnębiło. Czułem się jeszcze mocniej rozdwojony. Nagle steward znów stanął w drzwiach. Zeskoczyłem z sofy tak gwałtownie, że aż się cofnął.
– Czego tu chcecie? – Zamknąć iluminator, panie kapitanie. Zmywają pokłady. – Jest zamknięty – odpowiedziałem czerwieniejąc. – To dobrze. – Ale nie ruszał się od drzwi i odwzajemnił mi się spojrzeniem dziwnie dwuznacznym. Potem, nie patrząc mi już w oczy, spytał ze zmienioną twarzą, głosem niezwykle grzecznym, nieomal przymilnym: – Czy mogę wejść i zabrać próżną filiżankę? – Naturalnie. – Odwróciłem się do niego tyłem. Wpadł do kabiny i równie prędko z niej wyskoczył. Wówczas zamknąłem drzwi i nawet zasunąłem rygiel. To nie mogło trwać długo. W kabinie było przy tym gorąco jak w piecu. Rzuciłem okiem na mego sobowtóra i skonstatowałem, że ciągle leżał w tej samej pozycji, z ręką na oczach; pierś mu się podnosiła; włosy miał mokre; podbródek lśnił od potu. Sięgnąłem nad nim ręką i otworzyłem iluminator. „Muszę się pokazać na pokładzie” – rozmyślałem. Teoretycznie rzecz biorąc, mogłem robić, co mi się podoba, i nikt w całym kole widnokręgu nie śmiał prawa temu się sprzeciwiać; a jednak nie starczyło mi odwagi, by zamknąć drzwi kabiny i zabrać klucz. Wychodząc z kajuty zobaczyłem grupę składającą się z dwóch mych oficerów – drugi oficer był bosy, a pierwszy w długich gumowych butach – i stewarda. Stali przy rufowym trapie, steward zaś w połowie jej wysokości; mówił im coś z ożywieniem. Zauważywszy mnie, czym prędzej zniknął w dole. Drugi oficer zbiegł na śródokręcie, gdzie zaczął wydawać jakieś rozkazy, a pierwszy oficer ruszył na moje spotkanie dotykając ręką czapki. W jego oczach tliła się iskra ciekawości. Nie podobało mi się to. Nie wiem, czy steward powiedział mu tylko, że jestem „stuknięty”, czy może zgoła pijany, dość że najwyraźniej postanowił mieć mnie na oku. Patrzyłem, jak się zbliżał z uśmiechem, który, gdy podszedł zupełnie blisko, zmroził go aż po sumiaste wąsy. Nie dałem mu otworzyć ust.
– Przebrasować reje! Potem możesz pan zwolnić załogę na śniadanie. Był to pierwszy fachowy rozkaz, jaki wydałem na tym statku; pozostałem na pokładzie, by przyjrzeć się jego wykonaniu. Czułem potrzebę bezzwłocznego utwierdzenia się w dowództwie. A ten błaznujący smarkacz musiał wykonując rozkaz parę razy spuścić z tonu, skorzystałem też ze sposobności, by (przyjrzeć się każdemu z szeregowych marynarzy, gdy defilowali przede rnną zmierzając do tylnych brasów. Przy śniadaniu, sam nic nie jedząc, prezydowałem z tak lodowatą godnością, że dwaj oficerowie zemknęli jak niepyszni, gdy tylko względy grzeczności na to pozwoliły. A przez cały czas, wskutek dwutorowości myślenia, byłem niesłychanie roztargniony, jak człowiek nie przy zdrowych zmysłach. W oczach miałem ustawicznie obraz mego sobowtóra, śpiącego za drzwiami, naprzeciw których siedziałem u stołu, na honorowym miejscu. Miałem uczucie, że w równym stopniu zależy on od mej woli jak moja własna osoba. Stan taki przypominał obłęd, ba, gorszy był od obłędu, gdyż zdawałem sobie z niego sprawę. Musiałem nim potrząsać dobrą chwilę, zanim otworzył oczy, za to od razu oprzytomniał i spojrzał na mnie pytająco. – Jak dotąd, wszystko dobrze – szepnąłem. – Teraz musi pan zniknąć w łazience. Uczynił to bezszelestnie jak duch. Zadzwoniłem na stewarda i patrząc mu zuchwale w oczy kazałem sprzątnąć w saloniku przez czas, kiedy będę się kąpać. „I zwijaj się żwawo” – dodałem. Było to powiedziane tonem wyłączającym wszelkie wymówki, toteż odpowiedział krótko: „Rozkaz, panie”, i pobiegł po śmietniczkę i szczotki. Wykąpałem się i ubrałem prawie całkowicie, pluskając i gwiżdżąc z cicha, by zająć uwagę stewarda, podczas gdy tajemny współtowarzysz mego życia stał przy nie zaryglowanych drzwiach w ciasnocie łazienki. Wyglądał źle przy dziennym świetle. Policzki miał zapadnięte, a powieki opuszczone pod surową, ciemną linią brwi ściągniętych lekką
zmarszczką. Zostawiłem go tam, a sam przeszedłem do kabiny. Steward kończył odkurzanie. Posłałem po pierwszego oficera i wdałem się z nim w rozmowę o błahostkach. Nie licowało to bynajmniej z jego sumiastymi, przerażającymi wprost wąsami, lecz dopiąłem swego – dałem mu sposobność dokładnego przyjrzenia się mej kabinie. A potem mogłem nareszcie w spokoju zamknąć drzwi, ukrywszy sobowtóra w zagięciu kabiny. Nie było innego wyjścia. Musiał siedzieć cicho na małym składanym krzesełku, przyduszony wiszącymi tam ciężkimi okryciami. Nasłuchiwaliśmy, jak steward przechodzi z saloniku do łazienki, napełnia wodą zbiorniki, szoruje wannę, porządkuje – trzepanie, stuk, chrobot – wraca do saloniku, przekręca klucz w zamku. Taki miałem plan ukrywania mego sobowtóra. Nic lepszego niepodobna było wymyślić w tych okolicznościach. Siedzieliśmy więc: ja przy biurku, z papierami tuż pod ręką, gotów powitać tym widokiem każdego wchodzącego, on zaś z tyłu, nie – widoczny od drzwi. Byłoby nieostrożnością rozmawiać półgłosem choćby podczas dnia, a nie zniósłbym dziwacznego przeświadczenia, że szepczą sam do siebie. Od czasu do czasu, rzucając okiem za siebie, widziałem go tam w głębi, siedzącego sztywno na krzesełku ze złączonymi bosymi nogami, założonymi rękami i głową spuszczoną na piersi – był nieruchomy jak posąg. Każdy wziąłby go za mnie. Sam byłem tym urzeczony. Co chwila oglądałem się przez ramię. Patrzyłem właśnie na niego, gdy ktoś się odezwał za drzwiami: – Przepraszam, panie kapitanie. – Co takiego?… Nie odrywałem odeń wzroku, a głos za drzwiami ciągnął dalej: – Łódź okrętowa zbliża się do nas, proszę pana. Wówczas drgnął po raz pierwszy od paru godzin, lecz nie podniósł głowy. – Dobrze. Opuścić trap.
Zawahałem się. Czy miałem mu coś szepnąć? Ale co? Znów trwał bez ruchu, jak gdyby przywidziało mi się tylko, że przed chwilą drgnął. Nic nie miałem mu do powiedzenia, nic, czego by sam nie wiedział… W końcu wyszedłem na pokład.
II
Kapitan “Sephory” miał twarz okoloną rzadkim rudym zarostem i cerę właściwą rudowłosym; a także oczy niebieskie, o tym szczególnym, rozmazanym odcieniu. Nie nazwałbym go postawnym mężczyzną; ramiona miał proste, lecz wzrost mierny – jedną nogę cokolwiek bardziej zgiętą od drugiej. Przywitał się błądząc dokoła oczyma. Osądziłem, że jego główną cechą jest bezduszny i zacięty upór. Przyjąłem go z wyszukaną grzecznością, co pruło mu niejako szyki. Być może, że był nieśmiały. Mamrotał do mnie, jak gdyby się wstydził własnych słów, wymieniając swe nazwisko (coś w rodzaju Archbold – choć po tylu łatach nie mogę zaręczyć), nazwę statku i jeszcze parę szczegółów, a wszystko to jak przestępca, niechętnie i posępnie wyznający swoją zbrodnię. Przeszedł przez straszliwą burzę w drodze – straszliwą – straszliwą – a do tego żonę miał na statku. Zeszliśmy na dół i zasiedliśmy,w kabinie, a steward wniósł na tacy butelkę i kieliszki. – Dziękuję. Me piję. Do ust nie bierze trunków. Prosiliby o wodę. Wypił dwie wielkie szklanki. Okrutnie męcząca robota. Od świtu przetrząsa wysepki dokoła swego statku. – Po co? Dla rozrywki? – spytałem z miną człowieka interesującego się przez grzeczność. – Nie – westchnął. – Przykry obowiązek. Bełkotał pod nosem w dalszym ciągu. Chcąc, by mój sobowtór słyszał każde słowo, wpadłem na pomysł poinformowania go, że niestety nie dosłyszę. – Pan nie dosłyszy? Taki młody człowiek – kiwnął głową wlepiwszy we
mnie swe na niebiesko rozmazane, nieinteligentne oczy. – A czemuż to? Może z powodu choroby? – badał bez cienia sympatii, rzekłbyś, mówiąc w duchu: „widać zasłużyłeś sobie na to”. – Tak, z powodu choroby – przyznałem z wesołością, która zdała mu się nie na miejscu. Lecz dopiąłem swego, gdyż musiał opowiadać podniesionym głosem. Nie warto podawać tej wersji. Upłynęło właśnie dwa miesiące od owego incydentu i tak dużo o nim myślał, że wszystkie szczegóły poplątały mu się w głowie, choć dotąd jeszcze nie otrząsnął się z wrażenia. – Co by pan powiedział, gdyby coś podobnego zdarzyło się na pańskim statku? Dowodzą moją „Sephorą” od piętnastu lat. Jestem ogólnie znanym kapitanem. Robił wrażenie ogromnie strapionego i kto wie, czy nie wzbudziłby we mnie współczucia, gdybym mógł zdobyć się na oderwanie myśli od nie znanego nikomu współlokatora mojej kabiny, który mnie absorbował, jak gdyby był moim drugim ja. Siedzieliśmy w saloniku, on zaś znajdował się po drugiej stronie grodzi, o cztery, pięć stóp od nas. Patrzyłem uprzejmie na kapitana Archbolda (jeżeli tak brzmi jego nazwisko), a widziałem człowieka w szarej piżamie, siedzącego na niskim krzesełku. Siedzi nieruchomo, z wyciągniętymi nogami, złożonymi rękoma, głową spuszczoną na piersi. Ani jedno nasze słowo nie uchodzi jego uszu. – Służę na morzu od chłopca okrętowego, od trzydziestu siedmiu lat, a nigdy nie słyszałem o czymś podobnym na angielskim statku. I właśnie mnie musiało się to zdarzyć, i do tego, kiedy wziąłem z sobą żonę. Słuchałem go jednym uchem. – Czy panu nie przychodziło na myśl – powiedziałem – że ogromna fala, która, jak pan mówił, wpadła wtedy na pokład, mogła zabić tego nieszczęśliwca? Sam byłem świadkiem, jak fala swym ciężarem zabiła człowieka, po prostu skręciła mu kark.
– Wielki Boże! – zawołał z przejęciem utkwiwszy we mnie spojrzenie swych niebieskich, rozmazanych oczu. – Fala! Człowiek zabity przez falę tak nie wygląda. – Zdawał się być naprawdę oburzony moim przypuszczeniem. Patrzyłem na niego spokojnie, nie przygotowany na dziwactwa z jego strony, gdy raptem przybliżył ku mnie głowę i pokazał mi język, aż odruchowo się cofnąłem. Zadrwiwszy sobie z mojej zimnej krwi w tak plastyczny sposób, skinął poważnie głową. Gdybym był świadkiem tej sceny, upewniał mnie, zostałaby mi w oczach do końca życia. Wobec straszliwej pogody nie mogli nawet pochować go ściśle wedle zwyczaju morskiego. Więc następnego dnia o świcie wynieśli na rufę nieboszczyka zakrywając mu twarz skrawkiem flagi, odczytał nad nim krótką modlitwę, a potem ciało – tak jak było, w gumowym płaszcza i długich butach – spuścili pomiędzy spiętrzone góry wodne, gotowe każdej chwili pochłonąć cały statek wraz ze znękaną, nieprzytomną ze strachu załogą . – Ten zarefowany fok ocalił was – wtrąciłem. – Bogiem a prawdą nie inaczej – zawołał gorąco. – Nie wątpię, że tylko dzięki szczególnej łasce boskiej przetrwał te huraganowe szkwały. – Podniesienie tego żagla… – zacząłem. – Opatrzność boska – przerwał mi. – Inaczej sobie tego nie umiem wytłumaczyć. Nie będę przed panem ukrywał, że ledwie się zdobyłem na wydanie tego rozkazu. Zdawało mi się niepodobieństwem tknąć cokolwiek, by tego nie stracić, a ten żagiel był naszą ostatnią nadzieją. Był wciąż jeszcze pod grozą huraganu. Pozwoliłem mu wygadać się, a potem od niechcenia, jakby przechodząc do tematu mniejszej wagi: – Widzę, że bardzo panu zależało na odstawieniu pańskiego oficera na brzeg? Tak, zależało. Na oddaniu władzom. W jego niezrozumiałym zaciętym
uporze było coś przejmującego grozą, mistycznego niemal, gdyż powodowała nim nie tylko obawa ściągnięcia na siebie podejrzenia, że „toleruje rzeczy karygodne”. Jego cnotliwa przeszłość, trzydzieści siedem lat na morzu, dwadzieścia lat dowództwa bez zarzutu, z których piętnaście spędził na „Sephorze”, z całą (bezwzględnością nakładały nań ten ciężki obowiązek. – I wie pan – ciągnął;z zawstydzoną miną, usiłując sprecyzować swe uczucia – ja nie angażowałem tego młodzieńca. Jego rodzina miała jakieś stosunki handlowe z mymi armatorami. Byłem do pewnego stopnia zmuszony go przyjąć. Miał wygląd bardzo dziarski, dżentelmeński, i wszystko co pan chce. Jednakże nigdy go nie lubiłem. Jestem człowiekiem prostym. Widzi pan, on nie był z typu ludzi odpowiednich na pierwszego oficera takiego statku jak „Sephora.” Do tego stopnia zjednoczyłem się myślą i uczuciem z ukrytym współlokatorem mej kabiny, iż odniosłem wrażenie, jakoby mnie osobiście dano do zrozumienia, że ja również nie jestem z typu ludzi odpowiednich na pierwszego oficera takiego statku jak „Sephora”. Nie miałem pod tym względem wątpliwości. – Zupełnie inny typ człowieka, pan rozumie – podkreślił całkiem zbytecznie, mierząc mnie twardym spojrzeniem. Uśmiechnąłem się uprzejmie. Był przez chwilę jakby zbity z tropu. – Chyba będę zmuszony stwierdzić samobójstwo. – Przepraszam? – Samobójstwo! Oto co napiszę moim armatorom zaraz po powrocie. – Jeżeli go pan nie odnajdzie dziś jeszcze – przyznałem beznamiętnie – … naturalnie, żywym. Bąknął coś pod nosem, czego naprawdę nie dosłyszałem, przeto nadstawiłem ucha ze zmieszaną miną. Na to wrzasnął mi po prostu: – Ląd, mówię, ląd stały jest co najmniej o siedem mil od miejsca, gdzie za-
kotwiczyłem. – Coś koło tego. Nie zdradzałem ani zaciekawienia, ani zdziwienia, ani nawet zainteresowania, toteż mój niewzruszony spokój wzbudził w nim nieufność. Prócz szczęśliwego… pomysłu symulowania głuchoty nic nie myślałem udawać. Czułem się najzupełniej niezdolny do odegrania jak należy roli człowieka, który nic nie wie, i dlatego nie odważyłbym się jej zagrać. Nie ulegało wątpliwości, że przybył tu już – O, dość i tego w tym strasznym upale – odpowiedziałem. I znów brzemienna nieufnością cisza. Mówią, iż potrzeba jest matką wynalazku, ale i strach także sprzyja pomysłowości. A ja byłem w strachu, iż spyta mnie bez ogródek o mego sobowtóra. – Miła kajutka, nieprawdaż? – napomknąłem, jak gdybym teraz dopiero zauważył, iż oczy mu biegają od jednych zamkniętych drzwi do drugich. – I urządzona z komfortem. Tu, na przykład – ciągnąłem, sięgnąwszy nonszalancko ręką poza oparcie mego krzesła i rozwierając drzwi na oścież – mam łazienkę. Drgnął ochoczo, ale opanował się natychmiast i ledwie rzucił okiem w tamtą stronę. Wstałem, zamknąłem drzwi od łazienki i poprosiłem, by zechciał obejrzeć moje pomieszczenia, jak gdybym był z nich bardzo dumny. Nie mógł uczynić nic innego, musiał wstać i iść za mną. Muszę mu jednak oddać sprawiedliwość, iż zachowywał się przy tym spokojnie. – A teraz przejdziemy do saloniku – oświadczyłem, jak można było najgłośniej bez obudzenia podejrzeń, i szczególnie ciężkim (krokiem przeszedłem na prawą burtę. Poszedł za mną i rozejrzał się. Mój pojętny sobowtór zniknął. Grałem dalej swoją rolę. – Bardzo wygodny, nieprawdaż?
– Bardzo przyzwoity. Z wielkim komf… – urwał, wychodząc nagle, jak gdyby uciekał przed mymi matactwami. Ale na to pozwolić nie mogłem. Przerażenie wzbudziło we mnie zawziętość. Zyskałem nad nim przewagę i chciałem ją wykorzystać do końca. Snadź w mojej ugrzecznionej natarczywości dźwięczały akcenty groźby, gdyż nagle przestał się sprzeciwiać. Nie pozwoliłem mu zawrócić ani razu; musiał zobaczyć wszystko: pomieszczenia oficerów, kambuz, magazyny, nawet schowek na żagle, mieszczący się również pod rufą. Gdy nareszcie wyprowadziłem go na tylny pokład, westchnął głęboko i znękanym głosem wybąkał, że musi zaraz wracać na swój statek. Zwróciłem się do mego pierwszego oficera, który do nas się przyłączył, by zajął się jego łodzią. Człowiek z wąsami zadął w świstawkę, którą zwykł nosić na sznurku, i wrzasnął: „Szalupa z «Sephory»!” Sądzę, iż odetchnąłem wówczas z nie mniejszą ulgą od mego sobowtóra, ukrytego tam na dole. Czterech ludzi wypadło skądś od dziobu i zniknęło za burtą, podczas gdy moi ludzie również wychynęli z wnętrza i uformowali się szeregiem wzdłuż burty. Odprowadziłem mego gościa ceremonialnie do trapu i o mały włos nie popsułem tym wszystkiego. Uparta z niego była bestia. Już na (platformie trapu wychylił się i z tą swoją wstydliwą skrupulatnością usiłował ostatecznie się upewnić: – Pan… pan… nie przypuszcza, żeby… Zagłuszyłem jego słowa. – Naturalnie że nie… Cieszę się ogromnie. Do widzenia. Domyśliłem się, co chce powiedzieć, i ledwie zdołałem temu zapobiec korzystając z przywileju człowieka przygłuchego. Nie obstawał przy swoim, był za mało pewny siebie, lecz za to mój pierwszy oficer stojący tuż przy mnie zrobił zaintrygowaną minę, snadź zabiło mu to ćwieka w głowę. Nie chciałem, by myślano, że unikam moich oficerów, więc dałem mu sposobność zwrócenia się do mnie. – Wygląda bardzo sympatycznie. Załoga jego szalupy opowiedziała na-
szym ludziom niesamowitą historię, jeżeli to prawda, co mi mówił steward. Kapitan musiał ją panu opowiedzieć. – Tak. Opowiedział mi rzeczywiście. – Okropna historia, prawda, panie kapitanie? – Tak, okropna. – Może zakasować wszystkie opowieści o morderstwach na statkach amerykańskich. – Nie sądzę, by je mogła zakasować. Nie sądzę, by w ogóle była do nich, podobna. – Co pan mówi? Na moją duszę! W gruncie rzeczy nie znam amerykańskich statków, skoro więc pan je zna, nie mogę przeczyć. Dla mnie już to jest dość okropne… Ale co najdziwniejsze, ci ludzie podejrzewali, że on ukrywa się na naszym statku. Na serio, podejrzewali. Czy pan słyszał kiedy o czymś takim? – Dziki pomysł, nieprawdaż? Spacerowaliśmy tam i z powrotem na rufie w poprzek pokładu. Na dziobie przez cały czas nie ukazał się ani jeden marynarz (była to niedziela) i oficer ciągnął dalej: – Posprzeczaliśmy się nawet trochę. Nasi ludzie obrazili się. „Czy my wyglądamy na takich, którzy by przygarnęli takiego typa? – mówili. – Może chce cie zajrzeć do naszej ładowni węglowej?” Gotowa kłótnia. Lecz wreszcie tamci dali pokój. Sądzę, że musiał się utopić. A pan, panie kapitanie? – Ja nic nie sądzę. – Pan nie ma w tej sprawie żadnych wątpliwości? – Nie, żadnych. Odszedłem nagle, wiedząc, że to zrobi złe wrażenie, ale wytrwać na pokładzie zostawiając sobowtóra tam na dole było ponad moje siły. Jednak niemal taką samą trudność sprawiało mi przebywanie z nim na dole. W obu wypadkach sytuacja szarpiąca nerwy. Tyle tylko, że nie czułem się tak rozdarty na
dwoje będąc z nim razem. Nikogo na statku nie mogłem przypuścić do tajemnicy. Teraz, gdy marynarze dowiedzieli się o tej historii, niepodobna było podać go za kogoś innego i przypadkowego odkrycia należało się obawiać więcej niźli dotąd… Gdy po raz pierwszy zeszedłem na dół, steward był zajęty nakrywaniem do obiadu, mogliśmy więc porozumiewać się tylko oczyma. Później, po południu, próbowałem szeptać możliwie najostrożniej. Niedzielna cisza na statku była przeciw nam; spokój wód i powietrza dokoła statku były przeciw nam; żywioły i ludzie byli przeciw nam, wszystko sprzysięgło się przeciw naszemu tajemnemu sojuszowi, ba, nawet czas – gdyż nie mogło to trwać wiecznie. Zdawało się, że i opatrzność nie będzie nad nim czuwała, gdyż był winny. Czy muszę wyznać, iż myśl ta bardzo mnie przygnębiała? Pozycja szczęśliwych przypadków, tak ważkich w rejestrze powodzenia, na pewno była przekreślona. Pocieszałem się nadzieją, że nie zajdzie nic nieprzewidzianego. Bo jakiego szczęśliwego przypadku można się było spodziewać? – Czy pan słyszał wszystko? – brzmiały pierwsze moje słowa, gdy tylko zajęliśmy nasze dawne miejsce, stając przy sobie nachyleni nad koją. Słyszał. Potwierdził to gorącym szeptem: – Ten człowiek mówił panu, że ledwie odważył się wydać rozkaz. Zrozumiałem, że mowa o opatrznościowym fokżaglu. – Tak. Bał się go stracić przy stawianiu. – Upewniam pana, że wcale nie wydał tego rozkazu. Może mu się zdaje, że wydał, lecz tego nie zrobił. Gdy nam z grotmasztu zerwało topsel, stał ze mną na trapie prowadzącym na rufę i skomlił coś o naszej ostatniej nadziei, po prostu skomlił i nic więcej, a noc zapadała! Takie zachowanie kapitana podczas burzy doprowadziłoby do wariacji każdego na moim miejscu. Byłem już bliski rozpaczy. Wziąłem wszystko w swoje ręce i kiedy od niego odchodziłem, po prostu się we mnie gotowało… Lecz po co mam to panu mówić?
Pan wie… Pojmuje pan, że musiałem ludzi wziąć w obroty, by ich zmusić do zrobienia czegokolwiek. Może to należy do bosmana? Może! Podczas takiej burzy… To nie była burza, lecz istna furia. Tak sobie wyobrażam koniec świata. Człowiek może stawić czoło kataklizmowi raz, nie więcej, nie ciągle – a my musieliśmy z nim walczyć dzień po dniu. Nie winię nikogo. Bodaj że nie byłem lepszy od innych. Tylko bądź co bądź byłem oficerem na tym starym węglowcu… – W zupełności pana rozumiem – zapewniłem go szczerze, szepcząc mu wprost do ucha. Tchu mu zabrakło od szeptania. Słyszałem, jak z lekka dyszał. Cała sprawa była dostatecznie jasna. Siła napięta do najwyższych granic, ta sama siła, która dała dwudziestu pięciu ludziom szansę ocalenia, odprężając się niejako zdruzgotała nędzną, buntowniczą egzystencję. Lecz nie starczyło mi czasu, by rozważyć dobre strony sprawy – rozległy się kroki w kajucie i głośne pukanie. – Mamy wiatr dość silny, by wyruszyć w drogę, panie kapitanie. – To sprowadziło moje myśli, a nawet uczucia na zupełnie inne tory. – Wywołaj pan ludzi na pokład – krzyknąłem przez drzwi. – Zaraz tam będę. Oto wychodziłem na górę, by zapoznać się z mym statkiem. Nim opuściłem kabinę, oczy nasze się spotkały – oczy dwóch obcych na statku. Wskazałem na boczne ramię kabiny, gdzie oczekiwał go składany stołek, i położyłem palec na ustach. Przyjął to gestem trochę nieokreślonym – jakby tajemniczym i zabarwionym uśmiechem, rzekłbyś, uśmiechem żalu. Nie miejsce tu na rozwodzenie się nad wrażeniami człowieka, który po raz pierwszy czuje, jak statek porusza się pod nim stosownie do jego niezależnych rozkazów. Tylko że moje rozkazy nie były niezależne. Nie dowodziłem statkiem niepodzielnie; w kabinie siedział przecie ów przybysz. Albo raczej ja nie należałem do statku całkowicie i niepodzielnie. W pewnej mierze
byłem nieobecny. Świadomość przebywania naraz w dwu miejscach podziałała na mnie wprost organicznie, jak gdybym przesiąkł tajemniczością do rdzenia duszy. Nim upłynęła godzina od wyruszenia, omalże nie pochwyciłem stojącego obok mnie pierwszego oficera za ucho, by szepnąć mu rozkaz wzięcia kompasowego namiaru pogody. Odruch ten nie uszedł jego uwagi. Żachnął się. Po prostu struchlał, inaczej tego nazwać niepodobna. Odbiła mu się na twarzy poważna troska, jak gdyby [był w posiadaniu jakiejś niepokojącej tajemnicy, troska, która go od tej chwili już nie opuszczała. Wkrótce potem, chcąc spojrzeć na kompas, odszedłem od nadburcia tak skradającym się krokiem, że aż zwróciłem uwagę sternika – widziałem, jak zrobił wielkie oczy. To są drobnostki, bez wątpienia, lecz dowódca traci na powadze, gdy mu przypisują śmieszne dziwactwa. W rzeczywistości uległem poważniejszemu rozstrojowi. Marynarz rzuca pewne słowa albo czyni pewne gesty tak instynktownie i naturalnie, jak się na przykład mruży zagrożone oko. Pewne rozkazy powinny same się wyrywać z ust; pewne znaki i słowa są odruchowe. Tymczasem mnie cała ta podświadoma sprawność opuściła. Musiałem czynić wysiłki nad sobą, by powrócić (z kabiny) do okoliczności danej chwili. Czułem, że moim podkomendnym, którzy mnie obserwowali mniej lub więcej krytycznie, wydaję się dowódcą niezdecydowanym. A przy tym zdarzały się momenty groźne. Na przykład drugiego dnia po południu, wracając z pokładu (na bosych stopach miałem słomkowe pantofle), zatrzymałem się w drzwiach otwartego kambuza i odezwałem się do stewarda. Robił tam coś, zwrócony do mnie tyłem. Na dźwięk mego głosu omal się nie przewrócił, rozbijając przy tej sposobności filiżankę. – Co się z wami dzieje? – spytałem zdumiony. Zmieszał się bardzo. – Przepraszam, panie kapitanie. Byłem pewny, że pan kapitan jest w swojej kabinie. – Widzicie, że nie.
– Widzę. A przysiągłbym, że słyszałem, jak pan przed chwilą poruszał się w kabinie. To nadzwyczajne… bardzo przepraszam, panie kapitanie. Mijając kambuz uczułem, że skóra na mnie cierpnie. Tak dalece byłem zespolony z mym ukrytym sobowtórem, że nawet o tym nie wspomniałem w naszych urywkowych rozmowach, szeptanych pod grozą odkrycia. Sądzę, iż musiał się zdradzić jakimś nieznacznym hałasem. Cud byłby, gdyby mu się to nie zdarzało od czasu do czasu. A przecież choć wynędzniały, miał wygląd człowieka panującego nad sobą wspaniale, nieludzko spokojnego – niedosiężnego nieomal. Idąc za moją radą przebywał prawie wyłącznie w łazience, która była jeszcze najbezpieczniejszą kryjówką w całym pomieszczeniu. Nikt tam nie chodził, nie było powodu. Nawet steward po sprzątnięciu do niej nie zaglądał. Była,to maleńka klitka. Czasami osuwał się na podłogę i leżał z podkurczonymi nogami i głową wspartą na łokciu. Kiedy indziej znów zastawałem go na składanym stołku; w szarej piżamie, ciemnogłowy, choć ostrzyżony przy skórze, robił wrażenie nieruchomego, cierpliwego więźnia. W nocy przepuszczałem go ukradkiem do mojej koi i wówczas porozumiewaliśmy się szeptem wśród ciszy, zmąconej jedynie regularnymi krokami dyżurującego nad naszymi głowami oficera. Kroki zbliżały się, oddalały, wracały. Były to ciężkie godziny. Całe szczęście, że puszki lepszych konserw zostały złożone w szafie stojącej w mym saloniku; czerstwy chleb mogłem zawsze zachować; żywił się… tedy potrawką z kurcząt, pate de foie gras, szparagami, gotowanymi ostrygami, sardynkami, słowem, wszelkiego rodzaju sztucznie sfabrykowanymi delikatesami z puszek. Poranną kawą zawsze wypijał za mnie – to wszystko, co dla niego pod tym względem ważyłem się robić. Co dzień rano powtarzał się ten sam denerwujący manewr z przechodzeniem z kabiny do łazienki, aby sprzątanie obu pomieszczeń odbyło się w zwykły sposób. Doszło do tego, że wstrętem przejmował mnie widok stewarda, głos tego poczciwca stał mi się nienawistny. Czułem, że to on może naj-
prędzej przyczynić się do odkrycia. Klęska ta wisiała jak miecz nad naszymi głowami. Czwartego dnia, jeśli się nie mylę (posuwaliśmy się wówczas wzdłuż wschodniego brzegu Zatoki Syjamskiej, żeglując to lewym, to prawym halsem pod lekkimi wiatrami i po gładzi), czwartego dnia tej nieszczęsnej żonglerki nieuniknionym, gdy siedzieliśmy przy wieczornym posiłku, steward, którego każde poruszenie budziło we mnie lęk, obniósłszy potrawy wybiegł co prędzej,na pokład. Nic w tym nie było niepokojącego. W oka mgnieniu powrócił na dół; i wtedy wyjaśniło się, że przypomniał sobie o mym płaszczu, który rozwiesiłem na poręczy, aby wysechł po ulewie, jaka nas spotkała po południu. Siedząc bez słowa na honorowym miejscu u stołu zatrwożyłem się na widok mego płaszcza w jego ręku. Rzeczywiście, skierował się ku moim drzwiom. Nie było ani chwili do stracenia. – Steward! – ryknąłem. Nerwy miałem tak napięte, że nie byłem w stanie opanować głosu i ukryć zmieszania. Podobne wybryki dawały powód memu okropnie wąsatemu oficerowi do stukania palcem w czoło. Zauważyłem, jak zrobił ten gest rozmawiając poufale z cieślą okrętowym. Byłem za daleko, aby słyszeć, co mówili, lecz nie wątpiłem, że ta pantomima mogła dotyczyć tylko ich nowego i dziwnego kapitana. – Słucham, panie – odpowiedział mi przygotowany już na wszystko i pobladły steward. Stosowałem względem niego iście wariacki system. Wzywałem go gromkim głosem, beształem bez najmniejszego powodu, wyganiałem despotycznie z kabiny i raptownie przywoływałem z powrotem, wysyłałem na łeb na szyję z niezrozumiałymi zleceniami. Nie dziw, że posępniał coraz bardziej. – Gdzie idziesz z tym płaszczem? – Do pańskiej kabiny, panie kapitanie.
– Czy idzie nowa ulewa? – Naprawdę, nie wiem, panie kapitanie. Czy mam iść zobaczyć? – Nie! Nie trzeba. Dopiąłem swego, gdyż oczywiście mój sobowtór tam wewnątrz musiał słyszeć wszystko. Podczas całego tego incydentu obydwaj oficerowie ani na chwilę nie podnieśli oczu znad talerzy; widziałem, jak ten smarkacz, drugi oficer, był zażenowany, jak warga mu się trzęsła niedwuznacznie. Spodziewałem się, że steward powiesi płaszcz na haku i zaraz wyjdzie. Jakoś z tym marudził, lecz opanowałem moje nerwy o tyle, że go nie przywołałem. Nagle zdałem sobie sprawę (wyraźnie było słychać), że nie wiadomo po co otwiera drzwi od łazienki. To już koniec. Łazienka jest tak mała, że literalnie nie ma gdzie się w niej obrócić. Głos mi uwiązł w gardle, zmartwiałem. Byłem przygotowany na okrzyk zdumienia i przerażenia zarazem; ruszyłem się, lecz nie miałem siły dźwignąć się na nogi. Cisza. Czyżby mój sobowtór ścisnął biedaka za gardło? Nie wiem, co bym zrobił, gdyby w chwilę potem steward nie wyszedł z mojej kabiny. Ale wyszedł, zamknął drzwi i stanął spokojnie przy kredensie. „Ocalony – pomyślałem. – Skądże! Zgubiony! Przepadł! Przepadł!” Odłożyłem nóż i widelec odchylając się na poręcz krzesła. W głowie mi się kręciło. Gdy po chwili przyszedłem do siebie o tyle, by mówić bez drżenia w głosie, kazałem pierwszemu oficerowi wykonać zwrot punktualnie o ósmej. – Nie wyjdę na pokład – ciągnąłem. – Myślę pozostać na dole i proszą, by mnie przed północą nie niepokojono, chyba gdyby wiatr się zmienił. Niezbyt dobrze się czuję. – Jeszcze przed chwilą wyglądał pan nieszczególnie – zauważył pierwszy oficer nie zdradzając wielkiego zainteresowania. Obaj oficerowie wyszli, a ja pozostałem z wzrokiem utkwionym w stewarda, który uprzątał stół. Nic nie wyczytałem z twarzy tego biedaka. Lecz cze-
mu unika mego wzroku? Zapragnąłem nagle usłyszeć brzmienie jego głosu. – Steward! – Słucham, panie kapitanie. – Powiedział to zalękniony, jak zwykle. – Gdzie powiesiliście ten płaszcz? – W łazience. – Zwykły ton zaniepokojenia. – Niezupełnie przesechł jeszcze, panie kapitanie. Przez pewien czas siedziałem w kajucie. Czyżby mój sobowtór zniknął tak, jak przyszedł? Lecz przyjście jego odbyło się w sposób naturalny, gdy tymczasem zniknięcie byłoby niewytłumaczone… Wszedłem powoli do ciemnej kabiny, zamknąłem drzwi, zapaliłem lampę i przez dłuższą chwilą nie miałem odwagi się odwrócić. Gdy wreszcie odważyłem się, stał wyprostowany w wąskim ramieniu kabiny. Nie powiem, że mnie dreszcz przeszedł, lecz przemknęła mi przez głowę przemożna wątpliwość co do jego cielesności. Wyglądało to, jak gdyby duch mnie nawiedzał. Nieruchomy, z zasępioną twarzą, wyciągnął nieco ku mnie ręce gestem mówiącym wyraźnie: „Wielkie nieba! niewiele brakowało!” I mnie niewiele brakowało do obłędu. Gdyby nie ten gest, przemówiłbym do niego jak do ducha. Mój sumiastowąsy oficer zmieniał właśnie hals. Wśród zupełnej ciszy, która nastąpiła po zajęciu przez załogę swych stanowisk, doszły mnie z rufy głośne słowa jego komendy: „Ster na zawietrzną!”, i dalekie echo rozkazu powtórzonego na śródokręciu. Żagle zatrzepotały cicho,na lekkiej bryzie. Potem i ten szelest ustał. Statek wykręcał powoli. Zamarłem w ponownym oczekiwaniu. Cisza. Mogło się zdawać, że na pokładzie nie ma żywej duszy. Nagle rześki okrzyk: „Grotżagiel brasuj!”, przełamał zaklęcie. Na pokładzie, pokrzykując hałaśliwie, marynarze pędem wyciągali brasy, my zaś w kabinie, korzystając z zamętu, zdołaliśmy zająć zwykłe miejsce przy koi. Uprzedził moje pytanie. – Słyszałem, jak zmierzał po omacku, i zdążyłem jeszcze przyczaić się w
wannie – wyszeptał do mnie. – Ale uchylił tylko drzwi i powiesił płaszcz przez szparę. Mimo to… – Do głowy mi to nie przyszło – odszepnąłem, bodaj że z większym jeszcze przerażeniem myśląc o bliskości niebezpieczeństwa; zdumiewała mnie ta jego dziwna niedosiężność, dzięki której tak szczęśliwie się wywinął. W jego szepcie nie było żadnego podniecenia. Jeżeli który z nas był bliski szaleństwa, to w każdym razie nie on. Był przy zdrowych zmysłach. Najlepszy tego dowód stanowiły jego dalsze słowa: – Nie mogę wrócić do życia. Równie dobrze mógłby tak powiedzieć duch. Była to najwyraźniej aluzja do niechętnie przyjętej przez starego kapitana hipotezy samobójstwa. Oczywiście, odkrycie byłoby kapitanowi na rękę, o ile dobrze zrozumiałem jego punkt widzenia i jego intencje. – Musi pan mnie wysadzić na brzeg, gdy tylko znajdziemy się pomiędzy bezludnymi wysepkami u brzegów Kambodży – ciągnął. – Wysadzić pana na bezludną wyspę! Co za pomysł z Robinsona Kruzoe! – zaprotestowałem. Zirytował mnie swym pogardliwym szeptem: – Bynajmniej! Nie z Robinsona Kruzoe. Tylko nic innego nam nie… pozostaje. Mam tego dość. Me przypuszcza pan, że się boję tego, co mogą ze mną zrobić. Więzienia czy szubienicy. Niech zrobią, co im się żywnie spodoba. Lecz nie wyobraża pan sobie, że powrócę, by tłumaczyć to wszystko jakiemuś starcowi w peruce i dwunastu poważanym kupcom? Skąd oni mogą wiedzieć, czy jestem winien czy też… nie i j a k a jest moja wina? To moja rzecz. Co mówi Pismo święte? „Tułaczem i bez przytułku będziesz na ziemi.” Pięknie. Więc jestem teraz tułaczem i bez przytułku. Odejdę w nocy, tak jak przyszedłem. – Niemożliwe – mruknąłem. – Me może pan tego zrobić. – Nie mogę! Oczywiście, nie odejdę nagi jak na Sąd Ostateczny. Pańska pi-
żama przymarznie mi do grzbietu. Chwila Sądu Ostatecznego jeszcze nie nadeszła, więc… rozumie pan doskonale? Nieprawdaż? Raptem wstyd mi się zrobiło mego wahania, czy pozwolić temu człowiekowi odpłynąć ze statku. Był to bowiem z mojej strony fałszywy sentymentalizm, pewnego rodzaju tchórzostwo. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że zrozumiałem. – Musimy zaczekać do przyszłej nocy – tchnąłem. – Żeglujemy halsem oddalającym nas od lądu i wiatr może nam nie dopisać. – Skoro wiem, że pan mnie rozumie… – zaszeptał. – Tak, pan rozumie. To wielkie szczęście mieć kogoś, kto rozumie. To trochę tak, jakby pan się tutaj znalazł specjalnie w tym celu. – I dodał jeszcze tym samym szeptem, jak gdybyśmy mieli sobie do powiedzenia rzeczy, o których świat nie powinien wiedzieć: – To po prostu cudowne. Trwaliśmy tak przy sobie rozmawiając ukradkiem, niekiedy znów milczeliśmy zamieniając jedno lub dwa szeptane słowa po długiej przerwie. I, jak zwykle, wpatrywał się w iluminator. Od czasu do czasu tchnienie wiatru owiewało nam twarze. Nie czuło się ruchu statku, jak gdyby stał w doku. Sunął łagodnie, równo, po bezdźwięcznym, rzekłbyś, widmowym morzu cierna. O północy wyszedłem na pokład i ku zdumieniu mego pierwszego oficera zmieniłem hals. Jego straszliwe wąsy majaczyły wokół mnie wyrażając nieme potępienie. Bez wątpienia nie zrobiłbym tego, gdyby chodziło tylko o jak najszybsze wydostanie się z sennej zatoki. Drugiemu oficerowi, który przyszedł go zastąpić, powiedział pewnie, że popełniłem wielki błąd. Na to ów ziewnął tylko. Impertynencki smarkacz tak sennie powłóczył nogami, tak leniwie opierał się na nadburciu, że musiałem dać mu nauczkę. – Czy jeszcze się pan nie obudził? – Obudziłem się. Słucham, panie kapitanie.
– Dobrze, niech więc pan trzyma się prosto, jak należy. I niech pan pilnie wypatruje lądu. Pierwszy lepszy prąd może nas przed świtem znieść ku którejś z wysp. We Wschodniej części zatoki pełno jest wysepek. Leżą oddzielnie lub tworzą archipelagi. Na błękitnym tle stromego wybrzeża zdają się pływać na srebrzystych płatach cichej wody – jałowe i szare, inne znów ciemnozielone i zaokrąglone niby kępy ostrokrzewu; wśród nich większe wyspy, ciągnące się na milę lub dwie, świecą grzbietami skalnymi i nagimi żebrami urwisk spod dymiącej wilgocią mantyli stłoczonego listowia. Z dala od dróg handlu morskiego, _ nie znane podróżnikom i może nawet geografom, są siedliskiem zagadkowego życia. Na większych muszą być jakieś wioski czy choćby osady rybackie, musi istnieć jakaś łączność pomiędzy nimi a światem, utrzymywana przez krajowców i ich łodzie. Ale żeglując w tę stronę pod leciutką bryzą przez całe przedpołudnie w polu mojej lunety nie wykryłem ani jednego czółna, ani śladu człowieka. W południe nie wydałem rozkazów, by zmienić kurs, i wąsy oficera były tym wielce poruszone. Na każdym kroku rzucały mi się w oczy bardzo niestosownie. Na koniec oświadczyłem: – Mam zamiar trzymać kurs ku wybrzeżu. Jak najbliżej lądu… na ile tylko będę mógł podejść. Z osłupienia oczy zalśniły mu okrutnie i przez chwilę wyglądał naprawdę przerażająco. – Środkiem posuwamy się za wolno – ciągnąłem jakby od niechcenia. – Dziś w nocy poszukamy lądowego wiatru. – Na moją duszę! Naprawdę pan, panie kapitanie, myśli lawirować w ciemnościach między wszystkimi tymi wyspami, rafami i rewami? – Jeżeli na tym lądzie są jakie wiatry stałe, to aby na nie trafić, trzeba podejść do brzegu, tak czy nie?
– Na moją duszę! – jęknął cicho po raz drugi. Przez całe popołudnie wyglądał na pogrążonego w sennej kontemplacji, co było u niego oznaką przygnębienia, Po obiedzie przeszedłem się do mojej kabiny udając, że chcę odpocząć. Tu, nad na wpół rozwiniętą mapą, ja i mój sobowtór pochyliliśmy nasze ciemnowłose głowy. – W tym miejscu – ozwałem się – powinien leżeć Kohring. Od wschodu słońca nie spuszczałem go z oka. Dwa wzniesienia z jednym zagłębieniem. Musi być zamieszkany. A po przeciwnej stronie na wybrzeżu coś mi wygląda na ujście wielkiej rzeki… z jakimś miastem, niewątpliwie, nieco w głębi. Według mnie to dla pana najdogodniejsze miejsce lądowania. – Wszystko jedno. Niech będzie Kohring. Zamyślił się nad mapą, jak gdyby z lotu ptaka obejmował przestrzenie do przebycia, rozpatrywał swoje szanse – oczyma wyobraźni oglądał własną postać, wędrującą po niezbadanym lądzie Kochinchiny, a potem schodzącą z tego skrawka papieru i ginącą z oczu w nie oznaczonych krainach świata. Doznałem wrażenia, że statek ma dwóch kapitanów wyznaczających mu kursy. Od samego rana biegałem po statku zaaferowany i zbrakło mi cierpliwości, by się ubrać. Pozostałem tedy w swej piżamie, słomianych pantoflach i miękkim kapeluszu z obwisłym rondem. Taki żar bił w zatoce, że załoga przywykła już do kapitana w powiewnym kostiumie. – Żeglując dalej tym kursem miniemy południowy cypel – szepnąłem mu do ucha. – Bóg, raczy wiedzieć kiedy, ale na pewno po zachodzie słońca. Podejdę do lądu na pół mili, najbliżej, jak tylko zdołam wybadać w ciemnościach… – Niech pan będzie ostrożny – ostrzegł cicho; i nagle uświadomiłem sobie, że cała moja przyszłość, przyszłość, dla której byłem stworzony, mogłaby pójść w drzazgi w razie jakiegoś nieszczęścia podczas pierwszego dowództwa.
Nie mogłem wysiedzieć w kabinie ani chwili dłużej. Gestem wskazałem mu kryjówkę i ruszyłem na rufą. Ów arogancki smarkacz pełnił służbę. Chwilę przechadzałem się tam i z powrotem po pokładzie układając plan działania, potem zaś go przywołałem. – Przyślij pan dwóch marynarzy, by otworzyli sztormowe porty na rufie – powiedziałem. Czy rzeczywiście był bezczelny,. czy też zapomniał się do tego stopnia otrzymawszy ów niezrozumiały rozkaz, dość że powtórzył moje słowa: – Otworzyć sztormowe porty na rufie! A to po co, panie kapitanie? – Niech pana obchodzi tylko to, że daję panu ten rozkaz. Otworzyć je na oścież i dobrze zamocować. Poczerwieniał i odszedł, lecz pewien jestem, że po drodze rzucił cieśli jakiś żarcik na temat racjonalnej wentylacji rufowego pokładu. Musiał też wpaść do kabiny pierwszego oficera, by go poinformować o tym, gdyż wkrótce na pokładzie ukazał się właściciel sumiastych wąsów, przypadkiem niby, i począł mnie badać ukradkowymi spojrzeniami, czy nie zdradzam oznak szaleństwa albo nietrzeźwości. Przed samą kolacją, bardziej jeszcze niespokojny, wpadłem na chwilę do mego sobowtóra. Siedział tak nieruchomo, że ogarnęło mnie zdumienie. Nienaturalnie spokojny, nadludzko. Zakomunikowałem mu swój plan spiesznym szeptem: – Podejdę do lądu jak najbliżej, na ile starczy mi odwagi, a potem wykonam zwrot. Znajdę niebawem sposób przeszmuglowania pana stąd do magazynu żaglowego, który ma połączenie z bufetem. Jest tam otwór do wyciągania żagli; wychodzi wprost na rufowy pokład i przy pogodzie jest zawsze otwarty, aby dać dostęp powietrza do żagli. Kiedy statek straci szybkość, a cała załoga będzie pracować u brasów grotżagla, skorzysta pan z wolnej drogi i prześliźnie się na pokład, a stamtąd przez otwarty sztormowy port w
morze. Zsunie się pan do wody po linie, żeby nie było plusku, pan wie. Mogliby usłyszeć, a wtedy by wynikły diabelne komplikacje. Milczał chwilę, potem odszepnął: – Rozumiem. – Nie będę przy tym… – zacząłem z wysiłkiem. – Zresztą… mam nadzieję, że się rozumiemy. Ja zrozumiałem pana również. – Tak. Od początku do końca – i po raz pierwszy w szepcie jego było coś chwiejnego i naciągniętego. Pochwycił mnie za ramię, lecz w tej chwili drgnąłem na dźwięk gongu wzywającego na kolację. Za to on nie drgnął, puścił tylko moje ramię. Po kolacji zeszedłem na dół dopiero, gdy było już dobrze po ósmej. Wiała słaba, stała bryza, przesycona rosą, a mokre, pociemniałe żagle zatrzymywały całą jej siłę nośną. Wygwieżdżona, czysta noc iskrzyła się ciemno i tylko płaty nieprzezroczystej czerni przesuwały się powoli na gwiezdnym tle horyzontu – były to pozostawione w tyle wyspy. Jedna z nich, większa, po lewej stronie dziobu, znaczniejszą, groźniejszą masą cienia plamiła niebo. Otworzywszy drzwi kabiny wpadłem na mego sobowtóra, który opuścił wgłębione ramię. Stał przy stole odwrócony tyłem i studiował rnapę. Przypominał mnie do złudzenia. – Już dosyć ciemno – wyszeptałem. Cofnął się o krok i oparł o brzeg koi. Oczy mu błyszczały równym, niezmąconym blaskiem. Usiadłem na sofie. Nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia. Ponad naszymi głowami oficer wachty wałęsał się tam i z powrotem. Nagle usłyszałem, że przyśpieszył kroku… działem, co to znaczy. Zmierzał na dół, do kajuty; i rzeczywiście głos jego w tejże chwili odezwał się u moich drzwi. – Podchodzimy bardzo szybko, panie kapitanie. Ląd, zdaje się, blisko. – Doskonale – odpowiedziałem. – Już idą na pokład. Zaczekałem, aż wyjdzie z kajuty, i wstałem. Mój sobowtór poruszył się również. Nadszedł czas wymienienia ostatnich naszych szeptów, tak, szep-
tów, bo przez cały czas nie sądzone nam było wymienić ani jednego słowa głośno, zwykłym tonem. – Proszę!– otworzyłem szufladę i wyjąłem z niej trzy suwereny. – Niech je pan weźmie na wszelki wypadek. Mam sześć i dałbym je panu wszystkie, ale muszę mieć trochę pieniędzy, by kupić od krajowców dla załogi owoców i jarzyn przechodząc przez cieśninę Sunda. Potrząsnął głową. – Niech pan nie odmawia – nalegałem z desperacją w głosie. – Nikt nie może przewidzieć, co… Uśmiechnął się i znacząco uderzył po jedynej kieszeni w kurtce od piżamy. Nie był to pewny schowek, bez wątpienia. Wyciągnąłem dużą starą jedwabną chustkę do nosa i zawinąwszy w nią trzy sztuki złota wcisnąłem mu do ręki. Musiało go to wzruszyć, sądzę, gdyż przyjął je wreszcie, szybko obwiązał chustkę dokoła pasa, pod bluzą. Oczy nasze się spotkały i upłynęło dobre parę sekund, nim wreszcie, z wzrokiem wciąż utkwionym w jego oczach, sięgnąłem ręką i zgasiłem lampę. Wówczas przeszedłem przez kajutę pozostawiając drzwi od mej kabiny otwarte na oścież… – Steward! Wciąż jeszcze siedział w bufecie, z gorliwością godną lepszej sprawy trąc do połysku platerowy serwis, co czynił zawsze na ostatku, nim szedł na spoczynek. Mówiłem półgłosem, by nie budzić pierwszego oficera, którego kabina była naprzeciwko. Obejrzał się niespokojnie. – Słucham, panie kapitanie. – Czy możecie mi przynieść z kambuza trochę gorącej wody? – Wątpię, panie kapitanie, czy w kambuzie jest gorąca woda, bo ogień pod kotłem już wygasł.
– Zobaczcie. Pomknął w górę po trapie. – Teraz – szepnąłem głośno w głąb kabiny, za głośno może, lecz bałem się, że nie dobędę głosu. W mgnieniu oka był przy mnie – rozdwojony kapitan przemknął po trapie – przez wąskie ciemne przejście… i przez rozsuwane drzwi. Znaleźliśmy się w magazynie żaglowym pełzając po żaglach na kolanach. Raptem przyszła mi do głowy pewna myśl. Ujrzałem w duchu siebie, jak wędruję bosy, z nie osłoniętą głową, a słońce pali mnie niemiłosiernie w ciemię. Zerwałem z głowy swój miękki kapelusz i pośpiesznie, w ciemnościach, usiłowałem wpakować go na głowę memu drugiemu ja. Wykręcał się, jak mógł, i bronił w milczeniu. Ciekawym, co też sobie pomyślał o mym dziwacznym odruchu, zanim zrozumiał i przestał nagle się opierać. Ręce nasze spotkały się po omacku i zacisnęły na sekundę mocnym uściskiem. Rozeszliśmy się bez słowa, nie tchnąwszy ani jednego dźwięku. Gdy steward powrócił, stałem najspokojniej w drzwiach bufetu. – Niestety, panie kapitanie, kocioł ledwo ciepły. Czy mam zagrzać wodę na maszynce spirytusowej? – Nie, nie trzeba. Powoli wyszedłem na pokład. Uważałem teraz za punkt honoru przemknąć możliwie jak najbliżej lądu – teraz bowiem on musiał opuścić statek, gdy będziemy wykonywać zwrot. Musiał! Nie miał możności powrotu. Po chwili przeszedłem na zawietrzną i krew zastygła mi w żyłach, tak blisko ląd majaczył u dziobu. W innych okolicznościach nie zwlekałbym ani minuty. Drugi oficer szedł za mną wystraszony. Przypatrywałem się, póki mi nie wróciła pewność głosu. – Podniesiemy się na wiatr – oświadczyłem spokojnie. – Naprawdę będzie pan próbował, panie kapitanie? – wyjąkał z niedowierzaniem.
Puściłem jego słowa mimo uszu i podniosłem głos. o tyle, by mnie słyszał sternik: – Ostrzej do Wiatru! – zakomenderowałem. – Ostrzej do wiatru, panie kapitanie. Wiatr chłodził mi policzek, żagle spały i świat milczał dokoła. To było ponad moje siły patrzeć, jak czarna sylwetka lądu rozrasta się, gęstniejąc. Zamknąłem” oczy – bo statek musi podejść bliżej. Musi! Panowała nieznośna cisza. Czyżbyśmy stali w miejscu? Gdy otworzyłem oczy, serce zabiło mi w piersi jak młotem. Czarny wierzchołek południowy Kohringu zdawał się wisieć tuż nad statkiem jak spiętrzony złom wieczystej nocy. Na tej olbrzymiej masie czerni ani lśnienia, ani głosu. Pełznął ku nam nieodparcie, choć, rzekłbyś, był już przy nas, niemal na odległość ręki. Widziałem nikłe sylwetki wachtowych skupione na śródokręciu. Ludzie ci stali niemi, wpatrzeni, zdjęci grozą. – Chce pan jeszcze podchodzić, panie kapitanie? – ozwał się niepewny głos u mego boku. Milczałem. Musiałem jeszcze podchodzić. – Ostrzej do wiatru. Nie zmieniaj halsu. To tylko zwiększa ryzyko – ostrzegłem. – Nie widzę dobrze żagli – odpowiedział sternik z dziwnym trelem w głosie. Czy dość blisko? Statek był już, nie powiem, w cieniu lądu, lecz w samej jego czerni, jak gdyby już przezeń pochłonięty, wymknął się zbyt daleko, aby go zawrócić – rzekłbyś wymknął mi się całkiem z rąk. – Zawezwij pan pierwszego oficera – powiedziałem do młodzieńca, który stał u mego boku nieruchomo jak śmierć. – I wywołaj wszystkich na pokład. Głos mój, odbity od wyżyny lądu, zabrzmiał niezwykle donośnie. Kilka innych głosów okrzyknęło razem:
– Wszyscy jesteśmy na pokładzie, panie kapitanie. I znów cisza, a wielki cień prześlizgiwał się coraz bliżej i piętrzył coraz wyżej, wielki cień bez lśnienia, bez głosu. Taka cisza padła na statek, jak gdyby był barką umarłych, wypływającą powoli na ciche wody u samych wrót Erebu. – Wielki Boże! gdzie my jesteśmy? – To pierwszy oficer jęknął przy mnie. Był jak rażony piorunem, jak gdyby utracił nagle moralną podporę w swych wąsach. Załamał ręce i dosłownie krzyknął: – Jesteśmy zgubieni! – Spokojnie – powiedziałem doń surowo. Zniżył głos, lecz zobaczyłem w ciemnościach jego desperackie gesty. – Co my tu robimy? – Szukamy wiatru z lądu. Zrobił ruch, jak by wyrywał sobie włosy z głowy, i zwrócił się do mnie zuchwale: – Nie wyprowadzi pan stąd statku. Rozbiłeś go pan. Wiedziałem, że się skończy czymś podobnym. Na wiatr się już nie podniesie, a jesteśmy za blisko, żeby wy – konać zwrot. Zniesie nas na ląd, zanim dokonamy zwrotu. O mój Boże! Schwyciłem go za ramię w chwili, gdy się porywał z pięściami na swą nieszczęsną, zrozpaczoną głowę, i potrząsnąłem nim z całej siły. – Jesteśmy już na lądzie – skomlił, próbując się wyrwać. – Czyżby?… Trzymać tam ostro do wiatru! – Ostro do wiatru, panie – zawołał sternik przerażonym, cienkim, wprost dziecinnym głosem. Nie wypuściłem ramienia oficera i nie przestałem nim potrząsać. – Przygotuj się pan do zwrotu, słyszysz? Idź pan na dziób – targnięcie – zostań pan tam – targnięcie – i pilnuj pan własnego nosa – targnięcie. – I przypilnujesz pan, by szkoty przednich żagli sprawnie działały – targnięcie, targnięcie, targnięcie. A przez cały czas nie śmiałem spojrzeć ku lądowi bojąc się, że zbraknie mi
odwagi. Wreszcie puściłem nieszczęśnika; pognał na dziób, jak gdyby szukał ratunku w ucieczce. Zdjęła mnie ciekawość, co też mój sobowtór tam, w magazynie żaglowym, myśli o tym wzburzeniu. Mógł słyszeć wszystko i może też zdołał pojąć, dlaczego sumienie mi nakazywało podejść tak blisko – ani o cal mniej. Mój pierwszy rozkaz: „Ster na zawietrzną!”, odbił się złowróżbnym echem od spiętrzonej czerni Kohringu, jak gdybym krzyknął w górskim wąwozie. Potem wpiłem się oczyma w brzeg. Na zupełnie cichej wodzie przy lekkim wietrze niepodobna było wyczuć zwrotu. Nie, ja nie czułem ruchu statku. A mój sobowtór w tej właśnie chwili musiał przekradać się i zsuwać do wody. Może go już na statku nie było… Ogromna czarna masa, majacząca aż nad szczytami masztów, poczęła wykręcać, odsuwać się od burty. I wówczas zapomniałem o mym sobowtórze gotującym się do drogi, tak zaciążyła mi nieznajomość statku. Nie znałem go wcale. Jak teraz się zachowa? Jak trzeba nim teraz manewrować? Przebrasowałem reję grotżagla i czekałem bezradnie. Może nasz los zależy od zrównoważenia statku? Czy stoi on bez ruchu, waży się u stóp mrocznego Kohringu, spiętrzonego jak wrota wieczystej nocy nad samą rufą? Co teraz zrobi? Czy już nabiera szybkości? Nic nie mogłem dostrzec prócz słabego błysku fosforescencji, który ukazał mglistą gładź drzemiącej wody. Niepodobna było nic przewidzieć – a ja nie nauczyłem się dotąd wyczuwać mego statku. Czy się posuwa? Trzeba mi było czegoś widocznego na powierzchni wody; kawałka papieru, by go rzucić i móc obserwować. Nie miałem przy sobie nic takiego. A zbiec na dół nie śmiałem. Nie było na to czasu. Nagle wytężonym, spragnionym wzrokiem odkryłem biały przedmiot pływający o łokieć od burty. Biały na czarnej wodzie! Pod nim przemknął błysk fosforescencji. Co to takiego? Poznałem mój własny obwisły kapelusz. Musiał
spaść mu z głowy… a on już nie dbał o to. Miałem więc to, czego chciałem – zbawczy znak przed oczami. W owej chwili bodaj że nie myślałem o mym sobowtórze, który porzucił statek i skazał się na tułaczkę po obliczu ziemi. Miał odtąd żyć w ukryciu przed życzliwymi mu twarzami, ale bez piętna na swym czystym czole… on, zbyt dumny, aby się tłumaczyć. Obserwowałem kapelusz – symbol mego zmiłowania nad jego cielesną powłoką. Miał on chronić tę bezdomną głowę od słonecznego udaru. A teraz – zważcie tylko – ratował statek od rozbicia służąc za znak, który dopomógł mi w nieznajomości statku, w mojej dla niego obcości. Tak! Płynął najprzód, ostrzegając mnie w porę, że się wycofujemy rufą. – Na przeciwną ster – rzekłem półgłosem do marynarza nieruchomego jak posąg. Oczy jego zalśniły dziko w świetle lampy kompasowej, gdy przeskakiwał na drugą stronę steru, by z całych sił obrócić koło. Przeszedłem na skraj nadbudówki rufowej. Na zanurzonym w cieniu pokładzie cała załoga stała u brasów fokżagla w niemym milczeniu oczekując mych rozkazów. Przed nami gwiazdy zdawały się zataczać łuki w lewo. I panowała taka cisza, że usłyszałem, jak jeden z ludzi tonem niezmiernej ulgi powiedział do drugiego: – Wyszliśmy na wiatr. – Przebrasować fokreje! Fokreje obracały się z łoskotem wśród radosnych krzyków. Wówczas dopiero pierwszy oficer dał znak życia; spod sumiastych wąsów (poczęły padać różne rozkazy. Statek szedł już naprzód. I ja byłem sam. Kamień spadł mi z serca: nikt już nie będzie stał między nami rwąc nić sympatii i rzucając cień na milczące porozumienie między kapitanem a jego pierwszym statkiem. Podszedłem do relingu na rufie w porę jeszcze, by na samej granicy cienia, rzucanego przez czarny, spiętrzony masyw skalny jak wrota Erebu, po-
chwycić okiem niknący majak białego kapelusza wyznaczającego miejsce, gdzie mój ukryty sojusznik, z którym dzieliłem kabinę i wszystkie swoje myśli, jakby był moim drugim ja, osunął Się do wody, aby odbyć swą pokutę: wolny człowiek, dumny pływak przebijał się przez morze zmierzając ku nowym przeznaczeniom.
FREJA Z SIEDMIU WYSP OPOWIEŚĆ O PŁYTKICH WODACH
I
Pewnego dnia – a było to już bardzo dawno – dostałem długi, szczegółowy list od jednego z moich starych kamratów i towarzyszy przygód na wschodnich morzach. Przebywał wciąż w tamtych stronach, ale już jako stały mieszkaniec, człowiek w średnim wieku. Wyobrażałem sobie, że pewnie utył i lubi przesiadywać w domu, że jednym słowem spotkał go los zwykłych śmiertelników, któremu nie podlegają tylko umiłowani przez bogów, albowiem – jak wiadomo – umierają młodo. W liście pełno było tęsknych – spojrzeń w przeszłość, zapytań: „Czy pamiętasz?”, a między innymi pytanie: „Czy pamiętasz starego Nelsona?” Czy pamiętam starego Nelsona! I jak jeszcze. Przede wszystkim nie nazywał się wcale Nelson. Anglicy z archipelagu nazywali go Nelsonem prawdopodobnie dla wygody, a on nigdy nie protestował; byłaby to czcza pedanteria. Prawdziwe jego nazwisko brzmiało: Nielsen. Przybył na Wschód na długo przed pojawieniem się drutów telegraficznych; pracował w angielskich firmach, ożenił się z Angielką i zżył się z nami, handlując i żeglując na wszystkie strony po Wschodnim Archipelagu – i w poprzek, i na ukos, i w krąg – to równolegle do równika, to znów prostopadle – w półkola, zygzaki, ósemki. Trwało to długie lata. Nie było żadnego zakątka na tych tropikalnych wodach, gdzie by nie dotarła wybitnie pokojowa działalność starego Nelsona (czy też Nielsena). Gdyby się udało nakreślić tropy wszystkich jego podróży, mapę archipelagu pokrywałaby sieć gęsta jak pajęczyna – z wyjątkiem jednak Filipin. Nie chciał nigdy zbliżyć się do tych okolic, gdyż bał się panicznie Hiszpanów, a właści-
wie władz hiszpańskich. Niepodobna sobie wyobrazić, czego się po nich spodziewał. Może czytał swojego czasu książki o inkwizycji. Ale Nelson lękał się w ogóle wszelkich „władz”, jak… je nazywał, prócz angielskich, które szanował i którym ufał. Holendrzy przejmowali go mniejszą grozą niż Hiszpanie, ale może jeszcze bardziej im nie dowierzał. Nie miał do nich ani krzty zaufania. Był przekonany, że gotowi są zawsze „spłatać bardzo brzydkiego figla” człowiekowi, który miał nieszczęście popaść w ich niełaskę. Wprawdzie istniały holenderskie prawa i przepisy, ale nie mieli pojęcia o sprawiedliwym ich stosowaniu. Nieraz aż litość brała patrzeć na oględne i trwożliwe zachowanie Nelsona wobec pierwszego lepszego urzędnika; tym bardziej że pamiętano z dawnych lat nieustraszone wyprawy tegoż Nelsona. Docierał najspokojniej do Nowej Gwinei, do wiosek zamieszkałych przez ludożerców, aby wymienić towary, których wartość nie przekraczała częstokroć pięćdziesięciu funtów. Należy przy tym zaznaczyć, że był zawsze okazałej tuszy, i mógł uchodzić, że się tak wyrażę, za kąsek bardzo smakowity. Czy pamiętam starego Nelsona? Jakżeby nie! Ściśle mówiąc, nikt z mojego pokolenia nie widywał go w czasach, gdy prowadził jeszcze interesy; znaliśmy go już jako „wycofanego z obiegu”. Kupił czy też wydzierżawił od sułtana część wysepki należącej do grupy tzw. Siedmiu Wysp, nieco na północ od Bangki. Transakcję tę załatwiono przypuszczalnie zgodnie z prawem, ale nie wątpię, że gdyby Nelson był Anglikiem, Holendrzy znaleźliby jakiś sposób wykurzenia go bez ceremonii. W danym wypadku prawdziwe brzmienie jego nazwiska przydało mu się bezwarunkowo. Zostawiono w spokoju skromnego Duńczyka, który zachowywał się jak najpoprawniej. Włożywszy wszystkie pieniądze w uprawą ziemi, starał się nie dać nikomu choćby najbłahszego powodu do obrazy i głównie z tych to względów ostrożności nie patrzył łaskawym okiem na Jaspera Allena.
Ale o tym później. Tak! Pamiętało się dobrze duży, gościnny bungalow, wzniesiony na spadzistym przylądku, zażywną postać Nelsona w białej koszuli i spodniach (miał stały zwyczaj zdejmować alpagową kurtkę przy każdej sposobności), okrągłe, niebieskie oczy, zwichrzone, żółtawobiałe wąsy – sterczące na wszystkie strony niby kolce podrażnionego jeża – i skłonność do raptownego siadania i wachlowania się kapeluszem. Ale co tu ukrywać: pamiętało się przede wszystkim jego córkę, która powróciła w tym czasie do domu, aby stać się niejako Władczynią Wysp. Freja Nelson (albo Nielsen) należała do kobiet, których się nie zapomina. Owal jej twarzy miał nieskazitelny zarys, a przedziwna jego linia okalała olśniewającą cerę i niezrównaną harmonię rysów, z których biło zdrowie, siła i coś, co bym nazwał nieświadomą wiarą w siebie albo niezmiernie wdzięcznym i jakby kapryśnym rozmachem. Nie porównuję jej oczu do fiołków; barwa ich miała zupełnie odrębny odcień, jaśniejszy i bardziej połyskliwy. Spoglądała zawsze prosto w oczy, szczerze i otwarcie. Nie widziałem nigdy, aby spuszczała długie, czarne rzęsy – przypuszczam, że Jasper Allen musiał to widywać jako człowiek uprzywilejowany – ale nie wątpię, że wyraz jej twarzy był wówczas czarujący i zagadkowy. Jasper mówił mi raz w porywie wzruszająco głupiego zachwytu, że mogła usiąść na swoich włosach. Bardzo wierzą. Nie było mi danym oglądać te cuda; mogłem tylko podziwiać, jak zręcznie umiała upiąć warkocze, nie zakrywając nimi kształtnej główki. Przepych jej włosów taki był promienny, że gdy siedziała na werandzie od zachodu w miłym półmroku opuszczonych zasłon lub w cieniu drzew owocowych blisko domu, zdawało się, iż włosy jej sieją swój własny, złocisty blask. Nosiła zwykle białą suknię, nie zakrywającą zgrabnych, żółtych trzewików. Jeśli miała na sobie coś kolorowego, to chyba tylko niebieską wstążkę. Wszelkie wysiłki fizyczne przychodziły jej z łatwością. Widziałem raz, jak
wysiadła z łódki po długiej przejażdżce w słońcu (bardzo lubiła wiosłować); nie była ani trochę zdyszana i każdy jej włosek pozostał na swoim miejscu. Gdy rankiem wychodziła na werandę, aby popatrzeć na morze ku wschodowi, w stronę Sumatry, promieniała świeżością i blaskiem jak kropla rosy. Ale kropla rosy jest znikoma, Freja zaś nie miała w sobie nic nikłego. Pamiętam dobrze jej krągłe, silne ramiona i ręce cienkie w przegubie, szerokie a kształtne, o długich, smukłych palcach. Nie wiem, czy urodziła się na morzu, ale w każdym razie do dwunastego roku życia żeglowała z rodzicami na przeróżnych statkach. Po stracie żony Nelson był w wielkim kłopocie, co zrobić z dziewczynką. Jakaś życzliwa znajoma z Singapuru, wzruszona niemym jego bólem i bezradnością, podjęła się opieki nad Freją. Trwało to przez jakie sześć lat, w czasie których stary Nelson (czy Nielsen) wycofał się z „obiegu” i osiadł na swojej wyspie, ponieważ zaś zacna opiekunka małej wracała do Europy, postanowiono, że Freja zamieszka z ojcem. Pierwsze i najważniejsze zarządzenie Nelsona związane z tym faktem dotyczyło sprowadzenia wspaniałego pianina firmy Steyn i Ebhart. Byłem wtedy kapitanem małego parowca kursującego wśród wysp; dostarczenie Nelsonowi tego sprawunku przypadła mnie w udziale i stąd wiem coś niecoś o pianinie Frei. Wyładowaliśmy z trudnością olbrzymią pakę na płaską skałę wśród zarośli, przy czym dno łodzi o mało co nie wyleciało w czasie tego żeglarskiego manewru. Potem wspólnie z całą załogą, nie wyłączając maszynistów i palaczy, rozwinęliśmy niesłychaną pomysłowość; uznojeni w słońcu jak starożytni Egipcjanie przy budowaniu piramidy, zdołaliśmy wreszcie wywindować pianino aż na wysokość bungalowu za pomocą wałków, dźwigni, powrozów i pochyłych, namydlonych… desek. Umieściliśmy je w rogu werandy wschodniej, która odgrywała właściwie rolę salonu. Wyłuskaliśmy ostrożnie pianino z paki i wspaniały potwór z różanego drzewa objawił się
nareszcie w całej okazałości. Podnieceni i przejęci ważnością chwili, przysunęliśmy go do ściany z należytą pieczołowitością i mogliśmy wreszcie swobodnie odetchnąć. Był to bezwątpienia najcięższy przedmiot, jaki znalazł się na tej wysepce od stworzenia świata. Potęga dźwięków, którymi pianino rozbrzmiewało w bungalowie (działającym jako pudło akustyczne), była istotnie zdumiewająca. Akordy niosły się nad morzem jak dźwięczne grzmoty. Jasper Allen mówił mi, że co rano z pokładu swojego „Bonita” (niezwykle zwinnego i pięknego brygu) mógł słyszeć zupełnie wyraźnie, jak Freja wygrywa gamy, ale ten chłopak zawsze zakotwiczał… o wiele za blisko od brzegu – nieraz mu to mówiłem. Prawda, że tutejsze morze jest prawie zawsze pogodne, a Siedem Wysp słynie jako szczególnie spokojna i bezchmurna miejscowość. Ale niekiedy popołudniowa burza z Bangki albo gwałtowna ulewa z oddalonych brzegów Sumatry spada nagle na grupę wysepek pogrążając je na parę godzin w odmęcie wiatru i sinoczarnego mroku, dziwnie złowrogiego. Bungalow trząsł się wówczas w posadach; na werandzie spuszczone zasłony z rattanu targały się rozpaczliwie, a Freja siadała do pianina i wygrywała dzikie Wagnerowskie melodie przy świetle oślepiających błyskawic wśród piorunów padających wokoło, że aż doprawdy – włosy dęba stawały na głowie. Jasper siadywał nieruchomo za Freją wielbiąc oczami smukłą, giętką jej postać, cudowną świetlistość jasnych włosów, ręce migające po klawiszach, biały zarys karku, podczas gdy bryg tkwiący u przylądka miotał się na łańcuchach kotwicznych o jakieś sto jardów od wstrętnych, lśniących, czarnych skał. A wszystko to tylko dlatego, by Jasper, powróciwszy nocą na statek i przytuliwszy głowę do poduszki, miał pewność, że już nie może być bliżej swojej Frei śpiącej w bungalowie. Pamiętajmy, że właśnie ten bryg miał stać się w przyszłości ich domem – pływającym jajem – który Jasper przystrajał coraz piękniej, aby żeglować na nim błogo przez całe życie ze swoją Freją u boku.
Wariat! Ale ten chłopak zawsze lubił ryzykować. Pamiętam, jak pewnego dnia przypatrywaliśmy się z Freją brygowi, który zbliżał się do przylądka od północy. Przypuszczam, że Jasper musiał dostrzec Freję przez lunetę. I cóż się stało? Zamiast posuwać się jeszcze z półtorej mili wzdłuż mielizny i rzucić w odpowiednim miejscu kotwicę, jak przystoi przyzwoitemu żeglarzowi, wypatrzył szparę między dwiema starymi, poszczerbionymi rafami o odstraszającym wyglądzie i skierował tamtędy statek, który przemknął się łopocąc i trzaskając wszystkimi żaglami, tak że słyszeliśmy hałas aż na werandzie. Syknąłem przez zęby, a Freja zaklęła. Naprawdę! Zacisnęła kształtne piąstki, tupnęła brązowym bucikiem i szepnęła: „Psiakrew!”, po czym spojrzała na mnie i poczerwieniawszy trochę, ale tylko odrobinę, powiedziała: „Zapomniałam, że pan tu jest!”, i roześmiała się. Oczywiście! Kiedy Jasper zjawiał się na horyzoncie, zapominała, że ktokolwiek inny istnieje na świecie. Zaniepokojony tym wariactwem, nie mogłem się powstrzymać i odwołałem się do jej rozsądku. – Ależ on ma bzika! – rzekłem z przejęciem. – Skończony idiota – potwierdziła gorąco patrząc mi prosto w oczy szeroko rozwartymi, poważnymi źrenicami, a na jej policzku pojawił się dołek uśmiechu. – I wszystko tylko po to – objaśniłem – aby przyśpieszyć spotkanie z panią o jakie dwadzieścia minut. Usłyszeliśmy, jak kotwica spadła, po czym Freja stała się naraz niezmiernie stanowcza i groźna. – Niech pan poczeka. Już ja mu pokażę! Weszła do swego pokoju i zamknęła drzwi, zostawiając mnie na werandzie z odpowiednimi instrukcjami. Nim jeszcze zdołano zwinąć żagle na brygu, Jasper zjawił się przeskakując po trzy stopnie. Zapomniał przywitać się ze mną, tylko rozglądał się bystro na wszystkie strony.
– Gdzie Freja? Czy nie było jej tu przed chwilą? Oznajmiłem mu, że będzie pozbawiony obecności panny Frei przez całą godzinę, aby „wiedział na przyszłość, jak winien postępować”. Na to oświadczył, że z pewnością ja do tego Freję namówiłem i że przykro mu, ale pierwszego lepszego dnia będzie zmuszony mnie zastrzelić. Uważa, że jesteśmy z Freją w zbyt dobrej komitywie. Powiedziawszy to, rzucił się na fotel i usiłował rozmawiać ze mną o ostatniej swojej podróży. Zabawne, ale ten chłopak cierpiał rzeczywiście. To było widoczne. Głos mu się łamał. Zamilkł i utkwiwszy oczy w drzwiach siedział bez słowa z twarzą pełną bólu. Naprawdę! A co jeszcze zabawniejsze, nie upłynęło dziesięć minut, gdy Freja ukazała się spokojnie na progu. Zostawiłem ich; to znaczy poszedłem szukać starego Nelsona (czy też Nielsena) na tylnej werandzie, która była ulubionym jego zakątkiem. Chciałem go wciągnąć w rozmowę, aby błąkając się po pokojach nie wtargnął nieświadomie tam, gdzie wcale nie był pożądany. Wiedział o przybyciu brygu, ale nie (przypuszczał, że Jasper zdążył już znaleźć się przy jego córce. Myślał pewnie, że to niemożliwe w tak krótkim czasie. Naturalnie, ojciec dla córki nie zdobyłby się na coś podobnego. Podejrzewał wprawdzie, że Allen podkochuje się we Frei; wiedziały o tym i ptaki w powietrzu, i ryby w morzu, i większość kupców z archipelagu, i w ogóle ludzie wszelkich klas i wszelkiego kalibru, mieszkający w Singapurze; nie był jednak w stanie ocenić, jak dalece jego córka zajęta jest Allenem. Wyobrażał sobie, że Freja za wiele ma rozsądku, aby sobie kimkolwiek zawrócić głowę. Nic podobnego nawet na myśl mu nie przychodziło, gdy siedział na swojej werandzie i gryzł się w prostocie ducha podczas wizyt Jaspera. Przyczyną jego zgryzot były władze holenderskie. Faktem jest, że Holendrzy patrzyli krzywo na poczynania Jaspera Allena, właściciela i kapitana brygu „Bonito”. Uważali, że jego wyprawy handlowe są o wiele za przedsiębiorcze. Nie zdaje mi się, aby Allen wykroczył kiedykolwiek przeciwko prawu; myślę raczej, że
to niezmierna jego ruchliwość budziła odrazę w tępych i powolnych Holendrach. Otóż w pojęciu starego Nelsona kapitan „Bonita” był dzielnym marynarzem i sympatycznym chłopcem – ale stosunki z nim uważał na ogół za niepożądane, nieco kompromitujące, że się tak wyrażę.. Z drugiej strony nie miał ochoty powiedzieć Jasperowi prosto w oczy, że nie chce go widywać. Biedny stary Nelson był przyzwoitym człowiekiem. Pewien jestem, że wzdragałby się zranić uczucia nawet i kudłatego ludożercy; chyba gdyby go niedwuznacznie sprowokował. Podkreślam, że mówię o zranieniu uczuć, nie zaś ciała. Jeśli chodzi o włócznie, topory, maczugi czy strzały, stary Nelson dowiódł niejednokrotnie, że [potrafi doskonale sobie radzić. We wszelkich innych wypadkach usposobienie miał lękliwe. Siadywał więc z markotną miną na swojej werandzie i za każdym razem, gdy dochodziły odgłosy rozmowy Frei z Jasperem, wydymał policzki i wypuszczałdech z ponurym świstem, jak człowiek ciężko przez los doświadczony. Uspokajałem naturalnie jego obawy, z których zwierzał mi się dość często. Miał niejakie uznanie dla mojego sądu i szanował mnie, jednak nie z powodu zalet osobistych, tylko ze względu na dobre stosunki łączące mnie z władzami holenderskimi. Widziałem, że największy jego postrach, gubernator z Bangki, przemiły, porywczy, serdeczny człowiek, były kontradmirał, miał do niego wyraźną słabość. To kojące zapewnienie, do którego zawsze się uciekałem, rozjaśniało na chwilę twarz starego Nelsona (czy też Nielsena); w końcu jednak potrząsał zawsze głową z powątpiewaniem, jak gdyby chciał powiedzieć, że wszystko to bardzo pięknie, ale w duszy holenderskiego urzędnika kryją się przepaści, które tylko on, Nelson, potrafi zgłębić. Śmiechu warte! W wypadku, o którym mówię, był nawet podrażniony i gdy usiłowałem go zająć bardzo zabawną, nieco skandaliczną historią, która zdarzyła się w Sajgonie pewnemu naszemu znajomemu, wykrzyknął nagle:
– Czegóż, u diabła, ten tu się ciągle włóczy! Najwidoczniej nie słyszał ani słowa z mojej anegdoty. Zirytowało mnie to, bo anegdota była naprawdę dowcipna. Spojrzałem na niego przeciągle. – Jak to! – zawołałem – czy pan doprawdy nie wie, dlaczego Jasper Allen tu przyjeżdża? Była to pierwsza wyraźna aluzja do stosunków łączących Jaspera z Freją. Nelson przyjął to spokojnie. – E, Freja jest rozsądną dziewczyną – szepnął, zajęty najwidoczniej myślami o „władzach”. Freja nie jest głupia. Wcale się o to nie boi. Ten smyk to dla niej pyszny towarzysz. Freja się z nim bawi, nic poza tym. Przenikliwy staruszek umilkł i cisza zapanowała w bungalowie. Tamtych dwoje zabawiało się spokojnie i – bez wątpienia – rozkosznie. Nie mogli wymyślić gry bardziej pochłaniającej i mniej hałaśliwej nad snucie planów wspólnej przyszłości. Siedzieli pewnie przytuleni do siebie na werandzie, patrząc na bryg, który odgrywał rolę trzeciego partnera w czarownej zabawie. Bez niego przyszłość przestałaby istnieć. Był całym ich majątkiem i domem, i szerokim, swobodnym światem. Któż to porównał okręt do więzienia? Niech zawisnę haniebnie na rei, jeśli to prawda. Żagle na brygu Jaspera były białymi skrzydłami ich miłości, szybującej gdzieś w przestworzach (należałoby to wyrazić jeszcze poetyczniej). Mam tu na myśli miłość Jaspera. Freja, jako kobieta, ujmowała całą sprawę ze strony bardziej realnej. Ale Jasper żył dosłownie w uniesieniu, począwszy od pewnej pamiętnej chwili. Siedzieli raz z Freją i patrzyli na bryg pogrążeni w wymownym milczeniu, które jest jedynym środkiem istotnego porozumiewania się stworzeń obdarzonych mową. Jasper zaproponował wówczas Frei, aby się stała współwłaścicielką jego skarbu, a ściślej mówiąc, oddał jej swój bryg na własność. Serce jego wcieliło się w statek już począwszy od dnia, gdy kupił go w Manili od pewnego Peruwianina w średnim wieku, ubranego w skromny
garnitur z czarnego sukna. Był to osobnik tajemniczy i wyrażający się lakonicznie. O ile mi się zdaje, musiał ukraść ten bryg na południowoamerykańskim wybrzeżu, gdyż twierdził, że przybył na Filipiny „z rodzinnych powodów”. To określenie „z rodzinnych powodów” było świetnie pomyślane. Żaden prawdziwy caballero nie zadaje dalszych pytań po takim oświadczeniu. A Jasper był właśnie prawdziwym caballero. Bryg, pomalowany wówczas na czarno, wyglądał zagadkowo i bardzo brudno – niby klejnot morski o przyćmionym blasku albo raczej zaniedbane dzieło sztuki. Gdyż artystą musiał być nieznany budowniczy, który wymodelował wdzięczne linie jego kadłuba z najtwardszego tropikalnego budulca, spojonego najczystszą miedzią. Bóg jeden wie, w jakiej części świata został zbudowany. Sam Jasper niewiele się mógł dowiedzieć o jego dotychczasowych dziejach od lakonicznego, ponurego Peruwianina – jeśli to był doprawdy Peruwianin, a nie sam diabeł w przebraniu, jak Jasper twierdził żartobliwie. Moim zdaniem, statek bardzo był stary i mógł należeć do któregoś z ostatnich korsarzy albo i handlarzy niewolników; może swojego czasu woził lub przemycał opium. – Bez względu jednak na przeszłość zdrów był jak pierwszego dnia po spuszczeniu na wodę, żeglował po czarodziejsku, posłuszny sterowi niczym mała łódka,. i – podobnie jak piękne kobiety, znane w historii z bujnego życia – zdawał się posiadać tajemnicę wiecznej młodości; nic więc dziwnego, że Jasper Allen odnosił się doń jak do kochanki. Pieczołowitość jego wskrzesiła urodę brygu w całym jej blasku. Przyoblókł go wielokrotnie w szaty z najpiękniejszej białej farby, a srodze musztrowana załoga, złożona z dobranych – Malajów, stroiła go i pielęgnowała tak zręcznie, starannie i artystycznie, że najkosztowniejsza emalia używana przez złotników nie mogłaby wyglądać piękniej i być gładszą w dotknięciu. Wąski złocony pas ujmował wytworne kształty „Bonita” i bryg tkwiąc na wodzie zaćmiewał z łatwością zawodową piękność
każdego jachtu, który pojawiał się w owych czasach na wschodnich wodach. Co do mnie muszę powiedzieć, że wolą pas ciemnopurpurowy na białym kadłubie. Odbija silniej od tła i jest przy tym mniej kosztowny; mówiłem o tym Jasperowi, ale na próżno. Twierdził, że tylko złoto w najlepszym gatunku jest dla brygu odpowiednie i że nie ma ozdób dość wspaniałych dla upiększenia przyszłej siedziby jego Frei. Miłość do statku i miłość do dziewczyny zlały się w jego sercu tak nierozdzielnie jak dwa drogocenne metale stopione w jednym tyglu. A że płomień był gorący, za to ręczę. Drgał w nim namiętny niepokój – gorączka czynu i porywy pragnień. Twarz Jaspera była nieco za delikatna; włosy miał kasztanowate, sfalowane na skroniach, i szczupłą postać o długich członkach; żywy połysk stalowych oczu i szybkie, nagłe jego ruchy przypominały mi czasem błysk miecza wyskakującego Wciąż z pochwy. Dopiero gdy znajdował się przy dziewczynie i mógł się w nią wpatrywać, naprężenie nerwów ustępowało miejsca poważnej, skupionej czujności, z jaką chłonął jej słowa i najdrobniejsze poruszenia. Spokój Frei, jej stanowczość, dobry humor i opanowanie zdawały się krzepić jego serce. Może czar jej twarzy, jej głosu, jej spojrzeń działał na niego tak kojąco? Choć właściwie należy przypuszczać, że to właśnie rozpaliło jego wyobraźnię – jeśli miłość poczyna się w wyobraźni. Ale nie czuję się powołany do rozprawiania o tak wielkich tajemnicach i przychodzi mi na myśl, że zaniedbaliśmy biednego starego Nelsona, siedzącego na werandzie i wydymającego raz po raz policzki w głębokim zatroskaniu. Dowiodłem mu, że Jasper nie jest ostatecznie tak częstym gościem w bungalowie. I on, i jego bryg pracowali ciężko, krążąc po archipelagu. Na to stary Nelson odpowiedział mi tylko wysoce niespokojnym tonem: – Mam nadzieję, że Heemskirk nie zjawi się, przynajmniej póki bryg jest w zatoce. Masz tobie, nowy straszak. Teraz znowu Heemskirk!… Można było do-
prawdy stracić cierpliwość.
II
I któż to był Heemskirk? Zaraz się przekonamy o niedorzeczności strachu przed Heemskirkiem… Nie ulega Wątpliwości: ten człowiek odznaczał się wybitnie złą wolą. Rzucało się to w oczy; dość było usłyszeć jego śmiech. Nic nie zdradza lepiej ukrytych cech człowieka niż jego nieopanowany śmiech. Ale dalibóg! gdyby się lękać każdego złośliwego parsknięcia, niby zając pierwszego lepszego szelestu, trzeba by się usunąć na pustynię albo zamknąć w pustelni. A nawet i wówczas należałoby znosić nieuniknione towarzystwo diabła. Atoli diabeł jest osobistością wybitną, która pamięta lepsze czasy i obracała się w najwyższych sferach niebiańskiej hierarchii; co się zaś tyczy hierarchii zwykłych, ziemskich Holendrów, Heemskirk, który w młodych latach bynajmniej wspaniałości nie zaznał, był po prostu czterdziestoletnim oficerem marynarki wojennej i nie miał żadnych specjalnych stosunków ani talentów, którymi by mógł się chełpić. Dowodził „Neptunem”, niewielką kanonierką, która pełniła wielce nudny obowiązek patrolowania całego archipelagu, kontrolując statki handlowe. Nie można, zaiste, nazwać tego stanowiska wybitnym. Powtarzam: był to przeciętny porucznik w średnim wieku, mający za sobą około dwudziestu pięciu lat służby i spodziewający się wkrótce przejścia na emeryturę – oto wszystko. Nigdy nie zawracał sobie głowy tym, co się dzieje na Siedmiu Wyspach, póki się nie dowiedział z rozmów zasłyszanych w Palembangu czy Mintoku, że mieszka tam ładna dziewczyna. Ciekawość pchnęła go pewnie do wałęsania się w tamtych stronach, a gdy już raz zobaczył Freję, nabrał zwyczaju od-
wiedzania Siedmiu Wysp, znalazłszy się niedaleko stamtąd, o jakie pół dnia drogi. Nie twierdzę, że Heemskirk był typowym oficerem holenderskiej marynarki wojennej. Za wielu ich znałem, aby popełnić ten niedorzeczny błąd. Miał dużą, wygoloną twarz, wielkie, płaskie policzki opalone na brązowo, ściśnięty między nimi nos, cienki i zakrzywiony, i małe, ściągnięte usta. Trochę srebrnych nici prześwitywało w jego czarnych włosach, a nieprzyjemne oczy były też prawie czarne. Miał zwyczaj rzucać z ukosa zgryźliwe spojrzenia nie odwracając przy tym głowy osadzonej nisko na krótkiej, okrągłej szyi. Gruby, okrągły tułów w ciemnej, codziennej kurtce o złotych szlifach tkwił na rozkraczonych nogach, grubych i okrągłych, odzianych w białe drelichowe spodnie. Okrągła czaszka pod białą czapką zdawała się też niezmiernie gruba, ale dość w niej było mózgu, aby odkryć i wyzyskać złośliwie lękliwość biednego, starego Nelsona, drżącego przed wszystkim, co mogło się wydawać najlżejszym cieniem władzy. Wysiadłszy na przylądku Heemskirk miał zwyczaj obchodzić każdy zakątek plantacji, jak gdyby cała posiadłość była jego własnością, i potem dopiero wchodził do bungalowu. Na werandzie zasiadał w najwygodniejszym fotelu i zostawał na drugim śniadaniu albo obiedzie; zostawał ot tak, po prostu, bez jednego słowa, nie myśląc ubiegać się o to, by go zaproszono. Zasługiwał na wyrzucenie za drzwi, choćby tylko za to , jak się zachowywał względem panny Frei. Gdyby był nagim dzikusem, uzbrojonym we włócznie i zatrute strzały, stary Nelson (czy też Nielsen) rzuciłby się na niego z gołymi pięściami. Ale złote szlify –, i w dodatku holenderskie szlify – wystarczały, aby przejąć staruszka przerażeniem. Pozwalał więc temu drabowi traktować siebie z [pogardliwym lekceważeniem, pożerać oczyma córkę i spijać najlepsze wina ze skromnej piwniczki. Widziałem to często i raz przy sposobności spróbowałem wtrącić jakąś
uwagę na ten temat. Litość mnie wzięła na widok niepokoju, jaki się pojawił w okrągłych oczach starego Nelsona. Wykrzyknął, że porucznik to jego przyjaciel i bardzo porządny człowiek. Patrzyłem na niego wciąż dość twardo, tak iż zaczął się w końcu jąkać i wyznał, że – oczywiście – Heemskirk nie jest na pozór bardzo wesołym człowiekiem, ale w gruncie rzeczy… – Nie spotkałem tu dotychczas ani jednego wesołego Holendra – przerwałem mu. – Zresztą, nie chodzi specjalnie o wesołość, ale czy pan nie widzi, że… Nelson wydał się naraz tak przerażony tym, co miałem na języku, że nie odważyłem się ciągnąć dalej. Chciałem mu oczywiście powiedzieć, że ten drab leci na jego córkę. To wyrażenie ściśle rzecz określało. Nie wiem, czego się Heemskirk spodziewał i do czego się czuł uprawniony. Mogę się tylko domyślać, że albo uważał się za nieprzeparcie uroczego, albo też brał Freję za to, czym nie była, sądząc z jej ożywienia, pewności siebie i swobodnego obejścia. Ale tak się właśnie rzecz miała: leciał na tę dziewczynę. Nelson mógł widzieć to aż nadto dobrze. Tylko że wolał zaniknąć oczy. I nie życzył sobie, aby o tym mówiono. – Pragnę tylko jednego: żyć w zgodzie i spokoju z holenderskimi władzami – wymamrotał nieśmiało. Był nieuleczalny. Żal mi się go zrobiło i zdaje mi się doprawdy, że panna Freja także go żałowała. Przebywając w towarzystwie Heemskirka panowała nad sobą ze względu na… ojca, a robiła to – jak zresztą wszystko – z prostotą, naturalnością, nawet z humorem. Nie przychodziło jej,to łatwo, bo w zalotach Heemskirka był pewien odcień zuchwałości i pogardy bardzo trudny do zniesienia. Holendrzy tej kategorii są aroganccy względem ludzi zajmujących podrzędne stanowiska, ów zaś królewski oficer uważał, że stary Nelson i Freja stoją znacznie niżej od niego pod każdym względem. Nie mogę powiedzieć, aby mi było żal Frei. Ta dziewczyna nie należała do
ludzi biorących cośkolwiek tragicznie. Można jej było współczuć trudnej sytuacji, ale miało się wrażenie, że da sobie radę w każdym położeniu. Wywoływała raczej podziw dzielnością i pogodą. Jednak gdy Jasper i Heemskirk stykali się z sobą w bungalowie, jak się to czasem zdarzało, czuło się w niej pewne naprężenie; ale nawet i wtedy nie dla każdego to było widoczne. Tylko mój wzrok potrafił wyśledzić nieznaczny cień na promienności, jaka z niej biła. Nie mogłem się raz powstrzymać i rzekłem z uznaniem: – Słowo daję, pani jest nadzwyczajna! Uśmiechnęła się tylko. – Najważniejsze jest to, żeby Jasper nie stracił rozsądku – odrzekła, a w szczerym spojrzeniu zwróconym wprost na mnie dojrzałem prawdziwą troskę, czającą się w spokojnych głębiach oczu. – Pan mi pomoże utrzymać,go w równowadze, “prawda? – Naturalnie, że musimy utrzymać go w równowadze – odparłem rozumiejąc doskonale, o co jej chodzi. – To wiariat skończony, kiedy weźmie na kieł. – O tak! – potwierdziła łagodnie, mieliśmy bowiem żartobliwy zwyczaj mówienia o Jasperze w tonie wymyślającym.– Ale obłaskawiłam go już trochę. Wcale teraz dobry z niego chłopiec. – Swoją drogą zgniótłby Heemskirka jak karalucha – zauważyłem. – Pewnie że tak – szepnęła. – A to nie byłoby dobrze – dodała szybko. – Niech pan sobie wyobrazi, co by się stało z biednym tatusiem! A ja przecież chcę zostać panią naszego kochanego brygu i żeglować po tutejszych morzach, a nie wywędrować gdzieś daleko, o :jakie dziesięć tysięcy mil. – Im prędzej znajdzie się pani na brygu, aby czuwać nad nim i nad Jasperem, tym lepiej – rzekłem poważnie. – Obaj potrzebują pani opieki. Nie zdaje mi się, aby Jasper mógł wytrzeźwieć, dopóki pani z sobą nie zabierze. Pani go nie widzi, kiedy jest z panią rozłączony, tak jak ja go widuję. Żyje w bezustannym uniesieniu, które mnie wprost przeraża.
Na to uśmiechnęła się znowu, po czym nagle spoważniała. Przyjemnie jej było usłyszeć o swoim znaczeniu, a miała pewne poczucie odpowiedzialności. Raptem wymknęła się z pokoju, posłyszawszy, że Heemskirk wchodzi po schodach w asyście starego Nelsona. Ledwie wytknął głowę nad podłogę, czarne, złe jego oczy jęły strzelać wokoło spojrzeniami. – Gdzie pańska córka, Nelson? – zapytał takim tonem, jak gdyby był władcą wszystkich dusz na świecie. Potem zwrócił się do mnie: – Bogini uciekła, co? W zatoce Nelsona – jak zwykliśmy ją nazywać – panował tego dnia wielki ścisk. Był tam przede wszystkim mój parowiec, dalej kanonierka „Neptun” i wreszcie bryg „Bonito”, który, jak zwykle, rzucił kotwicę tak blisko brzegu, że – zdawałoby się – tylko trochę zręczności i miary w, oku, a można by cisnąć kapelusz z werandy aż na starannie wyczyszczony pokład. Mosiężne okucia lśniły jak złoto, biała powłoka z lakieru połyskiwała niby atłasowa szata. Lekkie pochylenie pokostowanych masztów i wielkie równo ustawione reje użyczały brygowi pewnej marsowej elegancji. Piękny był zaiste. Nic dziwnego, że posiadając podobny statek i miłość dziewczyny takiej jak Freja Jasper żył w ciągłym uniesieniu, odpowiadającym może pobytowi w siódmym niebie, ale niekoniecznie bezpiecznym na takim świecie jak nasza ziemia. Zauważyłem ze spokojem, że mając trzech gości w domu panna Freja zajęta jest pewnie sprawami gospodarskimi. Wiedziałem oczywiście, że poszła spotkać się z Jasperem na umówionej polance, nad brzegiem jedynego strumienia przepływającego przez Nelsonową wysepkę. Dowódca „Neptuna” rzucił mi powątpiewające spojrzenie i roztasował się jak u siebie w domu: rzucił w bujający fotel grube, walcowate cielsko i rozpiął mundur. Stary Nelson usiadł potulnie naprzeciwko wpatrując się niespokojnie w gościa okrągłymi oczami i wachlując się kapeluszem. Usiłowałem nawiązać rozmowę, aby czas jako tako przegawędzić; niełatwe to było zadanie wobec ponurego,
rozamorowanego Holendra, który spoglądał ustawicznie od jednych drzwi do drugich i odpowiadał na moje uprzejmości szyderstwem lub mruknięciem. Wieczór minął jednak spokojnie. Zdarza się, na szczęście, stan błogości tak wielkiej, że wyklucza uniesienia. Jasper był spokojny i w milczącym skupieniu pochłaniał wzrokiem Freję. Gdy wracaliśmy obaj na pokład naszych statków, zaproponowałem mu, że poholuję bryg nazajutrz rano. Zrobiłem to rozmyślnie, pragnąc, aby Jasper odjechał możliwie jak najprędzej. Jakoż o pierwszym brzasku zorzy minęliśmy czarną kanonierkę tkwiącą niemo i bez ruchu przy ujściu szklistej zatoki. Tymczasem słońce wspięło się z tropikalną nagłością o szerokość dwóch tarcz nad horyzontem, nim zdążyliśmy okrążyć rafy i znaleźć się na wprost przylądka. Na najwyższej skale stała Freja, cała w bieli, podobna w swym hełmie do kobiecego posągu wojennego o różanej twarzy; przez lunetę widziałem ją bardzo dobrze. Powiewała wymownie chustką, a Jasper wdrapał się na wanty grotmasztu białego, wojowniczego brygu i wywijał w odpowiedzi kapeluszem. Rozeszliśmy się wkrótce potem: ja skierowałem się na północ, a Jasper pożeglował na wschód z lekkim wiatrem od rufy, w stronę Banjermassinu – o ile pamiętam – jeszcze jakichś dwóch portów. Owego spokojnego wieczoru widziałem po raz ostatni tych ludzi zebranych razem; czarownie świeżą i rezolutną Freję, starego Nelsona o naiwnie zaokrąglonych oczach, Jaspera, zapaleńca o długich członkach i szczupłej twarzy – przedziwnie spokojnego, bo szczęśliwego bez granic pod okiem swojej Frei – wszystkich troje, wysokich, jasnowłosych i niebieskookich w różnych odcieniach – a między nimi śniadego, aroganckiego Holendra o czarnych włosach. Niższy był prawie o głowę i o tyle grubszy od każdego z nich trojga, że robił wrażenie stworu zdolnego nadymać się dowolnie, jakiegoś dziwacznego okazu ludzkiego z innej planety.
Ten kontrast uderzył mnie nagle, gdy staliśmy po obiedzie na oświetlonej werandzie. Przykuwał moją uwagę przez resztę wieczoru i do dziś dnia pamiętam śmieszne i złowrogie zarazem wrażenie, jakiego wówczas doznałem.
III
W parą tygodni później, zawinąwszy wczesnym, rankiem do Singapuru z podróży na południe, zobaczyłem bryg stojący na kotwicy, jak zwykle schludny i wyglądający tak wspaniale, jak gdyby go wyjęto przed chwilą ze szklanego pudła i delikatnie puszczono na wodę. „Bonito” zatrzymał się na redzie, ja zaś posunąłem się dalej w głąb portu i stanąłem na zwykłym swoim miejscu, tuż naprzeciw miasta. Zanim wstaliśmy od śniadania, sternik przyszedł mi powiedzieć, że łódź kapitana Allena się zbliża. Zręczny jego gig dobił do burty naszego statku. W paru susach Jasper znalazł się u szczytu trapu i jął potrząsać moją ręką w nerwowym uścisku, błyskając badawczo oczami, przypuszczał bowiem, że zawadziłem po drodze o grupę Siedmiu Wysp. Sięgnąłem do kieszeni po starannie złożoną kartkę, którą pochwycił mi z ręki bez ceremonii i uniósł na pomost, aby w samotności ją przeczytać. Odczekawszy dobrą chwilę poszedłem za nim. Chodził tam i z powrotem po pomoście, gdyż jego usposobienie wykluczało spokój nawet w chwilach największego zamyślenia.. Na mój widok z triumfem potrząsnął głową. – No, kochany chłopie! – zawołał – zacznę już teraz liczyć dni! Zrozumiałem, o co chodzi. Wiedziałem, że tych dwoje młodych postanowiło uciec i pobrać się bez dalszych przygotowań. Była to zaiste logiczna decyzja. Stary Nelson (czy Nielsen) nie zgodziłby się nigdy na polubowne oddanie Frei temu kompromitującemu Jasperowi. Na Boga! co by też władze holenderskie powiedziały o takim małżeństwie! To brzmi już doprawdy za
śmiesznie, aby warto było o tym mówić. Ale nie ma na świecie nic bardziej egoistycznego i nieubłaganego nad bojaźliwego człowieka, który jest w strachu o swoją „niewielką posiadłość”, jak stary Nelson mawiał skromnie. Serce, przeniknięte tego rodzaju lękiem, niedostępne jest zarówno rozsądkowi, jak uczuciom i nie widzi śmieszności. To krzemień. Jasper byłby się pomimo wszystko zdobył na oświadczyny, zdecydowany jednak nie liczyć się z odpowiedzią Nelsona, ale Freja postanowiła, że nie należy nic mówić, ponieważ „tatuś zamartwiłby się na amen”. Gotów by się jeszcze rozchorować, a wówczas Freja nie miałaby serca (go opuścić. Oto zdrowy rozsądek kobiecy i szczerość kobiecego rozumowania. Zresztą panna Freja umiała czytać w duszy „biednego, kochanego tatusia”, jak tylko kobieta w duszy męskiej czytać potrafi; był dla niej otwartą księgą. Wiedziała, że po jej ucieczce ojciec przestanie się zadręczać. Zapewne, że podniesie wielki krzyk i że nie będzie końca rozpaczliwym wyrzekaniom, ale to zupełnie inna sprawa. Męka niezdecydowania i dręcząca walka uczuć zostaną mu oszczędzone. A ponieważ zanadto jest potulny, aby wpaść we wściekłość, więc gdy minie okres lamentów, poświęci się pracy na swojej „niewielkiej posiadłości” i utrzymywaniu dobrych stosunków z władzami. Czas dokona reszty. I Freja rozmyślała, jak łatwo przyjdzie jej na to czekać, królując u swego domowego ogniska, władając wspaniałym brygiem i oddanym jej mężczyzną. To się dopiero nazywało życie – dla niej, która stawiała pierwsze kroki na pokładzie statku. Była dzieckiem okrętu – dziewczyną morza, jeśli taka istniała kiedy na świecie. Naturalnie, że kochała Jaspera i wierzyła w niego, ale w uczuciach jej był pewien odcień niepokoju. Bardzo to pięknie i romantycznie posiadać na własność hartowny i wierny miecz, ale pytanie, czy owa broń jest najodpowiedniejsza do zmierzenia się z pospolitą maczugą losu. Wiedziała, że z nich dwojga ona ma więcej odporności. Zawsze się trochę
niepokoiła, kiedy Jaspera przy niej nie było, a we mnie miała wypróbowanego powiernika, który szeptał jej często: „Im prędzej, tym lepiej.” Ale pannę Freję cechował pewien specjalny upór i powód jej zwlekania bardzo był charakterystyczny. „Nie wcześniej, aż skończę dwadzieścia jeden lat; nie chcę, aby ludzie myśleli, że jestem za młoda i nie wiem, co robię.” Uczucia Jaspera tak dalece były jej poddane, że nie próbował nawet nigdy sprzeciwić się wyrokowi. Uważał ją za doskonałość – cokolwiek robiła czy mówiła – i na tym koniec. Przypuszczam, że dość był subtelny na to, by czuć się niekiedy mile pogłaskanym jej decyzją. A przy tym miał na pociechę bryg, który wydawał mu się przepojony duchem Frei, odkąd miłość uświęcała wszystko, cokolwiek działo się na statku. – Tak. Niedługo już zacznę liczyć dni – powtórzył. – Jeszcze jedenaście miesięcy. Przez ten czas muszę odbyć trzy podróże. – Uważaj, abyś nie wlazł w kabałę chcąc zrobić za wiele – moralizowałem. Ale przyjął moją przestrogę śmiechem i gestem pełnym uniesienia. „Nie! nic złego nie może się stać brygowi!” – krzyknął; jak gdyby płomień serca rozjaśniał ciemne noce na morzach nie objętych mapami, a obraz Frei służył za niezawodną latarnię pośród ukrytych mielizn; jak gdyby wichry miały pracować dla jego przyszłości, a gwiazdy walczyć o nią w swym biegu; jak gdyby czarodziejska siła uczucia zdolna była rozkazać okrętowi, by żeglował po kropli rosy albo przepłynął przez ucho igielne – i to tylko dlatego, że wybranemu statkowi przypadł w udziale los wspaniały: służenie miłości pełnej takiego czaru, iż wszelkie drogi ziemskie stawały się bezpieczne, łatwe, jaśniejące. – Przypuszczam – rzekłem, gdy już przestał się śmiać z mojej niewinnej uwagi – przypuszczam, że dziś odpływasz. Był to właśnie jego zamiar. Nie wyruszył o świcie, ponieważ spodziewał się ciągle, że nadjadę.
– I wyobraź sobie, co mi się wczoraj przytrafiło – ciągnął dalej. – Mój pierwszy oficer opuścił mnie nagle, no, cóż robić, musiał. A ponieważ niepodobna wytrzasnąć kogoś w tak krótkim czasie, więc biorę ze sobą Schultza. Osławionego Schultza! Nie wyskakujesz ze skóry? Mówię ci, że poszedłem i wynalazłem wczoraj Schultza późnym wieczorem; masę z tym miałem kłopotu. „Jestem do pańskich usług, kapitanie – mówi do mnie tym swoim cudownym głosem – ale przykro mi wyznać, że właściwie to nie mam co na grzbiet włożyć. Musiałem sprzedać całą garderobę, żeby się z dnia na dzień przeżywić.” Cóż ten człowiek ma za głos! Doprawdy, że mógłby wzruszać kamienie. Ale zdaje się, że z czasem ludzie się z tym oswajają. Nigdy go przedtem nie widziałem i, słowo daję, poczułem łzy w oczach. Na szczęście już zmierzchało. Siedział spokojnie pod drzewem w tubylczej zagrodzie, cienki jak patyk; przypatrując mu się z góry, zobaczyłem, że ma na sobie tylko starą perkalową koszulę i podarte spodnie od piżamy. Kupiłem mu sześć białych ubrań i dwie pary płóciennych trzewików. Nie mogę ruszyć się z miejsca bez pierwszego oficera. Muszę przecież mieć kogoś. Jadę teraz na ląd, żeby z nim podpisać kontrakt, a wracając zabieram go z sobą i puszczamy się w drogę. No cóż, źle mam w głowie, co? Naturalnie, wariat ze mnie skończony. No dalejże! pozwól sobie. Rozpuść język! Tak lubię patrzeć, jak się irytujesz! Ponieważ oczekiwał niezawodnie, że go zwymyślam, znalazłem szczególną przyjemność w przesadnie spokojnym zachowaniu. – Najgorszym zarzutem, jaki można postawić Schultzowi – zacząłem obojętnym tonem, skrzyżowawszy ramiona – jest pewne niemiłe przyzwyczajenie: wykrada sprzęty z każdego statku, na którym się znajduje. U ciebie będzie to samo. Właściwie to wszystko, co można mu zarzucić. Nic a nic nie wierzę kapitanowi Robinsonowi, który opowiada, że Schultz zmówił się w Czantaburi z jakimiś łotrami z chińskiej dżonki i że ukradli dziobową kotwicę z prawej burty szkunera „Bohemian Girl”. Ta historia zanadto jest wysma-
żona. Za to opowiadanie maszynistów z Nanshanu wydaje mi się bardziej autentyczne; o północy znaleźli w maszynowni Schultza zajętego odśrubowywaniem mosiężnych okuć, które chciał sprzedać na lądzie. Poza tą drobną słabostką pozwól sobie powiedzieć, że Schultz jest zręczniejszym marynarzem niż wielu innych, którzy nigdy nie mieli w ustach kropli wódki, i może nie gorszym człowiekiem od niektórych naszych wspólnych znajomych, choć tamci nie ukradli ani jednego pensa. Wprawdzie nie bardzo wygodnie mieć go na statku, ale cóż robić, nie masz innego wyboru i Schultz musi ci wystarczyć. Trzeba przede wszystkim zrozumieć jego psychikę. Nie dawaj mu pieniędzy, póki trwa wasza umowa. Ani centyma! choćby cię nie wiem jak błagał. Jak Bóg na niebie, z chwilą kiedy mu dasz pieniądze, zacznie kraść. Pamiętaj o tym. Rozkoszowałem się zdziwieniem i niedowierzaniem Jaspera. – Tam, do diabła! – zawołał. – Nie może być! Chcesz mnie nabrać, stary! – Wcale nie. Musisz zrozumieć psychikę Schultza. To nie jest ani włóczęga, ani wydrwigrosz. Nie ma zwyczaju wałęsać się i wypatrywać kogoś, kto by mu postawił. Ale przypuśćmy, że wychodzi na ląd z pięciu albo, dajmy na to, z pięćdziesięciu dolarami w kieszeni. Po trzecim czy czwartym kieliszku jest już zamroczony i staje się bardzo litościwy. Albo rzuca pieniędzmi naokoło, albo rozdaje je każdemu, kto zechce wziąć. Potem przychodzi mu na myśl, że wieczór zaledwie się rozpoczął, że on i jego przyjaciele chcą pić jeszcze długo, do samego rana. Rusza więc ochoczo na statek. Ani głowa, ani nogi nie zawodzą go nigdy w zwykłym tego słowa znaczeniu. Dostaje się na pokład i chwyta po prostu pierwszą lepszą rzecz, jaka mu się wyda odpowiednia: lampkę z kabiny, zwój lin, worek z sucharami, bańkę z oliwą, i spienięża bez żadnego wahania. Tak się to właśnie odbywa, a nie inaczej. Musisz tylko pilnować, żeby nie zaczął. To i wszystko. – Niech diabli wezmą jego psychikę – mruknął Jasper. – Przecież człowiek
o takim głosie powinien rozmawiać z aniołami. Myślisz, że jest nieuleczalny? Odrzekłem, że tak właśnie myślę. Nikt go dotychczas nie pozywał do sądu, ale nie ma człowieka, który by zgodził się dać mu zajęcie. Skończy się pewno na tym, że zemrze z głodu gdzie w jakiejś dziurze. – Co tam – rozważał Jasper – „Bonito” nie prowadzi handlu z żadnym cywilizowanym portem. To pomoże Schultzowi zachować równowagę. Tak było rzeczywiście. Interesy handlowe brygu ciągnęły go ku dzikim wybrzeżom, ku nieznanym radżom mieszkającym nad prawie nie zbadanymi zatokami, ku – tubylczym osadom u brzegów tajemniczych rzek, rozwierających ciemne, obramowane lasami ujścia wśród bladozielonych skał i olśniewających ławic piasku, ku cieśninom o spokojnej, lazurowej toni mieniącej się słonecznym blaskiem. Bryg sunął samotnie z dala od znanych szlaków – cały biały – okrążając ciemne, groźne przylądki; wymykał się cicho jak duch zza cyplów lądu czerniejących w świetle księżyca albo leżał u brzegu niby śpiący ptak morski w cieniu jakiejś bezimiennej góry czekając na sygnał. Ukazywał się na mgnienie w mgliste i burzliwe dni, depcąc pogardliwie krótkie, napastliwe fale Morza Jawajskiego; lub też błyskał hen, w dali niby drobna, olśniewająco biała plamka, mknąca na tle fioletowej masy groźnych chmur skłębionych nad horyzontem. Czasem na rzadkich traktach pocztowych, gdzie cywilizacja ociera się o dzicz i tajemnicę, nie uświadomieni pasażerowie stłoczeni wzdłuż burty wykrzykiwali wskazując z zaciekawieniem na „Banita”: „O patrzcie, jacht!” Wówczas kapitan Holender mruczał wzgardliwie rzucając statkowi wrogie spojrzenie: „Jacht? ale gdzież tam! To tylko ten Anglik Jasper. Zwykły kupczyk.” – Więc mówisz, że z niego dobry marynarz – wykrzyknął Jasper, zajęty ciągle sprawą utrapionego Schultza o wzruszająco pięknym głosie. – Pierwsza klasa. Spytaj kogokolwiek. Warto go mieć na pokładzie, tylko że z innych względów niemożliwy – oświadczyłem.
– Będzie miał sposobność poprawić się na brygu – roześmiał się Jasper. – Tam, dokąd się wybieram tym razem, nie znajdzie pokus ani do pijaństwa, ani do kradzieży. Nie wypytywałem o bliższe szczegóły podróży. Byliśmy z sobą bardzo zżyci i miałem dokładne wyobrażenie o ogólnym biegu jego interesów. Gdyśmy płynęli gigiem ku lądowi, odezwał się nagle: – Czy nie wiesz przypadkiem, gdzie jest Heemskirk? Spojrzałem na niego z ukosa i uspokoiłem się. Pytał nie jako kochanek, tylko jako kupiec. Powiedziałem mu, com słyszał w Palembangu, że „Neptun” pełni służbę w okolicy Flores i Sumbawy. W zupełnie przeciwnym kierunku. Jasper wyraził zadowolenie. – Czy wiesz – ciągnął dalej – ten drab, płynąc wzdłuż wybrzeży Borneo, bawi się w wywracanie moich znaków nawigacyjnych. Musiałem postawić kilka takich znaków, aby mi pomagały wchodzić w ujścia rzek. Na początku tego roku znajomy mój, kupiec z Celebes, śledził Heemskirka z pokładu tutejszego prao, unieruchomionego z powodu ciszy. Ten gałgan przewrócił dwa znaki, jeden po drugim, najeżdżając na nie statkiem, i roztrzaskał je w kawałki. Potem spuścił łódź i wyciągnął trzeci, z którym trzy miesiące temu miałem masę kłopotu, zanim mi się udało umocować go pośrodku błotnistej mielizny, gdzie miał wskazywać poziom wody podczas przypływu. Widziałeś kiedy coś równie bezczelnego? – Ja bym się tam z tym drabem nie kłócił – zauważyłem od niechcenia, choć mi się ta wiadomość mocno nie podobała. – Nie warto. – Kłócić się? – wykrzyknął Jasper. – Ani myślę. Nie chcę naruszyć jednego jedynego włoska na jego paskudnym czerepie. Mój drogi, gdy pomyślę o dniu, kiedy Freja skończy dwadzieścia jeden lat, czuję sympatię dla całego świata nie wyłączając Heemskirka. Ale bądź co bądź, to wstrętna i złośliwa rozrywka.
Rozstaliśmy się na bulwarze dość spiesznie, gdyż każdy z nas miał pilne sprawy do załatwienia. Jakże serdecznie bym się zmartwił, gdybym wiedział, że ten pośpieszny uścisk ręki i słowa: „Do widzenia, stary! Szczęść ci Boże!”, były ostatnim naszym pożegnaniem. Gdy powrócił do Straits, już mnie nie zastał i odpłynął znów przed mym przyjazdem. Usiłował odbyć, trzy podróże przed dwudziestą pierwszą rocznicą urodzin Frei. W zatoce Nelsona minęliśmy się znów o parę dni zaledwie. Rozmawialiśmy z Freją o „tym sza – leńcu” i „skończonym idiocie” z prawdziwą rozkoszą i wielkim uznaniem. Była promieniejąca i jeszcze weselsza niż zwykle, mimo że rozstała się dopiero co z Jasperem. Ale to miała być ostatnia ich rozłąka. – Panno Frejo, niechże pani jak najprędzej znajdzie się na brygu! – zaklinałem ją. Spojrzała mi prosto w oczy; twarzyczkę miała różowszą niż zwykle i opromienioną uroczystym zapałem, chociaż głos jej drżał lekko. – Zaraz na drugi dzień. Ach tak, na drugi dzień po skończeniu dwudziestu jeden lat. Ucieszyło mnie jej głębokie wzruszenie. Zdawało się, że zniecierpliwiła ją wreszcie zwłoka przez nią samą wyznaczona. Przypuszczam, że ostatnia wizyta Jaspera musiała przeważyć szalę. – To dobrze – przytakiwałem. – Będę znacznie spokojniejszy dowiedziawszy się, że pani wzięła już tego szaleńca pod swoją opiekę. Niech pani nie zwleka ani chwili. On się naturalnie stawi na czas. chyba że niebo się zapadnie! – Tak. Chyba że… – powtórzyła w zamyśleniu, wznosząc oczy do wieczornego nieba nie splamionego najlżejszą chmurką. Zamilkliśmy na chwilę błądząc oczami po morzu spoczywającym w tajemniczej ciszy zmierzchu, niby ułożonym ufnie do długiego snu w ciepłą noc tropikalną. A spokój wokół nas
zdawał się nie mieć końca ani granic. Po chwili zaczęliśmy znów mówić o Jasperze zwykłym naszym tonem. Zgadzaliśmy się na to, że często bywa zbyt zuchwały. Na szczęście bryg umiał sprostać zadaniu. Trudności zdawały się dla niego nie istnieć. „Kochany statek!” – zawołała panna Freja i opowiedziała mi, jak spędzili raz z ojcem na brygu całe popołudnie. Jasper poczęstował ich herbatą. Tatuś był w kwaśnym humorze… Ujrzałem w wyobraźni starego Nelsona na pokładzie pod śnieżnobiałym, płóciennym dachem, pielęgnującego swe małe zgryzoty i wachlującego się kapeluszem. Ojciec wyjęty żywcem z komedii… Panna Freja dała mi nowy przykład szaleństw Jaspera: oto wpadł w rozpacz, ponieważ nie mógł sobie pozwolić na zaopatrzenie wszystkich drzwi od kabin w srebrne klamki. „Jak gdybym mogła się zgodzić na coś podobnego!” – dodała z wesołym oburzeniem. Zgadało się także o Schultzu i dowiedziałem się, że ten morski kleptoman o wzruszającym głosie pełni wciąż służbę na brygu za zgodą panny Frei. Jasper zwierzył się pani swego serca, że zamierza uzdrowić psychikę biedaka. Zaprawdę czuł przyjaźń dla wszystkich ludzi na świecie, gdyż świat oddychał tym samym powietrzem co Freja. . Wspomniałem w rozmowie o Heemskirku i przekonałem się ku wielkiemu swojemu zdumieniu, że jego nazwisko przejmuje lękiem pannę Freję. W oczach jej odbiła się jakby troska, a jednocześnie zagryzła wargi, niby powstrzymując wybuch śmiechu. Ależ naturalnie! Heemskirk był także w bungalowie, i to jednocześnie z Jasperem, tylko że przyjechał o dzień później. Odpłynął tegoż dnia co i bryg, w kilka godzin po nim. – Cóż za nieznośną piłę mieliście oboje – powiedziałem ze współczuciem. Oczy Frei zabłysły uciechą zmieszaną z lękiem i nagle wybuchnęła dźwięcznym śmiechem. – Cha! cha! cha!
Wtórowałem jej serdecznie, choć mniej czarującym tonem. – Cha, cha, cha! Czy on nie jest paradny? Cha, cha, cha! – A gdy uprzytomniłem sobie jeszcze pocieszne, bezmyślnie wytrzeszczone oczy starego Nelsona i ich srogi wyraz w połączeniu z pojednawczą uprzejmością wobec porucznika, wybuchnąłem znowu śmiechem: – On wygląda – wykrztusiłem – wygląda… cha, cha, cha! między wami trojgiem… jak nieszczęśliwy karaluch. Cha, cha, cha! Zaniosła się znów srebrzystym śmiechem, pobiegła do swego pokoju i zatrzasnęła drzwi zostawiając mnie w szczerym zdumieniu. Przestałem się śmiać, jak uciął. – Cóż tu takiego zabawnego? – rozległ się w połowie schodów głos starego Nelsona. Wszedł na werandę, usiadł i wydął policzki z niesłychanie głupią miną. Ale już mi się śmiać odechciało. – I skąd u Pana Boga – zapytywałem siebie – opętał nas taki śmiech nieposkromiony? – Ogarnęło mnie nagłe przygnębienie. Ach prawda, to Freja zaczęła. Dziewczyna bardzo jest zdenerwowana. I trudno się temu dziwić. Nie odpowiedziałem staremu Nelsonowi na pytanie, ale zanadto był zgryziony odwiedzinami Jaspera, by to zauważyć. Zapytał mnie, czy nie zgodziłbym się dać Jasperowi do zrozumienia, że wizyty jego na Siedmiu Wyspach nie są wcale pożądane. Oświadczyłem, że to niepotrzebne. Z pewnych faktów, o których niedawno doszły mnie słuchy, nabrałem przekonania, że Jasper Allen nie będzie go więcej zanudzał w przyszłości. Staruszkowi wyrwało się z głębi serca: „Dzięki Bogu!” – które znów o mały włos mnie nie rozśmieszyło – mimo to jednak nie rozpogodził się, jakby można oczekiwać. Zdaje się, że za ostatnią bytnością Heemskirk wysilił się specjalnie, żeby być nieprzyjemny. Przeraził bardzo Nelsona wyrażając zło-
wróżbne zdziwienie, jakim sposobem rząd może pozwolić, aby biały człowiek miał posiadłość w tej okolicy. „To jest przeciwne naszej oficjalnej polityce” – zauważył. Rzucił przy tym staruszkowi oskarżenie, że w gruncie rzeczy nie jest niczym lepszym od Anglika. Usiłował nawet na – wiązać sprzeczkę na ten temat, że Nelson nie uczy się po holendersku. – Powiedziałem mu, że jestem już za stary na naukę – westchnął posępnie stary Nelson (czy Nielsen). – Na to mi odrzekł, że dawno już powinienem był nauczyć się po holendersku. Przecież mieszkam i zarabiam na życie w osadzie holenderskiej. Wprost mi powiedział: „To haniebne, że pan nie mówi po holendersku!” A zachowywał się grubiańsko, jak gdybym był Chińczykiem. Widać Heemskirk musiał biedaka porządnie wydręczyć. Nelson nie wspomniał, ile butelek najlepszego czerwonego wina złożył na ołtarzu pojednania. Musiała to być obfita libacja. Ale stary Nelson (czy Nielsen) był prawdziwie gościnny. Nie skąpił niczego i żałowałem, że trwoni cnotę gościnności na dowódcę „Neptuna”. Pragnąłem powiadomić Nelsona, że według wszelkiego prawdopodobieństwa będzie uwolniony także i od wizyt Heemskirka. Nie zrobiłem tego wyłącznie ze względu na obawę (przyznaję, że idiotyczną) obudzenia jego: podejrzeń. Jak gdyby ten naiwny ojciec z komedii zdolny był do czegoś podobnego! Dziwnym zbiegiem okoliczności ostatnie słowa tyczące się Heemskirka zostały wypowiedziane przez Freję, i to właśnie na ten temat. Przy obiedzie stary Nelson wspominał ciągle porucznika. Mruknąłem wreszcie na wpół głośno: „Do licha z tym porucznikiem.” Widziałem, że dziewczyna zaczyna się też niecierpliwić. – I nie czuł się wcale dobrze, prawda, Frejo? – skarżył się Nelson. – Może dlatego był taki zgryźliwy, co, Frejo? Wyglądał fatalnie w chwili, kiedy nas. tak nagle opuścił. Zdaje się, że musi być kiepsko z jego wątrobą. – Ach, nic mu nie będzie – odparła niecierpliwie Freja. – I już przestań się
o niego troszczyć, tatusiu. Bardzo być może, że przez długi czas nie będziesz go wcale widywał. W spojrzeniu, które mi Freja rzuciła w zamian za dyskretny uśmiech, nie było tajonej wesołości. Oczy jej podkrążyły się i twarzyczka pobladła w ciągu paru godzin. Zanadtośmy się uśmieli. Zdenerwowana była najwidoczniej, zdenerwowana bliskością decydującej chwili. Mimo całej szczerości, odwagi i wiary w swoje siły, decyzja, jaką powzięła, musiała ją przejmować i uniesieniem, i skruchą zarazem. Potęga miłości, która zaprowadziła ją tak daleko, wywołała w niej wielkie duchowe napięcie, nie wykluczając jednak zwykłych wyrzutów sumienia. Gdyż Freja była uczciwa – a tam, z drugiej strony stołu siedział biedny, stary Nelson (czy Nielsen), wpatrzony w nią okrągłymi oczami i tak wzruszająco śmieszny ze swoim srogim wyglądem, że mógłby przejąć współczuciem najlekkomyślniejsze serce. Poszedł wcześnie do swego pokoju, aby ukołysać do snu wzburzone nerwy czytaniem ksiąg rachunkowych. Pozostaliśmy oboje na werandzie jeszcze blisko godzinę, zamieniając już tylko leniwe uwagi o kwestiach bez znaczenia, jak gdybyśmy się czuli wyczerpani całodzienną rozmową na jeden jedyny ważny temat. A jednak zaszło coś, o czym powinna była powiedzieć przyjacielowi. Ale nie powiedziała. Rozstaliśmy się w milczeniu. Może podejrzewała mnie, jako mężczyznę, o wrodzony brak zdrowego rozsądku… Ach, Frejo! Schodząc stromą ścieżką ku przystani natknąłem się w cieniu skał i zarośli na zawoalowaną postać kobiecą, której pojawienie się przestraszyło mnie z początku. Wysunęła się nagle zza jakiejś skały. Ale zorientowałem się natychmiast, że nie mógł to być nikt inny, tylko pokojówka Frei, portugalska Metyska z Malakki. Widywało się niekiedy w bungalowie jej śniadą twarz i olśniewająco białe zęby. Kilka razy przypatrywałem się z daleka, jak siedziała w cieniu drzew owocowych, czesząc i zaplatając długie krucze włosy. Zdaje
się, że wszystkie wolne chwile poświęcała głównie temu zajęciu. Zamienialiśmy często uśmiechy i skinienia głowy – niekiedy i kilka! słów. Ładne z niej było stworzenie. A raz spostrzegłem z zadowoleniem, jak stroiła śmieszne i wymowne miny za plecami Heemskirka. Słyszałem od Jaspera, że była we wszystko wtajemniczona, jak pokojówka z komedii. Miała towarzyszyć Frei w matrymonialnej eskapadzie i uczestniczyć potem w „wiecznej szczęśliwości”, jaka czekała jej panią. Zastanowiło mnie, dlaczego ta dziewczyna w łóczy się nocą w pobliżu zatoki. Mogły tu wchodzić w grę tylko jakieś miłosne sprawki, ale, o ile wiedziałem, w grupie Siedmiu Wysp nie było dla niej nikogo odpowiedniego. Błysnęło mi nagle, że ja jestem mężczyzną, na którego czeka. Zawahała się, zasłonięta od stóp do głowy, ciemna i onieśmielona. Przysunąłem się o krok bliżej, a to, co w tej chwili czułem, niech nikogo nie obchodzi. – Co się stało? – spytałem bardzo cicho. – Nikt nie wie, że tu jestem – szepnęła. – I nikt nie może nas. zobaczyć – odszepnąłem. – Tak się przestraszyłam – szeptała dalej. W tej samej chwili rozległ się, czterdzieści stóp nad naszymi głowami, nagły, wstrząsający głos Frei: z oświetlonej jeszcze werandy padło donośne, rozkazujące wezwanie: – Antonio! Stłumiwszy okrzyk dziewczyna znikła ze ścieżki. Zaszeleścił krzak w pobliżu i nastała cisza. Czekałem zaciekawiony. Światła na werandzie pogasły. Postałem jeszcze chwilę i ruszyłem ścieżką w stronę łodzi, bardzo zaintrygowany. Pamiętam dokładnie okoliczności towarzyszące tej wizycie, ponieważ widziałem wówczas bungalow Nelsona po raz ostatni. Przybywszy do Straits zastałem telegramy, które sprawiły, że w jednej chwili musiałem rzucić posa-
dę i wracać natychmiast do domu. Spieszyłem się ogromnie, by złapać parowiec, który miał odpłynąć nazajutrz, ale mimo to znalazłem chwilę czasu i napisałem dwa krótkie bileciki: jeden do Frei, drugi do Jaspera. W jakiś czas później napisałem długi list, tym razem do Jaspera. Nie otrzymałem odpowiedzi. Wówczas odgrzebałem brata Allena, to znaczy brata przyrodniego, adwokata, mieszkającego w londyńskim City, bladego, spokojnego małego człowieczka, który patrzył na mnie w zamyśleniu poprzez okulary. Jasper był jedynym dzieckiem z drugiego małżeństwa ojca; związek ten nie znalazł uznania u dorosłych dzieci z pierwszej żony. – A więc od wieków nic pan o nim nie słyszał – powtórzyłem kryjąc niezadowolenie. – Czy wolno pana zapytać, co w danym wypadku znaczy: od wieków?! – To znaczy, że wszystko mi jedno, czy jeszcze w ogóle coś o nim usłyszę – odparł malutki prawnik, stając się naraz antypatyczny. Nie mogłem brać za złe Jasperowi, że nie traci czasu na korespondencję z tak nieznośnym krewnym. Ale dlaczegóż nie napisze do mnie – wcale przyzwoitego przyjaciela umiejącego wybaczyć długie milczenie i zrozumieć, że człowiek przeżywający okres nieziemskiej błogości może o wszystkim zapomnieć. Czekałem wciąż z wyrozumiałością, ale nic nigdy nie nadeszło. I doznałem wrażenia, że Wschód usunął się z mego życia bez echa, niby kamień padający w studnię niezmiernej głębokości.
IV
Sądzę, że chwalebne pobudki usprawiedliwiają dostatecznie nieomal każdy postępek. Co mogłoby w teorii zasługiwać na większą pochwałę niż postanowienie dziewczyny, że oszczędzi kłopotów „biednemu tatusiowi”? Cóż godniejszego uznania od jej usiłowań, by z drogi ukochanego usunąć każdą sposobność do popędliwego czynu, który by mógł zagrażać ich wspólnemu szczęściu? Trudno sobie wyobrazić większą troskliwość i przezorność. Musimy także wziąć pod uwagę niezależny charakter Frei i ogólną niechęć kobiet – mam na myśli kobiety rozsądne – do rozgłaszania podobnych spraw. Wiemy już, że Heemskirk zjawił się w zatoce Nelsona wkrótce po przybyciu tam Jaspera. Widok brygu, który stał na kotwicy tuż pod bungalowem, był mu wysoce nieprzyjemny. Nie pomknął na brzeg lotem strzały, nim jeszcze kotwica dna sięgnęła, jak to było zwyczajem Jaspera. Przeciwnie: włóczył się po rufie mrucząc coś pod nosem, a gdy wydał rozkaz spuszczenia łodzi, czuło się gniew w jego głosie. Istnienie Frei, porywające Jaspera w sfery niebiańskiego uniesienia, było dla Heemskirka źródłem tajnych męczarni i ponurych, jątrzących rozmyślań. Mijając bryg okrzyknął go szorstko i zapytał, czy kapitan jest na pokładzie. Schultz, elegancki i czyściutki w nieskazitelnie białym ubraniu, przechylił się przez burtę. Pytanie to wydało mu się wcale zabawne. Spojrzał żartobliwie w dół na łódź Heemskirka i odrzekł modulując najuprzejmiej swój piękny głos: – Kapitan Allen jest tam w bungalowie, proszę pana.
Ale wyraz jego twarzy zmienił się nagle pod wpływem dzikiego warknięcia, którym Heemskirk przyjął do wiadomości tę informację: – Czegóż się pan, u diabła, tak wyszczerzasz? Schultz ścigał wzrokiem łódź Heemskirka i widział, jak ów, wysiadłszy na brzeg, zamiast skierować się wprost ku domowi, ruszył wielkimi krokami ścieżką w pole. Trawiony żądzą Holender znalazł starego Nelsona (czy Nielsena) w suszarni, nadzorującego pilnie ludzi zajętych przygotowywaniem tytoniu, którego zbiór, choć niewielki, był pierwszorzędnej jakości. Nelson rozkoszował się nim całym sercem. Ale Heemskirk położył prędko kres temu niewinnemu szczęściu. Usiadł obok staruszka i pokierowawszy rozmową w sposób najodpowiedniejszy dla swojego celu doprowadził wkrótce Nelsona do tak silnego, choć tłumionego podenerwowania, że się biedak aż oblewał potem. Była to groźna rozmowa o „władzach”. Stary Nelson usiłował się bronić i tłumaczył, że utrzymuje stosunki z angielskimi kupcami tylko po to, aby zbyć jakoś swoje produkty. Pojednawczość jego, jak zwykle, nie miała granic i to właśnie zdawało się podniecać Heemskirka, w którym rozpętywał się coraz bardziej ciężko dyszący gniew. – A najgorszy ze wszystkich to ten Allen – warczał. – Bliski pana przyjaciel, co? Wpuścił pan w tę okolicę całą chmarę Anglików. Nie wolno było pozwolić panu na osiedlenie się tutaj. Nigdy! Co on tu ma do roboty? Stary Nelson (czy Nielsen), zupełnie już roztrzęsiony, oświadczył, że Jasper Allen nie jest bliskim jego przyjacielem. Nie jest nawet w ogóle jego przyjacielem – wcale a wcale. Nelson kupił od niego trzy tony ryżu dla swojej czeladzi. I to ma być dowód przyjaźni? Heemskirk wybuchnął wreszcie, rzucając podejrzenie, które mu żarło wnętrzności: – Aha. Ten kupczyk sprzedaje panu trzy tony ryżu i flirtuje przez trzy dni z pańską córką. Mówię do pana jako przyjaciel. Tak być nie może! Pan siedzi
tutaj tylko z łaski. Stary Nelson był zrazu zaskoczony, ale opamiętał się dosyć prędko. Naturalnie, że tak być nie może! Jak to, Jasper?… Ostatni ze wszystkich ludzi w świecie! Dziewczyna nie dba wcale o tego smyka i w ogóle jest za rozsądna, aby się w kimkolwiek zakochać. I stary Nelson wpierał z najgłębszą powagą w Heemskirka swoje przeświadczenie, że nic z tej strony nie grozi. A porucznik, choć rzucał z ukosa podejrzliwe spojrzenia, skłonny był mimo to uwierzyć owym zapewnieniom. – Co tam pan wie o tym – burknął jednakże. – Ależ wiem doskonale – upierał się stary Nelson coraz rozpaczliwiej, usiłował bowiem zagłuszyć wątpliwości powstające w jego duszy. – Moja jedynaczka! w moim własnym domu! I ja miałbym nie wiedzieć! No, no,- to by był ładny kawał, panie poruczniku! – Wygląda mi na to, że flirtują zawzięcie – zauważył posępnie Heemskirk. – Pewnie są teraz razem – dodał i poczuł dojmujący ból, a usta jego, złożone do szyderczego uśmiechu, wykrzywiły się dziwnym grymasem. Udręczony Nelson machnął ręką. W gruncie rzeczy zgorszony był tym naporem, którego niedorzeczność zaczynała go wręcz drażnić. – Hm, hm. Wie pan co, panie poruczniku, niech pan pójdzie do domu i napije się przed obiadem dżinu z kropelkami. I niech pan każe poprosić Freję. Muszą przypilnować, żeby uprzątnięto na noc tę resztą tytoniu, i przyjdą natychmiast. Heemskirk nie pozostał głuchy na tę propozycję. Odpowiadała jego skrytej tęsknocie, która jednak nie była tęsknotą za dżinem. Stary Nelson krzyknął jeszcze troskliwie w ślad za nim, aby się rozgościł jak u siebie w domu; tam na werandzie stoi pudełko z cygarami. Stary Nelson miał na myśli zachodnią werandę, która stanowiła zarazem salon i miała zasłony z łupanego rattanu w najprzedniejszym gatunku. We-
randa wschodnia, przeznaczona do osobistego użytku Nelsona, to znaczy do wydymania policzków tudzież do innych oznak nękających rozmyślań, miała grube zasłony z żaglowego płótna. Północna zaś weranda właściwie wcale za werandę uchodzić nie mogła. Podobniejsza była do długiego balkonu. Nie miała połączenia z dwiema pozostałymi werandami i dostęp do niej był tylko od wewnątrz, przez środkowy korytarz. Wskutek tego odosobnienia stanowiła zakątek odpowiedni dla dziewczęcych rozmyślań i słów – pozbawionych na pozór związku – słów, które krążąc między chłopcem a dziewczyną nabierają wielorakiej, nadzmysłowej treści. Owa weranda północna opleciona była pnącymi roślinami. Przylegał do niej pokój Frei i na niej właśnie urządziła sobie rodzaj buduaru, gdzie stały trzcinowe fotele i sofa. Na tej to sofie siedzieli oboje z Jasperem tak blisko siebie, jak tylko na to pozwala niedoskonały ziemski padół, gdzie jedno ciało nie może znaleźć się naraz w dwóch miejscach, ani też dwa ciała nie mogą znaleźć się jednocześnie w jednym i tym samym miejscu. Siedzieli tak przez całe popołudnie i nie mogę powiedzieć, żeby ich rozmowa pozbawiona była treści. Miłość Frei kryła) w sobie troskę i obawę, aby Jasper w błogim zachwycie nie rozbił sobie serca o jakąś przeszkodę; dlatego też mówiła zawsze trzeźwo, powściągliwie. On – nerwowy i porywczy z dala od niej – w jej obecności wydawał się zawsze jakby pochłonięty realnością jej istnienia, tym… wielkim cudem rzeczywistej, dotykalnej miłości. Był dzieckiem starego ojca i wcześnie stracił matką; za lat młodzieńczych wygnano go na morze, aby się go pozbyć, i nie miał wiele okazji, aby doświadczyć czyjejś tkliwości. Na tej zacisznej, oplecionej listowiem werandzie późnym popołudniem, trzymając w dłoniach ręce Frei, całował je na przemian, a ona uśmiechała się spoglądając na jego głowę z pełnym zrozumienia żalem. W tej samej chwili Heemskirk zbliżał się od północy do bungalowu. Antonia pełniła straż z tej strony, lecz wywiązywała się z zadania dość nie-
dbale. Słońce już zachodziło; wiedziała, że jej młoda pani i kapitan „Bonita” mają za chwilę się rozstać. Chodziła tu i tam po mrocznym gaju z kwiatem we włosach nucąc coś półgłosem, gdy nagle porucznik ukazał się zza drzewa tuż przy niej. Skoczyła w bok jak spłoszona łania, lecz Heemskirk, który pojął nagle rolę odgrywaną przez dziewczynę, rzucił się ku niej i schwyciwszy ją za ramię przycisnął grubą łapę do jej ust. – Piśnij tylko, a kark ci skręcę. Te obłędne słowa sterroryzowały dziewczynę najzupełniej. Heemskirk dostrzegł wyraźnie na werandzie złotą główkę Frei w bezpośredniej bliskości drugiej głowy. Powlókł nie stawiającą oporu dziewczynę okólną drogą aż do podwórza i pchnął ją z pasją w stronę bambusowych szałasów dla służby. Antonia rzeczywiście była dla Frei niby wierna pokojówka z włoskiej komedii, lecz Heemskirk tak ją przestraszył, że bez słowa rzuciła się do ucieczki przed tym grubym, krępym, czarnookim mężczyzną, który wpił w nią palce jak kleszcze. Gdy ubiegłszy dobry kawał przystanęła dygocąc z przerażenia, zebrało jej się na śmiech: zobaczyła Heemskirka wchodzącego od tyłu do bungalowu. Wnętrze domu przedzielały dwa korytarze, przecinające się w samym środku. Mijając to miejsce Heemskirk zwrócił nieco głowę w lewo i posiadł dowód „flirtu” tak jaskrawo sprzeczny z zapewnieniami starego Nelsona, że zachwiał się na nogach i krew uderzyła mu do głowy. Dwie białe postacie, widzialne pod światło najdokładniej, stały w pozie nie pozostawiającej żadnych wątpliwości. Ramiona Frei otaczały szyję Jaspera. Ich twarze – jedna nad drugą – złączone były charakterystycznie. Heemskirk szedł dalej korytarzem dusząc się wprost od przekleństw tłoczących mu się do gardła, aż wreszcie, znalazłszy się na zachodniej werandzie, zawadził na oślep o jakieś krzesło i padł na fotel, jakby mu nogi podcięło. Zanadto się przyzwyczaił myśleć o Frei jako o swojej własności. „To tak zabawiasz swoich gości, ty… ty…” myślał, rozwścieczony do tego stopnia, że nie umiał znaleźć dostatecznie ha-
niebnego wyzwiska. Freja usiłowała rozluźnić uścisk Jaspera i cofnęła głowę. – Ktoś wszedł – szepnęła. Jasper trzymał ją mocno przygarniętą do piersi i wpatrując się z góry w jej twarz rzucił niedbale: – To twój ojciec. Freja spróbowała znów się wyswobodzić, ale nie miała serca wręcz go odepchnąć. – Zdaje mi się, że to Heemskirk – wyszeptała. Jasper, pławiąc się w jej oczach w spokojnym zachwycie, uśmiechnął się z lekka na dźwięk tego nazwiska. – Ten osioł przewraca zawsze moje znaki nawigacyjne przy ujściu rzeki – mruknął. Nie przywiązywał innego znaczenia do egzystencji Heemskirka; ale Freja zapytywała siebie w duchu, czy też… porucznik ich widział. – Puść mnie – rozkazała stanowczym szeptem. Jasper usłuchał i cofnął się o krok, wpatrując się znów w jej twarzyczkę. – Pójdę zobaczyć – postanowiła zaniepokojona. Przykazała spiesznie Jasperowi, aby odczekawszy chwilę wśliznął się na tylną werandę i tam wypalił spokojnie papierosa, zanim się pokaże. – Nie siedź długo dzisiaj – wydała mu jeszcze ostatnie polecenie. Weszła na zachodnią werandę lekkim, szybkim krokiem. Mijając drzwi spuściła kotarę w końcu korytarza, aby zasłonić odwrót Jaspera z altany. Heemskirk zobaczywszy ją zerwał się, jakby chciał się na nią rzucić. Przystanęła; skłonił się nisko i przesadnie. Podrażniło to Freję. – Ach, to pan, panie Heemskirk. Jak się pan miewa? Mówiła zwykłym tonem. Nie rozróżniał wyraźnie jej twarzy w mroku głębokiej werandy. Wściekłość, jaka porwała go na widok tego, co spostrzegł
przed chwilą, tak była niepohamowana, że nie śmiał się odezwać; nie ufał samemu sobie. A gdy Freja dodała jeszcze z pogodą: „Tatuś zaraz wróci”, jął sypać na nią w myśli ohydne wyzwiska, zanim przemówił wreszcie wykrzywionymi konwulsyjnie wargami: – Widziałem już ojca pani. Rozmawialiśmy przy szopach. Powiedział mi kilka ciekawych rzeczy. O tak, bardzo… Freja usiadła. Mignęła jej myśl: „Widział nas na pewno.” Nie wstydziła się wcale. Obawiała się tylko jakiejś głupiej lub niezręcznej komplikacji. Nie była w stanie zrozumieć, jak dalece Heemskirk przywłaszczył ją sobie w myślach. Usiłowała nawiązać rozmowę. – Pan wraca z Palembangu, prawda? – Co? co takiego? Ach, tak, wracani z Palembangu. Cha, cha, cha! Czy pani wie, co ojciec pani powiedział? Boi się, że nudno tu pani na wyspach. – I będzie pan pewno krążył w okolicy Molukków? – ciągnęła Freja usiłując w miarę możności zdobyć jakąś pożyteczną wiadomość dla Jaspera. A przy tym… zawsze rada była się upewnić, że setki mil dzielą tych dwóch ludzi wtedy, gdy sama nie może nad nimi czuwać. Heemskirk burknął gniewnie: – Tak. Koło Molukków. – Wytrzeszczył oczy w kierunku jej niewyraźnej postaci. – Ojciec uważa, że tu jest dla pani za spokojnie. Ale powiem pani coś, panno Frejo. Nie ma na ziemi tak spokojnego zakątka, gdzie by kobieta nie potrafiła wystrychnąć kogoś na dudka. Freja pomyślała: „Nie powinnam się dać sprowokować.” W tej chwili wszedł ze światłem główny służący Nelsona. Zwróciła się do niego natychmiast z obszernymi wskazówkami, gdzie ma postawić lampy, kazała przynieść tacę z dżinem i gorzką wódką oraz przysłać do domu Antonię. – Muszę pana na chwilę opuścić – zwróciła się do Heemskirka. Poszła do swego pokoju zmienić suknię. Spieszyła się bardzo chcąc wrócić
na werandę, zanim jeszcze ojciec znajdzie się z porucznikiem. Pewna była, że potrafi pokierować zręcznie rozmową tych dwóch ludzi. Tymczasem Antonia, wciąż jeszcze przerażona i wytrącona z równowagi, pokazała swoje posiniaczone ramię, co oburzyło Freję do żywego. – Wyskoczył na mnie z zarośli jak tygrys – opowiadała dziewczyna śmiejąc się nerwowo ze strachem w oczach. „Co za bydlę! – pomyślała Freja. – Chciał nas widocznie szpiegować.” Oburzenie jej nie miało granic, ale gdy przypomniała sobie grubego Holendra w białych spodniach – szerokich u bioder, a wąskich w kostkach – jego szlify, czarną, okrągłą głowę i oczy, wytrzeszczone na nią w świetle lamp, wydało jej się to wszystko razem tak odrażająco komiczne, że nie mogła się powstrzymać od nerwowego uśmiechu. Po chwili jednak zaniepokoiła się na dobre. Niedorzeczności trzech mężczyzn nie dawały jej spokoju: gwałtowność Jaspera, obawy ojca, zaślepienie Heemskirka. Czuła wielką tkliwość dla dwóch pierwszych i postanowiła rozwinąć cały zasób kobiecej dyplomacji. Niedługo już – mówiła sobie – koniec będzie temu wszystkiemu. Heemskirk, rozwalony w fotelu z wyciągniętymi nogami i białą czapką spoczywającą na brzuchu, sam sobie zadawał męki doprowadzając się do furii pełnej okrucieństwa, najzupełniej niezrozumiałej dla takiej jak Freja dziewczyny. Oparł brodę na piersi i utkwił kamienny wzrok w swoich butach. Freja śledziła go zza firanki. Me ruszał się wcale. Był śmieszny. Ale ta zupełna nieruchomość robiła wrażenie. Cofnęła się cichutko i przekradła aż do wschodniej werandy, gdzie Jasper siedział spokojnie w ciemności, spełniając jej rozkaz jak grzeczny chłopczyk. – Psst – syknęła. W mig znalazł się u jej boku. – No i co? – To ten karaluch – szepnęła niespokojnie. Pod wrażeniem złowrogiej nieruchomości Heemskirka zdecydowała się prawie powiedzieć Jasperowi, że
ich widział. Ale wcale nie była pewna, czy porucznik opowie o tym ojcu – a gdyby nawet i powiedział, to w każdym razie nie tego wieczoru. Rozstrzygnęła więc szybko, że najlepiej będzie wyprawić Jaspera możliwie prędko. – Cóż on robi? – zapytał Jasper spokojnym półgłosem. – Ach nic, nic. Siedzi tam nadąsany. Ale wiesz, jak on zawsze dręczy tatusia. – Twój ojciec jest doprawdy nierozsądny – wyrzekł sentencjonalnie Jasper. – Czy ja wiem – odparła niepewnie. Codzienne obcowanie z urojeniami starego Nelsona sprawiło, że coś z jego obaw przylgnęło także i do dziewczyny. – Czy ja wiem. Tatuś mówił, że boi się zostać żebrakiem na stare lata. Posłuchaj, mały, najlepiej będzie, jeśli wyjedziesz jutro rano. Jasper liczył na to, że spędzi z Freją jeszcze jedno popołudnie – kilka godzin spokojnego szczęścia z dziewczyną u boku i wzrokiem w bryg utkwionym – rozkoszując się przedsmakiem szczęśliwej przyszłości. Z milczenia jego bił zawód i Freja rozumiała to doskonale. Czuła się też zawiedziona. Ale cóż robić, rozsądek musiał być jej hasłem. – Nie będziemy mieli chwili spokoju z tym karaluchem łażącym naokoło domu – tłumaczyła mu pośpiesznie cichym głosem. – Więc po cóż masz zostawać? A on się nie ruszy, póki bryg tu jest. Przecież wiesz, że się nie ruszy. – Powinno się go podać na policję za włóczęgostwo – mruknął podrażniony Jasper śmiejąc się z lekka. – Pamiętaj, żebyś wyruszył o świcie – poleciła szeptem Freja. Nie puszczał jej, jak to zwykli czynić zakochani. Freja przemawiała mu do rozsądku, ale nie chciała wydostać się siłą z jego ramion, bo ciężko jej było go odepchnąć. Szeptał jej do ucha, trzymając ją w objęciach. – Kiedy spotkamy się następnym razem, kiedy cię obejmę tak jak teraz, będziemy na pokładzie. Ty, i ja, i bryg – cały świat, całe życie… – Nagle wybuch-
nął: – Dziwię się sobie, że mogę czekać! Mam uczucie, że powinienem porwać cię teraz, od razu. Mógłbym lecieć z tobą na rękach… ścieżką… nie potykając się… nie tknąwszy ziemi… Milczała, zasłuchana w namiętność drgającą w jego głosie. I mówiła sobie, że jeśli szepnie najcichsze „tak”, jeśli tylko westchnie na znak zgody, Jasper zrobi to na pewno. Potrafiłby to zrobić – nie tknąwszy ziemi. Przymknęła oczy i uśmiechnęła się w ciemności, poddając się na chwilę rozkosznemu upojeniu w opasujących ją ramionach. Ale nim uległ pokusie, by zacieśnić uścisk, wyśliznęła mu się i znalazła o krok dalej, trzeźwa i opanowana. Taka: była zrównoważona Freja. Wzruszyło ją głębokie westchnienie, które spłynęło od białej postaci Jaspera, stojącego bez ruchu. – Dzieciak szalony z ciebie – rzekła drżącym głosem. Nagle zmieniła ton: – Nikt by mnie nie mógł porwać. Nawet ty. Nie jestem dziewczyną, którą się porywa. – Biała postać Jaspera drgnęła od siły, z jaką to było powiedziane, i Freja znów zmiękła. – Czy ci nie wystarcza, że mnie… że mnie zdobyłeś? – dodała tkliwym szeptem. – Obiecałam ci, powiedziałam, że przyjdę, i przyjdę z własnej, nieprzymuszonej woli. Będziesz czekał na mnie na pokładzie. Wejdę sama… bez niczyjej pomocy… i zbliżę się do ciebie, i powiem: oto jestem, mój chłopcze. A potem… potem zostanę porwana. Ale nie porwie mnie mężczyzna, to bryg mnie porwie! Twój bryg, nasz bryg… Jakże go kocham! Posłyszała nieokreślony jakiś dźwięk – niby westchnienie wywołane bólem czy rozkoszą – i znikła. Tam, na werandzie był ten drugi, ten czarny, zgryźliwy Holender, który mógł poróżnić Jaspera z ojcem, sprowadzić kłótnię, brzydkie słowa, a może nawet i bójkę. Co za ohyda! Ale nawet odrzucając na bok tą straszliwą ostateczność Freja truchlała na myśl, że ma przebyć jeszcze całe trzy miesiące z biednym, dręczącym się, rozdrażnionym, narwanym i niedorzecznym człowiekiem. A gdy nadejdzie ów dzień – dzień i godzina – cóż ona pocznie, jeśli ojciec spróbuje zatrzymać ją przemocą, co jest zupełnie
możliwe? Czy będzie mogła walczyć z nim, walczyć dosłownie? Najbardziej jednak ze wszystkiego bała się zaklęć i rozpaczy. Czy potrafi im się oprzeć? Cóż by to było za wstrętne, ohydne, śmieszne położenie! „Nie, do tego wie dojdzie. On nic nie powie” – myślała wchodząc prędkim krokiem na zachodnią werandę. Zobaczywszy, że Heemskirk nie ruszył się wcale z miejsca, siadła na krześle blisko drzwi i utkwiła w nim wzrok. Rozwścieczony porucznik nie zmienił pozycji, tylko czapka stoczyła mu się z brzucha i leżała na podłodze. Spoglądał bokiem na Freję spod gęstych, czarnych brwi związanych zmarszczką. To ukośne spojrzenie w połączeniu z haczykowatym nosem i otyłą, niezgrabną, rozwaloną postacią tak niesłychanie było pocieszne w swojej ponurości, że Freja, mimo niepokoju, nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. Wysiliła się, aby nadać temu uśmiechowi wyraz możliwie pojednawczy. Nie chciała drażnić Heemskirka bez potrzeby. A porucznik zmiękł widząc ten uśmiech. Nigdy mu w głowie nie postało, aby jego powierzchowność – je – go, oficera marynarki, i to jeszcze w uniformie – mogła wydać się śmieszna takiej dziewczynie bez żadnego stanowiska, córce starego Nelsona. Wspomnienie jej rąk zarzuconych na szyję Jaspera ciągle jątrzyło go i podniecało. „Ty dziewko! – myślał – aha, teraz się śmiejesz! Więc to tak sobie czas uprzyjemniasz? A nabrać ojca potrafisz, aż miło. Smakuje ci taka zabawa, co? No więc – zobaczymy…” Nie zmienił pozycji, ale na… ściągniętych jego ustach pojawił się także uśmiech pełen cierpkiego i złowrogiego ukontentowania, podczas gdy oczy powróciły znów do kontemplacji butów. Freja zawrzała oburzeniem. Siedziała promiennie jasna w świetle lampy; jej silne, kształtne ręce leżały na kolanach, jedna na drugiej… „Wstrętna kreatura” – pomyślała. Twarz jej zabarwiła się od nagłego gniewu. – Nastraszył pan moją pokojówkę wprost do nieprzytomności – rzekła głośno. – Co pana napadło?
Był tak głęboko pochłonięty myślą o niej, że dźwięk głosu, wymawiającego te nieoczekiwane słowa, przestraszył go niezmiernie. Poderwał głowę i spojrzał z takim oszołomieniem, że Freja dodała niecierpliwie: – Mówię o Antonii. Pan posiniaczył jej ramię. Dlaczego pan to zrobił? – Czy pani chce się ze mną kłócić? – spytał bez ogródek z niejakim zdziwieniem. Mrugał przy tym oczami jak sowa. Był śmieszny. Freja, podobnie jak wszystkie kobiety, bardzo była wrażliwa na zewnętrzną śmieszność. – No nie; co to, to nie… – Nie potrafiła się opanować. Zaniosła się śmiechem, jasnym, nerwowym śmiechem, do którego przyłączył się nagle Heemskirk w chrapliwym wybuchu: „Cha, cha, cha!”… W korytarzu rozległy się głosy i kroki i Jasper pojawił się w towarzystwie Nelsona. Staruszek spojrzał z uznaniem na córkę – lubił widzieć porucznika wprawionego w dobry humor – i zawtórował im przyjaznym śmiechem. – No, poruczniku, zabierajmy się do obiadu! – rzekł zacierając wesoło ręce. Jasper podszedł wprost do balustrady. Niebo usiane było gwiazdami, a granatowa, aksamitna noc powlekła zatokę gęstą czernią, w której światła kotwiczne brygu i kanonierki połyskiwały czerwono niczym zawieszone iskry. „Następnym razem, kiedy światło kotwiczne błyśnie tam w dole, będę czekał na nią na pokładzie… I przyjdzie, i powie mi: «Jestem»” – myślał Jasper; a serce rosło mu w piersi i nabrzmiewało takim bezmiarem szczęścia, że omal nie wydarło mu z ust krzyku. Wiatr ucichł. Ani jeden liść nie poruszył się w dole pod Jasperem i nawet morze było tylko jak milczący cień, bez skargi. Hen, daleko, na bezchmurnym niebie blada błyskawica, upalna błyskawica zwrotników, igrała drżąco pośród niskich gwiazd w krótkich, nikłych błyskach, związanych tajemniczym następstwem niby niezrozumiałe sygnały z jakiejś odległej planety. Obiad przeszedł spokojnie. Freja siedziała naprzeciw ojca, opanowana, choć blada. Heemskirk udawał, że zwraca się tylko do Nelsona. Jasper zacho-
wywał się wzorowo. Panował nad wzrokiem pławiąc się w poczuciu bliskości Frei, jak ludzie pławią się w słońcu nie patrząc na niebo. A wkrótce po obiedzie oświadczył, pamiętny na otrzymane wskazówki, że czas mu już wracać na pokład. Heemskirk nie podniósł oczu: siedział w bujającym fotelu i zaciągając się cygarem zdawał się obmyślać cierpko jakiś ohydny wybuch. Tak się przynajmniej zdawało Frei. Stary Nelson rzekł ni stąd, ni zowąd do Jaspera: – Przejdę się z panem. Pod koniec obiadu rozpoczął zawodową rozmowę o niebezpieczeństwach czyhających wzdłuż wybrzeży Nowej Gwinei i miał ochotę opowiedzieć Jasperowi jakąś swoją przygodę z „tych tam” okolic. Jasper był takim dobrym słuchaczem! Freja! zrobiła ruch, jak gdyby im Chciała towarzyszyć, ale ojciec zmarszczył się, potrząsnął głową i skinął znacząco w stronę nieruchomego Heemskirka, który wysunąwszy wargi wypuszczał dym ze zmrużonymi oczami. Nie można zostawić porucznika samego. Jeszcze się obrazi. Freja usłuchała tych znaków. „Może to i lepiej, że zostanę” – myślała. Kobiety nie są w ogóle skłonne do zastanawiania się nad swymi postępkami, ale jeszcze mniej do ich potępienia. Skomplikowane niedorzeczności mężczyzn wpłynęły, decydująco na niewieścią etykę. Jednak spojrzawszy na Heemskirka Freja! uczuła żal, a nawet wyrzuty sumienia. Gruby jego tułów, spoczywający nieruchomo, nasuwał myśl o obżarstwie, lecz w rzeczywistości porucznik zjadł bardzo niewiele. Dużo za to wypił. Mięsiste końce jego wielkich, brzydkich uszu o głęboko pofałdowanych brzegach były purpurowe. Paliły się wprost płomieniem w sąsiedztwie płaskich, wybladłych policzków. Przez długi czas nie podnosił ciężkich brunatnych powiek. Czuć się zdanym na łaskę i niełaskę takiej kreatury było poniżające; i Freja, która koniec końców zawsze umiała zdobyć się na szczerość wobec samej siebie, pomyślała z żalem: „Ach, czemuż nie postępowałam z ojcem otwarcie od samego począt-
ku! Tylko że cóż za niemożliwe życie czekałoby mnie wtedy!” Tak. Mężczyźni bywają niedorzeczni w przeróżny sposób: miły, jak Jasper; trudny do zniesienia, jak jej ojciec; to znów ohydny, jak ta śmieszna postać rozciągnięta w fotelu. Czy dałoby się przemówić mu do rozsądku? A może to zbyteczne? „Ach, nie mogę się zdobyć na to, by się do niego odezwać!” myślała. A gdy Heemskirk, wciąż na nią nie patrząc, jął gasić stanowczym ruchem na wpół wypalone cygaro rozgniatając je na tacy z kawą, zaniepokojona Freja przysunęła się do pianina, otwarła je w najwyższym pośpiechu i uderzyła o klawisze, nim jeszcze zdołała usiąść. Hałaśliwy, mętny rezonans wypełnił w mgnieniu oka i werandę, i cały drewniany bungalow wzniesiony na słupach i nie wysłany dywanami. A jednak poprzez te dźwięki Freja słyszała i czuła ciężkie, skradające się kroki porucznika, chodzącego tam i z powrotem za jej plecami. Nie był właściwie pijany, ale czuł się dostatecznie podniecony, aby podszepty rozgorączkowanej wyobraźni uznać za wykonalne, a nawet pełne zręczności; wspaniałej, bezwzględnej zręczności. Freja, świadoma tego, że Heemskirk stoi tuż za nią, grała wciąż nie odwracając głowy. Grała z werwą i rozmachem jakiś burzliwy utwór, lecz posłyszawszy głos Heemskirka zlodowaciała do szpiku kości. Zmroził ją głos, nie słowa. Bezczelna poufałość jego tonu przeraziła ją do tego stopnia, że zrazu nie mogła zrozumieć, co on do niej mówi. Wymawiał przy tym słowa bardzo niewyraźnie. – Podejrzewałem… naturalnie, że podejrzewałem panią o różne sprawki. Nie jestem dzieckiem. Ale między podejrzeniami a naocznym dowodem – naocznym, rozumie pani – jest jeszcze olbrzymia różnica. Coś podobnego… Jakże! Przecież się nie jest z kamienia. A gdy mężczyzna tak był dręczony przez dziewczynę jak ja przez panią, panno Frejo, na jawie i we śnie, to naturalnie, że… Ale ja jestem człowiekiem światowym. Pani nudzi się pewno na tych wyspach… Panno Frejo, czy pani nie przerwie tego przeklętego grania?
Te ostatnie słowa były jedynymi, które zrozumiała. Potrząsnęła przecząco głową i z rozpaczą nacisnęła głośny pedał, ale mimo to dźwięki pianina nie potrafiły zagłuszyć podniesionego głosu Heemskirka. – Dziwię się tylko, że pani… Przecież to angielski handlujący szyper, taki sobie młodzik. Ta pospolita, bezczelna zgraja zaśmieca wszystkie wyspy. Ja bym tam zrobił szybki koniec z tym gałgaństwem. Ma pani przecież u boku oddanego przyjaciela, który gotów jest panią ubóstwiać, leżeć u pani nóżek… u ślicznych pani nóżek… i to oficera, człowieka z dobrej rodziny. Jakie to dziwne, prawda? Ale co tam! Pani godna jest księcia. Freja nie odwróciła głowy. Twarz jej stężała ze zgrozy i oburzenia. Ta historia przeszła wszystko, co była w stanie sobie wyobrazić. Zerwać się i uciec nie leżało w jej naturze. Zdawało się jej przy tym, że jeśli się poruszy, stanie się coś niesłychanego. Za chwilę wróci ojciec i Heemskirk będzie musiał przestać. Najlepszy sposób to udawać, że się nic nie słyszy – nic a nic. Grała w dalszym ciągu głośno i poprawnie, jak gdyby była sama, jak gdyby Heemskirk w ogóle nie istniał. Zirytowało go to zachowanie. – No, no! niech sobie pani oszukuje ojca – wrzasnął gniewnie – ale ja się nie dam wystrychnąć na dudka! Dość tego piekielnego hałasu… Frejo… Słyszysz, Frejo! ty skandynawska bogini miłości! Przestań! czy mnie słyszysz? Oto, czym jesteś! boginią miłości. Ale pogańskie bożki to tylko diabły w przebraniu i ty tym właśnie jesteś: chytrym, małym szatankiem! Przestań, mówię ci, bo; porwę cię z tego krzesła! Stojąc za nią pożerał wzrokiem całą jej postać – od złocistej głowy zastygłej w bezruchu do obcasów u trzewików; chłonął zarysy jej kształtnych ramion i giętkie linie pięknej kibici kołyszącej się nieco nad klawiaturą. Miała na sobie lekką suknię z rękawami sięgającymi łokci i zakończonymi koronką. Jedwabna wstążka opasywała jej stan. W przystępie nieodpartej, zuchwałej nadziei przycisnął doń obie ręce – i drażniąca muzyka urwała się wresz-
cie. Ale mimo że Freja odskoczyła natychmiast (okrągły taburet przewrócił się z trzaskiem), wargi Heemskirka, wyciągnięte ku jej karkowi, zdążyły wycisnąć pożądliwy, głośny pocałunek tuż pod uchem. Zapanowała głęboka cisza. Wreszcie Heemskirk zaśmiał się dość słabo. Zbiła go z tropu jej biała, niema twarz i wielkie, jasnofiołkowe oczy patrzące weń z osłupieniem. Nie wymówiła ani słowa. Stała naprzeciw niego trzymając się jedną wyciągniętą ręką rogu pianina; drugą tarła wciąż machinalnie miejsce, którego dotknęły jego wargi. – Cóż się takiego stało? – rzekł obrażony. – Przestraszyłem panią? No, no! tylko bez tych komedii! Chyba mi pani nie powie, że się pani tak boi pocałunków. Już ja wiem dobrze. I nie myślę stać i gapić się tylko. Patrzył w jej twarz z tak silnym natężeniem, że przestał ją widzieć wyraźnie. Wszystko naokoło niego było trochę mgliste. Zapomniał o przewróconym taburecie, zawadził o niego nogą i pochylił się nieco naprzód, mówiąc przymilnym tonem: – Doprawdy, ze mną można się wcale nieźle zabawić. Zacznijmy na próbę od paru pocałunków. Nie powiedział nic więcej, gdyż uczuł straszliwy wstrząs głowy, połączony z odgłosem jakby wystrzału. Freja zamierzyła się krągłym, silnym ramieniem z taką siłą, że uderzenie jej dłoni o płaski policzek Heemskirka zmusiło go do półobrotu. Wydał słaby, ochrypły krzyk i przycisnął obie ręce do lewej strony twarzy, która przybrała nagle ciemnoceglastą barwę. Freja stała wyprostowana; jej fiołkowe oczy pociemniały, ręka paliła ją od uderzenia, a na ustach zarysował się jak gdyby hamowany uśmiech ukazując lśnienie białych zębów. Posłyszała ciężkie, szybkie kroki ojca na ścieżce pod werandą i z twarzy jej znikła wojowniczość ustępując miejsca głębokiemu zatroskaniu. Żal jej było ojca. Schyliwszy się szybko podniosła taburet, jakby pragnąc zatrzeć ślady. Ale wszystko na nic. Gdy stary Nelson pojawił się u szczytu schodów, sta-
ła znów w poprzedniej pozie, z ręką wspartą o pianino. Biedny ojciec! jaki będzie zagniewany i jaki zgnębiony! A potem nieustanny lęk i troska! Dlaczegóż mu od razu wszystkiego nie powiedziała? Jego okrągłe, naiwne oczy, pełne zdumienia, dotknęły ją do żywego. Ale nie patrzył na nią. Skierował wzrok na Heemskirka, który stojąc do niego tyłem z rękami przytkniętymi wciąż do twarzy syczał przez zęby przekleństwa i – widziała go z profilu – wytrzeszczał na nią jadowicie czarne, złe oko. – Co się stało? – zapytał stary Nelson osłupiały. Nie odpowiadała. Przyszedł jej na myśl Jasper tam na pokładzie, wpatrzony w jaśniejący bungalow – i ogarnęła ją trwoga. Całe szczęście, że przynajmniej jeden z nich jest na statku, nie tutaj. Pragnęła tylko, aby Jasper znalazł się o sto mil dalej. Czy rzeczywiście pragnęła? Gdyby tajemniczy jakiś poryw przywiódł go w tej chwili na werandę, rzuciłaby na cztery wiatry swoją wolę, swą stanowczość i opanowanie i schroniłaby się w jego ramionach. – Co to znaczy? Co to znaczy? – nastawał stary Nelson nie domyślając się niczego; zaczynał się już na dobre denerwować. – Dopiero co grałaś jakąś melodię, a teraz… Freja, niezdolna wymówić ani słowa z trwogi przed tym, co może nastąpić (była przy tym pod wrażeniem czarnego, złego, błyszczącego oka), kiwnęła lekko głową w stronę porucznika, jakby chciała powiedzieć: „Spójrz tylko na niego!” – No tak, właśnie – wykrzyknął stary Nelson. – Przecież widzę. Cóż u Parna Boga… Zbliżył się ostrożnie do Heemskirka, który wybuchnął nagle potokiem bezładnych przekleństw tupiąc w miejscu obiema nogami. Zniewaga, jakiej doznał, wściekłość z powodu udaremnionego zamiaru, śmieszność, niemożność wywarcia zemsty – wszystko to przyprawiło go wprost o szaleństwo, tak iż nie mógł się powstrzymać, by nie wyć z furii.
– O, o, o! – ryczał tupiąc w werandę, jakby za każdym uderzeniem chciał przebić podłogę. – Co się stało, skaleczył się w twarz? – pytał ze zdziwieniem stary Nelson. Nagle jego naiwny umysł doznał olśnienia. – Ach Boże! – krzyknął jak pod wpływem objawienia – przynieś trochę wódki, prędko, Frejo… Więc na to pan cierpi, panie poruczniku? Szatański ból, prawda? Wiem, wiem! Dawnymi czasy nieraz mi się zdarzało, że nagle dostawałem szału… Frejo, a przynieś także laudanum z apteczki. Prędko!… czy nie widzisz, że go zęby bolą? I zaiste, jakież inne wyjaśnienie mogło przyjść do głowy dobrodusznemu staremu Nelsonowi na widok tego policzka piastowanego w obu rękach, tych dzikich spojrzeń, tego wariackiego miotania całym ciałem? Trzeba było nadnaturalnej przenikliwości, aby trafić na właściwą przyczynę. Freja ani drgnęła. Śledziła czarny wzrok Heemskirka, dziki i badawczy, skierowany na nią ukradkiem. „Aha, chcesz, abym cię ułaskawiła!” – mówiła sobie w myśli. Patrzyła na niego nieugięcie, rozważając w duchu. Pokusa, aby skończyć ze wszystkim bez dalszych powikłań, była wręcz nieodparta. Kiwnęła niepostrzeżenie głową na znak zgody i wysunęła się z werandy. – Prędko, dawaj tę wódkę! – krzyknął za nią stary Nelson, gdy znikła w korytarzu. Heemskirk dał nagłą folgę swym głębszym uczuciom śląc za nią grad przekleństw angielskich i holenderskich. Rozszalał się do ostatnich granic i miotał po całej werandzie kopiąc krzesła stojące na drodze; zaś stary Nelson (czy Nielsen), głęboko poruszony tymi dowodami wściekłego bólu zębów, krążył dokoła swego drogiego (i groźnego) porucznika kłopocąc się jak stara kwoka. – Boże drogi, Boże drogi! Tak strasznie pana boli? Wiem dobrze, co to jest. Zdarzało się nieraz, że przerażałem tak moją biedną żonę. Czy pana to często chwyta, panie poruczniku?
Heemskirk, rozwścieczony, zepchnął go… na bok z krótkim, wariackim śmiechem. Nelson zachwiał się, ale niczego nie brał gościowi za złe; człowiek wpół przytomny z okrutnego bólu zębów nie odpowiada za swoje postępki. – Niech pan przejdzie do mego pokoju, panie poruczniku – poddawał nagląco. – Niech się pan położy na moim łóżku. Zaraz damy panu coś, co panu przyniesie ulgę. Chwycił za ramię biedną ofiarę i podprowadził do samego łóżka, na które Heemskirk rzucił się z taką siłą w. nowym napadzie furii, że aż odbił się od materaca na wysokość całej stopy. – Boże mój! – wykrzyknął przerażony Nelson i pobiegł natychmiast po wódkę i laudanum oburzony, że nikt nie śpieszy z pomocą, aby ulżyć torturom cennego gościa. Wreszcie sam przyniósł lekarstwa. W pół godziny później stał w korytarzu, zaskoczony jakimiś słabymi, spazmatycznymi dźwiękami dziwnego rodzaju, czymś pośrednim między śmiechem a łkaniem. Zmarszczył się, ruszył wprost do pokoju córki i zastukał. Freja uchyliła drzwi ukazując bladą twarzyczkę okoloną wspaniałymi jasnymi włosami, które spływały falą po granatowym szlafroku. Światło w pokoju było przyćmione. Antonia, przycupnąwszy w kącie, kiwała się w tył i w przód wydając słabe jęki. Stary Nelson nie znał się na różnych rodzajach kobiecego śmiechu, ale był pewien, że śmiano się w tym pokoju. – Bez serca jesteś, bez serca! – rzekł srodze strapiony. – Co zabawnego widzisz w cierpiącym człowieku? Zdawałoby się, że kobieta… że młoda dziewczyna… – Taki był śmieszny – szepnęła Freja, której oczy połyskiwały dziwnie w półcieniu korytarza. – A poza tym… widzisz, tatusiu, ja go nie lubię – dodała niepewnym głosem. – Śmieszny! – powtórzył stary Nelson, zdumiony tym objawem zatwar-
działości w tak młodym stworzeniu. – Nie lubisz go! Chcesz przez to powiedzieć, że ponieważ go nie lubisz, więc… Przecież to wprost okrutne! Czy nie wiesz, że to prawie najgorszy ból ze wszystkich, jakie istnieją? Psy w takich wypadkach dostają wścieklizny. – Wyglądał naprawdę, jakby się wściekł – rzekła Freja z wysiłkiem, walcząc z jakąś ukrytą myślą. Ale ojciec już się rozpędził. – Wiesz, jaki on jest. Wszystko zauważy. Gotów Obrazić się za najmniejszą drobnostkę – prawdziwy Holender – a ja chcę utrzymać z nim dobre stosunki. Trzeba zdać sobie z tego sprawę, moje dziecko; jeżeli ten nasz radża palnie jakieś głupstwo – a wiesz, jaki on grymaśny i nieokiełzany – i jeśli władze wbiją sobie w głowę, że miałem na niego zły wpływ, znajdziesz się bez dachu nad głową. – Co za brednie, tatusiu! – zawołała Freja nie bardzo pewnym tonem i jednocześnie odkryła, że oj – ciec jest rozgniewany; rozgniewany do tego stopnia, iż gotów się imać ironii; tak! stary Nelson (czy Nielsen) i ironia! a właściwie słabe jej przebłyski. – To jest… naturalnie, jeśli posiadasz własne środki, jakiś dom czy plantację, o których ja nic nie wiem… – Ale niezdolny był do ironii na dłuższą metę. – Mówię ci, że chcą mnie stąd wyrzucić – wyszeptał gwałtownie – naturalnie bez odszkodowania. Znam dobrze tych Holendrów. A porucznik to właśnie człowiek, który potrafi nawarzyć piwa. Jest zaufanym wpływowych urzędników! Za nic nie chciałbym go obrazić, za nic, za żadne skarby świata… Co mówisz? Usłyszał tylko jakiś nieartykułowany okrzyk. Jeśli Freja miała kiedykolwiek niewyraźny projekt zwierzenia się ojcu, zrezygnowała z niego w tej chwili. Wydało jej się to niepodobieństwem zarówno ze względu na jego godność własną, jak i na spokój jego biednego umysłu.
– Ja sam też nie bardzo go lubię – wyznał półgłosem stary Nelson z tłumionym westchnieniem. – Ulżyło mu teraz – dodał po chwili milczenia. – Zostawiłem go na noc w swym łóżku. Będę spał w hamaku na werandzie. Nie! nie mogę powiedzieć, abym go lubił; ale od tego daleko jeszcze do wyśmiewania się z człowieka, który szaleje z bólu. Zdumiała mnie twoja nieczułość, Frejo. Twarz ma zupełnie spuchniętą z jednej strony. Ramiona Frei drgnęły konwulsyjnie pod ojcowskimi rękami. Sterczące, sztywne jak drut wąsy dotknęły lekko jej czoła na dobranoc. Zamknęła drzwi i powróciła w głąb pokoju. Dopiero wtedy ulżyła sobie śmiechem – śmiechem ciężkim i bez wesołości. – Spuchnięty! Trochę spuchnięty! – powtarzała. – Spodziewam się, że jest spuchnięty. Trochę… Miała mokre rzęsy. Antonia pojękiwała i chichotała w swoim kącie i niepodobna było rozeznać, gdzie kończy się chichot i rozpoczynają jęki. I pani, i służąca uległy napadowi histerycznej wesołości, gdyż Freja uciekłszy do swego pokoju znalazła tam Antonię i wszystko jej opowiedziała. – Zemściłam się za ciebie! – wykrzyknęła. A potem śmiały się, płacząc, i płakały, śmiejąc się, wśród ciągłych przestróg Frei: „Szszsz! nie tak głośno! uspokój się!” Antonia… znów powtarzała: „Tak się boję! To zły człowiek!” Antonia bardzo się bała Heemskirka. Bała się go z powodu jego wyglądu: z powodu jego oczu i brwi, i ust, i nosa, i rąk, i nóg. Trudno o bardziej uzasadnione przyczyny. A uważała go za złego człowieka, ponieważ w jej oczach wyglądał na złego. Nie może być zdrowszej oceny. W ciemnościach pokoju oświetlonego tylko nocną lampką u wezgłowia Frei wypełzła ze swego kąta i przypadła do nóg pani szepcąc błagalnie: – Tam jest bryg. Kapitan Allen. Uciekajmy natychmiast! ach, uciekajmy! Tak się boję! Uciekajmy, uciekajmy!
„Ja! uciekać! – pomyślała Freja nie patrząc na strwożoną dziewczynę. – Nigdy!” Ani nieugięta pani leżąca pod siatką od moskitów, ani strwożona pokojówka, zwinięta w kłębek na macie u stóp łóżka, nie spały dobrze tej nocy. Porucznik Heemskirk w ogóle nie zmrużył oka. Leżał na wznak patrząc mściwie w ciemność. Jątrzące wizje i upokarzające rozmyślania zmieniały się kolejno w jego umyśle utrzymując i podsycając gniew. Ładna anegdotka do rozpowiadania! Ale nie można dopuścić, aby się rozpowszechniła. Zniewagę trzeba połknąć w milczeniu. Piękna historia! Oszukany, wodzony za nos i spoliczkowany przez tę dziewczynę – a prawdopodobnie okpiony także przez jej ojca. Nie, to chyba nie. Nelson był tylko drugą ofiarą tej bezwstydnej dziewki, tej bezczelnej kokietki, tej przebiegłej, śmiejącej się, całującej, kłamiącej… „Nie, ten nie oszukiwał mnie rozmyślnie – rozpamiętywał udręczony porucznik. – Ale chętnie bym mu odpłacił za to, że jest takim głupcem…” Może kiedyś, później. Jedno było dla Heemskirka pewne: postanowił wymknąć się niepostrzeżenie z domu wczesnym rankiem. Zdawało mu się, że gdyby spojrzał w twarz tej dziewczynie, oszalałby z wściekłości. „Piekło i potępienie. Do stu szatanów. Udławię się tu przed ranem!” – pomrukiwał leżąc sztywno na wznak w łóżku starego Nelsona i wydymając piersi dla schwytania tchu. Wstał o świcie i jął ostrożnie uchylać drzwi. Zaniepokoił go lekki szmer w korytarzu; pozostając w ukryciu zobaczył, że Freja wychodzi ze swego pokoju. Ten nieoczekiwany widok pozbawił go wszelkich sił nie pozwalając oderwać się od szpary w drzwiach. Była to wąziutka szparka, ale można było dojrzeć przez nią całą werandę aż do końca. Freja skierowała się tam szybko, aby zobaczyć bryg przepływający obok przylądka. Miała na sobie ciemny szlafrok i była boso, ponieważ – zasnąwszy nad samym ranem – wyskoczyła
z łóżka na oślep, bojąc się, że przybiegnie za późno. Heemskirk nigdy jej takiej nie widział; włosy sczesane gładko z kształtnej główki zwisały na plecach w jednym ciężkim warkoczu, a cała tchnęła młodością, siłą, namiętnością. Heemskirk zdumiał się, by w chwilę potem zgrzytnąć zębami. Nie mógł jej spojrzeć w twarz. Mruknął przekleństwo i przyczaił się za drzwiami. – Ach! r– odetchnęła Freja cicho i głęboko, ujrzawszy bryg dążący już swoim kursem, i sięgnęła po lunetę Nelsona! leżącą wysoko na półce. Szeroki rękaw jej szlafroka zsunął się odkrywając ramię aż do pleców. Heemskirk zacisnął ręce na klamce, jak gdyby ją chciał skruszyć, z uczuciem człowieka, który wstał przed chwilą od stołu po całonocnej pijatyce. Freja wiedziała, że Heemskirk ją śledzi. Wchodząc na korytarz dostrzegła, że drzwi się poruszyły. Z gorzkim szyderstwem, z pogardą pełną triumfu uświadamiała sobie, że spoczywają na niej jego oczy. „Jesteś tam – myślała nastawiając lunetę. – Dobrze, więc patrz teraz!” Zielone wysepki wydawały się czarnymi cieniami, popielate morze gładkie było jak szkło; jasna szata bezbarwnej jutrzenki, wobec której nawet bryg wyglądał mroczno, opromieniła się na wschodzie świetlanym rąbkiem. Wypatrzywszy na pokładzie Jaspera, stojącego z lunetą skierowaną ku domowi, Freja odłożyła szkła i uniosła nad głową przepyszne ramiona. Stała tak, spokojnie niby wcielenie najbardziej porywającego krzyku, rozgorzała ubóstwieniem Jaspera bijącym ku jej postaci w kręgu szkła lunety. Podniecało ją także odczucie złej namiętności i świadomość, że palący, pożądliwy wzrok wpija się w jej plecy. Porwana miłością i popychana kaprysem, pełna tajemniczej wiedzy o męskiej naturze – wiedzy, która niejako wrodzona jest kobietom – mówiła sobie: „Patrzysz; chcesz patrzeć, musisz patrzeć! A więc zobaczysz jeszcze coś więcej.” Przycisnęła obie ręce do ust, potem wyprężyła je nagle śląc pocałunek poprzez morze, jak gdyby pragnęła rzucić zarazem i serce na pokład brygu.
Twarz jej zaróżowiła się, oczy błyszczały. Powtarzała raz po raz swój namiętny gest rzucając setki pocałunków – jeszcze i jeszcze – a tymczasem wschodzące słońce przyniosło światu wspaniałą krasę barw: wysepki nasiąkły zielenią, morze błękitem, a bryg w dole bielą – olśniewającą bielą rozpostartych skrzydeł – tylko czerwona bandera spływała jak płomyk ze szczytu. Za każdym pocałunkiem Freja szeptała coraz głośniej: „Weź to – i to – i to jeszcze”, aż wreszcie ramiona jej nagle opadły. Ujrzała, że bandera opuściła się w odpowiedzi, a w następnej chwili kadłub statku skrył się za przylądkiem. Wówczas odwróciła się od balustrady, przeszła powoli ze spuszczonymi powiekami i zagadkowym wyrazem twarzy obok drzwi od pokoju ojca i znikła za firanką. Nie poszła jednak dalej korytarzem, lecz przyczaiła się w ukryciu po drugiej stronie, aby śledzić, co teraz nastąpi. Szeroka, zastawiona meblami weranda pozostała czas jakiś pusta. Potem drzwi od pokoju starego Nelsona otworzyły się nagle i Heemskirk wyszedł potykając się. Włosy miał potargane, oczy nabiegłe krwią, nieogolona twarz była bardzo ciemna. Potoczył dokoła niesamowitym wzrokiem i spostrzegłszy na stole swoją czapkę chwycił ją i skierował się ku schodom spokojnym, lecz dziwnie nierównym krokiem, jak gdyby wytężał ostatek niknących sił. Gdy tylko jego głowa znikła za werandą, Freja ukazała się zza firanki z zaciśniętymi ustami, które zdradzały jakiś zamysł; w jej świetlistych oczach nie było wcale słodyczy. Nie pozwoli mu wymknąć się tak bezkarnie! Nigdy, nigdy! Podniecona była do ostateczności, wszystko w niej wrzało, zakosztowała krwi. On musi zrozumieć, że wiedziała, iż ją śledził; musi się dowiedzieć, że zobaczyła go wymykającego się haniebnie. Mogłaby podbiec do balustrady i krzyknąć w ślad za nim, ale to byłoby dziecinne, pospolite, bez godności. I co krzyknąć – jakie słowo? Jakie zdanie? Nie; to niemożliwe. Więc co począć? Zmarszczyła brwi; znalazła sposób. Pobiegła do pianina, które stało otwarte
całą noc, uderzyła w klawisze – i potwór z różanego drzewa zawarczał dziko rozgniewanym basem. Waliła w struny, jakby paliła z rewolweru za tym rozkraczonym, grubym mężczyzną w szerokich białych spodniach i ciemnej kurtce ze złotymi szlifami, a potem jęła ścigać go tą samą melodią, którą grała poprzedniego wieczoru; był to modny, burzliwy romans, wypróbowany już nieraz przeciw burzom wiszącym nad tą czwórką. Wybijała rytm ze złośliwym triumfem i tak ją to pochłonęło, że nie zauważyła obecności ojca, który narzuciwszy stary, wytarty kraciasty płaszcz przybiegł z północnej werandy, aby dowiedzieć się, co jest przyczyną tego niewczesnego koncertu. Wlepił w nią osłupiałe oczy. – Cóż u Pana Boga?… Frejo!… – Głos jego gubił się prawie w dźwiękach pianina. – Co się stało z porucznikiem? – wrzasnął. Spojrzała na niego niewidzącymi oczyma, jakby dusza jej zagubiła się w muzyce. – Poszedł. – Coo-o?… Dokąd? Potrząsnęła z lekka głową i grała dalej, coraz głośniej. Naiwny, zaniepokojony wzrok starego Nelsona oderwał się od otwartych drzwi jego własnego pokoju i błądził po całej werandzie, wysoko i nisko, jak gdyby porucznik był czymś malutkim, co może pełzać po podłodze albo przylgnąć do ściany. Wtem ostry gwizd dochodzący skądś z dołu przedarł się przez potop dźwięków wypływających z pianina wielkimi, wibrującymi falami. Porucznik był już na dole u zatoki i gwizdał na łódź, która miała zabrać go na pokład. Straszliwie mu się widać spieszyło, bo gwizdnął prawie natychmiast po raz drugi, poczekał chwilę i wydał przeciągły, nie kończący się i przeraźliwy gwizd, tak przykry dla ucha, jak gdyby wrzeszczał bez zaczerpnięcia tchu. Freja przestała nagle grać. – Wraca na okręt – rzekł stary Nelson, wielce tym faktem zakłopotany. –
Cóż mogło go zmusić do tak wczesnego odejścia? Dziwny człowiek i wściekle drażliwy w dodatku. Nie dziwiłbym się wcale, jeśli się poczuł dotknięty twoim wczorajszym postępowaniem. Zauważyłem wszystko, Frejo! Śmiałaś mu się po prostu w twarz, gdy cierpiał męki od tej newralgii. To wie jest sposób, by się dać polubić. Obraził się na ciebie. Ręce Frei spoczęły teraz biernie na klawiszach; pochyliła jasną głowę pod wpływem nagłego niesmaku i znużenia, jak po męczącym kryzysie. Na twarzy starego Nelsona (czy Nielsena) malowała się troska; przeżuwał pod łysą czaszką różne dyplomatyczne sposoby zaradzenia złemu. – Zdaje mi się, że będzie taktownie, jeśli pojadę dziś rano na okręt i zapytam go o zdrowie – oświadczył ze zmieszaniem. – Dlaczego mi nie przynoszą herbaty? Słyszysz, Frejo? Muszę ci powiedzieć, że mnie zdumiałaś. Nie przypuszczałem, by młoda dziewczyna mogła być tak nieczuła. A przy tym porucznik uważa się za naszego przyjaciela! Jak to? Nie? No, przecież mówi o sobie jako o naszym przyjacielu, a to już coś znaczy dla człowieka w moim położeniu. Tak, tak, naturalnie! muszę pojechać na kanonierkę. – Musisz, tatusiu? – szepnęła obojętnie Freja, a w myśli dodała: „Biedny człowiek!”
V
Z historii następnych siedmiu tygodni należy powiedzieć przede wszystkim, że stary Nelson (czy Nielsen) nie złożył swojej dyplomatycznej wizyty. Kanonierka „Neptun” jego królewskiej mości króla Niderlandów, dowodzona przez znieważonego i rozjuszonego porucz – nika, opuściła zatokę o nieoczekiwanie wczesnej porze. Gdy ojciec Frei znalazł się na wybrzeżu obejrzawszy swój cenny zbiór tytoniu, rozpostarty jak się patrzy na słońcu, kanonierka okrążała już przylądek. Stary Nelson bolał przez kilka dni nad utraconą sposobnością. – I teraz nie wiem, w jakim usposobieniu ten człowiek odjechał – żalił się nieczułej córce. Zdumiony był jej twardym sercem. Obojętność Frei przerażała go nieomal. Dalej musimy zanotować, że tegoż dnia kanonierka „Neptun” dążąc na wschód przepłynęła obok brygu „Bonito”, unieruchomionego na wprost Karimaty, z dziobem również zwróconym na wschód. Jego kapitan, Jasper Allen, zatopiony w tkliwych, władczych marzeniach o swojej Frei, nie wstał z leżaka stojącego na rufie, aby spojrzeć na „Neptuna”, który przepłynął tak blisko, że kłęby dymu zionące z krótkiego, czarnego komina potoczyły się aż między maszty „Bonita” i zaciemniły na chwilę słoneczną białość żagli poświęconych służbie miłości. Jasper nie odwrócił nawet głowy, aby rzucić nań spojrzenie. Ale Heemskirk wszedł na pomost i patrzył już z oddali na bryg długo i usilnie, ściskając z całej siły mosiężną poręcz przed sobą, aż wreszcie, w chwili zbliżenia się statków, stracił do siebie zaufanie i schronił się do kabiny nawigacyjnej zatrzaskując za sobą drzwi. Przesiedział tam kilka głu-
chych godzin rozmyślając gorzko ze ściągniętymi brwiami i ustami wykrzywionymi sardonicznym grymasem, niby spętany bezbożną żądzą Prometeusz, którego trzewia wydano na żer dziobowi i szponom upokorzonej namiętności. Ten gatunek ptaka nie da się odstraszyć równie łatwo jak kurczę. Zwiedziony, oszukany, okpiony, wywiedziony w pole, zbezczeszczony, wyśmiany… bez miłosierdzia. Złowrogi ptak! Porucznik nie miał wcale ochoty stać się pastwą języków na archipelagu jako oficer marynarki wojennej, który dostał w twarz od dziewczyny. Czy to możliwe, aby naprawdę kochała tego łotra kupczyka? Usiłował nie myśleć, ale dokładne wyobrażenia, gorsze od myśli, osaczyły go w jego schronieniu. Widział ją – jasną, bliską, wyraźną, plastyczną, barwną, oświetloną zjawę – widział ją zawieszoną u szyi tego chłystka. Zamykał oczy, ale tylko po to, aby się przekonać, że to nie pomaga. Potem zabrzmiało pianino, blisko, bardzo wyraźnie; Heemskirk zatkał uszy bez żadnego skutku. To wprost nie do zniesienia – nie do zniesienia w samotności. Wypadł z kabiny i na wpół przytomny zaczął rozmawiać o obojętnych sprawach z oficerem pełniącym wachtę na pomoście… przy szyderczym wtórze widmowego pianina. A teraz ostatnia rzecz, którą należy zapisać: porucznik Heemskirk, zamiast płynąć w dalszym ciągu w stronę Ternate, gdzie go oczekiwano, zboczył z kursu i zawinął do Madagaskaru, gdzie nikt się go nie spodziewał. Tam zgłosił się z pewnymi wyjaśnieniami do gubernatora czy jakiejś innej władzy, przedłożył pewne propozycje i uzyskał zupełną swobodę postępowania w tych sprawach. Następnie „Neptun”, zaniechawszy podróży do Ternate, popłynął na północ ku górzystym wybrzeżom Celebesu i przebywszy szerokie cieśniny zatrzymał się u niskich brzegów pokrytych dziewiczym lasem, nie tkniętych i niemych – na wodach fosforyzujących nocą, a we dnie głęboko lazurowych, kędy widnieją lśniące, zielone plamy nad podwodnymi skała-
mi. Przez wiele dni można było widzieć, jak „Neptun” przemyka się gładko tam i z powrotem wzdłuż mrocznego wybrzeża lub też czuwa w pobliżu srebrnych zakrętów ujść rzecznych pod rozległym, jaskrawym niebem, które nigdy nie łagodnieje, nigdy się mgłą nie powleka i zalewa ziemię wieczystym blaskiem tropikalnego słońca – tego słońca, co w swej nieprzerwanej świetności niewymownym smutkiem kładzie się na duszę, bardziej dojmującym, bardziej przenikliwym i sięgającym głębiej niż szara melancholia mgieł północy. Handlowy bryg „Bonito” ukazał się zza mrocznego, odzianego lasem przylądka, sunąc lekko po wodzie na tle srebrzystego ujścia wielkiej rzeki. Dech powietrza, który w ruch go wprawiał, nie zachwialiby płomieniem pochodni. Bryg wymknął się na wolną przestrzeń spoza zasłony nieruchomego listowia – tajemniczy, milczący, biały jak duch i uroczyście a niepostrzeżenie dążący naprzód; Jasper zaś, z łokciem wspartym o wanty grotmasztu i głową na dłoni, rozmyślał o Frei. Wszystko w świecie mu ją przypominało. Piękność ukochanej kobiety żyje w pięknie natury. Wzdymające się zarysy wzgórz, kręte linie brzegu, swobodne zakręty rzeki mniej są urocze od harmonijnych linii jej ciała; a gdy sunie lekko naprzód, wdzięk jej ruchów przywodzi na myśl potęgę tajemnej władzy, która sprawuje rządy nad czarem widzialnego świata. Jasper – zależny od rzeczy tak jak wszyscy ludzie – kochał bryg, przybytek swoich marzeń. Zdawało mu się, że coś z duszy Frei wcieliło się w statek. Jego pokład był ostoją ich szczęścia. Władanie brygiem łagodziło namiętność Jaspera kojącym przeświadczeniem, że szczęście jest już w jego mocy. Księżyc w pełni wytoczył się na niebo, wspaniały i pogodny, i płynął w powietrzu spokojnym i przejrzystym jak spojrzenie Frei. Najlżejszy szmer nie mącił ciszy na pokładzie. „Będzie tu stała przy, moim boku w takie wieczory jak dziś” – myślał z
uniesieniem. I oto właśnie w tej chwili, Wśród tej ciszy, wśród tej pogody, pod szeroko rozwartym, dobrotliwym spojrzeniem księżyca sprzyjającego kochankom, na morzu bez zmarszczki, pod niebem bez chmurki – jak gdyby cała natura przybrała najłaskawszy swój wygląd w bezlitosnym szyderstwie – kanonierka „Neptun”, odrywając się od ciemnego wybrzeża, pod którym tkwiła niewidzialna, wypłynęła, aby przeciąć drogę handlowemu brygowi „Bonito” zdążającemu w stronę morza. Natychmiast po rozpoznaniu kanonierki wynurzającej się z zasadzki Schultz o czarownym głosie zdradził dziwne zaniepokojenie. Przez cały ów dzień, począwszy od chwili gdy bryg opuścił malajskie miasteczko w górze rzeki, Schultz spełniał zwykłe obowiązki z twarzą ponurą, jak człowiek, któremu coś ciąży na duszy. Jasper zauważył to, ale pierwszy oficer odwrócił się zmieszany, jakby nie chciał, aby mu się przyglądano, i mruknął coś o migrenie i ataku febry. Musiał się czuć bardzo źle w chwili, gdy kręcąc się za kapitanem zapytał głośno: „Czego ten drab chce od nas?” Nagi człowiek stojący w lodowatym podmuchu i wysilający się, aby nie dygotać, nie mógłby przemówić bardziej ochrypłym i niepewnym głosem. Ale była sto prawdopodobnie febra, silny atak dreszczów. – Chce mi po prostu dokuczyć – odrzekł Jasper z niezamąconą pogodą. – Usiłował to robić już przedtem. No, zobaczymy. I rzeczywiście oba okręty zbliżyły się niebawem na odległość głosu. Bryg o pięknych liniach i białym ożagleniu wyglądał mglisto i zwiewnie w świetle księżyca. Krótka i przysadzista kanonierka o krępych, ciemnych masztach, nagich jak martwe pnie i rysujących się wyraźnie na świetlistym niebie przepysznej nocy, rzucała ciężki cień na szlak wodny między dwoma okrętami. Freja nawiedzała obu tych mężczyzn jak jakiś duch wszechobecny, jak gdyby była jedyną w świecie kobietą. Jasper miał wciąż w pamięci jej poważ-
ne upomnienia, aby przestrzegał rozwagi i przezorności we wszystkich czynach i słowach, gdy się znajduje z dala od niej. W chwili tego zupełnie nieoczekiwanego spotkania poczuł na uchu jej oddech i wspomniał, jak w ostatniej chwili szeptała mu spiesznie pożegnalne przestrogi zakończone na wpół żartobliwym: „Pamię… taj, mały, nigdy bym ci tego nie darowała!” Czuł także na ramieniu krótki uścisk jej ręki, na który odpowiedział spokojnym, pewnym siebie uśmiechem. Heemskirka nawiedzała Freja w sposób zupełnie odmienny. Nie słyszał szeptów; za to prześladowały go obrazy. Widział dziewczynę zawieszoną u szyi nędznego włóczęgi – tego włóczęgi – włóczęgi, który odpowiedział właśnie na jego okrzyk. Widział ją, skradającą się boso przez werandę, i te jej wielkie, jasne, szeroko rozwarte oczy, pragnące spojrzeć na bryg – na ten bryg. Gdyby choć krzyknęła, gdyby go zwymyślała!… Ale ona po prostu odniosła nad nim triumf. To wszystko. Zwiedziony (wierzył w to niezachwianie), znieważony, uderzony, wyśmiany – bez miłosierdzia! Ci dwaj ludzie, nawiedzani przez Freję z Siedmiu Wysp tak odmiennie, nie byli sobie równi jako przeciwnicy. W głuchej, sennej ciszy, która zawisła nad obu okrętami, w świecie, co tylko zwiewnym snem się zdawał, łódź z jawajskimi wioślarzami przecięła ciemny szlak wody i podpłynęła do brygu. Siedzący w niej biały podoficer, prawdopodobnie artylerzysta, wspiął się na pokład. Był to krępy człowiek o okrągłym brzuchu i zasapanym głosie. Nieruchoma, tłusta twarz zdawała się martwa w świetle księżyca; grube ramiona zwisały odstając od tułowia, jak gdyby był wypchany. Przebiegłe, małe oczka połyskiwały niby kawałeczki miki. Łamaną angielszczyzną zwrócił się do Jaspera z żądaniem, aby kapitan zjawił się na pokładzie „Neptuna”. Jasper nie oczekiwał czegoś tak niezwykłego. Po krótkim namyśle jednak postanowił nie okazać ani zniecierpliwienia, ani nawet zdziwienia. Rzeka, z której wracał, była przez parę lat widownią politycznych zaburzeń i wiedział, że jego wizyty w tych stronach wzbu-
dzają pewną podejrzliwość. Ale niewiele sobie robił z niezadowolenia władz, tak strasznych dla starego Nelsona. Przygotował się więc do opuszczenia brygu. Schultz poszedł za nim aż do burty, jakby chciał mu coś powiedzieć, lecz koniec końców stanął przy nim w milczeniu. Jasper przełażąc przez burtę zauważył jego trupiobladą twarz. Oczy człowieka, dla którego bryg stał się wybawieniem i ucieczką przed skutkami jego dziwacznej psychiki, te oczy patrzyły w Jaspera z niemym, błagalnym wyrazem. – Cóż tam znowu? – spytał Jasper. – Chciałbym wiedzieć, jak to się skończy – rzekł właściciel przepysznego głosu, którym urzekł nawet trzeźwą Freję. Ale gdzież się podział jego dźwięk czarowny? Słowa Schultza zabrzmiały jak krakanie kruka. – Pan jesteś chory – rzekł Jasper stanowczo. – Bodajem nie żył! – oświadczył Schultz rozpaczliwie, snadź doprowadzony do ostateczności tajemniczą jakąś troską. Jasper rzucił mu przenikliwe spojrzenie, ale nie była to chwila odpowiednia, by zgłębiać gorączkowy wybryk chorego człowieka. Nie wyglądał właściwie na nieprzytomnego i to na razie musiało Jasperowi wystarczyć. Schultz rzucił się ku niemu. – Ten człowiek knuje coś złego! – zawołał rozpacz – liwie. – Knuje coś przeciwko panu, panie kapitanie. Ja to czuję i… Tchu mu zabrakło od niepojętego wzruszenia. – Dobrze, dobrze, panie Schultz. Nie dam mu okazji do zaczepki – uciął krótko Jasper i zeszedł do łodzi. Na pokładzie „Neptuna” Heemskirk stał z rozkraczonymi nogami w zalewie księżycowego światła; atramentowy cień padał od jego postaci w poprzek rufy. Na widok Jaspera nie poruszył się wcale, tylko uczuł w piersi jak gdyby dźwigające się morze. Jasper czekał przed nim w milczeniu. Znalazłszy się przed sobą twarzą w twarz wpadli od razu w zwykły ton swych przypadkowych spotkań w bungalowie starego Nelsona. Ignorowali
się wzajemnie najzupełniej: Heemskirk – posępnie; Jasper – z idealnie bezbarwnym spokojem. – Co się dzieje na rzece, z której pan wraca? – spytał porucznik prosto z mostu. – Nie wiem nic o żadnych zamieszkach, jeśli to pan ma na myśli – odrzekł Jasper. – Wyładowałem tam pół ładunku ryżu, za który nie dostałem nic w zamian, i odjechałem. Ustal tam teraz wszelki handel, ale za jaki tydzień pomarliby z głodu, gdybym się nie zjawił. – Wścibstwo! angielskie wścibstwo! A przypuśćmy, że te łotry nie zasługują na nic więcej? – Widzi pan, tam są kobiety i dzieci – zauważył Jasper spokojnym głosem. – Ach tak! Kiedy Anglik opowiada o kobietach i dzieciach, można być pewnym, że jest w tym coś podejrzanego. Trzeba! będzie zbadać pańskie sprawki. Mówili kolejno jak bezcielesne duchy – głosy rozlegające się w pustce; patrzyli na siebie, jak gdyby w miejscu, gdzie stali, nic nie było lub co najwyżej martwy jakiś przedmiot. Ale teraz zapadło milczenie. Heemskirk nagle pomyślał: „Ona powie mu wszystko. Powie mu, śmiejąc się i wisząc mu u szyi.” I żądza unicestwienia Jaspera na miejscu ogarnęła go z taką siłą, że zmysły jego się rozprzęgły. Przestał władać mową i wzrokiem. Przez chwilę nie widział w ogóle Jaspera. Usłyszał tylko jego głos dochodzący jakby gdzieś z oddali. – Czy mam z tego wywnioskować, że bryg jest zatrzymany? Heemskirk przyszedł do siebie w przypływie złośliwej satysfakcji. – Tak. Będę go holował do Makassaru. – O legalności tego czynu zadecyduje sąd – rzekł Jasper z udaną obojętnością, widząc, że sprawa staje się poważna. – O tak, sąd! Naturalnie. A co się pana tyczy, zatrzymuję pana tu na okrę-
cie. Kamienna nieruchomość Jaspera zdradziła jego przerażenie wobec grożącego mu rozstania z brygiem. Ale trwało to tylko chwilę. Odwrócił się i krzyknął w stronę brygu. Schultz odpowiedział: – Słucham, panie kapitanie. – Przygotujcie się do przyjęcia liny holowniczej. Zabierają nas do Makassaru. – Wielki Boże! I dlaczego, panie kapitanie? – przypłynął słaby okrzyk pełen trwogi. – Przypuszczam, że przez uprzejmość – odkrzyknął ironicznie Jasper z niezwykłym spokojem. – Mogła nas tu chwycić cisza i unieruchomić na dni całe. No i przez gościnność. Jestem zaproszony do pozostania tu, na kanonierce. Głośny krzyk rozpaczy był odpowiedzią na te wiadomości. Jasper pomyślał z niepokojem: „Ten człowiek ma doprawdy zupełnie rozklekotane nerwy!”, i wpatrzył się w bryg z nowym uczuciem przygnę – bienia. Myśl, że jest z nim rozłączony, po raz pierwszy od chwili kiedy się: zetknęli, wstrząsnęła aż do najgłębszych podstaw jego siłą woli, ukrytą pod pozorną lekkomyślnością. Przez cały ten czas nie poruszył się ani Heemskirk, ani jego atramentowy cień leżący na pokładzie. – Wyślę na wasz statek załogę łodzi z oficerem – oświadczył nie zwracając się w szczególności do nikogo. Jasper, oderwany od kontemplacji swego brygu, odwrócił się i beznamiętnie, prawie bez wyrazu w głosie zaprotestował przeciw takim poczynaniom. W gruncie rzeczy chodziło mu o to, by uniknąć zwłoki. Policzył dni. Makassar leżał po drodze i w razie holowania zyskałoby się istotnie na czasie. Z drugiej strony należało oczekiwać jakichś nieznośnych formalności. Cała historia była doprawdy niemożliwie głupia. „Zwariował karaluch! – myślał Jasper. – Przecież uwolnią mnie natychmiast. A
gdyby i nie uwolnili, Mesman musi za mnie poręczyć.” Mesman był to kupiec holenderski, z którym Jasper prowadził często interesy, wybitna osobistość w Makassarze. – Pan protestuje? Hm! -– mruknął Heemskirk i trwał jeszcze chwilę bez ruchu z szeroko rozstawionymi nogami i spuszczoną głową, jakby studiował własny cień, zabawnie rozcięty. Potem skinął na opasłego artylerzystę, który stał nieruchomo w pobliżu niby wstrętny, wypchany okaz tłustego człowieka o martwej twarzy i błyszczących oczkach. Artylerzysta podszedł i stanął na baczność. – Udasz się pan na bryg z załogą jednej łodzi. – Ya, mynherr. – Jednego z ludzi przeznaczysz pan do sterowania brygiem przez cały czas – ciągnął Heemskirk wydając rozkazy po angielsku, prawdopodobnie ku zbudowaniu Jaspera. – Zrozumiano? – Ya, mynherr. – Pozostaniesz pan na pokładzie z pełną odpowiedzialnością. – Ya, mynherr. Jasper doznał uczucia, że razem z dowództwem nad brygiem wyrywają mu serce z piersi. Heemskirk zapytał teraz zupełnie innym tonem: – Jaką broń macie na statku? Dawnymi czasy statkom handlującym na chińskich morzach wolno było posiadać pewną ilość broni palnej dla celów obronnych. Jasper odpowiedział: – Osiemnaście karabinów z bagnetami, które znajdowały się na statku, gdy kupiłem go cztery lata temu. Zadeklarowałem je w swoim czasie. – Gdzie są złożone? – W kabinie na dziobie. Mój pierwszy oficer ma klucz. – Zabierze je pan – rzekł Heemskirk do artylerzysty. – Ya, mynherr.
– Dlaczego? Co pan chce przez to dać do zrozumienia? – wykrzyknął Jasper, po czym zagryzł Wargi. – To potworne! – mruknął. Heemskirk podniósł na chwilę ciężki, jakby cierpiący wzrok. – Możesz pan odejść – rzekł do artylerzysty. Tłuścioch zasalutował i oddalił się. Podczas następnych trzydziestu godzin holowanie zostało raz przerwane. Z brygu dano sygnał powiewając z dziobu flagą i kanonierka stanęła. Oficer wyglądający jak okaz źle wypchanego człowieka wsiadł do łodzi i dostawszy się na pokład „Neptuna” pośpieszył wprost do kabiny dowódcy, przy czym mrugał oczkami zdradzając niezmierne poruszenie tym, co miał do zakomunikowania. Siedzieli czas jakiś zamknięci, pod – czas gdy Jasper, stojąc u tylnej burty, usiłował wypatrzyć, czy na brygu stało się coś niezwykłego. Ale wszystko zdawało się być w porządku. Mimo to czatował na artylerzystę i choć starał się unikać rozmowy z kimkolwiek po rozprawie z Heemskirkiem, zatrzymał Holendra wracającego na pokład brygu i spytał o zdrowie pierwszego oficera. – Nie czuł się dobrze w chwili, kiedy opuszczałem statek – objaśnił. Gruby chorąży, który trzymał się prosto, jakby wysiłek dźwigania przed sobą wielkiego brzucha wymagał sztywnej postawy, z trudnością zrozumiał, o co chodzi. Ani jeden rys jego twarzy nie zdradził najlżejszego ożywienia, w końcu jednak zamrugał szybko oczkami. – Oh, ya! Pierwszy oficer. Ya, ya! Ma się bardzo dobrze. Ale, mein Gott, on jest bardzo zabawna człowiek. Jasper nie uzyskał dalszych wyjaśnień, ponieważ artylerzysta wsiadł spiesznie do łodzi i powrócił na pokład brygu. Pocieszał się jednak myślą, że ta niemiła, idiotyczna przygoda prędko się skończy. Redę Makassaru widać już było w oddali. Heemskirk minął Jaspera zdążając na pomost. Po raz pierwszy też rzucił mu przeciągłe spojrzenie, przy czym zatoczył oczami tak
śmiesznie i dziwacznie – Jasper i Freja już dawno zgodzili się co do jego śmieszności – i tak ekstatyczna szczęśliwość biła z jego twarzy, jakby się rozkoszował jakimś smakowitym kąskiem. Jasper nie mógł się powstrzymać od szerokiego uśmiechu, lecz już po chwili zwrócił się znów w stronę swego statku. Widzieć bryg, swój skarb ukochany, ożywiony blaskiem duszy Frei, tę jedyną w świecie ostoję dwojga ludzi, bezpieczną przystań miłości, towarzysza przygód, dzięki któremu mógł swą cichą i czarowną Freję przycisnąć do piersi i uprowadzić na koniec świata; widzieć ten przepiękny statek – godne wcielenie jego dumy i miłości – widzieć go na uwięzi u końca liny holowniczej nie było doprawdy miłym przeżyciem. Było w tym coś z nocnej zmory, jakby się Jasperowi zwidział we śnie dziki ptak morski spętany łańcuchami. Lecz na cóż innego miał patrzeć? Chwilami piękność brygu przenikała mu wprost do serca z siłą zaklęcia, tak iż wręcz zapominał, gdzie się znajduje. A przy tym owo poczucie wyższości, którym przepaja młodzieńca wzajemność ukochanej – ułuda, że tkliwe spojrzenie kobiecych oczu unosi go tam, gdzie los już nie sięga – pomogły mu po pierwszym wstrząsie stawić czoło przeciwnościom z wesołą pewnością siebie. Albowiem cóż złego może się przytrafić wybranemu Frei? Miało się już ku zachodowi; słońce znajdowało się z tyłu za obu statkami dążącymi ku portowi. „Żart karalucha prędko się skończy” – rozmyślał Jasper bez wielkiej – nieprzyjaźni. Jako marynarzowi obznajmionemu dokładnie z tą okolicą świata, dość mu było rzucić okiem, aby przekonać się, jaką drogą podążają. „Oho – pomyślał – kierują się przez Spermonde Passage. Za chwilę wyminiemy rafę Tamissy.” I wpatrzył się znowu w swój bryg, tę ostoję materialnego i moralnego istnienia, która wkrótce znajdzie się znów w jego mocy. Na spokojnym jak sadzawka morzu ciężka, gładka fałda żłobiła się i odpływała z obu stron kadłuba brygu, bowiem potężny „Neptun” holował z
wielkimi pośpiechem, jak o zakład. Na dziobie „Bonita” pojawił się holenderski artylerzysta wraz z paru innymi ludźmi. Stali spoglądając ku wybrzeżu, a Jasper pogrążył się znów w miłosnym zapamiętaniu. Nieoczekiwanie wstrząsnął nim głęboki gwizd parowej syreny na kanonierce. Rozejrzał się powoli. Skoczył z miejsca jak błyskawica, sadząc ku… dziobowi wzdłuż pokładu. – Wjedziecie na rafę Taamissy! – wrzasnął. Heemskirk stojący wysoko na pomoście rzucił w tył przez ramię ciężkie spojrzenie; dwóch marynarzy obróciło koło sterowe i „Neptun” oddalał się już szybko od krańca bladej wody kryjącej niebezpieczeństwo. Ha! w samą porę. Jasper odwrócił się natychmiast, aby spojrzeć na bryg. Zanim zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje – snadź zgodnie z rozkazem Heemskirka wydanym poprzednio artylerzyście – na dźwięk syreny rzucono linę holowniczą. Nie zdążył krzyknąć ani się poruszyć, gdy ujrzał bryg na swobodzie, mknący ukośnie do rufy kanonierki z całym nadanym mu rozpędem. Ścigał jego piękną, zwiewną postać oczyma rozszerzonymi niedowierzaniem, zdziczałymi od zgrozy. Krzyki na pokładzie pędzącego brygu doszły go tylko jako okropny, niewyraźny pomruk pośród łoskotu krwi walącej do uszu. Bryg niknął wyprostowany, pełen życia i niezrównanego wdzięku, rozwijając w tym strasznym popisie cały dar swojej szybkości. Mknął, dopóki gładka tafla! wody przed dziobem nagle nie zapadła się jak gdyby, niczym wessana w głąb, a wtedy stanął z dziwnym, gwałtownym drżeniem topów, pochylił nieco wyniosłe maszty i zastygł bez ruchu. Stał tak na rafie, podczas gdy kanonierka „Neptun” zatoczywszy wielki krąg ruszyła pod pełną parą ku Spermonde Passage kierując się ku miastu. Stał bez ruchu, bez najlżejszego ruchu, a w jego pozie było coś złowieszczego i nienaturalnego. W jednej chwili ogarnęła go pod zalewem słońca subtelna melancholia rzeczy tkniętych zagładą; był tylko plamą w lśniącej pustce przestrzeni – samotny już i opuszczony.
– Trzymać go! – wrzasnął głos z pomostu. Jasper rzucił się ku swojemu brygowi w ślepym porywie, jak człowiek rzuca się naprzód, aby chwycić w ramiona żywą, dyszącą, ukochaną istotę i ocalić ją od zagłady. „Trzymać go! Trzymać mocno!” – darł się porucznik u szczytu pomostowego trapu, a Jasper mocował się jak oszalały bez jednego słowa; widać było tylko jego głowę nad falującą kupą marynarzy „Neptuna”, którzy rzucili się na niego posłuszni rozkazowi. „Trzymać! Za nic nie chcę, żeby ten człowiek teraz się utopił!” Jasper przestał walczyć. Marynarze puścili go, jeden po drugim; odstępowali dalej i dalej w czujnym milczeniu, zostawiając go bez podpory w pustej, coraz szerszej przestrzeni, jak gdyby chcieli dać mu dość miejsca, aby mógł paść po walce. Ale nie zachwiał się nawet. W pół godziny później, gdy „Neptun” stanął na kotwicy na wprost miasta, Jasper ciągle jeszcze stał bez ruchu; nie poruszył nawet głową. Gdy ustał zgrzyt kotwicznego łańcucha, Heemskirk ciężkim krokiem zeszedł z pomostu. – Zawołać łódź – rzekł posępnie mijając wachtowego stojącego przy trapie i ruszył powoli ku miejscu, gdzie Jasper, cel wielu spojrzeń pełnych grozy, stał utkwiwszy wzrok w pokładzie, jakby zatopiony w ponurej zadumie. Heemskirk podszedł blisko i wpatrzył się w niego w zamyśleniu, trzymając palce na wargach. Oto stoi przed nim ten obsypany łaskami włóczęga, jedyny człowiek, któremu szatańska dziewczyna mogłaby opowiedzieć pewną historię. Ale on nie znajdzie w niej nic zabawnego. Historię o tym, jak porucznik Heemskirk… Nie, on się z tej historii śmiać nie będzie. Wygląda, jakby już nie miał się śmiać nigdy w życiu. Nagle Jasper podniósł oczy. Wzrok jego, pozbawiony wszelkiego wyrazu prócz bezgranicznego zdumienia, spotkał się ze wzrokiem Heemskirka, bacznym i chmurnym. – Wpadł na rafę! – rzekł cichymi, zdziwionym głosem. – Na… rafę – powtó-
rzył jeszcze ciszej i zdawał się śledzić w sobie rodzące się nowe i jakieś straszne, zdumiewające uczucie. – Najwyższy poziom przypływu… przypływ syzygijny – wtrącił Heemskirk z mściwym, triumfalnym wybuchem, który błysnął i zagasł. Urwał jakby zmęczony, utkwiwszy w Jasperze harde spojrzenie. W oczach jego niby posępna chmura mignęło skryte rozczarowanie, nieunikniony cień wszelakiej namiętności. – Najwyższy poziom! – powtórzył i pod wpływem gwałtownej reakcji uczuć zerwał z głowy wygalonowaną czapkę zakreślając nią szeroki, szyderczy łuk w stronę trapu. – A teraz wolna droga do sądów, przeklęty Angliku! – zawołał.
VI
Sprawa brygu „Bonito” musiała niechybnie wywołać wielką sensację w Makassarze – najładniejszym i najbardziej może schludnym z miast na wyspach – któremu to miastu rzadko się trafia sposobność do podniecających wrażeń. „Esplanada” ze swoją specjalną publicznością zorientowała się szybko, że zaszło coś niezwykłego. Już od dłuższego czasu obserwowano z dala na morzu parowiec holujący statek żaglowy; zwróciło ogólną uwagę, że parowiec zawinął do portu zostawiwszy gdzieś statek za portem. Dlaczego tak się stało? Widać było tylko maszty brygu – ze zwiniętymi żaglami – tkwiące w jednym i tym samym miejscu w kierunku południowym. A wkrótce rozeszły się wieści po natłoczonym bulwarze nabrzeżnym, że jakiś statek wpadł na rafę Tamissy. Tłum ocenił trafnie sytuację. Przyczyna jednak leżała poza jego zrozumieniem; któż bowiem mógł skojarzyć dziewczyną oddaloną o dziewięćset mil ze statkiem tkwiącym na rafie Tamissy? Któż mógł się dopatrywać odległych źródeł tego wypadku w psychologicznych motywach co najmniej trojga ludzi – nawet jeżeli jeden z tych trojga, porucznik Heemskirk, przeciskał się w tej chwili przez ciżbę w drodze do władz, którym miał złożyć ustny raport? Nie; publiczność z „esplanady” nie była zdolna do tego rodzaju dociekań, natomiast wiele rąk – rąk brunatnych, żółtych, białych – podniosło się, aby ocienić oczy wpatrzone w stronę morza. Wieści rozbiegły się szybko. Chińscy przekupnie podchodzili do drzwi swoich sklepów, a nawet niejeden biały kupiec wstał od biurka, aby wyjrzeć przez okno. Statek na Tamissie nie jest przecież codziennym wypadkiem. Pogłoski przybrały wkrótce bardziej okre-
śloną formę. – To towarowiec angielski – zatrzymany na morzu przez „Neptuna” w podejrzanych okolicznościach – Heemskirk holował statek do Makassaru, aby przeprowadzić śledztwo i – wskutek jakiegoś dziwnego wypadku… Później wypłynęła i nazwa statku. „«Bonito»! – Co takiego? Niemożliwe! – Tak, tak, «Bonito». O, patrzcie! można go stąd zobaczyć; ma tylko dwa maszty. To bryg. Nie myślałem, żeby ten człowiek dał się kiedy przyłapać. Ale i Heemskirk wcale jest zręczny! Mówią, że «Bonito» ma kabinę wymuskaną niby jacht jakiegoś wielkiego pana. Ten Allen to także coś w rodzaju dżentelmena. Przy tym straszny dziwak.” Jakiś młody człowiek kipiący najświeższymi wiadomościami wszedł szybko do biura Braci Mesman na „esplanadzie”. – O tak, to na pewno; „Bonito”. Ale państwo nie wiecie nic o całej historii, którą przed chwilą słyszałem. Ten drab zaopatrywał widać rzekę w broń w ciągu ostatniego roku, a może i dwóch lat. No i długa bezkarność tak go rozzuchwaliła, że ośmielił się sprzedać strzelby należące do inwentarza brygu. To fakt niezbity. Nie ma strzelb na „Bonicie”. Co za bezczelność! Tymczasem nie wiedział, że jeden z naszych okrętów wojennych czatuje u wybrzeża. Ale ci Anglicy tacy są zuchwali! Pewno wyobrażał sobie, że mu to ujdzie na sucho. Nasze sądy za często wypuszczają tych łajdaków, i to pod najbłahszymi pozorami. No, ale w każdym razie koniec ze sławnym „Bonitem”. Słyszałem właśnie w zarządzie portu, że bryg osiadł na rafie przy najwyższym poziomie przypływu; a w dodatku obciążony jest ładunkiem. Mówili mi, że żadna siła ludzka nie może ruszyć go z miejsca. Mam nadzieję, że to prawda. Jak to będzie świetnie, jeśli sławetny „Bonito” pozostanie tam na zawsze jako przestroga dla innych. Pan J. Mesman, Holender urodzony w koloniach, dobroduszny, ojcowski staruszek o wygolonej twarzy, spokojnej i pięknej, i gęstych, siwych jak stal
włosach, wijących się z lekka na kołnierzu, nie powiedział ani słowa w obronie Jaspera i „Bonita”. Wstał nagle z fotela. Na jego twarzy malowała się wyraźna troska. Zdarzyło się raz, że wśród rozmowy o przeróżnych interesach, o handlu wyspiarskim, sprawach finansowych i tak dalej Jasper doprowadził do zwierzeń na temat Frei; i zacny Mesman, który znał przed laty starego Nelsona i nawet pamiętał coś niecoś o istnieniu Frei, zdziwił się wtedy mocno i ubawił tą historią. – Aha, aha! Nelson! Tak, naturalnie. Bardzo uczciwy człowiek. I malutka dziewczyneczka o bardzo jasnych włosach. Tak, tak! Pamiętam doskonale! A więc wyrosła na taką piękną pannę i taką rezolutną, taką… – Tu wybuchnął niemal śmiechem. – Niech pan pamięta, kapitanie Allen; jak pan już wykradnie szczęśliwie swoją przyszłą żonę, musi pan do nas zawitać i będziemy ją tu gościli. Malutka jasnowłosa dziewczyneczka! Pamiętam. Pamiętam. Te wspomnienia właśnie sprawiły, że twarz Mesmana powlekła się troską na pierwszą wiadomość o rozbiciu brygu. Wziął kapelusz. – Dokąd pan idzie, panie Mesman? – Idę do Allena. Pewno jest na wybrzeżu. Może któryś z panów wie coś o nim? Ale nikt z obecnych nic nie wiedział. I pan Mesman wyszedł na „esplanadę”, aby zasięgnąć języka. Druga część miasta, leżąca obok kościoła i fortu, miała odmienne informacje. Pierwszym faktem, który zwrócił ogólną uwagę, był widok samego Jaspera idącego śpiesznym krokiem, jak gdyby go ścigano. I rzeczywiście jakiś Chińczyk, najwidoczniej przewoźnik, biegł za nim co tchu. Nagle, mijając Orange House, Jasper zboczył z drogi i wszedł do środka, a raczej wbiegł, przerażając wielce Gomeza, urzędnika hotelowego. Ale Chińczyk, wzniecający nieprzystojny hałas przed hotelem, przyciągnął uwagę Gomeza. Żalił się, że biały człowiek, którego przywiózł na brzeg z kanonierki,
nie zapłacił mu za przejazd. Biegł za nim aż tak daleko domagając się należności, a biały nie zwrócił najmniejszej uwagi na jego słuszne żądanie. Gomez zaspokoił kulisa kilku miedziakami i wrócił, aby zobaczyć się z Jasperem, którego znał bardzo dobrze. Ujrzał go stojącego sztywno przy małym, okrągłym stoliku. Na drugim końcu werandy siedziało kilku ludzi, którzy przerwali rozmowę i patrzyli w milczeniu na Jaspera. Dwóch graczy z kijami w ręku podeszło do drzwi bilardowego pokoju i przypatrywało mu się również. Na widok zbliżającego się Gomeza Jasper podniósł rękę wskazując na gardło. Gomez zauważył, że ubranie ma nieco przybrudzone, a spojrzawszy mu w twarz, rzucił się natychmiast po napój, o który Allen najwyraźniej prosił. Dokąd Jasper szedł, w jakim celu albo może dokąd zmierzał we własnej wyobraźni, gdy nagły poryw czy też widok znajomego miejsca sprawił, że wbiegł do Orange House, tego określić, niepodobna. Wsparł się lekko o stolik końcami palców. Było tam na werandzie dwóch ludzi, których znał dobrze, ale wzrok jego, błądzący stale dokoła jak gdyby w poszukiwaniu jakiejś drogi do ucieczki, ślizgał się po nich nieobecny, nie rozpoznający. Oni zaś ze swej strony patrzyli na niego nie wierząc świadectwu własnych oczu. Ńie, nic nie było szczególnego w jego twarzy; żadnego grymasu. Przeciwnie, była spokojna i nieruchoma. Tylko jakiś dziwny wyraz zmieniał ją nie do poznania. Czyż to może być Allen? – myślano ze zgrozą. W głowie Jaspera kłębił się chaos jasnych myśli. Zupełnie jasnych. Ta jasność właśnie była tak straszliwa wobec absolutnej niezdolności uchwycenia którejkolwiek z nich. Mówił do siebie czy też do owych myśli: „Spokojnie, spokojnie.” Przed nim pojawił się chiński kelner ze szklanką na tacy. Jasper wlał napój do gardła i wypadł na ulicę. Zniknięcie jego zdjęło z obecnych czar milczenia. Jeden z mężczyzn zerwał się i pobiegł szybko w tę stronę werandy, skąd można było ogarnąć wzrokiem prawie całą redę. W chwili gdy Jasper wyłonił się z drzwi Orange House i biegł w dole ulicą, mężczyzna ów krzyknął w podnieceniu do obec-
nych: – To był Allen we własnej osobie! Ale gdzież jego bryg? Słowa te zadźwięczały w Jasperowych uszach z niesłychaną mocą. Rozbrzmiały nimi niebiosa, jakby wzywając go do porachunku; w tych samych bowiem słowach zwróciłaby się do niego i Freja. Miażdżące pytanie; jak piorun uderzyło w jego jaźń i pogrążyło chaos myśli w nagłym mroku. Nie zatrzymał się jednak; zrobił jeszcze trzy kroki w ciemnościach i padł na ziemię. Zacny Mesman musiał dotrzeć aż do szpitala, zanim go odnalazł. Doktor oświadczył, że to lekki udar słoneczny. Nic poważnego. Za trzy dni będzie na nogach… Trzeba przyznać, że doktor miał słuszność. Po upływie trzech dni Jasper Allen wyszedł ze szpitala i stał się widzialny dla całego Makassaru – bardzo widzialny zaiste – i to na wcale długo; tak długo, że był poniekąd jednym z dziwowisk miasta; tak długo, że stał się wreszcie przedmiotem ogólnej pogardy; tak długo, że pamięć o jego natrętnym widoku żyje wśród wysp do dnia dzisiejszego. Rozmowy na „esplanadzie” i pojawienie się Jaspera w Orange House otwierają słynną sprawę „Bonita” oświetlając obie jej strony: faktyczną i psychologiczną. Jedną miały się zająć sądy, druga budziła współczucie; ta ostatnia przeraźliwie była oczywista, a przecież niezrozumiała. Trzeba sobie uprzytomnić, że pozostała niezrozumiała nawet dla mojego przyjaciela, autora listu, o którym wspominam w pierwszych wierszach opowiadania. Gdy się rozeszły wieści o wypadku, przyjaciel mój był właśnie w biurze u pana Mesmana i towarzyszył mu później w poszukiwaniu Jaspera. List jego przedstawił mi obie strony całej sprawy i niektóre z poszczególnych epizodów. Postawa Heemskirka sprowadzała się do głębokiej wdzięczności losowi za to, że nie stracił własnego okrętu – i nic poza tym. Mgła wisząca nad lądem tłumaczyła fakt, że podszedł tak blisko do rafy Tamissy. Ocalił swój okręt i nie dbał o resztę. Co się tyczy opasłego artylerzysty, ów zeznał po prostu, że rzucenie liny holowniczej wydało mu się najlepszym wyjściem z
sytuacji; przyznał jednak, że nagłość wypadku wytrąciła go z równowagi. W istocie zaś wykonał ściśle zlecenia Heemskirka; był mu ślepo oddany niby wierny sługa przesłużywszy pod jego rozkazami kilka lat na wschodnich morzach. Najbardziej zdumiewającą rzeczą w całej sprawie „Bonita” był raport artylerzysty. Zeznał, iż przystąpiwszy do odebrania broni palnej przekonał się, że nie ma w ogóle broni palnej na statku. Znalazł w kabinie na dziobie tylko pusty stojak na osiemnaście strzelb, ale samych strzelb nie było ani śladu. Pierwszy oficer brygu wyglądał na chorego i zachowywał się, jakby był niespełna rozumu; chciał wmówić gwałtem w artylerzystę, że kapitan Allen nic nie wie o zniknięciu strzelb; że to on, pierwszy oficer, sprzedał je niedawno w nocy pewnemu osobnikowi w górze rzeki. Na dowód tej historii pokazał kiesę srebrnych dolarów i domagał się, aby on, artylerzysta, je przyjął. Potem cisnął nagle kiesę na pokład, zaczął walić się po głowie obiema pięściami i sypać straszne przekleństwa na siebie samego jako na nędznika, który niegodzien jest żyć na świecie. Artylerzysta powtórzył to wszystko natychmiast swojemu zwierzchnikowi. Trudno powiedzieć, co właściwie Heemskirk miał na myśli, gdy zatrzymywał „Bonita”; pragnął przede wszystkim utrudnić życie mężczyźnie wybranemu przez Freję. Patrzył na Jaspera z żądzą powalenia go na ziemię – tego człowieka sytego uścisków i pocałunków. Potem powstało pytanie, jak to przeprowadzić, by nie zniszczyć przy tym siebie. Już sam raport artylerzysty wystarczał, by sprawa nabrała powagi. Lecz Allen miał przyjaciół i któż mógł zaręczyć, że nie potrafi się z tego wywinąć? Myśl, aby po prostu wholować na rafę bryg tak bardzo skompromitowany, przyszła mu do głowy, gdy słuchał w kabinie raportu opasłego artylerzysty. W tych okolicznościach ryzyko spotkania się z naganą nie było wielkie. Nale-
żało tylko zachować wszelkie pozory przypadku. Wyszedł na pokład, zawczasu już rozkoszując się tym planem, i wpatrzył się w swą nieświadomą ofiarę przewróciwszy oczami tak złowieszczo i tak cudacznie ściągnąwszy usta, że Jasper nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. A porucznik wszedł na pomost mówiąc do siebie: „Poczekaj! Zepsuję ci ja smak tych słodkich pocałunków. Gdy posłyszysz w przyszłości o poruczniku Heemskirku, nazwisko to nie wywoła u ciebie uśmiechu – przysięgam ci. Jesteś wydany w moje ręce.” A wszystko to stało się bez żadnego planu – można nieledwie powiedzieć: samo z siebie – jak gdyby same wypadki układały się tajemniczo, sprzyjając celom ponurej namiętności. Najprzebieglejsze knowania nie mogłyby się… lepiej przysłużyć Heemskirkowi. Dane mu było zaznać do syta zemsty nieziemskiej, niewiarygodnie wprost doskonałej: zadał śmiertelny cios w serce nienawistnemu przeciwnikowi i patrzył, jak ów chodzi po świecie ze sztyletem w piersi. Gdyż tak się rzecz miała z Jasperem. Chodził, poruszał się po mieście ze zmęczonymi oczyma i zmizerowaną twarzą, chudy i niespokojny, o ruchach porywczych i nieopanowanych; mówił nieustannie zapamiętałym i znużonym głosem, lecz czuł w duchu, że nic mu nigdy nie wróci brygu, tak jak nic nie jest w stanie uleczyć przebitego serca. Dusza jego, utrzymywana w spokoju przez napięcie miłosne i przemożny wpływ Frei, podobna była do niemej, ale przeciągniętej struny. Zadrgała i pękła pod uderzeniem. Czekał całe dwa lata w szczęsnym upojeniu na dzień, który już nigdy nie miał nadejść dla człowieka obezwładnionego na całe życie przez utratę brygu; człowieka – jak mu się zdawało – niegodnego już miłości, której podstawę usunięto mu spod nóg. Dzień po dniu przechodził przez miasto, szedł wzdłuż wybrzeża i dotarłszy do przylądka naprzeciw tej części rafy, na której tkwił rozbity bryg, pa-
trzył spokojnie ponad wodą na ukochaną jego postać – niegdyś ostoję radosnych nadziei, a teraz symbol rozpaczy, zastygły w żałosnym bezruchu i górujący nad pustym morskim widnokręgiem. Załoga opuściła bryg we własnych łodziach, które natychmiast po przybyciu do nabrzeża zostały zasekwestrowane przez władze portowe. Statek zasekwestrowano również w oczekiwaniu na wynik dochodzeń sądowych, ale te same władze nie zatroszczyły się bynajmniej o postawienie na brygu warty. Gdyż, zaiste, cóż mogło go stamtąd poruszyć? Chyba tylko cud; chyba tylko oczy Jaspera, wbite weń z natężeniem całymi godzinami, jak gdyby żywił nadzieję, że samą tylko siłą wzroku zdoła go przyciągnąć do swej piersi. Cała ta historia, o której wyczytałem w obszernym liście przyjaciela, mocno mnie zatrwożyła. A już przerażeniem zdjęła mnie relacja, iż Schultz, pierwszy oficer z „Bonita”, chodził wszędzie i dowodził z rozpaczliwym uporem, że to on, a nie kto inny, sprzedał strzelby. „Ukradłem je”, zapewniał. Naturalnie, że nikt mu nie chciał wierzyć. Nawet mój przyjaciel nie wierzył mu, choć oczywiście podziwiał wielce jego poświęcenie. Wielu jednak twierdziło, że pomawianie siebie o złodziejstwo, aby uratować przyjaciela, jest zaparciem się siebie sięgającym zbyt daleko. Było to jednak tak oczywiste kłamstwo, że nie mogło mieć właściwie żadnego – znaczenia. Co do mnie, przyznaję, że wprost struchlałem znając psychikę Schultza i wiedząc, jak dalece ten fakt musi być prawdziwy. Oto jak przewrotny los skorzystał ze szlachetnego uczynku; czułem się niejako współwinowajcą tej przewrotności, ponieważ zachęcałem poniekąd Jaspera do umowy z Schultzem. Jednak ostrzegałem go również. „Ów człowiek dostał po prostu bzika na ten temat – pisał mój przyjaciel. – Poszedł ze swoją historią do Mesmana. Mówił, że pewien łotr, biały człowiek żyjący wśród krajowców w górze owej rzeki, spoił go dżinem jednego wieczoru, a potem zaczął z niego szydzić, że nie ma ani grosza. Schultz, zapew-
niając nas, że jest człowiekiem uczciwym i że należy mu wierzyć, wyznał, iż staje się złodziejem, gdy sobie podpije. Opowiedział dalej, jak wrócił owej nocy na statek, wyniósł strzelby jedną po drugiej bez najlżejszych wyrzutów sumienia, złożył je w łódce, która podpłynęła do brygu, i dostał po dziesięć dolarów za sztukę.” „Na drugi dzień był chory ze wstydu i zmartwienia, ale nie miał odwagi przyznać się swojemu dobroczyńcy. Gdy kanonierka zatrzymała bryg, zapragnął śmierci, przerażony możliwymi skutkami swojego czynu, i byłby ją poniósł z radością, gdyby ofiara jego życia mogła z powrotem sprowadzić strzelby na statek. Nie powiedział nic Jasperowi mając nadzieję, że bryg będzie natychmiast uwolniony. Gdy stało się inaczej i gdy zatrzymano Jaspera na kanonierce, zdjęty rozpaczą, gotów był śmierć sobie zadać; pomyślał jednak, że obowiązek nakazuje mu żyć, aby dać świadectwo prawdzie. «Jestem uczciwym człowiekiem! – powtarzał głosem, który nam łzy do oczu sprowadzał. – Musicie mi wierzyć, kiedy wam mówię, że staję się złodziejem, podłym, nędznym, przebiegłym, czającym się złodziejem, jak tylko wypiję parę kieliszków. Zaprowadźcie mnie tam, gdzie będę mógł przysięgnąć, że to prawda.»” „Gdy przekonaliśmy go wreszcie, że jego zeznania nie mogą się przydać Jasperowi – jakiż bowiem sąd holenderski, złapawszy raz angielskiego kupca, przyjąłby takie wyjaśnienia i zaiste, jak, kiedy i gdzie można się było – spodziewać udowodnienia tych zeznań – więc gdyśmy go o tym przekonali, podniósł ręce do głowy, jak gdyby chciał sobie wyrywać włosy garściami, lecz uspokoił się nagle i rzekł: «Więc do widzenia panom.» Wyszedł z pokoju tak zmiażdżony, że, zdało się, ledwie powłóczył nogami. Tejże nocy popełnił samobójstwo, poderżnąwszy sobie gardło w domu pewnego Metysa, gdzie zamieszkał po rozbiciu się brygu.” To samo gardło – pomyślałem, wstrząsając się ze zgrozy – w którym rodził
się ów tkliwy głos, przemawiający wprost do serca, męski i czarujący zarazem; głos, który wzbudził od razu współczucie Jaspera i zdobył sympatię Frei! Któż by się spodziewał, że taki los czeka łagodnego Schultza, tego niemożliwego człowieka, tego naiwnego złodzieja, tak idiotycznie szczerego, że nawet w ludziach przez niego poszkodowanych wzbudzał tylko coś na kształt złości zmieszanej ze śmiechem? Był doprawdy niemożliwy. A przecież jego żywot nie powinien być tragiczny, choć głodowy i tajemniczy: żywot nieszkodliwego łazęgi nabrzeżnego o łagodnych oczach, pędzony wśród krajowców. Są wypadki, kiedy ironia losu – którą niejeden potrafi odkryć na drodze ludzkiego życia – przybiera wszelkie oznaki brutalnego i… okrutnego szyderstwa. Przeszedłem do porządku dziennego nad śmiercią Schultza i czytałem w dalszym ciągu list przyjaciela. Opisywał jeszcze, jak tkwiący na rafie bryg, rabowany przez krajowców z nabrzeżnych osad, przybierał stopniowo rozpaczliwy wygląd i widmową szarość wraku. Jasper zaś nikł w oczach z dnia na dzień, aż zdał się wreszcie cieniem. Przechodził co dzień brzegiem „esplanady” porywczym krokiem. Nikły uśmiech nie schodził mu z ust, a oczy miał straszliwie rozbiegane. Spędzał dnie całe na samotnym, piaszczystym cyplu wpatrując się żarliwie w bryg, jak gdyby oczekiwał, że cień jakiś wstanie z pokładu i skinie na niego poprzez butwiejące nadburcie. Mesmanowie zajmowali się Allenem, o ile to tylko było w ich mocy. Sprawę „Bonita” odesłano do Batawii, gdzie się bez wątpienia rozpłynie w mgle urzędowych papierów. Serce mi się krajało, gdym czytał to wszystko. Ów przedsiębiorczy i gorliwy oficer, porucznik Heemskirk – którego chmurnej twarzy, ponurej i zarozumiałej, nie rozjaśniła wcale pochwała udzielona mu nieoficjalnie przez władze – powrócił na swoje stanowisko w Molukkach… Wreszcie przy końcu obfitego, życzliwego listu, który zawierał wiadomości o wszystkim, co działo się na wyspach przynajmniej przez pół roku, przy-
jaciel mój pisał: „Przed paru miesiącami stary Nelson przyjechał do Makassaru statkiem pocztowym z Jawy. Zdaje się, że chciał odwiedzić Mesmana. Była to wizyta tajemnicza i niezwykle krótka, zważywszy na daleką podróż. Mieszkał przez cztery dni w Orange House, nie mając najwidoczniej nic specjalnego do załatwienia, i wrócił na parowcu dążącym do Straits. Pamiętam, jak ludzie gadali swojego czasu, że Allen ma się do córki starego Nelsona, tej dziewczynki, którą wychowywała pani Harley i która mieszkała potem z ojcem na Siedmiu Wyspach. Pamiętasz pewnie starego Nelsona…” Czy pamiętam starego Nelsona! I jak jeszcze. List donosił mi wreszcie, że stary Nelson pamięta mnie również, ponieważ w jakiś czas po swojej prze – lotnej wizycie w Makassarze pisał do Mesmanów pytając o mój adres londyński. Fakt, że stary Nelson (czy też Nielsen) – którego główną cechą było głębokie i głuche niezrozumienie dla wszystkiego, co go otaczało – fakt, że ten człowiek chciał pisać do kogokolwiek, że w ogóle miał coś do powiedzenia, już sam przez się był zaskakujący. A do tego jeszcze do mnie! Czekałem z niecierpliwością i niepokojem, co też mi przyniesie list tego człowieka o wrodzonym braku inteligencji, lecz niecierpliwość moja zdążyła się wyczerpać, zanim ujrzałem kopertę z jednopensowym znaczkiem i stemplem pocztowym Notting Hill, zaadresowaną drżącym, mozolnym pismem starego Nelsona, starczym i dziecinnym zarazem. Powstrzymałem się na chwilę od otwarcia listu podniósłszy ręce nad głową i złożywszy tym należny hołd zdziwienia temu nadzwyczajnemu faktowi. A więc przyjechał do Anglii, aby stać się ostatecznie Nelsonem;, a może podąża do Danii, gdzie obróci się znów w pierwotnego Nielsena? Nie umiałem sobie wyobrazić starego Nelsona (czy też Nielsena) poza strefą tropikalną. A jednak jest w Londynie i prosi, abym go odwiedził. Mieszkał w pensjonacie na jednym ze skwerów w zasobnym ongiś Bay-
swater, dzielnicy zamieszkałej obecnie przez ludność pracującą. Polecono mu właśnie ten pensjonat. Wybrałem się do niego w jeden z owych londyńskich dni styczniowych – w jeden z tych dni, na które składają się cztery diabelskie żywioły: zimno, wilgoć, błotom i sadza w połączeniu ze specjalną lepkością powietrza, które przywiera do samej duszy jak nieczysta odzież. A jednak zbliżając się do mieszkania Nelsona ujrzałem, jak hen, daleko – za brudną zasłoną z czterech żywiołów – migoce nużący i przepyszny blask błękitnego morza; ujrzałem Siedem “Wysp rozsianych jak drobniutkie plamki, z których najmniejszą wieńczy czerwony, wysoki dach bungalowu. Wizja ta dokuczała mi niemało. Zastukałem do drzwi drżącą ręką. Stary Nelson (czy Nielsen) wstał od stołu, na którym leżał brudny pugilares pełen papierów. Zdjął okulary i podał mi rękę. Milczeliśmy obaj przez chwilę, po czym Nelson, zauważywszy, że rozglądam się wyczekująco, wymamrotał kilka słów, z których zrozumiałem tylko „córka” i „Hongkong”, spuścił oczy i westchnął. Wąsy jego – sterczące jak ongi na wszystkie strony – były teraz zupełnie białe. Starcze policzki zaokrągliły się z lekka i nabrały koloru; jakiś specjalny rys, nadający zawsze dziecinną cechę jego twarzy, wystąpił teraz znacznie silniej. Podobnie jak jego pismo, wyglądał zarazem starczo i dziecinnie. Wiek zaznaczony był najdobitniej w niespokojnym czole, porytym nieinteligentnymi zmarszczkami, i w okrągłych, naiwnie mrugających oczach, które wydały mi się zmęczone i szkliste; a może były pełne łez? Odkrycie, że stary Nelson dokładnie zdaje sobie z czegoś sprawę, było dla mnie faktem zupełnie nowym. Po kilku wstępnych, niezgrabnych zdaniach zaczął mówić swobodnie. Gdy urywał, wtrącałem jakieś pytanie. Zapadał nagle w milczenie, złożywszy ręce na kamizelce; poza jego przypominała mi wówczas wschodnią werandę, gdzie zwykł był przesiadywać prowadząc ciche rozmowy i wydymając policzki w czasach, które zdawały się tak bardzo,
bardzo odległe. Mówił rozsądnie, trochę niespokojnym tonem. – Nie, nie. Nie wiedzieliśmy nic przez całe tygodnie. I skądże mieliśmy wiedzieć mieszkając na takim odludziu? Poczta nie dochodzi do Siedmiu Wysp. Ale pewnego dnia wybrałem się do Bangki w swojej wielkiej łodzi żaglowej; chciałem się przekonać, czy nie ma dla nas listów. Wpadła mi w rękę holenderska gazeta. Było tam tylko trochę morskich wiadomości: angielski bryg „Banito” rozbił się na redzie w Makassarze. Nic więcej. Zabrałem gazetę do domu i pokazałem ją dziewczynie. „Nigdy mu tego nie daruję!” – krzyczy na to z tą swoją zapalczywością. „Moja droga – mówię do niej – jesteś przecież rozsądną dziewczyną. Najlepszy marynarz może utracić statek. Ale powiedz mi, jak się czujesz?” Wygląd jej zaczynał mnie niepokoić. Z początku ani chciała słyszeć o podróży do Singapuru. Ale przecież taka rozsądna dziewczyna nie mogła upierać się bez końca. „Rób, jak chcesz, tatusiu” – mówi do mnie. Trudno było poradzić sobie z tą podróżą. Trzeba było złapać parowiec na pełnym morzu – ale dowiozłem ją szczęśliwie. No a tam, naturalnie, lekarze. Gorączka. Anemia! Położyli ją do łóżka. Kobiety bardzo były dla niej dobre. Oczywiście i w naszych dziennikach znalazła się wnet ta cała historia. Przeczytała ją aż do końca leżąc na kanapie; potem wyciągnęła do mnie rękę z dziennikiem, szepnęła: „Heemskirk”, i zemdlała. Długi czas patrzył na mnie, mrugając, a oczy jego napełniły się znów łzami. – Na drugi dzień – ciągnął bez śladu wzruszenia w głosie – czuła się silniejsza i gawędziliśmy z sobą długo. Powiedziała mi wszystko. Tu stary Nelson spuścił oczy i opisał mi cały epizod z Heemskirkiem według słów Frei, po czym ciągnął dalej urywanymi zdaniami, patrząc na mnie naiwnie: „Kochanie – mówię do niej – zachowałaś się na ogół jak rozsądna dziewczyna.” „Wstrętna byłam! – krzyknęła – a on zadręcza się na śmierć tam da-
leko.” – Za rozsądna była i widziała sama, że nie może nigdzie jechać w takim stanie. Ale ja pojechałem. Kazała mi jechać. Pielęgnowano ją bardzo starannie. Anemia! Mówili jednak, że idzie ku lepszemu. Zatrzymał się. – Czy pan go widział? – szepnąłem. – O tak, widziałem go – zaczął znów rozważnym tonem, jakby uzasadniał jakiś pogląd. – Widziałem. Odnalazłem go. Oczy na cal zapadłe; z twarzy zostały tylko skóra i kości, w ogóle szkielet w brudnym białym ubraniu. Tak właśnie wyglądał. Jak mogła Freja… Ale ona nigdy… nigdy naprawdę… Siedział tam, jedyna żywa istota! w promieniu kilku mil wzdłuż wybrzeża, siedział na kłodzie wyrzuconej przez morze. Ostrzygli go w szpitalu i włosy mu nie odrosły. Oparł brodę na ręku i wlepił we mnie oczy. Między nim a horyzontem nie było na morzu nic prócz rozbitego statku. Zbliżyłem się do niego, a on ledwie że poruszył głową. „To ty, staruszku?” – mówi do mnie. Gdyby go pan zobaczył, zrozumiałby pan od razu, jakie to było absurdalne, by Freja kochała tego człowieka. Zresztą, ja nic nie mówię. Może tam coś i było. Pan wie, w jakiej ona żyła samotności. Ale żeby z nim miała uciec! nigdy w życiu! Szaleństwo. Zanadto była rozsądna. Zacząłem mu robić łagodne wyrzuty. A on jak na mnie nie wsiądzie: „Pisać do pana! O czym? Przyjechać do niej! I z czymże? Gdybym był mężczyzną, byłbym ją dawno porwał, ale ona zrobiła ze mnie dziecko, szczęśliwe dziecko. Niech pan jej powie, że tego samego dnia, kiedy na tej rafie zginęło wszystko, co posiadałem… tego samego dnia odkryłem, że nie mam nad nią żadnej władzy. Czy przyjechała z panem?” – krzyknął i błysnął ku mnie ogniem z tych swoich zapadniętych oczu. Potrząsnąłem głową. Jakże miała przyjechać? Anemia! – „Aha, widzisz, staruszku! Więc odejdź i zostaw mnie samego z tym duchem” – powiada i pokazuje głową swój rozbity bryg. Cóż, wariat! Zmierzch już zapadał. Nie miałem ochoty zostawać dłużej w pustce sam na sam z tym człowiekiem. Nie chciałem mu powiedzieć o choro-
bie Frei. Anemia! I po co o tym mówić? takiemu wariatowi! Cóż by to był za mąż dla takiej rozsądnej dziewczyny. Nie mógłbym im zostawić nawet swojej niewielkiej posiadłości. Władze holenderskie nie pozwoliłyby nigdy Anglikowi tam się osiedlić. Wtedy to jeszcze nie było sprzedane. Jeden z moich ludzi, pan wie, Mahmat, pilnował tego w moim zastępstwie. Później oddałem to holenderskiemu Metysowi za dziesiątą część wartości. Ale mniejsza z tym. Nic mnie to już nie obchodziło. No więc… odszedłem od niego. Trafiłem na wracający parowiec. Opowiedziałem wszystko Frei: „To wariat – mówię jej – i, widzisz, jedyną rzeczą na świecie, którą kochał, był jego bryg.”, „Może – rzekła do siebie i popatrzyła gdzieś w, dal; oczy miała tak samo zapadnięte jak i jego oczy – może to i prawda. Tak! nie pozwoliłabym mu nigdy sobą zawładnąć.” Stary Nelson urwał. Siedziałem przykuty do miejsca i zimno mi się zrobiło w tym pokoju, gdzie jasny ogień palił się na kominku. – Więc widzi pan – ciągnął dalej – ona nigdy o niego prawdziwie nie dbała. Była na to za rozsądna. Zabrałem ją do Hongkongu. Kazali zmienić klimat. Ach, ci doktorzy! Mój Boże! Była zima. Przyszło dziesięć dni chłodnych mgieł i wiatru, i deszczu. Zapalenie opłucnej… Ale niech pan tylko posłucha. Rozmawialiśmy mnóstwo ze sobą, i we dnie, i wieczorami. Kogóż miała na świecie prócz mnie jednego? Opowiadała mi masę rzeczy, moja dziewczynka jedyna. Czasami śmiała się trochę. Patrzyła na mnie i śmiała się odrobinę… Wzdrygnąłem się. Spojrzał na mnie niepewnie w dziecinnej, markotnej zadumie. – Mówiła często: „Doprawdy, tatusiu, nie chciałam być dla ciebie złą córką.” A ja odpowiadałem: „Naturalnie, kochanie. Nie mogłaś chcieć czegoś podobnego.” Tak sobie leży spokojnie i nagle mówi: „Ciekawa jestem…” Albo znów: „W gruncie rzeczy byłam tchórzem.” – Pan wie, chorzy mówią takie różne rzeczy. Powtarzała też nieraz: „Byłam zarozumiała, uparta, kapryśna.
Starałam się dogodzić samej sobie. Samolubna byłam albo też tchórzliwa…” Ale pan rozumie, czego to chorzy nie wygadują! Raz przeleżała, milcząc, prawie cały dzień. Wtem mówi: „Tak! kto wie, gdyby ten dzień nadszedł, nie byłabym może pojechała. To zupełnie możliwe. Nie wiem nic! – krzyknie nagle. – Tatusiu, zasuń firankę. Zasłoń morze. Wyrzuca mi moje szaleństwo.” Zadyszał się i umilkł. – Więc widzi pan – ciągnął szeptem. – Taka ciężka choroba… bardzo ciężka choroba. Zapalenie opłucnej. I tak nagle… – Wskazał palcem na dywan, a mnie ogarnęła dojmująca litość na myśl o tej biednej dziewczynie, która uległa w walce z niedorzecznością trzech mężczyzn i straciła w końcu wiarę w samą siebie. – Sam pan widzi – zaczął znów przybitym głosem. – Ona nie byłaby nigdy… Wspominała pana kilka razy. Dobry przyjaciel. Rozsądny człowiek. Więc chciałem panu sam powiedzieć… żeby pan poznał prawdę. Taki chłystek! Jakżeby to mogło być? Bardzo była samotna. I może przez chwilę… Nonsens! Dla mojej Frei wykluczona była miłość. Taka rozsądna dziewczyna… – Człowieku! – krzyknąłem zrywając się na równe nogi – czy nie widzisz, że przez to umarła? Powstał także. – Nie, nie! – jąkał się jakby ze złością. – Doktorzy… zapalenie opłucnej. Taki ciężki stan. Zapalenie… Powiedzieli mi przecież. Opłuc…. Nie dokończył słowa. Utonęło w szlochu. Podniósł ręce ruchem pełnym rozpaczy i przerwał swą okropną komedię cichym, rozdzierającym płaczem: – A ja ją miałem za taką rozsądną!