JOSEPH CONRAD I FORD MADOX HUEFFER SPADKOBIERCY TYTUŁ ORYGINAŁU «THE INHERITORS» PRZEŁOŻYŁA HENRYK KRZECZKOWSKI Przedmowa Współpraca pisarska Conrada ...
7 downloads
28 Views
906KB Size
JOSEPH CONRAD I FORD MADOX HUEFFER
SPADKOBIERCY TYTUŁ ORYGINAŁU «THE INHERITORS» PRZEŁOŻYŁA HENRYK KRZECZKOWSKI
Przedmowa Współpraca pisarska Conrada z Fordem Madox Fordem wciąż jeszcze czeka na gruntowną monografię. Krążą wokół niej plotki, sądy jednostronne, aż nazbyt często podyktowane osobistymi antypatiami, a nawet złą wolą, niekiedy wynikające z przekonania, że uszczerbek, sławie jednego wyrządzony, przysporzy jej drugiemu Złożyło się na to wiele przyczyn. Stosunki między pisarzami, po krótkim okresie zażyłej przyjaźni, ochłodły, śmierć Conrada wyzwoliła spór między ludźmi z jego najbliższego otoczenia a człowiekiem, który ośmielił się, tuż po odejściu ich bożyszcza, opublikować wspomnienia uniemożliwiające, a w każdym razie utrudniające budowę kapliczki, mającej pozwolić kapłanom nowego kultu utrzymanie się na kruchej tafli literackiego środowiska W tej nierównej, walce, Ford, pisarz trudny i cieszący się podówczas popularnością głównie wśród młodej awangardy literackiej, miał przeciw sobie satelitów słońca, które po śmierci rozbłysło olbrzymim światłem, broniących pazurami swej literackiej raison d’ętre. Drogo przyszło zapłacić Fordowi za swe rzekomo obrazoburcze wyznania Polemiczna książka o Conradzie nie spełniła nadziei, jakie w niej pokładał autor. Pisał ją pragnąc złożyć hołd geniuszowi tak gorąco podziwianemu, a zarazem zamierzając rozprawie się z tymi, którzy już wówczas usiłowali przekreślić jego osobisty dorobek nalepieniem na jego nazwisku etykietki „współpracownika Conrada w pierwszym okresie jego twórczości”. Ford Madox Ford pisząc swe osobiste wspomnienia był już pisarzem dojrzałym, uznanym, mającym za sobą najlepsze powieści Książka o Conradzie miała być czymś innym aniżeli zdawkową faktografią czy też wspominkarskim ględzeniem. Pozostawiał to innym, których na nic więcej stać nie będzie, sam zaś postawił sobie ambitne zadanie namalowania portretu artysty, jakim go znał i rozumiał. Tłem tego portretu była współpraca twórcza obu pisarzy. Przeciwstawienie dwóch indywidualności pozwalało silniej podkreślić najistotniejsze cechy Conrada jako artysty, a równocześnie zakreślić możliwie najbardziej wyraźne granice. Czekał jednak Forda zawód; do ataku ruszyli ludzie, którzy nie chcieli i nie umieli zrozumieć, jego książki. Został
przedmiotem zjadliwych napaści. Coraz mniej słyszano o Fordzie-pisarzu, coraz więcej o niewdzięczniku usiłującym pomniejszyć wielkość Conrada. Hej wodziła w tej kokoszej wojnie pani Jessie Conrad, biedna, zahukana, porządna mieszczka, którą małżeństwo z Conradem skazało na tak nieodpowiednią dla niej rolę muzy słynnego powieściopisarza. Gdy czyta się stronice, jakie w swym elaboracie poświęciła byłemu przyjacielowi domu, pierwszą reakcją jest wesołość. Jakiż straszny był ten Ford! Niepunktualny, arogancki, niedbały, nieprzyjemnie dziwaczny. Pani Jessie opisuje mieszkanie Fordów; ze słów bije ledwo hamowane przerażenie zmieszane z odrazą. „Całą prawie podłogę pokrywał wyblakły, zniszczony turecki dywan. Na wszystkich stołach porozrzucane były książki. W jednym rogu pokoju stał duży tapczan pokryty jakąś spełzniętą tkaniną... Na zakopconych ścianach, w różnych dziwacznych miejscach, wisiały reprodukcje malarskie Forda Madoxa Browna... Z niskich okien sączyło się przez oprawione w ołów szyby światło dzienne, które jakby z rampy scenicznej padało na wysoką postać Elsie Hueffer (żony Forda)...” Wreszcie pada zarzut główny: Ford w swej książce ani razu nie wspomniał o pani Conradowej. Szybko jednak wesołość ustępuje miejsca przerażeniu. Przecież to Jessie Conrad jest głównym obrońcą wielkiego pisarza przed rzekomym oszczercą Fordem, przecież to ona kroczy w pierwszym szeregu stróżów zabrązowanego geniusza. Bez trudu da się wytropić geneza wszystkich złośliwości; wyraźny ślad prowadzi do saloniku czy też kuchni ofiarnej i przyzwoitej skądinąd żony wielkiego pisarza. Uwagi te niezbędne były jako wstęp do informacji o Fordzie Madox Fordzie. Pisarz ten, któremu wzrastająca ostatnio popularność zdaje się wynagradzać krzywdę zapoznania, znany był dotąd polskiemu czytelnikowi jedynie z wspomnianego powyżej dzieła pani Gonradowej i powierzchownej wzmianki w książce francuskiego krytyka Jean-Aubry. A przecież odegrał on poważną rolę w literaturze angielskiej pierwszej połowy naszego stulecia, zarówno jako autor kilku świetnych powieści, jak też wydawca „English Review”, pisma, wokół którego skupiły się najpoważniejsze pióra, i późniejszego „Transatlantic Review”, w którym Ford „odkrył” Joyce’a i Hemingwaya i które, zdaniem Edmunda Wilsona, było sztandarem wszystkiego, co nowe i ciekawe we współczesnej literaturze. Ford Madox Hueffer (nazwisko o brzmieniu niemieckim zmienił pod
wpływem nastrojów antyniemieckich panujących podczas pierwszej Wojny Światowej) urodził się w r. 1873, w rodzinie związanej od kilku pokoleń z życiem kulturalnym Anglii. Dziadek jego po kądzieli, znany malarz Ford Madox Brown, był jednym z inspiratorów bractwa prerafaelitów, ojciec, dr Hueffer, wpływowym krytykiem muzycznym londyńskiego „Timesa” i autorem monografii o Wagnerze. Po przedwczesnej śmierci ojca Ford wychowuje się w domu swych dziadków, przez który przewija się plejada najświetniej-zych nazwisk epoki. Często bywa tu spokrewnione z Brownami małżeństwo Rosetti, gośćmi są Carlyle, Tennyson, Morris i Swinburne. W latach osiemdziesiątych postać miłego, układnego, lecz niczym nie wyróżniającego się chłopczyka pojawia się często na obrazach ówczesnych malarzy; niedługo jednak zdobędzie sobie popularność innego rodzaju. Gdy po ukończeniu szkół Ford pragnie zostać oficerem, dziadek nie chce o tym słyszeć. W tej rodzinie wszyscy byli geniuszami i nie ma żadnego powodu, by Ford nim nie został. W osiemnastym roku życia znajduje wydawcę na swą pierwszą książkę, bajkę O Brązowej Sowie. Sprzedaje prawa za 10 funtów, roztoczy nająć tą transakcją długi łańcuch nieudanych kontraktów wydawniczych. Brązowa Sowa należy bowiem do najczęściej wznawianych utworów tego pisarza. Na rok przed spotkaniem Conrada Ford miał już za sobą sześć książek, w tym jeden tom poezji i biografię swego dziadkamalarza. Ford, zmuszony do obrania kariery literackiej, nie rezygnuje bynajmniej z trybu życia „obywatela ziemskiego”, którym, jak mu się w młodości zdawało, pragnął zostać. Przybiera odpowiednie pozy, zaskakuje swoimi często niezwykłymi pomysłami i zmyślonymi opowiadaniami o sobie. „Czy był jednak snobem? - zapytuje autor wnikliwego eseju o tym pisarzu, młody, wybitny krytyk angielski Kenneth Young. - Czy był kłamcą? W każdym razie nie w pospolitym znaczeniu tego słowa. Ci, którzy znali go naprawdę dobrze, uważali, że jest przemiłym przyjacielem. Stephen Crane pisał do swego znajomego: „Niech się pan nie zraża sposobem bycia Hueffera. Traktuje z wyższością Mr Jamesa, z wyższością Mr Corirada, oczywiście traktuje mnie z wyższością i tak samo zachowa się wobec Wszechmocnego, gdy się z nim spotka, lecz Pan Bóg pogodzi się z tym, ponieważ Hueffer to porządny chłop.” Ford żywił głęboki i entuzjastyczny podziw dla prozy Henry Jamesa i Flauberta. Znał tych pisarzy niemal na pamięć i potrafił recytować długie
fragmenty ich utworów. Nie oznacza to bynajmniej, że został ich naśladowcą czy epigonem. W tej szkole buduje jedynie swój warsztat pisarski, który pozwolił mu operować piękną i giętką angielszczyzną i wprowadzić do niej rytm języka codziennego, tak odmienny od języka konwencji literackiej. Zetknięcie się z Conradem było wydarzeniem przełomowym. Ford słynący już wówczas jako świetny stylista wtajemniczał Conrada w najgłębsze tajniki języka, który nie był jego językiem ojczystym, Conrad zaś odwzajemniał się kładąc podwaliny pod opanowanie techniki powieściowej przez Forda. Spotkali się w 1897 lub 1898 r. na wsi u Edwardostwa Garnettów. On był znanym krytykiem i recenzentem (a raczej swego rodzaju doradcą literackim) wielkiej firmy wydawniczej, ona - znakomitą tłumaczką literatury rosyjskiej. Warto przypomnieć opis tego pierwszego spotkania zawarty w książce Forda: „Conrad nie zrobił żadnego wrażenia na pisarzu [tj. Fordzie]. Mr. Conrad był autorem Szaleństwa Almayera, wielkiej książki na romantyczną modłę, lecz pisanej za bardzo w stylu Daudeta, z którego pisarz wyrósł już w szkolnej ławie, gdy mając lat osiemnaście znał na pamięć «Lettres de Mon Moulin». A więc nowy, wielki pisarz. Ale wielcy pisarze czy artyści przejedli się pisarzowi, który od kołyski wychowywał się wśród szkiców Rosettiego, dla którego Swinburne, Watts-Dunton, Hali Caine... byli najpospolitszymi szczegółami jego krajobrazu. A Mr. Garnett zwykł był przyprowadzać wielkich Nowych... jednego po drugim, by drażnić pisarza, jak gdyby był wyleniałym lwem... W ten sposób Mr. Garnett przyprowadził Stephana Crane’a, Conrada, lorda Olliviera, żonę sekretarza Stowarzyszenia Fabiańskiego, sekretarza Stowarzyszenia Fabiańskiego... całą procesję: zupełnie tak właśnie, jak by ów pisarz był wyleniałym lwem w wędrownej menażerii... A Mr. Garnett drażnił go opowiadając, że pisarz posiada zbyt wiele indywidualności, by kiedykolwiek zdobyć czytelników... Był to najbardziej przygnębiający okres w życiu, w którym bynajmniej nie brakowało przygnębiających okresów.” Następne spotkanie było bardziej owocne, co więcej, odsłoniło przed Fordem cały czar osobisty Conrada, zapoczątkowało podziw i szacunek, jaki odczuwał dla niego do końca, i zapoczątkowało współpracę. Cóż mogło skłonić tych tak bardzo różnych ludzi do podjęcia tak ryzykownej kombinacji? Dzieliły ich różnice niewątpliwie istotne. Przede wszystkim lata. Młody, ambitny literat, gdyby nawet poznanie nastąpiło w
innych aniżeli opisane wyżej warunkach, musiał traktować z naturalną dla młodzieży pobłażliwością cudzoziemca, siłą wdzierającego się na angielski parnas. Dla Conrada zaś Ford w najlepszym wypadku był zarozumiałym młokosem, rozpuszczonym literackim złotym młodzieńcem. A jednak obaj zdecydowali się niemal że natychmiast. Obaj widzieli w tym niewątpliwie swoje korzyści. Jest rzeczą niemożliwą, by Conrada, przebywającego podówczas w środowisku Garnettów, nie doszły bardzo pochlebne opinie o Fordzie, a Ford był zbyt dobrym pisarzem, by nie odkryć natychmiast wielkości Conrada. Ale obaj wiedzieli, jak trudna jest droga, którą się wybierają. Zabrali się więc do Przygody, której szkic Ford odczyta Conradowi przy najbliższym spotkaniu. Reakcja Conrada jest żywiołowa. Gdy sprawy nie układają się po jego myśli, jęczy, klnie, a nawet w pasji rzuca przedmiotami. Ford znosi to i tłumaczy pięknie w zaopatrzonym przez panią Conradową w tak niemądre 1 nielojalne komentarze, cytowanym fragmencie. „Conrad nie byłby Conradem, gdyby nie jego książki. Nie tworzył literatury, był sam raczej literaturą elżbietańskich awanturników... Proszę sobie wyobrazić kogoś, kto wyrusza w drogą w starym wiklinowym powoziku, zaprzężonym w coś, co przypomina muła, i chce uzyskać u kupca w Hythe trzyletni kredyt... Proszę sobie dalej wyobrazić kogoś, kto wyrusza ze Stanford-le-Hape, bezpiecznej przystani, gdzie ostatecznie nie brak statków, gdzie są zatoczki, rzeki wpływające do morza, przypływy i odpływy oraz wyspy, w głąb nieznanej krainy dzikich i obcych mu narodów, w krainę nieurodzajnych wydm daleko od morza, które było mu schronieniem, i że ten ktoś chce skłonić mało znanego mistrza pióra, najlepszego stylistę Anglii, aby wyrzekł się swej wolności na korzyść współpracy. To tak, jak gdyby ktoś zaryzykował pójść w głąb Palembang, aby pierwszego prawie nie znanego mu człowieka skłonić do zdradzenia tajemnicy, gdzie znajdują się te czarodziejskie zatoczki, w których można znaleźć złoto, proponując mu przy tym współpracę. Podobnym hazardem jest Victory („Zwycięstwo”)... I proszę sobie wyobrazić, że ten ktoś urąga później właścicielowi zatoczek stękając, wzdychając i jęcząc: «O Boże!...» Wszyscy, którzyśmy się przyczynili do ostatecznego zwycięstwa Conrada, ulegliśmy mu w ten sposób. Godząc się na wymuszanie od nas zaufania, mając dużo cierpliwości lub wręcz ulegając mu... staliśmy się postaciami opisywanymi w jego książkach... Steinowie, „Whalleyowie,
kapitanowie Mac Whiarr, a teraz i Marlowowie.”* [*Ford Madox, Joseph Conrad - A Personal Remembrance (str. 25-26 cytowana w książce Jessie Conrad, Józef Conrad, przeł. Wanda Nałęcz-Korzeniowska. Wyd. Liter. Kraków, str. 91-92).] W 1902 roku bliska współpraca obu pisarzy zostaje przerwana, gdy Ford w przypływie hlpochondrii rozpoczyna swe podróże do niemieckich i belgijskich wód. Kuracja w słynnych podówczas europejskich uzdrowiskach posłuży mu za tło dla jednej z jego najlepszych powieści, Dobry żołnierz (1915), okresowe zaś powroty do Anglii wypełnione są po brzegi życiem towarzyskim i działalnością literacką Szczególnie ważnym okresem są lata 1908-1909, kiedy to Ford zakłada i wydaje czasopismo „The English Review”. Po latach te dwa roczniki pisma zdobyły sobie zasłużony tytuł najświetniejszego angielskiego periodyku literackiego tej epoki. Do współpracowników „English Review” należeli tacy uznani już wówczas pisarze, jak Hardy, Wells, Tołstoj, Hudson, Conrad i Mansfield. Wśród stosów nadsyłanych rękopisów odkrył Ford Ezrę Pounda, Wyndhama Lewisa, H. M. Tomlinsona i D. H. Lawrence’a. Ford działa, ale i obserwuje. Być może jeszcze nieświadomie zbiera materiał do innego swego dzieła, pierwszej części wielkiej teatrologii o Anglii przed, podczas i po pierwszej Wojnie Światowej. Lata wojny spędził Ford w mundurze. Gdy wrócił z wojska, stwierdził, że jest pisarzem niemal zapomnianym. Rozgoryczony, wycofał się najpierw na prowincję, potem zaś wyjechał do Francji. Pisze dużo, powstają wiersze, powieści, eseje, krytyka literacka, a w okresie wydawania wspomnianego już paryskiego „Transatlantic Review” zarysowuje się postać mistrza nowego, wybitnego pokolenia pisarzy. Wyjazdy do Ameryki zdobywają mu zachodnią półkulę i doktorat honorowy na jednym z uniwersytetów. W tych właśnie latach powstaje teatrologia Koniec musztry. Na kilka miesięcy przed wybuchem drugiej Wojny Światowej, w czerwcu 1939 roku, Ford umiera w Deauville przeżywając raz jeszcze krótkotrwały okres zmierzchu popularności. Dopiero lata powojenne ustaliły reputację literacką Forda. Jego książki, znowu czytane i wznawiane, zajęły trwałe miejsce w literaturze angielskiej. Przygoda była dziełem obu pisarzy, Spadkobiercy, co zgodnie przyznają wszyscy, należy głównie do Forda. Dziwna to książka. Pobieżna lektura zaniepokoi czytelnika, nie nosi ona bowiem piętna ani jednego, ani drugiego jej autora Wystarczy jednak przyjrzeć się jej uważnie, a wtedy odkrywamy
prawdę o niej. Jest to szkic kilka pociągnięć pędzlem po płótnie, z których miał powstać obraz. Często jednak się zdarza, że szkic bywa ciekawszy od obrazu. Wydaje się, że i tym razem dobrze się stało, iż szkic ten nie urósł do rozmiarów skończonego dzieła. Być może, gdyby autor wygładził wszelkie chropowatości, usunął nielogiczne chwilami powiązania i marginesowe pomysły, gdyby znikło to wszystko, co ginie na wykończonym płótnie, bylibyśmy ubożsi o wiedzę o Fordzie i jego stosunku do Conrada. Spadkobiercy pozwalają nam zajrzeć do pracowni pisarzy, pozwalają snuć pewne przypuszczenia, które, być może, po skrupulatniejszym badaniu okażą się nie uzasadnionymi lub wyłącznie subiektywnymi impresjami, te zaś niczym innym, jak tylko wewnętrznym przekonaniem o ich słuszności, nie dadzą się uzasadnić, ale ta swoboda pozostawiona czytelnikowi jest jednym z wielkich uroków tej powieści. Powstała ona w 1901 roku i tak dalece związana jest z realiami owych lat, że należy przypomnieć w paru słowach te czasy. W styczniu zmarła Wiktoria. Jej śmierć była symbolicznym zamknięciem epoki, w której obaj pisarze wyrośli. Czy zdawali sobie z tego sprawę współcześni? Warto w tym miejscu przytoczyć wspomnienia Davida Garnatta, syna Edwarda, dzięki któremu pisarze się spotkali: „Zaczęła się nowa epoka. Ostatnim darem wieku wiktoriańskiego, złożonym nowemu stuleciu, była wojna. Innym jeszcze była śmierć Królowej w rok później... Śmierć Wiktorii w pełni wojny południowo-afrykańskiej przeraziła wszystkie warstwy społeczeństwa. Niezależnie od tego, co heretycy myśleli o panowaniu wiktoriańskim, zdawali sobie oni sprawę, że była to wielka era. Wielcy wiktoriańczycy żyli i umierali w takich ilościach, że można było swobodnie wybierać między nimi... A czego można się było spodziewać po Edwardzie VII? Richard Heath, który często miewał sny, zreasumował te zmiany we śnie. Śniło mu się, że podróżuje na dachu konnego omnibusu ze swym wspólnikiem. Nagle zbliżyła się do nich imponująca postać z wyłupiastymi oczami i dotknęła ramienia Heatha. - Przepraszam pana - powiedział książę Walii - zostawiłem w domu pieniądze. Czy mógłby mi pan pożyczyć pół korony? Richard Heath natychmiast wręczył mu monetę. Książę Walii - król Edward - przyjął ją z gardłowym podziękowaniem i szybko opuścił omnibus nie płacąc za jazdę. Milczący dotąd towarzysz podróży przemówił:
- Już pan nigdy nie zobaczy tej pół korony. Sen symbolizował postawę części społeczeństwa wobec naszego monarchy...” Przemiany były znacznie głębsze. W powietrzu wisiała wojna burska, a opinia publiczna, w każdym razie jej oświecona część, patrzyła na to przedsięwzięcie z niepokojem, a nawet z oburzeniem. Imperializm brytyjski tracił romantyczne dziewiętnastowieczne piórka. Polemika między Chamberlalnem, dążącym do wojny, a Balfourem, starającym się jej zapobiec, podzieliła społeczeństwo. Ford wyznaje w swej książce o Conadzie, że wraz z Conradem żywił głęboki podziw dla Balfoura, w każdym razie gardził głęboko Chamberlainem, który ze swej własnej inicjatywy wojnę spowodował. „Powieść - jak pisze dalej Ford - miała być książką polityczną, w sposób raczej symboliczny popierającą Balfoura w ówczesnym rządzie. Czarnym charakterem miał być Chamberlain, który spowodował wojnę. Drugie miejsce w galerii złoczyńców miało przypaść postaci obrzydliwej i przy tym rozpustnej, królowi belgijskiemu Leopoldowi II, który stworzył Wolne Kongo po to, by naoliwić koła swego haremu krwią zamordowanych Murzynów, a ściany udekorować rzeźbioną kością słoniową ukradzioną w głębokich kniejach...” Dla autora tych wspomnień, tzn. Forda, utwór ten miał być alegoryczno-realistyczną powieścią. Miał pokazać, jak stare pokolenie i jego zasady ustępują miejsca nie znającej litości młodzieży, zawsze obcej i pozbawionej wszelkich skrupułów... Z chwilą jednak gdy przemówił Conrad, rozlegał się głos Conrada, żądnego tematów politycznych, i autor wiedział, że zaiste jest to temat conradowski... Mamy tu więc klucz do powieści, a także podstawę do snucia domysłów, czym byłaby ta powieść, gdyby Conrad przyjął większy udział w jej pisaniu. Tak się jednak nie stało. „Z siedemdziesięciu pięciu tysięcy słów, opowiada Ford (w Anglii jednostką miary książki są słowa, a nie jak u nas arkusze wydawnicze), Conrad z pewnością nie napisał więcej aniżeli dwa tysiące.” Potwierdza to pani Conradowa i Jean-Aubry. „Rola Conrada sprowadzała się głównie do nadania każdej scenie ostatecznego poloru - wspomina Ford. - Przeglądając książkę - pisze natrafia autor na jeden po drugim przykłady zakończenia sceny sławami Conrada. Oto na przykład zupełnie nieznośnie blado nakreślony bohater rozmawia z królewskim finansistą o bohaterce, awanturnicy obdarzonej nadprzyrodzoną siłą. Początkowo scena wyglądała następująco: « - Pan nie
rozumie... ona... ona... - Ach! Ach! - odpowiedział mi z nieznośną wyższością w głosie. - Pan nie rozumie - powtórzyłem. Chwiał się lekko na nogach. - Brawo... Rravissimo... Pan ma zamiar mnie zastraszyć... Patrzyłem na jego olbrzymie cielsko. Zaczęli nas mijać zapatrzeni ludzie, opuszczający bal.»„ I w tym tonie scena gasła. W książce, z dodatkami Conrada, przytoczonymi tutaj kursywą, wygląda ona następująco: « - Jeśli pan tego nie uczyni, zabronią jej widywać się z panem i będę... - Ach, ach - przerwał mi znowu tonem hulaki z farsy - ach, aż do tego doszliśmy, gramy rolę brata doskonałego. - Przerwał, po czym dodał: - Idź pan sobie do diabła, pan i pańskie zakazy. - Bardzo go to śmieszyło. - Mówię panu poważnie, zupełnie poważnie. Sprawy posunęły się za daleko i nawet dla pańskiego dobra... - Och, och - powtórzył tym samym tonem do poprzednio „Ach, ach!”. - Ona panu nie sprzyja - usiłowałem mówić dalej - bawi się panem, bo ma w tym sujój cel, będzie pan... Chwiał się lekko na nogach. - Brawo... bravissimo... Nie skutkują zakazy, spróbujemy gróźb. Zostaw pan, mój panie... zostaw pan to. Patrzyłem na jego olbrzymie cielsko. Przyszło mi na myśl, że chciałbym, by mnie uderzył, by dał mi jakikolwiek pretekst, byle jaki, do zakończenia tej sceny gwałtownie, skandalem i wściekłym wrzaskiem. - Pan absolutnie odmawia? - pytałem. - Absolutnie.»„ Jeśli wierzyć słowom Forda, przytoczony fragment jest typowym przykładem udziału Conrada w powstawaniu Spadkobierców. W pewnej mierze potwierdzają to nawet nieprzychylni Fordowi świadkowie: pani Jessie Conrad i pan Jean-Aubry. Zakładając nawet, że Forda często ponosiła bujna wyobraźnia, nie mamy powodu przypuszczać, że i tym razem tak było. Wręcz przeciwnie, przecież Ford, wbrew opinii Conrada, nie uważał Spadkobierców za dzieło wybitne i nie przypuszczał, że przyszli czytelnicy będą innego zdania. Ford wielokrotnie podkreśla w swej książce o Conradzie, że Spadkobierców; uważa za książkę bezwartościową; i że wydał ją głównie za
namową Conrada, który uważał ją niemal za arcydzieło. Rozwodzi się dość szczegółowo nad losami jej wznowienia, raz jeszcze jakby umywając od niej ręce, ale zwraca uwagę na taki szczegół, jak na przykład, że ukazała się jedynie z nazwiskiem Conrada na grzbiecie i okładce. Spadkobiercy na pewno nie mogą pretendować do tytułu arcydzieła; być może, ze strony Conrada były to jedynie konwencjonalne komplementy pod adresem głównego jej sprawcy, ale niewątpliwie to książka zasługująca na uwagę, nie tylko ze względów przytoczonych wyżej, lecz również dzięki jej walorom czysto literackim. Wystarczyło tych kilka dotknięć pędzlem dla odtworzenia atmosfery ówczesnego Londynu artystycznego i politycznego. Nie jest to panorama zaludniona bogactwem szczegółów i dokładnie sportretowanych bohaterów, a przecież góruje nad niejednym wykończonym dziełem uchwyceniem nastroju, ostrością point i trafnością oceny. Sylwetki dziennikarzy, polityków, aktorów, pisarzy, opisy ulic i wnętrz są doskonałym wprowadzeniem w Anglię ostatnich lat ubiegłego stulecia i pierwszych lat obecnego. Henryk Krzeczkowski
Rozdział pierwszy - Ideały - powiedziała - tak, jeśli idzie o ideały... - A więc cóż - ośmieliłem się wtrącić - cóż więc, jeśli idzie o ideały? Gdy przechodziliśmy przez starą furtę, obejrzałem się. Nad murami i drobnymi figurkami świętych, nad małymi koronkowymi gzymsami i pozostawionymi przez ptaki białymi i brudnymi pasmami świeciło wysoko południowe słońce. - A to - wskazałem - to pani nic nie mówi? Odpowiedziała ruchem głowy na wpół przeczącym i na wpół pogardliwym. - Ależ - jąkałem się - asocjacje... ideały... ideały historyczne... Nie odezwała się słowem. - Wy, Amerykanie - zacząłem od nowa, ale uśmiech jej powstrzymał mnie wpół słowa. Miała minę osoby, którą bawi zgorszenie starszej damy na widok obyczajów współczesnych panien. Był to uśmiech osoby pewnej swej niezmiernej wyższości. W każdej rozmowie, chociażby najkrótszej, jedna ze stron przybiera ton wyższości, wyższości stanowiska, intelektu czy też pozycji towarzyskiej. Jeśli nawet w naszej rozmowie nic nie dawało jej prawa do owej przyznawanej milcząco wyższości temperamentu, to w każdym razie pretendowała do niej, nie miała żadnych co do tego wątpliwości. Jako człowiek rozmowny, dumny ze swych talentów konwersacyjnych, nie byłem do tego przyzwyczajony. Już przedtem się jej przyglądałem; teraz rzucałem spod oka krytyczne spojrzenia. Tak dalece intrygował mnie typ jej urody, że zapomniałem nawet o swoim złym humorze. Miała ładne włosy, ładne oczy i pewien urok. Bez wątpienia. I coś poza tym... coś... coś... co bynajmniej nie było atrybutem jej urody. Patrząc na twarz jej o rysach tak delikatnych i doskonałych odnosiło się wrażenie jakiejś przezroczystości, a przecież nie było w nich śladu słabości. Jej spojrzenie promieniowało niezwykłą siłą witalną. Włosy miała jasne i
lśniące, a na policzkach malowały się kolory, jak by z jakiegoś ukrytego źródła padało na nie ciepłe światło. Była to twarz znajoma, do chwili gdy sobie człowiek uprzytomnił, że jest zupełnie obca. - W którą stronę pan idzie? - zapytała. - Wybieram się piechotą do Dover. - Czy mogę panu towarzyszyć? Spojrzałem na nią. Chciałem przeniknąć ją jednym spojrzeniem, ale to było oczywiście rzeczą niemożliwą. „Będzie jeszcze dość czasu na analizę” pomyślałem sobie. - Drogi są wolne dla wszystkich - odpowiedziałem. - A czy pani jest Amerykanką? Zaprzeczyła ruchem głowy. Nie była również Australijką; nie pochodziła z żadnej z angielskich kolonii. - Pani nie jest Angielką - powtórzyłem głośno swą myśl. - Za dobrze mówi pani po angielsku. - Podniecała moją ciekawość. Nie odpowiadała. Znowu się uśmiechnęła i to mnie rozzłościło. Uśmiechała się, gdy zakrystian chwalił w katedrze jakoś wyjątkowo paskudnie odrestaurowane fragmenty, i ten właśnie uśmiech pociągnął mnie, ośmielił do poczynienia kilku grzecznych, a zarazem krytycznych uwag o gipsowych stiukach. Wiecie przecież, jak się zwraca człowiek do młodej damy, której samodzielność nie ulega żadnej wątpliwości. I w ten sposób zawarłem z nią znajomość. Uśmiechała się słuchając gadaniny przewodnika oprowadzającego po miejscu męczeństwa błogosławionego Tomasza opętaną armię, której oddziałami myśmy byli, a w uśmiechu jej był jakiś ślad pogardy człowieka oczekującego na zajęcie miejsca, które się niebawem opróżni. Wtedy jeszcze sprawiało mi to przyjemność, ale teraz złościłem się, gdy idąc krętymi uliczkami miasteczka uśmiechała się jak gdyby do jakiejś trzeciej, nieobecnej osoby. W końcu przecież kimś byłem, a nie jakimś katedralnym zakrystianem. W owych czasach miałem o sobie pewne wyobrażenie; wyobrażenie, z którym zrosłem się w godzinach samotności i rozmyślań. Byłem pisarzem o szczytowych, najszczytniejszych ideałach. Odsunąłem się od świata, żyłem w osamotnieniu, ukryty na wsi jak pustelnik wierząc, że pewnego dnia dokonam czegoś - czegoś wielkiego - moim piórem. Odgadła nagle moje myśli: - Pan pisze - potwierdziła. Zapytałem, skąd o tym wie, może czytała coś mojego. Było tego niewiele.
- Czy jest pan znanym pisarzem? - Niestety nie. I pani chyba musi o tym wiedzieć. - A chciałby pan nim być? - Któż by nie chciał? - odpowiedziałem. - Co prawda niektórzy zaprzeczają, mówią, że dążą do wyższych celów. - Ach tak - odpowiedziała w zamyśleniu. Z jej miny mogłem wyczytać tylko tyle, że dojrzewa w niej jakaś decyzja. Instynktownie nie cierpię, gdy się mnie traktuje w ten sposób. Starałem się wobec tego przerwać nie znany mi tok jej myśli. - Ależ naprawdę... ja jestem tematem zupełnie nieciekawym, pomówmy raczej o pani. Skąd się pani wzięła? Znowu pomyślałem sobie, że należy do zupełnie nie znanego mi typu kobiet. Oto ten sam uśmiech, identyczny, jak mi się zdawało, ale uśmiechy mają rozmaite odcienie, podobnie jak śmiech, podobnie jak różnica tonu w głosie. Nie potrafiłem utrzymać języka za zębami. - Skąd pani się wzięła? - pytałem. - Musi pani należeć do jednego z tych nowych narodów. Przysięgnę, że pani jest cudzoziemką, ponieważ traktuje nas pani z taką subtelną pogardą. Tak mnie pani złości, że właściwie mogłaby pani być Prusaczką. Ale widać, że jest pani z narodu nowego, który dopiero poznaje sam siebie. - Mamy odziedziczyć glob ziemski, jeśli o to panu chodzi. - Rozumiem. Ale skąd się pani wzięła? - Postanowiłem się nie zdradzić. Skądżeż pani jest? - powtórzyłem. Zdawałem sobie oczywiście sprawę, że pytanie by wystarczyło, ale ciągnąłem dalej, prawdopodobnie w nadziei, że potrafię narzucić jej intelektualną przewagę. - Przestrzeganie zasad gry jest prawdziwym skarbem. Gotów jestem powiedzieć wszystko o sobie. Najważniejsze już powiedziałem. Teraz kolej na panią, to właśnie będzie fair play. - A dlaczego mamy przestrzegać fair play? - A cóż pani ma przeciw temu? Czyż to nie należy do waszych cech narodowych? - Chce pan naprawdę wiedzieć, skąd pochodzę? Potwierdziłem lekkomyślnie. - Proszę posłuchać - po czym wydała z siebie jakieś dźwięki. Wrażenie było niesamowite. Jak bym nagle w dzień zupełnie bezwietrzny poczuł potężny podmuch wiatru.
- Co... co to takiego? - zawołałem. - Powiedziałam, że zamieszkuję Czwarty Wymiar. Wróciłem do siebie. Prawdopodobnie miałem jakąś chwilową fizyczną zapaść. - Trochę za szybko jak na mnie wchodziliśmy pod górę. Osłabłem na chwilę i nie dosłyszałem, tego, co pani powiedziała. - Byłem teraz naprawdę bez tchu. - Powiedziałam, że mieszkam w Czwartym Wymiarze - powtórzyła z niezwykłą powagą. - Miła pani, to bardzo nieładnie z pani strony. Najpierw zmusza pani rekonwalescenta do tak szybkiego kroku, że traci oddech, a potem żąda pani, by rozwiązywał zagadki. W miarę jak mi przechodziła zadyszka, wracała ochota do gadania, ale zamiast tego przyglądałem się jej bacznie. Zaczynało mi świtać w głowie. Było rzeczą dość widoczną, że jest cudzoziemką i że w obcym kraju jej cechy narodowe występują ostrzej. Pochodziła widocznie z jakiejś rasy semickiej, a może słowiańskiej, w każdym razie dla mnie niepojętej. Nie widziałem nigdy Czerkiesów, ale słyszało się, że Czerkieski są piękne, o jasnej cerze, i tak dalej. To, co w niej raziło, należało przypisać odmiennemu sposobowi rozumowania. W końcu człowiek niewiele różni się od konia, stroni od tego, czego nie rozumie, co więcej) wydaje mu się to podejrzane, a ona właśnie wydawała mi się osobą podejrzaną. - A więc nie chce pani odpowiedzieć na moje pytanie? - Już to zrobiłam. - Jeśli pani przypuszcza, że uwierzę, iż zamieszkuje pani jakieś matematyczne okropieństwo, to jest pani naprawdę w błędzie. Odwróciła się i wskazała na miasto. - Proszę spojrzeć. Wspięliśmy się na zachodnie wzgórze. U naszych stóp, pod niebem, z którego wiatr wymiótł wszystkie chmury, rozpościerała się dolina; szeroka, płaska misa wypełniona purpurowymi kłębami dymu. Nad zbitą masą czerwonych dachów wznosiła się strzeliście złoto-kamienna wieża katedry. Było to zjawisko, ostatnie słowo wielkiej sztuki. Patrzyłem na nią, wzruszony, wiedząc, że i ją musiała wzruszyć wspaniałość tego widoku. Uśmiechała się. - Proszę spojrzeć - powtórzyła. Usłuchałem. Przede mną była purpura i czerwień, złota wieża, wizja,
ideał. Powiedziała coś, wydała jakiś dźwięk. Nie wiem, co się stało. Wszystko wyglądało żałośnie. Jak bym nagle coś dostrzegł, coś za tym wszystkim, coś większego od katedr, od koncepcji bogów, którym te katedry wzniesiono. Wieża zakołysała się w powietrzu. Za wieżą nie było teraz dachów, dymu, wzgórz, lecz jakaś niedosiężna, niepojęta bezbrzeżność przestrzeni. Trwało to zaledwie chwilę i oto znów patrzyłem na wieżę, która powróciła na swe miejsce. - Cóż to, do diabła - zawołałem histerycznie - po cóż, do diabła, urządza mi pani te kawały? - W tym są pierwiastki poczucia - odpowiedziała. - Wybaczy pani, ale nie rozumiem - starałem się ocalić resztki mojej godności. - Miewam zawroty głowy. - Czułem potrzebę przykrycia swojego rodzaju nagości. - Przepraszam za użycie tych przekleństw - dodałem na dowód, że odzyskałem równowagę ducha. Ruszyliśmy dalej w milczeniu. Byłem wstrząśnięty fizycznie i nerwowo i starałem się oszukać sam siebie co do przyczyny tego wstrząsu. Po chwili odezwałem się: - Upiera się pani przy zachowaniu swego incognito? - Ach, ja nie mam żadnych tajemnic. - Powiedziała pani, że przybyła z Czwartego Wymiaru - zauważyłem z ironią. - Jestem z Czwartego Wymiaru - powiedziała cierpliwie. Miała minę osoby znajdującej się w trudnej sytuacji, zdającej sobie z tego sprawę i gotowej przyjąć wyzwanie, a przy tym zachowującej spokój osoby światłej, która musi wciąż od nowa tłumaczyć głupim dzieciakom elementy tabliczki mnożenia. Miałem wrażenie, że odgaduje moje myśli, że wręcz wie, w jakie słowa je ująłem, zaczęła nawet następne zdanie od powiedzenia: „Tak”. - Tak. To zupełnie tak, jak bym usiłowała wytłumaczyć nowe idee jakiegoś wieku osobie z poprzedniego stulecia. - Przerwała szukając konkretnego przykładu, który przemówiłby do mnie. - Jak gdybym chciała wytłumaczyć doktorowi Johnsonowi, na czym polega poezja cockney i moda na nią w dziewiętnastym wieku. - To znaczy, chciałaby pani, abym uważał się za coś w rodzaju czerwonoskórego. Nie mogę jednak pojąć, co to ma wspólnego z Czwartym Wymiarem, jak to pani, mam wrażenie, nazwała?
- Wytłumaczę panu. - Ale musi pani uczynić to tak, jak by miała pani przed sobą czerwonoskórego - zażartowałem - musi pani mówić zwięźle i przekonywająco. - Dobrze. Wygłosiła długie przemówienie; powtórzę je w skrócie. Nie pamiętam już dokładnie słów, których użyła - było ich tyle - ale mówiła jak z książki. W doborze tych słów, w jej zupełnie bezbarwnym głosie było coś pikantnego. Miałem wrażenie, że słuchałem płyty gramofonowej, na którą nagrano jakieś techniczne dzieło. I była w tym również szczypta niedorzeczności, obłędu, która mnie pociągała. Przed nami leżał pospolity krajobraz. Prosta, biała, falująca droga biegnąca od szczytu wzniesień prosto, prosto przed siebie. Poprzez niezmierny błękit nieba przesączał się świergot jaskółek, a ja wysłuchiwałem parodii naukowej pracy recytowanej przez gramofon. Usłyszałem więc o istocie Czwartego Wymiaru, o tym, że była to zamieszkała równina niewidoczna dla naszych oczu, ale wszechobecna. Dowiedziałem się, że zobaczyłem ją, gdy wieża katedry rozkołysała się przed moimi oczami. Usłyszałem opis Wymiarowców - ludzi przenikliwych; niezwykle praktycznych, nieprawdopodobnych, ludzi pozbawionych wszelkich ideałów, przesądów czy skrupułów, nie mających żadnego zrozumienia dla sztuki i żadnego szacunku dla życia, wyzwolonych z wszelkie] tradycyjnej etyki, nieczułych na ból, cierpienia i śmierć, jak gdyby nie mogły dosięgnąć ich rany, jak gdyby byli nieśmiertelni. Co prawda, nie powiedziała, że są nieśmiertelni. - Wy byście nas... wy będziecie nas nienawidzić - zakończyła. Dopiero wtedy odzyskałem przytomność. Siła jej wyobraźni była tak wielka, iż zdawało mi się, że stoję oko w oko z prawdą. Prawdopodobnie zabawia się w ten sposób, ale to, że chciała mnie przestraszyć, było niewybaczalne. Prawdę mówiąc, było mi nieswojo, odezwałem się jednak uprzejmie: - Niewątpliwie udało się pani obrzydzić mi te istoty. - Nic takiego nie zrobiłam - powiedziała z lekkim uśmiechem, po czym zabawiała się dalej. Teraz z kolei mówiła o ich pochodzeniu. - Wasi - słowa tego użyła widocznie pod adresem mieszkańców tego kraju, a być może wszystkich ludzi na ziemi - wasi przodkowie byli również moimi przodkami, ale już dawno temu wypchnięto was z Wymiaru, podobnie
jak to się obecnie dzieje z nami. Zajęliście wtedy ziemię, podobnie jak my to uczynimy jutro. Ale nabawiliście się chorób, i nas to zresztą czeka, wierzeń, tradycji, strachów, litości... miłości. Hołdując swym ideałom przywykliście do luksusu, zasługujecie jedynie na litość; pocieszacie się wierzeniami, sztuką... zapomnieliście. Mówiła spokojnie, z głębokim przekonaniem, z pewnością siebie zimną i przytłaczającą. Nie było to wyznanie wiary, lecz stwierdzenie faktów. Zbliżyliśmy się do małej przydrożnej gospody. Na ławie przed drzwiami spał jakiś wieśniak z głową opartą o stół. - Proszę sobie zatkać uszy palcami - rozkazała maja towarzyszka. Usłuchałem polecenia. Widziałem, jak poruszyły się jej wargi. Wieśniak zerwał się,1 zadrżał i niezgrabnym, gwałtownym ruchem ręki przewrócił swój kufel. Przetarł oczy. Zanim jednak zdążył dać wyraz swoim uczuciom, byliśmy już daleko. - Kiedyś widziałem, jak koniarz robił takie rzeczy ze źrebakiem zauważyłem. - Wiem, że są słowa, które wywołują pewne efekty. Nie powinna jednak pani robić takich sztuczek jak diabeł w Fauście. - To, zdaje się, jest w złym tonie? - drwiła. - Nie, to tylko sprawa dobrego serca - odpowiedziałem rozgniewany biedaczysko rozlał swe piwo. - A cóż to mnie obchodzi? - rzuciła z miną człowieka, którego stać na tak konkretną ilustrację swych wywodów. - Jego to bardzo obchodzi. - Ale mnie...? Nie odezwałem się. Z miejsca też przerwała swój wykład. Zamilkła tak samo nagle, jak przedtem nagle stała się rozmowna. Można było pomyśleć, że nauczyła się czegoś na pamięć i teraz dotarła do końca. Zupełnie nie mogłem zrozumieć, do czego właściwie zmierza. Było w niej coś nowego, obcego. Czasami robiła na mnie wrażenie wariatki, chwilami osoby przeraźliwie zdrowej. Gdzieś po drodze coś zjedliśmy, posiłek przerwał potok jej wymowy, a potem, późnym popołudniem skręciliśmy na boczną drogę, wędrowaliśmy po bezludnych dolinach. Nie czułem się dobrze; nerwy, rozmyślania, monotonia życia w cieniu niepowodzenia. Miałem coś załatwić w tych stronach, podchodziłem do tego ostrożnie, szukałem po drodze wytchnienia pragnąc wrócić do siebie, odzyskać swą dawną postawę. Nie chciałem zastanawiać się teraz nad tym, jak przeżyję następny rok, nie
chciałem myśleć o tysiącu dokuczliwych drobiazgów, mówiłem więc, a ona słuchała. Słuchała doskonale. Tematy w końcu się wyczerpują i oto sam wróciłem do sprawy Czwartego Wymiaru. Włóczyliśmy się po opuszczonej dolinie między Hardres a Stelling Minnis, milczeliśmy od kilku minut. Dla mnie w każdym razie w milczeniu tym kryły się jakieś trudne do określenia uczucia, które chwilami przebiegają jak prąd między mężczyzną i kobietą. Słońce było już nisko, cienie drzew stawały się coraz dłuższe. Nie pamiętam już z jakiego powodu, ale nagle roześmiałem się, po czym zacząłem ją zadręczać pytaniami. Usiłowałem doprowadzić całą koncepcję Wymiarowców do absurdu, wymyślałem groteskowe hipotezy. - A gdy już bardzo wielu z was wypchną z Wymiaru i gdy dokonacie inwazji Ziemi, wówczas zrobicie zapewne... - powiedziałem coś bezsensownie ironicznego. Zaprzeczyła chłodno i od razu moja ironia zabrzmiała jak wulgarne dowcipy komiwojażera. Czasami dawała do zrozumienia: „Tak, tak właśnie postąpimy” - bez słowa, jakimś gestem być może, nie potrafię powiedzieć... Jej postawa była imponująca, miała w sobie coś majestatycznego, a wszystko to było nawet trochę przerażające w tych bezludnych, zapomnianych, odciętych od świata okolicach. Bezwład drzew, nieruchome welony mgły przypominały świat miniony - jak by czas nie istniał w tych zmarszczkach wielkiego globu. Czułem się zupełnie osamotniony, tutaj mogło się zdarzyć wszystko. Nużył mnie już mój własny głos, gdy jednak usiłowałem przestać mówić, stwierdzałem, że jej obecność działa na mnie jak jakiś niewiarygodny środek podniecający. Doszliśmy do końca doliny. W tym miejscu droga zaczyna się wspinać na południowe wzgórze i wychodzi na otwartą przestrzeń. Udało mi się utrzymać kłopotliwe milczenie. Z jej ponurych, pozbawionych wszelkiej emocji wypowiedzi stworzyłem sobie jasne pojęcie, a nawet obraz fantastycznej koncepcji, alegorii, obłędu, Bóg jeden wie czego. Nie ulegało wątpliwości, że potrafiła mi ten obraz narzucić. Przybędą więc roje Wymiarowców, zmaterializują się jak szarańcza, by wszystko pochłonąć, a wszelki opór będzie daremny, ponieważ nie można ich będzie rozpoznać. Przybędą jak śnieg w nocy. Rano wystarczy spojrzeć przez okno, by zobaczyć świat w bieli. Przybędą jak siwe włosy, by wyciągnąć z nas siły żywotne, tak jak lata wysysają siłę z naszych mięśni. Postąpią z nami tak, jak my postępujemy z istotami niższymi. Nie będzie walk, nie będzie poległych;
my wszyscy, cały nasz ład społeczny załamie się jak pęknięta oś, ponieważ jesteśmy przeżarci altruizmem i zasadami etycznymi. Nawet wtedy gdy zachowywaliśmy się najgorzej, znaliśmy jakieś granice. W pewnej chwili wyrwał nam się okrzyk: „Nie, to już byłoby zbyt podłe” - ponieważ mieliśmy skrupuły, które ciążyły nam jak kamienie u nóg. Przez ten cały czas wypowiedziała, jak mi się zdaje, tylko dwa całe zdania: - Pójdziemy z wami w zawody i nie będziemy mieli żadnych względów. Przydusimy was po (prostu naszym ciężarem. - Reszta rozmowy wyglądała mniej więcej tak: - Ale wówczas - wtrącałem - nie będziemy mogli nikomu dowierzać. Każdy może być jednym z was... Odpowiadała: - Każdy. - Przepowiadała panowanie strachu. - Sąsiedzi mijając się na ulicy będą przeszywali się wzajemnie nagłymi spojrzeniami. Milczałem. Śpiew ptaków odprowadzał słońce na spoczynek. Było już bardzo ciemno pomiędzy konarami drzew, z minuty na minutę kolory stawały się coraz głębsze, coraz bardziej ponure. - Ale... - czułem, jak ogarnia mnie niepokój - ale po co pani mi to wszystko mówi? Czy sądzi pani, że się do was przyłączę? - W końcu będzie pan musiał, a ja nie chcę marnować sił. Gdyby pan miał pracować nieświadomie, opierałby się pan bez końca. Musiałabym marnotrawić siwe siły na pana, a tak, będzie się pan sprzeciwiał tylko na początku, potem zacznie pan rozumieć. Zobaczy pan, jak zniszczymy człowieka, człowieka o wielkim nazwisku, będącego symbolem uczciwości i honoru. Zobaczy pan, jak zaciągają się sieci, i wtedy zacznie pan rozumieć i przestanie się pan opierać. To wszystko. Milczałem. Rozległ się ochrypły śpiew słowika. Zdawało się, że czekamy na jakiś znak. Noc zbliżała się w szeleście trawy, w szumie liści na drzewach. W końcu nie mogłem już nawet dostrzec białego lśnienia jej twarzy... Wyciągnąłem rękę i dotknąłem jej dłoni, chwyciłem ją bez chwili wahania. - Jakże mógłbym się opierać pani? - Sam się zdziwiłem, gdy usłyszałem swój wzruszony szept. Uniosłem jej rękę, była bardzo zimna i nie zdradzała cienia oporu, zanim jednak zbliżyłem ją do ust, przestraszyłem się głosu rozsądku. Nie wiedziałem przecież, do czego to mogło doprowadzić, przypomniałem sobie, że nawet nie wiem, kim ona jest. Od samego początku
wydawała mi się podejrzana, a teraz w ciemności jej milczenie i chłód kryły w sobie jakąś groźbę niewiadomych powikłań. Opuściłem jej rękę. - Musimy iść dalej - powiedziałem. Światło przedzierające się przez sklepione nad drogą gałęzie drzew pozwalało dostrzec jej twarz, ale nie odrywałem oczu od ziemi. Byłem zły na siebie. Teraz, kiedy ten epizod był już zakończony, wydawał mi się straconą okazją. Pożegnamy się za chwilę. Przykro mi było na myśl o rozstaniu z tą niepowszednią inteligencją i z tak obcą, a jednak atrakcyjną urodą. Zaintrygowała mnie, lecz nie uczyniła nic, by zaspokoić moją ciekawość, a wrażenie, jakie na mnie zrobiła, było bliskie strachu. Weszliśmy na wzgórze, przed nami zaczynała się miękka murawa, w której ginęły odgłosy naszych kroków. Świat stał się jeszcze bardziej cichy. Wokół nas były nieogrodzone pólka. Księżyc świecił (blado, na kosmatych żywopłotach wisiała lśniąca mgła. Szerokie, miękkie drogi rozchodziły się we wszystkich kierunkach. - A więc... - zapytałem - czy my się jeszcze kiedyś spotkamy? - Głos mój był tak ochrypły, jak bym się nim od lat nie posługiwał. - Ach, nawet bardzo często - odpowiedziała. - Bardzo często? - powtórzyłem. Nie wiedziałem, czy mam się cieszyć, czy też martwić. Przez bramę w żywopłocie zalśniły białe ściany domu. Należał już do innego świata, do innego porządku rzeczy. - Oto dom Callana, tu właśnie zmierzałem. - Wiem - odpowiedziała. - Tu się rozstajemy. - Aby się znowu spotkać? - zapytałem. - Ach... aby się spotkać. Ależ oczywiście, aby się znowu spotkać.
Rozdział drugi Postać jej roztopiła się w mroku, podobnie jak blade kształty przedmiotów nikną w głębokiej wodzie, a gdy straciłem ją z oczu, odzyskałem natychmiast poczucie humoru. Widziałem teraz wyraźniej cały epizod: był to flirt z tajemniczą, lecz niewątpliwie czarującą towarzyszką podróży. Panna była (zagadką, a zagadka po rozwiązaniu staje się czymś trywialnym. Tak zapewne będzie i w tym wypadku. Pomyślałem sobie, że być może chciała, bym uważał ją za symbol przyszłości, za typ człowieka, który odziedziczy po nas ziemię. Robiła ze mnie durnia w swój bezczelnie nowoczesny sposób. Pragnęła dać mi do zrozumienia, że jestem staroświecki, że sposób myślenia odziedziczony przeze mnie i moich rówieśników należy do nieodwracalnej przeszłości. Czeka nas przymusowa emerytura, przestarzali, znajdziemy się na bocznym torze. Niewątpliwie była lepiej przystosowana do bystrego biegu życia. Miała w sobie coś takiego... nie tylko spryt, nie tylko okrutną stanowczość, ale jeszcze coś innego, coś robiącego niepomiernie większe wrażenie. Może była to jedynie pewność siebie następcy, ta najistotniejsza cecha panowania Zachodu. Ale ja nie byłem przecież Murzynem... ani nawet byle Hindusem. Byłem przecież kimś, do diabła, przecież byłem kimś. Moje literackie niepowodzenia ciągnęły się tak uporczywie, brak uznania był tak absolutny, że przywykłem uważać siebie za człowieka wyprzedzającego swoje czasy, pracującego dla przyszłości. Było to moją jedyną zemstą na okrutnym losie. A tej oto pannie przyszło do głowy mieszać mnie z pospólstwem, twierdząc, że ona właśnie jest potomnością, dla której pracuję. Należała prawdopodobnie do jakiejś kliki, która nazwała siebie Czwartowymiarowcami. Podobnie jak kiedyś byli prerafaelici. Taka sobie wymyślona, alegoryczna nazwa. Dziwne, że nigdy o nich nie słyszałem, i jakim cudem dowiedzieli się o mnie? „Musiała przeczytać coś mojego - mruczałem pod nosem. - Na pewno opowiadanie o Jenkinsie. Tak, to musiała być ta historia, wydrukowali ją na dobrym miejscu w swoim podłym piśmie. Poznała od razu, że to prawdziwa
literatura, i...” Gdy się jest pisarzem, tego rodzaju wytłumaczenie sprawy wydaje się najprawdopodobniejsze. Rozmyślając nad tym dotarłem tymczasem przed drzwi wielkiego Callana. Zdawało się, że zostałem wystrzelony w sam środek ogniska domowego wielkiego, bardzo wielkiego, ach, nieskończenie wielkiego powieściopisarza. Wprowadzono mnie do dobrze oświetlonego salonu, gdzie mnie powitała małżonka wielkiego człowieka. Grzecznie pchnięto mnie do pokoju gościnnego, doprowadziłem się do porządku, zeszedłem na dół, po czym, zanim oczy moje przywykły do światła lampy, znalazłem się w samym sanktuarium. Callan siedział na kanapie w otoczeniu zachwyconego grona bardzo lokalnych osobistości. Nie pamiętam już nawet, jak wyglądali. Zdaje się, że był między nimi człowiek, któremu bardzo było nie do twarzy w rudawej brodzie, i inny, którego twarz zyskałaby znacznie, gdyby rudą brodę posiadał. Był tam również jakiś wyjątkowo ponury, ciemny mężczyzna, przypominam sobie także bardzo niewyraźnie pewną sepleniącą osobę. Goście mówili niewiele, trudno to było nazwać rozmową. Odzywał się właściwie tylko Callan. Mówił... bardzo... powoli... i... bardzo... stanowczo, jak wielki aktor, który chce jak najdłużej mieć scenę wyłącznie dla siebie. Gdy otworzyłem drzwi, uniósł ciężkie powieki nadając twarzy wyraz straszliwego zmęczenia intelektualnego. Nie wiadomo dlaczego jego biały nos wydawał się od tego dłuższy. Przyszło mi na myśl, że jego krótka brązowa broda staje się zupełnie siwa. Znałem oczywiście jego wysokie czoło i wyniosły, a zarazem przymilny uśmiech. Powtarzały się przecież na, afiszach porozlepianych na murach. Notablowie nie chcieli rozmawiać. Chcieli być oczarowani i to im się udawało w pełni. Callan rozparł się w odpowiedniej pozie - przybierał ją zawsze do fotografii. Jedną ręką podpierał głowę, drugą bawił się łańcuszkiem od zegarka. Cała twarz była jednolicie uroczysta, tylko oczy wędrowały niespokojnie. Przesłuchiwał mnie, krzyżowe pytania dotyczyły mojej drogi z Canterbury; zauważył, że katedra... jest... wspaniałym... gotyckim... pomnikiem, i wskazywał właściwą drogę. Widoczną przyjemność sprawiło mu, że tak niewiele zapamiętałem z tego, na co powinienem był zwrócić uwagę po drodze. Cóż to za okazja do popisania się lokalną erudycją. - W moim... czasie... w domku... koło... młyna... w Stelling... mieszkała niezwykła... kobieta - powiedział. - Ona to posłużyła za model Kate Wingfield.
- W pańskim Boldero? - wtórował chór. Wspomnienie łąki w Stelling i świecących w mroku białych ścian domków spłynęło na mnie jak fala zimnej mgły. Zapomniałem nawet zawołać: „Doprawdy!” - To... była... bardzo... niezwykła... kobieta... Ona... Zastanawiałem się, co z tego wszystkiego jest rzeczywiste, czy łąka z żywopłotami w mgle i niewyraźnie zarysowującym się księżycem, czy tez ten pokój z rzędami jednolicie oprawionych książek i popiersiem wielkiego człowieka, rzucającym w górę potężny cień ze swego piedestału za lampą. Zanim zdołałem w pełni przyjść do siebie, notablowie zaczęli się żegnać, by zdążyć na ostatni pociąg. Pozostałem sam z Callanem. Nie zadał sobie trudu, by przyjąć dla mnie swą pozę, mówił też szybciej. - Ciekawy człowiek z tego pana Jinksa? - powiedział. - Pan go oczywiście poznał? - Nie. Nie przypominam sobie, żebym go kiedyś dawniej widział. Callan był urażony. - Zdawało ani się, że dość dobrze uchwyciłem podobieństwo. On przecież jest Hectorem Steele. W moim Blanfieldzie - dodał. - Doprawdy! - zawołałem. Nigdy nie byłem w stanie doczytać Blanfielda do końca. - Ależ (bak, oczywiście... Nastąpiła nieprzyjemna przerwa. - Whisky podadzą za chwilę - odezwał się nagle. - Nie podają jej, gdy przychodzi pastor. To wielki zwolennik abstynencji. Ugaśmy najpierw pragnienie, a potem przystąpimy do interesów. - Ach, pańskie listy naprawdę oznaczały... - Oczywiście. A oto whisky. A więc, Fox był tu wczoraj wieczór. Pan oczywiście zna Foxa? - Czy to nie on założył tę szmatę...? - Tak, tak - odparł Callan pośpiesznie. - Ma szczęśliwą rękę do zakładania pism. Teraz zabiera się właśnie do nowego pisma. Popiera go pewna ilość ludzi... wie pan, poważne nazwiska. Ma drukować moją nową powieść w odcinku. Impreza zapowiada się raczej poważniej aniżeli dotychczasowe. Pan mnie rozumie? - Oczywiście, tylko nie wiem, to ja mam z tym wspólnego. Callan kontemplacyjnie pociągnął łyk whisky, dodał trochę wody, potem znowu nieco whisky i wreszcie stwierdził, że napój przypada mu do gustu.
- A więc, Fox - ciągnął dalej - otrzymał list, że Wilkinson zmarł nagle... jakaś przypadłość sercowa. Wilkinson miał napisać serię artykułów o wybitnych ludziach. Otóż Fox znalazł się w trudnej sytuacji i wtedy wspomniałem o panu. - Naprawdę bardzo jestem panu... - zacząłem. - Nie ma za co, nie ma za co - przerwał mi Callan uprzejmie - przecież znamy się od tylu lat. Przed oczami zatańczyła mi nagle wizja: (portret dawnego Callana, podlizującego się, podejrzanego typka, w wyszarzałym ubranku, z rozbieganymi oczkami i przymilnymi manierami. - To prawda - odpowiedziałem - ale to przecież nie daje mi żadnego prawa... Callan odchrząknął. - Czas upływający - wyrzekł pompatycznie - umacnia to, co bym nazwał więzami znajomości. Przerwał na chwilę, by wyryć tę sentencję na tablicach swej pamięci. Na pewno zajmie zaszczytne miejsce w jego nowej powieści. - Widzi pan - ciągnął swe wywody - napisałem już dość dużo rzeczy autobiograficznych i gdybym coś więcej w tej dziedzinie zrobił, zakrawałoby to na autoreklamę, a pan przecież wie, jak ja tego nie lubię. Pokazałem więc Foxowi pański szkic w „Kensington”. - Historię Jenkinsa? Jakim cudem pan to zauważył? - Przysyłają mi „Kensington” - odpowiedział tonem nieco skwaszonym. Przypomniałem sobie, że przecież w tym samym numerze pisma było siedem solidnych (stronic samego Callana, siedem bitych, nieczytelnych stronic jego powieści drukowanej w odcinku. - Wracając do tego, co mówiłem - zaczął znowu Callan - zna mnie pan chyba dobrze i zapewne nie są panu obce moje książki. Dostarczę panu poza tym wszelkich materiałów, jakich pan zapragnie. - Ależ drogi kolego, nigdy nie próbowałem sił w tej dziedzinie. Callan uciszył mnie skinieniem ręki. - Uderzyło nas obu, że pański... Jenkins jest właśnie tym, czego potrzebujemy. To oczywiście, był portret jakiegoś skrachowanego malarza. Ale był dobrze zrobiony. Skinąłem głową. Pochwały Callana najlepiej należało przyjmować w milczeniu.
- Chcemy, proszę pana, a raczej Fox chce - tłumaczył mi - czegoś w rodzaju serii portretów sławnych osób chez eux, oczywiście nie skrachowanych. Ale jeśli potrafi ich pan uchwycić tak, jak to pan zrobił z Jenkinsem, w ich pracowniach, otoczonych tym, co w ich wypadku odpowiadałoby połamanym modelom i wypłowiałym pluszowym firankom, otrzymamy to właśnie, czego nam potrzeba. Będzie to podejście nowe, a raczej - i to, wie pan, jest nawet znacznie lepiej - stare podejście potraktowane w nieznacznie, bardzo nieznacznie odmienny sposób. Tego właśnie pragnie publiczność. - Tak, tak - powiedziałem - tego właśnie pragnie publiczność. Ale tym niemniej nie zapominajmy, że robiono to przecież od niepamiętnych czasów. Przecież widziałem już chyba z pół tuzina pańskich fotografii, w pańskim fotelu, z pańską wycieraczką do piór, w tankh pismach ilustrowanych. Callan machnięciem ręki raz jeszcze podkreślił swą wyższość. - Pan siebie nie docenia. - Dziękuję - wymruczałem pod nosem. - Nie chodzi nam o zwykłe wzbudzenie ciekawości, chodzi nam o wychwycenie aury otaczającej te osoby, a nie, że tak powiem, inwentarz mebli. Cytował właśnie prospekt nowego czasopisma, po czym odchrząknął przygotowując się do wygłoszenia olbrzymiego odkrycia. - Fotografia... nie... jest... sztuką. Przyszło mi na myśl, że nasza rozmowa brzmi zupełnie fantastycznie. „Dlaczego to - pomyślałem sobie - nie miałaby ta dziewczyna odgrywać roli mieszkanki innego świata? Robiła to nawet znacznie lepiej od Callana. Być może nawet za dobrze. - Wynagrodzenie jest bardzo przyzwoite - wtórował moim myślom Callan - nie wiem dokładnie, ile za tysiąc słów... ale... Zorientowałem się, że mimo woli zaczynam już i tę ewentualność brać pod uwagę. - Spodziewam się, że pan przyjmie? Przypomniałem sobie swoje długi... - Chyba tak, przypuszczam. Ale kogo jeszcze poza panem mam zaopatrzyć w „aurę”? Callan wzruszył ramionami. - Ach, to będą rozmaite wybitne osobistości, wojskowi, politycy, pan
Churchill, minister spraw zagranicznych, artyści, duchowni, rozmaici ludzie. „Rozmaite sławy” - pomyślałem. - Wydatki pokryje oczywiście gazeta, w rozsądnych granicach - uspokajał mnie Callan. - To będzie nawet niezła rozrywka na pewien czas - odezwałem się. Jestem panu niezmiernie wdzięczny. Uniósł obie ręce przerywając moje podziękowania. - Wyślę z miejsca do Foxa depeszę, że pan się zgadza - powiedział wstając. Usiadł przy biurku w odpowiedniej pozie. Miał odpowiednią pozę na każdą okazję. Tę właśnie przybierał już tyle razy dla rozmaitych ludzi, że nawet teraz, późną nocą, gotów był do obiektywu aparatu fotograficznego. Pod ręką miał wszelkiego rodzaju drobiazgi ułatwiające pracę, rozmaite literackie bibeloty. Były tu więc podpórki do książek, które można było odpowiednio ustawić, stosy małych, zielonych pudełek oznaczonych dużymi czerwonymi literami i duże czerwone pudła z małymi czarnymi literkami. Była lampa stołowa rzucająca estetyczne światło na inną właściwą pozę, obok zaś jedna maszyna do pisania z założonym papierem brulionu i druga z papierem na czystopis. „Mój Boże - pomyślałem sobie - na jakie wyżyny wznosi się Muza.” Gdy tak spoglądałem na lśniące bryły maszyn do pisania, stanął mi przed oczami obraz mego biurka, pokiereszowanego, poplamionego atramentem, niewiarygodnie zakurzonego. Pomyślałem sobie, że gdy znowu zapalę blaszaną lampę, zobaczę na nim popiół i niedopałki papierosów, pudło tytoniu i pogiętą starą podstawkę na pióra, i wszędzie, wszędzie kurz. I wiedziałem, że moja poza przy biurku na pewno nie będzie właściwa. Callan wystukiwał telegram na maszynie do pisania. - Odejdzie jutro rano o ósmej - zwrócił się do mnie.
Rozdział trzeci Jak przypuszczani, dla kurażu dał mi Callan do czytania w łóżku odbitki korektorskie siwego nowego (utworu. Było to tak niedobre, że omal nie obrzydziło mi jego samego i ofiarowanej mi pracy. Starałem się przeczytać, i to przeczytać sumiennie, ukołysać się lekturą do snu. Byłem staremu Callowi zobowiązany, chciałem ocenić go sprawiedliwie, ale kawałek był nie do zniesienia. Domyślałem się czegoś w rodzaju fabuły. Chodziło o bratobójstwo z lekką domieszką zdrady małżeńskiej, a za tym wszystkim kryła się wielka Intencja Moralna. Gdyby nie to ostatnie, byłaby to.przeciętnie czytelna powieść, ale w tym stanie, w jakim ją poznawałem, była nie do wytrzymania. Zdumiewająca historia, że Cali był w stanie produkować tego rodzaju historie, że miał czelność to robić. Nie był przecież głupi, tego o nim w żadnym wypadku powiedzieć nie można. Byłem bardzo oburzony. Podchodziłem do tego w zupełnie odmienny sposób. Być może, nie umiałem wtedy pisać - może zresztą nawet umiałem, w każdym razie orientowałem się dostatecznie, by rozpoznać coś równie sromotnie i nieprzyzwoicie niedobrego, i klnę się na mą duszę, myśl o tym, że i ja muszę cynicznie wystawić na sprzedaż tego rodzaju towar, jeśli chcę, by nakłady osiągały dziesiątki tysięcy egzemplarzy, omal nie skłoniła mnie do powrotu do mojej samotności. Callan zaczął podobnie, jak ja teraz zaczynałem, wydaje mi się nawet, że w młodości miał ideały i trochę głodował. Ciężko było pogodzić się z myślą, że, być może, w istocie jestem niczym innym, jak tylko takim samym Callanem, i że gdy w końcu nadejdzie chwila rozrachunku z życiem, wypadnie on bardzo podobnie. Poczułem lekkie obrzydzenie, a gdy zgasiłem światło, opadły mnie koszmarne myśli. Obudziłem się roztrzęsiony, nie śmiąc spojrzeć Callan owi w oczy. Zdawało mi się, że musi znać moje nocne rozmyślania i że uważa mnie za durnia, który podcina gałąź, na której siedzi. Niczym jednak tego nie zdradzał, był bardzo godny, serdeczny, pałaszował śniadanie z apetytem, czytał listy, i tak dalej. Anemiczna sekretarka robiła notatki do właściwych
odpowiedzi. Nie mogłem mu przecież powiedzieć, że nie przyjmuję tej pracy, że jestem za dumny, i tym podobne. Na pewno pomyślałby, że jestem głupcem, i w rezultacie miałbym tylko c jednego wroga więcej. Straciłbym ostatnią szansę, a w jasnym świetle dziennym nie miałem na to najmniejszej ochoty. Callan zaczął mówić o czymś nieistotnym, potoczyła się taka sobie przeciętna rozmowa. Moment psychologiczny, jeśli w ogóle tego ranka istniał, przepadł bezpowrotnie. Jakaś osoba nosząca moje nazwisko pisała do niego donosząc, że zamierza dziś po południu złożyć mu osobiście hołd. Wielkiemu Callanowi sprawiało to, jak widać, przyjemność. Był do takich rzeczy przyzwyczajony i uważał zapewne, że się opłacają. Przez chwilę zastanawialiśmy się, czy autorka listu może być moją krewną, ale wątpiłem. O ile mi było wiadomo, nie miałem żadnych krewnych, istniała co prawa jakaś fenomenalna ciotka, która odziedziczyła hektary i szacowną pozycję Etchingham Grangerów, ale nie była to osoba, która składałaby hołdy pisarzowi. Ja, biedny ostatni potomek rodu, w ogóle się nie liczyłem, właśnie dlatego że byłem pisarzem. Wytłumaczyłem to wszystko Callanowi, on zaś czynił odpowiednie uwagi, nie pamiętam już, czy, że świat jest taki wielki, czy też, że jest tak mały. Od chwili gdy doszedł do szczytu sławy, roje Callanów przypomniały sobie to pokrewieństwo. Zjadłem śniadanie, po czym zabraliśmy się do wysiadywania artykułu. Do dziś na wspomnienie o tym robi mi się niedobrze. Wydrukowałem go potem wraz z innymi podobnymi w książce. Widać tam, jak w poszukiwaniu tła dla odpowiednich póz wierciłem się po jego domostwie, po gabinecie, po pokoju stołowym, po romantycznym zagajniku, w którym tak łatwo przychodziły mu sceny miłosne, wśród drzew strzyżonych w kształcie pawi i niedźwiedzi. Przyjmował z zadowoleniem każde zdanie, które zdradzało szlachetny podziw piszącego. - Tak, tak - odzywał się chwilami - to jest właściwe podejście, najwłaściwsze... Bardzo dobrze. Czy nie sądzi pan jednak... - Wreszcie po pewnym czasie nastąpił lunch. Byłem tak szczęśliwy, tak rozbrajająco szczęśliwy. Przyszło mi to tak łatwo. Nie wierzyłem, że potrafię coś takiego zrobić, ale słowa przychodziły same, tak jak pieniądze same się rozchodzą, a w ten sposób właśnie będę teraz zarabiał pieniądze. Cała moja przeszłość wydała mi się pomyłką,
dziecinadą. Powstrzymywałem się od tego (rodzaju rzeczy, ponieważ uważałem, że jestem ponad nie, wzbraniałem się umartwiając ciało i torturując umysł. Być może, tą izolacją wyrządzałem krzywdę własnej twórczości. Aby zrozumieć życie, trzeba żyć, a ja oddawałem się jedynie marzeniom. Ale teraz, na Jowisza, spróbuję żyć. Callan, jak zwykle, udał się na poobiednią drzemkę, ja zaś paliłem fajkę po fajce nad jakąś diabelnie niedobrą francuską powieścią, którą znalazłem na półce. Musiałem widocznie się zdrzemnąć. Głos za moimi plecami anonsował: - Panna Etchingham Granger - i dodał - pan Callan zejdzie za chwilę. Odłożyłem fajkę nie będąc pewnym, czy wolno mi palić, gdy Callan oczekuje gości, i wstałem. - Pani - powiedziałem ostro. Odpowiedziała: - Jak pan widzi. - Uśmiechała się. Do tego stopnia zawładnęła moimi myślami, że nie byłem nawet zaskoczony. Było też coś z przyjemnej konieczności w tym spotkaniu. - Czyżby była pani moją kuzynką? Nazwisko... - Powiedzmy, siostrą. Nie miałem nic przeciw temu, by pożartować sobie przy pierwszej pomyślnej okazji. Zaczynałem przecież żyć, a dla mnie znaczyło to tyle co być lekkomyślnym. - Ach - zawołałem ironicznie - ma pani zamiar, jak to mówią, być mi siostrą. Wczoraj, w świetle księżyca, mogła mnie pani straszyć, ale teraz... Kryło się, co prawda, w tej sytuacji ziarenko, szczypta niebezpieczeństwa, ale panna była przystojna, dobrze zbudowana; cóż mogło mi grozić? A jeśli nawet zaplatam się w kabałę, nikomu w ten sposób nie sprawię kłopotu. Nie miałem żadnych krewnych, nie miałem nawet przyjaciela. Byłem zupełnie sam i nawet bawiła mnie myśl o jakichś tarapatach, bo i to przecież należy do życia. Wkrótce będę miał trochę pieniędzy, ona zaś podniecała moją ciekawość. Korciło mnie, by dowiedzieć się, co ona naprawdę knuje. - A czy wolno mi zapytać, co pani robi w tym... tym... - zabrakło mi właściwego określenia dla tego pokoju, wylizanego porządeczku udającego nastrój zawodowej bohemy. - Przyszłam tu w swojej sprawie. Mówiłam panu o tym wczoraj wieczór, czy pan zapomniał? - Wczoraj wieczór zamierzała pani odziedziczyć ziemię - przypomniałem
jej - a nie zaczyna się tego chyba od takiego miejsca jak tutaj. Ja bym na pani miejscu udał się do domu jakiego polityka... powiedzmy ministra... na przykład do Gurnarda. On, zdaje mi się, jest wschodzącą gwiazdą. - Tak, niewątpliwie, on jest wschodzącą gwiazdą. Należy pamiętać, że w rządzie Gurnard był wtedy jeszcze niewiadomą. Nie orientowałem się zbytnio w tych sprawach, polityką gardziłem, po prostu nie interesowała mnie. Do Gurnarda miałem platoniczną antypatię, być może dlatego, że twarz jego była enigmatyczna, nieco odpychająca. Był to okres, kiedy w kraju opozycja faktycznie nie istniała, a w rządzie występowały dwa wyraźne nurty, jeden reprezentował Churchill, drugi Gurnard - a Gurnard był niewiadomą. - Musi pani swoje opowiadanie lepiej skonstruować - powiedziałem żartobliwie. - Jeśli jest wschodzącą gwiazdą, to jakaż rola przypada pani? Chyba że on jest Wymiarowcem. - Ach, i jedno, i drugie - odpowiedziała. Podziwiałem spokój, z jakim parowała moje ciosy, i byłem przy tym bardzo szczęśliwy... wszystko wydawało mi się przyjemnym błaznowaniem. - Mam nadzieję, że pewnego dnia dowiem się, kim pani jest. - Mówiłam to już panu kilkakrotnie. - O, dzisiaj mnie pani nie przestraszy, w każdym razie nie tutaj, a zresztą dlaczego miałaby mnie pani straszyć? - Powiedziałam już panu - powtórzyła. - Pani powiedziała, że jest mają siostrą, ale moja siostra umarła już dawno. Tym niemniej, jeśli to pani odpowiada, jeśli pani pragnie być czyjąś siostrą... - Odpowiada mi to... bo widzi pan, muszę sobie stworzyć pozycję. Wiedziałem, że moje nazwisko może pod tym względem pomóc każdemu. Jesteśmy Grangerami z Etchingham chyba od potopu. A skoro panna chce być moją siostrą, jeśli chce być jedną z Grangerów, to cóż, do diaska, stoi na przeszkodzie, przynajmniej tak długo, jak długo pozwala mi pozostawać na tak przyjaznej z nią stopie. Od niepamiętnych czasów nie rozmawiałem z kobietą, w każdym razie z tak dobrze zbudowaną kobietą. Czułem się jak młodszy potomek rodu, który powrócił z dobrowolnego wygnania. Zresztą, może obecnie jest rzeczą przyjętą, że panny wybierają sobie braci w takim czy innym towarzystwie. - Niech mi pani jednak opowie coś więcej, chciałoby się przecież coś
wiedzieć o własnej siostrze. Więc pani i minister Charles Gumard jesteście Wymiarowcami? A kto jeszcze należy do waszego towarzystwa? - Jest jeszcze tylko jeden człowiek - odpowiedziała. Nie do wiary. Okazało się, że jest nim Fox, wydawca mojego nowego czasopisma. - Wybieracie sobie ludzi z czarującą obojętnością. Przecież Fox to zwykła ropucha i daleko nie zajedzie. - Ach, zajedzie daleko, ale nie do samego celu. Fox walczy przeciw nam. - A więc nie działacie zgodnie, każdy walczy na własną rękę? - Każdy walczy na własną rękę - odpowiedziała. - Ja obalę Gurnarda, gdy wyciągnie kasztany z ognia. To zaczynało już być męczące. Dla mnie ów epizod był lekko zamaskowanym flirtem, pragnąłem oczywiście dalszych postępów, a tu musiałem wysłuchiwać jej fantastycznych konceptów. A więc był to w istocie pojedynek między Foxem - twórcą pism, a Gurnardem - ministrem skarbu. Fox wraz z Churchillem, ministrem spraw zagranicznych i ich zwolennikami odgrywali sztuczkę, którą nazywali „starą moralnością w interesach” przeciw Gurnardowi, uchodzącemu za cynicznie niemoralnego polityka. Niecierpliwiłem się coraz bardziej. Chciałem przejść do bardziej osobistej fazy. Sądziłem, że wymyśliła to wszystko, by odwrócić moją uwagę od celu jej wizyty u Callana, ale mnie to przecież w ogóle nie interesowało, chciałem jedynie poflirtować. Być może wypowiedziała nawet jakieś alegoryczne prawdy o Foxie, Gurnardzie, Churchillu, ministrze spraw zagranicznych, postaci rzeczywiście sympatycznej, reprezentującej polityczną uczciwość, ale mnie to wszystko nie obchodziło. Szukałem tematu, który pozwoliłby nam oderwać się od tej wymiarowej farsy. - Kochana siostrzyczko... - zacząłem. Callan zawsze poruszał się jak obrzydliwy podsłuchiwacz. Nosił filcowe pantofle i pojawiał się zza parawanów. Przypuszczam, że w ten sposób zdobywał swoje materiały. - A więc to jest pańska siostra? - odezwał się nagle za moimi plecami. Jakie to dziwne, że nie poznał pan charakteru pisma... - My nie korespondujemy z sobą - powiedziałem lekkomyślnie - jesteśmy tak bardzo różni. - Chciałem trochę podręczyć tego pełzającego gada. Przyglądał się jej uprzejmie. - Więc to jest ta mała dziewczynka, którą zapamiętałem sobie. - Znał przed laty moich rodziców. Stąd właśnie nasza znajomość, bo przecież ja nie
wybrałbym sobie takiego przyjaciela. - Zdawało mi się, że Granger powiedział, iż pani nie żyje... ale chyba mi się to wszystko pomieszało... - Wie pan, widujemy się tak rzadko - odpowiedziała. - To nawet możliwe, że Artur powiedział panu, iż ja nie żyję, jest zdolny do wszystkiego. Mówiła tonem siostrzanej obojętności, tonem tak doskonale opanowanym, że wrażenie było uderzające. Pomyślałem sobie, że musi być genialną aktorką. Była naprawdę siostrą, statecznym członkiem klanu, ja zaś wagabundą, dopustem dla rodziny. Trzymała się tego tonu konsekwentnie. Nie wiedziałem, do czego, zmierza, i nic mnie to nie obchodziło. Cała ta nieco pomylona scena przypadła mi do gustu. Zaczynałem żyć, aktu na podorędziu miałem kobietę. Nie mówiąc już o tym, że drwiła z Callana, co mi sprawiało szczególną przyjemność. Irytowała mnie jego łaskawie opiekuńcza poza. Pomagałem jej starając się zachować milczenie. Jak to zwykle bywa, rozmawiali o wspólnych znajomych; wyglądało na to, że znają wszystkich. Ona stroiła miny osoby należącej do najbardziej wyszukanego grona. Twierdziła, że jest w najserdeczniejszej komitywie z najzupełniej niewiarygodnymi osobami: z moją napuszoną ciotką, z ministrami i w ogóle ludźmi tego pokroju. Mówiła o nich, jak by należała do ich towarzystwa, on jak by starał się usilnie wspiąć na te wyżyny. Udawała, że traktuje go z rewerencją, częstowała go komplementami szytymi bardzo grubymi nićmi, które połykał gładko, straszliwie gładko. Wzdrygałem się wewnętrznie. Cóż to za tragiczny widok, ten mały wielki człowiek wydany na pastwę tej kobiety. Z przerażeniem myślałem, że wczoraj wyglądałem zapewne nieswojo, tak mi się przynajmniej zdawało, jak bym wbrew woli zdradzał drobne tajemnice o „Godzinie”, nowej gazecie, do której zostałem zaangażowany. Wyglądało więc na to, że pismo jest w ręku małej paczki, mającej parę swoich interesów do załatwienia. Należał do niej pewien zagraniczny finansista, osoba wpływowa - jak się okazuje, znała go (człowiek szlachetny w najlepszym znaczeniu tego słowa, powiedział Callan) - jakiś polityk (i jego znała, i on był również wspaniałym człowiekiem, zdaniem Callana), sam Churchill, jakiś artysta czy coś w tym rodzaju, jakiś aktor i Callan. Z tego, co mówił, wynikało, że wszyscy potrzebowali pewnego poparcia, Callan oczywiście wyraził to inaczej. Wielki... Cel... Moralny... pojawił się w rozmowie, nie wiadomo po co. Nie przypuszczał chyba, że mnie oszuka, a nie ulegało wątpliwości, że o wspomnianych ludziach wiedziała więcej od niego. Zagraniczny finansista - nazywali go
księciem de Mersch - był czymś w rodzaju opętanego megalomanią filantropa. Dzięki jakimś międzynarodowym powikłaniom udało mu się zostać właścicielem przyjemnego kraju, Grenlandii. Było tam złoto, tran i inne popłatne rzeczy, ale nie o tym myślał książę de Mersch. Był on przede wszystkim i wyłącznie Twórcą Państwa. W każdym razie ten tytuł następował zaraz po nominalnej władzy w jakimś maleńkim teutońskim wielkim księstwie. Ponieważ żadne z wielkich mocarstw nie chciało się zgodzić, by którekolwiek inne władało wyspą, powierzono ją księciu de Mersch - jak powiedział Cali - który w głębi serca żywił wspaniałą wizję stworzenia państwa wzorowego, prawdziwego wzorowego państwa, w którym wymyci i przebrani w europejskie stroje Eskimosi będą wiedli nowe i wyzwolone życie, nie ustępując najlepszym potomkom którejkolwiek z ras zachodnich. Do tego mniej więcej to się sprowadzało. Przyznam, że zrobiło to nawet na mnie pewne wrażenie, mimo że heroldem tej sprawy był Callan. Sama koncepcja miała w sobie coś szlachetnego, a przyzwolenie Churchilla zdawało się gwarantować uczciwość w przeprowadzeniu całego przedsięwzięcia. Książę de Mersch potrzebował pieniędzy i chciał wybudować linię kolejkową przecinającą Grenlandię. Uważał, że społeczeństwo brytyjskie powinno dostarczyć pieniędzy, a rząd brytyjski udzielić kolei poparcia, podobnie jak to uczynił w mniej filantropijnym przypadku Kanału Sueskiego. W zamian za to książę ofiarowywał dogodny port i odcinek wybrzeża na jednym końcu linii kolejowej. Społeczeństwo brytyjskie miało być spłacone tranem i złotem oraz świadomością, że pomogło doprowadzić promień światła do ciemnego punktu ziemskiego globu. De Mersch zabrał się wobec tego do wydawania „Godziny”. Jej zadaniem było wychwalanie moralnych celów księcia de Merscha, zachęcanie rządu, wpływanie na opinię publiczną i w ogóle popchnięcie naprzód sprawy Systemu Regeneracji Rejonu Arktycznego. Opowiadam całą tę historię dość niefrasobliwie, ponieważ usłyszałem ją z ust Callana, a jego nie można było brać poważnie. Poza tym niewiele mnie to obchodziło, z ciekawością natomiast przyglądałem się, jak ta kobieta umiejętnie wszystko z niego wyciągała. Wydusiła go jak cytrynę. Trochę nawet niepokoiłem się o biednego Callana. W końcu oddał mi przysługę: wystarał mi się o pracę, ona zaś robiła na mnie wrażenie osoby potencjalnie niebezpiecznej. Może to była jakaś awanturnica, a może osoba
spekulująca, mogąca popsuć małe projekty Callana. Powiedziałem jej to otwarcie, a nawet się z nią posprzeczałem, odwożąc ją potem na stację. Nie ulegało wątpliwości, że zrobiła duże wrażenie na Callanie, bo wyciągnął dla niej swój powozik. - Nie powinna pani robić kawałów Callanowi, w każdym razie, jak długo posługuje się pani moim nazwiskiem. Jeśli idzie o mnie, jest ono zupełnie do pani dyspozycji, ale, do diabła, jeśli pani ma zamiar wyrządzić mu jakąś szkodę, będę musiał panią zdemaskować, powiem mu wszystko. - Nie może pan tego zrobić - odpowiedziała z doskonałym spokojem. Sam się pan zaplątał. Na pewno nie będzie zadowolony z tego, że pozwolił pan, by sprawy zaszły tak daleko... Straciłby pan zajęcie, a przecież pan zamierza zacząć żyć, prawda? Byłem oszołomiony tą groźbą ukrytą między żarcikami. To nie było uczciwe z jej strony, bardzo nieuczciwe. Powróciły dawne obawy, przypomniałem sobie, że jest naprawdę niebezpieczną osobą, że... - Ale nie wyrządzę krzywdy Callanowi - odezwała się nagle - może pan o to być spokojny. - Naprawdę, nie zrobi pani nic złego? - Naprawdę. Odetchnąłem z ulgą i uwierzyłem jej. Nie chciałem się z nią kłócić. Fascynowała mnie, podniecała mnie i równocześnie w jakiś sposób zaskakiwała. Zresztą mówiła prawdę. Zaplątałem się, i pracy, o którą wystarał mi się Callan, nie chciałem bynajmniej stracić mówiąc mu, że sobie z niego zadrwiła. - O nic więcej mi nie idzie - powiedziałem. Uśmiechała się.
Rozdział czwarty Wybrałem się do miasta z artykułem o Callamie i utrzymanym w ciepłym tonie listem polecającym od Callana do Foxa. Byłem bardzo uległy, zgadzałem się na poprawki, nie skąpiłem pochwał, pisałem z namaszczeniem i udało mi się w dodatku zachować całą powagę redakcyjnego artykułu wstępnego. Sam Callan nie mógłby o niczym więcej marzyć. Otrzymałem polecenie natychmiastowego zobaczenia się z Foxem. Sprawa nie cierpiała zwłoki. Foxa nie było w biurze, w tym nowiuteńkim biurze, które później na moich oczach przeszło wszystkie stadia, od rzeczowego komfortu do pokrytego kurzem zaniedbania. Skierowano mnie za kulisy teatru „Buckingham”. Czekałem przy oszklonej loży portiera teatru. Podejrzliwy portier patrzył na mnie z pogardą zarezerwowaną specjalnie dla bezrobotnych aktorów. Aktor, który nie gra, jest zazwyczaj głodnym petentem. Gońcy szukali pana Foxa. „Nie widział kto pana Foxa?” - „Poszedł na lunch.” - Pan Fox wyszedł - powiedział portier. Wyjaśniłem mu, że sprawa jest pilna. Jeszcze paru gońców zniknęło za wahadłowymi drzwiami. Niezbyt zachwycające postacie przechodziły obok oszklonej loży, rzucając wrogie spojrzenia w moim kierunku. Wreszcie nadeszła wiadomość. - Jeżeli to jest pan Etchingham Granger, to ma natychmiast udać się za panem Foxem do pani Hartly. Poszedłem więc śladem pana Foxa do pani Hartly, do małego mieszkanka przy ulicy, której wolę nie wymienić. Wielki dziennikarz jadł właśnie śniadanie z wielką aktorką. Towarzyszył im jej małżonek - zupełne zero, z wielkim żółtym wąsem, nucący coś bez przerwy pod nosem i nieustannie spoglądający na zegarek. Pan Fox miał pełną twarz i władcze maniery. Pani Hartly - no cóż, była po prostu panią Hartly. Wszyscy przecież kochaliśmy się kiedyś w jej figurze, jej pozach, jej głosie i gestach. Teraz tymi oto rączkami kruszyła chleb, zwracała się do męża tym właśnie głosem i wstawała od stołu. Swymi
wielkimi szarymi oczami kokietowała mnie, męża, małego Foxa i służącego, który podawał szparagi. Była zawsze taka sama. Ta wieczna próba generalna trwała bez końca. Nie dziwię się, że mąż bez przerwy patrzył na zegarek. Pan Fox był przyjacielem domu. Bez ceremonii zabrał się do czytania mego rękopisu, jedząc równocześnie swego Roqueforta, można było pomyśleć, że lektura dodawała smaku serowi. - Pan będzie pisał o mnie dla pana Foxa - odezwała się pani Hartly, kierując na mnie swe duże popielate oczy. Były bardzo łagodne, wydawało się, że wysyłają fale głębokiej sympatii. Pomyślałem o innej parze oczu strzelających ostrymi jak brzytwa promieniami. - Słyszałem, że mam pisać o kimś dla „Godziny”. Fox położył mój rękopis pod pustą szklanką. - Tak - odezwał się - zdaje mi się, że on to zrobi. Hm, oczywiście, dlaczego nie, tak. - Pan jest przyjacielem pana Callana? - pytała pani Hartly. - Cóż to za uroczy, miły człowiek. Gdyby go pan widział na próbach! Wie pan, gram w jego Bodlero. Dał mi naprawdę przemiłą rolę, absolutnie przemiłą. I żeby pan wiedział, jak się stara. Sam próbuje każde krzesło na scenie. - Hm, tak - wtrącił Fox - lubi zawsze postawić na swoim. - No cóż, wszyscy to lubią - powiedziała wielka aktorka. Przygotowywała swoją pierwszą wielką rolą. Zdawało mi się, może się zresztą myliłem, że każde jej odezwanie było jakimś cytatem z jej pierwszej wielkiej roli. Małżonek spojrzał na zegarek. - Czy masz zamiar pójść na tę przeklętą wystawę kwiatów? - zapytał. - Tak - odpowiedziała, zwracając ku niemu swe tajemnicze oczy. - Już idę się przebrać. Zniknęła w drzwiach prowadzących do dalszych pokojów. Spodziewałem się, że z sąsiedniego pokoju rozlegnie się nagle strzał rewolweru, a potem odgłos ciała padającego na ziemię. Zapomniałem, że to nie jest koniec piątego aktu. Fox schował mój rękopis w wewnętrznej kieszeni marynarki. - Chodźmy, Granger - zwrócił się do mnie - chcę z panem porozmawiać. Będzie pan jeszcze miał dużo okazji oglądania pani Hartly. Jest dziesiąta na pańskiej liście. Do widzenia, Hartly. Ręka pana Hartly zatrzymała się gdzieś między wąsem a kieszonką zegarka.
- Do widzenia - mruknął. - Panie Granger, musi mnie pan jeszcze odwiedzić - odezwała się pani Hartly od drzwi. - Niech pan przyjdzie do „Buckingham” i zobaczy, jak sobie radzimy ze sztuką pańskiego przyjaciela. Będziemy musieli sobie dłużej porozmawiać, jeśli pan chce poznać mój osobisty koloryt. Zdobyłem się jedynie na banalny cytat: Malować lilię, złocić szczere złoto, Napawać wonią pachnący fiołe...* [*Szekspir, Król Jan, akt IV, sc. II.]* [*Szekspir, Król Jan, akt IV, sc. II.] - Tak, tak, właśnie - odpowiedziała z czułym uśmiechem, zapinając rękawiczki. Wątpię, czy poznała, skąd są te wiersze. W powozie Fox zaczął: - Odetchnąłem z ulgą, gdy zobaczyłem pański materiał. Nie spodziewałem się, że potrafi pan tego rodzaju kawałek napisać. Pan zapewne uważa, że to trochę poniżej pańskiej godności. Ach, wiem, wiem. Wy, literaci, zazwyczaj nie chodzicie po ziemi, wie pan, o co mi idzie. Callan powiedział, że pan się do tego najlepiej nadaje. Callan bywa pożyteczny, ale człowiek potrzebuje przecież gazety do innych celów, mam swoje własne sprawy do załatwiania. A pan się nadaje. Nie ma mi pan chyba za złe mojej szczerości? Zamruczałem pod nosem, że wręcz przeciwnie, podoba mi się. - No to dobrze - ciągnął dalej - teraz wiem, czego się trzymać. - Cieszyłbym się - mamrotałem - gdybym mógł to o sobie powiedzieć. - Niech się pan nie martwi, wszystko będzie w porządku - pocieszał Fox. - Przypuszczam, że Callan obrzydził panu robotę, szczególnie że pan nie jest do niej przyzwyczajony. Ale zobaczy pan, inni nie są tak trudni. Teraz kolej na Churchilla, on jest następny na pańskiej liście. Zajmie się pan nim. Zobaczy pan, że to przyzwoity chłop. Zupełnie nie jest zarozumiały. - Który Churchill? - zapytałem. - Minister spraw zagranicznych. - Ten diabeł. - Ach, przekona się pan, że to porządny człowiek - Fox pocieszał mnie pojedzie pan do niego jutro. Wszystko załatwione. Jesteśmy na miejscu. Hop! skaczemy. - Usłuchał własnego okrzyku i pobiegł żwawo po nowych
terakotowych schodach siedziby „Godziny”. Mnie pozostawił zapłacenie dorożki. Gdy znalazłem się przy nim, wydawał właśnie polecenia przez wahadłowe drzwi jakiejś niewidzialnej osobie. - Chodźmy - powiedział zadyszany. - Nie mogę go przyjąć - dodał zwracając się do małego chłopca, który stał z wizytówką w ręce. - Powiedz mu, żeby poszedł do pana Evansa. - Człowiek nie ma tu dla siebie chwili czasu - ciągnął, gdy dotarliśmy do jego pokoju. Był to wspaniały apartament umeblowany biało-złotymi meblami, jakimiś Ludwikami Piętnastymi czy też czymś podobnym, na ścianach były bardzo nowe malowidła w stylu Watteau. Ale już pojawiły się pierwsze oznaki nieładu. Pod jednym z wysokich okien stało amerykańskie biurko, nie mające chyba nic wspólnego z Ludwikami, na dywanie były ślady błota, a na jednym końcu pokoju ustawiono przesłonę z dykty. - Słuchaj, Evans - wołał Fox do kogoś za przesłoną - przyjmij no tego człowieka od Granta. Czy było już coś z „Central News”? Przeglądał papiery na swoim biurku. - Jeszcze nie, dzwoniłem właśnie do nich po raz piąty - przyszła odpowiedź. - Pilnuj tej sprawy - napominał Fox. - A oto list Churchilla - zwrócił się do mnie - niech pan sobie weźmie fotel, te przeklęte meble są tak niewygodne, że nie wiadomo, do czego mają służyć. Niech się pan rozgości. Wracam za minutę. Usiadłem w fotelu i zająłem się listem ministra. Cierpliwie zgadzał się na przyjęcie reportera, chociaż ton zdradzał znudzenie, ale jak widać, Fox był z listu zadowolony. Wbiegł do pokoju, chwycił jakiś papierek z biurka i znowu wybiegł. - Przeczytał pan list Churchilla? - zapytał w przelocie. - Za chwilę wszystko panu powiem. - Nie wiem właściwie, co, jego zdaniem, miałem z tym listem zrobić, pocałować znaczek? Mimo to przyjemnie było tu siedzieć próżnując wśród szalonego pośpiechu panującego wokół. Miałem wrażenie, że nareszcie zetknąłem się z prawdziwym życiem, z życiem posiadającym jakieś znaczenie. I ja nareszcie byłem kimś. Fox traktował mnie z pewnym szacunkiem, jak się traktuje wielkiego nieznajomego. Jego zwrot „wy, pisarze” głaskał ucho. Był to hołd samozwańca złożony prawowitemu księciu, uznanie należne autentykowi od
maszynowej imitacji, hołd złożony architektowi przez budowniczego. Zdawało się, że mówił: „No tak, my wyrobnicy stawiamy rzędy domów, miasta całe, i przez lata wypełniamy papiery, ale gdy potrzeba czegoś specjalnego, czegoś monumentalnego, musimy zwracać się do was.” Fox wrócił. - Strasznie przepraszam, mój drogi, widzę, że mowy nie ma o tym, by z panem pogadać. A może zje pan ze mną obiad w „Paragrafie”, na rogu, niedaleko, wieczorem, punktualnie o szóstej. Do Churchilla pojedzie pan jutro. Klub „Paragraf”, gdzie miałem się spotkać z Foxem, należał do tych efemerycznych Instytucji powstających co pewien czas w okolicy Strandu. Jedną z ich właściwości jest to, że są zawsze tuż na rogu i że służba jest spoufalona, a jeszcze inną, że w przekonaniu każdego członka klub prowadzony jest właściwie dla wygody innego. W „Paragrafie” tym, na którego czekano z obiadem, był Fox. Siedziałem w małej palarni i zza płachty starego dziennika przysłuchiwałem się rozmowom trzech czy czterech dziennikarzy, członków klubu. Czułem się jak nowy uczeń, gdy go po raz pierwszy wprowadzą między kolegów. Przed kominkiem spał w fotelu stary jak skamielina krytyk teatralny. Gdy przyszedł czas obiadu, zbudził się i zauważył: - Trzeba było zobaczyć Fanny Ellsler - po czym zasnął z powrotem. Na czerwonej pluszowej kanapie rozciągnął się jakiś beau jeune homme* [*piękny młodzian (fr.)]. Miał na szyi taki krawat, jaki zazwyczaj noszą Amerykanie studiujący w Paryżu. Na krześle obok niego siedziała osoba, którą wziąłem za jakiegoś dystyngowanego cudzoziemca, być może dlatego, że nie wymawiał „r”. Rozmawiano o wspaniałym temacie dla jakiegoś skeczu kabaretowego, podsuniętym, jak się zdaje, przez kierowcę autobusu. Dowiedziałem się później, że mój Francuz był kiedyś zwykłym handlarzem, a teraz jest na wpół dziennikarzem, na wpół finansistą, a mój student-artysta pracował w jednym ze starszych pism ilustrowanych. - Obiad podany, panowie - odezwał się służący w drzwiach. Podszedł do śpiącego przy kominku. - Obawiam się, że pan Cunningham wykończy ten fotel, zanim sam się skończy - rzucił przez ramię. - Biedny starowina, nie ma gdzie się podziać - odezwał się pracownik pisma ilustrowanego.
- A niechby poszedł do przytułku - odparował dziennikarz-finansista. Dobry skecz, co? - powrócił do swego szofera autobusu. - Niczego - odpowiedział obojętnie pracownik pisma. - No, panie Cunningham, obiad na stole - służący dotknął ramienia śpiącego. - Chwała Bogu - odparł zrywając się krytyk dramatyczny. Służący opuścił pokój. Krytyk ukradkiem wyjął z kieszonki kamizelki sztuczną szczękę, wytarł ją fularem i włożył do ust, po czym wykusztykał z pokoju. Wypłowiałe, liche karykatury wyblakłych i lichych miernot, spoglądające na mnie z upstrzonych przez muchy ram zawieszonych na purpurowych ścianach, przyprawiły mnie niemal o dreszcze. - No to jesteś pan, Granger - odezwał się za moimi plecami wesoły głos. Zjemy coś. Zjedliśmy coś. Obiad przyprawiony był żarcikami i nieciekawymi plotkami. Jakiś dziennikarz Prusak, zdaje się, krytyk muzyczny, dopytywał się o pochodzenie kościstego bażanta, Fox odpowiedział mu, że hodowany był na podwórku. Krytyk dramatyczny mruczał niewyraźnie pod nosem o jakiejś sztuce, którą zdjęto z afisza w „Adeliphi”. Ja uśmiechałem się bezmyślnie. Potem Fox szeptem wtajemniczał mnie w jakieś szczegóły dotyczące prawdziwego charakteru dziennika. W jego interpretacji, bez owijania jej w blask moralnych celów, cała sprawa wyglądała raczej podle. Obskurna palarnia robiła na mnie przygnębiające wrażenie, a wszystko razem było właśnie tym, czego przez wiele lat unikałem. Fox szeptał nie odrywając się od mego ucha, syczał nadając poszczególnym słowom specjalną intonację. Niektórzy spośród tych „w środku” - sugerował jego głos - nie mieli zbyt czystych rąk, inni - ton stawał się pełen szacunku - owszem, byli uczciwi. - Oczywiście, taki człowiek jak minister C. ma swoje zasady... tylko zgodnie z zasadami... musi mieć jakieś półoficjalne poparcie... W tym wypadku moje... „Godziny”. Oni są nieco zbyt drobiazgowi, oni, to znaczy rząd... Mówią, że Gurnard nie jest w porządku... oni tak mówią. - Jego szeroka, czerwona twarz błyszczała, gdy nachylał się ku mojemu uchu, wilgotne niebieskowodniste oczka mrugały. Oświecał mnie ostrożnie, oględnie. Było w tym wszystkim coś nieprzyjemnego, nie w samym Foxie, ale w ogóle w tego rodzaju sprawach. Wolałbym, żeby już przestał mi tłumaczyć... miałem już dość jego wyjaśnień. Nigdy nie interesował mnie mechanizm spraw, wolałem świat przyjmować takim, jaki mi się wydawał.
Callan był tak śmiesznie nadęty, że można było w końcu znieść jego rewelacje, ale ten tutaj był inny, wszystko, co mówił, miało na sobie piętno prawdy, być może dlatego, że nie było zbyt czyste. Nie chciałem wiedzieć o tym, że minister spraw zagranicznych jest chociażby luźno związany z tym interesem. Dla mnie był on jedynie symbolem, ale reprezentował stałość polityki i zasady przyzwoitości, których nie należy naruszać. - Oczywiście banda Churchilla - ciągnął Fox - chciałaby nas zlekceważyć, ale to im się nie uda. Albo się do nas przyłączą, albo stwierdzą pewnego dnia, że są izolowani. Gurnard solidnie już posmarował ich starą prasę partyjną, będą musieli zacząć wszystko od początku. A więc o to chodziło. Churchill powinien lekceważyć takich ludzi jak my, lekceważyć dalej za wszelką cenę. To byłoby zgodne z moim obrazem świata. O ileż to było mniej kłopotliwe. Ale z drugiej strony takie właśnie jest życie - żyłem teraz, a ceną życia jest rozczarowanie, tę cenę musiałem teraz zapłacić. Oczywiście, minister spraw zagranicznych musi mieć swój półoficjalny organ, tak przynajmniej sądziłem. - Rozumie pan - Fox szeptał - i ja myślę, że niepotrzebnie popiera ten grenlandzki interes. Niezupełnie czysta sprawa. Ale przyniesie piekielne zyski, no i trzeba pamiętać, że w grę wchodzi dobro państwowe. Nie zabierze się do tego obecny rząd, to znajdzie się inny... a dla Gurnarda i wielu innych byłaby dobra okazja do wieszania psów na Churchillu i jego ludziach. Nie stać nas na to, by nam przepadły jeszcze jakiekolwiek porty węglowe, w Grenlandii czy gdzie indziej. No i pamiętaj pan, jeśli pan C. będzie maczał w tym palce, będzie mógł znacznie lepiej zatroszczyć się o swoich Murzynów. Rozumie pan, no nie? Nie słuchałem właściwie tego, co mówił, ale w odpowiednich miejscach potakiwałem. Wiedziałem, że chce, bym trzymał się tej linii w rozmowach z gośćmi szukającymi wiadomości. Po prawdzie już się z tym pogodziłem. Byłem zresztą przekonany, że panna jest w to wszystko wmieszana, że jej cień gdzieś między innymi miga na ekranie. Być może, było to tylko wrażenie i nic poza tym. Chciałem zapytać Foxa, czy ją zna, ale nagle uzmysłowiłem sobie, iż nie znam nawet jej nazwiska. Cała historia wyglądałaby obłąkanie, a w tej właśnie chwili zależało mi, by Fox był przekonany, że jestem w miarę normalnym człowiekiem. Poza tym takie pytanie było niestrawne - wówczas jeszcze ją idealizowałem. Nie mogłem rozmawiać o niej w palarni przy tych wszystkich mężczyznach,
opowiadających sobie kawały, i w ogóle nie mogłem rozmawiać o niej z Foxem. Krytyk muzyczny wiercił się po pokoju, Fox nie spuszczał z niego oczu. Nagle zbliżył się ostrożnie, odepchnął krzesło i znalazł się przy nas. - Witam - zawołał ostentacyjnie serdecznym poobiednim tonem - o czym tak we dwójkę gadacie? - Prywatne sprawy - Fox nie drgnął. - Przeszkadzam? - wymamrotał krytyk. Fox nie odezwał się. - Szuka roboty - powiedział obserwując rejteradę i skonsternowanego Prusaka - ale, o czym to mówiłem, aha, opłaca się w obu wypadkach. Przerwał i utkwił we mnie oczy. Tłumaczył mi finansową stronę sprawy: książę de Merach i Callan, i pani Hartly, i wszyscy inni złożyli się i założyli pismo, do którego zaangażowali Foxa jako redaktora, pismo to miało z kolei przynieść z powrotem zainwestowane pieniądze i popierać ich i... zupełnie jak w bajce o rzepce. Tylko co to za rzepka? Wszystko się wokół tego obracało. - Tak, tak, nawet dość składnie to wszystko wygląda - powiedziałem. - Oczywiście - Fox plótł nadal - na pewno dziwi się pan, dlaczego, do diabła, opowiadam panu to wszystko. Otóż i tak usłyszałby pan o tym, z pewnością nawet jeszcze więcej, i to w dodatku nieprawdę. Ale myślę, że pan jest swój chłop i docenia pan zaufanie. Nie wypowiadałem się. Wiedziałem równie dobrze jak i on, że stara się mnie ocyganić, że jak to sam powiedział, nie mówił mi prawdy, a jedynie to, co mogłem usłyszeć wszędzie. Nie miałem o to do niego pretensji, to przecież należało do zasad gry. Ale kto był tą rzepką? Może to sam Fox... A może w tej bzdurze, którą poczęstowała mnie fantastyczna panna, jest jakieś ziarno prawdy. Może Fox rzeczywiście lub w przenośni, na którą sobie pozwoliła, stoi na czele grupy składającej się z księcia de Merach i pana Churchilla. Może naprawdę popiera zagranicznego władcę-filantropa, twórcę państwa, i brytyjskiego ministra spraw zagranicznych przeciw dość podejrzanej figurze ministra skarbu, jaką niewątpliwie był Gurnard. Może to mu w jakiś sposób odpowiada, może ma jakieś akcje, które zależą od powodzenia grenlandzkiego protektoratu księcia de Mersch. Naturalnie zdawałem sobie sprawę, że Fox jest wielkim człowiekiem, jednym z tych wielkich ludzi, którzy stale przebywają za kulisami, zapewne dlatego, że brak im właściwej prezencji i nie wyglądają dobrze na scenie. Rozumiałem teraz
dobrze, że porzucił z pół tuzina własnych przedsięwzięć dla „Godziny” tylko dlatego, że się to opłaca. Przecież nie chodziło mu wyłącznie o redagowanie gazety, musiało się za tym kryć coś większego. A więc moja Wymiarowa młoda dama ma inne akcje, których los był w ręku ministra skarbu. Mogła więc posłużyć się przenośnią mówiąc o swym sojuszu z Gurnardem przeciw Foxowi i Churchillowi. Wiedziałem, że tego rodzaju rzeczy się zdarzają, chociaż zupełnie się na nich nie znałem. Nie był to dostateczny powód do wycofania się, ale, szczerze mówiąc, wolałbym, by sprawy potoczyły się innym torem. Jeśli o mnie idzie, przystąpiłem do tego wszystkiego z czystymi rękami i miałem zamiar nie zbrukać ich niczym, poza tym byłem do dyspozycji Foxa. - Z tego wszystkiego wynika, że będę miał do czynienia z wieloma właścicielami, a panu zależy na tym, abym się nie zbłaźnił - tymi słowami komunikowałem mu swoją decyzję. - No cóż - odpowiedział świdrując mnie niebieskimi oczkami - zawsze lepiej wiedzieć. - Lepiej wiedzieć - zawtórowałem. Rzeczywiście lepiej było wiedzieć.
Rozdział piąty Wyszedłem w ciemną noc pewniejszym krokiem, pełen nowej wiary we własne siły. Przeprowadziłem swój pierwszy wywiad, sprawa została definitywnie załatwiona; była to pierwsza w moim życiu sprawa definitywnie załatwiona. Czułem, że muszę to wszystko przed zaśnięciem powiedzieć Leaowi. Pomógł mi wydatnie w dawnych czasach, pomagał zresztą każdemu. Siady jego wpływów dadzą się prawdopodobnie wytropić w pierwocinach każdego pisarza mojego pokolenia, w każdym razie każdego, który kiedykolwiek napisał coś przyzwoitego, a nawet u tych, którzy nie wyszli poza fazę znośnych zapowiedzi. Udzielał mi wszelkiej pomocy materialnej, jaką dysponuje recenzent wydawnictwa, i to do tego stopnia, że zagrożona była jego opinia zawodowa, dawał mi także tę znacznie cenniejszą pomoc, której po niewielu ludziach można się spodziewać. Z czasem zaczęła mnie zawstydzać ta jednostronna przyjaźń i to było poniekąd przyczyną, że uciekłem od świata, ukryłem się w domku pod lasem i zrobiłem to wszystko, co obecnie wydawało mi się głupią dziecinadą. Chciałem być sam, bez niczyjej pomocy, do chwili, gdy stać mnie będzie na jakiś odpowiedni powrót. Jak było do przewidzenia, straciłem prawie wszystkich przyjaciół i byłem nagi jak w dniu przyjścia na świat. Wokół mnie rozciągało się olbrzymie miasto - ciemność bez kresu. Mijały mnie w pośpiechu tysiączne tłumy. Ludzie mieli coś do załatwienia, jakieś cele przed sobą, mieli do kogo mówić, z kim pożartować. Ale ja nie miałem nikogo. W tym olbrzymim mieście, w tej bezkresnej ciemności dla mnie nie było żadnych wnętrz. Oto fasady domów, wpatrujące się we mnie okna, zamknięte drzwi i nic za nimi się nie bryje, żadnych pokoi, żadnych pustych miejsc. Domy były dla mnie równie pozbawione sensu jak ziemia, Lea był jedynym żywym wspomnieniem. Mieszkał byle gdzie. Jego praca recenzenta wydawnictwa polegała na przepowiadaniu ewentualnych walorów handlowych rękopisów, które nieznani autorzy przysyłali jego pracodawcy. Zdaje się, że miał jakiś ustalony plan życia, zgodnie z którym co pewien czas, w odstępach pozornie
nieregularnych, a jednak ustalonych, pojawiał się w jakiejś dzielnicy. Tylko szczęśliwemu przypadkowi zawdzięczam, że go znalazłem tej nocy w małym pokoiku w jednej z uliczek Bloomsbury. Siedział niewygodnie w trzcinowym fotelu otoczony stosami rękopiśmiennej makulatury jak szary bazgroł w pianie brudnego papieru. Gdy stanąłem w drzwiach, podniósł głowę. - Witam - odezwał się - co pana tu sprowadza? Ma pan jakiś rękopis? Zrobił nieokreślony ruch ręką. - Znajdzie pan tu jakieś krzesło. - Na podłodze koło niego stała butelka czerwonego wina. Chwycił ją za szyjkę i podał mi. Opuścił z powrotem głowę i zabrał się do czytania. Zdjąłem z jakiegoś krzesła trzy spuchnięte teczki z maszynopisami i usiadłem przy nim. Nie przerywał czytania. - Nie byłem jeszcze w tym mieszkaniu - powiedziałem, byle coś powiedzieć. Pokój był umeblowany nie tyle skąpo, co przypadkowo. Stał w nim duży mahoniowy kredens, prosty sosnowy stół, jakaś niezwykła składana umywalka, sosnowe półki na książki, trzcinowy fotel i trzy krzesła, każde inne. Na marmurowym kominku widniały trzy holenderskie sztychy w ramach, na oknach pasiaste zasłony, a między nimi tanie kwadratowe lustro i nad nim brzytwa. Na podłodze, na krzesłach, na kredensie, na nie posłanym łóżku, wszędzie walały się stosy rękopisów. Nabazgrał coś na niebieskim papierze i zabrał się do skręcania papierosa. Zdjął okulary, przetarł je, po czym zamknął oczy zaciskając mocno powieki. - A co słychać w Sussex? - zapytał. Poczułem nagle atak jakiejś nostalgii. Uświadomiłem sobie z niezwykłą jasnością, że naprawdę porzucam dawny tryb życia, że zrywam z nim na dobre. Lea był symbolem tego, co było najszlachetniejsze w sposobie myślenia, z którego obecnie rezygnowałem. Był symbolem moich aspiracji. Marzenia, humory, cała dziecinada to był już tylko mój dodatek. Wstydziłem się nieco powiedzieć mu, że... postanowiłem zacząć żyć. Wspaniałość mego postanowienia nieco przygasła, jak gdyby jedna z dwóch świec, przy których czytałem, wypaliła się. Wreszcie jednak w jakiś sposób zawiadomiłem, że dostałem zajęcie. - Gratuluję panu. - Bo widzi pan - zacząłem już zbijać obiekcje, których nie zdążył nawet wypowiedzieć - to wyjdzie na dobre nawet mojej twórczości, za mało widziałem życia, by móc...
- Ależ oczywiście - odpowiedział - to bardzo dobrze. Musiało panu być dość ciężko. Jego słowa wydały mi się obrzydliwie nieuczciwe. Przyjąłem posadę w „Godzinie” nie dlatego, że miałem już dość wszystkich kłopotów, ale z zupełnie innych przyczyn, ponieważ czułem, że załamuję się wewnętrznie. - Jest pan w błędzie - powiedziałem d wytłumaczyłem mu dlaczego. Odpowiadał „Tak, tak”, ale mnie się zdawało, że dodawał w myśli: „Oni wszyscy powtarzają to samo”. To mnie jeszcze bardziej złościło. Całe moje życie kształtowało się do pewnego stopnia w oparciu o jego zdanie, przez wiele lat, pisząc, starałem się zadowolić go w równej mierze co siebie. Teraz jego chłód mroził mnie. Uważał, że się niedostatecznie przejmuję moją pracą, a ja nie chciałem, by tak myślał. Usiłowałem mu to wytłumaczyć - ale to było trudne, a on bynajmniej nie ułatwiał mi zadania. Wiedziałem o innych, którymi się opiekował tylko po to, by w końcu zobaczyć, jak schodzą na manowce. A teraz myślał, że i ja... Rzucił mi na kolana ciężki, związany tasiemką stos papieru i zaczął pisać swe zdanie o handlowej wartości książki. Uważał, że rękopis jest za dobry, zbyt subtelny, by zdobyć sobie klasę czytelników, dla których wydawał książki jego pracodawca. Zacząłem czytać, by oderwać się od swoich myśli. Zachowałem do dziś w pamięci ciężkie czarne litery rękopisu. Na pewno utwór był dobry, ale chyba nie tak dobry, jak mi się wtedy zdawało, zupełnie już zapomniałem, o co tam szło. Pamiętam tylko, że dyskutowaliśmy potem, ja byłem za wydaniem, on przeciw. Zdawałem sobie sprawę, że los biednego autora zależy od wyniku naszej rozmowy. Stał się żałosną możliwością ukrytą w białym papierze zapisanym znakami, zbyt dobrymi na to, by miały popyt na rynku. Było coś oburzającego w niedbałym powiedzeniu Lea’a: „Ach, to za dobre.” Lea już się do tego przyzwyczaił, ale ja broniąc sprawy tego człowieka uświadomiłem sobie, że bronię siebie, bronię swej lepszej twórczości. Każde słowo Lea’a o tym utworze, o tym człowieku, odnosiło się do mojej twórczości, do mnie. - Na tego rodzaju utwory nie ma popytu, nie ma klienteli. Ta książka była już u wszystkich wydawców. Już ją raz miałem. Ten człowiek nigdy się nie wybije. Zabierze się do prowadzenia szynku i to go wykończy. - Tak właśnie mówił i zdawało się, że ma mnie na myśli. Ktoś pukał do drzwi; było to nieśmiałe postukiwanie osłabionych palców, jeden z tych dźwięków, których nie zauważa się od razu. Być może człowiek ów pukał już od dziesięciu
minut. Okazało się, że to pracodawca Lea’a, wydawca mojej pierwszej i książki. Otworzył wreszcie drzwi i wszedł nawet dość stanowczo. Wyglądał na osobę, która specjalnie wprawiła się w zły humor. Obawiał się intelektualnej przewagi Lea’a, ale postanowił tym razem postawić na swoim. Wyrzucił z siebie pół zdania, po czym przedstawił mi się. Wyglądało na to, że mu trochę psuję szyki, po chwili jednak, gdy w sposób niezbyt sprecyzowany przyjął moje istnienie do wiadomości, powrócił do przerwanego wątku. Sprawa była dość delikatna. Wątpię, czy wspomniałbym o niej w obecności osoby trzeciej, nawet osoby tak nieważnej jak ja. Ale pan Polehampton nie miał widocznie takich skrupułów. Musiał zdążyć na ostatnią pocztę. Lea, jak się okazuje, doradził mu wydanie książki jakiegoś człowieka nazwiskiem Howden, średnio znanego pisarza... - Stwierdziłem jednak z niepokojem, panie Lea, to znaczy powiedziała mi moja córka, że rękopis wcale nie jest taki... W rzeczy samej, jest, hm... Zdaje się, że już za późno na to, by się wycofać? - Ach, na to już zdecydowanie za późno - odparł Lea z nonszalancją. A poza tym na teorie Howdena zawsze jest popyt. - Ależ tak, oczywiście - wtrącił pospiesznie pan Polehampton - ale czy nie sądzi pan... to znaczy biorąc pod uwagę, jaką szkodę może to wyrządzić naszej reputacji... że powinniśmy zaproponować panu Howdenowi, by wziął o pięćdziesiąt funtów mniej aniżeli... - Wydaje mi się, że to wspaniała myśl - powiedział Lea. Pan Polehampton spojrzał na niego podejrzliwie, po czym zwrócił się do mnie: - Bo, proszę pana, w podobnych wypadkach trzeba być tak ostrożnym. - Rozumiem pana doskonale - odpowiedziałem. Było coś tak naiwnego w punkcie widzenia tego człowieka, że poczułem nawet przypływ sympatii dla niego. W końcu pouczył mnie, jak to się dzieje, że sprawiedliwi obrastają tłuszczem kosztem niesprawiedliwych. Co prawda, pan Polehampton nie był wcale tłusty, był nawet szczupły, a jego sterczące siwe włosy, mimo że dobrze wyszczotkowane, niczym tego nie zdradzały. Miał nawet zatroskaną minę. Opowiadano o nim, że spekuluje na jakichś akcjach, i zdaje się, że to była prawda. - Ja... hm... zdaje się, wydałem pańską pierwszą książkę... Straciłem na niej pieniądze, ale zapewniam pana, że nie mam żadnego żalu... to było
prawie sto funtów... ale żadnego żalu... Nie ulega wątpliwości, ten człowiek był unikatem. Nie przyszło mu nawet na myśl, że mógłbym się obrazić. Co więcej, naprawdę chciał być uprzejmy i łaskawy, i wybaczający. Nie czułem się obrażony. Ubranie było na niego za ciasne, takie przynajmniej robił wrażenie, a na rękach miał czarne skórkowe rękawiczki. Ani na chwilę nie odrywał oczu od sufitu. Spotykaliśmy się potem nawet dość często, nie pamiętam jednak nigdy, by opuścił oczy albo by nie miał rękawiczek. - A... hm... a co pan teraz robi, panie Granger? Lea powiedział mu, że zaangażował mnie Fox, że zrobię karierę. Przypomniałem sobie nagle powszechnie panujące przekonanie, że każdy, kogo Fox angażuje, robi karierę. Pan Polehampton oczywiście wiedział o tym. Wyprostował się zadziwiająco szybko. Przywoływało to na myśl zamknięcie parasola. Zrobił się niedwuznacznie i prymitywnie serdeczny. Wyrażał nadzieję, że będziemy jeszcze ze sobą współpracowali, raz jeszcze przypomniał mi, że wydał moją pierwszą książkę (jego słowa miały teraz zupełnie inny ton), oczarowany był odkryciem, że sąsiadujemy ze sobą w Sussex. Mój domek był oddalony o cztery mile od jego willi. Należeliśmy do tego samego klubu golfowego. - Musimy kiedyś zagrać, i to parę razy. - Zrobił na mnie wrażenie człowieka, któremu wcale nie łatwo jest znaleźć partnera. Wreszcie odszedł. Wspomniałem już o tym, że nie wywoływał we mnie antypatii, a nawet wzbudzał litość, ale jego sposób myślenia, nagła zmiana frontu, zdenerwowały mnie. Dowodziło to niezbicie, że „zrobię karierę”, a ja wcale tego nie chciałem, w każdym razie nie w tym sensie. Trudno mi to wszystko wytłumaczyć. Chciałem przyjąć to zajęcie, ponieważ potrzebowałem pieniędzy. Na krótko, na jakiś rok, ale z chwilą gdy zacznę robić karierę, pokusa będzie zbyt wielka, a ja wcale nie byłem pewny, czy znajdę dość siły, by się jej oprzeć. Już tylu innym to się nie udało. A może by tak napisać do Foxa, że rezygnuję... Lea znowu zagłębił się w rękopisie. - Mam to rzucić? - zapytałem nagle. Chciałem tę sprawę raz na zawsze załatwić. - Ależ nie, w żadnym wypadku - odpowiedział Lea. - I co dalej? - Niech pan korzysta z okazji, by wypocząć - dodał - miał pan ciężki okres. - No cóż - rozmyślałem - jeśli nie będę miał dość charakteru, by na czas
się wycofać, to znaczy, że niewiele się po mnie można było spodziewać. - Oczywiście, i to wchodzi w rachubę - zauważył - może się okazać, że gra nie była warta świeczki. - Milczałem. - Ale trzeba zaryzykować, gdy nadarza się okazja. Zabrał się z powrotem do czytania, ale podniósł głowę, gdy po chwili skapitulowałem. - Oczywiście, prawdopodobnie wszystko będzie w porządku. Niech pan da ze siebie wszystko. To dobra rzecz... może się nawet panu przydać. Tak więc sprawa była załatwiona. Gdy wychodziłem z pokoju, przyszło mi coś na myśl. - Czy nie słyszał pan przypadkowo o jakiejś klice Wymiarowców? Czwartowymiaroweów? - Pierwsze słyszę. A w czym się specjalizują? - Mają odziedziczyć ziemię. - Życzę im wesołej zabawy. - A czy pan nie jest może jednym z nich? Wydaje mi się, że to coś w rodzaju tajnego stowarzyszenia. - Nie słuchał mnie. Wyszedłem po cichu. Noc w tej dzielnicy zawsze robiła na mnie straszliwe wrażenie. Tej nocy był to niepokój, niepokój działający md tak samo na nerwy jak wówczas, gdy szedłem doliną z zagadkową panną. Przypomniałem sobie jej słowa, powiedziała, że jest symbolem przyszłości, że jest symbolem mego rozkładu, przypomniałem sobie całą bzdurę. Starałem się przekonać samego siebie, że jestem zmęczony, wyprowadzony z równowagi i tak dalej, że w obecnym stanie jestem zdany na łaskę wszelkich koszmarnych przywidzeń. Dałem nura w Southamptan Row. Zetknięcie się z tłumem przywróciło mi poczucie bezpieczeństwa, potrącałem ludzi, potrącano i mnie.
Rozdział szósty Była sobota. Minister spraw zagranicznych, jak zwykle w czasie trwania sesji, udawał się w poszukiwaniu samotności i odpoczynku do małej posiadłości wiejskiej w pobliżu stolicy. Przebywał tam zazwyczaj do poniedziałku. Pojechałem z listem od Foxa w kieszeni i już wczesnym popołudniem prowadziłem, bez żadnych wewnętrznych niepokojów, rozmowę z ciotką ministra, chudą starszą damą odznaczającą się, jak głosiła fama, wielką bystrością i głęboką znajomością arkanów polityki europejskiej. Miała dość obcesowy sposób bycia. Jej stroje utrzymane były w brązowym, rzeczowym tonie. Patrzyła ludziom bardzo prosto w oczy okazując w ten sposób przenikliwość, z której słynęła i która, jak twierdzono, umożliwiała jej odgrywanie ukrytej, lecz mimo to dość realnej roli w kształtowaniu naszej polityki zagranicznej. Miałem wrażenie, że mnie kataloguje, zaopatruje w etykietkę i odkłada na półkę przed udzieleniem pierwszej odpowiedzi na moje pierwsze pytanie. - Pan zapewne nieźle zna te strony. - Zdaje mi się, że rozważała moje możliwości jako ewentualnego agitatora wyborczego, rzecz jak najdrobniejsza, ale o której warto będzie pamiętać przy następnych wyborach do parlamentu. - Nie, jestem tu po raz pierwszy. - Etchingham jest zaledwie o trzy mile stąd. Było to rzeczą zupełnie dla mnie nową, by ktokolwiek wiązał moje nazwisko z tą miejscowością. Uświadomiłem sobie, że dla panny Churchill istnieję jedynie jako jeden z Gramgerów z Etchingham, który zajął się literaturą. - Widziałam wczoraj pańską ciotkę - ciągnęła panna Churchill. Kogóż ona wczoraj nie widziała. - Ach, tak - odpowiedziałem wymijająco. Ciekaw byłem, jaki przebieg miało to spotkanie. Z moją ciotką nigdy nie łączyły mnie bliskie stosunki. W swoim światku była wybitną osobistością, wielką dziedziczką, biedną jak mysz kościelna i jak kwoka pełną godności. Była poza tym aktywnym
politykiem obozu panny Churchill. Ja, nie będąc ani ziemianinem, ani człowiekiem czcigodnym, ani politykiem, nie byłem nigdy uznawany, ale wiedziałem, że ze względu na ród na pewno powstrzymała się od omawiania moich wad. - Czy znalazła już sobie odpowiednią kompanionkę? - pytałem w roztargnieniu. Pomyślałem o starej legendzie głoszonej przez moją matkę. Panna Churchill znowu spojrzała mi w oczy. Zdaje mi się, że przygotowywała się do zmiany etykietki. Zostałem złośliwym dowcipnisiem. Moja złośliwość może się okazać przydatna na wiecu. - Ach, oczywiście - odpowiedziała z prawie niedostrzegalnym przymrużeniem oczu. - Zaadoptowała swoją bratanicę. Legenda głosiła, że podczas jednej z zaciętych walk wyborczych, w której moja ciotka odgrywała wybitną rolę, na murach pojawił się kolorowy afisz z pytaniem: „Kto zagłodził jej guwernantkę?” Ta przypadkowa wzmianka o drobnym incydencie wyborczym sprawiła, że znalazłem się w doskonałej komitywie z panną Churchill. Zdaje się, że niespodzianie zdobyłem pozycję towarzyską, stałem się osobą, której nie należy traktować jak przygodnego dziennikarza. Przestałem więc być wysłannikiem „Godziny” - zostałem natomiast jednym z Etchingham Grangerów, którego przeciwności losu zmusiły do chwycenia za dziennikarskie pióro. Dostrzegałem już linię postępowania, której miałem się trzymać podczas mojej kampanii dziennikarskiej. Z jednej strony byłem „jednym z nas”, który chwilowo znalazł się po drugiej stronie bariery, a równocześnie miałem być czymś w rodzaju asystenta wielkiego pisarza. Boczne drzwi za panną Churchill uchyliły się delikatnie. Było coś bardzo charakterystycznego w tym nieśmiałym sposobie ich otwierania, tak jak by osoba za nimi chciała powiedzieć: „Po cóż cała ta hałaśliwa energia?” Wysoki, siwy pan oparł się prawie całym swym ciężarem na ramieniu wyciągniętym do klamki. Zamyślony, wpatrywał się w list, który trzymał w drugiej ręce. Talk znajoma z karykatur twarz nabrała nagle dla mnie rzeczywistości - stała się bardziej realna od twarzy najbliższego przyjaciela, była jednak znacznie starsza, aniżeli się spodziewałem. Jak gdybym spojrzał bardziej uważnie niż zazwyczaj na twarz człowieka, którego widywałem codziennie, i stwierdził, że wygląda starzej i że jest bardziej siwy, aniżeli dotąd mi się zdawało, jak bym zaczął zdawać sobie sprawę z tego, że świat znowu potoczył się naprzód.
Apatycznie, niemal protestując, zapytał: - Co mam zrobić w sprawie księcia de Mersch? Panna Churchill zwróciła się ku niemu szybko, prawie współczująco. Rzuciła moje nazwisko, on zaś zdradził cień, najlżejszy zaledwie cień zdenerwowania majacy oznaczać: „Dlaczego mnie nie uprzedzono?” To mnie rozzłościło. Wiedziałem dość dużo o jego stosunkach z de Merschem, a on uważał mnie, zdaje się, za małego podsłuchiwacza. Przybrał nieco groteskową pozę, taką, jaka uchodzi tak wybitnej osobistości. Zsunął okulary na czubek nosa, spojrzał na mnie swoimi krótkowzrocznymi oczami, zdjął okulary i znowu spojrzał na minie. Miał minę człowieka patrzącego z olbrzymiej wysokości, potrzebującego teleskopu. - Ach, o... syn pani Granger, czy tak?... Nie wiedziałem... - Słysząc ten wahający się głos poczułem, że nigdy, przez lata całe nie dojdziemy z nim do niczego. - Nie - odezwałem się nieco szorstko - jestem tylko wysłannikiem „Godziny”. Teraz z kolei wyobraził sobie, że jestem posłańcem od Foxa, powiedział, że Fox mógł przecież napisać. - Oszczędziłby panu kłopotu, to znaczy... albo... Miał teraz minę człowieka chcącego okazać swą uprzejmość, który chce nawet sprawić mi przyjemność tym, że wie, kim jestem. - Nie przywiozłem żadnego listu - powiedziałem nieco wyniośle. Przyjechałem jedynie, by przeprowadzić z panem wywiad. - Wyraz przerażenia zaostrzył rysy jego twarzy. - Przeprowadzić... - zaczął - ależ ja nigdy nie dawałem pozwolenia... Nagle oprzytomniał, energicznie poprawił okulary na nosie. Udało mu się wreszcie odnaleźć właściwy wątek. - Ach tak, już sobie przypominam, zupełnie inaczej to sobie wyobrażałem. Cała ta scena uraziła moją ambicję. Byłem wściekły, lecz opanowywałem się. Wciąż jeszcze wyobrażałem sobie, że człowiek ten jest kukiełką w ręku Foxa, de Merscha i całej tej paczki, a oto przybierał niesłychanie wyniosłe pozy. Ja przynajmniej zachowałem w tym wszystkim czyste ręce i nie załatwiałem przy okazji żadnych swoich prywatnych interesów. - Ach, tak - powiedział pospiesznie - pan ma nakreślić moją sylwetkę, jak to się Fox wyraził. Przysłał mi pana szkic o Jenkinsie. Przeczytałem, bardzo udany... a więc... - Usiadł na jakimś nieprzyzwoicie niskim krzesełku, kolana
znalazły się na wysokości podbródka. Wymruczałem obawy, iż znudzi go ta cała procedura. - Nie bardziej niż pana - odpowiedział poważnie. - No cóż, musi się robić te rzeczy. - Tak, tak - zawtórowałem - musi się(to robić. - Zdawało mi się, że żałował, bardzo żałował, że wyraził zgodę, że dosłyszałem W jego słowach rozgoryczenie. - A... jak wygląda ta procedura? - zapytał po przerwie. - To są dla mnie rzeczy zupełnie nowe. - Odniosłem wrażenie, że ma minę człowieka rozmawiającego z poważnym kupcem, którego wzywa się jedynie in extremis, z szanownym właścicielem lombardu, człowiekiem znajdującym się na samym, co prawda, szczycie, ale za to bardzo, podłego drzewa. - Prawdę mówiąc i dla mnie jest to zupełnie nowa rzecz odpowiedziałem. - Mam odmalować pańską aurę, jak to określił Callan. - Ciekawe - odpowiedział bez zastanowienia, a potem, po chwilowej przerwie: - Zna pan Callana? - Obawiałem się, że to mnie poniży w jego oczach. - Trzeba te rzeczy robić - powiedziałem. - Właśnie odmalowywałem jego aurę. Spojrzał ponownie na trzymany w ręku list, wygładził krawat i w dalszym ciągu milczał. Zdawałem sobie sprawę, że przeszkadzam, ale wciąż jeszcze byłem tak zdenerwowany, że nie mogłem sobie przypomnieć, w jaki sposób należy go przeprosić i wynieść się na chwilę. - Może... - zacząłem. Spojrzał na mnie uważnie. - Obawiam się, że przeszkadzam - wydusiłem z siebie. - To zupełnie drobna sprawa. Ale skoro ma pan zająć się moją aurą, to może zaczniemy na świeżym powietrzu. - Zawahał się, zadowolony ze swego żartu. - Chyba że pan jest zmęczony - dodał. - Pójdę się przygotować - powiedziałem, jak bym był damą, która musi zawiązać tasiemki kapelusza. Zaprowadzono mnie do przeznaczonego dla mnie pokoju, gdzie niecierpliwie odczekałem przyzwoitą chwilę. Gdy zeszedłem na dół, Churchill spacerował po pokoju z rękami w kieszeniach spodni i głową zwieszoną. - Ach! - zawołał na mój widok, jak by zupełnie zapomniał o moim istnieniu. Przerwał na dłuższą chwilę, obejrzał się w zamyśleniu w lustrze nad kominkiem, po czym zerwał się energicznie. - Chodźmy - powiedział.
Odbyliśmy długi spacer po soczystej łące wiejskiej rezydencji. Rozmawialiśmy o wielu rzeczach. Zagaił rozmowę piekielnym szkicem o Jenkinsie. Przechodziłem właśnie fazę, w które] miałem tego po uszy, na samą myśl o tym Słabo mi się robiło, a wyszukane, uprzejme zdania Churchilla bynajmniej nie poprawiały sytuacji. - Pan wie, jaką szkołę reprezentuje Jenkins? - zapytałem. Chciałem sprowadzić rozmowę na uboczne tematy. - Ach, zdaje mi się, że... - odpowiedział. Churchilla uważano za entuzjastycznego zwolennika stylu, którego ostatnim przedstawicielem był Jenkins. Zaczął się o niego wypytywać, czy jeszcze maluje, czy w ogóle jeszcze żyje. - Widziałem kiedyś kilka jego obrazów. Jego malarstwo niewątpliwie przemawia do mnie... tak, przemawiało do mnie, to znaczy wówczas... ale zapomina się o tym, tyle spraw na głowie. - Odniosłem wrażenie, że chciał przy pomocy tych urywanych zdań dać mi do zrozumienia, że na jego barkach spoczywa ciężar całego królestwa, wielu królestw, że sprawom powszednim może poświęcić zaledwie cząstkę swej uwagi. - Musi mnie pan do niego zabrać - powiedział nagle - powinienem mieć jakiś jego obraz. Pomyślałem o biednym, białym jak gołąbek Jenkinsie, o jego długiej walce z przeciwnościami. Wydawało mi się okrucieństwem, że Churchill mówi o nim w ten sposób nie traktując poważnie ani jednego słowa, jak by słowa były jedynie pustymi formułkami grzecznościowymi. - Z przyjemnością - odpowiedziałem - z największą przyjemnością. Zapytał mnie o jakiś obraz, mówił o malarzach, chwaląc trafnie niektórych, ale z pewną nieśmiałością, która skusiła z powrotem moją zarozumiałość. W tych sprawach miałem własne wyrobione zdanie. Potrafiłem człowieka przekrzyczeć i, zdając sobie sprawę z niewłaściwości mego postępowania, narzucałem swoje zdanie Churchillowi. Już wtedy sytuacja ta wydawała mi się śmieszna, jakieś nieskończenie małe stworzenie znęcało się nad olbrzymem. Ja nie miałem żadnego znaczenia w świecie, jego głosu słuchali Olimpijczycy. Mimo to gardłowałem zuchwale jak jakiś nauczyciel szkolny, a on połykał to bez słowa. Dotarliśmy dc rozległego rynku małego czerwono-popielatego miasteczka w okolicach Londynu, miejscowości posiadającej jedną tylko uliczkę, nad którą dominowało wielkie godło karczmy umieszczone na szczycie olbrzymiego białego słupa. Nad głową leniwie kołysała się, poskrzypując, podobizna świetlane] pamięci
miejscowego panka. - Jesteśmy w Etchingham - powiedział Chunchill. Mój powrót do siedziby przodków był zabawnym komentarzem do sentencji o zmieniających się czasach. Od tak dawna byłem już po drugiej stronie bariery, że nigdy nie widziałem tego przybytku dawnych przodków. Niewiele zdziałali ci Grangetrowie z Etchingham, a właściwie nic poza tym, że mieszkali w Etchingham, kłócili się w Etchingham, umierali w Etchingham i byli tymi potwornie ważnymi Grangerami z Etchingham. Mój ojciec miał nieprzyjemną skazę, bynajmniej nie geniuszu, ale bohemy. Grangerowie z Etchingham przecięli więzy: popłynął i utonął w innych morzach. A teraz ja byłem ostatnim z Grangerów i w chwili obecnej najbardziej znanym członkiem rodu. Zbiedniełi z czasem, stoczyli się i mieli zniknąć właśnie wtedy, gdy zdawało się, że ja mam zrobić karierę. A teraz oto zjawiłem się na starych śmieciach, u boku jednego z możnych tego świata. Ciekaw byłem, co myśli o tych czasach owa dziwaczna stara kobieta rządząca samotnie w Etchingham - rządząca, jak słyszałem, żelazną ręką, kobieta tak nieznośna, że opuścili ją wszyscy i musiała zdać się na towarzystwo nieszczęsnej swojej bratanicy. Zastanawiałem się trochę nad tym, kim może być ta bratanica, na pewno nie z Grangerów z Etchingham, ja byłem jedynym przedstawicielem tego radu, może jakaś jej krewna. Churchill poszedł na pocztę pozostawiając mnie u stóp słupa z godłem. Dzień był przyjemny, letni, powietrze bardzo czyste, miejscowość drzemała. Na końcu ulicy podpierały bramę dwa wielkie kamienne słupy, na swój sposób wyniosłe, odcinające się wyraźnie od pospolitych domostw. Nadżarły je nieco wiatry i deszcze, miejscami pokryła je pleśń. Na szczycie każdej kolumny siedział wyrzeźbiony wilk; o ile pamiętam, miałem go w herbie. Z przyjemnością pomyślałem sobie, że to musi być wejście do pałacu. Wysoka żelazna brama otworzyła się do wewnątrz i na końcu tonącej w słońcu ulicy zobaczyłem dziewczynę zataczającą łuk na rowerze. Bardzo wyraźna drobna sylwetka prześliznęła się pod lśniącym murem, skręciła w bok i jaśniejąc ruszyła w moim kierunku. Serce uderzyło mi silniej. Jej pojawienie się zwarło kompozycję całego obrazu, całej tej drzemiącej słonecznej ulicy. Jasne niebo wróciło na swe miejsce, czerwone dachy, niebieskie cienie, czerwień i błękit na godle karczmy i niebieskie gołębie wiercące się u moich stóp, i czerwień wózka pocztyliona. Płynęła ku mnie, coraz większa, coraz bardziej wypełniająca sobą obraz. Wreszcie zeszła z
roweru i stanęła koło mnie. - Pani? Cóż to za szczęśliwy przypadek sprowadził panią tutaj? - Ach, jestem kompanionką pańskiej ciotki - odpowiedziała - wie pan, jej bratanicą. - W takim razie musi być pani moją kuzynką. - Nie, siostrą - poprawiła mnie. Zapewniam pana, że siostrą, może pan zapytać o to każdego, nawet moją ciotkę. Poczułem niespodziany przypływ energii. - No wie pani - powiedziałem. Śmiała się stojąc przede mną i patrząc mi prosto w oczy. Pochyliła się nieco do tyłu i kołysała się oparta o rower. - Czy to nie śmieszne? - Bardzo - odpowiedziałem - ale i tak nie rozumiem... Nie jestem chyba aż tak fenomenalnie tępy. - Nie, nie fenomenalnie - odpowiedziała. - Biorąc pod uwagę, że nie jestem... nie jestem Wymiarowcem żartowałem. - Ale czy naprawdę udało się pani usidlać moją ciotkę? - Jest zachwycona. Wierzy mi bezgranicznie. Jestem taką prawdziwą panią Granger, prawdziwszej ode mnie jeszcze nie było na świecie. I obie tak się martwimy o pana. Byłem, co prawda, straszliwie zaskoczony, ale przyznaję, nie było to zaskoczenie nieprzyjemne. - Czy mogę złożyć wizytę mojej ciotce? - zapytałem. - Czy nie przeszkodzę... - Ach, zapewne pan nie przeszkodzi - powiedziała - ale jutro wyjeżdżamy do Paryża. Jesteśmy bardzo zajęte. My - to znaczy moja ciotka; ja jestem na to za młoda i za bardzo dyskretna - mamy mały salon, w którym knujemy spiski przeciwko połowie rządów europejskich. Nie ma pan pojęcia, jakie z nas straszliwe legitymistki. - Nie rozumiem nic, ale to zupełnie nic... - Musi mnie pan rozumieć dosłownie, jeśli pan chce w ogóle coś zrozumieć - odpowiedziała - a pan tego nie robi. Mówię panu wyraźnie, że potrzebne mi są jedynie państwa rozłożone i że ja je rozkładam. Wszędzie. Zobaczy pan. Mówiła głosem tak potwornie obojętnym, że poczułem, jak dreszcz przebiega mi po plecach. Pomyślałem sobie, co ona może nabroić, gdy kiedyś spoważnieje i gdy kiedykolwiek zdarzy mi się stanąć jej na
przeszkodzie... na przykład, gdybym został jej mężem. - Pragnąłbym, by chociaż przez jedną świętą chwilę mówiła pani poważnie. Chcę uporządkować myśli. - Przecież godzinami mówię poważnie, ale pan nie chce słuchać. Niech pan na przykład weźmie swego przyjaciela Churchilla. Oto człowiek, którego chwalimy. Wspomniałam już o tym panu i... - Przecież to czysty obłęd - zawołałem. - Nic podobnego, to tylko proste stwierdzenie faktu. - A jak to zrobicie? - wyrwało mi się mimo woli. - Pomoże nam pański artykuł w „Godzinie”. Skorzystamy z każdego drobiazgu. Sprawy, które pan rozumie, i inne, których pan nie maże zrozumieć... Sprzymierzył się z księciem de Mersch. Zdawałoby się, że nic w tym złego, ale to będzie dla niego fatalne. Będą przyjaźnie... i będą zdrady. - Ach! - odezwałem się. Sam to przewidywałem, toteż poczułem szacunek dla jej orientacji w polityce wewnętrznej. Zapewne była to aluzja do Gurnarda. Wszyscy udawali, że mu dowierzają, prawdopodobnie ze strachu. Spojrzała na mnie i znowu się uśmiechnęła. Jej uśmiech się nie zmieniał, nie był jednego dnia zamydlony, innego znowu promienisty, był to stale ten sam uśmiech. - A czy pani wie, że nie chcę słyszeć takich rzeczy? - Oczywiście, wiem, kryje się za tym ironia i litość, i tym podobne rzeczy - powiedziała z leciutką drwiną w głosie. - On przecież zabiera się do tego z czystymi rękami i nie bardzo mu się to wszystko podoba. Ale wie, że to jego ostatnia szansa. Nie chodzi bynajmniej o to, że jest wyczerpany, ale czuje, że teraz albo nigdy. Wobec tego postanowił coś zrobić. Pan mnie rozumie? - Nie, ani trochę - odpowiedziałem beztrosko. - Tu chodzi o System Regeneracji Rejonów Arktycznych, grenlandzka afera mego przyjaciela de Merscha. Ma to być wielka stawka Churchilla, ma go uratować przed upadkiem i oczywiście ma wesprzeć niezmiernie wasz autorytet narodowy. Ale on niezupełnie zdaje sobie sprawę z tego, kim de Mersch jest, a kim nie jest. - Dla mnie to zupełna abrakadabra - wymruczałem oburzony. - Wiem o tym, wiem. Ale przecież trzeba to robić, a ja chcę, by pan zrozumiał. Churchill, mimo że mu się to nie podoba, jest zamieszany w to wszystko. Ostatnio rozmyślał wiele, doszedł do wniosku, że jego czasy minęły - za chwilę przekonam pana o tym naocznie - wobec czego postanowił dokonać rozpaczliwej próby zbliżenia się do ducha epoki, której
nie lubi i nie rozumie. Pozwala więc panu zająć się jego aurą. To wszystko. - Ach, więc to jest wszystko - odparłem ironicznie. - Oczywiście chciałby móc nadal robić lekceważące miny wobec takich ludzi jak pan i ja - naśladowała do złudzenia słowa i ton Foxa. - To już jest czarna magia - powiedziałem. - Jakim cudem wie pani, co Fox mi powiedział? - Oczywiście, że wiem. - Wydawało mi się, że te wszystkie bzdury służą jej tylko do strojenia sobie ze mnie żartów. Wie, że mam do niej słabość, toteż bawi się teraz do woli moim kosztem. Postanowiłem zaryzykować. - Proszę mnie teraz posłuchać - powiedziałem. - Musimy wszystko uregulować. Pani... Przerwała mi wpół słowa. - Ależ pan mnie nie wyda, tak jak i dotąd pan tego nie(zrobił, tyle jest powodów. Zrobiłaby się awantura, a pan boi się awantur, zresztą pańska ciotka poparłaby mnie. Musiałaby. Dzięki moim pieniądzom odżyła chwała Grangerów. Niech pan spojrzy, świeża pozłota na bramie. Niemal bezwolnie spojrzałem na wysoką żelazną bramę, przez którą przed chwilą się zjawiła przede mną. To prawda, część okuć błyszczała świeżą pozłotą. - Muszę pochwalić panią za to, że nie zamierza pani wykorzystywać mojej ciotki. Tym niemniej... - Starałem się zrozumieć to wszystko. Przyszło mi na myśl, że jest to jedna z tych Amerykanek, które subsydiują tego rodzaju rezydencje jak pałac Etchingham. Być może, moja ciotka nawet zmusiła ją do przybrania rodowego nazwiska dla zachowania pozorów. Ta kobieta zdolna była do wszystkiego, nawet do zaopatrzenia podejrzanego bratanka we wspaniałą siostrę. I na pewno nie będzie mi wdzięczna, gdy jej popsuję szyki. Całe to rozumowanie przeleciało mi w zarysie przez myśl między jednym wypowiedzianym słowem a drugim... - Nie jesteś moją siostrą - ciągnąłem już głośno i uprzejmie. Twarz jej rozjaśniła się w uśmiechu, Witała kogoś nadchodzącego zza moich pleców. - Czy pan słyszał, co on powiedział? Czy pan słyszał? Wyklina mnie, wydziedzicza. Czyż to nie surowy brat? A przecież pokłóciliśmy się o głupstwo - jej bezczelność, a raczej jej przytomność umysłu zdumiała mnie. Churchill uśmiechał się życzliwie. - Ludzie zawsze się kłócą o drobiazgi - odpowiedział. Zamienił z nią
kilka słów o mojej ciotce, o rowerze i tym podobne. Traktował ją jak rozpieszczone dziecko, któremu pozwala się na impertynencje, a nawet się je lubi. Sam wyglądał jak krótkowzroczny, lecz cierpliwy i bardzo chudy lew, który poprzez ciasto ze śliwkami patrzy na jednorożca. - A więc wracają panie do Paryża? - powiedział. - Panna Churchill będzie bardzo zmartwiona. I w dalszym ciągu będą panie burzyły wszechświat? - Tak - odpowiedziała mu - będziemy to robiły dalej. Moja ciotka nigdy z tego nie zrezygnuje. Nie potrafi, jak panu wiadomo. - Napytają sobie panie kłopotów - Churchill mówił, jak by zwracał się do dziecka, które zamierza kraść jabłka. - A kiedy przyjdzie na nas kolej? Panie mają zamiar przywrócić na tron Stuartów, czyż tak? - żartował z nią przyjaźnie. - Nie, niezupełnie o to nam idzie - odpowiedziała - niezupełnie. Przyglądałem się z ciekawością jej rozmowie z innym mężczyzną, z mężczyzną, a nie jakimś żebrakiem jak Callan. Twarz, na którą patrzył Churchill, niczym nie przypominała tej, którą ja znałem. Była teraz naprawdę zepsutą dziewczynką, za jaką ją Churchill uważał. Przypominała mi chwilami Amerykankę, gdy tak popisywała się powierzchowną znajomością nazwisk przy zupełnej nieznajomości tradycji. Można się i było spodziewać, że lada chwila wpadnie w zachwyt. - Wie pan - odezwała się nagle z nieco przesadną oschłością - będziemy musieli postąpić z panem bardzo surowo, zetrzemy pana jak... - Churchill bezmyślnie poruszał laską po kurzu leżącym na drodze i Wyrysował litery C H U. Starła je końcem bucika - o tak właśnie - zakończyła zdanie. Odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się niemal serdecznie. - Mój Boże, nie wiedziałem, że aż tak bardzo zawadzam pani i pani Granger. - Ach, to nie tylko o to idzie - odezwała się z lekkim uśmiechem, spoglądając równocześnie na mnie. - Ale musi pan ustąpić drogę przyszłości. Twarz Churchilla zmieniła się gwałtownie. Miał teraz wygląd człowieka starego, siwego, a nawet nieco słabowitego. Wiedziałem, czego chciała mi dowieść, i bardzo mi się to nie podobało. Przypominanie komuś tego, o czym właśnie chciał zapomnieć, było bezsensownym okrucieństwem. - Ach, tak - powiedział ze smutnym spokojem człowieka starego. Powiedziałbym nawet, że w pani słowach jest więcej prawdy, aniżeli pani sądzi. Nawet pani musi się jeszcze uczyć.
- Ale niedługo - przerwała śmiało. - Nie sądzę - odpowiedział - nie sądzę. - Skinęła głową i odpłynęła na swym rowerze. Ruszyliśmy w drogę powrotną w milczeniu, Churchill parę razy uśmiechnął się do swoich myśli. - Niezwykli? zabawna... - powiedział w końcu. - Bardzo dobrze robi mi jej towarzystwo, bardzo. Prawdopodobnie chodziło o to, że odrywa go od smutnych myśli. - Czy ona zawsze tak rozmawia? - zapytałem. Churchill prawie nie odzywał się do mnie. Czułem, że przerywam mu jakąś chwilę rozmarzenia, ale byłem ciekaw odpowiedzi. - Zdaje mi się, że tak - odpowiedział - tak mi się zdaje. Ale panna Churchill mówi, że ma prawdziwy talent organizowania. Widywała tę pannę często, zanim wyjechały do Paryża. - A co one tam robią? - Rozmowa robiła wrażenie, jak bym wyciągał pytania z lunatyka. - Mają tam coś w rodzaju miejsca spotkań dla Wszelkiego rodzaju legitymistycznych samozwańców: Francuzów, Hiszpanów i im podobnych. Zdaje mi się, że pani Granger traktuje to bardzo poważnie. - Spojrzał nagle na mnie. - Ale pan powinien przecież wiedzieć o tym lepiej. - Ach, tak rzadko się widujemy - odpowiedziałem - nie wiem nawet, czy można nas uważać za rodzeństwo. - Rozumiem - odrzekł. Nie wiem, co zrozumiał. Ja nie rozumiałem nic.
Rozdział siódmy Udało mi się dostarczyć Foxowi to, czego pragnął dla swego dziennika. Odmalowałem aurę otaczającą Churchilla i panującą w jego domu w taki sposób, by zadowolić publiczność, dla której to było przeznaczone. Dom był dość miły, jeden z tych, gdzie dbają o gościa, ale nie zanudzają go troskliwością. Architektura była nieciekawa, lecz nie raziła, można się było do niej przyzwyczaić, a nawet ją polubić. Sam Churchill, gdy się przywykło do jego sposobu bycia, okazywał się człowiekiem sympatycznym, bardzo nawet sympatycznym. Posiadał elegancką umysłowość dyletanta, subtelnie zrównoważoną i o bardzo wyraźnie zakreślonych granicach, usposobienie fantastyczne dla człowieka na jego stanowisku, ale trzeźwe i, co warto podkreślić, stanowcze. Po pewnym czasie wymyśliłem sobie nawet zabawną teorię, że nie lubił swego zawodu, że do kariery politycznej pchnęły go okoliczności, a ironiczne zrządzenie losu umieściło go na szczycie drabiny. Ja osobiście gardziłem umysłowością polityka i zdawało mi się, że do pewnego stopnia podziela on moje poglądy. Miał tez, oczywiście, swe drobne urocze dziwactwa: był ugrzeczniony, skromny i wyrozumiały. Większą część weekendu spędziliśmy razem. Z konieczności musiałem być przy nim, gdy tylko miał wolną chwilę. Dla niego musiało to być niezbyt przyjemne, ale nic na to nie mogłem poradzić. Rozmawialiśmy bez przerwy, on mówił i ja mówiłem, i to jak. On był niemal zawsze uprzejmy, ja apodyktyczny, może dlatego, że rozmowa toczyła się przeważnie na moim gruncie. Tematów politycznych nie poruszaliśmy w ogóle. Miałem wrażenie, że gdybym zaczepił o ten temat, przerwałby mi grzecznie, lecz zarazem stanowczo. Może nawet dał mi to odczuć, a może było to tylko przywidzenie, że gdybym zapytał na przykład: „Co pan sądzi o Systemie Grenlandzkim?”, otrzymałbym odpowiedź: „Staram się o tym nie myśleć”, czy też jakiś inny grzeczny frazes, zamykający wszelką dyskusję. Nigdy jednak tego nie uczyniłem, było tyle innych tematów. Pisał wówczas swój Żywot Cromwella i sprawa ta pochłaniała go całkowicie. Zwierzył mi się z tego wybadawszy przed tym delikatnie, czy
mnie to nie nudzi. Jednym z tych przypadkowych zrządzeń losu, których konsekwencji nie można następnie uniknąć, i mnie pasjonowała w tym czasie postać Lorda Olivera. Przed wielu laty, gdy byłem jeszcze chłopcem snującym gigantyczne plany, zacząłem pisać jedną z tych olbrzymich powieści, które przecież każdy zbiera się ułożyć. Miała to być wspaniała historia ze Starym Nollem w roli bohatera czy też tragicznego ojca. W pogoni za właściwym historycznym kolorytem szperałem po księgarniach i wspaniale zainwestowałem moje drobne oszczędności. Od tego czasu towarzyszą mi przez życie siedemnastowieczne rozprawy bez okładek, z oślimi uszami, ale bardzo wspaniałe pod nagromadzonym na nich kurzem. Z tymi reliktami złotego wieku najtrudniej jest się rozstać i niedawno, w okresie rekonwalescencji po jakiejś chorobie, ponownie przeczytałem wiele z nich. Przypadkowe i na wpół zapomniane zdania przypomniały mi rozmaite sceny - światło latarni w ubogich uliczkach, lady pełne przeżartych wiatrem i deszczami książek. Wciąż jeszcze miałem głową pełną Merkuriusza Rustyka. To, co Churchill miał do powiedzenia o Cromwellu, interesowało mnie szalenie, a nawet podniecało. Oto prawdziwe życie - przede mną objawiał się niezwykły charakter tego człowieka. Bardzo dobrze mi to zrobiło, przyszły mi na myśl jego słowa o mojej pseudosiostrze. Objawienie było fantastyczne - równie fantastyczne jak ona - a w osobistych rozmowach robiło jeszcze większe wrażenie aniżeli później w książce. Oczywiście był tam również i mój wkład. Ale warto sobie wyobrazić Cromwella w ujęciu tego delikatnego, biernego, uporczywie bezstronnego człowieka. Oto wymarzony temat dla powieści, a dla mnie była to lekcja, czym jest temperament, czym są różne punkty widzenia. Posłusznie poddawałem się jego nastrojom, nawet przesadzałem nieco licząc na to, że w ten sposób skłonię go do dalszych wyznań. Spisałem się tak dobrze, że doprowadziło to do niezwykłych konsekwencji, i tylko dlatego o tym wspominam. O zmierzchu, po niedzielnej kolacji przechadzaliśmy się tam i z powrotem po trawniku. Blade światło padało na błyszczące liście drzewa laurowego i zatrzymywało się wyżej na miękkich obłokach kwiatów drzew owocowych. Padało również na srebrne pasma wśród jego ciemnych włosów i czyniło jego twarz bardziej bladą i starszą. Robiło to na mnie wrażenie jakiejś szczególnie dosadnej ironii, jak bym słuchał umierającego człowieka mówiącego o tym, co będzie za dwa lata. Dlaczego to słowiki miałyby swymi trelami cieszyć polityka nie
przejmującego się sprawą powstrzymania powodzi, pełnego natomiast wigoru, gdy trzeba potępić jednego z tytanów, którzy tę powódź wywołali? Mniej więcej w tydzień, być może trwało to dłużej, Churchill napisał do minie prosząc, abym go zabrał do Jenkinsa, bohatera mojego szkicu. Czekała mnie jedna z tych tortur, na które naraża się człowiek, gdy stara się pomóc przyjacielowi. Jenkins wytłumaczył to sobie niewłaściwie, uważając, że znowu ma to być okazja zademonstrowania obraźliwego dla artysty patronatu ze strony czynników oficjalnych. Nie chciał pokazać swych najlepszych prac z zapomnianych arcydzieł wiszących wokół na wypłowiałych ścianach, bądź też gnijących w piwnicach. Nie chciał być jak zwykle serdeczny, nie chciał nawet rozmawiać. Churchill zachowywał się bardzo dobrze - przypuszczam, że zrozumiał sytuację. Pochwały jego zrobiły swoje - Jenkins odtajał. Widziałem, jak się zmieniał. Stopniowo zaczynał rozumieć, że ta niewygodna wizyta człowieka, który przecież powinien być za pan brat z Akademikami, nie jest bynajmniej inwazją szpiega. Nie należy zapominać o tym, że Jenkins był już stary i zupełnie nieuznawany. Stoczył ciężką walkę i został pokonany. Podejrzliwość była teraz jego zemstą. My, młodzi, ubóstwialiśmy go. Miał rumianą twarz i archaicznie srebrne włosy króla kierowego. Jego wspaniała wyszukana grzeczność pochodziła z dni jego młodości, z czasów Brummla. Wszystko, co posiadał, rozpadało się w pył, ale zachował niepospolite młodzieńcze i szczere usposobienie. To właśnie, a w każdym razie pewna przymieszka tych cech dodawała uroku mojemu szkicowi. Była to dla mnie nieprzyjemna chwila. Tak (bardzo pragnąłem, by odwieczne nadzieje tego człowieka nie spotkały się tym razem z zawodem, i obawiałem się, że Churchill oziębnie, zanim Jenkins odtaje. Ale jak już wspomniałem, Churchill rozumiał. Uśmiechał się w swój miły, krótkowzroczny sposób nad jednym obrazem po drugim, chwalił właściwe zalety w każdym, przypominał sobie, że widział ten lub ów w takim to a takim roku, a Jenkins tajał. Wyszedł na chwilę z (pokoju, czy to, by przynieść jakieś szkice, czy też by przyspieszyć podanie herbaty lub coś podobnego. Pokój, osierocony po jego wyjściu, stał się nagle upiorny. Jak by słońce zgasło na firmamencie pozostawiając nas w podziemnym świecie, gdzie umarli i pochowana przeszłość wiedzie żywot w szarym świetle, w którym nie ma cienia. Na
stole, nad stosem brudnych szmat płonęła paleta Jenkinsa. Trzcinowe siedzenie krzesła wyglądało jak podniszczona wiatrem strzecha. - Można wyciągnąć morał z takiego życia - odezwałem się nagle. Myślałem raczej o Jenkinsie aniżeli o człowieku, do którego się zwracałem. - To prawda - odpowiedział bez zastanowienia. - Istnieją widocznie ludzie, którym brak sprytu do robienia kariery. - To coś więcej niż spryt - powiedziałem z niepotrzebną goryczą - to kwestia charakteru. - A także nawyku. Przecież można to nabyć z czasem, czyż nie tak? - Nie, nie - wybuchnąłem - właśnie dlatego, że nie można tego nabyć, najlepsi ludzie, tacy jak... - przerwałem nagle, zdając sobie sprawę, że to Wszystko jest dysonansem. W rozmowie z Churchillem tak silnie musiałem bronić swego punktu widzenia, że przestało mi to sprawiać przyjemność. Gdybym tego nie robił, znikłbym bez śladu. Jego słowo miało wagę trzech królestw i kilku kolonii. Starając się nie pamiętać o tym musiałem rozmowę naszą uczynić wyłącznie sprawą nastroju. W tym leżała moja przewaga. Gdy ja chciałem coś powiedzieć, mówiłem bez skrępowania, jego powstrzymywała obiektywność rozumowania. Wydawało mi się również, że mój apodyktyczny ton podobał mu się, gdyby tak nie było, nigdy by się po raz drugi ze mną nie spotkał. Być może, to dla niego nowość. Wzrok mój padł na parę masek wiszących po obu stronach kominka. W pokoju pełno było małych gipsowych odlewów pokrytych grubą warstwą kurzu, gromadzącą się na ramionach rzeźb, włosach, powiekach, na każdej wypukłości. - A propos - odezwałem się - oto maska pośmiertna Cromwella. - Ach tak - odpowiedział - r wiedziałem, że istniała... Podszedł do niej bardzo powoli, jak by nie chciał, by znalazła się w jego polu widzenia. Zatrzymał się, zanim dotarł do niej, po czym z wolna odwrócił się twarzą do mnie. - Wie pan, z moją książką - zaczął nagle. - Mam tak mało czasu. - Zaczął zdanie energicznie, po chwili jednak pojawił się w głosie ton skargi, jak by przyznawał się do własnej bezradności. - Pracuję już nad nią cztery lata. Przyszło mi na myśl... pańskie poglądy tak wyjątkowo są zbieżne z moimi. Zawahał się, przerwał, po czym zaczął od nowa, tym razem jak gdyby się usprawiedliwiając i pragnąc, bym mu pomógł. - Rozmawiałem o tym z moim wydawcą, Smithsonem, powiedział, że nie
ma żadnych obiekcji... Patrzył na mnie błagalnie. Milczałem. - Oczywiście, nie jest to praca w pańskim stylu. Ale mógłby pan spróbować... Widzi pan... - i nagle przerwał. - Nie rozumiem - odpowiedziałem chłodno, gdy milczenie stało się kłopotliwe - czy pan chce, żebym został pana „Murzynem”? - „Murzynem”? Broń Boże! - zawołał energicznie. - Skądże! - W takim razie naprawdę nie rozumiem, o co panu idzie. - Myślałem, że to może dla pana... Chciałem, by pan ze inną współpracował. Oczywiście zupełnie oficjalnie, w pełnym sensie tego słowa. - Współpracować - powiedziałem powoli - pan... Przyglądałem się miniaturze Herkulesa Farnezyjskiego, zastanawiałem się, co to wszystko znaczy, jaka siła pchnęła koło mojej fortuny i doprowadziła je do tej zadziwiającej pozycji. - Oczywiście musi pan to wszystko przemyśleć. - Sam nie wiem - powiedziałem cicho - jestem zaskoczony. Tak niewiele ma to wspólnego z moimi zajęciami. Nie wiem, co o tym myśleć. Mówiłem bez związku. W głowie kotłowały myśli. Oderwałbym się jeszcze bardziej od tego rodzaju twórczości, jakiej chciałem się poświęcić. W istocie nie powątpiewałem w swe zdolności - nikt w to nie wątpi. Uważałem to nawet za pracę gorszego gatunku, a przy tym była to okazja olbrzymia, niewiarygodna. - Wie pan dobrze, ile już zrobiłem - ciągnął. - Zebrałem znaczną część materiału i poważna część jest już napisana. Ale jeszcze drugie tyle pozostało do zrobienia. To przekracza moje możliwości. Spojrzałem na niego z niedowierzaniem. Stał przede mną cienki czarny równoległobok z białą mozaiką w okolicy szyi. Była w tej postaci pewna groteskowość czyniąca ją nieprawdopodobnie realną w jej abstrakcyjnej powadze. Do tego stopnia szczerze przejęty był swoimi słowami, że nie zwracał uwagi na to, co się dzieje z jego rękami, głową czy tułowiem. Rozmawiał przechylając na bok głową i równocześnie z półeczki znajdującej się obok zdjął jakąś bardzo małą i bardzo zakurzoną książkę i bezmyślnie wertował kartki. Co go łączyło ze mną czy też mnie z nim? - Mógłbym na to poświęcić sobotnie popołudnia, za każdym razem, gdy pan będzie mógł przyjechać. - To bardzo uprzejmie z pańskiej strony.
- Ale skądże znowu, skądże - protestował ruchem ręki - postanowiłem to zrobić, a wątpię, czy mi się uda, jeśli pan mi nie pomoże. - Ale jest przecież wiele innych ludzi. - Być może, być może, ale ja na nich nie natrafiłem. Poczułem nagle potrzebę bezwzględnej szczerości. - Ach, to wszystko nonsens. Czyż nie rozumie pan, że dla mnie jest to wielka szansa życiowa? Churchill śmiał się. - W końcu nie odrzuca się tego, co jest zaofiarowane - powiedział. Pański właściwy człowiek do tej pracy może nie odpowiadać mi jako współpracownik. - To bardzo kusząca propozycja - powiedziałem. - Niechże więc pan ulegnie - uśmiechnął się. Nie potrafiłem przeciwstawić mu żadnych argumentów i gdy Jenkins wchodził do pokoju, uległem.
Rozdział ósmy Potem zacząłem żyć, jak się należy, i trwało to czterdzieści dziewięć tygodni. Wiem, że było ich dokładnie czterdzieści dziewięć, ponieważ zdobyłem pięćdziesiąt dwie „aury”. Aury Callana i Churchilla, i te czterdzieści dziewięć, i ostatnią, na której kończyła się praca i rok. Była to w pewnym sensie praca zajmująca; większość ludzi wolała, by „aury” zdobywano w ich posiadłościach wiejskich - prawdopodobnie dlatego, że w ten sposób mogli pokazać, że je posiadają. Dzięki temu co tydzień spędzałem parę dni w przyjemnych okolicach, a ludzie byli dla mnie bardzo mili - to należało do reguł gry. Tak więc przez rok powodziło mi się nieźle. Znajdowałem w tym przyjemność prawdopodobnie dlatego, że przez tyle lat powodziło mi się nienajlepiej. Resztę czasu wypełniałem pomagając Foxowi i współpracując z Churchillem, a w wolnych chwilach adorując panią Hartly. Kręciłem się po redakcji „Godziny” w nadziei, że uda mi się złapać trzy wolne wiersze, które można by wykorzystać na subtelne komplementy pod jej adresem. Niekiedy brakło czasu na subtelności i wtedy pani Hartly była naprawdę uradowana. Nigdy jej nie potrafiłem zrozumieć i wątpię, czy ona kiedykolwiek zrozumiała jedno chociażby słowo z tego, co mówiłem. Zdaje się, że mówiłem jej o jej kunszcie czy też jej misji - sprawach bez wątpienia równie obcych jej jak samemu niezrównanemu panu Hartly. Prawdopodobnie nie miała żadnego kunsztu, a na pewno żadnej misji poza jedną; być adorowaną. Chodziła po scenie i adorowano ją tak samo jak wtedy, gdy siedziała w domu, i to było wszystko. Foxowi, zdaje się, odpowiadałem, chociaż trudno mi sobie wyobrazić dlaczego. Niewątpliwie znał mnie lepiej, aniżeli ja sam siebie znałem. Łapał mnie zazwyczaj, gdy wierciłem się polując na miejsce dla pani Hartly, i wykorzystywał do najhaniebniej szych poleceń. Rozmawiałem w jego zastępstwie z ludźmi, pisałem dla niego notatki, obrażałem ludzi przez telefon i pisałem artykuły. Oczywiście wiązały się z tym drobne korzyści. Nigdy nie mogłem zrozumieć Foxa, podobnie jak nie rozumiałem pani
Hartly. Miał nieprawdopodobnie wulgarne maniery i punkt widzenia świni. Ale miał też w sobie coś takiego, co przesłaniało te wady i zmuszało do nazywania go wspaniałym człowiekiem. Każdy tak o nim mówił. Fox twierdził, że wie, czego chce, i że tego zawsze się dobije, a co najdziwniejsze, była to prawda. Nie miałem najmniejszej ochoty załatwiać mu tych rozmaitych spraw” nawet za cenę drobnych korzyści z tym związanych, i nie chciałem być z nim za pan brat. A jednak robiłem, co kazał, i byłem z nim w zażyłych stosunkach nie zdając sobie nawet sprawy, że mnie to mierzi. Prawdopodobnie tak samo było ze wszystkimi innymi ludźmi. Wyobrażałem sobie niekiedy, że go zmienię, że pewnego dnia skłonię go do przerobienia „Godziny” na azyl dla wartościowych pisarzy. Czasami ustępował mi - na tyle często, by wybawić mnie od wyrzutów sumienia. Pozwalał mi od czasu do czasu, by Lea wypełniał półtorej szpalty, a raz nawet obiecał, że pozwoli mi na odtworzenie aury powieściopisarza Arthura Edwardsa. A poza tym był Churchill i Żywot Cromwella powoli postępujący. Eksperyment był coraz bardziej udany, w miarę jak ja stawałem się mniej apodyktyczny, a on mniej zakłopotany. Pod koniec przyjmowano mnie w jego domu niemal jak domownika. Przyjeżdżałem z nim zazwyczaj w sobotnie popołudnia. W pociągu omawialiśmy sprawy. Dla takiego próżniaka jak ja wydawało się rzeczą cudowną, że dnie takiego zawodowego próżniaka są wycięte i ułożone w odpowiednie komórki jak w grze dziecinnej, małe odcinki pracy jednego rodzaju dopasowane do zupełnie niezwiązanych odcinków czegoś innego. On to robił równie dobrze nie zdradzając niczym pośpiechu. Przypuszczam, że głównym motorem działania była jego ciotka. Tak też powszechnie utrzymywano, ale ludzie, którzy byli z nim w bliższej styczności, nie dostrzegali tego poza, być może, bardzo drobnymi sprawami. Pracowaliśmy zazwyczaj w mrocznym pokoju z wysokim sufitem. Ściany tego przyjemnego pokoju wyłożone były książkami, a okna wychodziły na łąkę, stałe schronienie płochliwych drozdów. Panna Churchill siadywała na wpół zapomniana przy oknie, tak że światło padało na jej ramiona. Zawsze pochłonięta była jakimiś papierami. Całe dnie spędzała pracowicie na pisaniu listów i układaniu sprawozdań. Czasami zadawała jakieś pytanie bratankowi, niekiedy przyjmowała gości, zjawiających się z nieoficjalnymi wizytami, takich, których nie można było nie zaprosić do środka. Raz była to osoba
niemal królewskiego rodu, innym razem książę de Mersch, rzekomy mój pracodawca. Przypominam sobie, że zaanonsowano go w chwili, gdy wraz z Churchillem kończyliśmy ostateczną wersję opisu straszliwej śmierci Protektora. W cichym pokoju słyszałem wyraźnie hałas burzy, szalejącej podczas tego zmierzchu wieńczącego wszystko miłosierdzia. Zdawało mi się, że widzę, jak migają płomyki świec na wietrze, który wdarł się do ponurego pokoju, że dostrzegam wielkie łoże i potężną, nieforemną postać zmagającą się w cieniu, zasłon. Panna Churchill uniosła głowę znad biletu „wizytowego, który jej podano. - Edward - odezwała się - książę de Mersch. Churchill podniósł się, zdenerwowany, że swego niskiego krzesła. - Do diabła - powiedział - nie przyjmę go. - Obawiam się, że nic na to nie poradzisz - mówiła ciotka z zastanowieniem - wcześniej czy później będziesz to musiał załatwić. Wiedziałem dobrze, co miał załatwić. Sprawa grenlandzka od dawna już zawisła w próżni. Słyszałem o tym dość pobieżnie od Foxa. Mówiono, że Gurnard popierał ją ze względów finansowych, książę się palił do załatwienia, a Churchill wahał się z niewiadomych powodów. Nigdy nie znałem się dobrze na tego rodzaju sprawach, ale ludzie tłumaczyli mi je, a szczególnie tłumaczyli powody gorliwości księcia de Merscha. Były to powody raczej nieczyste, nie bardzo wiarygodne, brzmiały zbyt rozsądnie na to, by być prawdziwe. Bardzo potrzebował pieniędzy dla swoich kolei, odgrywał rozmaite role w pewnych międzynarodowych towarzystwach filantropijnych i maczał palce w różnych sprawach. Istniało jakieś „Towarzystwo Kabla Dookoła Ziemi” działające bardzo energicznie, jakieś „Paneuropejskie Towarzystwo Kolei, Badań i Cywilizacji” niosące światło w ciemne miejsca i jakieś „Międzynarodowe Towarzystwo Budowy Domów dla Ubogich” oraz cały szereg innych. Gdzieś na samym dnie tych pozornie bezdennych interesów poruszał się rzekomo książę de Mersch, a co nie ulegało wątpliwości, to pojawiające się co pewien czas w „Godzinie” przychylne aluzje do wyższych filantropijnych celów przyświecających tym towarzystwom i do pomyślnych perspektyw dywidend, jakie mają przynieść. Tyle tylko wiedziałem. Ci sami ludzie, których spotykało się w palarniach klubowych, twierdzili, że kolej transgrenlandzka jest ostatnim atutem de Merscha. Brytyjscy inwestorzy nie chcieli zaufać księciu bez pewnej
gwarancji ze strony rządu brytyjskiego, a żaden inny inwestor nie zaufałby mu na żadnych warunkach. Anglia miała coś zagwarantować, przypuszczam, że szło o prowizje na przeciąg paru lat. Oczywiście nie wierzyłem tym pogłoskom, tego rodzaju gadaninie nie wierzy się z zasady. Wyczułem jednak, że dla kogoś będzie to krytyczny wieczór, że Gurnard, książę de Mersch i Churchill mają coś przedyskutować, coś, co mnie do pewnego stopnia interesowało, ponieważ byłem zatrudniony przez „Godzinę”. Churchill w dalszym ciągu przemierzał pokój wzdłuż i wszerz. - Gurnard jest dziś u nas na obiedzie - odezwała się ciotka. - Ach, tak - pobrzękiwał monetami w kieszeni. - Ach, tak - powtórzył więc oni... Sytuacja zrobiła na mnie duże wrażenie. Pamiętam doskonale zachowanie się ciotki i bratanka. Zdawało się, że nagle zmuszeni są do podjęcia jakiejś decyzji, decyzji niełatwej, którą chcieliby odłożyć bezterminowo. Wyszła zostawiając Churchilla chodzącego po pokoju. - Mogę zająć się czymś innym, jeśli pan sobie życzy - powiedziałem. - Ależ nie, nie chcę - rzucił energicznie. - Bardzo bym nie chciał przyjąć tego człowieka, przecież pan wie, jaki on jest. - Nie. Nigdy nie studiowałem almanachu gotajskiego. - Ach, przepraszam, zapomniałem. - Zdawało mi się, że jest zły na siebie. Obiady u Churchillów były dla mnie często nieprzyjemne. Bywały na nich osobistości niesłychanie wybitne. Objawiały mi się przy tych okazjach raczej jako osły. W najlepszym wypadku siedziały naprzeciwko jak za mgłą, peszyły mnie i znikały. Czasami mnie lekceważyły. Tego wieczoru miały być dwie takie osoby. Gurnarda znałem ze słyszenia. Trudno nie słyszeć o ministrze skarbu. Oficjalne informacje głosiły, że jest synem niejakiego pana Williama Gurnarda z Grimsby, przypominam sobie jednak, że jeden z członków mego klubu, uchodzący za wszechwiedzącego, zapewniał mnie, że pan W. Gurnard (o którym twierdził, że jest zwykłym handlarzem rybami) jest jedynie ojcem z adaptacji. Jego błyskawiczna kariera wydawała mi się niezrozumiała dotąd, dopóki ta sama osoba nie wytłumaczyła mi tego, pogardliwie wzruszając ramionami: „Gdy człowiek tak uzdolniony w nic nie wierzy i do niczego nie jest przywiązany, trudno powiedzieć, jak daleko zajdzie. Odtrącił wszystkie drabiny, nie ma zamiaru schodzić.” Niewątpliwie tłumaczyło to do pewnego stopnia tę bajeczną karierę, ale
niezupełnie. Jego zwolennicy nazywali go natchnionym mężem stanu, wrogowie - zwykłym politykiem. Był czterdziestoletnim, szczupłym, łysawym mężczyzną o lodowatej pewności siebie. Nie zwracał zupełnie uwagi, gdy atakowano jego charakter, ale łamał bez litości każdego, kto zagrażał jego stanowisku. Był samotny i trochę tajemniczy, bała go się jego własna partia. Dekoracja stołu zasłaniała go zupełnie przed moimi oczyma. Książę de Mersch jaśniał i rozprawiał zachłannie, jak by od lat pozbawiony był ludzkiego towarzystwa. Zdawało mi się, że promienieje. Miał wspaniałą brodę, zasłaniającą prawie zupełnie jego rumianą twarz i łagodzącą wrażenie, jakie wywoływało nieistniejące niemal czoło i straszliwe zmarszczki wokół oczu. Mówił po angielsku doskonale, trochę powoli, jak by bez przerwy odpowiadał na wznoszone pod jego adresem toasty. Zwróciłem uwagę, że w stosunku do Churchilla używał tonu, w którym słychać było nutę wyższości, natomiast zwracając się do niewidocznego Gurnarda starał się nerwowo zachować pewność siebie. Przybył widocznie z zamiarem rozwodzenia się nad Systčme Groenlandais, co też czynił. Jacyś będący w błędzie ludzie insynuowali, że Systčme jest ni mniej ni więcej tylko zorganizowaną eksploatacją nieszczęsnych Eskimosów. De Mersch podkreślał z emfazą, że ci ludzie nie mają racji. Stwierdzał to bezapelacyjnie. Eskimosi nie są bynajmniej nieszczęśliwi. Zająłem się jedzeniem pozwalając, by przemówienie o Hyperboreańskim Protektoracie zamieniło się w nierozerwalny pomruk. Podczas całej uczty starałem się zachować rolę zwykłego sekretarza. Nagle uświadomiłem sobie, że de Mersch zwraca się do mnie, że nawet podniósł nieco głos. Rozwodził się nad olbrzymim międzynarodowym znaczeniem projektowanej transgrenlandzkiej linii kolejowej. Jej znaczenie dla handlu brytyjskiego było ponad wszelką dyskusję, nawet opozycja nie mogła przeciwstawić żadnych poważnych argumentów. Oczywistym obowiązkiem rządu brytyjskiego było udzielenie gwarancji finansowej. Nie podkreśla nawet moralnego aspektu dzieła - to było niepotrzebne. Postęp, poprawa, cywilizacja, nieco mniej zła na świecie - więcej światła. Naszym obowiązkiem jest nieliczenie się z kosztami, gdy chodzi o oświecenie niższej rasy. A poza tym, będzie się to opłacało niegorzej aniżeli Kanał Sueski. Stacja końcowa kolei i brytyjskie porty węglowe będą na zachodnim wybrzeżu wyspy... nie mogłem pojąć, dlaczego zwraca się do mnie.
Skierował teraz całą swą jaśniejącą twarz ku mnie. - Zdaje mi się, że poznałem kogoś z pańskiej rodziny - powiedział. Wiedziałem już teraz wszystko. Byłem dziennikarzem, a on interesował się linią kolejową, dla której chciałby w taki czy inny sposób zdobyć poparcie rządu. Już nie dziwiłem się, że starał się mnie zaagitować. Wymruczałem: - Czyżby? - W Paryżu, Pani Etchingham-Granger. - Ach tak. Panna Churchill przybyła z odsieczą: - Książę de Mersch ma na myśli naszą przyjaciółkę, pańską ciotkę wyjaśniła. Uczucie było dość nieprzyjemne. Poprzez zwinięte listki paproci dojrzałem wbite we mnie oczy Guirnarda, jak by coś zwróciło jego uwagę. Odpowiedziałem spojrzeniem starając się odcyfrować wyraz jego twarzy. Nie odnalazłem nic szczególnego w tym na wpół ukrytym, bladym owalu, nic, na czym mogłoby zatrzymać się oko. Ale twarz ta wyglądała, jak by nigdy nie oglądała światła dziennego, jak by nigdy nie spoczął na niej promień słońca. Niepokoiło mnie jego, zainteresowanie. Cóż ten człowiek mógł o mnie wiedzieć? Miałem wrażenie, że jego wzrok dociera do dna czaszki poprzez źrenice moich oczu. Wyczuwałem to niemal fizycznie, jak by skierowano na mnie silne światło reflektora. Wreszcie powieki opadły na metaliczne pierścienie źrenic. Panna Churchill wyjaśniała w dalszym ciągu: - Otworzyła na Faubourg Saint Germain coś w rodzaju Salon des Causes Perdues* [*dosł. Salon przegranych spraw (fr.)]. - Wyliczała dziwactwa mojej ciotki. Książę de Mersch śmiał się. - Ach tak, cóż to za menażeria. Karliści, Orleaniści i papiescy Czarni. Dziwne, że nie zorganizowała jeszcze wenty na rzecz waszej Ligi Białej Róży. - Tak, tak, słyszałem, że ma bzika na punkcie boskich praw monarchów. Panna Churchill wstała od stołu, jak to panie zwykle robią po obiedzie. Wyszedłem za nią, posłuszny jakiemuś ledwie dostrzegalnemu znakowi, który mi dała. Byliśmy ze sobą w najlepszych stosunkach. Traktowała mnie po macierzyńsku, jak zresztą każdego, kto nie był poniżej jej pogardy lub powyżej granicy pewnego wieku. Lubiłem bardzo tę władczą, zawsze zajętą, brązową damę. Gdy wchodziliśmy na górę zwróciła się do mnie, tłumacząc się niemal z tego, że mnie odwołała:
- Mają sprawy do omówienia. - Ależ oczywiście, przypuszczana, że trzeba załatwić sprawę kolei. Panna Churchill spojrzała na mnie uważnie. - O tym... nie należy mówić - ostrzegła mnie. - Ach, nie jestem niedyskretny, w każdym razie, w zasadzie... Trzej panowie spóźniali się do salonu. Wyczuwałem ich obecność w stołowym pokoju, czułem, jak siedzą z pochylanymi nad stołem głowami. Tymczasem w pokoju zjawiła się nieco groźna polityczna dama, eskortująca dwie dobrze wytresowane córeczki blondynki. Tego rodzaju osoby stale przewijały się przez ten dom. Załatwiały jakieś sprawy towarzyskie z panną Churchill, organizowały przedwyborcze wenty i inne takie różności. Zazwyczaj nie zwracałem na nie uwagi. Córeczki blondynki, które tym razem się zjawiły, należały do niedobitków lat sześćdziesiątych, do typu nie wzbudzającego zainteresowania, gdy ogląda się je w albumach. Podczas gdy ja eskortowałem panny przez tom widoków Szwajcarii, dama mówiła do (panny Churchill: - Sądzi pani, że wystarczy... Drzwi za moimi plecami otworzyły się. Obejrzałem się mimo woli i pospiesznie wróciłem do kontemplowania lśniącej fotografii Dent du Midi. Bardzo zgrabna postać dziewczęca obejmowała ponurą pannę Churchill tak właśnie, jak zgrabna panna powinna witać starego weterana. - Kochana panno Churchill - melodyjny głos wypełniał pokój - niewiele brakowało, a wyjechałybyśmy z powrotem do Paryża nie złożywszy pani ani razu wizyty. Przyjechałyśmy tylko na dwa dni, na Bal Dzierżawców, i moja ciotka... ależ to Artur... Odwróciłem się skwapliwie. Oto była Wymiarowa panna. Zwracała się teraz w dalszym ciągu do panny Churchill: - Spotykamy się tak rzadko i nigdy nie jesteśmy w zgodzie. Zapewniam panią, zupełnie jak kot z psem. - Podeszła do mnie. Jasnowłose dziewoje zniknęły, zniknęli wszyscy, wszystko. Nie widziałem jej niemal od roku. Od panny Churchill słyszałem, że uchodziła za moją siostrę, że przy pomocy majątku odziedziczonego po jakimś na wpół legendarnym australijskim wuju wskrzesiła z powrotem wspaniałość domu mojej ciotki. Nigdy nie prostowałem tego wszystkiego, nie chcąc przeszkadzać mojej ciotce w jej usiłowaniach odzyskania części przynajmniej rodzinnego bogactwa. Jej wysiłki wzbudzały nawet do pewnego stopnia moją sympatię - w końcu, była to również i moja rodzina. We wspomnieniach zachowałem obraz mojej
pseudo-siostry jako osoby jasnej, wyrazistej i raczej drobnej, teraz promieniowała tak, że trudno1 było na nią patrzeć. Zbliżała się do mnie, uśmiechnięta i jaśniejąca jak okręt pod kolumnami rozwiniętych żagli. Byłem zupełnie zbity z tropu. Nie wiem, co mówiła, co ja mówiłem, co ona robiła, co ja robiłem. Zdaje mi się, że rozmawialiśmy przez parę minut. Pamiętam, że w pewnej chwili powiedziała: - Teraz proszę odejść, chcę pomówić z panem Gurnardem. Gurnard w istocie zbliżał się do niej z namaszczeniem. Powitała go nonszalancko, tak jak w obecności osób obcych kobieta wita mężczyznę, którego zna bardzo blisko. Stwierdziłem, że go nienawidzę. Nie powinna znać tego rodzaju mężczyzn. - Załatwione? - zapytała go, gdy podszedł bliżej. Spojrzał na mnie pytająco i bezczelnie. Wyjaśniła: - Mój brat - a wtedy dopiero odpowiedział na jej pytanie. - Ach tak - usłyszałem oddalając się. Nienawidziłem tego człowieka. Nie mogłem oderwać oczu od obojga. Stanąłem przy kominku. Ku mojej radości dopadł ich książę de Mersch, ale zorientowałem się, że i on jest z nią na przyjaznej stopie, co prawda wyrażał się pompatycznie, a to było równie denerwujące jak nonszalancja Gurnarda. Nie pozostawało nic innego jak stać i przyglądać się. Byłem wściekły. Podziwiałem jej niezwykłą urodę, niemal groźne opanowanie, gdy rozmawiała z tymi dwoma mężczyznami. Nie byłem w stanie myśleć rozsądnie. Widziałem tylko te trzy postacie przybierające rozmaite pozy rozmowy - ona bardzo ożywiona, de Mersch groteskowo empresse* [*nadskakujący (fr.)], Gurnard niedwuznacznie zachmurzony. Brzydziłem się nim, jak zwykle ludźmi wulgarnymi, ale on był inny... było w nim coś... Nie potrafiłem w pełni zrozumieć jego twarzy, nigdy mi się to nie udało, podobnie jak nigdy nie potrafiłem zapamiętać rysów jej twarzy. Nie rozumiałem, jak Churchill może współpracować z takim człowiekiem, jak mógł przebywać w jednym pokoju tak jak w tej chwili z nim i z takim durniem jak de Mersch. Ja bym się obawiał. De Mersch, stojący między nimi, wyglądał jak wiejski prostak między dwoma spryciarzami, którzy się zmówili. Uderzyło mnie, że pozwalała, bym dostrzegł, że jest w zmowie z Gurnardem, co więcej, starała się, bym to zauważył, podkreślała to spojrzeniami, gdy nieuważne oczy księcia wędrowały w innym kierunku.
Zobaczyłem z kolei Churchilla idącego niechętnie w ich kierunku, wciąganego jak słomka przez wir. Odwróciłem się w szale zazdrości.
Rozdział dziewiąty Spałem potem bardzo kiepsko i rano nie miałem najmniejszej ochoty rozmawiać z Foxem. Na jej widok wszystko skarłowaciało, wystarczyło o niej pomyśleć, a wszystko inne napełniało mnie obrzydzeniem, nabierałem pogardy dla świata, w każdym razie dla tej jego części, która stała się moim światem. Chciałbym wspiąć się na jej wyżyny, ale nie widziałem żadnego sposobu. Pokój, w którym zasiadał Fox, wydawał się beznadziejnie na uboczu, beznadziejnie na uboczu od wszystkiego, był końcem ślepej uliczki. Zapewne mogłem się spodziewać, że pewnego dnia i ja zajmę podobny pokój, będę w nim siedział bez marynarki jak Fox, ale nie taki miał być koniec mojej kariery, w każdym razie nie o takim jej zakończeniu marzyłem. Wyprowadziła mnie z równowagi. - Rozminął się pan przed chwilą z Polehamptonem - powiedział Fox chciał dostać pańskie „aury”. - Do diabła z Polehamptonem i do stu tysięcy diabłów z „aurami”. - Z przyjemnością - odpowiedział mi Fox - ale powiedziałem panu P., że jest pan skłonny... - Nie chcę o niczym słyszeć. Mówię panu, mam już wszystkiego po uszy. - Potrzebna panu zmiana - stwierdził współczująco. Wiedziałem, że będzie panu potrzebna. To, że tego rodzaju osoba jak Fox w ogóle o mnie myślała, było już wyjątkowo obrzydliwe. - Poradzę sobie jakoś - powiedziałem - a kto jest następny? - Powinniśmy teraz mieć księcia de Mersch. De Meosch jako twórca państwa, tyle tylko, ile pan potrafi napisać, na całą stronę. Nadeszła odpowiednia chwila, musimy się włączyć, to wszystko. Dobrze to panu wypośrodkowałem... Pan rozumie... Zaczął mi to wyjaśniać, jak zwykle w mętny sposób. Nadszedł czas na energicznie spreparowaną zwyżkę na de Merscha. Ja miałem zapoczątkować kampanię. Fox przysłużył mi się, a teraz miałem się zrewanżować. Słuchałem z apatyczną obojętnością.
- Doskonale - powiedziałem. Podświadomie zdawałem sobie sprawę, że dla mnie decydującym czynnikiem w tej sytuacji jest wiadomość o obecności de Merscha w Paryżu. Nie pojechałbym za nim, gdyby siedział w swym wielkim księstwie. Przed chwilą zdawało mi się, że wywiad odbędzie się w Londynie, ale Fox nie wiedział1 o wizycie de Merscha, przynajmniej niczym się nie zdradził. Mówił o nim jakby był w Paryżu, w mieszkaniu, w którym zazwyczaj konferował z europejskimi finansistami, zabierającymi mu tyle czasu. Uprzytomniłem sobie, że chcę jechać do Paryża, ponieważ ona tam jest. Powiedziała, że wyjedzie do Paryża wczoraj rano. Nazwa miasta zabrzmiała przyjemnie i to przeważyło szalę. Fox nie spuszczał oczu z mojej twarzy. - Dobrze to panu zrobi, co? - usiłował odgadnąć moje myśli. Przejażdżka. Tak tez sobie pomyślałem, że będzie pan miał ochotę, no a poza tym Polehampton przejął „Dwumiesięcznik” i chciałby dać mu zastrzyk świeżej krwi, rozumie pan. Weźmie coś od pana. Już z nim o tym rozmawiałem, krótką serię... „Aspekty” czy coś w tym rodzaju. - Starałem się wzbudzić w Sobie nieco entuzjastycznej wdzięczności. Wiedziałem, że Fox chwalił mnie przed Polehamptonem, przygotował dla mnie grunt. - Niech pan się zobaczy z panem P. - potwierdził - naprawdę wszystko jest już załatwione. A potem jak najszybciej dc. Paryża i baw się pan dobrze. - Czy byłem ostatnio bardzo nieprzytomny? - Przez ostatni tydzień był pan trochę jak nie z tego świata, byłem pewny, że to nie potrwa dłużej jak tydzień. Gdy sięgnął po dużą butlę białego kleju, uznałem, że jestem wolny. Wzruszyła mnie jego troska o moje zdrowie. Zawsze mnie to wzruszało, wobec czego schodząc na ulicę po szerokich terakotowych schodach uznałem, że jestem niezwykle wyrozumiały. Mimo jego demonstracyjnej wulgarności, siedzenia bez marynarki - ten zwyczaj wydawał mi się szczytem zbydlęcenia - i „Ludwików” odczuwałem nawet coś w rodzaju życzliwości dla tego człowieka. Pospieszyłem na spotkanie z Polehamptonem. Chciałem go zaatakować w swego rodzaju kryjówce o ścianach wyłożonych książkami, wybranymi jedynie ze względu na ich złocone grzbiety. Patrząc na nie miało się wrażenie, że pan Polehampton chce doradzić swoim gościom, by swe ściany udekorowali takim samym złoconym płótnem, co będzie rzeczą właściwą i
odpowiednią. Nie był urodzonym wydawcą. Łódź jego zawinęła do tej gałęzi handlu i powodzenia, ale pod powłoką znajomości rzeczy zachował poważny szacunek dla książki jako takiej. Miewał dawniej na błyszczącym stoliku w salonie tego rodzaju wspaniałości. Podobnym szacunkiem obdarzał swą córkę, która przyszła na świat już po jego wkroczeniu do interesu. Miała zainteresowania literackie, zainteresowania tak wyraźne, że zawsze siłą wciągał ją do wszelkich rozmów z nami, dostarczycielami surowca, prawdopodobnie po to, aby nas zastraszyć. Dla tej właśnie młodej damy zakupił „Dwumiesięcznik”, jeden z bardziej wpływowych organów politycznych. Mówiono o nim, że w zamian za to miał nadzieję wydusić od swojej partii miejsce w parlamencie. Jaka ma być ta seria artykułów, było rzeczą obojętną. Moim zadaniem było oddanie aury, podobnie jak to uczyniłem z bohaterami moich poprzednich szkiców. Zdaje się, że w tego rodzaju pracy byłem popłatny, a panna Polehampton poleciła mnie. - Moja córka lubi... hm... pańskie podejście... wie pan i... - Warunki były jak na niego przyzwoite, a proponował je ceremonialnie, zdradzając tym specjalne względy dla mnie i przypominając równocześnie tamte sto funtów. Nie mogłem zrozumieć, skąd mu się to wzięło, póki nie wyjąkał paru wskazówek. A więc znałem Foxa, Churchilla, de Merscha i „Godzinę”. - A te artykuły finansowe... w „Godzinie”... czy były one?... czy były... czy kolej transgrenlandzka faktycznie... czy sądzę, że warto by... w istocie... i tak dalej. Nigdy nie wiedziałem, jak należy zachować się w takiej sytuacji. Powinienem był udawać zupełną ignorancję, ale oczy tego człowieka błagały, widać było, że dla niego była to sprawia olbrzymiej wagi. Usiłowałem odpowiadać nie wiążąco, powiedziałem: - Oczywiście nie mam prawa. Ale miałem jakieś głupie wyobrażenie, że lojalność wobec Churchilla wymagała, abym poparł człowieka, którego on popiera. Prawdą mówiąc, żadnych konkretnych wiadomości nie miałem i mieć nie mogłem. Chodziło o jakieś akcje jednej z imprez de Meischa. Polehampton zamierzał kupić je za grosze, miały potem podskoczyć, gdy zacznie się zwyżka na de Merscha coś w tym rodzaju. A zwyżka zacznie się natychmiast, gdy wiadomości o układzie w sprawie kolei dotrą do publiczności. Pozwoliłem mu wyciągnąć to ze mnie. Na myśl o tym do dziś
wspomnienie tego pustego pokoju ze złoconymi grzbietami książek, z trzema niewygodnymi krzesłami biurowymi i szybami, na których można by odczytać odwrócone litery napisu „Polehampton”, z jego ponurą atmosferą i sztywnymi liniami i bladym światłem, jest dla minie czymś kłopotliwym. A Polehampton był mi wdzięczny, zaprosił mnie na obiad ze swoją upiorną córką, która chciała mnie poznać. Było to oficjalne zaproszenie na uroczysty bankiet, urządzany przez pałacowego dygnitarza, miał też być zaproszony dla towarzystwa Lea. Panna Polehampton nie lubiła go, ale raz do roku należało go zapraszać, prawdopodobnie dla podtrzymania dobrych stosunków. Rozmowa potoczyła się na ten temat. Zapytałem, czy jest to dzień, w którym Lea będzie w biurze. Nie. Starałem się powiedzieć parę przychylnych słów o Lea, ale nie odniosło to żadnego skutku. Polehampton zbytnio ucierpiał od cierni swego pomocnika, by reagować na pochwały pod jego adresem. Wybiegłem stamtąd pospiesznie, byle tylko znaleźć się poza sytuacjami, w których musiałbym sobie uświadomić własną bezradność. Nie przedstawiało to szczególnych trudności. W jednym z klubów dziennikarzy politycznych, olbrzymim mauzoleum z białych cegieł, w którym miałem w tym czasie pokój, był służący, który potrafił szybko i sprawnie spakować mogę rzeczy. Na dworcu przypadek, taki, który bynajmniej przypadkiem nie jest, zderzył mnie z wielkim Callanem. Callan miał nieszczęśliwą minę, roztargniony bagażowy nie chciał wysłuchać do końca jednego z tych zdań, w których poszczególne słowa następowały w dwuminutowych odstępach. Twarz mu się rozjaśniła na mój widok, zachwycony był perspektywą podróży w towarzystwie człowieka uznającego jego wielkość. W wagonie, bez walizek, które nie dawały mu dotąd spokoju i nie pozwalały swobodnie się poruszać, napęczniał do swych normalnych rozmiarów. - A więc... jedzie pan... do Paryża - medytował - dla „Godziny”. - Jadę do Paryża dla „Godziny” - przyznałem. - Aha. I jedzie pan przeprowadzić wywiad z Wielkim Księciem... - My tytułujemy go księciem de Mersch - przerwałem bezczelnie. Była to kwestia odcienia. Wielki Książę był filantropem i Twórcą Państwa, zaś książę de Mersch występował przede wszystkim jako finansista. - ...Holstein-Launewitz - Callan zignorował moje słowa. Końcem języka smakował tytuł jak ostatnie krople cennego rocznika wina. - Mogłem panu oszczędzić kłopotu. Sam wybieram się do niego z wizytą. - Pan? - powiedziałem z naciskiem. Wydawało mi się to rzeczą zupełnie
niezwykłą, a nawet do pewnego stopnia absurdalną, że każdy, kogo spotkałem, był w jakiś sposób związany z tym nadętym filantropem. Zupełnie jak by rybak ciągnął linkę za opatrzoną w setki haczyków. Callan poczuł się obrażony. - On, a raczej kilka osób interesujących się pewnym towarzystwem filantropijnym zwróciło się do mnie, abym pojechał do Grenlandii. - Chcą się pana pozbyć? - znowu zapytałem niegrzecznie. Natychmiast utarto mi nosa. - Mój drogi panie - Cali użył swego najbardziej wyszukanego olimpijskiego tonu - mam wrażenie, że pan jest w błędzie. Mam wrażenie... Poinfoirmowano mnie, że Systčme Groenlandais jest jedną z najzdrowszych okolic w rejonach polarnych. Pewne osoby zainteresowane, które... - I ja o tym słyszałem - przerwałem mu. - Mogę pana zapewnić, że zarówno o systemie, jak i filantropach nim się zajmujących dochodziły mnie jedynie pochwały. Nie miałem bynajmniej zamiaru powiedzenia czegokolwiek przeciw nim, zdziwiło mnie jedynie, że pan się do takiego miejsca wybiera. - Proszono mnie, bym udał się tam z misją - tłumaczył mi poważnie - w celu ustalenia faktycznej prawdy o Systčme. Jest to kraj nowy, jak mnie zapewniono, o dużej przyszłości. Zainwestowano tam znaczne fundusze brytyjskie i oczywiście sprawy tego kraju wywołują poważne zainteresowanie. - Tak wygląda - powiedziałem. - Bez przerwy, w dzień i w nocy, słyszę o tej sprawie. - Ach, tak - Callan ciągnął dale] swe peany - kraj ten ma przed sobą olbrzymią przyszłość. Książę jest prawdziwym filantropem. Zadał sobie niezmiernie wiele trudu, niezmiernie wiele. Pragnie stworzyć wzorowe państwo, jedyne wzorowe państwo świata, w którym zapanuje idealne równouprawnienie wszystkich ras, wyznań i kolorów skóry. Nie uwierzy pan, jak wiele pracował nad tym, by zapewnić szczęście tubylcom. Stworzył wielkie towarzystwo opieki nad Eskimosami, Towarzystwo Regeneracji Rejonów Arktycznych - TRRA - jak to pan nazywa, a teraz czeka jedynie na zakończenie swego wielkiego pianiu kolei transgrenlandzkiej. Gdy to zostanie zakończone, przekaże Systčme narodowi. Będzie to postępek wielkiego człowieka. - Tak, niewątpliwie - powiedziałem.
- No cóż - zaczął Callan, lecz nagle przerwał. - A propos, nie powinien pan o tym nikomu mówić - powiedział zaniepokojony. - We właściwym czasie podam panu wszystkie szczegóły. - Drogi Callan, potrafię trzymać język za zębami. Nagle zmienił temat. - Nie chcę, by mi pan wierzył na słowo, nie widziałem jeszcze tego wszystkiego. Ale jestem zupełnie pewny. Najwybitniejsze osobistości wypowiadały się przychylnie w tej sprawie. Słynny podróżnik Aston mówił o tym ze łzami w oczach. Wie pan zapewne, że był on pierwszym gubernatorem generalnym. Oczywiście gdybym nie miał tej pewności, nie zająłbym się tą sprawą. Właśnie dlatego, ponieważ jesteśmy przekonani, iż jest to jeden z najwspanialszych pomników wielkiego stulecia, użyczę sprawie wagi mego pióra. - Rozumiem pana doskonale - zapewniłem go, po czym dodałem troskliwie. - Nie spodziewają się chyba, że pan to zrobi za darmo? - Ależ nie, skądże. - No cóż, życzę panu powodzenia. Bardziej odpowiedniego człowieka dla pozyskania sumienia narodu znaleźć nie mogli, a o to przecież chodzi. Callan potakiwał skinieniem głowy. - Tuszę sobie, że mam posłuch w społeczeństwie. - Widać było, że myśl ta daje mu zadowolenie. Pociąg przyjechał do portu Folkestone. Zapach morza i lekkie kołysanie się statku podniosły mnie trochę na duchu, ale wciąż jeszcze byłem przygnębiony. Podróż z Callanem nie należała do przyjemności. Jego obecność i zgrzytliwy głos pobudzały człowieka do irytacji. - Zatrzyma się pan w Grandzie? - zapytał, gdy minęliśmy St. Denis. - Na myśl mi to nie przyszło! - odpowiedziałem zaskoczony. Zamieszkam na drugim brzegu. - Ach, Quartier Latin. Jakżebym pragnął towarzyszyć panu, ale muszę dbać o reputację. Nie uwierzy pan, jak łatwo ludzie dowiadują się o wszystkich moich ruchach. A poza tym jestem człowiekiem żonatym. Milczałem podniecony. Pociąg wjechał w światło lamp elektrycznych. W dorożce odetchnąłem. Jadąc dorożką przez nocny Paryż czułem, że stoję u progu nowego, lepszego życia. W Londynie jest się zawsze podróżnym, w Paryżu jest się u celu. Tłumy na chodnikach, pod platanami, w mroku cieni, w jasnym blasku otwartych przestrzeni, odpoczywają. Nie zmierzają nigdzie, nie szukają niczego poza tym, co jest.
Przekroczyłem rzekę, minęliśmy nieruchome wieże Notre Dame, których blade sylwetki unosiły się na tle ciemnego nieba, dorożka znalazła się znowu w światłach bulwaru, po czym skręciła w ciemną uliczkę i zatrzymała się przed na wpół znajomymi, zamkniętymi drzwiami. Wiemy przecież, jak się budzi zaspaną konsjerżkę, jak ze świecą w ręce wspina się po setkach gładkich stopni w ślad za człapiącymi krokami zaspanego przewodnika przez rembrandtowskie cienie i jak w końcu sen osładzają drobne niewygody nieznajomego pustego pokoju i obcego twardego łoża.
Rozdział dziesiąty Przed południem następnego dnia wstępowałem po schodach nowego domu, w którym znajdowała się pustelnia księcia. Krzykliwa wspaniałość wyściełanej dywanami klatki schodowej miała w sobie coś tajemniczego, w atmosferze panowała cisza obejmująca nawet słynny zaułek kipiącego życiem bulwaru des Italiens. Była to zaskakująca martwota łachy, sprawiająca, że człowiekowi zdawało się, iż ogłuchł pośród wrzawy. Nawet mina służącego, mina prywatnego detektywa, który wprowadzał do pokoju, nakazywała ciszę. Był to angielski służący ze sztuki teatralnej, taki, jakim go sobie wyobrażają cudzoziemcy. W przepychu pokoju nie było nic z taniej wulgarności, była to wulgarność najbogatszych pluszów i purpury. W powietrzu unosiła się ciężka, martwa woń egzotycznych kwiatów, a rozpostarte na oknach portiery przywoływały na myśl obraz obfitych aksamitów w tłach niektórych starych portretów. Książę de Merach zabrał ze sobą do swej pustelni styl Nowego Pałacu, owej wystawy, przy której zwiedzaniu hordy sumiennych turystów popadały w oniemienie. Dość szybko przypomniałem sobie, że książę jest przecież filantropem, że, być może, jest człowiekiem niezwykle szlachetnego serca, ale obojętnym na sprawy smaku. Z pewnością tak właśnie było, ale ja byłem na te rzeczy wrażliwy i poczułem przygnębienie na myśl, że tyle królewskiej świetności tak fatalnie zaciążyło na sztuce stosowanej. Przestałem zwracać uwagę na pokój i zacząłem przyglądać się jaśniejącym bielą frontonom domów po przeciwnej stronie ulicy. Ktoś widocznie otworzył drzwi za mną, bo doszły ranie końcowe zdania głośnej tyrady: - Et quant ŕ un duc de farce, je ne m’en jiche pas mdl, moi* [*Chociaż to taki świetny kawalarz, gwiżdżą na niego, (fr)] - stwierdzał ktoś z akcentem będącym dziwną mieszaniną zagranicznej francuszczyzny i coulisse. Z kolei męski głos cicho zaprotestował, po czym nastąpiły kłopotliwie wyraźne słowa: - Gr-rrangeur - Eschinghan - eh hien ii entend. Et moi j’entends, moi aussi. Tu veux me jouer contre elle. Le Grangeur - pah! Consoles-toi auec elle, mon vieux. Je ne veux plus de toi. Tu m’as donne de tes sales rentes Groenlandoises, et je n’ai pas pu les vendre.
Ah, vieux farceur, tu vas voir ce ąue fen vais faire* [*Gr-rrangeur Eschinghan... no, cóż, on rozumie. I ja też rozumiem. Chcesz mnie wygrać przeciwko niej. Le Grangeur, niech ona cię pociesza, mój stary. Nic mnie nie obchodzisz. Dałeś mi te nędzne grenlandzkie akcje i nie mogłam ich nawet sprzedać. Ty stary kawalarzu, zobaczysz, co z nimi zrobię (fr.)]. Wspaniała istota - naprawdę wspaniała - pojawiła się w sąsiednim pokoju. Była wiotka i gibka jak lilia. Jej wielkie niebieskie oczy spojrzały na mnie gniewnie, wygięte w łuk wargi rozchyliły się, nozdrza drżały. - Et quant a vous, M. Grangeur Eschinghan - zaczęła - je vais vous donner mon idee a moi* [*A co do pana, panie Grangeur Eschinghan, powiem panu, jaki mam pomysł, (fr)]... Zupełnie nie rozumiałem, o co idzie, ale zdawałem sobie sprawę, że sytuacja jest kłopotliwa. Miałem wrażenie, że świat się przewrócił. Nie wiedziałem, co począć, ale współczułem osobie w sąsiednim pokoju. Nagle usłyszałem własny głos: - Bardzo mi przykro, proszę pani, ale nie rozumiem po francusku. - Na jej twarzy, na jej pięknej twarzy pojawił się na chwilę i zniknął wyraz jeszcze większego zdenerwowania. Odniosłem wrażenie, że bardzo chciała podzielić się ze mną swoją idée ŕ elle. Szybkim, gwałtownym gestem dała wyraz swej pogardzie, po czym zwróciła się ku nie domkniętym drzwiom, którymi weszła do pokoju. Ponownie zaczęła rozwodzić się nad słabostkami osoby znajdującej się za nimi i błyskawicznie je zamknęła. Usłyszeliśmy, jak przekręcano klucz w zamku. Z niewiarygodną szybkością jej usta znalazły się przy dziurce od klucza: - Peeg, peeg! - zawołała. Po czym wyprostowała się, twarz jej uspokoiła się, przybrała pozę pełną godności. Dopłynęła na środek pokoju, zatrzymała się, spojrzała na mnie i wskazała na nieruchome drzwi. - Peeg, peeg - wyjaśniła tajemniczo. Przypuszczam” że ostrzegała mnie przed podstępami osoby przebywającej za drzwiami. Wpatrywałem się w jej duże oczy. - Rozumiem - powiedziałem z powagą. Wyśliznęła się z pokoju. Dla mnie cały ten incydent miał jakiś komiczny posmak. Drzwi pozostały zamknięte, miałem więc czas zastanowić się nad tym, co zaszło. Jedno nie ulegało dla mnie wątpliwości, książę stał się po tym wszystkim bardziej realną postacią. Uważałem go dotąd za nudziarza, któremu pyszałkowaita filantropia zastępowała zwyczajne ludzkie uczucia. To, że nazywała mnie Le Grangeur, wydało mi się zabawne, a byłem spragniony odprężenia. Być może
bez tego incydentu nie napisałbym nigdy artykułu o księciu. Od rama byłem zdenerwowany, miałem po uszy artykułu, „Godziny”, pracy dziennikarskiej, wszystkiego, ale ta nowa przygoda ożywiła mnie, skierowała moje myśli na bardziej przyjemne tory. Zastanawiałem się teraz, czy de Merach stchórzy, czy tez przyjmie za dobrą monetę moje zapewnienia, że nie rozumiałem tyrady tej damy. Drzwi, którymi ja wszedłem do pokoju i przez które ona wyszła, otworzyły się. . Po owym wieczorze u Churchilla zachowałem w pamięci bardzo stereotypowy obraz tego człowieka, widocznie jakieś tam wrażenie wywarł na minie wówczas. Mówił zupełnie tak samo jak wtedy, gestykulował tak, jak się tego spodziewałem. Zazwyczaj klasyfikuje się człowieka przy pierwszym spotkaniu, przy następnych wprowadza się poprawki do wizerunku. Tym razem było to niepotrzebne. Był wcieleniem uprzejmości, z gatunku uprzejmych tłuściochów. Miał minę człowieka światowego, bywalca, ale brakło mu wrodzonego opanowania, jakiego spodziewamy się po możnych tego świata, w zamian za to był naburmuszony, jak by mu żal było piedestału, z którego zstąpił. W swojej powolnej handlowej angielszczyźnie przepraszał mnie, że tak długo musiałem na niego czekać. Tłumaczył się, że chciał skorzystać z pięknego poranka. Wymamrotał te słowa wbijając oczy w moją kamizelkę z miną nie bardzo pasującą do pozorów nadętej uczciwości, które przydawała mu broda. Po chwili jednak Włożył do oka monokl i spojrzał na mnie prosto, jakby wyzywająco. - Nie warto o tym wspominać - przerwałem z uśmiechem, dając do zrozumienia, że chcę pójść mu na rękę. - Pan chce przeprowadzić ze mną wywiad - odezwał się dyplomatycznie. - Służę panu z największą przyjemnością. Przypuszczam, że interesują pana mogę plany arktyczne. Postaram się poinformować pana jak najdokładniej. Zapewne przypomina pan sobie to, co mówiłem, gdy mieliśmy przyjemność spotkać się w domu ministra Churchilla. Największym marzeniem mego życia było pozostawienie po sobie państwa ludzi szczęśliwych i zadowolonych o tyle, o ile zależne jest to od prawodawstwa i administracji. Pragnąłbym najgoręcej, aby Anglicy właśnie to o mnie wiedzieli. Mówił nieciekawie. Doszedłem do wniosku, że filantropi i twórcy państw największe swe talenty zachowują dla wyższych celów. Wyobraziłem sobie,
że to niskie, cofnięte czoło i mięsiste, zakończone różowymi paznokciami ręce należą do nowego Solona, współczesnego Eneasza. Próbowałem pobudzić się do entuzjazmu. Cokolwiek o nim mówią, faktem jest, że podjął się wielkiego dzieła. Przywykłem jednak zbyt wiele uwagi przywiązywać do intelektualnych walorów, a tych, jak się zdaje, księciu nie dostawało. Usprawiedliwiałem go przed sobą, że cały swój intelekt stopił w jednej szlachetnej idei. Przedstawił mi statystyki. Wybudowano tyle a tyle mil linii kolejowych, użyto tylu maszyn produkcji brytyjskiej. Tubylców nauczono posługiwać się maszynami do szycia, noszenia europejskiej odzieży. Tyluset angielskich młodzieńców wybrało się tam dla zdobycia fortun i oświecenia przy tej okazji Eskimosów, tyluset zaś Francuzów, Niemców, Greków, Rosjan. Wszyscy mieszkali i pracowali w największej zgodzie, znaleźli tam zatrudnienie, byli szczęśliwymi, wolnymi robotnikami, których praw broniło najbardziej skrupulatne ustawodawstwo. Zlikwidowano, starto z powierzchni ziemi ludożerstwo, kult fetyszów i niewolnictwo. Nad całością czuwało wielkie międzynarodowe towarzystwo ochrony wolności polarnej. Ono to proponowało nowe prawa, modyfikowało, stare; klimat nie był zdrowy, ale nie dla ludzi prowadzących czysty tryb życia - dla homimbus bonae voluntatis* [*ludzi dobrej woli (łac.)]. Innych tam nie potrzeba. - Musiałem ścierpieć wiele fałszywych komentarzy, nasłuchałem się wyzwisk - mówił książę. Wiotka, zgrabna postać damy tańczyła przed moimi oczami jak posąg obdarzony ruchami węża. Zdawało mi się, że widzę je] rzeźbioną białą rękę wskazującą na zamknięte drzwi. - Ach, tek, znamy przecież tych ludzi, którzy na pana napadają powiedziałem. - Otóż to właśnie - odpowiedział - pańską sprawą jest pokazać im prawdę. Pański naród jest potężny. Gdyby tylko zrozumiał. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Dla mnie była to apoteoza prasy - prasy, która zmusza twórcę państwa do zwracania się z prośbą do takiego jak ja człowieka, do przemawiania tonem błagającego petenta. Ja stałem między nim a narodem, byłem arbitrem ludów, królów przyszłości. Byłem nikim, niczym, a oto tu załatwiałem sprawy z jednym spośród tych, którzy zmieniają oblicze kontynentów. Potrzebował mnie, potrzebował potęgi, która za mną stała. Dziwnie się czułem
przebywając w tym pokoju we dwójkę z tym człowiekiem, tak samo jak bym był w swoim małym pokoiku z kimkolwiek innym. Oczywiście nie entuzjazmowałem się zbytnio. Dla mnie nie miało to żadnego znaczenia, byłem tylko osobą, której ta rola przypadła zupełnie przypadkowo. Nawet we własnych oczach byłem jedynie symbolem, widoczną oznaką niezrozumiałej potęgi. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy - po wtórzyłem. - Proszę o to pana - odpowiedział. - Pan Churchill powiedział mi, jak umiejętnie potrafi pan do tego się zabrać. Powiedziałem, że to bardzo uprzejmie ze strony pana Churchilla. Rozmowa stała się swobodniejsza. Książę zapytał, czy widziałem się z ciotką. - Zupełnie o niej zapomniałem. - Ależ musi ją pan odwiedzić, to niezwykła dama. Jeden z moich odpoczynków. Zapewniam pana, że cały Paryż o niej mówi. - Nie wiedziałem o tym. - Niech pan jej nie zaniedbuje, jest taka zabawna. - Uczynię to - powiedziałem żegnając się. Wróciłem prosto do domu, do mego małego pokoiku nad dachami. Niezwłocznie zabrałem się do artykułu. Pracowałem w olbrzymim napięciu, niemal histerycznie. Tak dobrze pamiętam to miejsce i czas. W chwilach podniecenia człowiek wpatruje się w przedmioty, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, a potem pamięta to wszystko. Mam jeszcze przed oczyma niski pokój, nagie, brązowe, wypłowiałe ściany, absurdalny w tym pomieszczeniu marmurowy zegar na kominku i jedyne rachityczne krzesło, kołyszące się pode mną. Potrafiłbym chyba narysować wijący się wzór na wyszarzałym obrusie przykrywającym okrągły stół, przy którym siedziałem. Atrament był gęsty, blady i lepki, pióro bryzgało. Pisałem wściekle, pragnąc jak najszybciej skończyć. W pewnej chwili wstałem, przechyliłem się przez balkon szukając słowa, które nie chciało się zjawić. Pode mną w milowej głębi mali ludzie pełzali po brukowanych ulicach, turkotały małe wózki, mali robotnicy wtaczali do piwnic beczułki. Wszystko to było bardzo szare, drobne i wyraźne. W otwartym oknie przeciwległej mansardy widziałem rzeźbiarza w białej bluzie, pracującego nad kolosalnym glinianym modelem. Wydawał się nieproporcjonalnie wielki w porównaniu z resztą świata. Na poziomie moich
oczu były płaskie dachy i kominy. Na jednym z nich wielkimi, niekształtnymi, malowanymi niebiesko literami wypisano: „A bas Coignet”. Nad szczytami domów zaczęły pojawiać się wielkie chmury, krągłe, zwalające się masy szarości, oświetlone gniewnym pomarańczowym kolorem na tle bladej niebieskości nieba. Patrzyłem na to wszystko. Wyszedłem, by myśleć, ale myśli mnie opuściły, mogłem jedynie patrzeć. Chmury płynęły niepostrzeżenie i nieustannie naprzód, gdy wtem przecięła je błyskawica. Zawirowały jak zwijający się dym i nagle pociemniały. Wielkie, poszarpane krople deszczu zaczęły spadać na ołowianą podłogę mego balkonu. Wróciłem do zmroku panującego w pokoju i zacząłem pisać. Jeszcze w tej chwili czuję wyraźnie, jak pióro szarpie szorstki papier. Przeszkadzało to myśleć, ale siłowa nie zwracały uwagi, nabierały jeszcze większego impetu, jak strumień pokonujący tamę. Pisałem pean na cześć wielkiego kolonizatora. Tego rodzaju rzeczy były wtedy w modzie. Temat mnie porwał, być może właśnie dlatego, że był mi tak obcy. To było coś nowego, wyżywałem się. Pozwoliłem sobie na taki uczuciowy, liryczny wybuch, który przy powtórnym czytaniu bardzo się nie podoba. Nawet do pewnego stopnia zdawałem sobie z tego sprawę, ale stanąłem się o tym nie myśleć. Burza przeszła, w powietrzu była wilgotna, musująca świeżość, gdy spieszyłem z moim rękopisem do biura „Godziny” na Avenue de 1’Opera. Pragnąłem pozbyć się artykułu i uniemożliwić sobie poprawianie go następnego dnia. Poza tym miałem być w podniosłym nastroju, w pełni sobie na to zasłużyłem. W biurze spotkałem korespondenta zagranicznej gazety, małego kosmopolitycznego Żyda, którego brwi zaczynały się u nasady nosa. Jak wszyscy Żydzi był wylewny i spoufalony. - Hallo, Granger - powitał mnie. Przyzwyczaiłem się już do myśli, że jestem człowiekiem, który się stoczył, ale nie byłem jeszcze tak skromnego zdania o sobie, by familiarność tego rodzaju osoby sprawiała mi przyjemność. W uprzejmy sposób starałem się go zmrozić. - Czytałem pański kawałek w „Godzinie” - usłyszałem w odpowiedzi powiedziałbym nawet, niezły. Robiło się starego Czerwonobrodego? No, zobaczmy. Tak, tak, tak się to robi - autentyczny kawałek - powiedziałbym. Musiał pana zanudzić na śmierć... o starym de Merschu mówię. Wie pan, ja
to miałem robić. Wywiady w Paryżu to mój resort. Ale ja się nie gniewam. Nawet lepie], że pan robił, a nie ja. Pan sobie lepie] daje z tym radę. Zamruczałem dziękując za komplement. W tym przylizanym człowieku było coś wzbudzającego litość. Odniosłem wrażenie, że stara się usilnie, by traktowano go na równej stopie. - Dokąd się pan wybiera dziś wieczór? - zapytał nagle z wylewnością. Byłem zaskoczony. Nie przywykłem do takich pytań po pięciominutowej znajomości. Odpowiedziałem, że nie mam żadnych planów. - Wie pan co - odparł uradowany - zapraszam pana na obiad u Bregueta, a potem zajrzymy do Opery. Utniemy sobie przyjemną pogawędkę. Za bardzo byłem zmęczony, by wymyślić jakiś odpowiedni wykręt, a poza tym człowieczek cieszył się na to jak dziecko na nową zabawkę. Poszliśmy do Bregueta i zjedliśmy naprawdę świetny obiad. - Zawsze niech pan tu przychodzi - mówił - tu się spotyka grube ryby. Drożej to kosztuje, ale przecież pan wie, że ja nie lubię pracować tanio, szczególnie dla „Godziny”. Gdy ja mówię, że słyszałem coś od senatora, to może pan być pewny, że to jest senator, a nie stara baba z kiosku. A większość, wie pan przecież, tak właśnie robi. - Zawsze się nad tym zastanawiałem - rzuciłem ostrożnie. - Ten, któremu się ukłoniłem, gdy weszliśmy, to de Sourdam, a ten stary facet tam to Pluyvis - ten z Affaire, wie pan. Pozwoli pan, że za chwalę zamienię z nim parę słów. Zaczął dopytywać się troskliwie o zdrowie wspaniałego Foxa, pytał, czy go często widuję, i tak dalej, i tak dalej. Ubawiła mnie myśl, że mój człowieczek także chce upiec swoją gąskę na tym ogniu, d wyobraża sobie, że mu w tym pomogę, jeśli tylko potrafi mnie odpowiednio urobić. Skinął więc głową de Sourdamowi z ambasady austriackiej, pogadał sobie z Pluyvisem i cieszył się, że mi zaimponował. Stwierdziłem, że jest szczęśliwy i zadowolony. Po obiedzie zaproponował przechadzkę aż do kiosku, w którym stale kupował gazety. Właścicielką tego kiosku była jego współwyznawczymi, stara, zatabaczoma kobieta. Domyśliłem się, że z wielkiej radości gotów był sobie pofolgować nieco. Zmarnować parę minut na spacer. - Od miesięcy nie wyprostowałem nóg - tłumaczył się. Spacerowało się przyjemnie w letnim zmierzchu, o tak wczesnej godzinie wieczornej. Tyle drobnych szczegółów przyciągało wzrok, tyle drobnych
przyziemnych spraw. Wyraz twarzy przechodniów, krój kołnierzyka, niezwykła zagraniczna szczupłość talii porządnej mieszczki, idącej pod rękę ze swoim pocącym się małżonkiem. Przyjemny był filisterski smaczek złoceń na pomniku Joanny D’Arc i w przyjemny sposób załamywały szare światło arkady Rue de Rivoli. Przypomniałem sobie pewien mały sklepik grecki z wystawą zapchaną sztuczną biżuterią, w którym przed laty wydano mi fałszywą pięciofrankówkę. Ten sam wstrętny stary lewamyńczyk stał we drzwiach, być może nawet fez, który miał na głowie, był ten sam co wtedy. Celem naszej przechadzki była stara kobieta zgięta niemal we dwoje. Ciągle dotykała nosem swego towaru i drżącymi rękoma w mitenkach szukała gazet, których żądał korespondent. Polubiłem go jeszcze bardziej za troskę o tego zagubionego rozbitka jego rasy. - Zawsze niech pan tu przychodzi - zawołał - to się staje przyzwyczajeniem. A poza tym, bardzo uczciwa kobieta, może być pan pewny, że otrzyma pan resztę jak należy. Cudzoziemiec nigdy nie ma pewności, czy nie otrzyma włoskiego srebra, wie pan. - Ach wiem - odpowiedziałem. Wiedziałem też, że pragnie, bym coś kupił. Wodząc oczyma za jej szukającymi rękami spostrzegłem „Revue Rouge”, przypomniałem sobie, że jest w niej coś o Grenlandii. Wziąłem sam gazetę, zapłaciłem za nią i otrzymałem moją uczciwą resztę. Wyczuwałem, że sprawiłem człowieczkowi przyjemność, zresztą sam byłem z siebie zadowolony. - Chcę rzucić okiem na artykuł Radeta o Grenlandii. - Ach tak - powiedział znowu tonem człowieka dobrze poinformowanego - Radet daje im bobu. Niezła zabawa, ale niech pan nie mówi staremu de Merschowi, że pan to czytał. Radetowi znudził się już Cochin, spróbował Grenlandii. Biali, wie pan, próbują go pozyskać. Księżom, jak twierdzą, nie podoba się Systčme, dogodny rzekomo dla protestantów i rządu angielskiego. Kazali więc Radetowi zasiąść do pisania. Zajmuje się teraz mistyką i podobnymi sprawami, zupełnie tak samo jak wszyscy ci francuscy figlarze. Pokumał się z tym towarzystwem z Fb. St. Germain, to zdaje się jacyś pańscy krewni? Nawet zabawna paczka, bardzo teraz modna, wszyscy tam bywają, stary de Mersch również. Zdarzają się czasami straszliwe awantury, bo, widzi pan, towarzystwo raczej mieszane. - Dobry człowieczek uprzejmie terkotał u mego boku. - Wcale zabawna rzecz kupowanie książek - powiedział. - Od lat nie
przeczytałem żadnej kupionej książki. Do Opery zdążyliśmy w sam raz na koniec pierwszego aktu. Zdaje się, była to Aida. Mój mały przyjaciel miał bilet wolnego wstępu do całej Opery. Nie byłem tu od lat. Za dawnych czasów scenę oglądałem zazwyczaj z olbrzymiej wysokości, wyciągając szyję, by w dusznym półmroku zobaczyć cokolwiek nad głowami ludzi, a teraz siedziałem wygodnie, mając scenę prosto przed oczyma. Zawdzięcziałem to wyłącznie potędze prasy. - Przychodzę tu, kiedy się tylko da, nie mogę się obejść bez muzyki, żadnej okazji nie opuszczam. - To prawda, miał wspólne całej rasie zamiłowanie do muzyki. Gdy tak siedział obok mnie, zasłuchany, milczący, zdawało mi się, że staje się bardziej łagodny, że zmienia się cała jego natura. Mimo to, zanim jeszcze zdążyły przebrzmieć ostatnie takty ostatniej sceny, był już na chłodnym korytarzu rozmawiając i wysłuchując każdego, kto miał ochotę zaszczycić go jakimś słowem. - Masę wiadomości tu zdobywam - tłumaczył mi. Po finale znaleźliśmy się na jednym z bocznych balkonów i pochyleni nad barierą obserwowaliśmy spływający po marmurowych schodach tłum. Ta scena nigdy mi się nie znudzi. Fantastyczna krzykliwość kolorowych marmurów tak przekonywająco przywodzi na myśl arcydzieła mydlarskiego kunsztu, że właściwie brak tylko odpowiedniego zapachu. I ta rzeka ludzi przecinająca lustrzaną jasność i przestrzenność... Tak, to był widok zaiste fantastyczny i równocześnie, w jakiś sposób, ironiczny. Śledziłem błędne kroki nieco pijanego, olbrzymiego Anglika o kwitnącej twarzy, zastanawiając się, o ile pamiętam, nad tym, jakim cudem dotrze on do łóżka. - To musi być pańska krewna - wskazywał korespondent. Wzrok mój poszedł w ślad za linią jego bladego palca. Rozpoznałem wspaniałą brodę księcia de Mersch, na jego ramieniu opierała się stara dama, do której zwracał się z wyszukaną [uprzejmością. Głowę skłonił na bok uśmiechając się łaskawie. Nieco dalej za nimi, na schodach była wolna przestrzeń. Być może, myliłem się, być może, przestrzeni nie było - nie wiem. Ja dostrzegłem jedynie.postać spływającą po schodach, niezwykle wyraźnie odcinającą się postać kobiety, postać zimną, opanowaną, kierującą się własnym ruchem. W tym jasnym, przejrzystym, iskrzącym się świetle widziałem dokładnie każdą drobną fałdę jej toalety, każdy najdrobniejszy cień na jej białych ramionach. Pamiętam doskonale światło padające na twarz pozbawioną wszelkich cieni,
nie pozostawiające nawet śladu cienia pod brwiami, pod nosem, w falujących włosach. Była to wizja jasności, groźna, tajemnicza. Uśmiechnęła się, jej wargi rozchyliły się lekko. - Przyjdź do mnie jutro - powiedziała. Czy naprawdę usłyszałem te słowa, czy tylko odczytałem je z ruchu ust? Była daleko, daleko pode mną; w powietrzu rozlegał się szmer kroków, sukni, strojów, odgłosy śmiechu, dźwięki uchwytne i niedosłyszalne. - Przyjdź do mnie... jutro. Starsza dama oparta o ramię księcia de Mersch była niewątpliwie moją ciotką. Nic nie stało na przeszkodzie mojej jutrzejszej wizycie. Pomyślałem sobie, i to nawet z pewną przyjemnością, że są moją rodziną. Stara dama była w rzeczy samej najbliższą mi osobą na świecie, jeśli zaś idzie o pannę, to pod każdym względem i w oczach wszystkich była moją siostrą. Muszę przyznać, że mi to bynajmniej nie sprawiało przykrości. Patrzyłem w dół przyglądając się im i po raz pierwszy od wielu lat poczułem się mniej samotny. Jakieś maleńkie zamieszanie, trwające zaledwie krótką chwilkę, nastąpiło za moimi plecami. Tuż koło mnie stało kilku zupełnie nie znanych mi mężczyzn. Mogli to być jacyś markizowie lub też z równym powodzeniem urzędnicy kolei, w tym miejscu trudno było powiedzieć, z kim się ma do czynienia. Jeden z nich, wysoki blondyn ze zwisającym rudym wąsem, wyglądał na Irlandczyka, drugi był wysoki, wypielęgnowany, śniady i doskonale ubrany. To ostatnie odgadłem z jakiegoś szczegółu jego stroju, nie pamiętam już, czy były to rękawiczki, czy też jedwabny lampas u spodni, w każdym razie coś w tym rodzaju. Blondyn powiedział coś, czego nie dosłyszałem. Dotarły mnie jedynie słowa „de Merach” i „Anglaise”. Zobaczyłem, że śniady zaczął uważnie przyglądać się małej grupie stojącej na dole. Potem uchwyciłem moje nazwisko wypowiedziane błędnie i pogardliwy wysoki ton głosu, który potknął się w połowie zdania. Mały korespondent stojący koło mnie z drugiej strony zerwał się i szybko skrył za moimi plecami. - Messieurs - rozległ się jego podniecony szept,,po czym odciągał ich ma bok. Widziałem, że coś im powiedział, obejrzeli się, spojrzeli na mnie, wzruszyli ramionami i oddalili się. Nie miałem najmniejszego pojęcia, co oznaczała ta scena - w każdym razie jeszcze nie wtedy. - O co chodzi? - zapytałem mego przyjaciela, gdy znalazł się przy mnie -
czy mówili o mnie? - Ach, wie pan, to o salonie pańskiej ciotki - odpowiedział nerwowo. Mogli powiedzieć coś nieprzyjemnego... nigdy nie wiadomo. - Czyżby naprawdę o tym mówiono? - zapytałem. - Mam poważny zamiar być na jednym z tych przedstawień. - Oczywiście - powiedział - powinien pan. Naprawdę uważam, że powinien pan to zrobić. - Pójdę tam jutro - stwierdziłem.
Rozdział jedenasty Tej nocy nie mogłem zasnąć. Przewracałem się na łóżku, zapalałem świecę, czytałem, i tak bez końca. Byłem piekielnie podniecony. Na myśl przychodziły setki spraw, dopominały się, by myśleć o nich, zagłuszały powtarzające się uderzenia pobliskiego zegara. Zacząłem czytać artykuł Radeta w „Revue Rouge”, którą kupiłem u staruszki w kiosku. Bardzo mnie ten artykuł zdenerwował. Demaskował cały grenlandzki cyrk tak bezlitośnie, że ekstatyczne bzdury, które dopiero co wyekspediowałem dla „Godziny”, wydawały się nie do zniesienia. Przypuszczani, że i kochany Radet miał w tym swój interes, podobnie jak ja załatwiałem interesy Założyciela Państwa, ale szwy, którymi Radet szył, były niewidoczne. Pisał o leżącej w głębi wyspy dolinie, szerokiej, mrocznej i szarej. Dolina była straszliwie szeroka, straszliwie mroczna, ginęła między straszliwymi, prawie niewidzialnymi górami, w martwej ciszy nieznanego kraju. Mała grupa ludzi, mikroskopijnie mała Wśród tych niezmiernych przestrzeni, w tej mgle, pełzała powoli naprzód. Jeden z ludzi mówił. Zdawało się, że słyszę jego głos, cichy, monotonny, zdławiony mętnym światłem, milczeniem i pustkowiem. Jak świetnie to napisał! Jak ten człowiek umiał pisać, jak umiejętnie prowadził czytelnika do swych wniosków. Nie było w tym żadnej ckliwości, żadnej uczuciowości. Pióro było lekkie, miejscami nawet wesołe. Doskonale rozumiał romantyzm tej bandy obdartusów, ludzi, którzy niczego nie żałowali, którzy nie mieli żadnego odwrotu, żadnej przyszłości, ludzi nieszczęśliwych, za którymi wlokły się ich nieszczęścia. Był to tylko zwykły felieton; w Anglii taka rzecz byłaby nieczytelna. Opowiadanie utalentowanego koczownika. Nigdy nie potrafiłbym tak napisać, na pewno zepsułbym to w jakiś sposób. Artykuł wzniecił we mnie pożądanie silniejsze od żądzy seksualnej. Tęsknotę za pięknym zdaniem, Właściwym słowem, za tym wszystkim, co jest nieosiągalne. A ja przez cały czas marnowałem się pisząc swoje idiotyzmy. Muszę uciec, wrócić od razu na stare tory, pracować. Tak niewiele pozostało mi czasu. Nie sprawiała mi również przyjemności myśl, że byłem zamieszany w tę całą aferę, że dałem się skusić do aktywnego
udziału w tej brudnej robocie. Bóg mi świadkiem, że nie odznaczałem się szczególnym humanitaryzmem, byłem zdania, że skoro ludzie muszą mordować w zaułkach wielkiego świata, miech mordują i płacą aa to swoimi głowami. Ale nie chciałem brać w tym udziału. Muszę z tym wszystkim skończyć, z wszelkimi tego rodzaju sprawami, muszę odnaleźć siebie samego, muszę zawrócić. Zdawało mi się, że słyszę powolne słowa księcia de Mersch: - Eksport zwiększyliśmy o tyle, import o tyle. Otoczyliśmy opieką tubylców, nieustannie mieliśmy ich dobro na uwadze. I ani na chwilę nie zapominaliśmy o misji, jaką na barki nasze złożyła Europa, misji usunięcia ciemnoty z lica ziemi, wytępienia barbarzyństwa i jego straszliwych konsekwencji, których istnienie było plamą na naszym sumieniu. Czynią to teraz ludzie dobrej woli, ludzie pełni poświęcenia, oddają swe życie, by wytępić... wytępić... Oczywiście tępili. Nie przywiązywałem do tego większej wagi. Należy przypuszczać, że po to właśnie istnieją tubylcy, by mogli ich tępić ludzie dobrej woli, mający zamiar zrobić karierę. Sprawa polegała na tym, że tępili oni zarówno barbarzyństwo, jak i barbarzyńców, a ja ich wychwalałem i nie byłem pod tym względem ani trochę lepszy od operetkowego gubernatora, który nazajutrz wystosuje list protestujący, w którym stwierdzi, że to wszystko nieprawda. Posiadałem jeszcze wtedy pewnego rodzaju osobistą dumę, uważałem siebie za człowieka uczciwego. Wiedziałem, że będą o mnie mówili to samo co o innych. Nie bardzo mogłem protestować, popierałem różnego rodzaju kreatury, z przyjaźni, z miłości, z różnych powodów. To była tylko swoista, ostatnia kropla, a może było nią jej pojawienie się. Marnowanie czasu na panią Hartly i tych, których ona reprezentowała, wydawało się zajęciem tak naiwnym i jałowym, gdy na świecie istniało, coś tak odmiennego, przypominającego powiew wschodniego wiatru. Tego rodzaju myśli nie pozwalały mi zasnąć, a potem jeszcze inne dotrzymywały im towarzystwa. Wrócili mieszkańcy sąsiedniego pokoju, zdaje się, jacyś studenci. Rozmawiali dość wesoło, a ich uwagi przerywane były stukiem spadających butów i innymi niezrozumiałymi hałasami. Przez cienką ściankę łowiłem fragmenty zdań wypowiadane w tej szczególnej francuskiej intonacji tak trudnej do osiągnięcia. Przypomniało mi to głosy dwóch mężczyzn w Operze. Zacząłem zastanawiać się, cóż takiego, mogli powiedzieć, co by mnie dotyczyło... i co skłoniło małego korespondenta do
interwencji. Nagle zaświtało mi w głowie. Jak bym dostrzegł z niezwykłą jasnością zarysy figury w skomplikowanym wzorze, z jasnością, która nie pozwala oderwać oczu. Było to jeszcze bardziej nieprzyjemne aniżeli grenlandzka afera. Nie mówili bynajmniej o mojej ciotce i jej salonie, rozmawiali o mojej... mojej siostrze. Ona ta była „Anglaise” de Merscha. Ja w to nie wierzyłem, ale prawdopodobnie cały Paryż, cały świat tak twierdził. A w oczach całego świata ja byłem jej bratem! Tych dwóch ludzi, którzy patrzyli na mnie odwracając głowy, wzruszyli ramionami i powiedzieli: „Ach, to jest...” I Cały świat, gdziekolwiek się udam, będzie szeptał po kątach: „Nie znacie Grangera? Przecież to brat... Pracuje u de Merscha”. Zaczynałem rozumieć wszystko. Kobieta w pokoju de Merscha z jej „Eschingan-Grangeur-r-r”, szacunek małego Żyda, który wiedział o wszystkim. On wiedział, że ja - że ja, który odnosiłem się do niego protekcjonalnie, jestem człowiekiem, z którym trzeba żyć dobrze, ponieważ moja siostra miała w ręku de Merscha. Oczywiście, nie miało to nic wspólnego z prawdą, tym niemniej byłem wściekły. Znienawidziłem cały świat, świat ludzi, którzy szeptali i do których szeptano, ludzi, którzy wiedzieli, i ludzi, którzy chcieli wiedzieć, upiorny świat ludzi bez znaczenia, a jednak ludzi, których oczy i głosy otaczały człowieka i w jakiś niezrozumiały sposób miały znaczenie. Wiedziałem przecież, jak do tego doszło. Winien był de Mersch ze swoimi bladymi rękami i bezwstydną twarzą. Pociągała ją atmosfera wielkości, którą wokół siebie roztaczał, jego wielkie księstwo, jego uroczyste deklaracje. Takie już są kobiety. To wszystko ją fascynowało, ale nie wiedziała, co czyni, nie znała tutejszego świata, nie miała pojęcia o tym, jak tu ludzie potrafią mówić. Podniecał ją wir światowego życia, a być może, nic ją to nie obchodziło. W każdym razie należy temu położyć kres. Powiedziała, żebym nazajutrz przyszedł do niej. Pójdę i skończę z tym wszystkim. Nagle stwierdziłem, jak bardzo jestem Grangerem z Etchingham, koniec końców ja miałem za sobą tradycje i rodzinne groby. Musiałem teraz wkroczyć w obronie tych wszystkich ludzi, których jedynym osiągnięciem było stworzenie dobrego nazwiska. Nie wolno przecież dopuścić do tego, by w ten sposób mówiono o bon sangné* [*dobrze urodzonych (fr.)]. Wczesnym popołudniem następnego dnia znalazłem się w wielkim pokoju, wypłowiałym, ponurym salonie domu, który ciotka moja wynajęła na
Faubourg Saint Germain. Pomiędzy krzesłami i stolikami, pamiętającymi czasy przedrewolucyjne, grupy charakterystycznych postaci rozmawiały ze sobą. Nie przypominam sobie, jak tam dotarłem i co zaszło przedtem. Zdaje się, że wstałem późno i przez cały czas miałem tremę. Zobaczę ją. Czułem się jak zakochany szczeniak, który ma się nagle znaleźć w sytuacji dorosłego, człowieka. Wszystko było tak absurdalne, że świat zakrążył mi przed oczami, ale gdy znalazłem się już na miejscu, oczy moje zaczęły nagle dostrzegać wszystko. Czułem, że stoi tuż obok. Przedstawiła mnie właśnie ciotce - wiejskiemu tyranowi o obfitych kształtach i zmęczonych oczach. Widać było po niej wyraźnie, że jest wyczerpana, „nie ta sama osoba co dawniej”. Gdyby nie ów niewzruszony wyraz pychy klasowej, twarz jej mogłaby wzbudzać litość. Ale Grangerowie z Etchingham byli tak doskonale osadzeni na samym szczycie swego drzewa genealogicznego, że w ogóle nie wchodziło w rachubę, by mogła spotkać kogoś, kto nie zajmowałby niższego od niej szczebla w hierarchii. Człowiek mógł być ministrem, księciem nawet, ale nie mógł być Grangerem z Etchingham, nie mógł posiadać takiej kolekcji grobów, z których każdy zawierał jednego Grangera w swoim wnętrzu. Nie zmieniła wyrazu twarzy nawet dla mnie, posiadającego przecież to wszystko. Nie mogiła, był przylepiony. Mimo woli na myśl przychodziło pytanie, co ona robi w tej całej galčre. Nie wydawało się przecież rzeczą możliwą, by interesowała się restauracją Burbonów, niewątpliwie byli bardzo dobrze urodzeni, ale nie byli nawet Anglikami, nie mówiąc już o tym, że nie należeli do naszego ziemiaństwa. Widocznie doprowadziła swą wioskę do tak doskonałego porządku, że nie pozostawało jej nic innego jak uporządkowanie reszty świata. Jej znudzone oczy wędrowały sennie po zebranym towarzystwie, nie obdarzając nikogo szczególnym zainteresowaniem. Spoczęły po kolei na bezmyślnym księciu Bonaparte, na bliskim śmierci niemieckim jezuicie, który do księcia przemawiał, na śniadym zgrabnym hiszpańskim księdzu, na rumianym angielskim pasjoniście, na Radecie, autorze artykułu w „Revue Rouge”, który rozmawiał z jakimś swoim kompatriotą we wnęce jednego z wysokich okien. Akceptowiała w jakiś sposób tych groźnie wyglądających mężczyzn i polityczne damy, wszystkie te osoby prowadzące rozmowy w obcym języku płynnie, ale z fatalną wymową, demonstrujące przy tym niebezpieczne, roztargnione uśmiechy i wystawy własnych, wątpliwej jakości zębów. Polityczne osobistości
traktowała na równi z nabożnymi, zdeklarowanych awanturników tak samo jak pozornych fanatyków. Zabawna wydała mi się ta opanowana ziemiańska dama pośród tylu osób o tak wątpliwej konduicie. Nie tłumaczyła mi niczego, nie dawała mi żadnych wyjaśnień, sam musiałem ich poszukać. Staliśmy rozmawiając na środku pokoju. Nie było to miejsce, w którym można by usiąść. - Dlaczego nigdy mnie pan nie odwiedzał? - zapytała apatycznie, nie zdradzając żadnego zainteresowania. - Gdyby nie pańska siostra, nie dowiedziałabym się w ogóle o pańskim istnieniu. - Warto przypomnieć, że siostra stała przy mnie. Nie wydaje mi się, żebym drgnął, ale nie odpowiedziałem ciotce. - Co więcej - ciągnęła dalej - nie dowiedziałabym się nigdy, że ma pan siostrę. Pański ojciec był tak bardzo dziwny. Od dnia, w którym się ożenił, mój mąż nigdy więcej nie miał od niego wiadomości. - Byli tak różni - powiedziałem równie apatycznie. - Tak, tak, to się często między braćmi zdarza. - Westchnęła bez żadnego powodu. W dalszym ciągu wyrzucała urywane zdania, z których odtworzyłem sobie w zasadniczych zarysach historię pojawienia się mojej soi disant* [*tak zwanej (fr.)] siostry i jej uroszczeń. Przedstawiła się ciotce podczas jakiejś garden party czy innego przyjęcia jako moja siostra, której wuj ze strony matki pozostawił bajeczną fortunę. Sama zaproponowała, że zamieszka pod dachem ciotki w charakterze szczególnie dobrze widzianego „płacącego gościa”. Ona też sama zaproponowała podróż do Paryża i wynajęła dom od jakiegoś zdegenerowanego księcia de Luynes, któremu bardziej odpowiadały rozkosze appartement przy mniej ponurej Aveinue Marceau. - Mamy tak podobne gusta - tłumaczyła ciotka, po czym odeszła, by przywitać nowych gości. Pozostałem sam z kobietą, która nazywała siebie moją siostrą. Staliśmy w pewnej odległości od siebie. Każda mała grupa rozmawiających w tym dużym pokoju zdawała się znajdować poza zasięgiem głosu drugiej. Plecami odwrócony byłem do drzwi, twarzą zaś ku niej. - A więc przyszedł pan? - powiedziała, jak mi się zdawało, złośliwie. Nie można było rozmawiać w takiej pozycji i w takim miejscu. Nie można było omawiać spraw rodzinnych, gdy drobna Irlandka o nazbyt ruchomych brwiach i kilku olbrzymich kościstych Hiszpanów mogło
dosłyszeć każde słowo wypowiedziane nieco głośniej aniżeli szeptem. Być może, zechcę podnieść głos. Poza tym była tak... tak straszliwa. Nie wiadomo, co mogła powiedzieć. Nie ulegało wątpliwości, że nic ją nie obchodzi, co usłyszą, co pomyślą Irlandczycy, Hiszpani lub jezuici, wobec czego musiałem postąpić właśnie tak, jak postąpiłem. - Tak, przyszedłem - odpowiedziałem. Czułem się tak okropnie nie na miejscu jak na podmiejskim balu, gdy się nie zna ani jednego zwierzęcia w całej menażerii. Nie wiedziałem, co mam robić, co mówić, gdzie podziać ręce. Opanowała mnie nieprzyjemna myśl, że wszystkie te ukradkowe spojrzenia skierowane są na mnie, że mierzą mnie, ponieważ jestem bratem sławnej osoby. Denerwował mnie krój mego ubrania i wygląd bucików i cały czas byłem wściekły, przybyłem tu przecież w ważnej sprawie. Przede mną stała wężowa, wspaniała postać. W jej oczach błyszczało na wpół wyzywające i na wpół zwycięskie światło. - Pan przybył i... Bałem się jej naprawdę i chciałem przymknąć jej usta. Wszystkiego przecież można się po niej spodziewać. Przytłaczała mnie do tego stopnia, że naprawdę skurczyłem się, stałem się nieśmiałym młodym chłopcem, niezgrabiaszem wytrzeszczającym oczy i rozpaczliwie usiłującym za jednym zamachem odzyskać całkowicie godną postawę. - Muszę z panią zamienić jedno słowo - powiedziałem przypominając sobie. Drobny ruch jej ręki oznaczał: „Jestem do dyspozycji”. - Ale na osobności - dodałem. - Wszyscy tu Jesteśmy na osobności - powiedziała. Ja milczałem. - Muszę - dodałem po chwili. - Nie mogę wyjść razem z panem, będzie to wyglądało dziwnie, czy nie uważa pan? - Uniosłem ramiona wściekle zdenerwowany. Nie chciałem, by sobie ze mnie stroiła żarty. Do pokoju wpłynęła fala nowych ludzi. Usłyszałem za sobą gardłowe „hm”. Książę de Mersch zwracał na siebie uwagę. Tak jak przypuszczałem, ten człowiek w swoim doskonale skrojonym ubraniu, ze swą uroczystą miną i olbrzymią złotą czupryną był tu stałym gościem. Stanowił jedyne źródło światła w tym mrocznym miejscu. Skłonił się nad ręką mojej dręczycielki, uśmiechnął się do mnie i zaczął wygłaszać frazesy po angielsku. - Może pan mówić po francusku - powiedziała beztrosko. - Ale pani brat...
- Doskonale znam francuski - powiedziałem. Nie miałem najmniejszej ochoty oszczędzać mu kłopotu. Chciałem dać mu do zrozumienia, że mam go w ręku, że wiem, iż nie jest właściwą osobą, z którą mogłaby rozmawiać młoda panna. Spojrzał na mnie wyniośle. - Ależ wczoraj... - zaczął tonem parodiującym najwyższe niezadowolenie. Ciekaw byłem, jak wyglądał po drugiej stronie drzwi, gdy owa dama wyjaśniała mi, kim on jest. - Wczoraj chciałem uniknąć zakłopotania. Miałem przedstawić pańskie poglądy na Grenlandię, mógłbym nie zrozumieć jakiegoś istotnego szczegółu. - Ach tak, rozumiem - powiedział ugodowo. - Wczoraj rozmawialiśmy po angielsku dla dobra publiczności angielskiej. Mam nadzieję, że gdy rozmawiamy po francusku, to, co mówimy, nie jest przeznaczone dla publiczności - mówił niemal błagalnym tonem. - Wszystko tu jest aż za bardzo na widoku publicznym - odpowiedziałem. Widziałem siebie w roli angielskiego brata, chroniącego siostrę przed wątpliwą atencją, w roli osoby „wskazującej człowiekowi, że nie jest pożądany”, ale de Mersch bynajmniej tego nie dostrzegał, nie mógł zresztą. Przywykł do tego, że ludzie na jego widok piali z zachwytu, podobnie jak moja ciotka przywykła do patrzenia z góry na każdego, kto nie był ziemianinem. Zdawało mu się, że robię jakiś niezrozumiały angielski żart, wobec czego śmiał się wymijająco. Nie było sposobu dać mu do zrozumienia, że jest niepożądany. - Proszę się nie bać mego brata - powiedziała nagle. - Jest zupełnie niegroźny. Ma nawet zamiar zrezygnować z pisania do gazet, chyba że go o to poprosimy. Książę odwrócił się ode mnie ku niej, uśmiechnął się i ukłonił. Uśmiech był bezmyślny, ale ukłon nienaganny. Przyuczono go do tego albo też miał to we krwi. - Czy nadal pracujemy razem? - zapytał. - Dlaczego nie? - odpowiedziała. Za moimi plecami rozległy się rozgniewane głosy. Było to jedno z owych contretemps* [*przykrych incydentów (fr.)], z których Salon Grangeur słynął w całym mieście. - Pan sam mi się narzucił. Czyż kiedykolwiek powiedziałem, że pan jest odpowiedzialny? Cóż ja mam do tego, że to przypomina pańskie piekło na ziemi? Robi pan gorsze rzeczy, mój panie. Widziałem przecież... widziałem.
Książę de Mersch obejrzał się szybko w kierunku okna. - Zdaje się, że to oni tak się pokłócili - powiedział zdenerwowany - czy nie należałoby coś zrobić, panno Granger? Panna Granger spojrzała w ślad za jego wzrokiem. - Po co? - powiedziała - jesteśmy przyzwyczajeni tutaj do tych różnic zdań. Poza tym jest to Monsieur Radet, on zawsze z kimś się kłóci. - Należy mu wskazać drzwi - skarżył się książę. - Tego zrobić nie możemy. Moja ciotka byłaby niepocieszona, gdyby do tego musiało dojść. Ma bardzo duże wpływy w pewnych miejscach. Moja ciotka chce go pozyskać dla... Ma napisać artykuł. - Pisze za dużo artykułów - powiedział książę z wyraźnym niezadowoleniem. - Ach, napisał o jeden za dużo - odpowiedziała mu - ale to można zdementować... - Nikt w to nie uwierzy... - oponował książę. Głos Radeta w równych odstępach czasu docierał do naszych uszu nad sotto voce księcia. - Widziałem przecież pana... a potem... i pan ofiaruje mi order... aby mnie przekupić i skłonić do milczenia... mnie... Wraz ze wszystkimi zwróciłem się ku oknu, w którym stał Radet. Siwy jak borsuk, twarz miał trupio bladą, na której lata i namiętności wyryły swe ślady. Przyjął teraz groteskową pozę człowieka obrażonego. Jego rozmówca był pozbawiony narodowości, wiercący oczkami, żółtawy, o siwej brodzie, gubernator jednej z prowincji Groenlandaise, o krótko ostrzyżonej głowie, byczej szyi i olbrzymim brzuchu. Rzucał wokół siebie ukradkowe spojrzenia nie wiedząc, czy ma uciec, czy też poczekać na sposobność odpowiedzenia. Spojrzał na ludzi otaczających w pewnej odległości okno pierścieniem i twarz jego, zdradzająca na wpół widoczny wstyd, stwardniała na widok cynicznych masek kosmopolitycznych konspiratorów. Cała ta scena ich bawiła. Holsztyńczyk odzyskał pewność siebie i uniósł ramiona. - Musiał pan mieć po powrocie bardzo silną gorączkę - powiedział ukazując rząd białych zębów. - Tam pan tak nie mówił. - Nie, pas si bite* [*Czy ja głupi? (fr.)] - powiesiłby mnie pan zapewne tak jak tego biednego Szwajcara. Jakże to on się nazywał? A teraz ofiaruje mi pan order. Dlatego, że miałem gorączkę, henn? Śledziłem twarz księcia. Spod brody wypełzał mu rumieniec pokrywając
stopniowo całą twarz, niskie czoło i kark. Monokl wypadł mu z oka, oznaka, że rumieniec ma się wycofać. Pełne wargi zbladły i mamrotały niewypowiedziane słowa. Oczy błagalnie wędrowały od kobiety stojącej obok niego ku mnie. Ja nie chciałem spojrzeć mu w twarz. Ten człowiek handlował krwią ludzką, był złoczyńcą, nienawidziłem go. Niech teraz zapłaci za swe grzechy, będzie musiał zapłacić, ale ja nie chciałem już tego widzieć. Istnieją pewne granice. Przeprosiłem i wyśliznąłem się między grupami spiskowców doskonałych. Gdy odchodziłem, powiedziała do mnie: - Może mnie pan odwiedzić jutro rano.
Rozdział dwunasty W Hotel de Luynes, względnie Granger, stawiłem się następnego dnia bardzo wcześnie. Nad ponurymi oknami górnych pięter nieprzeniknionego Faubourg snuła się jeszcze poranna mgła. Kończono toaletę miasta. Na szerokich, cichych ulicach terkotały umieszczone na kółkach gumowe węże do polewania. Nie miałem jeszcze zbyt wiele odwagi o tak wczesnej godzinie. Zerwałem się co prawda pod wpływem jakiegoś impulsu, z rozpędem wyskoczyłem z mleczarni, w której jadłem śniadanie, ale potem zacząłem krążyć po ulicach i gdy mijałem już rząd portierni przy tej martwej, nieprzeniknionej ulicy, zwolniłem kroku. Chciałem nawet uciec, ale spaliłem za sobą mosty, zwracając się z zapytaniem do niewiarygodnie starej, jednookiej dozorczyni. Minąłem pełen wilgoci dziedziniec, przeszedłem pod olbrzymim portykiem i znalazłem się w zimnym, kamiennym hallu, którego nie ożywiłaby obecność nawet największej ilości ludzi. Mademoiselle czekała na mnie. Wchodziło się po olbrzymich schodach do jednego z niezmiernie wysokich, wąskich, nieprawdopodobnie prostokątnych przedpokoi, jakie się widuje na okładkach starych sztuk teatralnych. Meble zdawały się sięgać do kolan, dopóki człowiek nie uświadomił sobie, że sam nie jest zbyt wysoki. Z wysokich okien sączyło się równymi promieniami smutne światło, przez które powoli wędrowały armie pyłków. Patrzyłem niepocieszony przez okno. Na żwirowanym podwórzu dojrzałem dozorczynię obładowaną listami wszelkich rozmiarów. Przypomniałem sobie, że za mną na ulicy szedł facteur* [*listonosz (fr.)]. Przez niedomknięte drzwi docierały niewyraźne odgłosy, przypominało to trochę czekanie w apartamentach de Merscha, nie trwało jednak zbyt długo. Głosy przybrały na sile, jak to zazwyczaj bywa pod koniec rozmowy, następowały jeden po drugim w coraz dłuższych odstępach i wreszcie umilkły. Wysokie drzwi rozwarły się i wkroczyła do przedpokoju w towarzystwie mężczyzny. Poznałem go, był to wczorajszy gubernator prowincji. W niekorzystnym świetle wyglądał staro, był zmarszczony i przygnębiony, zdawało się, że stracił wiele ze swej okrągłości. Panna promieniała swym własnym światłem.
Ukłonił mi się ponuro i nie rozpogodził się, gdy mu powiedziała, że mamy wspólnego znajomego, Callana. Pokazało się bowiem, że gubernator, jako kurator systemu, miał oprowadzać tę wybitną osobistość po dzikich zakątkach Grenlandii, miał mu wszystko ułatwić i zwrócić uwagę na doskonałość administracji. Życzyłem mu szczęśliwej podróży, na co westchnął i zaczął miąć w ręku kapelusz. - Alors, c’est entendu* [*A więc, to załatwione (fr.)] - powiedziała, żegnając go. Spojrzał na nią dość dziwnie, wziął jej rękę i uniósł do ust. - Cest entendu - powiedział z ciężkim westchnieniem. Pod jego białym wąsem pojawiły się kropelki potu. - Mens* [*Ale... (fr.)]... Raz jeszcze czule spojrzał swymi drobniutkimi oczkami i wyszedł z pokoju. Zdawało się, że chętnie otarłby pot z czoła i zawołał: „Quelle femme!”* [*Co za kobieta! (fr.)], ale jeśli nawet miał na to ochotę, opanował się, póki nie zniknął za drzwiami. - Dlaczego... - zacząłem, nie czekając, aż się domkną drzwi. - Dlaczego pozwala pani temu bydlakowi na flirty? - Chciałem wypowiedzieć to zdanie, zanim znajdzie okazję, by zadrwić ze mnie, chciałem wygłosić długie przemówienie o obowiązkach, jakie nakłada nazwisko Grangerów. Ale następne słowo zawisło w powietrzu i zanim się zjawiło, zdążyła mi odpowiedzieć: - On? Ach, ja po prostu posługuję się nim. - Dla zdobycia Ziemi? - zapytałem z ironią w glosie, ona jednak odpowiedziała zupełnie poważnie: - Dla zdobycia Ziemi. Stała oparta o okno bawiąc się sznurami od kotar. Sylwetka jej rysowała się wyraźnie na tle ołowianego światła. Robiła wrażenie osoby zmęczonej, a linie jej postaci układały się niemal delikatnie, „komponując się” dobrze według zasad pewnej szkoły malarskiej. Tak niewiele o niej wiedziałem, właśnie tyle, by się zakochać, więc sądziłem, że zwiastuje to nową fazę, nie tyle w jej stosunku do mnie, ile w moim do niej. W tej chwili była nawet poważna, miała powagę osoby, której zaczynają ciążyć sprawy. - Ale - odezwałem się nieśmiało - w jaki sposób może się pani przydać flirt z tym człowiekiem? - Nie mogłem rozmawiać z nią, z tą nową koncepcją jej osoby, tak jak to sobie ułożyłem, jak ze wspaniałą... no, wiadomo, kobietą tego rodzaju.
- To bardzo proste - odpowiedziała - ma Callanowi pokazać całą Grenlandią, a Callan ma napisać... Callan ma olbrzymi wpływ na bardzo dużą grupą, a on będzie miał pewnego, rodzaju autorytet... kuratora. - O Callanie już wiem - powiedziałem. - Ten człowiek - ciągnęła dalej - otrzymał rozkaz, by ukryć pewne rzeczy przed Callanem, pan wie, co oni mają do ukrycia. Ale on tego nie zrobi i to właśnie załatwiałam. Częściowo przy pomocy przekupstwa, ponieważ wierzy w swoją beau yeu... tak więc Callan się zdenerwuje, napisze... i zdemaskuje to wszystko, wie pan, napisze taki kawałek, na jaki potrafi się zdobyć, gdy jest porządnie zdenerwowany. A na pewno zdenerwuje się, gdy zobaczy to, co mu ten człowiek pokaże. Przecież pan wie, co poczuje taki człowieczek jak Callan... rozchoruje sią. Zemdleje na widok kropli krwi, a jemu pokaże się najgorsze rzeczy, gorsze od tego, co widział Radet. Napisze straszliwy artykuł, który dla de Merscha będzie uderzeniem gromu, a de Mersch... do tego czasu będzie bardzo zachwiany. Pański przyjaciel Churchill spróbuje przeprowadzić uchwałę o kolejach de Merscha mimo skandalu. Churchill będzie się kierował szlachetnymi względami, ale wszyscy będą mówili... przecież pan wie, co ludzie mówią... a tego właśnie chcemy, Gurnard i ja. Chcemy, by ludzie mówili, chcemy, by uwierzyli... Nie wiem, czy rzeczywiście zabrzmiał w jej głosie ton wahania, czy też tylko mnie się zdawało. Stała obok mnie bawiąc się węzłami sznura katary okiennej i mówiła niskim, monotonnym głosem. Cała sprawa, smutny półmrok miejsca, ton jej głosu, wszystko to wydawało mi się spowite w daremny żal. Zapomniałem niemal zupełnie o wymiarowej historii, nigdy zresztą nie dawałem jej wiary. Teraz po raz pierwszy miałem wątpliwości. Byłem pewny, że knuła coś z jednym spośród podwładnych de Merscha. O tym, ponad wszelką wątpliwość, świadczyło zachowanie się tego człowieka, nie mógł spojrzeć mi w oczy. Ale przede wszystkim jego głos i zachowanie przekonały mnie, że opuściliśmy królestwo farsowej alegorii. Wiedziałem dosyć, by przypuszczać, że ona mówi prawdę, a w takim wypadku jej zimne przyznanie się do tego rodzaju nieuczciwości potwierdzało to wszystko, co mówiła o Wymiarowcach. Byli to rzeczywiście ludzie zimni, przenikliwi, pozbawieni wszelkich skrupułów, obdarzeni godną podziwu odwagą i ponad wszelką wątpliwość wrogowie społeczeństwa. - Nie rozumiem - powiedziałem - a cóż w takim razie stanie się z de Merschem?
Zrobiła nieznaczny ruch ręką, jeden z tych ruchów, które najsilniej wryły się w moją pamięć, najmniejszy, ledwie dostrzegalny. De Merisch ruchem tym został unicestwiony, przestał w ogóle się liczyć. - Ach, on jest jedynie drobnym szczegółem. - Wciąż jeszcze miałem wrażenie, że w jej głosie brzmi politowanie, jak by przemawiała do psa, którego coś boli. - On naprawdę się nie liczy. Rozsypie się i zniknie już w najbliższym czasie. Nie będzie pan nawet pamiętał, że kiedykolwiek istniał. - A przecież pani chodzi z nim, jak by... Wywołuje pani plotki... Każdy myśli... - Oskarżenia, z którymi przybyłem, wydały mi się obecnie, gdy stałem przed nią, niemożliwe. - Przypuszczam - dodałem w nagłym natchnieniu - jestem nawet pewien, że on sądzi, iż pani... - No cóż, tak sobie ludzie myślą, ale to jest częścią gry. Zapewniam pana, że nic poza tym nie ma. Milczałem. Czułem, że z jakiegoś powodu pragnie, bym jej uwierzył. - Tak - powiedziała - chcę, by pan uwierzył. Oszczędzi to panu wiele cierpień. - Gdyby chciała md pani oszczędzić przykrości, zerwałaby pand na dobre z de Merschem. - Wyczuwałem, że decyzja ta jest zupełnie ode mnie niezależna, jak by siły kierujące tym wszystkim unosiły się gdzieś nade mną, niewidzialne, tuż nad moją głową, nieuchwytne. Coś niewątpliwie wibrowało, jakiś sznur bardzo napięty i drżący, ale nie mogłem wymyślić lepszego rozwiązania aniżeli: - Musi pani z nim zerwać. - A równocześnie wydawało mi się rzeczą oczywistą, że to było niemożliwe, że jest poza granicami rzeczy wykonalnych. Ja musiałem jednak zrobić wszystko, co w mojej mocy. - To łotr, łotr - dodałem. - Ach, przecież wiem o tym, nawet bardzo mi przykro z pańskiego powodu. Alej to musi trwać. De Mersch musi zginąć w ten właśnie sposób. Inaczej być nie może. - Dlaczego? - zapytałem tylko dlatego, że przerwała, wcale bowiem nie miałem ochoty usłyszeć wyjaśnień. - Nie chodzi nawet tylko o Churchilla, o to, że go de Mersch pociągnie za sobą. Chodzi o to, że on musi porwać za sobą to wszystko, co reprezentuje Churchill. Wie pan, co to jest - swego rodzaju rzetelność i wszystkie te rzeczy związane ze starym ładem. Im bardziej podłe będą środki, których użyje się dla zniszczenia de Merscha, tym podlejszą wyda się cała afera. Ludzie, tego rodzaju ludzie, wyobrażają sobie, że przyzwoity człowiek nie
może mieć nic wspólnego z krętackimi intrygami, ale cala sprawa będzie po prostu śmierdząca, straszliwie śmierdząca. Pan rozumie. - Nie, nie rozumiem. Nic nie rozumiem. - Ależ oczywiście pan rozumie... - Przerwała na dłuższą chwilę, a i ja umilkłem. Wiedziałem mniej więcej, o co jej idzie: jeśli Churchill zostanie obalony w obłokach kurzu tego krachu, nikt już nigdy nie będzie wierzył w rzetelność, prawie nikt. Nie mogłem jednak zrozumieć, jaki był cel tego wszystkiego, w jakim stopniu odnosiło się to do nas obojga. - Widzi pan - zaczęła od nowa. - Chciałam to zrobić w taki sposób, by jak najmniej dotknąć pana, chciałam oszczędzić panu tyle bólu, ile tylko potrafią oszczędzić wyjaśnienia. Nie potrafię odczuwać tak, jak pan czuje, ale mogę pojąć, zresztą bardzo niejasno, co pana boli. A więc... chcę, naprawdę chcę... - Ale nie zrobi pani tej jednej rzeczy, o którą proszę - odpowiedziałem bez najmniejszej nadziei. - Nie mogę, tak właśnie być musi i innej drogi nie ma. Tyle uwagi przywiązuje pan do tych drobiazgów. Czyż nie widzi pan, że de Mersch i wszyscy ci ludzie w ogóle żadnego znaczenia nie posiadają? W tym układzie rzeczy w ogóle nie istnieją. Uważam, że nawet nie warto, by pan sobie nimi zaprzątał głowę. Są tylko przypadkami, przypadkami, które... - Które co? - zapytałem, chociaż zaczynałem rozumieć, o co chodzi. - Które prowadzą do rzeczy nieuniknionych - odpowiedziała. - Czyż pan nie widzi? Czyż pan nie rozumie? My jesteśmy nieuniknieni... i nie może pan nas powstrzymać. Musimy zająć wasze miejsce, a wy, wy tylko narazicie się na ból stawiając nam opór. Poczułem nagle, że to prawda, że to jedyna prawda. O niczym innym nie mogłem w tej chwili myśleć, o niczym innym na świecie. - Musicie pogodzić się z nami i z tym wszystkim, co oznaczamy, musicie wcześniej czy później usunąć się. Niech się pan obejrzy wokół siebie, a zrozumie pan lepiej. Dom, w którym pan teraz przebywa, jest przecież zupełnym anachronizmem, należy do gatunku, który stał się zupełnie nieużyteczny. Ach, przed wiekami, przed wiekami i ten(gatunek starał się powstrzymać nieuniknione, nie tylko dlatego, że sam musiał utonąć, ale także dlatego, że wraz z nim ginęło wszystko, co ten gatunek reprezentował. I musiał cierpieć... ból serca... taki sam ból, czyż nie tak? Nie odpowiadałem, przykład był do obrzydliwości dobrze wybrany. Tak właśnie było. Wciąż jeszcze istnieli ci ludzie, owi legitymiści drwiący
bezsilnie, zamykający się przed światłem w swych ponurych domostwach i cierpiący straszliwie, ponieważ zginęło wszystko, co dla nich miało znaczenie. - Ale jeśli nawet pani uwierzę, to i tak wszystko to jest zbyt straszliwe, a narzędzia pani zbyt podłe. Ten oto człowiek, który przed chwilą opuścił pokój, i Callan, czyż są oni narzędziami konieczności? Przecież Rewolucja w końcu... - Starałem się powrócić do realnych idei, idei, które można było nazwać, określić w czasie, przyczepić im etykietkę... - Rewolucja była w swej zasadzie szlachetna i dążyła do dobra. To wszystko, o czym pani mówi, jest zbyt podłe i zbyt przyziemne, pani przekupuje, a może nawet1 robi coś gorszego, by skłonić tego człowieka do zdradzenia swego pracodawcy. I to nazywa pani pomaganiem konieczności... - To samo mówiono o Rewolucji, o jej narzędziach, że były nieprzyzwoite. Czyż pan tego nie widzi? To byli ci ludzie, którzy zginęli... Nie potrafili dostrzec dobra... - I ja mam uwierzyć pani bez żadnych dowodów...- rzekłem z goryczą. - Nie może pan dostrzec dobra - odpowiedziała - i nie ma sposobu, by to panu wytłumaczyć. Mówimy różnymi językami, nie ma między nami żadnego pomostu, żadnego. Nie możemy się spotkać... To mnie oburzyło. Skoro nie ma pomostu i nie możemy się spotkać, wówczas musimy walczyć, jeśli oczywiście dałbym wiarę temu, co o sobie powiedziała. Jeśli natomiast nie wierzyłem, wówczas musiałem przyjąć, że strojono sobie ze mnie żarty, i tak właśnie wolałem myśleć. Jeśli tylko drwiła sobie ze mnie, to znaczy, że była osiągalna. Jeśli zaś było tak, jak mówiła, wówczas nie miałem żadnej nadziei, żadnej. - Nie wierzę pani - rzuciłem nagle. Nie chciałem jej wierzyć. Było to zbyt obrzydliwe, zbyt obrzydliwe, by wyrazić słowami, a przy tym niewiarygodne. Walczyłem przeciwko temu tak, jak się walczy przeciwko nieuniknionemu obłędowi, przeciw samej myśli o obłędzie. Wisiało to nade mną oszałamiające, zabójcze. Można z tym było walczyć jedynie przy pomocy siły, brutalnie, skokami, jak walczy się z omdleniem na mrozie. Było to jak całun, jak opadający obłok dymu, zdawało się, że jest obecne w tej chwali w tym bezsensownie wysokim pokoju, ta wiara w to, co ona reprezentowała, w to, co, jak twierdziła, reprezentowała. - Nie wierzę pani - oświadczyłem. - Nigdy nie uwierzę... Rani kpi ze mnie... chce mnie pani oszukać... po to, bym pozwolił na dalsze flirty z
tymi... z tymi... To obrzydliwe. Niech pani pomyśli, co to dla mnie znaczy, co ludzie mówią o mnie, a przecież jestem porządnym człowiekiem... Nie wolno pani, czy pani rozumie, nie wolno! To jest nie do zniesienia... a pani... pani stara się mnie oszukać... po to, bym milczał... - Ależ nie, nie - zawołała. W głosie jej wyczuwało się żal, tyle żalu, na ile stać ją było. Teraz przypominam to sobie, ale wtedy nie zwróciłem uwagi. Sam byłem za bardzo wzruszony, by wrażenie to dotarło poza moją podświadomość. Wspomnienie tego, co wycierpiałem, i cierpień, które mnie jeszcze czekały, doprowadzało mnie do szału. Wyrzucałem słowa w straszliwym gniewie, jak powódź, która zrywa śluzy i zalewa uprawne niegdyś pola. - Pani... pani... tarza starożytne nazwisko w błocie... pani... Nie pamiętam już tego, co mówiłem, zapamiętałem jedynie „tarzanie w błocie”. Już wtedy uderzyło mnie, jak beznadziejny jest ten argument, jak mało nadziei, by argument ten do niej przemówił. Był to tak żałośnie nieważki motyw, tak nie harmonizujący z całą sytuacją, że wrył mi się w pamięć. Pamiętam jedynie zakończenie mojej mowy. Jeśli mi nie przysięgnie, tak, właśnie, przysięgnie, że zerwie z de Merschem, wyjawię całą prawdę ciotce, w tym domu, w tej chwili. A ona powiedziała, że to jest niemożliwe.
Rozdział trzynasty Zdawałem sobie sprawę z tego, że idę bardzo szybko, niemal uciekam, i że przez jakieś otwarte drzwi dostrzegam olbrzymi pokój. Pamiętam w nim tylko kilka pastelowych portretów słabych, bezmyślnych postaci w wyblakłych, złoconych ramach. Głowy rysowały się wyraźnie na tle boazerii i spoglądały na mnie spod loków, spod pudrowanych włosów, uśmiechając się obłudnie albo z pogardliwą miną, jaka musiała być powszechna w monde* [*świecie (fr.)] czasów przedrewolucyjnych. Daleko, pochylona nad rozłożonymi na biurku księgami buchalteryjnymi i czerwonymi czekami, siedziała moja ciotka, bardzo drobna, bardzo siwa, zajęta swoją pracą. Ludzie, którzy te pokoje wybudowali, musieli posiadać jakiś dar rozrastania się do olbrzymich rozmiarów w obecności swoich podwładnych i służby. Być może poczucie własności nadawało im niezbędny autorytet. Moja ciotka, która jedynie chwilowo pokoje te zajmowała, z pewnością nie miała takich właściwości. Pochylona nad rachunkami i zaabsorbowana nimi, spoglądająca przez okulary na kolumny cyfr, była jedynie małą, starą kobietą w olbrzymim pokoju. Wydawało się rzeczą zupełnie niemożliwą, by posiadała jakąkolwiek dumą rodową, jakąkolwiek dumę w ogóle. Odwróciła głowę i spojrzała na mnie znad okularów. - Ach, Etchingham. - Miałem wrażenie, że próbuje przenieść się z powrotem do Anglii, do Anglii jej dzierżawców i listy dobranych gości. Tutaj jednak zabrakło jej tej wyższości, tak jak byśmy się znajdowali na wyspie bezludnej. Chciałem jej wytłumaczyć, jakiego rodzaju kobietę chroni pod swoimi skrzydłami, bardzo tego pragnąłem, a w miarę jak nabierałem pewności siebie, wprowadzenie jej w całą sprawę wydawało się coraz bardziej konieczne. - Droga ciociu - powiedziałem - kobieta... - Uświadomiłem sobie nagle, że temat, który chcę poruszyć, jest jej zupełnie obcy. - A więc dostałeś mój bilecik - przerwała mi. - Nie sądzę, by mogła go przynieść kobieta. Polecenia moje były tak ścisłe. Ale tutaj mają zupełnie niezwykłe pomysły. Madame la portiere od lat jest w służbie u M. de
Luynesa, nie mam na nią zbyt wielkiego wpływu. Absolutnie, ale... Prawdopodobnie stara dama w portierni przywiązywała szczególną wagę do osobistego doręczania listów. Liczyła na napiwki i zapewne chodziło również o policję. W tej dzielnicy nieustannych drobnych intryg policja dość często korzysta z usług tego rodzaju osób. - Nie to miałem na myśli - wyjaśniałem - ale kobieta, która uważa się za moją siostrę... - Drogi chłopcze - przerwała mi stanowczo, lecz spokojnie, jak by wracała do starego tematu... - w żaden sposób nie mogę zajmować się twoimi kłótniami z siostrą. Jak już napisałam w moim liście dziś rano, gdy jesteś w tym mieście, musisz uważać ten dom za swój własny. Jestem bardzo obrażona, że zatrzymałeś się w zajeździe. Powiedziano mi nawet... że miejsce, w którym stanąłeś, jest zupełnie nieodpowiednie dla członka naszej rodziny. Zdziwiony milczałem przez kilka chwil. - Ależ - wróciłem do mojej skargi - to sprawa ważna. Musi ciocia zrozumieć, że... Ciotka zesztywniała i zmroziła mnie spojrzeniem, jak bym popełnił jakiś straszliwy grzech przeciw etykiecie. - Skoro ja jestem zadowolona z jej zachowania, przypuszczam, że i ty możesz być o to spokojny. - Przerwała, widocznie zadowolona z przerzucenia całej winy na mnie. - Nie cofam mego zaproszenia. Proszę zrozumieć, że życzę sobie, byś tu się przeniósł. Ale wasze kłótnie muszą ustać. Pod tym warunkiem... Miała minę, jak by robiła mi wielką łaskę, jak by uważała, że całe życie czekałem tylko na jej zaproszenie, które umożliwi mi znalezienie się po właściwej stronie bariery. Ja zaś poczułem ulgę, gdy okazało się, że nie mogę spełnić mego obowiązku. Nie chciałem jej bynajmniej opowiedzieć wszystkiego i w ten sposób zerwać wszystko ostatecznie i nieodwołalnie. Być może, atmosfera oczyściłaby się jak po burzy, dowiedziałbym się, jaka jest moja sytuacja. Ale tego właśnie się obawiałem. Promień światła w tym mroku mógł odsłonić przepaść u moich stóp. Chciałem, by sprawy niepostrzeżenie prześliznęły się obok mnie. Ciotka wróciła do swych rachunków. Były one tymi trybami, dzięki którym majątek Etchingham tak sprawnie funkcjonował. Pragnęła dać mi do zrozumienia, że nie mogłem się wiele spodziewać w tym stanie rzeczy, jaki
miała przed sobą. - Chciałabym lepiej cię poznać - powiedziała wciąż jeszcze z odwróconą głową - są powody... Wpadło mi nagle na myśl, że ma zamiar dokonać jakichś zmian w testamencie, że czuje zbliżający się koniec i że mam do tego majątku pewne prawa. Nie zależało mi na tym szczególnie, ale myśl, że mógłbym zostać dziedzicem Etchingham, była... była myślą. Zwiększyłoby to moje szansę wobec pseudosiostry, mógłby to być punkt zaczepienia, potencjalnie uczyniłoby mnie kimś bliskim jej ideałowi. Co więcej, przebywalibyśmy pod jednym dachem, byłbym blisko niej, czasami nawet z nią razem. Tak skromne miałem wymagania, że wydało mi się to prawie połową batalii. Zacząłem zastanawiać się nad słowami podziękowania i zgody i wypowiedziałem je wreszcie. Nigdy nie zrozumiałem w pełni przebiegu tej sceny, nigdy nie dowiedziałem się, czy ciotka wiedziała, że moja siostra nie jest w rzeczywistości moją siostrą. Ciotka była niezwykle sprytną kobietą, pozbawioną wszelkich skrupułów, posiadającą dostatecznie zimną krew i opanowanie, by zignorować wszelkie niewygodne odkrycia. Wyglądało na to, że miała w tej dziedzinie obfitą, wieloletnią praktykę, chociaż nie potrafię powiedzieć, w jakich okolicznościach ją zdobyła. Być może wtedy, gdy walczyła i pokonywała niezbyt pewnych siebie heretyków w swoim partykularzu. Byłem wtedy zdania, że jeśli nie zna całej prawdy, to w każdym razie zna jej część, że to właśnie jej ciążyło. Załamała się, z dnia na dzień była w gorszym stanie, a żadnego innego powodu znaleźć nie mogę. Robiła wrażenie osoby rozsypującej się jak minerał pod straszliwym uderzeniem, jak kwarc pod młotem parowym, przypominała osobę ogłuszoną, tracącą mowę, jak gdyby zażywała narkotyki. Nic dziwnego, jeśli rzeczywiście nosiła w sobie ten sekret. Przypatrywałem się jej czasami i zastanawiałem się, czy i ona wiedziała, jak nadciągają nieuniknione zdarzenia. Była dość ograniczona, ale i dostatecznie mądra, by to zrozumieć, gdy się znajdzie w ich obliczu. Ludzie jej klasy mają zresztą tę ponurą perspektywę zawsze przed oczami. Od tych właśnie myśli powieki stawały się z dnia na dzień coraz cięższe, pogłębiały się drżące zmarszczki na jej nieprzeniknionej twarzy. W jej samotności było coś wspaniałego, patetyczna duma ostatniego potomka rasy, typu. Robiła wrażenie osoby czekającej na potop, czekającej na nieunikniony
znak, odgłos nadciągających wód. Spędziłem w tym domu okres fatalny, a nawet gorzej, zabójczy. Skutki były niezwykłe, moja „siostra” prawdopodobnie dokładnie je przewidziała. W każdym razie tak patem utrzymywała, twierdząc, że w ten sposób przygotowywała mnie do wyznaczonego mi zadania, mającego sprowadzić nieuniknione rozwiązanie. Nigdy w życiu nie spotkałem się z tak straszliwą samotnością, jaka tutaj panowała, samotnością, która zdawała człowieka wyłącznie na siebie samego i na wgląd we własną osobę. Pracowałem zazwyczaj w jednym z wysokich, wyłożonych boazerią pokojów, na jakimś górnym piętrze. Pisałem serię artykułów dla „Dwumiesięcznika” Polehamptona, przedstawiających atmosferę Paryża. Pracowałem w niezwykłych warunkach. Tutaj, na górze, byłem izolowany od Paryża tak samo, jak gdybym był przy Hampton Court. Pisanie było rzeczą niemal niemożliwą, tak bardzo miałem głowę zaprzątniętą rozmaitymi kłopotami, zawiściami. Musiałem, co prawda, zarabiać na życie, ale przynajmniej tymczasem przestało to być sprawą najważniejszą. Boazeria pokoju spełniała rolę rezonatora, cielska olbrzymiej wiolonczeli. W domu nie było żadnych hałasów, jedynie z niezmiernej odległości dochodziły szepty, jak gdyby ktoś wrzucał kamienie do przepastnej studni i po długim czasie dochodził go słaby odgłos poruszonej wody. Wspominając ten okres widzę siebie siedzącego stale z uniesionym piórem, czekającego na słowo, które nie nadchodziło i na którym nawet nie bardzo mi zależało. Boazeria pokoju skrzypiała życzliwie, gdy otwierały się drzwi frontowe domu. Ludzie przechodzili przez olbrzymi hali do pokoju, w którym knuli swe spiski, przechodzili swobodnie, śmiejąc się i szeleszcząc strojami. Hałasy te docierały do moich uszu po długim czasie, nie głośniejsze od szeptu. W takich chwilach miewałem ataki obłąkanej zazdrości. Chciałem być częścią jej życia, ale nie mogłem znieść salonu podejrzanych spiskowców. Cóż miałem tam do roboty? Stać i patrzeć na nich zdając sobie sprawę, że wszyscy instynktownie ściszali głosy, gdy się do nich zbliżałem. Taka była w zasadzie barwa tego czasu, ale oczywiście nie zawsze było tak samo. Niekiedy litując się nad ciotką jadłem z nią śniadanie, niekiedy znów towarzyszyłem obu paniom w czasie posiłku. Nadskakiwałem każdej z osobna. Składałem z ciotką przygnębiające wizyty na Faubourg ludziom pozbawionym wszelkiej indywidualności poza tym, że byli zasuszeni, pomarszczeni i reprezentowali punkt widzenia wysuszonego jabłka. Ich
zemstą były zaskakujące nazwiska, przypominające generałów i flaneur’ów* [*łazików, włóczęgów (fr.)] nieprawdopodobnie odległej epoki, nazwiska, które poza pamiętnikami Madame de Sevigne nie miały żadnej racji bytu, nazwiska ludzi, którzy nadawali się jedynie do tego, by odbijać się w lustrach Salle de Glaces* [*Sali Lustrzanej (fr.)]. Byłem tak straszliwie przybity, tak absolutnie otumaniony, że, jak się zdaje, w oczach mojej ciotki idealnie odpowiadałem roli towarzysza przy spełnianiu przez nią jej obowiązków towarzyskich. Stałem zazwyczaj za krzesłami i jak przystało na przyzwoitego młodzieńca, rozmawiałem z właściwymi Peres i Abbes* [*Ojcami (księżmi) i opatami (fr.)], którzy zazwyczaj bywali obecni. Po powrocie do domu kreśliłem sylwetki tych ludzi. Moja pisanina musiała być wyjątkowo obrzydliwa, skoro listom, które przynosiły czeki Polehamptona, towarzyszyły brawa tego dżentelmena i zapewnienia, że pannie Polehamptom maje utwory podobają się, i to bardzo. Przypuszczam, że w korespondencjach przedstawiałem się czytelnikom jako człowiek bywały, który może im zdradzić pewne tajemnice. Każdy przecież potrafi pisać o balu studenckim i jeziorach w Bois, ale trzeba było być kimś, by pisać ze znawstwem o wnętrzach niedostępnych domów przy Rue de l’Universite. Towarzyszyłem również mojej siostrze podczas bardziej światowych rozrywek. Przywykłem już do tego, że mówiono o niej jako o „mojej siostrze” i że epitet ten zastępował nazwisko. Była mademoiselle votre soeur* [*Panną pańską siostrą (fr.)] z takim samym powodzeniem, z jakim mogła występować jako Melle Patience czy Hope* [*Panną Cierpliwością czy Nadzieją (ang.)], nie mając nic wspólnego z tymi zaletami. Po co chodziła na dobroczynne wenty, przygnębiające wieczory taneczne, straszliwie niedobre koncerty, tego nigdy zrozumieć nie mogłem. Jakiś w tym cel widocznie miała. Ja zostałem zdegradowany do roli jako tako podchowanej przyzwoitki, roli równie zbędnej jak oczy mola. Gdy rozmawiała z mężczyznami, i to jeszcze z takimi, gdy tańczyła z którymś, miewałem najwścieklejsze ataki zazdrości. Stale zbierałem odwagę i stale czułem, jak mnie odwaga opuszcza. Jeździliśmy w coupe, w powozie, w którym byliśmy w okrutny sposób zamknięci razem, a który równie okrutnie uniemożliwiał wszelki tak zwany flirt. Po równych jezdniach pędził zbyt szybko, na pave* [*bruku (fr.)] hałas był straszliwy. Ach, jakże pragnąłem zalecać się do niej, ale nigdy nie byłem we właściwym nastroju albo też
okazja nigdy się nie pojawiała. Miewałem najdziksze przypadki zdenerwowania, nie złości, obłędu czy przygnębienia, lecz po prostu wściekłości na stale powtarzające się drobne przeszkody. Nie mogłem, zmusić się do czytania. Siadywałem i patrzyłem w opamiętaniu na jakąkolwiek angielską gazetę z wyjątkiem „Godziny”. De Mersch chwilowo znikł. Miał jakieś kłopoty ze swoim wielkim księstwem. Stał się bardzo niepopularny wśród wyborców. W amerykańskich gazetach, które zajmowały się takimi sprawami, raz po raz czytałem pikantne artykuły o tej awanturze. Jego klęska w wyborach mogła spowodować najrozmaitsze trudności międzynarodowe. Jakiś zapoznany książę pruski czy rosyjski pożądał tytułu, który tak ciążył de Merschowi. Zdaje mi się nawet, że było dwoje książąt czekających na spakowanych walizkach, z manifestami w kieszeniach, gotowych w każdej chwili przekroczyć granice państewka de Merscha. Niezadowolenie jego poddanych - jak utrzymywała parysko-amerykańska „Gazette” - związane było ściśle ze sprawami finansowymi, a finanse osobiste de Merscha i jego wielkiego księstwa były nierozwiązalnie połączone z jego ryzykownymi planami, przy pomocy których usiłował zdobyć fortunę, pozwalającą mu na zlekceważenie pół tuzina wielkich księstw. Twierdzono nawet, że walizka de Merscha jest spakowana w oczekiwaniu dnia, w którym dzięki przyjacielskiemu poparciu będzie mógł się śmiać ze swego kłótliwego sejmiku. Niewiele mnie to obchodziło, nawet nie orientowałem się w szczegółach. Nie lubiłem go bynajmniej, ale dopóki nie był mli zawadą, dopóty nie miałem zamiaru przekształcać mojej niechęci w czynną nienawiść. W końcu dzienniki przestały zajmować się sprawami księstwa Holstein-Launewitz, sprawia została załatwiona, książęta rosyjski i pruski rozpakowali swe walizki, manifesty wrzucili prawdopodobnie do ognia czy też dostosowali je do potrzeb innych państewek. Sprawy de Merscha ustąpiły miejsca problemowi drożyzny pieniądza. Ktoś gdzieś rzekomo coś knuł. Próbowałem czytać te artykuły, zrozumieć, o co w nich idzie, ponieważ było mi nieprzyjemnie, że istnieje cała dziedzina myśli ludzkiej, o której nie miałem pojęcia. Czytywałem wówczas o wielkich domach bankowych i innych sprawach, nic mi to jednak nie mówiło. Tyle tylko zrozumiałem, że wielkie domy miały teraz poważne trudności, a wszyscy inni mieli się jeszcze gorzej. Zrozumiałem to wszystko pewnego dnia, gdy zamiast czeków, które zazwyczaj otrzymywałem, Polehampton przysłał mi weksle. Niełatwo mi
było je zainkasować, co więcej, jak mi się zdaje, patrzono na nie podejrzliwie. Przy śniadaniu zapytałem ciotkę o radę. Tego rodzaju sprawy interesowały ją jako kobietę interesów, a zawsze nie dostawało nam tematów do rozmowy. Śniadanie jedliśmy w pokoju niedużym w porównaniu z innymi pokojami w tym domu. Ciotka siedziała na końcu stołu, w tej wczesnej godzinie porannej odgrywała rolą osoby en familie, której nie przybierała O żadnej innej porze dnia. Nie miało to nic wspólnego z jej strojem, nie należała bowiem do kobiet wkładających peignoir.* [*peniuar (fr.)] Było to raczę] zasługą jej sposobu bycia, który dopiero w późniejszych godzinach nabierał odpowiedniego chłodu. Podałem jej weksle Polehamptona mówiąc, że nie wiem, w jaki sposób zamienić je na pieniądze, i że nie mam nawet bladego pojęcia, co one oznaczają. Trzymając te nieszczęsne papiery w ręku, zaczęła pouczać mnie o tym, że obowiązkiem moim jest nabycie tego, co nazwała „nawykami handlowymi”. - Oczywiście nie żądam, byś znał szczegóły - mówiła - ale zawsze uważałam, że należy to do obowiązków... Przerwała, gdy moja siostra weszła do pokoju. Spojrzała na nią, po czym podała jej papiery. Drżały nieco, widocznie drżała jej ręka. - Idziesz dzisiaj do Halderschrodta? Może załatwisz to dla Etchinghama? Panna Granger rzuciła okiem na papiery. - Idę po południu, Etchingham może pójść ze mną... - po czym nagle zwróciła się do mnie: - Twój przyjaciel się zachwiał. - Czy to z tego wynika? - zapytałem. - Słyszałem, że i przedtem robił takie rzeczy. - Widocznie i przedtem bywał zachwiany - odpowiedziała - pozwolę sobie jednak powiedzieć, że Halderschrodt... - Ależ nie warto o tak drobną sumę zawracać głowę takiej osobistości. Halderschrodt był w tym czasie nazwiskiem, które nie przywodziło na myśl sumy mniejszej od miliona. - Drogi Etchingham - przerwała mi ciotka oburzona - jeszcze warto zawracać sobie głowę, by nam wyrządzić przysługę... - Nie wiedziałem - odezwałem się. Po południu pojechaliśmy do prywatnego biura Halderschrodta, wspaniałego apartamentu na pierwszym piętrze domu sąsiadującego z „Sans
Souci” księcia de Menscha. Siedziałem na złoconym krześle pokrytym pluszem, podczas gdy moja pseudosiostra załatwiała interesy w sąsiednim pokoju, zupełnie podobnym do tego, w którym ukrywał się de Mersch, gdy owa dama mnie przed nim ostrzegała. Po chwili wszedł urzędnik, który wprowadził mnie za barierkę, tam mój weksel zamieniono na inny i odprowadzono mnie z powrotem do mego pluszowego krzesła. Zanim zdążyłem usiąść, wysoki Alzatczyk otwierał drzwi mojej siostrze. Nie powiedział ani słowa, skłonił się jedynie nisko, gdy przeszła obok niego. Dostrzegłem w przelocie czerwoną, długą twarz, bardzo zmęczone oczy i włosy o niemal zaskakującej bieli, białe włosy stosunkowo młodego człowieka, bez jakiegokolwiek połysku. Była to martwa biel śniegu. Zapamiętałem sobie te białe włosy z uczuciem przerażenia, nie zachowałem natomiast w pamięci rysów twarzy wielkiego barona de Halderschrodta. Schodząc po czerwonym dywanie rozłożonym na szerokich, białych marmurowych schodach, wciąż jeszcze byłem pod wrażeniem spotkania z osobistością niezwykłej wagi. Na dole, jedną nogę opierając na najniższym stopniu, stał doskonale ubrany mężczyzna, spoglądający ku nam w górę. Tak niewiele o nim myślałem, że widok twarzy księcia de Mersch nie zrobił na mnie żadnego wrażenia. De Mersch rozpromienił się. - Pani! Stała patrząc na niego z wysokości dwóch stopni z okrutną obojętnością. - Używa pan zwykłych schodów? Byłam przekonana, że komunikuje się pan z tymi ludźmi przez prywatne drzwi. - De Mersch uśmiechał się nieszczerze, patrząc spod oka na mnie. - Ach, ja... - odezwał się. Zeszła trochę na bok, by go wyminąć. - A więc sprawy la bas same się ułożyły - powiedziała mając, jak sądzę, na myśli wielkie księstwo. - Ach, to był prawdziwy cud - odpowiedział - i bardzo, bardzo dużo zawdzięczam pani wskazówkom... - Musi mi pan o tym wszystkim opowiedzieć wieczorem. W twarzy de Merscha było coś niezwykłego, coś, co dostrzegałem na wszystkich twarzach wokół siebie. Jego cera straciła wszelki blask, a oczy stale szukały ziemi, unikając widoku świata. Gdy uśmiechnął się w odpowiedzi, uczynił to z widocznym wysiłkiem. Zdawało się, że cały świat jest czymś przybity, a troska ta i mnie się udzieliła, chociaż nie wiedziałem, o
co chodzi. Tylko ona nie zdradzała poza pewnym roztargnieniem żadnych objawów roztrzęsienia. Gdy siedzieliśmy obok siebie w powozie, odezwała się nagle: - Już są bliscy wyczerpania. - Odsunąłem się od niej, ale nie wiedziałem, o czym mówi, i powiedziałem jej to. Miałem nawet wrażenie, że de Mersch, po zlikwidowaniu swoich kłopotów la bas, zaczynał życie od nowa. - Sądziłem - zwróciłem się do niej - niedawno... Koła powozu zaczęły nagle obrzydliwie stukać po kocich łbach wąskiej uliczki. Nie można było rozmawiać, znowu zdany byłem na siebie. Stwierdziłem, że jestem w złym, obrzydliwym humorze. Nagły widok tego człowieka, sposób, w jaki się z nim przywitała, ich zażyłość, którą ta scena zdradzała... wszystko to denerwowało mnie. Ponieważ ostatnio żadnych alarmów nie było, zdawało mi się, mimo że żadnych ku temu podstaw nie miałem, iż stanowię integralną część jej życia. Nie było to logiczne, po prostu myśl, do której przywykłem w mojej smutnej samotności. Wjechaliśmy na szersze bulwary, powóz toczył się ciszej. - De Mensch rozlatuje się - nagle dokończyła moje niezakończone zdanie - ach, to był tylko głuchy pomruk grzmotu, ale to już nie potrwa długo. Zaciskałam śrubę. Halderschrodt... prawdopodobnie popełni samobójstwo za dzień lub dwa. A wtedy... wtedy zacznie się zabawa. Nie odpowiedziałem jej. Nie zrobiło to na mnie żadnego, absolutnie żadnego wrażenia.
Rodzial czternasty Po południu pokłóciliśmy się, a wieczorem nastąpiła druga sprzeczka. Wspomnienie pierwszej sceny nieco się zatarło. Sprawy potoczyły się tak szybko, że w żaden sposób nie potrafię ich sobie uporządkować, nawet nie mogę sobie dokładnie przypomnieć, co mi właściwie powiedziała przy pierwszej sprzeczce. Prawdopodobnie, jak dawniej, zaatakowałem ją ostro w sprawie de Merscha, musiałem widocznie powiedzieć, że jak długo nosi moje nazwisko, nie pozwolę jej widywać się z tym człowiekiem. Ona również nie oszczędzała mnie, mówiła o dość obrzydliwych sprawach, o tym, jak usidliła Haldarschrodta i jak go teraz przyciska do muru. Haldersehrodt był głównym bankierem de Merscha, jego upadek będzie równoznaczny z upadkiem de Merscha i tak dalej. „1 tak dalej” oznaczało w tym wypadku znacznie więcej. Halderschrodt był widocznie „tym człowiekiem, który coś knuł”, jak to wyczytałem w amerykańskim dzienniku, chodziło właściwie o firmy, które reprezentował. Nie pamiętam już szczegółów zbyt skomplikowanych i niezrozumiałych dla mnie, poza tym byłem zdenerwowany własną moją rolą w ludzkim aspekcie całej sprawy. Krótko mówiąc chodziło o to, że upadek Haldenschrodta będzie czymś w rodzaju niewiarygodnie katastrofalnego „Czarnego Poniedziałku”, czymś straszliwym w obecnym stanie kryzysu zaufania opinii publicznej. Niewiele mi to wszystko mówiło. Nie pamiętam już tego wszystkiego, co md opowiedziała, w jaki sposób udało się jej go opętać. Halderschrodt, jak wiadomo, był trzecim z kolei nosicielem tego potężnego nazwiska, człowiekiem nie bardzo utalentowanym i zdającym sobie z tego sprawę, opanowanym ideą przeprowadzenia jakiegoś olbrzymiego coup* [*uderzenia, cięcia (fr.)], podobnie jak to niegdyś uczynił założyciel dynastii, coup, w którego przeprowadzeniu główną rolę odgrywała umiejętność przewidywania rozwoju sytuacji międzynarodowej. Idea ta była jego słabością, ułomnością jego umysłu, a ona potrafiła to dla swych celów wykorzystać. Jak już powiedziałem, szczegółów nie zapamiętałem, a może nigdy ich nie słyszałem. Chodziło o jakiś dynastyczny przewrót, rewolucję, która miała spowodować światowy krach i którą zmajstrowano w naszym
Salonie. Ona tę rewolucję zdławiła, zdradziła ją, konsekwencje nie nastąpiły, Halderschrodt zaś i reszta zestali na wodzie. Cała ta sprawa była głęboko ukryta, jak podskórne wody, które nigdy nie wychodzą na powierzchnię, i podobna do ruchomych piasków, z których tylko najprzezorniejsi wychodzą cało. - A my... my jesteśmy przezorni - powiedziała. Nie można było jej słuchać bez dreszczu grozy. Dla mnie Halderschrodt był przede wszystkim symbolem stałości, zarówno jego wielkie nazwisko, jak i sam człowiek, którego dopiero co widziałem na własne oczy, człowiek, któremu królewski sposób bycia nadał coś z aury nadprzyrodzonej, otaczającej koronowane głowy. Sama myśl o możliwości jego haniebnego upadku wydawała się rzeczą straszliwą, równie straszliwą, jak gdyby wskazując na zdrowego, silnie zbudowanego mężczyznę powiedziała, że za pięć minut będzie martwy. A przecież coś takiego właśnie powiedziała o Halderschrodcie... Człowiek ten pozdrowił ją idąc na śmierć; chłodny ukłon, którego byłem świadkiem, był takim właśnie pozdrowieniem. Przejęty tym wszystkim nie zauważyłem nawet, że w pokoju zjawił się Gurnard. Nie widziałem go od owego wieczoru, gdy wraz z de Meirachem jedliśmy obiad u Churchilla, ale tak dalece wydawał mi się częścią składową przeżywanych emocji, obecnego nastroju, że jego ciche pojawienie się na scenie w ogóle mnie nie zaskoczyło. Wywołano mnie z pokoju, ktoś chciał się ze mną zobaczyć i oto znalazłem się zupełnie na to nieprzygotowany w obecności nieznajomego człowieka. Zapamiętałem jedynie jego głos. Zaczął mówić o stanie zdrowia ciotki. Twierdził, że jest bliska załamania, i uprzejmie prosił, abym użył swego wpływu, skłonił ją do powrotu do Londynu i zasięgnięcia porady lekarskiej u sir Jamesa. Być może, mieszkając w tym domu i nie znając zbyt długo ciotki, nie zauważyłem, ale on... Był to jej adwokat. Miał rację, ciotka była bliska załamania się, zmieniła się wyraźnie w ciągu tych kilku godzin, kiedy nie było mnie przy niej. Załatwiała z tym człowiekiem jakieś sprawy, sporządziła nowy testament i przyjęła Gurnarda. W tym właśnie czasie nastąpił wstrząs, który pozbawił ją zupełnie energii. Siedziała z głową odrzuconą do tyłu, oczy miała zamknięte i zdawało się, że cała jej twarz ściągnęła się. - Ja jestem zupełnie pewny, że należy poczynić wszelkie przygotowania do pani powrotu do Anglii - mówił adwokat - bez względu na to, jakie są plany panny Granger, pana Etchingham-Grangera czy nawet pana Gurnarda.
Zastanawiałem się, co do diabła miał w tej sprawie do powiedzenia Gurnard, gdy do pokoju weszła panna Granger. - Chcą - powiedziała ciotka cichym głosem - namawiają mnie do powrotu... do Etchingham, tak zdaje się powiedział pan Meredith. Poczułem nagle, że chcę wrócić do Anglii, że bardzo tego pragnę, że chcę się z tego wydostać. Chciałem znaleźć się w jakimś miejscu, gdzie wszystko jest ustabilizowane i zrozumiałe. Tutaj wszystko tonęło we mgle, a ziemia trzęsła się pod nogami. - Ależ oczywiście - zabrzmiał wyrok panny Granger - możemy wyjechać, kiedy się tylko cioci spodoba, nawet jutro. Wszystko od razu przestawiło się na nieoczekiwane tory. Zaczęto krzątać się wokół wyjazdu. Mnie kazano odprowadzić adwokata aż do loży portiera. Był to dłuższy spacer. Po drodze zabawiał mnie tłumacząc się, dlaczego musi pospiesznie wracać do Anglii. - Mógłbym się tu nawet przydać, przy tych pospiesznych wyjazdach zawsze są jakieś sprawy do załatwienia, ale pan rozumie, panie Etchingham, w takim czasie nie mogę sobie pozwolić na pozostawanie tutaj dłużej. Nie uwierzy pan, ile dodatkowej pracy to mi przysporzyło i jak szeroki krąg zatacza katastrofa. Ludzie robią wrażenie obłąkanych, nawet mnie to dziwi. - Nie miałem pojęcia - odezwałem się. - Oczywiście, oczywiście, nikt nie wiedział. Ale o ile się zbytnio nie mylę, na pewno będą dochodzenia i bardzo szczęśliwi będą ci, którzy nic z tym wspólnego nie mieli... Zorientowałem się, że sprawy potoczyły się niedobrze, zarówno tam, jak i tu, że wybuchły skandale i rozległo się głośne wołanie o zmiany na najwyższych stanowiskach. Poczekałem, aż adwokat wsiadł do swego, fiakra, po czym idąc powoli przez dziedziniec rozmyślałem nad rolą, jaką mam odegrać w tej emigracji, i nad tym, jak dalece bieg wydarzeń zmusił mnie do zajęcia się sprawami rodzinnymi. Stwierdziłem, że za milczącą zgodą wyznaczono mi rolę nadzorcy pielęgniarek. Moja obecność miała dodać akcent osobistej czułości bezdusznej opiece licznej wynajętej służby. Do mnie należało nieco wygodniejsze ułożenie pledu, aniżeli uczyniła to podróżująca w tym samym przedziale pokojówka, doprowadzenie wszystkiego do idealnego stanu. Wyprowadzka została zorganizowana zadziwiająco gładko. Dało mi to jeszcze lepsze wyobrażenie o mojej ciotce aniżeli panika adwokata.
Wszystko odbyło się sprawnie jak zniknięcie obozu cygańskiego, który rozbił na jedną noc namioty na wrzosowisku pod krzakami janowca. Wieczorem wybraliśmy się na bal z domu, wrośniętego głęboko korzeniami w twardą skałę, a rankiem następnego dnia już nas nie było. Sam bal był ostatnim dotknięciem pędzla, akordem wieńczącym sprawy mojej siostry, a zarazem kresem mojej cierpliwości. Bałem się, że noc ta nigdy się nie skończy, jedna z tych nocy, które na zawsze pozostają żywe w pamięci. Zdawało mi się, że pada na mnie gorejące światło, gdy obserwowałem księcia de Merach i ją przez ruchomą zasłonę lśniących toalet. Nie wiem, czy rzeczywiście rzucało się to w oczy,.ale nie mogłem opędzić się myśli, że wszyscy to widzą. Miałem wrażenie, że dostrzegam kobiety, wymieniające za osłoną wachlarzy uwagi podkreślane uśmiechami, i mężczyzn, odpowiadających ledwie dosłyszalnym szeptem, z oczami dyskretnie opuszczonymi. Towarzystwo było mieszane. Ktoś, kto wydawał ten bal, korzystał z okazji, by wywiązać się ze swych towarzyskich zobowiązań, było więc dosyć ludzi, którzy mogli tego rodzaju rozmowy prowadzić, a oni zwracali na siebie powszechną uwagę, doprowadzając minie tym do wściekłości. Paląc się ze wstydu chowałem się po kątach i tym przypuszczalnie zwracałem z kolei uwagę na siebie. Kryzys nastąpił później. Sale łączyły się z pewnego rodzaju ogrodem zimowym, po którym spacerowali goście. Wierzchołki olbrzymich palm ginęły w mroku, a ja wierciłem się w cieniu ich błyszczących, wielkich liści klnąc w duchu z wściekłego zdenerwowania. Drżałem jak koń umęczony przez bezlitośnie nieudolnego jeźdźca. Tak się złożyło, że na chwilę przystanąłem na najwęższej ścieżce, czując na twarzy i rękach dotyk kłujących liści. Miałem przed sobą jaśniejącą perspektywę jednej z dłuższych alejek i na (miej zjawił się właśnie de Mersch z błękitną wstęgą przecinającą gors i panna Granger oparta na jego ramieniu. Na de Merscha nie zwróciłem prawie uwagi. Miał on własny blask, który gasł jednak przy ogniach jej dionizyjskiej łuny. Jej postać, ogień w jej oczach, blask loków, sposób trzymania głowy, wszystko to miało w sobie coś władczego. Była w toalecie przypominającej modę początku dziewiętnastego wieku, spływającą łagodnymi fałdami od stanu, strój wzruszający swym niemal dziewiczym czarem. Szła energicznie, stawiając długie kroki triumfującej Diany. Jakże straszliwe były dla mnie te chwile, gdy stałem tutaj tęskniąc nadaremnie, podsłuchując jak nikczemny szpieg, napiętnowany podłością
człowieka, któremu się nie powiodło. Wtem na końcu lśniącego blaskiem korytarza zjawiła się ciemna sylwetka Gurnarda. Zbliżał się bez szmeru przypominając nieruchomy lot sępa. Widziałem, jak do nich dotarł i bez powitania, co świadczyło o największej zaciętości, szedł już dalej razem z nimi. Postanowiłem coś zrobić. Znalazłem ich po pewnym czasie, gdy stali naprzeciw siebie w drzwiach. Gurnard jak mała, ciemna, nieruchoma kolumna i de Mersch - tęgi, przytłaczający, kwitnący, stojący na rozstawionych nogach. De Mersch głośno rozprawiał pomagając sobie ożywioną gestykulacją. Podszedłem do nich z boku i stanąłem obok przyglądając się natarczywie. - Chciałem - zacząłem - będę bardzo rad, jeśli mi pan poświęci chwilę czasu, Monsieur. - Zdawałem sobie sprawę, że głos mój zdradza podniecenie. Nie wiedziałem, co robić dalej, ale byłem pewny, że spokój i opanowanie nie zawiodą mnie. Potrafię sprostać tej sytuacji. Zaskoczeni, przerwali rozmowę, Gurnard zmierzył mnie krytycznym spojrzeniem zza monokla. Odciągnąłem de Merscha i na odosobnieniu, pod gałęziami palm, zacząłem mówić, zanim zdążył zapytać, o co mi chodzi. - Musi pan zrozumieć, że nie wkroczyłbym, gdyby sytuacja nie była tak wyzywająca - zacząłem, ale natychmiast przerwał mi jowialnym basem: - Ach, doskonale rozumiem, panie Granger, a więc... - Chodzi o moją siostrę. Za dużo pan sobie pozwala. Żądam od pana jako od dżentelmena, by przestał ją pan prześladować. Odpowiedział: - Co do diabła! - po czym dodał: - A jeśli nie usłucham...? Jego głos i zachowanie świadczyły, że był nieco, jak by to powiedzieć, gris* [*podchmielony (fr.)]. - Jeśli pan tego nie uczyni, zabronię jej widywać się z panem i będę... - Ach, ach - przerwał mi znowu tonem hulaki z farsy - ach, aż do tego doszliśmy, gramy rolę brata doskonałego. - Przerwał, po czym dodał: - Idź pan sobie do diabła, pan i pańskie zakazy. - Bardzo go to śmieszyło. - Mówię panu poważnie, zupełnie poważnie. Sprawy posunęły się za daleko i nawet dla pańskiego dobra... - Och, och - powtórzył tym samym tanem co poprzednio „Ach, ach!” - Ona panu nie sprzyja - usiłowałem mówić dalej - bawi się panem, bo ma w tym swój cel, będzie pan... Chwiał się lekko na nogach.
- Bravo... bravissimo... Nie skutkują zakazy, spróbujemy gróźb. Zostaw pan, mój panie... zostaw pan to. Patrzyłem na jego olbrzymie cielsko. Przyszło mi na myśl, że chciałbym, żeby mnie uderzył, żeby dał mi jakikolwiek pretekst, byle jaki, do zakończenia tej sceny gwałtownie, skandalem i wściekłym wrzaskiem. - Pan absolutnie odmawia? - pytałem. - Absolutnie. - Pan wie, że mogę coś zrobić, że mogę pana zdemaskować. - Miałem niejasne przekonanie, że mogę to rzeczywiście zrobić. Ze znanych mi licznych kompromitujących drobiazgów potrafiłbym siłą mojej nienawiści ukuć narzędzie, które go zniszczy. Odpowiedział cienkim, histerycznym śmiechem. Nad nami pojawił się blady świt przezierając żałobnie przez oszklony dach palmiarni. Zaczęli nas mijać zapatuleni ludzie, opuszczający bal. - Może pan pójść... - zaczął, lecz wyraz jego twarzy zmienił się. Miss Granger, w płaszczu jak i wszyscy, zbliżała się do nas. - Mieliśmy czarującą... - zacząłem, zwracając się do niej. Dotknęła lekko mego ramienia. - Chodźmy, Arturze - powiedziała, po czym zapytała de Merscha: Słyszał już pan nowiny? Patrzył nieco mętnie. - Baron Halderschrodt popełnił samobójstwo. Chodźmy, Arturze. Odchodziliśmy powoli, ale de Mersch szedł za nami. - Pani... pani mówi poważnie? - chwycił ją tak energicznie za ramię, że odwróciła się i stanęła przed nim. W jego oczach było jakieś szaleńcze błaganie, jakby spodziewał się, że przecząc mogła zażegnać nieodwracalną klęskę. Pozostały teraz jedynie jego przerażone, żebrzące oczy. - Monsieur Sabrain powiedział mi, przyszedł właśnie po przeprowadzeniu constatation. Może pan zresztą sam usłyszeć... Do naszych uszu dochodziły urywane fragmenty zdań mijających nas ludzi. Jakiś bardzo stary pan z nosem dotykającym niemal grubych warg mówił do drugiego, podobnego do siebie człowieka. - Zastrzelił się... w lewą skroń... Mon Dieu! De Mersch oddalał się od nas powoli wzdłuż długiego korytarza. Kroczył niesamowicie sztywno, można było pomyśleć, że próbował naśladować paradny krok gwardii pruskiej. Moja towarzyszka oglądała się za nim, jak by
chciała zmierzyć całą głębię jego rozpaczy. - Jak sadzasz, Habet? - zapytała. Myślałem, że już go nigdy nie zobaczą, ale gdy w półmroku świtu czekaliśmy na otwarcie bramy dla pojazdu, na ulicy rozległ się wściekły stuk kopyt i jakiś pojazd zrównał się z naszym. W chwilę później de Mersch stukał do okna karety. - Pani będzie... pani będzie... - jąkał się - rozmawiała... z panem Gurnardem. To nasza jedyna szansa... teraz. - Głos jego docierał wraz z mroźnym powietrzem poranka. Drżałem. - Pani ma tak potężny wpływ na niego... i na... - Ach, ja... - To musi przejść - powtórzył - w innym bowiem wypadku... - przerwał. Olbrzymie skrzydła bramy rozwarły się bezgłośnie, można było dostrzec środek dziedzińca. Robiło się coraz jaśniej. Nie odpowiadała. - Powiem coś pani - powtarzał błagalnie - jeśli rząd brytyjski porzuci moje koleje, wszystkie nasze plany... - Ach, rząd ich nie porzuci - powiedziała kładąc lekki nacisk na czasowniku. Cofnął się z drogi, skręciliśmy i zostawiliśmy go stojącego na tym samym miejscu. *** Stół w wielkim pokoju, w którym zazwyczaj zbierali się polityczni intryganci, był zastawiony jedzeniem i oświetlony parą świec w wysokich srebrnych świecznikach. Odczuwałem wściekły głód i tak straszliwe podniecenie, że nawet myśl o zaśnięciu zdawała się należeć do zapomnianych przywidzeń. Zacząłem jeść nie zdając sobie nawet z tego sprawy i chodząc bez przerwy po pokoju. Stała przy stole w kręgu łagodnego światła. Na szybach pojawiły się blade, niebieskie pasma. Było straszliwie zimno i obrzydliwie późno; niekończące się godziny schyłku nocy, gdy puls uderza z wysiłkiem, gdy zegar uderza z wysiłkiem, gdy czas traci wszelkie znaczenie. - A więc pan widzi? - spytała magle. - Ach tak, widzę. I... i co dalej? - No cóż, między nami wszystko skończone. Poczułem nagle, że tracę zmysły. Nigdy o tym nie myślałem, nigdy nie chciałem spojrzeć prawdzie w oczy. Tak przywykłem już do myśli, że będzie stanowiła cząstkę mego życia,
tak przywykłem do uczucia, że stanowię nierozdzielną część jej życia. - Ależ ja... co się stanie ze mną? Stała z opuszczonym wzrokiem... przez dłuższą chwilę. W końcu cichym, monotonnym głosem powiedziała: - Musi pan spróbować zapomnieć. Oślepiła mnie nowa, wspaniała myśl. Traciłem rozsądek. - Pani... pani się staje delikatna - drwiłem - nie jest już pani tak pewna siebie, tak zimna. Zauważyłem zmiany. Przysięgam... Jej oczy rozwarły się nagle szeroko i równie nagle się zamknęły. Nie odezwała się słowem. Poczułem straszliwy ból, ból powracającego życia. Odchodziła. Będę samotny. Znowu zaistniała przyszłość, pojawiła się jak statek w gęstej mgle, milcząca, upiorna, panująca nad wszystkim, ohydna przyszłość daremnego żalu, samotności, tęsknoty. - Powróci pan do pracy z Churchillem - powiedziała nagle. - Skąd pani wie? - zapytałem w napięciu. Szukałem ujścia dla mej rozpaczy w nieistotnych pytaniach. - Napisze pan do niego w tej sprawie... i tak będzie najlepiej. - Nie zrobię tego - powiedziałem z goryczą - nigdy już nie może być tak samo. Nie chcę widzieć Churchilla. Chcą... - Czego pan chce? - Pani. Przemówiła w końcu bardzo powoli, wyraźnie, wymawiając każde słowo: - Ja wychodzę za mąż za Gurnarda. Nie wiedziałem już, co powiedziałem, pamiętam tylko, że bez przerwy powtarzałem uparcie w myśli te same zdania: „Nie możesz wyjść za mąż za Gurnarda, nie wiesz, co to za człowiek”. Nie przypuszczam, bym wiedział cokolwiek złego o Gurnardzie, takie jednak zrobił na mnie wrażenie, wrażenie silne, silniejsze od wszelkich faktów. - Ach, kim on jest... - przerwała - ja wiem... - a potem zaczęła nagle mówić bardzo szybko. - Czyż nie rozumiesz, nie możesz zrozumieć? Nie wychodzę za mąż za Gurnarda dlatego, że jest kimś w tym znaczeniu, lecz dlatego, że jest kimś w innym znaczeniu. To w ogóle nie jest małżeństwo w waszym sensie. I... to ciebie nie dotyczy... nie rozumiesz? Między nami wszystko skończone, ponieważ... ponieważ... Poczułem natchnienie.
- Wierzę - powiedziałem bardzo wolno - wierzę... że ci zależy... Nie odpowiadała. - Zależy ci - powtórzyłem. Zaczęła mówić energicznie, z odcieniem groźby w głosie: - Myślisz, że postąpiłabym w ten sposób? że mogłabym?... że ośmieliłabym się? Czy nie rozumiesz? - głos jej się załamał - a zresztą... dodała i zamilkła na chwilę. Czułem tysiące uderzeń pulsu w głowie, w skroniach. - Tak, zależy mi - powiedziała wolno - lecz to właśnie pogarsza sprawę. Tak, zależy mi, tak, tak. Twój widok sprawia mi ból. Mogłabym... To by mnie oderwało. Mam wyznaczoną drogę. A ty... Czy nie rozumiesz, ty mógłbyś mieć wpływ na mnie. Byłbyś... jesteś... dla mnie schorzeniem. - Ależ, mógłbym... zrobię wszystko. Nie miałem zbyt jasnego wyobrażenia o tym, co mógłbym dla niej zrobić., - Ach, nie wolno ci tak mówić. Nie rozumiesz... Nawet to byłoby dla ciebie nieszczęściem... a ja... ja nie zniosłabym tego. Czyż nie widzisz? Nawet teraz, zanim jeszcze wykonałeś wyznaczone ci zadanie, chcę... ach, chcę... pozwolić ci odejść... Ale nie powinnam, nie powinnam. Musisz ciągnąć dalej... musisz jeszcze przez krótki czas znosić to... a potem... Wyczuwało się jakieś napięcie w atmosferze, gdzieś wibrował napięty sznur. Drżałem z podniecenia, które odebrało mi mowę, którego nie mogłem pojąć. - Czyż nie widzisz... - pytała znowu - ty jesteś przeszłością, tym, co mija. Nigdy nie możemy się spotkać. Ty jesteś... dla mnie... jedynie portretem człowieka, człowieka, który już nie żyje, od dawna, a ja jestem dla ciebie jedynie możliwością... koncepcją... Ty pracujesz po to, żebym ja nastąpiła, żeby uczynić mnie możliwą. - Lecz... - myśl była tak trudna do uchwycenia. - Będę, musi być jakiś sposób... - Nie - odpowiedziała - nie ma sposobu, musisz wrócić, musisz spróbować. Będzie Churchill i to, co on reprezentuje. On nie umrze, nawet nie zmartwi się zbytnio przegraną... nie bardzo... A ty będziesz musiał zapomnieć o mnie. Nie ma innego wyjścia, nie ma żadnego pomostu. Nie możemy się spotkać, ty i ja... Słowa doprowadzały mnie do szaleństwa. Zacząłem wściekle latać po pokoju. Chciałem jej powiedzieć, że rzucę dla niej wszystko, że złamię siebie samego, że będę narzędziem w jej ręku, że
uczynię wszystko. Żadne jednak słowo nie mogło przedostać się przez otaczającą mnie kamienną barierę. - Możesz mu nawet powiedzieć, jeśli chcesz, o tym, co ja i Gurnard zamierzamy zrobić. Nie zrobi to żadnej różnicy, on upadnie. Ale ty chciałbyś, żeby on... żeby walczył, prawda? To wszystko, co mogę dla ciebie... zrobić. Zacząłem mówić, jak gdybym od lat ust nie otwierał. Zdawało się, że dom się ożywia, słychać było odgłos otwieranych drzwi, jakieś głosy na zewnątrz. - Wierzę, że dostatecznie zależy di na mnie, by wszystko rzucić. Wierzę w to i wierzę w ciebie. - W dalszym ciągu chodziłem po pokoju. Odgłosy powracającego dnia stawały się coraz głośniejsze, straszliwie głośne. Wydawało się, że muszę się śpieszyć, muszę powiedzieć to, co mam do powiedzenia, że muszę mówić głośniej, żeby słowa moje były dosłyszalne wśród wrzawy świata wstającego do życia. - Wierzę... wierzę... - powtarzałem - i pragnę ciebie. - Mówiłem coraz głośniej. Stała bez ruchu, nieprzenikniona biała postać jak posąg grecki, harmonia opadających fałdów ciężkiej draperii, w doskonałym bezruchu. - Chcę ciebie, chcę ciebie, chcę ciebie, chcę ciebie. - To było nawet dla mnie samego nie do zniesienia. - Ach, uspokój się - odezwała się w końcu. - Uspokój się! Chciałeś mnie? Przecież byłam tutaj. Teraz jest już za późno. Przez ten cały czas, przez te wszystkie dni... - Ale... Ktoś z zewnątrz otwierał wielkie okiennice i światło dzienne wdarło się z całej siły do pokoju.
Rozdział piętnasty Rozstaliśmy się następnego dnia w Londynie, nie bardzo nawet wiem gdzie. Tak dalece wydawała mi się cząstką mojej własnej osoby, do tego stopnia nie była dla mnie niczym więcej aniżeli pojęciem, w tak nieznacznej mierze osobowością fizyczną, że nie potrafię sobie przypomnieć, w jakim miejscu straciłem ją z oczu. W ponurym nastroju przejechałem z jednego kraju do drugiego, odwiozłem moją ciotkę do jej wielkiego domu na jednym z ponurych placów w pewnej dzielnicy, po czym rozstaliśmy się. Jeszcze po tym miałem uczucie, że jest przy mnie, że wystarczy obejrzeć się, by dostrzec jej oczy patrzące na mnie. Była dalej siłą napędową, a ja łodzią porzuconą na strumieniu młyńskim, poruszającą się coraz wolniej. Tak długo przebywałem w cieniu tego spowitego mrokiem, wielkiego domu, że światło, jaśniejący świat w czerwcowy londyński dzień, wydawało się ohydne i nie do zniesienia. Tam były jedynie bardzo powoli upływające minuty. Tutaj była przeszłość i przyszłość, tkwiłem między nimi jak w szczelinie między niedostępnymi skałami. Poruszałem się mechanicznie, załatwiałem sobie mieszkanie, wchodziłem i wychodziłem z pokojów klubu, przypominającego wielkie mauzoleum, a stanowiącego obecnie mój jedyny dom. Cały czas trwało odrętwienie. Przypomniałem sobie nagle, że o czymś myślałem, mówiła poprzedniego dnia o Churehillu, otrzymałem od niego list. Gdy czytałem ten list, Churchill i jego Cromwell wydawały mi się jakimiś absurdalnymi fantasmagoriami. Człowiek i książka tak samo nierealni i obcy. Dzieliła nas wieczność. Należeli do przeszłości jak lata, które minęły. Myśl o nich nie powodowała owego nieprzyjemnego drżenia, jakie zazwyczaj towarzyszy myśli o zbyt niedalekich temps jadis* [*czasach minionych (fr.)], lecz raczej pojawiała się jak różowe pasmo przecinające szary wieczór. Przebiegłem oczami list i nie doczytawszy do końca rzuciłem na stos innych listów. Wtedy jeszcze wierzyłem, że jest taki port, do którego w końcu zawinę. Teraz będę musiał z powrotem zająć się tymi listami, wszystkimi. Będę
musiał zasiąść do pracy, by uchwycić nici przeszłości, przywrócić ją do życia, tak jak się to czyni z topielcami. Z tamtych czasów pozostawała jeszcze do załatwienia pewna sprawa mojej ciotki, sprawa wymagająca wyjazdu do Etchingham, widzenia się z jej rządcą. Przypuszczam, że stara dama miała zamiar oficjalnie wprowadzić mnie na stanowisko, które za milczącą zgodą miałem objąć. Trzeba było pojechać tam i dopatrzyć pewnych zmian będących w toku i przygotować wszystko na powrót ciotki. Byłem tak zmęczony, tak wściekle zmęczony, a dzień miał jeszcze przed sobą tyle męczących godzin, ale instynktownie wiedziałem, że to jeszcze nie dosyć. Muszę się jeszcze bardziej zmęczyć, jeśli chcę zachować zdrowe zmysły, ciągnąć, dopóki nie padnę ze zmęczenia. Powędrowałem więc wieczorem do Etchingham. Pchnąłem posłańca do domu Churchilla, poczekałem na odpowiedź, dowiedziałem się, że Churchill jest w domu, po czym zasnąłem jak zabity. Gdy się zbudziłem, świat znowu istniał, świat rządcy i pałacu. Ich widok przywrócił mi siły, widok promieni słonecznych padających na trawnik, złocących się murów długiego rzędu zabudowań, cudownie słodki dźwięk dzwonów, płynący nad pobliską soczystą murawą. Nie były to bynajmniej uczucia przyszłego posiadacza, lecz jedynie głębokie zrozumienie tego, co to wszystko oznaczało. Uświadomiłem sobie to dopiero później, w tej chwili zupełnie mi wystarczało, że mogę twardo stanąć nogami na ziemi. W miasteczku panowała świąteczna atmosfera. Co prawda nie na tyle, by ulice dekorować flagami, ale zupełnie wystarczająca dla wywołania nastroju oczekiwania. Pod koniec naszej przechadzki między domami rządca wyjaśnił, że w okolicy szykuje się jakiś obchód, „pokaz hodowli drobiu z politycznym dodatkiem”. To ostatnie pod auspicjami panny Churchill. Spodziewano się, że będzie przemawiał sam Churchill, być może złoży nawet jakieś oświadczenie. W moim zajeździe zastałem dziennikarzy londyńskich, ludzi, których znałem bardzo pobieżnie. Nawet się ucieszyli na mój widok, a przy śniadaniu poinformowali mnie o tym, „co się mówi” wśród nie wtajemniczonych w sprawy, które aż nadto dobrze znałem od podszewki. Większość miała miny podobne do adwokata mojej ciotki, gdy powiedział: „Nawet ja nie zdawałem sobie sprawy...”, z tym jednak, że ich stanowiska pozwalały im nie ukrywać zdziwienia. „Nie można przecież wiedzieć wszystkiego o wszystkim.” Dowcipnie rozprawiali o przyczynach, różnili się
między sobą, ale nadspodziewanie zgodni byli co do jednego, a mianowicie co do skutków, co do paniki i głosów domagających się oczyszczenia atmosfery. Trochę to nawet było niezwykłe, jak nad tym wszystkim ciążyła postać de Merscha. Można było odnieść wrażenie, że cały świat koncentruje się na nim, jak gdyby reprezentował ducha współczesności, który musi oczyścić się w ogniu, zanim wszystko powróci do normalnego stanu. Wiedziałem dobrze, co on reprezentuje... ale tak to tutaj wyglądało. Mój rozkład dnia przewidywał obecność na pokazie drobiu, miałem potem wrócić z Churchillem do domu po jego przemówieniu. Z trochę niezwykłym uczuciem przygotowywałem się do tego obowiązku towarzyskiego. Wybrałem się dość późno, z reporterem „Godziny”, który koniecznie chciał mnie wprowadzić bez opłaty. W ten sposób starał mi się przypodobać, tym bardziej że uchodziłem za człowieka znającego słynne osobistości. Tak, to było niezwykłe, ten powrót do tego wszystkiego, przechadzanie się wśród tłumu ludzi na trawniku otoczonym wysokimi drzewami i ożywionym pasiastymi, kolorowymi markizami. A ten typ twarzy! A stroje! Jeszcze przedwczoraj nie wierzyłbym, że to jest możliwe. Znalazła się tu szeleszcząca jedwabiami paczka wielkich dam z otoczenia panny Churchill, były tu panny na wydaniu, nie ustawał szczebiot głosów, kilku wieśniaków w burych ubraniach zapomniało języka w gębie. Jedna z dam zauważyła mnie na środku pustego placu. Przyglądała mi się przez oprawne w macicę perłową lorgnon, osadzone na długiej rączce, po czym skinęła ręką, bym do niej podszedł. - Pan jest wolny? - zapytała. Prawdopodobnie, jak i moja ciotka, pretendowała do roli osoby nadającej ton w hrabstwie, ustalała, kto jest towarzysko „możliwy”, i decydowała o politycznych nastrojach. - Może wobec tego zechce mi pan towarzyszyć? Córka jest ze swoim, jak to się teraz mówi, młodzieńcem. Dama była duża, prawie sześć stóp wysokości, i gdyby starczyło człowiekowi odwagi, nazwałby ją wręcz tęgą. - Chcę się komuś poskarżyć, proszę tędy, o tu! - wskazała na klatkę, w której znajdowały się czarne, lśniące kury. - Proszę, niech pan spojrzy! Nie przyznali mi nawet zaszczytnej wzmianki. Pojęcia pan nie ma, ile pracy w to włożyłam, a przecież tylko po to, by świecić przykładem moim dzierżawcom, i właśnie jednemu z nich przyznano nagrodę! Czyżby chcieli tego człowieka postawić mnie jako przykład? A potem dziwią się, że hrabstwo schodzi na
psy. Proszę mi wierzyć, stale po śniadaniu zbierano wszystkie resztki z talerzy, jak to zalecały podręczniki hodowli, i sama własnoręcznie niosłam je kurom. Na wsi tego rodzaju rozmówki uchodziły za oznakę dowcipu, trzeba zresztą przyznać, że wygłoszone w odpowiedni sposób, z domieszką irlandzkiej goryczy, były nawet dość śmieszne. - Przypomina mi to - ciągnęła - to mianowicie, że hrabstwo, schodzi na psy, jak mój mąż... czy nie zauważył go pan przypadkiem?... Jest jednym z jurorów. Jeszcze się nasłucha ode mnie za moje Orpingtony. Otóż codziennie rano, po przejrzeniu gazety powtarza... ach, był pan w Paryżu ze swoją ciotką? Zapewne poznał pan tam słynnego księcia de Mersch? Patrzyła na mnie z humorem przez swe lorgnon. - Zamierzam wyciągnąć z pana wiadomości, jest to moim obowiązkiem i tego ode mnie ludzie oczekują. Mam przemawiać do kobiet z całego hrabstwa, nie mają o niczym pojęcia. Proszę mi więc o nim opowiedzieć. Czy to prawda, że on te wszystkie łajdactwa zmajstrował? Że to z jego winy popełnił ten człowiek samobójstwo? Tak mówią. Czy naprawdę był zamieszany w ten monarchistyczny spisek? I że ci wszyscy ludzie, którzy teraz bankrutują wraz z nim, byli w to zamieszani? - Ja... ja naprawdę nic nie wiem. Ale skoro pani tak mówi... - Mogę pana zapewnić, że mam rację - odpowiedziała. - Churchillowie, wiem, że pan jest ich przyjacielem, nie mają wierniejszego ode mnie sojusznika. Byłabym niezmiernie rada, gdybym mogła zaprzeczyć tym plotkom. Ale to nie jest łatwe. Zapewniam pana, że robię, co mogę. Rozmawiam z najstraszliwszymi ludźmi, twierdzę, że to niemożliwe, by Churchill był w jakikolwiek sposób z tym związany. Wiemy przecież, że to jest niemożliwe, ale cóż można zrobić? Powtarzałam to wiele razy rozmaitym żonom sklepikarzy, co więcej, samym sklepikarzom, że pan Churchill jest mężem stanu i że skoro stwierdza stanowczo, że należy akceptować koleje żelazne tego obrzydliwego człowieka, to na pewno robi to dla dobra państwa. Mówię im... Przerwała na chwilę, by zaczerpnąć powietrza, po czym ciągnęła: - Nie dalej jak dziś rano rozmawiałam z takim człowiekiem, nawet inteligentnym i miłym, tłumaczyłam mu: „Czyż nie rozumie pan, drogi panie Tuli, że jest to zagadnienie polityki międzynarodowej? Jeśli wielki książę nie otrzyma pieniędzy dla swoich kolei, wówczas wielki książę zostanie
wyrzucony ze swego... jak to się nazywa... księstwa, a to byłoby bardzo niebezpieczne w warunkach panujących tam obecnie i poza tym...”. Słuchał mnie z dużym szacunkiem, ale widziałam, że nie jest przekonany. Raz jeszcze spróbowałam... - „A poza tym - powiedziałam - pozostaje jeszcze kwestia samej Grenlandii. My, Anglicy, musimy mieć Grenlandię... wcześniej czy - później. To nawet pana dotyczy. Ma pan syna, który nie chce mieszkać w małym miasteczku, chciałby go pan wysłać za granicę, z niedużym kapitałem. Otóż Grenlandia jest doskonałym dla niego miejscem.” Człowiek spojrzał na mnie i pokręcił głową tuż pod moim nosem. „Jaśnie pani mi wybaczy - powiedział - pan Churchill jest ponad te wszystkie sztuczki. Dobrze go znam, bo mam z nim do czynienia. Ale... co tu dużo mówić, nie można bawić się smołą i nie ubrudzić się, a w każdym razie ludzie będą myśleli, że się ubrudził, ci, którzy go nie znają. Zagraniczne kraje i wielkie księstwo, i ta Grenlandia, która nam jest potrzebna, to wszystko w porządku, ale oto, co mi doskwiera: Sąsiad mój, Slingsby, miał trochę pieniędzy. Dostał prospekt. Wyglądało to bardzo dobrze, bardzo dobrze, przyniósł mi ten prospekt. Ja z tym nic nie miałem do czynienia, ale Slingsby miał. No cóż, a teraz Slingsby jest bez grosza i jego żona, urodzona szlachcianka, też prawie tak samo. I ja wlazłbym w to, gdyby nie czuwała nade mną, że tak powiem, Opatrzność. No cóż, Slingsby to porządny człowiek, całe życie ciężko pracował, a teraz okazuje się, że prospekt dotyczył kombinacji tego de Merscha, «fantastycznych planów», jak to piszą w gazetach, które czytam. A de Mersch i jego agenci takich kombinacji porobili dużo. I po co? Po to, by de Mersch był najbogatszym człowiekiem na świecie i filantropem. A to, co się stało z Slingsby, to też filantropia? A teraz przychodzi pan Churchill i mówi mniej więcej tak: «To wszystko dobrze, ale ten sam pan de Mersch jest jakimś wielkim księciem i musimy go poprzeć w jego królestwie, bo inaczej będą kłopoty z mocarstwami.» Mocarstwa! A cóż mnie obchodzą mocarstwa? Albo Grenlandia? Gdy taki Slingsby, człowiek, z którym w każdy wieczór po jarmarku, przez całe moje życie, chodziłem na piwo, siedzi w przytułku? A w kraju są setki jemu podobnych.” Człowiek się denerwował. Slingsby był naprawdę porządnym człowiekiem. Nawet ja byłam wstrząśnięta. Zna się przecież swoją wioskę. I to prawda, że są setki takich jak Slingsby. Czy ja pana nie nudzę? - Nie miałem o niczym pojęcia - odpowiedziałem po chwili milczenia. Tak długo mnie tu nie było, a tam człowiek nie zdawał sobie sprawy... z tych
nastrojów. - Udało się panu być daleko od tego wszystkiego - odpowiedziała. Zapewniam pana, że cierpieliśmy bardzo. - Wierzyłem jej. Trzeba było naprawdę wiele, by skłonić tę damę do skarg. Opuściła powieki i zdawało się, że jej obfite kształty zwiotczały i spływały do końca parasola, którym dotykała trawnika. Siedzieliśmy na ogrodowych krzesełkach w cieniu olbrzymich wiązów. Z daleka docierały dźwięki chłopskiej orkiestry, przygrywającej na drugim końcu terenu. W szczelinach poruszającego się tłumu, w białych strojach dostrzec można było ich czerwone uniformy. - To nie było jeszcze najgorsze - odezwała się nagle. - Człowiek ten czytał gazety i podzielił się ze mną swoimi refleksjami. „Ktoś musi za to ponieść karę - powiedział. - Musimy im pokazać, że nie można bratać się z takimi szubrawcami i nie zapłacić za to. Nie twierdzę, że to pan Churchill, proszę pani. Ja go znam i ufam mu. Ale poza mną są jeszcze inni ludzie na świecie, a oni wszyscy nie mogą go znać tak jak ja. No cóż, gazety tu piszą, a raczej nie piszą, tylko robią aluzje, co jest jeszcze gorzej, że musi być jednym z nich, inaczej nie wstawiałby się za tego człowieka. Mówią, że tamten człowiek jest zupełnym łotrem i w Grenlandii tez kazał mordować czarnych. Churchill mówi, że trzeba opiekować się czarnymi, a tak samo trzeba było opiekować się Slingsbym, a jednak nic mu nie pomogli. Nie, proszę jaśnie pani, musimy najpierw uporządkować własny dom, a potem myśleć o mocarstwach i Grenlandii. Na cóż zda się zdrowsza polityka, o której mówi pan Churchill, jeśli nikomu nie można powierzyć swoich pieniędzy i trzeba żyć z kapitału? Jeśli nie można zasnąć spokojnie w nocy na myśl, że jutro człowiek może znaleźć się w przytułku tak jak Slingsby? Pierwszym obowiązkiem ludzi na takim stanowisku jak pan Churchill, tak ja to rozumiem, to dopatrzyć, żebyśmy mieli zaufanie do uczciwych interesów. Tego my chcemy, a nie Grenlandii. Tak my wszyscy czujemy i jaśnie pani to wie, bo inaczej nie zaczęłaby takiej rozmowy z takim człowiekiem jak ja. A ja, proszę pani, jestem prawdziwy konserwatysta, zawsze byłem i zawsze będę, i jak trzeba będzie głosować, jutro mój głos oddam na pana Churchilla. Ale wielu jest takich, którzy tego nie zrobią i wielu jest takich, którzy wierzą aluzjom.” Moja dama zamilkła i westchnęła głęboko. - Cóż mogę na to powiedzieć? - dodała. - Znam Churchilla i lubię go; i
każdy, kto go zna, lubi go. Proszę pamiętać, że ja jestem z wiernych. Nie słucham plotek. Jestem za „zdrowszą polityką”, podobnie jak Churchill. Ale jak to powiedział ten człowiek, „jest wielu takich, co wierzą aluzjom”. Niemal pragnęłabym, żeby Churchill... Ale pan rozumie, co miałam na myśli, gdy powiedziałam, że człowiek się wycierpiał. - Rozumiem doskonale - powiedziałem. Zaczynałem rozumieć. - A Churchill? - zapytałem później - czy nie ma zamiaru ustąpić? - A chciałby pan tego? - zapytała ostro. - Czy skłaniałby go pan do tego, gdyby pan mógł? - Ton jej był zaczepny. - Ja jestem za „zdrowszą polityką”, za każdą cenę. Jego obowiązkiem jest nawet poświęcić się, gdyby tego zaszła potrzeba. - Jestem po pani stronie - odpowiedziałem - sercem i duszą. - Jej entuzjazm był zaraźliwy i niepotrzebny. - Przetrwa - zaczęła znowu, po naradzeniu się ze swoją parasolką. Usłyszy go pan za chwilę. Dzień dzisiejszy jest pamiętny. Straci pan okazję wysłuchania reszty ciężkiej artylerii, jeśli pan tu zostanie ze mną. Ja to robię celowo, czekam, aż oni skończą. Wszyscy drżą. Mój mąż będzie na trybunie, on też się trzęsie. Taki sam jak inni. Cały dzień, a czasami nawet w nocy tłumaczę mu, chcę go zagadać. Cóż dla niego znaczy opinia publiczna. To człowiek wsi, a nie miasta, tego rodzaju sprawy nie obchodzą go zupełnie. To mają załatwić Żydzi w City. W nocy wszystko rozumie, a potem rano gazety niweczą całą moją pracę. Zaczyna mówić o swoim mandacie poselskim, który ja dla niego zdobyłam. Od lat byłam „głosem powiatu”. No cóż, wkrótce będzie to głos bez powiatu... Co się dzieje? „Stary ład się zmienia.” Tak więc postanowiłam, że przeczekam, aż tchórzliwe grube ryby wydukają przemówienia, potem popłynę przez główne przejście i będę słuchała Churchilla okazując wyraźnie swoją aprobatę. Niewiele to dziś pomoże, ale był czas, gdy zmieniłoby bieg wyborów... A oto kawaler mojej Effie. No czas, czas. Podniosła się i z miną osoby idącej na stos ruszyła w kierunku młodzieńca, który zjawił się pod płóciennymi flagami przy bramie. - W porządku, Willoughby -| powiedziała, gdy znaleźliśmy się przy nim znalazłam sobie kogoś, kto mi będzie towarzyszył w boju, możesz wrócić do Effie. - Opalony, pełen wdzięczności młodzieniec wymruczał jakieś podziękowanie pod moim adresem. - Cóż to za ulga, Granger - powiedział - nie pojmuję, jak pan się na to
zdecydował. Ja jestem zwerbowany, ale pan... - On jest lepszy od ciebie - odpowiedziała jego przyszła teściowa. U mego boku, środkiem przejścia, płynęła statecznie pod pełnymi żaglami, prawie bohaterska postać matrony. - Wspaniale wybrany czas, czy widzi pan, jak zakłopotany jest mój mąż? Ucieszyłem się niezmiernie widząc znowu Churchilla stojącego bezwiednie z miną nieśmiałego chłopca wśród burzy oklasków. Nagle zrozumiałem, jak bardzo go kocham, tego wysokiego, siwego mężczyznę o delikatnych, niemal groteskowych manierach. Wzruszał mnie swoją malowniczością, tak jak wzruszyłoby mnie jakieś średniowieczne miasto. Zależało mi na nim tak, jak by mi zależało na jakiejś zamierającej miejscowości, wznoszącej się nad równiną. Obawiałem się, by nie ucierpiała jego sława, jego reputacja. Bronił swej zdrowszej polityki przed tymi wszystkimi ludźmi, stał tutaj mówiąc łagodnie, przekonywająco, nie zdradzając żadnych emocji, bez gestykulacji, czasem tylko lekko poruszając ręką, w której trzymał swe okulary. Nikt by nie odgadł, że jest to przemówienie bojowe, gdyby nie dreszcz, który chwilami przebiegał słuchaczy. Myśleli o swoich Slingsbych, a on udawał, że ma przed sobą ludzi myślących. Niezwykłe było uczucie, gdy siedziałem otoczony murem ludzi należących do jednego tylko typu, opanowanych jedną tylko myślą, myślą o tym, by zawrócić. Zdawali sobie sprawę, że jakaś zupełnie nie znana im silą ciągnie ich do przodu. Spycha za krawędź lodowca, w przepaść. Chcieli zawrócić, opierali się z całej siły, zawrócić na swą dawną drogę, którą dobrze znali i rozumieli. Rozpaczliwie ciągnęli sznur wlokący ich do przodu. Churchill stanął tu i powtórzył:,.Moją drogą jest zdrowsza polityka, oto droga jedyna.” Słowa jego przebiegną cały kraj, padną na niesłyszące uszy ludzi dotkniętych paniką, ludzi, którzy nie potrafią zrozumieć, jak ważną rzeczą jest spokój, a nawet lekceważenie niebezpieczeństwa, którzy do spokoju odnosili się z tą podejrzliwością, z jaką przyjmuje się rzeczy, których się nie posiada. Po zakończeniu zawołał mnie do małych drzwi na końcu budynku. Miałem wrażenie, że już zupełnie zapomniał o swym przemówieniu. - A więc przybył pan - powiedział - to dobrze, a więc... Pójdźmy... stąd. Moja ciotka zabierze nas po drodze. - Wziął mnie pod rękę i szybko poprowadził wzdłuż jasnej, szerokiej ulicy. - Przykro mi, że przybył pan właśnie na to, ale... nie można tych rzeczy uniknąć.
Wyczuwałem w jego głosie próbę przezwyciężenia jakiegoś bezwładu, brak jakiejkolwiek sprężystości. Byłem trochę przygnębiony, jak gdybym znajdował się u boku chorego, który nie zna i znać nie powinien swojego stanu, jak bym zobowiązał się nie zauważać niczego. Gdy znaleźliśmy się na ulicy, rzuciły mi się w oczy zmiany, jakie w nim zaszły. Poczułem dotkliwy ból. W bezlitosnym świetle dziennym jego siwizna, drżenie rąk, oderwanie się od otaczającej rzeczywistości chwytały za serce. - Widzę, że się pan trochę zmęczył - powiedziałem - nie mówmy lepiej o pracy. - Odniosłem wrażenie, że jego myśli powracają z daleka, z nieskończonej dali za widnokręgiem łagodnych pagórków tego żyznego kraju. - Powinien pan odpocząć. - Ja? Nie, skądże - odpowiedział. - Nie mogę sobie na to pozwolić... przed zakończeniem sesji. Jestem do tego przyzwyczajony. Zaczął energicznie rozprawiać o Cromwellu, zjawiły się szpalty kor aktorskie i trzeba było się nimi zająć. Było jeszcze niezliczone mnóstwo drobnych szczegółów, należało jeszcze coś przepisać do załączników i poprawek. Nie byłem w stanie myśleć o tym. Nagle zrozumiałem, że przecież to jest mój świat, do którego wróciłem jak z królestwa cieni, że temu właśnie światu winienem posłuszeństwo. Ona to zrozumiała, sama poleciła mi, abym mu powiedział, co się przeciw niemu szykuje. To było zresztą moim obowiązkiem, był moim przyjacielem. Ale teraz, gdy staliśmy sami obok siebie, wydawało się prawie niemożliwością, nie potrafiłbym nawet ująć tego w słowa, nie umiałbym wyrzucić tej myśli, miała posmak obłędu. Znalazłem się w sytuacji, w jakiej ona była na początku naszej znajomości. Miałem wytłumaczyć, powiedzmy na przykład jakiemuś Persowi, zasady działania telegrafu. Nie mogłem sprostać temu zadaniu, ale równocześnie coś musiałem począć. Musiałem. Byłoby rzeczą ohydną zachować na całe życie świadomość tego rodzaju zdradzieckiego przemilczenia. Ale jakże miałem mu powiedzieć nawet to, co było zrozumiałe? Od jakiego zdania zacząć? Uderzając w strunę usprawiedliwień, bez żadnych wstępów, czy jak? Coraz mniej czasu pozostawało. Oglądał się, patrzył, czy długą białą drogą nie nadjeżdża powóz, który miał tam nas zabrać. - Mój drogi panie... - zacząłem. Musiał zauważyć tę zmianę tonu, gdyż spojrzał nagle i uniósł brwi. - Wie pan zapewne, że siostra moja wychodzi za mąż za pana na Gurnarda.
- Nie, nic o tym nie wiedziałem - odpowiedział - to znaczy... słyszałem... - zaczął mi gratulować. - Ależ nie, nie - przerwałem mu w pośpiechu - i nie o to idzie. Ale wiem przypadkowo, że Gurnard zamierza... postanowił odciąć się od pana w sprawach publicznych. - Na twarzy jego odmalował się niepokój. - Mój drogi - zaczął. - Ach, nie, nie jestem pijany - powiedziałem z goryczą - ale dość długo przebywałem za kulisami. I nie mogłem... nie potrafiłem przemilczeć tego wszystkiego. Przystanął i spojrzał na mnie. - Tak, tak - powiedział - przypuszczam... Ale o co tu idzie?... Nawet gdybym pana wysłuchał, ja przecież nie mogę udać się za kulisy. Czy nie rozumie pan, że pan Gumard może w pewnych sprawach mieć odmienne zdanie?... - Zrobił powoli parę kroków i znowu się zatrzymał. - Lepiej nie myślmy tli o tych sprawach. Oczywiście pan nie jest pijany, ale k 1 człowiek tak się przejmuje tymi sprawami... Mówił bardzo uprzejmie, jak by nie chciał mnie tum obrazić przecinając temat. Nagle zestarzał się zupełnie i osiwiał. W zakurzonym żywopłocie było przejście i ku niemu się skierował w zamyśleniu. Po chwili obejrzał się na mnie. - Zapomniałem - powiedział - chciałem zaproponować, byśmy tu poczekali, jestem nieco zmęczony. - Oparł się o najwyższą belkę i zagłębił całkowicie w kontemplowaniu swoich binokli. Podszedłem do niego. - Wiedziałem, że pan nie może słuchać tego rodzaju rzeczy. Ale miałem powody. Czułem się zmuszony. Proszę mi wybaczyć. - Spojrzał na mnie zaskoczony, jak by zapomniał o mojej obecności. - Tak, tak - powiedział - mam pewien... nie potrafię znaleźć właściwego słowa... powiedzmy, szacunek... dla pańskiego zdania i pańskich motywów... lecz widzi pan, są jeszcze poza tym, na przykład, moi koledzy. Nie mógłbym pójść do nich... - zagubił wątek myśli. - Prawdę mówiąc, nie polityczny aspekt tej sprawy, lecz osobisty odgrywa tu rolę - podjąłem. - Powiedziałem to panu przypuszczając, że mogę się na coś przydać osobiście, ponieważ pragnąłbym, aby pan... w tej sprawie zajął twarde stanowisko - powtórzyłem jej słowa. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się. - Dziękuję panu. Pan zdaje się sądzi, że sprawa jest przegrana - dodał z
uśmiechem podobnym do promienia słońca w szary, zimowy dzień. Nie odpowiedziałem. Nieco dalej na drodze ukazał się powóz panny Churchill, iskrząc się w świetle słonecznym i wznosząc za sobą obłoki kurzu. Zmiatane wiatrem jak dym ginęły w głogach żywopłotu. - A więc nie uważa mnie pan za dobrego polityka - konkludował niespodziewanie Churchill z uśmiechem. - Lepiej niech pan tego nie mówi mojej ciotce. Pojechałem tego wieczora z Churchillem do miasta. Nie miałem tam żadnych spraw do załatwienia, ale nie chciałem o niczym myśleć. Chciałem być między ludźmi, w tłumie ludzi, dać się ogłuszyć, nie słyszeć nic poza wrzawą(życia, dać się oślepić blaskowi światła. W przedziale Churchilla było tłoczno. Tuż przy mnie siedział jakiś wojskowy i jakiś miejscowy poseł do parlamentu. Byli bez reszty zajęci skandalami finansowymi i na przemian wbijali mi swe zdanie do głowy. Zapewniałem ich, że nic nie wiem o tym wszystkim, po czym jeszcze bardziej gorliwie zabrali się do uświadamiania mnie. - To wszystko dlatego, że chcieli zbyt wiele srok równocześnie za ogon uchwycić - reasumował miejscowy poseł. - Staroświeckie drobne przedsiębiorstwa miały swoje wady, ale, zwracam panu uwagę, te gigantyczne trusty... Czy nie tak, generale? - W pełni się z panem zgadzam - zaszczekał generał - ale równocześnie... - Głosy ich pomieszały się, nie można ich było rozróżnić. Brzmiały nawet uspokajająco, jak bym przysłuchiwał się brzęczeniu młocarki, monotonnie powtarzającym się dwóm dźwiękom, jednemu niższemu, drugiemu o pół tonu wyższemu. Świat widzialny stawał się zamglony, kontury się zacierały.
Rozdział szesnasty Do Londynu dotarłem dość późno, o zmierzchu letniego dnia. Hałas panujący na dworcu, pośpiech ludzi odjeżdżających i przyjezdnych skierowały myśli moje na inne tory. Stałem właśnie zamyślony przed drzwiami wagonu, gdy poczułem na ramieniu dotknięcie przyjaznej dłoni. - Proszę się tym zająć - mówił mi Churchill do ucha - proszę wydać odpowiednie dyspozycje kopistom. - Jutro pójdę do Muzeum - odpowiedziałem. Trzeba jeszcze było zrobić Mika wyciągów do Żywota Cromwella, wyciągów z pewnych broszur, których nie mieliśmy pod ręką. Skinął mi głową i pospieszył do swego powozu, otworzył drzwiczki i wszedł do środka. Widziałem go wtedy po raz ostatni i zapamiętałem doskonale jego szczupłą, wysoką postać, pochyloną przy wchodzeniu do karety. Postać tak żałośnie samotną, tak żałośnie uginającą się pod niewidzialnym ciężarem. Pamiętam dobrze lśniące jak lustro ścianki karety, w których odbijały się zamglone światła londyńskiego dworca, wyprostowanego na koźle stangreta sztywnie ściągającego konie, wyciągniętą cienką rękę, błysk bieli sięgający po błyszczącą klamkę. Było coś bardzo osobistego, charakterystycznego dla tego człowieka w ruchu tej ręki, w nieśmiałym jej wyciągnięciu, w łagodnym, niemal bezcielesnym uchwyceniu klamki. Osamotniony, czułem jeszcze przez kilka chwil przyjazne dotknięcie na ramieniu, ciężar ręki, który ulżył moim myślom. Obawiałem się dotąd, że bezcelowe ujawnienie mu tajemnic pozbawiło mnie reszty szacunku, który dla mnie żywił. Nic mi nie powiedział i zachowaniem swoim niczego nie zdradził, ale obawa nie ustępowała. W wagonie kolejowym siedział daleko ode mnie zagłębiony w swoich papierach. Ale wystarczyło dotknięcie mego ramienia, by nie tylko przywrócić mi dobre samopoczucie, lecz, co więcej, bym pozwolił sobie na pewne przyjemne domysły. W każdym razie to dotknięcie dowodziło, że nie ma do mnie żadnych pretensji, bo przecież w innym wypadku nie zrobiłby tego. Może był mi nawet wdzięczny, nie tyle za okazaną przysługę, ile za dobre chęci. Tak czy inaczej, widziałem go wtedy po raz ostatni. Bardzo
byłem do niego przywiązany. Od tej chwili sprawy potoczyły się szybko. W stosunkowo pogodnym nastroju przeszedłem te parę jardów dzielących mnie od klubu z zamiarem zjedzenia tam obiadu. Nie cierpiąc samotności przysiadłem się do pewnego małego, wyposażanego w sztuczne zęby Anglo-Hindusa, który zanudzał mnie w denerwujący sposób. Był on jakimś moim bardzo dalekim wujem i mimo że z zasady unikałem go, tego wieczoru postanowiłem zjeść z nim obiad. Miał niekończący się zapas niezbyt ścisłych wspomnień. Wieloletni pobyt wśród oparów indygo wpłynął szkodliwie na stan jego pamięci, odświeżanej jedynie podczas nielicznych przyjazdów do Anglii. Bajał o moim biednym ojcu i mojej biednej matce, o panu Brompton i pani Kenwards, którzy u moich rodziców bywali jeszcze w latach sześćdziesiątych. - Twój biedny, drogi ojciec był wtedy w szczególnie ciężkiej sytuacji, musiał walczyć o byt. I]a miałem zły okres. Na wszystkich moich plantacjach pojawił się robak, nie mogłem więc ojcu twemu pomóc. Moim zdaniem, Kenny Granger bardzo źle się z nim obszedł. Mógł coś dla niego zrobić, miał wpływy, Kenny miał wpływy. Kenny był moim wujem, głową rodu, mężem mojej ciotki. - Byli ze sobą pokłóceni - powiedziałem. - Ach, wiem o tym, wiem - mamrotał starzec - ale tym niemniej dla jedynego brata... Ty jednak, jak widzę, wcale nieźle dajesz sobie radę. Swoje parę groszy zarabiasz? Ktoś mi kiedyś tu powiedział, nie pamiętam już kto, że masz przed sobą przyszłość, tak, tak. - Bardzo to uprzejmie z czyjejś strony. - A teraz, jak widzę - ciągnął dalej podnosząc jakąś poranną gazetę, nad którą zastałem go żującego swój kotlet z łososia - a teraz, jak widzę, twoja siostra wychodzi za mąż za ministra! Ha - potrząsnął biedną, tępą głową, w której mu się wszystko pomieszało. - Pamiętam was oboje. Toż to był jeszcze drobiazg! - Jak to, przecież chyba jej nie było jeszcze wtedy na świecie? - Ależ tak - potwierdził - to było wtedy, jak przyjechałem w siedemdziesiątym ósmym. Ona też pamiętała, jak przywiozłem jej lalkę z kości słoniowej, pamiętała. - Pan ją widział? - zapytałem. - Odwiedziłem ją przed dwoma czy trzema tygodniami, nie, chyba
miesiącami. Wykapana twoja biedna, kochana matka - dodał - gdy była w jej wieku. Wspomniałem o tym twojej ciotce, ale ona oczywiście nie mogła pamiętać. Pobrali się dopiero po kłótni. Poczułem nagły niepokój. Rzuciłem ciepły jeszcze obiad. Wraz z powrotem do rzeczywistości, z powrotem woli, wróciła również jakaś rozpacz. Miałem przed sobą zadanie, konieczność odzyskania jej. Gdy tylko traciłem ją z oka, stawała się mniejsza, w mniejszym stopniu była ideą, bardziej człowiekiem z krwi i kości, kobietą, którą można zdobyć. Prowadziły do tego celu dwie drogi: albo starać się o jej rękę, tak jak się stara o rękę osoby zabronionej, zmusić ją do ucieczki, do porzucenia wszystkiego, albo tez będę musiał wystąpić przed nią jako odpowiedni kandydat do małżeństwa, którego atutem są etchimghamowskie hektary i związane z tym przyszłe możliwości. Drugą szansę zepsuł mi ten dziwaczny starzec swymi wymamrotanymi wspomnieniami. Wcześniej czy później trzeba było sobie przypomnieć, że ziemianin nie może ożenić się ze swą rzekomą siostrą bez skandalu. A pożądałem jej w sposób szaleńczy. Działała na mnie jaik jakiś niezwykły środek pobudzający. Gdy byłem z dala od niej, czułem się jak pijak odcięty od alkoholu, jak palacz bez swego opium. Przestawałem istnieć, przestawałem myśleć. Miałem coś do załatwienia w domu ciotki, przekazać jakieś polecenie, zapytać troskliwie o jej zdrowie, ale przede wszystkim chciałem się z nią zobaczyć, zdobyć od niej jakieś wiadomości, wybadać teren, zapytać o jej warunki. Wygląd domu się zmienił, więcej jasności Wskazywało na poprawę losów rodziny. Dla mnie jednak dom był pusty i drzwi zamknęły się za mną głucho. Mojej siostry nie było w domu. Wydawało mi się to czymś rzeczywiście straszliwym, że może z kimkolwiek w tej chwili rozmawiać, że może istnieć beze mnie. W ponurym nastroju przeszedłem przez ulicę do balustrady skweru. Zanim dotarłem do zakrętu, stwierdziłem, że głowa wykręca mi się sama na szyi, oglądałem się próbując odgadnąć, które okna do niej należą. - Jak zakochany szczeniak, jak głupi zakochany szczeniak - kląłem sam siebie. Wracało mi poczucie humoru. Rozpocząłem pielgrzymkę w poszukiwaniu towarzystwa. Londyn był pustynią bardziej bezludną, aniżeli można by w to uwierzyć. W te wspaniałe wieczory letnie ulice były zatłoczone, ożywione tłumami przechodniów, gwarem głosów i śmiechu.
Trudno było chodzić ulicami, człowiek deptał sobie niemal po własnych piętach, oślepiony był nieustannie mijaniem twarzy, zupełnie jak wśród wysokiego łanu zboża, gdy kłosy tak podobne do siebie, że nie można ich rozróżnić, są na wysokości oczu. Ze swoją pogardą dla wszystkich tych twarzy, wszystkich tych zadowolonych twarzy, byłem zupełnie sam w tłumie. Wynosiłem się nad nimi intelektualnie, wynosiłem się na wyżyny rozrzedzonego powietrza. A ci na dole bawili się. Ja lepiej rozumiałem sens życia, oni umieli lepiej żyć. To właśnie uderzyło mnie wówczas na Oxford Street. Panował ów intensywny humor, absolutne nie-zwracanie uwagi na drobne niewygody, niewygody tłumu, na to haniebne uczucie, że się jest jednym z tłumu. W łagodnym świetle zmierzchu była olbrzymia dawka poezji, poezji chłodu wieczoru letniego, a oni wiedzieli, jak z tego korzystać. Skręciłem na jakiś historyczny placyk koło Bedford Road. - Niech się dzieje wola Boża - powiedziałem do siebie - niech i ja sobie użyję... - Nagle zrozumiałem poezję tych starych, zapomnianych dzielnic, wszystkie te drobne, niezbyt oryginalne myśli, wszystkie te niezbyt oryginalne asocjacje, jakie wywołuje Londyn georgiański. Chwilowo przestałem się troszczyć o sens tego wszystkiego. Szukałem Lea’a. Nie zastałem go. W dzielnicy mnóstwo było domów, w których mieszkali znajomi, ludzie, których się znało, wspaniali młodzi ludzie piszący do gazet, pomagający w redagowaniu ich, malujący afisze, ludzie, którzy się nigdy nie zmieniali. Byłem w odpowiednim nastroju, chciałem odnaleźć ich w prywatnej atmosferze ich ognisk domowych, przy tych samych idealnych żonach, przepisujących te same rękopisy, z tą samą wesołością wywołaną poślednią whisky, ciemną, jasną czy też podejrzanego koloru, podawaną w ciężkich kryształowych karafkach, z tym samym tytoniem, w tych samych ilościach i w tych samych puszkach. Byłem właśnie w nastroju odszukiwania tej równowagi, tego wspaniałego artykułu pierwszej potrzeby, jakim był ich pogląd na świat i na literaturę. Chciałem ich znowu zobaczyć, usłyszeć raz jeszcze, jak wypełniają niezmiennie te same, wyznaczone im szpalty dzienników, tygodników, miesięczników. Chciałem znowu odetchnąć tą łagodną atmosferą, w której nie ma już ani nadziei, ani obaw. Lecz niestety!... Dzwoniłem do wszystkich drzwi w tej ponurej dzielnicy w środku Londynu. Wiadomo przecież, jak to wygląda. Naciska się guzik pod nazwiskiem osoby, której się szuka, naciska się po raz drugi, trzeci, czasem
czwarty, na próżno. Pociąga się dzwonek gospodyni, rozbrzmiewa coraz ciszej, aż zamiera gdzieś w piwnicznej atmosferze. Wieki mijają, a potem w drzwiach pojawia się głowa jakiegoś beznadziejnego anachronizmu, jakiejś wczesnowiktoriańskiej wdowy czy sieroty w nieprawdopodobnym wieku. Pyta człowiek o pana takiego to a takiego, nie ma go w domu. Williams spodziewa się przyrostu w rodzinie, wyjechał wraz z Madame na wieś. A Waring? Udał się nie wiadomo gdzie, a Johnson, który mieszkał pod czterdziestym czwartym, przyjeżdża teraz do miasta jedynie we wtorki. Wyczerpałem wszelkie możliwości w tej części Bloomsbury, całą galerię typów gospody. Reszta Londynu dzieliła się automatycznie na strefy. Między dzielnicą, w której byłem, a Kensingtonem mieszkali ludzie, którym nie można było składać wizyt po obiedzie. Ci, którzy mieszkali w Chiswick i dalej, należeli do antypodów. Byłem skrępowany czasem. O dziesiątej stałem zamyślony na schodach domu Johnsona. Muszę się z kimś zobaczyć, muszę z kimś pomówić, zanim położę się do łóżka w smutnym pokoju klubowym. Co prawda, mogłem jeszcze znaleźć jakiego zatwardziałego polityka w palarni, ale to była ostatnia deska ratunku, rozpaczliwa i haniebna pis aller*. Był jeszcze Fox, którego mogłem zastać w biurze. Ale spokojne kontemplowanie widzenia się z tą osobą wymagało zmiany tonu. Dotąd nastawiony byłem na spotkania z młodymi ludźmi o doskonałych obliczach moralnych. Oblicze moralne Foxa dalekie było od doskonałości, nie mówiąc już o tym, że był w średnim wieku, okrąglutki, sprytny, człowiek o raczej amatorskim talencie. Dokonałem odpowiedniej zmiany nastroju i dopadłem go w jego norze. Purpurowa pluszowa kanapa o wyszukanych kształtach była kolejnym, nowym elementem ożywiającym pokój w stylu Watteau. Z obu jej stron stały dwie lampy elektryczne. Jadowita zieleń abażurów nadawała pokrytym pasterkami boazeriom prawie nieziemskie kolory i rzucała nieprawdopodobne cienie na ściankę przedzielającą pokój. Wokół kanapy stały krzesła obłożone uporządkowanymi stosami papierów, na podłodze było jeszcze więcej papierów, przypominających opiewane w piosenkach jesienne liście. Na kanapie leżał Fox opatulony w solidny szkocki pled, jedyny rzetelny kawałek rękodzieła w tym krzykliwie tandetnym miejscu. Fox był jak zawsze okrągły, ale rysy jego się zaostrzyły, a pod oczami pojawiły się głębokie zmarszczki, jeszcze bardziej pogłębione w świetle lamp elektrycznych. Wszedłem niezapowiedziany. Powitało mnie spojrzenie
obojętne, w którym pojawiło się coś w rodzaju zadowolenia, gdy rozpoznał moją sylwetkę w mroku. - Witam starego żubra - zawołał w ataku żartobliwości. - Niezwykle jestem uradowany mogąc pana oglądać. - Przerwał nagle wciągając powietrze. - Dobiło mnie - ciągnął - stare rzeczy, ischias. Złapało mnie, gdy po południu szedłem do redakcji, posłałem gońca, by kupił mi kanapę, i od tej chwili leżę tu bez przerwy. No, a cóż pana tu sprowadza. Niech pan nic nie mówi. Wiem wszystko. Muszę mówić bez przerwy, aż mi przejdzie ten atak, inaczej będę wył i przerwę Soane’owi wstępniaka. Skoro pan tu już jest, to pomoże mi pan chyba zamknąć numer „Godziny”? A potem może pan przyjść i zamknąć mnie w domu. Mówił dalej, w podnieceniu, używając przesadnych wyrażeń, podkreślając swe dowcipy nieco dzikim śmiechem. W końcu przerwał na wpół zdławionym „Ach!” i głęboko odetchnął. - Przeszło - powiedział. - Niech mi pan da kropelkę koniaku, jeśli pan tak uprzejmy. - Dałem mu kieliszek, po czym wytłumaczyłem mu, że nie mogą współpracować z „Godziną”, że się pokłóciłem z de Merschem. - Stracił pan na nim pieniądze? - zapytał wesoło. Wytłumaczyłem mu bardziej szczegółowo, że w grę wchodziła pewna dama. - Ach, to tak - odezwał się Fox. - Toż to głupio... W każdym razie de Merach tym razem niewiele znaczy, nie włożył w to nawet pieniędzy, może więc pan schować swój honor do kieszeni albo gdziekolwiek pan swój honor trzyma. Wszystko w porządku. Czysto. On tutaj nie odgrywa żadnej roli. - Ale - oponowałem - wszyscy tak mówią, pan sam mi powiedział... - Oczywiście - odpowiedział. - Nie przypuszcza pan jednak, że ja gram drugie skrzypce przy takim chamie. Przecież nie mógł pan tego wziąć poważnie? Spojrzał na mnie z niejaką powagą. Przypomniałem sobie to, o czym już dawniej wiedziałem, a mianowicie, że Fox jest osobistością, potęgą. Nigdy do tej chwili nie zdawałem sobie sprawy, jak dalece różni się on od wszystkich moich znajomych. Był tak zaskakujący, że mógł właściwie należeć do innego gatunku. Patrzył na minie, nie tyle, jak by mu zależało na tym, bym ocenił go właściwie, lecz jak gdyby zdziwił go mój brak przenikliwości. Opuścił głowę na pluszowe poduszki. - Jeśli o mnie idzie, może go pan kopnąć tak, by poleciał stąd na Grenlandię, nie będę po nim płakał. Popieram go, bo mi to wygodne, ale
kopniak może przywrócić mu równowagę. Mam go po uszy, powiedziałem mu to. Wiedziałem, że za tym kryje się kobieta. Ale niech się pan nie martwi, ja tu jestem panem. - W takim wypadku... - powiedziałem. - O to właśnie idzie - odpowiedział. Pomogłem mu zamknąć numer, przejąłem część jego pracy. Wszystko to należało do powrotu do życia, do wkładania starej zbroi, a poza tym chciałem w jakiś sposób spędzić noc. Byłem zresztą do tego przyzwyczajony. W ciągu roku Fox kilkakrotnie miewał podobne ataki, a ja wtedy pomagałem mu w nocy, czasami parę nocy pod rząd, a raz nawet trwało to przez pięć nocy bez przerwy. Lecz dwie lub trzy fatalne godziny tej właśnie nocy pozwoliły mi spojrzeć na Foxa nowymi oczami. Miałem wrażenie, że widzę go po raz pierwszy. Ataki stawały się coraz silniejsze, jęczał i rzucał się, mówił rozmaite rzeczy, najdziwniejsze rzeczy w bełkocie, który wyprowadzał z równowagi. Gdy atak dochodził do szczytu, śpiewał pieśni nabożne, a potem, gdy atak minął, stał się niezwykle trzeźwy. Jak już powiedziałem, dało mi to zupełnie nowy obraz Foxa, tak jak by przez cały czas naszej znajomości odgrywał pewną rolę i dopiero teraz w delirium bólu, w obłędzie pijaństwa, wyszła na jaw cząstka prawdy o tym człowieku. W końcu bałem się pozostawać z nim w pokoju o tej późnej porze u schyłku nocy i czekałem z utęsknieniem na chwilę, gdy znajdę się w łóżku pośród nudnych, zdobionych marmurami mebli mego klubu.
Rozdział siedemnasty W południe następnego dnia odwiedziłem na chwilę Foxa w jego mieszkaniu. Leżał rozciągnięty na kanapie, nie ulegało więc żadnej wątpliwości, że będę musiał zastąpić go, gdzie tylko będzie to możliwe. Tym właśnie mnie przywitał. - Niech pan nie wypełnia gazety swoimi zapoznanymi geniuszami odezwał się życzliwie - i niech się pan nie przepracowuje. Właściwie nie ma tam nic do roboty poza pilnowaniem, żeby temu małemu bydlakowi Evansowi nie przewróciło się zbytnio w głowie. Pozbyłby się mnie z przyjemnością, zdaje mu się, że dadzą sobie doskonale radę beze mnie. Dałem na swój sposób wyraz powszechnej pogardzie dla Evansa i zacząłem się żegnać. - Ach, i... - Fox wołał za mną. Odwróciłem się. - Dziś powinna być poczta z Grenlandii. Gdyby okazało się, że Callan otworzył nareszcie swe śluzy, to proszę łaskawie puścić jego materiał. Trzeba to potraktować jako materiał ważny i tak dalej, pan już sam wie, jak to zrobić. - Przypuszczam, że Soane powinien na to rzucić okiem? - Naturalnie, ale proszę mu powiedzieć, żeby ściśle trzymał się linii starego Calla, niech mu pan to wbije do głowy. Może nas narazić na nieprzyjemności, jeśli się zaleje i doda jakieś własne pomysły. Ludzie czekają na kawałek Callana. Powiem coś panu: niech go pan weźmie na śniadanie, co? Przypilnuje go pan i włoży mu pan do łba, że ma się trzymać linii Callana. - Soane jak zawsze w złej formie? - Da sobie doskonale radę, trzeba mu tylko tę jedną myśl porządnie wbić do głowy. - Schwycił go długi i bolesny skurcz. Wezwałem służącego i wyszedłem. W redakcji „Godziny” czekała już na mnie korekta rękopisu Callana. Wręczył mi ją osobiście siedzący za przegródką Evans. - Przypuszczam, że pójdzie w numerze, kazałem złożyć. - Oczywiście pójdzie - powiedziałem, ale najpierw musi to zobaczyć
Soane. - Soane jeszcze nie przyszedł - odpowiedział. Zauważyłem w jego głosie ton jadowitej satysfakcji. Evans cieszyłby się z klapy. - Nie szkodzi - odpowiedziałem z udaną beztroską - mamy jeszcze dużo czasu. Niech pan zostawi miejsce na kolumnie, poślę łudziłby upolowali Soane’a. Poczułem przypływ gorliwości. Gazeta niewiele mnie obchodziła, ale czułem stanowczą antypatię do Evansa, zwariowanego i upartego Walijczyka. Wiedziałem już, co będzie dalej. Evans będzie udawał skończonego idiotę, takiego idiotę, jakiego można znaleźć tylko między przedstawicielami jego prymitywnego narodu. Czekał mnie dzień drobnych zmartwień. W tej sytuacji był to jednak prawdziwy dar niebios, bo dzięki temu mogłem nie myśleć o poważniejszych sprawach. Nie ma czasu na rozmyślania, gdy się prowadzi znarowionego konia. Evans wiedział doskonale, że nie bardzo się rozumiem na technicznych szczegółach. Przez cały dzień nie pozwalał mi o nich zapomnieć. W wolnych chwilach usiłowałem przeczytać artykuł Callam. Zaczynał się od opisu nędznego żywota Grenlandczyków i od kilku płaskich zdań dla podmalowania tła lokalnego. Wiedziałem już, co będzie dalej. Miał to być obraz Grenlandczyków w przedmerschiańskiej Grenlandii, odmalowany manierą Callana w roli Specjalnego Inspektora po to, by później podkreślić cuda i cnoty dzieła regeneracji. Z kolei ulewa superlatywów spadnie na samo dzieło. Byłem w takim usposobieniu, że wiedząc doskonale, co nastąpi, nie miałem siły przeczytać więcej aniżeli dziesięć wierszy. Wszystko szło na opak. Drukarze wpadli nagle w szał zadawania kretyńskich pytań. Posłańcy z drukarni przychodzili do Evansa, ten zaś odsyłał ich do mnie za przegródkę. - Pan Jackson pyta... Czwarty goniec, którego wysłałem po Soane’a, wrócił z wiadomością, że Soane zjawi się o wpół do dziewiątej. Zamówiłem najmocniejszą kawę, jaką można w mieście znaleźć. Soane przybył, twierdził, że jest bardzo, ale to bardzo chory. Pragnął wzmocnić swe siły szampanem. Kazałem podać kawę. Soane był synem irlandzkiego lorda. Zbudowany był wspaniale, teraz co prawda jego sylwetka zaczynała się psuć, i miał resztki wielkich manier. Nos niegdyś klasycznie prosty z upływem czasu poczerwieniał. Nie rzucało się to w oczy, wywoływało raczej ironiczne wrażenie. Włosy zaczęły siwieć, oczy
były nalane krwią, a obfity wąs niezbyt gładko przycięty. Wywoływał szacunek, jaki się czuje dla człowieka, który użył życia i nie dba już o nic. Miał tajemnicze przypadki talentu, które nakazywały Foxowi pogodzić się z jego brakami i brutalnie okazywanym lekceważeniem. Podano kawę, wskazałem na wczorajszą kanapę. - Świństwo - usłyszałem w odpowiedzi - mówię panu, że jestem chory, chcę... - Właśnie! - przerwałem mu - chce pan odpocząć, przyjacielu. Ma pan tu artykuł Callana. Potrzebujemy czegoś specjalnego na ten temat. Jeśli pan nie czuje się na siłach, poślemy po Jenkinsa. - Do diabła z Jenkinsem, dani sobie radę. - Pan rozumie - powiedziałem - ma pan pisać dokładnie po linii Callana. Żadnych informacji z innych źródeł. Może pan spreparować to tak słono, jak się panu podoba, ale trzymając się cały czas linii Callana. Bąknął coś pod nosem, zgadzał się. Zostawiłem go na kanapie pijącego kawę. Czule ustawiłem światła, podobnie jak ubiegłej nocy ustawił je Fox, i wyszedłem zadowolony na obiad, mając przed oczami obraz Soane’a trzymającego blisko oczu szpalty i filozoficznie Mnącego cały świat. Gdy wróciłem, leżący na kanapie Soane coś powiedział o Callanie i jego artykule, ale nie dosłyszałem. - Na litość boską! - zawołałem. - Niech mi pan nie zawraca głowy. Napij się pan jeszcze kawy i trzymaj się pan Callana. Takie polecenia dał Fox, ja za to nie odpowiadam. - Diabelnie dziwne - mruczał Soane. Zaczął bazgrać ołówkiem. Z tonu jego głosu wyczułem, że doszedł do stanu, gdy można się po nim spodziewać czegoś naprawdę świetnego. Swój wstępniak skończył Soane bardzo późno. Po ostatnim słowie spojrzał na mnie. - Napisałem... Ale powiedz mi pan, co się tu do diabła szykuje? Jak by nagle pękła sprężyna w zegarze. Zadzwoniłem, by ktoś zabrał na dół rękopis. - Pańska metafora jest dla mnie za mądra, Soane. - Pasuje jak ulał - upierał się - jeśli mnie pan będzie uważał za sprężynę. Nakręcano mnie bez przerwy, bym chwalił tego de Merscha i jego Grenlandię, i muszę panu powiedzieć, ostatnio nakręcono mnie solidnie. A tu nagle...
Zjawił się chłopak i zabrał rękopis. - Ni stąd, ni zowąd - ciągnął Soane - coś popuszcza, chyba ktoś popuścił, wirrrrr, wskazówki lecą wstecz i stary de Mersch i jego Grenlandia lecą na złamanie karku, jak ciężarki. Huk wielkich maszyn drukarskich wprawiał w drżenie ramy okien. Soane wstał i podszedł do jednej z szaf. - Porównanie tandetne - powiedział - ale podobieństwo uchwycone, prawda? Zrobiłem pospiesznie krok w kierunku dzwonka za biurkiem. Korekta artykułu Callana, którą przy pisaniu posługiwał się Soane, leżała zmięta na brązowym blacie biurka Foxa. Podszedłem do niej. Gdy wyciągałem rękę, rozwiązanie zagadki wpadło mi do głowy tak cicho jak kula, z tą samą siłą uderzenia i takim samym bólem. Przypomniałem sobie ów poranek w Paryżu, gdy mi powiedziała, że zaproponowała jednemu z podwładnych de Merscha, by go zdradził nie ukrywając przed Callanem straszliwej prawdy o Systčme Groerilandaise, aby pokazał mu bitych, zdziesiątkowanych, nieszczęśliwych tubylców, głód, choroby, występki i zbrodnie. Przed moimi oczami zjawił się nagle wąski pokój w domu mojej ciotki, otwierające się drzwi i jej pojawienie się, a za nią zrozpaczony gubernator jakiejś prowincji, człowiek, który miał to wszystko pokazać Callanowi, ze swym skrzypiącym „Cest entendu...” Przypomniałem sobie tę scenę wyraźnie, jej słowa, jej spojrzenie i moje absolutne niedowierzanie. Przypomniałem sobie również, że nie uchroniło mnie ono od chwilowego uczucia oburzenia na tę niezachwianą intencję dokonania zdrady, która miała być kolejnym krokiem ku odziedziczeniu Ziemi. Odrzuciłem wtedy cały ten pomysł, a tu oto zjawił się przede mną w całej okazałości i z wszystkimi konsekwencjami. Callanowi pokazano rzeczy, których nie miał widzieć, on zaś napisał prawdę, tak, jak ją zobaczył. Artykuł nie był niczym nadzwyczajnym, ale Callan został wysłany pod akompaniament fanfar de Merscha. Callan był człowiekiem, któremu można wierzyć. Zwolennicy de Merscha powiedzieli w istocie: „Jeśli on nas potępi, wówczas jesteśmy potępieni.” A teraz potępienie nadeszło. Oznaczało ono ruinę, tak sobie, przynajmniej wyobrażałem, wszystkich osób, które w ciągu tego roku mego życia poznałem, dla których pracowałem, które widziałem lub o których słyszałem. Była to ruina dla Foxa, Churchilla, dla ministrów, dla ludzi, którzy rozmawiali w wagonach kolejowych, dla kupców i dla
rządu, zagrażało to instytucjom, które były naszą więzią z przeszłością i gwarancją na przyszłość. Wszystko, w co wierzyłem i co szanowałem, zależało teraz od ujawnienia straszliwego oszustwa, a ujawnienie prawdy było w moim ręku. Tej nocy powierzona mi została potęga prasy. Ludzie czekali na oświadczenie. Ostatnim atutem de Merscha była jego filantropia, jego wzorowe państwo i szczęśliwi tubylcy. Podłoga pod moimi stopami drżała od huku maszyn drukarskich. Cały budynek wibrował, jak by ziemia się trzęsła. Byłem sam na sam z tym, co wiedziałem. Czy ona wiedziała o tym? Czy to ona powierzyła mi władzę? Ale byłem sam i byłem wolny. Wziąłem korektę i zacząłem ją czytać, przechylając stronice ku światłu. Było to fanatyczne oskarżenie, ale pod żałosną retoryką wyczuwało się szczere oburzenie i ból. Oto potworne szczegóły okrucieństwa wobec ludzi nieszczęśliwych, bezbronnych i bezsilnych, oto obnażona została chciwość i egoizm. Ale najpotworniejsze było ukazanie bez maski fałszerstw, które kryły się pod słowami od wieków pobudzającymi ludzi do szlachetnych uczynków, do poświęcenia, do bohaterstwa. Przerażało nagłe odkrycie, że wszystkie te odwieczne pojęcia honoru, chwały, sumienia użyte zostały do utrzymania gigantycznego i okrutnego fałszerstwa. Kłamstwo rozrastało się po kryjomu, przeżarło doszczętnie wiarę i przekonania, które wspierały nas w naszej drodze od przeszłości ku przyszłości. Stary ład mógł: istnieć lub zginąć, to już było bez znaczenia, został napiętnowany jako oszustwo. Zrozumiałem to wszystko z jasnością i siłą objawienia. Dostrzegłem to, jak bym przez rok był pogrążony we śnie i został obudzony, by ujrzeć prawdę. Zrozumiałem wszystko, zrozumiałem jej zamiary. Cóż miałem teraz począć? Niepostrzeżenie owładnęło mną zdenerwowanie. Bębniłem palcami o trzymany w ręku cieniutki kawałek papieru. - Głupia sprawa - mówił Soane. Przyglądał mi się stojąc przy otwartej szafie. - A ja w dodatku dosoliłem porządnie. - Głowę wsunął do szafy i stamtąd dochodził mnie jego głuchy głos. Wyciągnął dużą butelkę z szyjką owiniętą złotą folią. - Pokrzyżuje to jutro czyjeś plany - powiedział bardzo, głośno - nie sądzi pan? Jego głos podziałał na mnie jak lekkie wstrząśnięcie probówką, zawierającą przygotowane zawczasu chemikalia. Skrystalizowały się z cichym trzaskiem. Wszystko nagle stało mi się jasne. Zrozumiałem, że cała
powikłana intryga zależna jest od tego, co uczynię w ciągu najbliższych paru minut. Ode mnie teraz zależało, czy wyciągnę rękę w kierunku guzika na ścianie, czy też pozwolę, by cały świat, „...by rzetelność... tego rodzaju rzeczy...”, jak to ona powiedziała, przestały istnieć. Hałas maszyn działał jak utajone zdenerwowanie. Mogłem je zatrzymać lub nie. Wszystko zależało ode mnie. Wszystkich miałem w ręku, byli zupełnie mali. Jeśli nie przerwę, będą skończeni i zacznie się nowa era. Soane wydostał parę wysmukłych kielichów. Zadzwoniły, gdy w dalszym ciągu szukał czegoś w szafie. - No i co? - pytał - mocno napisane, prawda? Powinno trochę ruszyć niejednego ze zwolenników, co? Ustawa wchodzi jutro na wokandę... przypuszczam, że to jej pomoże. - Szukał zaciekle korkociągu. Tak, właśnie o to idzie, „ruszy niejednego ze zwolenników” i da Gurnardowi doskonałe usprawiedliwienie. Wiedziałem, że Churchill bronić będzie swojej linii, zdrowej polityki. Ale wielu z tych, którzy trzymali się Churchilla, teraz odpadnie, a Gurnard oczywiście poprowadzi ich do nowego zwycięstwa. Był to wyrok. Callan wyjechał jako przedstawiciel pod akompaniament werbli. A tu oto było jego sprawozdanie, krzyk. Jeśli rozlegnie się nad dachami domów, jeśli ja do tego dopuszczę, wówczas żegnaj zdrowsza polityko i Chuirchillu. Nie miało to żadnego znaczenia, że Churchill reprezentował zdrowszą politykę, ponieważ w całym narodzie nie było nikogo dostatecznie zdrowego, by to zrozumieć. Wszyscy domagali się czystych rąk na wysokich stanowiskach, a tu oto był dostateczny kryminalny werdykt potępiający de Merscha; i de Merscha, bez względu na taką czy inną politykę, trzeba będzie, że tak powiem, zlynczować. Tego właśnie pragnęła ona, a na całym świecie ona była jedyną rzeczą, której pożądałem. Jeśli pokrzyżuję jej plany, wówczas... cóż ona wówczas zrobi? Spojrzałem na Soane’a. - Co się stanie, jeśli zatrzymam teraz maszyny? - zapytałem. Soane wkręcał korkociąg między druty butelki szampana. To było straszliwe, niczego poza nią nie widziałem na świecie. Cóż zresztą innego było na świecie? Wino? Światło słoneczne? Wiatr na wrzosowiskach? Honor! Mój Boże, czym był dla mnie honor, gdy nie widziałem świata poza nią! Czyż honor, wino, słońce lub wiatr mogą dać mi
to, co ona mogłaby mi dać? Niech je diabli wezmą! - Co się stanie, gdy co? - powtarzał ze złością Soane. - Przeklęty drut. - Ach nic, myślałem o czymś - odpowiedziałem mu. Drut pękał z cichym trzaskiem. Soane zaczął wyciągać korek. Czyż miałem dopuścić, by ominęło mnie światło, dla jakiegoś... na przykład Foxa, który mi zaufał? Niech diabli wezmą Foxa i to, czego, on bronił. Rzetelność, wielkość i duch przeszłości, z którego wywodzi się moje sumienie i sumienia milionów śpiących teraz ludzi, kobieta na wystawie drobiu wraz z jej chłopami i sklepikarzami. Niech to wszystko diabli wezmą. Soane podał mi pełny kielich. Zdawało, mi się, że z nieskończoności wynurza się jakaś zapomniana postać. Usiadłem przy biurku naprzeciwko niego. - Diabelnie dobry pomysł - powiedział nagle - zatrzymać te przeklęte maszyny i nabrać Foxa. On na pewno knuje jakieś szatańskie intrygi. Na Jowisza, z przyjemnością poczęstowałbym go nożem, przysięgam! A potem szmyrgnąć wszystko i wyjechać, i wyjechać na jakieś wyspy na Pacyfiku. Mam już po uszy tego życia, tego sobaczego życia... Można było zrobić kupę forsy, gdyby się wiedziało, że ten krach nadejdzie, ale gdzie mnie tam do samego środeczka tych spraw., Nie ma się szczęścia, co? - Patrzyłem na niego bezmyślnie, widziałem jego nalane krwią oczy i rozwichrzone, siwiejące włosy. Zastanawiałem się, kim on właściwie jest. „Il s’agissait de...?” Zdawało mi się, że jestem z powrotem w Paryżu, nie potrafiłem sobie przypomnieć, o czym to myślałem. Wypiłem wino, a on napełnił następny kielich. Wypiłem i ten. Ach, tak, nawet wtedy sprawa nie była jeszcze załatwiona, nawet teraz, gdy zrozumiałem, że Fox i inni nie mają żadnego znaczenia... Pozostało mi tylko dowieść, że nie jestem jakimś martwym przedmiotem, pionkiem w tej grze. Tkwiłem teraz w sednie całej sprawy. Koniec końców, przypadkowi to zawdzięczam, że się tu znalazłem, ślepemu przypadkowi, zbiegowi drobnych okoliczności, który prowadzi do przyszłości, do rzeczy nieuniknionych. Jeśli teraz pokrzyżuję jej plany, ona... cóż ona zrobi? Będzie musiała zacząć wszystko od początku, na nowo. Nie będzie pragnęła zemsty, nie jest mściwa. Ale co zrobię, jeśli już nigdy nie zechce na mnie spojrzeć? Wszystko sprowadzało się teraz jedynie do metody postępowania. A może była to namiętność? Ze studni dziedzińca dotarł turkot ciężkich wozów i stuk kopyt końskich
na granicie, padając jak uderzenie młota na moje uszy. Soane skończył butelkę i szedł w kierunku szafy. Przystanął przy oknie i spojrzał na dół. - Ci tragarze to silne chłopy - powiedział. - Nie udźwignąłbym takiego ładunku papieru, w każdym razie nie z moim świństwem w środku, nie mówiąc już o bzdurach Callana. A można by pomyśleć, że się wozy pod tym załamią. Wiedziałem, że ładują wozy idące na pocztę. Jeszcze czas, by je wstrzymać. Zerwałem się i szybko podszedłem do okna. Chciałem zawołać, by przestali ładować. Otworzyłem okno. Oczywiście nie zatrzymałem ich. Wraz z powiewem świeżego powietrza jak błyskawica przemknęło mi przez myśl rozwiązanie. Jeśli pokrzyżuję jej plany, będzie mnie szanowała. Ale jej zadaniem w życiu jest odziedziczenie Ziemi i bez względu na to, jak bardzo będzie mnie szanować czy też o ile bardziej szanować mnie będzie, dla niej będę przede wszystkim siłą, która odwodzi ją od właściwego postępowania; „Jesteś dla mnie schorzeniem” powiedziała przecież. - Powinienem - powiedziałem - udowodnić jej, że miałem... miałem ją w ręku i że współpracowałem lojalnie. Zatriumfowałem, było to tak proste. Triumfowałem rozgrzany winem, triumfowałem patrząc w dół na mroczny dziedziniec, na którym latarnie tańczyły w promieniach wielu lamp łukowych. Złocone (litery na oknach jarzyły się nazwami niezliczonych przedsiębiorstw Foxa. No cóż, był... był potęgą, ale ja triumfowałem. Lojalnie współpracowałem z mocami przyszłości, chociaż nie chciałem żadnego udziału w ich zdobywaniu Ziemi. Ale przejdę do przyszłości. Jeden z wielkich wozów ruszył z miejsca przy akompaniamencie fontanny dźwięków wirujących w studni i szybujących coraz wyżej. Czarna buda kołysała się jak grzbiet słonia, przejeżdżając pod sklepieniem u moich stóp. Znikła, ten wóz również pomagał, za kilka godzin ludzie na drugim końcu kraju, na drugim końcu świata uniosą ręce. Tak, tak, pomagałem lojalnie. Zamknąłem okno. Soane trzymał w ręce butelkę szampana. W drugiej miał Foxa metalowy nóż do papieru, jakiś sztylet japoński czy też nóż dekański. Odciął nim szyjkę butelki. - Myślałem, że chce pan wyskoczyć oknem. Nie powstrzymałbym pana. Niedobrze mi się już robi od tego wszystkiego... niedobrze. Niech pan pomyśli... tej nocy... diabelska sztuczka Foxa... I ja też pomogłem...
Dlaczego?... Muszę coś jeść. - Przerwał. - ...I wypić - dodał. - Ale to maleńkie posunięcie przyniesie śmierć głodową niezliczonej ilości durniów. Przy tym kilku straci także swoje dobre reputacje... Nic mnie to nie obchodzi, wychodzę... Przy okazji: po co on to robi? Pieniądze? Strach? Pan powinien wiedzieć. Miał pan być w to wmieszany. Pan tego nie robi dla chleba. Ciekawe, jak wielu ludzi hoduje swoje przywary... co? - Kołysał się na nogach. - Pan nie pije. Co właściwie jest pańską przywarą? Spojrzał na mnie ze wzgardą, kurczowo trzymając szyjkę pustej butelki. Pijackie i wyniosłe spojrzenie usiłowało narzucić mi współudział w jego brudnej kombinacji z życiem, której nagrodą była nędzna wolność. Wzbudzał w mych oczach litość i nienawiść. Nie wiadomo dlaczego wydawał mi się w tej chwili niebezpieczny. - Pan mnie nie przestraszy - powiedziałem w odpowiedzi na dziwny strach, który we mnie wzbudził. - Nikt mnie teraz nie może przestraszyć. Poczucie, że jestem niedostępny, było pierwszą oznaką osiągniętego zwycięstwa. Pokonałem strach. Stojący przede mną biedaczyna był gdzieś straszliwie daleko. Przepadł, ale był tylko jednym z wielu, jednym z tych, których pochłonęła fala powodzi wyzwolona za dotknięciem mojej ręki. Zginie w dobrym towarzystwie, zostanie zmieciony wraz z przeszłością, którą znali, i z przyszłością, na którą czekali. Ale był obrzydliwy. - Mam pana dość - powiedziałem. - Eee, co? Kto pana chce straszyć? Pytałem tylko o pańską ulubioną przywarę. Nie chce pan powiedzieć? Może pan śmiało, zabieram się... Powiedzieć panu moją... Nie ma czasu... Zabieram się... Niech pan zapyta policjanta... Wynoszę się. - Będzie pan musiał się wynieść - powiedziałem. - Co... pan mnie zwalnia?... Wyrzuca pan niezastąpionego Soane’a jak wyciśniętą cytrynę... Zrobi pan to? I co na to powie Fox?... Co? Ale pan nie może, mój chłopcze, w każdym razie nie pan... Mówię panu... mówię panu... nie może... Najpierw pana... rzygać mi sit” chce od tego... Na wyspy... Na Wyspy Szczęśliwych... Ja zostanę... nie, nie aniołem jak Fox... ja... będę poławiaczem pereł. Będę leżał na białym piasku, w słońcu... błękitne niebo i palmy, co?... S. S. Waikato. Wynoszę się... niech pan jedzie ze mną... dowcipniś, sam niech się pan zwolni stąd. Ciepły piasek, ciepły, rozumie pan... no co, nie ma pan ochoty? - Miał obrażoną minę. - No dobra, wynoszę się. Odprowadź minie, chłopie, do dorożki, w końcu jesteś porządny chłop...
a nie jeden z tych żebraków, którzy sprzedaliby najlepszego przyjaciela... za parę groszy... albo za jakąś babę. Już mnie więcej nie zobaczysz... Nie wierzyłem, że dotrze do południowych mórz, ale zeszedłem na dół i obserwowałem go, jak maszerował przez ulicę potykając się lekko w bladym świcie. Drżałem, przypuszczałem, że był to zwlekający z odejściem chłód nocy. Czułem niezmierne zaufanie do przyszłości. Nic już nas teraz nie dzieliło, jej i mnie. Echo moich kroków po chodniku towarzyszyło mi wypełniając pustą ziemię odgłosem mego postępu.
Rozdział osiemnasty Wróciłem bez żadnych przygód do swego pokoju w klubie. Opanowało mnie uczucie zupełnego spokoju, wypoczywałem po bitwie zakończonej zwycięstwem zbyt wielkim, by od razu pojąć jego rozmiary i ucieszyć się nim. Tyle tylko wiedziałem, że zwycięstwo naprawdę było duże, ponieważ nie zostało mi nic do roboty. Odpoczywało całe moje jestestwo. Nawet sumienie, nawet pamięć legły na spoczynek jak martwe. Wzniosłem się ponad to i myśli moje mknęły łagodnie jak w nowym świetle, jak ludzie kroczący w promieniach słońca po zapomnianych grobach. Czułem się jak człowiek na początku długich wakacji, przede mną rozciągało się niezmierne pasmo dni próżniactwa, a na końcu czekała wielka szczęśliwość, zbyt wielka, by ująć ją w słowa, zbyt wielka, by się nią radować. Wszystko było rozkoszne i nieokreślone. Żadnych kształtów, żadnych osób. Przez umysł mój przelatywały nazwiska: Fox, Churchill, ciotka, ale byli to ludzie żyjący, oglądani z góry, krążący w mroku, pozbawieni wszelkiej indywidualności, poruszali się w dolinie, z której ja się wydostałem. Widocznie mi się śnili. Wiem z pewnością, że śniłem o niej. Ona jedna rysowała się wyraźnie między tymi sylwetkami. Była oślepiająca, wspaniała w swym spokoju, musiałem przygotować się na wstrząs miłosny, wstrząs znany mi dobrze,,znany wszystkim ludziom. Ale (ten będzie potężniejszy, transcendentalny, niemal straszliwy, odpowiednia nagroda za wszystkie poświęcenia w przeszłości. Nagle przemówiła. Usłyszałem głos jak powiew wiatru w gałęziach drzew, poczułem przypływ nieznanego wzruszenia, złożonego ze strachu i zachwytu, jak gdyby nie była kobietą, lecz tylko głosem wołającym dziwne, nieznane słowa, tonem podniecającym i okrutnym, wyzutym z miłości i nienawiści. Słuchałem. Przypominało to wiatr buszujący między drzewami małego lasku. Bez nienawiści... bez miłości. Bezmiłości. Nagle rozległ się huk walącej się świątyni. Znalazłem się na ziemi, przytłoczony, złamany rozmiarami ruin i żalem. Otworzyłem oczy i zobaczyłem słońce przeświecające przez okiennice. Pamiętam, że to mnie zaskoczyło. Sam nie wiem dlaczego. Być może,
miałem jeszcze w pamięci (widzianą we śnie katastrofę, w której zginęło również światło słoneczne. A jednak sprawiało mi przyjemność i jeszcze przez chwilę leżałem ciesząc się, jak by to wyrazić, jego powszedniością. Światło słoneczne dnia wczorajszego i jutrzejszego. Przyszło mi na mysi, że musi już być późno, zerwałem się pospiesznie jak człowiek wstający do pracy. Zaledwie jednak stanąłem na nogach, gdy poczułem, że jestem przepracowany. W istocie nie było nic do roboty. Wszystkie moje mięśnie były obolałe ze zmęczenia. Tego rodzaju uczucie miałem już raz w życiu po godzinie rozpaczliwego pływania, gdy ratowałem się uniesiony odpływem do marzą. Nie. Nie było nic do roboty. Zeszedłem na dół i poczucie zupełnego braku celu popchnęło mnie przez duże drzwi, które zamknęły się za mną bez szelestu. Skręciłem ku rzece. Na szerokim bulwarze światło słoneczne spowiło mnie w przyjazny, bliski, ciepły sposób, jak opieka starego przyjaciela. Po rzece ciągnęła z wolna duża, czarna, pusta barka, a samotny człowiek na pokładzie walczył z prądem, naprężając ramiona i wznosząc ku niebu twarz przy każdym wysiłku. Widział, co robi, chociaż to rzeka wykonywała za niego pracą. Jego wysiłki przypominały mi, że i ja mam coś do zrobienia. Oczywiście, zawsze coś trzeba załatwić, tylko że nie mogłem sobie przypomnieć co. Pustka tych wielu godzin przed nastaniem wieczoru była nieznośna, nawet zastraszająca, aż nagle przypomniałem sobie, że mam zrobić jakieś notatki w British Museum do naszego Cromwella. Nasz Cromwell. Żadnego Cromwella tam nie ma; żył kiedyś, pracował dla przyszłości, a teraz przestał istnieć. Jego przyszłość będąca naszą przeszłością przestała istnieć. Barka z człowiekiem wciąż jeszcze trudzącym się przy wiośle zniknęła mi z oka pod sklepieniem mostu jak przez bramę do innego świata. Ogarnęło mnie niesamowite uczucie samotności, odwróciłem się plecami do rzeki, pustej jak dzień, który mnie czekał. Powozy, karety ciągnęły nieprzerwanym sznurem ze stłumionym hałasem kół i stukiem kopyt. Duży wóz dodał nutę grzmotu i brzęk łańcuchów. Stwierdziłem, że nie wiadomo dlaczego, nie mogę zrozumieć, co im każe się poruszać. Przeszłość, która je stworzyła, skończyła się, a ich przyszłość pochłonęła nowa koncepcja. A co się stanie z Churchillem? I on pracował dla przyszłości, będzie jeszcze żył, ale już przestał istnieć. Przybył wraz ze świtą tych wszystkich, którzy zostali pokonana w tajnym, niewidzialnym starciu, z którego ja wyszedłem jako
jeden ze zwycięzców. Nacierali na mnie. Widziałem Foxa, Polehamptona, samego de Merscha, tłumy postaci bez nazwisk, kobiet, w których, jak mi się zdawało, byłem zakochany, mężczyzn, z którymi wymieniłem uścisk dłoni, pełną wyrzutów, ironiczną twarz Lea’a. Byli blisko, tak blisko, że mogli mnie dotknąć, coraz bliżej. Nie tylko ich widziałem, czułem ich wręcz wszystkich. Ich milczące i niespokojne pojawienie się wywoływało niepokój w mojej piersi. Zerwałem się nagle ogarnięty nie nowym dla mnie uczuciem. Był to jakiś zapamiętany strach, zapamiętany głos zdawał się przemawiać do mnie wyraźnie niezrozumiałymi słowami, które już przedtem mnie poruszyły. Olbrzymie domy stojące w pobliżu runęły jak podczas trzęsienia ziemi i na jedno mgnienie oka dostrzegłem za nimi głębię, jakiej nigdy przedtem nie widziałem. Tak jak by cień zniszczenia przemknął się po nich pod promieniami słońca. Potem wszystko wróciło na miejsce, domy stały bez ruchu, ale wygląd ich był zmieniony. - Tego już za wiele - odezwałem się sam do siebie - widocznie źle się czuję. - W każdym razie, nie mogłem myśleć o żadnej pracy. - Ale muszę w jakiś sposób przebyć ten dzień. - Jutro... jutro... Przywidziała mi się jej twarz, taka sama jak o zachodzie słońca tego dnia, gdy się spotkaliśmy po raz pierwszy. Wróciłem na śniadanie do klubu. Nie miałem apetytu, ale dręczyła mnie myśl o niekończącym się popołudniu, które mnie jeszcze czekało. Przez dłuższy czas siedziałem bezczynnie... Za moimi plecami rozmawiali dwaj mężczyźni. - Churchill... ach, taki sam jak i reszta. Chce tylko, żeby się o nim dowiedziano. Ja już mam nosa, coś się dzieje. Przecież to bzdura twierdzić, że on o niczym nie wiedział... Widział pan „Godzinę”? - wstałem zbierając się do odejścia, nagle jednak znalazłem się przy ich stole. - Pan jest niesprawiedliwy - powiedziałem. Obaj spojrzeli na mnie zupełnie zaskoczeni. Nie znałem ich i poszedłem dalej, ale usłyszałem,,jak jeden zapytał: - Kto to jest ten facet? - Ach, to Etchimgham Granger... - Wariat? - dopytywał się drugi. Powoli schodziłem wielkimi schodami. Przy telegrafie tłoczyła się grupa ludzi, inni nadbiegali lekkim kłusem, zaglądali nad głowami, między
ramionami. - Co się tam dzieje? - zapytałem jednego z nich. - Mówi Grogram - odpowiedział i poszedł dalej. Ktoś zajmujący dobre miejsce czytał głośno: - „Marszałek Izby (sir C. Grogram, Devonport) powiedział, że... - słowa docierały do moich uszu z przerwami, w miarę jak czytający śledził skoki małego aparatu... - rząd oczywiście nie mógł... zmienić swej polityki... gdy strzałka zbliżała się do godziny dwunastej... na rozkaz... zupełnie nieodpowiedzialnej osoby w jednym... z dzienników. Zastanawiałem się, czy słowa starego Grograma o zupełnie nieodpowiedzialnej osobie odnosiły się do Soane’a, czy też do Callana, gdy usłyszałem nazwisko Gurnarda. Zirytowany, wycofałem się, nie miałem ochoty słuchać, jak ten błazen czyta słowa tego... Zabrzmiało to jak ostrzegawcze krakanie kruka w starej balladzie. Powoli zacząłem schodzić do palarni, gdy w kimeryjskich mrokach klatki schodowej dotarło mnie wołanie: - Halo, Granger, Granger! Obejrzałem się, był to jeden ze szpiclów prasy brukowej, kościsty, krągły astmatyk, masa mięsa, która większy pożytek sobie i swojej ojczyźnie przyniosłaby służąc w kawalerii. Sapiąc ciężko leciał za mną. - Proszę, proszę - sapał głośno - co tam knują w „Godzinie”? Mówią, że pan wczoraj prowadził numer, narozrabiał pan diabelsko, co? Ale sam pan tego nie wymyślił. - Nigdy sam niczego nie wymyślałem - odpowiedziałem. - Nie chcę się narzucać - zaczynałem rozpoznawać w mroku męczarnie na apoplektycznej twarzy - ale niech mi pan powie, co ten Mersch kombinuje? - Niech go pan zapyta. - Ta maska satyra w mętnym świetle była ohydna. - Nie ma go w Londynie - odpowiedziała maska mrugając pomarszczonymi powiekami - ale, słuchaj pan, mam nadzieję, że Fox i de Mersch nie pokłócili się, no, niech pan powie! Nie odpowiedziałem mu, wszystko to było obrzydliwie męczące, a przecież to tylko początek. W najbliższych kilku minutach setki ludzi będą mnie o to samo pytały. Głowa zachwiała się na olbrzymich ramionach. - To wszystko śmierdzi - powiedział. Zorientowałem się, że przy pomocy
swoistego szantażu chce mnie zmusić do mówienia. Inny głos wołał mnie ze szczytu klatki schodowej. - Panie Granger! Słuchaj no pan... Pchnąłem drzwi i powoli wkroczyłem do mrocznego pokoju. Usłyszałem, jak raz jeszcze pchnięto drzwi i rozległ się odgłos kroków na dywanie. Nie odwróciłem się, człowiek zaszedł mnie od przodu i spojrzał mi w oczy. Był to Polehampton. W oczach miał łzy. - Pytam się pana - mówił - pytam się, co to wszystko ma znaczyć, co to znaczy? - Nie mogłem patrzeć na niego. - Pytam - zaczął od początku. Miał dyktatorską miną bardzo małego człowieczka, który stracił wszelkie nadzieje i nic nie wie, co ma ze sobą począć po ciosie, który nie wiadomo skąd spadł na niego. - Pytam pana... - zaczął znowu. - Ale cóż ja mam z tym wspólnego? - powiedziałem szorstko. - Przecież pan... to pan mi doradził kupno. - Zaczął błagać. - No niechże pan powie, czyż nie tak?... Przecież pan... Pan powiedział, pamięta pan... że... - Nie odpowiadałem mu. Cóż miałem mu odpowiedzieć? Stał patrząc na mnie uporczywie, jak gdyby dla niego było najważniejszą sprawą, żebym potwierdził i wziął na siebie część winy, jak gdyby mogło to zdjąć z jego bark straszliwy ciężar. Nie mogłem tego zrobić, nienawidziłem go. - Przecież pan - zaczął tonem kategorycznym - pan poradził mi kupić te obligacje de Merscha. - Nie odpowiadałem. - Co to wszystko znaczy? powtarzał. - Jeśli ta ustawa nie przejdzie, mówię panu, będę zrujnowany. A słyszę, że Gurnard ją storpeduje. Wszyscy to mówią, i że wy... wy z „Godziny”... jesteście... odpowiedzialni. - Wyciągnął chustkę i zaczął wycierać nos. Nie odezwałem się słowem. - No i co robić? - zaczął znowu. - Co można zrobić?... Pytam pana... Moja córka jest bardzo odważna, powiedziała mi dziś rano, że może pójść do pracy, ale pan wie, że ona nie może, nie jest wychowana w ten sposób... nie potrafi nawet pisać na maszynie... a więc... wszyscy jesteśmy zrujnowani... wszyscy. A ja zatrudniam przeszło pięćdziesięciu ludzi, wliczając w to pana Lea, i wszystkich będę musiał zwolnić. To straszne. Ja panu wierzyłem, a oni tam na górze mówili, że to pan... - Odwróciłem się od niego. Nie mogłem znieść tego zdziwienia i strachu w jego oczach. - Tylu spośród nas - znowu zaczął - każdy, kogo znam... doradziłem im, żeby kupowali, i... Przecież mógł nas pan zawiadomić, Granger, mógł pan przecież. Niech pan pomyśli o mojej biednej córce.
Chciałem coś powiedzieć temu człowiekowi, chciałem straszliwie, ale nie miałem nic do powiedzenia, ani słowa. Wziąłem gazetę rozłożoną na jednej z czerwonych kanapek i udawałem, że czytam, odwrócony plecami do tego umęczonego człowieka. Zauważyłem z niedowierzaniem, że chwieje się na nogach. Obejrzałem się wokół. Dwóch staruszków spało na fotelach pod mrocznymi oknami. Jeden odrzucił głowę do tyłu, a drugi skulił się do przodu. Jego biała, słabowita ręka niemal dotykała podłogi. Nieco dalej, nad pustymi filiżankami po kawie rozmawiało dwóch młodych ludzi, mieli miny spiskowców. Zdawałem sobie sprawę, że Polehampton odszedł, że znikł gdzieś za moimi plecami, ale nie sądzę, bym zdawał sobie sprawę z upływu czasu. Bóg wie, jak długo tu stałem. Od czasu do czasu widziałem przed sobą przerażoną twarz Polehamptona, rozwichrzone włosy i łzy spływające po jego policzkach, zdawało mi się, że patrzy na mnie z gazety, którą trzymałem w ręku. Widziałem również, że takie twarze są wszędzie, twarze przerażonych, małych ludzi, którzy znaczyli nie więcej aniżeli umarli na cmentarzu, którzy byli niczym więcej jak cmentarnym surowcem, mali ludzie, którzy nadawali się jedynie do tego, by cierpieć straszliwie od ciosu, który spadł na nich nie wiadomo skąd. Nie przyszło mi w ogóle na myśl, że ich dziedzictwo przypadło teraz mnie... nam. A jednak zacząłem idiotycznie zastanawiać się, czym ja dzisiejszy różniłem się od siebie wczorajszego. Żadnej różnicy nie było, żadnej absolutnie, tyle tylko, że dziś nie miałem już nic więcej do roboty. Drzwi na końcu pokoju rozwarły się nagle, jak by popchnął je olbrzymi krzyk docierający z zewnątrz. Jakiś człowiek biegł przez pokój, jeden z tych ludzi, którzy stale przynoszą nowiny, którzy chwytają odległe hałasy i wnoszą je na ciche ulice. Dlaczego jego pojawienie się zaniepokoiło mnie? Czy chciałem wysłuchać nowin? Chciałem myśleć o Churchillu, pomyśleć, jak, wytłumaczyć... Człowiek biegł przez pokój. - Słuchajcie... słuchajcie, nędzarze... Zacząłem właśnie zastanawiać się, skąd mi się bierze poczucie tak absolutnej samotności, i wtedy właśnie, w tej samotności, która opanowała moją duszę, zdawało mi się, że dostrzegam zarysy nadciągającej Nemezis. Żadnemu człowiekowi nie wolno zrywać ze swoją przeszłością, przeszłością jego gatunku, i odrzucić skarbu swej przyszłości. Zacząłem podejrzewać, że nic nie uzyskałem, zacząłem rozumieć, że nawet taka katastrofa jest możliwa.
Usiadłem na najbliższym krześle. Pokój zapełniał się, rozbrzmiewał podnieconymi głosami. „Churchill nie lepszy od innych” - słyszałem, jak ktoś mówił. Dwaj mężczyźni zamilkli. Obaj byli w średnim wieku, siwawi i rumiani. Jeden był wściekły, drugi smutny. „Chciał tylko, by się dowiedziano o nim. Cóż za stoczenie się w błoto.” „To nie ma znaczenia - mówił drugi zasmucił mnie tylko. Reprezentował to wszystko, w co wierzyłem.” Poszli dalej. Z daleka wrzeszczał bezczelny głos „Największy krach, jaki się zdarzył jakiemukolwiek ministrowi.” Wysoki, tęgi dziennikarz w białej kamizelce stanowił ośrodek grupy kręcącej się w kółko i rozrastającej się coraz bardziej. „Skończony, trzymał się do końca. Widziałem, jak wsiadał do swego powozu. Policja miała robotę... Cóż tam za awantura!... Blady jak trup... Gurnard? Gurnard wspaniały. Bardzo spokojny i w najlepszej formie. Przewrócił ich bez zmrużenia powieki. Mowa oburzonego sumienia. Wspaniała. Największa szansa w jego życiu...” A potem przez chwilę zdawało mi się, że głosy i twarze znikają. Opuściłem gazetę, a gdy pochyliłem się, żeby ją podnieść, głos wrócił. - Granger... Etchingham Granger... Jego siostra wychodzi za mąż za Gurnarda. Stałem na czworakach, oczywiście po to, by podnieść gazetę. Nie wiedziałem tylko, skąd wzięła się woda. Poza tym wszystko było jasne. Ktoś zemdlał. Nie, nie był pijany, spójrzcie na jego zęby. Dlaczego chcieli zobaczyć jego zęby? Koń? To widocznie ja zemdlałem. Wokół mnie stał tłum mężczyzn, pierwszy rząd na kolanach, niektórzy mnie podtrzymywali. Człowiek w czerwonym żakiecie i aksamitnych spodniach, służący, trzymał szklankę wody, ktoś inny miał małą buteleczkę. Mówili o mnie półgłosem. Na jednym końcu podkowy ktoś powiedział: - To on właśnie... - pochwycił moje spój rżenie, ściszył głos i obrzydliwy szept krążył między głowami. Łatwo się było domyśleć: „Człowiek, którego przekupiono.” Miałem już nim zostać do końca życia. Nareszcie zdobyłem sławę. Pragnąłem wydostać się. Z trudem wstałem. Ktoś pytał: - Już lepiej? - Muszę pójść i zobaczyć... - odpowiedziałem. Niełatwo było mówić wyraźnie, przeszkadzał mi język. Ale chciałem, aby idiota pomyślał, że mam jakieś sprawy do załatwienia, sprawy prywatne.
- Pan się jeszcze źle czuje. Proszę pozwolić... Odtrąciłem go brutalnie. Co jemu do tego? Wykradłem się pospiesznie z pokoju. Inni zostali. Wiedziałem, co teraz zrobią, będą omawiali to wszystko, będą bełkotali o „człowieku, który...”. Przejście przez mozaikową posadzkę hallu było przedsięwzięciem ryzykownym. Ktoś zawołał „Halo, Granger”. Nie zareagowałem. Dokąd się wybierałem? Nie miałem nikogo, kto mógłby mi okazać pomoc. Cały świat zamienił się w wielkie opuszczone miasto zamkniętych drzwi. Ale musiałem się gdzieś dostać, gdzieś ukryć, z kimś porozmawiać. Wymamrotałem dorożkarzowi adres Foxa. Widocznie do potrzeby porozmawiania z kimś dołączyła się myśl o skrusze. Ale równocześnie bałem się. Bynajmniej nie wściekłości Foxa, nie obawiałem się również, by mi coś zrobił. Bałem się widoku jego rozpaczy. Stał się postacią tragiczną. Dotarłem do jego mieszkania, powtórzyłem parę razy: „To ja”, ale nie drgnął. Leżał przykryty kocem nieruchomo, jak trup. Przemierzałem pokój wzdłuż i wszerz. Dywan był tak puszysty, że chodziło się po nim z trudem. Wszystko w pokoju było wytworem niewiarygodnego luksusu i miało teraz w sobie coś makabrycznego. Ale dopiero teraz, przedtem było po prostu nieczyste. Stało tu wielkie łoże, kształtami swoimi zdradzające miękkość, w której się tonęło, przykryte jaskrawożółtą atłasową kapą, łóżko rozmiarami swymi przypominające morze. Ściany wybite były żółtym atłasem, na oknach wisiały firanki, które musiały kosztować majątek. Światło było stłumione, powietrze martwe, dźwięki rozlegały się sennie. A na samym środku nieruchome ciało. Poruszyło się, obróciło się pod kocem wokół jakiejś osi i spojrzało na mnie. W nalanych krwią oczach nie było żadnego pytania, były zwrócone ku mnie, martwe, topazowe, w krwistoczerwonej oprawie. Czerwona apoplektyczna twarz nie miała żadnego wyrazu. - Czego pan chce? - powiedział głosem, któremu odcień beznadziejności dodawał powagi. - Chciałem panu wytłumaczyć - powiedziałem. Nie zdawałem sobie dotąd sprawy, że po to właśnie przyszedłem. Odpowiedział mi jedynie: „Pan!” - Miał minę człowieka rozmawiającego z kimś zupełnie nieważnym. Z desperacką odwagą zacząłem tłumaczyć mu, że to bynajmniej nie przypadkowo znalazłem się w tej sprawie, że działałem świadomie we
własnym interesie... - Miałem w tym własne cele - powtarzałem kilkakrotnie. Chciałem, żeby zrozumiał, wobec czego tłumaczyłem mu. Niczego nie ukryłem, ani jej pojawienia się, ani jej słów, ani moich uczuć. Wmieszałem się do tego świadomie. Po raz pierwszy Fox spojrzał na mnie jak na istotę czującą. - Ach, więc pan aż tyle wie - powiedział apatycznie. - To żadna hańba ulec jej - powiedziałem - musieliśmy. - Jego rozpacz w jakiś sposób wiązała go ze mną, pozwalała użyć formy „my”. Chciałem go podnieść na duchu, sam nie wiem dlaczego. Nie spojrzał więcej na mnie.” - Ach, to - powiedział tępo. - Tak, rozumiem, o kim pan mówi... Gdybym wiedział wcześniej, być może, mógłbym coś na to zaradzić. Ale ona przybyła z wyższego poziomu. - Mówił jak do siebie. Wzmógł się na wpół zapomniany już strach. Przypomniałem sobie jej słowa, że Fox, podobnie jak i ona, należeli do innej rasy, która miała nas pokonać, że byli Wymiarowcami. A teraz, gdy patrzyłem na niego, stało się rzeczą zupełnie jasną, że on należy do odmiennej rasy aniżeli ja, zawsze wydawał mi się inny niż wszyscy ludzie. Inny był jako zwycięzca, inny był też teraz, w swej rozpaczy. - Sam mogłem dać radę Gurnardowi - ciągnął dalej - lecz nigdy nie pomyślałem, że ona przybędzie. Widzi pan, człowiek stara się zrobić wszystko, co w jego mocy, ale tutaj coś go oślepia. Oczywiście powinienem był trzymać się Gurnarda. Powinniśmy się byli wszyscy trzymać razem. Ale ja nie poddawałem się, jak długo był sam. Mówił dalej monotonnym, pozbawionym wszelkiego wyrazu głosem do mnie, a może do siebie samego. Słuchałem, tak jak się słucha dźwięków pozbawionych znaczenia, odległego hałasu pociągu w nocy. Spoglądał na podłogę, usta jego poruszały się mechanicznie. Siedział zupełnie sztywno, ręce spoczywały na kolanach, ciało odrzucone do tyłu, głowa spadająca do przodu. Zdawało się, że mięśnie tego człowieka przestały już funkcjonować, przypominał jednego z owych odwiecznych starców, wygrzewających się na słońcu pod ścianą przytułku. - Przecież - odezwałem się z gniewem - nie wszystko jeszcze stracone, może pan jeszcze walczyć. - Zdaje się, że pan nie rozumie - odpowiedział - wszystko jest skończone, cała sprawa. Popierałem Churchilla i całą jego bandę przyzwoitych ludzi, za każdą cenę... No cóż, lubiłem ich. Głupi byłem, że dałem się zwieść litości.
Ale stało się. Wśród takich ludzi jak pan człowiek staje się słaby. Wiedziałem oczywiście, że minęły ich czasy... Wszystko skończone - powiedział na koniec po dłuższej przerwie. - A co pan będzie robił? - pytałem prawie histerycznie. - Jeszcze nie wiem, nigdy dotąd żaden z nas jeszcze nie był pokonany. Nie było wprawdzie o co walczyć, dopóki ona się nie zjawiła. Martwy spokój, z jakim to mówił, przytłaczał, nic więcej nie pozostawało do mówienia. Znajdowałem się w obliczu człowieka, który był do mnie niepodobny, którego skala wartości, absolutna dla niego, nie mogła być mierzona moją miarą. - Prawdopodobnie podetnę sobie gardło - zaczął znowu. Ze zdumieniem, jak bym patrzył na obcego człowieka, zauważyłem, że z prawej strony byłem cały pokryty kurzem podłogi. Niespokojnie wiercąc się po pokoju znalazłem się przed kominkiem. Nad nim, w niedużych, wysadzanych klejnotami ramkach wisiała kilka wyjątkowo sprośnych bohomazów. Zagadka była dręcząca. Cóż to za istota mogła wymyślić ten niewiarygodnie barbarzyńska pokój, mogła przechowywać te straszliwe ordynarne rysunki i potem założyć ręce? Zaatakowałem go ostro. - Przecież jest pan dostatecznie bogatym człowiekiem, by używać życia? - Co pan powiedział? - zapytał zmęczonym głosem. - Na miłość boską - wykrzyknąłem - to po cóż pan się trudzi, po cóż pan się wysilał przez tyle lat, jeśli nie po to, żeby w końcu móc używać życia? Niedostrzegalnym prawie ruchem dał mi do zrozumienia, że nie wie, - tak jak bym go postawił wobec problemu, którego nie potrafił rozwiązać, którego nie warto było rozwiązywać. Ruch ten potwierdził moje podejrzenia. Ci ludzie, którzy mieli przyjść po nas, nie znali radości, ich przenikliwość pozwoliła im jedynie szerzyć wśród nas smutek i zabrać nam nasze miejsce. Wyczuwało się to w całym jej sposobie bycia. Była jak Los, jak straszliwy Los, który rzuca pasmo smutku na całe nasze życie, który z naszych planów, nadziei pozostawia tylko obrzydliwy śmietnik szczątków jak po pomnikach roztrzaskanych młotem. Była owym znienawidzonym przez nas, bezsensownym, nieodgadnionym, smutnym Losem, który nas poniża raz na zawsze. Tym wszystkim była dla mnie... i dla ilu jeszcze ludzi? - Byłem przyzwoitym człowiekiem - krzyczałem. - Słyszy mnie pan? Przyzwoitym! Mogłem spojrzeć człowiekowi w oczy. A pan nie potrafi się nawet cieszyć. Po co przyszliście? Po co żyjecie? Czym się to wszystko
skończy? - Ach, gdybym wiedział... - odparł niedbale.
Rozdział dziewiętnasty Chciałem się z nią zobaczyć, skończyć z tym Wszystkim tak czy inaczej. Zastałem ją w domu ciotki, stała w olbrzymim białym pokoju czekając na mnie. W padającym obficie ze wszystkich stron świetle była zupełnie pozbawiona cienia, jak rzeźba w galerii. - Przyszedłem - powiedziałem. I zamiast dodać, jak to zamierzałem, „ponieważ nic mi innego nie pozostało na świecie”, patrzyłem na nią bez słowa. - Pan przyszedł - powtórzyła za mną. Głos jej i oczy nie zdradzały żadnego wyrazu. Jak bym dla niej nic nie znaczył, jak bym był tylko wizerunkiem człowieka. Tak też było, byłem wizerunkiem, a ona posągiem. - Zrobiłem to - powiedziałem w końcu. - I czego pan chce? - zapytała. - Pani wie - odpowiedziałem - chcę mego... - nie potrafiłem znaleźć właściwego słowa. Miało to być albo: tego, co mi się należy, albo: mojej nagrody. Nagle spojrzała na mnie. Gdyby Wenus z Milo zwróciła ku mnie głowę, nie zrobiłoby to większego wrażenia. Zaczęła mówić do mnie tak, jak by przemówił posąg, jak by przemówiły dzwony pogrzebowe, bez żadnego wzruszenia, dzwony rejestrujące pogrzeb. - Pan nic nie zrobił - powiedziała - nic. - A przecież byłem sercem wszystkiego. - Nic w ogóle - powtórzyła. - Owszem, był pan sercem, ale sercem maszyny. - Wyczuwałem w jej głosie, że jest o tym naprawdę przekonana. Zdawało mi się, że nagle widzę olbrzymią maszynę, bezduszną, obojętną, ale wszystkie jej człony zrobione były z ludzi, wielki młyn, który miele pył wieków, wielką prasę do wina. Mówiła dalej: - Pan, pan jest tylko cząstką jak i wszyscy inni, ustawiono pana w tym miejscu, ponieważ wiadomo było, że postąpi pan tak, jak pan postąpił. To leżało w pańskiej naturze. My dziedziczymy Ziemię, a pan, pan jest skończony... Pamięta pan ten dzień, gdy pana znalazłam, pierwszy dzień? Pamiętałem. Było to w dolinie pod olbrzymim niebem, wśród głosów
skowronków. Wytłumaczyła mi cały mechanizm. Tak jak i wtedy, słowa wymawiała bez żadnego wyrazu. Nie wiedziałem o niej dziś więcej aniżeli wtedy, po tych wszystkich dniach, po tym, gdy zrezygnowałem z mojej przeszłości i przyszłości. - Pamięta pan ten dzień? Szukałam odpowiedniego człowieka i znalazłam pana. - I pani... - pani to uczyniła. Niech pani pomyśli!... Nie mam nikogo, nic, nigdzie na świecie. Nie mogę spojrzeć nikomu w oczy, nawet Churchillowi. Nigdy już go więcej nie zobaczę. - Przerwałem czekając na jakiś znak, że zaczyna ulegać. Żadnego. - Rozstałem się z moją przeszłością, a pani mi mówi, że nie ma przede mną przyszłości. - Żadnej - powtórzyła jak echo. Potem chłodna jak łabędź płynący po wodzie zaczęła mówić: - No cóż, zraniłam pana. Pan cierpiał i w bólu uważał mnie pan za zbrodniarza, ale proszę pamiętać, że jutrzejsze cnoty były dzisiejszymi występkami. Ludzie nazywają występkiem wszystko to, co przekracza ich umiejętność pojmowania. Moją cnotą jest osiągnięcie celu. Gdybym się nad panem ulitowała, popełniłabym zbrodnię wobec siebie. Pan cierpiał. No i co? Kim jest pan dla mnie? Dziś jestem taka sama, jaką byłam w dniu, w którym do was przybyłam, oto moje zwycięstwo, oto moja cnota. Zwyciężyłam. Gdy się tu zjawiłam, znalazłam się w świecie... cieni. Czym były dla mnie ich namiętności, radości, obawy, rozpacze, ich wołanie? Gdybym nawet miała uszy, cnota moja nie pozwalała słuchać ich wołania. Innego sposobu nie było. Był tu jeden z nas, mówię o pańskim (przyjacielu Foxie, znalazł się tu, ale nie starczyło mu męstwa, by trzymać się ponad wami. Powiedział to panu. „Tu na dole człowiek staje się ślepy.” Zaczął czuć tak, jak czuli ludzie wokół niego. Zaraził się sympatiami, niechęciami. Lubił pana... a pan go zdradził. Toteż musiał zginąć. Oślepł tu na dole, ale ja nie oślepłam. Widzę tak, jak widziałam. Poruszam się, jak bym była... w świecie wizerunków ludzkich. Ich rozpacz. Słyszę ich jęki... no cóż, dla mnie są to jęki umarłych. Dla pana, tam na dole, wszystko to jest masą krętych intryg, występnych w każdym szczególe. Ale niech się pan wzniesie wyżej, niech pan stanie obok minie. I jak to teraz wygląda? Jest to olbrzymia maszyna zniszczenia. Rozbiła ona całą strukturę, całą istotę społeczeństwa. Dokonała tego. Ja nią kierowałam. Musiałam czuwać nad każdym najmniejszym jej szczegółem, zawsze musiałam być na straży.
A teraz jestem sama. Wczoraj ta struktura była dla pana wszystkim, wydawała się tak mocna. A gdzież się dziś podziała? Czyż dla pana jest czymś więcej nóż dla mnie? Tu oto stała Cnota... a tu Uczciwość... i te wszystkie rzeczy, które ci ludzie reprezentowali. No cóż, dziś ich już nie ma, nawet znikła wiara w te cnoty. Któż teraz uwierzy w nie, gdy okazało się, że narzędziem ich byli ludzie tacy... jak de Merach.? I ja to sprawiłam. I to mnie będzie policzone jako cnota. Tak, odziedziczyliśmy Ziemię. Ja jestem czerwiem toczącym serce róży. Panu zdaje się, że cała moja zdobycz to małżeństwo z Gurnardem. Ale jest ona znacznie większa. To tylko jak na szachownicy, a Gurnard jest jedyną figurą, która pozostała. Ja zaś jestem ręką, która ją porusza. Jeśli idzie o małżeństwo, no cóż, jest to małżeństwo mózgów, związek dla osiągnięcia wspólnych celów. Ale ja jestem panem sytuacji. Jeśli zaś idzie o pana, no cóż, rozstał się pan ze swoją przeszłością... i nie ma dla pana przyszłości. To prawda. Nie ma pan dokąd pójść, nic już panu nie zostało na świecie. I to prawda. Ale cóż to nas obchodzi? Zespół faktów, że pan rozstał się z przeszłością i nie ma pan przyszłości. Musiał pan tę pracę wykonać, ja musiałam pana do tego skłonić. Wybrałam pana, ponieważ wiedziałam, że pan to zrobi, oto wszystko... Znałam pana, znałam pana tajne zamierzenia, pańskie słabości. Na tym polega moja siła. Ja jestem Nieuniknionym, przyszłością, która idzie własną drogą, pan przeszłością, która legła przy drodze. Gdybym dla pana na jotę odeszła od wyznaczonego mi szlaku, zdradziłabym. Przez chwilę, przez jedną chwilę to mi groziło... Ale oparłam się. A pan miał dla mnie w zanadrzu Klęskę taką, jaką poniósł Fox? Mówiłabym tak jak on, wyglądałabym tak jak on teraz wygląda... Ja? Nie, nie zrobiłam tego. Byłam narzędziem w ręku przyszłości i ani na chwilę się nie zawahałam. Kroczyłam swoją drogą. Sądziłam ludzi, tak jak pana sądziłam, deprawowałam, tak jak i pana. Schlebiałam im, przekupywałam ich, kusiłam nadzieją i z każdym tak jak z panem udało mi się. W tej sile leży tajemnica wielkości, jaką jest Cnota. Miałam zacząć dzieło sztuki, sztuki panu, wam obcej, tak obcej, tak odległej jak sztuka zmarłych narodów. Teraz wy jesteście martwi, a moja sztuka jest sztuką nadchodzącego dnia. Wam nie pozostaje nic innego jak założyć ręce i dziwić się, tak jak dziwiliście się przed bramami Niniwy. Musiałam uderzyć w pogrzebowe dzwony staremu ładowi, waszym cnotom, waszym zaszczytom, wiarom, waszemu... altruizmowi, jeśli pan tak chce. No cóż, zrobiłam to. Zawsze byłam na straży.
Przewidziałam. Wyprzedziłam. Nie spoczęłam ani na chwilę. A Pan... - A ja... ja kochałem panią. Nastało milczenie. Przez chwilę zdawało mi się, że jestem czymś bezcielesnym jak duch w bezdennej szczelinie, między przeszłością a tym, co miało nadejść. I tak już miało pozostać na zawsze. - Pan tylko mnie kochał - powtórzyła. - Tak, pan mnie kochał. Ale czyż daje to panu jakieś prawa do mnie? Pan mnie kochał... No cóż, gdybym ja pana kochała, miałby pan pewne prawa... Cała pańska bieda, wszystkie pańskie nieszczęścia biorą się... biorą się z miłości. Z pańskiej miłości do mnie, z pańskiego umiłowania przeszłości, wszystkiego, co już było stracone... Pan kochał również innych... na swój sposób, i zdradził ich pan, i jest pan nieszczęśliwy. Gdyby ich pan nie kochał, nie byłby pan teraz nieszczęśliwy. Gdyby pan mnie nie kochał, nie zdradziłby pan... siebie samego. Z początku był pan sam, tak samotny jak ja. Wszyscy ci ludzie nic dla pana nie znaczyli, ja nic dla pana nie znaczyłam. Ale musiał pan pokochać ich i mnie. Trzeba było utrzymać ten stan do samego końca. Ale pan tego nie zrobił. Czymże byli oni dla pana? Kształtami, cieniami na płótnie. Wyglądali jak prawdziwi. Ale czy byli prawdziwi, czy którykolwiek z nich był prawdziwy? Nigdy ich pan już nie zobaczy, i mnie już pan nigdy nie zobaczy. Wszyscy będziemy częścią przeszłości złożonej z cieni. Gdyby pan był taki jak ja, mógłby pan obejrzeć się, spojrzeć na nich bez wzruszenia i zapomnieć... Ale pan... „pan tylko kochał” i nigdy już nie zazna pan spokoju. Ale i teraz tylko pan się liczy. Ponieważ pan zbankrutował, ponieważ w chwili szczytowej zawiódł pan, ponieważ stwierdził pan, że pański honor nie pomoże panu przetrzymać napięcia. To nie myśl o szkodzie, jaką pan wyrządził innym... Czymże są oni teraz dla pana, Churchill, który upadł, czy Fox, który nie żyje? Opłakuje pan tylko siebie. Pańską tragedią jest to, że nie może pan już nigdy spojrzeć Churchillowi w oczy po dawnemu, bo obawia się pan pogardy...Ach, jak pana znam, znam. Znała mnie. To, co powiedziała, było prawdą. Przez cały ten czas miałem oczy wbite w ziemię, teraz spojrzałem na nią próbując uświadomić sobie, że widzę ją po raz ostatni. To było niemożliwe. Oto miałem przed sobą jej niezwykłe piękno, bez cienia, niemal przejrzyste. I jej głos. Nie mogłem pojąć tego, że już nigdy, nigdy więcej jej nie zobaczę, nie usłyszę jej głosu. Milczała przez dłuższą chwilę, nie powiedziała ani słowa. Pomyślałem o
tym, że mogła skończyć tak jak Fox, jak Fox siedzieć w bezruchu, beznadziejnie, jak człowiek czekający na koniec świata. W końcu odezwała się: - Nie ma żadnej nadziei. Musimy się rozstać. A wtedy, jeśli pan... jeśli nie potrafi pan zapomnieć, proszę pamiętać, że zależało mi, że przez chwilę, między jednym oddechem a drugim, myślałam o... o tym, że zawiodę. Oto wszystko, co mogę zrobić... dla pana. To mnie skłoniło do milczenia. Gdyby nawet słowa moje mogły coś zdziałać, nie otworzyłbym teraz ust. Nie patrzyłem na nią, ale stojąc z odwróconymi oczami czułem, że stoi przede mną, czułem jej wielkie piękno, jej wspaniałość. Odszedłem po dłuższym czasie. Nigdy już więcej jej nie widziałem. Nikogo z nich już nie widziałem nigdy więcej. Fox nie żył, a Churchillowi nie śmiałem spojrzeć w oczy. Na tym skończyła się cała ta epoka w moim życiu. Minęła, pozostawiając mi jedynie świadomość słabości... i żalu. Ona pozostała. Widać jej rękę w biegu wydarzeń. No cóż, nie jest to świat najweselszy. Gurnard, jak twierdzą, jest typowym przedstawicielem wieku, ducha czasów. I twierdzą, że ja, Granger z Etchingham, nie utrzymuję stosunków z moim szwagrem. *
ostateczność (fr.)