Wydanie elektroniczne JOHN D. MacDONALD (1916-1986) Jeden z najwybitniejszych i zarazem najpłodniejszych twórców amerykańskiego krym...
7 downloads
18 Views
2MB Size
Wydanie elektroniczne
JOHN D. MacDONALD (1916-1986) Jeden z najwybitniejszych i zarazem najpłodniejszych twórców amerykańskiego kryminału, z dorobkiem literackim obejmującym kilka zbiorów opowiadań oraz prawie siedemdziesiąt powieści. Do inspiracji jego twórczością przyznają się tak znani autorzy, jak Stephen King, Dean Koontz, Carl Hiaasen, Kurt Vonnegut Jr. i Lee Child. King nazwał go „jednym z najważniejszych pisarzy amerykańskich XX wieku”; Vonnegut napisał, iż „za jakiś tysiąc lat na nowo odkryta spuścizna literacka MacDonalda okaże się znaleziskiem na miarę skarbów z grobowca Tutenchamona”. W wywiadzie prasowym Koontz stwierdził, iż wszystko, co napisał MacDonald, „czytał cztery czy pięć razy”. W 1980 pisarz otrzymał najbardziej prestiżową nagrodę literacką w USA – National Book Award. Najważniejsze w jego dorobku pozycje stanowią takie tytuły, jak The Executioners, The Dead Low Tide, The End of Night, A Bullet for Cinderella i Condominium. Światową sławę przyniosła twórcy seria 21 powieści z prywatnym detektywem Travisem McGee. Filmowcy niejednokrotnie sięgali po powieści MacDonalda. The Executioners była dwukrotnie ekranizowana jako Przylądek strachu – najpierw z Gregorym Peckiem i Robertem Mitchumem, w latach 90-tych z Nickiem Nolte’em i Robertem de Niro.
Tego autora z Travisem McGee NIEBIESKIE POŻEGNANIE KOSZMAR NA RÓŻOWO PURP UROWA ŚMIERĆ
Knoxowi Burgerowi, pierwszemu redaktorowi powieści z Travisem McGee
1
To miał być spokojny wieczór spędzony w domu. Dom to Busted Flush, szesnastometrowa łódź mieszkalna przypominająca barkę, przycumowana przy kei F-18 w Bahia Mar, w Lauderdale. Dom jest tam, gdzie masz swoją prywatność. Zasuwasz wszystkie zasłony, zamykasz luki i przy szepczącym szmerze klimatyzacji, tłumiącym wszelkie dźwięki z zewnątrz, możesz się odciąć od chaotycznej aktywności na pokładzie sąsiedniej łodzi. Równie dobrze mógłbyś być w rakiecie, która minęła Wenus, albo gdzieś pod czapą lodową. Nazywam to pomieszczenie salonem, bo głównie tutaj toczy się życie na pokładzie. Leżałem rozciągnięty na wygodnej narożnej sofie, studiując mapy wysepek koralowych, i próbowałem wykrzesać z siebie na tyle entuzjazmu i energii, by zaplanować przeprowadzenie Busted Flush na jakiś czas w nowe miejsce. Ma dwa dieslowskie silniki marki Hercules – pięćdziesiąt osiem koni mechanicznych każdy – które posuwają ją do przodu w majestatycznym tempie sześciu węzłów. Nie chciałem jej przemieszczać. Lubię Lauderdale. Siedzę tu jednak już od tak dawna, że zacząłem się zastanawiać, czy nie powinienem tego jednak zrobić. Chookie McCall ćwiczyła jakiś głupi układ choreograficzny. Przyszła do mnie, bo było tu dość miejsca i prywatności. Poodsuwała meble, ustawiła kilka luster przeniesionych z głównej kabiny i swój mały, robiący mnóstwo hałasu metronom. Miała na sobie stary, spłowiały, rdzawoczerwony kostium, w kilku miejscach zszywany czarną nicią. Czarne włosy związała chustą. Ciężko pracowała. Wielokrotnie przerabiała każdą sekwencję, za każdym razem odrobinę ją zmieniając, a gdy już była usatysfakcjonowana, podbiegała do stolika i zapisywała coś w swoim notatniku. Tancerze pracują równie ciężko jak niegdyś górnicy. Tupała, posapywała i wyginała swoje wspaniałe, idealnie proporcjonalne ciało. Mimo klimatyzacji wypełniła salon słabym ostrosłodkim zapachem dużej, rozgrzanej dziewczyny. Była miłym urozmaiceniem. W świetle salonu widać było lśniący pot na długich, solidnych, umięśnionych nogach i ramionach. – Cholera! – zaklęła, patrząc z grymasem niezadowolenia w swoje notatki. – Coś nie tak? – Nic, czego nie potrafiłabym poprawić. Muszę dokładnie opisać, gdzie wszyscy powinni być, bo inaczej będą kopać się po twarzach. Czasami mi się to plącze. Wykreśliła parę zapisków, a ja powróciłem do sprawdzania głębokości na mieliznach na północny wschód od Content Keys w czasie odpływów. Chookie pilnie pracowała przez kolejne dziesięć minut, robiła notatki, a potem oparła się o krawędź stołu, oddychając ciężko. – Trav, kochanie… – Mmm? – Żartowałeś, kiedy rozmawialiśmy o… o tym, czym się zajmujesz? – A co powiedziałem?
– Brzmiało to trochę dziwnie, ale chyba ci uwierzyłam. Mówiłeś, że jeśli X ma coś cennego, pojawia się Y i zabiera mu to coś, i nie ma absolutnie żadnej możliwości, żeby X był w stanie kiedykolwiek to odzyskać, wtedy wkraczasz do akcji ty, dogadujesz się z X, że odzyskasz to dla niego i zatrzymujesz połowę dla siebie. A potem po prostu… żyjesz z tego, dopóki ci się nie skończy. Naprawdę tak jest? – To uproszczenie, Chook, ale w sumie dość trafne. – Nie masz przy tym mnóstwa kłopotów? – Czasami tak, czasami nie. Y zazwyczaj nie jest w stanie za bardzo narozrabiać. Dla X jestem czymś w rodzaju ostatniej deski ratunku, więc moje honorarium wynosi pięćdziesiąt procent. Dla niego połowa to i tak znacznie więcej niż nic. – I robisz to, że tak powiem, po cichu? – Chook, nie mam wydrukowanych wizytówek. Co miałoby być na nich napisane? Travis McGee, odzyskiwacz? – Ale na litość boską, Trav, ile takich zleceń potrafisz sobie znaleźć, kiedy jesteś już na tyle spłukany, że ich potrzebujesz? – Na tyle dużo, że mogę w nich przebierać. Żyjemy w skomplikowanych czasach, moja droga. Im bardziej złożone staje się nasze społeczeństwo, tym więcej jest półlegalnych sposobów, żeby kraść. Czasem dostaję cynk od starych klientów. Jeśli weźmiesz stos gazet i zaczniesz je bardzo starannie czytać, a przy tym potrafisz czytać między wierszami, sama zawsze znajdziesz jakiegoś tłustego, zadowolonego Y i biednego X, załamującego ręce. Lubię duże zlecenia, bo przynoszą niezłe pieniądze. A potem mogę wykorzystać kolejny kawałek mojej emerytury. Widzisz, zamiast przejść na emeryturę, kiedy będę miał sześćdziesiąt lat, bywam sobie na niej od czasu do czasu. – A gdyby tak teraz się coś pojawiło? – Zmieńmy temat, panno McCall. A może zagrasz Frankowi na nerwach i weźmiesz sobie trochę wolnego? Zbierzemy małą grupkę i urządzimy sobie imprezowy rejs aż do Marathon. Powiedzmy, czterech dżentelmenów i sześć dam. Żadnych pijaków, żadnych marudów, żadnych par, ludzi o podejrzanych preferencjach, uzależnionych od aparatów fotograficznych, nikogo, kto by się opalał, nikogo, kto nie umie pływać, nikogo, kto… – Proszę, McGee. Mówię poważnie. – Ja też. – Jest pewna dziewczyna. Chciałabym, żebyś z nią porozmawiał. Parę miesięcy temu przyjęłam ją do zespołu. Jest trochę starsza niż my wszystkie. Kiedyś już tańczyła, a teraz całkiem nieźle sobie radzi, serio. Ale… myślę, że potrzebuje pomocy. I wydaje mi się, że naprawdę nie ma do kogo się zwrócić. Nazywa się Cathy Kerr. – Przykro mi, Chook. W tej chwili mam tyle pieniędzy, że starczy mi na kilka miesięcy. Pracuję najlepiej, kiedy zaczynam się już robić nerwowy. – Ale ona sądzi, że tu naprawdę chodzi o coś wielkiego. Przyjrzałem się jej uważnie. – Sądzi? – Nigdy tego nie widziała. – Co proszę? – Parę dni temu trochę się upiła i zrobiła się strasznie płaczliwa. Byłam dla niej miła, więc
wszystko mi wygadała. Ale sama powinna ci opowiedzieć. – Jak mogła stracić coś, czego nigdy nie widziała? Na twarzy Chookie pojawił się uśmiech rybaka, który widzi, że ryba chwyciła przynętę. – To naprawdę zbyt skomplikowane, żebym próbowała ci to wyjaśnić. Mogłabym coś pomieszać. Porozmawiałbyś z nią? Zrobiłbyś choć tyle, Travis? Westchnąłem. – Przyprowadź ją któregoś dnia. Podeszła do mnie zwinnym krokiem, ujęła za nadgarstek i spojrzała na mój zegarek. Oddychała teraz spokojniej. Kostium był ciemny od potu i przylegał do ciała niemal równie ciasno jak jej własna piękna skóra. Spojrzała na mnie promiennie. – Wiedziałam, że miły z ciebie facet, Trav. Będzie tu za dwadzieścia minut. – Jesteś oszustką, McCall – powiedziałem, patrząc na nią. Pogłaskała mnie po głowie. – Cathy jest naprawdę miła. Polubisz ją. Poszła na środek salonu, znów uruchomiła metronom, przejrzała notatki i powróciła do pracy. Skakała, tupała i postękiwała cicho z wysiłku. Jeśli wybierasz się na balet, nigdy nie siadaj w pierwszym rzędzie. Powróciłem do sprawdzania położenia boi nawigacyjnych i poziomu pływów, ale cała koncentracja gdzieś uciekła. Musiałem porozmawiać z tamtą kobietą, ale z całą pewnością nie zamierzałem dać się wkręcić w jakąś bezsensowną sprawę. Miałem już zaaranżowane następne zlecenie, czekało tylko, aż będę gotów. A rozrywek mi nie brakowało. Uśmiechnąłem się kwaśno. Z pewnym rozbawieniem pomyślałem o tym, że Chook zastanawiała się, skąd biorę zlecenia. Sama była żywym dowodem na to, że pojawiają się one nieustannie. Punktualnie o dziewiątej usłyszałem „ding-dong” dzwonka, który podłączyłem do przycisku na palu pomostu. Jeśli ktoś zignorowałby dzwonek, przeszedł przez mój łańcuch i po trapie, to w chwili gdy stanąłby na dużej sznurkowej macie rozłożonej na pawęży rufy, rozległoby się znaczące i złowróżbne „bong”, które natychmiast uruchamia wiele środków bezpieczeństwa. Nie lubię niespodzianek. Zbyt wiele musiałem ich przeżyć. Wyprowadzają mnie z równowagi. Wyeliminowanie wszelkiego ryzyka, które da się wyeliminować, to najrozsądniejszy sposób, by pozostać przy życiu. Włączyłem światła na pokładzie rufowym i wyszedłem z salonu od strony rufy, ze zdyszaną Chookie McCall depczącą mi po piętach. Podszedłem i odpiąłem łańcuch. Blond włosy o piaskowym odcieniu miała ostrzyżone na angielskiego nastolatka. Wielkie oczy spoglądały spod postrzępionej grzywki. Ubrała się zbyt elegancko jak na tę okazję – czerń, klipsy z perłami i mała, błyszcząca kopertówka. Chook przedstawiła nas sobie zdyszanym głosem i przeszliśmy do kabiny. Widziałem, że jak na standardy Chook, Cathy była już starszą kobietą. Miała dwadzieścia sześć, może dwadzieścia siedem lat. Brązowooka blondynka o bezradnych, smutnych oczach basseta. Wokół nich miała nieznaczne zmarszczki. W świetle salonu dostrzegłem, że czarna suknia jest trochę podniszczona. Dłonie wyglądały na nieco szorstkie. Pod lekko marszczonym dołem czarnej sukni kryły się nogi charakterystyczne dla tancerek. Pełne krągłości, wysportowane i silne. – Cathie, możesz opowiedzieć Travisowi McGee o wszystkim, tak jak opowiedziałaś mnie – zapewniła Chookie. – Już skończyłam, więc zostawię was samych i pójdę się wykąpać, jeśli
nie masz nic przeciwko, Trav. – Ależ proszę, wykąp się. Pogłaskała mnie całkiem miło za uchem, wyszła i zamknęła za sobą drzwi głównej kabiny. Widziałem, że Catherine Kerr jest bardzo spięta. Zaproponowałem jej drinka. Z wdzięcznością przyjęła burbona z lodem. – Nie wiem, co może pan zrobić – powiedziała. – To chyba niemądre. Nie wiem, czy ktokolwiek może coś zrobić. – Albo w ogóle nie ma nic, co można by zrobić, Cathy. Przyjmijmy założenie, że sytuacja jest beznadziejna, i wyjdźmy od tego punktu. – Któregoś wieczoru wypiłam za dużo po występie i powiedziałam o tym Chookie. Chyba nie powinnam była nikomu mówić. W jej lekko stłumionym, nosowym głosie wyczuwałem cień akcentu z Florida Keys, ten lekko śpiewny sposób mówienia charakterystyczny dla ludzi z wysepek. – Jestem zamężna, tak jakby – powiedziała wyzywająco. – Zniknął trzy lata temu i od tej pory się do mnie nie odzywa. Mam pięcioletniego synka, mieszka z moją siostrą w domu na Candle Key. Dlatego właśnie to śmierdząca sprawa, nie tyle ze względu na mnie, co na mojego synka Daviego. Człowiek wiele by chciał dla dziecka. Może za dużo marzyłam. Tak naprawdę to nie wiem. Trzeba im pozwalać, by dochodzili do sedna sprawy po swojemu. Upiła łyk drinka, westchnęła i wzruszyła ramionami. – Kiedy to się stało, miałam dziewięć lat. To było w czterdziestym piątym. Mój tata wrócił właśnie z wojny. Sierżant David Berry. Berry to moje panieńskie nazwisko. Nazwałam po tacie synka, choć kiedy się urodził, mój tata już od bardzo, bardzo dawna siedział w więzieniu. Powiem panu, co się według mnie stało. Kiedy tata podczas drugiej wojny światowej był za granicą, musiał wpaść na pomysł, jak zarobić. I to mnóstwo pieniędzy, tak myślę. I znalazł jakiś sposób, żeby je przywieźć do domu. Nie wiem, jak to zrobił. Służył wtedy w Chinach, Indiach i w Birmie. Nie było go dwa lata. Dużo pił, panie McGee. Był silnym mężczyzną i miał temperament. Wrócił statkiem do San Francisco. Stamtąd mieli go wysłać gdzieś na Florydę i zwolnić do cywila. Miał wrócić do nas, do domu, ale w San Francisco się upił i zabił jakiegoś żołnierza. Myślał, że go nie wypuszczą i w ogóle się z nami nie zobaczy, więc uciekł. I wrócił do domu. Jak się okazało podczas procesu, ta ucieczka nie wyszła mu na dobre. To był sąd wojskowy. Dotarł do domu w środku nocy. Kiedy wstałyśmy, był przy pomoście i po prostu patrzył na wodę. To był mglisty dzień. Powiedział matce, co się stało. I że przyjdą i go dorwą. Nigdy nie widziałam, żeby jakaś kobieta tak płakała, ani przedtem, ani potem. Przyszli po niego, tak jak powiedział, skazali na dożywocie i wysłali do więzienia w Leavenworth w Kansas. Ten wojskowy, którego zabił, był oficerem. W pierwsze Boże Narodzenie matka pojechała tam autobusem, żeby się z nim zobaczyć, i jeździła do niego w każde Boże Narodzenie aż do jego śmierci przed dwoma laty. Jak było dość pieniędzy, brała ze sobą mnie albo moją siostrę. Byłam tam dwa razy. Siostrze udało się pojechać trzykrotnie. Odpłynęła w marzenia i wspomnienia. Po krótkiej chwili wzdrygnęła się i spojrzała na mnie. – Przepraszam – powiedziała, po czym ciągnęła:
– Wtedy myślał, że prędzej czy później stamtąd wyjdzie. I chybaby go wypuścili, ale zawsze wychodziły jakieś problemy. Nie był tym typem człowieka, który potrafi przyzwyczaić się do więzienia, tak jak niektórzy. Był bardzo dumny, panie McGee. Ale muszę panu powiedzieć jedną rzecz. To było, zanim po niego przyszli. Miałam dziewięć lat, a moja siostra siedem. Siedział na ganku, obejmując nas, i opowiadał o przecudownych rzeczach, które się wydarzą, kiedy go wypuszczą. Miałyśmy mieć własne łodzie i własne konie. Miałyśmy podróżować po całym świecie. Mówił, że będziemy miały piękne sukienki, inną na każdy dzień w roku. Zawsze o tym pamiętałam. Kiedy byłam starsza, przypomniałam to matce. Myślałam, że może mnie wyśmieje, ale nie, była bardzo poważna. Powiedziała mi, że nie wolno mi nigdy o tym z nikim rozmawiać. Powiedziała, że mój ojciec jakoś to załatwi, po swojemu, i że pewnego dnia wszystkim nam będzie dobrze. Oczywiście nic podobnego się nie stało. Ale w zeszłym roku zjawił się u nas pewien człowiek, nazywał się Junior Allen. Ciągle się uśmiechał. Mówił, że spędził pięć długich lat w więzieniu w Leavenworth i dobrze zna mojego tatę. I wiedział o nas rzeczy, których mógł się dowiedzieć tylko od niego. Więc ucieszyłyśmy się, że się zjawił. Mówił, że nie ma rodziny. Piegowaty, uśmiechnięty, dużo mówił i był taką złotą rączką. Zamieszkał u nas, dostał pracę na stacji Esso, zarabiał tam i nam pomagał. Mama zaczynała już wtedy chorować, ale nie była jeszcze tak chora, by nie móc opiekować się dziećmi, kiedy Christine i ja byłyśmy w pracy. Christine to moja siostra. Dwójka jej dzieciaków i mój syn Davie, trójka małych szkrabów. Wyszłoby lepiej, gdyby Junior Allen zainteresował się Christine… Jej mąż zginął podczas huraganu w sześćdziesiątym pierwszym. Przygniotła go ściana z pustaków. Nazywał się Jaimie Hasson. Obie miałyśmy okropnego pecha, jeśli chodzi o facetów. – Próbowała się uśmiechnąć. – Czasami wszystko zwala się człowiekowi na głowę. – Bóg jeden wie, ile się na nas zwaliło. Junior Allen wybrał sobie mnie. Kiedy to się zaczęło, moja matka była już tak chora, że wcale jej to nie obchodziło. A im gorzej z nią było, tym bardziej zamykała się w sobie. Niektórzy ludzie tak mają w takim stanie. Niewiele już wokół siebie zauważała. Christine wiedziała, co się dzieje między mną a Juniorem Allenem, i powiedziała mi, że to złe. Ale on twierdził, że Wally Kerr zwiał i właściwie jest tak, jakbym była rozwódką. Mówił, że nawet nie mogę starać się o rozwód, póki nie upłynie siedem lat od momentu, kiedy Wally nie dał znaku życia. Później się dowiedziałam, że kłamał. Żyłam z Juniorem Allenem jak żona z mężem, panie McGee, i kochałam tego mężczyznę. Kiedy umarła mama, dobrze go było mieć przy sobie. To się stało przed Bożym Narodzeniem. Myła warzywa, pochyliła się nad zlewem i wydała z siebie taki dźwięk jak mały kociak. Osunęła się na podłogę, i już było po niej. Christine rzuciła pracę, bo ktoś musiał być z dzieciakami, ale póki ja i Junior Allen pracowaliśmy, starczało nam na życie. Przez cały ten czas, kiedy z nami mieszkał, jedna rzecz była dziwna. Myślałam, że to dlatego, że tak bardzo zbliżył się do taty, kiedy był w więzieniu. Chętnie o nim mówił. Nieustannie o niego pytał… o to, co lubił robić, w jakie miejsca lubił chodzić, niemal jakby próbował żyć tym samym życiem co mój tata na długo przed wojną, kiedy byłam taka mała jak Davie dzisiaj. Teraz przypominam sobie też inne rzeczy, które wtedy nie wydawały mi się tak dziwne jak teraz. Przypomniałam sobie o chatce rybackiej zbudowanej przez tatę na jakiejś wysepce, która nawet nie ma nazwy, i powiedziałam o tym Juniorowi Allenowi. Następnego dnia popłynął
tam łódką. Nie było go cały dzień. Wrócił kompletnie wykończony i w podłym nastroju. Takie drobne rzeczy. Teraz, panie McGee, wiem, że polował. Polował na to, co mój tata ukrył, cokolwiek to było. Na to coś, co przywiózł z wojny i co miało nam zapewnić te piękne sukienki, konie i podróże dookoła świata. Junior Allen wymyślał kolejne preteksty, żeby przekopać właściwie każdy kawałek podwórka. Pewnego dnia się obudziłyśmy, a on zniknął. To było pod koniec lutego. Oba słupy przy naszym starym podjeździe były wywrócone. Tata zrobił je dawno temu z koralowców. Były zbyt wielkie i okazałe jak na taki mały podjazd i nieobrobione zbyt dokładnie. Junior Allen przewrócił je, a potem zniknął, ale w gruzach, które zostały po jednym z tych słupów, coś było. Nawet nie wiem, jak to opisać. Trochę rdzy, jakaś przegniła tkanina, która kiedyś może była koloru khaki, jakiś drut, jak duży uchwyt, i rdzawy ślad w kształcie łańcuszka… no i jeszcze coś, co kiedyś mogło być jakąś pokrywką. Wziął wszystkie swoje rzeczy, wiec od razu wiedziałam, że jest tak jak z Wallym Kerrem, znowu to samo. Nie było sensu go szukać. Ale trzy tygodnie później znów się pojawił na Candle Key. Nie po to, żeby się ze mną zobaczyć. Poszedł do pewnej kobiety, pani Atkinson. Jest piękna. Ma tam jeden z tych wielkich, nowych domów i chyba musiał ją spotkać, kiedy pracował w Esso i tankował jej thunderbirda. Ludzie mi mówili, że zatrzymał się u niej w domu, że wrócił w drogich ubraniach, na własnym wielkim jachcie i od razu się do niej wprowadził. Mówili mi o tym, a potem patrzyli na mnie, żeby zobaczyć, co powiem albo zrobię. Cztery dni po tym, jak się pojawił, wpadłam na niego na mieście. Próbowałam z nim porozmawiać, ale on odwrócił się i ruszył szybko w drugą stronę. Narobiłam sobie wstydu i pobiegłam za nim. Wsiadł do samochodu tej kobiety, ale jej tam nie było. Obmacywał sobie kieszenie i klął, bo nie mógł znaleźć kluczyków, a twarz miał wykrzywioną z wściekłości. Płakałam i pytałam, dlaczego mi to robi. Nazwał mnie zepsutą małą zdzirą i powiedział, żebym wracała i schowała się na bagnach, gdzie moje miejsce, a potem odjechał z rykiem silnika. Kilka osób to widziało i słyszało, więc mieli o czym gadać. Jego łódź, wielki motorowy jacht, była zarejestrowana na niego i zacumowana przy pomoście pani Atkinson. Pani Atkinson zamknęła dom i gdzieś tym jachtem popłynęli. Teraz wiem, że nie szastała pieniędzmi i że nie mogła mu kupić takiej wielkiej łodzi. Wiem też, że kiedy Junior Allen z nami mieszkał, nie śmierdział groszem. Jednak szukał, szukał i szukał, aż wreszcie coś znalazł. A potem zniknął i wrócił z pieniędzmi. Ale nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek był w stanie cokolwiek z tym zrobić. Chookie mi powiedziała, żebym porozmawiała z panem, więc tak zrobiłam. Nie mam pojęcia, gdzie on teraz jest. Nie wiem, czy pani Atkinson to wie, chyba że wciąż jest gdzieś razem z nim. A nawet jeśli komuś udałoby się go odnaleźć, to co mógłby poradzić? – Jak się nazywała ta jego łódź i gdzie była zarejestrowana? – Nazwał ją Play Pen. Była z Miami. Łódź nie była nowa, ale dał jej nową nazwę. Pokazywał paru ludziom papiery, żeby udowodnić, że to jego jacht. Według mnie był robiony na zamówienie, miał jakieś dwanaście metrów, białe nadbudówki, szary kadłub z niebieskim pasem. – Później wyjechałaś z Candle Key? – Niedługo potem. Jeśli pracowała tylko jedna z nas, po prostu nie starczało nam pieniędzy. Kiedy byłam mała, pewna turystka zobaczyła, jak tańczę, i przyjeżdżając każdej zimy, dawała mi darmowe lekcje tańca. Zanim wyszłam za mąż, dwa lata zarabiałam na życie w Miami jako tancerka. No więc wróciłam do tego i mam dość pieniędzy, żeby wysyłać Christine. Teraz
może jakoś związać koniec z końcem. I tak nie chciałam już mieszkać na Candle Key. Spojrzała na mnie łagodnymi, przepraszającymi brązowymi oczami. Na rozmowę ze mną ubrała się w najlepsze ciuchy, jakie miała. Świat zrobił wszystko, co mógł, żeby ją pokonać i upokorzyć, ale mimo to widać było, że to twarda sztuka. Poczułem, że w irracjonalny sposób zaczynam nie lubić Juniora Allena, tego uśmiechniętego faceta. A nie funkcjonuję za dobrze, kiedy działam pod wpływem emocji. Strzegę się ich. Strzegę się też wielu innych rzeczy, takich jak plastikowe karty kredytowe, potrącenia z wypłat, programy ubezpieczeniowe, świadczenia emerytalne, konta oszczędnościowe, znaczki bonusowe, zegary kontrolne, gazety, hipoteki, kazania, cudowne tkaniny, dezodoranty, zestawienia, stawki godzinowe, partie polityczne, biblioteki, telewizja, aktorki, stowarzyszenia młodych biznesmenów, konkursy piękności, postęp i koncepcja „boskiego przeznaczenia”. Strzegę się też całego tego ponurego, znieczulającego strukturalnego bałaganu, który wznieśliśmy na kształt lśniącej budowli o tak imponującej fasadzie, że jej blask przesłania wszystko. I brutalnej rutyny, by tę budowlę utrzymać. Rzeczywistość odbija się w oczach, które wiele wycierpiały: niewypowiedziane, straszliwe oskarżenie w oczach zniszczonej, młodej kobiety, która patrzy na ciebie i na nic już nie liczy. O takich rzeczach beztroski Travis McGee nie będzie się jednak rozwodził, bo strzeże sie również wszelkiej powagi. – Pozwól mi się jeszcze nad tym wszystkim zastanowić, Cathy. – Jasne – odparła, odstawiając pustą szklankę. – Napijesz się jeszcze? – Będę już uciekać… Bardzo panu dziękuję. – Skontaktuję się z tobą przez Chook. – Jasne. Odprowadziłem ją do wyjścia. Zauważyłem drobny, wzruszający szczegół. Mimo wszystkich tych ran i przygnębienia jej krok tancerki był tak pewny, lekki i szybki, że – o dziwo – mógł uchodzić za beztroski.
2
Przeszedłem przez salon, zapukałem do drzwi i wszedłem do głównej kabiny. Świeże ubrania Chook były rozłożone na moim łóżku, a przepocony kostium leżał rzucony na podłogę. Słyszałem, jak się kąpie, pluskając się i nucąc w wannie. – Jak tam? – rzuciłem w stronę uchylonych drzwi. – Wejdź, kochanie. Wyglądam nieprzyzwoicie. Łazienka była pełna wilgoci, pary i zapachu mydła. Podstarzały sybaryta z Palm Beach, który zamówił tę łódź, by móc na niej spędzić jesień swojego życia, dodał tu wiele miłych drobiazgów. Jednym z nich była wanna, na wpół wpuszczona w podłogę, bladoniebieska, długa na dwa metry, a szeroka na ponad metr. Chook leżała rozciągnięta na całą długość, jej czarne włosy unosiły się na wodzie, falując i pieniąc się od mydła… Absolutnie niesamowite. Kiedy przywołała mnie ruchem ręki, podszedłem i usiadłem na szerokiej krawędzi w nogach wanny. Przypuszczam, że Chook ma jakieś dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery lata. Na oko wydaje się trochę starsza. Jej twarz ma w sobie tę surowość, jaką widuje się na starych zdjęciach Indian z Wielkich Równin. W najlepszych chwilach to pełna mocy, charakterystyczna twarz, promieniująca godnością i siłą. W najgorszych przypomina twarz chłopaka z Dartmouth, przebranego do występu w jakimś komicznym chórku. Jednak jej ciało, w sytuacji intymniejszej, niż kiedykolwiek miałem okazję je widzieć, było niezrównanie, bezlitośnie kobiece, zmysłowe i lśniące, krągłe, a pod cieniutką warstewką tłuszczu – całkiem nieźle umięśnione. Stanowiła wyzwanie, ale nie znałem warunków. Wiedziałem tylko, że w większości przypadków są to warunki, na jakie w ostatecznym rozrachunku człowiek nie może sobie pozwolić, nie z takimi kobietami, które – jak Chook – mają tę szczególną siłę, charakter i wymagania. Prowokowała mnie, ale była w tym mniej śmiała, niż jej się wydawało. – I co z Cathy? – spytała, starając się, by jej głos brzmiał naturalnie. – Dostała w życiu trochę w kość. – To pewne. Ale jak, pomożesz jej? – Musiałbym się najpierw sporo dowiedzieć. Kto wie, czy nie za dużo. Może zajęłoby mi to zbyt wiele czasu i okazało się zbyt kosztowne. – Ale nie jesteś w stanie tego określić, dopóki nie sprawdzisz? – Mógłbym po prostu zgadywać. – I nic z tym nie zrobić? – A dlaczego to dla ciebie takie ważne, Chook? – Lubię ją. A było jej ciężko. Świat jest pełen sympatycznych ludzi, którzy regularnie dostają kopa w brzuch. Są podatni na katastrofy. Coś idzie nie tak. Niebo zaczyna walić im się na głowę. I nie da się tego tak po prostu odwrócić. Chlapnęła lekko wodą i skrzywiła się. Lewą ręką opierałem się o krawędź wanny. Nagle
Chook uniosła długą, parującą, lśniącą nogę i stanowczym ruchem położyła ociekającą bosą stopę na grzbiecie mojej dłoni. Dziwnie oplotła palcami nogi mój nadgarstek i z lekkim przerażeniem własną śmiałością w oczach odezwała się ochrypłym głosem: – Woda jest wspaniała. To już było trochę za bardzo wymuszone. – Kogo ty próbujesz udawać? Wzdrygnęła się. – Nie rozumiem, dlaczego tak mówisz. – Jesteś Chookie McCall, bardzo stanowcza, ambitna i niezbyt skłonna do spontanicznych reakcji. Przyjaźnimy się od kilku miesięcy. Próbowałem cię podrywać, na samym początku, a ty mnie bardzo miło i zdecydowanie postawiłaś do pionu. A więc kogo próbujesz udawać? To chyba uczciwe pytanie. Cofnęła stopę. – Musisz być takim sukinsynem, Trav? Może akurat dziś zareagowałam spontanicznie. Dlaczego musisz wszystko podawać w wątpliwość? – Bo znam cię, i może już wystarczy zranionych ludzi. – A co to niby ma znaczyć? – Chook, dziecko, nie jesteś dostatecznie trywialna na seks dla sportu. Jesteś trochę bardziej złożona. A więc to przyjemne i nieoczekiwane zaproszenie z pewnością jest częścią jakiegoś planu albo wiąże się z zamiarami na przyszłość. Wyraz jej oczu zmienił się na tyle, bym zdał sobie sprawę, że trafiłem w dziesiątkę. – Cokolwiek to było, kochanie, nieźle to spieprzyłeś. Uśmiechnąłem się do niej. – Moja droga, jeśli chodzi ci o czystą rozrywkę, bez żadnych roszczeń, ustaleń czy dozgonnych ślubów, jestem do twoich usług. Lubię cię. Lubię cię na tyle, że nie mam ochoty cię w coś pakować, chociaż w tej chwili to piekielnie silna pokusa. Ale myślę, że musiałabyś zanadto oszukiwać samą siebie, bo jak już mówiłem, jesteś bardziej złożoną kobietą. I silną. A ja nie jestem częścią twojej przyszłości, przynajmniej nie w sensie emocjonalnym. – Wstałem i spojrzałem na nią z góry. – Teraz już znasz zasady. Decyzja należy do ciebie. Wystarczy słowo. Wróciłem do salonu. Pomyślałem o swoim niezłomnym charakterze, po czym zacząłem się zastanawiać, czy byłoby to praktyczne i zabawne, gdybym walnął teraz głową w ścianę. Paznokcie pozostawiły interesujące ślady w kształcie półksiężyca po wewnętrznej stronie mojej dłoni. Moje uszy się wydłużyły, niemal urosły im włochate czubki i gdy tak chodziłem tam i z powrotem po kajucie, wciąż kierowały się w jej stronę, nasłuchując nieśmiałego wezwania. Kiedy wreszcie wyszła, miała na sobie białe spodnie i czarną bluzkę, a ciemne, wilgotne włosy związała czerwoną chustką. W niewielkiej płóciennej torbie upchnęła swoje akcesoria tancerki. Wydawała się zmęczona, onieśmielona i zrezygnowana. Podeszła powoli i zerkając na mnie raz po raz, starała się zajrzeć mi głębiej w oczy. Ubranie ją wyszczupla, ukrywając dojrzałość. Ująłem jej podbródek i pocałowałem miękkie, ciepłe, pokorne indiańskie usta. – O co w tym wszystkim chodzi? – spytałem.
– Pokłóciłam się z Frankiem, i to dość paskudnie. Więc chyba próbowałam coś sobie udowodnić. Teraz czuję się jak idiotka. – Niepotrzebnie. Westchnęła. – Ale gdyby skończyło się inaczej, czułabym się jeszcze gorzej. Tak myślę. Prędzej czy później. Więc dzięki, że byłeś bystrzejszy ode mnie. – To nie było łatwe, moja droga. Skrzywiła się. – Co jest ze mną nie tak? Czemu nie mogę zakochać się w tobie zamiast w nim? Jest naprawdę okropnym facetem. Czuję się przy nim jakaś upodlona. Ale kiedy wchodzi do pokoju, czasami mam wrażenie, że zaraz zemdleję z miłości. To chyba dlatego… dlatego tak współczuję Cathy. Frank jest moim Juniorem Allenem. Proszę, pomóż jej. Powiedziałem jej, że się nad tym zastanowię. Odprowadziłem ją do jej małego samochodu, w słodką, gorącą noc, i patrzyłem, jak odjeżdża, unosząc swą nietkniętą dojrzałość z powrotem do gburowatego Franka. Czekałem na szum aplauzu, fanfary, na przemówienie i medal. Słuchałem szepczącego plusku wody uderzającej o kadłub, cichego pomruku samochodów na gładkim asfalcie, który oddziela wielką marinę od plaży publicznej, strzępów muzyki mieszającej się w nonsens, śmiechów na łodziach, rozmazanej harmonii alkoholu i pieśni moskitów nad moim karkiem. Kopnąłem w betonowy pomost, aż poczułem ból w palcach u nogi. To są lata wesołych imprez, które wydają się wyraźnie oszukańcze. Podobno w tym miejscu aż roi się od cudownie amoralnych króliczków, dla których seks jest przyjemną towarzyską przysługą. Nowa kultura. I faktycznie są obecne, i to na pęczki, ale – o dziwo – jest w tym coś niesmacznego. Kobieta, która się nie pilnuje i nie ceni, nie może przedstawiać wielkiej wartości dla kogokolwiek. Staje się drobną, miłą wygodą, jak ręcznik dla gościa. A milutkie rzeczy, jakie ci mówi, westchnienia, popiskiwania i uniesienia są równie nienaturalne jak inicjały wyszywane na tych ręcznikach. Jedynie kobieta obdarzona dumą, nietrywialna, taka, w której są jakieś emocje, autentycznie zasługuje na to, żeby się z nią kochać. I są tylko dwa sposoby na zdobycie takiej kobiety. Albo kłamiesz i niszczysz ten związek własną podstępnością, albo akceptujesz zaangażowanie, odpowiedzialność za uczucia i trwałość, jakiej ona z natury musi pragnąć. „Kocham cię” można wypowiedzieć tylko na dwa sposoby. Ale poczucie, że coś się dzieje, również jest życiową potrzebą. Zorientowałem się, że powoli zmierzam w stronę wielkiego, luksusowego jachtu, na którym Alabama Tiger wydaje niekończące się przyjęcie. Powitały mnie niewyraźne okrzyki. Obracałem w dłoni drinka, byłem sympatyczny do bólu, odpowiednio tajemniczy i dowcipny, i uważnie obserwowałem relacje w grupie, aż do chwili, gdy byłem w stanie zidentyfikować dwie możliwości. Zdecydowałem się na kwitnącą rudowłosą z Waco w „Tejksasie”, nazywała się Molly Bea Archer. Ostrożnie oddzieliłem ją od stada i podpitą i chętną powlokłem na Busted Flush. Uznała, że to urocza stara łódź. Chodziła dookoła, piejąc z zachwytu na widok różnych szczegółów jej wyposażenia. Przypominała kociaka, tak jak one wszystkie, aż do chwili, gdy zostaną skonfrontowane z nieubłaganą rzeczywistością pójścia do łóżka, a wtedy zabrała się do wypełniania swoich drobnych obowiązków towarzyskich z nabytą wprawą i naturalną gorliwością. Odpoczywaliśmy i wymienialiśmy
niezbędne komplementy, a ona opowiedziała mi o swoim strasznym problemie: czy wrócić na Baylor na ostatni rok studiów, czy też wyjść za mąż za pewnego sympatycznego starszego pana, który jest w niej strasznie zakochany… Albo może przyjąć wspaniałą pracę w Houston w takiej niewielkiej, sympatycznej firmie ubezpieczeniowej? Westchnęła, pocałowała mnie jak siostra i przyjaźnie poklepała, potem wstała, poprawiła makijaż, wbiła się z powrotem w szorty i bluzeczkę na ramiączkach, a gdy przygotowałem dwa świeże drinki w szklankach, które przynieśliśmy z łodzi Tigera, odprowadziłem ją z powrotem na imprezę i zostałem tam jeszcze piętnaście minut w ramach uprzejmości. Leżąc sam w mroku łóżka, poczułem się smutny, apatyczny, stary i oszukany. Molly Bea była równie zaangażowana jak jedna z tych gumowych lalek, jakie marynarze kupują w japońskich portach. I w tym mroku zacząłem myśleć o brązowych pokornych oczach Cathy Kerr, szczerze spoglądających spod grzywy jasnych włosów. Molly Bea, o twardych białych piersiach lekko obsypanych złocistymi piegami, nigdy nie zostanie tak upokorzona przez życie, ponieważ nie potrafiłaby się równie głęboko zaangażować w mięsistą surowość życia. Nigdy nie padnie ofiarą swoich złudzeń, ponieważ nie są dla niej istotne. Zawsze znajdzie sobie nowe, kiedy stare się już zużyją. Tymczasem Cathy tkwi w swoich złudzeniach. W złudzeniu miłości, magicznie przemienionym we wspomnienie wstydu. Być może gardziłem tą częścią siebie, którą można by nazwać Juniorem Allenem. Jakież zaskoczenie wzbudziłyby te nocne myśli w beztroskich towarzyszach wesołego Travisa McGee, tego wielkiego, opalonego, wyluzowanego obiboka żyjącego sobie na jachcie, tego jasnookiego podrywacza z nastroszonymi włosami, zabójcy małych dzikich rybek, włóczącego się po plażach, popijającego gin i szukającego świętego spokoju dowcipnisia, obrazoburcy, niedowiarka lubiącego dyskusje, z obitymi kostkami u rąk i bliznami, wyrzutka uporządkowanego społeczeństwa. Ale litość, oburzenie i poczucie winy to uczucia, które najlepiej jest ukryć przed wesołym towarzystwem. Wyciągaj je w nocy. McGee, naprawdę wiesz, jak żyć, stary przyjacielu. Wspaniały stary kumplu. To miał być spokojny wieczór spędzony w domu. I było tak, dopóki nie wkroczyła w niego Cathy Kerr, przynosząc ze sobą niepokój. W końcu mogłem przed samym sobą przyznać, że ta drobna gumowa przygoda z rudą z „Tejksasu” zdarzyła się nie dlatego, że odmówiłem sobie igraszek z Chook w pianie i bąbelkach, ale ponieważ próbowałem zignorować wyzwanie, jakie postawiła przede mną Cathy. Mogłem sobie pozwolić na to, by spokojnie dryfować przez wiele miesięcy. Teraz jednak Cathy obudziła we mnie niepokój, oburzenie i zaczątki tej wstydliwej potrzeby, by wdrapać się na mojego kulawego białego rumaka, otrzepać zbroję z rdzy, unieść pogiętą starą kopię i wrzasnąć „hurra!”. Po podjęciu decyzji natychmiast zasnąłem.
3
Następnego ranka załatwiłem pranie, a potem odpiąłem rower i popedałowałem do garażu, gdzie dla ochrony przed słońcem i słonym morskim powietrzem trzymałem Miss Agnes. Na starość potrzebuje czułej, troskliwej opieki. Myślę, że jest jedynym rolls-royce’em w Ameryce, który przerobiono na pick-upa. Miss Agnes to rocznik 1936 i najwyraźniej któremuś z jej poprzednich właścicieli przydarzyła się jakaś nieprawdopodobna katastrofa, która zniszczyła górną część jej tyłu. Rozwiązał ten problem w niesamowity sposób. Miss Agnes jest dość duża, a mimo brutalnej operacji, jakiej została poddana, zachowała rodzinną cechę, dzięki której przez cały dzień może jechać sto trzydzieści kilometrów na godzinę w upiornej ciszy. Jakiś inny kretyn kazał ją przemalować na straszny, elektryzujący błękit. Gdy zobaczyłem ją przycupniętą, zawstydzoną, w tylnym rzędzie na gigantycznym parkingu salonu samochodowego, natychmiast ją kupiłem i nazwałem po mojej nauczycielce z czwartej klasy, której włosy miały ten sam niebieski odcień. Miss Agnes zawiozła mnie autostradą do Miami, gdzie rozpocząłem obchód po firmach sprzedających jachty, by zadać im moje podstępne pytania. Po kanapce zjedzonej na lunch wreszcie znalazłem firmę, która go sprzedała. Kimby-Meyer. Według ich danych niejaki Ambrose A. Allen zakupił w marcu dwunastometrowy robiony na zamówienie jacht. Jako adres podał im hotel Bayway. Człowieka, który zajmował się sprzedażą tej łodzi, nie było. Nazywał się Joe True. Czekając, aż wróci, zadzwoniłem do Bayway. Nie mieszkał u nich żaden A.A. Allen. Joe True pojawił się o wpół do trzeciej. Rozsiewał wokół woń dobrego burbona. Był nerwowym, żylastym człowieczkiem, który podkreślał każdą uwagę mrugnięciem i krzywym uśmiechem, jakby właśnie opowiedział jakiś kawał. Zmartwił się trochę na wieść, że nie jestem potencjalnym klientem, rozpromienił się jednak, gdy zaproponowałem, że postawię mu drinka. Poszliśmy do pobliskiej knajpy, gdzie wszyscy świetnie go znali, i zanim jeszcze zdążyliśmy usiąść na barowych stołkach, stał już przed nim drink. – Szczerze mówiąc, to nie wyglądał mi na klienta – powiedział Joe True. – Człowiek uczy się rozpoznawać ludzi, którzy kupują takie łodzie. Ten cały pan Allen wyglądał i zachowywał się raczej jak wynajęty załogant, jakby załatwiał coś dla swojego szefa. Brud pod paznokciami. Tatuaż na nadgarstku. Sprawiał wrażenie strasznego twardziela, opalony, barczysty i silny. I przez cały czas się uśmiechał. Pokazałem mu kilka jachtów, a on tak szybko przeszedł do rozmów o cenie, że zacząłem go taktować poważnie. W końcu zdecydował się na Jessicę III. Pod taką nazwą była wcześniej zarejestrowana. – Dobra łódź? – Świetna, panie McGee. Była sporo używana, ale utrzymana w doskonałym stanie. Dwa silniki po sto pięćdziesiąt pięć koni, po kapitalnym remoncie. Niezły kompromis pomiędzy zużyciem paliwa a prędkością. Dobrze wyposażona. Zbudowano ją w pięćdziesiątym szóstym, jeśli dobrze pamiętam. Dobra przy wzburzonym morzu. Wypłynęliśmy nią. Popływał nią trochę i mu się spodobała. Kiedy wracaliśmy, wystraszył mnie na śmierć. Myślałem, że zerwie-
my jakieś piętnaście metrów pomostu! Ale dokładnie we właściwej chwili włączył wsteczny. Stałem na dziobie i dobiliśmy do pomostu tak delikatnie, jak całuje dziewczyna. A kiedy robił przegląd łodzi, świetnie wiedział, na co zwracać uwagę. Nie potrzebował żadnej ekspertyzy. I od razu ją kupił. Równo za dwadzieścia cztery tysiące. – W gotówce? Joe True podsunął swoją szklankę barmanowi i popatrzył na mnie. – Powiedz mi może jeszcze raz, o co ci tak właściwie chodzi? – Próbuję go namierzyć, Joe. W ramach przysługi dla wspólnego przyjaciela. – Trochę się denerwowałem w związku z tą sprzedażą i wspomniałem o tym panu Kimby’emu, a on sprawdził wszystko ze swoim adwokatem. Nieważne, skąd Allen wziął te pieniądze; nikt się nie może do nas przyczepić. – A dlaczego się denerwowałeś? – Nie wyglądał ani nie zachowywał się jak facet, który ma tyle forsy, to wszystko. Ale kto wie? Nie pytałem go, skąd ją ma. Może jest jakimś ekscentrycznym finansistą? Może jest oszczędny? Faktem jest, że miał pięć czeków bankowych. Każdy z innego banku, ale wszystkie z Nowego Jorku. Cztery były po pięć tysięcy dolarów, a jeden na dwa tysiące pięćset. Różnicę dopłacił studolarowymi banknotami. Była umowa, że zmienimy nazwę na taką, jak sobie życzył, załatwimy za niego papierkową robotę i jeszcze parę innych drobiazgów. Nic wielkiego, pomalujemy szalupę, wymienimy łańcuch od kotwicy, tego typu rzeczy. Kiedy to robiliśmy, nasz bank oświadczył, że czeki są w porządku, więc spotkałem się z Allenem na nabrzeżu i dałem mu papiery, a on odebrał łódź. Ten gość ani na chwilę nie przestawał się uśmiechać. Jasne, kręcone włosy, całkiem spłowiałe od słońca, małe jasnoniebieskie oczka… i non stop się uśmiechał. Po sposobie, w jaki radził sobie z łodzią, doszedłem do wniosku, że tak naprawdę kupił ją dla kogoś innego, choć zarejestrował ją na siebie. Może jakiś układ związany z podatkami albo coś w tym stylu. To znaczy, tak to wyglądało, bo każdy czek pochodził z innego banku. Gość był świetnie ubrany, ale te ciuchy jakoś do niego nie pasowały. – I od tamtej pory go nie widziałeś? – Ani nie widziałem, ani się nie odzywał. Chyba był zadowolony z transakcji. – Ile on ma lat według ciebie? Joe True zmarszczył czoło. – Trudno powiedzieć. Gdybym miał zgadywać, postawiłbym na jakieś trzydzieści osiem. I jest w świetnej formie. Niesamowicie zręczny i szybki. Zeskoczył z tej łodzi jak kot i zdążył się uporać z cumą rufową i szpringiem, kiedy ja zajmowałem się cumą dziobową. Postawiłem Joemu trzeciego drinka i zostawiłem go w otoczeniu drogich mu przyjaciół. Junior Allen zaczął nabierać kształtów. I zaczynał wyglądać trochę straszniej. Opuścił Candle Key pod koniec lutego z czymś o dużej wartości, udał się do Nowego Jorku i – cokolwiek to było – udało mu się to coś zamienić na gotówkę, całość albo jakąś część. Kilka tygodni później był już z powrotem w Miami, kupił sobie niezły morski sprzęt i wrócił na Candle Key, by odwiedzić tę całą Atkinson. Ten powrót oznaczał sporą pewność siebie. Albo lekkomyślność. Facet z kryminalną przeszłością nie powinien się afiszować pieniędzmi, zwłaszcza w okolicy, w której rozżalona kobieta mogłaby go wydać. Chociaż z drugiej strony ten manewr z łodzią był całkiem niezły. Dzięki temu miał gdzie mieszkać. Z dobrymi papierami i jachtem zdolnym przejść inspekcję straży przybrzeżnej nie
musiał się spodziewać zbyt wielu kłopotliwych pytań. Ludzie, którzy swoje ulotne życie spędzają na dwunastometrowym jachcie, są z góry uważani za niewinnych. Sam odkryłem, że Busted Flush jest wyjątkowo miłą kwaterą dla zbuntowanych. W ten sposób człowiek omija większość bagna, odpowiada na mniej pytań i może odpłynąć z następnym przypływem. Był jednak pewien haczyk, i być może Junior Allen o tym nie wiedział. Urzędnicy skarbowi żywo interesują się wszystkimi zarejestrowanymi jednostkami powyżej siedmiu metrów długości. Lubią dokładnie sprawdzać, czy nie zostały kupione za ich pieniądze. Transakcja taka jak ta mogła zaintrygować jakiegoś upartego człowieczka z Jacksonville i wzbudzić w nim gwałtowne pragnienie, by pogawędzić sobie z takim przyjezdnym jak pan Ambrose A. Allen. Tylko że najpierw musiałby go odnaleźć. Zastanawiałem się, czy mnie uda się to wcześniej. Zajrzałem do hotelu Bayway. Był to hotel na stałym lądzie, mały, spokojny i dyskretnie luksusowy. Niewielki hol przypominał salon w prywatnym domu. Drobny, blady pracownik wysłuchał moich pytań, po czym odpłynął w cienie korytarza i długo go nie było. Wrócił i powiedział, że A.A. Allen zatrzymał się u nich na pięć dni w marcu tego roku, a wyjeżdżając, nie podał, dokąd się udaje. Gdy się u nich meldował, jako adres korespondencyjny podał skrytkę pocztową na Candle Key. Mieszkał pod numerem 301, w jednym z mniejszych apartamentów. Wymieniliśmy uśmiechy. Pracownik filigranową piąstką stłumił ziewnięcie, a ja wyszedłem z cienistego chłodu w wilgotne, upalne, wypełnione hałasem powietrze popołudniowego Miami. Następnym pytaniem było: co wybrać? Nie chciałem za szybko znaleźć się zbyt blisko Juniora Allena. Gdy śledzi się zwierzynę, miło jest wiedzieć, co jada, gdzie chodzi do wodopoju i gdzie ma leże, a zwłaszcza czy ma jakieś wyjątkowo paskudne nawyki, jak na przykład zataczanie kręgu, by móc śledzić prześladowcę. Nie znałem jeszcze wszystkich pytań, jakie pragnąłem postawić, ale wiedziałem, gdzie szukać odpowiedzi: u Cathy, jej siostry, pani Atkinson i może jeszcze u paru ludzi z Kansas. I mogłoby się okazać ciekawe, gdybym namierzył kogoś, kto dawno temu, podczas wojny, służył z sierżantem Davidem Berrym. Najwyraźniej sierżant wymyślił sobie lukratywną wojenkę. Minęła już czwarta i wciąż zastanawiałem się nad pytaniami, jakie chciałem zadać Cathy, ruszyłem więc z powrotem na moją łódź. Zaparkowałem Miss Agnes niedaleko; wiedziałem, że tego wieczoru będę jej jeszcze potrzebować, by pojechać na spotkanie z Cathy Kerr. Rozebrałem się do kąpielówek i przez całą godzinę pracowałem na pokładzie Busted Flush. Zdjąłem zniszczone płótno na bakburcie przy pokładzie słonecznym i wymieniłem je na zamówiony nylon, mocując mosiężne oczka do relingu i małych knag pokładowych. Żar lał się z nieba, a ze mnie lał się pot. Jeszcze tylko jeden odcinek i zatoczę pełne koło, a wtedy zakryję tym winylem cały pokład słoneczny; jaka to mądra imitacja pokrycia tekowego. Może, po wielu latach wysiłku, osiągnę to, że wystarczy zaledwie czterdzieści godzin tygodniowo, by utrzymać pokład w porządnym stanie. Busted Flush zdobyłem podczas prywatnej gry w pokera w Palm Beach. Trzydzieści godzin intensywnego wysiłku, non stop. Po dziesięciu godzinach zostało mi już tylko to, co leżało na stole, jakieś tysiąc dwieście dolarów. Miałem dwie dwójki – zasłoniętą treflową i odkrytą kierową. Potem dostałem trzy kiery – trójkę, siódemkę i dziesiątkę. W grze zostało nas trzech. Wtedy już wiedzieli, jak gram, wiedzieli, że muszę mieć pary albo trzymać na ręce asa lub
króla. Patrzyłam na gracza z parą ósemek. Drugi jako ostatnią kartę dostał czwórkę do pary. Czwórki sprawdziły ósemki, a ja, siedząc między nimi, podniosłem stawkę o tyle, ile było na stole, czyli o sześćset dolarów. Ten od ósemek zastanawiał się zbyt długo. Doszedł do wniosku, że nie próbuję blefować, bo byłoby to zbyt przejrzyste, a przy stanie moich finansów także zbyt ryzykowne. Wykombinował, że tylko udaję, że blefuję, a w rzeczywistości mam silną kartę – kolor albo ubezpieczenie w postaci asa lub króla kier. Na szczęście żadna z tych dwóch kart nie leżała na stole. Rzucił karty. Ten z czwórkami miał wprawdzie dwie pary, ale niechętnie doszedł do tego samego wniosku co tamten. Złożyłem karty i rzuciłem je rozdającemu, lecz ta, która leżała na stole zakryta, zahaczyła o mój palec i się odwróciła. Czarna dwójka. Wiedziałem, że zapamiętają ten mój kierowy blef i że od tej pory będą mnie przebijali, widząc, że jakoby mam świetne karty. I tak właśnie robili przez kolejne dwadzieścia godzin, a mnie karta szła jak nigdy. Grałem z facetami nadzianymi od pokoleń. W ciągu ostatnich kilku godzin największemu przegranemu pożyczyłem dziesięć tysięcy pod zastaw łodzi, kiedy je przegrał, dałem mu kolejne dziesięć, a gdy i te stracił, łajba była moja. Gdy poprosił mnie o kolejnych dziesięć, proponując mi w zastaw swoją małą brazylijską kochankę, jego przyjaciele zabrali go i uspokoili, a gra dobiegła końca. Nazwałem łódź Busted Flush (schrzaniony kolor) na cześć rozdania, które zapoczątkowało moją passę, i sprzedałem starą łajbę, bo robiło mi się już na niej za ciasno. Po pracy fizycznej zrobiłem sobie kąpiel w letniej wodzie i delektowałem się schłodzonym dos equis, ciemnym meksykańskim piwem, z którym nic nie może się równać. A potem przebrałem się odpowiednio na upalną letnią noc. Dokładnie o zmroku zaczęła mnie wołać Molly Bea; z wysokim kieliszkiem w dłoni, słodko podchmielona, zaróżowiona od słońca, prowadziła ze sobą ciemnowłosą cudowną chichotkę, by pokazać jej moją śliczną starą łódź. Chichotka miała na imię Conny i nie była z „Tejksasu”, tylko z „Njowego Rlanu”, ale była podobna, nastawiona na gierki, igraszki i dziewczęce psoty, i dawała mi do zrozumienia – spojrzeniami i aluzjami – że dowiedziała się o mnie wszystkiego od Molly, że dostała jej zgodę, wystartowała do mnie i wygrała. Była gotowa przenieść się do mnie, a Molly Beę odesłać z powrotem Tigerowi. Po oprowadzeniu dziewcząt po jachcie pozbyłem się ich obu, zamknąłem łódź i poszedłem do knajpy w centrum, gdzie po lokalnych cenach sprzedają steki dla turystów. Następnie przeniosłem się do Mile O’Beach, do Bahama Rum, gdzie gwiazdą był Joey Mirris, i akurat z okazji letniego sezonu można tu było posłuchać ujmujących serce ballad Sheilagh Morraine oraz popatrzeć na Chookie McCall i jej Tancerki z Wysp. Poniedziałki były tylko dla członków klubu. Joey Mirris był pozbawionym smaku, bezczelnym gościem o wulgarnym dowcipie i sprośnych gagach. Zespół był pospiesznie zebrany, bardzo głośny i bardzo znudzony. Sheilagh Morraine miała słodki, szczery, przeciętny głosik, drewniane gesty i mimikę i zapierające dech w piersiach ciało – 100-60-90 – które przyodziała w kostium wyglądający tak, jakby zrobiono go z mokrych pajęczyn. Ale Chook i jej sześciopak były niezłe. To ona zaprojektowała kostiumy, oświetlenie, scenografię i choreografię, starannie dobrała dziewczyny i bezlitośnie je wytrenowała. Tancerki miały trzy występy w ciągu wieczoru i to właśnie one przyciągały klientów. Adam Teabolt, właściciel i kierownik klubu, świetnie o tym wiedział.
Pomieszczenie było dość spore, na występie o ósmej było około siedemdziesięciu gości. Znalazłem stołek na końcu wysokiego baru, i próbując nie zauważać Mirrisa i Morraine, skupiłem się tylko na Tancerkach z Wysp. Garderoba całej siódemki zmieściłaby się w jednym meloniku. W niebieskim oświetleniu zobaczyłem Cathy Kerr, tańczącą w idealnym rytmie z resztą grupy, z przyklejonym uśmiechem na twarzy. Jej ciało było sprawne i zręczne, lekkie, muskularne i szybkie. Dobre tancerki nie mają tłuszczyku. Nie ma na niego miejsca, ani czasu, by się pojawił. Wysiłek sprawiał, że wyćwiczone złociste ciała połyskiwały od potu. Znudzeni muzycy robili, co mogli, dla tancerek Chook. No i stałym punktem programu była dowcipna satyra wyśmiewająca wszystkie lokalne zwyczaje. Po występie o ósmej wysłałem Cathy liścik i przeszedłem do hotelowej kawiarni. Dołączyła do mnie pięć minut później, ubrana w smutną bluzeczkę i tanią spódnicę, z mocnym scenicznym makijażem na twarzy. Usiedliśmy przy stoliku w kącie. Przez szklaną ścianę widziałem oświetlony basen i wieczornych pływaków. – Spróbuję zobaczyć, czy dam radę coś z tym zrobić, Cathy. Brązowe oczy patrzyły na mnie badawczo. – Bardzo to doceniam, panie McGee. – Trav. To skrót od Travis. – Dziękuję, Trav. Myślisz, że będziesz w stanie coś zrobić? – Nie wiem. Ale musimy zawrzeć jakąś umowę. – Na przykład jaką? – Twój ojciec coś ukrył, a Junior Allen to odnalazł. Jeśli się dowiem, co to jest lub co to było i gdzie to zdobył, być może się okaże, że istnieje ktoś, do kogo to powinno wrócić. – I tak nie chciałabym nic kradzionego. – Cathy, jeśli uda mi się cokolwiek odzyskać, odliczę swoje koszta, a tym, co zostanie, podzielę się z tobą. Po połowie. Zastanowiła się nad tym. – To chyba będzie fair. W tej chwili i tak nic nie mam. – Ale nie możesz nikomu wspomnieć o naszej umowie. Jeśli ktoś będzie cię o mnie pytał, jestem po prostu przyjacielem. – Myślę, że chyba jesteś. Ale co z twoimi kosztami, jeśli nic ci się nie uda odzyskać? – To już moje ryzyko. – Mam nadzieję, że na koniec nie będę ci jeszcze czegoś winna. Dobry Boże, i tak już mnóstwu ludzi jestem coś winna. Nawet Chookie. – Chciałbym ci zadać kilka pytań. – Strzelaj, Trav. – Znasz kogoś, kto służył w wojsku z twoim ojcem? – Nie. Wiem tylko, że chciał latać. Po to się zaciągnął. Ale był albo za stary, albo nie dość wykwalifikowany czy coś w tym stylu. Zaciągnął się w tysiąc dziewięćset czterdziestym drugim. Miałam sześć lat, kiedy wyjechał. Szkolili go gdzieś w Teksasie, a w końcu dostał się do… coś z Tranzytem Powietrznym… Albo coś takiego. – ATC? Air Transport Command? – O właśnie! Tak to się nazywało. I w ten sposób latał. Nie był pilotem, ale regularnie latał. Awansował na dowódcę załogi pokładowej, tam, w Chinach, Indiach i Birmie. I dobrze mu
szło, ponieważ dostawaliśmy wtedy od niego pieniądze. Co jakiś czas przychodziły przekazy po sto dolarów. Kiedyś nawet się zdarzyło, że przyszły trzy naraz. Mama oszczędzała, jak mogła, na czas, kiedy tata już wróci. I okazało się, że to była dobra decyzja. – Ale nie znasz nikogo, z kim służył? W zamyśleniu zmarszczyła czoło. – Czasami w listach były nazwiska. Nie pisał dużo. Moja matka zachowała te listy, ale nie wiem, czy po jej śmierci Christy ich nie wyrzuciła. Może wciąż są w domu. Czasem pojawiały się w nich nazwiska. – Mogłabyś pojechać tam ze mną jutro i to sprawdzić? – Chyba tak. – Chciałbym poznać twoją siostrę. – Dlaczego? – Chcę usłyszeć, co ona ma do powiedzenia o Juniorze Allenie. – Powie, że w kółko powtarzała mi to samo. Nie za bardzo go lubiła. Mogę powiedzieć siostrze, że próbujesz nam pomóc? – Nie. Wolę, żebyś tego nie robiła, Cathy. Powiedz jej po prostu, że jestem przyjacielem. Wymyślę jakiś sposób, żeby zaczęła mówić o Allenie. – Czego możesz się od niej dowiedzieć? – Może niczego. Ale może są jakieś rzeczy, których nie zauważyłaś. – Dobrze będzie zobaczyć się z Daviem. – Dlaczego Allen trafił do więzienia? – Mówił, że to było wielkie nieporozumienie. Zaciągnął się do wojska i chciał zostać zawodowym żołnierzem. Służył w kwatermistrzostwie. Mieli tam łodzie, tak jak w marynarce, te, którymi on się zajmował, to były małe łodzie, takie szybkie łodzie ratunkowe. A potem zaczął się zajmować zaopatrzeniem, a w pięćdziesiątym siódmym złapali go, bo sprzedał mnóstwo państwowej własności jakiejś prywatnej firmie. Mówił, że owszem, robił to, ale tylko trochę, nie na taką skalę, jak twierdzili. Zrzucili całą winę na niego, karnie usunęli go z wojska i skazali na osiem lat w Leavenworth. Wyszedł po pięciu. Siedział tam w jednej celi z moim tatą i mówił, że przyjechał nam pomóc, bo mój tata go o to prosił. To było kłamstwo. – A skąd pochodził? – Spod Biloxi. Wychował się na łodziach. To dlatego dostał taki przydział. Mówił, że nie ma tam już żadnej rodziny. – I zakochałaś się w nim? Spojrzała na mnie dziwnie, jakby zmieszana. – Nie wiem, czy to była miłość. Nie chciałam, żeby mnie tak po prostu miał, tam, w domu, kiedy wciąż żyła moja matka i byli tam Davie, Christine i jej dwójka dzieciaków. Było mi wstyd, ale jakoś nie umiałam się powstrzymać. Dziś nie potrafię zrozumieć, jak to się mogło stać. Trav, miałam męża, a oprócz niego i Juniora Allena jeszcze jednego faceta, ale mój mąż i ten drugi byli zupełnie inni niż Junior Allen. Nie wiem, jak to powiedzieć obcemu człowiekowi, nie robiąc sobie jeszcze większego wstydu. Ale jeśli będziesz to o nim wiedział, może ci się to do czegoś przyda. Za pierwszym razem mnie zmusił. Owszem, był czuły i kochający, ale dopiero potem, kiedy mnie przepraszał. Rzucał się na mnie jak jakieś zwierzę i robił to za ostro i za często. Mówił, że zawsze tak miał, że niby nie potrafi się powstrzymać. A po jakimś
czasie zmienił mnie i już nie wydawało mi się, że jest za ostro. I było mi wszystko jedno, ile razy się na mnie rzucał albo kiedy. To się zmieniło w jakiś sen, z którego nie potrafiłam się obudzić, cały czas czułam się słaba, rozmarzona i ogłupiała, ani trochę mnie nie obchodziło, co ktoś sobie może pomyśleć, ważne było tylko to, że on chciał mnie, a ja jego. Jest bardzo silnym facetem i przez cały ten czas, kiedy byliśmy razem, ani na chwilę nie zwolnił tempa. Jeśli zrobisz coś takiego kobiecie, to myślę, że chodzi jak zamroczona, bo to naprawdę za dużo. Ale nie było sposobu, żeby go powstrzymać, a w końcu nawet nie chciałam tego zrobić, bo człowiek przyzwyczaja się do takiego stanu zamroczenia. A potem, kiedy wrócił i wprowadził się do tej pani Atkinson… Nie mogłam przestać myśleć, jak… – Otrząsnęła się niczym mokry szczeniak, uśmiechnęła się do mnie zawstydzona i dodała: – Jak można tak szybko ogłupieć aż do tego stopnia? Byłam mu po prostu potrzebna, kiedy szukał tego czegoś, co ukrył mój tata. A przez cały ten czas myślałam, że chodzi mu o mnie. – Spojrzała na zegar na ścianie. – Muszę już lecieć, żeby przygotować się do następnego występu. O której godzinie chcesz rano wyjechać? – Powiedzmy, że odbiorę cię o wpół do dziesiątej. – Wolałabym o tej porze być u ciebie na łodzi, jeśli nie masz nic przeciwko temu. – Nie mam nic przeciwko temu, Cathy. Już zbierała się, by wstać, ale znów usiadła. Lekko dotknęła grzbietu mojej dłoni i cofnęła palce. – Nie zrób mu krzywdy. – Co? – Nie chciałabym potem myśleć, że nasłałam na niego kogoś, kto zrobił mu krzywdę. Rozum mi mówi, że to zły człowiek, zasługujący na wszystko co najgorsze, ale serce nakazuje, żebym cię poprosiła, byś nie robił mu krzywdy. – Nie zrobię. Chyba że będę musiał. – Spróbuj nie musieć. – Tyle mogę ci obiecać. – To mi wystarczy. – Przekrzywiła głowę. – Chyba jesteś bystry. Ale on jest szczwany. Jak zwierzę. Rozumiesz różnicę? – Tak. Znów dotknęła mojej ręki. – Bądź ostrożny.
4
Cathy Kerr siedziała poważna obok mnie w starej Miss Agnes, na siedzeniu z prawdziwej skóry. Minęliśmy szybko Perrine i Naranję, Florida City, a potem przez Key Largo, Rock Harbor, Tavernier i przez kolejny most dotarliśmy na Candle Key. Wyraźnie było widać, jak się cieszy na spotkanie z dzieckiem, gdy pokazywała mi, gdzie skręcić w boczną ulicę. Jakieś sto metrów dalej stały te słupy z koralowca, znaczące początek wąskiego podjazdu przed starym domem nad zatoką. Trochę zaniedbany, zbudowany był z czarnego cyprysu i twardej sosny. Stał oparty wygodnie na słupach, gotów znieść huragany, które niszczyły już okazalsze budynki. Zza rogu stodoły wybiegła grupka małych opalonych dzieci i natarła na nas z głośnym wrzaskiem. Kiedy już się trochę uspokoiły, doliczyłem się, że jest ich tylko troje, wszystkie o jasnorudych włosach i wyraźnie do siebie podobne. Cathy ucałowała całą trójkę i mocno je wyściskała. Pokazała mi, które z nich to jej Davie. Każdemu dała czerwonego lizaka. Dzieciaki odbiegły, liżąc je i pokrzykując. Z domu wyszła Christine. Była tęższa od Cathy i miała ciemniejszą karnację. Ubrana była w sprane dżinsy ucięte nad kolanami i rozdarty na ramieniu męski biały T-shirt. Powoli ruszyła w naszą stronę, poprawiając włosy. W jej ruchach nie było nic z wdzięku i zręczności Cathy, lecz na swój sposób była interesującą, atrakcyjną kobietą, powolną i pogrążoną w myślach, o zmysłowym i wyzywającym wyglądzie. Cathy przedstawiła nas sobie. Christine stała, z gładką skórą, ciepła i leniwa, jakby lekko zamyślona. Taką właśnie aurą promieniują kobiety, które w przyziemny, uproszczony sposób dostosowały się seksualnie do swojego otoczenia, urodziły dzieci i wykształciły w sobie fizyczną, instynktowną pewność siebie. Często są mało zadbane, a nawet niechlujne i nie interesuje ich coś takiego jak ładna postawa. Lubią delektować się jedzeniem, słońcem, głębokim snem, zajmować się potrzebami dzieci i cieszyć czułymi pieszczotami. Jest w nich nieuchwytna cudowność, jak ponętna godność lwic. Christine obcałowała siostrę, podrapała się po nagim ramieniu, powiedziała, że miło jej mnie poznać, i zachęciła, żebym wszedł do środka, bo przed chwilą zaparzyła kawę. W domu panował nieporządek. Wszędzie walały się muszelki, popsute zabawki, ubrania i okruszki. W salonie postrzępiony dywanik z plecionej trawy leżał w sąsiedztwie gigantycznych wiktoriańskich mebli. Ciemne drewno było porysowane, a tapicerka poplamiona i wyblakła. Christy przyniosła kawę w białych kubkach; ciemną, mocną i pyszną. Usiadła na kanapie, podsuwając pod siebie podrapane, opalone nogi, i powiedziała: – Tak sobie pomyślałam, że Lauralee Hutz szuka jakiejś pracy i zgodziłaby się zajmować dziećmi za dwadzieścia pięć tygodniowo, a ja w tym czasie mogłabym zarobić czterdzieści pięć jako kelnerka w Caribbee, ale to by znaczyło, że muszę jeździć tam i z powrotem, a w ogródku wszystko dobrze rośnie i w zeszłym tygodniu dostałam sześć dolarów od Gusa za kraby, więc wydaje mi się, że nie warto, jakoś sobie radzimy z tym, co nam przysyłasz, tylko
czasami czuję się samotna, nie mam z kim porozmawiać oprócz dzieciaków. – Zapłaciłaś tamten podatek? – Zrobiłam to sama, a pan Olney pokazał mi, jak naliczyć pół procent rocznie od czasu, kiedy trzeba go było zapłacić. Dostałam pokwitowanie. Jest przy pojemniku na chleb, siostrzyczko. – Christine, zrób, jak uważasz, z pracą i w ogóle. Siostra posłała Cathy lekki uśmiech i spojrzała na nią wyczekująco. – Max wciąż tu zagląda. – Miałaś go przegonić. – Tak do końca to jeszcze się nie zdecydowałam – odparła Christine. Przyjrzała mi się uważnie. – Pracuje pan z moją siostrą, panie McGee? – Nie. Poznałem Cathy przez Chookie McCall. Mam tu w okolicy sprawę do załatwienia, więc pomyślałem, że może pani siostra będzie chciała skorzystać z okazji. – Te listy taty z czasów, gdy był w wojsku… wyrzuciłaś je, kiedy przeglądałaś rzeczy po mamie? – zapytała nagle Cathy. – Chyba nie. A na co ci one? – Chcę tylko jeszcze raz je przeczytać. – Jeśli gdzieś są, to w komodzie w tej sypialni w głębi, pewnie w którejś z górnych szuflad. Cathy wyszła. Usłyszałem jej szybkie kroki na drewnianych schodach. – Chodzi pan z nią? – spytała Christine. – Nie. – Jest pan żonaty? – Nie. – Prawnie wciąż jest żoną Kerra, ale mogłaby powiedzieć, że ją opuścił, i być wolna w ciągu sześciu miesięcy. Mogło być gorzej. Jest silna, ładna i ciężko pracuje. W tej chwili jest smutna, ale jeśli ktoś ją uszczęśliwi, zobaczy zupełnie inną kobietę. Ona potrafi kochać, śmiać się i śpiewać, kiedy jest szczęśliwa. – Zdaje się, że jest smutna przez Juniora Allena. Wydawała się zaskoczona. – To pan wie o nim wszystko? – Chyba tak. Nawet jeśli nie wszystko, to dużo. – Musi pana lubić, skoro panu powiedziała. Cathy jest starsza ode mnie, ale jakby była młodsza. Nie zauważa w ludziach różnych rzeczy. Chciałam go stąd przepędzić. Te jego uśmieszki, śmiechy, a oczy się nie uśmiechały ani trochę. Później się do niej dobrał, rozkochał ją tak, że nie była w stanie normalnie myśleć, i wtedy było już za późno, żeby go przepędzić. Za późno nawet na to, żebym jej mogła powiedzieć, że obmacywał mnie przy każdej okazji i śmiał się ze mnie, kiedy mu wymyślałam. Wiedziałam, że na czymś mu zależy. Wiedziałam, że czegoś szukał. Nie miałam tylko pojęcia czego ani gdzie to może być. Strasznie podle ją załatwił, panie McGee. Doprowadził Cathy do tego, że tak bardzo go potrzebowała, a potem ją zostawił. Lepiej by było dla niej, gdyby już nigdy więcej nie pokazał się w okolicy, ale wrócił z naszą kasą i wprowadził się do jakiejś bogatej kobiety. I nikt na świecie za cholerę nic na to nie poradzi. – A gdyby zgłosić to na policję?
– Na policję? Cokolwiek znalazł, już raz zostało ukradzione. Policja nigdy nie wyświadczyła przysługi rodzinie Berry. Ktoś, komu ojciec umiera w więzieniu, nie przepada za policją. – Kiedy Allen ostatnio się tu kręcił? Podejrzliwość odmieniła spokojną twarz Christine; jej rysy się ściągnęły. – Nie jest pan przypadkiem z policji albo coś takiego? – Nie. Absolutnie nie. Odczekała chwilę, aż podejrzenie w niej zgasło, i lekko pokiwała głową. – Pojawiał się, a potem znikał, zabierał tamtą kobietę na tę swoją łódź, pomieszkiwał u niej, a jakiś miesiąc temu pewnego dnia łódź zniknęła, a ona została sama. Na jej domu jest ogłoszenie, że wystawiła go na sprzedaż, a ta kobieta rzadko wychodzi. Mówią, że zaczęła dużo pić. A więc może Junior Allen zniknął na dobre. – Może to i lepiej, ze względu na Cathy. – Narobił jej wstydu. Ludzie wiedzieli, co się dzieje. I wiedzieli, że Kerr ją zostawił. Junior Allen obrzucił ją wyzwiskami i ludzie to słyszeli. Śmiali się z niej. Jednemu podrapałam twarz do żywego mięsa i teraz już się przy mnie nie śmieją. Cathy na pewno nie potrzebuje dalszych problemów. Niech pan to sobie zapamięta. Nie wydaje mi się, żeby była w stanie znieść choć trochę więcej kłopotów. – Nie zamierzam jej ich przysparzać. – Dość ładnie teraz wygląda. Szczuplutka jak dziewczynka. – Westchnęła. – Za to ja chyba robię się coraz szersza. Cathy ze stukotem zbiegła po schodach. W rękach trzymała pogniecione białe pudełko owinięte gumkami. – Były na samym dnie – oświadczyła. – I znalazłam to zdjęcie. – Pokazała je Christine, a potem podała mnie. Potężnie zbudowany mężczyzna z szerokim uśmiechem na twarzy siedział na szczycie schodów prowadzących na ganek starego domu. Obok niego siedziała ładna kobieta o spokojnej twarzy, ubrana w krótką wzorzystą sukienkę. Mężczyzna obejmował ramieniem dziewczynkę o jasnych rudawych włosach, w wieku około pięciu lat. Dziewczynka mrużyła oczy i przytulała się do niego. Młodsza siedziała na kolanach matki, trzymając palce w buzi. – Dawne czasy – odezwała się tęsknie Cathy. – Nieraz się zastanawiam, co by było, gdyby tamtego dnia ktoś do nas przyszedł i powiedział, jak to wszystko się potoczy. Ciekawe, czy to by cokolwiek zmieniło? – Chciałabym, żeby ktoś taki przyszedł teraz – rzekła Christine. – Przydałyby mi się takie informacje. Należy nam się trochę szczęścia, siostrzyczko. Nam obu. Wstałem. – Pójdę załatwić moją sprawę i przyjadę cię potem odebrać, Cathy. – Mamy na ciebie poczekać z lunchem? – spytała Christine. – Lepiej nie. Nie wiem, ile mi to zajmie. Miasteczko Candle Key rozciągało się wzdłuż drogi szybkiego ruchu. W tym punkcie wysepka była wąska, a centrum położone było w pobliżu południowo-zachodniego mostu. W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym porządnie je odnowiono i teraz prezentowało się świeżo, z nowoczesnymi stacjami benzynowymi, nadmorskimi motelami, restauracjami, sklepikami pełnymi pamiątek, sprzętu żeglarskiego, warsztatów szkutniczych. Była też poczta.
Zatrzymałem się na dużej stacji Esso i odnalazłem kierownika, który właśnie przy biurku odhaczał coś w spisie inwentaryzacyjnym. Był przygarbionym, pomarszczonym, trupio bladym mężczyzną o czarnych włosach, które wydawały się zakurzone. Nazywał się Rollo Urthis. Przywitał mnie z ostrożnym szacunkiem, który wchodzi w krew ludziom biznesu. – Panie Urthis, nazywam się McGee. Próbuję się dowiedzieć, gdzie w tej chwili przebywa niejaki Ambrose Allen. Według naszych danych pracował dla pana przez kilka miesięcy. – Junior Allen. Jasne. Pracował tu. O co chodzi? – To rutynowa sprawa. – Wyjąłem z portfela kartkę, spojrzałem na nią i włożyłem ją z powrotem. – Chodzi o niezapłacony rachunek za pobyt w hotelu, opiewający na dwieście dwanaście dolarów i dwadzieścia centów. Hotel Bayway w Miami, w marcu tego roku. Hotel przekazał sprawę agencji, dla której pracuję, a ten człowiek zarejestrował się tam jako zamieszkały na Candle Key. Kierownik uśmiechnął się szeroko, pokazując wyjątkowo kiepskie uzębienie. – Ach, to musi być jeden z tych drobnych szczegółów, które umknęły panu Juniorowi Allenowi. Kiedy się pan na niego natknie, pewnie zapłaci panu z drobnych, które nosi w kieszeni, i da panu wielki napiwek za fatygę. – Chyba nie rozumiem, panie Urthis. – W lutym rzucił pracę, bo zupełnie niespodziewanie stał się bogaty. – Dostał spadek? – Nie wiem, czy to jest na pewno właściwe słowo. Ludzie mieli różne pomysły, skąd wytrzasnął te pieniądze. Nie było go prawie miesiąc, a potem wrócił na wielkim jachcie, który sobie kupił, w nowych ciuchach i ze złotym zegarkiem nie grubszym niż srebrna dolarówka. Według mnie, dała mu to wszystko jakaś kobieta. To taki typ, który potrafi zmusić kobiety, żeby robiły różne rzeczy, na jakie pewnie w ogóle nie miałyby ochoty, gdyby dał im trochę czasu do namysłu. Kiedy się tutaj pojawił, od razu wprowadził się do sióstr Berry, i to na dobre. To było w zeszłym roku, żyła jeszcze wtedy ich matka. Obie miały strasznego pecha. Cathy to bardzo miła kobietka, ale dość szybko puścił ją kantem. Kiedy tylko zdobył pieniądze, rzucił ją i wprowadził się do pani Atkinson. Pani Atkinson była moją stałą klientką i gotów byłbym przysiąc, że nie chciałaby się mieszać w coś takiego. Ale zrobiła to. No i przez niego straciłem klientkę. Bóg raczy wiedzieć, gdzie on się teraz podziewa. Ale może dowie się pan od pani Atkinson, jeśli uda się panu ją namówić do rozmowy. Wydaje mi się, że to dla niej dość drażliwy temat. W każdym razie nikt tutaj nie widział Juniora Allena od ponad miesiąca. – Czy był dobrym pracownikiem, panie Urthis? – Gdyby nie był dobry, nie trzymałbym go tutaj. Tak, był całkiem w porządku. Potrafił się szybko uwijać, naprawdę się przydawał, kiedy mieliśmy spory ruch. No i umiał naprawiać różne rzeczy. Klienci go lubili. Przez cały czas się uśmiechał i zawsze potrafił znaleźć sobie jakieś pożyteczne zajęcie. Może tylko był odrobinę zbyt sympatyczny dla klientek, a zwłaszcza tych ładnych. Żartował sobie z nimi trochę, ale nikt się nigdy nie skarżył. Szczerze mówiąc, żałowałem, kiedy się zwolnił. W dzisiejszych czasach ludziom nie chce się pracować. – Był rzetelny w kwestiach finansowych? – Powiedziałbym, że tak. Wydaje mi się, że kiedy odszedł, nie miał u nikogo długów, a jeśli nawet, to na pewno był w stanie je spłacić, gdy już wrócił. Myślę, że jakoś wyciągnął te pieniądze od pani Atkinson. Jeżeli tak było, to ona powinna narzekać, nie ja.
– Gdzie mogę ją znaleźć? – Widzi pan ten wielki znak agencji nieruchomości przy drodze? Proszę tuż za nim skręcić w prawo i jechać prosto aż nad brzeg, a potem jeszcze raz skręcić w prawo. To drugi dom po prawej, niski, długi i biały. To był jeden z tych florydzkich domów, które wydają mi się niesympatyczne. Wszędzie kafelki, szkło, lastryko i aluminium. Mają w sobie jakieś chirurgiczne zimno. Każdy z nich wydaje się jedynie skomplikowanym układem korytarzy, miejscem służącym tylko temu, by przez nie przejść, jakby stanowiły wejście do jakiegoś innego domu, pełnego ciepła i prywatności, którego nigdy nie wybudowano. Gdy człowiek zatrzymuje się w jednym z takich pomieszczeń, ma wrażenie, jakby był w poczekalni. Czuje się tak, jakby w każdej chwili miały się otworzyć jakieś drzwi i ktoś miałby go zawołać, i że zanim go wypuści, przytrafią się różne straszne rzeczy. W takich domach nie ma ani śladu domowej, przytulnej atmosfery. Kiedy lokatorzy się wyprowadzają, wnętrza wyglądają tak, jakby niedawno ze ścian zmywano krew. Podwórze było zaniedbane i porośnięte suchymi chwastami. Pod podwójną wiatą stał brudny biały thunderbird. Nowy biało-czerwony znak na podwórzu obwieszczał, że JeffBocka nie posiadałby się ze szczęścia, gdyby mógł komuś sprzedać tę nieruchomość. Zatrzymałem się przy głównym wejściu, wcisnąłem plastikowy przycisk i usłyszałem dźwięk dzwonka dobiegający z domu, a potem szybkie, ciche stukanie butów po kafelkach. Białe drzwi gwałtownie się otworzyły. W tym momencie opuściły mnie wszystkie wcześniejsze wyobrażenia na temat pani Atkinson. Była wysoką, szczupłą kobietą, najprawdopodobniej tuż po trzydziestce. Jej skóra była niezwykle delikatna i świetlista, taka, jaką widuje się u małych dzieci albo u modelek. Delikatne, smukłe dłonie, wąskie nadgarstki, gęste ciemne włosy, mimika pociągłej twarzy o subtelnych rysach – wszystko to sprawiało, że robiła wrażenie kogoś niemal zbyt doskonałego, zbyt arystokratycznego, zbyt kruchego, by móc znieść naturalne przeciwności ludzkiej egzystencji. Miała wielkie oczy, bardzo ciemne, lekko skośne i szeroko rozstawione. Ubrana była w ciemne bermudy, sandały i świeżutką, niebiesko-białą bluzkę. Nie nosiła żadnej biżuterii, a na ustach miała lekki ślad szminki. – Kim pan jest? Czego pan chce? – Jej głos był cichy i stanowczy, a usta drżały z przejęcia. Wydawała się na skraju załamania nerwowego, jakby tylko największym wysiłkiem udawało jej się panować nad sobą. Otaczał ją intensywny, ciężki zapach brandy; nie stała chyba zbyt pewnie na nogach i miała rozbiegane oczy, jakby nie była w stanie na niczym skupić wzroku. – Pani Atkinson, nazywam się Travis McGee. – Tak? Tak? Czego pan chce? Starałem się wyglądać rozbrajająco. Całkiem nieźle mi to wychodzi; mam dość użyteczną twarz. Opalony Amerykanin. Jasne oczy, lśniąco białe zęby i szeroka, opalona, budząca zaufanie koścista twarz. Odpowiednie zmarszczki w kącikach oczu – taki typ bohatera – i nieśmiały uśmiech, kiedy sytuacja tego wymaga. Mówiono mi, że gdy robi się naprawdę gorąco, potrafię wyglądać jak coś, co wylazło z najgorszego kąta piekła, ale nie mówmy teraz o tym. W moim lustrze zawsze odbija się ten sympatyczny wizerunek młodego inżyniera, który połączył mostem brzegi rzeki, i to wbrew potwornym przeciwnościom losu, nie wyłączając zatrutej strzały tkwiącej w heroicznym ramieniu.
A więc wyglądałem rozbrajająco. Kiedy człowiek ma coś, czego może użyć, to tego używa. Wielu przestępców napadających na banki sprawia wrażenie niezwykle porządnych. A więc używa się swojej twarzy, żeby robić miny, odgrywać różne role, dawać sygnały. Za każdym razem, gdy człowiek styka się z inną ludzką istotą, w każdym dniu swojego życia, staje się taki, jak oczekują od niego ludzie. Lub też – jeśli ma się odwrotną motywację – dokładnie taki, jakiego by nie chcieli. W przeciwnym wypadku nie byłoby już na świecie miejsca, w którym można by się ukryć. – Chciałem tylko z panią porozmawiać o… – Nie będę pokazywać domu bez wcześniejszego uzgodnienia! Taka była umowa. Przykro mi. Tego tonu i tej dykcji uczą się w tych małych szkołach, do których chodzą, zanim wybiorą się na Smith, Vassar albo Wellesley. – Chcę z panią porozmawiać o Juniorze Allenie. Mógłbym opisać z pięćdziesiąt możliwych reakcji, ale żadna z nich nie byłaby nawet zbliżona do tej, jaką zobaczyłem. Oczy pani Atkinson zmętniały, chrapki wąskiego nosa rozdęły się, a usta wykrzywiły w chorobliwym grymasie. Zmieniła się też jej postawa, stała teraz brzydko. – Ach, to o to chodzi – powiedziała, przeciągając głoski. – Oczywiście. Jestem prezentem? A może za mnie zapłaciłeś? – Odwróciła się na pięcie i odeszła szybkim krokiem. Gdy skręcała w lewo przy końcu korytarza, poślizgnęła się i niemal upadła. Trzasnęły jakieś niewidoczne drzwi. Stałem tak w milczeniu. Potem usłyszałem stłumione dźwięki, gdy wymiotowała – ciche, odległe i pełne udręki. Było samo południe i słońce paliło białe ściany domu. Wszedłem do środka, w półmrok i chłodny powiew klimatyzacji. Zamknąłem za sobą drzwi. Wciąż wymiotowała. Szybko i cicho obszedłem dom. Był zaśmiecony, jak dom Christine, ale to były innego rodzaju śmieci. Szklanki, pełne popielniczki, nietknięte jedzenie, porozrzucane ubrania, przedmioty, które ktoś rozbił ze złości. Ale w tych zimnych wnętrzach takie rzeczy nie miały znaczenia. Wystarczyłoby trzydzieści sekund i wąż strażacki, by dom ociekał wodą i był absolutnie czysty. Poza nią nikogo tu nie było. Żyła w tym wielkim domu jak słabe, chore zwierzę w klatce. Zza zamkniętych drzwi dobiegał odgłos płynącej wody. Zapukałem. – Nic pani nie jest? Usłyszałem jakiś niezrozumiały bełkot. Pobrzmiewała w nim jednak niewyraźna nutka otuchy. Chodziłem po domu. To miejsce mnie obrażało. W kuchni stała gigantyczna zmywarka. Znalazłem wielką tacę i obszedłem dom, zbierając szklanki, talerze i filiżanki. Musiałem obrócić trzy razy. Zdrapałem z talerzy stare jedzenie. Gospodyni domowa McGee. Nastawiłem zmywarkę i poczułem się trochę lepiej. Wróciłem pod drzwi i nasłuchiwałem. Ze środka nie dochodził żaden dźwięk. – Halo! Nic pani nie jest? Drzwi łazienki się otworzyły. Wyszła i oparła się o ścianę, tuż obok drzwi. Jej twarz była upiornie blada, a oczy silnie podkrążone. – Wprowadzasz się? – spytała bezbarwnym głosem.
– Przyszedłem tylko, żeby… – Dziś rano spojrzałam na siebie w lustrze i pomyślałam, że może ten proces musi się od czegoś zacząć, więc się dokładnie umyłam. Umyłam włosy, szorowałam się i szorowałam, zrzuciłam wszystko z łóżka i nawet jakimś cudem znalazłam szufladę z czystymi ubraniami. Masz szczęście, co? Zjawiłeś się w doskonałym momencie, jeśli życzysz sobie, by było czysto. – Pani Atkinson, nie sądzę… Spojrzała na mnie ze straszliwą parodią zmysłowości, ze sztucznym, chorobliwym uśmieszkiem. – Zakładam, że wiesz, jaka jest moja specjalność, kochanie. – Wysłuchasz mnie wreszcie?! – Na pewno nie masz nic przeciwko temu, żebym najpierw się czegoś napiła. Naprawdę jestem o wiele lepsza po paru drinkach. – Nigdy w życiu nie widziałem Juniora Allena! – Mam nadzieję, że ci powiedział, że strasznie schudłam i… – Przerwała tę obrzydliwą parodię uwodzenia i spojrzała na mnie zdumiona. – Co powiedziałeś? – Nigdy w życiu nie widziałem Juniora Allena. Potarła usta grzbietem dłoni. – Dlaczego do mnie przyszedłeś? – Chcę ci pomóc. – W czym? – Sama to powiedziałaś: ten proces musi się od czegoś zacząć. Patrzyła na mnie, nic nie rozumiejąc, potem z ogromnym powątpiewaniem, a wreszcie na koniec z zaufaniem. Odwróciła się przygarbiona i nim zdołałem ją złapać, upadła na kolana. Kości żałośnie walnęły o wyłożoną lastryko podłogę. Skuliła się pod ścianą, pocierając rękoma twarz, i zaczęła szlochać, kaszleć i rozdzierająco wyć. Podniosłem ją. Gwałtownie zadrżała pod moim dotknięciem. Była o wiele za lekka. Zaniosłem ją do sypialni i położyłem na świeżo pościelonym łóżku. Nagle przestała szlochać. Zesztywniała; jej kończyny wyglądały jak wyschnięte patyki i patrzyła na mnie szklistymi, wielkimi oczami. Zagryzła pobladłe wargi. Zdjąłem jej sandały i przykryłem ją narzutą. Zaciągnąłem zasłony, by zaciemnić pokój, a ona wciąż wodziła za mną tymi bezbronnymi oczami. Przyniosłem stołek, postawiłem go obok łóżka, usiadłem i ująłem jej smukłą, delikatną, zimną dłoń. – Mówiłem poważnie – powiedziałem. – Jak masz na imię? – Lois. – W porządku, Lois. Płacz. Płacz, aż piekło zgaśnie. Nie duś tego. Wyrzuć to z siebie. – Nie mogę – wyszeptała. I nagle znów zaczęła płakać. Wyszarpnęła rękę, przetoczyła się po łóżku, nakryła głowę poduszką i strasznie się rozszlochała. Musiałem zgadywać, co by było dla niej dobre, a co złe. I musiałem zaryzykować. Opierałem się przy tym na mojej wiedzy o samotności i potrzebie bliskości, gdy nikogo się nie ma. Pogłaskałem ją, bez żadnej czułości, tak jak uspokaja się przerażone zwierzę. Z początku wzdrygała się i kuliła przy najlżejszym dotyku. Po jakimś czasie drżała tylko, a wreszcie i to ustąpiło. Czknęła i w końcu zapadła w sen, zwinięta w kłębek i wycieńczona. Przeszukałem dom i znalazłem jej klucze. Zostawiłem ją w ciemnym pokoju i zamknąłem
drzwi. Sprawdziłem rozkład autobusów, pojechałem po Cathy i podwiozłem ją na przystanek, gdzie mogła złapać autobus, by wrócić na czas do domu. Opowiedziałem jej trochę. Nie miała żadnych wątpliwości, gdy zapewniłem ją, że muszę zostać.
5
Lekarz nazywał się Ramirez. Wyglądał, jakby był Szwedem. Spędził u niej dużo czasu. Potem usiadł przy blacie w kuchni, żeby napić się kiepskiej kawy, którą zaparzyłem. – Jak ona się czuje? – Co pan ma z tym wszystkim wspólnego, McGee? – Wpadłem tylko, by zadać jej kilka pytań, a ona rozleciała się na kawałki. Zamieszał kawę. – Dobry samarytanin, co? – Chyba tak. – Trzeba powiadomić jej rodzinę. – A jeśli nie ma rodziny? – Wtedy powinna trafić do zakładu. Jaka jest jej sytuacja finansowa? – Nie mam pojęcia. – Ładny dom. Ładny wóz. – Doktorze, jaki jest jej stan? – Kilka rzeczy się nakłada. Niedożywienie. Do tego dochodzi takie nasycenie alkoholem, że ma halucynacje słuchowe. Ale tłem obu tych objawów jest poważny szok emocjonalny. – A rokowania? Przyjrzał mi się bystro. – Powiem szczerze. Trochę tupetu, odrobina dumy, to wszystko, co jej pozostało. Musi być na środkach uspokajających. Proszę jej podawać tyle pożywnego jedzenia, ile będzie w stanie zjeść. To ją powinno odbudować. Potrzebuje też dużo snu. I proszę trzymać ją z dala od tego kogoś, kto wpędził ją w taki stan. – Mężczyzna może zrobić kobiecie coś takiego? – Jeśli to ten typ kobiety i pewien określony typ mężczyzny, to tak. Taki jak mężczyzna, z którym żyła. – Znał go pan? – Nie. Słyszałem o nim. Najpierw był z Catherine Kerr, a potem z nią. Niezły awans społeczny, co? – Czy powinna mówić o Allenie? – Jeśli będzie miała ochotę. Jeśli będzie w stanie komukolwiek zaufać, to może być dla niej dobre. – Zastanawiam się, co się stało. – Coś, czego nie mogła zaakceptować. Coś, z czym nie mogła żyć. – Nie mogła żyć? – McGee, myślę, że to nie zabrzmi zbyt dramatycznie, jeśli powiem, że uratował jej pan życie. – Ale możliwe, że nie będzie mi ufać.
– Ani nikomu innemu, już nigdy. To również jest zaburzenie psychiczne. Nie sądzę, żeby pozostawanie tutaj dobrze jej zrobiło. – Kiedy może wyjechać? – Zajrzę jutro o tej samej porze. Wtedy będę mógł panu powiedzieć. Proszę jej to podawać co cztery godziny. Może pan tu zostać? – Tak. – Koktajle z mleka i jajek, pożywne zupy, nie za dużo na raz, tyle, ile będzie w stanie w sobie zatrzymać. Jeśli będzie bardzo pobudzona, niech pan jej poda to. Proszę ją zachęcać, żeby jak najwięcej spała. I mówiła. Jutro porozmawiamy o pielęgniarce. Wydaje mi się, że była maltretowana fizycznie, ale tak na oko ma silny organizm. – Czy mogę mieć kłopoty z powodu tego, że się tutaj zatrzymałem? – Oboje jesteście dorośli. Nie wygląda pan na głupca, McGee. Nie wygląda pan na łajdaka, który próbowałby kochać się z nią w tym stanie. Zaufam panu. To oszczędza czas. A jeśli komuś nie spodoba się ten tymczasowy układ, proszę powiedzieć, że ja to zaleciłem. – Będę zbyt zajęty sprzątaniem. – Jest wyczerpana. Myślę, że teraz będzie długo spała. Ale byłoby dobrze, gdyby był pan tutaj, kiedy się obudzi. *** Gdy leżała pogrążona w głębokim śnie, zebrałem wszystkie brudne ubrania i pościel. Zawiozłem je do miasta i zostawiłem w pralni. Zrobiłem zakupy. Kiedy wróciłem, wciąż leżała nieruchomo, niemal w tej samej pozycji, i lekko pochrapywała, w równych odstępach, ledwo słyszalnie. Doprowadzenie wielkiego domu do połysku zajęło mi resztę dnia aż do zmroku. Co jakiś czas do niej zaglądałem. Potem, kiedy wszedłem do sypialni, wydała z siebie taki dźwięk, jakby krzyknęła szeptem. Siedziała na łóżku. Włączyłem światło. Jej oczy były ogromne i zamglone. Zatrzymałem się ostrożnie jakieś trzy metry od niej i powiedziałem: – Nazywam się Trav McGee. Jesteś chora. Był tu doktor Ramirez. Wróci jutro. Zostanę u ciebie, żebyś była całkowicie bezpieczna. – Czuję się taka nieprzytomna. Nie miałam żadnych snów. Chyba że… chyba że teraz śnię. – Przygotuję ci trochę zupy. I przyniosę ci tabletkę. – Nie chcę nic jeść. Zmieniłem oświetlenie na przyjemniejsze. Obserwowała mnie. Wcześniej sprawdziłem, gdzie trzyma różne rzeczy. Znalazłem jej skromną koszulę nocną i jedwabny szlafrok i rzuciłem je teraz w nogach łóżka. – Jeśli masz dość sił, Lois, przebierz się do snu, kiedy będę robił zupę. W łazience jest już czysto. – Co się dzieje? Kim ty jesteś? – Mama McGee. Nie zadawaj pytań. Po prostu przyjmij to, że tu jestem. Podgrzałem zupę z puszki, zagęściłem ją śmietaną i zrobiłem tost z masłem. Gdy wróciłem, siedziała oparta o poduszki. Miała na sobie koszulę nocną i szlafrok. Związała z tyłu rozczochrane włosy i starła z ust ślady szminki.
– Jestem roztrzęsiona – powiedziała cichym, nieśmiałym głosem. – Mogę się napić? – To zależy od tego, jak sobie poradzisz z zupą i tostem. – Zupa może być. Tosta nie chcę. – Jesteś w stanie sama jeść? – Oczywiście. – Weź tabletkę. – Co to? – Doktor Ramirez nazwał to łagodnym środkiem uspokajającym. Usiadłem obok. Kiedy jadła zupę, trzęsła jej się ręka, w której trzymała łyżkę. Miała czyste, połamane paznokcie. Na szczupłej szyi widać było stary siniak, który przybrał szafranową barwę. Zbyt wyraźnie sobie uświadamiała, że ją obserwuję, więc spróbowałem łagodnie do niej mówić. Teoria abstrakcyjna autorstwa Travisa McGee. Moja teoria o turystach. Każdy mieszkaniec stanu Ohio przekraczający granicę Florydy powinien być zaopatrywany w metalową puszkę wiszącą w okolicy krzyża. Co dziewięćdziesiąt sekund dzwoni dzwonek i z otworu w wieczku puszki wysuwa się kawałeczek dolarowego banknotu. Najbliższy tubylec go zabiera. To by rozwiązało problem z napiwkami. W miejscach, gdzie turyści chodzą całymi stadami i są ich setki, dzwonienie dzwonków byłoby nieustanne. Trudno ją było rozbawić. Była zbyt bliska załamania. Jedyne, co udało mi się osiągnąć, to zaledwie leciutki, przelotny uśmiech. Zdołała zjeść dwie trzecie zupy i dwa kęsy tosta. Gdy odstawiłem na bok jedzenie, osunęła się trochę niżej na łóżku i ziewnęła. – A mój drink? – Za chwileczkę. Zaczęła coś mówić. Jej oczy stały się zamglone i zamknęły się. Wkrótce otworzyła usta, i już spała. We śnie intensywne napięcie znikło z twarzy i wyglądała młodziej. Wyłączyłem światła w sypialni. Godzinę później zadzwonił telefon. Ktoś chciał nam sprzedać atrakcyjną działkę budowlaną na Marathon Heights. Gdy spała, szukałem jej dokumentów. Wreszcie znalazłem tradycyjną metalową kasetkę schowaną za książkami w salonie. Z łatwością otworzyłem ją zgiętym spinaczem. Metryka urodzenia, akt ślubu, orzeczenie o rozwodzie, klucze do skrzynki depozytowej, najróżniejsze materiały rodzinne, zeznania podatkowe. Rozłożyłem wszystko i z tych fragmentów odtworzyłem jej sytuację. Trzy lata temu, w trakcie rozwodu, zdecydowała się na ugodę, której częścią był ten dom. Jej dochody pochodziły z konta funduszu powierniczego w banku w Hartford, w stanie Connecticut. Rodzinny fundusz, przy czym otrzymywała trochę ponad siedemset dolarów miesięcznie i nie mogła naruszyć głównej kwoty kapitału. Jej panieńskie nazwisko brzmiało Fairlea. W New Haven miała starszego brata. – D. Harpera Fairleę. Na stoliku w przedpokoju leżała wielka sterta nieotwartej poczty. Przejrzałem ją i stwierdziłem, że ludzie domagali się od niej zapłaty rachunków. W stercie znalazłem też nieotwarte koperty z czekami, z funduszu powierniczego, za maj, czerwiec i lipiec. Książeczka czekowa była w górnej szufladzie biurka w salonie. Nie bilansowała jej od dłuższego czasu. Oszacowałem, że musi mieć na koncie jakieś kilkaset dolarów. O wpół do dziesiątej zadzwoniłem do D. Harpera Fairlei z New Haven. Powiedzieli mi, że jest chory i nie może podejść do telefonu. Poprosiłem o rozmowę z jego żoną. Miała łagodny, przyjemny głos.
– Panie McGee, Lois z pewnością może panu powiedzieć, że Harp miał kilka miesięcy temu poważny atak serca. Od paru tygodni jest już w domu, ale to będzie długo trwało, nim wróci do zdrowia. Naprawdę myślę, że mogłaby chociaż do niego przyjechać. Jest jej jedynym krewnym, rozumie pan. Zastanawiałam się, dlaczego się nie odzywała. Jeśli ma jakieś kłopoty i potrzebuje pomocy, to możemy tylko powiedzieć, iż mamy nadzieję, że jakoś jej się ułoży. Naprawdę nie jesteśmy w stanie udzielić jej w tej chwili żadnej pomocy. Mamy trójkę dzieci, które jeszcze chodzą do szkoły, panie McGee. Nie chcę nawet wspominać o tym Harpowi. Nie chcę mu dawać kolejnych powodów do zdenerwowania. Zmyślałam, że Lois do niego dzwoniła, że pytała, co u niego, i zapewniałam, że u niej wszystko w porządku. – Za kilka dni będę wiedział lepiej, w jakim ona jest stanie i co trzeba będzie zrobić. – Jak rozumiem, ma tam w okolicy przyjaciół? – Nie w ostatnim czasie. – Co chce pan przez to powiedzieć? – Myślę, że przestała mieć przyjaciół. – Proszę jej powiedzieć, żeby do mnie zadzwoniła, kiedy będzie w stanie. Będę się o nią martwić. Ale naprawdę nic nie jestem w stanie zrobić. Nie mogę w tej chwili zostawić męża i zupełnie sobie nie wyobrażam, żebym mogła wziąć ją tu do siebie. Z tej strony nie mogłem liczyć na pomoc. Moja rozmówczyni nie sprawiała wrażenia szczególnie zaniepokojonej tym, kim jestem. Wyczuwałem, że szwagierka i bratowa nie bardzo za sobą przepadają. A więc to nie była już kwestia odczekania, aż ktoś się zjawi i przejmie moje obowiązki. Na jakiś czas tam utknąłem. Posłałem sobie łóżko w sąsiednim pokoju. Jedne i drugie drzwi zostawiłem otwarte. W środku nocy obudził mnie dźwięk tłuczonego szkła. Wciągnąłem spodnie i poszedłem sprawdzić, co się dzieje. Jej łóżko było puste. Koszula nocna i szlafrok leżały obok na podłodze. Koszula była rozdarta. Lois znalazłem we wnęce kuchennej. Próbowała otworzyć którąś z butelek. Kiedy włączyłem białą, oślepiającą świetlówkę, Lois spojrzała na mnie, mrużąc oczy. Stała naga wśród rozlanego alkoholu i potłuczonego szkła. Przyglądała mi się, ale nie sądzę, żeby mnie kojarzyła. – Gdzie jest Fancha?! – wrzasnęła. – Gdzie jest ta suka?! Słyszę, jak śpiewa. Miała piękne ciało, ale była o wiele za chuda. Kości odznaczały się ostro pod gładką skórą, żebra sterczały. Prócz wychudzonych bioder i piersi spaliła całą tkankę tłuszczową, a brzuch był lekko wzdęty, w sposób wskazujący na niedożywienie. Zabrałem ją stamtąd. Jakimś cudem nie pokaleczyła sobie stóp. Wiła się z zaskakującą siłą, jęcząc i próbując mnie drapać i gryźć. Zaniosłem ją z powrotem do łóżka, a gdy przestała ze mną walczyć, zmusiłem ją, by połknęła tabletkę. Wkrótce lek zaczął działać. Zgasiłem światło i usiadłem obok niej. Bardzo mocno ściskała mój nadgarstek i próbowała walczyć z działaniem tabletki. Zaczynała odpływać, a potem z wielkim wysiłkiem wracała do półprzytomnego stanu. Nie rozumiałem większości rzeczy, które mruczała pod nosem. Czasem wydawało mi się, że mówi do mnie, a czasem, że znów jest w swojej niedawnej przeszłości. Raz, bardzo wyraźnie, z głębokim i pełnym godności oburzeniem powiedziała: „Nie zrobię tego!”. Chwilę później to powtórzyła, ale tym razem cienkim, niewyraźnym głosikiem przestraszonego dziecka. „Och, nie zrobię tego”. Ten kontrast był dla mnie rozdzierający.
A potem w końcu zasnęła. Posprzątałem, ukryłem pozostałe butelki z alkoholem i wróciłem do łóżka. Rano zachowywała się racjonalnie i nawet była trochę głodna. Zjadła jajecznicę na maśle ze śmietaną i kawałek tosta. Jakiś czas drzemała, a potem chciała rozmawiać. – Na początku to było takie głupie – powiedziała. – Człowiek mieszka tu przez cały rok i chce, żeby miejscowi go lubili. Próbuje być miły. Bądź co bądź to małe miasteczko. Pracował na stacji benzynowej. Bardzo wesoły i sympatyczny. I wydawał się taki trochę bezczelny. Gdybym powstrzymała go już wtedy, na samym początku… Ale nie jestem za dobra w takich rzeczach. Chyba zawsze byłam nieśmiała. Nie lubię narzekać na ludzi. Tak do końca to nie wiem, jak radzić sobie z sytuacją, kiedy pojawia się ktoś bardzo pewny siebie. Chodzi o to, co on mówił, jak na mnie patrzył. Kiedyś, na tej stacji benzynowej, miałam nagie ramiona, a on stanął przy drzwiach od strony kierowcy i położył mi rękę na ramieniu. Nikt tego nie widział. Po prostu trzymał tak tę rękę. Poprosiłam go, żeby tego nie robił, a on się roześmiał i ją cofnął. Po tym stał się jeszcze bardziej bezczelny. Ale postanowiłam tego nie zgłaszać i zdecydowałam, że nie będę już tam tankować. Później, pewnego dnia, byłam na targu, a kiedy wyszłam, siedział w moim samochodzie i spytał mnie bardzo uprzejmie, czy mogłabym go podwieźć na stację benzynową. Odparłam, że oczywiście. Spodziewałam się, że coś zrobi. Sama nie wiedziałam co, ale w razie czego zamierzałam zatrzymać samochód i kazać mu wysiąść. W końcu to było w biały dzień. Ledwie wsiadłam, zatrzasnęłam drzwi i uruchomiłam silnik, wyciągnął rękę i mnie dotknął. Z tym swoim szerokim uśmiechem. To było takie… nie do pomyślenia, Trav, takie straszne i niespodziewane, że byłam jak sparaliżowana. Myślałam, że zemdleję. Obok przechodzili ludzie, ale tego nie widzieli. Nie byłam w stanie się poruszyć ani nic powiedzieć, ani nawet zastanowić się, co powinnam zrobić. Chyba ludzie tacy jak ja, kiedy już reagują, to jest to bardzo gwałtowne. Odepchnęłam go, nakrzyczałam na niego i kazałam mu wysiąść z samochodu. Nie spieszyło mu się z tym i ani na chwilę nie przestał się uśmiechać. Potem pochylił się w moją stronę i powiedział coś o tym, że potraktowałabym go lepiej, gdyby był bogaty. Odparłam, że nie ma na świecie takich pieniędzy. Wiesz, jest coś odrażającego w tych jego białych kręconych włosach, tej opalonej twarzy i małych niebieskich oczkach. Powiedział, że kiedy już zdobędzie fortunę, wróci i zobaczy, jak zareaguję, coś w tym stylu. Spójność tej części jej relacji stanowiła wyjątek. Jeśli chodzi o resztę, jej umysł był mniej zdyscyplinowany, a opowieść bardziej chaotyczna. Ale potrafiła myśleć, i to wnikliwie. W którymś momencie, gdy zaczęła się robić senna, spojrzała na mnie ponuro i powiedziała: – Myślę, że jest dużo ludzi takich jak ja. Reagujemy za wcześnie, za późno albo wcale. Jesteśmy nerwowi i nie pasujemy do tego świata. Może jesteśmy ofiarami. A tacy jak Junior Allen są tak nieprawdopodobnie pewni siebie i tego, jak się zachowamy. Wiedzą, jak wykorzystać takich jak ja, jak zmusić kogoś, by posunął się dalej, niżby chciał, zanim się zorientuje, co z tym zrobić. – Zmarszczyła czoło. – I wygląda na to, że instynktownie dokładnie wiedzą, jak manipulować naszym skrywanym pragnieniem, by poddać się takiej dominacji. Chciałam sobie tutaj ułożyć życie, Trav. Byłam samotna. Próbowałam być miła. Próbowałam znaleźć swoje miejsce w życiu. Ramirez zjawił się wczesnym popołudniem, tuż po tym, jak przekomarzając się, skłoniłem ją, by zjadła więcej, niż jej się wydawało, że jest w stanie przełknąć. Zbadał ją.
– Nie jest już tak bliska histerii – powiedział mi. – To skomplikowany organizm, panie McGee. Fizycznie jest kompletnie wyczerpana. Zostały jej tylko nerwy, a i one były nieźle zszarpane. Może teraz uda nam się trochę doprowadzić je do porządku. Nie ma pan nawet pojęcia, ile witalności się w niej kryje. Opowiedziałem mu, że nawiązałem kontakt z jej rodziną, i o zapasach w środku nocy. – Znów może stać się nadmiernie pobudzona, ale następnym razem pewnie już nie tak silnie. – A może jakieś sanatorium? Wzruszył ramionami. – Jeśli ma pan dość, to tak. Ale pana towarzystwo jest dla niej lepsze. Myślę, że w ten sposób może szybciej dojść do siebie. Przy czym istnieje obawa, że się od pana uzależni emocjonalnie, zwłaszcza jeśli nauczy się mówić o tym, co się stało, i to pan będzie wtedy przy niej. – Już mówiła. Popatrzył na mnie uważnie. – Dziwne, że robi pan dla niej to wszystko. – To chyba litość. – Jedna z najgorszych pułapek na świecie, McGee. – Czego mogę się spodziewać? – Myślę, że w miarę jak będzie się odsuwać od przepaści, uspokoi się, stanie się apatyczna i senna. 1 zależna. – Mówił pan, żeby ją stąd zabrać. – Obejrzę ją jutro. Tego czwartkowego popołudnia nadciągnęły wysokie chmury burzowe i po długiej upalnej ciszy zerwał się wiatr i lunął deszcz. Odgłosy ulewy ją przeraziły. W jej dźwiękach słyszała, jak setka ludzi jednocześnie śmieje się i rozmawia ze sobą, jakby wszystkie pozostałe pokoje sterylnego domu wypełnili goście ogromnego koktajl party. Była tak pobudzona, że musiałem dać jej drugą tabletkę uspokajającą. Obudziła się po zmroku, a cała pościel i materac były przesiąknięte potem. Uznała, że czuje się na tyle dobrze, żeby wziąć prysznic, gdy będę jej zmieniał pościel. Znalazłem ostatni czysty komplet. Usłyszałem, jak woła mnie słabym głosem. Siedziała skulona na podłodze w łazience, mokra, naga i blada jak śmierć. Owinąłem ją w duży żółty szlafrok; wycierałem ją, aż się rozgrzała i była sucha, a potem zaniosłem do łóżka. Szczękała zębami. Przyniosłem jej ciepłe mleko. Upłynęło dużo czasu, nim przestała mieć dreszcze. Jej oddech miał kwaśną woń choroby. Spała do jedenastej, a potem trochę zjadła i znów zaczęła mówić. Chciała, bym zgasił światło i trzymał ją za rękę, kiedy opowiadała. Bliskość. Pocieszenie. Wtedy dowiedziałem się więcej. Niejasne zarysy. Myślała, że Junior Allen zniknął na zawsze, a on wrócił na lśniącej łodzi, w nowiuteńkich ubraniach, dziwnie pokorny, przepraszając ją i zabiegając o szacunek. Zacumował przy jej pomoście po drugiej stronie drogi, przy domu. Powiedziała mu, żeby odpłynął. Co jakiś czas wyglądała przez okno i widziała, jak siedział niepocieszony na swojej nowej łodzi, w nowych ubraniach, a o zmroku wyszła na pomost, zniosła kolejne wylewne przeprosiny, a potem zgodziła się wejść na pokład, by zabrał ją na przejażdżkę łodzią. Gdy już na nią weszła i znalazła się pod pokładem, znów zaczął się uśmiechać, jak to on, był szorstki i brutalny i w końcu ją wziął. Walczyła z nim przez długi
czas, ale był cierpliwy. Nie było nikogo, kto mógłby ją usłyszeć. Wreszcie, przerażona i w jakimś dziwnym letargu, zniosła to, co jej zrobił, wiedząc, że ten człowiek nie jest do końca poczytalny, i mając nadzieję, że na tym się skończy. Ale to nie był koniec. Trzymał ją u siebie na pokładzie przez dwa dni i dwie noce, a gdy wyczuł, że jest zbyt zamroczona i wyczerpana, i za bardzo zdezorientowana, by stwarzać choćby pozory oporu, wprowadził się do jej domu. – Tak naprawdę to nie potrafię tego wyjaśnić – wyszeptała w ciemności. – To było tak, jakby wcześniej nie było niczego. Jedyną przeszłością, jaką znałam, był on. I wypełniał sobą całą teraźniejszość, i nie było żadnej przyszłości. Nie czułam nawet do niego odrazy. Nie myślałam o nim jak o człowieku. Był siłą, którą musiałam zaakceptować. I w jakiś sposób stało się dla mnie okropnie ważne, żeby go zadowalać: jedzeniem, które dla niego gotowałam, drinkami, które mu robiłam, ubraniami, które prałam, nieustannym seksem. Znosiłam to lepiej, kiedy byłam trochę pijana. Gdybym była w stanie go zadowolić, nawet taki rodzaj życia byłby do zniesienia. Zmienił mnie w zastraszone stworzenie, w każdej chwili go obserwujące, jakbym chciała mieć pewność, że robię to, czego ode mnie oczekuje. To była chyba jakaś fizyczna reakcja na niego, a nie przyjemność. Jakieś niesamowite pozbycie się hamulców, zatracenie się. Nauczył się, jak doprowadzać mnie czasem do takiego stanu, i wtedy się ze mnie śmiał. Potem odpływał na tej swojej łodzi, wracał i dalej było tak samo. Nie myślałam nawet o tym, że to się kiedykolwiek skończy. Byłam zbyt skupiona na tym, by przetrwać kolejną godzinę. Zasnęła. Wyszedłem w noc. Tropikalna ziemia była świeża i parowała, owady cykały, a rzekotki rechotały. W zatoce odbijał się księżyc. Usiadłem na końcu pomostu, wydmuchując dym na moskity. Zastanawiałem się, dlaczego jestem do tej kobiety tak cynicznie nastawiony. To prawda, że była wrażliwa, refleksyjna, i prawdą było również, że Junior Allen był okrutnym, bezlitosnym sukinsynem, ale nie potrafiłem ogarnąć umysłem, w jaki sposób mógł doprowadzić ją do takiego stanu. Według wiktoriańskich norm spotkał ją los gorszy od śmierci, była jednak dorosłą kobietą, i niezależnie od tego, w jaki sposób ją zdobył, to przecież został jej kochankiem i z biegiem czasu zaczął wywoływać w niej zmysłowe reakcje. Pomyślałem o jej nieudanym małżeństwie i zastanawiałem się, czy przypadkiem nie jest po prostu neurotyczką, którą i tak czekało załamanie, i czy Junior Allen jedynie nie przyspieszył tego procesu. Obserwowałem przesuwające się światła łodzi płynącej kanałem, słyszałem groteskowe wrzaski jakiegoś nocnego ptaka i odległe krzyki zakochanego kota. Wróciłem do domu i zajrzałem do niej. Była pogrążona w głębokim śnie. Poszedłem spać do sąsiedniego pokoju.
6
Rano zjadła porządne śniadanie i wydawało mi się, że jest w stanie na tyle dobrym, że mogę ją na jakiś czas zostawić samą. Wsiadłem do Miss Agnes, pojechałem odebrać pranie, a potem zadzwoniłem do Jeffa Bocki, agenta nieruchomości, którego tablica wisiała na podwórzu Lois Atkinson, i się z nim umówiłem. Jego twarz i głowa były okrągłe i różowe jak piłka plażowa. Był całkowicie, niemal obscenicznie pozbawiony owłosienia, jakby przeszedł jakąś chorobę: łysa czaszka, brak brwi i rzęs. Miał bursztynowe oczy i małe, bursztynowe zęby. – Oczywiście, mógłbym ruszyć sprawę z tym domem. Mogę go opchnąć, jeśli będę miał możliwość go pokazać, przyjacielu. Ale nie będę mógł go pokazać, jeśli ta wariatka znów coś spieprzy. Umawiałem się z nią. Dwa razy. I co? W domu bajzel, a z nią jeszcze gorszy bajzel. Za pierwszym razem przez dziesięć minut zachowywała się normalnie, a potem zaczęła wrzeszczeć na moich klientów. Za drugim nawet nas nie wpuściła. Ten dom jest czysty i można go spokojnie sprzedać. Oto aktualne papiery. Żadnych wątpliwości co do aktu własności. Niezły dom, dobre położenie. Nad samym morzem. Mogę go opchnąć za czterdzieści pięć, choćby jutro, ale nikt nie kupi domu, jeśli nie może go obejrzeć, przyjacielu. – Pokręcił głową. – Muszę się wreszcie do tego zabrać i zdjąć moją tabliczkę z jej trawnika. – Kiedy się wyprowadzi, zostawię panu klucze, jeśli wciąż będzie chciała sprzedać dom. – A w jakim będzie stanie? – Będzie w porządku. – Jeśli wciąż będzie chciała sprzedać dom? Co pan ma na myśli? – Jeśli po zastanowieniu będzie tego absolutnie pewna. – Lepiej niech się wyprowadzi. Miała tu trochę przyjaciół. Mili ludzie. To znaczy, miała ich do czasu, kiedy wprowadził się do niej ten koleś ze stacji benzynowej i zaczęła zaglądać do butelki. – To chyba musi obrażać pańskie poczucie moralności. Uśmiechnął się, pokazując swoje małe ząbki. – To przyzwoite miasteczko. – Wszystkie takie są, przyjacielu. Odszedłem, zostawiając go stojącego w drzwiach biura z szarej cegły. Słońce odbijało się, tworząc srebrzyste refleksy na jego gładkiej różowej łysinie. Po południu przyszedł Ramirez i był zdumiony, jak bardzo poprawił się stan Lois. Przed jego przyjściem się ubrała. Była pełna rezerwy. Sprawiała wrażenie zaspanej i poruszała się powoli. Wieczorem znów miała kiepskie momenty. I znów mówiła w ciemności. – Zaczęłam, mimo niego, powracać do życia, Trav. Chyba zdawałam sobie sprawę, że próbował mnie zniszczyć, i wiedziałam, że mu się to nie uda. Gdzieś w głębi siebie znalazłam takie małe, spokojne miejsce i bez względu na to, do czego mnie zmuszał, mogłam się tam scho-
wać i wtedy nic nie miało znaczenia. Zaczęłam myśleć, że już zrobił najgorsze, co mógł, i że w pewnym sensie jestem silniejsza niż on, że przetrwam, jakoś przeboleję i się od niego uwolnię. Trochę wyżej unosiłam głowę i zaczynałam myśleć o tym, jak to zakończyć. Ale… oczywiście nie mógł do tego dopuścić. Nie mógł mi pozwolić się wymknąć. Miała trudności z wyjaśnieniem mi, w jaki sposób nie pozwalał jej uciec. To, co mówiła, było niespójne. I na szczęście było też sporo rzeczy, których nie pamiętała. Dbał o to, by nie trzeźwiała, żeby łatwiej nią było manipulować i zmniejszyć szansę na to, że zniknie, kiedy nie będzie jej pilnował. Podczas ostatniego rejsu Junior Allen popłynął łodzią na Bimini. Tam wziął na pokład biseksualną małą haitańską zdzirę o imieniu Fancha. Stamtąd popłynęli do odległej zatoki na Berry Islands, rzucili kotwicę i pozostali tam przez tydzień, do końca deprawując i niszcząc Lois Atkinson. Z podróży powrotnej na Candle Key nic nie pamiętała. W czerwcu porzucił ją na dobre, świetnie zdając sobie sprawę z tego, że zostawił tę delikatną kobietę ze wszystkimi strasznymi obrazami i fragmentami wspomnień, które ją zabiją. Gdy Lois zapadła w sen, zastanawiałem się nad tym, co nim kierowało. Istnieją na tym świecie mężczyźni, którzy odczuwają przemożną potrzebę niszczenia tego co najdelikatniejsze i najcenniejsze, podobnie jak rozwydrzone dzieci niszczą śliczny domek. Popatrz na mnie, chcą przez to powiedzieć. Lois, nieśmiała, piękna, wrażliwa, pełna wdzięku i wykształcona kobieta poprzez sam fakt swojego istnienia rzuciła Juniorowi Allenowi wyzwanie. I rzuciła mu jeszcze większe wyzwanie, odtrącając go. Choć po tym, jak odnalazł i zagarnął to, co ukrył sierżant David Berry, powrót na Candle Key był głupotą. Coś zmuszało go, by sprostać temu wyzwaniu i całkowicie sobie podporządkować bardziej smakowity kąsek niż Cathy Kerr. Najgorsze zbrodnie mężczyzn wobec kobiet nie są ujęte w żadnych kodeksach. Uśmiechnięty mężczyzna, szybki i zręczny jak kot, napakowany, zbrojny w pieniądze, który w niepodejrzewającym go o nic świecie mógł teraz robić wszystko, na co miał ochotę. Zachłanny jak lis w kurniku. Znałem motyw. Motywem było morderstwo. I to symboliczne zabicie w niej woli życia mogło z łatwością poprzedzać bardziej konkretny akt. Przebiegły i lekkomyślny, brutalny i odważny. Satyr – z kopytami, uśmiechem i włochatymi uszami, stojący przy sterze Play Pena. Kochaj go, zrozum, przebacz mu, poprowadź go nieśmiało do Freuda albo do Jezusa. Albo przyjmij stanowisko – w dzisiejszych czasach nie do obrony – zgodnie z którym zło, nierozcieńczone żadnym wspomnieniem traumy z dzieciństwa, jednak istnieje na świecie. Istnieje tylko i wyłącznie dla samego siebie, pryszczata spuścizna bestii, równie niewytłumaczalna jak obóz w Bergen-Belsen. Pocałowałem ją w spoconą skroń i otuliłem mocniej kocem drobne ramię. Symbol słabości. Symbol bestii. Tylko dla siebie nie potrafiłem znaleźć symbolu. McGee jako anioł mściciel to pomysł nie do przełknięcia. Miałem nadzieję, że chciwością złagodzę pragnienie zemsty. Albo na odwrót. Tak czy inaczej, to trochę upraszcza próby wyjaśnienia tego wszystkiego. *** Nabrała wilczego apetytu, zaczęła pożerać ogromne ilości jedzenia. Ogarnął ją przewidy-
wany przez lekarza stan spokoju, pełen lekkich, słodkich, nieobecnych uśmiechów, senności i ziewnięć. Ubierała się i wychodziliśmy na spacery, a gdy jej sterczące kości szybko zaczęły się powlekać nowym ciałem, nocne rozmowy ustały. Byłem opiekunem kobiety warzywa, nawet dość sympatycznej, nieokazującej sprzeciwu, trochę nieobecnej, która jadła, spała i powoli się poruszała. Zapłaciliśmy Ramirezowi, który nie podsunął mi żadnych przemyśleń na przyszłość. Zadzwoniła do swojej bratowej i oświadczyła, że wszystko jest pięknie i różowo. Rozmawiała ze mną o wspomnieniach ze swojego szczęśliwego dzieciństwa. Ale nie lubiła tego domu i nie chciała go, podobnie jak samochodu. Pozałatwiałem jej sprawy finansowe, a ona podpisała formularz na depozyt bankowy i drobne czeki dla zaniepokojonych wierzycieli. Chciała być gdzie indziej, ale nie martwiła się tym gdzie ani nie chciało jej się wysilać, by zacząć coś planować. Spakowaliśmy się. Niewiele rzeczy zdecydowała się zabrać. Miss Agnes, półciężarówka, z łatwością wszystko pomieściła. Zaniosłem klucze do agenta nieruchomości i podałem mu adres, pod którym Lois miała być osiągalna. Podpisała umowę, a ja sprzedałem jej samochód i gotówkę wpłaciłem na jej konto. Na poczcie wypełniła kartę zmiany adresu. Zadbałem, by zajęto się sprzętami domowymi. Po raz ostatni wszystko obejrzałem, posprawdzałem okna, wyłączyłem klimatyzację i zatrzasnąłem frontowe drzwi. Czekała na mnie w samochodzie. Gdy odjeżdżaliśmy, nie obejrzała się za siebie. Siedziała z rozmarzonym uśmiechem na twarzy, z dłońmi splecionymi na kolanach. Inni ludzie wybierają się na wysepki koralowe i przywożą ze sobą popielniczki z muszli, spreparowane ryby czy ceramiczne flamingi. Travis McGee przywozi sobie niejaką Lois Atkinson. Gorączka zdobywania suwenirów jest ostoją branży turystycznej. – Możesz się zatrzymać na mojej łodzi, dopóki nie znajdziesz sobie jakiegoś mieszkania – powiedziałem. – Dobrze. – A nie chciałabyś wrócić do New Haven, żeby być blisko brata? – Może. – Wkrótce powinnaś się poczuć na tyle dobrze, by móc podróżować. – Chyba tak. – A może chciałabyś, żebym od razu znalazł ci jakieś mieszkanie? – To nie ma znaczenia. – A co byś wolała? Wysiłek podejmowania decyzji wyrwał ją z odrętwienia. Ścisnęła dłonie w pięści i zacisnęła usta. – Chyba muszę zostać z tobą. – Na jakiś czas. – Muszę być z tobą. Pacjent uzależnia się emocjonalnie od terapeuty. Powiedziała to bez śladu niepokoju. Stwierdziła po prostu fakt, z dziwną pewnością, że – tak samo jak ona – całkowicie go zaakceptuję. Po chwili oparła się o drzwi samochodu i zasnęła. Byłem oburzony. Jak mogła być tak cholernie pewna, że nie oddała się w łapska innego wydania Juniora Allena? Skąd brało się całe to duszące zaufanie? Oto miałem przy sobie dojrzałą kobietę, która wydawała się nie wiedzieć, że na tym świecie jest pełno potworów. A przecież przekonała się o tym na własnej
skórze. Miałem wrażenie, że gdybym jej powiedział, że zabieram ją na wyspę zamieszkaną przez kanibalów, by ją tam sprzedać na gulasz, z jej ust nie zniknąłby ten uśmiech Mona Lisy, wyrażający całkowitą akceptację. Nie jestem aż tak godny zaufania. *** Pod pokładem Busted Flush było potwornie gorąco, duszno i paskudnie wilgotno. Chwilowa przerwa w dostawie prądu sprawiła, że wyłączyła się klimatyzacja. Wyjeżdżając, nastawiłem termostat na dwadzieścia sześć stopni, minimalny pobór mocy, jedynie na tyle, by nie dopuścić do stanu, w jakim właśnie łódź się znalazła. Teraz przestawiłem go na osiemnaście stopni. Upłynie jakaś godzina, nim zrobi się znośnie. Zabrałem Lois na dobry lunch, a potem przywiozłem z powrotem. Weszła na pokład. Wtaszczyłem jej graty. Rozejrzała się z umiarkowanym zainteresowaniem. Upchnąłem ją i te graty w drugiej kabinie. Wzięła prysznic i poszła do łóżka. Moją skrzynkę zawalała poczta z dziewięciu dni. Przesortowałem ją, tak że zostało kilka rachunków i dwa osobiste listy. Zadzwoniłem do Chook. Pytała, gdzie się, u diabła, podziewałem. Ucieszyłem się, że Cathy jej nie powiedziała. Odparłem, że zajmowałem się chorą przyjaciółką. Podała mi numer do Cathy. Zadzwoniłem do niej. Rozmawiała bardzo powściągliwie, ale powiedziała, że jest sama i że mogę przyjechać. Wyjaśniła mi, jak trafić. To było w centrum miasta, na ostatnim piętrze taniej kamienicy za jednym z pasaży handlowych przy Route 1. Pizzeria, bieżnikowanie opon z gwarancją, blachy Smitty’ego, skład celny. Mieszkała ponad neonami i szarpanymi wiatrem fragmentami banerów ogłaszających jakieś dawno zapomniane wyprzedaże. Na górze było cholernie gorąco. Wszędzie żółty tynk, podniszczona wiklina, słoma i stary bambus. Przy oknie szemrał i pojękiwał wielki wentylator, mieląc gorące powietrze. Miała na sobie zniszczone szorty i spłowiałą bluzeczkę na ramiączkach. Powiedziała, że mieszka tu razem z inną tancerką z zespołu i dziewczyną pracującą dla lokalnej stacji telewizyjnej. W pokoju stały dwa niskie stoliki. Przyszywała coś do nowych kostiumów dla zespołu. Dostanie za to ekstra pieniądze, wyjaśniła. Zaproponowała mi mrożoną herbatę. Usiadłem na wiklinowym krześle, w gorącym podmuchu wentylatora, i opowiedziałem jej o pani Atkinson. Nie wszystko. Pracowała, słuchając. Gdy oparłem się na krześle, moja koszula przywarła do wikliny. Nawet się nie obejrzałem, i już był sierpień. Cathy chodziła od jednego stolika do drugiego, szyła i fastrygowała, pochylała się i odwracała, a ja nie mogłem nie widzieć kształtu jej pięknych, umięśnionych nóg, lśniących od potu, i twardej jak skała krągłości pośladków tancerki. Wyglądało na to, że jest w stanie domyślić się tego wszystkiego, czego nie powiedziałem o Lois. Trzymała w ustach szpilki. Tkanina, z którą pracowała, była biało-złota. – Myślałam, że zmieniłeś zdanie – powiedziała. – Nie. – Masz prawo się rozmyślić, Trav. – Ze szpilkami w ustach mówiła niewyraźnie. – Czy w listach były jakieś nazwiska i adresy? – spytałem.
Wyprostowała się. – Te, w których były, odłożyłam na bok. Mogę ci je pokazać. Przyniosła listy. Czytałem, a ona dalej pracowała. Miała cicho włączone małe niebieskie radio. Muzyka mieszała się z szumem wentylatora. CMCA, Hawana – głos z kraju pokoju, wolności i braterstwa. Żadnych reklam. Nie zostało już nic, co można by sprzedać. Jeden z listów z dawnej wojny brzmiał tak: Drog a żono, u mnie wszystk o w porządk u i mam nad ziej ę że u cieb ie też i u dziewczyn ek. Dostałem żołd i przesyłam go z tym listem Nie prób uj wszystk ieg o odk ład ać, tytk o kup uj czeg o potrzeb uj esz. Przez ostatn ie dwa miesiące dużo byłem w powietrzu ale latam tytk o z ład unk iem i to nie jest nieb ezp ieczn e więc się o mnie nie martw. O tej porze roku dużo tu pada, więcej nawet niż w domu. Pon ieważ Sug arman a wysłali gdzie ind ziej mamy noweg o pilota nazywa się Wm Calowell z Troy w stan ie Nowy Jork, to poruczn ik i dob ry bezp ieczn y pilot i zgrał się całk iem nieźle ze mną i z Georg e’em więc się nie martw. Jed zen ia jest mało ale jem dob rze i dob rze się czuj ę. Powiedz Cathy że cieszę się że lubi swoj ą nau czycielk ę i pocałuj ją ode mnie i Christy też i całusy dla cieb ie jak zawsze twój kochaj ący mąż Dave
W innych listach pojawiały się jeszcze jakieś nazwiska. Luźne wzmianki, już nie tak szczegółowe. Vern z Kerrville w Teksasie, Degan z Kalifornii. Przepisałem sobie wszystkie te fragmenty. Siedziała ze skąpymi kostiumami tancerek na kolanach i szybko, równo szyła. – Nie wiedziałam, że pani Atkinson okaże się taka – odezwała się w zamyśleniu. – To nie było coś, w co miała ochotę się pakować. – Nie bardziej niż ja. Jest piękna. – Spojrzenie brązowych oczu było przelotne. – Trzymasz ją u siebie na łodzi? – Dopóki nie poczuje się lepiej. Przeszła przez pokój, odłożyła kostiumy do niewielkiej walizki i zamknęła wieko. – Może ona bardziej potrzebuje pomocy niż ja. – Potrzebuje innego rodzaju pomocy. – I co teraz zamierzasz zrobić? – Dowiedzieć się, skąd twój ojciec wziął te pieniądze, jeśli mi się uda. – Która jest godzina? – Po piątej. – Muszę się przebrać i wyjść. – Ma cię kto podwieźć? – Zwykle jeżdżę autobusem. – Mogę poczekać i cię zawieźć. – Nie chcę ci robić kłopotu, Trav. Poczekałem. Wzięła szybki prysznic i weszła do pokoju ubrana w różową bluzkę i białą spódnicę. Wkrótce bluzka była już wilgotna i zaczęła przylegać do ciała. Zawiozłem ją do Teabolt’s Mile O’Beach i wróciłem do Bahia Mar. Moja podopieczna raczyła wstać. Spała tyle, że jej oczy wydawały się napuchnięte, ale zdążyła się już zaznajomić ze sprzętami z nierdzewnej stali w kambuzie. Wyjęła z zamrażarki dwa potężne steki, żeby się rozmroziły. Miała na sobie ładną bawełnianą sukienkę, która tylko troszeczkę na niej wisiała. Wydawała się nieco bardziej świadoma sytuacji – zdała sobie sprawę, że może być dla mnie kłopotem, i widocznie ją to onieśmielało. – Mogłabym gotować, sprzątać, zajmować się praniem i tak dalej, cokolwiek byś jeszcze
chciał, Trav. – Jeśli czujesz się na siłach. – Nie chcę być bezużytecznym ciężarem. – Twoim zadaniem jest dojść do siebie. Chyba nie byłem szczególnie uprzejmy. Mam starokawalerskie nawyki i za bardzo dążę do porządku i rutyny. Co innego jakiś czuły, miły gość na kilka dni, co innego rejs połączony z imprezą, a co innego dama rezydentka. To już potencjalne źródło irytacji. – Mogę coś dopłacać – powiedziała cienkim głosem. – Och, na litość boską! Uciekła do swojej kabiny i cicho zamknęła drzwi. Po dwudziestu minutach było mi już dostatecznie wstyd i do niej zajrzałem. Leżała w poprzek wielkiego łóżka, pogrążona w głębokim śnie. Zrobiłem sobie drinka i nosiłem go ze sobą, aż mi się skończył, a potem zrobiłem drugiego, wszedłem do jej kabiny i potrząsnąłem nią, żeby się obudziła. – Jeśli chcesz gotować, to już pora. – Dobrze, Trav. – Średnio wysmażony. – Tak, mój drogi. – Nie bądź taka cholernie pokorna! – Spróbuję. Po kolacji, gdy już posprzątała kuchnię, zaprowadziłem ją do salonu i spytałem, czy czuje się na tyle dobrze, żeby mi odpowiedzieć na parę pytań. – Jakich? – O Juniora Allena. Wykrzywiła usta i na chwilę przymknęła oczy. Otworzyła je i powiedziała: – Możesz pytać. Najpierw jednak musiałem jej wyjaśnić, o co chodzi. Musiałem wytłumaczyć, dlaczego zadaję jej pytania i czego chcę się dowiedzieć. Słyszała jakieś mętne plotki o Juniorze Allenie i o siostrach Kerr. Przedstawiłem jej wszystkie fakty, zgodnie z tym, co wiedziałem. Jej świeżo odzyskany spokój gdzieś znikł. Patrzyła na mnie w świetle lampy. – Kiedy wrócił, miał ze sobą mnóstwo gotówki. Nic mu nie dałam. Czyli wszystko, łódź i całą resztę, kupił za to, co zabrał z miejsca, w którym mieszkał? – To jedyne wytłumaczenie. – Ale co to mogło być? – Coś, z czym musiał jechać do Nowego Jorku, żeby się tego pozbyć. – Travis, dlaczego to wszystko cię tak interesuje? Próbowałem się uśmiechnąć, by dodać jej otuchy, ale sądząc z jej miny, nie bardzo mi to wyszło. – Zamierzam mu to odebrać – powiedziałem głosem, który nawet w moich uszach zabrzmiał obco. – Nie rozumiem. – Część z tego zatrzymam i oddam Cathy jej udział. – Ona jest dla ciebie ważna?
– Równie ważna jak ty. Zastanawiała się chwilę. – Czy… czy ty się czymś takim zajmujesz? – Ogólnie mówiąc, to jest mniej więcej to, co robię, kiedy tak się złoży, że potrzebuję pieniędzy. – Ale… on jest strasznie niebezpieczny. I może do tej pory już wszystko wydał. A nawet jeśli nie, to jak mógłbyś mu cokolwiek odebrać? To chyba niemożliwe, chyba żebyś go zabił. – Potraktowałbym to jako normalne ryzyko zawodowe, Lois. Rumieńce, które zdążyła odzyskać, znikły teraz z jej twarzy. – Jak możesz mówić coś tak okropnego? Byłeś… byłeś dla mnie taki dobry. – A co to ma do rzeczy? – Ale nie rozumiesz, że… – Rozumiem, że jesteś cholerną idiotką, Lois. Poszłaś za mną w ciemno. Wymyśliłaś sobie, jakim jestem człowiekiem. Jeśli nie dorastam do tego wizerunku, to nie moja wina. Odezwała się po długim milczeniu. – Ale czy to nie marnotrawstwo? – Marnotrawstwo czego? – Marnowanie siebie! To poniżające. Wybacz mi, że tak mówię. Widziałam filmy o Afryce. Lew zabija, a potem różne przebiegłe zwierzęta zbliżają się, łapią coś dla siebie i uciekają. Jesteś bystry, Trav, i tak dobrze znasz się na ludziach. I masz… dar czułości. I współczucia. Mógłbyś robić niemal wszystko. – Oczywiście! – Zerwałem się na nogi. Zacząłem przemierzać salon tam i z powrotem. – Czemu sam na to nie wpadłem?! Oto ja! Marnuję moje najlepsze lata na tej nędznej łajbie i pakuję się w dziwne kłopoty z niezaradnymi kobietami, kiedy mógłbym dążyć do czegoś wielkiego. Kim jestem, żeby unikać porządnej roboty? Dlaczego nie myślę o tym, jak zdobyć majątek i go chronić? Jezu, kobieto, pewnie mógłbym w rok zarobić milion, wystawiając ubezpieczenia na życie. Powinienem ciągnąć wielkie wiosło na flagowym okręcie, jakim jest życie. I może nawet jeszcze nie jest za późno! Znajdź sobie małą kobietkę i rzuć się w ten wir! Kiwanis, zbiórki charytatywne, przyjęcia w ogrodzie, czyste biurko. I głosuj jak należy, tak jest! A potem, kiedy już będę poważanym obywatelem, będę mógł sobie wspominać… Zamilkłem, słysząc ciche dźwięki, jakie z siebie wydawała. Siedziała ze spuszczoną głową. Podszedłem i ująłem ją za podbródek. Uniosłem jej głowę i spojrzałem w zapłakane oczy. – Proszę, nie – wyszeptała. – Zaczynasz budzić we mnie to co najgorsze, kobieto. – Nie powinnam się wtrącać w twoje sprawy. – Nie będę się z tobą spierał. – Ale… kto ci to zrobił? – Nigdy nie będę cię znał na tyle dobrze, Lois, żeby próbować ci to wyjaśnić. Uśmiechnęła się z wysiłkiem. – Chyba jaśniej nie mogłeś tego ująć. – I nie jestem jakąś tragiczną postacią, bez względu na to, jak bardzo będziesz próbowała ją ze mnie zrobić. Kobieto, jestem sobą zachwycony. – Nie mówiłbyś tego, gdyby tak naprawdę było.
– Oszczędź mi tej słodkiej przenikliwości. Zadrżała, po czym wzięła się w garść. – Jestem ci wdzięczna. Spróbuję odpowiedzieć na twoje pytania. – Co mówił o tych pieniądzach? Starała się. Siedziała skupiona i posłuszna jak bystra uczennica. Mówił, że ma dość pieniędzy na całe życie. Tak, wiele razy to powtarzał, na różne sposoby. I mówił, że nigdy nie będzie musiał z nich korzystać, żeby kupić sobie kobietę. Na pokładzie jachtu miał jakąś skrytkę, gdzie trzymał gotówkę. – I może coś jeszcze – dodała dziwnym głosem. – Co? – Daj mi pomyśleć. – Jej twarz znieruchomiała. Pojawił się na niej taki wyraz, jakby czegoś nasłuchiwała, tak jak robią to ludzie próbujący się dokopać do ulotnych, niejasnych wspomnień. – Dziwny niebieski kamień – podjęła. – Był upalny dzień. Tak gorący, że aż zbierało się na mdłości, bo w ogóle nie było wiatru. I ten rażący blask od wody. Za dużo wypiłam. Próbowałam nie zwymiotować. Ich głosy się zamazywały. Zawsze się o coś kłócili, wrzeszczeli na siebie. On jej coś pokazywał i to spadło na pokład, jakiś niebieski kamień. Potoczył się do niej po tekowym pokładzie. Rzuciła się na niego i wsunęła go do ust, jak dziecko. Wydaje mi się, że miała najwyżej osiemnaście lat, ale była stara jak całe zło tego świata. Wpadł w szał, wściekły rzucił się na nią, a ona zaczęła uciekać, śmiejąc się z niego. Gonił ją po całym jachcie, a kiedy zapędził ją na rufę, skoczyła do wody. Płynęła, śmiejąc się i piszcząc. Była naga. W wodzie wydawała się bardzo ciemna, widziałam jej cień migoczący na białym piaszczystym dnie. Pobiegł po broń. Zaskoczyło mnie, że strzał był taki cichy i trzeszczący. Kule rozpryskały wodę tuż obok niej. Szybko podpłynęła do drabinki i wspięła się na pokład. Chwycił ją za kark, a ona wypluła ten niebieski kamień na jego dłoń. Potem, wciąż ją trzymając, pobił ją pięścią, tak że większość tego dnia spędziła na koi, leżała i jęczała. Ten kamień miał bardzo ciemny, głęboki odcień niebieskiego. Allen wciąż myślał o tym, co się stało, i od czasu do czasu wpadał w szał, wrzeszczał i ją wyzywał. Raz, a może nawet dwa razy poszedł do niej i znów ją bił. – Spojrzała na mnie martwym wzrokiem i dodała: – Pamiętam to wszystko chyba dlatego, że to był najdłuższy okres, kiedy zostawili mnie w spokoju. Potem wciąż myślałam o tej broni. Próbowałam ją znaleźć, ale nie mogłam. Kiedy przyłapał mnie na tym, że węszę, domyślił się, czego szukałam, a wtedy oddał mnie Fanchy i przyglądał się, jak mnie biła. Udawała, że bije mnie mocniej niż w rzeczywistości. Nie dlatego, że mnie żałowała. Nie chciała mi po prostu zrobić takiej krzywdy, żebym potem do niczego się jej nie przydała. Była niesamowicie twarda, krępa i mocna. Nogi miała jak gruby, wypolerowany mahoń, śmiała się bez powodu i przez cały czas śpiewała, ostrym, piskliwym głosem, w bardzo kiepskim francuskim. W pustym domu, zanim do mnie przyszedłeś, Trav, wciąż słyszałam ten jej śpiew, tak głośno, jakby była w sąsiednim pokoju. W oczach Lois znów pojawił się ten wcześniejszy, szalony błysk. – Chcesz, żebym ci zaśpiewała tak jak Fancha? – Uspokój się, skarbie. – Chcesz, żebym się śmiała i tańczyła jak Fancha? Zaczęła się trząść. Pobiegłem po tabletki i przyniosłem jej jedną z tych mocniejszych. Nie
próbowała walczyć z jej działaniem. Piętnaście minut później leżała w łóżku i spała. Gdy udało mi się już opędzić od myśli o upiornej Fanchy, przystąpiłem do planowania. Podróż do Leavenworth nie wydawała się najrozsądniejszym pomysłem. Wypytywanie więźniów to kiepska metoda zdobywania informacji. Żyją według swojego kodeksu, mają swoje prawa, identyfikują się z nimi i tworzą własną hierarchię. Jeśli tego sobą nie prezentujesz, natychmiast zaczynają się zastanawiać, czy nie przyszedłeś, żeby pomóc się komuś wywinąć. Uznałem, że to będzie ostatnia deska ratunku. Podążę za wszystkimi pozostałymi tropami i dopiero jeśli doprowadzą mnie donikąd, wybiorę się do Kansas, spróbuję wyczuć sprawę, a potem kogoś nabrać. Przed pójściem spać zajrzałem do mojej podopiecznej. W słabym świetle wyglądała na nie więcej niż dziewiętnaście lat, łagodna i bez śladu jakiejkolwiek brzydoty.
7
Rano spróbowałem się skontaktować z Williamem Callowellem z Troy w stanie Nowy Jork. Prawdopodobieństwo, że do niego dotrę, było niewielkie. Jeśli przetrwał wojnę, nie miał jakichś kłopotów z policją i nie spotkała go żadna katastrofa, być może został włóczęgą i w świecie, w którym wszystko jest przejściowe, jego adres się przeterminował. W Troy było ich dwóch. William B. i William M. Bystra telefonistka z międzymiastowej podała mi numery do obu. Przyjąłem kolejność alfabetyczną. W domu Williama B. dostałem inny numer telefonu. Jakaś dziewczyna powiedziała, żebym zadzwonił do Double A Plastics, i trzy minuty później usłyszałem ostrożny głos Williama B. Czy był pilotem podczas drugiej wojny światowej? Do diabła, nie, ma dwadzieścia sześć lat, jest inżynierem chemikiem, mieszka w Troy od niespełna roku i wie, że w książce telefonicznej jest jeszcze inny William, ale nie ma pojęcia kto to taki. Bardzo dziękuję. Ależ bardzo proszę. Potem usłyszałem głos kobiety, która odebrała pod numerem Williama M. Miała cienki, roztrzęsiony głos. Zareagowała bardzo oficjalnie. – Z przykrością muszę poinformować, że mój mąż odszedł w marcu. Spytałem, czy mogę z nią porozmawiać. – Pani Callowell, bardzo przykro mi słyszeć o śmierci pani męża. – To było błogosławieństwo. Modliłam się, by mógł odejść w spokoju. – Zastanawiam się tylko, czy to ten pan Callowell, z którym próbuję się skontaktować. Czy podczas drugiej wojny światowej był pilotem? – Mój Boże, nie! Na pewno panu chodzi o mojego syna. Mąż miał osiemdziesiąt trzy lata. – A czy mogę się jakoś skontaktować z pani synem, pani Callowell? – Och, gdyby pan zadzwonił wczoraj, mógłby pan z nim porozmawiać. To była wspaniała wizyta. – Gdzie go mogę znaleźć? – Telefonistka mówiła, że dzwoni pan z Florydy? Czy to bardzo pilne? – Zależy mi na tym, żeby się z nim skontaktować. – Proszę chwileczkę poczekać, mam tutaj zapisane. Mieszka oczywiście w Richmond w Wirginii. Zaraz zobaczę. Dziś jest… trzeci, prawda? Będzie na zjeździe w Nowym Jorku aż do wtorku, dziewiątego. W hotelu Americana. Przypuszczam, że mógłby się pan z nim tam skontaktować, tylko mówił, że będzie miał mnóstwo spotkań i że będzie naprawdę zajęty. – Bardzo dziękuję, pani Callowell. A przy okazji, czy pani syn służył za granicą? – W Indiach. Zawsze chciał tam wrócić i jeszcze raz zobaczyć ten kraj. Pisał stamtąd takie wspaniałe listy. Wszystkie zachowałam. Może pewnego dnia będzie miał jeszcze okazję. Rozłączyłem się i dopiłem pół filiżanki letniej kawy. Zadzwoniłem do linii lotniczych. Mieli lot o odpowiedniej porze – lądowanie na lotnisku Idlewild około drugiej pięćdziesiąt po południu. Lois wydawała się bardzo zaniepokojona perspektywą, że zostanie sama. Wyglądała
tak, jakby zaraz miała zacząć szczękać zębami. Jej oczy zrobiły się ogromne. Pakując się, udzielałem jej instrukcji i kazałem wszystko notować. Poczta, pranie, telefon, zakupy, ręczny przełącznik uruchamiający ponownie klimatyzację, wyrzucanie śmieci, dobry miejscowy lekarz, jak zamknąć łódź i tak dalej, kanały telewizyjne, regał z miłymi książkami, gaśnice i parę rutynowych drobiazgów dotyczących utrzymania łodzi. Zanotowała wszystko, zagryzając pobladłe wargi. Nie potrzebowała samochodu ani roweru. Wszystko, w tym również publicznie dostępna plaża, było w zasięgu kilku kroków. Co cztery godziny bierz białe tabletki. Jeśli zaczniesz rozpadać się na kawałki, weź różową. Przy trapie pocałowałem ją jak mąż wyjeżdżający do pracy, powiedziałem, by o siebie dbała, i ruszyłem szybkim krokiem w stronę Miss Agnes, obmacując kieszeń na biodrze, w której miałem pieniądze i karty kredytowe. Bezrobotni nie mogą używać kart kredytowych. Miałem jednak poręczyciela, człowieka, któremu wyświadczyłem kiedyś niebezpieczną i trudną przysługę, człowieka, którego nazwisko sprawia, że prezesi banków nagle stają się uważni i wstrzymują swój płytki oddech. Karty są poręczne, ale nienawidzę ich używać. Zawsze czuję się wtedy jak Thoreau uzbrojony w aparat Leica i atlas ptaków. Są jak małe palce rzeczywistości, chwytające człowieka za gardło. Ktoś, kto używa karty kredytowej, jest zakładnikiem samego siebie. To są ostatnie lata, kiedy jeszcze mamy wybór. W wykonanych z nierdzewnej stali żłobkach przyszłości federalni będą się systematycznie przedzierać wśród płaczących różowych niemowlaków, tatuować im na nadgarstkach numer podatnika i numer karty kredytowej, a tuż za nimi podążać będzie zespół informatyków i techników, montujących stały numer telefonu – bez wątpienia będą to wideofony – na drugim nadgarstku. Kiedy człowiek umrze, jego numer wróci do banku. Będzie to pierwszy na świecie udowodniony sposób na nieśmiertelność. *** Manhattan w sierpniu jest jak powtórka wielkiej zarazy w Londynie. Przerzedzony tłum ludzi dotkniętych chorobą powłóczy nogami po rozgrzanych jak piece hutnicze ulicach, z otwartymi ustami, jakby lada chwila mieli się przewrócić. Ci, którzy wciąż są zdrowi, przemykają od jednej klimatyzowanej oazy do drugiej, by spędzić jak najmniej czasu z narażeniem na plagę czarnej śmierci na zewnątrz. Pięć po czwartej zameldowałem się w hotelu. Mieli mnóstwo wolnych pokoi. Właśnie odbywały się u nich trzy zjazdy, a mimo to pozostało wiele miejsc. W hotelu poczułem się, jakbym się znalazł z powrotem w Miami. Ta sama woń klimatyzowanego powietrza, ta sama pełna rezerwy służalczość, ten sam wspaniały wystrój – jakby jakiś brazylijski architekt połączył terminal lotniczy z fabryką wacików. Oświetlenie – dramatyczne. Jakby w każdej chwili gwiazda przedstawienia miała odejść od jednego z ośmiu barów i zacząć śpiewać w towarzystwie wbiegających dziewcząt. Nóżki w górę, panienki! I nie przestawajcie się uśmiechać. Wm M. Callowell Jr nie był zameldowany pod swoim nazwiskiem. Apartamenty 1012– 1018 wynajęto na firmę Hopkins Callowell Inc. Spytałem w recepcji, co to za zjazd. – Branża budowlana – odparł recepcjonista. – Budują drogi. Zadzwoniłem. Telefon odebrał młody mężczyzna, który ściszonym i pełnym powagi głosem powiedział, że sprawdzi program pana Callowella. Po chwili wrócił i jeszcze bardziej ści-
szonym głosem przekazał informacje: – W tej chwili wrócił ze spotkania, proszę pana. Właśnie pije drinka, proszę pana. – Długo tam będzie? – Przypuszczam, że co najmniej pół godziny. Obejrzałem się w wysokim lustrze. Uśmiechnąłem się do pana Travisa McGee. Bardzo silna opalenizna bywa podstępna. Jeśli ubiór jest choć odrobinę zbyt krzykliwy, człowiek wygląda jak sportowiec po sezonie, sprzedający ubezpieczenia. Jeśli strój jest zbyt europejski, sprawia wrażenie instruktora narciarstwa na pełnym etacie. Mój letni miejski garnitur był konserwatywny, jak u członka klubu rotariańskiego, ciemny, z orlonu, który tylko z grubsza przypomina jedwab. Biała koszula z klasycznym kołnierzykiem. Krawat w prążki. Buty z połyskiem. Idź i sprzedawaj. Świeć zębami. Patrz im prosto w oczy. Będziesz z tego miał tyle, ile w to włożysz. Uśmiech daleko cię zaprowadzi. Ściskaj dłonie, jakbyś robił to szczerze. Pamiętaj nazwiska. *** W dużej sali było kilkunastu mężczyzn. Mieli imponujące głosy, imponujące śmiechy, imponujące cygara i imponujące szklanki whisky. Niższa kadra kierownicza usługiwała im, donosząc drinki, śmiejąc się we właściwych momentach i nie za głośno – za każdym razem, gdy któryś z ważniaków wykazał się dowcipem. Nie nosili plakietek. Taka jest zasada podczas niewielkich, ważnych zjazdów. Żadnych plakietek czy śmiesznych kapelusików. Wszyscy mówcy, którzy występują, znani są w całym kraju. A jedzenie wybierają sobie z menu, a nie z bufetu. Jeden z usługiwaczy powiedział mi, że pan Callowell to ten siedzący przy wielkich oknach, w okularach i z wąsikiem. William Callowell był po czterdziestce. Średniego wzrostu, nieco korpulentny. Trudno było określić, jak właściwie wygląda jego twarz. Miał bujną, sterczącą czuprynę gęstych czarnych włosów, duże okulary w czarnych oprawkach, czarne wąsy i palił wielką czarną fajkę. Poza tym niewiele było z niego widać. Oczywiście poza szerokim, mięsistym nosem z wyraźnym wzorkiem porów. Rozmawiał z dwoma mężczyznami. Zamilkli gwałtownie, gdy znalazłem się niecałe dwa metry od nich. Wszyscy wbili we mnie wzrok. – Przepraszam – powiedziałem. – Panie Callowell, gdyby znalazł pan dogodną chwilę, chciałbym zamienić z panem kilka słów. – Jest pan którymś z tych nowych z FBI? – spytał jeden z jego przyjaciół. – Nie. Nazywam się McGee. To sprawa osobista. – Jeśli chodzi o posadę, to nie jest to właściwy czas ani miejsce, McGee – powiedział Callowell cichym, nieprzyjaznym głosem. – Posadę? Przestałem pracować dla innych, kiedy miałem dwadzieścia lat. Poczekam w holu, panie Callowell. Spodziewałem się, że to go szybko do mnie sprowadzi. Muszą wiedzieć, jak kogoś zakwalifikować. Mają te przebiegłe, menedżerskie oczka i potrafią popatrzeć na człowieka i oszacować, ile mniej więcej zarabia, z dokładnością do dziesięciu procent. To reakcja wynikająca z instynktu przetrwania. Zajmują pozycje wysoko na stoku wzgórza i chcą wiedzieć, co się do nich zbliża i z jaką prędkością.
Nadszedł leniwym krokiem, ugniatając w fajce nową porcję tytoniu. – Sprawa osobista? – Przyleciałem dziś po południu z Florydy tylko po to, by się z panem spotkać. – Mógł pan zadzwonić, a powiedziałbym panu, że mam tu zbyt napięty harmonogram. – To nie zajmie dużo czasu. Pamięta pan dowódcę załogi, sierżanta o nazwisku David Berry? Te słowa wrzuciły go nagle w zamierzchłą przeszłość. Zmienił się wyraz jego oczu i sposób, w jaki trzymał ramiona. – Berry! Pamiętam go. Co u niego? – Zmarł w więzieniu, dwa lata temu. – Nie wiedziałem. Nie miałem o tym pojęcia. Dlaczego siedział w więzieniu? – Za zabicie oficera w San Francisco w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym. – Dobry Boże! Ale co to ma wspólnego ze mną? – Próbuję pomóc jego córkom. Potrzebują pomocy. – Jest pan adwokatem, panie McGee? – Nie. – Chce mnie pan prosić, bym wspomógł finansowo córki Berry’ego? – Nie. Potrzebuję więcej informacji na temat Davida Berry’ego. – Nie znałem go ani zbyt dobrze, ani zbyt długo. – Wszystko, co może mi pan powiedzieć, będzie pomocne. Pokręcił głową. – To było dawno temu. W tej chwili nie mogę poświęcić panu więcej czasu. – Zerknął na zegarek. – Może pan wrócić o jedenastej? – Jestem tu zameldowany. – Tym lepiej. Przyjdę do pana do pokoju; jeśli mi się uda, to około jedenastej. – Pokój tysiąc siedemset dwadzieścia, panie Callowell. *** Zapukał do drzwi dwadzieścia po jedenastej. Wypił sporo dobrego burbona, zjadł doskonałą kolację i zapewne wlał w siebie wyśmienitą brandy. Przytępiło to lekko jego umysł i zdawał sobie z tego sprawę, był więc ostrożniejszy i bardziej podejrzliwy. Odmówił, kiedy zaproponowałem mu drinka. Opadł na wygodny fotel i niespiesznie zapalił fajkę. – Jakoś nie załapałem, czym pan się trudni, panie McGee. – Jestem na emeryturze. Uniósł czarną brew. – Jest pan na to za młody. – Urozmaicam sobie czas małymi projekcikami. – Takimi jak ten. – Tak. – Chyba powinienem się dowiedzieć trochę więcej o tym projekciku. – Panie Callowell, odłóżmy łopaty1. Nie mam zamiaru dobierać się do niczego, co pan po-
siada. Berry wrócił ze swojej wojenki bogaty. Chciałbym się dowiedzieć, jak to się stało. A jeśli się tego dowiem, być może będę w stanie odzyskać jakąś tego część dla jego córek. Żona Berry’ego nie żyje. Będzie to pana kosztować jedynie trochę czasu. I trochę grzebania w pamięci. Nic poza tym. Przez chwilę myślałem, że przysnął. Poruszył się jednak i westchnął. – Nie brakowało tam okazji do wzbogacenia się. Mówili, że na początku wojny było nawet lepiej. Kiedy się tam zjawiłem, Berry był tam już od dawna. ATC. Lataliśmy C-46 z Chabua w Asamie. Pasażerowie i ładunek. Kalkuta, New Delhi i nad Himalajami do Kunmingu. Wznosiliśmy się czasami na ponad sześć i pół tysiąca metrów w tych skrzypiących, rozklekotanych maszynach, a potem schodziliśmy w dół z oblodzonymi skrzydłami i mieliśmy jedną, jedyną szansę, żeby posadzić to diabelstwo w Kunmingu. Wydaje mi się, że odbyłem z Berrym jakieś dwadzieścia pięć lotów, nie więcej. Nie zdążyłem go poznać. W tym biznesie załogi nie pozostawały razem zbyt długo. Pierwszy samolot, którym tam latałem, po prostu trafił szlag. Awaria. Podwozie się zapadło i długo, długo szorowałem brzuchem po pasie. Załoga zaledwie trzyosobowa. Rozdzielili nas. Dostałem przydział do samolotu, którym latał Berry. Berry i George Brell, drugi pilot. Źle się z tym czułem, zastanawiałem się, czy Brell nie uważał, że powinien dostać awans. Ich poprzedni pilot załatwił sobie przeniesienie. – Sugarman? – Tak się nazywał! Później zginął. Brell nie miał do mnie żalu, wszystko się między nami ułożyło. Brell i Berry byli kompetentni, tylko że niezbyt życzliwi. Berry był raczej opryskliwy i milczący, ale znał się na swojej robocie. Myślę, że w sumie był samotnikiem. Odbyliśmy razem jakieś dwadzieścia pięć lotów, w tym może dziesięć do Chin i z powrotem. A potem pewnej nocy wystartowaliśmy z Kalkuty i zszedłem na jakieś trzysta metrów, gdy zapalił się prawy silnik, bez żadnego ostrzeżenia. Poszło naprawdę szybko. System gaszenia nie zadziałał wystarczająco sprawnie. Podniosłem samolot na taką wysokość, na jaką się odważyłem, wyrównałem lot i wyskoczyliśmy. Raz, dwa, trzy. Pięć sekund po tym, jak otworzył się mój spadochron, skrzydło, które się paliło, urwało się i samolot runął w dół jak kamień. Pięć sekund później wylądowałem na rabatce z kwiatami, skręciłem sobie kostkę i rozwaliłem kolano.Tuż przed szpitalem wojskowym, lepiej trafić nie mogłem. Pokuśtykałem do środka, wspierając się na ramieniu ogromnej pielęgniarki. Berry i Brell mnie odwiedzili, podziękowali mi i przynieśli flaszkę. A potem ich już nigdy więcej nie widziałem. – Słyszał pan jakieś plotki o tym, że Berry dorabiał na boku? – Chyba sobie przypominam, że dotarło do mnie parę niejasnych pogłosek. To taki typ. Twardy, milczący i sprytny. – Jak mógł to zrobić? – W tamtym czasie najbardziej oczywistym sposobem na zrobienie interesu było przemycanie złota. Można je było kupować w Kalkucie i sprzedawać na czarnym rynku w Kunmingu z pięćdziesięcioprocentową przebitką, i dostawało się amerykańskie dolary. Albo można było wziąć indyjskie rupie i w Kalkucie wymienić je na dolary w Lloyd’s Bank. Albo kupować złoto za rupie. Były różne możliwości. Ale ostro się do tego zabrali. Ja na takie ryzyko nie miałem ochoty. I wiedziałem, że gdyby Berry albo Brell to robili i któryś z nich zostałby złapany, to i na mnie padłoby podejrzenie. A więc miałem się na baczności. Wtedy w Chinach na złocie można było sporo zrobić. Mieli galopującą inflację i bardzo
niewiele sposobów, żeby sprowadzić złoto. Można było nawet zarobić, przemycając do Chin banknoty rupii o dużych nominałach. Mówiło się, że Chińczycy wykorzystują te rupie, żeby handlować z Japońcami. Japońcom pasowały rupie, bo finansowali nimi swoje operacje szpiegowskie w Indiach. Do diabła, Chińczycy sprzedawali Japońcom zwierzęta juczne w zamian za sól. To była naprawdę ciekawa wojenka. Przypuszczam, że Berry handlował. Miał do tego smykałkę. I myślę, że miał talent do manipulowania ludźmi. Wydaje mi się, że raz nawet próbował mnie wybadać, ale nie było nic konkretnego, na co mógłbym wskazać palcem. Pewnie udzieliłem mu niewłaściwych odpowiedzi. – Był blisko z George’em Brellem? – Powiedzmy, że trochę bliżej, niż zwykle się to zdarza między sierżantem i porucznikiem, nawet jeśli są w załodze jednego samolotu. Dość długo trzymali się razem. – W takim razie Brell, jeśli nadal żyje, jest następnym, z którym powinienem porozmawiać. – Wiem, gdzie go pan może znaleźć. – Naprawdę?! Zawahał się. To był syndrom biznesmena. Miał coś, czego chciał ktoś inny, i musiał wstrzymać się chwilę i zastanowić, co mógłby z tego mieć. Ten odruch sprowadził go do teraźniejszości z oddali, z dusznej starej wojny skrywanej w zakamarkach pamięci, gdzie był porucznikiem Callowellem, zręcznym, szybkim i bardzo starającym się ukrywać i kontrolować strach, który codziennie odczuwał. Powrócił do przebrania korpulentnego Williama M. Callowella, otoczonego ochronną poduszką pieniędzy i władzy, sprytnego budowniczego i biznesmena, który być może prywatnie zamartwia się impotencją, audytami i ryzykiem ataku serca. Wyczuwałem, że nieczęsto myślał o wojnie. Są dzieci w średnim wieku, które codziennie wspominają swój college albo wojnę, jednak te, którym uda się dorosnąć i stać mężczyznami, nie wykazują tej żałosnej potrzeby, by delektować się tym, że kiedyś były ważne. Callowell zaliczał się do tych drugich. Znów zapalił fajkę i poruszył się w fotelu. – Dwa lata temu w „Newsweeku” ukazał się krótki artykuł o naszej operacji, w związku z programem międzystanowym. Opublikowali moje zdjęcie. Dostałem listy od ludzi, z którymi od lat nie miałem kontaktu. Brell napisał do mnie z Harlingen w Teksasie, w tonie starego, dobrego kumpla, którym nigdy nie był. Firmowa papeteria, gruba jak pergamin, wymyślna czcionka. Firma nazywała się chyba Brell Enterprises. Kilka linijek gratulacji, a potem cała masa bzdetów o tym, jak świetnie mu się powodzi. Na koniec wyraził nadzieję, że moglibyśmy się spotkać i porozmawiać o dawnych czasach w lotnictwie. W odpowiedzi wysłałem mu bardzo zwięzłą, chłodną notkę i od tej pory się do mnie nie odzywa. – Widać, że nie lubił pan człowieka. – Z jakiegoś powodu, którego nie potrafię dokładnie określić, McGee. Nasza służba tam była nudna, niebezpieczna i pełna brudu, ale bądź co bądź to było Air Transport Command. Brell był typem, który świetnie wyglądał w mundurze, w czapce z odznaką stu lotów bojowych, a gdy byliśmy w Kalkucie, zmieniał ciuchy i stawał się członkiem eskadry Latających Tygrysów. Nie mógł się wręcz opędzić od adorujących go panienek. Targał ze sobą trzydziestkęósemkę z perłową rękojeścią, zamiast przepisowej czterdziestkipiątki. I nie lubił lądowań. Strasznie się pocił i był potwornie spięty, kiedy lądowaliśmy. – W takim razie będzie miał jakieś informacje o Davidzie Berrym.
– Pytanie tylko, czy będzie miał ochotę mówić. Jeśli też maczał w tym palce i dorabiał się fortunki na boku, czemu miałby o tym z kimkolwiek rozmawiać? – Byłem z panem szczery, panie Callowell, ale z Brellem mogę spróbować czegoś innego. – I powoła się pan na mnie, McGee? – Przemknął mi przez głowę taki pomysł. – Stanowczo bym to panu odradzał. Mamy prawników, którym brakuje roboty. Zaczyna im się nudzić. – Będę to miał na uwadze. – Nieczęsto mi się zdarza tak wiele mówić z tak błahego powodu, McGee. Jest w panu coś miłego. Potrafi pan słuchać. Uśmiecha się pan we właściwych momentach. To działa na ludzi. I, oczywiście, nie był pan ze mną szczery. – Jak pan może coś takiego mówić! Zaśmiał się cicho i wstał. – Koniec sesji, McGee. Dobranoc. Życzę powodzenia. Przy drzwiach odwrócił się jeszcze i powiedział: – Oczywiście każę pana sprawdzić. Tak na wszelki wypadek. Jestem człowiekiem ostrożnym i dociekliwym. – Czy mogę to panu ułatwić, podając mój adres? Mrugnął do mnie. – Keja F osiemnaście, Bahia Mar w Lauderdale. – Jestem pod wrażeniem, panie Callowell. – Panie McGee, każdy w miarę uczciwy człowiek z branży budowlanej albo tworzy sobie własne CIA, albo bankrutuje. – Znów zaśmiał się cicho i ruszył ciężkim krokiem w stronę wind, ciągnąc za sobą aromatyczną chmurę dymu.
8
Rano zamówiłem rozmowę. W informacji podano mi wcześniej numer do George’a Brella z Harlingen. Rozleniwiona telefonistka połączyła mnie z mówiącą ostrym głosem sekretarką, która oświadczyła, że pana Brella nie ma jeszcze w biurze. Ponieważ nie mogła wiedzieć, że to rozmowa zamiejscowa, uprzedziłem jej pytanie o moje nazwisko i powiedziałem, że zatelefonuję później. Potem zadzwoniłem na moją łajbę. Po trzech sygnałach usłyszałem jej głos. Cichy, spięty i ostrożny. – Halo? – Mówi twoja nocna pielęgniarka. – Trav! Dzięki Bogu! – O co chodzi? Coś się stało? – Nic szczególnego. Tylko… No nie wiem… To chyba napięcie. Tak się przyzwyczaiłam, że jesteś przy mnie. Słyszę różne dźwięki i aż podskakuję. Miałam złe sny. – No to wysmaż je na słońcu. – Tak zamierzam. Chyba pójdę na plażę. Kiedy wracasz? – Lecę dziś do Teksasu. – Co? – Jest tam pewien człowiek, z którym chcę się spotkać. Powinienem wrócić do piątku, ale nie jestem pewny. Bierz tabletki, skarbie. Nie denerwuj się. Jedz, śpij i znajduj sobie jakieś zajęcia. Masz wokół setki łodzi i tysiące ludzi. – Trav, dzwoniła jakaś kobieta i bardzo pilnie chciała się z tobą skontaktować. Mówiła, że to nagły wypadek. Trochę się chyba zdziwiła, że usłyszała w słuchawce damski głos i że cię nie ma. Mówiłam, że może zadzwonisz, a ona poprosiła, żebyś się do niej odezwał. Panna McCall. Miała bardzo dziwne imię. Nie wiem, czy dobrze zapisałam. – Chookie. – Właśnie. Kazałem jej zajrzeć do mojego notesu i podać mi numer. Pod koniec rozmowy głos Lois brzmiał całkiem nieźle. Zastanawiałem się, czy nie zachowałem się jak idiota – nie zamknąłem na klucz barku ani nie znalazłem kogoś, kto mógłby z nią zostać. Spiesz się do domu, mamusiu McGee. Ludzie mają pancerze z gestów, wyrazu twarzy i obronnej gadaniny. W przypadku Lois ta ochronna powłoka została brutalnie zdarta i znałem ją tak dobrze jak każdy, kto znał ją wcześniej albo będzie miał okazję poznać. Znałem ją od plomb w zębach aż po jabłoń z dzieciństwa, od blizny po operacji wyrostka po noc poślubną, i nadszedł już czas, by zaczął jej wyrastać nowy pancerz, beze mnie. Znalazłem ją z otwartą raną i nie chciałem się z nią połączyć tkanką blizny, powstającej podczas procesu gojenia. Chook odebrała dopiero po dziewiątym sygnale. Rozżalony, nadąsany ton świadczył o tym,
że ją obudziłem. Zmienił się, gdy poznała mój głos. – Trav! Dzwoniłam do ciebie wczoraj wieczorem. Kto to jest, ta pani Atkinson? – Jedna z twoich rywalek, którym się bardziej powiodło. – Mówię poważnie. Czy to ta, do której dobrał się… no wiesz kto, kiedy puścił kantem Cathy? – Tak. – Trav, dzwoniłam w sprawie Cathy. Wczoraj wieczorem podczas występu wszystko wydawało się w porządku. A potem znaleźli j ą nieprzytomną na hotelowej plaży. Została strasznie pobita. Ma zmasakrowaną twarz, dwa złamane palce. Jeszcze nie wiadomo, czy są jakieś obrażenia wewnętrzne. Odzyskała przytomność, zanim zawieźli ją do szpitala. Była przesłuchiwana przez policję. Powiedziała im, że poszła pospacerować po plaży i ktoś ją napadł i pobił. Nie potrafiła im podać rysopisu. Rozmawiałam z nią później, kiedy już jej podali środek uspokajający. Dziwnie się zachowywała. Myślę, że to on, Trav. W każdym razie Cathy nie będzie w stanie pracować przez dwa tygodnie, może nawet dłużej. Naprawdę jest w kiepskim stanie. – Chce ze mną porozmawiać? – Nie chce rozmawiać z nikim. Dziś napisali o tym w gazecie. Napaść na tancerkę na prywatnej plaży. Tajemniczy napastnik i tak dalej. – Będziesz się z nią dzisiaj widzieć? – Oczywiście! – Może mnie nie być aż do soboty. Jeśli będziesz miała okazję, zajrzyj do Lois Atkinson. Nasz przyjaciel zostawił ją w dość opłakanym stanie. To prawdziwa dama. – Och, doprawdy? – Po przejściach. Myślę, że ją polubisz. Pogadajcie sobie, jak to dziewczyny. Spróbuję do ciebie później zadzwonić, wieczorem z hotelu. Powiesz mi, co u nich obu słychać. – Klinika doktora McGee? – Klub porzuconych przez Juniora Allena. Trzymaj się. Biuro podróży w hotelu pomogło mi znaleźć najlepszy sposób, by dostać się do Doliny Rio Grande. Bezpośredni lot 707 z Idlewild do Houston, dwugodzinna przerwa w podróży, a potem lot do Harlingen, z międzylądowaniem w Corpus Christi. Lepsze połączenie uciekło mi sprzed nosa, więc nie spieszyło mi się z opuszczeniem Idlewild. Samolot wystartował z mniej niż połową zajętych miejsc. Krajobraz w dole był jasny i spowity mgiełką, bezosobowy z tej wysokości; lecieliśmy razem ze słońcem, co sprawiło, że południe trwało bardzo długo. W kraju, który ma sto osiemdziesiąt milionów ludzi, najgorsze jest to, że kiedy człowiek spogląda w dół, widzi, ile jest jeszcze miejsca dla kolejnych. Jedna ze stewardes zainteresowała się mną w szczególny sposób. Była trochę wyższa niż większość koleżanek i nieco starsza. Bluzeczka od uniformu nie była odpowiednia do jej kształtów – dziewczyna była stworzona do karmienia piersią. Miała też wielki, śnieżnobiały uśmiech i przypominała odrobinę krowę. Nie mogłem się pozbyć osobliwego wrażenia, że gdzieś już ją spotkałem, a potem przypomniałem sobie gdzie – w bezcennej książce Marka Harrisa Uderzaj powoli w bęben jest stewardesa, na którą wpada „autor”, kiedy wylatuje do Mayo. Moja stewardesa przycupnęła obok mnie na krawędzi siedzenia, uśmiechnięta, lekko pochylona.
– W Houston będzie potwornie gorąco – powiedziała. – Zamierzam jak najszybciej wskoczyć do basenu w motelu i wychodzić z niego tylko wtedy, gdy będę miała ochotę na zimnego drinka w wysokiej szklance. Niektóre dziewczyny siedzą w pokojach, ale myślę, że jest w nich klimatyzacja, od której mam problemy z zatokami. Wylatuję dopiero jutro, o dziesiątej. A jakoś w Houston zawsze mi się nudzi, wiesz? Lekko zamglone niebieskie oczy obserwowały mnie, a usta się uśmiechały. Czekała na mój ruch. Niemal wszędzie można się wpakować na wieczną-imprezę-na-jachcie-Tigera. Na wysokości ośmiu i pół tysiąca metrów i przy prędkości wylotowej pocisku kalibru.45, wynoszącej dwieście czterdzieści cztery metry na sekundę, nikt na nikim nie pozostawia śladów. Przypadkowe spotkanie, chwilowe zetknięcie, i każdy idzie w swoją stronę. Wtedy ona byłaby tą stewardesą w Houston, a ja tym opalonym z Florydy, niejasne wspomnienie chlorowanej wody w basenie, ginu i soku owocowego, może krwistego steku i mocnego rytmu w półmroku przysłoniętego zasłonami, zimnego jak grobowiec motelowego pokoju, gdy dosiadasz uziemionego ciała walkirii z odrzutowca. Nieszkodliwa przyjemność. Dla nieszkodliwych, plastikowych odpornych ludzi, którzy potrafią sobie stworzyć złudzenie romantycznego przeżycia. No ale jeśli się odmawia przyjęcia poczęstunku, wypada przynajmniej powiedzieć, że apetycznie wygląda. – Zdecydowałbym się na Houston – odezwałem się z udawaną tęsknotą – ale mam już bilet do Harlingen. Uśmiech się nie zmienił, tylko wyraz oczu stał się lekko nieobecny. Pogadała trochę o niczym, a potem odeszła przejściem między siedzeniami, uśmiechając się i oferując pasażerom to, co należało im się od linii lotniczych. Większość stewardes znajduje sobie mężów, niektóre wypalają się i są samotne, a jeszcze inne stają się nałogowymi, rozpaczliwie lubieżnymi podniebnymi żeglarzami z mężczyzną w każdym porcie, ofiarami szybkich tranzytów, a loty są dla nich tylko długimi podróżami z łóżka do łóżka. Zobaczyłem ją później w terminalu w Houston, jak szła na wysokich obcasach, śmiejąc się i mówiąc coś do wysokiego rumianego młodzieńca w olbrzymim kowbojskim kapeluszu. *** W Harlingen byłem parę minut po piątej. Słońce stało wysoko i z nieba lał się żar, a upał i wilgoć były równie nieznośne jak na Florydzie. Wypożyczyłem klimatyzowanego forda galaxy i znalazłem wysoki, przeszklony motel z zielonymi trawnikami, basenami i fontannami. Zameldowałem się i znalazłem w cienistym, lodowato zimnym pokoju z widokiem na basen. Po wzięciu prysznica przebrałem się w sportową koszulę i spodnie. Pojeździłem trochę po okolicy. To była wieś, próbująca udawać miasto. Z niewyjaśnionych powodów jasne, wysokie budynki postawiono w zupełnie nieprawdopodobnych miejscach. Harlingen było połączone z Bransville czterdziestokilometrową pępowiną – Route 77. Rezydencja George’a Brella znajdowała się przy Linden Way 18, w Wentwood. Wielkie działki, wielkie połacie asfaltu. Wymyślne budynki, szerokie okapy, patia, spryskiwacze do trawników, podjazdy i zatoczki wysypane brązowym żwirem, rozłożyste palmy, drzewa pieprzowe, meksykańscy ogrodnicy, niepracujące żony w szortach, staroświeckie tabliczki z nazwiskami, wykonane z kutego żelaza. Dom z numerem osiemnastym był z jasnego kamienia, szkła, drewna sekwojowego i płytek
łupkowych. Wypielęgnowany ogród. Na podjeździe czarny lincoln i biały triumph, w oknie domu czarny pudel, patrzący ze złością na świat. Powróciłem między zwykłych ludzi i znalazłem sobie knajpę z piwem. Standardowy gambit otwierający rozmowę: „Ale upał”. Standardowa odpowiedź: „Faktycznie”. Piwo było tak zimne, że nie miało smaku. Szafa grająca pojękiwała jakieś kawałki w stylu country. Znalazłem rozmownego handlowca. Miejscowa gospodarka: to cholerne miasto zbyt długo było na łasce Air Force. Zamknąć bazę, otworzyć bazę, i tak w kółko. Podstawą są pomarańcze i grejpfruty. Jeśli przytrafi się rok z silnym mrozem, wszystko idzie w diabły. Całkiem nieźle rozwija się zimowa drobna turystyka. Padre Island i tak dalej. Przejściowo nasilony ruch do Meksyku, teraz gdy Meksykanie w końcu naprawili tę swoją cholerną drogę z Matamoros do Victorii. Najszybsza droga ze Stanów do Mexico City. Był gadatliwy i drażliwy. Zagadnąłem go o miejscowe sukcesy, a gdy dotarł do George’a Brella, zadbałem, by pociągnął temat. – Stary George zajmuje się mnóstwem rzeczy. Jego żona miała trochę gajów cytrusowych, a teraz kupił więcej. Jego pierwsza żona. Już nie żyje. Bóg raczy wiedzieć, ile George w tej chwili ma tych przydrożnych barów z hamburgerami. Kilkanaście albo i więcej. Zajmuje się też handlem nieruchomościami, powierzchniami magazynowymi i jeszcze założył małą firmę przewozową. – Musi być bystrym facetem. – Cóż, powiedzmy, że George to bardzo zajęty człowiek. Wciąż jest w ruchu. Ludzie mówią, że zawsze ma jakieś problemy z podatkami i nie byłby w stanie zebrać tysiąca dolarów w gotówce, ale żyje jak bogacz. I ma gadane. Lubi być przez cały czas otoczony mnóstwem ludzi. – Mówiłeś o pierwszej żonie. Ożenił się po raz drugi? – Parę lat temu. Diabelnie ładna lala, ale chyba starsza nie więcej niż jakieś trzy lata od jego najstarszej córki z pierwszego małżeństwa. Wybudował dla niej wystawny dom w Wentwood Eatates. Gerry, tak jej na imię. Mój handlowiec musiał iść do domu, a gdy już sobie poszedł, ruszyłem do budki telefonicznej i zadzwoniłem do George’a Brella. Była za dziesięć siódma. Odebrał telefon. Mówił z emfazą. Powiedziałem, że chciałbym się z nim spotkać w sprawie osobistej. Zrobił się ostrożny. Dodałem, że to Bill Callowell mi zasugerował, że być może on będzie w stanie mi pomóc. – Callowell? Mój dawny pilot? Panie McGee, niech pan od razu przyjedzie do mnie do domu. Siedzimy sobie właśnie i popijamy, dla pana też się znajdzie jakiś drink. Kiedy tam dotarłem, przed domem stało sześć samochodów. Wpuścił mnie służący. Brell natychmiast ruszył w moją stronę, żeby mocno uścisnąć mi dłoń. Był szczupłym mężczyzną pod pięćdziesiątkę, przystojnym, o ciemnych włosach; trochę przypominał lisa. Przypuszczałem, że nosi bardzo drogą i nierzucającą się w oczy perukę – wyglądał na takiego, który wcześnie wyłysiał. Miał donośny głos i nieco teatralne gesty. Nosił luźne spodnie z diagonalu i świeżutką białą koszulę w drobne niebieskie prążki. Po dziesięciu sekundach mówiliśmy już sobie po imieniu, a potem zabrał mnie na przeszklony taras na tyłach domu. Siedziało tam siedmiu mężczyzn i pięć kobiet, wszyscy swobodnie ubrani, przyjaźni i lekko podpici. Gdy Brell mi ich przedstawiał, udało mu się sprawić wrażenie, że wszyscy ci mężczyźni dla niego pracują i to
dzięki niemu są bogaci, a wszystkie kobiety są w nim zakochane. Im z kolei dał do zrozumienia, że jestem dobrym przyjacielem jednego z najbardziej wpływowych biznesmenów zajmujących się budową dróg w skali kraju, człowieka, który latał z nim na niebezpieczne misje i któremu udało się przeżyć tylko dlatego, że był przy nim on, George Brell. Jego żona, Gerry, była naprawdę oszałamiającą blondynką, dwudziestokilkuletnią, wysoką i pełną wdzięku, jednak jej odrobinę chłodne spojrzenie nie bardzo pasowało do ciepłego i życzliwego uśmiechu. Siedzieliśmy na leżakach i obitych skórą stołkach i rozmawialiśmy do późna w nocy. Po jakimś czasie dwie grupki wyszły i zostało nas tylko pięcioro: Brellowie, jakaś młoda para o nazwisku Hingdon i ja. Dali mi do zrozumienia, iż byłoby nie do pomyślenia, gdybym nie został na kolacji. Na krótko przed posiłkiem Brell zabrał Hingdona, żeby porozmawiać z nim o jakichś interesach. Pani Hingdon wyszła do łazienki. Gerry Brell przeprosiła mnie i poszła sprawdzić, jak przebiegają przygotowania do kolacji. Przeszedłem się po domu, tak dla zabicia czasu. Był wielki, rozległy, widać, że urządzony przez dekoratora wnętrz, który współpracował z architektem, i że nie siedzieli w tej branży na tyle długo, by dodać szczegóły, które zepsułyby efekt. Obok salonu był jakiś mały pokój, w którym paliło się światło. Na ścianie w głębi zobaczyłem obraz, który wydał mi się interesujący. Przystanąłem, nasłuchując, ale z małego pokoju nie dobiegały żadne głosy. Myślałem, że może Hingdon i Brell tam właśnie poszli. Wszedłem więc, żeby dokładniej się przyjrzeć obrazowi. W chwili gdy znalazłem się na środku, usłyszałem sapnięcie i odgłos szamotania. Odwróciłem się i na niskiej kanapie stojącej na prawo od drzwi zobaczyłem dwoje ludzi. Kanapa miała wysokie oparcia, dlatego wcześniej nic nie zauważyłem. Jasnowłosa dziewczyna w wieku około siedemnastu lat leżała na niej, oparta na poduszkach. Miała szorty koloru khaki i jasnoszarą bluzkę rozpiętą aż do pasa. Smukłe, wspaniałe, dojrzałe ciało. Oddychała głęboko, a na jej twarzy widać było to charakterystyczne rozluźnienie, tę pustkę, jaka pojawia się po seksie. Miała usta i oczy dziecka osadzone w twarzy kobiety. Jej wargi były wilgotne, a sutki nabrzmiałe. Bardzo powoli powracała do rzeczywistości z rozmarzonej krainy Erosa. Chłopak był starszy, mógł mieć jakieś dwadzieścia lat, i wyglądał na potężnie zbudowanego brutala: jakby składał się z samych włosów, mięśni, kanciastej szczęki i wąskich, wściekłych oczek. Sam z siebie po cichu bym się stamtąd wycofał, ale ten wojownik nie dał mi szansy. – Nie umiesz pukać, głupi sukinsynu? – powiedział chropawym głosem. – Nie wiedziałem, że to sypialnia, chłopcze. Wstał, niesamowicie wysoki i barczysty. – Obraziłeś damę. Dama siedziała sztywno, zapinając bluzkę. – Dołóż mu, Lew! – rzuciła. Bierz go, piesku! A więc rzucił się na mnie, posłuszny jak każdy pies. Jestem wysoki i chudy. Wyglądam na niezdarnego gościa o nieskoordynowanych ruchach i wadze około osiemdziesięciu kilogramów. Jeśli się przyjrzeć wielkości moich nadgarstków, można mnie oszacować trochę lepiej. Kiedy ktoś wymachuje mi pięściami przed nosem, robię się nerwowy i szybko go uspokajam. Jeśli chodzi o refleks, nigdy w życiu nie musiałem używać packi na muchy. Moja bojowa mina wyraża przepraszające zakłopotanie. Lubię, kiedy są
pewni siebie. Moja postawa to najczęściej zasłanianie się łokciami. Lew, wierny psiak, chciał to mieć jak najszybciej z głowy. Uniósł obie ręce, przyciskając podbródek do piersi, i prychał. Wyprowadził szerokie sierpowe, lewy-prawy, lewy-prawy. Miał pięści jak kamienie, i to bolało. Walił mnie boleśnie w łokcie, przedramiona i w ramiona, a raz pięść ześlizgnęła się z ramienia i trafiła w głowę. Gdy już wyczułem rytm, skontrowałem, waląc go od góry prawą ręką, aż otworzył usta. Jego ramiona zwiotczały. Zatrzasnąłem mu usta bardzo szybkim lewym sierpowym. Opuścił ręce. Przywaliłem prawą pięścią w to samo miejsce co poprzednio, a wtedy upadł z otwartymi ustami i przewrócił oczyma. Mała dama zaczęła się wydzierać. Kiedy nadbiegli ludzie, masowałem prawą rękę. – Co tu się dzieje?! – wrzasnął Brell. – Co się tu, u diabła, dzieje?! Byłem za bardzo zły, żeby silić się na uprzejmości i na salonową konwersację. – Wszedłem tu, żeby obejrzeć obraz. Myślałem, że w pokoju nikogo nie ma. Ten ogierek był tu ze swoją panienką i widać obojgu się nie spodobało, że ktoś im przeszkodził. Powiedziała, żeby mi przywalił. Ale nie wyszło. Brell z udręką w głosie zwrócił się do dziewczyny: – Angie! To prawda? Spojrzała na swojego chłopaka, na mnie, potem na ojca. Jej oczy były jak kamienie. – Co cię w ogóle obchodzi, kto kogo pieprzy w tym domu?! – wyszlochała i przemknęła obok niego. Oszołomiony, po chwili wahania pobiegł za córką, wołając ją po imieniu. Trzasnęły jakieś drzwi. Wciąż wrzeszczał. Rozległ się dźwięk silnika sportowego samochodu. Zapiszczały opony. Zgrzyt przerzucanych biegów i cichnący ryk oddalającego się auta. – Dobry Boże – powiedziała Gerry Brell. Spojrzała z troską na Lew, po czym wzięła ze stołu wazon i całą jego zawartość spuściła na głowę chłopaka, łącznie z kwiatami. Hingdonowie i ja bardzo się staraliśmy nie patrzeć sobie w oczy. Lew, podpierając się, usiadł. Wyglądał teraz jak tłuste, smutne dziecko. Nie był w stanie skupić wzroku. Gerry przykucnęła obok niego, położyła dłoń na jego mięsistym ramieniu i lekko nim potrząsnęła. – Kochany, lepiej zabieraj stąd swój tyłek, i to zaraz, bo znam George’a Brella. W tej chwili właśnie ładuje pistolet. Spojrzał przytomniej i zrozumiał. Zerwał się w panice i nie patrząc na nikogo, bez słowa, ciężkim, chwiejnym krokiem wybiegł z pokoju. Gerry uśmiechnęła się do nas. – Przepraszam was – rzuciła, po czym poszła szukać George’a. Bess Hingdon trzymała się blisko swego wysokiego, dość poważnego i młodego męża. Poszliśmy do obszernego salonu. – Kochanie, naprawdę sądzę, że powinniśmy już iść. – Tak po prostu wyjść? – spytał niepewnie Hingdon. Było w nich coś miłego, ten zapach udanego małżeństwa. Nawet w dwóch końcach pokoju pełnego ludzi wciąż byli parą i zwracali na siebie uwagę. – Znajdę Gerry – powiedziała i wyszła. Sam Hingdon spojrzał na mnie z zaciekawieniem i zagadnął:
– Ten Lew Dagg to ostry chłopak. Gra w drugiej linii. Został mu jeszcze rok, a łowcy talentów go obserwują. – Pytasz, czym mu przywaliłem? Wyszczerzył zęby. – Coś w tym stylu. – Może nie jest w formie. Powinien wykorzystać lato na ćwiczenia innego rodzaju. Ta Angie to najstarsza córka George’a? – Najmłodsza. Tylko ona została jeszcze w domu. Najstarsza jest Gidge. Wyszła za chłopaka, który studiuje medycynę w Nowym Orleanie. Tommy jest w Air Force. Cała trójka to dzieci Marthy. Bess nadeszła spiesznym krokiem, z torebką w ręce. – W porządku, kochanie. Możemy już iść. Dobranoc, panie McGee. Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy. Wyszedłem na taras i zrobiłem sobie słabego drinka. Słyszałem, jak Gerry i George się kłócą. Słyszałem melodię, ale słów już nie. Wściekłość i oskarżenia. Na tarasie pojawiła się ładna dziewczyna o ciemnych warkoczach, w stroju pokojówki, i pozbierała resztki przekąsek. Rzuciła mi nieśmiałe spojrzenie i znikła cicho jak kotka. Wreszcie pojawił się George. Miał kwaśną minę. Mruknął coś do mnie, nalał sobie burbona, wrzucił kostkę lodu i wypił, zanim lód miał szansę schłodzić napój. Z impetem odstawił szklankę. – Trav, Gerry boli głowa. Powiedziała, żebym cię przeprosił w jej imieniu. Jezu, co za wieczór! – Przeproś ją ode mnie. Przekaż jej, że nawet nie zdążyłem pomyśleć, że to może być twoja córka, kiedy się tak ostro wyraziłem. Wciąż byłem wściekły. A jeśli chodzi o to, że uderzyłem tego dzieciaka, to nie dał mi wyboru. Patrzył na mnie udręczonym wzrokiem. – Co oni właściwie robili, McGee? – Tak naprawdę, to nie widziałem, żeby coś robili. Miała rozpiętą bluzkę i zdjęty stanik, ale była w szortach. – Jesienią idzie dopiero do college’u. Do diabła z tym cholernym gorylem! Spadajmy stąd, Trav. Wyszliśmy i wsiedliśmy do lincolna. Jechał szybko długim labiryntem wijących się ulic, a potem zwolnił, gdy mijaliśmy dom równie rzucający się w oczy jak jego własny. Zdążyłem dostrzec triumpha. Dodał gazu. – Gerry mówiła, że tu pojedzie. To jej najbliższa przyjaciółka. Nie odezwał się aż do chwili, gdy znaleźliśmy się na Route 77 i zmierzaliśmy na południe. – Cholera, że też coś takiego przytrafiło się akurat wtedy, kiedy po raz pierwszy byłeś moim gościem. – Cóż, to gorsze dla ciebie niż dla mnie. – Jak, u diabła, mam ją mieć na oku? Powinna się tym zająć Gerry, a ona tego zupełnie nie potrafi. Mówi, że nie umie jej kontrolować, że Angie jej nie chce słuchać. Jestem zapracowanym człowiekiem, do cholery. Muszę gdzieś wysłać tę dziewczynę, ale gdzie? Dokąd ją można wysłać w sierpniu, na litość boską?! Nie mam żadnych krewnych, którym mógłbym ją podrzu-
cić. Słyszałeś, co mi powiedziała? – Walnął dłonią w kierownicę. – Czy myślisz, McGee, że ten goryl pieprzy moją dziewczynkę? – Myślę, że o wiele za szybko jedziesz, George. A jeśli chodzi o niego, to nie, nie sądzę. Jeszcze nie. – Przepraszam – rzucił i nieco zwolnił. – Dlaczego tak uważasz? – Bo gdyby tak było, to zabrałby ją w jakieś miejsce, gdzie mógłby to robić tak, żeby nikt mu nie przeszkadzał. I sądząc z tego, jak wyglądała, to byłby następny krok, George. Zwolnił jeszcze trochę. – Wiesz, to nawet ma sens. Jasne. Pewnie próbuje ją do tego namówić. Kręci się przy niej od jakiegoś miesiąca. Trav, to druga dobra rzecz, jaką zrobiłeś dla mnie dziś wieczorem. – I nie za bardzo jej zależy na tym chłopaku. – Skąd to możesz wiedzieć? – Kiedy wybiegła, on leżał jak martwy. Ani drgnął. Mogłem go nawet zabić, a ona by o tym nie wiedziała. – Racja! Z każdą minutą czuję się lepiej. Musisz mieć całkiem niezły cios, McGee. – Bardzo łatwo go było trafić. I znowu jedziesz za szybko. Wjechaliśmy do Brownsville. Skręcił tyle razy, że się pogubiłem, i zostawił samochód na niewielkim parkingu przy jakiejś wąskiej uliczce. Przeszliśmy w upalnym nocnym powietrzu i znaleźliśmy się przed obskurnym wejściem do małego prywatnego klubu. Był to klub dla mężczyzn, z wygodnym barem i przyjemnym zapachem steku z rusztu oraz pokojem do gry w karty, gdzie zajadli pokerzyści siedzieli w zielonym świetle. Podeszliśmy do baru, a on powiedział: – Daj klucz dla mojego przyjaciela, Clarence. Barman otworzył szufladę, wyjął mosiężny klucz i położył go przede mną. – Clarence, to jest pan Travis McGee. Trav, ten klucz jest na całe życie. Dożywotnie członkostwo za jednego dolara. Daj Clarence’owi dolara. – Podałem monetę. – Masz otwarty kredyt na wszystko. Żadnych opłat, żadnych podatków, żadnych inspekcji. I dobra sauna. Wzięliśmy drinki i ruszyłem za George’em do stolika w rogu. – Możemy tu zjeść, kiedy zgłodniejemy – powiedział i zmarszczył czoło. –Nie mam pojęcia, co mam, u diabła, zrobić z tą dziewczyną. – A czy Gidge i Tommy nie wyszli na ludzi? To do niego trafiło. – Tak, jasne. – No to nie martw się o nią. Ta dziewczyna naprawdę świetnie wygląda, George. I pewnie ma taki temperament, na jaki wygląda. Przypuszczam, że gdybyś wiedział wszystko o Gidge i Tommym, gdy byli w jej wieku, dawno byś już posiwiał. – Na Boga, McGee! Jeślibyś był dwadzieścia lat starszy, wynająłbym cię, żebyś jej pilnował przez resztę lata. – Nie potrafiłbyś mi zaufać. – Tak czy inaczej, niezależnie od tego, w jakiej sprawie przyjechałeś się ze mną spotkać, możesz to uważać za załatwione. Chociaż tyle ci jestem winny. – Potrzebuję informacji.
– Co tylko chcesz. – Ile Dave Berry ukradł za granicą, w jaki sposób to kradł i jak udało mu się to przemycić do Stanów? Te słowa tak gwałtownie wrzuciły go w inny wymiar, że sprawiał wrażenie, jakby wywrócono go na drugą stronę. Twarz zrobiła się ziemista i pożółkła. Rozglądał się rozbieganym wzrokiem, jakby szukał kryjówki. Trzy razy otworzył usta, żeby coś powiedzieć, i za każdym razem je zamykał. A potem, robiąc odstępy pomiędzy słowami, zapytał: – Jesteś z urzędu skarbowego? – Nie. – Czym się zajmujesz? – Próbuję sobie jakoś radzić w ten czy inny sposób. Na pewno to rozumiesz. – Znałem kiedyś jakiegoś sierżanta Davida Berry’ego. – Aha, czyli chcesz w ten sposób. – Inaczej się nie da. – Czego się boisz, George? – Jak to boję się?! – Nie możesz się bać Berry’ego. Od dwóch lat nie żyje. To nim wstrząsnęło, ale niewystarczająco. – Nie żyje? Nie wiedziałem. Wypuścili go przed śmiercią? – Nie. – To nie żadna tajemnica, że musiałem zeznawać w jego sprawie. Wtedy byłem jeszcze w wojsku. Musiałem jechać do bazy, w której odbywał się proces. Powiedziałem, że służyłem z nim przez dwa lata i że był dobrym, kompetentnym podoficerem. Mówiłem, że wiele razy widziałem, jak się wścieka, ale nigdy wcześniej nie zrobił nikomu krzywdy. Pił. Jakiemuś sukinsynowi porucznikowi z nowiutkimi złotymi belkami nie spodobało się, jak Dave mu zasalutował. Sukinsyn nigdy nawet nie opuścił Stanów. Kazał Dave’owi stanąć na rogu ulicy i ćwiczyć. Trwało to jakieś pięć minut, a w końcu Dave go walnął. No i potem raz po raz go podnosił i znów go walił. A na koniec prysnął. Gdyby uderzył go tylko raz albo gdyby nie uciekł… Ale przypuszczam, że wiesz już to wszystko. – A skąd miałbym to wiedzieć? Chcę wiedzieć, ile ukradł, jak to zrobił i jak sprowadził to do Stanów. – O tym wszystkim nie mam zielonego pojęcia, przyjacielu. Nic mi o tym nie wiadomo. – Bo robiłeś to w taki sam sposób i w taki sam sposób to tu przywiozłeś, George? – Nie wiem, o czym mówisz, możesz mi wierzyć. – Bo nie masz pewności, czy to nie jakieś oficjalne dochodzenie, zgadza się? – McGee, przez długi czas wielu ludzi zadawało mi mnóstwo pytań i wszystkim mówiłem to samo. To była niezła próba. A teraz coś zjedzmy. – Szybko doszedł do siebie. Gdy opuściliśmy klub, wychodząc na boczną uliczkę, była już północ. Był pewny siebie, nieufny, ale dość przyjacielski. Gdy otworzył drzwi lincolna, walnąłem go pod uchem kantem dłoni, chwyciłem i wepchnąłem do środka. Poczułem do siebie obrzydzenie. Był takim trochę śmiesznym kogucikiem, próżnym, zadziornym, biegnącym z całych sił, byle tylko utrzymać się wciąż w tym samym miejscu; mimo to miał swoją godność, jak każda żywa istota, a ja ją naruszyłem. Obojętne, czy to ptak, koń, pies, mężczyzna, dziewczyna czy kot – jeśli któreś z nich
uderzysz, poniżasz samego siebie, ponieważ w ten sposób jedynie udowadniasz, że ciebie równie łatwo można zranić. Wszystkie lęki George’a spały teraz ukryte w czaszce, jego system obronny oswoił się z nagłym szokiem i utrzymywał go przy życiu. Kiedyś ten człowiek ssał pierś, odrabiał prace domowe, marzył o tym, by zostać rycerzem, pisał wiersze dla dziewczyny. Pewnego dnia go pochowają i wypłacą rodzinie ubezpieczenie. Zanim to jednak nastąpi, godność ludzka ucierpi na tym, że jakiś obcy człowiek posłużył się nim jak marionetką. W drodze powrotnej raz się poruszył, ale odnalazłem kciukiem właściwe miejsce na jego szyi i go uspokoiłem. Pewien, że nikt mnie nie obserwuje, wtaszczyłem go do mojego lodowatego gniazdka, zaciągnąłem zasłony i przygotowałem go do przesłuchania. Rozebrałem go, związałem, zakneblowałem i wsadziłem do kabiny prysznicowej. To jednak była peruka. Zdarłem ją i rzuciłem na blat w łazience. Skuliła się tam jak grzeczne lśniące małe zwierzątko. Nagi człowiek, który nie może się poruszyć ani nic powiedzieć, nie wie, czy jest noc, czy dzień, i nie ma pojęcia, gdzie się znajduje ani jak tu trafił, złamie się bardzo szybko. Ocknął się pod strumieniem zimnej wody. Puszczałem ją, aż byłem pewien, że jest całkowicie przytomny. Usiadłem na stołku tuż obok kabiny prysznicowej. Zakręciłem wodę. Dygotał. Patrzył na mnie jak na najgorszego wroga. – George, myślisz, że jakakolwiek agencja rządowa zezwoliłaby na tego typu przesłuchanie? Mam kilka sposobów na to, jak się ciebie pozbyć, tak żebyś całkowicie zniknął. Wszystkie są absolutnie pewne. Bardzo długo spałeś. Wielu ludzi cię szuka. Ale jakoś szukają w niewłaściwych miejscach. Porwanie to przestępstwo, George. A więc musimy dojść do porozumienia, albo nie będę mógł cię wypuścić. Po jego oczach widać było, że doszło mu kilka nowych zmartwień, ale wmawiał sobie, że nigdy się nie podda. – Szukam paczuszki Berry’ego i potrzebna mi twoja pomoc. Kiedy będziesz gotów mówić, po prostu kiwnij głową. Do wyboru masz jeszcze ugotować się jak parówka. – Odkręciłem gorącą wodę. W dobrych motelach podgrzewają ją do jakichś osiemdziesięciu stopni i już po chwili z kranu zaczyna płynąć woda o takiej właśnie temperaturze. Zrobiłem mu szybki prysznic, buchnęła chmura pary. Szamotał się na posadzce i wrzeszczał w ręcznik, cichutko. W jego oczach pojawiło się szaleństwo; wydawało się, że wyskoczą z orbit, ale zapomniał kiwnąć głową. Polałem go drugi raz i gdy kłęby pary się rozeszły, stwierdziłem, że teraz kiwa bardzo energicznie. Puściłem strumień po raz trzeci, tak na wszelki wypadek, a on ładnie podskoczył, i tak mocno kiwał głową, że walnął nią kilka razy w ściankę kabiny prysznicowej. Zdjąłem mu knebel. – Jezus Maria, poparzyłeś mnie! – jęknął. – Co ty mi robisz? Boże, McGee, co ty kombinujesz? Wyciągnąłem rękę i położyłem ją na kurku z gorącą wodą. – Nie! – wrzasnął. – Ciszej, George. Robisz się śliczny i różowiutki. A teraz ze mną porozmawiaj. Powiedz mi wszystko o tym, jak to załatwiliście z Dave’em Berrym. A jeśli coś nie będzie brzmiało tak, jak trzeba, trochę cię podgotuję. Tak dla przyjemności. Z niewielką pomocą całkiem nieźle przez to przebrnął. Współpracował z Berrym od same-
go początku. Najpierw były to obligacje kupowane w Chinach, przesyłane do przyjaciela w Stanach, który je spieniężał i odsyłał pieniądze, aby mogli kupić więcej. Podwójny zarobek na każdej transakcji. Potem, gdy to się zrobiło zbyt niebezpieczne, zajęli się złotem. Działali wspólnie, ale zysk każdy trzymał osobno. Nie ufali sobie do końca. Berry zawsze miał więcej niż on, ponieważ nie wydawał na swoje potrzeby ani jednej zbędnej rupii. Wszystko ponownie inwestował w złoto. Znalazł złotnika przy Chowringhi Road w Kalkucie, który robił dla niego odlewy elementów samolotu z czystego złota. Berry trochę obcierał je piaskiem, malował farbą aluminiową i mocował w odpowiednich miejscach. Człowiek z Kunmingu przetapiał je z powrotem na standardowe sztabki. To było po tym, jak zaostrzono miejscowe kontrole. Gdy mieli być odesłani z powrotem w ramach rotacji, Brell zdążył już zarobić ponad sześćdziesiąt tysięcy amerykańskich dolarów i był pewien, że Dave Berry ma co najmniej trzy razy tyle. Skorzystali z przerwy na wypoczynek i załapali się na lot na Cejlon. To był pomysł Berry’ego. Wszystko sobie dokładnie przemyślał i dowiedział się jak najwięcej na temat kamieni szlachetnych. Gotówka wprawiała go w nerwowy nastrój. George robił to, co kolega mu mówił. Spędzili pełnych dziesięć dni, kupując najdoskonalsze kamienie szlachetne, jakie byli w stanie znaleźć. Ciemnoniebieskie szafiry, szafiry gwiaździste, ciemne birmańskie rubiny, rubiny gwiaździste. Niektóre były zbyt duże, by przeszły przez otwór standardowej manierki. Przecięli manierki, włożyli klejnoty do środka, zalali je stopionym woskiem, żeby się nie przemieszczały, a następnie zalutowali manierki. Kiedy wosk stężał, napełnili je wodą, zawiesili przy pasach i wrócili do domu, bogaci i niespokojni. – Nie wydaje mi się, żeby kiedykolwiek podejrzewali o coś Dave’a. Milczał jak grób. Ale mnie czasami wyrwało się to i owo, kiedy wypiłem sobie parę drinków. W jakiś sposób do mnie dotarli. Wróciłem do domu i wszystko ukryłem. Bałem się tego tknąć. Na krótko przed zwolnieniem mnie z wojska, gdy już czekałem, by przejść do cywila, zostałem wezwany na proces Dave’a. Po tym, jak skazali go na dożywocie, miałem okazję być z nim sam na sam. Próbowałem się z nim dogadać. Mówiłem: powiedz, gdzie jest twoja działka, wezmę sobie rozsądną część za wyświadczenie przysługi i zadbam o twoją rodzinę. Nie było mowy. Nie ufał mi. Nie wierzył, że w ogóle ktokolwiek mógłby być dość rozsądny i sprytny. Nie, nie! On sam to załatwi, bez żadnej pomocy, a wtedy wszystko wynagrodzi żonie i dziewczynkom. Nie ruszałem moich kamieni przez trzy lata. Potem potrzebowałem gotówki. Trafił się kawałek ziemi do kupienia po okazyjnej cenie. Nie mogłem ryzykować sprzedaży kamieni w kraju. Pojechaliśmy z Marthą na wakacje. Do Meksyku. Tam nawiązałem kontakty. Wydymali mnie, ale przynajmniej czułem się bezpiecznie. Dostałem trochę ponad czterdzieści tysięcy. Przywiozłem to w dolarach amerykańskich i wpuściłem w moje firmy, po trochu. Byłem ostrożny. Ale i tak się do mnie przyczepili i próbowali postawić mi zarzuty o oszustwo podatkowe. Stwierdzili, że mam jakieś niezgłoszone dochody. I musiałem wybulić sto tysięcy dolarów, żeby mnie nie skazali za te marne czterdzieści tysięcy. Nie mogłem ci powiedzieć o tamtej dawnej historii. Nie mogłem ryzykować. Oszustwa podatkowe się nie przedawniają i dalej mogą mnie posadzić za to, że nie zgłosiłem tych zysków z zagranicy. W ich aktach figuruję jako podejrzany i co roku próbują się do mnie dobrać. Nigdy nie przestaną. A teraz, na litość boską, wypuść mnie stąd wreszcie! Gdy go rozwiązałem, musiałem pomóc mu stanąć na nogach, a potem prawie zanieść go do pokoju. Usiadł na krawędzi łóżka, oparł swoją łysinę o nagie, owłosione kolana i zaczął pła-
kać. – Jestem chory – powiedział. – Jestem naprawdę chory, McGee. Skulił się i zaczął szczękać zębami. Rzuciłem mu ubrania i szybko je włożył. Usta miał sine. – Gdzie jesteśmy? – Jakieś trzy kilometry od twojego domu. Wyszliśmy z klubu w Brownsville mniej więcej trzy i pół godziny temu. Nikt cię nie szuka. Gapił się na mnie. – Wiesz, jak wyglądałeś? Wyglądałeś, jakbyś mógł mnie z przyjemnością zabić. – Nie chciałem tego za bardzo przeciągać, George. – Nie wytrzymałbym tego, co chciałeś zrobić. – Nikt by nie wytrzymał. Obmacał łysinę. – Gdzie jest…? – W łazience. Wyszedł z pokoju chwiejnym krokiem. Po dłuższej chwili wrócił, z peruką na głowie. Jego twarz wyrażała jednak taką udrękę, że teraz peruka bardziej rzucała się w oczy. Znów usiadł na krawędzi łóżka. Byliśmy katem i ofiarą. Tradycyjnie zakłada się, że coś takiego rodzi wrogość. Ale jakże często jest inaczej. To doświadczenie uwolniło zbyt wiele sprzecznych emocji. Przemoc była jak coś odrębnego, jak wiatr, który wiał przez chwilę, a gdy ucichł, pozostaliśmy ze wspólnym doświadczeniem. Bardzo mu zależało, by mnie zapewnić, że dobrze się spisał. Ja za wszelką cenę starałem się go przekonać, że nie dał mi innego wyboru. – Jesteś przyjacielem Callowella? – Nie. – Napisałem do tego nadętego sukinsyna miły list, a on mnie spławił. – Namierzyłem cię dzięki niemu. Wydawał się mnie nie słyszeć. – Callowell tak się cholernie denerwował, czy wszystko jest tak, jak trzeba. Ciągle sprawdzał ten samolot, a tuż pod jego głupim nosem jakiś uchwyt linki sterowniczej był z czystego złota. Próbowałem się z tego nabijać, ale Dave nie widział w tym nic śmiesznego. We wszystkim był taki śmiertelnie poważny. Boże, mógłby wysłać te pieniądze do domu, ale wolał je trzymać i dalej nimi obracać, podwajając zyski. A ja ciągle za dużo wydawałem. Miałem własny samochód w prywatnym garażu w Kalkucie. Ja też zostawiłem w domu żonę i dwójkę dzieci. Ale różnica między mną a Dave’em polegała na tym, że on był pewien, że będzie żyć wiecznie. – Zadrżał gwałtownie. – Trav, może mógłbyś mnie zabrać do domu? Okropnie się czuję. Odwiozłem go lincolnem. Mój wypożyczony wóz stał na jego podjeździe; triumph też tam był, pod wiatą na trzy samochody, obok niewielkiego kombi. Zaparkowałem na pustym miejscu. Na tyłach domu paliło się światło. Wszedłem z Brellem do wielkiej kuchni. Pośrodku był stół z kamiennym blatem, a na ścianie wyłożonej wiśniowym drewnem wisiały miedziane naczynia. W drzwiach stanęła Gerry Brell, ubrana w różowy pikowany szlafrok z wielkimi białymi klapami. Jej jasne włosy były w nieładzie. Zmrużyła oczy w ostrym świetle.
– Kochanie, źle się czuję – powiedział George. – Ma dreszcze – dodałem. Poszła go odprowadzić. Na odchodnym odwróciła się i rzuciła: – Zaczekaj na mnie, Trav. Zajrzałem do lodówek i w drugiej znalazłem zimnego tuborga. Wypiłem go, oparty o stół. Czułem się odrealniony. Stąpałem po tkance rzeczywistości, a ona w dziwny sposób się pode mną uginała. Można się było trochę zapaść. A jeśli człowiek chodzi za dużo i trafia na jakiś słaby punkt, może przelecieć na drugą stronę. I myślę, że tam na dole byłoby dość ciemno. Po piętnastu minutach Gerry wróciła do kuchni, zobaczyła, co piję, i wyjęła sobie z lodówki butelkę piwa. Zdążyła uczesać włosy, a jej oczy przyzwyczaiły się już do światła. Oparła się o blat zlewu z nierdzewnej stali, zwrócona twarzą do mnie. Łyknęła piwa z butelki i powiedziała: – Wymiotował. Włączyłam mu koc elektryczny i dałam tabletkę na sen. – Myślę, że jest po prostu roztrzęsiony. – Ładny początek jak na pierwsze spotkanie z rodziną Brellów. – Dlaczego poprosiłaś, żebym został? – Nie mogłeś poczekać, aż do tego powoli dojdziemy, zamiast pytać tak prosto z mostu? – O czwartej nad ranem nie jestem w najlepszej formie. – Przyniosłeś mu jakieś złe wieści? – Nie wiem, co próbujesz przez to powiedzieć. – George porusza się po cienkim lodzie, a ten lód staje się coraz cieńszy. Chciałam zmienić nasz styl życia, trochę się ograniczać, ale on nie chce o tym nawet słyszeć. W tej chwili wystarczy nawet najmniejszy drobiazg, a wszystko się zawali. – Skąd możesz wiedzieć, że George nie tego właśnie chce? Spojrzała na mnie z rezygnacją. – W takim razie pomyliłam się co do ciebie. Mówił dzisiaj coś o mnie? – Nie. Ale miło wiedzieć, dlaczego chciałaś, żebym został. – Co masz na myśli? – Mam nadzieję, że przeprowadziłaś długą, miłą rozmowę z dziewczyną, kiedy wróciła do domu. – Chyba nie miałam wyjścia, prawda? Nie rozmawiałam z nią jak macocha z pasierbicą. To nie działa. Rozmawiałam z nią jak kobieta z kobietą. Można by to nazwać chwilowym rozejmem. – Gerry, następnym razem, kiedy ta dziewczyna palnie coś takiego jak dzisiaj, może mu to nie umknąć. – Chyba jasno dałam jej do zrozumienia, że jeśli kocha ojca, to sugerowanie mu, że jestem niewierna, byłoby bardzo kiepskim sposobem na okazywanie tej miłości. Ten świat jest naprawdę pokręcony, panie McGee. Angie próbuje zwrócić na siebie uwagę, bo mi ufała, a ja zdradziłam jej ojca. – Skąd może być tego pewna? Zaśmiała się nieprzyjemnie. – Naoczni świadkowie z reguły są dość pewni swego. To się stało w czerwcu. Dzieciaki są
takimi idealistami. Jak mogę jej wyjaśnić, że to naprawdę niewiele znaczyło, że to był mój stary przyjaciel i dałam się ponieść sentymentom. To było nieplanowane i stało się ze względu na stare dobre czasy. Nie robię czegoś takiego często, ale od tego momentu, kiedy usłyszałam, jak otwierają się drzwi, odwróciłam głowę i ją zobaczyłam, bladą jak śmierć, czuję się tania i źle mi z tym. Angie trzasnęła drzwiami i wybiegła. Przedtem zaczynałyśmy się nawet lubić. Teraz uważa mnie za potwora. Dziś wieczorem próbowała mnie skrzywdzić, krzywdząc samą siebie. Mam tylko nadzieję, że George zapomniał, co powiedziała. I tak nie potrafi trzeźwo ocenić sytuacji, a to by jeszcze zaciemniło obraz. – W ogóle nie wspominał o tym, co powiedziała. – To dobrze. Czy to możliwe, żeby się tak pochorował przez tę sprawę z Angie? – Myślę, że tak. Przekrzywiła swoją ładną główkę i przyjrzała mi się uważnie. – Trav, wydajesz się taki rozsądny i pewny siebie. Może znasz się na ludziach na tyle, by mi powiedzieć, co powinnam zrobić z Angie? – Aż taki pewny siebie nie jestem. – Chciałabym móc od czegoś zacząć. Nie mogę do niej dotrzeć. Patrzy na mnie z nienawiścią. Nie mam nawet szansy, żeby jej to wszystko wyjaśnić. – Jesteś dobrym człowiekiem, Gerry? To znaczy, czy jesteś dobra w takim sensie, że gdybyś położyła wszystko na szale, waga przechyliłaby się we właściwą stronę? To nią wstrząsnęło. – Nie wiem. Nie myślałam o sobie w ten sposób. Chyba trochę za bardzo kocham życie w luksusie. To dlatego wyszłam za George’a. Jestem próżna. Lubię, jak mężczyźni mnie podziwiają. Mam dość wulgarne skłonności, które wychodzą na wierzch w niewłaściwych momentach. Ale próbuję dorównać… no nie wiem, jakiemuś lepszemu obrazowi samej siebie. I próbuję być coraz lepsza. Nie miałam nic, Trav, pochodzę z podupadającego gospodarstwa w Panhandle, gdzie było za dużo dzieci i za mało miejsca. Zasypywał nas piach, mieliśmy powodzie, pożary, wszystko to na nas spadało. Aż do czasu, gdy urosłam na tyle, by się zorientować, że jeśli włożę obcisłą spódnicę i czerwone buty, będę mogła zdobyć różne błyskotki, o których marzę. A potem stałam się na tyle bystra, by wiedzieć, że jak mało zapłacę, dostanę tanie błyskotki. Ten dom i to życie to drogie błyskotki, ale rachunek jest wciąż prosty: muszę za nie więcej płacić. Po prostu nie wiem. Może i jestem dobra, ale ta cholerna waga bardzo długo by się wahała, zanim przechyliłaby się w dobrą stronę. – W takim razie powiedz dziewczynie o wszystkim. Ta sprawa z Lew dowodzi, że jest już w odpowiednim wieku. Postaraj się, żeby mogła się z tobą identyfikować. Porozmawiaj z nią jak równy z równym. Opowiedz jej całą historię Gerry Brell, aż po ten twój sentymentalny poryw, i powiedz, co do niej czujesz. Nie zachowuj nic dla siebie. Nie pozwól, żeby George ją dokądś wysłał. Zatrzymaj ją tutaj, aż dowie się wszystkiego i będzie mogła to sobie przemyśleć. – Będzie mną gardzić. – I tak już tobą gardzi. Zastanawiała się przez dłuższą chwilę. – Nie położę się dzisiaj spać. Pospaceruję trochę i przemyślę to. – Odstawiła pustą butelkę
i dodała: – Mam przeczucie, że już cię więcej nie zobaczę. – Muszę jeszcze raz spotkać się z George’em.
9
Niebo za oknami motelu zaczynało już szarzeć. Wykonałem spóźniony telefon do Chook. Była wściekła, ale gdy się uspokoiła, opowiedziała mi, że Cathy leży apatyczna na szpitalnym łóżku i odpowiada na pytania cichym głosem, używając jak najmniejszej liczby słów. Chook polubiła Lois Atkinson. Strasznie roztrzęsiona, ma takie jakieś dzikie oczy, ale jest miła. Rozmawiały o tańcu. Lois uczyła się tańca klasycznego, kiedy była mała, ale potem za bardzo urosła. A kiedy wracam? Pewnie wieczorem. W piątek. Na Florydzie wstało już słońce, ale do mnie jeszcze nie dotarło. Przyjęła na próbę nową tancerkę, tymczasowo, na miejsce Cathy. Ta cholerna dziewczyna jest całkiem ładna, ale tak strasznie dyszy, że jej sapanie słychać z odległości kilkunastu metrów. Wracaj szybko do domu, kochany McGee. Spałem do dziesiątej, zarezerwowałem sobie lot na popołudnie, a potem zadzwoniłem z paroma pytaniami do mojego przebiegłego informatora w Nowym Jorku. To był dawny przyjaciel, cwaniak starej daty, kawał drania, któremu zdarzyło się już w życiu handlować wszystkim, od sfałszowanych obrazów Braque’a po podrabiane kwity, od plotek w gazetach po gościnne występy w telewizji. Powiedziałem mu, że jeszcze się do niego odezwę. Wymeldowałem się z motelu, szybko zjadłem śniadanie i pojechałem do domu George’a Brella. Ładna służąca, którą widziałem poprzedniego wieczoru, poprosiła, żebym poczekał w przedpokoju, a ona zajrzy do pana Brella. Wróciła i zaprowadziła mnie do niego. Siedział oparty na poduszkach, czytając gazetę i pijąc kawę. Miał gigantyczne okrągłe łóżko z różowym baldachimem. W całej tej luksusowej, kobiecej atmosferze ogromnej sypialni wydawał się jakiś skurczony i nie na miejscu, jak zdechły robak w urodzinowym torcie. Odrzucił na bok gazetę i powiedział ostro: – Zamknij te drzwi, przysuń sobie krzesło i siadaj, McGee. Duma szybko odbudowuje zburzone mury. I tak nagina przeszłość, by pasowała do jej wymagań. Przyglądał mi się. – Bystrzak z ciebie, chłopcze. Sporo wypiłem, byłem zdenerwowany z powodu Angie i wykończony po wszystkich tych interesach, które ostatnio ubiłem. – Z pewnością cię wykorzystałem, George. – Cholernie dużo gadałem i części z tego nawet nie pamiętam. Chyba złapałem jakąś grypę. – A ja byłem dość niedelikatny. – McGee, chcę wiedzieć, na czym stoimy. – To znaczy? – Ostrzegam cię, chłopcze, że jeśli wykorzystasz cokolwiek przeciwko mnie, to będzie to najgorszy błąd, jaki możesz popełnić. Nie mam zamiaru próbować cię przekupić, jeśli o to ci chodzi. Ja też potrafię być niedelikatny. Cholernie niedelikatny. – A planujesz być niedelikatny? – Zastanawiam się nad tym.
– Myślę, że gdyby ci ludzie z urzędu skarbowego dokładnie wiedzieli, gdzie szukać i jakie fakty z przeszłości sprawdzić, mogliby do ciebie wrócić z cięższymi działami. Przełknął ślinę i niezgrabnie wygrzebał z paczki papierosa. – Nie przestraszysz mnie. Ani trochę. – George, uważam, że powinniśmy sobie przebaczyć i zapomnieć o całej sprawie. Popatrzył na mnie oniemiały. – Nie przyjechałeś, żeby mnie oskubać? – Szczerze mówiąc, to nie wydaje mi się, żebyś miał tyle, by warto cię było oskubać, nawet gdybym się tym parał. – Jestem bogatym człowiekiem – powiedział z oburzeniem. – Tylko żyjesz jak bogacz. Będę zdumiony, jeśli za dwa lata zostanie ci chociaż parę groszy. Wszystko, czego od ciebie chciałem, to były informacje, i musiałem mieć pewność, że nie będziesz kręcił. Szukam tego, co przywiózł Dave. Jak na razie znalezione zostały tylko resztki manierki. To niewiele, po osiemnastu latach w tropikalnym klimacie. – Ktoś dotarł do tego przed tobą? – Ale miał kiepski start. Uśmiechnął się słabo. – I tylko tyle ode mnie chciałeś? – Próbowałem ci to powiedzieć. Usiadł na łóżku. – Jeśli kiedykolwiek będziesz w Dolinie, ten dom jest twoim domem. Jeśli zechcesz odmienić swój los, są tu interesy, którymi nie mam czasu się zająć. Za dziesięć lat ta okolica będzie najbardziej… – Jasne, George. Gdy byłem już w przedpokoju, usłyszałem, że mnie woła. Zawróciłem. Oblizał wargi. – Jeżeli będą jakieś kłopoty i będziesz musiał dużo wyjaśniać… – Chyba lepiej życz mi szczęścia. Zrobił to, a potem z powrotem opadł na satynowe poduszki. Idąc do wyjścia, wyjrzałem przez oszklone drzwi prowadzące na taras. W ogrodzie były Gerry i Angie. Stały na końcu basenu i z przejęciem o czymś rozmawiały, opalając się, zanim dzień stanie się zbyt gorący. Angie miała na sobie jednoczęściowy kostium, a jej macocha bikini. Z tej odległości wyglądały jak rówieśniczki. Po tym, jak obiecująco prezentowała się Gerry w ubraniu, jej figura lekko mnie rozczarowała. Miała wysoko osadzone, małe piersi i niezbyt wciętą talię. Długi, szczupły tułów rozszerzał się w masywne biodra, mięsiste uda i krótkie, dość grube nogi. Gdy je obserwowałem, Angie nagle się odwróciła i odeszła. Gerry pobiegła za nią, chwyciła ją za ramię i zatrzymała. Dziewczyna stała i wydawała się obrażona, spuściła lekko głowę, a Gerry coś do niej mówiła. Potem Angie pozwoliła się zaprowadzić z powrotem do stojącego na słońcu leżaka. Wyciągnęła się na nim, zwracając twarz ku słońcu. Jej macocha przysunęła do leżaka białe metalowe krzesło, usiadła i dalej mówiła coś do dziewczyny. Być może było to tylko złudzenie w świetle słońca, lecz gdy się odwracałem, wydawało mi się, że mignął mi srebrny ślad łez na policzku Angie. Ta rodzina była jak trupa cyrkowców, balansujących na małej platformie ustawionej na kiwającym się słupie, podczas gdy tłum krzyczy „Aaachhhh!” w oczekiwaniu na katastrofę.
Próżny, głupi mężczyzna, lekkomyślna młoda żona i udręczona dziewczyna, kiwający się w rytmie werbli. Kiedy wszystko się zawali, piękny dom bez problemu będzie można sprzedać, a lincolna kupi jakiś meksykański dentysta. Kto to przetrwa? Być może George, bo miał najkrótszą drogę do upadku. Podczas długiego lotu odrzutowcem na południowy wschód z Houston do Miami, wysoko nad stalowoniebieską ciszą zatoki, myślałem o ponurym, upartym Davidzie Berrym, o tym, jak nocą podnosi wielkie słupy przy podjeździe, ukrywa swoją lśniącą fortunę w ziemi i ustawia słupy z powrotem na miejsce, a potem odczekuje, aż rodzina się obudzi i go znajdzie. Liczył na szczęście, uparcie obiecywał sobie, że przeżyje i powróci, bo wiedział, że jego kobiety nie poradzą sobie z delikatnym problemem zamiany niebieskiego płomienia na pieniądze i że nie ma nikogo, komu mógłby zaufać. A potem zbliżył się do niego Junior Allen, który być może wyczuwał tajemnicę, i zaczął go rozmiękczać i kruszyć. Niewykluczone, że w swej rozpaczy David Berry rozważał nawet, czy nie zaufać Juniorowi Allenowi. Postanowił jednak tego nie robić, a może śmierć nadeszła zbyt szybko. Jednak Allen wiedział, że to tam jest, żył tym, myślał, kombinował, szukał i w końcu znalazł. Bryła wosku jak wielki jagodowy muffinek? Wszystkie te deszcze, upał oraz sól i wilgoć i tak doprowadziły pojemnik do korozji. Są może jakieś robaki, którym smakuje wosk? Pewnie kamienie leżały luzem, lśniące wśród wyblakłych korzeni i ziemi, a Allen klęczał, oddychając płytko, i serce waliło mu w piersiach, gdy je podnosił. Robaki musiały zjeść wosk, przegryźć się przez stare płótno. Pewnego dnia pojawi się nowa mutacja i będziemy mieli nowe robaki, które będą potrafiły strawić beton, rozpuścić stal i wessać kałużę kwasów, będą się tuczyć na magicznym plastiku i powoli przeżerać się przez szkło. A wtedy miasta runą i człowiek zostanie przepędzony z powrotem do morza, z którego się wyłonił… Wielkie żółte reflektory Miss Agnes przedzierały się przez mrok, gdy skręciłem w Bahia Mar i znalazłem miejsce do zaparkowania w rozsądnej odległości od Busted Flush. Na mojej łodzi paliły się światła i wydawała się dziwnie przytulna. Witaj, podróżny. Zadzwoniłem, żeby Lois niepotrzebnie nie przestraszyć, a potem przeszedłem przez łańcuch i wkroczyłem na pokład. Drgnęła, gdy otworzyłem drzwi salonu. Cofnęła się z uśmiechem. – Cześć. Albo raczej: witaj w domu. Albo coś w tym stylu, Trav. Po trzech dniach widać było zdumiewającą różnicę. Miała ciemnoniebieskie elastyczne spodnie w jakiś idiotyczny wzorek z małych żółtych tulipanów. Delikatna żółta bluzka z rękawami za łokieć. Krótsze włosy, a twarz, ramiona i szyja złocistoróżowe od świeżej opalenizny. – Turystka! – powiedziałem. – Pomyślałam, że może nie będę wyglądać na taką wychudzoną w tym… – Plażowiczka. Wyprostowała się. – Tak myślisz? Uważasz, że tylko to jest tu do roboty? Zostałem oprowadzony i musiałem podziwiać to, co widziałem. Ściany w korytarzu zostały zdrapane i przemalowane na ładniejszy kolor. Na oknie z przodu kabiny nowe zasłony. W kuchni nowy zestaw misek ze stali nierdzewnej. Powiedziała, że w świetle dziennym, gdy
będę mógł lepiej to docenić, pokaże mi, co zrobiła na burtach. Odstawiłem walizkę do mojej kabiny, wróciłem do salonu i powiedziałem jej, że pożyteczna z niej babka. Staliśmy przez chwilę, uśmiechając się do siebie, a potem doskoczyła do mnie, ścisnęła mnie mocno, krótko zaszlochała, odeszła, pociągając nosem, i odwróciła się do mnie plecami. – Co się stało? – Nie wiem. – No daj spokój, Lois. Co się stało? Szybko wzięła się w garść. – A musiało się coś stać? Może się cieszę, że wróciłeś? Nie wiem. Zaczęły jej powracać kobiece cechy, przebiegłość, brak szczerości, prowokowanie. Znów obudziła się w niej duma. Dochodziła do siebie, i cieszyłem się na ten widok. Nie chciałem zbyt głęboko naruszyć tej struktury. Była zbyt świeża. – Zrobię ci drinka – powiedziała. – Sprzedałam dom. – Dostałaś pieniądze? – Niedługo dostanę. – Smutno ci? – Z powodu domu? To tylko dom. Ukrywałam się tam, na tej podłej wsi, bo wydawało mi się, że byłam złą żoną. Przyniosła drinka i podała mi go. – Czyżbyś troszkę przytyła, skarbie? – spytałem. Rozpromieniła się. – Dziś po południu ważyłam czterdzieści osiem kilo. – A jaka jest twoja prawidłowa waga? – Och! Pięćdziesiąt trzy, pięćdziesiąt cztery. – Poklepała się po biodrze. – Po pięćdziesięciu czterech wszystko idzie tutaj. – A więc skoro się już nie ukrywasz, to co zamierzasz zrobić? – To było głupie pytanie, zadane niezręcznie i bez wyobraźni. I nie można go było już cofnąć. Potrafiła żyć z dnia na dzień, jeśli żyła ze spuszczoną głową. Wstrząsnąłem jej kruchą nową strukturą. W ciemnych, ślicznie skośnych oczach Lois pojawił się wyraz udręki, zagryzła wargę i zacisnęła pięści. – Nie w tej chwili – dodałem, próbując naprawić swój błąd. – Kiedyś. – Nie wiem. Jak było w Nowym Jorku, Trav? W Nowym Jorku było gorąco, Lois. Jak było w Teksasie, Trav? W Teksasie było gorąco, Lois. Dobrze się bawiłeś, Trav? Nie nazwałbym tego zabawą, Lois. Sam nie wiem, jak to nazwać. Odmierzyła mi pół uśmiechu. – Och, zamknij się. – Wychodzimy dziś wieczorem na jakąś kolację? – spytałem. – O, nie! Potrafię gotować, naprawdę! Zerknąłem na zegarek. – Muszę odwiedzić kogoś w szpitalu. A więc zaplanuj to tak, żeby było gotowe, kiedy wrócę. Powiedzmy, jakieś czterdzieści minut po moim powrocie. Żebym miał jeszcze czas wziąć prysznic i się przebrać. – Tak, panie. Och, i jestem ci winna sześć dolarów i trzydzieści centów za telefon. – Bardzo seksowne spodnie, pani Atkinson.
– Dzwoniłam do Harpa. Rozmawiałam z Lucille. W sumie to nic jej nie powiedziałam. Tylko tyle, że byłam chora i że teraz jest lepiej. – Rumieni się pani, pani Atkinson. – W takim razie nie wspominaj o tych spodniach. Dziś je kupiłam. Nie czuję się w nich zbyt pewnie. *** Cathy leżała w sali, w której było sześć łóżek. Przysunąłem sobie krzesło, pocałowałem ją w czoło i usiadłem obok. Miałem nadzieję, że nie zauważyła przerażenia na mojej twarzy. Jej blada, zamyślona, dość ładna i delikatna twarz gdzieś znikła. Teraz to był burzowy zachód słońca, dojrzały bakłażan, ciężki grzyb. Widać było jedną maleńką szczelinę, przez którą patrzyło brązowe oko. Lewa ręka była w szynie. – Witaj – powiedziała drewnianym, ochrypłym głosem. Wstałem, rozsunąłem zasłony, znów usiadłem przy niej i ująłem ją za zdrową rękę. Spoczywała w mojej, wiotka, ciepła i sucha. – Junior Allen? – spytałem cicho. – Nie musi się pan mną przejmować, panie McGee. – Myślałem, że mówimy sobie na ty… Dlaczego to zrobił? Nie da się odczytać wyrazu twarzy z czegoś, co przypomina bite mięso. Obserwowała mnie, ukrywając się za swoim bólem i upokorzeniem. – To akurat nie ma nic wspólnego z tobą. – Chcę wiedzieć, bo jesteś moją przyjaciółką. Szparka oka pozostawała zamknięta tak długo, że zacząłem się zastanawiać, czy Cathy nie zasnęła. W końcu otworzyła oko. – Przyszedł do baru w Bahama Rum, a ja zawaliłam występ, kiedy zobaczyłam, że nas obserwuje. Nie wiem, czy to był przypadek, czy jakoś się dowiedział, że tam pracuję. Potem szybko poszłam się przebrać, a on zniknął. Wyszłam na zewnątrz i zobaczyłam, że przechodzi przez parking. Pobiegłam za nim. Dogoniłam go i powiedziałam, że chcę z nim porozmawiać. Odparł, że nie mamy o czym. Powiedziałam mu na to, że może porozmawiamy o pieniądzach. Zastanowił się i zmienił zdanie. Poszliśmy na plażę. Wtedy mu powiedziałam, że gdyby dał mi choć trochę pieniędzy z tego, co znalazł, chociaż marne tysiąc dolarów, nie robiłabym mu żadnych kłopotów, jeśli chodzi o resztę. Zapytał, co mam na myśli, mówiąc o kłopotach, a ja powiedziałam, że przecież znalazł coś, co nie należało do niego. Zaśmiał się, wyjątkowo paskudnie, i powiedział, że nie mam zielonego pojęcia, co to są kłopoty. Wyciągnął szybko rękę, złapał mnie za kark, a drugą zaczął walić w twarz. Klika razy uderzył w brzuch. Zrobiło mi się ciemno przed oczami i ocknęłam się w karetce. Teraz… teraz już tak bardzo nie boli. – Cathy, dlaczego nie zeznałaś wszystkiego policji? – Chciałam… – Więc dlaczego tego nie zrobiłaś? – Nie dlatego, że się boję, że znowu mnie pobije. Ale to wszystko może wypłynąć na wierzch. A wtedy to już na pewno nie odzyskałabym ani grosza. I… i zepsułabym to, co próbujesz zrobić, Trav. Mogłabym cię wplątać w kłopoty z policją. I co można zrobić z kimś takim jak ona? Uniosłem jej dłoń, pocałowałem w szorstkie kostki
i powiedziałem: – Jesteś naprawdę wielka, Cathy. – Czuję się, jakbym była nikim. – Tak czy inaczej, mam dobre wiadomości. Nie da się ustalić, do kogo należały te pieniądze, i nie ma sposobu, żeby je temu komuś oddać. – Co tam było ukryte? – Porozmawiamy o tym, kiedy stąd wyjdziesz. – Nie chcą mi powiedzieć kiedy. Ale dziś byłam nawet trochę na nogach. Nie mogłam się wyprostować i kręciło mi się w głowie, ale przeszłam całą drogę do toalety, opierając się o jedną panią. Więc może to wcale nie będzie tak długo trwało. Kiedy się z nią żegnałem, powiedziała: – Miło, że przyszedłeś mnie odwiedzić. Bardzo ci dziękuję. *** Tego wieczoru długo rozmawiałem z Lois i opowiedziałem jej przeredagowaną wersję moich przygód. W końcu poszedłem spać. Gdy zasypiałem, słyszałem ją jeszcze pod prysznicem. Przyszła do mojego snu i do mojego łóżka; obudziłem się, czując na ustach jej wargi. Co dziwne, niezszokowany ani zaskoczony. Podświadomie musiałem wiedzieć, że to się wydarzy. Kobieta jest bardzo szczególnym zjawiskiem. Taka pachnąca, delikatna, zdyszana i całkowicie nieskazitelna. Miała na sobie coś przezroczystego, związanego na karku, co łatwo się rozsunęło, ukazując ciepłe, smukłe ciało, niewiarygodnie gładkie w moich zaspanych objęciach. Jej oddech drżał, kiedy obsypywała mnie setką szybkich, lekkich pocałunków. Jej pieszczoty były pospieszne i delikatne, a ciało obracało się, lśniło i szybowało, zmieniało się w tej cudownej prezentacji siebie, usta mówiły „kochanie”, a włosy były słodkie w ciemnościach. Istota w nieustannym ruchu, używająca całej siebie, tak jak zaprzyjaźniony kot, który trąca człowieka łebkiem, pręży się, łasi i mruczy. Chciałem ją wziąć na jej warunkach, przygotowując ją równie wspaniale, jak ona przygotowała siebie, złożyć niespieszny hołd całemu jej ciału i wszystkim pragnieniom. Intymny menuet wymagający otwartości i aktywności, oczekiwania i opóźniania, aż do chwili, gdy wszystko się spełni i stanie czymś, co, z braku lepszego określenia, można nazwać ważnym przeżyciem. Ale nagle coś zaczęło iść nie tak. Oddalała się od słodkiego szaleństwa, a potem znów się do niego wznosiła, lecz już nie tak wysoko. Nie byliśmy jeszcze połączeni. Próbowała podsycać w sobie pożądanie, ale ciągle słabło, jego fale stawały się coraz płytsze, a jej ciało mniej wrażliwe z każdym dotykiem. Wreszcie zaszlochała głośno i gwałtownie się odwróciła, kuląc się w pozycji embrionalnej, jakby próbowała się ukryć. Dotknąłem jej. Była sztywna. – Lois, kochanie. – Nie dotykaj mnie! – Proszę, kochanie. – Zepsuta, zepsuta, zepsuta! – powiedziała cichym, ochrypłym, skomlącym głosem, przeciągając samogłoski. Próbowałem ją pogłaskać. Jej ciało było jak drewno, czuło się w nim to potworne napięcie,
które przychodzi z histerią. – Wstrętna i zepsuta – jęknęła. – Nie wiesz o wszystkim. O tych okropieństwach. Już nigdy nie będę dobra. Pozwoliłam na różne rzeczy. Robiłam je. Przestałam z tym walczyć. – Daj sobie czas, Lois. – Ja… cię… kocham! – wyłkała. Był to protest i lament w jednym. – Spróbowałaś za wcześnie. – Pragnęłam cię. – Mamy czas. – Ja nie mam. Nie mogę wyłączyć umysłu. To będzie zawsze wracać. Splotłem dłonie za głową i zastanowiłem się. Bardzo mnie to poruszyło. Jakie dokładne przygotowania! Wszystko wymuskane i wyperfumowane, wyszorowane i namaszczone, wszystko drżące z ochoty, by podarować nagrodę heroicznemu wybawcy. A potem, w ciemności, Junior Allen uśmiechnął się do niej obrzydliwie i całe to poczucie własnej wartości, które kobieta musi mieć, w jednej chwili znikło. Z największą starannością wybrała i zapakowała podarunek, opieczętowała go miłością, a tu nagle okazał się on pięknie opakowaną wazą pełną błota. Spróbowała zbyt szybko, ale gdybym odepchnął ją przy pierwszym dotyku, mogłoby się to okazać jeszcze bardziej traumatyczne. Zastanawiałem się, czy wstrząs nie okaże się lepszy niż pocieszanie. – To było strasznie, strasznie dramatyczne, moja droga Lois. – Co? – Takie smutne. Na zawsze zbrukana, splamiona, zgubiona bez nadziei. Zepsuta flądra z Candle Key. Dobry Boże, co za tragedia! Powoli i ostrożnie się rozprostowała, trzymając się na dystans, i obronnym gestem podciągnęła kołdrę pod brodę. – Nie bądź takim okrutnym, obrzydliwym sukinsynem – powiedziała głosem bez wyrazu. – Przynajmniej spróbuj okazać trochę empatii. – Komu? Trzydziestoletniej nastolatce? Na litość boską! Myślisz, że tak bardzo potrzebuję kobiety, że wezmę wszystko, co mogę dostać? Czasami bywam trochę głupi albo lekko zdołowany i tak właśnie robię, ale pozostaje mi po tym niesmak. Niesmak, który wynika z tego, że jestem nieuleczalnym romantykiem, który uważa, że to coś między kobietą a mężczyzną to nie powinny być zapasy na poziomie godnym królików. Króliki i tak nas biją na głowę. Moja droga, gdybym uważał, że jesteś zepsuta, to cóż to byłaby za uczta dla romantyka? Nie, droga Lois. Jesteś dobra i niewinna od stóp do głów, świeża i zdrowa, i słodko głupiutka. – Idź do diabła! – Nie wspomniałem ci o jednym drobiazgu, kochanie. To Junior Allen pobił Cathy. Cytując jej słowa, złapał ją za kark jedną ręką i walił w twarz drugą. I robił to tak długo, że niewiele zostało z jej twarzy. A ona nie zgłosiła tego na policję nie dlatego, że się bała, ale ponieważ pomyślała, że próbuję jej pomóc i mógłbym zostać w to jakoś wplątany, a wtedy miałbym kłopoty z policją. Kiedy porównuję jej położenie z twoją dramatyczną sytuacją, to za dobrze nie wypadasz. Sama spróbuj się nad tym zastanowić. Przez długi czas milczała. Nie mogłem odgadnąć, jak zareaguje, ale wiedziałem, że to krytyczny moment i być może od niego zależy cała jej przyszłość. I gardziłem sobą oraz wszystkimi innymi psychiatrami amatorami, salonowymi mędrcami i barowymi filozofami.
– Ale ja byłam chora! – powiedziała cichutkim, piskliwym, śmiesznym głosikiem. Po chwilowym szoku wiedziałem już, że tej dziewczynie nic nie będzie. Wybuchnąłem śmiechem, a ona wkrótce przyłączyła się do mnie. Śmialiśmy się do łez, jak dzieci. Nasz śmiech zamierał, a potem znów wybuchał, i cieszyłem się, że tego nie zepsuła, próbując powtórzyć to, co wcześniej nie wyszło. Potem wstała – blady, smukły cień w ciemności – znalazła swoje prześwitujące okrycie, narzuciła je na ramiona i odeszła w całkowitej ciszy, którą zakłóciło jedynie ciche kliknięcie zamka w drzwiach. W łazience płynęła woda. Pod moimi drzwiami widziałem smugę światła. Po długim czasie zgasła. Wydawało mi się, że do tej pory zrozumiałem już, jak pracuje umysł Lois, i czekałem. Drzwi wydały cichuteńki odgłos. Podpłynął do mnie nieśmiały duch. I zaczęło się tak samo jak poprzednio. Wiele razy się załamywała, a ja sprowadzałem ją z powrotem. W znacznej mierze polegało to na delikatności i czekaniu. I byciu miłym. I mówieniu jej, jaka jest cudowna. Wreszcie nadeszła nagroda za cierpliwość, jej gwałtowny oddech rozbity na sześć osobnych faz, a wtedy całe jej ciało słuchało tylko siebie, odnajdywało, było pewne, a potem brało i syciło się. Później leżała skulona, wtulając się leniwie w moją pierś. Bicie jej serca i oddech się uspokoiły. – To nie było za wcześnie – wymruczała niewyraźnie. – Nie, nie było. – Cudnie – powiedziała. – Przecudnie. – Przytuliła się mocniej i zasnęła, całkowicie wyczerpana. Mógłbym natychmiast zasnąć, gdybym był w stanie przekonać samego siebie, że wszystko rzeczywiście było takie wspaniałe. Czułem jednak, że wmanewrowałem się w dość paskudną ślepą uliczkę. Gdzie się kończy odpowiedzialność? Czy kupuje się kalece zestaw do czyszczenia butów i odsyła się go na ulicę? Miałem wrażenie, że teraz ta śpiąca istota należy do mnie. To prawda, była wspaniałym okazem, z pięknym ciałem, szczerym sercem i wspaniałym futerkiem. Potrafiła gotować, adorować i miała talent do kochania się. Gdyby ją zaszyć w gruby worek i wytarzać w błocie, wciąż byłaby damą w każdym calu, gdziekolwiek by się znalazła. Ale ja nie byłem stworzony ani do posiadania, ani do stałości. Mogłem ją uleczyć tylko po to, by potem złamać jej kochające serce. I pewnie gdyby nadszedł ten czas, uznałaby, że zrobiła kiepski interes. Wszyscy bogowie ironii muszą krzyczeć, płakać i pokładać się ze śmiechu na szczycie swoich Olimpów, gdy przypadkiem usłyszą nocne myśli naprawdę głupiego mężczyzny. A ja mam na koncie kilka światowych rekordów w tej dziedzinie.
10
Nie wiedziałem, jak się będzie czuła rano. Mogłem tylko mieć nadzieję, że nie będzie nabuzowana, dziewczęca ani kokieteryjna. Gdy wszedłem do kuchni, nalewała sok i odwróciła się z powagą, bym ją pocałował, wiedząc, że jej się to należy. Lekko przechyliła ciemnowłosą głowę. W skośnych oczach zabłysły iskierki, gdy ogłosiła diagnozę: – Temperatura w normie, puls w normie, pacjent umiera z głodu. – Co? – Klinika doktora McGee, poranny raport. Ja jem na miękko. – Dla mnie jajecznica, nie za mocno ścięta. – Tak jest, proszę pana! Śniadanie upłynęło raczej w milczeniu, ale nie było to męczące. Dolała nam kawy, a potem usiadła, popatrzyła na mnie i powiedziała: – Jestem dla ciebie cholernym problemem, Trav. – Martwi mnie to nieustająco. – Dzięki za cierpliwość i wytrzymałość. Wygrałeś puchar Lois. – Możesz go postawić przy moich pozostałych trofeach. – Oglądałam wschód słońca z pokładu. Był ładny, z burzowymi chmurami. Doszłam do zdumiewającego wniosku, że chyba nie powinnam próbować czegoś dawać, póki nie stworzę czegoś, co mogłabym dać. W przeciwnym razie to jest po prostu branie. – Rano często nie nadążam z rozumowaniem. – Inicjatywa, jeśli kiedyś jakakolwiek się pojawi, musi wyjść od ciebie. – Brzmi rozsądnie. – A jeśli nie będzie żadnej, nie zamartwiaj się przypadkiem, co sobie pomyślę. Ostatniej nocy nabrałam pewności siebie. Na wyrost. – Dobrze. – Dokończ kawę i chodź zobaczyć, co niewykwalifikowana siła robocza zrobiła z twoją łodzią. Praca była godna podziwu, i okazałem go Lois. Wygoniłem ją na plażę, ze wszystkimi kremami i co tam jeszcze miała. Wróciła po trzech minutach, tylko po to, by mi powiedzieć, że nie może zagwarantować, czy raz na jakiś czas jej nie odbije, ale czuje, że nie potrzebuje już tabletek, a potem ruszyła z powrotem w stronę plaży, z odbiciem świata pięknie kołyszącego się w jej lustrzanych okularach przeciwsłonecznych. Szła pewnym krokiem i była o wiele młodsza, niż wskazywały na to jej lata, a jednak równie pradawna jak morze, do którego się zbliżała. Telefonistka namierzyła Harry’ego w Nowym Jorku, dzwoniąc pod różne numery. – Odpowiadając na twoje pytania, mój chłopcze, wygląda to tak. Kilka miesięcy temu pojawiły się tu i tam bardzo piękne okazy, powiedzmy, klasyczne, takie, co do których można by
się spodziewać, że powinien istnieć jakiś opis, na przykład na listach ubezpieczycieli. Dowiedziałem się jednak, że są czyste. Wszystkie z Azji, niektóre ręcznie fasetowane, co odrobinę umniejszało ich wartość. Pojawiały się tu i ówdzie, aż powoli dotarły na giełdę. Teraz są w rękach najlepszych domów, w godnej oprawie. W tej chwili możesz znaleźć reklamę jednego z nich w „New Yorkerze” na stronie osiemdziesiąt jeden. Interes taki, że włosy, moje trzy ostatnie, stają dęba na głowie! To były kamienie najlepszej klasy, minimum dziesięć i raczej nie więcej niż piętnaście, chyba że ktoś trzyma w zanadrzu więcej. Jeśli chodzi o źródło, mój drogi chłopcze, to na mieście usłyszałem słówko tu, słówko tam, i wszystko wskazuje na jakiegoś uśmiechniętego dzikusa, bynajmniej nie głupca, który pozbywał się tych kamieni po jednym, bez pośpiechu, za gotówkę. Wiadomo, że przycisnął jakiegoś gościa do muru i nie miał po tym żadnych kłopotów. Twierdził, że jeszcze nieraz powróci i będzie miał takich więcej. – Ile dostał? – Co najmniej czterdzieści tysięcy. To świetne okazy, mój drogi chłopcze. A on mógł czekać, aż sprawdzą, że towar nie jest gorący. Gotówka stwarza okazję do pewnej zniżki, oczywiście, ale rozgrywał jednych przeciw drugim i całkiem nieźle mu to szło. – Czy tobie poszłoby równie dobrze, gdybyś dostał ten sam towar? Pięć procent za fatygę? – Aż mi dech zaparło. Mógłbym to zrobić znacznie lepiej. Za dziesięć procent. – Gdybym je miał, moglibyśmy się potargować. – Nie powinieneś tak narażać mojego starego serca. – Harry, mógłbyś mi załatwić wielki niebieski szafir gwiaździsty tej wielkości co okazy, które opchnął tamten gość? Imitację, nad którą ekspert musiałby się kilka minut zastanawiać? – W tej branży są tylko dwa rodzaje imitacji, mój drogi chłopcze, bardzo kiepskie i bardzo dobre, a te dobre dużo kosztują. – Ile? – Tak od ręki, to bardzo dużo. – Mógłbyś dla mnie wypożyczyć taki jeden i przesłać mi pocztą lotniczą? – Podmienianie jest niezdrowe. – Nie to mam na myśli. – Być może byłbym w stanie to załatwić. – To jest poza dyskusją, wierzę w ciebie. Ale czy możesz to załatwić dzisiaj? – Mój drogi chłopcze! – Naprawdę wolałbym nie musieć dogadywać się z kimś innym, zwłaszcza jeśli później zdobędę autentyczne kamienie. – Aż mnie ręka świerzbi. Potem, przesuwając palcem po panoramie firm, zacząłem sprawdzać mariny. Cały ten wielki i nieustannie rosnący napływ brązu, mosiądzu, chromu, włókna szklanego i ceramicznego, drewna tekowego, autopilotów, proporczyków, czapek żeglarskich, nylonowych lin, cały ten postękujący, mrugający, zbłąkany blask śrub, pomp zęzowych i poczucia własnej ważności potrzebuje miejsca na przystaniach. Idealny obraz to tekowy kokpit przepełniony po brzegi opalonymi, lekko zamroczonymi dziewczynami, podczas gdy sokolooki sternik na mostku przepływa swoją ukochaną łódeczką pod zwodzonym mostem, gdzie setki samochodów muszą stać w korku w upale, a ich kierowcy gapią się ze złością na powoli się przesuwającą, tętniącą
seksem zjawę oraz piękne, opalone mięśnie mężczyzny przy sterze. Jednakże o wiele częściej rzeczywistość wygląda tak, że pęka uszczelka, a ukochana łódeczka dryfuje w strasznym pędzie i rąbie o keję, dziewczyny mają poparzenia słoneczne i postękują „ojej!”, a bohaterski sternik w otartych do krwi rękach ściska klucz o niewłaściwym rozmiarze i wściekle drze się na morskie demony, które opróżniają jego kieszeń i pozbawiają pieniędzy z ubezpieczenia. Tak czy inaczej gdzieś trzeba cumować. Jednak podczas gdy małe motorówki mają niczym nieograniczony wybór przystani, to miejsc na dwunastometrowe jachty jest tylko tyle co żołnierzy w armii. Przez niemal godzinę wydzwaniałem do różnych miejsc z prostym pytaniem: „Czy był tu ostatnio jacht Play Pen, dwunastometrowy, robiony na zamówienie?”. Zakładałem, że przycumował to cholerstwo gdzieś w pobliżu, gdy odwiedził Mile O’Beach, lecz wobec chóru negatywnych odpowiedzi zacząłem w to wątpić. A więc nie było go gdzieś w pobliżu. Zacząłem dzwonić do odleglejszych miejscowości, w górę i w dół szlaku wodnego. Lois wróciła z plaży. Siedziałem wściekły przy telefonie. Była zaróżowiona, poruszała się powoli, odurzona słońcem, z włosami słonymi od morskiej piany i upiaszczoną pupą. Wyciągnęła szczupłą dłoń i z niewinnością dziecka pokazywała małą, nieskazitelnie białą muszelkę. – To chyba pierwsza tak idealna, jaką znalazłam. Pierwsza muszelka. Taka mała biała zbroja, a zwierzątko, które było w środku, już nie żyje. Co to oznacza, jeśli rzeczy widzi się tak wyraźnie i znacząco? Małe, głupie drobiazgi – mówiła głosem wciąż rozmarzonym od słońca i upału. Siedziałem na niskim stołku, nienawidząc telefonu. – Co się stało? – spytała, opierając się biodrem o moje ramię, dziwnie ciepły, ciężki i cudowny ciężar jak na tak szczupłą kobietę. To był naturalny gest. Po chwili przyłapała się na tym i szybko odsunęła, wystraszona swoim zachowaniem. – Gdzie lubił cumować Junior Allen? Odsunęła się niespokojnie i usiadła na brzegu kanapy. – Głównie na małych przystaniach. Nie w wielkich marinach. Myślę, że lubił miejsca, gdzie jego łódź była największa. Woda z węża, gniazdko elektryczne i paliwo, to wszystko, czego potrzebował. I żeby mu nikt nie przeszkadzał. Lubił keje, gdzie mógł cumować dziobem do nabrzeża. – W małych też pytałem. – Ale czy po tym, co zrobił pani Kerr, nie odpłynąłby? – Tak sądzę. Ale gdzie cumował wcześniej? Nie mógł wiedzieć, że to się wydarzy. Zakładam, że gdzieś odpłynął, bo myślał, że ona powie policji. – Z powrotem na Bahamy? – Być może. Pomyślałem, że mógłbym się dowiedzieć, gdzie cumował, i popytać, dokąd popłynął. Wspominał kiedykolwiek o tym, co chce robić albo dokąd się udać? – Raz napomknął coś o tym, żeby popłynąć wzdłuż wybrzeża do Teksasu. – Och, wspaniale! – Trav, przecież wiesz, że on może cumować na jakiejś prywatnej przystani, tak jak kiedyś u mnie. – To też bardzo konkretna wskazówka!
– Sam pytałeś. Próbuję ci pomóc. Popatrzyła na mnie z lekkim oburzeniem. Uosobiała dokładnie to, co mamy po sześćdziesięciu pięciu milionach lat kenozoiku. Było mnóstwo chaotycznych początków i ślepych zaułków. Te wielkie pokryte pancerzem jaszczury o mózgach wielkości ziarnka grochu nie przetrwały. Rekiny, skorpiony i karaluchy, jako żywe skamieliny, trzymają się całkiem dobrze. Agresja, jad i podstępność to niezłe czynniki gwarantujące przetrwanie. Ten ssak płci żeńskiej najwyraźniej nie był dostatecznie przystosowany. Jedna noc na bagnach by ją zabiła. Za całą tą kruchością kryła się jednak cudowna twardość. Taki typ jak Junior Allen był na niższym szczeblu ewolucji: roztrzaskiwacz czaszek, zaledwie dwa kroki od jaskini. Byli na dwóch przeciwległych krańcach naszej krzywej Gaussa, podczas gdy cała reszta znajdowała się gdzieś pośrodku. Jeżeli trend się utrzyma, to właśnie Lois jest typem, jaki będziemy płodzić, akceptując wrażliwość jako siłę, a nie słabość. Tylko że na świecie jest za dużo nasienia takich Juniorów Allenów. – Znajdź mi tę łódź – powiedziałem do niej. – Co masz na myśli? – Jaki szczegół albo ogólną zasadę muszę znać, żebym był w stanie ją namierzyć? Powoli wstała i w zamyśleniu poszła wziąć prysznic. Wiedziałem, że to dla niej duże obciążenie. Usiłowała wymazać z pamięci wszystkie wspomnienia z tamtego okresu, a teraz ja zmuszałem ją, by sobie przypominała. To będą splątane, chaotyczne obrazy, widziane przez filtr alkoholu. Nagle wbiegła do salonu owinięta jednym z moich wielkich niebieskich ręczników, jak sarongiem, z turbanem z białego ręcznika na głowie. Jej twarz wydawała się szczupła i skupiona, rysy się wyostrzyły. – Ten ostatni rejs – powiedziała. – Nie wiem, czy to coś pomoże. Zatrzymaliśmy się w jakiejś małej stoczni jachtowej w Miami. Nie pamiętam nawet, jak się nazywała. Chodziło o nowy generator. Junior wciąż narzekał, że generator strasznie hałasuje. Zdjęli włazy, zeszli w dół do zęzy i długo coś sprawdzali. Facet w stoczni powiedział, że trochę potrwa, zanim sprowadzą taki, jaki chciał Junior Allen. To go rozzłościło, ale i tak go zamówił. Zapłacił z góry. Zamówił jakiś nowy model, który dopiero co się pojawił na rynku. Usiadła przy mnie i zaczęliśmy przeglądać panoramę firm. Przesuwała szczupłym palcem po liście. Zatrzymała się. – To jest to. To ta stocznia. Robinson-Rand, poniżej Dinner Key przy Ingraham Highway. Stocznia, magazyn. Nie za duża, nie za mała. – Może go jeszcze nie przysłali – powiedziała cienkim, cichym głosikiem. Drżała. – Boję się, Trav. Mam nadzieję, że ten generator już tam dotarł, że on go odebrał i odpłynął. Mam nadzieję, że nigdy go nie znajdziesz. *** Kupiłem dla Lois lunch i odesłałem ją z powrotem na łódź. Zaparkowałem Miss Agnes na dużym parkingu Robinson-Rand. Nawet podczas letniego zastoju sporo się tutaj działo. Ich powierzchnie magazynowe wydawały się zawalone. Mieli długie szeregi zadaszonych stanowisk
remontowych i dwie pochylnie do wyciągania mniejszych jachtów. Warsztaty mieściły się w dużych stalowych halach. Pracowały piły, palniki spawalnicze i elektronarzędzia, nawet w sobotnie popołudnie, domyślałem się jednak, że to nie cała załoga. Mieli dużo stojaków, wyciągów i pochylni. Budynek biurowy stanowił dobudówkę do jednego z warsztatów w pobliżu parkingu dla ciężarówek. Pracowała tam jedna dziewczyna, pulchna, obojętna, ruda i z lekkim zezem. – Tak właściwie to mamy zamknięte – powiedziała. – Chciałem tylko zapytać o zamówiony generator i sprawdzić, czy już dotarł. Westchnęła, jakbym poprosił ją, żeby poszła na piechotę do Duluth. – Kto złożył zamówienie? – Westchnienie. – A.A. Allen. Wstała i podeszła do szafek z aktami. Zaczęła przerzucać karty zamówień. – Dla Play Pena? – Westchnienie. – Zgadza się. Wyjęła kartę, spojrzała na nią i zmarszczyła czoło. – Zamówiony drugiego czerwca. To Kohler 6.5A-23. Rany, już powinien dotrzeć. – I to nie jest napisane na tej karcie? – Nie, nie jest napisane na karcie. – Westchnienie. – Na podstawie tej karty mogę powiedzieć tylko tyle, że nie został jeszcze dostarczony ani zamontowany. – Westchnienie. – A jest tam może napisane, kto zajmował się zamówieniem? – Oczywiście, że jest napisane, kto zajmował się zamówieniem. – Westchnienie. – Pan Wicker. Nie ma go dziś w pracy. – Joe Wicker? – Nie. Howard Wicker. Ale ludzie mówią do niego Hack. – Macie jakąś listę łodzi, które są u was w tym momencie? – Oczywiście, że mamy bieżącą listę łodzi. – Westchnienie. – Tam dalej, w biurze przy doku. – Oczywiście, że macie bieżącą listę łodzi. Tam dalej, w biurze przy doku. Wielkie dzięki. Przez chwilę wydawała się zakłopotana. – Przepraszam. Klimatyzacja nie działa tak jak trzeba. I wciąż dzwoni telefon. I przez cały czas przychodzą jacyś ludzie. – Westchnienie. – Ja też przepraszam. Uśmiechnij się, ruda. Uśmiechnęła się, mrugnęła lekko zezowatym okiem i wróciła do wściekłego pisania na maszynie. *** Z chłodnego lokalu zadzwoniłem do jedynego Howarda Wickera, jakiego znalazłem w książce telefonicznej. Odebrało jakieś małe dziecko: – Halo? Bez względu na to, co mówiłem, wciąż powtarzało „halo?”. Prosiłem i prosiłem, żeby dało mi tatę, a ono wciąż mówiło „halo” i zacząłem się czuć jak Shelley Berman. Nagle dziecko za-
skowytało z przerażenia i usłyszałem kobietę, mówiącą spiętym, poirytowanym głosem. Hack był na podwórzu. Proszę poczekać. Do telefonu znów dorwało się dziecko i płaczliwym głosem zaczęło powtarzać mi swoje „halo”. – Tak? – odebrał Wicker. – Przepraszam, że przeszkadzam panu w wolny dzień. Jak rozumiem, montował pan generator Kohlera 6.5A-23 na dwunastometrowym jachcie, robionym na zamówienie. Chciałem zapytać, jak to wyszło. – Co? Ach! Nie wiem, o co panu chodzi. To dobry sprzęt. Jeśli ma pan dla niego miejsce i nie przekracza pan dwóch tysięcy watów poboru, powinno być nieźle. – Chodzi mi o hałas, wibracje i tak dalej. – Jest dość cichy jak na taki sprzęt. Mówi pan o łodzi o nazwie Play Pen? – Tak się chyba nazywała. – Dostaliśmy ten generator w zeszły poniedziałek albo wtorek i jeszcze go nie zamontowaliśmy. Właściciel łodzi kilka razy dzwonił i pytał o niego. Przypuszczam, że w tym tygodniu znów zadzwoni, przyprowadzi łódź, a my zamontujemy nowy generator. Jeśli chce pan zobaczyć, jak przebiega robota, mogę panu dać znać. Co pan ma w tej chwili? – Starego samsona, dziesięć kilowatów, diesel. Ręczny i głośny. I wielki. – To zależy od obciążenia szczytowego, może wystarczyłby panu mniejszy. Powiedziałem mu, że bardzo byłbym wdzięczny, gdyby zadzwonił, kiedy już ustalą datę montowania nowego generatora. Połączenie na mój koszt do Lauderdale. Zapisał sobie numer i powiedział, że tak zrobi. – To będzie już niedługo, prawda? – spytałem. – Play Pen jest teraz w okolicy? – Z tego, co wiem, to tak. Właściciel wie, że to już niedługo. Wracałem na łódź w popołudniowym upale. Świat pociemniał i przybrał jadowicie zielony kolor. Jakby ktoś spuścił wodę w toalecie. Deszcz runął jak wodospad. Niebo przecięła różowa pajęczyna błyskawicy. Krople podskakiwały na wysokość kolan, srebrzyste w zielonym świetle przed zmrokiem. Znalazłem miejsce, gdzie mogłem zjechać z drogi, i pozwoliłem głupcom zgniatać sobie nawzajem chromowane oraz cynkowane blachy i dawać zarabiać warsztatom samochodowym i zapychać harmonogram w sądach rejonowych. Myślenie o uszkodzeniu kręgów szyjnych jest oznaką tego, że idzie się z duchem czasu. Miss Agnes przykucnęła posłusznie w szumie deszczu. Próbowałem się skupić na Juniorze Allenie. Jak każdy wyjątkowo nieporządny opryszek, nie miał wielkiego pola manewru. Ani kontroli nad sytuacją. W tych czasach, gdy wszystko się dokumentuje, zmuszają nas do legitymowania się na każdym kroku, tylko najprzebieglejsi i najbardziej opanowani mogą liczyć na to, że długo pociągną na zbitej na lewo fortunie. A Junior Allen był draniem. Może i przebiegłym, ale na pewno nie opanowanym. Powrót na Candle Key, by zgwałcić i zniszczyć samotną kobietę, której wydawał się odpychający, głupie posunięcie z jego strony. Pobicie Cathy było naprawdę kretyńskie. Pokazywanie klejnotów małej haitańskiej dziwce to lekkomyślność zbyt pewnego siebie człowieka. Był zawadiackim marynarzem z pieniędzmi w kieszeni i jeśli nadal będzie się w ten sposób zachowywał, ani on nie przetrwa zbyt długo, ani jego pieniądze. I tak, jak dotąd, miał imponujące szczęście. Jego ofiary zachowały milczenie. Być może ta obecna, kimkolwiek jest, nie będzie już tak miła. I możliwe, że nie zostało mi zbyt dużo czasu. Słońce w kolorze siarki przedarło się przez półmrok, a deszcz przestał padać. Pojechałem
do szpitala. Teraz Cathy była już w stanie na mnie spojrzeć obojgiem oczu i kształt jej ust wydawał się bardziej znajomy. Chook przyniosła jej ładny nowy szlafrok. Za zgodą pielęgniarki Cathy przesiadła się z łóżka na wózek i zawiozłem ją na oszkloną werandę na końcu korytarza. – Jutro wracam do domu – powiedziała. Przysunąłem sobie krzesło. Siniaki zaczęły już przybierać zielony i żółty kolor. Opuchlizna sprawiała, że jej brązowe oczy wciąż wydawały się mniejsze. – Może niedługo go dorwę, Cathy. – Co zamierzasz zrobić? – Będę polegał na moim wyczuciu. – Nie przeszkadzałoby mi, gdybyś go zabił, jeśli nie wpakowałbyś się przy tym w kłopoty. – Nie wiedziałem, że możesz być na niego tak wściekła. – Wściekła? W ogóle nie jestem o to wściekła. Dla niego najlepiej by było, gdyby nie żył. Byłam po prostu głupia, Trav. Już po tym wszystkim wciąż jeszcze miałam nadzieję, wiesz? Że dojdzie do wniosku, że najlepiej by dla niego było, gdyby do mnie wrócił. No i powiedz, czy to nie durne? Nie chciałam nawet przed samą sobą przyznać, że właśnie tego pragnęłam. A potem, kiedy mnie złapał i tłukł w tych ciemnościach, gdzie nikt mnie nie słyszał, a jemu było wszystko jedno, czy mnie zabije, czy nie, to się skończyło na dobre. Widziałam przez chwilę jego twarz, kiedy odwrócił mnie w stronę świateł przy palmach. Uśmiechał się! – Zjawił się, bo cię szukał? – Nie powiedział. – A myślisz, że tak było? – Myślę, że to był zwykły przypadek. Latem nie ma za wiele knajp z występami i facet, który łazi od jednej do drugiej, mógł tam po prostu trafić i być równie zaskoczony jak ja. Trav, bądź ostrożny, gdy się do niego zbliżysz. Jest tak wredny jak najgorsze paskudztwa na bagnach. – Będę ostrożny. – Mam przeczucie, że on już niedługo pozostanie na tym świecie, i nie chcę, żeby zabrał cię ze sobą. Myślę, że jak zamknęli go na pięć lat, coś mu się poprzestawiało w głowie. Stracił coś, co mają inni ludzie. I jest przebiegły. Musiał jakoś nabrać mojego tatę, a mówią, że tata był naprawdę przebiegły. – Patrzyła na mnie w zamyśleniu. – Chyba ty też musisz być przebiegły. Niewiele można wyczytać z twojej twarzy. Ale bądź z nim tak ostrożny, jakby był wężem. Wróciłem na Busted Flush o wpół do siódmej. Deszcz spłukał zachód słońca, nadając mu migotliwe piękno. Lekki wiaterek ze wschodu przywiał owady z głębi lądu. Niezliczone małe grupki imprezowały na swoich łodziach, rozmawiając leniwie i stopniowo wprowadzając się w nastrój sobotniej nocy. Buddy Dow, wynajęty szyper wielkiej łajby będącej własnością jakiejś firmy ubezpieczeniowej z Atlanty, ciągnął ze sobą dwóch rekrutów i rozpaczliwie potrzebował kolejnych. Próbował namówić mnie, więc przystanąłem na chwilę, by uprzejmie odmówić. Byli już zaprawieni. Samo „dobry wieczór” wydało im się komiczne i zaczęli chichotać. To, co Buddy nazywa „psim współczynnikiem”, służącym do określenia proporcji liczby samców do liczby samic, było w tej grupce przyjemnie niskie. Miałem wrażenie, że jeśli podejdę za blisko, chciwe ręce sekretarek zaciągną mnie na pokład, szarpiącego się i krzy-
czącego. Wszyscy na tym jachcie ciężko pracowali na wspomnienia z wakacji. Ruszyłem dalej w stronę mojej łajby. Przez jakiś czas wyglądało na to, że Lois nie otworzy drzwi i nie wpuści mnie do środka. Gdy już to zrobiła, pobiegła z powrotem na kanapę i rzuciła się na nią sztywna, twarzą w dół. – Co ci się stało? Udręczona twarz wyglądała blado i mizernie. – On tu jest – wyszeptała. – Junior Allen? – Widział mnie. Była zbyt roztrzęsiona, by powiedzieć cokolwiek spójnego, ale wszystko z niej wyciągnąłem. Poszła do sklepu żeglarskiego po jakiś drobiazg dla mnie – chciała po prostu dać mi prezent. A on wszedł na stację z paliwem dla łodzi, wyłonił się zza budynków biurowych przy wysokiej wieży kontrolnej na przystani. I był tam też jego jacht, Play Pen. Junior Allen tankował paliwo, wyprostował się, popatrzył na Lois i uśmiechnął się szeroko. I wtedy uciekła. – Nie poszedł za tobą? – Nie. Nie wydaje mi się. – Był sam? – Nie. – Kto z nim był? – Nie wiem. Jacyś młodzi ludzie. Troje albo czworo. Nie jestem pewna. Widziałam tylko jego. – Która była godzina? – Ja… jakiś kwadrans po piątej. Chyba.
11
Willy Lazeer to mój znajomy. Bolą go zęby i nogi. Nienawidzi tego klimatu, nienawidzi Power Squadron, rządu i swojej żony. Ogromne brzemię nienawiści w jego przypadku nie objawia się zgorzknieniem, tylko obojętnością. Wygląda tak, jakby ktoś potraktował Sinatrę wybielaczem, zdarł z niego skórę, a potem kazał Willy’emu w niej chodzić. Wiedziałem, że wychodzi z pracy o szóstej i że przez godzinę będzie musiał pić piwo, by się odpowiednio zaizolować przed powrotem do domu. Wiedziałem też, gdzie będzie tankować. Usiadłem obok niego przy barze. Obrzucił mnie łagodnym, rozmytym spojrzeniem, na znak, że mnie poznaje. Była już prawie pora, gdy miał wracać do domu. Skłoniłem go, żeby poszperał trochę w pamięci. – Play Pen, Play Pen… Tak, widziałem dzisiaj tę łajbę. – Dwunastometrowy jacht robiony na zamówienie. Białe burty, szary kadłub, niebieski pas. Sterowany przez opalonego twardziela o białych kręconych włosach, małych niebieskich oczkach i szerokim uśmiechu. – No i? – Zastanawiam się, gdzie cumuje. – Skąd mam to wiedzieć, McGee? Skąd, u diabła, miałbym to wiedzieć? – Ale pamiętasz go? – Płacił gotówką. – Tankował trochę po piątej? – No i? – Jakich ludzi miał na pokładzie, Willy? – Jakieś pieprzone dzieciaki. – Turystów, dzieciaki z college’u? Gapił się na mnie przez chwilę. – Kogoś z nich znałem. – Jednego z tych dzieciaków? – O czym my, u diabła, rozmawiamy? Tak, kogoś z tych dzieciaków. Wiesz, za mostem, po prawej, za tym miejscem, gdzie coś budują, jest taka knajpa. Nazywa się Charlie Char-Broil. – Znam ten lokal. – Widziałem ją tam. Pracowała jako kelnerka. Młoda dziewczyna. Mieli imiona na takich małych plakietkach. Ona ma śmieszne imię: Deeleen. Nie widziałem jej tam od paru miesięcy. Pamiętam ją, bo raz mi pyskowała, jak przyniosła nie to, co zamówiłem. Nic więcej nie był w stanie sobie przypomnieć. Wróciłem do Lois. Obok niej stała szklanka z burbonem, która wyglądała jak szklanka mrożonej kawy. Lois miała niemądry, wilgotny uśmiech i nie była w stanie skupić wzroku. Odebrałem jej drinka i zaprowadziłem ją do kabiny. Znużona, mamrotała i śpiewała coś pod no-
sem, musiałem ją mocno podpierać. Rzuciłem ją na łóżko i zdjąłem jej buty. Trzy minuty później chrapała. Zamknąłem łódź i poszedłem zapolować na Deeleen. W Charlie Char-Broil śmierdziało przypalonym tłuszczem, a dziewczyna już tam nie pracowała. Znalazłem jednak jej przyjaciółkę o imieniu Marianne, ładną dziewczynę, z wyjątkiem króliczych zębów, które nie pozwalały jej do końca zamknąć ust. Na oko miała dziewiętnaście lat. Gdy już się przekonała, że nie jestem gliniarzem, dosiadła się do mnie przy stoliku na tyłach lokalu. – Dee? Wywalili ją, kiedy zmienił się szef. Jak tu pracowała, robiła wszystko, co tylko chciała, wiesz? Nasz poprzedni szef cały czas zabierał ją do magazynu i wreszcie ktoś powiedział o tym w firmie. Mówiłam jej, że nie powinna tak robić. Potem dostała jakieś inne prace, ale nigdzie nie zagrzała długo miejsca, a ostatnio już jej nie widuję. Kiedyś się z nią spotykałam. Ale… no nie wiem, czasami robiło się za ostro, wiesz, o co mi chodzi? Zabawa to zabawa, ale może się zrobić za ostro. Wiesz co? Załatwiła mi randkę w ciemno i, rany, to był jakiś gość, który mógłby być moim ojcem, wiesz. Pożarłyśmy się wtedy jak diabli i dowiedziałam się, że wzięła od niego pieniądze za to, żebym tam przyszła. Spytałam ją, co jej się w ogóle wydaje, że niby kim ja jestem? Myślę, że wpakuje się w paskudne kłopoty, więc wolę się trzymać od tego z daleka, wiesz. – Gdzie ona mieszka? – Jeśli się nie przeprowadziła, bo często zmienia mieszkania, to w Citrus Inn. To mniej więcej naprzeciwko Deerfield Beach, coś jak hotel albo apartamentowiec, trochę stary i obskurny. Kiedy ostatni raz się z nią widziałam, zanim ją zwolnili, mieszkała na górze, pod numerem dwa A, z dziewczyną, która ma na imię Corry. Więcej czasu nie mogła mi poświęcić. Odeszła od stolika, wygładzając niebiesko-białą spódnicę nylonowego firmowego stroju. Chyba dotarło do niej pełne znaczenie jej słów, bo wydawała się trochę zakłopotana. Była mocno zbudowaną dziewczyną, ale miała dość długą szyję i drobną głowę, dzięki czemu sprawiała wrażenie trochę delikatniejszej, niż była w rzeczywistości. Miała lśniące, jedwabiste włosy, jasnokasztanowe z jaśniejszymi pasemkami. – Jeśli chodzi o Deeleen, to nie zrozum mnie źle – powiedziała. – Nie chcę, żebyś sobie pomyślał, że chcę pod nią kopać dołki. Wiesz, ona była nieszczęśliwie zakochana, kiedy była jeszcze dzieciakiem. – Ile ma teraz lat? – Dwadzieścia. – Zawahała się. Czuła się zobligowana, żeby zakończyć naszą krótką pogaduszkę jakimś robiącym wrażenie akcentem. Tak jak to robią w serialach telewizyjnych. Oblizała swoje królicze usta, spojrzała na mnie sennym wzrokiem, rozdęła nozdrza, przygładziła włosy, wyprostowała plecy, wyeksponowała biodro i spytała ochrypłym głosem: – No to do zobaczenia, co? – Jasne, Marianne. Jasne. Biedne, żałosne króliczki, pozbawione swojego miejsca w świecie naszych emocji. Są spragnione romansu, a jednak muszą się zadowalać tym, co nazywają radzeniem sobie jakoś w życiu. Ich nieudolni, poznaczeni śladami po trądziku mężczyźni kończą szkoły średnie i ruszają w świat tak przesycony niewykwalifikowaną siłą roboczą, że muszą się bardzo starać, by znaleźć pracę, choćby to było taszczenie worków w supermarketach. Króliczki tęsknią za
bezpieczeństwem, ale wszystko, co mogą mieć, to coś, co same sobie stworzą. Kręcą się w małych grupkach po restauracjach i sklepach, rozmawiają o stylu i o modzie, marzą o niesamowicie uczciwym nieznajomym, który pojawi się i uwolni je od tego cygańskiego życia, marnych napiwków i bezrobocia, pokroi z nimi wielki tort, zrobi im śliczne dzieci i po mistrzowsku wprowadzi je na mielizny rodzinnego domu, w którym jest prąd elektryczny i gdzie wszyscy myją zęby po każdym posiłku. Ale większość z tych biednych, stęsknionych króliczków wychodzi za mąż za swoich niewykwalifikowanych mężczyzn i musi dalej pracować. I odkrywają koniec swoich marzeń. Nauczono je, że jeśli są opalone, wesołe, szczere, przystosowane do grupy i lubiane, świat należy do nich, a w tym również grille, karty kredytowe, pieluchy z dostawą do domu, satynowa pościel, przyjaciele zapraszani na kolacje, pralka z suszarką, kolorowe slajdy z dzieciakami wyświetlane na domowym projektorze i wieczny, kapryśny romans z krzywym uśmiechem na twarzy i dialogami w stylu Rocka Hudsona. A więc wkraczają uśmiechnięte, pewne siebie i niewykwalifikowane w świat technokratów, a po kilku latach dowiadują się, że to wszystko jest męczące, brutalne, pełne nienawiści i niepewne. To są slumsy serca. Biedne małe króliczki. Młodzi ludzie, którym nie zapewniamy miejsca. Trzymamy im przed nosem marzenia, jak marchewkę, tylko po to, by na koniec powiedzieć: niestety, nic nie dostaniesz. Szkoły, w których ich uczymy, jak nie umieć przetrwać, mają wspaniałą architekturę. Króliczki nigdy nie będą mieszkać w tak pięknych miejscach, chyba że zarażą się jakąś nieuleczalną chorobą. *** Pojechałem na północ, mijając niekończące się mruganie i migotanie neonów, przez wiecznie opadające „liście i leśne poszycie” asfaltu – celofan, papierki po cukierkach, chusteczki higieniczne, pety, podarte bilety, plastikowe opakowania i lateks. Jedna z kobiet Juniora Allena leżała pobita, druga pijana, a ja szukałem trzeciej. Citrus Inn był starym budynkiem, z 1925 roku, dwupiętrową popękaną i połataną bryłą w niby-mauretańskim stylu, z trzema wejściami, trzema klatkami schodowymi i trzema pionami małych mieszkanek. Stał w dzielnicy handlowej przy krótkiej, ślepej ulicy, naprzeciwko dużego parkingu dla ciężarówek. Po jednej stronie Citrus Inn ciągnęła się długa jak sznurowadło marina, po drugiej był sklep z zaopatrzeniem dla łodzi, do którego należała także knajpa specjalizująca się w kanapkach ze smażoną rybą. Za nimi był kanał ze stojącą wodą, odgrodzony od morza wałem. Citrus Inn miał własny, skorodowany pomost, równoległy do wału. Zaparkowałem od frontu. Obszedłem nieoświetloną stronę Citrus Inn. Zatrzymałem się gwałtownie i skryłem głębiej w cieniach. Do pomostu przycumowane były dwie stare łodzie, na których nie paliło się światło. Trzecia była oświetlona, a w blasku słabych lamp na przystani widać było jej prawą burtę i kokpit. Światło odbijało się od koła ratunkowego. Play Pen. W kokpicie było kilka osób. Nie widziałem ich wyraźnie. Mieli włączoną muzykę, kołyszące dźwięki bossa novy. Jakaś dziewczyna poruszała się w tym rytmie, inna lekko się zaśmiała. Jakiś mężczyzna powiedział przenikliwym głosem: „Tatusiu, niedługo kończy nam się piwo, a to cholernie złe wieści, tatusiu. Ktoś będzie musiał przejść całą cholerną drogę do Barneya. Będziesz nam tak robił na tych wyspach, tatusiu? Jak już tam będziemy, pozwolisz na to, by skończyły nam się najpo-
trzebniejsze rzeczy?”. Inny mężczyzna ryknął coś w odpowiedzi, a dziewczyna powiedziała coś, co zagłuszyła muzyka. Po dłuższej chwili dwoje z nich mnie minęło, zmierzając w stronę lokalu. Zobaczyłem ich, gdy wytoczyli się na pomost. Mocno zbudowany chłopak z bokobrodami i tępą, nalaną twarzą oraz długonoga, niezgrabnie poruszająca się dziewczyna. Gdy przechodzili obok mnie, dziewczyna spytała: – A my nie powinniśmy choć raz kupić piw, Pete? – Zamknij się, Patty. Tatuś się cieszy, jak nam stawia. Po co psuć mu zabawę. Po raz pierwszy przyjrzałem się Juniorowi Allenowi. Nie za wiele było widać. Był ciemną sylwetką w kokpicie łodzi, pozbawionym ciała pomrukiem głosu, pojedynczym szczeknięciem śmiechu. *** Gdy wróciłem na Busted Flush, Lois wciąż leżała nieprzytomna. Posadziłem ją na siłę. Pojękiwała, głowa ciężko opadała jej na bok, oczy miała zamknięte. Zmusiłem ją, by wstała, zabrałem na plażę i prowadzałem za sobą, póki nie straciła tchu i nie była już w stanie narzekać. Wlokła się za mną, posłuszna jak dziecko, które wcześniej nabroiło. Prowadzałem ją bezlitośnie, tam i z powrotem, aż przejaśnił jej się umysł, a wtedy usiedliśmy na ławce, by mogła złapać oddech. – Potwornie boli mnie głowa – powiedziała pokornym głosem. – Zasłużyłaś sobie. – Przepraszam, Trav. Naprawdę. Zobaczyłam go… tak mnie przeraził. – A może dał ci wymówkę? – Nie bądź złośliwy. – Po prostu nie podoba mi się, jak widzę, że psujesz to, co próbujesz osiągnąć. – To się więcej nie powtórzy. – Obiecujesz? – Nie wiem. Nie chcę, żeby się powtórzyło. Ale wciąż myślę… On może się tu zaraz pojawić. Może chodzi sobie teraz po tej plaży. – Nie dziś w nocy. Jest zajęty. – Co?! Opowiedziałem jej, jak i gdzie go znalazłem. Z chłopakiem noszącym bokobrody, o imieniu Pete, i trzema dziewczynami, Deeleen, Patty i Corry. – Z tego, co udało mi się podsłuchać, zabiera ich wszystkich albo część z nich w rejs na Bahamy. Wydaje im się, że go urobili. Wydaje im się, że znaleźli jakiś jego czuły punkt. Mówią na niego „Tatuś”. – Czy te biedne dzieciaki nie widzą, co to za człowiek? – Cathy nie widziała. Ty też nie. – Co zamierzasz zrobić? – Zobaczę, może uda mi się z nim spotkać jutro po południu. – Może ich już nie być. – Myślę, że zaczeka, aż zamontują nowy generator.
– Ale co będzie, jeśli wypłynie z nimi rano? – Jeśli to cię za bardzo przeraża, Lois, zawsze możesz się napić. – Nie musisz być taki okrutny. – Rozczarowałaś mnie. – Wiem. Przepraszam. – Jak tam twoja głowa? – Chyba trochę lepiej. Trav? – Tak, kochanie? – Jestem taka głodna, że mogłabym zjeść tę ławkę. *** W niedzielę rano, gdy wyszedłem na pokład, wiedziałem, że nigdzie się nie wybierają. Dzień był przepiękny. Wiatr zmienił kierunek i teraz wiał z północnego wschodu, silnie i równo. Taki wiatr burzy morze na obszarze Golfsztromu zbyt mocno, by jakakolwiek łódź wielkości jachtu Juniora Allena była w stanie sobie z tym poradzić. Fala ma wtedy dwa do trzech metrów i żegluga jest trudna. Odczekałem do południa, a potem pojechałem do Citrus Inn. Apartament numer 2A był na drugim piętrze, pośrodku. Ubrałem się na podryw, wersja letnia. T-shirt, spodnie khaki, bejsbolówka, sandały, pełen zapału uśmiech i butelka dobrego burbona w brązowej papierowej torebce. Zapukałem w porysowane, stare drewniane drzwi ze zdobieniami, a potem zapukałem jeszcze raz i usłyszałem poirytowany podniesiony głos dziewczyny: – Chwileczkę! Zaskrzypiał zamek. Drzwi otworzyły się na kilka centymetrów i zobaczyłem rozczochrane ciemne włosy, kawałek opalonej twarzy i zimne, nieprzyjazne zielone oko. – Czego chcesz? – Szukam Deeleen. – Nie ma jej. – Ty jesteś Corry? – A ty kim, u diabła, jesteś? – Przyjacielem przyjaciółki. – To znaczy kogo? – Marianne, pracuje w Charlie Char-Broil. – Ta głupia suka nie ma żadnych przyjaciół. Gdybym prosił albo namawiał, na pewno zatrzasnęłaby mi drzwi przed nosem. Stałem więc sobie swobodnie, z lekkim uśmiechem na twarzy. W tej okolicy liczy się bycie zrelaksowanym. Trzeba przestrzegać pewnych zasad. Jeśli nieźle się prezentujesz, donikąd ci się nie spieszy i sprawiasz wrażenie, jakby nie bardzo ci zależało, to rzucasz wyzwanie. Do tej pory ta metoda sprawdzała się lepiej, niż można by przypuszczać. Chciałem, żeby tak było dalej. Jeśli człowiek spotyka się z wrogością i podejrzliwością i za bardzo naciska, to jedynie je wzmacnia. Po chwili spojrzała na mnie odrobinę życzliwiej. – O co chodzi z tą Marianne? I po co szukasz Deeleen? Nie rozumiem. – Nie chciałem ci przeszkadzać, Corry.
– Jest coś ważnego, o czym powinnam wiedzieć? – Kiedyś widywałem tam Deeleen, ale nigdy jej nie poznałem, a potem odeszła i zastanawiałem się, co u niej słychać, czy nie wyjechała z miasta. Popytałem Marianne i powiedziała mi, że może wciąż jest tutaj. Nie mam dziś nic do roboty i mam tę butelkę, więc pomyślałem sobie, że może wpadnę tu i się przekonam. Ale jeśli jest taka miła jak ty, to chyba nie był to za dobry pomysł. Przyglądała mi się w milczeniu przez co najmniej dwadzieścia sekund. – Poczekaj chwilę – powiedziała i zamknęła drzwi. Upłynęło dziesięć minut, nim wróciła. Spryskała ciemne włosy lakierem i wyglądały teraz jak japońska peruka. Włożyła kostium i rozpięty płaszcz kąpielowy. Kostium był czarno-biały, ale czerń wyblakła, a biel była przybrudzona. Choć dziewczynę szpeciła szczęka jak u buldoga i miała trochę zbyt obfite biodra, prezentowała się w miarę nieźle. Zamknęła drzwi, uśmiechnęła się do mnie i powiedziała: – Niezły z ciebie olbrzym, co? Masz jakieś imię? – Trav. – Moja koleżanka odsypia jeszcze imprezę. Przez pół nocy stękała po piwie. Chodź, pokażę ci coś. Poszedłem za nią krótkim korytarzem, do okna na tyłach apartamentu. Wychodziło na przystań. Na materacu na dachu kabiny Play Pena leżała dziewczyna w bardzo skąpym bikini. Spojrzałem na nią ponad ramieniem Corry. Posłała mi zagadkowe spojrzenie. – Nie mam ci w ogóle za złe, że się tak gapisz. Ma ładną figurę, co? – Smakowita. – Ale jeśli to był rzeczywiście jedyny pomysł, z jakim tu przyszedłeś, kochanie, to niepotrzebnie się fatygowałeś. Dogadała się z gościem od tej łodzi. – Wielki jacht. Czyj to? – Takiego jednego staruszka. Nazywa się Allen. Mówimy na niego „Tatuś”. Popłyniemy tą łodzią daleko, daleko, stary! Płyniemy z nim na Bahamy. Mówił, że trudno znaleźć ludzi, którzy mają ochotę wybrać się w rejs. Uwierzyłbyś, że to problem? Ale tak jak to w tej chwili wygląda, kochanie, ona nie będzie zainteresowana. To by jej mogło spieprzyć rejsik. – Odwróciła się od okna i przyjęła pozycję, jakie czasami widuje się u modelek, które szukają aprobaty publiczności. – No i? Prosiła się, bym jej się dokładniej przyjrzał, i to właśnie zrobiłem. – Człowiek powinien wiedzieć, kiedy zmienić zdanie – powiedziałem. – Trzeba być elastycznym. – Wiesz co? – odezwała się. – Nie chciałabym, żebyś się rozczarował. To znaczy, z powodu Dee. To była delikatna gra, polegająca na ocenie i akceptacji, ofercie i kontrofercie. Zawęziła ją do tej jednej, jedynej odpowiedzi, jaka mogłaby ją zadowolić. Odpowiedziałem więc tak, jak sobie tego życzyła. – Jeśli to ty byś leżała na słońcu, Corry, a Dee byłaby tu ze mną, wtedy mógłbym być rozczarowany. Uśmiechnęła się krzywo, rozpromieniona, a potem wzięła mnie pod ramię i zaprowadziła na przystań.
– Hej! – zawołała. Deeleen usiadła. W wielkich ciemnych okularach wyglądała jak sowa. – Gdzie się wszyscy podziali? – spytała Corry, gdy pomagałem jej wejść na pokład. – Tatuś gdzieś pojechał w samochodzie Pete’a. Pete poszedł zapytać Mitcha, czy ma już zamontowany silnik na tej małej łodzi. Z Patty wszystko dobrze? – Wciąż leży jak nieprzytomna na górze. Deeleen wstała i powoli, ostrożnie weszła do kokpitu. Z odległości prawie dziesięciu metrów była bardzo atrakcyjną, obdarzoną ślicznymi krągłościami dziewczyną. Z bliska jednak aż nazbyt rzucała się w oczy wulgarność i obskurność materiałów, jakich użyto do jej budowy. Opalona cera była porowata i ziarnista. Jasne włosy wydawały się bez życia, jak plastikowa peruka. Dół od bikini wpijał się w miękki brzuch, świadczący o zbyt wielu piwach i koktajlach, hamburgerach i frytkach. Uda były zwiotczałe od siedzącego trybu życia. Szyję, kostki i wewnętrzną stronę nadgarstków miała lekko przybrudzone. Widać było miedzianorudą szczecinę pod pachami i niedokładnie ogolone włosy na nogach, a na paznokciach u nóg popękany czerwony lakier. Stanik od bikini był lekko przekrzywiony, tak że odsłaniał brązowy półksiężyc prawego sutka. – Deeleen, chciałabym ci przedstawić Trava – powiedziała Corry. – Cześć – rzuciła Deeleen, taksując mnie wzrokiem. Miała szerokie usta i różowy ślad po szmince na przednim zębie. Wyraźnie oczekiwała, że dowie się czegoś więcej. – Ta Marianne, co pracuje w Char-Broil, powiedziała mu, że się tu kręcimy, no i przyszedł. Mówiłam mu, że płyniemy w rejs z Tatusiem. Przyszedł, bo szukał ciebie, ale poinformowałam go, jak się sprawy mają, i zdecydował się na mnie. – To było bardzo swobodnie powiedziane, ale równocześnie całkowicie jasne. Deeleen zaakceptowała sytuację lekkim wzruszeniem ramion i opadła rozkraczona na płócienny leżak, rozgrzany słońcem. Wokół nadgarstka miała niewielki wałeczek tłuszczu. Podciągnęła górę od bikini. Majtki skrywały pulchny wzgórek łonowy, u góry jej wiotkich ud, po wewnętrznej stronie, spod skąpej tkaniny wystawał kosmyk włosów. Parę lat temu jej widok zapierałby dech w piersi i nawet teraz, przy sztucznym oświetleniu, wśród drinków i śmiechu można by odnieść wrażenie świeżości, młodości i piękna. Jednak w tym słonecznym, okrutnym świetle, choć miała zaledwie dwadzieścia lat, było już po niej widać wszystko, co zdążyli jej zrobić. Zbyt wiele wycieczek na zaplecze sprawiło, że kwiat zwiędł. Dokazywali z nią już na tyle, że wycisnęli z niej całą świeżość. Ciało odzwierciedla urazy ducha, teraz więc obwisła w swojej mięsistej obojętności, równie odporna na czułość jak kurwa w szpitalu. – I co z tą Marianne z gębą jak wiewióra? – spytała obojętnie. – Nic nowego. Corry zrzuciła płaszcz kąpielowy, położyła płócienne poduszki na szerokiej pawęży i wyciągnęła się na nich. Przestały mi się badawczo przyglądać. Przeszedłem pomyślnie kontrolę. – Cholera, nawet przy tym wietrze jest za gorąco – powiedziała Corry. – Ktoś już wie, co robimy? – Poczekam i zobaczę, czego chce Tatuś. Corry odwróciła się w stronę Dee, wykluczając mnie z rozmowy. – Było tak, jak myślałaś? – spytała. Dee roześmiała się ponuro i płasko.
– Jeszcze bardziej. – Ktoś chce drinka? – zaproponowałem. Obie spojrzały na mnie, jakby wystraszone, że wciąż tu jestem. – Jasne – powiedziała Deeleen. – Co to? – Burbon. – Dobra – rzuciła Corry. – Ale zanim wyjechał, wszystko zamknął – powiedziała Dee. – Nie możemy się dostać na dół, tam gdzie jest lód, szklanki i inne rzeczy. Corry, przynieś może z mieszkania. – Jest po pierwszej – zauważyła Corry. – Chyba można coś dostać u Barneya, no nie? – Kup trochę tych dużych papierowych kubków – zwróciła się do mnie Dee. – I sześciopak coli, OK? U Barneya obsługa była powolna i przepłaciłem za kubki, colę i lód. Nim wróciłem na Play Pena, dziewczyny już zdążyły mnie rozegrać i ustalić, z którą z nich będę. Corry mnie poinformowała, że się zgodziły i dokonały wyboru. Zrobiła to, masując mi kark, gdy przygotowywałem jej drinka. Wróciliśmy pod daszek, uciekając przed promieniami słońca. Wiała lekka bryza i było tam całkiem przyjemnie. Gdy zaczęły być lekko podpite, coraz naturalniej włączały mnie do rozmowy; gadaliśmy o rejsie. Przyjechał Pete. Miał martwy uścisk ręki, jakby ściskało się płócienną rękawicę pełną rozgrzanego piachu. Corry dała mu klucz do mieszkania i poszedł sprawdzić, co z Patty. Wywiązała się dyskusja o tym, czy Patty popłynie z nimi. Musiałaby w tym celu okłamać rodziców. Nagle na pokładzie pojawił się Junior Allen; wskoczył, lekko wylądował. Prezentował się nieskazitelnie w białej sportowej koszuli, białych spodniach i jasnoniebieskiej czapce żeglarskiej. Domyśliłem się, że ma pod czterdziestkę. Nie byłem przygotowany na to, że będzie wyglądał na tak silnego i sprawnego. Był barczysty, o ramionach tak napakowanych i poznaczonych mięśniami, że wyglądały prawie jak u małpy. Wrażenie to nasilały wyjątkowo długie, poznaczone brązowymi tatuażami ręce i krótkie, odrobinę krzywe nogi. Miał poznaczoną bruzdami szeroką twarz i szeroki uśmiech, przez co małe niebieskie oczka wydawały się jeszcze węższe. To był przyjazny uśmiech. To był sympatyczny uśmiech. Uśmiech, który nie zmienił się ani trochę, gdy Junior Allen spojrzał na mnie. – Cześć, dzieciaki – powiedział. Jego głos był jak pomruk mosiężnego dzwonu. Wielkim, opalonym łapskiem zmierzwił pozbawione życia włosy Dee. – Kogo tu mamy na pokładzie, moje kochanie? Była jakby odmieniona. Stała się jak mały elf, pełna uwielbienia, zaczęła lekko seplenić; jego śliczne, pulchne dzieciątko. – To jest Trav – przedstawiła mnie. – Jest z Corry. Trav, to jest Tatuś Allen. To do niego należy ta łódź. Ma śliczną nazwę, prawda? – Naprawdę śliczną – powiedziałem. Był szybki. Chwycił moją dłoń dokładnie tak, jak nie chciałem, by ją chwycił, i obserwował moje usta, miażdżąc mi kostki. – Miło, że ci się podoba. Witaj na pokładzie. Wyjął klucze i otworzył właz do kabin. Podciągnął do góry Dee, by stanęła na nogi, klepnął ją w tyłek i powiedział: – Idź, przynieś nam jakieś porządne szklanki i wódkę, kochanie. Kochanie uśmiechnęło się krzywo, pochyliło i posłusznie zeszło na dół. Junior Allen usiadł
na jej miejscu, poklepał Corry po nagim kolanie i spytał: – Czym się zajmujesz, Trav? – Wszystkim, co mi się nawinie. W sezonie pracuję trochę na łodziach czarterowych. Odprowadzam łodzie na północ i na południe dla zimowych turystów. Umiem smażyć ryby. I może trochę jestem mechanikiem jachtowym, takim na pół gwizdka. Co tylko chcesz. Gdy kochanie przyniosło mu butelki i szklanki, zrobił sobie drinka. Uśmiechnął się do mnie promiennie. – Dzieciaki powiedziały ci o rejsie? Chcę zabrać całą czwórkę i pokazać im wyspy. Do diabła, mam łódź, czas i pieniądze. Chociaż tyle mogę zrobić. Gdybym nie znał całej historii, z łatwością kupiłbym obraz, jaki próbował mi sprzedać. Bezmyślny kretyn z wielkim gestem, zachwycony podniszczoną powłoką cielesną swojego kochania, zabiera dziewczynę i trójkę jej przyjaciół na romantyczny rejs w tropiki. – Lista pasażerów wciąż otwarta? – spytałem, uśmiechając się w odpowiedzi. Na te słowa zmieniły się jego oczy, ale nie uśmiech. – Jeśli ja i Pete będziemy spać na dwóch kojach z przodu, dziewczynom zostanie główna kabina. Mógłbym spać nawet z kilkoma, ale musieliby to być bardzo dobrzy przyjaciele. – Ryknął gromkim śmiechem. – Niestety, nie damy rady cię wziąć, stary. – Będę piątym kołem u wozu – powiedziała gorzko Corry. – Jak to, dziewczynko? Spojrzała na niego zimno. – A co w tym skomplikowanego, Tatusiu? Ty i Dee, Pete i Patty. I stara, dobra Corry. Cholera, weź go. Przyda mi się ktoś do pogadania. Może będziesz potrzebował kogoś, żeby cię zmienił przy sterze. – Nigdy nie potrzebuję pomocy przy sterze – powiedział z uśmiechem. – Ani przy niczym innym, kochanie. – Jestem Corry. Twoje kochanie to Dee, Tatusiu. Znów poklepał ją po kolanie i obdarzył promiennym uśmiechem. – Będziesz się dobrze bawić. Już ty się o to nie martw. – Zawsze na coś narzeka – wtrąciła się Dee. – Zawsze. Na pokład weszli Pete i Patty. I po chwili wiedziałem już, o co chodziło Allenowi. Na pierwszy rzut oka Patty wydawała się nieatrakcyjna, ale było to tylko wrażenie wywołane jej niezgrabnością i okularami. Żartowali z niej dość wulgarnie, ponieważ wymiotowała, a ona w odpowiedzi zaczęła się wygłupiać. Wygłupianie się było jej obroną. Miała wysoko osadzone, niedojrzałe piersi, wyraźnie widoczne przez tkaninę bluzki. Jej nogi były długie, blade i śliczne. Miała w sobie źrebięcy wdzięk i śliczne szare oczy za grubymi szkłami okularów. Pełne, ciepłe, wrażliwe usta. Była jak Lois wiele lat temu, choć z innej warstwy społecznej. Marnowała się z tępym prostakiem, tym Pete’em z bokobrodami. Była świeża, krucha i delikatna. To ona była oczywistą ofiarą. Gdy już zgromadzi całą czwórkę i nikt nie będzie mu w stanie uciec, bez większego wysiłku zamieni pozostałą trójkę w swoich wspólników. I tak byli już znieczuleni. Pomogą Juniorowi Allenowi nauczyć tę śmieszną, błaznującą dziewczynę, co jest w życiu najważniejsze, pomogą mu ściągnąć ją w dół, w koszmar, gdzie wygłupianie nic jej już nie pomoże.
Piliśmy. Jego młodzi znajomi mówili do niego „Tatusiu” i traktowali protekcjonalnie. Junior Allen nieustannie szczerzył zęby. Deeleen się z nim droczyła. Corry się z niego nabijała. Pete go ignorował. A Junior Allen tylko się uśmiechał, uśmiechał i uśmiechał. Jednak wobec mnie był instynktownie nieufny. Co jakiś czas patrzyłem w jego stronę i widziałem te małe niebieskie oczka śledzące mnie znad szerokiego uśmiechu. Był wielkim, starym kocurem obserwującym łagodnie baraszkujące myszy. Nie chciał na imprezie drugiego kocura. Nie było dość miejsca dla dwóch. Dowiedziałem się jednak tego, co chciałem wiedzieć. Pete w odpowiedzi na pytanie Patty odparł, że wypłyną, gdy tylko Junior Allen załatwi jakieś prace przy łodzi. Mieli przynieść na pokład swoje rzeczy i popłynąć do Miami, gdzie będą wykonane te prace, a stamtąd wyruszą na Bimini. Rejs miał trwać od siedmiu do dziesięciu dni. Tatuś płacił za wszystko. Tatusia było na to stać. Patty miała powiedzieć rodzicom, że jedzie do przyjaciółki, jakiejś dziewczyny z Jacksonville. Tatuś mówił, że pewnie wypłyną we wtorek lub w środę. Nie bierzcie ze sobą dużo rzeczy, dzieciaki. Obędziemy się bez wygód. Zjedliśmy kanapki z rybą od Barneya. Przerzuciliśmy się na piwo. Późnym popołudniem grupka się rozdzieliła. Pete zabrał Patty do domu, Tatuś i Dee zostali na pokładzie, a ja poszedłem z Corry do jej mieszkania. Było obskurne. Małe pokoje z wysokim stropem, zbyt dużo warstw farby na ścianach, zakurzone dywany, poplamione, porysowane tanie meble i prymitywne sprzęty. Ostatnią godzinę spędziła na rufie, leżąc na słońcu. Była zamroczona piwem i upałem. Otworzyła dwie nowe butelki i poszła wziąć prysznic. Dała mi album, żebym sobie pooglądał. To było grube portfolio jej pozowanych zdjęć, dwadzieścia na dwadzieścia pięć centymetrów, seksowne ujęcia, naga i półnaga. Różne sztuczki z oświetleniem. Podejrzewałem, że była o parę lat młodsza, kiedy je robiono. Niektóre wydały mi się nawet atrakcyjne, inne wybitnie niesmaczne – oświetlone od tyłu opalone wypukłości piersi i pośladków, oraz standardowe lśniące, wilgotne usta, uśmiechające się kusząco. Powiedziała mi, że fotograf, jej przyjaciel, sprzedał sporo z tych zdjęć do różnych czasopism. Mogłem w to uwierzyć. Figura była w porządku, podobnie jak technika fotografowania. Gdy przejrzałem już album i długo po tym, jak woda pod prysznicem przestała płynąć, usłyszałem jej ciche wołanie. Poszedłem do sypialni. Zasunęła żółte zasłony, co sprawiło, że w obskurnym pokoju zapanował złocisty półmrok. Leżała na łóżku naga, z czarnym ręcznikiem na biodrach. – Witaj kochanie – powiedziała. Na twarzy miała ten sam uśmiech co na zdjęciach, tyle że bardziej senny. – Witaj, witaj. Szczęka zapaśnika, senne zielone oczy, masywne, gładkie brązowe uda. Ziewnęła i powiedziała: – Pokochajmy się trochę, a potem się zdrzemnijmy, kochanie. – Wziąłbym jeszcze tylko prysznic. – Jasne. Jasne, nie krępuj się. Tylko się pospiesz. Jestem w takim wspaniałym nastroju, skarbie. Poszedłem do łazienki. To było bagno zatęchłych ręczników i skisłych kostiumów kąpielowych, cuchnące i słodkie od perfum, pełne mydlin i wilgoci. Zdumiało mnie, że nie znalazłem mchu na ścianach, grzybów w kątach i paproci za kiblem. Strumień wody był słaby i letni. Brałem prysznic bardzo, bardzo długo. Wytarłem się najmniej wilgotnym ręcznikiem, jaki uda-
ło mi się znaleźć. Bardzo ostrożnie uchyliłem drzwi łazienki i tak jak na to liczyłem, usłyszałem regularne, ciche chrapanie, jakby przy każdym oddechu mówiła „paaach”. Ubrałem się ukradkiem, podszedłem do łóżka, zdjąłem czarny ręcznik i zaniosłem go do łazienki. Moją pustą puszkę po piwie postawiłem na podłodze, obok jej puszki. W dużym pokoju znalazłem pocztówkę i mały ołówek. Napisałem „Corry, moja słodka, nawet półprzytomna jesteś cudowna. Odezwę się, kochanie”. Położyłem pocztówkę na łóżku obok niej i wyszedłem na palcach, uśmiechając się szeroko jak jakiś kretyn. Albo jak Tatuś. Ale miałem wrażenie, jakby ten uśmiech rozrywał mi szwy. To są mali przegrani w wyścigu króliczków, przegrywają jednak na innej trasie niż Marianne albo dziewczyny, które widuje się wieczorami w supermarketach, kiedy przychodzą wymieniać znaczki bonusowe na towar. Przyjeżdżają w kiepskich samochodach, wloką się między jaskrawo oświetlonymi regałami i warczą na swoje niegrzeczne, zaspane dzieci. Deeleen i Corry zachowują żal i tęsknotę na myślenie o najmodniejszych klubach. Mogłyby być na rozkładówkach w każdym piśmie z panienkami. Trzeba się utrzymać na fali. W wieku lat dwudziestu i dwudziestu jeden. Jakieś kocury zawsze się pojawią. Telefon zawsze dzwoni. Przyjaciele mają przyjaciół. Facetów nigdy nie zabraknie. Nie przestaną przyjeżdżać na konferencje. Czasami są trochę zmęczone, trochę pijane albo znudzone, więc szybko odwalają udawany numerek i błyskawicznie mają to z głowy. I uczą się, jak ich urabiać, żeby od czasu do czasu dawali małe prezenty. Na przykład taki rejs. Albo kasę na czynsz. Albo parę strojów plażowych od Cole’a. Miłe prezenciki. Wcale nie muszą się przepracowywać. Te, które naprawdę pracują, zawsze muszą oddawać kasę jakiemuś typowi i mogą mieć problemy z policją i tak dalej. Raz na jakiś czas dorabiają jako kelnerki. Reszta to tak naprawdę randki. Ale tylko z jednym facetem. Trochę się pośmieją i jeśli są spłukane, gość może je dofinansować i dać numery, pod które króliczek zadzwoni, kiedy się pojawi nowa grupa facetów. To jest przyprawiająca o mdłości kraina cieni. One nawet nie pracują na to ciężko, bo nigdy się nie nauczyły nad czymkolwiek pracować. Robią się byle jakie, a gdy młodość odchodzi, niewiele pozostaje. Jedynie puste oczy, skromne umiejętności i poczucie, że w którymś momencie, kiedy nie uważały, opuściło je szczęście. Gdzieś między piętnastym a dwudziestym piątym rokiem życia, bo starzeją się szybko i brzydko. To są króliczki, które nigdy nie znajdują swojej norki. Wróciłem do Lois w upalnym, błękitnym zmroku. Była niezwykle potulna. Włożyła krótką granatową sukienkę z wykrochmalonym białym kołnierzykiem, a jej ciemne włosy były przylizane. Sprawiała wrażenie, jakby chciała całe życie poświęcić trzeźwości i dobrym uczynkom. Wybaczyłem jej wszystkie wybryki i w ciemnych oczach Lois znów pojawił się blask. Po kolacji opowiedziałem o rejsie. Zdradziłem jej swoje plany. Omówiliśmy je krok po kroku, poprawiając je i dopracowując tu i ówdzie. Nie mówiliśmy o tym, jak to się skończy, choć z tego, co zostało zaplanowane, można było to wywnioskować. Pocałowała mnie na dobranoc, szybko; usta miała chłodne. Rzuciła mi mroczne spojrzenie, po czym z powagą odeszła. W łóżku myślałem o brutalnych, szorstkich dłoniach Juniora Allena. Za tym sympatycznym uśmiechem skrywał się facet bezlitosny jak młot. Bestia nosząca wykrzywioną w uśmiechu maskę. Bystra, wypaczona istota perwersyjnie polująca na niewinność, upodlająca dobroć, karmiąca tym własną pustkę.
A wtedy zacząłem myśleć o dobroci, którą mam tak blisko. Starannie wyliczyłem odległość. Około sześciu i pół metra od jednego narożnika łóżka do drugiego. Czy to nie byłoby korzystne dla jej umysłu, dla jej morale, gdyby czuła się pożądana? Czy gdyby pozostawić ją samą sobie, nie zaczęłaby wątpić i żałować, że kiedyś sama wyszła z inicjatywą? I czy jej wyrafinowany wdzięk nie zmyłby ciężkiego posmaku tłustawych dziewczyn z Citrus Inn? McGee, perfidny poszukiwacz usprawiedliwień. Kobieciarz. Argumentacja samca. Idź już spać. Leży na lewym boku? A może na prawym? Czy ona też nie śpi? Czy jej oczy patrzą w tę samą ciemność, czy nasłuchuje tego samego szepczącego pomruku klimatyzacji? Czy zastanawia się, dlaczego jej nie pragnę? Idź już spać, McGee, na litość boską! Chcesz, żeby uzależniła się od ciebie na zawsze? Usiadłem na łóżku. Serce waliło mi w piersi, a oddech był płytki. Wszedłem tam, poruszając się tak cicho jak sunący w powietrzu dym. Na pewno będzie spała. Zajrzę tylko, odwrócę się i odpłynę. Podszedłem blisko do łóżka, ledwie rozróżniając ciemne włosy rozsypane na poduszce, i wstrzymałem oddech, próbując usłyszeć rytm jej oddechu. Wydała cichy, gardłowy, pełen zadowolenia odgłos, dźwięk wszechogarniającej radości, po czym wyciągnęła rękę, chwyciła mnie za nadgarstek i pociągnęła do siebie, odrzucając na bok prześcieradło i koc. Kiedy się kochaliśmy, oddawała się tak całkowicie i prowadziła nas z tak mistrzowską lekkością, że jej pełen rozkoszy dreszcz był jak wyznanie, o czym myślała tej nocy. Po chwili czułego obejmowania się przerwała pieszczoty, odwróciła się na bok i powiedziała: – Poczekaj, kochanie. Proszę. To, o czym rozmawialiśmy wieczorem. Nie mogłam tak naprawdę na ciebie patrzeć. Ty też nie mogłeś na mnie patrzeć. Bo nie mówiliśmy o tym, jak to się skończy. I to jest jak cień. Wiesz, że tak jest. – Nie ma innego wyjścia. – Jest. Mogę go oskarżyć o gwałt. To przecież prawda, sam to wiesz. Mogę zeznawać. Mogą go zamknąć. – Nie wypadniesz w tym za dobrze. Byłaś z nim po tym. – Niedobrze wypadnę? Przed kim? Obchodzi mnie tylko moja własna i twoja opinia. Nic więcej. Sterroryzował mnie. Potrafię się wysłowić. Potrafię mówić o tym tak, że każdy zrozumie, jak było. I mogę też porozmawiać z Cathy, a ona go zidentyfikuje jako człowieka, który ją pobił. Mówiąc między nami, kochanie, możemy się postarać, żeby zamknęli go na bardzo długo. Zrób pierwszą część i zanim zdąży się zemścić, ja i Cathy pójdziemy na policję. – Nie sądzę, żeby to był sposób na… – Ale ja tego chcę. Obiecaj mi. – Ale… Splotła palce na moim karku i potrząsnęła mną mocno. – Obiecaj! – Masz nade mną przewagę. Jestem na niekorzystnej pozycji… – Ach! Jesteś w bardzo korzystnej pozycji, McGee. Obiecaj! – …no dobrze. Mocno mnie przyciągnęła do siebie. Przesuwała pełnymi ustami po moim ramieniu, z delikatnym, nieustannym, niepohamowanym pożądaniem. W końcu, mrucząc pod nosem słowa pełne miłości, skuliła się i zapadła w ciężki sen. Gdy już spała, miałem trochę czasu, by zastanowić się nad tą obietnicą. Przyjrzałem się temu na chłodno. Taktycznie rzecz biorąc, to była
głupota. Junior Allen, gdy znajdzie się za kratkami, zniszczy wszystko, co będzie w zasięgu jego rąk. Spróbuje zawierać układy. I będzie miał argument przetargowy: wiedzę o fortunie sierżanta Davida Berry’ego, skradzionej, skradzionej ponownie, a potem jeszcze raz… Jeśli wszystko ułoży się po mojej myśli. A jednak wiedziałem, że dotrzymam tej obietnicy. Że spróbuję coś ocalić. Jęknęła przez sen. Jej długie nogi drżały. Uciekała przed dawnym horrorem. Pogłaskałem ją po włosach, pocałowałem jej powieki, a ona rozbudziła się trochę, westchnęła i znów zasnęła. Jeśli wszystko pójdzie nie tak, to czy ktoś będzie w stanie kiedykolwiek pocieszyć Patty Devlan?
12
Niewielka, ubezpieczona paczuszka od Harry’ego dotarła w poniedziałek rano. Gdy wróciłem z poczty, Lois, zdenerwowana i podekscytowana, powiedziała mi, że dzwonił Howard Wicker. Zostawił wiadomość, że właściciel Play Pena umówił się na wymianę generatora na wtorek o dziesiątej. – To się dzieje tak szybko – powiedziała z szeroko otwartymi oczami. Otworzyłem paczuszkę i wyjąłem imitację klejnotu. Był ciemnoniebieski, wielki jak ptasie jajo, z idealną, jasną gwiazdą. Zrobiłem coś głupiego. Pochyliłem się i potoczyłem go po podłodze w jej stronę. Zatoczył łuk. Nie odskoczyłaby szybciej i gwałtowniej, gdyby to był wąż. Poszarzała na twarzy i przyłożyła drżącą dłoń do szyi. Wyglądała, jakby zrobiło jej się niedobrze. – Tak po prostu – wyszeptała. – Podnieś go. Wahała się długo, potem wyciągnęła rękę i zrobiła, co jej kazałem. Na jej twarz zaczęły powracać kolory. Przyjrzała mu się uważnie i popatrzyła na mnie. – Na pewno nie jest prawdziwy? – Nie, chyba że mój przyjaciel straszliwie się pomylił. – Jest piękny. – Chabrowy. Dawno temu uważano je za talizmany miłosne. Nawet ekspert by się nabrał. – A Junior Allen się nabierze? – Mam nadzieję, że na wystarczająco długo. – Mój boże, Trav, bądź ostrożny! Wziąłem kamień z jej rąk, owinąłem w materiał z paczuszki i schowałem do kieszeni. Była ubrana w niebieskie szorty z płótna żaglowego, których wcześniej nie widziałem, i bluzkę w wąskie, poziome niebiesko-białe paski. Dziś rano panowała między nami małżeńska atmosfera, ale to było niezręczne. Zostałem z nią przez całą noc, a gdy obudziły mnie przekleństwa wypływających z przystani rybaków, znów się kochaliśmy. Bez słów. Potem odwróciła się na brzuch i płakała. Nie była w stanie wyjaśnić mi dlaczego, a ja nie potrafiłem jej pocieszyć. Pierwsza poszła pod prysznic, a kiedy wyszedłem z łazienki, była już zajęta szykowaniem śniadania. Miała zaciśnięte usta, poważną twarz i unikała mnie wzrokiem. – Co będziesz robić? – spytałem. – Muszę załatwić parę spraw w związku ze sprzedażą domu. To nie potrwa długo. – Przeciągnij to. Znajdź sobie jakieś zajęcie. Zajmij myśli czymś innym. Zaproponowałem jej, żeby wzięła Miss Agnes, ale powiedziała, że woli jechać taksówką. Przebrała się w spódnicę i wyszła. Postój taksówek był przy przystani dla łodzi czarterowych. Zerknąłem na mapę i oszacowałem, że Junior Allen musi odbić od brzegu około siódmej, by zdążyć do Robinson-Rand na dziesiątą. Ze szczęśliwymi pasażerami zabranymi w rejs. Nagle
mój staranny plan wydał mi się pełen podstawowych wad. Jak mogłem być tak pewien, że naprawdę trzyma swój łup na Play Penie? Logicznie rzecz biorąc, to było najlepsze miejsce. Miał zręczne ręce i mnóstwo czasu, żeby przygotować odpowiednią kryjówkę. Dwunastometrowy jacht to skomplikowany kawał sprzętu. Gdyby ktoś chciał go przeszukać centymetr po centymetrze, zajęłoby mu to wiele dni. Miałem dobrą okazję, żeby przyjrzeć się rozkładowi jachtu, i nie widziałem żadnego powodu, dla którego mój plan odkrycia tej kryjówki miałby nie zadziałać. Pod warunkiem że przypadkowe czynniki nie staną się zbyt przypadkowe. I jeśli nie wymkną się spod kontroli. Do tej pory miał więcej szczęścia, niż na to zasługiwał. A ja, jeśli chodzi o niego, odrobiłem pracę domową. Poznaj człowieka, poznaj teren, poznaj najważniejsze zmienne. Nie zmarnowałem żadnej okazji i miałem nadzieję, że nic nie przeoczyłem. Przecenienie możliwości przeciwnika jest równie niebezpieczne jak ich niedocenienie. A.A. Allen, Junior, jawił się jako zręczny, impulsywny człowiek, któremu sprzyja szczęście. Przebiegle i wytrwale poszukiwał skarbu sierżanta, teraz jednak, gdy zaczął już z niego korzystać, stał się brawurowy i niecierpliwy w dążeniu do swych raczej perwersyjnych pragnień. Zdrowie psychiczne jest pojęciem względnym. Prawdopodobnie w ciągu pięciu lat spędzonych w więzieniu to, co wcześniej było tylko silnym popędem seksualnym, wypaczyło się i zmieniło w konieczność poszukiwania ofiar. Pozwalał sobie na erotyczne fantazje o delikatnych kobietach, przemocy, zastraszaniu i perwersji, aż w końcu skradziona fortuna stała się jedynie środkiem prowadzącym do celu i służącym temu, by po wyjściu na wolność wcielać te fantazje w życie. Ofiarą była Cathy. A potem Lois Atkinson. Patty Devlan była następna. Tak jakby za każdym razem osiągnięcie satysfakcji wymagało, by kolejna ofiara była jeszcze delikatniejsza, bardziej wrażliwa i podatna na zastraszanie niż poprzednia. Apetyt coraz trudniej zadowolić. Jeśliby zrobić projekcję jego inklinacji i potrzeb, to mogłyby one doprowadzić do gwałcenia małych, bawiących się jeszcze skakanką dziewczynek, a wtedy pewnie zmieniłby się w mordercę, bo małe buzie nie tak łatwo zamknąć. Dobry, stary Tatuś. Czy kochanie ma ochotę na miły rejsik łodzią z tym miłym panem? Czy kochanie ma ochotę na dziesięciodniowy koszmar? Na pokładzie byliby w piątkę. Całkowita izolacja, piekielny upał, jaki panuje na wyspach w sierpniu, fizyczna bliskość na ograniczonej przestrzeni, wypity alkohol i tępa obojętność dziewczyn z Citrus Inn – to wszystko doprowadziłoby w końcu do takich zachowań i wzajemnych relacji, jakie odpowiadałyby fantazjom Juniora Allena. Stary dobry Tatuś stopniowo przejąłby kontrolę, a obawy delikatnej, nieśmiałej Patty nie natrafiłyby na żadną reakcję u otępionych słońcem i alkoholem dzikusów takich jak Corry, Deeleen i Pete. Nie znalazłaby u nich żadnej ochrony, niczego, co mogłoby ją ocalić od nieuniknionego rezultatu przebiegłych manipulacji Juniora Allena, od tej obowiązkowej scenki, jaka miała się rozegrać. Stary Tatuś z uśmiechem i groteskową imitacją czułości złapałby ją, piszczącą, zawodzącą i błagającą o litość, i zaciągnął na koję, by przeprowadzić przymusową lekcję, brutalną indoktrynację, która w jednej chwili pchnęłaby ją na drogę, gdzie na niczym by już jej nie zależało, ani na Pecie, ani na niej samej, ani na porzuconych ulotnych marzeniach. Biedna dziewczynka, która próbuje się wygłupiać, ukrywa swoją śliczną buzię za grubymi okularami, przenikliwym śmie-
chem i przesadną niezręcznością. Weź sobie cukierka, kochanie, chodź z tym miłym panem do jego miłego wozu i pomachaj kolegom na do widzenia. *** Zanotowałem sobie numer telefonu do mieszkania w Citrus Inn i teraz tam zadzwoniłem. Odebrała Deeleen. – Kto? Ach, jasne. Cześć. Dzwonisz do Corry? No cóż, nie ma jej. Jeśli chcesz z nią rozmawiać, to zadzwoń do tej dziwki, kiedy mnie już tu nie będzie. – Co się stało? – Pożarłam się z nią, stary. Możesz mi wierzyć, nieźle poszło. Szkoda, że cię przy tym nie było. To był dopiero wieczór. Upiła się i zrobiła się wredna. Mówię ci, nie chcę mieć z nią nic wspólnego. – To nici z rejsu? – Nie, do cholery! Wypływamy jutro rano, o wpół do siódmej, płyniemy gdzieś, gdzie mają coś zrobić przy łodzi, a potem na Bimini. W nocy, przy świetle księżyca. Już jej mówiłam, że jedyne, czego chcę, to wrócić i zobaczyć, że zabrała swoje graty i się wyniosła. Mówi, że to ja mam się wyprowadzić. Skąd w ogóle taki pomysł? W końcu to ja znalazłam to mieszkanie, no nie? Komu potrzebny ktoś taki jak ona? Lubi tylko wszystko ludziom psuć. Chodzi o to, że ukradkiem wymknęła się Pete’em. To fajny chłopak, ale przesadziła! Wiedziała przecież, że od paru miesięcy próbował kręcić z Patty, Bóg raczy wiedzieć dlaczego, ale to już ich sprawa, no nie? Musiała wiedzieć, że to spieprzy rejs i w ogóle. Wczoraj w nocy był tu niezły bajzel, Patty oczy sobie wypłakała. No więc Corry prawie się udało schrzanić całą wycieczkę, ale do końca jej nie popsuła. Tak ustaliliśmy wczoraj w nocy, kiedy wrócili z Pete’em na łódź, oboje kompletnie nawaleni, a potem była wielka awantura i się zmyli. Zostaliśmy tylko Tatuś, Patty i ja. I do diabła z Corry i Pete’em. Nie mam pojęcia, gdzie są, i szczerze mówiąc, wszyscy mamy to gdzieś. Na tym rejsie Patty o nim zapomni. Wiesz, nie doszłoby do tego, gdyby Pete dostał od niej to, czego ona nie chce mu dać, ale Corry koniecznie musiała wrócić nawalona i pochwalić się tym przed Patty. – Jak się to wszystko zaczęło, Dee? – Nie wiem. Wszyscy po prostu robiliśmy sobie jaja, może było trochę za ostro i Corry wkurzyła się na coś, co powiedział Tatuś, a potem Pete wkurzył się na coś, co Patty powiedziała do Corry. Wtedy Corry sobie poszła, a Pete wymknął się trochę później. Walczyłem z tym, ale poczułem podziw dla Juniora Allena. Potrafił uprościć sobie życie. Nie mieli pojęcia, że nimi manipuluje, podobnie jak na początku nie wiedziała tego Cathy. W ten sposób będzie mógł wyruszyć tylko ze swoją małą, ryżą świnką i bladą, zdradzoną dziewczyną. – Zamierzałem wpaść do was trochę później, Dee, i napić się z wami za dobrą podróż. – Jestem sama, Trav. Tatuś pojechał po zaopatrzenie, a Patty poszła do domu. Wraca dziś wieczorem i zostanie tu, żebyśmy mogli wypłynąć o wpół do siódmej, tak jak chce Tatuś. Moje graty są już na pokładzie, więc pewnie będę tam dzisiaj spać. Może Patty też, jeśli będzie chciała. Wiesz co? Mógłbyś przyjść wieczorem. W czwórkę lepiej się pije za dobrą podróż niż w trójkę.
– Myślisz, że Corry nie wróci? – Jestem tego pewna. Ona i Pete razem zwiali i musieli się gdzieś zaszyć. Wypadła z obiegu, Trav. Wiesz co? Szkoda, że Patty nie jest jakąś ładną lalą. Wtedy może ty też chciałbyś popłynąć, bo teraz jest miejsce. Kiedy do nas zajrzysz, mógłbyś jej się dobrze przyjrzeć. Bo może się okazać, że troje to cały tłum, a ona czuje się teraz tak okropnie, że przydałoby jej się jakieś pocieszenie. Naprawdę ma całkiem niezłą cerę. I kiedy dobrze się czuje w jakimś towarzystwie, potrafi mówić takie rzeczy, że padłbyś ze śmiechu. – To już będzie zależeć od Tatusia. – Możesz do nas zajrzeć. Jeśli spodoba ci się ten pomysł, możemy go zapytać. Ale to by nie było fair, gdybym ci nie powiedziała, że może będzie trzeba pocieszać trochę Patty. Jej coś nie leży, wiesz? Czegoś się boi… sama nie wiem. Może jak już wypłyniemy, będzie inaczej. Ale jeśli chcesz się z nami zabrać, to mogę namówić Tatusia. Zrobi wszystko, co zechcę. Bo skoro już o tym mowa, to ten cały rejs to był mój pomysł. – Pewnie go na to stać. – Wiesz, to taki facet, że dostaje, czego chce, a ja też dostaję, czego chcę, wiec się całkiem nieźle składa. I on chciałby, żeby tak zostało. To jak, przyjdziesz później? – Będę. – I nie musisz przynosić butelki. Tatuś zapakował na pokład całe skrzynki. *** Moja pani wróciła. Skośne oczy, szelest białej spódnicy, drobne kropelki potu na górnej wardze i na linii włosów. Ująłem ją za ręce. Obróciłem ją dookoła. – Jesteś naprawdę śliczna. – Co ci się stało? – Lubię śliczne kobiety. Jesteś jak świeży powiew. – Jestem lepka i zgrzana. – I bogata? – Wysłałam czek do banku. – Uśmiechnąłem się do niej promiennie, a ona znów mnie zapytała: – Co się dzieje? – To chyba przez ten kontrast. Bo potrafisz płakać i nie wiesz dlaczego. Bo się rozglądałem i zobaczyłem twoją szczoteczkę do zębów. I jakieś przezroczyste fatałaszki schnące w naszej kabinie prysznicowej. I dlatego, że masz śliczne biodra i kiedy się roznamiętnisz, mówisz całą sobą to, co próbuje powiedzieć twoje serce, choć może niezbyt zgrabnie to wyraziłem. – Piłeś coś? – Jestem pijany mocą. Fantom McGee kontratakuje. Junior Allen to głupi, choć przebiegły człowiek. A McGee wykopie go z interesu. Wydawała się przerażona. – Kochanie, to straszny człowiek. – Ja w moim gniewie jestem jeszcze straszniejszy. Jak ci się podoba to spojrzenie spode łba? – Robi wrażenie.
– Żadnych włosów w umywalce i schowaj masło. Spojrzała na mnie jak urażona sowa. – Co to, jesteśmy zaręczeni? – spytała. – Zapytaj mnie o to jeszcze raz, kiedy już unieszkodliwimy tego głupiego, tępego, cwanego kolesia. Przełknęła ślinę. – My? – Potrzebuję od ciebie bardzo niewielkiej pomocy. Znów przełknęła ślinę. – I to przedstawienie, które teraz odstawiasz, ma mi dodać pewności siebie? – A nie dodaje? – Nie za bardzo. – Nic ci nie grozi. – Wiesz, co mi się stało na sam jego widok. – Wiem. Lois, on nie jest demonem. Może jest zły, ale nie jest demonem. Może jest przebiegły, ale nie umie przewidzieć przyszłości. Kiedy już się go wytrąci z równowagi, wyłoży się jak długi. A wtedy zgarnie go policja. Usiadła. Jej twarz była blada i zamyślona. – Co mam zrobić, Travis? *** W parnym, błękitnym zmierzchu siedzieliśmy wygodnie we troje w przestronnym kokpicie Play Pena: sympatyczny Tatuś Allen z kwadratową szczęką i zmarszczkami wokół oczu, w swoim nienagannym białym ubraniu, zmarnowana, spokojna Deeleen w szortach i topie na wąskich ramiączkach, która niepokojąco podnosiła mnie na duchu, oraz Nieustraszony McGee w jasnoniebieskich dżinsach i szarej sportowej koszuli. McGee z krótkim, solidnym łomem przyklejonym taśmą do nogi i z wypełnioną śrutem białą jedwabną skarpetą w kieszeni. Leniwa pora dnia. Deeleen ziewnęła. – Patty zaraz powinna się zjawić – powiedziała. Leniwie podrapała się po brzuchu. Jej paznokcie wydawały przy tym szepczący, zmysłowy, cielesny dźwięk. – Kochanie, co powiesz na to, żeby Trav popłynął z nami? – Nie wiem, czy tak naprawdę mam ochotę – wtrąciłem. Dee uśmiechnęła się krzywo. – Chciałbyś się jeszcze raz przyjrzeć Patty, co? – Jeszcze go nie zaprosiliśmy – stwierdził Junior Allen. – Wiecie, co chciałabym robić podczas rejsu? – powiedziała Deeleen. – Chciałabym dostać takie wiadro ze szklanym dnem i popatrzeć sobie na rafę koralową, na rybki i w ogóle. I chciałabym iść na zakupy w Nassau. Zabierzesz mnie na małe zakupy, kochanie? – Kupisz sobie wszystko, co zechcesz. – Błysnął w ciemności białymi zębami. W nieruchomej czarnej wodzie kanału odbijały się światła. W miękkim mroku nocy mieszały się dwa rodzaje muzyki. – Kurczę, szkoda, że nie możemy wypłynąć dziś w nocy, jak tylko Patty tu dotrze – powie-
działa. – Jak się tu dostanie? – spytałem. – Bierze taksówkę, niby żeby dojechać na dworzec autobusowy – odparła Dee. Przechyliła szklankę. Lód przesunął się ze szmerem, dotykając jej ust. Od jakiegoś czasu obserwowałem tempo picia. Tym razem szklanka Deeleen i moja były puste, a Junior Allen wciąż miał ponad połowę. Wstałem i sięgnąłem po jej szklankę. – Mam zrobić parę drinków? – No jasne – odparła. Zszedłem na dół. W kambuzie paliło się światło. Był nieskazitelny. Nieskalana biel. Zadbana szczęśliwa łajba. Wlałem Deeleen solidną dawkę alkoholu, z nadzieją że dzięki temu nie poczuje innego smaku. Zmiażdżyłem dwie kapsułki, wsypałem proszek do drinka i zamieszałem. Bardzo silny barbituran. Nawet mimo alkoholu miałem właściwie pewność, że nie zrobię jej w ten sposób krzywdy. Była młodym, zdrowym zwierzakiem. Kwadrans po wypiciu zrobi się strasznie senna. To ją wyłączy z obiegu na dobrych czternaście godzin, a przez kolejne dwa dni będzie otępiała i apatyczna. Nie bez ironii pomyślałem, czy to nie jest właśnie to, co zaplanował dla niej Junior Allen, i czy ja tego tylko nie przyspieszyłem. A może uznał, że będzie chętną wspólniczką. Do swojego drinka nie wlałem alkoholu. Mruknęła jakieś podziękowanie, gdy podałem jej szklankę. Wiedziałem już, jak pije. Po każdym łyku jakaś minuta przerwy, aż szklanka będzie pusta. Wyglądało na to, że jej smakuje. Jachtem poruszyła lekka bryza, popychając go delikatnie na słupy pomostu. – Powinna niedługo tu być – powiedziała Dee. – A jak nie przyjdzie, to do diabła z nią, kochanie. Na co nam ona? – Zjawi się – rzekł Junior Allen. – Sami we trójkę moglibyśmy sobie pobalować – powiedziała Dee. – A ona się do balowania nie za bardzo nadaje. Na co nam ona? – Ziewnęła. – Będzie tylko się za nami włóczyć i płakać za Pete’em. Zmierzch stopniowo przeszedł w noc. Widziałem gwiazdy, mrugające światełka dwóch samolotów i słyszałem odgłosy jakichś nocnych owadów zmieszane z dźwiękami muzyki. Deeleen ziewnęła szeroko. – Oczy mi się zamykają. Kochanie, idę się na trochę walnąć. – Wstała ociężale. Spojrzała na Juniora Allena i posłała mu całusa. Gdy mnie mijała, musnęła koniuszkami palców mój policzek. Zeszła na dół i zachwiała się w wąskim przejściu miedzy kojami, jakby łódź kołysała się na wysokich falach. Dee pochyliła się i ciężko wtoczyła na koję. Z miejsca, gdzie siedziałem, widziałem wąską smużkę światła płynącego z kambuza. Padało ukośnie na plecy dziewczyny pokryte lekkim meszkiem, na głębokie wcięcie jej talii, wznoszącą się krągłość pośladków i biodra. Słodkich snów, słodka dziewczynko. Osuwaj się głębiej, głębiej, głębiej. Nie mieszaj się w to, co tu się będzie działo. Gawędziłem z Juniorem Allenem. Nie był skupiony na rozmowie. Siedział przyczajony w krzakach, czuł już smak jagnięcia i całym sobą nasłuchiwał pierwszych nieśmiałych odgłosów małych kopytek na drodze. Delikatnie i nie wprost napomknąłem o pomyśle, że wybiorę się z nimi, ale on stanowczo odmówił. Wstał, zręcznie wbiegł na pomost, włączył słabe światło na przystani, sprawdził olinowanie, poprawił odbijacz i niespokojny, pobudzony wrócił na
pokład. Nagle z cieni na przystani wyłonił się jakiś człowiek. Miał na sobie jaskrawą koszulę, pogniecione spodnie i jasnoczerwoną rybacką czapkę. – Czy jest tu pan Allen? – spytał cicho. – To ja. Mężczyzna pogrzebał w kieszeni koszuli i wyjął karteczkę. Przykucnął na krawędzi pomostu, wyciągnął rękę i powiedział: – Apex Taxi, panie Allen. Ma pan zadzwonić do pewnej pani pod ten numer. Junior Allen wyrwał mu z ręki karteczkę, skierował ją do światła i przeczytał. – Do jakiej pani?! Ona ci to dała? – Nie, proszę pana. Wezwano mnie przez radio i zapisałem to na tej karteczce. Mówili, żebym tu przyjechał, znalazł pana i panu to dał. – Wyprostował się, zawahał się na chwilę, a potem ruszył tam, skąd przyszedł. – To pewnie od Patty – powiedziałem. To był ten bodziec, którego Junior Allen potrzebował. Wahał się. Wyczuwałem, że się zastanawia, czy nie kazać mi zejść na ląd i nie zamknąć jachtu z Deeleen śpiącą w kabinie. Wyciągnąłem się na płóciennym leżaku. – Jeśli to nie od niej i Patty zjawi się, kiedy będziesz dzwonić, powiem, że zaraz wracasz. – Tak zrób – rzucił. Lekko wskoczył na pomost i odszedł sprężystym krokiem, jak perszeron na wiosennym pastwisku. Odliczyłem do dziesięciu, a potem zszedłem na dół. Znalazłem przełącznik i włączyłem światło. Przetrząsnąłem łódź, wirując po niej nerwowo jak tornado. Wyszarpywałem szuflady i wysypywałem ich zawartość, przeszukałem schowki. Nie liczyłem na to, że coś znajdę, ale chciałem, żeby to wyglądało na drobiazgowe przeszukanie. I gdy tak szarpałem, węszyłem i rozsypywałem, myślałem o słowach Lois. „Zajmij go, kochanie. Niech będzie spięty. Niech połknie haczyk”. Zaplanowaliśmy, co mam powiedzieć temu potworowi. Mimo hałasu, jaki robiłem, Deeleen nawet nie drgnęła. Bardzo starannie wybrałem miejsce, oświetlony kawałek podłogi, gdzie w naturalny sposób padnie jego spojrzenie, i starannie umieściłem imitację szafiru dokładnie tam, gdzie kamień mógłby wylecieć z ręki złodzieja, któremu się spieszyło. Na pokładzie przy kokpicie, w miejscu, gdzie padało światło z wnętrza jachtu, położyłem banknot pięćdziesięciodolarowy. Wyłączyłem światło na przystani i wyrwałem gniazdko. Potem wdrapałem się szybko na dach kabiny i przywarłem do niego płasko, tak że zasłaniał mnie znajdujący się tam ponton. Sprawdziłem mój punkt obserwacyjny. Mogłem się złapać relingu, przechylić i zajrzeć przez iluminator do małej kabiny z przodu lub przeczołgać się kawałek w stronę rufy i zajrzeć w ten sam sposób do większej kabiny. Wydawało mi się, że wiem dokładnie, co Junior Allen zrobi, co będzie musiał zrobić w tych okolicznościach. Lois miała w tym punkcie sporo wątpliwości. I martwiła się, że ktoś akurat będzie przechodził. Ale pod tym względem akurat się myliła i w tej drugiej sprawie też się pomyli, wiedziałem o tym. Usłyszałem jego szybkie kroki. Na pomoście. Schyliłem głowę. Poczułem, kiedy wskoczył do kokpitu. Do moich uszu dotarł jego pełny konsternacji jęk. Musiał się zorientować, i to szybko. Pochyliłem się ostrożnie i zajrzałem do środka, głową
w dół. Zobaczyłem, jak się schyla i chwyta kamień, przygląda mu się, wsuwa do kieszeni. Doskoczył do sprzętu radiowego, złapał drewnianą szufladę poniżej i wyszarpnął ją na całą długość. Rozległo się jakieś dziwne, wyraźne brzęczenie. Sięgnął w miejsce, w którym przed chwilą była szuflada, i brzęczenie ustało. Coś tam majstrował, a potem wysunął ręce i w jednej zobaczyłem płócienny woreczek, a w drugiej małą plastikową torebkę z banknotami. Przyglądał im się uważnie. Potem odłożył je na miejsce, znów uruchomił alarm i wsunął szufladę. Gdy tylko znalazła się na miejscu, brzęczenie ustało. Podszedł do śpiącej dziewczyny. Chwycił ją brutalnie za włosy, podniósł i okręcił. Był zwrócony plecami do mnie. Miał bardzo szerokie plecy. Deeleen otworzyła oczy, wielkie i całkowicie puste, i wydawało się, że patrzy prosto na mnie. Zanim odsunąłem się od bulaja, znów zamknęła oczy. Uderzył ją w twarz. Jej oczy pozostały zamknięte, więc ją puścił. Nagle sięgnął do kieszeni i wyjął kamień. Przysunął go do najbliższego światła. Wydawało się, że jego ciało się napina, ramiona unoszą. Wycofałem się, wyczuwając, że za chwilę się odwróci i mnie odkryje. Przeczołgałem się w stronę rufy, na daszek, ostrożnie wysuwając z kieszeni jedwabną skarpetę. Światła pode mną zaczęły szybko gasnąć, jedno po drugim. Tego nie przewidziałem. Na kilka sekund zacisnąłem mocno oczy, a potem otworzyłem je szeroko, próbując jak najszybciej przyzwyczaić wzrok do ciemności. Usłyszałem, jak się zbliża. Poruszał się szybko. Potrzebowałem tylko jednej dobrej okazji, a żeby ją znaleźć, musiałem zaryzykować. Gdy wyszedł, zsunąłem głowę i ramiona znad krawędzi. Usłyszał lub wyczuł mój ruch i próbował się odwrócić, ale walnąłem go ślicznie i solidnie, nawet lepiej, niż się spodziewałem. Zatoczył się, zrobił trzy kroki w bok i opadł na czworaki. Zeskoczyłem z nadbudówki. Wylądowałem na czubkach palców, podpierając się rękoma, a gdy się wyprostował, przyłożyłem mu już precyzyjniej, wkładając w to więcej siły, aż mi chrupnęło w nadgarstku. Znów podparł się rękoma, potrząsnął głową, stęknął. Zdumiewała mnie twardość jego czaszki. Trzasnąłem go za lewym uchem, a wtedy jego ręce się osunęły i upadł twarzą na tekowy pokład. Przez chwilę stałem, oddychając ciężko, i zastanawiałem się, czy mu jeszcze nie dołożyć. Jednak po tych trzech ciosach przypuszczałem, że poleży tak dostatecznie długo, bym mógł wykonać oba moje zadania: odnaleźć i zabrać jego skarby oraz uszkodzić łódź. Mechanizm przy szufladzie był sprytny. Zainstalował tam z tyłu brzęczyk na baterię. Nie mogłem znaleźć ręcznego przełącznika, więc po prostu wyszarpnąłem kable. Przegródka znajdowała się bezpośrednio za szufladą; miała przesuwane wieko. Wepchnąłem pieniądze do kieszeni. Potrząsnąłem płóciennym woreczkiem. Wydał taki dźwięk, jakby był wypełniony potłuczonym szkłem. Na chwilę powróciły stare wspomnienia: szklane kulki, które wygrywałem dawno temu na szkolnym dziedzińcu, ich ciężar świadczący o wielu zwycięstwach. Wsunąłem woreczek za koszulę. Przez płótno kamienie wydawały się dziwnie chłodne na mojej skórze. Może to był chłód Himalajów, zimno przemycanego złota. Albo więziennych krat. Albo tych małych niebieskich oczek niepasujących do sympatycznego uśmiechu. Uszkodzenie łodzi nie będzie trudne. Wystarczy podnieść pokrywę luku i wyrwać garść kabli. Ale wtedy przypomniałem sobie imitację szafiru. Jeśli nie będę w stanie jej odesłać, Harry zaśpiewa sobie za nią o wiele więcej, niż była naprawdę warta. Przykucnąłem przy Juniorze Allenie i namacałem kamień w prawej kieszeni jego spodni. Wsunąłem do niej rękę. Przetoczył się nagle, ciągnąc mnie za sobą, i unieruchomił moją rękę. Przygniótł mi nadgarstek i ramię, a wtedy zasada działania dźwigni sprawiła, że klapnąłem na pokład. Już siedział mi na
plecach, przyciskając moją prawą rękę. Lewe ramię zacisnął mi na szyi, przyciągnął moją głowę i wolną ręką zaczął mnie tłuc. Nie miałem pola manewru. Gdy twarz zaczęła się mi rozpadać, a obraz przed oczami zamazywać, zaparłem się kolanami, wcisnąłem pod niego drugą rękę i odepchnąłem go gwałtownie, tak że podskoczył i się obrócił. Wtedy wyszarpnąłem prawą rękę z jego kieszeni. Odskoczył elastycznie jak guma i ledwie zdążyłem dostrzec jego nogę w powietrzu. Zdołałem się uchylić jedynie na tyle, by kopnął mnie w ramię. Lewa ręka mi zdrętwiała. Bić to on się potrafił. Stał mocno na nogach, pochylony, parskając przy każdym wydechu. Zdążyłem go uderzyć dwa razy, nim mnie przewrócił, ciskając na leżaki, po czym zabrał się wesoło do miażdżenia mi żeber, dźgania, dociskania kolanami i łamania każdej części ciała, jakiej był w stanie dosięgnąć. Usiadł na mnie okrakiem, przyciskając mi ręce swoimi zwalistymi nogami. A potem podniósł mnie za uszy i walnął moją głową o pokład. Gdy wszystko się spowolniło i poczułem się jak we śnie, udało mi się wyswobodzić ramię i zobaczyłem moją rękę wysoko w górze, tuż pod jego podbródkiem. Spróbował przywalić pięścią w moje zdrętwiałe ramię, które pewnie by pękło, gdybym nie podkurczył nóg i go nie kopnął. Zerwałem się na nogi, ale on znów mnie atakował, zręczny jak kot, a w ręce trzymał solidny kawał drewna z rozwalonego leżaka. Pierwsze uderzenie trafiło mnie w ramię, drugie sprytnie przyjąłem tuż nad lewym uchem. Kiedy w mojej głowie rozdzwonił się wielki biały dzwon, Allen zrobił krok w bok, chrapliwie łapiąc powietrze. Opadłem na pokład, lądując na boku, a on przywalił mi takiego kopa w brzuch, jakby wybijał piłkę ze środka boiska. Pozostał mi ułamek świadomości, dzięki któremu mogłem oglądać rzeczywistość jak coś odległego i nieistotnego. Świat stał się telewizorem na drugim końcu ciemnej sali, z niewyraźnym dźwiękiem i zamazanym obrazem. Gdzieś daleko Allen, szczęśliwy i uśmiechnięty, oparł się o reling i przez jakiś czas łapał oddech. Nie byłbym w stanie mrugnąć powieką, nawet gdyby ktoś mnie podpalił. Zaczął sprzątać kokpit. Nucił sobie coś pod nosem. Rozpoznałem melodię. Love Is a Many Splendored Thing Williama Holdena i Jennifer Jones. Przypomniałem ją sobie, jak w białym kostiumie kąpielowym brodziła po płyciznach zatoki w Hongkongu. Ale nie byłem w stanie skupić na niej myśli. Za każdym razem, gdy Tatuś znalazł się blisko mnie, kopał. W rytm muzyki. A potem kopnął mnie w głowę. Wtedy ten daleki telewizor zniknął, skurczył się do małej białej kropki, a potem jej również nie było… *** …Mały telewizorek znów ożył. Czułem wibracje. Szum wody za burtą. Dźwięk kilwateru. Łódź sunęła powoli. I cienki, zrozpaczony, piskliwy głosik, który mówił tuż obok: „Och, nie. Och, nie rób już tego. Och, proszę, nie rób już tego. Proszę”. Byłem wciśnięty w kąt kokpitu na rufie. Musiałem rozpoznać ten głos. Tylko powoli. Słodka, mała Patty. Ale przecież miało jej tu nie być. Wykreśliłem ją ze scenariusza. – Ho, ho, ho! – wołał Junior Allen, jak wesoły Święty Mikołaj. – Jesteś śliczniutkim, malutkim guziczkiem. Smaczny z ciebie kąsek. Na siłę otworzyłem jedno oko. Prawe. To było jak podnoszenie lewarkiem ciężarówki. W jasnym blasku nocy Junior Allen wołał „Ho, ho, ho” do panny Patricii Devlan. Przykucnął przy niej jak wielki niedźwiedź i trzymał ją wypiętą na pawęży, oba jej szczupłe nadgarstki
ściskał jedną ręką za plecami dziewczyny, a drugą trzymał pod jej spódnicą, zmuszając, by stała na palcach. Byli tak blisko mnie, że gdyby się przewrócili, upadliby na mnie. Nagle odwrócił się, spojrzał w stronę dziobu, chrząknął, puścił ją i podszedł do koła sterowego. Skorygował kurs, ustawił autopilota i wrócił kontynuować swoją zabawę. Ale ja nie chciałem, żeby ktokolwiek mówił „ho, ho, ho” do panny Devlan. Kuliła się i szlochała. Zerwałem się z oślepiającą szybkością – jak jedna z tych zmyślnych suszarek na ubrania, kiedy próbuje ją rozstawić zaspany pijak. Byłem wysoki na dziesięć metrów i szeroki na dwa centymetry, a głowę miałem z zatęchłego gazu. Gdy Junior ryknął, wyrzuciłem jedno odrętwiałe ramię, złapałem dziewczynę w pasie, pociągnąłem ją do siebie i szarpnąłem się razem z nią w tył przez reling i w dół, w czarną wodę zatoki. Podkurczyłem łokcie i kolana, poczułem uderzenie wody i czekałem, żeby się przekonać, czy przemieli nas śruba. Wynurzyliśmy się we wzburzonej wodzie. Zobaczyłem światła jachtu; oddalały się w pocieszającym tempie. Rozejrzałem się za światłami nabrzeża, próbując się zorientować w położeniu. Byliśmy jakieś półtora kilometra na południe od kopniaka w głowę, w miejscu, gdzie zatoka jest szeroka, ale kanał dość wąski. Patty odchyliła głowę do tyłu. Miała bladą dziecinną twarz. Czarne włosy przykleiły się jej do głowy jak u foki. Wydała z siebie stłumiony, histeryczny dźwięk. Jacht przestał sunąć naprzód, silnik zaryczał i łódź ostro skręciła. Klepnąłem pannę Devlan w tyłek, popchnąłem ją we właściwym kierunku i wrzasnąłem: – Płyń, mała! Udało jej się. Naprawdę świetnie pływała. Wysforowała się przede mnie. Czułem się tak, jakbym płynął z czterema złamanymi rękami, a przy każdym oddechu miałem okazję się przekonać, że Allen ciągle kopie mnie w brzuch. Uciekaliśmy pod dobrym kątem. Musieliśmy pokonać piętnaście metrów, by minąć podwodne hałdy po pogłębianiu kanału. On musiał zawrócić prawie sto czterdzieści metrów. Miałem nadzieję, że uda mi się go wykiwać, tak by nadział się na jakąś płyciznę. Usłyszałem jednak, że ostro zmniejsza obroty, a potem silniki znów ryknęły, gdy włączył wsteczny, by osiąść nieruchomo na wodzie. – Płyń dalej! – wrzasnąłem. – Kieruj się trochę bardziej w lewo. Padło na nas światło reflektora. Zatrzymała się. Zrobiłem dwa zamaszyste ruchy, zrównałem się z dziewczyną i wciągnąłem ją pod wodę. Kule z pistoletu, gdy uderzają o wodę, wydają taki głupawy dźwięk, jak plaśnięcie. A te, które trafiają tuż obok, wydają dziwny dźwięk: „Tzziii-unk, tzziii-unk” Próbowałem nogami pchnąć nas naprzód, a ona pojęła, o co chodzi. Płynąc żabką pod wodą, czułem się tak, jakby ktoś odrywał mi żebra od mostka. Zgubiłem ją. Zaczerpnąłem trochę powietrza, zszedłem pod wodę i dalej sunąłem naprzód. Wyjrzałem na powierzchnię, zobaczyłem, że jest ciemno, wynurzyłem głowę i spojrzałem za siebie. Allen robił właśnie szeroki łuk, a potem wyrównał kurs i skierował się prosto na południe, w stronę Lauderdale. – Patty? – wrzasnąłem. – T-ttu jestem! – usłyszałem głos, jakieś trzydzieści metrów za mną. Stała w wodzie sięgającej jej do pasa. Podpłynąłem do niej i poczułem pod stopami nierówne krawędzie klatek na ostrygi. – On… on… On chciał… – Ale nic nie zrobił. – On… on… On chciał…
– Nie ma go. Weź się w garść. Otoczyłem ją ramieniem. Oparła głowę o moją pierś i powiedziała: – O, Boże, o, Boże! – No dalej, mała. – Nic… nic mi nie jest. Wziął moje okulary i wyrzucił je za burtę. Powiedział, że już nigdy nie będą mi potrzebne. Nn-nic bez nich nie widzę. – Nie ma go, Patty. I zabrał ze sobą tę swoją koleżankę, jedno warte drugiego. Weź się w garść, musimy dopłynąć do brzegu. Za jej plecami, jakieś sto osiemdziesiąt metrów od nas, jasno oświetlone nabrzeże pulsowało neonami w mroku nocy. Na włosach dziewczyny odbijały się różowe, zielone i niebieskie refleksy. Puściłem ją. Bluzka przylgnęła do jej małych piersi wielkości brzoskwini. Gdyby nie te piersi, wyglądałaby na jakieś dwanaście lat. A tak wyglądała na czternaście. – Jak się tam znalazłaś? – spytałem ją. – Zadzwoniłem do twojej matki i powiedziałem, jakie cholerne głupstwo chcesz zrobić. – To byłeś ty? Ja… wyszłam przez okno w moim pokoju. Nie chciałam, żeby… żeby ominęła mnie cała zabawa. – Tak, prawda. Stary Tatuś to naprawdę zabawny gość. – Nie, proszę. Powiedział, że to o mnie naprawdę mu chodziło. Weszłam na pokład i wszystko było takie… takie dziwne. Leżałeś tam, nieruchomy i zakrwawiony, i myślałam, że nie żyjesz. Kazał mi zejść na dół i obudzić Dee. Próbowałam, ale nie mogłam. Wtedy zapragnęłam wrócić do domu. Powiedział, żebym się nie martwiła, bo czeka nas miły rejsik. Mówił, że próbowałeś go okraść i że zamierza cię oddać w ręce policji. Zapewniał, że jesteś tylko nieprzytomny. Tłumaczył, że zanim zwróci się do policji, chce jeszcze tylko dorwać twoją wspólniczkę. Kazał mi zostać na pokładzie i cię obserwować, i krzyknąć, jeśli się obudzisz. Powiedział, że się schowa niedaleko. Nie podobało mi się to, ale zostałam tam, tak jak mi kazał. Myślałam o Pecie i o tej dziewczynie, i miałam wszystko gdzieś. Wtedy przyszła jakaś kobieta. Wysoka, ładna. Zatrzymała się na przystani i powiedziała głośno: „Co wyście z nim zrobili? Coście zrobili z Travisem McGee?”. Nie widziała cię z miejsca, gdzie stała. – Dobry Boże! Czekała na mnie w samochodzie. Miała uciekać, gdyby coś poszło nie tak. – Pojawił się jakby znikąd, chwycił ją i skoczył razem z nią na pokład. Zaczęła krzyczeć i wtedy zobaczyła ciebie i umilkła. Puścił ją, a ona stała i gapiła się na ciebie. Nawet się nie poruszyła, a on… on… ją uderzył. Pięścią. To był taki straszny cios, że wszystko przewróciło mi się w żołądku. Upadła jak szmaciana lalka. Podniósł ją i rzucił na koję. Zaczęłam uciekać, ale złapał mnie i sprowadził z powrotem. Odcumował i uruchomił silnik. Gdy wypłynął z tego małego kanału, ruszył naprawdę bardzo szybko do głównego kanału i jeszcze przez jakiś czas bardzo szybko płynął na południe, a potem zwolnił i ustawił coś tak, żeby jacht sam się sterował, przyszedł do mnie, wyrzucił moje okulary i zaczął… robić mi te rzeczy. Chyba… mogłam skoczyć za burtę. Ale nic nie przychodziło mi do głowy… i wtedy ty… – No dalej! Dasz już radę? Dalej, dziewczyno! Płynęliśmy obok siebie. Wszystko działo się tak cholernie powoli. Kierowałem się na najjaśniejsze skupisko świateł. Wylądowaliśmy w muszelkach na płytkim dnie u podstawy wału wysokiego na półtora metra. Wspiąłem się na niego i przetoczyłem na drugą stronę, wyciągnąłem ręce w dół, złapałem ją za nadgarstki i szarpnąłem w górę. Wylądowała na mokrej trawie
pod palmą kokosową. Pomogłem jej wstać i pociągnąłem za sobą. Stopy nam grzęzły, oddychaliśmy ze świstem i chwialiśmy się na nogach. Musiałem się dostać do telefonu. Czułem się tak, jakby kości mojej twarzy wielokrotnie łamano. Poprowadziłem nas dookoła skalnego ogródka, a potem wpadliśmy do motelu, który z jakichś dziwnych powodów, przeczących jakiemukolwiek zdrowemu rozsądkowi, nosił nazwę Niedźwiedzi Szlak. Latem kręcili niezły interesik. Instruktorzy tańca uczyli bossa novy grupkę turystów i wszyscy wyglądali jak fryzjerzy. W sali do gry w karty trwała zajadła licytacja. Wtoczyliśmy się do środka, ociekający wodą, poobijani i zdyszani. Jakieś eleganciki podbiegły do nas, załamując ręce i wydając z siebie piskliwe, ciche okrzyki konsternacji. – Telefon! – warknąłem. – Ale nie może pan tu tak po prostu wejść i… Chwyciłem w garść najbliższą jedwabną marynarkę, uniosłem gościa w górę tak, że musiał stanąć na palcach, i wtedy sztywnym ramieniem wskazał mi na łososiowy aparat w niebieściutkiej recepcji. Gdy poprosiłem telefonistkę, żeby połączyła mnie z biurem szeryfa, spytała zakatarzonym, ociekającym jadem głosem, czy jestem gościem hotelu. Powiedziałem jej, że jeśli opóźni tę rozmowę o jeszcze jedną sekundę, w ramach okazywania zniecierpliwienia zacznę wyrzucać gości przez okna. Patty ze spuszczoną głową i skulonymi ramionami stała potulnie obok mnie, skromnie ściskając nogi. Telefon odebrał zastępca szeryfa, który był na tyle rozgarnięty i szybki, że pomogło mi to wziąć się w garść. Byłem świadomy milczenia za moimi plecami, zamarłych tancerzy, gry w karty, która stanęła w miejscu, gości w pastelowych jedwabiach. Opisałem jacht. Powiedziałem, że może jakieś czterdzieści minut temu wypłynął z nabrzeża przy Citrus Inn i zmierza na południe z A.A. Allenem Juniorem, prawdopodobnie psychopatą, za sterem. Młoda dziewczyna na pokładzie, odurzona i nieprzytomna. Deeleen, nazwisko nieznane, oraz niejaka pani Lois Atkinson, zaciągnięta na pokład wbrew swojej woli i pobita. Prawdopodobnie Allen planował wyruszyć z Lauderdale na Bahamy. – Jak się pan nazywa i skąd pan dzwoni? – Z motelu Niedźwiedzi Szlak. Jest ze mną dziewczyna, którą trzeba się zająć i zabrać do domu, panna Devlan… – Mamy zgłoszenie zaginięcia niejakiej Patricii Devlan, osiemnaście lat, ciemne włosy, szczupła budowa ciała… – To ona. W jej przypadku była to próba porwania i usiłowanie gwałtu. Możecie ją stąd odebrać. – Pańskie nazwisko? Rozłączyłem się i omiotłem spojrzeniem czterdzieści czy pięćdziesiąt par wytrzeszczonych oczu, a potem odwróciłem się na pięcie i udałem się do wyjścia. Szedłem przez żywopłoty, rabatki z kwiatami i parking. Przy każdym oddechu miałem wrażenie, jakby wbijały mi się w pierś jakieś drobne odłamki. Ruszyłem w stronę oświetlonych reklam i zorientowałem się, gdzie jestem. Byłem ponad dwa kilometry od miejsca, gdzie zostawiłem Miss Agnes. Krok skauta, tak to nazywają. Pięćdziesiąt kroków biegiem, pięćdziesiąt marszem. Samochód wciąż tam stał. Nie było kluczyków. Na szczęście miałem zapasowe pod deską rozdzielczą w małym pudełku przyczepionym na magnes.
Ruszyłem w stronę domu. Usłyszałem własny szloch. Brzmiał jak potężna czkawka. Biedna, dzielna, cudowna dziewczyna, która mi zaufała. Zaufała mi. Zaufała niezawodnemu, staremu McGee. Muszą mi przestać ufać. Niech je szlag za to, że mi ufają. Mrugałem, jechałem dalej i przeklinałem Travisa McGee.
13
Sucha koszula i spodnie nie poprawiły w jakiś znaczący sposób mojego wyglądu. Dowlokłem się do wielkiego sąsiedniego jachtu, gdzie mój wesoły przyjaciel Alabama Tiger prowadzi jedyną na świecie niekończącą się imprezę na łodzi. Wymienił mi ze sto powodów, dla których powinienem natychmiast pójść na pogotowie, zapytał, kto ściągnął mnie ze schodów i wlókł za nogi przez parę pięter, i zaproponował tymczasowe wypożyczenie pielęgniarki amatorki, która chętnie by się mną zajęła. Powiedziałem mu jednak, że wolałbym pożyczyć Rut Cry. Nie pytał po co. Powiedział, żebym sobie ją wziął. Rut Cry to sześć i pół metra białego kadłuba z wielkimi zbiornikami na paliwo i dwoma potężnymi silnikami Mercedesa na rufie. Tiger lubi sobie rano wstać i szybko popływać. Stała zacumowana obok, zatankowana i gotowa. Szczebioczące stadko dziewczyn Tigera pomogło mi zdjąć pokrowiec, odcumować i odbić od brzegu przy pomruku mocnych silników; potem stały i machały mi na pożegnanie w takt muzyki. Siadłem na piankowym siedzeniu, zapiąłem pasy, włączyłem światła pozycyjne, obróciłem łódź, minąłem most i port marynarki i wypłynąłem na Atlantyk. Gdy zostawiłem z tyłu wzburzone wody kanału, ustawiłem kurs na Bimini i dodałem gazu. Przy czterdziestu Rut Cry zaczęła mocno podskakiwać, zatrzaskując mi zęby i zgniatając kręgosłup. Burzyła wodę, parła naprzód, warczała. To było jak kara za wszystkie grzechy, jak noże wbijane w każdy siniak. Raz dziób poszedł pod wodę i niewiele brakowało, a łódź by się przewróciła. Zwolniłem do trzydziestu. Gdy znalazłem się poza zasięgiem jakiegokolwiek ruchu innych łodzi, wyłączyłem światła pozycyjne. Południowo-wschodni wiatr, żadnych wysokich fal na Golfsztromie. Długie i wysokie fale mogłem brać pod kątem. Oszacowałem, że Allen, z jego kadłubem, mógł płynąć najwyżej piętnaście węzłów. Mogłem w godzinę pokonać dystans, na który on potrzebował dwóch. No, to powiedzmy, że wyruszył dwie godziny przede mną, licząc od pławy. Nie, załóżmy, że to było półtorej godziny. A ja wypłynąłem piętnaście po dziewiątej. Czyli piętnaście po dziewiątej byłem trzydzieści pięć kilometrów za nim. Czterdzieści pięć minut. Załóżmy, że zrobi jeszcze z szesnaście kilometrów, zanim dotrę do tego punktu. Kolejne dwadzieścia minut. Jeśli moje przypuszczenia były słuszne, mogłem go dogonić koło dziesiątej trzydzieści. A więc płynąłem do dziesiątej trzydzieści, a potem maksymalnie zwolniłem i skierowałem się dziobem prosto na długie, martwe fale. Odpiąłem pasy i wstałem, opierając rękę o szczyt koła sterowego. Za każdym razem, gdy byłem na grzbiecie fali, próbowałem zlustrować fragment horyzontu. Woda srebrzyła się w świetle księżyca. Byłem zbyt daleko, żeby dostrzec światła na Cat Cay. Serce podskoczyło mi w piersi, gdy zauważyłem światła na północny wschód od mojej pozycji. Ale przyjrzałem im się dokładnie jeszcze ze trzy razy i dotarło do mnie, że to zmierzający na południe frachtowiec, który próbuje trzymać się z dala od Golfsztromu. Wpatrywałem się w dal, aż zacząłem widzieć rzeczy, których nie było. Usiadłem i oparłem czoło o koło sterowe. Mój język odnalazł dziwne, nieznane miejsce,
gdzie kiedyś był fragment zęba. Dzielny partacz. Kretyn McGee. To było tak, jakbym próbował dobrać do strita, biorąc trzy karty. Allen też mógł mieć wyłączone światła. Był zbyt przebiegły, żeby płynąć w tę stronę. Miał taki zasięg, że mógł zmierzać choćby na Kubę. A może znał jakiś miły zakątek w pobliżu Candle Key, gdzie mógł się zaszyć? Gwiazdy z ironią spoglądały w dół na moją popisową rozgrywkę. Kpiły ze mnie. Jeden człowiek w małej łódce w nieskończonym mroku nocy. W rozpaczy pozwoliłem łodzi się kołysać, a jedna z małych fal załamała się, chlapnęła i obryzgała mi twarz. Łzy i woda morska smakują tak samo. Policja nie zniży się do kretyńskich poszukiwań po nocy. Poczekają do świtu i wypuszczą helikoptery razem z kolegami ze straży przybrzeżnej. I paru chłopaków z rezerwy, którym przyda się kilka godzin w powietrzu. Nagle srebrzysty blask znikł. Podniosłem głowę i zobaczyłem halo wokół księżyca, oznaczające chmurę burzową. Po chwili niebo przecięła błyskawica, niebieska na tle morza. Zacząłem zawracać, nie spiesząc się, przyjmując na rufę gniew morza. Wspinałem się powoli na długie wzgórza fal i ześlizgiwałem na drugą stronę. Spojrzałem w stronę burzy. Mogłem przed nią uciec, jeśli bardzo bym się postarał. Czekał mnie ciężki powrót do domu. Na szczęście nie musiałem dokładnie wyznaczać kursu. To wielkie wybrzeże, raczej trudno je przeoczyć. W nocy wystarczy wypatrzyć wielką różową mgiełkę Miami, a potem tylko odpowiednio skorygować kurs. Pioruny waliły niemal nieustannie. A gdy spojrzałem w ich stronę, kątem oka coś wychwyciłem, jakiś zamazany punkcik między mną a błyskawicą. Pomyślałem, że mi się przywidziało, ale wtedy zobaczyłem go znowu. Zawróciłem i skierowałem się na niego. Zniknął, a potem znów mi się pokazał. Nie było świateł. Tylko zarys na tle błyskawicy, w mrokach nocy. Po chwili znów go odnalazłem i tym razem był większy, zbyt duży, by go nie zauważyć. Zatoczyłem wielki łuk, by zbliżyć się od strony rufy. Następny rozbłysk był jasny i bliski na tyle, by w oczach pozostał mi obraz dużego, jasnego jachtu na tle czarnego morza. Play Pen, wolniejszy, niż myślałem, daleko w tyle za planem, jaki dla niego ustaliłem, oświetlony dziwnym blaskiem. Trzymałem się za jego rufą i dostosowałem do niego prędkość. Byłem jakieś sto osiemdziesiąt metrów za nim, znajdował się między mną a burzą. Szansa na to, by Junior Allen mnie zauważył, była niewielka, chyba żeby przypadkiem spojrzał w tę stronę przy następnej błyskawicy. Robił jakieś dziesięć węzłów, być może po to, by oszczędzać paliwo. Według mojego kompasu był na kursie, który prowadził go sporo na południe od Bimini. Możliwe, że zastanawiał się, czy nie wpłynąć na płycizny archipelagu, zarzucić tam kotwicę, a potem o świcie skierować się na Berry Islands. Mógł zatankować na Frazier’s Hog Cay; to byłoby dla niego dość daleko, ale wykonalne. Był pewien mały problem. Nie mogłem go dogonić tak, by nie usłyszał warczenia moich silników. Za paskiem miałem mały czeski pistolet samopowtarzalny. Wziąłem go, kiedy się przebierałem. Wystrzeli za każdym razem, z nieco lepszą precyzją niż wąż ogrodowy. A w chwili gdy będę próbował się dostać na pokład, będę bardzo bezbronny. Zobaczyłem oślepiające światło błyskawicy i poczułem woń ozonu. Rozległ się potężny grzmot. Usłyszałem syk nadciągającego deszczu, który nagle wchłonął Play Pen. I już go nie było. Zalała mnie ulewa. Wyrównałem kurs i zwiększyłem odrobinę prędkość, wytężając
wzrok, by w porę go dostrzec. Nagle zobaczyłem majaczącą w strugach deszczu rufę. Skręciłem koło sterowe, wrzuciłem wsteczny na obu silnikach i o włos uniknąłem zderzenia z Play Penem. Nie mógłbym sobie życzyć lepszej osłony niż ten ogłuszający, przesłaniający wszystko deszcz. Junior Allen parł naprzód, a ja za nim. Zaryzykowałem puszczenie steru, przedarłem się na dziób i przywiązałem ster do knagi. Szybko wróciłem i wyrównałem kurs, trzymając w zębach drugi koniec liny. W kilwaterze Play Pen ciągnął za sobą wysokie fale, ale liczyłem na to, że jeśli uda mi się prześlizgnąć obok, wzdłuż jachtu, woda będzie mniej wzburzona. Deszcz wydawał się twardy jak grad i był zaskakująco zimny. Mrużąc oczy, patrzyłem przed siebie, dwa razy zrobiłem falstart, ale potem doprowadziłem łódź dokładnie w to miejsce, w które chciałem. Wyłączyłem silniki, skoczyłem i chwyciłem za reling jachtu. Poczułem, jak mały pistolet ześlizguje się w nogawce spodni i uderza w grzbiet stopy. Ale było już za późno, żeby zmienić zdanie. Przechodząc przez reling, zobaczyłem go w świetle błyskawicy, skulonego przy sterze. Szybko przełożyłem linę przez reling, chwilę przedtem, zanim bezwładna masa Rut Cry uderzyła w burtę. Tak jak na to liczyłem, lina nie pękła. Sądząc z dotyku, była nylonowa, centymetrowej grubości. Przywiązałem ją. Przykucnąłem i rozejrzałem się za Juniorem Allenem. Kolejna błyskawica. Nie było go. Koło sterowe się obracało. Ulewa ucichła bez żadnego ostrzeżenia. Play Pen zaczął zataczać wielkie koło, kołysząc się mocno, kiedy wpadał pod falę. Obejrzałem się przez ramię. Rut Cry była wyraźnie widoczna. Płynęła dobrze, z dziobem wysoko na wodzie wzburzonej przez duży jacht. I wtedy wyszedł cholerny księżyc. Byłem jak czarny robak w jasnym srebrzystym pudełku. Coś dwa razy trzasnęło. Niewidzialny palec musnął moje włosy, koło ucha bzyknęła pszczoła. Przetoczyłem się w najdalszy kąt kokpitu. Moja ręka wylądowała na trzonie bosaka. Wyszarpnąłem go z uchwytu, przetoczyłem się jeszcze kawałek i rzuciłem nim jak włócznią w ciemne wejście do kabiny. Usłyszałem stęknięcie, brzęk i ciche przekleństwo. Wtedy oba silniki zwolniły, zakasłały i zgasły. Unosiliśmy się martwo na wodzie. Rut Cry przysunęła się bliżej i lekko stuknęła w rufę. Zakołysaliśmy się. Osprzęt zaskrzypiał i zagrzechotał. Chwyciłem leżak, którego nie rozwaliliśmy podczas poprzedniej bójki, i cisnąłem nim w ciemność, w stronę przeciwnika – a w każdym razie wydawało mi się, że on tam jest – złapałem zwisający daszek kabiny, podciągnąłem się i skoczyłem naprzód. Byłem na otwartej przestrzeni, w białym świetle księżyca, ale przynajmniej Junior Allen nie mógł dopaść mnie tak, bym go wcześniej nie zobaczył. Deszcz i wiatr zepchnęły Rut Cry na prawą burtę, trochę za rufę Play Pena, ale lina wciąż trzymała. Wakacyjna łódeczka. Bądź grzeczna, nie rób przykrości Tigerowi. Przywarłem do pokładu obok przewróconej szalupy z włókna szklanego i po omacku poluzowałem przewiązy, które utrzymywały ją w miejscu. Nie miałem jakiegoś wielkiego planu. Chciałem stworzyć jak najwięcej okazji do wykorzystania. Zastanawiałem się, dlaczego Junior Allen siedzi tak cicho. To mnie wytrącało z równowagi. Już raz mnie załatwił i wiedziałem, jaki jest szybki i brutalnie silny. A nie byłem już w tak dobrej formie jak poprzednio. Z tego, co byłem sobie w stanie przypomnieć, nie zrobiłem mu jakiejś większej krzywdy. Nie mogłem dopuścić, by znów skończyło się tak samo. Wtedy nie miałbym szans na przeżycie. Popełniłem błąd, myśląc o nim jak o człowieku. Był zwierzęciem. I to nawet nie owłosionym. Był gadem. Na pewno coś planował. Nagle zdałem sobie sprawę, że Rut Cry powoli zbliża się do Play Pena. Przeczołgałem się
naprzód i spojrzałem: to on ją przyciągał. Przyczajony, czarny kształt w kokpicie, zarysowany w bladym świetle księżyca. Odwrócił się, usłyszałem trzask i cofnąłem się jak żółw chowający się w skorupie. Pocisk wystrzelony w ciemność nocy z jękiem przeleciał obok anteny. Nagle uświadomiłem sobie, co Junior Allen mógł robić, gdy było tak cicho. Mógł wyciągać ze skrytki zwitki banknotów i woreczek z kamieniami. Pojawiłem się znikąd i przyniosłem wspaniały podarunek w postaci małej szybkiej łodzi, która zapewne wciąż miała dość paliwa, by dotrzeć na ląd. A więc adios, compadre. To by było dla niego świetne rozwiązanie. I co z tego, że mu ucieknę, skoro skieruje Rut Cry na ciemny fragment wybrzeża, zostawi ją, żeby sobie dryfowała, i będzie żyć dalej, ciągnąc tę swoją grę w innych miejscach. Nie mogłem zaszkodzić mu bardziej, niż już to zrobiłem. To, czy zostawiłby mnie na pokładzie Play Pena żywego, czy martwego, nie miałoby dla niego znaczenia. Gdy już wskoczy do Rut Cry i zwolni tę linę, będzie miał cholernie duże szanse. Nie zdołam go dogonić. Czekałem na tyle długo, na ile starczyło mi odwagi. Play Pen był w dolinie fali; kołysząc się i szarpiąc, nabierał spienionej wody do kokpitu za każdym razem, gdy grzywa fali uderzała od bakburty. To był kokpit, w którym podłoga jest wyżej niż linia wody, i woda odpływa szpigatami osadzonymi nisko na brzegach pawęży. Kilka sekund po tym, jak Rut Cry znalazła się przy burcie Play Pena, wsunąłem ręce pod dziób przewróconej szalupy, odwróciłem ją, pchnąłem do kokpitu i ruszyłem za nią. Głośno stuknęła i podskoczyła na tekowym pokładzie, uderzając w Juniora Allena, zanim wpadła do morza od strony rufy. Przewrócił się i wypuścił z rąk linę od Rut Cry. Lina zaczęła się błyskawicznie rozwijać, gdy wiatr, który kadłub Rut Cry spychał skuteczniej niż większy jacht, zaczął ją coraz bardziej odsuwać od sterburty. Lądując, straciłem równowagę, ale przetoczyłem się po pokładzie we właściwym momencie. Gdy wstał, rzuciłem się na niego i zacisnąłem obie dłonie na nadgarstku ręki trzymającej pistolet. Przez chwilę mocowałem się z nią, ściskając ją i odginając, jak dziecko bujające się na gałęzi drzewa. Nagle uderzyłem tyłem głowy w tekowy pokład, nakrywając się nogami. Dokładnie w chwili, gdy musiałem puścić jego rękę, poczułem, że coś w niej chrupnęło. Upadliśmy na stertę czegoś w narożniku rufy od strony sterburty. Zalewała nas woda. Obaj walczyliśmy, by się uwolnić. Junior Allen rozczapierzonymi palcami próbował namacać koniec liny, która zsuwała się przez reling sterburty. Brakowało mu zaledwie kilkanaście centymetrów, gdy jacht zakołysał się gwałtownie i Junior Allen potoczył się do tyłu. W świetle księżyca zobaczyłem biały koniec liny przesuwający się przez reling i dalej w noc. Zaczęliśmy się oddalać od dryfującej Rut Cry. Klęczałem, próbując wyczuć pistolet w wodzie wokół siebie. Jego dłonie były puste – zastanawiałem się, czy broń nie wypadła za burtę. Junior Allen przejechał kawałek na tyłku i na chwilę kołysanie łodzi przyparło go do bakburty. Uderzyła w niego woda. Zdawałem sobie sprawę, że wie, co musi zrobić – najpierw zająć się mną, a potem uruchomić silnik Play Pena, popłynąć z wiatrem i dostać się do mniejszej łodzi. Byłem dla niego problemem. Końcami palców namacałem wreszcie broń i chwyciłem ją dokładnie w chwili, gdy wykorzystał przechył na stronę sterburty, żeby się na mnie rzucić. Gdyby się podczołgał, zdążyłby. Ale on podźwignął się na nogi, by na mnie naprzeć, a to dało mi czas, żeby podnieść broń i wypalić w jego umięśniony brzuch. Zdążyłem jeszcze dwa razy pociągnąć za spust, bez żadnego skutku, nim poczułem na sobie jego ręce. Z gardła wyrywały mu się jakiś dziwne krzyki, jakby gwizdy przy każdym wydechu. To nie były dźwięki bólu czy strachu. To była wściekłość i irytacja. Gdyby próbował rozdep-
tać coś, co nie chciało leżeć nieruchomo, pewnie wydawałby z siebie takie same odgłosy. Chwycił mnie za szyję, lecz kiedy mu się wyrwałem, zdałem sobie sprawę, że jego prawa ręka nie jest już tak sprawna. Mógł się nią co prawda posługiwać, ale nie miała tej przyprawiającej o mdłości siły. Odskoczyłem od niego i wylądowaliśmy na czworakach, tak że niemal dotykaliśmy się nosami. Ruch łodzi był zbyt gwałtowny, by ryzykować podźwignięcie się na nogi. Wtedy żaden z nas nie byłby w stanie się bronić. Zgubiłem broń. On posługiwał się lewą ręką. Ja używałem prawej. Zadawaliśmy ciosy jak w tanich filmach, jęcząc z wysiłku. Stęknięcie – cios. Stęknięcie – cios. Stęknięcie – cios. Wiedziałem, że jeśli to wytrzymam, czas będzie działać na moją korzyść. On był postrzelony w brzuch. Pewnie zdawał sobie sprawę, że grunt usuwa mu się spod nóg. Zobaczyłem, że lewą ręką sięga za koszulę. Kolejny pistolet? Nóż? W nagłym przypływie przerażenia spróbowałem uderzyć go na tyle mocno, żeby to zakończyć, ale szarpnął głowę do tyłu, szybki jak kot, a ja chybiłem i wywaliłem się na pokład. Przetaczając się, dostrzegłem, że próbuje uderzyć mnie czymś w głowę. Uchyliłem się. To coś musnęło mnie, uderzyło w tekowy pokład i pękło. A potem wszędzie były okrągłe kamyczki, rozsypywały się, toczyły i i uciekały w świetle księżyca – lśniący skarb z płóciennego woreczka. Allen zawył z przerażenia i zaczął w popłochu zgarniać klejnoty. Pokład zalała woda, nieuchronnie zmywając rozproszone bogactwa w stronę rufy, przez szpigaty, aż pogrążyły się w głębinach. Junior Allen chyba na chwilę zapomniał, że musi coś ze mną zrobić. Przywarłem do pokładu, tak jak mnie uczyli, wyliczyłem rytm kołysania łodzi, a gdy przeciwnik podźwignął się na nogi, trochę za wysoko, natarłem na niego, trafiając ramieniem w brzuch i zapierając się nogami. Przyparłem go do relingu na sterburcie, który się obniżył, i wtedy Allen wypadł za burtę. Próbował mnie chwycić, wbić we mnie paznokcie, ale ja zdołałem złapać się relingu. Jemu się to nie udało, i wpadł do morza. Nie wiem, dlaczego oczekiwałem, że pójdzie na dno jak kamień. Trzymałem się kurczowo relingu, dysząc i próbując złapać oddech. Zobaczyłem, jak Junior Allen się wynurza, przeciera oczy, próbuje się zorientować w sytuacji, a potem zawraca i zaczyna płynąć w stronę Rut Cry. Miał zwichnięte ramię i kulę w brzuchu, ale i tak byłem w stanie uwierzyć, że mu się uda. Łódź tam była, unosiła się i opadała w świetle księżyca. W dziwnym przypływie paniki zacząłem macać wokół siebie w poszukiwaniu czegoś, czym mógłbym w niego rzucić. Play Pen dryfował w jego kierunku. Junior Allen nie oddalał się bardzo szybko. Pośrodku pawęży, w otwartym luku, była duża kotwica firmy Danforth. Wyciągnąłem ją, łańcuch zabrzęczał, uderzając o trzon. Chwyciłem trzon obiema rękami, zaparłem się i cisnąłem nim najmocniej, jak tylko mogłem. Kotwica poleciała wysokim łukiem, z brzękiem. Trafiła Juniora Allena w tył głowy i kark w chwili, gdy unosił się na fali, i przetoczyła się do przodu przez jego ramię. Nagle morze stało się puste. Lina przywiązana do łańcucha smagnęła mnie w kostkę. Instynktownie na nią nadepnąłem. Pochyliłem się chwiejnie i podniosłem ją. Nie miałem sił, by z powrotem wciągnąć kotwicę. Okręciłem parę razy linę na knadze po prawej stronie rufy. Wciąż szukałem wzrokiem Juniora Allena. Nie mogłem uwierzyć, że wreszcie coś go zabiło. Zrobiłem krok, by złapać równowagę, i nastąpiłem na jakiś mały kamyk. Podniosłem go i schowałem do kieszeni. Dowlokłem się do steru. Musiałem coś zrobić, póki jeszcze wiedziałem, co się dzieje. Uruchomiłem silniki, obróciłem jacht pod wiatr i wyregulowałem moc, by płynął bardzo powoli. A potem włączyłem autopilota marki Metal Marine. Przejął kontrolę nad kołem sterowym, utrzymując jacht na kursie. Moja dolna warga była
przecięta na dwie części, jedna z nich zwisała, odsłaniając zęby po lewej stronie. Włączyłem światła pozycyjne. W konsoli, obok panelu instrumentów, była latarka. Zszedłem na dół. Gwałtowne przechyły łodzi sprawiły, że obie kobiety pozrzucało z koi. Leżały w wąskim przejściu, twarzami w dół. Deeleen spadła na Lois. Wtaszczyłem ją z powrotem na koję. Była pogrążona w głębokim śnie, oddychała powoli i chrapliwie. Z Lois byłem delikatniejszy. Przykląkłem, odwróciłem ją i podniosłem. Gdy leżała już na koi, oświetliłem ją latarką. Jej twarz miała ziemisty kolor. Wargi były sine, jakby odpłynęła z nich cała krew. Cała lewa strona twarzy była jednym wielkim ciemnym siniakiem. Nie wiedziałem, czy oddycha, ale kiedy przyłożyłem ucho do jej piersi, wydawało mi się, że słyszę jakiś cichy, powolny odgłos, słabe bicie serca. Okryłem je obie kocami i szczelnie otuliłem, mrucząc coś do siebie. Wydawało mi się, że na wszystko patrzę z oddali, w głowie kłębiły mi się mgły i upiory, rozległa, samotna kraina zamknięta w papierowej kruchości czaszki. Znaleźć łódź Tigera. Priorytet numer jeden. Spojrzeć na nawietrzną. Podszedłem do steru, wyłączyłem autopilota i obróciłem kołem, by ustawić łódź rufą do wiatru. Trochę zwiększyłem prędkość. Nagle przypomniałem sobie o tej cholernej kotwicy. Nie kojarzyłem już za dobrze. Wleczona kotwica będzie się kołysać i ciągnąć w kilwaterze. Znów uruchomiłem autopilota i poszedłem na rufę. Postanowiłem zwolnić linę i puścić kotwicę. Włączyłem światła na rufie, oświetlając kilwater, i rozejrzałem się. Kilwater tworzył gładki garb ciągnący się na jakieś dwanaście metrów za pawężą. Na tym garbie sunął Junior Allen, z twarzą ponad wodą, i szczerzył do mnie zęby. Nagle, jakby chciał się popisać, jakby chciał udowodnić, że świetnie wszystko kontroluje, obrócił się o trzysta sześćdziesiąt stopni i na chwilę ujrzałem metalowy błysk kotwicy. Potem znów sunął z twarzą nad wodą, robiąc małe białe falki na wysokości uszu. Nie byłem w stanie myśleć, mówić ani się poruszyć. Znany dotąd świat gdzieś znikł, a w moim koszmarze walczyłem z czymś, czego nigdy nie da się pokonać. Nie byłem w stanie przestać na niego świecić latarką. Znów się obrócił. I wtedy zobaczyłem, co się dzieje. Jego szyja była zaklinowana w przestrzeni między łapami kotwicy, a ich zaostrzone końce unosiły i rozchylały jego szczękę, wykrzywiając usta w ten makabryczny uśmiech. Dopadłem do knagi i trzęsącymi się rękoma zwolniłem linę. Zniknął natychmiast, kotwica pociągnęła go w dół. Oparłem się o reling i zwymiotowałem. Gdy spojrzałem przed siebie, nagle zobaczyłem, że za chwilę staranuję Rut Cry. Pobiegłem do steru, okrążyłem łódź Tigera i zbliżyłem się do niej powoli. Chwyciłem jej cumę bosakiem i przywiązałem ją do środkowej knagi na pawęży. Oszacowałem kurs. Obserwując cały czas Rut Cry, by widzieć, jak zareaguje, powoli zwiększałem obroty, aż do dwóch tysięcy ośmiuset. Zszedłem na dół, żeby sprawdzić, co z kobietami. Ręce Lois były bezwładne i lodowate. Ustami odnalazłem puls na jej szyi. Żyła. Włączyłem radio i zacząłem nadawać na alarmowej częstotliwości straży przybrzeżnej. Przy trzeciej próbie zgłosili się, głośno i wyraźnie. Powiedziałem, kim jestem, gdzie się znajduję, i napomknąłem coś o ciężkim stanie zagrażającym życiu. Było po północy. Z powodu rozciętej wargi mój głos brzmiał dziwnie. Powiedziałem im, że sądząc po tym, jak wygląda kobieta i jaki jest stan morza, odebranie jej helikopterem nie jest możliwe. Powiedzieli, żebym zaczekał. Kiedy znów się zgłosili, na ich żądanie wziąłem latarkę, uniosłem powieki Lois i spojrzałem jej w oczy. Powiedziałem im, że jedna źrenica jest maleńka, a druga bardzo duża.
Znów kazali mi zaczekać. Wyszedłem na pokład, żeby się rozejrzeć. Na horyzoncie od zachodu zobaczyłem blask. Omiotłem pokład światłem latarki i dostrzegłem krótki, czerwony błysk w szpigacie. Podniosłem kamień. Potem znalazłem jeszcze trzy. W sumie było ich pięć, jedyne, których nie zmyło do morza. Znów się zgłosili, podali mi korektę kursu o pięć stopniu, bo w jakiś tajemniczy sposób udało im się mnie namierzyć, a potem kazali mi z maksymalną prędkością kierować się na Lauderdale i przycumować od razu do nabrzeża 66, przy stanowisku do tankowania, gdzie będzie już czekała karetka. Płynąłem całą mocą silników, ryczały jak szalone. Przy pełnej mocy obroty dochodziły do czterech i pół tysiąca. Zmniejszyłem je trochę. Zbiorniki paliwa wciąż były do połowy pełne. Gnałem w stronę domu, sterując ręcznie; łódź Tigera kołysała się i podskakiwała za rufą. Przy stanowisku do tankowania na dachach pojazdów obracały się i mrugały czerwone światła. Podprowadziłem łódź do nabrzeża i natychmiast na pokład wskoczyła grupa ludzi z cumami, wykrzykując do siebie polecenia. Zabrali kobiety, obie traktując równie delikatnie i profesjonalnie. Pojechałem z nimi do szpitala. Zszyli mi wargę, zrobili prześwietlenie, obandażowali żebra i nastawili nos tak, by znów był mniej więcej pośrodku twarzy. Podczas kiedy zajmowali się mną, inni ogolili głowę Lois i rozcięli czaszkę, by zmniejszyć ucisk powodowany przez potężny krwotok do mózgu. Operacja zakończyła się sukcesem. Trzy dni później pacjentka zmarła na zapalenie płuc, podłączona do tlenu. Siedziałem przy niej za przezroczystą ścianką z tworzywa sztucznego i próbowałem siłą woli zmusić ją, by wzięła następny oddech. W końcu kolejnego już nie zaczerpnęła. Wtedy stała się jakby mniejsza, a jej twarz wydawała się szczupła i szara pod turbanem z bandaży i opatrunków.
14
Co człowiek robi, kiedy gasną mu wszystkie światła? Myślę, że odpowiada wtedy na pytania. Było dużo ludzi i dużo pytań, ponieważ coś takiego nazywają interesującym problemem prawnym. I choć tak naprawdę człowiek ma gdzieś, ile powie tym ludziom, istnieje mimo wszystko jakaś instynktowna ostrożność, która wtedy przejmuje kontrolę i upraszcza odpowiedzi. Nie mam pojęcia, skąd wziął te pieniądze. Cathy też nie ma pojęcia. Po prostu myślała, że być może to ten człowiek, który ją pobił. Jestem jej przyjacielem. Próbowałem to tylko sprawdzić i wpakowałem się w niezły bajzel. Ale miałem też trochę szczęścia. Deeleen wściekała się jak gotowana żywcem wiewiórka, że przespała całą akcję. Patty była rezolutnym świadkiem – precyzyjna, pełna oburzenia i potrafiąca się wysłowić. Miałem prostą, krótką historyjkę, którą opowiedziałem jakieś czterdzieści razy. Tak, proszę pana, to było dość głupie – próbować go odnaleźć w ciemności na oceanie. Pozwolił mi wejść na pokład, a potem mnie znokautował. Właśnie wstawałem, gdy usiłował przejść na drugą łódź. Zobaczyłem, że traci równowagę i spada. Widziałem go w wodzie, próbował się chwycić drugiej łodzi, ale dryfowała, a on płynął za wolno, by ją dogonić. Byłem zbyt słaby i za bardzo kręciło mi się w głowie, bym mógł cokolwiek zrobić. Wydaje mi się, że raz słyszałem, jak woła. Uruchomiłem silniki i zacząłem go szukać, ale gdy odnalazłem drugą łódź, była pusta. Wkrótce udało mi się doprowadzić do tego, że reporterzy kompletnie stracili zainteresowanie całą tą sprawą. Opowiadałem bardzo rozwlekle i szczegółowo. Potrafiłem rozwodzić się dwadzieścia minut nad właściwościami Play Pena i kolejne dwadzieścia nad konstrukcją kadłuba Rut Cry. Potrafiłem wygłosić godzinny wykład o kompensacji dewiacji kompasu i o tym, jaka wtedy była pogoda. Słuchali, aż zaczynały im się szklić oczy, a szczęki skrzypiały od ziewania. Nie opowiedziałem im, że wtedy w nocy zobaczyłem w wodzie Juniora Allena z szyją zakleszczoną w kotwicy, z wysoko uniesionymi piętami, jak powoli tańczył w zmiennych prądach. Są też inne rzeczy, które człowiek robi, kiedy gasną wszystkie światła. Uczy się korzystać z ciemności. Z różnych rodzajów ciemności. Z ciemności upalnego słońca na plaży i intensywnego wysiłku. Z małej ciemności alkoholu. Z małej ciemności dziewczyn Tigera. Nie ma to jednak na niego jakiegoś trwałego wpływu. Ciało się goi, ale jakaś jego część wydała ostatnie tchnienie za tą przezroczystą ścianką. Raz na jakiś czas pojawiają się, żeby zadać jeszcze parę pytań, a wtedy jest się przyjacielskim, trochę głupkowatym i niezwykle uprzejmym. Przyjechała bratowa, odebrała szczątki Lois i zabrała je na północ, by pochować w rodzinnym grobowcu. Pewnego dnia zdałem sobie sprawę, że jestem na skraju bankructwa. A wpakowałem się w to wszystko dla pieniędzy. Chciało mi się śmiać. Wydawało mi się, że gdzieś w sercu sły-
szę jej cichy, rozbawiony śmiech, jak słabą melodię. I z kogo my się śmiejemy, kochanie? – zdawała się mówić. Wziąłem trochę środków, jakie jeszcze mi zostały, pojechałem do Nowego Jorku, wynająłem pokój w tanim hotelu i skontaktowałem się z Harrym. Pokazałem mu, co mam. Oczy mu błyszczały, gdy próbował mi wmówić, że to wszystko śmiecie. Dałem mu jeden kamień, który na oko wydawał się mieć najmniejszą wartość. Ustaliliśmy, że dostanie siedem procent. Zajęło mu to półtora dnia. Przyniósł mi trzy tysiące osiemset trzynaście dolarów. Następnego dnia pozbył się dwóch kolejnych, pojedynczo, trochę ponad cztery tysiące za sztukę. Na następny potrzebował całego dnia. Pięć tysięcy z kawałkiem. Gdy oddawałem mu ostatni, miałem silne przeczucie, że już go więcej nie ujrzę, powiedziałem mu więc, że to, co najlepsze, trzymam na sam koniec. Chciał to zobaczyć. Obiecałem, że mu pokażę, kiedy wróci z pieniędzmi za piąty kamień. To się okazało dla niego poważnym problemem. Nie miał pojęcia, jak zapanować nad chciwością. A więc wrócił i znów przyniósł trochę ponad pięć tysięcy. Nie wydawał się wystarczająco rozczarowany, gdy okazało się, że nic więcej nie mam. Wtedy wiedziałem, że zabezpieczył się z każdej strony. Ja zrobiłem to samo. Zostawiłem Harry’ego tłukącego się w łazience, posmarowałem windziarzowi dziesięć dolarów, a on zabrał mnie do sutereny, gdzie już trochę droższy gość, z którym wcześniej się dogadałem, wypuścił mnie tylnym wyjściem w wąską uliczkę. Czterdzieści minut później siedziałem w pociągu do Filadelfii, a stamtąd zorganizowałem sobie przelot na Florydę. Pewnego popołudnia pod koniec września na Busted Flush zjawiła się blondynka o smutnych brązowych oczach. Zasłony w salonie tłumiły światło. Była ubrana w niebieską sukienkę, spłowiałą po zbyt wielu praniach. Z potwornego upału panującego na zewnątrz weszła nieśmiało do chłodnego salonu, w tej swojej niebieskiej sukience, poruszając się zwinnie na kształtnych, umięśnionych nogach tancerki. – Dzwonię po ciebie, a ty od razu przychodzisz, ot tak, Cathy? – Chyba tak. – Jesteś bardzo skromną dziewczyną, co? – Nie wiem. Chyba tak. Próbował mi pan pomóc. Tak mi przykro z powodu tej kobiety. Mówiłam to panu już wcześniej, pewnie pan pamięta. Żałuję, że to się tak skończyło. Musnęła mnie ukradkowym spojrzeniem i zaraz z pokorą spuściła wzrok. Patrzyła na swoje ręce. Myślę, że wiedziała co nieco o pijanych mężczyznach. Może rozumiała powody, z których się upiłem. Może usłyszała to wszystko w moim głosie, kiedy po nią dzwoniłem. – Twoje współczucie głęboko mnie wzrusza – powiedziałem. Westchnęła głośno. – Może pan do mnie tak paskudnie mówić, jeśli panu pasuje. Nie przeszkadza mi to. Wygląda na to, że dziś już nic się nikomu nie układa. Siedziała na żółtej kanapie. Wziąłem mały stolik, przeniosłem go i postawiłem przed nią. Poszedłem zamknąć drzwi, a potem przyniosłem pieniądze z głównej kabiny. Tak jak sobie wcześniej zaplanowałem, ułożyłem je w trzech stosikach na stole. Jeden duży i dwa małe. – W trakcie naszych gier i zabaw Junior Allen rozsypał cukierki – powiedziałem. – Trochę pozbierał, ale poszedł z nimi na dno. Był jeden taki moment, kiedy mogłem go wciągnąć na pokład, martwego, i obrać do czysta z mokrych pieniędzy i być może jakichś kamieni, a potem wrzucić z powrotem do wody. Nie dałem rady tego zrobić. Tak naprawdę nawet nie przyszło
mi to do głowy. Odzyskałem pięć kamieni. Reszta wyleciała za burtę. Sprzedałem je w Nowym Jorku. Dostałem w sumie dwadzieścia dwa tysiące sześćset sześćdziesiąt osiem dolarów. Na tym stosie, o tutaj, jest tysiąc sześćset sześćdziesiąt osiem dolarów. Spojrzała na pieniądze, a potem znów na mnie, uważna i posłuszna, jak dziecko na lekcji. – To pokryje moje koszta – powiedziałem. – Mniej więcej tyle wydałem. Na tym stosie jest tysiąc dolarów. Biorę to jako honorarium. Na tym stosie zostaje dwadzieścia tysięcy. Dla ciebie. – Mówiłeś, że chcesz połowę. – Cathy, nie zamierzam się z tobą spierać. To była podła robota. Zostały z tego marne grosze. Honorarium jest po to, żebym nie stracił do siebie szacunku. Reszta twoja. – Nigdy w życiu nie miałam takiej sumy naraz. Powinieneś wziąć połowę. – Słuchaj, ty idiotko! Skąd wiesz, że cię nie kantuję? Może odebrałem mu wszystko! Czemu masz mi w ogóle wierzyć na słowo? – Zrobiłeś to, co mogłeś. Nie wiedziałam nawet, czy w ogóle udało ci się cokolwiek odzyskać. Zatrzymaj połowę, tak jak się umawialiśmy. Wyciągnąłem rękę i złapałem jej torebkę. Wepchnąłem do niej pieniądze. Udało mi się nawet zapiąć zatrzask. – Dostałem wszystko, co chciałem! – Nie ma powodu wrzeszczeć. Chcesz, żebym to wzięła, to wezmę. I bardzo ci dziękuję, Travis. Kopnąłem stolik, który stał mi na drodze, i opadłem obok niej na sofę. Cholerna, skromna, potulna, przebaczająca kobieta. Miałem ochotę ją pobić. Chciałem zrobić coś wstrętnego, co zniszczyłoby tę niemą powagę, to pragnienie, by mnie zadowolić. Przyciągnąłem ją za szyję, przycisnąłem do siebie, niedelikatnie pogłaskałem jej ciało i pocałowałem. Gdy ją puściłem, opadła z powrotem na swoje miejsce, oblizała wargi i przyjrzała mi się, lekko unosząc brwi. – No i? – rzuciłem. – Jeśli to miało znaczyć, że mnie chcesz i czekasz, czy powiem tak, czy nie, to chyba to będzie tak. Jeśli to cię może trochę pocieszyć i wydaje ci się, że właśnie tego ode mnie chcesz. Narobiłam ci okropnych kłopotów. i tak czy inaczej niewiele mogę zrobić. Wstałem, złapałem ją za nadgarstek i pociągnąłem za sobą. Poszła za mną chętnie. Pchnąłem ją przed sobą do kabiny. Rozejrzała się. Potknąłem się i usiadłem na łóżku. Rozpięła boczny suwak tej swojej niebieskiej sukienki, patrząc na mnie poważnie. Zagryzła wargę, chłopięca czupryna blond włosów opadła jej na czoło z lekką, wyrażającą troskę zmarszczką. Ściągnęła sukienkę przez głowę i powiesiła ją na oparciu krzesła. Zsunęła buty. Miała bardzo prostą, białą nylonową bieliznę, ładne majtki i praktyczny biustonosz. – Mój Boże, Cathy – mruknąłem. – Nikt cię do niczego nie zmusza. – Spojrzała na mnie pustym wzrokiem. – Nie jesteś mi nic winna. – To cię boli, prawda? – powiedziała, sięgając za plecy i rozpinając stanik. – Ubierz się! – Co? – To był kiepski pomysł. Ubierz się i idź sobie. Wtedy zobaczyłem, że do oczu napływają jej łzy, ale wyraz jej twarzy się nie zmienił. – Musisz się zdecydować, czego chcesz – powiedziała. – Ja się nie liczę. Chyba sam to
wiesz. Ale ty… pijesz i w ogóle… Musisz się jednak zdecydować. Albo ktoś powinien to zrobić za ciebie. Odwróciłem się do niej plecami. – Przepraszam – wychrypiałem. – Idź już sobie, dobrze? Nasłuchiwałem. Chyba wciąż stała i się na mnie gapiła. Potem obeszła łóżko, wpełzła na nie od drugiej strony, wsunęła się w moje ramiona, tylko w tych skąpych białych majtkach, chwyciła moje ramię, objęła się nim i pociągnęła tak, by moja twarz znalazła się we wgłębieniu jej szyi. Pachniała mydłem i czystością i jeszcze bardzo lekko jakimiś kwiatowymi perfumami. – Cathy, nie chciałem… – Bądź cicho – powiedziała. – Nie muszę tego robić, wiem. Masz ochotę kopać, walczyć i coś rozwalić. Wiem o tym, kochanie. I wiem coś jeszcze. Musisz odpuścić. Trudno jest to zrobić. I na Boga, wiem o tym. Kobieta może czasem coś takiego wypłakać. Ale teraz mnie posłuchaj. Jestem kimś, kto jest blisko, kimś, do kogo możesz się przytulić, i to też pomaga. Nieważne, czego chcesz albo nie chcesz, co zrobisz albo czego nie zrobisz. Bądź po prostu przy mnie i spróbuj pozwolić jej odejść. Nie ma jej. Musisz pozwolić jej odejść do końca, i przestać się o to obwiniać. Jestem tu z tobą. Jestem kimś, z kim możesz być. Możesz się mnie trzymać albo kochać się ze mną, albo mnie zbić, albo trochę popłakać, jeśli potrafisz. Albo mówić o niej. Albo o czymkolwiek. Dziś wieczorem mam wolne. A teraz chwilę się zastanów i powiedz, czy mam iść, czy zostać. – Chyba… zostać. – Dobrze, kochanie. Wolną ręką, silnymi palcami masowała mi kark. Napięcie w mięśniach ramion zaczęło znikać. Nie zdawałem sobie nawet sprawy, jaki byłem spięty, i teraz co chwila wzdychałem, wypuszczałem powietrze z płuc i z każdym oddechem rozluźniałem się pod jej dotykiem. Ująłem jej rękę i obejrzałem ją w ostatnich promieniach słońca. Zniszczony grzbiet dłoni, małe niebieskie żyłki, wiejskie kostki. I ta ręka wydała mi się bardzo droga. Pocałowałem ją i poczułem zgrubienie w miejscu, w którym zszyli mi wargę. Brązowe oczy Cathy zabłysły w gasnącym świetle dnia. Jej oddech przyspieszył. To wszystko było dziwne, głębokie, słodkie i jakieś obce. Jakby to była nieunikniona kontynuacja tej pocieszającej bliskości, równie naturalna jak cała reszta. W ciemności wymruczała: – Dzięki tym pieniądzom będę mogła być z synem. W Candle Key to mi wystarczy na bardzo, bardzo długo. Mogłabym zastąpić Christine i zająć się dzieciakami. Ona znów chce pracować jako kelnerka, już jest zmęczona siedzeniem sama w domu. Mogę zrezygnować z pracy. Kochanie, wiem, co powinieneś zrobić. Powinieneś wziąć tę łódź, przypłynąć tam do nas i zacumować przy naszej starej przystani. Zajmiesz się czymś, mamy mnóstwo zaległych prac dla mężczyzny. Dzieciaki mojej siostry chodzą do szkoły, Daviego moglibyśmy czasami zabierać łódką na ryby. Moglibyśmy być… bo ja wiem, chyba pocieszeniem dla siebie na jakiś czas. Byłoby po prostu cudownie i miło tak jak teraz i wiedzielibyśmy, kiedy nadejdzie czas, żebyś odszedł. To nie byłoby dla ciebie żadne zobowiązanie, Travis. I tak zrobiliśmy. Wróciłem do równowagi nadspodziewanie szybko. Wreszcie odszedłem,
zastanawiając się, czy nie jestem przypadkiem najgorszym głupcem na świecie, że nie zatrzymałem tego na zawsze. Gdy odpływałem, pewnego dnia pod koniec listopada, Cathy uśmiechała się szeroko, próbując ukryć łzy, i żartowała sobie, tak jak to często robiliśmy. Stała na przystani, trzymając dzieciaka za rękę. Machała mi, aż odpłynąłem od wyspy i zniknąłem z zasięgu wzroku.
Pamiętam dom w Utica w stanie Nowy Jork, gdzie dorastał John D. Zasłony były zawsze zasunięte, a nastrój wydawał się nieodmiennie mroczny i pełen powagi. Wtedy nic nie zwiastowało jego twórczej wyobraźni. Wyobraźnia była uważana za frywolność, a na frywolność nie było miejsca. Idąc w ślady ojca, wkroczył w świat biznesu. Studiując administrację na Harvardzie, poślubił Dorothy Prentiss, artystkę. Urodził mu się synek. Potem John D. poszedł na wojnę. Małżeństwo absolwenta kierunku biznesowego z tą kreatywną kobietą było jego nieświadomym pierwszym krokiem, by zostać pisarzem. Podczas służby w Chinach, Birmie i Indiach jego listy były poddawane ostrej cenzurze. Sfrustrowany, napisał krótkie opowiadanie i wysłał je mojej matce. Dostrzegła w nim potencjał i sprzedała prawa do tego opowiadania. Gdy ojciec wrócił do domu – jako podpułkownik i absolwent Harvardu – jego ojciec przedstawił mu listę lukratywnych posad, które miały mu zapewnić karierę. John D. wszystkie je odrzucił i podjął mało wymagającą pracę, by całą energię móc poświęcić pisaniu. W końcu przeprowadziliśmy się na Florydę. Dla moich rodziców to była kraina światła, miejsce, gdzie zasłony w oknach nigdy nie są zaciągnięte. Miejsce to stało się tematem książek ojca i w tę krainę wkroczył Travis McGee. Maynard MacDonald styczeń 1995
1
Aluzja do słów Roosevelta: „Odłóżcie łopaty, usiądźcie sobie na tyłkach i zapalcie camela, to jest ziemia obiecana”.
Spis treści
Okładka Dedykacja O autorze Tego autora Strona redakcyjna Dedykacja 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 Przypisy