Charles Dickens
OPOWIEŚĆ O DWÓCH MIASTACH Księga pierwsza Wrócony życiu ROZDZIAŁ I EPOKA Była to najlepsza i najgorsza...
6 downloads
23 Views
2MB Size
Charles Dickens
OPOWIEŚĆ O DWÓCH MIASTACH Księga pierwsza Wrócony życiu ROZDZIAŁ I EPOKA Była to najlepsza i najgorsza z epok, wiek rozumu i wiek szaleństwa, czas wiary i czas zwątpienia, okres światła i okres mroków, wiosna pięknych nadziei i zima rozpaczy. Wszystko było przed nami i nic nie mieliśmy przed sobą. Dążyliśmy prosto w stronę nieba i kroczyliśmy prosto w kierunku odwrotnym. Mówiąc zwięźle, były to lata tak bardzo podobne do obecnych, że niektórzy z najhałaśliwszych znawców owej ery widzą w niej dobro i zło takie samo jak dzisiaj, tylko w nieporównanie wyższym stopniu. Na tronie Anglii zasiadał król o wydatnej dolnej szczęce i królowa o szpetnym obliczu. Na tronie Francji zasiadał król o wydatnej dolnej, szczęce i królowa o powabnym obliczu. W obydwu łych państwach mężowie stanu odpowiedzialni za cudowne rozmnażanie ryb i bochnów chleba widzieli jaśniej słońca, iż ogólny porządek rzeczy został ustalony raz na zawsze. Był rok pański tysiączny siedemsetny siedemdziesiąty piąty w owym chwalebnym okresie objawienia duchowe spływały na Anglię nie rzadziej niż obecnie. Joanna Southcott ukończyła dwudziesty piąty rok życia, a pojawienie się jej obwieszczał natchniony szeregowiec Gwardii Królewskiej, który zapowiadał ponadto, iż poczyniono już wszystkie przygotowania do całkowitego zniszczenia Londynu i Westminsteru. Ba! Ledwie przed dwunastoma laty został zdemaskowany Upiór z Koguciego Zaułka, który uprzednio wystukiwał swoje orędzia metodą bardzo zbliżoną do tej jaką posługują się pozbawione oryginalności nasze duchy z bieżącego lub ubiegłego roku. Inne orędzia, całkiem naturalne i ziemskie otrzymywał król i naród angielski od kongresu brytyjskich poddanych w Ameryce i — dziwna rzecz — orędzia te okazały się ważniejsze dla ludzkości niż jakiekolwiek wieści pochodzące od progenitury Upiora z Koguciego Zaułka. Francja — na ogół biorąc mniej uprzywilejowana pod względem duchowym niż jej siostrzyca z tarczą i trójzębem — gładko staczała się po pochyłości drukując i wydając papierowe pieniądze. Ponadto korzystała w pełni ze światłego przewodnictwa chrześcijańskich duszpasterzy i wymyślała takie na przykład rozrywki, jak skazanie na obcięcie ręki, wyrwanie języka i spalenie żywcem pewnego wyrostka za to, że nie ukląkł podczas deszczu, aby oddać hołd procesji brudnych mnichów, która ciągnęła w polu widzenia, lubo oddalona o pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt jardów. Zapewne w dniu, gdy uśmiercano okrutnie owego męczennika, w lasach Francji i Norwegii rosły już drzewa, które Drwal-Przeznaczenie wybrał do ścięcia i przetarcia na deski, aby z desek powstała groźna i dobrze znana w historii maszyna składająca się z przenośnego rusztowania, noża i worka. Zapewne w szopach włościan uprawiających gliniaste grunty w okolicach Paryża stały gdzieś wozy pokryte zastarzałym błotem, obwąchiwane przez świnie, używane prze drób jako grzędy — wozy, które Rolnik-Śmierć wyznaczył już furgony Wielkiej Rewolucji. Ale ów Drwal i Rolnik pracował w milczeniu, chociaż nieustannie, i stłumionych ich kroków nie łowiło niczyje ucho,
1
a wszelkie słowa na temat ich domniemanej działalności uchodziły za wystąpienia bezbożne i zdradzieckie. Tymczasem w Anglii stan porządku publicznego i bezpieczeństwa nie upoważniał do narodowej dumy. Śmiałe zbrojne włamania i uliczne rabunki zdarzały się w stolicy co noc. Władze publiczne przestrzegały obywateli, by wyjeżdżając z miasta oddawali na przechowanie ruchomości. Rozbójnik nocny był za dnia kupcem, kiedy więc w roli „herszta bandy" zatrzymywał sąsiada, klienta i zostawał rozpoznany, odważnie strzelał w łeb napadniętemu i odchodził bez lęku. Pewnego razu siedmiu rabusiów urządziło zasadzkę na dyliżans; konduktor zastrzelił trzech, z sam zginął z ręki pozostałych czterech, ponieważ „wyczerpał zapas amunicji"; następnie złoczyńcy bez przeszkód dokonali rabunku. Lord Mayor Londynu został zatrzymany na Turnham Green przez pojedynczego bandytę, który ograbił wszechmocnego dygnitarza na oczach całej jego świty. W londyńskich więzieniach więźniowie staczali bitwy ze strażnikami, a majestat prawa narzucał posłuch stosując garłacze ładowane siekańcami i kulami. Na dworskich salonach złodzieje kradli najdostojniejszym lordom krzyże wysadzane brylantami. Szukając towarów z przemytu muszkieterowie wkraczali do Przytułku Św. Gilesa; tłum strzelał do muszkieterów, a muszkieterowie do tłumu i nikt nie widział w tych zdarzeniach nic osobliwego. Pośród takiego zamętu kat — ustawicznie zajęty, chociaż na nic nieprzydatny — bez wytchnienia pełnił swe zadania: raz brał na powróz długi szereg rozmaitego pokroju przestępców, innym razem wieszał w sobotę ujętego we wtorek włamywacza albo w więzieniu Newgate tuzinami wypalał piętna, albo na placu przed Pałacem Westminsterskim palił nielojalne broszury; dzisiaj pozbawiał życia zwyrodniałego mordercę, jutro włóczęgę-nędzarza, co ukradł sześć pensów parobkowi z farmy. Wszystko to i wiele jeszcze podobnych rzeczy działo się w roku pańskim tysiącznym siedemsetnym siedemdziesiątym piątym oraz w latach poprzednich i następnych. Drwal i Rolnik czynili swoje, chociaż nikt na nich nie baczył, a dwaj królowie o wydatnej dolnej szczęce i dwie królowe (jedna o szpetnym, druga o powabnym obliczu) kroczyli naprzód pewnym i dostojnym krokiem i mocno dzierżyli swoje od Boga dane prawa. Rok ów wiódł zatem ich królewskie moście, a wraz z nimi miliony pośledniejszych istot (w tej osobie i bohaterów naszej kroniki) rozlicznymi drogami. ROZDZIAŁ II DYLIŻANS W piątkową noc pod koniec listopada gościniec do Dover ciągnie się przed pierwszą osobą, która ma w tej opowieści rolę do odegrania. Gościniec ciągnął się także za tym człowiekiem i za dyliżans gdy ów piął się pod górę w okolicy Shooter. Człowiek szedł również pod górę w błocie obok dyliżansu (podobnie jak pozostali pasażerowie) nie dlatego, aby nęciła go przechadzka, ale dlatego droga była stroma i grząska, zaś uprząż i pojazd ciężkie. Konie zatrzymywały się już trzykrotnie, a raz stanęły w poprzek kolein, jak gdyby powodowane buntowniczym duchem próbowały zawróć do Blackheath. Wszelako pocztylion i woźnica przy użyciu lejec i bata dowiedli wspólnymi siłami, że nie trudno podważyć słuszne skądinąd twierdzenie, jakoby zwierzęta posiadały rozum. Zapędzone skapitulował i pokornie wrócił do roboty. Ze zwieszonymi łbami i opuszczonymi ogonami konie szamotały się i ślizgały co chwila, jak gdyby nogi łamały się im w stawach. Ilekroć po krótkim odpoczynku woźnica zbierał wodze i powtarzał monotonnie: „Wio! Hej! Wio!", prawy lejcowy potrząsał głową i wszystkim, co się na niej znajdowało, jak gdyby powątpiewał o możliwości wywindowania ciężkiego wehikułu na grzbiet wzgórza. Ilekroć prawy lejcowy robił taki hałas, pasażer wzdrygał się (jak przystało zdenerwowanemu pasażerowi) i tracił wątek myślowy. Pierzasta mgła zalegała wszystkie zagłębienia i leniwie wspinała się po stoku, niby zły duch, co szuka i znaleźć nie może wytchnienia. Lepka, przejmująco zimna mgła sunęła przez
2
powietrze tumanami, które doganiały się wzajemnie i prześcigały na podobieństwo fal zmętniałego morza. Była wystarczająco gęsta, aby przed blaskiem latarń osłonić wszystko z wyjątkiem samego dyliżansu i kilku jardów drogi. Opar ze zdrożonych koni łączył się z mgłą, co stwarzało złudzenie, że w taki właśnie sposób powstało całe wilgotne kłębowisko. Oprócz interesującej nas osoby dwaj inni pasażerowie wlekli się obok pustego dyliżansu. Wszyscy trzej byli okutani wyżej uszu, a na nogach mieli podróżne buty z cholewami. Żaden z nich nie potrafiłby określić, jak tamci dwaj wyglądają, gdyż liczne okrycia i szale kryły ich wzajemnie zarówno przed zmysłem wzroku jak przed oczyma wyobraźni. W owe lata podróżni byli na ogół trwożliwi i unikali przygodnych znajomości, bo na gościńcu każdy mógł być rabusiem lub cichym wspólnikiem rabusiów. Ta ostatnia możliwość wydawała się szczególnie prawdopodobna, gdyż w niemal każdym przydrożnym zajeździe lub szynku krył się ktoś (od samego pana oberżysty do ostatniego popychla ze stajni) pozostający na żołdzie tego czy innego herszta. Takie mniej więcej niewesołe myśli snuł pocztylion dyliżansu, który piął się pod górę w okolicy Shooter w piątkową noc pod koniec listopada roku tysiąc siedemset siedemdziesiątego piątego. Pocztylion stał na swojej grzędzie przymocowanej do tylnej części wehikułu, przytupywał dla rozgrzewki, a czujnym wzrokiem i niemniej czujną dłonią pieścił skrzynię na broń, gdzie nabita rusznica leżała na kilku nabitych pistoletach, te zaś spoczywały na podściółce z broni białej. Niepokój pospolity w owych czasach towarzyszył zmierzającemu do Dover dyliżansowi: pocztylion podejrzewał pasażerów, a pasażerowie pocztyliona i siebie nawzajem, wszyscy podejrzewali wszystkich, a woźnica pewien był jedynie koni i z czystym sumieniem mógł poprzysiąc na Stary i Nowy Testament, że nie nadają się do dalszej drogi. — Hej! Wio! — wołał woźnica. — Wio! Raz, a dobrze! Na samą gorę! Wio! Bodaj to wszyscy diabli! Alem się z wami namordował! Joe! — Aha? — ocknął się pocztylion. — Która godzina? — Najmniej dziesięć po jedenastej. — Do licha! Dziesięć po jedenastej, a my jeszcze pod Shooter. Hej! Wio! Bodaj to wszyscy diabli! Prawy lejcowy dostał batem w chwili, gdy z powątpiewaniem potrząsał głową, szarpnął więc i pociągnął za sobą resztę zaprzęgu. Jeszcze raz dyliżans przyspieszył, a długie buty zatupotały żywiej u jego drzwiczek. Gdy wehikuł stawał, pasażerowie zatrzymywali się i zbijali w gromadkę. Gdyby w takiej chwili którykolwiek zaproponował drugiemu wspólny spacer przed końmi we mgle i ciemnościach, naraziłby się na to, że bez ostrzeżenia zostanie zastrzelony jako bandyta na publicznej drodze. Ostatni zryw wciągnął pojazd na grzbiet wzgórza. Woźnica zatrzymał konie, aby dać im odpoczynek. Pocztylion zeskoczył ze swego miejsca chcąc sprawdzić hamulce przed zjazdem i otworzyć drzwiczki dla podróżnych. — Tsss, Joe! — syknął ostrzegawczo woźnica. — Co nowego, Tom? Obydwaj zaczęli nasłuchiwać podejrzliwie. — Powiedziałbym, że koń zbliża się kłusem — oznajmił Tom. — A ja powiedziałbym: galopem — uzupełnił Joe i opuściwszy posterunek przy drzwiczkach zwinnie skoczył na grzędę. — Panowie! Stać! Rozkazuję w imieniu króla! — zawołał odwodząc kurek rusznicy i przyjął postawę obronną. Pasażer, który ma w naszej opowieści niejaką rolę do odegrania, trzymał nogę na stopniu, dwaj pozostali następowali mu na pięty, gotowi szybko zająć miejsca. Po groźnym okrzyku pocztyliona pierwszy znieruchomiał z głową we wnętrzu pojazdu, drudzy stojąc na gościńcu. Wszyscy przenieśli wzrok najprzód z Joego na Toma, potem z Toma na Joego i nastawili
3
uszu. Woźnica i pocztylion bacznie spojrzeli wstecz, a prawy lejcowy poszedł za ich przykładem nie wyrażając tym razem powątpiewania. Cisza nocna była tym bardziej martwa, gdy umilkł tui i chrzęst ciężkiego wehikułu. Zdrożone konie dygotały lekko i drżenie to zdawało się udzielać dyliżansowi, jak gdyby ów był nadal w ruchu. Serca podróżnych biły silnie, niemal dosłyszalnie, lecz wszystkie te odgłosy potęgowały jedynie milczenie przywodzące na myśl ludzi zdyszanych i powstrzymujących oddech, ludzi, rych krew pulsuje rytmem przyspieszonym od trwożnego oczekiwania. Tętent galopującego konia zbliżał się szybko i coraz donośniej. — Hej, tam! — huknął pocztylion najpotężniej, jak umiał. — Stój, bo strzelam! Galop ustał raptownie, aż błoto zachlupotało, i w ciemnościach zabrzmiał głos mężczyzny: — Czy to dyliżans do Dover? — Nic ci do tego, bracie — odkrzyknął Joe. — A ty coś za jeden? — Czy to dyliżans do Dover? — Dlaczego pytasz? — Mam interes do jednego pasażera. — Jakiego pasażera? — Do pana Jarvisa Lorry. Pasażer, który ma w naszej opowieści niejaką rolę do odegrania, zdradził niezwłocznie, iż usłyszał własne nazwisko. Pocztylion, woźnica i dwaj pozostali podróżni zerknęli nań nieufnie. — Nie ruszaj no się, bracie — rzucił pocztylion pod adresem głosu dobywającego się z mgły — bo jak popełnię omyłkę, nie zdążę naprawić jej za twojego życia. Może pan Lorry sam porozumie się z tym człowiekiem. — O co chodzi? — zapytał pasażer cokolwiek drżącym głosem.— Kto ma do mnie sprawę? Czy to Jerry? U licha — mruknął do siebie Joe. — Jeżeli to nawet Jerry, wcale nie podoba mi się jego chrypa. Stanowczo coś zanadto ochrypnięty. — Tak, panie Lorry — odpowiedział głos. — O co chodzi? — Mam wiadomość dla pana. Od T. i Spółki. — Pocztylionie, znam tego posłańca — oznajmił pan Lorry schodząc ze stopnia, w czym pomogli mu (bardziej skwapliwie niż uprzejmie) dwaj towarzysze podróży, którzy błyskawicznie schronili się do wnętrza dyliżansu, zatrzasnęli za sobą drzwiczki i podnieśli okno. — Może się zbliżyć. Żadne niebezpieczeństwo nie grozi. — Może i nie grozi — mruknął znów do siebie Joe. — Ale nie jestem tego całkiem pewien. Hej! Ty! — Hej! Ty! — powtórzył Jerry głosem jeszcze bardziej ochrypłym niż wprzódy. — Czego chcesz? — Możesz podjechać. Stępa! Rozumiesz? A jeżeli masz ostrze przy siodle, żebyś mi ich nie macał, bo się omylę i napakuję ci do łba ołowiu. Piekielny raptus ze mnie. Rozumiesz? No, zobaczymy zaraz, coś za jeden. Z mglistych oparów wyłoniła się wolno sylwetka jeźdźca. Przystanął koło pasażera oczekującego przy drzwiczkach dyliżansu. Nachylił się w siodle i zerkając spode łba w stronę pocztyliona wręczył panu Lorry złożoną ćwiartkę papieru. Koń był spieniony, a bryzgi błota plamiły zwierzę i człowieka od podków do czubka kapelusza. — Pocztylionie — odezwał się pan Lorry spokojnym, rzeczowym tonem. — Słucham — odpowiedział zwięźle Joe nie odrywając palca od cyngla rusznicy a wzroku od podejrzanego posłańca. — Nie grozi żadne niebezpieczeństwo — powtórzył pan Lorry. — Jestem pracownikiem Domu Bankowego Tellsonów. Musiałeś chyba słyszeć o Domu Bankowym Tellsonów w Londynie? W sprawach firmy wybieram się do Paryża. Pięć szylingów na piwo. Mogę to przeczytać?
4
— Oczywiście, skoro wielmożny pan tak uprzejmie prosi. Tylko szybko, jeśli łaska. Pasażer rozwinął kartkę i przy świetle latarni dyliżansu przeczytał zrazu cicho, następnie zaś na głos: — „Czekać w Dover na Mademoiselle." Hm, jak widzisz, pocztylionie, list nie jest długi. Jerry! Powtórz moją odpowiedź: WRÓCONY ŻYCIU. — To diablo dziwna odpowiedź — mruknął ochryple Jerry prostując się w siodle. — Powtórz ją tylko, a będą wiedzieli, że otrzymałem wiadomości tak niezawodnie, jak gdybym dał ci pokwitowanie na piśmie. No ruszaj! A nie oszczędzaj konia w powrotnej drodze. Dobrej nocy! Jerry. Z tymi słowy pan Lorry odemknął drzwiczki i wgramolił się do dyliżansu bez pomocy pasażerów, którzy przezornie ukryli w butach sakiewki i zegarki, obecnie zaś udawali, że drzemią, sądząc, że wszystko inne jest ryzykiem. Wehikuł znów ruszył ciężko pośród gęstych tumanów opadającej mgły. Pocztylion odłożył rusznicę do skrzyni na broń, uważnie zbadał wzrokiem zawartość tej skrzyni, zmacał tkwiące za pasem pistolety i wreszcie zajrzał do umieszczonej pod tylnym kozłem skrytki zawierającej nieco narzędzi, dwie pochodnie i puszkę z krzemieniem, hubką i krzesiwem. Dyliżans był wyposażony w to urządzenie, aby w wypadku gdy latarnie zawiodą z jakichś przyczyn, konduktor mógł zamknąć się we wnętrzu pojazdu i chroniąc słomę przed iskrami postarać się o światło w stosunkowo niedługim czasie (przy odrobinie szczęścia — nawet w ciągu pięciu minut). — Tom — zabrzmiało cicho nad dachem wehikułu. — Co powiesz, Joe? — Słyszałeś tę odpowiedź? — Słyszałem, Joe. — Zrozumiałeś co, Tom? — Nic, Joe. — A to się dobrze składa — mruknął pocztylion — bo i ja nic nic zrozumiałem. Tymczasem Jerry został sam pośród mgły i mroków. Zeskoczył z siodła nie tylko chcąc dać wytchnienie zdrożonemu koniowi, lecz również po to, by obetrzeć twarz i wylać co najmniej pół galona wody, która zebrała się w szerokim rondzie kapelusza, Przez chwilę stał z wodzami zarzuconymi na zbryzgane błotem ramię, a kiedy umilkł turkot dyliżansu i zaległa znów cisza nocy, odwrócił się i pieszo ruszył z góry. — No, stara — mówił trochę do siebie, trochę do swojej klaczy — po takim galopie z Tempie Bar zaufam twoim nogom dopiero na równym gruncie. „Wrócony życiu"... Hm... Diablo dziwna odpowiedź. Oj, Jerry, Jerry! To całkiem nie w twoim guście. Gdyby wracanie do życia miało wejść w modę, ładnie by wyglądały, Jerry, twoje interesy. ROZDZIAŁ III CIENIE NOCY Wspaniały temat do rozważań daje zdanie, iż człowiek stanowi nieprzeniknioną zagadkę dla wszystkich innych ludzi. Ilekroć przybywam nocą do wielkiego miasta, ulegam posępnym myślom, bo, każdy z ciemnych, zabezpieczonych okiennicami domów kryje przecież własną tajemnicę, każdy pokój we wszystkich owych domach kryje własną tajemnicę, każde serce bijące w setkach tysięcy piersi jest pod wieloma względami tajemnicą nawet dla najbliższego mu serca. Ma to wymowę grozy, ma wymowę samej Śmierci! Nie wolno mi odwracać kart ulubionej księgi, którą kochałem i w swoim czasie spodziewałem się przeczytać do końca. Nie wolno spoglądać w bezdenne głębie wody, gdzie przy blaskach przelotnego światła widywałem niegdyś zatopione skarby i inne dziwy pogrzebane pod falami. Sądzonym było, że księga zamknie się na zawsze, gdy zdążę przebiec wzrokiem zaledwie stronicę. Sądzonym było, że woda zastygnie wiecznym lodem, gdy blaski rozjaśnią tylko jej powierzchnię, a ja
5
zostanę na brzegu nieświadom sekretów. Mój przyjaciel nie żyje, mój sąsiad nie żyje, moja miłość, ukochanie mojej duszy, nie żyje. Śmierć umacnia i utrwala zagadkę, którą każda indywidualność nosi w swojej głębi i którą ja nosić muszę aż do końca moich dni. Czy jednak na licznych cmentarzach miasta moich codziennych wędrówek śpi ktoś w tajnikach swojej osobowości rów nie nieprzenikniony jak ja dla ruchliwych mieszkańców tego miasta albo też oni dla mnie? Pod względem takiego przyrodzonego i godnego najgłębszej uwagi dziedzictwa konny posłaniec był równie bogaty jak król, jak premier, jak najzamożniejszy z londyńskich kupców. Podobnie rzecz się miała z trzema pasażerami zamkniętymi w ciasnym wnętrzu podskakującego na wybojach starego dyliżansu. Wzajemnie stanowili dla siebie tajemnicę tak całkowitą, jak gdyby każdy podróżował samotnie sześcio- lub sześćdziesięciokonną karocą przedzieloną od najbliższej obszarem całego hrabstwa. Posłaniec wracał do Londynu swobodnym truchtem. Bardzo często wstępował do przydrożnych karczem, aby się napić, unikał wszakże rozmów, wolał osłaniać czoło kapeluszem i nie pokazywać co zresztą mogło im wyjść tylko na dobre — były bowiem czarne, pozbawione głębi w barwie czy może kształcie, osadzone wiele za blisko siebie, jak gdyby jedno obawiało się, że zostanie na czymś przyłapane, jeżeli oddali się zbytnio od drugiego. Oczy te świeciły ponuro pod starym kapeluszem przypominającym trój graniastą spluwaczkę i nad ogromnym szalem, co osłaniając brodę i szyję spływał niemal do kolan. Kiedy posłaniec wstępował do karczmy, aby się napić, unosił lewą ręką szala w chwili, kiedy prawą wlewał do ust trunek i niezwłocznie maskował się ponownie. Nie, nie, Jerry — mamrotał po drodze wracając ustawicznie o tego samego tematu. — To na nic! Nie dla ciebie interes. Całkiem nie godzi się z twoim fachem uczciwego rzemieślnika. Wrócony życiu! Słowo daję! Stary musiał nieźle pociągnąć z wieczora. Biedny posłaniec tak medytował nad dziwacznym zdaniem, którym obarczono jego pamięć, że kilka razy uchylał kapelusza, aby podrapać się w głowę. Poza ciemieniem (wyłysiałym kępkami) włosy miał czarne, sztywne, najeżone, rosnące za nisko, prawie sięgające szerokiego, płaskiego nosa. Włosy te, jak gdyby kowalskiej poty, podobniejsze były do żelaznych kolców na szczycie muru niż do normalnej ludzkiej czupryny. Najwytrawniejszy gracz w "Barani skok" mógłby bez ujmy odmówić zabawy z panem Jerrym uważając słusznie, że trudno znaleźć na świecie osobnika, który ustanowi niebezpieczniejszą przeszkodę. Jerry człapał w stronę Londynu wioząc zlecenie, które miał powtórzyć dozorcy nocnemu drzemiącemu w swojej budce przed drzwiami Domu Bankowego Tellsonów niedaleko Tempie Bar, aby dozorca zaniósł je do wnętrza domu i powtórzył z kolei komuś nieporównanie ważniejszemu w bankowej hierarchii. Cienie no< przybierały dla posłańca takie kształty, jakie nasuwało dziwaczne zdanie, a dla jego wierzchówki takie, jakie wynikały z jej osobistych powodów do niepokoju, które musiały być liczne, gdyż klacz boczyła się na widok każdego nowego cienia na gościńcu. Tymczasem dyliżans odbywał nadal uciążliwą drogę i wioząc trzech towarzyszy podróży, z których każdy stanowił dla pozostałych zagadkę nie do rozwiązania, przechylał się, podskakiwał trzeszczał i turkotał. Dla pasażerów cienie nocy układały się również w kształty, jakie podpowiadały wyobraźni zaspane oczy i leniwe myśli. Należy przyznać, że Dom Bankowy Tellsonów zajmował poczesne miejsce we wnętrzu starego wehikułu. Związany z tym bankiem pasażer siedział z ręką wsuniętą w rzemienną pętlę, dzięki czemu nie bombardował swoim ciężarem sąsiada i na szczególnie dotkliwych wybojach nie spychał go w przeciwległy kąt głównego siedzenia. Drzemał, kiwał się z półprzymkniętymi oczyma i przy mdłym świetle latarń dyliżansu przenikającym przez małe okienka widział nie pękatą figurę towarzysza podróży, lecz Dom Bankowy Tellsonów, gdzie odbywały się wielkie transakcje. Chrzęst uprzęży wydawał się dźwiękiem monet, a w ciągu pięciu minut kasa honorowała więcej strat i wypłaciła więcej pieniędzy, niż zdołała wypłacić w ciągu czasu trzykrotnie dłuższego mimo rozległych krajowych i zagranicznych stosunków
6
starej firmy. Następnie pasażer zszedł do bankowych piwnic, gdzie otwarły się przed nim wszystkie znane mu (a znał ich bardzo wiele) okute i tajemne schowki. Z wielkimi kluczami w ręku pan Lorry spacerował po podziemiach i przy nikłym płomyczku świecy upewniał się, że skarbiec jest równie bezpieczny, pewny, nienaruszony i cichy jak w ten czas, gdy oglądał go po raz ostatni. Jakkolwiek jednak bank prawie go nie opuszczał, a dylemat (niewyraźnie, niby ból złagodzony narkotykiem) towarzyszył stale, podróżny zdawał sobie sprawę z trzeciego nurtu wrażeń, który równolegle płynął pośród nocnych mroków. Pan Lorry wiedział, że musi odkopać kogoś z grobu, i wciąż go odkopywał. Cienie nocy nie wyjaśniały, która z licznych pojawiających twarzy jest właściwą twarzą człowieka pogrzebanego. Ale wszystkie te twarze zdawały się należeć do czterdziestokilkoletniego mężczyzny, a różniły się między sobą głównie uczuciami, jakie wyrażały, i stopniem upiornego wyniszczenia. Duma, pogarda, upór, poddanie, rozpacz, pragnienie walki następowały kolejno, Podobnie odmieniały się zapadłe policzki, trupia cera, wychudłe ręce i palce. Atoli twarz była na ogół jedna i ta sama i zawsze ocieniały ją przedwcześnie posiwiałe włosy. Sto razy drzemiący pasażer rzucał widmu pytanie: — Kiedy cię pogrzebano? — Blisko osiemnaście łat temu — brzmiała nieodmienna odpowiedź. — Utraciłeś wszelką nadzieję, że będziesz kiedyś odkopany? — Od dawna. — Wiesz, że zostałeś wrócony życiu? — Tak ludzie mówią. — A pragniesz żyć? — Nie potrafię na to odpowiedzieć. — Czy mam ci ją pokazać? Czy chcesz pójść ze mną, aby ją zobaczyć? Odpowiedzi na to ostatnie pytanie bywały rozmaite i nawzajem sobie przeczyły. Raz zdławiony głos szeptał: — Poczekaj, zabić mnie może przedwczesne z nią spotkanie. Innym razem potoki tkliwych łez towarzyszyły słowom: — Prowadź mnie do niej. Albo wreszcie odpowiedź brzmiała tonem niepewności i zdumienia: — Nie wiem, kim jest ONA. Nic nie pojmuję. Po takich urojonych dyskursach pasażer dyliżansu poczynał wyobrażać sobie, że kopie, kopie, kopie — raz łopatą, raz wielkim kluczem, raz gołymi rękoma — aby odgrzebać ową nieszczęsną istotę. Kiedy zaś znajdował ją wreszcie z twarzą i włosami umazanymi gliną, nagle rozsypywała się znowu w proch. Wówczas pasażer budził się i opuszczał okno, aby realizmem deszczu i mgły ostudzić rozpłomienione policzki. Ale nawet wtedy, gdy otwartymi oczami oglądał deszcz i mgłę i ruchome plamy świetlne z latarń, i przydrożny żywopłot umykający skokami — nawet wtedy nocne cienie z otwartej przestrzeni mieszały się z nocnymi cieniami z wnętrza dyliżansu. Pojawiał się prawdziwy dom bankowy z okolic Tempie Bar, prawdziwe transakcje dnia ubiegłego, prawdziwe kasy i schowki pancerne, i posłaniec wysłany śladem dyliżansu, i odpowiedź udzielona mu ustnie A pośród tego wszystkiego powstawała znowu upiorna twarz i rozmowa nawiązywała się od nowa: — Kiedy cię pogrzebano? — Blisko osiemnaście lat temu. — A pragniesz żyć? — Nie potrafię na to odpowiedzieć. Pan Lorry zaczynał znowu kopać, kopać, kopać, póki niecierpliwy ruch jednego z towarzyszy podróży nie zwrócił mu uwagi, wypadałoby jednak podnieść okno. Wówczas siadał wygodnie
7
wsuwał rękę w rzemienną pętlę i poczynał zastanawiać się dwoma uśpionymi sąsiadami, którzy jednak wymykali się ryj z jego myśli i niknęli znów w banku i w grobie. — Kiedy cię pogrzebano? — Blisko osiemnaście lat temu. — Utraciłeś wszelką nadzieję, że będziesz kiedyś odkopany. — Od dawna. Te właśnie słowa brzmiały mu wyraźnie w uszach — wyraźniej niż jakiekolwiek słowa, które słyszał w życiu — kiedy pan Lorry ocknął się i zobaczył, że rozproszyły się cienie nocy. Opuścił okno i spojrzał na brzask nowego dnia. Przed sobą miał szmat zoranego pola i pług pozostawiony tam, gdzie ubiegłego wieczora wyprzęgnięto konie. Dalej sterczała kępa drzew, na której pozostało jeszcze wiele płomiennoczerwonych i złocistożółtych liści Ziemia była wilgotna i chłodna, ale na czystym niebie słońce wschodziło jasno, pięknie i spokojnie. — Osiemnaście lat! — westchnął pasażer spoglądając na złocistą tarczę. — Zmiłuj się, miłosierny Stwórco dnia! Być pogrzebanym żywcem przez osiemnaście lat! ROZDZIAŁ IV PRZYGOTOWANIA Przed południem dyliżans przybył szczęśliwie do Dover i do hotelu Pod Królem Jerzym, gdzie zgodnie z przyjętym zwyczajem starszy portier otworzył drzwiczki wehikułu. Uczynił to z pewną ostentacją, jako że podróż z Londynu w czasie zimy uchodziła za czyn, którego wypada pogratulować śmiałym wędrowcom. Tym razem gratulacje mógł przyjąć tylko jeden śmiały wędrowiec, ponieważ inni zdążyli wysiąść na rozstajach najbliższych ich miejsc przeznaczenia. Zapleśniałe wnętrze dyliżansu — ciemne, pełne wilgotnej, brudnej słomy i niemiłych zapachów — przypominało za dużą psią budę. Z budy tej wygrzebał się podobny do za dużego psa pasażer, pan Lorry — żałosna kombinacja zmiętego kapelusza, ubłoconych butów i licznych okryć upstrzonych słomą. — Będę miał jutro statek do Calais? — zapytał. — Tak, wielmożny panie, jeśli pogoda się utrzyma i wiatr dopisze. Około drugiej po południu, wielmożny panie, mamy sprzyjający odpływ. Przygotować łóżko, wielmożny panie? — Do łóżka pójdę dopiero wieczorem, ale proszę o pokój i golarza. — A następnie Śniadanko, wielmożny panie? Słucham wielmożnego pana. Tędy, jeśli łaska. Bardzo proszę. Pokój Zielony dla gościa! Piękny stamtąd widok na morze, wielmożny panie. Waliza gościa i gorąca woda do Pokoju Zielonego! Golarz do Pokoju Zielonego! No, ruszajcie się! Żywo! Niech tam któryś ściągnie gościowi buty w Pokoju Zielonym! Pokój Zielony był z reguły przydzielany pasażerom dyliżansu, a że pasażerów spowijały zawsze liczne szale i okrycia, pokój budził zaciekawienie, służby hotelowej, gdyż wchodzili tam ludzie bardzo do siebie podobni, wychodzili zaś zupełnie różni. I tym razem drugi portier, dwóch numerowych, kilka pokojówek i nawet sama gospodyni tkwili w rozmaitych punktach drogi między Pokojem Zielonym a salą jadalną, gdy na śniadanie kroczył sześćdziesięcioletni mężczyzna ubrany poprawnie w brązowy surdut (podniszczony, lecz starannie pielęgnowany) o szerokich czworokątnych mankietach i bardzo dużych patkach nad kieszeniami. Starszy pan w brązowym surducie nie zastał w jadalni nikogo, usiadł więc za stołem przysuniętym blisko kominka. Czekał na śniadanie i siedział tak spokojnie, jak gdyby pozował do portretu, trzymając rękę prawą na prawym kolanie, lewą na lewym. Sprawiał wrażenie człowieka rozmiłowanego w porządku i unormowanym trybie życia, a wrażenie to potęgował jeszcze fakt, że zegarek pana Lorry tykał głośno pod obszerną kamizelką, jak gdyby przeciwstawiał swoją powagę i długowieczność przemijającej błyskotliwości ognia. Pan Lorry miał zgrabne nogi i zapewne był z tej racji trochę próżny, gdyż nosił ciasno opinające łydkę brązowe pończochy w najlepszym gatunku i trzewiki z klamrami, niedrogi
8
wprawdzie, lecz kształtne i dobrej roboty. Na głowie miał dziwną, płaską perukę lnianej barwy, zrobioną prawdopodobnie z włosów lecz wyglądającą raczej tak, jak gdyby składały się na nią jedwabne lub szklane włókna. Koszula nie dorównywała elegancją pończochom, była wszakże tak biała, jak grzebienie fal rozbijających się o pobliską plażę lub żagle, których plamki jaśniały w promieniach słońca na odległej wodzie. Spod peruki wyglądała twarz chłodni i opanowana, lecz rozjaśniona parą oczu, które przez długie lata musiały niewątpliwie przystosowywać się do wyrazu powściągliwej godności obowiązującej w Domu Bankowym Tellsonów. Pan Lorry miał czerstwą, zdrową cerę, a liczne zmarszczki nie świadczyły bynajmniej o bolesnych przeżyciach. Należy przypuszczać, że stary kawaler, zaufany urzędnik szanownej firmy bankierskiej, zajmował się głównie cudzymi troskami, a cudze troski, podobnie jak używani garderoba, łatwe są do nabycia i zbycia. Niebawem pan Lorry upodobnił się jeszcze bardziej do osoby pozującej portreciście, gdyż zapadł w drzemkę, a zbudził się dopiero, gdy wniesiono śniadanie. — Proszę przygotować pokój dla młodej damy, która może nadjechać w każdej chwili — powiedział do kelnera przysuwającego jego fotel do stołu. — Zapyta o pana Jarvisa Lorry lub po prostu o kogoś z Domu Bankowego Tellsonów. Proszę mnie zawiadomić o jej przybyciu. — Słucham, wielmożny panie. Czy chodzi o Dom Bankowy Tellsonów z Londynu? — Tak. — Rozumiem, wielmożny panie. Często mieliśmy zaszczyt gościć panów z Domu Bankowego Tellsonów podczas ich podróży tam z powrotem między Londynem a Paryżem. Panowie z Domu Bankowego Tellsonów wciąż podróżują. Prawda, wielmożny panie? — Tak. Jesteśmy firmą równie dobrze angielską, jak francuską. — Rozumiem, wielmożny panie. Ale wielmożny pan osobiście nie podróżuje tak często. Prawda, wielmożny panie? — Raczej rzadko. Ostatni raz przyjechaliśmy... to jest przyjechałem z Francji piętnaście lat temu. — Naprawdę, wielmożny panie? Mnie tu jeszcze wtedy nie było ni naszych gospodarzy. Król Jerzy był wtedy w innych rękach. — Tak mi się zdaje. — Hm — ciągnął kelner. — Dom Bankowy Tellsonów prosperował chyba nie tylko piętnaście, ale i pięćdziesiąt lat temu? — Możesz śmiało potroić te lata i powiedzieć sto pięćdziesiąt. Nie będziesz daleki prawdy. — Niemożliwe, wielmożny panie! Zdziwiony kelner wytrzeszczył oczy i szeroko otworzył usta, następnie zaś przewiesił serwetę z prawego ramienia na lewe, odstąpił krok i ustawiwszy się w swobodnej pozie zaczął oglądać jedzącego i pijącego gościa, jak gdyby zafalował posterunek na wieży obserwacyjnej lub strażniczej. Takie zachowanie było naturalne i zgodne z obyczajami kelnerów wszystkich krajów i czasów. Dokończywszy śniadania pan Lorry wybrał się na spacer wzdłuż plaży. Małe miasteczko Dover, rozciągnięte wąsko i krzywo, odwracało się od wybrzeża i niby struś morski chowało głowę w białe wapienne skały. Plaża była istnym kłębowiskiem spienionej wody i ruchomych głazów, a morze gospodarowało tam zgodnie ze swoimi upodobaniami, czyli trudziło się niszczeniem. Zaciekle szturmowało miasto, szturmowało skały i niby oszalałe burzyło ląd. Powietrze między domami cuchnęło przejmująco, jak gdyby chore ryby zanurzały się w nim ze względów leczniczych, na wzór chorych ludzi, którzy zanurzają się w słonej wodzie. Mieszkańcy miasta nie pracowali wiele. Za dnia trudnili się po trosze rybołówstwem w porcie, a nocami (zwłaszcza gdy przypływ sięgał szczytu) spacerowali po nabrzeżach i ciekawie spoglądali w stronę morza. Ni stąd, ni zowąd Wyrastały magnackie fortuny drobnych kupców nie prowadzących | właściwie żadnych interesów. Znamiennym i godnym uwagi był fakt, że nikt w Dover nie mógł bez obrzydzenia patrzeć na człowieka, który trudnił się zapalaniem ulicznych latarń.
9
W ciągu dnia powietrze było chwilami tak czyste, że odsłaniało widok na wybrzeża Francji, pod wieczór jednak zjawiły się mgły i chmury, a wraz z nimi posępne myśli opadły znowu pana Lorry. Kiedy ściemniło się zupełnie i podróżny zasiadł przed kominkiem oczekując obiadu tak, jak oczekiwał śniadania, począł sobie wyobrażać, że znowu kopie, kopie, kopie — tym razem w żywej czerwieni węgli. Poobiednia butelka dobrego francuskiego wina nie zaszkodziła kopaczowi, lecz zniechęciła go po trosze do urojonej pracy pośród szkarłatnego żaru. Próżnował już od dłuższego czasu i z zadowoloną miną — jak przystało starszawemu dżentelmenowi o rumianej cerze, który dopija butelki po smacznym posiłku — napełniał ostatni kieliszek, gdy koła zaturkotały w wąskiej uliczce i jakiś pojazd wtoczył się z hałasem na hotelowy dziedziniec. — Na pewno to będzie Mademoiselle — mruknął pan Lorry odstawiając nie tknięty trunek. Nim upłynęło kilka minut, do jadalni wszedł kelner z wiadomością, że panna Manette przyjechała z Londynu i pragnie widzieć „wielmożnego pana" z Domu Bankowego Tellsonów. — Tak zaraz? — zdziwił się „wielmożny pan" z Domu Bankowego Tellsonów. — Tak jest, wielmożny panie. Panna Manette posiliła się gdzieśpo drodze. Nie życzy sobie obiadu. Powiedziała tylko, że pragnie pilno widzieć wielmożnego pana z Domu Bankowego Tellsonów, jeżeli nie sprawi tym zbyt wielkiego kłopotu. „Wielmożny pan" z Domu Bankowego Tellsonów nie miał wyboru. Musiał ze zbolałą miną wypić ostatni kieliszek wina, naciągnąć lnianą perukę na uszy i ruszyć za kelnerem do apartamentu zajętego przez pannę Manette. Był to obszerny mroczny pokój obity na pogrzebową modłę czarną włosiennicą i zastawiony ciężkimi stołami z brunatnego drewna. Meble te wypolerowano do tego stopnia, że dwie wysokie świece stojące na środkowym stole odbijały się we wszystkich blatach, jak gdyby płomyki były głęboko pogrzebane w grobowcach z ciemnego mahoniu i pokój mogły rozjaśnić dopiero wówczas, gdy je ktoś odkopie. Mroki w tej izbie były tak gęste, że Jarvis Lorry krocząc niepewnie przez podniszczony turecki dywan sądził zrazu, iż panna Manette znajduje się w przyległym pokoju. Dopiero kiedy minął dwie wysokie świece, zobaczył nagle co najwyżej siedemnastoletnią pannę. Młoda dama oczekiwała widać gościa stojąc między środkowym stołem a ogniem na kominku. Miała jeszcze na sobie podróżną rotundę, a w palcach trzymała za wstążki podróżny kapelusik ze słomki. Pan Lorry objął wzrokiem niewysoką, ale kształtną i smukłą sylwetkę, gęstwę złocistych loków, błękitne oczy spoglądające nań ciekawie i czoło obdarzone dziwną na tak młody wiek właściwością, bo potrafiło układać się w fałdy, które nie wyrażając zmieszania, niepokoju, zdziwienia czy po prostu skupionej i uwag— miały w sobie po trosze ze wszystkich tych czterech wyrazów. Starszy pan spoglądał na piękną dziewczynę i nagle go uderzyło znaczne jej podobieństwo do dziecka, które tulił w ramionach podczas przeprawy przez ten sam Kanał, gdy rad siekł niemiłosiernie, a woda wzdymała się potężnymi falami. Wizja tego podobieństwa zniknęła jak ślad oddechu na tafli wiszącego za młodą damą lustra, gdzie procesja kalekich Murzynków pozbawionych głów, rąk lufo nóg niosła w niedorzecznych koszykach jakieś dary posępnemu czarnemu bóstwu płci niewieściej. Pan Lorry ocknął się i złożył pannie Manette ceremonialny ukłon. — Zechce pan spocząć? Młody, czysty, przyjemny głos brzmiał cudzoziemskim akcentem, lecz akcentem ledwie dosłyszalnym. — Całuję rączki pani — powiedział pan Lorry ze staroświecką galanterią, złożył ponownie ukłon i usiadł na fotelu. — Wczoraj, proszę pana, otrzymałam z Banku list z wiadomością, że jakaś nowina... nowina albo raczej odkrycie... — Nie chodzi o słowa, łaskawa pani. W danym przypadku każde słowo może być dobre.
10
— Odkrycie — podjęła panna Manette — tyczące skromnej puścizny po moim ojcu, którego nigdy nie widziałam... który umarł tak dawno... Pan Lorry poprawił się na fotelu i rzucił stroskane spojrzenie korowodowi kalekich Murzynków, jak gdyby mniemał, iż w ich niedorzecznych koszach znajdzie jakiś koncept. — ... czyni koniecznym mój wyjazd do Paryża — ciągnęła młoda dama — gdzie mam się skontaktować z kimś z pracowników Banku, kto był tak dobry, że udał się tam specjalnie w mojej sprawie. — To ja. — Spodziewałam się, proszę pana, że usłyszę taką odpowiedź. Dygnęła wdzięcznie (dobrze wychowane panienki dygały w owych czasach), jak gdyby w ujmujący sposób chciała dać do zrozumienia, iż zdaje sobie sprawę, że pan Lorry jest dużo starszy od niej i mądrzejszy. Pan Lorry jeszcze raz złożył ceremonialny ukłon. — Odpowiedziałam Bankowi, że pojadę do Francji, jeżeli uważają to za wskazane ludzie dobrze poinformowani i zajmujący się łaskawie moimi sprawami. Ponieważ zaś jestem sierotą i nie mam bliskich, którzy mogliby mi towarzyszyć w drodze, będę serdecznie wdzięczna za opiekę godnego zaufania dżentelmena. Pan opuścił już wtedy Londyn, o ile mi jednak wiadomo, wysłano w ślad gońca z instrukcją, aby zechciał pan poczekać na mnie tutaj. — Zaszczytem dla mnie było otrzymanie takiej misji — powiedział pan Lorry — a wywiązanie się z niej będzie prawdziwą przyjemnością. Z serca dziękuję łaskawemu panu. Doprawdy, bardzo pan uprzejmy. W Banku powiedziano mi, że od pana dowiem się szczegółów, jak mnie z góry uprzedzono, bardzo dziwnych i nieoczekiwanych. Uczyniłam wszystko, by przygotować się stosownie, lecz muszę wyznać, że z wielką niecierpliwością oczekuję wyjaśnień. — Rzecz zrozumiała... oczywista... — począł jąkać starszy pan - Otóż... otóż... Doprawdy, bardzo mi trudno zacząć — rzucił po chwili naciągając na uszy gładko uczesaną lnianą perukę. Nie zaczynał jakoś i wielce zakłopotany spoglądał w oczy dziewczyny. Panna Manette zmarszczyła czoło, a wyraz jej twarzy był dziwny, lecz nie tylko dziwny, ale i kobiecy, pełen czaru. Podniosła rękę, zawahała się na moment, jak gdyby pochwycić lub utrwalić chciała przelotny cień. — Proszę, pana — odezwała się wreszcie, — Czy jest pan dla mnie człowiekiem zupełnie obcym? — Jak pani sądzi? — Jarvis Lorry rozłożył szeroko ręce i uśmiechnął się zagadkowo. Zmarszczka między brwiami nad idealnie kształtnym kobiecym noskiem pogłębiła się, gdy młoda dama siadała z wolna w fotelu, obok którego dotąd stała. Pan Lorry przyglądał się w milczeniu jej zdumienie, lecz zaczął mówić w chwili, gdy znowu wzrok podniosła. — Panno Manette, jesteśmy w pani przybranej ojczyźnie, sądzę więc, że postąpię najrozumniej rozmawiając z drogą panią łąk, jak mógłbym rozmawiać z młodą Angielką. — Bardzo pan łaskaw. Słucham. — Panno Manette. Jestem człowiekiem interesu. Powierzono mi sprawę, którą muszę załatwić. Proszę traktować moją osobę tak, gdybym był gadającą maszyną, bo... bo właściwie nie jestem niczym więcej. A teraz niech droga pani pozwoli opowiedzieć sobie życiorys jednego z naszych klientów. — Życiorys? — Tak, jednego z naszych klientów — podjął szybko pan Lorry udając rozmyślnie, że nie dosłyszał słowa powtórzonego ze zdziwieniem przez dziewczynę. — W stosunkach bankowych znajomych nazywamy klientami. Ów pan był Francuzem, uczonym, człowiek nieprzeciętnej miary... Był doktorem... lekarzem. — Może w Beauvais? — Tak, zgadła pani! Podobnie jak pani ojciec, doktor Manette, ten pan pochodził z Beauvais. Podobnie jak pani ojciec, dok Manette, cieszył się szerokim rozgłosem w Paryżu. Tam
11
przypadł mi w udziale zaszczyt zawarcia z nim znajomości. Łączyły nas stosunki natury urzędowej, lecz raczej bliskie i oparte na wzajemnym zaufaniu. Pracowałem wówczas we francuskiej filii Banku, gdzie spędziłem... hm... przeszło dwadzieścia lat. — Wówczas, łaskawy, panie?... Wolno mi zapytać, o jakim okresie mowa? — O okresie sprzed dwudziestu lat, kiedy ów lekarz poślubił pewną angielską damę. Pełniłem wówczas obowiązki jego plenipotenta. Widzi pani, interesy tego pana, podobnie jak interesy wielu innych Francuzów i francuskich rodzin, spoczywały całkowicie w rękach Tellsonów. W podobny sposób jestem lub byłem plenipotentem dziesiątków naszych klientów. To, proszę pani, stosunki czysto urzędowe. Nie ma w nich mowy o przyjaźni, o szczególni zainteresowaniu ani tym bardziej o jakichś sentymentach. W ciągu życia poświęconego interesom przechodziłem w roli plenipotenta od jednego mocodawcy do drugiego, podobnie jak w ciągu dnia poświęconego interesom przechodzę w Banku od jednego klienta do drugiego. Krótko mówiąc, nie uznaję żadnych uczuć. Jestem maszyną, maszyną i niczym więcej. A zatem, panno Manette... — Przecież to historia mojego ojca! — dziwna zmarszczka między brwiami pogłębiła się znowu i zwróciła w stronę starszego pana. — Zaczynam podejrzewać, że kiedy zostałam zupełną sierotą... bo moja matka przeżyła ojca ledwie o dwa lata... zaczynam podejrzewać, że to pan przywiózł mnie do Anglii. Tak! Jestem prawie pewna! Mała, drżąca dłoń z zaufaniem wyciągnęła się do pana Lorry ten zaś ujął ją i ceremonialnie podniósł do ust. Następnie usadowił młodą damę w fotelu, lewą rękę złożył na jego oparciu, prawą zaś posługiwał się w rozmaity sposób. Raz tarł z zakłopotaniem podbródek raz naciągał na uszy perukę, raz podkreślał gestykulacją swoje słowa. - Tak, panno Manette, to byłem ja!— rozprawiał nie odrywając wzroku od zapatrzonej w jego twarz dziewczyny. — Tym dokładniej upewni się pani, że o sobie mówiłem prawdę. Jestem zbawiony uczuć, a moje kontakty z bliźnimi ograniczają się do stosunków handlowych. Proszę się zastanowić. Przecież od tamtych czasów nic widziałem pani. Nie widziałem! Była pani pod opieką Domu Bankowego Tellsonów, ale ja miałem na głowie inne sprawy tomu Bankowego Tellsonów. Uczucia. Dobre sobie! Brak mi czasu na zajmowanie się uczuciami. Brak mi po temu okazji. Życie poświęcam obracaniu kolosalnego finansowego magla! Po tej osobliwej definicji swoich codziennych zajęć pan Lorry przygładził oburącz lnianą peruczkę (niepotrzebnie zresztą, bo trudno było wyobrazić sobie coś gładszego) i stanął znów w poprzedniej pozie. — Dotychczas, jak słusznie pani zauważyła, moje opowiadanie zgadzało się z historią pani nieodżałowanego ojca. Obecnie rozpoczną się różnice. Gdyby doktor Manette nie umarł w swoim czasie.. Proszę się nie bać... Pani drży! Istotnie, młoda dama wzdrygnęła się i oburącz chwyciła dłoń pana Lorry - Proszę — ciągnął starszy pan — proszę opanować wzburzenie - zdjął lewą rękę z oparcia fotela i pieszczotliwym ruchem pogładził drżące paluszki. — Wszak rozmawiamy o interesach... Jak więc mówiłem — błagalne spojrzenie dziewczyny tak zbiło go z tropu, że zaciął się i musiał rozpocząć ponownie. — Jak więc mówiłem, historia pani ojca byłaby zupełnie podobna do historii mojego nieszczęśliwego znajomego z Beauvais, gdyby Monsieur Manette nie rozstał się z tym światem, gdyby... Widzi pani, mój nieszczęśliwy znajomy nagle i bez rozgłosu zniknął albo raczej >stał uprowadzony. Nietrudno było zgadnąć, do jakiego potwornego miejsca, chociaż żadna moc ludzka nie była w stanie odszukać jego śladów. Widocznie miał pośród ziomków wroga obdarzonego jednym z groźnych przywilejów, o których w dawnych czasach po tamtej stronie Kanału nawet najśmielsi bali się mówić bodaj szeptem: na przykład przywilejem wypełniania bezimiennych nakazów aresztowania, na podstawie których każdy mógł trafić w więzienne mroki na czas bliżej nieokreślony. Żona mojego nieszczęsnego znajomego błagała i zaklinała króla, królową, dwór i duchownych o
12
jakąkolwiek wiadomość... choćby o cień wiadomości... Wszystko na próżno. Gdyby doktor Manette... — Błagam, niechaj mi pan powie więcej — wybuchnęła dziewczyna. — Powiem. Właśnie się do tego sposobię. Czy zniesie pani wiele? — Wszystko prócz niepewności, którą przed chwilą obudził par we mnie. — Mówi pani spokojnie i widzę, że jest pani opanowana. To dobrze, bardzo dobrze — ton głosu i zachowanie pana Lorry wyrażały mniej zadowolenia niż jego słowa. — Rozmawiamy o interesach, o ważnej sprawie, którą trzeba załatwić. Otóż żona owego lekarza z Beauvais, dama o niepoślednim harcie ducha i odwadze wycierpiała tak wiele, zanim jej dziecię ujrzało światło dzienne... — To była córka? Prawda, panie Lorry? — Tak... córka... Eee... Rozmawiamy o interesach... Spokoju, panno Manette... Spokoju... Przed jej narodzeniem biedna dama z Beauvais wycierpiała tak wiele, że postanowiła oszczędzić, córce mąk, których zaznała, i wychować ją w przekonaniu, że jej, ojciec nie żyje... Nie! Nie! Proszę nie klękać, panno Manette! Na miłość boską, dlaczego pani klęka przede mną? — Proszę o prawdę! Dobry, litościwy panie, proszę o prawdę! — Rozmawiamy... eee... o interesach. Pani mnie zawstydza, a zawstydzony nie potrafię załatwiać poważnych spraw klientów. Panno Manette, zachowujmy trzeźwy umysł! Ucieszyłbym się, gdyby łaskawa pani mogła mi zaraz powiedzieć, ile to będzie na przykład dziesięć razy po dziewięć pensów albo ile trzeba szylingów dwadzieścia gwinei? Uspokoiłoby mnie to co do stanu pani nerwów. Dziewczyna nic nie odpowiedziała, kiedy jednak dźwignął ją i ostrożnie usadowił w fotelu, siedziała bez ruchu, a jej palce przestały drżeć, co zbawiennie wpłynęło na usposobienie pana Lorry. — Dobrze — powiedział. — Bardzo dobrze! Tak trzeba. Odwagi, panno Manette, spokoju. Rozmawiamy o interesach. Mamy do załatwienia interes... nic, tylko interes. Panno Manette, pani matka obrała wobec pani taką właśnie drogę. Do ostatniego dnia nie zaniechała rozpaczliwych poszukiwań, a gdy umarła, o ile mi wiadomo z wyczerpania nerwowego i rozpaczy, zostawiła panią dwuletnim dziecięciem. Pragnieniem jej było, aby pani rosła zdrowo, pięknie i szczęśliwie, aby życia pani nie ocieniała czarna chmura niepewności — owo dręczące pytanie: czy ojciec rychło sczezł w więzieniu, czy też gnije tam i cierpi od wielu lat. Z tymi słowy pan Lorry spojrzał w dół i tkliwym, współczującym wzrokiem objął złociste loki, jak gdyby obawiał się, że może już na nich dostrzec szron siwizny. — Jak pani wiadomo — podjął — jej rodzice nie byli bogaci, a wszystko, co posiadali, zostało zabezpieczone na nazwisko pani matki lub pani. Ostatnio nie dokonano żadnego odkrycia tyczącego spraw pieniężnych czy majątkowych, ale... Urwał nagle, gdyż palce dziewczyny silniej ścisnęły jego dłoń. Szczególny wyraz czoła, na który pan Lorry zwrócił uwagę już na początku rozmowy, jak gdyby zastygł, wypełnił się bólem i grozą. — ...ale — ciągnął z wysiłkiem — ale odnaleziono jego. Żyje. Niewątpliwie jest bardzo zmieniony... Niewątpliwie... Może nawet stał się zupełną ruiną... Cóż, trzeba mieć nadzieję na najlepsze. W każdym razie został przy życiu. Pani ojca umieszczono w Paryżu, w domu jego dawnego służącego. Tam właśnie jedziemy. Moim zadaniem będzie zidentyfikowanie doktora Manette, jeżeli to w ogóle możliwe. Pani ma przywrócić mu życie, miłość, pracę, odpoczynek, spokój, wygody... Dreszcz, co wstrząsnął ciałem dziewczyny, udzielił się panu Lorry.
13
— Zobaczę upiora — powiedziała jak gdyby przez sen, głosem niskim, wyraźnym, nabrzmiałym grozą. — Tak. To nie będzie on, lecz jego widmo. Starszy pan delikatnie pogładził dłoń nie zwalniającą z uścisku jego ręki. — No, no, drogie dziecko, spokoju. Odwagi. Teraz wie już pani wszystko. Najlepsze i najgorsze. Jesteśmy w drodze do nieszczęśliwego, skrzywdzonego człowieka. Po krótkiej żegludze Kanałem i niewiele dłuższej podróży lądowej znajdzie się pani u boku drogiego ojca. — Byłam wolna, byłam szczęśliwa, a jego duch nie nawiedzał mnie nigdy — powiedziała dziewczyna tym samym głuchym tonem, obniżonym niemal do szeptu. — Jeszcze jedno, panno Manette, jeszcze jedno — podjął pan Lorry z naciskiem, który miał zwrócić uwagę młodej damy na jego j słowa. — Pani ojca znaleziono pod przybranym nazwiskiem, gdyż jego własne dawno poszło w niepamięć lub zostało zatajone. Obecnie bardziej niż niewskazanym byłoby dociekanie, co się właściwie stało: czy pani ojca od lat zapomniano, czy też przez cały czas więziono go celowo. Wszelkie takie pytania byłyby bardziej niż niewskazane: byłyby niebezpieczne. Najlepiej nie poruszać te/go tematu nigdzie i w żaden sposób i, przynajmniej na razie, usunąć doktora Manette z Francji. Nawet ja, bezpieczny jako Anglik. nawet Dom Bankowy Tellsonów, tak ważny dla francuskich kredytów, unikamy wymieniania nazwisk w tej drażliwej sprawie. Nid mam przy sobie ani jednego odnoszącego się do niej świstka. Działamy tutaj niby w służbie szpiegowskiej. Wszystkie moje zapiski, całe listy uwierzytelniające streszczają się w jednej linijce pisma: „Wrócony życiu", co naturalnie może oznaczać wszystko. Mój Boże! Co się stało? Panno Manette! Ona nie słyszy ani słowa. Dziewczyna siedziała sztywno, spokojnie. Nie pochyliła się nawet na oparcie fotela, lecz była nieprzytomna. Szeroko otwartymi oczy ma spoglądała przed siebie, a na czole miała ten sam szczególny wyraz, jak gdyby wyrzeźbiony czy wypalony. Palcami ujmował dłoń pana Lorry tak mocno, że ów bal się wyzwolić z uściski aby nie sprawić bólu dziewczynie. Nie poruszając się więc poczt głośno wzywać pomocy. Wyprzedzając miejscową służbę do pokoju wbiegła niezwykła i niezwykle wzburzona niewiasta. Pan Lorry był przerażony i zaniepokojony, zdążył jednak dostrzec, że nowo przybyła sprawia ogólne wrażenie szkarłatu, gdyż ma rudoczerwone włosy, obcisłą purpurową suknię dziwacznego kroju, a na głowie przedziwny stroik podobny do wysokiej grenadierskiej bermycy lub bardzo dużego stiltońskiego sera. Niewiasta szybko ułatwiła panu Lorry wyswobodzenie się z uścisku palców zemdlonej, gdyż położyła mu na piersiach dużą, ogorzałą rękę i odepchnęła go w kierunku najbliższego kąta pokoju. „Słowo daję! Chyba przebrany mężczyzna" - pomyślał starszy pan w momencie, gdy dech mu zaparło zderzenie ze ścianą. — Aż wstrętnie na was patrzeć! — zagrzmiała niewiasta pod adresem służby hotelowej. — Nikt mi niczego nie przyniesie! Lepiej stać i gapić się na mnie, co? Znaleźli sobie ciekawe widowisko! No! Niechże się kto ruszy! Już ja wam pokażę, jak nie będzie tu zaraz soli trzeźwiących, zimnej wody i octu! Jazda! Prędko! Służba rozbiegła się po wymienione wyżej medykamenty, a dziwaczna niewiasta ostrożnie ułożyła pacjentkę na sofie i zajęła się nią z wielką wprawą i delikatnością. Nazywała pannę Manette „moje złotko" i „moja ptaszyna", a jej złociste loki gładziła pieszczotliwie, jak gdyby była z nich niezmiernie dumna. — A pan, panie brązowy — fuknęła groźnie zwracając się do Jarvisa Lorry — nie mógł powiedzieć jej tego, co było do powiedzenia, i nie przerażać na śmierć biedactwa? O, niech pan spojrzy, jak jej pobladła ta śliczna buźka, jakie zimne ma rączki! Uważa pan, że tak się powinien zachowywać przyzwoity bankier? Pytanie, na które niepodobna było odpowiedzieć, tak zbiło z tropu pana Lorry, że biedak mógł tylko przyglądać się zemdlonej z pokornym współczuciem. Tymczasem rosła niewiasta odprawiła hotelowe pokojówki grożąc, że „pokaże im" (coś bliżej nieokreślonego), jeżeli
14
będą dalej stać i gapić się na nią. Następnie stopniowo ocuciła pannę Manette i pieszczotą oraz prośbami skłoniła do wsparcia głowy o jej krzepkie ramię. — Sądzę, że panna Manette niebawem odzyska siły — odezwał się pan Lorry. — Jeżeli nawet odzyska, to nie dzięki panu, panie brązowy. Moje najmilsze śliczności! — Mam nadzieję — podjął po kłopotliwej chwili pokornego współczucia — że będzie pani towarzyszyć pannie Manette w podróży do Francji. — Także pomysł! — wybuchnęła rosła niewiasta. — Gdyby Opatrzność chciała skazać mnie na pływanie po słonej wodzie, nie pozwoliłaby mi chyba urodzić się na wyspie? Jak pan sądzi, panie brązowy? Pan Jarvis Lorry umknął, aby zastanowić się spokojnie nad drugim, bardzo trudnym pytaniem osobliwej niewiasty. ROZDZIAŁ V WINIARNIA Duża beczka wina upadła i pękła na ulicy. Wypadek zdarzył się przy wyładunku furgonu. Beczka potoczyła się i rozpadła, gdy obręcze puściły. Leżała teraz na jezdni, tuż koło drzwi winiarni, podobna do zdruzgotanej skorupy orzecha. W bezpośrednim sąsiedztwie wszyscy przerwali pracę albo próżnowanie, żeby przybiec na miejsce i napić się wina. Kanciaste, niekształtne kamienie bruku sterczące na wszystkie strony, jak gdyby jedynym ich zadaniem było okulawianie wszelkich żywych istot, tamowały strumyki płynu i zbierały go w niewielkie kałuże. Nad każdą, zależnie od jej rozmiarów, mniejszy lub większy tłumek kłębił się i rozpychał łokciami. Mężczyźni klękali i dłońmi złożonymi na kształt warząchwi czerpali wino; pili lub podawali schylonym kobietom, aby zdążyły pokosztować, nim ciecz przesączy się między palcami. Inni — mężczyźni i kobiety — czerpali z kałuż wyszczerbionymi glinianymi kubkami albo moczyli w płynie zdjęte z niewieścich głów chustki, które następnie wyżymali do sucha nad ustami dzieci. Jedni budowali z błota małe nasypy, aby powstrzymać płynące potoczki. Inni, kierowani przez gapiów z okien na piętrach, biegali tu i ówdzie chcąc wykorzystać strumyczki ciekące w nowych kierunkach. Jeszcze inni zajmowali się beczką i z wielką satysfakcją wysysali lub nawet żuli odłamki klepek sine i przepojone gęstymi mętami. Ulica nie miała rynsztoków, którymi odpłynęłoby wino, toteż zebrano je całe, a wraz z nim tak wiele błota i śmieci, że ktoś nie obeznany z sytuacją mógłby uwierzyć w cudowne pojawienie się zamiataczy. Podczas winnych igraszek uliczka dźwięczała śmiechem i chórem donośnych, rozbawionych głosów męskich, niewieścich i dziecięcych. W swawoli tej nie było ordynarnej zawiści, lecz pogoda i coś w rodzaju życzliwego koleżeństwa. Każdy z zainteresowanych starał się z kimś stowarzyszyć, co zwłaszcza pośród weselszych i bardziej lekkomyślnych wiodło do żartobliwych uścisków rąk, pocałunków i toastów, a nawet zbiorowych tańców w kręgach po kilkanaście osób. Kiedy wina zabrakło, a miejsca, gdzie go było najwięcej, dokładnie wygrabiono palcami — zbiegowisko rozproszyło się równie nagle i szybko, jak powstało. Człowiek, który porzucił piłę tkwiącą w klocu opałowego drewna, puścił ją w ruch ponownie. Jakaś kobieta wróciła do zostawionego na schodach sieni garnka z gorącym popiołem, którego ciepło miało łagodzić szarpiące bóle reumatyczne jej samej lub jej dziecka. Ludzie o gołych ramionach, wyblakłych włosach i trupich twarzach, którzy na światło zimowego dnia wychynęli z piwnic, odeszli teraz, aby znowu zstąpić pod ziemię. Posępny mrok, bardziej tam stosowny niż słoneczna radość, ponownie spłynął na scenę. Wino było czerwone i splamiło ziemię wąskiej uliczki na Przedmieściu Świętego Antoniego w Paryżu, gdzie zostało rozlane. Splamiło również wiele rąk i twarzy, wiele bosych stóp i drewnianych chodaków. Dłonie tracza znaczyły czerwonymi piętnami odpiłowane szczapy. Na czole kobiety z niemowlęciem w ramionach został krwawy ślad od mokrej szmaty, którą znowu owinęła głowę. Ci, co połakomili się na odłamki klepek, mieli koło ust tygrysie pręgi,
15
a jakiś umazany w ten sposób żartowniś w długiej szlafmycy włożonej na bakier zanurzył palce w przesiąkniętym winem błocie i nagryzmolił na murze: KREW. Cóż, bliskie były czasy, kiedy i taki płyn miał splamić kamienie bruku i niejednego z tych ludzi naznaczyć szkarłatnym piętnem. Na razie błogosławione oblicze Świętego Antoniego spowijała znów chmura przepędzona na krótko promykiem słonecznej radości. Ciężka to była chmura, czarna. Majestat świętego miał licznych dworzan— zimno, brud, chorobę, ciemnotę, nędzę; potężni to magnaci, a najmożniejszy ten wymieniony na ostatnim miejscu. Ludzie mieleni i przemielani w straszliwym młynie (nie tym bajecznym, co starców odmieniał w młodzież) znajdowali się wokół. Drżeli na każdym rogu, wychodzili z każdej sieni, wyglądali z każdego okna, przemykali trwożliwie odziani w podszyte wiatrem szmaty i łachmany. Ci ludzie przeszli przez młyn, co z młodzieży czyni starców. Dzieci miały zgrzybiałe twarze i poważne glosy, a na ich twarzach i na twarzach ludzi dorosłych, i w każdej zmarszczce albo bruździe dziadów powtarzał się i wracał ustawicznie jeden znak: GŁÓD. Był wszędzie, wszędzie władał. Głód wyglądał z wysokich domów pod postacią nędznej odzieży, co schła na żerdziach i sznurach. Głód patrzył z okien, gdzie wytłuczone szyby zastąpiono szmatami, słomą, deszczułkami i papierem. Głód wolał z każdej szczapy powiększającej szczupły stos napiłowany przez tracza. Głód zerkał z nie dymiących kominów i z ulicznego bruku, na którym pośród śmieci nie było resztek jedzenia. Głód był wypisany na półkach piekarni, gdzie leżało niewiele małych bochenków bardzo lichego chleba, i w jatce wystawiającej na sprzedaż cienkie kiełbaski z mięsa zdechłych psów. Kości głodu chrzęściły pośród kasztanów pieczonych w przenośnym piekarniku. Głód skwierczał na patelniach, gdzie w kilku kroplach starej oliwy smażyły się ziemniaki za parę groszy. Wszystko dokoła godziło się z głodem, wszystko doń pasowało. Wąska, kręta uliczka pełna śmieci i smrodu łączyła się z siecią innych równie wąskich i krętych uliczek. Wszystkie były zaludnione przez motłoch w łachmanach i szlafmycach, wszystkie cuchnęły łachmanami i szlafmycami, wszystkie roiły się tłumem żywych istot o posępnym i chorowitym wyglądzie. Ale w upiornej atmosferze czuć było myśli dzikiego zwierza, co do ostatka wierzy, że może wyrwać się z matni. Pośród zapadłych, wygłodniałych oczu nie brakowało takich, co płoną żywym ogniem. Nie brakowało także zaciśniętych warg pobielałych ód słów, które powstrzymują, nie brakowało czół pomarszczonych jak szubieniczne sznury od rozważań o stryczku, na którym można zawisnąć albo innych wieszać. Szyldy wiszące nad niemal wszystkimi warsztatami czy sklepami stanowiły posępne ilustracje NĘDZY. Rzeźnik i masarz malowali najnędzniejsze ochłapy mięsa, piekarz tylko małe i liche bochenki chleba. Wyobrażeni nad winiarnią mężczyźni pijący wokół stołu pochylali się nad skąpymi miarkami wina albo piwa i zdawali się szeptać między sobą tajemniczo. Nic nie wyobrażało stanu kwitnącego z wyjątkiem narzędzi i broni, ale noże i siekiery płatnerza były połyskliwe i ostre, młoty kowala — ciężkie, a broń palna rusznikarza sprawiała naprawdę mordercze wrażenie. Krzywe kamienie bruku obfitującego w niewielkie zbiorniki błota i wody nie przechodziły w chodnik, lecz sięgały sieni domów. Rynsztok (który pominięto wyżej) biegł środkiem ulicy, ale woda płynęła nim jedynie po ulewnych deszczach i wtedy często wdzierała się do domów. Wzdłuż ulic w znacznych odstępach znajdowały się stare latarnie. Wieczorami latarnik opuszczał je, by zapalić, następnie zaś windował znowu przy pomocy liny i bloku. Wówczas liche knoty migotały mgliście i blado niby światła okrętu na morzu. Nie brak prawdy w tym porównaniu, bo Święty Antoni był jak zbłąkany okręt, którego załodze grozi niebezpieczeństwo burzy. Zamieszkujące tę dzielnicę strachy na wróble — głodne i bezczynne — od dawna przyglądały się pracy latarnika i stopniowo dojrzewał w nich pomysł udoskonalenia jego metod. Przychodziło im do głowy, że lampy można zastąpić ludźmi, których będzie się windować w górę przy pomocy bloku i liny, by świecili nad nędzą swoich bliźnich. Atoli czas ów nie nadszedł jeszcze. Rajskie ptaki odziane w barwne pióra i
16
wywodzące słodkie trele nie słyszały i nie widziały ostrzeżeń, toteż wszystkie wiatry, co dęły nad Francją, szarpały ludzkie łachmany. Winiarnia zajmowała sklep narożny i prezentowała się znacznie lepiej niż inne pobliskie przedsiębiorstwa, a jej właściciel ubrany w żółtą kamizelkę i zielone spodnie do kolan stał w progu i przyglądał się zbiegowisku z racji rozlanego wina. — Nie moja strata — mruknął wreszcie. — Zawinili ludzie dostawcy. Przywiozą drugą beczkę. W tej chwili spostrzegł wysokiego żartownisia piszącego swój żart na ścianie i zawołał pod jego adresem: — Hej, Gaspard! Co tam wyrabiasz? Drab wskazał napis i, jak to się często zdarza żartownisiom, zrobił wielce znaczącą minę, lecz spudłował kompletnie, co również zdarza się często żartownisiom. — No i co? Uciekłeś ze szpitala wariatów? — burknął szynkarz i szybko przeciąwszy jezdnię zamazał dowcip garścią błota. — Co za sens paskudzić mury przy publicznej drodze? Powiedz no, nie znasz lepszych miejsc, w których warto wypisywać takie słowa? Opuścił rękę (tę nie umazaną błotem) i przypadkiem lub rozmyślnie położył dłoń na sercu żartownisia, który zwinnie wyskoczył w górę i zrzuciwszy wierzgnięciem jeden chodak stanął w tanecznej pozie z owym chodakiem w ręku. Wyglądał w tej chwili na niebezpiecznego żartownisia o nienasyconym, można by rzec, wilczym apetycie. — No dobrze, dobrze — skarcił go szynkarz. — Włóż trzewik i daj spokój przedstawieniu. A wino nazywaj winem. Rozumiesz? Udzieliwszy tej rady wytarł zabłoconą rękę o ubranie żartownisia (co było sprawiedliwe, bo ubrudził się z jego winy), po czym przeciął znów jezdnię i zniknął za drzwiami winiarni. Szynkarz ów był trzydziestoletnim mężczyzną o byczym karku, marsowej minie i niewątpliwie ognistym temperamencie, bo mimo chłodu surdut zarzucił tylko na ramiona. Rękawy koszuli miał podwinięte, a krzepkie śniade ręce obnażone do łokci. Na głowie nie nosił też niczego prócz z lekka falujących, krótko przystrzyżonych ciemnych włosów. Był brunetem o ciemnej cerze, a oczy miał duże, wyraziste i rozstawione szeroko jak u ludzi śmiałych. Sprawiał wrażenie prawdziwego mężczyzny o pogodnym, lecz stanowczym usposobieniu, człowieka silnej woli, świadomego swoich celów, człowieka, którego niebezpiecznie spotkać, gdy biegnie przesmykiem między przepaściami, bo nic nie potrafi zawrócić go z drogi. Madame Defarge, żona szynkarza, siedziała w winiarni za ladą, kiedy jej mąż wrócił z ulicy. Była to tęga kobieta mniej więcej w wieku męża. Miała bystre oczy, które rzadko zdawały się patrzeć na cokolwiek, duże dłonie, wiele pierścionków na palcach, stanowczą twarz o grubych rysach i nadzwyczaj opanowane maniery. Madame Defarge była wrażliwa na chłód, otulała się więc futrem, a głowę okręcała kilkoma jaskrawymi szalami, nie tak jednak dokładnie, by zasłonić duże kolczyki. Przed nią leżała robota na drutach, opuszczona chwilowo, gdyż Madame Defarge czyściła zęby wykałaczką. Była całkowicie pochłonięta tą czynnością i prawy łokieć podtrzymywała lewą dłonią. Nie odezwała się, kiedy ujrzała przed sobą małżonka i władcę, tylko zakasłała dyskretnie i odrobinę szerzej rozchyliła powieki o gęstych czarnych rzęsach. Ta kombinacja sygnałów miała oznaczać, że Monsieur Defarge powinien rozejrzeć się po sali, bo podczas jego nieobecności klientela powiększyła się o kogoś obcego. Posłuszny szynkarz powiódł dokoła wzrokiem i w kąciku spostrzegł starszawego dżentelmena, który dotrzymywał, kompanii młodej pannie. W winiarni nie brakło innych gościł, dwaj grali W karty, dwaj inni w domino, trzej stali przed ladą i bez pośpiechu sączyli skąpe miarki wina. Monsieur Defarge wszedł za ladę i w tym momencie zauważył, że starszawy dżentelmen spojrzał na młodą pannę z taką miną, jak gdyby chciał powiedzieć: — Oto nasz człowiek.
17
— A cóż, u diabła, wy tutaj robicie? — mruknął do siebie Monsieur Defarge.—Nie znam was. Udawał jednak, że nie dostrzega obcej pary, i przyłączył się do rozmowy trzech klientów popijających przy ladzie. — Co słychać, Jakubie? — zagadnął jeden z nich szynkarza. — Rozlane wino wychłeptane? - Do ostatniej kropelki, Jakubie, Słysząc tę wymianę imion Madame Defarge, która nadal czyściła zęby wykałaczką, po raz drugi zakasłała dyskretnie i odrobinę szerzej rozchyliła powieki. — Rzadko się zdarza— podjął drugi klient zwracając się również do Defarge'a — by takie bydło zaznało smaku wina albo czegośkolwiek z wyjątkiem razowego chleba i śmierci. Prawda, Jakubie? — Prawda, Jakubie — powtórzył gospodarz. Madame Defarge troskliwie wykłuwala zęby, lecz po drugiej wymianie imion znowu zakasłała dyskretnie i odrobinę szerzej rozchyliła powieki. Trzeci z klientów odstawił pusty kubek i powiedział z kolei, co miał do powiedzenia: — Hm, tym gorzej! Bydło ma zawsze w ustach gorzki smak niesłodki pędzi żywot. Może nie mam racji, Jakubie? —Masz rację, Jakubie — padła odpowiedź twierdząca. W chwili kiedy Madame Defarge odkładała wykałaczkę, trzecia wymiana imion skłoniła ją do zupełnego otwarcia oczu i poruszenia się na krześle, aż spódnice zaszeleściły. — Bodaj to licho! Zapomniałem — mruknął Monsieur Defarge. — Panowie, moja żona.. Trzej klienci zdjęli kapelusze i zamaszyście ukłonili się małżonce gospodarza, ta zaś odpowiedziała lekkim pochyleniem głowy i wymownym spojrzeniem. Następnie od niechcenia przebiegła wzrokiem salkę, ujęła w, ręce robotę na drutach i poświęciła się jej z wielkim skupieniem i spokojem ducha. — Żegnam panów. Moje uszanowanie — powiedział szynkarz nie odrywając wzroku od żony. — Urządzony po kawalersku pokój, o który dopytywali panowie, kiedy stąd wychodziłem, można obejrzeć w każdej chwili. Znajduje się na piątym piętrze, a drzwi na klatkę schodową są po lewej stronie podwórka, o, tutaj —dodał wskazując kierunek ręką — tuż obok okna mojego zakładu. Ach, prawda! Teraz sobie przypominam. Jeden z panów był tam już w swoim czasie, może więc wskazać drogę. Moje uszanowanie. Żegnam panów. Klienci zapłacili za wino i bez pośpiechu wyszli z winiarni. Defarge przyglądał się bacznie żonie i jej robocie na drutach, gdy nieznany starszy pan opuścił swój kącik i poprosił gospodarza o kilka głów na osobności. — Z milą chęcią, łaskawy panie— odparł szynkarz i spokojnie powiódł go kilka kroków w stronę, drzwi. Rozmowa była krótka, lecz niewątpliwie bardzo rzeczowa. Już po pierwszych słowach gospodarz wyprostował się i począł słuchać ze skupieniem. Nim upłynęła minuta, twierdząco skinął głową i wyszedł na ulicę, a starszy dżentelmen wezwał gestem młodą pannę i wraz z nią pospieszył śladem gospodarza. Pani Defarge zwinnie poruszała drutami. Czoło miała zmarszczone i wzrok opuszczony. Zdawała się nie widzieć nikogo i niczego. Opuściwszy winiarnię pan Jarvis Lorry i panna Manette spotkali się z gospodarzem przy drzwiach, które tak niedawno wskazywał trzem swoim klientom. Z małego cuchnącego podwórka wiodły one na klatkę schodową wspólną dla kilku wysokich kamienic zamieszkałych przez znaczną liczbę, lokatorów. W mrocznej, brukowanej cegłami sieni u stóp brudnych ceglanych stopni Monsieur Defarge przykląkł na jedno kolano i podniósł do ust dłoń córki dawnego pana. Był to pokłon uniżony, lecz oddany bez uniżoności, a co więcej, w ciągu kilku sekund Monsieur Defarge zmienił się uderzająco. Przestał się uśmiechać i straciwszy pozory dobrotliwej pogody Stał się człowiekiem tajemniczym, gniewnym, niebezpiecznym.
18
— Bardzo to wysoko i droga dosyć niewygodna. Radzę zaczynać powoli — rzucił opryskliwie pod adresem pana Lorry, gdy zaczynali wspinać się na schody. — Czy on jest sam? — szepnął pan Lorry. — Pewnie, że sam. Na Boga, a któż miałby z nim siedzieć? — odparł szynkarz równie cichym głosem. — Zawsze jest sam? — Tak. — Z własnej woli? — Z konieczności. Był sam, kiedy mnie odnaleźli i zapytali, czy chcę wziąć go do siebie i przez wzgląd na własne bezpieczeństwo trzymać język za zębami. Wtedy był sam. Tak i zostało. — Czy jest bardzo zmieniony? — Zmieniony! Defarge przystanął, aby uderzyć pięścią w ścianę dorzucając okropne przekleństwo. Żadna bezpośrednia odpowiedź nie mogłaby być bodaj w połowie tak wymowna. Panu Lorry było coraz ciężej na duchu, w miarę jak on i para jego towarzyszy wspinali się wyżej i wyżej. Podobna klatka schodowa i jej akcesoria nieodłączne w starszych i bardziej zaludnionych dzielnicach Paryża byłyby wystarczająco niemiłe nawet dzisiaj, a w owe lata stanowiły ciężką próbę dla osób nieprzywykłych i mniej zahartowanych. Wszystkie komórki w zatęchłym ulu wysokiej kamienicy (czyli izba lub izby za każdymi drzwiami wiodącymi na wspólne schody) wyrzucały na własny podest te nieczystości, których nie wylewały przez własne okna. Powstałe w ten sposób gnijące stosy odpadków mogły całkowicie skazić powietrze, gdyby nawet nie zatruwały go nieuchwytne wyziewy ubóstwa i głodu. Obydwa te plugawe źródła połączone razem były nie do zniesienia. W takiej atmosferze, jak w szybie wypełnionym brudem i zgnilizną, wiodła pod górę stroma droga. Pan Jarvis Lorry dwa razy zatrzymywał się i odpoczywał ulegając własnemu niepokojowi i wzburzeniu swej młodej towarzyszki, które wzmagało się z minuty na minutę. Obydwa te postoje miały miejsce przy zakratowanych otworach, którymi zdawały się uchodzić ostatnie resztki nieskażonego powietrza, napływać zaś — cuchnące wyziewy podwórka. Przez zardzewiałe żelazne pręty czuło się raczej, niż widziało, obrzydliwe okolice domu i zdawać się mogło, iż nic bliższego i niższego niż. bliźniacze wieżyce Katedry Panny Marii nie zapowiada zdrowego życia i możliwości oddechu pełną piersią. Na koniec wędrowcy znaleźli się, na szczycie schodów i przystanęli po raz trzeci. Wyżej ciągnęło się jeszcze jedno piętro stopni, węższych i bardziej stromych, wiodących na poddasze. Właściciel winiarni, który dotychczas szedł zawsze nieco na przedzie i po stronie pana Lorry, jak gdyby obawiał się pytań młodej damy, przystanął tutaj i znalazł klucz w kieszeni zarzuconego na ramiona surduta. — Co to znaczy, przyjacielu? — zapytał zdziwiony pan Lorry. — Czy drzwi są tam zamknięte? — Aha — odburknął posępnie Monsieur Defarge. — Zamknięte. — Czy uważa pan za konieczne trzymać w odosobnieniu tego nieszczęsnego człowieka? — Uważam za konieczne przekręcać klucz w zamku — szepnął szynkarz do ucha starszemu panu i zrobił jeszcze bardziej ponurą minę. — Dlaczego? — Dlaczego? Bo tak długo żył pod kluczem, że przeraziłby się... oszalał... poszarpał się na sztuki... Nie wiem, co by sobie zrobił, gdyby drzwi zostały otwarte. — Czy to możliwe? — zdumiał się pan Lorry. — Czy to możliwe? — powtórzył z goryczą Defarge. — Tak. Na pięknym świecie żyjemy, skoro t o jest możliwe i możliwe są inne podobne rzeczy, Ba! Nie tylko są możliwe, ale robi się je. Robi! Rozumie pan? Co dnia, pod tym niebem. Niech żyje Szatan! No, idziemy.
19
Cały ów dialog został przeprowadzony szeptem, by ani jedno słówko nie dosięgło uszu młodej damy. Mimo to jednak dziewczyna drżała ze wzruszenia, a jej twarz wyrażała tyle obaw, niepokojów i grozy, że pan Lorry uważał za wskazane skierować pod jej adresem kilka słów otuchy. — Odwagi, panno Manette, odwagi. Przecież załatwiamy interes. Jeszcze chwila, a najgorsze będzie za nami. Wystarczy otworzyć drzwi izdebki na poddaszu i wszystko minie. Później zacznie się szczęście, spokój ukojenia,; wszystko, najlepsze, co pani mu zaofiaruję. Może nasz zacny przyjaciel podtrzyma panią z drugiej strony. O, tak, Defarge, W porządku. No, idziemy. Załatwiamy interes, panno Manette. Tylko interes. Wspinali się pod górę wolno i cicho, a że schodki były niedługie, rychło sięgnęli ich szczytu. Tam, za ostrym zakrętem, ujrzeli nagle trzech mężczyzn, którzy schyleni, zbici w ciasną grupkę stali opodal zamkniętych drzwi i ciekawie zaglądali do izby przez jakieś szpary czy szczeliny. Na dźwięk bliskich kroków wszyscy wyprostowali się i odwrócili. Okazało się wówczas, że są trzema Jakubami, co niedawno pili wino w szynku. — Tak zaskoczyła mnie wizyta państwa, że na śmierć o nich zapomniałem — wyjaśnił sytuację Monsieur Defarge. — Moi drodzy, zostawcie nas samych. Mamy tu ważną sprawę do załatwienia. Jakubowie wyminęli nowo przybyłych i bez słowa zsunęli się kolejno po stromych schodach. Ponieważ na poddaszu nie było innych drzwi, a Defarge zbliżył się do tych, od których przed chwilą odeszli trzej mężczyźni, pan Lorry spytał szeptem, lecz w tonie rozdrażnienia: — Wystawia pan na pokaz doktora Manette? — Pokazuję go w sposób, jaki pan dopiero co widział, i to tylko niewielu wybranym. — Czy to wskazane? — Wydaje mi się, że wskazane. — Co to za „wybrani" i jak ich pan wybiera? — Wybieram prawdziwych ludzi noszących moje imię... Mnie wołają Jakub, proszę łaskawego pana. Myślę, że niejednemu na dobre wyjdzie taki widok. Na razie starczy. Pan jest Anglikiem. Nie rozumie pan tego. Proszę zaczekać chwilę, jeżeli łaska. Rozkazującym gestem powstrzymał towarzyszy, nachylił się i przez otwór w ścianie zajrzał do izby. Następnie Wyprostował się i trzykrotnie uderzył pięścią w drzwi, po ta jedynie, by narobić hałasu. Niewątpliwie w tym samym celu kilka razy przeciągnął kluczem po futrynie, zanim z chrzęstem wsunął go w zamek i przekręcił najgłośniej, jak to było możliwe. Drzwi otworzyły się powoli do wnętrza iżby, a Monsieur Defarge zajrzał do środka i coś powiedział, na co zabrzmiał głos stłumiony i słaby. Gały dialog trwał bardzo krótko, jak gdyby strony wymieniały tylko jednosylabowe słowa. Potem Defarge obejrzał się przez ramię i skinął na czekających. Pan Lorry otoczył ramieniem kibić dziewczyny i podtrzymał ją mocno, gdyż zorientował się, że słabnie. — To... to... po prostu... interes... — wyjąkał, chociaż po policzkach spływały mu krople nie pasujące zgoła do człowieka interesu. — Wejdźmy już... wejdźmy... — Boję się — szepnęła rozdygotana dziewczyna. — Czego? — Jego. Własnego ojca. Przywiedziony do ostateczności stanem nerwów młodej damy i przyzywającymi gestami przewodnika, pan Lorry zarzucił na szyję ramię, które dotychczas ujmował, podniósł półprzytomną dziewczynę i wraz z nią wkroczył do pokoju, gdzie posadził ją na stołku, niemal we drzwiach. Panna Manette skuliła się i mocno przywarła do opiekuna. Defarge wziął znów do ręki klucz, zatrzasnął drzwi, zamknął je od wewnętrznej strony, wyjął klucz i stanął trzymając go w ręku. Wszystko to uczynił bez pośpiechu i przy akompaniamencie donośnego szczękania i brzęku. Wreszcie mierzonym krokiem pomaszerował w głąb izby pod małe okienko, aby zatrzymać się tam i nachylić.
20
Na poddaszu przeznaczonym początkowo na skład drewna opałowego i rozmaitych rupieci panował posępny mrok, gdyż okno było właściwie otworem w szczycie dachu wyposażonym w blok do windowania ciężarów wprost z ulicy. Było nie oszklone i otwierało się pośrodku, jak dwuskrzydłowe drzwi we francuskich domach. Dla ochrony od zimna jedna połowa była zamknięta, druga uchylona nieznacznie, skutkiem czego do wnętrza przenikało tak mało światła, że po wejściu nic tam nie było widać. Tylko długie przyzwyczajenie mogło pozwolić na wykonywanie w podobnych ciemnościach pracy wymagającej jakiej takiej dokładności. A przecież ktoś pracował na tym strychu, bo siwowłosy mężczyzna zwrócony plecami do drzwi a twarzą w stronę okna (pod którym stał teraz i przyglądał mu się Monsieur Defarge) siedział na niskiej ławie pochylony do przodu i bardzo zajęty robieniem trzewika. ROZDZIAŁ VI SZEWC — Dzień dobry — odezwał się Defarge spoglądając z góry na białą głowę pochyloną nad warsztatem szewskim. Głowa uniosła się na moment i słaby, jak gdyby bardzo daleki głos odpowiedział na powitanie: — Dzień dobry. — Jak widzę, wciąż pan ciężko pracuje. Po długiej chwili głowa uniosła się znowu, a głos wyszeptał: — Ta-ak... Pracuję. Tym razem zapadłe, mgliste oczy spojrzały na szynkarza, nim twarz schyliła się ponownie. Ów głos budził litość i grozę, był bowiem słaby, lecz nie fizycznym osłabieniem, choć niewątpliwie zamknięcie i nędzny wikt zrobiły swoje. Głuchy ton mowy wskazywał, iż jej słabość przypisać należy samotności i długoletniemu nieużywaniu, gdyż brzmiała ona jak gdyby echem dźwięków, które zamilkły już dawno, bardzo dawno. Mowa ta utraciła pełnię życia i melodię ludzkiego głosu, a wywierała wrażenie podobne do wyblakłej plamy pozostałej na miejscu wyraźnej niegdyś i pięknej barwy. Można było sądzić, że zapadła głęboko i odzywa się spod ziemi, że należy do istoty pognębionej i nieszczęśliwej. W zbliżony sposób wędrowiec zabłąkany na pustyni mógłby wspominać dom i bliskich, zanim położy się, by skonać. Przez kilka minut starzec pracował w milczeniu, potem znów uniósł mętne, zapadłe oczy. Nie było w nich zainteresowania ni ciekawości, tylko tępe zdziwienie, że miejsce, na którym stal przed chwilą jedyny widoczny gość, nie opustoszało dotychczas. — Chciałbym — podjął Monsieur Defarge nie odrywając wzroku od szewca — chciałbym wpuścić trochę światła. Czy zniesie pan blask? Starzec odłożył młotek. Spojrzał na podłogę — najprzód w prawo, potem w lewo — wreszcie zmierzył wzrokiem szynkarza. Minę miał półprzytomną, otępiałą. — Co pan powiada? — Pytałem, czy pan zniesie blask? — Muszę znieść, jeżeli trzeba — odpowiedział szewc z ledwie dosłyszalnym akcentem na pierwszym wyrazie zdania. Uchylona połowa okiennicy otwarła się nieco szerzej. Na poddasze wtargnął złocisty promień dziennego światła ukazując wyraźnie starca, który przerwał pracę i zastygł bez ruchu z nie dokończonym trzewikiem na kolanach. Kilka prostych narzędzi skrawków rozmaitej skóry leżało na polepie u jego stóp i przed nim na ławie. Szewc miał, białą brodę — zmierzwioną, lecz niezbyt długą — wynędzniałą twarz i dziwnie jasne oczy. Przy ząklęsłej chudej twarzy oczy te mogłyby pozornie wydawać się duże. Ale naprawdę były duże, a pod ciemnymi jeszcze brwiami i spadającymi na czoło siwymi kosmykami sprawiały wrażenie nadnaturalnie wielkich. Żółta koszula była w strzępach, a jej rozpięty kołnierz odsłaniał zwiędłą, bezbarwną skórę. Człowiek, jego stary płócienny
21
Spencer, rozciągnięte pończochy i inne niechlujne części podartej garderoby — wszystko to przez długie lata nie miało bezpośredniej styczności ze światłem, toteż wyblakło do nieokreślonej pergaminowej barwy i utworzyło jak gdyby jedną całość. Starzec podniósł rękę, by osłonić oczy przed blaskiem, i w świetle dnia nawet kości jego dłoni wydały się przeźroczyste. Siedział bez ruchu nad nie dokończoną robotą. Ilekroć zwracał spojrzenie na pochylonego nad sobą szynkarza, zerkał wprzód ha podłogę po prawej i lewej stronie. Ilekroć próbował odpowiedzieć na pytanie, rozglądał się w podobny sposób i urywał w pół słowa, jak gdyby nie kojarzył dźwięku z miejscem lub zapominał końca rozpoczętego — Skończy pan dzisiaj trzewiki? — zapytał Defarge dając panu Lorry znak, aby się zbliżył. — Co pan powiada? — Pytam, czy skończy pan dziś trzewiki? — Może i skończę... Chyba tak... Nie wiem... — Pytanie przypomniało mii widać rozpoczętą robotę, bo szybko pochylił się nad warsztatem. Pan Lorry zostawił przy drzwiach swoją towarzyszkę, cicho postąpił naprzód i zatrzymał się u boku szynkarza. Po dwóch lub trzech minutach starzec uniósł znów wzrok i spojrzał na nową osobę. Twarz jego nie wyraziła zainteresowania ani zdziwienia, lecz drżąca ręka powędrowała na moment do ust zdradzając, że wargi i paznokcie mają ten sam ołowianoszary kolor. Potem dłoń opadła i głowa pochyliła się nad warsztatem. — Ma pan gościa — oznajimł rzeczowo Defarge. — Co pan powiada? — Przyszedł ktoś w odwiedziny. Widzi pan? Starzec znów uniósł wzrok nie przerywając pracy. Milczał. — Proszę posłuchać — ciągnął szynkarz. — Ten pan zna się na szewskiej robocie. Potrafi ocenić bucik zrobiony jak należy. Proszę mu podać trzewik. Pan będzie łaskaw wziąć — dodał zwracając się do pana Lorry, który z wahaniem ujął w rękę nie dokończony trzewik. — Proszę powiedzieć temu panu, jaki to rodzaj obuwia i jak się szewc nazywa. Zapadła długa cisza. — Nie pamiętam, o co pan pytał — wyszeptał wreszcie starzec. — Co pan powiadaj — Prosiłem, żeby pan wytłumaczył swojemu gościowi, jaki to rodzaj obuwia. — Damski trzewik spacerowy przeznaczony dla młodej osoby. jest według ostatniej mody. Ja tej mody nigdy nie widziałem, ale miałem w ręku wzór. — Z przelotnym wyrazem zadowolenia zerknął na swoje dzieło. — A jak się szewc nazywa? — podjął Monsieur Defarge. starzec nie miał teraz roboty, by więc. zająć ręce, wkładał zaciśniętą prawą pięść w zagłębienie lewej dłoni, następnie robił to odwrotnie, następnie przeczesywał palcami zmierzwioną brodę i tak raz po raz w nieodmiennym porządku i bez najmniejszej nawet przerwy. Wyzwolenie go z otępienia, w jakie popadał zawsze, gdy próbował mówić, było zadaniem równie trudnym, jak ocucenie chorego z omdlenia lub powstrzymanie ducha szybko umierającego człowieka w nadziei wydobycia zeń jakichś rewelacji. — Czy pan pytał, jak się nazywam? — odezwał się wreszcie. — Naturalnie, że pytałem. — Sto Pięć. Wieża Północna. — Tylko tyle? — Sto Pięć. Wieża Północna — powtórzył i z podobnym do jęku westchnieniem pochylił się znów nad warsztatem. — Nie jest pan szewcem z zawodu? — zaryzykował po chwili pan Lorry. Starzec spojrzał błagalnie na szynkarza, jak gdyby pragnął przekazać mu trud odpowiedzi, zorientował się jednak, że nie może liczyć na pomoc, zwrócił więc znowu twarz w stronę natrętnego gościa, lecz po drodze trwożliwie utkwił wzrok w polepie. — Szewcem z zawodu... — powtórzył głucho. — Nie. Nie byłem szewcem z zawodu... Wyuczyłem się... hm... tutaj... Sam się wyuczyłem. Prosiłem o to...
22
Znowu popadł w otępienie i jął przekładać szybko prawą pięść do lewej i odwrotnie. Po kilku minutach zwrócił znów wzrok w kierunku pana Lorry i podjął takim tonem, jak człowiek przebudzony nagle ze snu i wracający do tematu rozmowy z minionego wieczora: — Miałem wiele trudności. Długo mimałem prosić, by wolno mi się było uczyć. Na koniec dostałem pozwolenie. Od tego czasu szyję buty. Wyciągnął rękę, aby odebrać trzewik gościowi, ów zaś powiedział mierząc go bystrym spojrzeniem: — Monsieur Manette, czy wcale mnie pan nie pamięta? Starzec upuścił trzewik, znieruchomiał, zapatrzył się w twarz pana Lorry. — Monsieur Manette — podjął ten ostatni kładąc dłoń na ramieniu szynkarza — czy wcale nie pamięta pan tego człowieka? Proszę na niego spojrzeć. Proszę na mnie popatrzyć. Czy w myślach pańskich nie wracają do życia dawne czasy, dawne interesy, dawny bankier i dawny sługa? Długoletni więzień siedział bez ruchu przenosząc spojrzenie z dawnego bankiera na dawnego sługę, a na jego twarzy, jak gdyby spowitej w czarne, mroczne chmury, utorował sobie drogę od lat tam zatarty wyraz zrozumienia i inteligencji. Wyraz ten pojawił się, osłabł, zniknął, lecz niewątpliwie zajaśniał przelotnie i znalazł wierne odbicie w młodej i urodziwej twarzy dziewczyny, co lękliwie przesunęła się wzdłuż ściany i stała teraz na miejscu, z którego mogła widzieć starca. Zrazu podniosła dłonie gestem trwożnego współczucia albo nawet odrazy, jak gdyby chciała odsunąć żałosną zjawę, odciąć się od jej widoku, następnie jednak wyciągnęła dłonie i widać było, że płonie pragnieniem, by tę widmową głowę przytulić do gorących młodych piersi i miłością przywołać ją do życia i nadziei. Wyraz, co gościł przez moment na obliczu szewca, został powtórzony na drugiej młodej i piękniejszej twarzy tak dokładnie, jak gdyby był ruchomym światłem wędrującym od ojca do córki. Mroki rychło spowiły znowu ojca, który z coraz mniejszą uwagą patrzył na dwóch natrętów, aby wreszcie odwrócić wzrok, rozejrzeć się dokoła na poprzednią modłę i podniósłszy trzewik z polepy zabrać się do roboty. — Poznał go pan, Monsieur? — zapytał szeptem Defarge. — Tak. Nie zaraz. Z początku wydawało mi się, że to zadanie ponad siły. Ale później przez chwilę widziałem twarz tak dobrze znaną przed laty. Ciszej. Cofnijmy się trochę. Ciszej. Panna Manette oderwała się od ściany strychu i podeszła do ławy, na której siedział jej ojciec. Było coś potwornego w jego nieświadomości, że obok znajduje się ktoś, kto może wyciągnąć rękę i dotknąć pochylonych nad robotą ramion. Nikt nie odzywał się słowem. Żaden dźwięk nie zakłócał ciszy. Ona stała za nim niby duch. On był zajęty jedynie trzewikiem. Tak się jednak złożyło, że niebawem musiał zastąpić nożem szewskim jakieś narzędzie, które trzymał w ręku. Nóż leżał wprawdzie po przeciwnej stronie ławy i szewc podniósł go bez przeszkód, lecz pochylając się znów nad robotą złowił wzrokiem rąbek damskiej spódnicy. Powoli uniósł spojrzenie i zobaczył twarz dziewczyny. Dwaj widzowie ruszyli naprzód, lecz panna Manette powstrzymała ich gestem ręki. Nie obawiała się, że ojciec uderzy ją nożem, chociaż pan Lorry i Defarge lękali się takiego właśnie odruchu. Starzec wpatrywał się w dziewczynę wystraszonym wzrokiem i po niejakim czasie zaczął bezdźwięcznie poruszać wargami. Oddychał szybko, głęboko. Widać było, że nie może dobyć z siebie głosu. — Co... Co to? — wyjąkał wreszcie zdławionym szeptem. Strumienie łez spływały po dziewczęcej twarzy. Panna Manette podniosła do ust obie dłonie i posłała starcowi pocałunek, a następnie przytuliła je do piersi, jak gdyby składała tam białą, skołataną głowę. — Nie jesteś chyba córką klucznika? — Nie — odpowiedziała westchnieniem. — Ktoś ty?
23
Dziewczyna nie ufała jeszcze tonowi swojego głosu, bez słowa więc usiadła na ławie obok ojca. Cofnął się, ale ona położyła mu dłoń na ręce. Dziwny, dobrze widoczny dreszcz wstrząsnął całym jego ciałem. Doktor Manette spokojnie odłożył nóż i usiadł sztywno zapatrzony w osobliwego gościa. Potem wolno, ostrożnie wysunął rękę i dotknął złocistych długich loków córki pospiesznie odgarniętych na ramiona. Przez chwilę przyglądał się tym włosom, lecz nagle popadł znów w otępienie i z głębokim westchnieniem wrócił do przerwanej pracy. Ale zainteresowanie trzewikiem nie trwało długo. Dziewczyna położyła mu dłoń na ramieniu. On zerknął kilkakrotnie na tę dłoń, jak gdyby chciał się upewnić, że nie jest złudzeniem. Następnie przestał pracować, sięgnął do swojej szyi i zdjął poczerniały sznurek z przyczepionym do niego zwiniętym skrawkiem szmaty. Troskliwie rozwinął tę paczuszkę na kolanie i wydobył ze środka pukiel włosów, a właściwie dwa lub trzy długie złociste włosy, które niegdyś owinął był dokoła palca. Potem jeszcze raz ujął w rękę loki córki i przypatrzył się im bardzo uważnie. — Takie same — szepnął. — Czy to możliwe? Kiedy to wszystko było? Jak się stało? Na jego twarz powrócił wyraz skupienia i zrozumienia i starzec się, że podobny wyraz rozjaśnia również twarz dziewczyny. Ujął ją za ramiona, odwrócił w stronę światła i począł bacznie obserwować.— Tamtego wieczora — szeptał — kiedy wezwano mnie do chorego, ona położyła mi głowę na ramieniu. Bała się czegoś, chociaż ja nie miałem złych przeczuć. Potem kiedy przywieziono mnie do Wieży Północnej, strażnicy znaleźli te włosy na moim rękawie. „Zostawcie je — powiedziałem. — Nie pomogą mi nigdy w ucieczce cielesnej, lecz mogą być przydatne przy duchowej". To moje słowa. Pamiętam je dokładnie. Przed rozpoczęciem tej tyrady starzec długo poruszał niemymi wargami, skoro jednak znalazł słowa, dawał im upust płynnie, chociaż cicho i powoli. — Jak to się stało? — zawołał nagle. — Czy tam byłaś ty? Gwałtownie zwrócił się w stronę dziewczyny. Dwaj świadkowie drgnęli i znów ruszyli naprzód. Ale ona siedziała bez ruchu i powiedziała tylko spokojnym, stłumionym głosem: — Błagam was, dobrzy panowie, nie zbliżajcie się do nas, nie mówcie nic, stójcie na miejscu. — Na Boga! — krzyknął doktor Manette. — Czyj to był głos? Uwolnił ramiona córki i podniósłszy ręce począł szarpać nerwowo swoje siwe włosy. Po chwili ręce mu opadły i wzburzenie minęło, jak mija wszystko na świecie. Ale szewc nie myślał już o nie dokończonym trzewiku. Zawinął włosy w strzęp starego łachmana i próbował założyć sznurek na szyję. Przez cały czas jednak spoglądał spod oka na córkę i smutno kiwał głową. — Nie, nie, nie! — mamrotał do siebie. — Jesteś zbyt młoda, zbyt kwitnąca. To niemożliwe. Spójrz, jak wygląda więzień. Ona nie znała tych rąk ani tej twarzy. Ona nie słyszała nigdy tego głosu. Nie, nie! Była ona i był on, przed wiekami, nim rozpoczęły się powolne lata Wieży Północnej. Jak ciebie zowią, dobry aniele? Radośnie witając mniej głuchy głos i spokojniejsze zachowanie ojca panna Manette padła przed nim na kolana i wsparła o jego piersi błagalnie złożone dłonie. — O, panie — zawołała. — Innym razem usłyszysz moje imię, dowiesz się, kto był moją matką, kto ojcem i czemu nie poznałam nigdy tragicznej historii rodziców. Niczego nie wolno mi rzec ci dzisiaj ani tutaj. Dzisiaj i tutaj mogę powiedzieć tyko jedno: błagam i zaklinam, abyś zechciał dotknąć mnie i pobłogosławić. Ach, ucałuj mnie, ucałuj, drogi, najdroższy! Chłodna biel włosów starca połączyła się z promiennym złotem loków dziewczyny, które rozgrzały i rozjaśniły jego głowę, jak gdyby spłynęło na nią światło wolności. — Jeżeli słyszysz w moich słowach... — ciągnęła młoda dama. — Nie wiem, czy jest tak istotnie, lecz mam nadzieję, że się nie mylę... Jeżeli słyszysz w moich słowach brzmienie podobne do innego głosu, co niegdyś dźwięczał w twoich uszach na kształt słodkiej muzyki, opłakuj tamten głos, opłakuj! Jeżeli gładząc moje włosy dotykasz czegoś, co przywodzi ci na
24
myśl ukochaną głowę, która spoczywała na twej piersi, kiedy byłeś młody i wolny, opłakuj tamtą głowę, opłakuj! Jeżeli mówiąc o czekającym na nas domu, gdzie będę ci służyła wiernie i serdecznie, maluję w twojej pamięci inny dom, od dawna opuszczony, za którym tęskni twoje biedne serce, opłakuj tamten dom, opłakuj! Mocniej objęła go za szyję i kołysała w ramionach niby dziecko. — O, mój najdroższy! Jeżeli powiem, że nadszedł kres twojej męki, że przybyłam tutaj, by uwolnić cię i zabrać do Anglii, gdzie czeka cię spokój i wypoczynek; jeżeli powiem to wszystko i obudzę w tobie myśli o zmarnowanym życiu i okrucieństwie, z jakim potraktowała cię nasza francuska ojczyzna, opłakuj swoje zmarnowane życie i swoją krzywdę, opłakuj! A kiedy usłyszysz wreszcie moje imię i dowiesz się, kto jest moim ojcem i kim była nieżyjąca już matka, zrozumiesz, iż winnam klęknąć przed czcigodnym ojcem i błagać go o przebaczenie za to, że nigdy nie biadałam nad jego losem po dniach całych, a nocami nie leżałam we łzach i bezsennie, gdyż miłość macierzyńska zataiła przede mną jego mękę. O, panie! Płacz nad moją matką, płacz nade mną! Dobrzy panowie! Chwała niechaj będzie Bogu! Czuję na twarzy święte łzy męczennika, a jego łkania poruszają we mnie serce. Spójrzcie! On płacze. Dzięki Bogu! Dzięki Bogu! Starzec osłabł w ramionach córki i na jej pierś opuścił głowę. Był to widok rozczulający a zarazem — gdy wspomniało się ogrom minionych krzywd i cierpień — tak groźny, że dwaj widzowie ukryli twarze w dłoniach. Podeszli do ojca i córki dopiero wówczas, gdy na poddaszu od dawna zapanowała cisza, a szlochania i szybkie oddechy doktora Manette zastąpił spokój, który nastaje po każdej burzy. Jest to niejako symbolem losów człowieka, w których nawałnica zwana życiem milknie ostatecznie w spoczynku i bezruchu. Starzec powoli osuwał się na polepę i wreszcie legł tam do cna wyczerpany, jak gdyby zapadły w letarg. Córka nie wypuszczała go z objęć i opadła z nim razem chcąc wspierać skołataną głowę na swym ramieniu, jej rozwiane włosy zakryły twarz ojca i jak firanka przesłoniły ją od światła. Pan Lorry wielekroć wytarł nos i pochylił się nad swoją towarzyszką podróży. — Sądzę — powiedziała wyciągając dłoń do starego bankiera — że nie płosząc go zbytnio można urządzić wszystko tak, abyśmy niezwłocznie opuścili Paryż? Ojca należałoby z tych drzwi wyprowadzić prosto do... — Proszę się zastanowić — przerwał jej pan Lorry — czy doktor Manette wytrzyma podróż? — Łatwiej wytrzyma podróż niż pobyt w tym, tak okropnym dlań mieście. — Dużo w tym racji — przyznał Defarge, który dotychczas klęcząc przysłuchiwał się i patrzył. — A zresztą z wielu względów Monsieur Manette powinien znaleźć się jak najprędzej za granicami Francji. Czy zamówić karetkę pocztową i konie? — To wkracza w sferę interesów — odparł pan Lorry odzyskując nagle zwykły mu chłód i opanowanie — a interesy wolę zawsze załatwiać osobiście. — Może w takim razie panowie zechcą zostawić nas tutaj — powiedziała panna Manette. — Widzą panowie, jak ojciec się uspokoił? Można bez obawy powierzyć go mojej pieczy. Nic się nie stanie. Jeżeli panowie zamkną drzwi na klucz i zabezpieczą nas od niepożądanych gości, na pewno po powrocie zastaną ojca równie spokojnym jak obecnie. W każdym razie zajmę się nim na czas nieobecności panów, a później zaraz go stąd zabierzemy. Projekt nie podobał się zrazu ani panu Lorry, ani szynkarzowi i obydwaj byli zdania, że jeden z nich winien pozostać na straży. Ponieważ jednak należało się zająć nie tylko pojazdem i końmi, lecz również niezbędnymi do wyjazdu papierami, a czas naglił, gdyż dzień zbliżał się do końca, dwaj mężczyźni podzielili między siebie zadania i spiesznie wyszli, aby się z nimi uporać. Zaczynało się ściemniać. Córka oparła głowę o twardą polepę i leżąc u boku ojca czuwała nad nim w milczeniu. Było coraz ciemniej i ciemniej, a dziwnie dobrana para spoczywała bez słowa i ruchu, póki w szczelinach ściany nie błysnęło światło.
25
Pan Lorry i Monsieur Defarge zdążyli przysposobić wszystko do drogi i przynieśli na poddasze nie tylko płaszcze podróżne i szale, lecz również chleb, zimne mięsiwo, wino i gorącą kawę. Szynkarz ustawił prowianty i latarnię na ławie warsztatowej, prócz której było w izbie tylko łóżko z siennikiem, a następnie wraz z panem Lorry dźwignął byłego więźnia i pomógł mu stanąć. Jego twarz przerażona i zdziwiona, a zarazem tępa, nie zdradzała niczego, co mogło dziać się w głowie. Czy starzec zdawał sobie sprawę z aktualnych wydarzeń? Czy zapamiętał słowa, które doń mówiono? Czy zrozumiał, że jest nareszcie wolny? Na te pytania nie zdołałby odpowiedzieć nawet najmędrszy z najmędrszych. Obecni usiłowali nawiązać z nim rozmowę, był wszakże tak oszołomiony i odpowiadał z takim trudem, że chwilowo przynajmniej postanowili zostawić go w spokoju. Mimo to doktor Manette zachowywał się nerwowo i od czasu do czasu ściskał skronie rękami, czego nigdy dotychczas nie czynił. Ale dźwięk głosu córki sprawiał mu widocznie przyjemność, bo ilekroć się odezwała, zwracał twarz w jej kierunku. Z pokorą człowieka przywykłego od lat działać pod przymusem doktor Manette zjadł i wypił, co mu podsunięto, następnie zaś wdział płaszcz, w który polecono mu się ubrać. Gdy córka brała go pod rękę, nie wzbraniał się, lecz skwapliwie ujął jej dłoń w obydwie ręce i zatrzymał w uścisku. Poczęli schodzić po stromych schodach. Monsieur Defarge z latarnią postępował pierwszy, pan Lorry zamykał pochód. Zostawili za sobą zaledwie kilka stopni, gdy starzec zatrzymał się i jął spoglądać niespokojnie na brudny sufit i poczerniałe ściany. — Pamiętasz to miejsce, ojcze? Przypominasz sobie, jak wspinałeś się pod górę? — Co powiadasz? Zanim dziewczyna zdążyła odpowiedzieć, starzec mruknął, jak gdyby ponownie usłyszał pytanie: — Czy sobie przypominam? Nie, nie pamiętam. To było bardzo dawno. Jasno z tego wynikało, że we wspomnieniach starca nie pozostało jego przeniesienie z więzienia do domu dawnego sługi. — Sto Pięć. Wieża Północna — mamrotał do siebie i rozglądając się wokół szukał niewątpliwie grubych fortecznych murów, wśród których spędził długie lata. Na podwórzu zmienił chód, jak gdyby spodziewał się wkroczyć na most zwodzony, a kiedy zamiast mostu zobaczył oczekującą na ulicy karetę, wypuścił rękę córki i raz jeszcze ścisnął własne skronie. Przed domem nie było zbiegowiska. Nikt nie wyglądał z licznych okien. Nawet żaden przygodny przechodzień nie kręcił się w pobliżu. Na ulicy była tylko jedna osoba — Madame Defarge — która wsparta o futrynę drzwi winiarni pilnie robiła na drutach i nie widziała niczego. Były więzień zajął miejsce w karecie i pozwolił córce usiąść obok siebie, lecz pana Lorry zatrzymał na stopniu pokornym zapytaniem o swoje narzędzia i nie dokończony trzewik. W tej chwili Madame Defarge zawołała pod adresem męża, że zaraz się o wszystko postara. Szybko weszła w mrok podwórka i wkrótce ukazała się znów w świetle ulicznej latarni dźwigając warsztat, narzędzia i trzewik. Potem wsparła się o futrynę drzwi i pochłonięta robotą na drutach znów nie widziała niczego. Defarge wspiął się na kozioł i zakomenderował krótko: — Do rogatki. Woźnica strzelił z bicza. Pojazd ruszył i potoczył się dalej pod ulicznymi latarniami, które przy lepszych ulicach połyskiwały jasno, a przy gorszych mętnie. Mijał oświetlone witryny sklepowe, wesołe tłumy na chodnikach, kawiarnie, otwarte drzwi teatrów, aby wreszcie zatrzymać się przy jednej z bram miasta. Z wartowni wysypali się żołnierze z latarniami. — Wasze dokumenty, podróżni!
26
— Proszę spojrzeć, panie oficerze — odezwał się Defarge, który zszedł z kozła i poważnie odprowadził na stronę komendanta warty. — To są papiery starszego pana, tego z długimi siwymi włosami. Oddano mi je razem z nim w... — zniżył głos do ledwie dosłyszalnego szeptu. Poruszyły się wojskowe latarnie i jedna z nich wraz z ramieniem w mundurowym rękawie powędrowała do wnętrza karety. Żołnierskie oczy spojrzały ciekawie na starszego pana z długimi siwymi włosami, aby nasycić się widokiem, którego nie ogląda się każdego dnia ni każdej nocy. — W porządku! Jazda! — rzucił człowiek w mundurze. — Szczęśliwej podróży! — zawtórował mu Defarge. Kareta potoczyła się znów pod blaskiem coraz rzadszych latarń i pod niezmierzonym łanem gwiazd. Cienie nocy były czarne i rozległe pod baldachimem przedwiecznych i nieruchomych świateł, tak nieraz odległych, że uczeni żywią wątpliwości, czy promienie owych gwiazd odkryły w przestrzeni naszą ziemię — znikomy punkt, na którym dzieje się coś i ktoś, cierpi. Pośród tych cieni pan Lorry zasypiał, budził się zziębnięty i znów zapadał w drzemkę. Siedząc obok odkopanego z grobu widma zastanawiał się, co ów człowiek utracił na zawsze, a co zdoła odzyskać, i raz po raz zadawał to samo urojone pytanie i oczekiwał tej samej urojonej odpowiedzi: — Czy pragniesz żyć? — Nie potrafię na to odpowiedzieć.
Księga druga Złota nić ROZDZIAŁ I PO PIĘCIU LATACH Dom Bankowy Tellsonów mieścił się w pobliżu Tempie Bar i miał staroświecki wygląd nawet w roku tysiąc siedemset osiemdziesiątym. Był bardzo ciasny, bardzo mroczny, bardzo brzydki i bardzo niewygodny. Ale staroświecczyzna ta nie ograniczała się jedynie do pozorów — miała aspekt moralny, bo współwłaściciele firmy pysznili się ciasnotą, mrokami, szpetotą i niewygodą jej pomieszczeń. Ba! Byli dumni, że ich bank posiada te cechy w stopniu najwyższym, i niewątpliwie hołdowali poglądowi, że będąc mniej odrażającym nie zasługiwałby na tak wiele szacunku. Pogląd ów nie tylko stanowił wyraz czystej wiary, lecz był zarazem orężem, który współwłaściciele firmy zwracali przeciwko lepiej urządzonym konkurentom mówiąc: „Tellsonom nie trzeba salonów. Tellsonom nie trzeba światła. Tellsonom nie trzeba upiększeń. Bez takich rzeczy nie mogą się obejść Noakes i S-ka czy bracia Snook, ale Tellsonowie, dzięki Bogu..." Każdy z współwłaścicieli wydziedziczyłby syna, gdyby ów ośmielił się napomknąć o przebudowie banku. Pod tym względem firma bardzo przypominała cały kraj, gdyż Anglia często wydziedziczała swoich synów, którzy zalecali naprawę obyczajów i ustaw od dawna już odrażających, lecz dzięki temu właśnie zasługujących na wiele szacunku. A zatem Dom Bankowy Tellsonów był szczytem triumfującej niewygody. Po wyważeniu idiotycznie opornych i przeraźliwie skrzypiących drzwi od ulicy klient spadał z kilku karkołomnych stopni i odzyskiwał zmysły w obskurnym kantorku. Stały tam dwa stare pulpity, a zgrzybiali starcy odbierali klientowi czek i sprawdzając podpisy szeleścili nim, jak gdyby wiatr szarpał owym dokumentem. Działo się to przy najbrudniejszym z okien, ustawicznie opryskiwanym strugami błota z Fleet Street i zaciemnionym nie tylko własnymi kratami, lecz również ponurym cieniem Tempie Bar. Jeżeli charakter interesów nakazywał,
27
żeby klient osobiście zetknął się z SZEFEM, umieszczano klienta w podobnej do celi śmierci klitce od podwórka, gdzie mógł swobodnie medytować nad marnościami świata, pokąd nie stanął przed nim szef z rękoma w kieszeniach i prawie niewidoczny w półmroku. Pieniądze wyjmowano lub chowano do odwiecznych, zżartych przez robactwo szuflad, których próchno przy każdym poruszeniu drażniło nos i krtań klienta. Banknoty miały zatęchły odór, jak gdyby lada moment groził im rozkład i powrót do pierwotnego stanu szmat. Oddane w depozyt srebro stołowe składano w podziemiach w obrzydliwym sąsiedztwie dołów ściekowych okolicznych domów, gdzie już po paru dniach traciło piękny połysk. Urzędowe dokumenty i akta przechowywano w improwizowanych skarbcach przerobionych z dawnych kuchen i kredensów, gdzie cały tłuszcz parował z pergaminu i rozpływał się w bankowej atmosferze. Sepety z mniej ważnymi familijnymi papierami wędrowały na piętro do niby-jadalni, gdzie zawsze stał wielki stół bankietowy, lecz nigdy nie wydawano bankietów; tam pierwsze listy dzieci lub młodzieńczej miłości klienta spoczywały bezpiecznie, a w roku tysiąc siedemset osiemdziesiątym od niedawna nie zagrażała im już ohyda ściętych głów ludzkich, które przez okna zerkały z bramy Tempie Bar wystawiane na publiczny widok z szatańskim a bezmyślnym okrucieństwem godnym Abisynii lub Aszantii. Ale zadawanie śmierci było receptą modną w owe lata, czemu więc obraz jej miałby przerażać Dom Bankowy Tellsonów? Śmierć jest uniwersalnym lekiem stosowanym przez Naturę we wszelkich dolegliwościach, wobec czego odwoływało się do niej również prawodawstwo. A zatem na śmierć skazywano szalbierza i człowieka puszczającego w obieg fałszywe banknoty, i takiego, co bez upoważnienia otworzył cudzy list, i takiego, co sprzeniewierzył czterdzieści szylingów i sześć pensów albo odlał fałszywą monetę wartości jednego szylinga, albo zbiegł z koniem powierzonym swojej pieczy przed drzwiami Domu Bankowego Tellsonów. Ów system nie uczynił wiele dobrego jako środek zapobiegawczy (raczej dawały się zaobserwować odwrotne skutki), ale w każdym wypadku ostatecznie załatwiał sprawę w sensie doczesnym i nie pozostawiał po niej nic, o co należałoby się później kłopotać. W takiej atmosferze Dom Bankowy Tellsonów — podobnie jak wiele innych współczesnych mu poważnych firm finansowych i handlowych — był od początku swego istnienia przyczyną tak licznych zgonów, że gdyby głowy jego ofiar układano rzędem nad bramą Tempie Bar zamiast uprzątać je po cichu, w parterowych pomieszczeniach Tellsonów do cna zabrakłoby światła. Stłoczeni w przeróżnych klitkach i schowkach zgrzybiali starcy z powagą załatwiali sprawy urzędowe banku. Gdy do londyńskiej centrali Tellsonów przyjmowano młodego mężczyznę, ukrywano go gdzieś i przechowywano, póki się nie zestarzeje. Zapewne przebywał w ciemnicy, aby jak dojrzewający ser nabrać odpowiedniego zapachu i nalotów pleśni. Wówczas dopiero wychodził na widok publiczny, z godnością wertował stare księgi handlowe, a swoje staromodne spodnie i kamasze włączał do ogólnej atmosfery przedsiębiorstwa. Na ulicy przed Domem Bankowym Tellsonów znajdował się stale (lecz do wnętrza nigdy nie wchodził bez wezwania) używany przy rozmaitych dorywczych pracach i na posyłki „człowiek", który stanowił poniekąd żywy szyld firmy. W godzinach urzędowych był zawsze na posterunku, jeżeli zaś gdzieś go wysłano, miejsce zajmował syn, dwunastoletni wyblakły urwis, wierna podobizna ojca. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że Tellsonowie łaskawie tolerują posłańca. Od początku swego istnienia firma tolerowała zawsze posłańca, którego z czasem zmieniał na posterunku jakiś następca. Aktualnie jegomość ten nosił nazwisko Cruncher, a wyrzekając się per procura szatana i spraw jego, otrzymał w niemowlęctwie imię Jerry, co stało się we wschodnim Londynie w kościele parafialnym Houndsditch. Obecnie zmieniamy scenę i przenosimy się do prywatnego mieszkania pana Crunchera, przy Zaułku Miecza w Pochwie, niedaleko Whitefriars. Jest godzina pół do ósmej w wietrzny marcowy ranek Anno Domini tysiąc siedemset osiemdziesiątego. Sam pan Cruncher mówiąc
28
o roku pańskim wyrażał się zawsze Domino Anny, jak gdyby mniemał, że era chrześcijańska liczy się od roku wynalezienia popularnej gry w domino nazwanej dodatkowo na cześć Anny, która ją zapoczątkowała. Apartament pana Crunchera położony był w mało wytwornym sąsiedztwie, a składał się tylko z dwóch izb, jeżeli za izbę liczyć ciasną bokówkę oświetloną okienkiem o jednej małej szybce. Ale oba pomieszczenia były troskliwie utrzymane i mimo wczesnej pory zamiecione w ów wietrzny marcowy ranek, kiedy pan domu wylegiwał się jeszcze w łóżku. Kulawy sosnowy stół nakryto bardzo czystym białym obrusem, na nim zaś stały w porządku kubki i talerze. Pan Cruncher leżał pod pikowanym becikiem z różnokolorowych gałganków, dzięki czemu przywodził na myśl spoczywającego arlekina. Zrazu spał mocno, niebawem jednak począł ruszać się i obracać z boku na bok, aż wreszcie nad zbałwanioną powierzchnią becika wychynęła głowa o włosach tak sterczących, że powinny właściwie poszarpać w strzępy prześcieradła. W tej samej chwili pan Cruncher zawołał tonem ostatecznej rozpaczy: — A niech to Ucho! Ta znowu robi swoje! W kącie izby kobieta o schludnym wyglądzie dobrej gospodyni dźwignęła się z klęczek z pośpiechem i niepokojem okazującym jasno, że apostrofa była zwrócona do niej. — No i co? — podjął Cruncher szukając wzrokiem buta w pobliżu łóżka. — Znów robisz swoje, hę? Po tym drugim powitaniu nowego dnia pan domu nie zwlekał z trzecim i w stronę swojej żony rzucił butem. Był to but bardzo zabłocony, co mogło budzić dziwne refleksje na temat życia rodzinnego Crunchera, który wracał często spod banku w obuwiu stosunkowo czystym, a następnego ranka znajdował je pokryte grubą warstwą gliny. — No i co? — powtórzył chybiwszy celu. — Czego ty właściwie chcesz, cierpiętnico? — Odmawiałam tylko pacierze. — Odmawiała pacierze! Przyjemna kobiecina! Klęka, gdzie tylko może, i modli się przeciwko mnie! — Modliłam się za ciebie, nie przeciwko tobie. — Nie przeciwko mnie. Akurat, wierzę! Słuchaj no, Jerry. Mama to przyjemna niewiasta. Nic, tylko modli się o niepowodzenie interesów twojego ojca. Masz bardzo dobrą matkę. Tak, mój chłopcze. Masz bardzo pobożną matkę. Tak, mój chłopcze. Nic, tylko klęka, gdzie może, i modli się, żeby jej jedyne dziecko nie miało czego do gęby włożyć, nawet suchego chleba z masłem! Młody Cruncher (który spacerował po izbie tylko w koszuli) mocno się zirytował i gorąco potępił wszelkie pacierze zwrócone przeciwko wiktuałom przeznaczonym na jego osobisty użytek. — Ach, ty zarozumiała kobieto — ciągnął pan Cruncher z niesłabnącą urazą. — Pewno sobie wyobrażasz, że twoje pacierze mają wielką wagę. No, gadaj, ile są warte? Jaką im przypisujesz cenę? — Moje modlitwy płyną z serca i warte są tylko tyle, co ludzkie serce. — Tylko tyle! No, to prawdę mówiąc niewiele. Ale tak czy inaczej, nie pozwolę, żebyś się przeciwko mnie modliła. Rozumiesz? Wypraszam sobie. Nie chcę, żeby twoje jentrygi przynosiły mi pecha. Jeżeli już musisz klękać, gdzie popadnie, klękaj w imię korzyści, nie krzywdy własnego męża i dziecka. Gdybym nie miał wyrodnej żony, a mój syn wyrodnej matki, w zeszłym tygodniu mógłbym zarobić ładne pieniądze. Ale nie! Modliła się przeciwko mnie. Religijnymi sztuczkami zapędziła mnie w kozi róg i wszystko popsuła. A niech to licho! — krzyknął pan Cruncher, który przez cały czas cytowanej przemowy wdziewał kolejno różne części garderoby. — W zeszłym tygodniu pobożność i podobne brednie przyniosły mi takiego pecha, że gorszy nie może się już trafić uczciwemu rzemieślnikowi! Jerry, mój synku, ubieraj się żywo, a jak ja będę czyścił buty, miej oko na mamę. Gdyby
29
znów próbowała klęknąć, gdzie popadnie, daj mi znać. Bo, powtarzam — zwrócił się znów do żony — nie dam psuć sobie interesów. Rozumiesz? Rozklekotany jestem niczym stara drynda; śpiący, jak gdybym się opił naparu z makówek; gnaty tak mi dokuczają, że nie wiem, czy to ja sam, czy kto inny; a w kieszeni nic mi nie przybyło. A dlaczego? Podejrzewam, że ty, cierpiętnico, robiłaś swoje od rana do nocy. Klepałaś pacierze, żeby mi nic w kieszeni nie przybyło. Co? Może nie mam racji? Nic pozwoli; na takie sztuki! Rozumiesz? Nie pozwolę! No i co ty na to? Gadaj! Nie doczekawszy się odpowiedzi pan Cruncher przystąpił do czyszczenia butów, lecz od czasu do czasu rzucał przez zęby sarkastyczne uwagi: — Aha, właśnie! Kobieta religijna, naturalnie! Nie, taka nie psułaby interesów własnego męża i dziecka. Nie! Nigdy! Skąd znowu! Takie i tym podobne zdania tryskały raz po raz spod młyńskiego kamienia irytacji i uraz. Tymczasem młodszy Jerry (miał włosy najeżone niczym kolce i oczy osadzone równie blisko jak ojcowskie) z zapałem pełnił powierzoną mu wartę. Co chwila wybiegał z bokówki, gdzie robił toaletę, i pokrzykiwał z cicha: — Ojciec! Ojciec! Uwaga! Mama chce znowu klęknąć. Po każdym fałszywym alarmie chłopiec zadowolony i złośliwie uśmiechnięty spiesznie wycofywał się z izby. Pan domu usiadł do stołu w najgorszym humorze i obruszył się nie na żarty, gdy jego żona spróbowała odmówić modlitwę przed posiłkiem. — Ach, ty cierpiętnico! — zawołał. — Znów robisz swoje! Po co? Kobieta wyjaśniła nieśmiało, że „chciała tylko poprosić o błogosławieństwo Boże", na co rozjuszony małżonek wrzasnął: — Daj spokój! Takie błogosławieństwa wybłogosławią mnie z własnego domu, a żarcie zbłogosławią z naszego stołu. Siedź cicho! Rozumiesz? Jerry Cruncher, senior, miał mocno zaczerwienione oczy i był ponury, jak gdyby spędził noc na przyjęciu poświęconym wyłącznie pijatyce. Przy śniadaniu więcej wydziwiał, niż jadł, lecz mlaskał i sapał głośniej niż niejeden czworonożny lokator menażerii. Koło pół do dziewiątej postarał się o nieco weselszą minę, wygładził pognieciony ubiór i udając się do pracy wyglądał o tyle godnie i przyzwoicie, o ile godnie i przyzwoicie mogła wyglądać podobna osobistość. Pracę pana Crunchera trudno było nazwać rzemiosłem, chociaż sam pan Cruncher lubił mienić się „uczciwym rzemieślnikiem" i powtarzał to określenie nader często. Warsztat jego składał się jedynie ze stołka (lub raczej starego krzesła o złamanym oparciu i przyciętych nogach), który każdego rana dźwigał młody Jerry maszerujący u boku ojca. Ów stołek ustawiony pod oknem Domu Bankowego Tellsonów (najbliższym Tempie Bar) i uzupełniony garstką słomy ściągniętą z pierwszego lepszego pojazdu dla ochrony nóg posłańca od zimna i wilgoci stanowił jego całodzienne obozowisko. Pan Jerry Cruncher tkwiący na owym posterunku był znany całej Fleet Street nie gorzej niż Tempie Bar i — trzeba przyznać — był niemal równie brzydki jak ta budowla. W ów wietrzny marcowy ranek „uczciwy rzemieślnik" przybył na miejsce kwadrans przed dziewiątą, zdążył więc powitać uniegieniem trójgraniastego kapelusza wszystkich zgrzybiałych starców ciągnących do Domu Bankowego Tellsonów. W chwilach wolnych od wycieczek w labirynt Tempie Bar młodszy Jerry stał u boku starszego i słownie oraz czynnie znieważał przechodzących chłopców — oczywiście wystarczająco małych i słabych dla tak godziwego celu. Ojciec i syn byli uderzająco do siebie podobni, a gdy gapili się w milczeniu na poranny ruch Fleet Street trzymając głowy równie blisko, jak każdy z nich miał osadzone oczy — bardzo przypominali parę małp. Podobieństwa tego nie zmniejszał bynajmniej fakt, że ojciec ustawicznie żuł słomę, a syn strzelając
30
niespokojnie wzrokiem obserwował ciekawie zarówno jego jak wszystko, co się działo wokół. Kilka minut po dziewiątej jeden z woźnych Tellsonów wyjrzał na ulicę i oznajmił zwięźle: — Trzeba posłańca! — Hura, ojcze! Wcześnie się dziś zaczyna robota. Odprawiwszy starszego tymi słowy młodszy Jerry usadowił się na stołku i całą baczną uwagę poświęcił słomce, którą przed chwilą jeszcze żuł pan Cruncher. — Rdza... znowu rdza — pomrukiwał do siebie. — Stary ma zawsze rdzę na palcach. Gdzie ją zbiera? Przecież nie tutaj... ROZDZIAŁ II WIDOWISKO — Niewątpliwie znany ci jest Old Bailey ? — zagadnął posłańca jeden z najbardziej sędziwych kancelistów banku.— Tak wielmożny panie — odparł Jerry z niezupełnie wyraźną miną. — Znany mi jest Old Bailey. — Oczywiście. Znasz też pana Lorry. — Pana Lorry, wielmożny panie, znam dużo lepiej niż Old Bailey — podjął pan Cruncher tonem opornego świadka w wyżej wymienionej instytucji. — Pana Lorry znam dużo lepiej, niż chciałbym poznać Old Bailey. Jestem uczciwym rzemieślnikiem. — W porządku, odszukasz zatem wejście dla świadków i wręczysz odźwiernemu list do pana Lorry. Wtedy odźwierny cię wpuści. — Do sądu, wielmożny panie? — Tak. Do sądu. Zdawać się mogło, że oczy pana Crunchera zbliżyły się do siebie jeszcze bardziej, jak gdyby miały zamiar wymienić pytanie: „I co ty na to?" — Czy mam czekać w sądzie, wielmożny panie? — zapytał Jerry w wyniku niemej konferencji. — Zaraz ci wytłumaczę. Odźwierny odniesie ten list panu Lorry, a ty masz gestem, czy jak ci się podoba, zwrócić na siebie uwagę pana Lorry i pokazać mu, gdzie się znajdujesz. Następnie będziesz miał do roboty tylko tyle, żeby nie ruszać się z miejsca i czekać, aż zostaniesz wezwany. — I to wszystko, wielmożny panie? — Wszystko. Pan Lorry życzy sobie mieć pod ręką gońca. Musisz mu dać znać, że już przybyłeś. Sędziwy kancelista począł bez pośpiechu składać i adresować list, a Cruncher obserwował go w milczeniu i zabrał głos dopiero wówczas, gdy doszło do operowania bibułą: — Pewno będą dziś sądzić fałszerzy? — Nie. Zdrajcę. — Oo! Ćwiartowanie. To barbarzyństwo! — Tak chce prawo — sędziwy kancelista ze zdziwieniem skierował okulary w stronę gońca. — Tak chce prawo. — Surowe prawo... Tak mi się przynajmniej zdaje. Starczy chyba zabić człowieka. Po co jeszcze marnować jego zwłoki? Surowe prawo, wielmożny panie! — Nie takie znów surowe. O prawie wyrażaj się z respektem. Ty dbaj lepiej o swoje płuca i chrypkę, a prawo niech się samo troszczy o siebie. Taka jest moja rada, zacny przyjacielu. — To wilgoć, wielmożny panie, padła mi na płuca i wywołała chrypkę. Niech wielmożny pan zechce łaskawie zwrócić uwagę, w jak wilgotny sposób zarabiam na życie. — Cóż, ludzie rozmaicie zdobywają chleb powszedni: jedni w sposób wilgotny, inni w suchy. Taki już los. No, masz list. Możesz odejść.
31
Pan Cruncher wziął złożoną i zapieczętowaną ćwiartkę papieru, ze znacznie mniejszym, niż okazywał, szacunkiem pomyślał: „Stary z ciebie trup, na kość wyschnięty", ukłonił się nisko, mijając syna powiadomił go o celu swojej wędrówki i szparko ruszył w drogę. W owe lata wieszano w Tyburn, a więc ulice okalające Newgate nie miały zlej sławy, jaka przylgnęła do nich w późniejszej dobie. Ale samo więzienie było nie tylko plugawym miejscem, gdzie krzewiły się wszelkie podłości i zbrodnie, lecz również wylęgarnią zaraźliwych chorób, co wraz i więźniami trafiały do sądu i czasami z ławy oskarżonych rzucały się na samego prezesa trybunału i porywały go z dostojnego fotela. Nierzadko zdarzało się, że sędzia w czarnym berecie odczytywał wyrok równie nieodwołalny dla siebie, jak dla skazańca, a nawet umierał pierwszy. Ponadto Old Bailey słynął jako dziedziniec śmiertelnej oberży, skąd bladzi wędrowcy wyruszali wciąż karocami lub wozami w awanturnicze podróże na tamten świat i po drodze musieli za każdym razem przebyć dwie i pół mili ulic miejskich oraz publicznych gościńców. Gorszyło się tym tylko niewielu bardzo rozumnych obywateli, bo wielką jest siła przyzwyczajenia, zwłaszcza gdy ludzie uwierzą od początku, że to przyzwyczajenie chwalebne. Old Bailey słynął również z pręgierza — mądrej odwiecznej instytucji, a zarazem narzędzia kary, której rozciągłości nigdy przewidzieć niepodobna. Słynął też pieńkiem chłosty — drugim starym i rozsądnym urządzeniem niezmiernie budującym dla widzów, co bez wątpienia wpływa zbawiennie na ich obyczajność. A wreszcie słynął z ożywionych transakcji pieniężnymi nagrodami dla świadków, których Zeznania przyczyniły się do wyroku śmierci, oraz odszkodowaniami dla rodziny za śmierć krewnego, co było jeszcze jednym dowodem mądrości naszych przodków, lecz powodowało najpotworniejsze pod słońcem podstępne zbrodnie z chęci zysku. Jednym słowem Old Bailey z tamtych czasów stanowił znakomitą ilustrację zdania: „Wszystko, co jest, jest dobre" — aforyzmu dowodzącego wprawdzie lenistwa, lecz bez zastrzeżeń słusznego, gdyby nie wynikał zeń logiczny wniosek, iż w takim razie: „Wszystko, co było, było dobre". Torując sobie drogę wśród ciżby zgromadzonej opodal ohydnej sceny wydarzeń Cruncher posuwał się wprawnie, aby znaleźć wreszcie wskazane drzwi i podać list przez umieszczone w nich okienko. W owe lata publiczność płaciła za oglądanie przedstawień w Old Bailey, podobnie jak płaciła za wstęp do szpitali wariatów — z tą różnicą, że pierwsze widowisko kosztowało znacznie drożej. Wobec tego wszystkie wejścia do sądu były pilnie strzeżone z wyjątkiem gościnnej i zawsze stojącej otworem bramy dla winowajców. Po niejakim wahaniu i zwłoce drzwi skrzypnęły odstraszająco i obróciły się trochę na zawiasach, dzięki czemu pan Cruncher mógł wcisnąć się na salę rozpraw. — No i co? — zapytał szeptem najbliższego sąsiada. — Na razie nic. — A co będzie? — Zdrada stanu. — Ćwiartowanie, hę? — Aha — podjął mężczyzna tonem wyraźnego zadowolenia. — Najprzód powieszą go na żerdzi i zdejmą dopiero, jak się przez pół udusi. Potem ocucą go i rozpłatają żywcem, i wypatroszą, i każą mu patrzeć, jak będą płonąć jego trzewia. Potem odrąbią mu głowę i poćwiartują ciało. Tak ma brzmieć sentencja wyroku. — Jeżeli naturalnie podsądny okaże się winnym — dodał ostrożny Jerry. — E, nie bój się pan — odrzekł nieznajomy. — Na pewno w końcu okaże się winnym. W tym momencie Cruncher dał spokój interesującej gawędzie, gdyż spostrzegł, że odźwierny z listem w ręku przeciska się w kierunku adresata. Pan Lorry siedział za stołem pośród kilku dżentelmenów w perukach. Jeden z nich — obrońca podsądnego — miał przed sobą gruby plik papierów. Drugi trzymał ręce w kieszeniach i, ilekroć Jerry spojrzał na niego (obecnie i później w ciągu rozprawy), zdawał się zwracać
32
uwagę jedynie na sufit sali rozpraw. Posłaniec zakasłał ochryple, potarł szczeciniasty podbródek i wreszcie podniósł ręce, aby przyciągnąć wzrok pana Lorry, który wstał i szukając go zaczął rozglądać się po sali. Wreszcie pan Lorry wymownie skinął głową i spokojnie zajął swoje miejsce. — A cóż ten może mieć wspólnego ze sprawą? — zapytał sąsiad, z którym Jerry uprzednio rozmawiał. — Bodaj mnie licho, jeżeli się domyślam. — A co pan tutaj robi, o ile wolno spytać? — Bodaj mnie licho, jeżeli się domyślam — powtórzył pan Cruncher. Tym razem dialog przerwało wejście sądu, a co za tym idzie znaczne poruszenie wśród publiczności i szukanie najdogodniejszych miejsc. Niebawem ława oskarżonych stała się ośrodkiem powszechnego zainteresowania. Stojący tam dwaj strażnicy wyszli, aby powrócić po chwili z człowiekiem, który stawał przed sądem. Wszystkie oczy, prócz oczu zagapionego wciąż w sufit dżentelmena w peruce, przywarły spojrzeniami do owego człowieka. Wszystkie ludzkie oddechy potoczyły się ku niemu niby morze albo wiatr, albo pożar. Rozpłomienione twarze ukazywały się zza kolumn, wyglądały z wszelakich kątów. Każdy chciał zobaczyć podsądnego. Widzowie z dalszych rzędów galerii wstawali, aby nie stracić JEGO widoku. Ludzie zbici ciasno na sądowej podłodze opierali dłonie na ramionach stojących przed nimi osób, aby dźwignąć się za wszelką cenę i czyim bądź kosztem obejrzeć GO do ostatniego cala. Wspinali się na palce, stawali na poprzeczkach ław, na niemal niczym znajdowali podporę, by patrzeć, patrzeć, patrzeć! Jerry Cruncher — podobny do żywego odłamka kolczastych murów Newgate — stał dobrze widoczny pośród ścisku. Piwny oddech (bo łyknął był po drodze dla kurażu) wysyłał w stronę podsądnego, łączył z innymi wyziewami piwa, dżynu, herbaty, kawy, co gęsto napełniały sądową salę i kroplami nieczystego deszczu poczynały ściekać po zapotniałych szybach wielkich, umieszczonych w głębi okien. Cel wszystkich spojrzeń i wszystkich zdyszanych oddechów stanowił wysoki, przystojny, mniej więcej dwudziestopięcioletni mężczyzna o ciemnych oczach i śniadej, ogorzałej cerze. Określając jego stanowisko społeczne należałoby użyć zwrotu „młody dżentelmen". Ubrany był bardzo skromnie w strój czarny lub bardzo ciemnoszary, a długie czarne włosy zawiązał na karku wstążką, raczej dla wygody niż ozdoby. Wzburzenie umysłu objawia się zawsze bez względu na to, jak ciało jest okryte. I tym razem bladość nieodzowna w podobnie groźnej sytuacji przebijała opaleniznę dowodząc jasno, że duch ludzki jest mocniejszy niż słońce. Poza tym młody człowiek był spokojny i opanowany. Lekko skłonił się sędziemu i stanął za balustradą ławy oskarżonych. Charakter spojrzeń i oddechów oblegających zewsząd podsądnego nie przynosił zaszczytu humanitarnym uczuciom widzów. Gdyby człowiekowi temu zagrażał wyrok mniej srogi, gdyby istniała nadzieja, że oszczędzony mu będzie bodaj jeden z potwornych zabiegów — mniej fascynowałby publiczność. Żywy kształt ludzki skazany na okrutne zmasakrowanie stanowił widok nie lada. Istota obdarzona nieśmiertelną duszą, lecz przeznaczona na rzeź tak straszliwą, wywoływała sensację. Zależnie od usposobienia poszczególnych gapiów i stopnia, w jakim potrafili okłamywać samych siebie, zaciekawienie ich płynęło z rozmaitych źródeł, na ogół jednak było drapieżne, ludożercze. Cisza w sądzie! Karol Darnay oskarżony w dniu wczorajszym na podstawie doniesienia zaprzeczył, jakoby był winny tego, iż dopuścił się niecnej zdrady naszego miłościwego, najjaśniejszego, najłaskawszego Itd. Pana i Władcy, króla Jerzego, ponieważ przy rozmaitych okazjach i rozmaitymi drogami oraz sposobami pomagał Ludwikowi, królowi Francji, w jego wojnach przeciwko rzeczonemu miłościwemu, najjaśniejszemu, najłaskawszemu itd., a to podróżując wielekroć między posiadłościami rzeczonego miłościwego, najjaśniejszego, najłaskawszego itd. a rzeczonego Ludwika, króla Francji, po to, by zdradliwie, podle,
33
nikczemnie (następuje jeszcze kilka odpowiednio dobranych i niemile brzmiących przysłówków) informować rzeczonego Ludwika, króla Francji, jakie siły rzeczony miłościwy, najjaśniejszy, najłaskawszy itd. posiada w gotowości i zamierza wysłać do Kanady oraz Ameryki Północnej. Z niemałym ukontentowaniem Jerry Cruncher zrozumiał aż tak wiele i chociaż od słuchania terminów prawniczych włosy powstawały mu na głowie jeszcze wyżej, okólnymi drogami doszedł do wniosku, że wielekroć wymieniany Karol Darnay stoi przed trybunałem, że odbywa się zaprzysiężenie ławy przysięgłych, następnie zaś pan prokurator królewski ma rozpocząć mowę oskarżycielską. Podsądny zdawał sobie sprawę, że niemal wszyscy obecni na sali wieszają go w mrokach wyobraźni, ścinają i ćwiartują. Mimo tak ponurej sytuacji nie załamywał się ani nie przybierał póz teatralnych. Był skupiony i poważny. Z godnością śledził przebieg procedury wstępnej. Stał bez ruchu i chociaż ręce miał oparte na drewnianej balustradzie, nie zrzucił ani jednego listka ziół, którymi była usłana. Wyjaśnić tu należy, że całą salę rozpraw zasypano ziołami i skropiono octem, co służyło jako środek zapobiegający więziennemu zaduchowi i febrze więziennej. Nad ławą oskarżonych wisiało lustro, aby podsądny stał zawsze w smudze odbitego światła. Z biegiem lat tafla ta rysowała podobizny tłumu zbrodniarzy i przestępców, którzy następnie niknęli niemal równocześnie ze zwierciadlanej powierzchni i z powierzchni ziemi. Ohydna sala rozpraw przedstawiałaby iście upiorny widok, gdyby zwierciadło mogło zwrócić dawne odbicia, podobnie jak ocean zwróci pewnego dnia wszystkich topielców. Karol Darnay pomyślał widać przelotnie o hańbie i poniżeniu, jakim miało służyć owo lustro, kiedy bowiem zobaczył je uniósłszy wzrok, zarumienił się i prawą ręką zrzucił z balustrady nieco suszonego ziela. Tak się złożyło, że w tymże momencie zwrócił odruchowo twarz w lewo i spostrzegł dwie osoby siedzące na podwyższeniu, tuż pod sędziowskim podium. Osoby te objął bystrym wzrokiem i zmienił się tak wyraźnie, że wszystkie zwrócone nań spojrzenia powędrowały naraz w tamtym kierunku. Gapie zobaczyli młodą damę liczącą zapewne niewiele ponad lat dwadzieścia oraz starszego pana, niewątpliwie jej ojca. Człowiek ów sprawiał dziwne wrażenie, gdyż miał śnieżnobiałe włosy i twarz o szczególnym wyrazie smutku nie aktywnego, lecz jak gdyby zastarzałego, płynącego z wewnątrz. Wyraz ten upodobniał go do zgrzybiałego starca, lecz kiedy starzec ożywiał się i zrzucał maskę (jak na przykład w danej chwili podczas rozmowy z córką), mógł uchodzić za przystojnego mężczyznę w sile wieku. Córka siedziała obok niego i jedną ręką ujmując ojca pod ramię, drugą ściskała mocno jego dłoń. Widać było, że tuli się tak z przerażenia, bo na jej skupionej twarzy malowała się jedynie groza i litość wywołana myślami o srogim losie czyhającym na podsądnego. Było to tak oczywiste i niewątpliwe, że gapie, pozbawieni zupełnie współczucia dla więźnia, wzruszyli się jej bólem. Publiczność drgnęła niespokojnie i salę przebiegł szept: — Kto to? — Kto to? — Kto to? Jerry Cruncher, który przez cały czas wysysał ślady rdzy z palców i na swój sposób czynił spostrzeżenia, wyciągnął teraz szyję, aby łowić uchem pytania i odpowiedzi. Słowa wędrowały z ust do ust, aż powoli trafiły do najbliższego skryby sądowego, by następnie wracać jeszcze wolniej. — Kto to? — Świadkowie. — Za kim będą świadczyć? — Nie za, tylko przeciwko. — A więc przeciwko komu? — Przeciwko oskarżonemu. Prezes trybunału, którego wzrok powędrował zrazu śladem wszystkich spojrzeń, odwrócił się, wygodnie zasiadł w fotelu i zapatrzył się w człowieka, którego życie spoczywało w jego
34
rękach. Tymczasem pan prokurator królewski wstał, aby kręcić powróz, ostrzyć topór i młotem wymowy wbijać gwoździe w szafot. ROZDZIAŁ III ROZCZAROWANIE Pan prokurator królewski uważał za swój obowiązek poinformować sędziów przysięgłych, iż stojący przed nimi więzień, jakkolwiek młody wiekiem, jest starym zdrajcą i od dawna dopuszcza się praktyk, które winien opłacić życiem. Jego występne stosunki z wrogiem nie datują się od dzisiaj ani od wczoraj, ani nawet od ubiegłego czy zaprzeszłego roku. Nie ulega wątpliwości, że już w terminach znacznie wcześniejszych podsądny krążył często między Anglią a Francją załatwiając poufne sprawy, co do których nie może udzielić zadowalających wyjaśnień. Gdyby ów zdradziecki proceder rozwijał się pomyślnie (co, na szczęście, nie miało miejsca), prawdziwy występny charakter owych spraw załatwianych przez podsądnego mógłby nigdy nie wypłynąć na światło dzienne. Wszelako Opatrzność natchnęła serce pewnego człowieka bez trwogi i zmazy i kazała mu zdemaskować niecne plany, aby następnie powiadomić o nich wielce szanownego Strażnika Tajnej Pieczęci miłościwie nam panującego Najjaśniejszego Pana. Patriota ten, którego cała postawa moralna i godne stanowisko w danej sprawie zasługują na najwyższy podziw, niebawem stanie przed ławą przysięgłych. Niegdyś był on przyjacielem podsądnego, gdy jednak w pewnej brzemiennej w skutki a bolesnej godzinie dostrzegł jego występki, pojął, iż nie wolno mu dłużej grzać żmii na własnym łonie ani tolerować jej obecności na najświętszym ołtarzu Ojczyzny. Gdyby w Wielkiej Brytanii podobnie jak w starożytnej Grecji czy w Rzymie stawiano posągi dobroczyńców publicznych, ów wzorowy obywatel niewątpliwie zasługiwałby na posąg. Ponieważ jednak w naszym kraju obyczaj taki nie istnieje, wzorowy obywatel prawdopodobnie posągu mieć nie będzie. Atoli, jak powiadają poeci w nieprzeliczonych strofach, które niewątpliwie cisną się na usta partów sędziów przysięgłych w tej chwili (panowie sędziowie przysięgli zrobili zakłopotane miny dowodząc niezbicie, że o wzmiankowanych strofach nie mają pojęcia), jak więc powiadają poeci, cnota jest w pewnym sensie zaraźliwa, co szczególnie tyczy podniosłej cnoty zwanej patriotyzmem albo miłością ojczyzny. A zatem świetlany przykład wymienionego powyżej świadka oskarżenia, jako się rzekło człowieka bez trwogi i zmazy, podziałał na służącego więźnia i wzbudził w nim chwalebny zamiar, by w stosownej chwili przetrząsnąć szuflady biurka oraz kieszenie pana, nie mówiąc nawet o jego tajnych papierach. Pan prokurator królewski nie zdziwiłby się wcale, gdyby usłyszał takie lub inne zarzuty skierowane pod adresem przykładnego sługi, mimo to jednak sługę tego ceni wyżej niż swoich braci lub swoje siostry i gotów jest uczcić go więcej niż własnych rodziców. Podobnych uczuć ma prawo oczekiwać od panów sędziów przysięgłych i oczekuje ich z ufnością. Zeznania owych dwóch świadków uzupełnione odkrytymi przez nich dokumentami, które zostaną okazane, dowiodą jaśniej słońca, iż podsądny posiadał wykazy morskich i lądowych sił Najjaśniejszego Pana oraz dane tyczące dyslokacji i stanu gotowości tychże sił, które to informacje przekazywał stale agentom nieprzyjacielskiego mocarstwa. Rzeczone listy nie są pisane ręką podsądnego, lecz fakt ten nie może być uważany za okoliczność łagodzącą i przemawia raczej na korzyść aktu oskarżenia, gdyż dowodzi perfidnej ostrożności zdrajcy. Najstarsze dowody winy liczą sobie pięć lat, wynika więc z nich jasno, że więzień odbywał już swoje ryzykowne podróże na kilka tygodni przed pierwszym starciem między wojskami Najjaśniejszego Pana z Amerykanami. Prokurator królewski nie wątpi, iż panowie sędziowie przysięgli są lojalnymi obywatelami świadomymi swojej wielkiej odpowiedzialności, a więc chętnie czy niechętnie ogłoszą werdykt: WINIEN, gdyż innego ogłosić nie mogą. Panowie sędziowie przysięgli nie zdołaliby nigdy złożyć spokojnie głów na poduszkach i nie potrafiliby sobie wyobrazić, że ich żony lub dzieci złożą spokojnie głowy na poduszkach, a mówiąc zwięźle oni i ich bliscy nie mogliby
35
spokojnie składać głów na poduszkach, gdyby podsądny nie złożył swojej głowy na katowskim pieńku. Tej głowy pan prokurator królewski domaga się od ławy przysięgłych w imię wszystkiego, co podniosłe i święte, albowiem we własnym przekonaniu uważa już podsądnego za człowieka skazanego i wydanego na pastwę śmierci. Po zakończeniu mowy oskarżycielskiej w ponurej sali rozpraw zahuczało, jak gdyby roje wielkich zielonych much zawirowały nad podsądnym oczekując tego, czym ma się stać rychło. Ale naturalnym rzeczy porządkiem gwar umilkł i na trybunę świadków wstąpił nieposzlakowany patriota. Zastępca pana prokuratora królewskiego skierowany na właściwe tory przez zwierzchnika zajął się przesłuchaniem głównego świadka oskarżenia: dżentelmena nazwiskiem John Barsad. Historia czystej duszy wzorowego obywatela odpowiadała dokładnie — może nawet nieco za dokładnie — słowom pana prokuratora królewskiego. Świadek szybko zrzucił ze szlachetnego serca nieznośny ciężar cudzych win i zamierzał wycofać się skromnie. Niestety jednak pragnął mu zadać kilka pytań dżentelmen w peruce, który siedział obok pana Lorry i miał przed sobą gruby plik papierów. Drugi dżentelmen w peruce, od początku zapatrzony w sufit, i tym razem nie odwrócił wzroku. — Czy świadek sam był kiedykolwiek szpiegiem? — Nigdy! Stanowczo przeczy tym insynuacjom. — Z czego żyje? — Z osobistego majątku. — Jaki to majątek i gdzie się znajduje? — Nie może przypomnieć sobie dokładnie. A zresztą, to prywatna sprawa. — Czy odziedziczył ten majątek? — Tak. Odziedziczył. — Po kim? — Po krewnym. — Dalekim krewnym? — Tak. Raczej dalekim. — Czy siedział kiedy w więzieniu? — Oczywiście, że nigdy. — A w więzieniu za długi? — Świadek nie rozumie, co to może mieć wspólnego ze sprawą. — Nigdy więc nie siedział w więzieniu za długi? — Świadek drugi raz powtarza swoje. — No i jak? Nigdy? — Owszem, siedział w więzieniu za długi. — Ile razy? — Dwa albo trzy. — A może pięć lub sześć? — Nie wykluczone. — Zawód świadka? — Dżentelmen utrzymujący się z własnych funduszów. — Czy był kiedy skopany? — Mogło się zdarzyć. — A często się zdarzało? — Nieczęsto. — Czy nigdy nie był zrzucony kopniakiem ze schodów? — Na pewno nie! Raz kopnięto go na górnym podeście, ale dalej stoczył się z własnej chęci. — Czy w danym wypadku chodziło może o oszustwo przy grze w kości? — Coś w tym sensie bełkotał pijany oszczerca, który dopuścił się napaści. Ale to kłamstwo.
36
— Świadek może przysiąc, że to kłamstwo? — Może przysiąc. — Czy żył kiedy z oszukańczej gry? — Nigdy. — A z gry w ogóle? — W stopniu nie wyższym, niż to przystoi dżentelmenowi. — Czy pożyczał pieniądze od podsądnego? — Tak. — A zwracał te długi? — Nie. — Czy przyjaźń z podsądnym nie była raczej przelotną znajomością narzucaną mu w dyliżansach, zajazdach i na statkach pasażerskich? — Nie. — Czy świadek na pewno widywał w rękach podsądnego dokumenty, o których była mowa? — Na pewno. — I nic więcej nie wie o tych dokumentach? — Nic więcej nie wie. — Nie sam je sprokurował? — Nie. — Czy za swoje zeznania spodziewa się pieniężnej nagrody? — Nie. — Czy jako prowokator nie otrzymuje regularnej płacy od władz rządowych? — Na Boga, nie! — Ani nie otrzymuje takiej płacy w innym charakterze? — Na Boga, nie! — Może na to przysiąc? — Choćby sto razy! — Czy na donos nie wpłynęły motywy inne niż czysty patriotyzm? — Nie wpłynęły. Zacny służący — Roger Cly — gładko złożył przysięgę i dobrze radził sobie z zeznaniami. Przed czterema laty przyjął służbę 11 podsądnego w dobrej wierze i prostocie ducha. Na pokładzie statku utrzymującego komunikację z Calais zagadnął podsądnego, czy nie przyda mu się sprytny chłopak, i z miejsca został zatrudniony. Bynajmniej nie narzucał się i nie prosił o zmiłowanie. Nawet mu to w głowie nie postało! Wkrótce zaczął podejrzewać nowego pana i coraz pilniej miał go na oku. Kiedy czyścił ubrania podczas wspólnych podróży, nieraz znajdował w kieszeniach papiery bardzo podobne do tych, które okazano sądowi. Ostatnie dokumenty znalazł w szufladzie biurka podsądnego. Oczywiście nie podłożył ich w to miejsce. Takie i zbliżone zestawienia podsądny pokazywał lub wręczał Francuzom, z którymi spotykał się zarówno w Calais jak i w Boulogne. Pan Roger Cly wielekroć bywał świadkiem takich spotkań. Jest patriotą, kocha kraj rodzinny, nie mógł więc ścierpieć długo podobnej sytuacji i, jak przystało, złożył doniesienie. Nigdy nie był podejrzany o kradzież srebrnego imbryka. Złośliwie pomawiano go o przywłaszczenie srebrnej musztardniczki, lecz w rezultacie okazało się, że musztardniczka była platerowana. Poprzedniego świadka zna od siedmiu lub ośmiu lat, ale to tylko zbieg okoliczności. Osobliwy? Być może. Zbiegi okoliczności są na ogół osobliwe. Motywem zeznań jest również czysty patriotyzm, czego nie można też uważać za niezwykły zabieg okoliczności. Pan Roger Cly uważa się za dobrego Anglika i sądzi, że w Anglii nie brak podobnych mu ludzi. Roje zielonych much znów zabrzęczały, a pan prokurator królewski wezwał trzeciego świadka: Jarvisa Lorry.
37
— Panie Lorry — rozpoczął przesłuchanie — czy jest pan pracownikiem Domu Bankowego Tellsonów? — Tak. — Czy pewnej piątkowej nocy w listopadzie roku tysiąc siedemset siedemdziesiątego piątego odbywał pan podróż dyliżansem z Londynu do Dover? — Odbywałem taką podróż. — Czy w pojeździe znajdowali się jacyś inni pasażerowie? — Tak. Dwaj. — Czy w ciągu nocy wysiedli po drodze? — Wysiedli. — Panie Lorry, proszę spojrzeć na podsądnego. Czy jest jednym z tamtych pasażerów? — Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. — Czy jest podobny do któregoś z nich? — I tym razem odpowiedź przekracza moje możliwości. Podróżowaliśmy w noc szczególnie ciemną, bardzo grubo ubrani i nie zamieniliśmy ani słowa. — Panie Lorry, proszę ponownie spojrzeć na podsądnego. Załóżmy, że jest opatulony podobnie jak tamci dwaj pasażerowie. Czy jego wzrost lub postawa wyklucza możliwość, że jest to jeden z nich? — Nie wyklucza. — Przysięgnie pan, panie Lorry, że to na pewno nie żaden z pańskich ówczesnych towarzyszy podróży? — Nie przysięgną. — A zatem twierdzi pan, że podsądny mógłby być jednym z nich? — Zapewne... Hm... Z małym zastrzeżeniem. Tamci, podobnie jak ja, bardzo się bali rozbójników. Podsądny nie wygląda na osobnika trwożliwego. — A często widywał pan osobników trwożliwych? — Naturalnie, że widywałem. — Niech pan jeszcze raz spojrzy na podsądnego. Czy widział pan już niegdyś tego człowieka? — Widziałem. — Kiedy? — W kilka dni po owej podróży dyliżansem wracałem z Francji. W Calais podsądny wszedł na pokład i wspólnie odbyliśmy drogę przez Kanał. — O której godzinie wszedł na pokład? — Wkrótce po dwunastej. — A więc głuchą nocą. Czy był jedynym pasażerem, który przybył o tak spóźnionej porze? — Tak się złożyło. — Proszę nie mówić o tym, co i jak się złożyło. Czy był jedynym pasażerem, który przybył o tak spóźnionej porze? — Jedynym. — A pan, panie Lorry, odbywał podróż samotnie czy w towarzystwie? — W towarzystwie dwóch osób: pani i pana. Obydwoje są obecni na sali. — Wiem, że są obecni na sali. Czy rozmawiał pan wówczas z podsądnym? — Bardzo niewiele. Był sztorm. Płynęliśmy długo. Czułem się źle i leżałem na sofie prawie całą drogę, od brzegu do brzegu. — Panna Manette. Młoda dama wstała z miejsca i po raz drugi tego dnia przyciągnęła wszystkie spojrzenia. Ojciec podniósł się jednocześnie z córką i nie wypuścił spod ramienia jej ręki. — Panno Manette, proszę spojrzeć na podsądnego. Współczucie, młodość, uroda— wszystko to było dla więźnia próbą nieporównanie cięższą niż widok bezlitosnego tłumu. Stojąc nad
38
grobem, twarzą w twarz z piękną panną, lecz tak od niej daleko, nie potrafił zachować kamiennego spokoju nawet w obliczu otaczającej go zewsząd krwiożerczej ciekawości. Drżącą prawą ręką począł układać z suszonych ziół urojone klomby kwiatowego ogrodu. Daremnie starał się o równy, spokojny oddech, a drżące wargi posiniały mu tak, jak gdyby cała krew spłynęła z nich do serca. Brzęczenie wielkich zielonawych much rozległo się znów donośnie. — Panno Manette, czy widziała już pani kiedyś podsądnego? — Tak, proszę pana. — Gdzie? — Na wspomnianym przed chwilą statku i przy tej samej sposobności. — O pani zatem mówił niedawno pan Lorry? — Niestety, o mnie. Mój Boże! Mój Boże! W żałosny ton szczerego współczucia wtargnął mniej melodyjny glos prezesa trybunału, który przypomniał, że świadek winien odpowiadać na zadawane pytania i powstrzymywać się od komentarzy. — Panno Manette — podjął pan prokurator królewski — czy w czasie podróży przez Kanał rozmawiała pani z podsądnym? — Tak, proszę pana. — Proszę powtórzyć tę rozmowę. Pośród grobowej ciszy dziewczyna rozpoczęła drżącym głosem: — Kiedy ten pan wszedł na pokład... — Ma pani na myśli podsądnego? — wtrąci! prezes groźnie marszcząc brwi. — Tak, wysoki sądzie. — Proszę więc mówić: podsądny. — Kiedy podsądny wszedł na pokład, mój ojciec — czułym spojrzeniem objęła stojącego u jej boku starszego mężczyznę — był bardzo zmęczony i stan jego zdrowia pozostawiał wiele do życzenia. Obawiałam się pozbawiać chorego świeżego powietrza, urządziłam mu więc posłanie na pokładzie w pobliżu zejścia do kabin, sama zaś postanowiłam czuwać nad nim nieustannie. Na statku nie było pasażerów, prócz nas czworga. Podsądny zwrócił się do mnie uprzejmie i pokazał mi, w jaki sposób osłonić ojca od wiatru lepiej, niż to zrobiłam. Sama nie mogłam sobie poradzić, bo nie wiedziałam, z której strony wiatr powieje, kiedy wypłyniemy z portu. Podsądny był tak dobry, że wszystko za mnie zrobił. Nie szczędził słów współczucia dla mojego ojca i mam wrażenie, że był szczery. Tak rozpoczęły się nasze rozmowy. — Niechaj mi wolno będzie przerwać pani na moment. Czy podsądny wszedł na statek sam? — Nie. — Ile z nim było osób? — Dwaj Francuzi. — Prowadzili jakieś rozmowy? — Tak. Do ostatniej chwili, kiedy Francuzi musieli wrócić na ląd swoją łodzią, bo nasz statek odpływał. — Czy podczas tych rozmów widziała pani papiery podobne do tych dokumentów? — Widziałam jakieś papiery, ale nie potrafię ich opisać. — Czy przypominały te arkusze kształtem albo rozmiarem? — Możliwe... Nie wiem, doprawdy, chociaż podsądny i Francuzi stali bardzo blisko, u szczytu schodków wiodących do kabin. Zapewne chcieli korzystać ze światła, wiszącej tam latarki. Ale latarka była zakopcona, a rozmowę prowadzono szeptem, nie słyszałam więc nic, widziałam zaś tyle tylko, że przeglądali jakieś papiery. — Panno Manette, wróćmy teraz do pani rozmów z podsądnym. — Podsądny był dla mego ojca dobry, serdeczny, troskliwy, a ze mną rozmawiał dużo i otwarcie. Zapewne litował się nad naszym opłakanym położeniem. Mam nadzieję — łzy
39
popłynęły obficie z dziewczęcych oczu — że dzisiaj nie odpłacę mu niewdzięcznością i nie stanę się przyczyną jego krzywdy. Jeszcze raz zabrzmiały donośnie natrętne muchy. — Panno Manette, składa pani zeznania przed sądem, czyli z konieczności spełnia obowiązek, którego uniknąć niepodobna. Może podsądny niedokładnie to pojmuje, lecz nikt więcej na sali nie podziela jego wątpliwości. Proszę opowiadać dalej. — Podsądny zwierzał się, że do podróżowania zmuszają go pewne zawiłe sprawy delikatnej natury, których ujawnienie mogłoby narazić na przykrości wiele osób, dlatego więc on występuje pod przybranym nazwiskiem. Ostatnio na przykład musiał spędzić kilka dni we Francji i zapewne jeszcze przez długi czas będzie krążył między Wyspami Brytyjskimi i Kontynentem. — Czy mówił coś na temat Ameryki? Proszę sobie dokładnie przypomnieć, panno Manette. — Próbował mi tłumaczyć, co było powodem zadrażnień, podkreślając, że jego zdaniem Anglia zajęła stanowisko błędne i nierozsądne. Dodał ponadto żartobliwym tonem, że pan Jerzy Waszyngton może zyskać w historii imię większe nawet niż sam król Jerzy Trzeci. W zdaniu tym nie widziałam niczego złego, bo wypowiedziane było ze śmiechem, jak to w gawędzie dla zabicia czasu. Gdy rozgrywa się scena budząca żywe zainteresowanie, każdy ostro zaznaczony wyraz twarzy głównego aktora znajduje wnet odbicie na obliczach nieświadomych tego widzów. I tym razem w czasie składania zeznań panna Manette miała czoło boleśnie zmarszczone, ilekroć zaś czyniła krótkie pauzy, by prezesowi trybunału dać czas na sporządzenie notatek, obserwowała zbliżone fałdy na czołach rzeczników oskarżenia i obrony. Na całej sali rozpraw pośród publiczności widać było tu i ówdzie podobnie skupione twarze, które (prawdę mówiąc) stanowiły znakomitą większość w chwili, gdy prezes trybunału uniósł wzrok posłyszawszy straszliwą herezję o Jerzym Waszyngtonie. Pan prokurator królewski oznajmił wysokiemu sądowi, iż ze względów proceduralnych i formalnych uważa za wskazane, by doktor Manette, ojciec młodej damy, również złożył zeznania. Sąd przychylił się do tego wniosku i powołał świadka. — Doktorze Manette — rozpoczął pan prokurator królewski — proszę spojrzeć na podsądnego. Czy widział go pan (kiedy? — Raz jeden. Był w moim mieszkaniu w Londynie trzy lata temu, może trzy i pół.— Czy poznaje pan w nim towarzysza podróży na statku płynącym z Callais do Dover i czy przypomina pan sobie jego rozmowy z pańską córką? — Nie poznaję go i nie przypominam sobie rozmów z moją córką. — Istnieją po temu szczególne powody? — Tak... szczególne... powody — odparł świadek zdławionym szeptem. — Doktorze Manette, czy za szczególny powód uważa pan pożałowania godny fakt, iż w rodzinnym kraju bez rozprawy sądowej a nawet bez oskarżenia spędził pan wiele lat w więzieniu? — Wiele lat... w więzieniu... — powtórzył Francuz takim tonem, że ścisnęły się wszystkie serca. — Czy w okresie, o którym mowa, był pan niedawno zwolniony? — Tak twierdzą moi bliscy. — A sam pan nic nie pamięta? — Nie. We wspomnieniach mam mroczną lukę od momentu... nie potrafię określić, kiedy to właściwie było... gdy w więzieniu zająłem się robieniem butów. Świadomość odzyskałem pewnego dnia w moim londyńskim domu, gdzie do dziś mieszkam z obecną tutaj ukochaną córką. Była mi już wtedy znajoma i bliska, ale nie potrafię powiedzieć, jak i kiedy się z nią zżyłem. Nie zachowałem w pamięci przebiegu tego procesu. Pan prokurator królewski zajął miejsce na swoim fotelu, ojciec i córka usiedli jednocześnie.
40
Od tej chwili rozprawa poczęła przybierać szczególny obrót. Głównym celem oskarżenia było przeprowadzenie dowodu, iż owej piątkowej nocy w listopadzie roku tysiąc siedemset siedemdziesiątego piątego podsądny w towarzystwie nie wykrytego wspólnika opuścił Londyn dyliżansem udającym się do Dover. Dla zatarcia śladów wysiadł nocą w pewnej przydrożnej miejscowości, nie pozostał tam jednak, lecz wrócił mniej więcej dwanaście mil, aby zebrać potrzebne informacje w mieście, gdzie stał garnizon i znajdowały się doki. Pan prokurator królewski powołał świadka, który miał stwierdzić, że następnego dnia o bardzo stosownej porze podsądny był w owym mieście garnizonowym i w hotelowej restauracji niewątpliwie kogoś oczekiwał. Obrońca zasypał świadka pytaniami, lecz nie osiągnął wiele, bo dowiedział się jedynie, że świadek widział podsądnego tylko ten jeden raz w życiu. Nagle dżentelmen w peruce, który dotychczas gapił się na sufit, skreślił kilka słów na kartce, zwinął ją w trąbkę i rzucił przez stół obrońcy, ten zaś przeczytał ukradkiem wiadomość i z nowym zainteresowaniem przyjrzał się Darnayowi. — Świadek twierdzi nadal, że w hotelowej restauracji był na pewno podsądny? Świadek nie miał pod tym względem wątpliwości. — Czy świadek widział kiedy kogoś podobnego do podsądnego? — Nie tak bardzo podobnego, by mogła zajść omyłka. — Proszę się dobrze przyjrzeć temu panu, mojemu uczonemu koledze — wskazał dżentelmena w peruce, od którego przed chwilą otrzymał kartkę — a następnie podsądnemu. No i co świadek powie? Są chyba bardzo podobni? Pomijając fakt, że uczony kolega miał wygląd zaniedbany i sprawiał wrażenie zniszczonego hulaki, podobieństwo dwóch mężczyzn było tak uderzające, że zdumiało nie tylko świadka, lecz i wszystkich obecnych na sali. Za niechętnie udzielonym przyzwoleniem prezesa trybunału uczony kolega zdjął na moment perukę, dzięki czemu upodobnił się jeszcze bardziej do swojego sobowtóra z ławy oskarżonych. Prezes trybunału zapytał pana Stryvera (obrońcę podsądnego), czy zamierza z kolei oskarżyć pana Cartona (tak nazywał się uczony kolega) o zdradę. Pan Stryver odpowiedział przeczeniem i wyjaśnił, iż pragnął tylko wykazać, że coś, co zdarzyło się raz, mogło również przytrafić się dwa razy. Następnie zadał świadkowi pytanie, czy byłby tak pewien swego, gdyby uprzednio miał możność porównać uczonego kolegę z oskarżonym, i czy po tym eksperymencie jest nadal tak pewien swego? W rezultacie świadek załamał się, a jego wkład do sprawy zupełnie spalił na panewce. Słuchając kolejnych zeznań pan Cruncher zdążył posilić się nieźle rdzą wyssaną z palców, przerwał jednak posiłek i nastawił uszu, kiedy pan Stryver zaczął demonstrować przysięgłym sprawę podsądnego wywróconą jak surdut podszewką do góry. Ów nieskazitelny patriota — Barsad — jest płatnym szpiegiem i zdrajcą, bezwstydnym handlarzem krwi, najnikczemniejszym łotrem na ziemi — od czasów wyklętej pamięci Judasza, którego zresztą pod wielu względami przypomina. A zacny służący — Cly — to przecież kamrat i wspólnik Barsada! Warci są siebie. Bystry wzrok pary fałszerzy i krzywoprzysięzców upatrzył Karola Darnaya jako ofiarę. Dlaczego? Bo Karol Darnay, Francuz z. pochodzenia, często odbywał podróże między Anglią i Francją załatwiając sprawy familijne tak drażliwe dla bliskich mu i drogich osób, że nie może ich ujawnić nawet za cenę życia. Zeznania wydobyte brutalnie z młodej damy, której ból i zmieszanie wszyscy niewątpliwie dostrzegli, nie dowodzą niczego. Rozmowy między ową damą a podsądnym ograniczały się do gładkich słówek i uprzejmości, jakie mogliby wymieniać każdy młody człowiek i każda panienka, którym los kazał zostać towarzyszami podróży. Zastrzeżenie budzi jedynie wzmianka o Jerzym Waszyngtonie, wszelako jej niedorzeczność i dziwactwo jasno świadczą, że była makabrycznym żartem. Władze państwowe nie powinny szukać taniej popularności grając na niskich instynktach narodowych niechęci, a chociaż pan prokurator królewski uczynił w danym wypadku wszystko, co w ludzkiej mocy, akt oskarżenia opiera się jedynie na fałszywych donosach i zeznaniach zniekształcających fakty, co zresztą zdarza się i zdarzało często, jak wynika z
41
licznych akt sądowych naszego kraju. W tym miejscu prezes trybunału udzielił napomnienia obrońcy i zrobił tak groźną minę, jak gdyby pan Stryver istotnie rozminął się z prawdą. Z kolei złożyło zeznania paru świadków oskarżenia, następnie zaś pan Cruncher miał sposobność wysłuchać, jak replika oskarżycielska ponownie odwraca surdut podszewką do wnętrza. Przebieg rozprawy wykazał niezbicie, iż Barsad i Cly są sto razy lepsi, niż się to zrazu wydawało, podsądny zaś — przynajmniej sto razy gorszy. Po panu prokuratorze królewskim glos zabrał prezes trybunału, który przewracał surdut raz na jedną, raz na drugą stronę, na ogół jednak przykrawał całun śmiertelny dla podsądnego. Wreszcie sędziowie przysięgli odwrócili się twarzami do ściany, by w spokoju zastanowić się nad werdyktem. Roje zielonych much zadźwięczały znowu. Pan Carton spoglądał wciąż w sufit i nie zmieniał miejsca ani postawy nawet obecnie, gdy wokoło nie brakowało oznak podniecenia. Stryver nerwowo przekładał papiery, szeptał coś z sąsiadami i od czasu do czasu zerkał podejrzliwie ku ławie przysięgłych. Publiczność kręciła się po sali, wymieniała uwagi, tworzyła nowe grupki. Nawet sam prezes trybunału powstał z fotela i wolno przechadzał się tam i z powrotem po swoim podeście nie bacząc, iż złośliwość ludzka może pomówić go o stan rozgorączkowania. Tylko ów młody prawnik siedział przechylony do tyłu w podartej, zsuniętej z ramion todze i w peruce sterczącej na bakier, tak jak ją włożył po chwilowym odsłonięciu głowy. Ręce trzymał w kieszeniach i spoglądał w sufit nie inaczej, niż czynił to przez dzień cały. Jego niedbała poza i znudzona mina budziły antypatię, a ponadto zmniejszały podobieństwo do oskarżonego tak bardzo, że gapie poczynali szeptać tu i ówdzie, iż ci dwaj nie są wcale podobni. Pan Cruncher szepnął coś w tym sensie najbliższemu sąsiadowi i dorzucił z przekąsem: — Założę się o pół gwinei, że ten niewiele ma roboty. Co? Nie wygląda wcale na prawnika, któremu sprawy pchają się w ręce. Ale pan Carton widział więcej, niżby się zdawać mogło, kiedy bowiem głowa panny Manette opadła bezwładnie na pierś jej ojca, spostrzegł to pierwszy i powiedział głośno: — Woźny! Zajmij się młodą damą. Pomóż ją wyprowadzić. Nie widzisz, że mdleje? Kiedy wyprowadzano z sali pannę Manette, publiczność nie szczędziła wyrazów współczucia zarówno jej jak i ojcu. Przypomnienie niedoli i cierpień źle podziałało na doktora. Był niespokojny podczas słuchania zeznań, następnie zaś powrócił na jego twarz zwykły wyraz tępego przygnębienia. Spowijał ją na kształt ciężkiej czarnej chmury i nadmiernie postarzał. Wkrótce po odejściu pana Manette i jego córki sędziowie przysięgli odwrócili się znów twarzami do sali i przemówili ustami przewodniczącego ławy. Okazało się, że nie osiągnęli jednomyślności, pragną więc „udać się na osobność". Prezes trybunału, który myślał, być może, o Jerzym Waszyngtonie, zdradził pewne zdziwienie, iż nie osiągnięto jednomyślności, pozwolił jednak przysięgłym „udać się na osobność" i sam opuścił salę. Rozprawa zajęła cały dzień i w sądzie zapalano już lampy. Zaczęły krążyć pogłoski, że namysły przysięgłych mogą. potrwać bardzo długo, toteż widzowie wychodzili na miasto, by się posilić, a podsądny cofnął się w głąb ławy oskarżonych i usiadł. Pan Lorry wyszedł za panną Manette i jej ojcem, obecnie jednak wrócił i skinął na Jerry'ego, który przecisnął się doń łatwo, i gdyż sala na poły opustoszała. — Jerry, możesz teraz coś przekąsić, jeżeli jesteś głodny. Ale nie odchodź daleko. Na pewno usłyszysz, że przysięgli wracają. Nie spóźnij się ani o sekundę. Chcę, żebyś zaraz poniósł werdykt do banku. Nie znam szybszego niż ty gońca. Na pewno dotrzesz do Tempie Bar na długi czas przede mną. Z braku kapelusza Jerry dotknął niskiego czoła dziękując za słowa uznania oraz szylinga. W tej chwili zbliżył się Carton i położył dłoń na ramieniu pana Lorry. — Jak się czuje panna Manette? — Bardzo przygnębiona i zdenerwowana. Ale w poczekalni dla świadków zrobiło się jej lepiej. Ojciec próbuje ją pocieszać.
42
— Powiem o tym podsądnemu, bo widzi pan, nie wypada, by rozmawiał z nim publicznie poważny dżentelmen, pracownik znanego banku. Pań Lorry poczerwieniał, jak gdyby uprzytomnił sobie, że przed chwilą dręczyła go ta właśnie kwestia, a Cartton ruszył w stronę ławy oskarżonych. Ponieważ droga z sali rozpraw wiodła w tym samym kierunku, Jerry poszedł za nim wytężając wzrok i słuch tak, że włosy zjeżyły mu się na głowie jeszcze bardziej. — Panie Darnay. Podsądny wstał i zbliżył się do balustrady. — Niewątpliwie interesuje pana stan zdrowia świadka, panny Manette. Otóż młoda dama czuje się lepiej. Widział pan jej najgorsze chwile. Po zeznaniach była bardzo wzruszona. — Niezmiernie mi przykro, że stałem się mimowolną przyczyną jej wzruszenia. Może zechce pan powtórzyć to w moim imieniu i dodać wyrazy głębokiego szacunku i życzliwości dla panny Manette. — Chętnie to zrobię, jeżeli pan sobie życzy. Maniery pana Cartona były niedbałe, prawie obraźliwe. Rozmawiając z podsądnym stał obrócony do niego bokiem, oparty łokciem o balustradę. — Życzę sobie i proszę o to — powiedział Karol Darnay. — A panu dziękuję z głębi serca. Carton nie zmienił pozy. — Czego się pan spodziewa? — zapytał. — Najgorszego. — Stanowisko rozumne i wskazane. Chociaż przysięgli udali się na osobność. To zdaje się przemawiać na pańską korzyść. Jerry nie słyszał więcej, bo nie wolno było wałęsać się w bliskości wyjścia z sądu. Opuścił salę, gdzie zostawił dwóch mężczyzn, równie podobnych z rysów twarzy, jak niepodobnych ze sposobu bycia, którzy stali obok siebie pod własnymi odbiciami w lustrze umieszczonym nad ławą oskarżonych. Półtorej godziny — chociaż urozmaicone piwem i zimną baraniną — wlokło się leniwie w nawiedzanych przez łotrów i złodziei korytarzach. Ochrypły posłaniec posiliwszy się usiadł na niewygodnej ławie i zapadł w drzemkę. Nagle zbudził go gwar i porwała na piętro rzeka ludzi wracających pospiesznie do sądowej sali. — Jerry! Jerry! — nawoływał pan Lorry stojąc już w drzwiach. — Jestem! Jestem, wielmożny panie! Okropny ścisk! Już lecę, lecę! Nad głowami ciżby pan Lorry rzucił mu zmiętą kartkę. — Masz? — Mam, wielmożny panie. — Biegnij żywo. Na papierze widniało tylko jedno spiesznie skreślone słowo: UNIEWINNIONY —Hm... Gdybyś dzisiaj napisał „wrócony życiu" — mruknął do siebie Jerry — dobrze bym wiedział, co to znaczy. Na tym musiał urwać rozważania i zdołał zebrać myśli dopiero za murami Old Bailey, gdyż tłum wypływał z sądu tak gwałtownie, że omal go z nóg nie zwalił. Zdawać się mogło, że roje zawiedzionych much — wielkich i zielonych — odlatują z głośnym brzęczeniem, by gdzie indziej szukać innej padliny. ROZDZIAŁ IV GRATULACJE Ostatnie szumowiny ludzkiego rosołu, który kipiał przez dzień cały, odpływały z mętnie oświetlonych korytarzy sądowych, gdy doktor Manette z córką Lucie, pan Lorry i adwokat Stryver otoczyli zwolnionego z więzienia Karola Darnaya, aby pogratulować mu ucieczki ze szponów śmierci.
43
Nawet przy znacznie lepszym świetle trudno byłoby rozpoznać szewca z paryskiego poddasza w mężczyźnie o wyprostowanej postawie i inteligentnej twarzy, jakim stal się lekarz z Beauvais. Ale postać jego przykuwała wszystkie spojrzenia, jeżeli nawet zasięg obserwacji nie obejmował posępnych tonów niskiego, poważnego głosu oraz niespodziewanych otępień, jakim doktor Manette podlegał bez widocznej przyczyny. Każda wzmianka o, latach przewlekłej męki (taka na przykład, jak podczas rozprawy sądowej) rodziła posępną zadumę i dobywała ją z tajników duszy. Przygnębienie jawiło się często samo przez się i ogarniało byłego więźnia w sposób niepojęty dla osoby nie obznajmionej z jego losami, jak gdyby naprawdę twarz doktora spowił nagle cień odległej o trzysta mil Bastylii. Tylko córka miała dziwną moc rozpraszania owych żałosnych mroków. Była złotą nicią wiążącą przeszłość z chwilą obecną — lata poprzedzające mękę z tymi, co nastąpiły po jej zakończeniu. Dźwięk głosu Lucie, promienny wyraz twarzy, dotknięcie ręki nie zawodziły prawie nigdy i wywierały na ojca wpływ zbawienny. Nie zawsze tak się działo i dziewczyna pamiętała przypadki, gdy jej starania nie odnosiły skutku. Wierzyła jednak w siebie, gdyż niepowodzenia trafiały się nader rzadko. Karol Darnay z uczuciem i zapałem ucałował dłoń młodej damy, aby z kolei zwrócić się do swego obrońcy i gorąco mu podziękować. Pan Stryver liczył niewiele ponad trzydziestkę, wyglądał jednak o dwadzieścia lat starzej. Był tęgi, czerwony, hałaśliwy, bardzo pewny siebie i kompletnie wyprany z wszelkich pozorów delikatności. Do towarzystw i rozmów potrafił wpychać się natrętnie, co nie kolidowało z jego metodą torowania sobie łokciami drogi przez życie. Obecnie nie zdążył jeszcze zdjąć togi i peruki, a w bezpośrednie sąsiedztwo klienta wepchnął się tak natrętnie, że odtrącił pod ścianę Bogu ducha winnego pana Lorry. — Miło mi, panie Darnay — powiedział — że z honorem wyciągnąłem pana z matni. Oskarżenie było nikczemne, najnikczemniejsze pod słońcem, ale dlatego właśnie miało wielkie szansę powodzenia. — Wdzięczność zachowam do końca życia, bo winienem panu życie — rzekł były więzień. — Robiłem, panie Darnay, co mogłem, a mogę chyba nie mniej niż inni. Ktoś musiał oczywiście dodać: „Nawet znacznie więcej!", wziął więc to na siebie pan Lorry, nie tyle może z przekonania, co chcąc wcisnąć się z powrotem do zajętej rozmową grupki. — Tak pan sądzi, co? — ciągnął prawnik. — Był pan na sali cały dzień, no i powinien się pan znać na takich rzeczach. Jest pan człowiekiem interesu, podobnie jak ja. — I w tym charakterze — podchwycił pan Lorry, którego mąż uczony w prawie wepchnął do grupki podobną metodą, jaką go uprzednio wypchnął — proponuję, aby doktor Manette zamknął naszą konferencję i polecił uczestnikom udać się do domów; Panna Lucie mizernie wygląda. Pan Darnay ma za sobą okropny dzień. Wszyscy jesteśmy przemęczeni. — Proszę mówić tylko we własnym imieniu, panie Lorry. Mnie czeka noc ciężkiej pracy. Proszę mówić we własnym imieniu — obruszył się adwokat. — Mówię we własnym imieniu i w imieniu panny Manette, i pana Darnaya, i... panno Lucie, chyba mam prawo mówić w imieniu całego zgromadzenia? — ostatnie pytanie podkreślił dobitnym naciskiem i wymownie spojrzał na doktora. Ten ostatni wpatrywał się w Darnaya, a twarz krzepła mu stopniowo w osobliwy wyraz niechęci, nieufności, ba! nawet obawy. Widać było, że myślami błądzi znów gdzieś daleko. — Ojcze — szepnęła Lucie kładąc mu delikatnie dłoń na ramieniu. Otrząsnął się z zadumy i spojrzał na córkę. — Czy życzysz sobie, abyśmy wrócili do domu? — Tak — odpowiedział, a zabrzmiało to niby głębokie westchnienie. Grupka — przyjaciół Karola Darnaya rozpraszała się pod szczególnym, zapoczątkowanym przezeń wrażeniem, iż tego wieczora nie wydostanie się na wolność. W korytarzach gaszono już światła, ze szczękiem i łoskotem zamykano żelazne wrota. Ponury gmach miał opustoszeć
44
do następnego dnia, kiedy zainteresowanie szubienicą, pręgierzem, palem chłosty i żelazami do piętnowania ponownie wypełni go ludźmi. Lucie Manette wyszła na ulicę między ojcem i uwolnionym podsądnym. Wnet przywołano dorożkę i ojciec odjechał pod opieką córki. Pan Stryver pożegnał się w korytarzu i zamaszystym krokiem ruszył w stronę pokoju adwokackiego, aby zostawić tam perukę i togę. Tymczasem ktoś inny, kto nie przyłączył się uprzednio do rozmawiającej grupy i z nikim nie zamienił słowa, lecz stal na uboczu w najgęstszym cieniu, dyskretnie wysunął się z sądu i przystanąwszy na chodniku patrzył śladem dorożki, pokąd nie odjechała. Następnie zbliżył się do pana Lorry i Darnaya. — No i cóż, panie Lorry? — zagadnął. — Człowiek interesu może teraz spokojnie rozmawiać z panem Daranayem? Nikt dotąd nie wspomniał słowem o roli odegranej tego dnia przez pana Cartona. Nikt o nim nie pamiętał. Adwokat nie miał na sobie togi, lecz w zwyczajnym ubraniu wyglądał niewiele lepiej. — Tęgo ubawiłby się pan, panie Darnay — ciągnął Carton — gdyby pan widział, jakie srogie walki między dobrymi skłonnościami a przywiązaniem do pozorów toczą się czasem w duszy człowieka interesu. Stary bankowiec poczerwieniał na twarzy i odparł żywo: — Był pan już łaskaw mówić dziś na ten temat. My, ludzie interesu służący firmie, nie jesteśmy panami własnej woli. O firmie musimy myśleć więcej niż o sobie. — Wiem, wiem — przerwał lekceważąco młody prawnik. — Proszę się nie jeżyć, panie Lorry. Nie gorszy z pana człowiek niż inni. Ba! Chyba nawet lepszy. — Słowo daję, proszę pana — ciągnął Jarvis Lorry nie bacząc na wtrącone zdanie — nie rozumiem, co właściwie ma pan tu do powiedzenia. Przepraszam za uwagę, do której upoważnia mnie wiek, ale wydaje mi się, że to nie pański interes. — Interes! Na Boga! Ja nie mam żadnych interesów. — Bardzo współczuję, łaskawy panie. — Ja też sobie współczuję. — Gdyby miał pan interesy — ciągnął bankowiec — może dbałby pan o nie. — Nie! Nie dbałbym. Na pewno! — Szkoda, łaskawy panie. Interesy to sprawy poważne, godne nie lada szacunku — zawołał pan Lorry dotknięty do żywego podobną beztroską. — Naturalnie obarczają nas pewnymi obowiązkami i niekiedy wbrew woli zmuszają do milczenia, ale człowiek tak szlachetny jak pan Darnay pojmuje to bez wątpienia. Życzę dobrej nocy, panie Darnay. Niech Bóg ma pana w swojej pieczy. Myślę, że ocalił dziś pana, by dać mu długie i szczęśliwe życie. Hej! Lektyka! Pan Lorry zirytowany po trosze na siebie i młodego adwokata szybko usadowił się w lektyce i został poniesiony w stronę Domu Bankowego Tellsonów. Wówczas Carton — podchmielony nieco i silnie pachnący winem — roześmiał się i zwrócił do Darnaya: — Szczególny kaprys losu zrządził nasze spotkanie. Jak się pan czuje stojąc na ulicznym bruku twarzą w twarz z sobowtórem? — Trudno mi jeszcze uwierzyć, że wróciłem do tego świata — odparł Karol. — Nic dziwnego. Tak niedawno był pan na prostej drodze do tamtego. Mówi pan słabym głosem. — Bo trochę mi słabo. — Więc czemu, u diaska, nie zje pan czego? Ja to zrobiłem, kiedy te tępaki głowiły się nad kwestią, do którego świata powinien pan należeć: naszego czy też jakiegoś innego. Zaraz pokażę panu najbliższą knajpę, gdzie można się smacznie posilić. Ujął Darnaya pod ramię i przez Ludgate Hill zaprowadził na Fleet Street, a następnie krytym pasażem do ustronnej restauracji. Tam dwaj młodzi ludzie zasiedli w osobnym pokoiku i były
45
podsądny pokrzepił się skromnym, lecz smacznym obiadem oraz dobrym winem. Carton zajął miejsce po przeciwnej stronie stołu i mając przed sobą własną butelkę porto zachowywał się nadal w sposób niedbały, niemal obraźliwy. — No i co, panie Darnay? Zaczyna pan wierzyć w swój powrót na tę ziemię? — Mam pewne wątpliwości co do czasu i miejsca. Ale w swój powrót na tę ziemię istotnie zaczynam wierzyć. — To musi być diabelna satysfakcja! Carton rzucił ostatnie zdanie ironicznym tonem i jeszcze raz podniósł do ust bardzo dużą szklankę. — Jeżeli o mnie chodzi — ciągnął — to najgoręcej pragnę zapomnieć, że chodzę po naszej ziemi. Z wyjątkiem wina nie ma tu dla mnie nic dobrego, a i ja całkiem nie nadaję się do życia. Przynajmniej pod tym względem pan i ja różnimy się zupełnie. Ba! Zaczynam podejrzewać, że w ogóle jesteśmy do siebie podobni znacznie mniej, niż się to na pozór wydaje. Karol był wyczerpany przeżyciami dnia, a towarzystwo gburowatego sobowtóra zdawało mu się chwilami sennym koszmarem, zawahał się więc i w rezultacie nic nie odpowiedział. — Jest już pan po obiedzie — podjął niebawem miody prawnik. — Zechce pan chyba wypić za czyjeś zdrowie, wznieść jakiś toast? — Za czyje zdrowie? Jaki toast? — zdziwił się Darnay. — No, jeden toast ma pan na końcu języka! Zgadłem, co? Gotówem przysiąc, że się nie mylę. — A więc, za zdrowie panny Manette. — A więc, za zdrowie panny Manette — powtórzył Carton. Wypił, spojrzał w oczy współbiesiadnika i opróżnioną szklankę rzucił przez ramię, a gdy trafiła w ścianę i rozprysnęła się na części, zadzwonił i kazał podać drugą. — Przyjemnie odprowadzać do karocy tak urodziwą młodą damę... zwłaszcza po ciemku... Nieprawda, panie Darnay? — zapytał po chwili nalewając sobie wina. Odpowiedzią było jedynie lakoniczne: „tak" i ledwie dostrzegalne zmarszczenie brwi. — Przyjemnie odczuć litość tak urodziwej młodej damy. Przyjemnie być przez nią opłakiwanym — ciągnął adwokat. — No, jakie to uczucie? Warto chyba czekać wyroku śmierci, aby zarobić na takie współczucie i litość. Co, panie Darnay? Tym razem Karol nie odezwał się słowem. — Okropnie się ucieszyła, jak powtórzyłem to, co pan polecił jej powiedzieć. Nie zdradziła radości. Nie! Nie! Ale tak mi się zdawało. Ta dyskretna aluzja przypomniała Karolowi, że jego niesympatyczny kompan pomógł mu nie proszony w najkrytyczniejszym momencie minionego dnia, wobec czego skierował rozmowę na ten właśnie temat i wyraził Cartonowi wdzięczność. — Nie chcę pańskich podziękowań i wcale na nie nie zasługuję — padła szorstka odpowiedź. — Po pierwsze, nie zrobiłem nic wielkiego, a po drugie, nie mam pojęcia, czemu to zrobiłem. Panie Darnay! Wolno zadać panu jedno pytanie? — Oczywiście. Należy się panu przecież nagroda za wielką przysługę. — Czy sądzi pan, że darzę go szczególną sympatią? — Doprawdy, panie Carton — bąknął zbity z tropu Karol — nie zastanawiałem się nad tą kwestią. — Niechaj się pan teraz nad nią zastanowi. — Postępek pana nakazywałby odpowiedź twierdzącą, nie sądzę jednak, by tak w istocie było. — Ja też nie sądzę — odburknął Carton. — Zaczynam nabierać dobrego mniemania o pańskiej inteligencji, panie Darnay. — Lecz mimo wszystko — powiedział były podsądny wstając, aby zadzwonić — wolno mi chyba poprosić o rachunek i rozstać się x panem bez wzajemnych uraz.— Naturalnie,
46
naturalnie — ożywił się prawnik i dodał spiesznie, kiedy rozległ się dźwięk dzwonka. — Czy pan myśli poprosić o cały rachunek? — Tak. — W porządku! Kelner! Jeszcze jedną flaszkę tego samego wina i obudź mnie o dziesiątej. Darnay uregulował rachunek, wstał i uprzejmie życzył dobrej nocy niesympatycznemu kompanowi, który wstał równiej i nie odpowiadając bezpośrednio rzucił tonem jak gdyby wyzwania: — Ostatnie słowo, panie Darnay. Myśli pan, że jestem pijany? — Myślę, że pan pił. — Jak to pan myśli? Przecież pan wie, że piłem. — Zatem zgoda: wiem. — W takim razie powinien pan wiedzieć także, dlaczego piję. Jestem, łaskawy panie, zniechęconym do życia łachmanem. Nie dba o mnie nikt na świecie i ja nie dbam o nikogo. — Wielka szkoda. Mógłby pan lepiej wykorzystać swoje zdolności. — Mógłbym albo i nie mógł. Diabli wiedzą, panie Darnay. Ale niech się pan nie upaja własną trzeźwością i rozwagą. Trudno przewidzieć, co kogo czeka. Dobranoc. Dziwak pozostał sam. Wziął ze stołu świecę i podszedł do wiszącego na ścianie lustra. — No i co? — mruknął przypatrując się uważnie swojemu odbiciu. — Czy darzysz tego faceta szczególną sympatią? Hm... Z jakiej racji miałbyś lubić kogoś, kto jest do ciebie podobny? W tobie nie ma przecież nic przyjemnego i dokładnie zdajesz sobie z tego sprawę. Ten człowiek swoim wyglądem i postawą pokazuje ci, z jak wysoka upadłeś i jaki być powinieneś. To świetny powód do serdecznych uczuć wobec takiego wzoru. Zamień z nim miejsca, a przekonasz się, czy te błękitne oczy będą tak na ciebie spoglądać, czy z twojej racji ta urodziwa twarz zasępi się i spochmurnieje. No, śmiało! Nie licz się ze słowami. Przyznaj, że nienawidzisz tego jegomościa. Carton wrócił do stołu i dla pociechy wypił w niewiele minut całą butelkę wina. Potem złożył głowę na rękach i usnął głęboko. Jego włosy rozsypały się po obrusie, a płynny łój ze stojącej blisko świecy począł plamić ubranie. ROZDZIAŁ V SZAKAL Był to okres pijaństwa i niemal wszyscy mężczyźni pijali wówczas niepomiernie. Minione lata przyniosły w tej dziedzinie tak znaczną poprawę obyczajów, że za komiczną przesadę uchodziłoby dzisiaj nader oględne obliczenie wina i ponczu, jakie jeden człowiek potrafił wchłonąć w ciągu jednej nocy nie uchybiając zgoła opinii nieposzlakowanego dżentelmena. Uczony zawód prawniczy hołdował również Bachusowi i nie pozwalał prześcignąć się innym uczonym zawodom, a pan Stryver, który szybko torował sobie łokciami drogę do rozległej i lukratywnej praktyki, nie lubił zostawać w tyle za kolegami, starał się więc dorównywać przedstawicielom palestry zarówno pod tym względem, jak i pod wszystkimi innymi. Ulubieniec Old Bailey i oczko w głowie wielu innych sądów — pan Stryver poczynał ostrożnie rąbać niższe szczeble drabiny, po której się wspinał. Ostatnio Old Bailey i inne sądy musiały specjalnie zapraszać swojego faworyta i wyciągać do niego stęsknione ramiona, bo pan Stryver przepychał się natrętnie ku obliczu Najwyższego Sędziego Królewskiego i trybunałowi King's Bench. Codziennie widywano jego kwitnącą twarz nad łanem peruk, jak gdyby twarz ta była wielkim słonecznikiem wystrzelającym w stronę słońca nad grzędą mniej zaradnych sąsiadów. Niegdyś w sferach adwokackich szeptano, że Stryver jest wprawdzie sprytny, pozbawiony skrupułów, śmiały, układny i gotów na wszystko, nie potrafi jednak wydobyć istotnej treści ze stosu akt, co jest bez wątpienia największą i najbardziej nieodzowną zaletą prawnika. Z czasem jednak nastąpiła korzystna zmiana, a im więcej roboty miał pan Stryver, tym łatwiej i
47
dokładniej zaczynał trafiać w sedno. Mógł przesiadywać do późnej nocy i pić na umór z Sydneyem Cartonem — mimo to wszakże z rana miał zawsze całą sprawę w małym palcu. Sydney Carton — najbardziej leniwy i najmniej obiecujący z młodych prawników — był nieodłącznym towarzyszem i sojusznikiem Stryvera. Po tym, co wypijali we dwóch między styczniową a wrześniową sesją, mógłby swobodnie pływać okręt Jego Królewskiej Mości. Ilekroć Stryver miał sprawę w jakimś sądzie, był tam również Carton, który przez cały czas bezmyślnie gapił się w sufit. Nie rozstawali się również podczas sesji wyjazdowych i nawet wówczas hulali do późnej nocy, a (jak fama głosi) Cartona widywano często, gdy w biały dzień wracał do domu chyłkiem i na chwiejnych nogach, niczym kocur z nocnej rozpusty. Po pewnym czasie w kołach zainteresowanych utarł się pogląd, że Sydney Carton nie będzie nigdy lwem, jest jednak zdumiewająco dobrym szakalem i w tym skromnym charakterze oddaje Stryverowi nie lada przysługi. — Dziesiąta, wielmożny panie — powiedział kelner, któremu prawnik kazał się obudzić. — Wielmożny panie, dziesiąta. — Co? Co się stało? — Dziesiąta, wielmożny panie. — Jak to? Dziesiąta wieczór? — Tak, wielmożny panie. Wielmożny pan przykazał się zbudzić. — A, tak... Pamiętam... Dobrze już, dobrze. Po kilku nieudanych próbach ponownego uśnięcia, którym służący sprytnie zapobiegał grzebiąc przez pięć minut w węglach na kominku, Carton dźwignął się ciężko, wdział na bakier kapelusz i wyszedł. Z ulicy skręcił na dziedziniec Tempie i po krótkiej przechadzce dla odzyskania przytomności udał się do apartamentu pana Stryvera. Kancelista, który nigdy nie asystował przy tego rodzaju nocnych konferencjach, dawno już poszedł do domu, toteż pan Stryver otworzył drzwi własnoręcznie. Był w luźnym szlafroku i rannych pantoflach, a dla tym większej wygody zupełnie odsłonił szyję. Oczy jego miały ów dziwny wyraz — senny a zarazem okrutny, chytry i zdradliwy — który, zmieniany przeróżnymi formami sztuki malarskiej, można obserwować na portretach biboszów stanu pana Stryvera poprzez wszystkie pijackie epoki poczynając od podobizny Jeffreysa. — Witaj, moja pamięci! — odezwał się Stryver. — Coś dzisiaj późno. — Przychodzę o zwykłej porze. Najwyżej kwadrans później. Weszli do obskurnego pokoju pełnego papierów i książek. Na kominku płonął suty ogień, imbryk parował na trójnogu, a pośród stosu akt wesoło połyskiwał stół zastawiony nieprzebraną obfitością win, rumu, koniaku, cukru i cytryn. — Widzę, Sydneyu, że nie obeszło się dziś bez butelki — powiedział gospodarz. — O ile dobrze pamiętam, wytrąbiłem dwie. Jadłem kolację z naszym klientem albo raczej patrzyłem, jak on jadł kolację. To zresztą wychodzi na jedno. — Dobrze spisałeś się, Sydneyu, z tym podważeniem tożsamości. Wyborny kawał! Skąd przyszedł ci do głowy? — Myślałem, że nasz klient to przystojny facet, a potem, że i ja byłbym mniej więcej takim jak on facetem, gdybym miał chociaż łut szczęścia. — Ach, ty, Sydneyu, i łut szczęścia! — zawołał gospodarz i od śmiechu aż zatrząsł mu się wydatny brzuszek. — Do roboty! Do roboty! Z posępną miną szakal roznegliżował się po trosze, wyszedł do sąsiedniego pokoju, skąd wrócił wkrótce niosąc dzbanek zimnej wody, miednicę i parę ręczników. Ręczniki zmoczył w wodzie, wyżął delikatnie i niedbale udrapował nimi głowę. Potem usiadł za stołem i oznajmił: — No, jestem gotów. — Dobrze, moja pamięci. Niewiele musimy dziś upitrasić — odrzekł pan Stryver spoglądając wesoło na papiery.
48
— Ile? — Tylko dwie sprawy. — Dawaj najprzód trudniejszą. — Masz i do dzieła. Śmiało! Lew ułożył się na wznak na sofie stojącej obok zastawionego trunkami stołu. Szakal zajął miejsce po przeciwnej stronie i obok rozrzuconych przed sobą papierów ustawił butelkę oraz szklankę. Obydwaj prawnicy popijali raz po raz, lecz każdy robił to w odmienny sposób. Lew nieznacznie tylko zmieniał pozę i zdawać się mogło, iż wciąż leży bez ruchu z rękami za pasem szlafroka, spogląda w ogień lub co najwyżej od czasu do czasu sięga beztrosko po jakiś mniej zawiły dokument. Szakal miał twarz skupioną i brwi ściągnięte surowo; tak był pogrążony w pracy, że nie śledził wzrokiem ręki sięgającej po napój i nim podniósł go do ust, nierzadko szukał omackiem minutę lub dłużej. Kilkakroć napotykał zapewne poważne trudności, gdyż wstawał i odchodził, by zwilżyć ręczniki. Po tych pielgrzymkach do dzbanka i miednicy wracał mając na głowie trudny do opisania wilgotny turban, co przy skupionej, zadumanej twarzy wywoływało tym komiczniejsze wrażenie. Wreszcie szakal przysposobił godną lwa biesiadę i począł go częstować swoim dziełem. Lew ostrożnie i z rozwagą przyjmował smaczne kąski, czynił właściwy wybór, rzucał swoje uwagi, a skromny szakal pomagał mu przy tym gorliwie. Następnie lew wsunął ręce za pas szlafroka i ułożył się znowu na sofie, aby rozmyślać w spokoju. Szakal dodał sobie energii sporą miarką wina i świeżym okładem na głowę, po czym zabrał się raźno do przygotowywania drugiej uczty. Posiłek ów lew skonsumował w identycznie ten sam sposób, a gdy go kończył, zegary miejskie biły trzecią w nocy. — No, zrobiliśmy swoje, Sydneyu — powiedział pan Stryver. — Teraz możesz nalać ponczu. Carton zdjął z głowy parujące ręczniki, otrząsnął się, ziewnął, zadrżał i posłuchał gospodarza. — Miałeś głowę na karku, kiedy przygotowywałeś pytania dla dzisiejszych świadków oskarżenia. Nie przegapiliśmy niczego — podjął pan Stryver. — Zawsze mam głowę na karku. Jak ci się zdaje? — Coś ci się humor popsuł. Łyknij jeszcze ponczu, a zaraz się poprawi. Szakal mruknął gniewnie, lecz znowu posłuchał. — Dawny Sydney Carton z naszej starej szkoły w Shrewsbury — mówił gospodarz i kiwając głową przypominał sobie, jak to dodawał ducha koledze w przeszłości i obecnie. — Ten sam dawny Sydney, niestały niczym huśtawka. Raz w górę, raz w dół. Raz w górę, raz w dół. I tak co minuta. To wesoły, to zrozpaczony. — Tak, tak — westchnął szakal. — Ten sam dawny Sydney z tym samym psim szczęściem. Nawet w budzie robiłem zadania dla kolegów, ale nie dla siebie. — A czemu nie odrabiałeś własnych zadań? — Bóg wie. Taki już widać jestem. Poprawił się w fotelu, wsunął ręce w kieszenie i wyciągnąwszy nogi spojrzał posępnie w ogień. Gospodarz nadął się i zrobił ważną minę. Zdawać się mogło, że kominek jest ognistym piecem, w którym przetapiają się zmarnowane zdolności, a jedyna przysługa, jaką można wyświadczyć dawnemu Sydneyowi Cartonowi ze starej szkoły w Shrewsbury, polega na tym, by wepchnąć go do tego pieca. — Cartonie, jesteś i zawsze byłeś niedowarzony. Brak ci energii, brak celu w życiu. Proszę, spójrz na mnie. — Ach, przestań nudzić — szakal roześmiał się swobodniej, weselej. — Już ty nie moralizuj! — Dlaczego zrobiłem to, co już zrobiłem? Dlaczego robię to, co robię?
49
— Po części dlatego, że płacisz mi za pomoc. Ale po co wygłaszać do mnie przemówienia i rozwodzić się nad tym? Robisz to, co chcesz robić. Ty zawsze byłeś w pierwszych szeregach, ja na tyłach. — Musiałem dostać się do pierwszych szeregów. Nie należałem do nich z urodzenia. — Nie asystowałem przy twoich narodzinach. Nie wiem. Ale wydaje mi się, że mimo wszystko musiałeś przyjść na świat w pierwszych szeregach — znowu roześmiał się, a gospodarz mu zawtórował. — Przed Shrewsbury, w Shrewsbury i po Shrewsbury ty trzymałeś się swojego miejsca, ja swojego — ciągnął Carton. — Nawet wówczas, kiedy kolegowaliśmy w paryskiej Dzielnicy Łacińskiej, kiedy uczyliśmy się francuskiego języka, francuskich praw i rozmaitych okruchów francuskiej kultury (z czego zresztą nic nam nigdy nie przyszło), nawet wówczas ty zawsze byłeś gdzieś, ja nigdzie. — A czyja to wina? — Na Boga! Nie jestem pewien, czy przypadkiem nie twoja. Tak rozpychałeś się, hałasowałeś, rzucałeś na wszystkie strony, że mnie pozostawały tylko bezczynność i spoczynek. Ale to smutna sprawa rozmawiać o własnej przeszłości o brzasku dnia. Zanim odejdę, zwróć moje myśli na jakiś inny temat. — Niech i tak będzie. Proponuję zdrowie pięknego świadka. Czy twoje myśli zwróciłem na przyjemniejszy temat? Zapewne tak nie było, gdyż Carton zrobił posępną minę. — Piękny świadek? — mruknął nie odrywając wzroku od swojej szklanki. — Tylu świadków spotkałem dzisiejszego dnia i dzisiejszej nocy. Który z nich ma być piękny? — Efektowna córka doktora, panna Manette. — Ona piękna? — zdziwił się szakal. — Uważasz, że nie? — Uważam, że nie. — Co gadasz, człowieku? Przecież podziwiał ją cały sąd! — Nie obchodzi mnie podziw całego sądu. Kto mianował Old Bailey sędzią niewieściej urody? Panna Manette to złotowłosa lalka. — Posłuchaj, Sydneyu — odparł gospodarz i spoglądając nań bystro pogładził dłonią swoje kwitnące oblicze. — Posłuchaj; Sydneyu, zdawało mi się, że w pewnych momentach żywo współczułeś złotowłosej lalce. W każdym bądź razie szybko zauważyłeś, co przytrafiło się złotowłosej lalce. — Szybko zauważyłem, co jej się przytrafiło! Chyba każdy mężczyzna zauważy bez lunety, kiedy dziewczyna (lalka czy też nie lalka) mdleje o krok od jego nosa. Chętnie wypiłbym za zdrowie panny Manette, ale pić mi się już nie chce. Mam dosyć. Idę do łóżka. Kiedy pan Stryver odprowadzał ze świecą gościa, brzask zaglądał przez brudne okna klatki schodowej. Kiedy zaś gość wyszedł z domu, powietrze było chłodne, niebo pochmurne, rzeka ciemna i zamglona, a cały krajobraz przypominał ponurą pustynię. Poranny wiatr wznosił wiry kurzu, jak gdyby gdzieś daleko powstały piaski pustynne i ruszyły do ataku na miasto. Carton czuł w sobie zmarnowane siły, wokół zaś widział pustynię, zatrzymał się więc bez ruchu i na moment ujrzał przed sobą fatamorganę szczytnych ambicji, samowyrzeczeń, wstrzemięźliwości. Piękne miasto oglądane oczyma wyobraźni obfitowało w strzeliste krużganki tchnące uczuciem i wdziękiem, w drzewa, na których dojrzewały owoce życia, w pięknie połyskujące źródła nadziei. Po chwili zniknęło wszystko. Sydney Carton wspiął się na wysokie schody domu o podwórku jak studnia, a gdy znalazł się w swoim pokoju, padł w ubraniu na nie zasłane łóżko. Wkrótce poduszka była mokra od łez przelanych na darmo. Smutno, bardzo smutno wstawało słońce, lecz najsmutniejszym widokiem, jaki oglądało, był ów człowiek o wielkich zdolnościach i szlachetnych popędach, których nie potrafił
50
wykorzystać właściwie. Niezdolny do walki w obronie własnej, niezdolny do szczęścia, dobrze wiedział o zżerającym go rozkładzie, nie przeciwdziałał jednak temu. ROZDZIAŁ VI SETKI LUDZI Zaciszne mieszkanie pana Manette mieściło się w narożnym domu przy ustronnej uliczce niedaleko Soho Square. Pewnej pogodnej niedzieli — w cztery miesiące po głośnym procesie o zdradę, który czas porwał z ludzkiej pamięci na swych falach i uniósł do morza — pan Jarvis Lorry zmierzając na kolację do doktora wędrował skąpanymi w słońcu ulicami Clerkenwell, gdzie od dawna rezydował. W wyniku kilku konferencji o interesach stary bankowiec odnowił przyjaźń z lekarzem i odtąd zaciszny dom narożny stanowił słoneczny kącik w jego życiu. Owej pogodnej niedzieli pan Lorry szedł wczesnym popołudniem w kierunku Soho dla trzech powodów zgodnych z jego przyzwyczajeniami. Po pierwsze: w pogodne niedziele często spacerował przed kolacją z Lucie i jej ojcem. Po drugie: w niepogodne niedziele zwykł dotrzymywać im towarzystwa i w charakterze przyjaciela rodziny gawędzić z gospodarzami, czytywać, wyglądać przez okna i w ogóle zabijać jakoś czas. Po trzecie: miał chytry plan rozwikłania pewnych niepokojących go wątpliwości, a znając domowe obyczaje byłego więźnia Bastylii wiedział, iż pora sprzyja owym zamierzeniom. Trudno było w Londynie o ustronie spokojniejsze niż to, w którym zamieszkiwał doktor. Zaułek był ślepy, a z okien domu roztaczał się widok na uliczkę spowitą miłą atmosferą odosobnienia i ciszy. W owych czasach niewiele było zabudowań na północ od Oxford Road; rosły tam za to liczne drzewa, pieniły się dzikie kwiaty, a rozkwitłe głogi zdobiły wiosną nie istniejące dzisiaj pola. W wyniku tego wiejskie powietrze swobodnie krążyło w Soho miast włóczyć się ukradkiem, jak nędzarz bez dachu nad głową, a w pobliskim sąsiedztwie stała niejedna na południe wystawiona ściana, przy której w odpowiednim sezonie dojrzewały brzoskwinie. Latem w godzinach rannych ustronie to kąpało się w promieniach słońca, kiedy jednak na ulicach zaczynał panować skwar, spoczywało w cieniu, nie tak wszakże głębokim, by nie czuć za nim świetlistych blasków dnia. Było to chłodne miejsce, monotonne, lecz wesołe i chociaż często dźwięczało echami, stanowiło uroczą przystań pośród gwarnych ulic. W takim porcie winna stać na kotwicy spokojna barka i działo się tak w istocie. Doktor zajmował dwa piętra dużego sennego domu. Jacyś ludzie przychodzili tu niekiedy, niewiele jednak było słychać i widać za dnia, a wieczorami nie działo się nic zgoła. W oficynie — za podwórkiem, gdzie pośrodku stary platan szeleścił zielonymi liśćmi — wyrabiano podobno organy i cyzelowano srebro, a złotnictwem trudnił się tajemniczy olbrzym, którego pozłacane ramię przytwierdzone do frontowej ściany sterczało nad uliczką, jak gdyby ów kowal cennego kruszcu zmienił" sam siebie w kosztowną figurę i wszystkim gościom groził tym samym losem. Ale warsztaty mało dawały o sobie znać wzrokowi lub słuchowi, nie inaczej zresztą niż samotny lokator, który jakoby zajmował górne piętro, albo niewidoczny fabrykant powozów, co podobno miał kantor na parterze. Niekiedy czeladnik mijał podwórko naciągając bluzę czy też zajrzał tam nieśmiało obcy przybysz z miasta. Niekiedy szczęknęło coś w oficynie albo olbrzym o złotym ramieniu potężnie uderzył młotem. Ale wszystko to były wyjątki potwierdzające regułę głoszącą, iż wróble na platanie domem i echa w spokojnym zaułku przed domem mają całkowitą swobodę od niedzielnego ranka do sobotniej nocy. Doktor Manette przyjmował w domu nielicznych pacjentów, których zawdzięczał swojej dawnej sławie odżywającej dzięki szeptom o tragicznej historii. Był uczony, sumienny i śmiało przeprowadzał pomysłowe eksperymenty, toteż zyskał umiarkowaną praktykę i zarabiał nie mniej niż mu było trzeba. O wszystkim tym wiedział i myślał pan Jarvis Lorry, gdy w pogodne niedzielne popołudnie dzwonił do drzwi narożnego domu w Soho.
51
— Doktor Manette w domu? — Niedługo wróci. — Panna Manette w domu? — Niedługo wróci. — Panna Pross w domu? Nie było to wykluczone, lecz pokojówka nie znając planów panny Pross nie potrafiła odpowiedzieć ani twierdząco, ani przecząco. — Hm — podjął stary bankowiec. — Ponieważ ja jestem tu jak w domu, pójdę na górę. Lucie niewiele wiedziała o swoim rodzinnym kraju, zdawać się jednak mogło, że nieświadomie wyniosła stamtąd dar robienia wielkich rzeczy małymi środkami, co stanowi jedną z największych i najbardziej ujmujących zalet Francuzów. Urządzenie mieszkania było skromne, lecz ozdobione tak znaczną ilością bezwartościowych, ale gustownych drobiazgów, że czyniło urocze wrażenie. Rozmieszczenie w pokojach wszystkich przedmiotów od największych do najmniejszych, trafny dobór barw, rozmaitość wytwornych kontrastów dowodzących dbałości o szczegóły, bystrego oka, delikatnej ręki i zdrowego rozsądku — wszystko to było samo, przez się nader mile i mówiło wiele o swej twórczyni. Pan Lorry rozglądał się dokoła; i wyobrażał sobie, że (nawet stoły i krzesła pytają uprzejmie, czy mu się tu podoba, a imają przy tym ów szczególny wyraz, który z biegiem czasu zdążył poznać tak dokładnie. Na piętrze były trzy pokoje, a że drzwi między nimi stały otworem, by powietrze krążyło swobodnie, pan Lorry mógł przechadzać się po całym mieszkaniu i wszędzie obserwować z uśmiechem owe podobieństwa do młodej pani domu, które uderzyły go na wstępie. W pierwszym, najokazalszym pokoju znajdowały się ptaszki i kwiaty Lucie, jej książki, biureczko, stolik do robótek i kaseta akwareli. Drugi, używany również jako jadalnia, mieścił gabinet przyjęć doktora. Trzeci, gdzie najlepiej było słychać zmienne szelesty platanowych liści, był sypialnią pana domu.. W kącie stał tam od dawna nie używany warsztat szewski i skrzynka z narzędziami, co przypominało żywo piąte piętro domu z winiarnią położonego w Paryżu na Przedmieściu Świętego Antoniego. Pan Lorry przestał rozglądać się dokoła i mruknął pod własnym adresem: — Często się zastanawiam, po co ten człowiek przechowuje pamiątki swojej niedoli? — Nad czym się tu zastanawiać? — padło nagle pytanie i stary bankowiec wzdrygnął się nerwowo. Pytanie zadała panna Pross — gwałtowna rudowłosa niewiasta o krzepkich rękach — znajoma z hotelu Pod Królem Jerzym w Dover, którą z biegiem lat pan Lorry zdążył poznać znacznie lepiej. — Sądziłbym raczej... — zaczął niepewnym tonem. — Aha! Sądziłby pan raczej! — zawołała panna Pross, a stary bankowiec dał za wygraną. — Jak się pan ostatnio czuje? — rzuciła dama szorstko, lecz jak gdyby chciała dać do zrozumienia, iż nie chowa urazy. — Zupełnie dobrze, doskonale — odparł układnie pan Lorry. — A co słychać u łaskawej pani? — Nic szczególnego. Nie ma się czym chwalić. — Doprawdy? — Właśnie! Doprawdy! Bardzo się niepokoję o moją ptaszynę. — Doprawdy? — Na miłość boską, niechże pan powie coś więcej niż „doprawdy" i „doprawdy", bo zanudzi mnie pan na śmierć! — wybuchnęła panna Pross, która na przekór swojej długiej sylwetce była zwolenniczką krótkich zdań i słów. — A więc... istotnie? — poprawił się pan Lorry.
52
— „Istotnie" to też nic osobliwego. Ale wolę „istotnie" niż „doprawdy". Tak, proszę pana! Bardzo się niepokoję. — Wolno zapytać o powód? — Nie podoba mi się, że rozmaici ludzie wcale niewarci mojej ptaszyny przychodzą tutaj dziesiątkami, żeby ją oglądać. — Czy istotnie w tym celu przychodzą dziesiątki ludzi? — zdziwił się starszy pan. — Co tam dziesiątki! Setki! — zawołała kobieta. Bo podobnie jak wiele osób była skłonna do jeszcze większej przesady, gdy ktoś kwestionował jej pierwotne twierdzenie. — Dobry Boże! — westchnął pan Lorry, ponieważ nie mógł wymyślić bezpieczniejszej odpowiedzi. — Od dziesiątego roku jej życia mieszkałam z moją pieszczotką albo raczej moja pieszczotka mieszkała ze mną i płaciła mi za to, chociaż nie wątpi pan chyba, że nie potrzebowałaby płacić, gdybym potrafiła za darmo utrzymać ją i siebie. To przykre... Naprawdę bardzo przykre! Pan Lorry nie zrozumiał dokładnie, co jest bardzo przykre, pokiwał więc głową używając tej najważniejszej części ciała niby czarodziejskiego płaszcza, co może leżeć dobrze na każdej figurze. — Wciąż się tu kręcą rozmaici ludzie wcale niewarci mojej ptaszyny — ciągnęła kobieta. — Odkąd pan zrobił początek... — Ja zrobiłem początek, panno Pross? — Może nie pan? A kto wrócił do życia jej ojca? — Ach, jeżeli to nazywa pani początkiem... — Pewnie, że nie końcem! — przerwała. — Odkąd więc pan zrobił początek, zaczęły się przykrości. Doktorowi nic nie mam do zarzucenia, chyba tyle, że wcale nie zasługuje na taką córkę. Ale to nie jego wina, bo na taką córkę nie może zasługiwać nikt i pod żadnym pozorem. Ojca ścierpiałabym jakoś, ale za ojcem przychodzą całe tłumy po to tylko, by odbierać mojej ptaszynie miłość do minie. To gorszą sprawa... znacznie gorsza! Pan Lorry wiedział, iż panna Pross jest bardzo zazdrosna, ale zdążył się również przekonać, że pod skórą dziwaczki kryje się jedna z owych istot całkowicie pozbawionych egoizmu, a spotykanych rzadko i wyłącznie pośród kobiet. Osoby takie z czystej miłości i uwielbienia chętnie zaprzedają się w niewolę młodości, którą utraciły, urodzie, której nie posiadały, wykształceniu, którego los nie pozwolił im zdobyć, promiennym nadziejom, które nie rozjaśniały nigdy ich szarych dni. Starszy dżentelmen znal świat wystarczająco i zdawał sobie sprawę, że mało jest na nim zjawisk piękniejszych niż wierna służba płynąca z serca i absolutnie wolna od wyrachowania. Dla służby takiej miał wiele szacunku i podczas dyskusji prowadzonych z samym sobą (wszyscy niekiedy prowadzimy takie dyskusje) stawiał pannę Prosa znacznie bliżej chórów anielskich niż wiele dam nieporównanie hojniej obdarowanych przez naturę i sztukę i posiadających własne konta w Domu Bankowym Tellsonów. — Nie było i nie będzie mężczyzny godnego mojej ptaszyny — podjęła panna Prosa — z wyjątkiem chyba mojego brata Salomona, gdyby... gdyby... gdyby biedak nie popełnił życiowej omyłki. Pan Lorry zebrał cokolwiek danych o sprawach osobistych panny Prosa, wiedział więc, że ów brat Salomon — pozbawiony serca łajdak — chcąc zdobyć pieniądze na jakieś spekulacje ograbił siostrę ze wszystkiego, co posiadała, a następnie zostawił ją w biedzie i bez skrupułów porzucił na zawsze. Jej wiara w Salomona (nie licząc dyskretnych wzmianek o życiowej omyłce) i stałość siostrzanych uczuć były dla starego bankowca poważnymi sprawami i w niemałym stopniu wpływały na jego dobrą opinię o dziwacznej niewieście. — Tak się złożyło, że chwilowo jesteśmy sami — rozpoczął pan Lorry, gdy wrócili do bawialni i zasiedli tam w najlepszej komitywie — a że z obydwojga nas trzeźwi ludzie
53
interesu, niechaj mi wolno będzie zapytać, czy w rozmowach z Lucie doktor wspomina czasem okres, kiedy szył buty? — Nigdy. — Hm... A mimo to trzyma w sypialni warsztat i szewskie narzędzia. — Nie powiedziałam przecież, że tego okresu nie wspomina w rozmowach z samym sobą. — Sądzi pani, że wiele o tym myśli? — Sądzę. — Czy wyobraża sobie pani... — zaczął pan Lorry, lecz kobieta przerwała mu szorstko: — Nic sobie nigdy nie wyobrażam. Zupełnie nie mam wyobraźni. — Robię zatem poprawkę. Czy przypuszcza pani... Chyba niekiedy posuwa się pani tak daleko, by pozwalać sobie na przypuszczenia? — Tak. Od czasu do czasu. — Czy przypuszcza pani zatem — ciągnął starszy dżentelmen mierząc pannę Pross przychylnym i roześmianym wzrokiem — że doktor Manette zbudował i zachował przez długie lata jakąś własną teorię tyczącą powodu jego cierpień a być może i nazwiska prześladowcy? — Niczego nie przypuszczam. Wiem tylko to, co mówiła mi moja ptaszyna. — A mianowicie? — Że jej zdaniem doktor musi mieć w głowie coś takiego. — Proszę się na mnie nie gniewać, że o wszystko dopytuję. Cóż... Jestem nudnym człowiekiem interesu, a i panią traktuję jak człowieka interesu. — Równie nudnego? — zapytała niewinnie panna Pross. — Nie, nie, nie! — zaprotestował pan Lorry wyrzucając sobie, iż nie w porę użył przymiotnika. — Na pewno nie! Ale "wracajmy do interesów. Czy to nie dziwne, że doktor Manette nigdy nie porusza tej kwestii, chociaż nie dopuścił się żadnej zbrodni, o czym nikt z nas nie wątpi? Nie żądam, aby mówił ze mną, jakkolwiek od bardzo dawna łączą nas stosunki handlowe, obecnie zaś jesteśmy przyjaciółmi. Ale z córką, z córką tak mu oddaną i tak tkliwie kochaną przez niego! Proszę mi wierzyć, panno Pross, nie z ciekawości, lecz ze szczerego zainteresowania próbuję wraz z panią rozwikłać ów problem. — Rozumiem — powiedziała kobieta ułagodzona sensem i tonem ostatniego zdania. — Otóż wedle mojej najlepszej wiary, która może wydać się panu najgorszą, doktor po prostu boi się całej tej historii. — Boi się? — Oczywiście. Przyczyny są jasne. Łączą się z tą historią okropne wspomnienia, no i utrata świadomości. Doktor nie wie, jak i kiedy się zgubił i jak i kiedy odnalazł, może więc podejrzewać, że nawrót grozi w każdej chwili. Już to samo wystarczy, żeby obrzydzić rozmowy na ten temat. Tak mi się przynajmniej zdaje. Uwaga była głębsza, niż pan Lorry mógł się spodziewać. — Słusznie... słusznie... — mruknął. — To wystarczy, by obrzydzić rozmowy a nawet zbudzić strach przed myślami na ten temat. Ale jedna wątpliwość dręczy mnie najbardziej. Czy to dobrze, panno Pross, że doktor wszystko dławi i tłumi w sobie? Prawdę rzekłszy, ta właśnie wątpliwość, wracająca raz po raz, skłoniła mnie do naszej dzisiejszej rozmowy. — Możemy rozmawiać, ale i tak nic nie pomożemy — panna Pross bezradnie rozłożyła ręce. — Niech pan zacznie z tej beczki, a doktor zaraz zmieni się na gorsze. Najlepiej się nie wtrącać. Albo raczej: czy nam to odpowiada, czy nie odpowiada, nie możemy się wtrącać. On czasami wstaje w nocy i my na górze słyszymy, że biedak chodzi po swoim pokoju tam i z powrotem. Moja ptaszyna wie, co to znaczy; wie, że jej ojciec chodzi myślami po dawnej celi: tam i z powrotem, tam i z powrotem. Moja ptaszyna zbiega wtedy na dół i obydwoje chodzą po sypialni tam i z powrotem, tam i z powrotem, aż doktor się wreszcie uspokoi. Ale on nigdy nie wspomni słowem o prawdziwej przyczynie swego rozdrażnienia, a ona sądzi, że
54
najlepiej o nic nie pytać. W milczeniu chodzą tam i z powrotem, tam i z powrotem, dopóki jej towarzystwo i miłość nie przywrócą mu równowagi. Panna Pross nie przyznawała się do posiadania wyobraźni, musiała ją jednak posiadać, gdyż ustawiczne powtarzanie zwrotu „tam i z powrotem" dawało wyrazisty obraz udręki tą samą wciąż bolesną myślą. W tej chwili cichy zakątek — jak już wiadomo, szczególnie sprzyjający echom — rozbrzmiał odgłosem zbliżających się kroków, jak gdyby zbudzonych opowiadaniem o długotrwałym chodzeniu tam i z powrotem. — Otóż i oni! — zawołała panna Pross i wstając z miejsca przerwała konferencję. — Rychło będziemy tu mieli setki ludzi. Jako się rzekło, zakątek ten miał osobliwe właściwości akustyczne i stanowił poniekąd echo całej okolicy, toteż pan Lorry stając przy otwartym oknie i wypatrując przyjaciela i jego córki wyobraził sobie, że nigdy nie nadejdą, chociaż długo słyszał ich kroki. Po niejakim czasie echo umilkło nagle, a zamiast niego odezwał się miarowy tupot jakichś innych kroków, które znowu ucichły, gdy wydawały się już całkiem bliskie. Na koniec jednak pojawiły się oczekiwane osoby, a panna Pross stanęła w drzwiach od ulicy gotowa na powitanie swoich państwa. Panna Pross była gwałtowna, rudowłosa, pochmurna, mimo to wszakże przedstawiała miły widok, gdy wprowadzała na schody swoją ptaszynę. Ostrożnie zdejmowała jej kapelusz, otrzepywała własną chusteczką do nosa, zdmuchiwała z niego niedostrzegalne pyłki; troskliwie składała okrycie panny Manette i przygładzała jej bujne włosy z taką dumą, z jaką mogłaby się odnosić do swojej fryzury, gdyby była niewiastą wysoce próżną i nad wszelki wyraz urodziwą. Ptaszyna przedstawiała widok niemniej ujmujący: tkliwie ściskała swoją opiekunkę, dziękowała jej za fatygę i powtarzała, że zbytecznie tak bardzo się dla niej trudzi. Ale wymówki były nieśmiałe i na poły żartobliwe, bo w przeciwnym wypadku panna Pross dotknięta do żywego schroniłaby się w swoim pokoju, aby tam popłakać spokojnie. Równie przyjemnie było popatrzeć na doktora, który obejmował wzrokiem kobiety i wyrzucał pannie Pross, że okropnie psuje Lucie, przy czym ton jego głosu i wyraz oczu mówiły, że do „psucia Lucie" jest równie skłonny jak panna Pross, a byłby jeszcze więcej, gdyby to leżało w granicach możliwości. I na pana Lorry można było spojrzeć z satysfakcją, ho twarz promieniała mu pod przylizaną peruczką, jak gdyby dziękował swoim szczęśliwym starokawalerskim gwiazdom, iż pod koniec życia zawiodły go pod dach domu naprawdę rodzinnego. Ale setki ludzi nie nadchodziły jakoś i pan Lorry daremnie oczekiwał na spełnienie proroctw panny Pross. W porze kolacji nie przybyły również setki ludzi. Gospodarstwem domowym zajmowała się panna Pross i zadania swoje wypełniała znakomicie. Jej skromne na ogół dania były smacznie przyrządzone i gustownie podane, a ponadto stanowiły tak pomysłową mozaikę angielskiej i francuskiej kuchni, że nic pod słońcem nie mogło im dorównać. Życzliwość tej kobiety wyrażała się przede wszystkim w praktycznych kwestiach życiowych, toteż panna Pross często myszkowała po Soho i okolicznych dzielnicach, aby tropić zbiedniałych Francuzów, którzy ulegając pokusie szylingów czy półkoronówek tnie cofną się przed zdradą tajemnic kulinarnych. Od takich podupadłych synów i cór Galii nauczyła się wiele i w oczach służących poczynała uchodzić za wróżkę, jak gdyby chrzestną matkę Kopciuszka, która może kazać przynieść królika albo kurę oraz trochę włoszczyzny z ogródka i zrobić z tego wszystko, co się jej spodoba. W święta panna Pross zwykła siadać do stołu doktora, chociaż w dnie powszednie uparcie pożywiała się o niewiadomej porze albo w gospodarskiej suterenie, albo we własnej położonej na drugim piętrze błękitnej sypialni, dokąd wzbraniała wstępu wszystkim, z wyjątkiem swojej ptaszyny. W tę pogodną niedzielę panna Pross uległa roześmianej twarzy Lucie i jej ustawicznym staraniom, by przypodobać się opiekunce, toteż rozchmurzyła się znacznie i kolacja upłynęła nader miło.
55
Ze względu na upalny wieczór panna Manette zaproponowała po deserze, by wino wynieść pod platan i posiedzieć trochę na świeżym powietrzu. Ponieważ wszystko w domu obracało się wokół niej niby wokół osi, biesiadnicy pospieszyli pod platan, a Lucie zaniosła tam wino przeznaczone głównie na użytek pana Lorry. Od dość dawna Lucie sprawowała przy starym bankowcu funkcje podczaszego i tym więc razem dbała, by podczas gawędy miał stałe pełny kieliszek. Z rozmaitych stron sterczały nad podwórkiem dziwaczne boki i tyły domów, a nad głowami zajętych rozmową ludzi szeptał platan w języku sobie tylko zrozumiałym. Wciąż jednak nie pojawiały się zapowiedziane setki ludzi. W trakcie posiedzenia pod platanem nadszedł pan Darnay, lecz to był dopiero jeden człowiek. Doktor Manette powitał go życzliwie — nie inaczej niż Lucie. Ale panna Pross odczuła nagle bóle w głowie i całym ciele i musiała poszukać schronienia w domu. Wyjaśnić należy, iż zacna niewiasta często ulegała podobnej niedyspozycji, którą w poufnych rozmowach nazywała „atakiem konwulsji". Pan domu czuł się owej niedzieli wyjątkowo dobrze i wyglądał szczególnie młodo. W takich momentach podobieństwo między ojcem a córką było uderzające, kiedy więc siedzieli obok siebie (ona z głową na jego ramieniu, on trzymając rękę na oparciu jej fotela), studiowanie tego podobieństwa stanowiło zajmującą rozrywkę. Przez cały wieczór lekarz mówił z ożywieniem o rozmaitych sprawach. — Panie doktorze — zwrócił się doń Darnay nawiązując do rozmowy, która tyczyła ostatnio starych budowli londyńskich — czy szczegółowo zwiedził pan Tower? — Byłem w Tower z Lucie raz i raczej krótko, lecz wystarczająco długo, by upewnić się, że to miejsce godne zainteresowania. — Jak pan niewątpliwie pamięta, gościłem tam w innym charakterze, całkiem nie sprzyjającym zwiedzaniu — młody człowiek uśmiechnął się, lecz poczerwieniał, jak gdyby z nagłej irytacji. — Mimo to jednak słyszałem ciekawą historię. — Jaką? — zapytała Lucie. — W trakcie przebudowy robotnicy odkryli celę zamurowaną od dawna i zapomnianą. Napisy wyryte przez więźniów pokrywały kamienne ściany. Były tam daty, nazwiska, skargi i modlitwy. W samym rogu, na wystającym głazie, widniały trzy litery (bodaj że ostatnie słowo na tej ziemi jakiegoś więźnia, który szedł na stracenie). Litery były wyciosane nieudolnie, prawdopodobnie jakimś lichym narzędziem i drżącą, niepewną ręką. Zrazu odczytano je jako K.O.D., lecz po dokładniejszym zbadaniu okazało się, że ostatnią literą jest P. Człowiek o takich inicjałach nie figurował w urzędowych spisach ani tradycja ustna nie przechowała o nim wzmianki, długo więc głowiono się daremnie nad zagadką niewiadomego nazwiska. Wreszcie ktoś wpadł na pomysł, że litery nie są inicjałami, lecz stanowią jeden wyraz: ROP. Troskliwie zbadano podłogę pod tym napisem i po usunięciu kamiennej płyty posadzkowej znaleziono w ziemi zbutwiałe szczątki papieru oraz małej skórzanej kalety czy torby. W ten sposób nikt nie dowie się nigdy, co napisał nieznany więzień, nie ulega jednak wątpliwości, że napisał coś i ukrył przed strażnikami. — Ojcze! Czyś ty chory? — zawołała panna Manette, gdyż doktor wzdrygnął się gwałtownie i obydwoma rękami ścisnął skronie, a jego wygląd i niespokojne ruchy przeraziły cale towarzystwo. — Nie, nie, drogie dziecko — odrzekł. — Nie jestem chory. Deszcz począł padać wielkimi kroplami i to mnie zaskoczyło. Lepiej wracajmy do domu. Powiedziawszy to opanował się zaraz i pokazał wierzch dłoni zwilżony istotnie kilkoma wielkimi kroplami. Ani słowem jednak nie napomknął o szczególnym odkryciu w Tower. Kiedy zaś gospodarze i goście wkraczali do domu, bystre oko pana Lorry spostrzegło lub doznało złudzenia, iż spostrzega na twarzy przyjaciela ten sam osobliwy wyraz, który pojawił się tam w mrocznym sądowym korytarzu, kiedy doktor zwrócił wzrok w stronę Karola Darnaya.
56
Ale i tym razem pan Manette odzyskał równowagę tak szybko, e stary bankowiec zwątpil w bystrość swego oka. Złote ramię olbrzyma nie było bardziej sztywne niż lekarz, który przystanął pod nim, aby powiedzieć, że jest jeszcze i zapewne będzie do końca życia wrażliwy na błahe nawet niespodzianki, nic więc dziwnego, że przestraszył się nagłego deszczu. Nadeszła pora wieczornej herbaty i panna, Pross w nowym „ataku konwulsji" zaczęła krzątać się koło stołu, lecz setki ludzi nie pokazywały się nadal. Pan Carton przyszedł leniwym krokiem, ale liczbę natrętów podniósł do dwóch tylko osób. Noc była dziwnie parna. Upał dokuczał mimo otwartych drzwi i okien. Po uprzątnięciu stołu wszyscy skupili się przy jednym z okien i spoglądali w gęsty półmrok. Lucie siedziała obok ojca, Darnay koło Lucie, a Carton wsparł się leniwie o okienną wnękę. Niespokojny wir wiatru przed burzą trafił jakoś do cichego zaułka, porwał długie białe firanki i uniósł je do sufitu, gdzie zatrzepotały niby widmowe skrzydła. — Deszcz pada ciągle wielkimi kroplami, ciężko i z rzadka — powiedział doktor. —Burza nadchodzi wolno. — Ale za to pewnie — dodał młody adwokat. Mówili cicho, gdyż ludzie wyglądający i oczekujący czegoś czynią tak przeważnie, a wyglądający i oczekujący burzy — zawsze. Z odległych ulic płynęły odgłosy żywej krzątaniny, bowiem ludzie spieszyli, by znaleźć schronienie, nim zdąży rozszaleć się nawałnica. W zaułku specjalnie sprzyjającym echom dźwięczały zbliżające się i oddalające kroki, jakkolwiek nikt nie stąpał po jego bruku. Wszyscy nasłuchiwali przez chwilę w milczeniu. — Samotność pośród tłumu — powiedział wreszcie Karol. — To robi wrażenie. Nieprawda, panie Darnay? — podchwyciła Lucie. — Czasami, kiedy jestem tu sama wieczorem, wyobrażam sobie... Ale dzisiaj jest tak ciemno i posępnie, że drżę na samą myśl o tym... — Może wszyscy zadrżymy. Niech nam pani opowie o złudach swojej wyobraźni. — Dla panów będą one niczym. Takie błahostki mają znaczenie tylko w momencie, gdy w nas powstają. Niepodobna przekazać ich innym. Czasami, kiedy jestem tu sama wieczorem, nasłuchuję długo i wreszcie zaczynam sobie wyobrażać, że te odgłosy stanowią echo wszystkich kroków, co mają wtargnąć w nasze życie. — Jeżeli jest tak istotnie, pewnego dnia w nasze życie wtargną nieprzeliczone tłumy — wtrącił Carton na właściwy mu posępny sposób. Odgłos kroków brzmiał nieustannie, coraz szybciej i szybciej, a chociaż nikogo nie było widać w pobliżu, zdawać się mogło, że ludzie przebiegają pod oknem lub nawet w głębi pokoju, że zbliżają się, oddalają, przystają na chwilę lub odchodzą na dobre. — Czy te liczne kroki są przeznaczone dla nas wszystkich, czy też mamy podzielić je jakoś między sobą? — zapytał Darnay. — Nie wiem, proszę pana. Mówiłam, że to niemądre twory wyobraźni, ale pan pragnął dowiedzieć się szczegółów. Kiedy przyszło mi to do głowy, byłam sama, pomyślałam Więc, że słucham kroków ludzi, którzy wtargną kiedyś w życie moje i ojca. — Biorę tych ludzi na siebie — odezwał się znów Carton. — Ja nie zadaję pytań i nie stawiam warunków. Tak, panno Manette! Idą na nas nieprzeliczone tłumy. Widzę je... przy świetle błyskawicy — dokończył, gdyż w tej chwili zajaśniało niebo i sylwetka młodego prawnika zarysowała się wyraźnie na tle okna. — I słyszę — ciągnął przy wtórze grzmotu. — Szybko nadchodzą groźne, szalone, straszliwe... Carton określił tak szum nagłej ulewy, która kazała mu umilknąć, bo przy jej łoskocie nie można by usłyszeć słowa. Nad Londynem rozpętała się pamiętna nawałnica z grzmotami i piorunami i nie było ani chwili przerwy w łoskocie, błyskach i potokach deszczu, dopóki wreszcie księżyc nie zajaśniał po północy.
57
W oczyszczonym powietrzu wielki dzwon Katedry Świętego Pawła wybił pierwszą, gdy pan Lorry ruszał w stronę domu pod eskortą Jerry'ego, który miał na nogach długie buty, a w ręku trzymał latarnię. Na drodze między Soho a Clerkenwell leżały w owe lata zdradliwe pustkowia, więc pan Lorry nie zapominał o rabusiach i zawsze korzystał z usług Crunchera, chociaż wracał zwykle o dobre dwie godziny wcześniej. — Ale mieliśmy noc, Jerry — powiedział stary bankowiec. — Nie dziwiłbym się, gdyby w taką noc umarli wstawali z grobów. — Ja tam, wielmożny panie, nie chodzę po nocach i nie wiem, w jaką pogodę umarli mogą wstawać z grobów. Chyba w żadną! — odburknął Jerry. — Dobranoc, panie Carton — powiedział człowiek interesu. — Dobranoc, panie Darnay. Czy przeżyjemy jeszcze kiedy razem noc podobną do dzisiejszej. Czy przeżyją podobną noc? Czas pokaże. Może też zobaczą nieprzeliczone tłumy idące na nich ze zgiełkiem i rykiem. ROZDZIAŁ VII PAN MARKIZ W MIEŚCIE W swoim okazałym pałacu w Paryżu książę pan — jeden z najbardziej wpływowych dygnitarzy dworskich — miał udzielić porannej audiencji, jak to zwykł czynić co dwa tygodnie. Chwilowo znajdował się w prywatnej komnacie — miejscu świętym świętych dla tłumu wielbicieli zgromadzonych w amfiladzie salonów. Książę pan miał właśnie pokrzepić się czekoladą. Był w stanie przełknąć wiele (jak ważyli się twierdzić niektórzy pesymiści: szybko pochłaniał Francję), lecz filiżanka porannej czekolady nie przeszłaby mu przez gardło bez pomocy czterech silnych mężczyzn, nie licząc oczywiście kucharza. Tak. Aby do jaśnie oświeconych ust podnieść szczęśliwą czekoladę, potrzeba było czterech wspaniale i jaskrawo odzianych ludzi, których szef, zgodnie z modą wprowadzoną przez arystokrację, nie umiałby żyć bez co najmniej dwóch złotych zegarków w kieszeniach. Jeden lokaj stawiał przed najdostojniejszym obliczem dzbanuszek z czekoladą; drugi mieszał ją i pienił posługując się narzędziem specjalnie przystosowanym do tak wzniosłego celu; trzeci podawał wysoce uprzywilejowaną serwetkę; czwarty (ten z dwoma zegarkami) napełniał filiżankę. Książę pan nie mógłby naturalnie obejść się bez któregoś z owych szafarzy porannej czekolady i mimo to zachować swoją wysoką pozycję pod łaskawym dlań niebem... Na jego herbowej tarczy powstałaby głęboka skaza, gdyby w uwłaczający sposób czekoladę podawało zaledwie trzech fagasów, a obecność tylko dwóch wpędziłaby go zapewne do grobu, Ubiegłej nocy książę pan jadł w mieście kolacyjkę w miłym towarzystwie Opery i Komedii. Książę pan najczęściej spędzał noce w mieście i w czarującej kompanii. Był tak uprzejmy i łaskawy, że w sferze kłopotliwych spraw oraz tajemnic państwowych Opera i Komedia wywierała nań wpływ nieporównanie silniejszy niż wszystkie potrzeby państwa. Była to okoliczność równie pomyślna dla Francji, jak dla innych krajów podobnie szczęśliwych w rozmaitych okresach, jak na przykład dla Anglii w nieodżałowanych latach panowania wesołych Stuartów gotowych zawsze sprzedać ojczyznę. Na sprawy publiczne w sensie najogólniejszym książę pan miał szlachetny i światły pogląd, ten mianowicie, że wszystko winno toczyć się własną drogą. Na poszczególne sprawy publicznie książę pan miał inny, równie szlachetny pogląd, ten mianowicie, że wszystko winno toczyć się jego drogą, przysparzając mu władzy i napełniając kieszenie. Na własne przyjemności książę pan miał także szlachetny i światły pogląd, ten mianowicie, że świat został stworzony wyłącznie dla tych przyjemności. Dewiza jego stanu (różniąca się od oryginału tylko zaimkiem bez istotnego znaczenia) brzmiała: „I rzecze Pan: — Ziemia oraz jej bogate plony są moje".
58
Atoli z biegiem czasu książę pan jął pojmować, że wulgarne troski zakłócają bieg jego spraw zarówno publicznych jak prywatnych, i chcąc nie chcąc związał się w sprawach obydwóch tych kategorii z pewnym dzierżawcą podatków. Powody były zrozumiałe. Książę pan absolutnie nie znał się na finansach państwowych, musiał więc przekazać je komuś lepiej uświadomionemu. Jeżeli zaś idzie o finanse prywatne, to dzierżawcy podatków bywali na ogół bogaci, a książę pan zubożał po wielu pokoleniach żyjących zbytkownie i bez liczenia się z wydatkami. A zatem książę pan zabrał z klasztoru swoją siostrę i uchroniwszy w porę od welonu (najtańszego ze strojów, jakie mogła nosić) dał ją za żonę ubogiemu w antenatów bogaczowi, który był dzierżawcą podatków. Ów dzierżawca podatków wraz ze świadczącą o jego urzędzie laską zakończoną złotym jabłkiem znajdował się w danej chwili na salonach księcia pana i ludzie nie szczędzili mu uniżonych dowodów szacunku. Tak odnosił się doń ogól ludzi, z wyjątkiem osób najwyższego rodu, które (nie wyłączając jego własnej żony) spoglądały na dzierżawcę podatków z nieopisaną pogardą. Ów dzierżawca podatków — pan nader hojny — trzymał na stajni trzydzieści koni; dwudziestu czterech lokai kręciło się po jego rezydencji; sześć panien służących posługiwało jego małżonce. Jako człowiek, który (mimo dostojnych koligacji sprzyjających wysokim zasadom moralnym) dążył jedynie do tego, by kraść i grabić wszędzie, gdzie się zdarzy, dzierżawca podatków wyróżniał się realizmem spośród wysokich osobistości zapełniających tego ranka salony księcia pana. Bo komnaty te, chociaż piękne dla oka i przyozdobione wszystkim, na co stać było dobry smak i sztukę tamtych czasów, przedstawiały widok nienajzupełniej zdrowy. Gdyby zaś bodaj jeden z gości księcia pana zechciał poświęcić takim zagadnieniom chwilę uwagi, komnaty wyglądałyby żenująco w porównaniu z ubranymi w łachmany i szlafmyce strachami na wróble, nie bardzo nawet dalekimi, gdyż czujne wieże Katedry Panny Marii z jednakowej niemal odległości spoglądały na te przeciwieństwa. Oficerowie armii lądowej pozbawieni wiedzy wojskowej; oficerowie floty nie mający wyobrażenia o okręcie; urzędnicy nieświadomi spraw państwowych; światowi księża o miedzianym czole, lubieżnym oku, rozwiązłym języku i jeszcze bardziej rozwiązłym życiu — wszyscy kompletnie nieprzygotowani do swoich zawodów i kłamiący niech nie, że zawody te pełnią — wszelako wszyscy bliżej lub dalej związani z klanem księcia pana i z tej racji pchani na urzędy publiczne, z których dawało się coś wycisnąć. Tyle mniej więcej można było powiedzieć o wielu, wielu gościach. Niemniej licznie występowali ludzie nie związani bezpośrednio z księciem panem lub państwem, podobnie jednak nie związani z niczym realnym ani z żadną szeroką drogą, po której zmierza się prosto do jakiegoś ziemskiego celu. W przedpokojach księcia pana uśmiechali się do swoich szykownych pacjentów lekarze, co dorobili się fortun na łagodnych środkach przeciwko urojonym, nie istniejącym chorobom. Wynalazcy przeróżnych leków na pomniejsze dręczące Francję niedomagania, którzy nie odkryli jedynie metody wykorzenienia chociażby jednego z najbardziej rozpowszechnionych grzechów, bełkotali do ucha każdemu, kogo zdołali przychwycić w oczekiwaniu na audiencję u księcia pana. Niewierzący filozofowie, co słowami przerabiali świat i z kart wznosili Wieże Babel, by zajrzeć do nieba, gawędzili na salonach księcia pana z niewierzącymi chemikami pochłoniętymi głównie kwestią przemiany metali. Wytworni salonowcy, których doskonałe wychowanie (podobnie w tamtej epoce, jak wcześniej i później) polegało na zupełnym braku zainteresowania dla wszelkich spraw interesujących zwyczajnych ludzi, snuli się po komnatach w stanie doskonałego zblazowania. A wszyscy ci wielcy ludzie różnego pokroju zostawili w eleganckich dzielnicach Paryża takie domy rodzinne, że najbystrzejszy ze szpiegów stanowiących co najmniej połowę wykwintnych wielbicieli księcia pana nie znalazłby tam ani jednej żony, która wyglądem i postępowaniem zasłużyłaby sobie na miano matki. Prawdę rzekłszy, macierzyństwo nie było modne w dobrym towarzystwie i ograniczało się zwykle do wydania na ten świat kłopotliwej istoty, co nie wystarcza do uzyskania tytułu matki. Wiejskie kobiety wychowywały i pielęgnowały niemodne dzieci, a
59
sześćdziesięcioletnie babunie stroiły się i szczebiotały tak samo jak wówczas, gdy miały lat dwadzieścia. Trąd oderwania od rzeczywistości szpecił wszystkie istoty ludzkie oczekujące audiencji u księcia pana. W najbardziej odległym salonie zebrało się pół tuzina wyjątkowych osób, które od kilku lat podejrzewały mgliście, że na ogół zaczyna się dziać nie najlepiej. Poszukując rozumnych środków naprawy trzy z tych osób przystąpiły do fanatycznej sekty Konwulsjonistów i w danej chwili naradzały się poważnie między sobą, czy nie warto zacząć na miejscu miotać się, pienić i ryczeć, aby dzięki atakom epilepsji daó księciu panu mądrą i zrozumiałą wskazówkę na przyszłość. Drugi połowa wymienionego wyżej pół tuzina szukała ocalenia w inne; sekcie, w której żargonie wciąż powracał jakiś Ośrodek Prawdy Ludzie ci dowodzili, że człowiek wyszedł z Ośrodka Prawdy, lecz nie opuścił jeszcze Kręgu Prawdy, wobec czego należy uczyni wszystko, aby człowieka w tym Kręgu Prawdy zatrzymać, a nawet (jeżeli to możliwe) zawrócić do Ośrodka Prawdy, co można uzyskać dzięki postom i rozmowom z duchami. Wobec tego zwolennicy Ośrodka Prawdy wiedli długie i częste dyskursy z duchami czyniąc w ten sposób bardzo wiele dobrego, ale co mianowicie — nie wiadomo. Cała pociecha, że towarzystwo zgromadzone w okazałym pałacu księcia pana ubrane było bez zarzutu. Gdyby dzień Sądu Ostatecznego miał stać się dniem przeglądu strojów, wszyscy obecni byliby najzupełniej poprawili, bo na wieki wieków chyba wystarczyć mogły te włosy wspaniale upięte, fryzowane, pudrowane, te cery zakonserwowane i poprawione w kunsztowny sposób, te radujące oko szpady i hołdy oddawane subtelnie zmysłowi powonienia. Znakomicie wychowani panowie wysokiego rodu poruszali się leniwie i przy każdym ruchu pobrzękiwali licznymi brelokami, które dźwięczały niby cenne małe dzwoneczki. Łatwo się zapewne domyślić, że dzwonienie to wraz z szelestem jedwabi, brokatów i śnieżnobiałych atłasów tworzyło w całej atmosferze powiew, który daleko odpędzał Świętego Antoniego i jego nienasycone głody. Strój stanowił jedyny talizman i gusła używane po to, by wszystkim sprawom zapewnić właściwe proporcje. Wszyscy poprzebierali się na bal kostiumowy, co nigdy nie ustawał. Z Tuileries poprzez księcia pana, dwór, urzędy, trybunały i całe społeczeństwo (z wyłączeniem, oczywiście, strachów na wróble) bal kostiumowy sięgał aż do wykonawcy wyroków sprawiedliwości. Zgodnie z popularnym gusłem kat musiał sprawować swoje funkcje „w pudrowanej i fryzowanej peruce, szamerowanym złotem surducie, spodniach do kolan i białych jedwabnych pończochach". A zatem Monsieur Paris, Monsieur Orleans oraz ich współbracia, nazywani tak na biskupią modłę, przewodniczyli w wykwintnym stroju podczas obrzędów przy szubienicy lub kole, gdyż szafot i topór należały do rzadkości. Cóż dziwnego, że nikt z kompanii zebranej w obszernym pałacu księcia pana nie mógł w owym roku pańskim tysiącznym siedemsetnym i osiemdziesiątym przewidywać zaćmienia pomyślnych gwiazd systemu, którego ostoją był kat w pudrowalnej i fryzowanej peruce, szamerowanym zlotem surducie, spodniach do kolan i białych jedwabnych pończochach. Książę pan przełknął wreszcie czekoladę i uwolniwszy czterech lokai od ich porannego brzemienia kazał otworzyć drzwi miejsca świętego świętych, aby udać się na salony. Ileż się tam objawiło pokory, łaszenia się i krygowania, serwilizmu, dobrowolnych poniżeń! Ani trochę cielesnych i duchowych pokłonów nie pozostało dla Boga i w tym zapewne szukać należy przyczyny, dla której czciciele księcia pana nigdy nie naprzykrzali się Niebiosom. Książę pan rzucił tu obiecujące słówko, tam chłodny uśmiech; jednego niewolnika zaszczycił poufnym szeptem, drugiego gestem ręki i w taki sposób przemierzył leniwym krokiem swoje salony aż do najdalszego Kręgu Prawdy. Potem zawrócił i w odpowiedniej chwili zamknął się znowu w pachnącym czekoladą sanktuarium, by nie ukazać się więcej. Po zakończeniu widowiska dyskretny powiew w atmosferze pałacu zmienił się w umiarkowany huragan, a cenne małe dzwoneczki nieco głośniej zadźwięczały na schodach.
60
Niebawem z licznego towarzystwa pozostał tylko jeden pan, który z kapeluszem pod pachą i tabakierką w ręku wolno wędrował pośród luster w stronę wyjścia. Przy ostatnich drzwiach człowiek ów przystanął, odwrócił się ku sanktuarium i wyrzekł: — Oddaję cię szatanom! Następnie otrzepał palce z tabaki, jak gdyby strząsał pył z sandałów, i w milczeniu zeszedł ze schodów. Był to strojnie odziany sześćdziesięcioletni mężczyzna o wyniosłych manierach i twarzy przypominającej delikatną maskę. Twarz ta, niemal przezroczyście blada, miała wyraźnie zaznaczone rysy i jak gdyby zakrzepły, wciąż jednaki wyraz. Nos —kształtny na ogół — był z lekka wklęśnięty po obydwu stronach nad nozdrzami, a wszelkie odmiany, jakie zachodziły na kamiennym obliczu, obrały sobie siedzibę w tych właśnie zagłębieniach czy bruzdach. Czasami zmieniały one barwę albo drżały poruszane czymś na kształt lekkiego pulsowania. W takich właśnie chwilach cała twarz przybierała wyraz okrutny i zdradliwy. Pobudzony tym zjawiskiem baczny obserwator potrafiłby zapewne dostrzec zbliżony wyraz w zarysie ust i wykroju oczu mocno wydłużonych i o wiele za wąskich. Mimo to wszakże twarz jako całość mogła uchodzić za przystojną i niepospolitą. Właściciel owej twarzy zeszedł po schodach na dziedziniec, zajął miejsce w swojej karocy i odjechał. Podczas audiencji w pałacu rozmawiało z nim niewiele osób. Stał nieco na uboczu, a książę pan mógł niewątpliwie odnieść się doń trochę cieplej. W takiej sytuacji przyjemność sprawiał mu widok ludzi z gminu, którzy w popłochu pierzchali przed końmi i nierzadko ledwie chronili się od przejechania. Stangret powoził tak, jak gdyby szarżował hufce wroga, a nieostrożność ta bynajmniej nie prowokowała pana do gestu lub słowa nagany. Nawet w owym głuchym mieście i niemym wieku często słyszało się utyskiwania, iż ma wąsikach uliczkach bez chodników arystokratyczny obyczaj kawalerskiej jazdy po barbarzyńsku grozi ludziom śmiercią lub kalectwem. Nikt jednak nie dbał o takie skargi i nie zaprzątał sobie nimi głowy, wobec czego pospólstwo musiało radzić sobie samo w tych tarapatach, podobnie jak w innych. Z brzękiem, turkotem i nieludzką beztroską, trudną do pojęcia w naszych czasach, karoca mknęła wzdłuż ulic i ostro brała zakręty, chociaż kobiety wrzeszczały przed nią, a mężczyźni odciągali się wzajemnie lub unosili dzieci z jej drogi. Wreszcie na skrzyżowaniu ulic opodal fontanny jedno z kół podskoczyło niepokojąco. Kilka głosów krzyknęło donośnie, a konie spłoszyły się i cofnęły stając dęba. Gdyby nie ta drobna na pozór przeszkoda, ekwipaż pojechałby dalej, bo ekwipaże często pozostawiały za sobą rannych i nie dziwiło to nikogo. Tym razem jednak wystraszony lokaj zeskoczył z kozła i w jednej chwili dwadzieścia rąk sięgnęło do lejców przy końskich pyskach. — Co się stało? — zapytał spokojnie pan wychylając się z okna karocy. Wysoki mężczyzna w szlafmycy porwał jakiś tłumoczek spomiędzy nóg koni, położył go na cembrowinie fontanny, sam zaś padł na kolana w ulicznym pyle i błocie i począł wyć niby dzikie zwierzę. — Stokrotnie przepraszam, jaśnie wielmożny panie markizie — odezwał się jakiś pokorny obdartus — ale to dziecko. — A czemu ten wrzeszczy tak ohydnie? To jego dziecko? — Niestety, za pozwoleniem jaśnie wielmożnego pana markiza, jego. Fontanna znajdowała się w pewnym oddaleniu, bo przy zbiegu ulic był placyk szeroki na dziesięć lub dwanaście jardów. Kiedy więc wysoki mężczyzna zerwał się nagle z ziemi i skoczył ku karocy, pan markiz zdążył położyć dłoń na rękojeści szpady. — Zabity! — krzyknął ojciec tonem szaleńczej rozpaczy i nie odrywając wzroku od wytwornego pana podniósł nad głową obie ręce. — Nie żyje! Ludzie obstąpili karocę i patrzyli na pana markiza, ale oczy ich wyrażały tylko skupioną uwagę. Nie było w tych spojrzeniach gniewu ni otwartej groźby. Nikt też nie odezwał się słowem. Po pierwszym wrzasku wszyscy umilkli i nadal stali w ciszy. Ton głosu pokornego obdartusa, który odpowiadał jaśnie panu, był łagodny a nawet uniżony. Pan markiz powiódł
61
spojrzeniem po ludziach, jak gdyby patrzył na szczury, co wypełzły ze swoich nor. Potem dobył sakiewki. — Zdumiewa mnie — powiedział — że wy, dobrzy ludzie, nie potraficie pilnować siebie i swoich dzieci. Jak nie jeden, to drugi stoi na drodze. Czy tylko nie stało się coś moim koniom? Trzymaj! Daj mu to! Rzucił złotą monetę, którą lokaj miał podnieść z bruku. Wyciągnęły się wszystkie szyje, alby wszystkie oczy mogły widzieć dokładnie lot i upadek sztuki złota. — Nie żyje! — powtórzył wysoki mężczyzna głosem jak gdyby nie z tej ziemi. — Nie... Urwał, gdyż w tej chwili podszedł doń szybko jakiś inny mężczyzna, przed którym rozstąpili się gapie. Nieszczęsny ojciec padł w jego ramiona i począł płakać i szlochać wskazując ręką fontannę. Kobiety pochylały się tam nad nieruchomym tobołkiem i dotykały go delikatnie, milcząc podobnie jak mężczyźni. — Wiem, wiem wszystko — odezwał się nowo przybyły. — Odwagi, mój Gaspardzie. Lepiej, że małe biedactwo zginęło w taki sposób, niż miałoby żyć. Śmierć nastąpiła w jednej chwili, bezboleśnie. Czy choć godzinę mogłoby przeżyć tak szczęśliwie? — Jak widzę, filozof z ciebie — rzekł z uśmiechem pan markiz. — Jak się nazywasz? — Defarge. — A co robisz? — Sprzedaję wino, panie markizie. — Trzymaj to, filozofie i sprzedawco wina — powiedział pan markiz rzucając drugą sztukę złota. — Trzymaj i kup sobie, co zechcesz. Jak tam konie? W porządku? Nie zaszczyciwszy motłochu spojrzeniem pan markiz rozparł się wygodnie i zamierzał odjechać z miną dżentelmena, który przypadkiem zniszczył pospolity przedmiot i zapłacił zań, bo mógł sobie pozwolić na wydatek. W tej chwili jednak spokój jego został zakłócony, gdyż przez okno karocy wleciała złota moneta i z brzękiem upadła na podłogę. — Stój! — zawołał pan markiz do stangreta. — Trzymaj konie! Kto to rzucił? Instynktownie zwrócił wzrok na miejsce, gdzie tak niedawno stał Defarge, handlarz wina. Ale na miejscu tym nieszczęsny ojciec zawodził leżąc twarzą w ulicznym pyle, a obok niego widać było tylko tęgą ciemnowłosą kobietę, która pilnie robiła na drutach. Pan markiz twarz miał obojętną i głos opanowany, a o wzburzeniu jego świadczyło jedynie drganie i kolor zagłębień przy końcu nosa. — Podłe psy! — rzucił. — Chętnie przejechałbym was wszystkich i wszystkich starł z powierzchni ziemi. Gdybym wiedział, jaki szubrawiec rzucił pieniądz do karety, i gdyby łajdak znajdował się w pobliżu, zgniótłbym go kołami. Ludzie byli ujarzmieni i od bardzo dawna przekonywali się boleśnie na własnej skórze, ile złego może im zrobić wielki pan z pomocą prawa albo i wbrew prawu, toteż w tłumie mężczyzn nie podniósł się ani jeden głos, ani jedna pięść, ani jedno spojrzenie. Tylko kobieta zajęta robotą na drutach odważyła się popatrzeć przenikliwie prosto w twarz pana markiza. Ów nie poniżył się zwróceniem na to uwagi, lecz pogardliwym wzrokiem objął kobietę oraz resztę szczurów, rozsiadł się znów wygodnie i rzucił stangretowi jedno słowo: — Ruszaj! Odjechał, lecz za nim poczęły nadlatywać karoce — szybko jedna po drugiej. Minister, intendent, dzierżawca podatków, lekarz, prawnik, duchowny, Wielka Opera, Komedia Francuska — cały bal kostiumowy kłębił się błyskawicznym, nieprzerwanym wirem. Szczury wypełzły z nor, aby patrzeć, i patrzyły przez długie godziny. Często żołnierze lub policjanci wkraczali między gapiów a widowisko i tworzyli barierę, za którą tłum cofał się pokornie i przez którą zerkał ciekawie. Ojciec od dawna ukrył się gdzieś ze swoim tobołkiem, a kobiety, co zajmowały się tobołkiem, gdy ów spoczywał na cembrowinie fontanny, siedziały teraz na tejże cembrowinie i słuchając szumu tejże fontanny oglądały bal kostiumowy. Kobieta, która
62
podczas niedawnej sceny stała na widocznym miejscu, stała tam nadal i robiła na drutach z nieubłaganą cierpliwością losu. Woda fontanny płynęła, płynęła bystra rzeka, dzień płynął w kierunku wieczoru, a życie zgodnie z prawami natury w kierunku śmierci. Czas nie zatrzymywał się dla nikogo. Niebawem szczury usnęły stłoczone w dusznych norach, a na balu kostiumowym biesiadne stoły rozjarzyły się świecami, wszystko więc popłynęło właściwym sobie nurtem. ROZDZIAŁ VIII PAN MARKIZ NA WSI Malowniczy krajobraz ozdabiały niezbyt bujne lany. Poletka lichego żyta, zagony grochu, soczewicy i najpospolitszych jarzyn zastępowały pszenicę krzewiąc się w miejscach, gdzie winna być jej obfitość. W roślinach i zajętych ich uprawą mężczyznach i kobietach wyczuwało się niechętne wegetowanie, beznadziejną skłonność do rezygnacji i przedwczesnego więdnięcia. Czwórka koni popędzanych przez dwóch pocztylionów z trudem windowała na strome wzgórze podróżną kolasę pana markiza, która mogłaby być nieco lżejsza. Rumieniec na obliczu pana markiza nie uchybiał jego doskonałemu wychowaniu, gdyż wywołała go przyczyna zewnętrzna i absolutnie nie podlegająca kontroli: zachód słońca. Na szczycie wzgórza wieczorny blask tak wypełnił kolasę, że jej pasażer jak gdyby skąpał się w szkarłacie. — To zaraz minie — mruknął spoglądając na swoje dłonie. — Za chwilę. Istotnie słońce było tak nisko, że schowało się w momencie, gdy założono na koła ciężkie hamulce. Kolasa poczęła zjeżdżać w dół pośród pachnącego popiołem kurzu i purpurowa łuna niknęła stopniowo, jak gdyby pan markiz i słońce zachodzili jednocześnie. Kiedy zdejmowano hamulce, nie było już ni śladu krwawego odblasku. Dokoła ciągnęły się pola faliste i rozległe. Widać było małą osadę u stóp wzgórka, a dalej szeroką równinę, wieżę kościelną, las przeznaczony dla łowów i strome urwisko, na którego wierzchołku wznosiła się forteca używana obecnie jako więzienie. Pośród szybko gęstniejących mroków pan markiz spogląda! na to wszystko z miną człowieka zbliżającego się do domu. Przy jedynej nędznej uliczce osady stał nędzny browar, nędzna garbarnia, nędzny szynk, nędzny zajazd, gdzie zmieniano konie pocztowe, nędzna fontanna — jednym słowem wszystkie nędzne urządzenia właściwe takim osadom. Osada miała też swoją wynędzniałą ludność. Wszyscy jej mieszkańcy byli ubodzy. Wielu z nich siedziało teraz przed domami obierając liche cebulki lub jakieś inne jarzyny przeznaczone na wieczerzę. Inni — zebrani koło fontanny — płukali liście, trawę i tym podobne skromne płody ziemi nadające się do spożycia. Nie brakło w osadzie aż nazbyt oczywistych znaków wyjaśniających powody ubóstwa jej mieszkańców, gdyż urzędowe obwieszczenia nakazywały wpłacać tu i ówdzie takie lub inne podatki lokalne i ogólne na rzecz państwa, Kościoła, dziedzica... Dziw, że daniny te nie pochłonęły jeszcze całej osady i zostawiły z niej cośkolwiek. Dzieci widziało się niewiele, a psów wcale. Jeżeli zaś chodzi o dorosłych, ci mieli do wyboru tylko dwie drogi: życie na pograniczu śmierci głodowej w nędznej osadzie i jej manufakturach albo więzienie i śmierć w fortecy panującej z urwiska nad okolicą. Pan markiz przybył przed bramę zajazdu pocztowego poprzedzony przez laufra i anonsowany trzaskaniem pocztyliońskich biczów, które wiły się w wieczornym powietrzu jak gdyby podróżną kolasę eskortowały furie. Zajazd stal w pobliżu fontanny i wieśniacy przerwali swoje czynności chcąc pogapić się na dziedzica. Dziedzic spojrzał na nich z góry i nie zdając sobie nawet sprawy dostrzegł wyniszczone przez niedostatek, zamierające z wolna ciała i twarze, dzięki którym zrodził się angielski przesąd o bezprzykładnej chudości Francuzów — przesąd, co o niemal sto lat przeżył prawdę.
63
Pan markiz przebiegał spojrzeniem twarze ludzi uniżonych, którzy chylili przed nim głowy tak, jak jemu podobni przed magnatem wpływowym u dworu. Cala różnica polegała na tym, że tutaj poniżano się tylko, aby cierpieć, nie aby ciągnąć korzyści. W tej chwili do gromadki gapiów przyłączył się szpakowaty dróżnik. — Przyprowadź mi tego człowieka — rozkazał pan markiz laufrowi. Człowiek z czapką w ręku został przyprowadzony, a inni zbili się ciaśniej, aby patrzeć i słuchać na podobieństwo tłumu koło paryskiej fontanny. — Minąłem cię na drodze. — Tak, jaśnie wielmożny panie. Miałem ten zaszczyt. Jaśnie wielmożny pan minął mnie na drodze. — Nawet dwa razy. Jadąc pod górę i na grzbiecie wzgórza. — Tak jest, jaśnie wielmożny panie. — Dlaczego przyglądałeś się tak bacznie mojej karecie? — Jaśnie wielmożny panie, przyglądałem się człowiekowi. Pochylił się lekko i wyblakłą szafirową czapką wskazał pod kolasę. Wszyscy gapie pochylili się również, aby zajrzeć między koła podróżnego wehikułu. — Gadaj wyraźnie, świnio! Na jakiego gapiłeś się człowieka? Dlaczego wskazujesz tam teraz? — Bardzo przepraszam jaśnie wielmożnego pana, ale on był uwieszony u łańcuchów tego... jak mu tam... hamulca. — Kto? — zapytał pan markiz. — Człowiek, jaśnie wielmożny panie! — Niech diabli porwą tych matołków! Jak się ten człowiek nazywa? Znasz wszystkich w okolicy. Kto to był? — Łaski, jaśnie wielmożny panie! On nie pochodzi z naszych stron. Nie widziałem go, jak żyję. — Mówisz, że wisiał u łańcuchów hamulca. Po co? Żeby się udusić? — Za pozwoleniem jaśnie wielmożnego pana, temu się właśnie dziwowałem, jaśnie wielmożny panie. Głowa zwisała mu do tyłu... tak... o, tak! Dróżnik odwrócił się bokiem do karety i przechylił w tył głowę tak, że spojrzał prosto w niebo. Potem wyprostował się i nisko ukłonił mnąc w garści czapkę. — Jak ten człowiek wyglądał? — Jaśnie wielmożny panie, był bielszy od młynarza, cały pokryty kurzem. Biały jak widmo! Wysoki jak widmo! Obraz ten wywarł wielkie wrażenie, lecz w gromadce gapiów nikt nie spojrzał na sąsiada. Wszyscy przyglądali się nadal panu markizowi. Może byli ciekawi, czy ma na sumieniu widmo, które go może prześladować. — Ładnie się popisałeś. Doskonale — rzekł spokojnie pan markiz w błogim przeświadczeniu, że tak lichy robak nie może go zirytować— Widziałeś, że jakiś złodziej czepia się mojej karety, i nie otworzyłeś gęby. Dobre sobie! Możesz go puścić, Monsieur Gabelle. Monsieur Gabelle — poczmistrz a zarazem poborca niektórych podatków — nadbiegł gorliwie przy początku przesłuchania i przez cały czas z urzędu trzymał przesłuchiwanego za luźny rękaw bluzy. — Dobre sobie! — rzekł Monsieur Gabelle. — Możesz odejść. — Słuchaj, Gabelle — podjął markiz. — Gdyby ten włóczęga szukał tutaj noclegu, przytrzymaj go i upewnij się, że nie ma złych zamiarów. — Jaśnie wielmożny panie, będzie dla mnie zaszczytem wykonanie rozkazów jaśnie wielmożnego pana. — Hej, ty! Czy tamten człowiek uciekł? Gdzie się podział ten przeklętnik?
64
Przeklętnik był pod kolasą i posługując się szafirową czapką pokazywał łańcuchy hamulca sześciu osobistym przyjaciołom. Sześciu innych osobistych przyjaciół wywlokło go niezwłocznie i zdrętwiałego ze strachu postawiło przed panem markizem. — Słuchaj, ośle! Czy tamten człowiek uciekł, kiedy przystanęliśmy, by założyć hamulce? — Jaśnie wielmożny panie, skoczył ku stokowi wzgórza. Rzucił się głową naprzód, jak człowiek, co skacze do rzeki. — Weź to pod uwagę, Gabelle. Jazda! Osobiści przyjaciele dróżnika, którzy oglądali łańcuchy, byli jeszcze między kołami, mogli więc uważać się za szczęśliwych, że uratowali skórę i kości, chociaż kolasa nagle ruszyła z miejsca. Gdyby mieli coś więcej do ratowania, zapewne szczęście gorzej by im dopisało. Rozpęd, z jakim kolasa ruszyła z miejsca i wytoczyła się z wioski, osłabł rychło na stromym uboczu pagórka. Konie przeszły stopniowo w leniwego stępa i z wysiłkiem wlokły ciężki wehikuł pośród upajających woni letniego wieczoru. Pocztylioni spokojnie naprawiali trzaskawki biczów, a nad głowami ich krążyły zamiast furii lotne chmury komarów. Lokaj szedł koło koni, a w mrokach oddalenia słychać było, że Laufer spieszy naprzód truchtem. Koło najbardziej stromego odcinka drogi leżał cmentarzyk ozdobiony krzyżem z dużą nową figurą Zbawiciela. Była to licha drewniana figura dłuta domorosłego wiejskiego rzeźbiarza, który wszakże wziął model z życia (zapewne z własnego życia), ponieważ Chrystus był zdumiewająco chudy i wynędzniały. Pod tym żałosnym symbolem cierpienia, co pogłębiało się wciąż, ale dna jeszcze nie sięgnęło, klęczała jakaś kobieta. Słysząc tupot nóg końskich odwróciła głowę, powstała szybko i podbiegła do drzwi kolasy. — Jaśnie wielmożny panie! — zawołała. — Jaśnie wielmożny panie, mam prośbę! Pan markiz wychylił się z okna pojazdu. — Co? O co chodzi? — zapytał gniewnym tonem, nie zmieniając wyrazu nieruchomej twarzy. — Wciąż tylko prośby i prośby! — Jaśnie wielmożny panie! Błagam w imię Boga Wszechmogącego! Mój mąż, gajowy... — Co twój mąż, gajowy? Zawsze z wami, łajdacy, jedno i to samo! Nie może czegoś zapłacić? — Owszem, zapłacił wszystko, jaśnie wielmożny panie. Mój mąż nie żyje. — Aha! Więc ma już spokój. Nie mogę przecież wrócić ci męża. — Niestety nie, jaśnie wielmożny panie. Ale on leży tam pod nędzną mogiłką zarośniętą zielskiem. — Więc co z tego? — Jaśnie wielmożny panie, tyle jest na cmentarzu nędznych mogiłek zarośniętych zielskiem... — Więc co z tego? — powtórzył dziedzic. Kobieta była młoda, wyglądała jednak na wiekową. Widać było, że dręczy ją straszliwa rozpacz. Raz po raz załamywała sękate, żylaste dłonie lub pieszczotliwym ruchem gładziła drzwi kolasy tak, jak mogłaby gładzić pierś ludzkiej istoty, co potrafi odczuwać delikatne błaganie dotknięcia. — Jaśnie wielmożny panie! Litości! Niech jaśnie wielmożny pan raczy wysłuchać mojej prośby. Mąż umarł z głodu. Tyle nas poumierało z głodu. Tyle poumiera jeszcze... — Więc co z tego? — powiedział trzeci raz pan markiz.— Nie mogę wszystkich wyżywić. — To wiadomo jedynie Bogu. Ale nie o żywność chcę błagać. Proszę tylko o kawałek drewna lub kamienia z imieniem mojego męża. Niechaj taki nagrobek stanie nad jego ciałem, żeby było wiadomo, gdzie mój mąż spoczywa. Inaczej ludzie szybko zapomną i nikt nie znajdzie grobu, kiedy ja umrę na tę samą chorobę i legnę pod inną nędzną mogiłką zarośniętą zielskiem. Jaśnie wielmożny panie! Wiele jest mogił i wciąż ich przybywa. Głód coraz sroższy. Jaśnie wielmożny panie! Jaśnie wielmożny panie!
65
Lokaj odepchnął petentkę. Kolasa ruszyła truchtem, pocztylioni przyspieszyli kroku. Kobieta została na gościńcu, a pan markiz eskortowany znów przez furie szybko zmniejszył niewielką odległość dzielącą go od jego wiejskiej rezydencji. Słodkie zapachy ciepłej, nocy powstawały wokół i — sprawiedliwie niby deszcz — obdzielały pana markiza oraz biedaków zbitych w gromadkę koło wioskowej fontanny, gdzie dróżnik przy pomocy swojej szafirowej czapki (bez której był widocznie niczym) opisywał, jak mógł najrozwleklej, człowieka białego i długiego na kształt widma. Niebawem jednak słuchacze mieli dosyć i zaczęli odchodzić jeden po drugim, a w maleńkich okienkach na krótko zapalały się mętne światła. Ukazywały się i niknęły, że zaś gwiazd przybywało na firmamencie, zdawać się mogło, że światła w okienkach nie gasną, lecz ulatują w niebo. Pan markiz znalazł się tymczasem w cieniu okazałego pałacu i otaczających go wysokich starych drzew. Niebawem, gdy kolasa stanęła przed podjazdem i otwarły się główne podwoje, pochodnia rozjaśniła gęste mroki. — Oczekuję mojego bratanka, pana Karola. Czy przybył z Anglii? — zapytał dziedzic. — Jeszcze nie, jaśnie wielmożny panie — odpowiedziano. ROZDZIAŁ IX GŁOWA GORGONY Zamek pana markiza — ciężka, posępna budowla — miał rozległy kamienny dziedziniec i dwoje kamiennych schodów, które spotykały się przed głównymi podwojami tworząc przestronny kamienny taras. Dokoła widać było kamienne balustrady, urny, kwiaty, kamienne łby lwów i twarze ludzi — nic więc dziwnego, że całość czyniła wrażenie czegoś skamieniałego, jak gdyby przed dwoma wiekami po ukończeniu prac rzeźbiarzy Gorgona dokonała ich przeglądu. Pan markiz wysiadł z kolasy i wstąpił na szerokie wydeptane stopnie, a niesiona przed nim pochodnia rozjaśniała mroki wywołując gniewne protesty sowy ukrytej gdzieś w załamaniach dachu obszernych stajen, co stały opodal za drzewami. Poza tym było cicho, spokojnie. Dwie pochodnie — wnoszona na schody oraz czekająca u progu — płonęły równym płomieniem niby w zacisznej komnacie, a nie nocą na otwartym powietrzu. Milczenia nie zakłócało nic prócz hukania sowy i szmeru kropel spływających do kamiennego basenu fontanny, gdyż była to jedna z owych nocy, które na długo wstrzymują oddech, by potem westchnąć głęboko i oniemieć znowu. Główne podwoje zamknęły się za nim z łoskotem i pan markiz wkroczył do wielkiej sieni. Na ścianach rozwieszono tam stare myśliwskie oszczepy, kordelasy i odwieczne miecze — posępne ozdoby, wszelako mniej posępne niż wiszące obok ciężkie batogi i harapy, których wagi doświadczył niewątpliwie w chwilach pańskiego gniewu niejeden wieśniak od dawna już ukojony tchnieniem dobrotliwej śmierci. Pan markiz omijał wielkie salony — ciemne i troskliwie na noc pozamykane — i za niosącym pochodnią lokajem wszedł na schody wewnętrzne, aby na koniec w jednym z długich korytarzy przestąpić próg swojego prywatnego apartamentu. Na apartament ten składała się sypialnia i dwa pokoje innego przeznaczenia. Wysokie sufity, chłodne, pozbawione dywanów posadzki, wielkie psy przed kominkami, na których zimą miały płonąć sagi drewna — wszystko to świadczyło o zbytku słusznie przysługującym panu markizowi w przywykłym do zbytku kraju i w przywykłej do zbytku epoce. W umeblowaniu przeważał styl Ludwika — czternastego króla tego imienia w szeregu, który miał trwać po wieczne wieki — nie brakowało jednak zabytków ilustrujących dawniejsze karty dziejów Francji. Do stołu nakryto na dwie osoby w trzecim z amfilady pokojów. Był on niewielki, ale wysoki i okrągły w kształcie, bo mieścił się w jednej z czterech baszt, których dachy podobne do kościelnych gasideł sterczały nad narożnikami zamku. Okna otwarto tam szeroko, lecz
66
spuszczono żaluzje tak, że czarna ciemność nocy ukazywała się tylko poziomymi pasami na przemian z kamienną barwą malowanego drewna. — Czy to dla mojego bratanka? — zapytał pan markiz wskazując stół nakryty do wieczerzy. — Słyszałem, że nie przybył dotychczas. Było tak rzeczywiście, atoli gościa spodziewano się razem z jaśnie panem. — Hm... Nie sądzę, by miał przyjechać tej nocy. Ale to nic. Stół może zostać, jak jest w tej chwili. Ja będę gotów za piętnaście minut. Istotnie po upływie kwadransa pan markiz zasiadł samotnie do sutej i wykwintnej kolacji. Siedział na fotelu zwrócony twarzą do okna. Zdążył już spożyć zupę i podnosił do ust kieliszek bordeaux, gdy odstawił go nagle. — Co się tam dzieje? — zapytał spokojnym tonem spoglądając uważnie na poziome pasy czerni i kamiennej barwy. — Tam? Gdzie, jaśnie wielmożny panie? — Za oknem. Odsłoń żaluzję. Rozkaz został wykonany. — I co? — Nic, jaśnie wielmożny panie. Wszystko jest tak, jak było. Tylko noc i drzewa. Podczas tej wymiany zdań lokaj odsłonił żaluzję i bacznie spojrzał w nieprzeniknione mroki Następnie odwrócił się i stojąc na tle nocnej czerni przyglądał się panu, jak gdyby oczekiwał dalszych rozkazów. — To dobrze — rzekł dziedzic z niezmąconym spokojem. — Możesz opuścić żaluzję. I to polecenie zostało wnet spełnione, a pan markiz wrócił do przerwanej wieczerzy. Był już blisko jej końca, kiedy znów zastygł z kieliszkiem w ręku, bowiem usłyszał turkot. Odgłos kół zbliżał się szybko i ustał przed podjazdem zamku. — Zapytaj, kto przyjechał — rzucił pan markiz lokajowi. Okazało się, że był to bratanek jaśnie pana. Po południu zorientował się, że jedzie o kilka mil za jaśnie panem. Spieszył więc co tchu i zmniejszał dystans z godziny na godzinę, lecz nie dość szybko, by doścignąć na gościńcu jaśnie pana, o którym dowiadywał się kolejno w pocztowych zajazdach. Pan markiz kazał powtórzyć bratankowi, że czeka nań z wieczerzą i prosi, aby co rychlej przyszedł. Gość — znany w Anglii pod mianem Karola Darnaya — spełnił życzenie gospodarza i pojawił się wkrótce. Pan markiz powitał go uprzejmie i łaskawie, ale nie wymienili uścisku dłoni. — A więc pan stryj wczoraj opuścił Paryż? — powiedział młody człowiek zajmując miejsce przy stole. — Wczoraj. A ty, mój drogi? — Jechałem bezpośrednią drogą. — Z Londynu? — Tak. Z Londynu. — Coś długo marudziłeś — uśmiechnął się gospodarz. — Jak to? Jechałem przecież najkrótszą drogą. — Przepraszam. Nie miałem na myśli samej podróży, lecz czas zużyty na przygotowania. — Zatrzymywały mnie... — Karol zawahał się na moment — no... rozmaite sprawy. — Nie wątpię — uprzejmie przyznał gospodarz. Pokąd służący nie odszedł, gość i gospodarz nie wyrzekli ni słowa. Kiedy jednak przy kawie zostali sami, bratanek zagaił rozmowę spoglądając w oczy stryja i w jego twarz, jak gdyby przesłoniętą subtelną maską. — Jak stryj słusznie przewidywał, wróciłem w tym samym celu, który odwołał mnie z kraju i naraził na niespodziewane i srogie niebezpieczeństwo. Ale cel ten uważam za święty, nie dam więc za wygraną, jeżeli nawet ma mnie przywieść do śmierci. — Tylko nie do śmierci! — obruszył się stryj. — Po co mówić o śmierci? Dlaczego?
67
— Podejrzewam, panie stryju, że gdybym stanął na krawędzi grobu, nie uczyniłbyś wiele, aby mnie powstrzymać. Drganie nozdrzy i wyraz regularnych rysów okrutnej twarzy mogły stanowić złowróżbne potwierdzenie. Pan markiz zaoponował wprawdzie pełnym wdzięku gestem, ale gest ów był mało uspokajający, ponieważ stanowił jedynie hołd złożony zasadom dobrego wychowania. — Nie wątpię o tym — podjął młody człowiek — bo ze wszystkiego, co mi wiadomo, wnoszę, iż pan stryj nie szczędził starań, aby podejrzane okoliczności moich podróży uczynić jeszcze bardziej podejrzanymi. — Nie, nie, nie! — zaoponował znów z uśmiechem pan markiz. — Tak czy inaczej — ciągnął Karol mierząc go wielce nieufnym spojrzeniem — jestem przekonany, że dyplomacja stryja unieszkodliwiłaby mnie chętnie i za wszelką cenę, i to bynajmniej nie przebierając w środkach. Zagłębienia przy końcu kształtnego nosa poczęły znowu pulsować niepokojąco. — Sam ci to mówiłem, mój drogi — odparł pan markiz. — Pozwól łaskawie przypomnieć sobie, że sam mówiłem ci to przed laty. — Pamiętam. — Dziękuję — wycedził stryj słodziutkim tonem, który zabrzmiał niby łagodny dźwięk instrumentu muzycznego. — W rezultacie — podjął Karol — wierzę głęboko, że tylko pech pana stryja a zarazem moje niezwykłe szczęście ratuje mnie obecnie przed francuskim więzieniem. — Niezupełnie rozumiem? — zdziwił się stryj popijając ze smakiem kawę. — Wolno prosić cię o bliższe wyjaśnienia? — Gdyby nie chmura niełaski u dworu ocieniająca stryja od lat kilku, zapewne lettre de cachet umieściłby mnie w jakiejś twierdzy na czas nieograniczony. — Nie wykluczone — przyznał stryj z niezmąconym spokojem. — Z góry proszę cię o wybaczenie, lecz dla honoru rodu skłonny byłbym narazić cię nawet na taką przykrość. — Ale przedwczoraj, w czasie porannej audiencji, został stryj potraktowany nie goręcej niż zwykle. Na moje szczęście. — Nie powiedziałbym, że na twoje szczęście — odparł gospodarz z wyszukaną uprzejmością. — Pozwól, mój drogi, iż będę odmiennego zdania. Samotność daje warunki sprzyjające rozmyślaniom, a rozmyślania mogłyby ukształtować twoje przyszłe losy pomyślniej, niż ty próbujesz je kształtować. Nie warto jednak roztrząsać tej kwestii. Jak słusznie rzekłeś, zajmuję niekorzystną pozycję. Obecnie tylko bezczelnością lub przekupstwem można uzyskać lettre de cachet, ów łagodny instrument poprawczy stanowiący nieocenioną pomoc dla osób dbałych o znaczenie i honor rodu. Ubiega się o ten przywilej bardzo wielu ludzi, otrzymuje go zaś liczba stosunkowo mała. Niegdyś bywało inaczej, ale, mój drogi, Francja pod wieloma względami zmieniła się i zmienia na gorsze. Nasi bynajmniej nie odlegli przodkowie dzierżyli prawo życia i śmierci wobec okolicznego gminu. Z tej komnaty wywleczono na powieszenie niejednego chama. W sąsiednim pokoju... Obecnie mieści się tam moja sypialnia... Otóż w sąsiednim pokoju niemal w naszych czasach zasztyletowano jakiegoś hycla za to, że bredził o czci swojej córki... Rozumiesz, mój drogi? O czci swojej córki! Tracimy wiele przywilejów. Nowa filozofia coraz bardziej wchodzi w modę. Podejrzewam (nie twierdzę, oczywiście, lecz podejrzewam), że nowatorskie zmiany mogą zachwiać naszą sytuacją i stać się powodem znacznych dla nas kłopotów. Niedobrze się na ogół dzieje. Bardzo niedobrze... Pan markiz zażył szczyptę tabaki i lekko pokiwał głową, jak gdyby biadał nad losami Francji, nie wątpił jednak w jej pomyślną przyszłość, dopóki kraj posiada środek naprawy tak doskonały jak jego własna osoba.
68
— Sytuacja nasza wydaje mi się niezachwiana — rzekł posępnie Karol. — W dawnych i nowszych czasach ustaliliśmy ją tak pewnie, że bodaj żadne nazwisko nie jest we Francji równie znienawidzone Jak nasze. — Chwała Bogu, chwała Bogu! — uśmiechnął się pan markiz. — Nienawiść to mimowolny hołd składany wielkim przez maluczkich. — Nie — zaprzeczył młody człowiek tym samym posępnym tonem. — W całej naszej okolicy nie spotkam ani jednej twarzy, z której nie wyczytałbym obmierzłego strachu i niewolniczej uległości. — Uważam to również za dowód uznania dla wielkości naszego rodu. Uznania zdobytego dzięki metodom, jakimi nasz ród potrafił dbać o swoją wielkość. Rozumiesz? — pan markiz znowu zażył much tabaki i eleganckim ruchem skrzyżował przed sobą nogi. Kiedy jednak Karol wsparł łokieć na stole i smutno zakrył dłonią oczy, stryj zerknął nań z ukosa, a jego nieruchoma twarz przybrała chytry wyraz niechęci i odrazy nie pasujący zgoła do nałożonej sztucznie obojętnej maski. — Ucisk to jedyna trwała filozofia — podjął po chwili. — Obmierzły strach i niewolnicza uległość każą pospólstwu słuchać bicza, póki — wzniósł wzrok ku górze — póki ten dach będzie przesłaniał niebo naszym oczom. Mogło to trwać krócej, niż pan markiz sobie wyobrażał. Gdyby ukazano mu owej nocy jego zamek i pięćdziesiąt innych zamków tak, jak miały wyglądać za lat bardzo niewiele, dziedzic zawahałby się chyba i nie był pewien swojego prawa własności do upiornych; osmalonych ogniem, splądrowanych ruin. Jeśli zaś chodzi o dach, to przesłanianie nieba mogłoby nabrać znaczenia odmiennego i odnieść się do zamkniętych na wieki oczu licznych zwłok, w który ci tkwił ołów pochodzący z zamkowego dachu a wystrzelony ze stu tysięcy muszkietów. — Na razie — rzekł gospodarz — ja zamierzam dbać o honor i spokój rodu, ponieważ ty uchylasz się od tego obowiązku. Ale musisz być zdrożony. Na dziś skończymy chyba konferencję? — Przepraszam. Jeszcze chwilka. — Nawet godzina, jeżeli sobie życzysz. — Panie stryju, czyniliśmy zło i teraz zbieramy tego owoce. — Czyniliśmy zło? — pan markiz uśmiechnął się blado i wskazał palcem najprzód bratanka, później siebie. — My? — zapytał ze zdziwieniem. — Nasz ród. Dostojny ród, o którego cześć dbamy obydwaj jednako, chociaż w sposób zupełnie odmienny. Nawet w czasach mojego ojca czyniliśmy wiele, bardzo wiele zła, krzywdząc każdą istotę ludzką, co stanęła na drodze między nami a naszą rozrywką. Dlaczego jednak mówię o czasach mojego ojca? Przecież są to tak samo czasy pana stryja. Niepodobna traktować mojego ojca oddzielnie od jego brata-bliźniaka, współdziedzica fortuny i najbliższego spadkobiercy. — Śmierć potraktowała nas oddzielnie — wtrącił gospodarz. — Tak. A mnie przywiązała do systemu, który budzi odrazę i przerażenie. Czuję się odpowiedzialny za ten system, a jednocześnie bezsilny wobec niego. Daremnie staram się spełnić Ostatnią prośbę, jaką posłały mi usta mojej kochanej matki. Daremnie staram się posłuchać ostatniego spojrzenia, jakie posłały mi oczy mojej kochanej matki, spojrzenia, co błagało, abym był miłosierny i naprawiał krzywdy. Na próżno szukam wokół pomocy i oparcia. Na próżno się zadręczam. W tej chwili stryj i bratanek stali przed okazałym kominkiem. — Jeżeli u mnie zamyślasz szukać oparcia i pomocy — rzekł pan markiz dotykając wskazującym palcem piersi Karola — to do końca świata będziesz ich szukał na próżno. Możesz być tego pewien. Trzymając tabakierkę w ręku stał sztywno i spoglądał bacznie na bratanka, a delikatne rysy tej kamiennej twarzy wyrażały czujność, okrucieństwo i pogardę. Jeszcze raz dotknął piersi
69
młodego mężczyzny, jak gdyby palec był ostrzem sztyletu, którym na wskroś można przebić serce. — Mój miły — powiedział. — Chętnie poświęcę życie, aby utrwalić system, w którym ujrzałem światło dzienne. Z tymi słowy zażył jeszcze raz tabaki i tabakierkę schował do kieszeni. Następnie potrząsnął małym znajdującym się na stole dzwoneczkiem. — Najlepiej być rozumnym człowiekiem — dodał. — Przyjmować los przeznaczony z góry. Ale cóż, ty jesteś stracony, bezpowrotnie stracony, mój panie Karolu. — Raczej Francja i dobra rodzinne są dla mnie stracone — skorygował bratanek. — Zrzekam się ich z własnej woli. — Zrzekasz się? Czy do ciebie należą? Francja, być może, ale dobra rodzinne... To fortuna prawie nic warta, ale nie jest jeszcze twoją własnością. — Słowa, których użyłem, nie miały na celu dopominania się o prawa własności. Jeżeli dobra rodzinne przejdą z rąk stryja do moich jutro... — Co nie wydaje się prawdopodobne — wtrącił pan markiz. — ... lub za dwadzieścia lat... — Zbyt to pochlebna wróżba, lecz bądź co bądź wolę ją od poprzedniej. — ... wyjadę stąd na zawsze. Będę żył inaczej i gdzie indziej. Nie będzie to bolesne wyrzeczenie, bo te dobra rodzinne są istną pustynią nędzy i ruiny. — Aha — mruknął gospodarz rozglądając się z uśmiechem po zbytkownie urządzonej komnacie. — Tutaj wszystko wygląda przyjemnie na pozór i dla oka. Ale nasze dobra rodzinne widziane pod gołym niebem i za dnia to waląca się wieża marnotrawstwa, wyzysku, nieudolnej gospodarki, długów, krzywd, głodu, łachmanów i cierpień. — Aha — powtórzył gospodarz tonem szczerego zadowolenia z siebie. — Jeżeli kiedyś dobra te mnie przypadną, oddam je w inne ręce, bardziej powołane do stopniowego ujmowania ciężaru, co je w dół ściąga. Nie wiem, czy to możliwe, lecz pragnę, aby biedni ludzie, którzy nie mogą się stąd wyrwać i od tak dawna znoszą straszliwe jarzmo, mniej cierpieli chociażby w przyszłym pokoleniu. Ale to zadanie nie dla mnie. Przekleństwo ciąży na tych dobrach i na całym nieszczęśliwym kraju. — A ty? — spytał pan markiz. — Zechciej łaskawie wybaczyć moją ciekawość, ale chciałbym wiedzieć, jak zamierzasz żyć w aureoli swojej nowej filozofii? Jak i z czego? — Aby żyć, panie stryju, będę zmuszony robić to, co w niedalekiej zapewne przyszłości stanie się koniecznością dla wielu moich rodaków, nawet obarczonych szlachectwem. Będę pracował. — Na przykład w Anglii? — Tak. W ojczyźnie nie splamię rodowego honoru. Ale i w żadnym innym kraju nie przyniosę ujmy nazwisku, bo nigdzie go nie nosiłem i nie będę nosił. Niedawny dźwięk dzwonka sprawił, że w sąsiedniej komnacie zapłonęło światło. Pan markiz spojrzał w stronę rozjaśnionych nagle otwartych drzwi swojej sypialni i przez moment nasłuchiwał oddalających się kroków lokaja. — Widzę — powiedział wreszcie zwracając ku bratankowi twarz spokojną i uśmiechniętą chłodno — widzę, że Anglia ma dla ciebie nieodparty urok, chociaż licho ci się tam powiodło. — Fakt, że licho mi się tam powiodło, zawdzięczam w pewnym stopniu panu stryjowi. Była już o tym dziś mowa. Poza tym Anglia udzieliła mi przytułku. — Właśnie! Zdaniem chełpliwych Anglików kraj ich udziela przytułku wielu rozmaitym osobom. Weźmy na przykład pewnego naszego rodaka, lekarza... który schronił się tam również. Znasz go zapewne? — Tak.
70
— I jego córkę? — Znam. — Właśnie! — powtórzył pan markiz. — Widzę, żeś bardzo strudzony. Dobrej nocy. W dwornym ukłonie pochylił głowę, lecz zagadkowy uśmiech na jego twarzy udzielił nawet błahym na pozór słowom tajemniczości, która żywo przemówiła do wzroku i słuchu Karola. Jednocześnie podłużnie wykrojone oczy i wąskie, cienkie wargi, i zagłębienia nad nozdrzami nadały panu markizowi wyraz szatańsko ironiczny, godny zaiste urodziwego diabła. — Właśnie — powtórzył jeszcze raz. — Tak, tak... Lekarz i jego córka. Oto podstawy twojej nowej filozofii... No, zmęczony jesteś. Dobrej nocy. Jego nieruchoma twarz mówiła przy tym nie więcej niż którakolwiek z kamiennych masek zdobiących licznie mury zaniku. Bratanek spojrzał stryjowi w oczy, ale zrozumiawszy rychło, że nadaremnie pyta wzrokiem, odwrócił się ku drzwiom. — Dobrej nocy — rzekł gospodarz. — Z prawdziwą przyjemnością ujrzę cię znowu jutro z rana. Przyjemnych marzeń. Hej! Poświeć jaśnie panu w drodze do jego sypialni... A jeżeli ci to odpowiada, spal w jego łóżku jaśnie pana, mojego bratanka... — mruknął do siebie i dźwiękiem dzwonka wezwał do swojej sypialni osobistego kamerdynera. Służący zjawił się i odszedł, a jaśnie wielmożny pan jął spacerować tam i z powrotem, aby w tę upalną, bezwietrzną noc z wolna przysposobić się do spoczynku. Długi fałdzisty szlafrok szeleścił cicho, miękkie pantofle nie budziły echa na posadzce. W ruchach pana markiza było coś tygrysiego, jak gdyby czarnoksiężnik, co niekiedy przemienia się w tygrysa, zrzucił właśnie tę postać lub miał ją za chwilę oblec. Wędrując z kąta w kąt eleganckiej sypialni pan markiz ponownie oglądał rozmaite obrazki z niedawnej podróży, które — choć nie proszone — jawiły się we wspomnieniach. Widział uciążliwą wieczorną jazdę pod górę, zachód słońca, szybki zjazd po stromym stoku, młyn, więzienie na wzgórzu, małą osadę w dole, chłopów koło fontanny i dróżnika, który szafirową czapką wskazuje łańcuchy pod kolasą. Wioskowa fontanna odświeżyła w pamięci inną — paryską — i kobiety pochylone nad leżącym na cembrowinie tobołkiem, i wysokiego mężczyznę, co wznosi ręce ku niebu i woła strasznym głosem: „Nie żyje! Nie żyje!" — Ochlodłem — rzekł pan markiz po niejakim czasie. — Teraz mogę się wreszcie położyć. Zostawił tylko jedną lampkę na półce nad wielkim kominkiem i układając się do snu zakłócił ciszę nocną głębokim, długim westchnieniem. Przez trzy parne godziny kamienne twarze zdobiące mury zamku patrzyły tępo w nieprzeniknione mroki. Przez trzy parne godziny konie chrzęściły łańcuchami u żłobów, psy ujadały, a sowa wydawała głos zgoła niepodobny do głosu przypisywanego na ogół sowom przez poetów. Nic w tym dziwnego, bo ptaki i zwierzęta są uparte i rzadko mówią to właśnie, co im z góry wyznaczono. Przez trzy parne godziny kamienne twarze — lwie i ludzkie — patrzyły w noc niewidzącymi oczyma. Grobowa ciemność spowijała krajobraz i swoją ciszą potęgowała martwotę osnuwającą zakurzone drogi. Na cmentarzu zniknęły w mroku poszczególne mogiłki zarosłe zielskiem, a figura Chrystusa mogłaby zstąpić z krzyża i nikt by tego nie dostrzegł. Płatnicy i poborcy rozmaitych danin spali w osadzie, a jej wychudła ludność była wolna i syta pośród marzeń o wystawnych bankietach (co często zdarza się głodomorom) lub w błogim nieróbstwie (co jest podobno obyczajem zaharowanych niewolników lub wołów w jarzmie). Fontanny przy wioskowej drodze nie było widać ani słychać, podobnie jak fontanny na zamkowym dziedzińcu lub minut, co przez trzy parne godziny spływały do studni czasu. Na koniec szare strumyki cieknące z jednej i drugiej fontanny zalśniły upiornym światłem i otwarły się oczy upiornych kamiennych twarzy. Było widniej i widniej, aż wreszcie promienie słońca musnęły nieruchome korony wysokich drzew i przyozdobiły aureolą szczyt wzgórza. W blaskach porannej zorzy woda w basenie zamkowej fontanny odmieniła się w krew, a kamienne twarze spurpurowiały. Głośno i
71
przenikliwie rozbrzmiewał ptasi hejnał, a na poczerniałym od szarug gzymsie nad oknem sypialni pana zamku mały ptaszek jął wywodzić słodkie pienia. Zdawać się mogło, że ptaszkowi przygląda się ciekawie umieszczona najbliżej kamienna twarz, której szeroko otwarte oczy i rozdziawione usta nadawały wyraz podziwu i grozy. Kiedy słońce wzeszło na dobre, ruch zapanował w osadzie. Uchylały się okienka, szczękały rygle u drzwi, a na drogę wychodzili drżący, zziębnięci ludzie, których rześkie powietrze młodego dnia przejmowało dreszczem. Wnet rozpoczął się trud codzienny i nieustający. Kobiety i mężczyźni spieszyli na pole lub do fontanny. Jedni brali się do motyki i szpadla, inni poili kościste bydło, aby następnie pogonić je na takie pastwiska, jakich mogły dostarczyć jałowe przydróżki. Opodal kościoła kilka klęczących postaci odmawiało spóźnione pacierze pod krzyżem, u stóp którego krowa prowadzona na postronku usiłowała znaleźć skąpe śniadanie. Zamek budził się później ze względu na swoją odmienną sytuację, lecz budził się stopniowo i niezawodnie. Jak za pradawnych czasów myśliwskie oszczepy i kordelasy najprzód poczerwieniały, a następnie jasno błysnęły w promieniach słońca. Poczęto otwierać z łoskotem drzwi i okna rozmaitych zabudowań. Konie w stajniach odwracały głowy ku wierzejom i wyglądały w świeżą jasność poranka. Liście przy okiennych kratach szemrały i połyskiwały kroplami rosy. Psy — pewne rychłej swobody — coraz gwałtowniej szarpały łańcuchy i stawały na tylne łapy. Wszystko to było zwyczajne, należało do porządku dnia i powtarzało się każdego rana. Wszelako tego rana działy się również sprawy niecodzienne: rozbrzmiał donośnie wielki dzwon zamkowy, ludzie wbiegali i zbiegali po schodach, uwijali się po tarasie, w wielkim pośpiechu siodłali konie, aby natychmiast odjeżdżać, buty tupały tutaj, tam i wszędzie... Szpakowaty dróżnik rozpoczynał już pracą na grzbiecie wzgórza dominującego nad osadą. Opodal, na pryzmie kamieni, leżało zawinięte w szmatę pożywienie na cały dzień, a było tego tak niewiele, że nawet wronie nie opłaciłoby się dziobnąć. Jaki wiatr przyniósł mu wiadomość o zamieszaniu, co powstało nagle w zamku? Może przelatujące ptaki rzuciły tajemnicze ziarna widząc pod sobą grunt podatny do zasiewu? Tak czy inaczej, dróżnik ruszył co tchu stokiem wzgórza i podnosząc na drodze tumany szarego pyłu przystanął dopiero koło fontanny. Zgromadziła się tam cała ludność osady. Wieśniacy zbili się w wystraszoną gromadkę i szeptali cicho, lecz nie zdradzali żadnych innych uczuć oprócz ponurej ciekawości i zdziwienia. Ci i owi przywlekli na postronkach chude krowy, które chociaż nie przywiązane do niczego stały spokojnie zagapione lub leżąc przeżuwały nader skąpe śniadanie przerwane tak niespodzianie i bez sensu. Po drugiej stronie drogi stała inna gromadka: część służby zamkowej i obsługi zajazdu oraz zebrane w komplecie władze wymierzające i ściągające podatki. Ludzie ci, mniej lub więcej uzbrojeni, przestępowali niepewnie z nogi na nogę i nie mieli wyobrażenia, co właściwie przedsięwziąć należy. Dróżnik wcisnął się zaraz w sam środek gromadki złożonej z pięćdziesięciu swoich osobistych przyjaciół i z wrażenia uderzał się w piersi szafirową czapką. Co było przyczyną całego tego poruszenia? Dlaczego Monsieur Gabelle wywindował się na konia i zajął miejsce za swoim służącym, a koń (chociaż podwójnie obciążony) ruszył z miejsca galopem, jak gdyby stanowił żywą ilustrację do starej niemieckiej ballady o Leonorze? Przyczyna była prosta. Z rana znaleziono w zamku o jedną kamienną twarz więcej. Gorgona raz jeszcze omiotła wzrokiem starą budowlę i powiększyła kolekcję o brakującą kamienną maskę, na którą czekała od dwóch wieków z górą. Twarz spoczywała bez ruchu na poduszce pana markiza. Wyglądała niby subtelna maska zakrzepła w chwili nagle rozbudzonego gniewu. W sercu kamiennej postaci tkwił sztylet ze skrawkiem cienkiego papieru owiniętym dokoła rękojeści. Na skrawku papieru nagryzmolił ktoś niewprawnie: „Szczęśliwej podróży do grobu życzy JAKUB".
72
ROZDZIAŁ X DWIE OBIETNICE Dwanaście kolejnych miesięcy rozpoczęło się i skończyło. Pan Karol Darnay na stałe osiadł w Anglii jako nauczyciel języka francuskiego posiadający wysokie kwalifikacje i dokładnie obznajmiony z literaturą swojej ojczyzny. W naszych czasach byłby niewątpliwie profesorem, w tamtych nazywano go tylko preceptorem. Udzielał lekcji młodym paniczom, którzy mieli dosyć czasu na studiowanie języka rozpowszechnionego na całym świecie. Ponadto zaś pielęgnował zamiłowania do skarbów nauki i sztuki wyrażonych w tym języku. Potrafił także pisywać o tych skarbach w poprawnej angielszczyźnie i przekładać je zręcznie na poprawną angielszczyznę. W Anglii niełatwo było wtedy o podobnych wykładowców. Byli książęta i przyszli królowie nie spadli jeszcze do poziomu belfrów, a zrujnowana szlachta nie zamykała jeszcze rachunków bieżących w Domu Bankowym Tellsonów i nie zarabiała na życie stolarką ani kucharowaniem. Młody pan Darnay umiał nauczać w sposób przyjemny i szczególnie korzystny, a w tłumaczenia wkładał nieporównanie więcej niż zwykła wiedza słownikowa, nietrudno więc zyskał rozgłos i uznanie. Ponadto orientował się doskonale w sytuacji aktualnej swojego kraju, a takie wiadomości coraz bardziej i bardziej interesowały Anglików. A zatem dzięki niepospolitej pracowitości i wytrwaniu mógł żyć spokojnie i niemal dostatnio. Oczywiście nie spodziewał się nigdy, że w Londynie będzie stąpał po przetykanych zlotem dywanach i sypiał na posłaniu z róż. Gdyby pielęgnował tego rodzaju górne marzenia, nie mogłoby być mowy o dostatku. Ale pan Darnay spodziewał się pracy i zdobył pracę przynoszącą mu zadowolenie i korzyści, na tym więc polegało jego dostatnie życie. Część czasu spędzał w Cambridge, gdzie wykładał studentom jako swego rodzaju legalny przemytnik, który handluje sprowadzanym pokątnie żywym językiem miast greki i łaciny dostarczanych bez pominięcia komory celnej. Przez pozostałe miesiące zamieszkiwał w Londynie. Otóż od dni, kiedy w rajskim ogrójcu panowało wieczne lato, aż do naszej epoki, kiedy na średnich szerokościach geograficznych panuje prawie wieczna zima, mężczyzna kroczył zazwyczaj jedną drogą: drogą miłości do kobiety, drogą Karola Darnaya. Młody nauczyciel był zakochany. Od dnia swojego śmiertelnego niebezpieczeństwa kochał Lucie Manette. Nigdy nie słyszał dźwięków milszych i bardziej czarownych niż dźwięk jej wezbranego współczuciem głosu. Nigdy nie widział twarzy tak delikatnej i pięknej jak jej twarz, na którą patrzył z krawędzi kopanego dla siebie grobu. Ale nie mówił o miłości i ani jednym słowem nie zdradzał uwielbianej stanu swoich uczuć. Czas płynął i zdążył już oddzielić całym rokiem morderstwo popełnione w zamku za rozfalowanym morzem i niezliczonymi milami pokrytych kurzem gościńców — w opuszczonym przez nowego dziedzica zamku, co chociaż wielki i kamienny wydawał się obecnie mglistym marzeniem sennym. Wszelako Karol Darnay milczał i dobrze wiedział, czemu milczy. Pewnego razu wrócił z wykładów w Cambridge i tegoż dnia udał się do cichego zakątka w Soho, aby otworzyć serce wobec doktora Manette. Zbliżał się letni wieczór i młody człowiek nie miał wątpliwości, że Lucie wyszła na miasto z panną Pross. Doktor przebywał w domu. Zajęty czytaniem siedział w fotelu pod oknem. Obecnie był to mężczyzna stanowczy, mocny, świadomy swoich celów. Z miesiąca na miesiąc odzyskiwał energię, co podtrzymywała go w okresie minionych cierpień, zarazem jednak cierpienia te zaostrzała. Niekiedy wprawdzie energia powracała w sposób kapryśny i gwałtowny, jak inne odzyskiwane stopniowo władze umysłu i ciała, ale wybuchy nigdy nie zdarzały się często, a z biegiem czasu były coraz rzadsze. Pan Manette wiele studiował, sypiał bardzo mało, swobodnie wytrzymywał nawet znaczne trudy, usposobienie miał na ogół równe i pogodne. Na widok młodego gościa lekarz odłożył książkę i przyjaźnie wyciągnął rękę.
73
— Karol Darnay! Miło mi pana widzieć. Od kilku dni oczekujemy pańskiego powrotu. Pan Stryver i Sydney Carton byli u nas wczoraj. Obydwaj powiadali, że coś się pan spóźnia. — Bardzo im jestem wdzięczny za troskę o moje sprawy — w tonie Karola można było wyczuć chłód wobec prawników i wiele ciepła dla gospodarza domu. — Panna Manette... — Czuje się zupełnie dobrze — dokończył lekarz — i podobnie jak jej ojciec ucieszy się z pańskiego przyjazdu. Wyszła na miasto w jakichś sprawach gospodarskich, ale powinna rychło wrócić. — Panie doktorze, wiedziałem, że nie zastanę jej w domu. Zamierzałem skorzystać z tej sposobności i poprosić pana o rozmowę. Na moment zapadła głucha cisza. — Aha — powiedział wreszcie doktor z widocznym przymusem. — Proszę, niech pan przysunie krzesło i... i mówi. Młody człowiek szybko spełnił polecenie tyczące krzesła, odczul jednak, że z mówieniem pójdzie mu znacznie trudniej. — Od przeszło roku, panie doktorze — rozpoczął wreszcie Karol Darnay — mam ten zaszczyt i szczęście, że w domu pańskim jestem uważany za osobę bliską. Spodziewam się zatem, że temat, jaki pragnę poruszyć, nie powinien... — urwał, gdyż gospodarz podniósł dłoń gestem nakazującym milczenie. — Czy tematem ma być Lucie? — zapytał pan Manette opuszczając rękę. — Nie inaczej. — Trudno mi, panie Darnay, mówić o córce: zawsze i z każdym. Ale jeszcze mi trudniej słuchać, kiedy ktoś mówi o niej takim tonem, jak pan w tej chwili. — Panie doktorze! To ton szczerego podziwu, uwielbienia i głębokiej miłości! — obruszył się młody człowiek. Ponownie zapadło milczenie. — Wierzę w to — podjął wreszcie ojciec Lucie. — Muszę oddać panu sprawiedliwość. Wierzę w to bez zastrzeżeń — jego przymus był widoczny i tak niewątpliwie płynął z niechęci do rozmowy na poruszony temat, że Karol uważał za stosowne rzucić pytanie: — Czy mam mówić dalej? — Tak, proszę — padła odpowiedź po jeszcze jednej kłopotliwej pauzie. — Przewiduje pan naturalnie, co niebawem powiem, wszelako nie znając tajników mojego serca i trosk albo nadziei, które na przemian targają nim od dawna, nie może pan wiedzieć, jak szczerze to powiem ani jak głęboko to czuję. Drogi doktorze Manette! Córkę pańską kocham płomiennie, tkliwie, wiernie i bezinteresownie. Jeżeli na naszej ziemi istnieje uczucie zwane miłością, to uczucie owo mnie przypadło w udziale. Sam pan, doktorze Manette, kochał niegdyś gorąco. Niechaj ta dawna miłość przemówi za mną! Gospodarz słuchał z odwróconą twarzą i wzrokiem utkwionym w podłodze. Po ostatnim zdaniu podniósł znów dłoń i zawołał: — Wypraszam sobie, panie Darnay! Nie mówmy o tym! Nie mówmy! Niech pan nie przypomina starych dziejów. Głos lekarza brzmiał nutą tak piekącej męki, że Karol słyszał go długo potem, kiedy zamilkł. Wzniesiona drżąca dłoń zdawała się prosić o ciszę. Miody człowiek zrozumiał to, przestał więc mówić i czekał. — Bardzo przepraszam — odezwał się doktor po niejakim czasie tonem zdławionym i jak gdyby pokornym. — Nie wątpię w pańską miłość do Lucie.. Co do tego może pan być spokojny. Odwrócił się z krzesłem w stronę gościa, lecz nie spojrzał na niego ani nie podniósł wzroku. Podparł brodę na dłoni. Śnieżnobiałe włosy przesłoniły mu czoło. — Czy... czy rozmawiał pan z Lucie? — Nie.
74
— Ani nie pisał pan do niej? — Nigdy. — Niegodziwym byłoby udawanie, że nie zdaję sobie sprawy, że takie stanowisko należy przypisać względom, jakie pan żywi dla ojca Lucie. Jej ojciec dziękuje panu z serca. Podał rękę gościowi, lecz jego spojrzenie nie podążyło śladem ręki. — Drogi doktorze Manette — podjął Darnay z głębokim szacunkiem. — Często państwa widuję, muszę więc widzieć, że między panem i panną Lucie istnieją więzy tkliwe i wzruszające, całkowicie zależne od niezwykłych okoliczności, w jakich powstawały, a zarazem tak silne, że niepodobna porównać ich z czymkolwiek w dziedzinie uczuć łączących rodziców i dzieci. Wiem i muszę wiedzieć, że panna Manette darzy pana pełnią miłości córki, która wyrosła na kobietę, zarazem jednak zachowała dla pana całe uwielbienie, wiarę i oddanie właściwe małemu dziecku. Wiem, że we wczesnych latach nie miała rodziców, a więc obecnie łączy w swoim sercu poważną, stałą miłość godną jej charakteru i wieku z bezgranicznym zaufaniem i przywiązaniem dzieciństwa, które przeżyła bez pana. Rozumiem, że osoba ojca nie mogłaby być dla niej bardziej święta, gdyby nawet wrócił pan do niej naprawdę z tamtego świata. Rozumiem, że kiedy córka tuli się do pana, zarzuca na szyję ojca ręce jednocześnie dziecka, podlotka i kobiety. Rozumiem, że panna Manette kochając pana widzi i kocha matkę w swoim wieku, widzi i kocha ojca w swoim wieku, kocha matkę pogrążoną w bezdennej rozpaczy, kocha ojca w okresie jego minionych tortur i później, gdy szczęśliwie przywrócony został światu. Wiem i rozumiem to wszystko od dnia, gdy po raz pierwszy ujrzałem państwa w ich szczęśliwym domu. Doktor siedział bez słowa z pochyloną głową. Oddech miał nieco przyspieszony, lecz w żaden inny sposób nie zdradzał wzruszenia. — Drogi, kochany panie! — ciągnął Karol Darnay. — Od dawna zdawałem sobie sprawę z tego wszystkiego. Od dawna nad panem i panną Manette widywałem co dnia blask uświęconej aureoli. Walczyłem z sobą. Walczyłem tak długo, jak pozwalały ludzkie siły. Rozumiałem, ba! i dziś rozumiem, że wprowadzanie między pana a córkę cudzej miłości... nawet takiej jak moja... będzie wtargnięciem we wzruszającą historię państwa z czymś nieporównanie mniej doskonałym niż ta historia, Ale kocham ją, doktorze Manette! Bóg mi świadkiem, że ją kocham... — Wierzę panu, bo nie od dziś to podgrzewam. Wierzę panu — odparł posępnie ojciec Lucie, a tragiczny ton jego głosu zadźwięczał w uszach Karola niby wymówka. — Niech pan jednak nie wierzy, drogi, kochany doktorze, że chciałbym albo mógł wyrzec dziś bodaj słowo, gdybym kiedykolwiek, chociażby w odległej przyszłości zamierzał rozłączyć pana z córką, jeżeli los uśmiechnie się do mnie i pozwoli uczynić z niej żonę. Muszę przecież rozumieć, że to sprawa bez widoków powodzenia. Muszę rozumieć, że byłoby to ostatnim łotrostwem. Nie odważyłbym się dotknąć tej czcigodnej ręki, gdyby podobne myśli drzemały utajone w moim mózgu i sercu — delikatnie dotknął dłoni gospodarza. — Nie, kochany doktorze! Podobnie jak pan jestem dobrowolnym wygnańcem z Francji, którą podobnie jak pan opuściłem na skutek szalejących tam klęsk: ucisku, wyzysku i nędzy. Podobnie jak pan żyję na obczyźnie z własnej pracy i trudu i staram się wierzyć w pomyślniejszą przyszłość. Pragnę jedynie dzielić z panem losy i dzielić z panem dom i życie. Pragnę jedynie być panu wiernym aż do śmierci. Nie chcę naturalnie odbierać Lucie cząstki zaszczytu, jaki daje jej to, że jest pańskim dzieckiem, towarzyszką życia, przyjacielem. Chcę jej pomagać, chcę związać ją z panem jeszcze serdeczniej i bliżej, jeżeli to w ogóle możliwe. Na delikatne dotknięcie palców Karola lekarz odpowiedział krótkim, lecz ciepłym uściskiem. Następnie położył dłonie na poręczach fotela i uniósł wzrok po raz pierwszy od początku rozmowy. Wyraz jego twarzy — chwilami pełen grozy i chmurnych podejrzeń — świadczył o zaciekłej wewnętrznej walce.
75
— Karolu Darnay! Mówi pan uczciwie i po męsku. Dziękuję z całego serca i postaram się otworzyć wobec pana całe... prawie całe serce. Czy ma pan powody mniemać, że kocha pan Lucie z wzajemnością? — Jak dotąd nie mam. — Czy bezpośrednim celem dzisiejszej rozmowy jest pański zamiar przekonania się o tym rychło i za moją wiedzą? — Niezupełnie, panie doktorze. Nadzieja może nie spłynąć na mnie jeszcze przez długie tygodnie albo też (słusznie czy niesłusznie) jutro mnie natchnie odwagą. — Czy u mnie szuka pan pomocy? — Nie śmiałbym o nią prosić, jestem jednak przekonany, że mógłby mi jej pan udzielić, gdyby to uznał za słuszne i wskazane. — Czy chce pan, abym mu coś obiecał? — Proszę, panie doktorze. — A mianowicie? — Nie wątpię, że wbrew panu na nic nie mogę liczyć. Nie wątpię, że gdybym nawet zajmował poczesne miejsce w sercu panny Manette... Proszę tylko nie sądzić, że jestem aż tak pewny siebie... Nie ostałbym się tam ani przez chwilę w razie kolizji z miłością córki do pana, drogi panie doktorze... — Tak... Nie wykluczone... A jak, pańskim zdaniem, przedstawia się odwrotna strona sprawy? — Nie wątpię również, że jedno słowo ojca na korzyść tego lub owego konkurenta przeważy opinię samej panny Manette i reszty świata. Z tej właśnie racji — ciągnął Karol skromnie, lecz stanowczo — nie prosiłbym pana o takie słowo nawet, gdyby mi mogło uratować życie. — Wierzę panu. Tajemnice obserwowanej z bliska miłości Karola Darnaya są równie mgliste, jak jego sprawy odległe i nieznane, a może nawet trudniejsze do rozwikłania, bo bardziej nieuchwytne i subtelniejsze. Pod tym jedynym względem i córka stanowi dla mnie nieprzeniknioną zagadkę. Nie wiem nic o stanie jej serca i niczego odgadnąć nie potrafię. — Wolno zapytać, czy ma ona... — Karol zająknął się, lecz doktor dokończył zdania: — Czy ma innego wielbiciela? — To właśnie próbowałem powiedzieć. Pan Manette zamyślił się na moment. — Spotykał pan u nas Sydneya Cartona. Pan Stryver także niekiedy nas odwiedza... Gdyby Lucie miała wielbiciela, mógłby nim być tylko jeden z tej pary. — Albo obydwaj — dodał młody człowiek. — Nie myślałem o obydwóch — rzekł doktor Manette. — Nie sądzę zresztą, by któryś z nich mógł liczyć się poważnie. Ale zamierzał mnie pan prosić, abym mu coś obiecał. Co mianowicie? — Jeżeli córka zdobędzie się kiedyś z własnej woli na wyznania podobne do tych, które dzisiaj usłyszał pan ode mnie, proszę powtórzyć jej, co mówiłem, i oznajmić, że pan mi wierzy. Mam nadzieję, że ceni mnie pan dostatecznie, by swoich wpływów nie używać na moją niekorzyść. Więcej nie mam nic do powiedzenia, lecz o to proszę, drogi panie doktorze, i oczywiście przyjmuję z góry i bez zastrzeżeń każdy warunek, pod którym udzieli pan obietnicy. — Obietnicy udzielam bez żadnych warunków. Wierzę, iż zgodnie z prawdą i prosto z serca wyłuszczył pan swoje plany. Wierzę, iż pragnie pan utrwalić i umocnić, a nie rozluźnić więzy łączące mnie z drogą, nieporównanie droższą mi od samego siebie połową mojego życia. Jeżeli Lucie powie mi kiedykolwiek, że do pełnego szczęścia brak jej pana, oddam ci ją, Karolu. Gdyby nawet jakieś... jakieś... — zająknął się, a gdy młody człowiek wyciągnął do niego rękę, uścisnął ją mocno i serdecznie. Gdyby nawet jakieś... jakieś urojone lub rzeczywiste podejrzenia czy obawy mówiły przeciwko człowiekowi, którego ona naprawdę kocha; gdyby wina nie obciążała bezpośrednio sumienia tego człowieka... wówczas... wówczas gotów byłbym puścić w niepamięć... wszystko nowe lub dawne. Ona znaczy dla
76
mnie więcej niż cierpienia, więcej niż krzywdy, więcej niż... Wystarczy! Dajmy pokój próżnej gadaninie. Było coś niepokojącego w ciszy, jaka zapadła, i w wyrazie znieruchomiałej nagle twarzy. Karol odczuwał niemile chłód własnej dłoni, gdy lekarz z Beauvais rozluźnił na niej uścisk swoich palców i wreszcie pozwolił jej opaść. — Coś pan do mnie mówił? — odezwał się z uśmiechem doktor Manette równie nieoczekiwanie, jak umilkł. — Nie... nie pamiętam dokładnie? Karol stropił się zrazu, ale przypomniał sobie, że mówił o warunkach, na jakich gotów jest przyjąć obietnicę. — Pańskie zaufanie do mnie — podjął ze znaczną ulgą — winno być odpłacone wzajemnym i całkowitym zaufaniem. Pamięta pan niewątpliwie, że występuję tutaj pod przybranym nazwiskiem, które jest trochę zmienionym panieńskim nazwiskiem mojej matki. Obecnie pragnę wyznać panu, jak nazywam się naprawdę i dla jakich powodów przebywam w Anglii. — Nie chcę! — Zależy mi na tym, aby bez zastrzeżeń zasłużyć na pańskie zaufanie i aby nie mieć przed panem sekretów. — Nie chcę! — powtórzył lekarz z Beauvais i obydwoma dłońmi zasłonił sobie uszy, aby po chwili oderwać je i położyć na ustach Darnaya. — Wyzna mi pan wszystko — podjął — kiedy tego zażądam... Nie teraz... nie dzisiaj! Jeżeli powodzenie uwieńczy pańskie starania, jeżeli Lucie pokocha pana, powie mi pan to w dzień waszego ślubu. Obiecuje pan? — Bardzo chętnie. — Proszę mi podać rękę. Lucie niebawem wróci. Lepiej, żeby nas dzisiaj nie zastała razem. Idź już, idź! I niech Bóg cię błogosławi. Był zmierzch, gdy Karol Darnay pożegnał doktora, a w godzinę później, kiedy wróciła Lucie, zalegały już mroki nocy. Panna Pross poszła prosto do swojego pokoju na piętrze, więc dziewczyna sama wbiegła do bawialni i zdziwiła się bardzo, że fotel pod oknem jest pusty. — Ojcze! — zawołała. — Mój drogi ojcze! Nie było odpowiedzi. Tylko z sypialni doktora dochodziło głuche, miarowe stukanie. Lucie przemknęła szybko przez jadalnię i zatrzymała się w otwartych drzwiach, aby zawrócić i cofając się powtarzać z tłumionym szlochaniem: — I co ja teraz pocznę? Co teraz pocznę? Ale przestrach jej trwał krótko. Dziewczyna zastukała do drzwi i zawołała ojca. Stukanie umilkło na dźwięk jej głosu. Doktor dźwignął się ciężko i zbliżył do córki, u której boku spacerował potem długo po sypialni — tam i z powrotem, tam i z powrotem. W nocy Lucie wstała z łóżka chcąc przypatrzeć się ojcu we śnie. Spał mocno, a skrzynka z szewskimi narzędziami i nie dokończony trzewik wróciły na zwyczajne miejsce. ROZDZIAŁ XI WIZERUNEK PRZYJACIELA — Sydney! — rzekł pan Stryver nad ranem tej samej nocy. — Przyrządź jeszcze jedną wazę ponczu. Mam ci coś do powiedzenia. Sydney pracował na dwie zmiany w ciągu wielu minionych nocy, gdyż przed długimi feriami sądowymi robił generalne porządki w papierach przyjaciela. Nareszcie robota była zakończona, akta spraw jako tako uładzone i wszystko spokojnie mogło czekać listopada, kiedy w oparach mgieł atmosferycznych i prawnych znów zacznie płynąć ziarno do adwokackiego młyna. W wyniku ciężkich trudów pan Carton nie był weselszy ani trzeźwiejszy niż normalnie. Musiał wysuszyć niemało zwilżonych ręczników, aby przetrzymać jakoś ostatni wysiłek, że zaś oprócz ręczników wysuszył więcej niż zwykle
77
butelek wina, znajdował się w opłakanym stanie. Ściągnął z głowy swój turban i rzucił do miednicy, w której od sześciu godzin zanurzał go raz po raz. — No i co? Zrobisz ten poncz? — zapytał korpulentny Stryver rozglądając się po pokoju z sofy, gdzie leżał na wznak z rękami w kieszeniach kamizelki. — Aha. — Posłuchaj teraz. Zamierzam powiedzieć ci coś, co cię na pewno zdziwi, a być może sprawi, że zaczniesz uważać mnie za człowieka mniej chytrego, niż uważasz. Chcę się ożenić. — Naprawdę? — Tak. I nie dla pieniędzy. Co ty na to? — Mój nastrój nie sprzyja obszernym wypowiedziom. Kto ona? — Zgadnij. — Znam ją? — Zgadnij. — Nie będę niczego zgadywał o piątej rano, kiedy mózg smaży mi się we łbie i skwierczy. Jeżeli muszę zgadywać, zaproś mnie jutro na obiad. — W takim razie powiem ci sam — odparł Stryver siadając leniwie na sofie. — Obawiam się jednak, Sydneyu, że nie potrafisz mnie zrozumieć, boś nieczuły niczym kawał drewna. — A z ciebie — rzucił przez ramię zajęty mieszaniem ponczu Carton — duch iście poetyczny i wzniosły! Stryver roześmiał się i odrzekł pyszałkowatym tonem: — No, no, mój stary! Nie myślę podawać się za romantyka. Za mądrym na to! Ale na pewno jestem wrażliwszy i subtelniejszy od ciebie. — Chciałeś pewno powiedzieć: sprytniejszy i mniej pechowy. — Nie. Nie to chciałem powiedzieć. Myślę, że jest we mnie więcej... ee... jak by tu?... — Galanterii — podpowiedział Carton. — Słusznie! Galanterii. Chciałem powiedzieć — ciągnął Stryver spoglądając wyniośle na przyjaciela zajętego przyprawianiem ponczu — że ja bardziej niż ty dbam, aby być przyjemnym. Zadaję sobie więcej trudu, aby być przyjemnym, i dlatego właśnie potrafię być w towarzystwie niewieścim przyjemniejszy od ciebie. — Gadaj dalej — burknął Sydney Carton. — Dobrze! Ale nim zacznę gadać, muszę rozprawić się z tobą — podjął Stryver protekcjonalnym i władczym tonem. — W domu doktora Manette bywasz równie często jak ja lub nawet częściej. Słowo daję! Za każdym razem wstyd mi twojej posępnej miny. Taki zawsze jesteś mrukowaty i zasępiony, tak zachowaniem przypominasz zbitego psa, że, jak Boga wszechmogącego kocham! wstydzę się ciebie, Sydneyu! — Coś, czego się można wstydzić, to dar bezcenny dla adwokata o ustalonej reputacji i rozległej praktyce — odparł Carton. — Winieneś mi nie lada wdzięczność! — Nie, Sydneyu! Tą metodą się nie wykpisz — zawołał Stryver kierując ostrze złośliwości przeciwko jej autorowi. — Uważam za swój święty obowiązek powiedzieć ci i mówię w oczy dla twojego dobra, że w damskim towarzystwie jesteś facetem zupełnie nie na miejscu i facetem nieprzyjemnym. Carton roześmiał się i duszkiem wypił szklankę przygotowanego wreszcie ponczu. — Spójrz na mnie — nadął się Stryver. — Mam mniej niż ty powodów do zabiegania o to, by być przyjemnym, bo jestem bardziej niezależny majątkowo. A dlaczego to robię? — Jakoś nie zauważyłem, że to robisz — mruknął Sydney. — Robię to przez politykę. Robię to dla zasady. I spójrz tylko na mnie! Posuwam się naprzód. — Za to wcale nie posuwasz się naprzód w relacji o swoich planach matrymonialnych. Trzymaj się lepiej jednego tematu. A ja... Czy nigdy nie zrozumiesz, że jestem niepoprawny? Ostatnie pytanie Carton rzucił lekceważąco i z niechęcią, wobec czego jego przyjaciel zmienił ton na bardziej układny.
78
— Co ci to daje, że jesteś niepoprawny? — Co mi to daje, że w ogóle jestem? No, strzelaj! Nazwisko damy twojego serca? — Mam nadzieję, że wyjawienie tego nazwiska nie sprawi ci przykrości — podjął Stryver, jak gdyby z ostentacyjną serdecznością przygotowywał kolegę na niemiłą wiadomość — ponieważ wiem, że nie myślisz połowy tego, co mówisz, a gdybyś nawet myślał, i tak nie miałoby to znaczenia. Zrobiłem krótki wstęp, ponieważ raz wyraziłeś się o tej młodej damie w sposób dowodzący braku szacunku. — Ja? — Ty, i to w tym pokoju. Carton spojrzał na szklankę ponczu i na dobrotliwego przyjaciela. Potem wypił szklankę ponczu i ponownie spojrzał na dobrotliwego przyjaciela. — Nazwałeś tę młodą damę złotowłosą lalką. Pamiętasz? Ta młoda dama to panna Manette. Mógłbym czuć się dotknięty takim określeniem, gdyby użył go człowiek znający się na delikatności uczuć i dobrych manierach. Ale ty zupełnie nie znasz się na takich sprawach, nie jestem więc urażony tak samo, jak gdyby człowiek bez artystycznego oka źle się wyraził o malowanym przeze mnie obrazie albo pozbawiony słuchu muzycznego o skomponowanej przeze mnie melodii. Sydney Carton pil poncz szklanka po szklance i uważnie przyglądał się koledze. — Teraz, Syd, wiesz już wszystko — rozprawiał dalej Stryver. — Nie dbam o posag! To urocza dziewczyna, postanowiłem więc zrobić sobie przyjemność, bo stać mnie przecież na robienie sobie przyjemności. Ona dostanie męża, który już coś niecoś znaczy i szybko idzie w górę. To dla niej uśmiech losu, ale ona zasługuje na uśmiech losu. Dziwisz się, co? — Czemu miałbym się dziwić — mruknął Carton nie przerywając picia ponczu. — Pochwalasz mój wybór? — Czemu nie miałbym pochwalać? — mruknął znów Carton nie przerywając picia ponczu. — W porządku — ucieszył się życzliwy przyjaciel. — Zniosłeś to znacznie spokojniej, niż przewidywałem, i nie protestujesz w mojej obronie tak, jak wyobrażałem sobie, że będziesz protestował. Chociaż, z drugiej strony, wiesz już na pewno, że twój stary kamrat to jegomość o wystarczająco silnej woli. Dosyć mam tego trybu życia: ciągle to samo, bez żadnej odmiany. Pomyślałem, że milo musi być mężczyźnie mieć dom, do którego może wrócić, jeżeli oczywiście ma ochotę, bo jak nie ma ochoty, zawsze wolno mu nie wracać. Pomyślałem, że panna Manette będzie na miejscu, nawet gdybym miał zajechać najwyżej, i w każdej sytuacji przyniesie mi zaszczyt. No i zdecydowałem się z miejsca. A teraz, kochany stary, chciałbym pogadać trochę o twoich widokach na przyszłość. Jesteś na złej drodze i dobrze zdajesz sobie z tego sprawę. Naprawdę jesteś na złej drodze, Syd! Nie znasz wartości pieniądza; prowadzisz rozwiązłe życie. Załamiesz się pewnego pięknego dnia. Będziesz chory i ubogi. Słowo daję! Musisz poszukać pielęgniarki. Łaskawie protekcjonalny ton tej reprymendy czynił Stryvera dwa razy okazalszym, niż był w istocie, i czterokrotnie bardziej obrzydliwym. — Tak! Musisz spojrzeć życiu prosto w oczy. Gorąco ci to zalecam — ciągnął dobrotliwy przyjaciel. — Ja zrobiłem to na swój sposób, ty powinieneś zrobić na swój odmienny sposób. Ożeń się. Znajdź osobę, która się tobą zajmie. Nic nie szkodzi, że nie znajdujesz przyjemności w damskim towarzystwie, że nie rozumiesz kobiet ani nie masz wobec nich taktu. Poszukaj żony. Znajdź przyzwoitą kobiecinę, nie bez grosza, oberżystkę albo właścicielkę domu wynajmującą pokoje. Znajdź, zamknij oczy i żeń się, stary, bez namysłu. To coś dla ciebie. Pomyśl o tym poważnie. — Dobrze — powiedział Carton. — Pomyślę o tym poważnie.
79
ROZDZIAŁ XII CZŁOWIEK DELIKATNY Pan Stryver zadecydował wspaniałomyślnie, że los ma się uśmiechnąć do córki lekarza z Beauvais, postanowił więc oznajmić jej o rychłym szczęściu jeszcze przed wyjazdem na długie ferie sądowe. Po krótkim wahaniu orzekł, iż najlepiej pozostawić za sobą wstępne kroki, po czym można będzie ustalić, czy panna Manette otrzyma jego rękę pod koniec długich ferii (przed rozpoczęciem sesji jesiennej), czy też w okresie świąt Bożego Narodzenia (na kilka dni przed sesją zimową). Pan Stryver nie wątpił ani przez chwilę, że podjął się sprawy szczególnie mocnej, i jasno widział drogę do wyroku. Sprawa ta rozpatrywana pod kątem materialnym i światowym (jedynym, jaki zasługuje na poważne traktowanie) nie posiadała słabych punktów. Pan Stryver sam wystąpi w imieniu powoda i nikt nie ośmieli się zakwestionować jego tezy. Rzecznik pozwanego zrezygnuje z głosu, a przysięgli nie odwrócą się nawet dla namysłu. Tak! Był głęboko przekonany, że trudno wyobrazić sobie prostszą sprawę. Przed wyjazdem na długie ferie Stryver formalnie zaproponował pannie Manette, że zabierze ją do parku Vauxhall, a gdy spotkał się z odmową, wysunął projekt wspólnej wycieczki do Ranelagh. Po drugiej niezrozumiałej odmowie postanowił, iż osobiście uda się do Soho i tam wyjawi, jak szlachetne żywi zamiary. Wobec tego utorował sobie łokciami drogę z terenów Tempie Bar spowitych już zaraniem długich ferii i ruszył w stronę Soho. Kiedy mijając kościół Świętego Dunstana roztrącał słabszych przechodniów niby taran, każdy, kto spojrzał, mógł łatwo zrozumieć, że ma przed sobą osobistość ważną i zadufaną w sobie. Droga do Soho wiodła koło Domu Bankowego Tellsonów. Stryver był klientem banku, a zarazem wiedział, że pan Lorry jest bliskim przyjacielem Manette'ów, przyszło mu więc do głowy, aby tam wstąpić i olśnić starszego pana szczęściem, które ma spłynąć na cichy dom doktora. A zatem pchnął zachrypnięte drzwi, spadł z dwóch zdradliwych schodków, minął dwóch sędziwych kasjerów i wtłoczył się do zatęchłej bokówki, gdzie przebywał pan Lorry. Stary bankowiec miał przed sobą wielką księgę rachunkową, a żelazne pręty w oknie, pod którym siedział, sprawiały wrażenie linii w takiej właśnie księdze, jak gdyby wszystko pod słońcem można było wyrazić cyframi. — Dzień dobry — odezwał się gość. — Jak tam zdrowie? Mam nadzieję, że dopisuje? Stryver miał tę osobliwą cechę, że w każdym miejscu wydawał się za gruby i za duży. Rozmiary jego były także za wielkie dla Domu Bankowego Tellsonów i dwaj sędziwi kasjerzy spojrzeli nań z wyrzutem, jak gdyby przycisnął ich do ściany. Nawet sam SZEF widoczny w odległej perspektywie opuścił czytaną gazetę i zrobił niezadowoloną minę, jak gdyby głowa intruza ugodziła go w dostojną kamizelkę. — Witam pana. Dzień dobry — odpowiedział pan Lorry tonem, który zaleciłby każdemu w podobnych okolicznościach, i podał rękę panu Stryverowi. Jego uścisk dłoni miał specyficzny charakter występujący zawsze, gdy pracownik Domu Bankowego Tellsonów wita klienta pod okiem szefa. Był to uścisk dłoni nieosobisty, udzielany jak gdyby w imieniu firmy. — Czym możemy panu służyć? — zapytał urzędowo pan Lorry. — Niczym. Dziękuję bardzo. Przyszedłem do pana z prywatną wizytą i na prywatną rozmowę. — Aaa... — zdziwił się pan Lorry i przez ramię zerknął dyskretnie w kierunku szefa. Stryver oparł dłonie o blat biurka, które chociaż szerokie i długie wydawało się dla niego dwa razy za małe. — Widzi pan, panie Lorry, mam zamiar oświadczyć się pańskiej uroczej znajomej, pannie Manette. — Nie może być! — Nie może być? — powtórzył adwokat. — Dlaczego nie może być? Go to znaczy?
80
— Właściwie... nic nie znaczy — odrzekł człowiek interesu. — Pański zamiar oceniam życzliwie i przyjaźnie. Uważam, naturalnie, że przynosi panu zaszczyt. Mój pogląd na tę sprawę jest taki... dokładnie taki, jak pan mógłby sobie życzyć. Ale z drugiej strony... doprawdy, panie Stryver... — urwał i zagadkowo pokiwał głową, jak gdyby wbrew własnej woli musiał dodać w duchu: "... jest pana o tyle, o tyle za dużo!..." — Słowo daję! — adwokat uderzył pięścią w blat biurka, wytrzeszczył oczy i odetchnął głęboko. — Niech mnie powieszą, panie Lorry, jeżeli rozumiem chociaż słowo. Do diabła! Czy nie jestem doskonałą partią? — zapytał spoglądając zaczepnie na starego bankowca, który nieporadnie wciągał perukę na uszy i obracał w ustach koniec gęsiego pióra. — Oczywiście! Naturalnie! Jeżeli chodzi o partię, pan jest doskonałą partią. Doskonałą! — Może nie jestem zamożny? — Oczywiście! Naturalnie! Jeżeli mowa o sprawach... hm... majątkowych, jest pan zamożny. — Czy nie robię kariery? — Oczywiście! Naturalnie! — powtórzył pan Lorry zadowolony, że po raz trzeci może przyznać gościowi rację. — Wszystkim wiadomo, że robi pan karierę. — A więc o co, u licha, może panu chodzić? — zawołał Stryver, widocznie zbity z tropu. — Hm... Właściwie... Zaraz się pan tam wybiera? — Zaraz! — pan Stryver grzmotnął znów w blat pulchną pięścią. — Hm... Sądzę, że nie poszedłbym raczej, będąc na pańskim miejscu. — Dlaczego? Już ja pana przygwożdżę! — adwokat wymownie pogroził palcem. — Jest pan człowiekiem interesu. Musi pan mieć swoje racje. Proszą mi je wyłuszczyć. Dlaczego pan by nie poszedł? — Ponieważ nie rozpoczynałbym takiej sprawy nie mając jakich takich widoków powodzenia. — Do stu diabłów! — wybuchnął Stryver. — To już przechodzi wszystko! Pan Lorry zerknął najprzód na szefa, potem na rozindyczonego adwokata. — Człowiek interesu — ciągnął ten ostatni — człowiek leciwy, z dużym doświadczeniem i pracujący w banku dodaje trzy zasadnicze racje powodzenia i w sumie otrzymuje brak widoków powodzenia. I opowiada takie rzeczy mając głową na karku! — zdumiał się na zakończenie, jak gdyby „opowiadanie takich rzeczy" bez głowy na karku było nieporównanie mniej osobliwe. — Mówiąc w danym przypadku o powodzeniu czy widokach lub racjach powodzenia, miałem na myśli widoki lub racje powodzenia, które potrafią przemówić do młodej damy — pan Lorry delikatnie poklepał adwokata po ramieniu i powtórzył. — Do młodej damy! Rozumie pan, panie Stryver? Panna Manette będzie miała głos decydujący. Decydujący, panie Stryver. — Czyli, innymi słowy, panie Lorry, wyraża pan opinią, że pannę Manette ma pan za skończoną idiotką. — Niezupełnie, panie Stryver — stary bankowiec zarumienił się lekko. — Pragną przy tym nadmienić, że z niczyich ust nie zamierzam słuchać obraźliwych słów pod adresem owej damy. Gdybym zetknął się... hm... lecz mam nadzieją, że tego unikną... Gdybym zetknął się z człowiekiem gruboskórnym i na tyle krewkim, by przy tym biurku nie mógł powstrzymać się od mówienia bez szacunku o pannie Manette, nawet Tellsonowie nie przeszkodziliby mi powiedzieć temu człowiekowi, co o nim myślą. Przed chwilą konieczność irytowania się po cichu poważnie zagroziła arteriom pana Stryvera. Obecnie system krwionośny pana Lorry (działający na ogół sprawnie i metodycznie) znalazł się z tych samych przyczyn w niebezpieczeństwie. — Tyle chciałem powiedzieć szanownemu panu — podjął stary bankowiec — gdyż bardzo mi zależy, by uniknąć wszelkich nieporozumień.
81
Stryver stał bez słowa, oparty rękami o blat biurka. Najprzód żuł przez chwilę koniec linii, potem zaczął nią stukać o przednie zęby tak głośno, że musiało to chyba być bolesne. — Coś niesłychanego, panie Lorry — przemówił wreszcie. — Poważnie pan radzi, abym nie szedł do Soho i nie oświadczał się pannie Manette? Ja? Stryver? Adwokat przy sądzie King's Bench!? — Czy prosi pan o radę, panie Stryver? — Proszę. — Chętnie więc jej udzielę i dodam, że moje myśli sformułował pan trafnie. — A ja dodam tylko tyle, że... Cha, cha, cha!...— adwokat roześmiał się z widoczną urazą — ... że pańska rada przechodzi wszystko, co było, jest lub będzie! — Proszę zrozumieć mnie właściwie — podjął pan Lorry. — Jako człowiek interesu nie mam w tej materii nic do powiedzenia, bo człowiekowi interesu takie sprawy są i powinny być obce. Ale jako starszy jegomość, który niegdyś nosił na rękach pannę Manette, obecnie zaś jest zaufanym przyjacielem zarówno jej jak i jej ojca i obydwoje bardzo kocha, mam coś do powiedzenia i powiedziałem swoje. Niech pan łaskawie pamięta, że nie ja zainicjowałem naszą poufną rozmowę. Otóż... hm... Czy jest pan zdania, że nie mam słuszności? — Bynajmniej! — syknął przez zęby Stryver. — Nie mogę przecież odpowiadać za zdrowy rozsądek osób trzecich. Odpowiadam jedynie za własny! Ją spodziewałem się u pewnych osób trzecich zdrowego rozsądku. Pan spodziewa się raczej niedorzecznych faramuszek. To dla mnie niespodzianka, ale zapewne pan ma słuszność. Pan Lorry zaczerwienił się znowu. — To, czego się spodziewam u pewnych osób trzecich — rzekł — wolałbym wyrazić własnymi słowami. I nawet u Tellsonów nie zniosę, by ktokolwiek wyręczał mnie w formułowaniu moich opinii. Szanowny pan będzie łaskaw zrozumieć to właściwie. — A zatem proszę o przebaczenie. — Ja zaś udzielam go chętnie. Dziękuję, panie Stryver. Hm... Pragnąłbym jeszcze coś dodać. Otóż odkrycie pomyłki mogłoby być dla pana niemiłe, bardzo niemile... A udzielanie panu wyjaśnień sprawiłoby niewątpliwie przykrość doktorowi albo też jego córce. Wie pan oczywiście, że z domem tym łączą mnie stosunki, które uważam za szczęście i zaszczyt dla siebie. Mógłbym więc, nie odkrywając pańskich zamierzeń i nie czyniąc do nich najsłabszej bodaj aluzji, uzupełnić swoje wiadomości nowymi obserwacjami nastawionymi pod tym specjalnym kątem. Nie wykluczone, że w rezultacie skoryguję sens udzielonej rady. Jeżeli zostanę przy obecnym zdaniu, panu zaś nie wystarczy ono, nic nie stoi na przeszkodzie, aby pan osobiście przeprowadził próbę. Jeżeli natomiast nie skoryguję sensu udzielonej rady, a pan uzna jej wartość, uchronimy wszystkich od kłopotliwej sytuacji. I co pan na to? — Jak długo zatrzyma mnie pan w Londynie? — Ach, to kwestia kilku godzin. Pod wieczór pójdę do Soho, a następnie wstąpię do pana. — W takim razie zgoda! Nic nie zmusza mnie do natychmiastowych oświadczyn. Nie jest mi aż tak pilno. Przyjmuję propozycję i czekam pana późnym wieczorem. Do widzenia, panie Lorry. Adwokat odwrócił się i wyszedł z banku, a po drodze tak roztrącał powietrze, że dwaj sędziwi kasjerzy musieli zebrać wszystkie siły, aby ustać na nogach i nie przestać się kłaniać. Tych szanownych, lecz osłabłych ze starości urzędników klientela widywała zazwyczaj w trakcie składania ukłonów, powszechnie więc mniemano, iż pożegnawszy jednego interesanta kłaniają się nadal w pustym kantorze, aby następnego powitać jak należy. Pan Stryver — człowiek bystry i sprytny — odgadł bez trudu, że stary bankowiec nigdy nie posunąłby się tak daleko, gdyby opinii swoich nie opierał na absolutnej pewności. Nie był wprawdzie przygotowany na gorzką pigułkę, ale przełknął ją jakoś. — A teraz — mówił wygrażając palcem zabudowaniom Tempie, gdy te ukazały się jego oczom — nie wykaraskam się z tego, jeżeli z was wszystkich nie zrobię durniów. Słowa te przyniosły niejaką ulgę wytrawnemu strategowi z Old Bailey.
82
— Nie, nie, młoda osóbko — ciągnął. — Mnie nie wystrychniesz na dudka. Sam to za ciebie zrobię z kimś całkiem innym. Zgodnie z obraną taktyką pan Stryver siedział pośród rozrzuconych celowo ksiąg i papierów i zdawał się zajęty wszystkim z wyjątkiem tematu porannej rozmowy, kiedy pan Lorry odwiedził go o dziesiątej wieczorem. Okazał nawet zdziwienie na widok starego bankiera, co miało dowodzić, że jest roztargniony i bez reszty pochłonięty pracą. — No, byłem w Soho — rzekł wreszcie poczciwy emisariusz po półgodzinnych daremnych staraniach, by łagodniej przystąpić do meritum sprawy. — W Soho? — powtórzył ze zdziwieniem adwokat. — Ach! Prawda! Gdzie moja głowa! — I upewniłem się ostatecznie — ciągnął pan Lorry — że dzisiaj przed południem miałem słuszność. Moje opinie znalazły potwierdzenie, wobec czego mogę powtórnie udzielić panu tej samej rady. — Zapewniam pana, drogi panie Lorry — odparł adwokat najbardziej przyjaznym tonem — iż niezmiernie mi z tej racji przykro przez wzgląd na pana i na biednego ojca. Doskonale rozumiem, że to sprawa bolesna dla rodziny i przyjaciół domu, najlepiej więc przestańmy mówić na ten temat. — Ja pana nie pojmuję?! — zdumiał się gość. — Dajmy na to, że pan nie pojmuje. Niech i tak będzie. To drobiazg. Doprawdy drobiazg bez znaczenia. — Jaki drobiazg? Dlaczego bez znaczenia? — Tak, drobiazg bez znaczenia. Widzi pan, chciałem szukać zdrowego rozsądku tam, gdzie go nie ma. Chciałem szukać chwalebnych ambicji tam, gdzie ich nie ma. Zostałem wyprowadzony z błędu i, chwała Bogu, nikomu nie stała się krzywda. Nieraz już dziewczęta popełniały takie szaleństwa. Nieraz już żałowały ich później w niedostatku i samotności. Jako altruista ubolewam, że to małżeństwo nie doszło do skutku, bo ze światowego punktu widzenia byłoby dla mnie niekorzystne. Jako egoista cieszę się, że to małżeństwo nie doszło do skutku, bo ze światowego punktu widzenia byłoby dla mnie niekorzystne. Mogę chyba nie mówić, że j a nic bym nie zyskał. Na szczęście nie stało się nic złego. Nie oświadczyłem się i prawdę rzekłszy nie wiem, czy posunąłbym się aż tak daleko nawet w najbardziej sprzyjających warunkach. Drogi panie Lorry! Trudno nam pojąć próżnostki i fantazje pustych dziewczęcych główek. Najlepiej niech pan z góry da za wygraną, bo inaczej musi pana spotkać rozczarowanie. A teraz, proszę, nie mówmy więcej na ten temat. Powtarzam: przykro mi przez wzgląd na innych, ale z własnego punktu widzenia jestem zadowolony. Serdecznie dziękuję, drogi panie Lorry, że pozwolił się pan wysondować i był łaskaw udzielić mi dobrej rady. Pan zna pannę Manette nieporównanie lepiej niż ja. Miał pan słuszność. Ten związek nie mógł mi dać nic dobrego! Pan Lorry był tak zdumiony, że gapił się bezmyślnie na okazałego Stryvera, który popychał go w stronę drzwi nie szczędząc słów dobrotliwych, szlachetnych i pełnych pobłażania. — Drogi, kochany panie — mówił adwokat. — Proszę się nie przejmować. To drobiazg bez znaczenia. Nie mówmy więcej na ten temat. Jeszcze raz z serca dziękuję, że pozwolił się pan wysondować. Dobrej, nocy. Dobrej nocy! Stary bankowiec znalazł się pośród nocnych mroków, nim zdążył pojąć, co się dzieje, a Stryver spoczął na wznak na swojej sofie i mrugnął porozumiewawczo w stronę sufitu. ROZDZIAŁ XIII CZŁOWIEK NIEDELIKATNY Jeżeli nawet Sydney Carton bywał gdziekolwiek błyskotliwy, to nie zdarzało się to w domu doktora Manette'a. Od roku, dom ów odwiedzał często, zawsze jednak przedstawiał równie chmurny i posępny widok. Gdy zainteresowała go rozmowa, mówił ciekawie, ale na ogół
83
brak wszelkich zainteresowań spowijał go czernią, której mroki światło wewnętrzne przebijało nader rzadko. Wszelako Sydney Carton interesował się ulicami okalającymi siedzibę lekarza z Bcauvais i zimnymi kamieniami, co tworzyły ich bruki. Niejednej nocy, kiedy wino nie przyniosło mu przelotnej ulgi, błąkał się tamtędy rozstrojony i przybity. Niejednego ranka brzask oświetlał jego samotną sylwetkę, która trwała na miejscu nawet wówczas, gdy pierwsze promienie słońca dobyły na jaw architektoniczne piękno kościelnych wieżyc i okazałych gmachów, podobnie jak chwila spokoju dobywała zapewne z duszy Cartona dobro nieosiągalne zazwyczaj i pogrzebane w niepamięci. Ostatnimi czasy zaniedbywane łóżko w pokoju przy Tempie Court widywało Sydneya coraz rzadziej, a często się zdarzało, że spocząwszy w ubraniu wstawał po kilku minutach, by rozpocząć nocni} włóczęgę w Soho. Był sierpień. Pan Stryver poinformował szakala, iż „namyślił się i zrezygnował z planów matrymonialnych", po czym swoją delikatność i wrażliwość wywiózł do Devonu. Widok i zapach kwiatów rosnących przy ulicach City rodził powiewy, które miały w sobie coś dobrego dla najgorszych, zdrowego dla najciężej chorych, młodego dla najstarszych. Pewnego dnia Sydney Carton cierpliwie deptał te same wciąż chodniki, lecz po niejakim czasie jego kroki leniwe i bezcelowe ożywiły się konkretnym zamiarem i poniosły go szybko przed drzwi doktora Manette. Poproszony na piętro zastał Lucie samą przy stoliku do robót. Dziewczyna nigdy nie czuła się swobodnie w towarzystwie młodego prawnika, nie potrafiła więc ukryć zakłopotania, gdy usiadł tego dnia w pobliżu jej stolika. Ale po wymianie kilku wstępnych komunałów spojrzała w twarz gościa i dostrzegła szczególną zmianę. — Źle się pan czuje, panie Carton? — zapytała. — Nie... nie... Widzi pani, życie, jakie prowadzę, nie wychodzi na zdrowie. Niczego więcej nie można się spodziewać po wybrykach takiego rodzaju. — Czy to nie szkoda?... Bardzo przepraszam, zaczęłam pytanie, które samo przyszło mi na usta... Czy to nie szkoda, że życie pańskie nie płynie inaczej... lepiej? — Nie szkoda. Raczej wstyd. — Czemu zatem nie zmieni pan postępowania? Dyskretnie spojrzała na Cartona i zdziwiła się, a zarazem zasmuciła widząc łzy w jego oczach. Łzy brzmiały również w głosie Sydneya, gdy ów odezwał się znowu: — Na to już za późno. Nigdy nie stanę się lepszym, niż jestem. Będę się staczał niżej i niżej. Będę coraz podlejszy. Wsparł łokieć na stoliku Lucie i zakrył oczy dłonią. W ciszy, która nastała, stolik dygotał lekko. Panna Manette nigdy nie widziała młodego prawnika w stanie takiej depresji. Zaniepokoiła się i stropiła, on zaś zdawał sobie z tego sprawę nie patrząc na nią. — Bardzo przepraszam, panno Manette — podjął. — Załamała mnie świadomość tego, co zamierzam powiedzieć. Zechce mnie pani wysłuchać? — Z chęcią i uwagą, jeśli to przyniesie panu ulgę i sprawi bodaj trochę zadowolenia. — Oby Bóg pobłogosławił panią za jej anielskie współczucie. — Carton odsłonił oczy i po chwili zaczął mówić pewnym, stanowczym tonem: — Proszę nie lękać się moich zwierzeń i przyjęć bez niechęci wszystko, co powiem. Jestem niby ktoś, kto umarł młodo. Całe życie mam już za sobą. — Nie, panie Carton! Jestem przekonana, że najlepsze dni życia ma pan jeszcze przed sobą. Na pewno mógłby pan być znacznie bardziej wart siebie. — A może... może mógłbym być znacznie bardziej wart pani? To niepodobna. Sam najlepiej znam sekrety swojego nieszczęsnego, upodlonego serca, ale... Ale niech pani tak powie, a nigdy tego nie zapomnę. Dziewczyna pobladła i zadrżała. Carton pospieszył jej z pomocą, a jego ostateczne zwątpienie o sobie nadawało rozmowie charakter osobliwy i nigdy chyba nie spotykany.
84
— Gdyby to było możliwe, panno Manette, by pani odwzajemniła miłość mężczyzny, którego widzi przed sobą, ów mężczyzna — zmarnowany z własnej woli i winy, znany pani nieszczęsny pijanica bez czci i wiary — zdawałby sobie sprawę w godzinie niezmiernego szczęścia, że mógłby tylko przywieść panią do rozpaczy, ruiny i niedoli, że mógłby tylko skalać panią i okryć wstydem, i pociągnąć na dno razem z sobą. Pani nic kocha mnie i nie może kochać. Wiem o tym. Nie proszę o miłość. Cieszę się nawet, że to niepodobieństwo. — Panie Carton, czy bez miłości nie zdołam pana ocalić? Czy nie potrafię skierować pana na... jeszcze raz bardzo przepraszam... na godziwsze drogi? Czy nie mogłabym odpłacić jakoś za zaufanie? Wiem, że to zaufanie — dodała skromnie po chwili wahania i ze szczerymi łzami. — Wiem, że nie powiedziałby pan tego nikomu na świecie. Czy zaufania nie będzie można obrócić na pańską korzyść? — Nie będzie można. Nie, panno Manette. Błagam o jedno, co może pani dla mnie zrobić. Proszę słuchać cierpliwie przez kilka jeszcze minut. Pragnę, by się pani dowiedziała, że była ostatnim marzeniem mojej duszy. Mimo zupełnego upadku nie upadłem tak nisko, by widok pani opiekującej się ojcem i widok domu, z którego pani uczyniła taki dom, nie poruszył we mnie czegoś, co uważałem za umarłe. Od chwili kiedy panią poznałem, dręczą mnie wyrzuty sumienia, których już wcale nie oczekiwałem. Od chwili kiedy panią poznałem, słyszę dawne, wzywające mnie ku górze głosy, które w moim mniemaniu umilkły na zawsze. Do głowy zaczęły mi przychodzić myśli, aby odrodzić się, rozpocząć od nowa, zrzucić z ramion brzemię namiętności i grzechu. Naturalnie to tylko marzenia senne, co przemijają i śpiocha zostawiają na miejscu, gdzie leży. Gorąco jednak pragną, by dowiedziała się pani, że była natchnieniem takich marzeń. — Czy nic z pańskich marzeń nie zostanie? Proszę się zastanowić. Proszę podjąć próbę. — Nie, panno Manette. Mimo wszystko wiem, że jestem niepoprawny. A przecież pragnąłem gorąco i nadal pragnę, aby pani zrozumiała, że mnie, garstkę popiołów, rozpłomieniła ogniem, chociaż to ogień podobny do mnie całego: ogień, co nie rozświeca niczego, nie rozgrzewa, a tylko pionie bezużytecznym blaskiem sam dla siebie. — Jeżeli znajomość ze mną uczyniła pana jeszcze bardziej nieszczęśliwym... — Proszę tak nie mówić, panno Manette — przerwał gorąco. — Gdyby ktokolwiek był w stanie mnie ocalić, zrobiłaby to pani. Na pewno nie jej dziełem będzie, jeżeli stanę się gorszy. — Nie wiem, czy wysłowię się jasno, lecz bardzo mi zależy, aby pan słowa moje zrozumiał właściwie. Stan uczuć, jaki pan przedstawił, należy bezwarunkowo przypisać moim wpływom. Czy zatem wpływów moich nie mogłabym wykorzystać dla pańskiego dobra? — Dla mojego dobra? Przyszedłem tutaj, panno Manette, aby doświadczyć najwyższego dobra, jakie jest mi dostępne. Przez resztę niefortunnego życia poniosę pamięć o tym, że po raz ostatni otworzyłem serce przed panią, która pomimo wszystko znalazła tam jeszcze coś godnego jej łez i współczucia. — A także coś, co może zapoczątkować lepsze, szlachetniejsze życie! — zawołała dziewczyna. — Zaklinam pana, błagam z całego serca, niechaj pan w to uwierzy! — Nie uwierzę mimo zaklęć i błagań. Dokładnie przeniknąłem samego siebie. Wiem wszystko. Ale nudzę panią. Szybko muszę zmierzać do końca. Panno Manette, czy w przyszłości wspominając ten dzień będę mógł ufać, że ostatnie w moim życiu zwierzenia spoczywają w pani czystym i szlachetnym sercu i nigdy z nikim nie zostaną podzielone? — Oczywiście, jeżeli ma to być dla pana pociechą. — Nawet z człowiekiem najbliższym pani i najdroższym? — Panie Carton — odparła dziewczyna po kłopotliwej i nerwowej pauzie — to tajemnica nie moja, lecz pańska. Zapewniam, że uszanuję. — Dziękuję i powtarzam: niech panią Bóg błogosławi! Palcami dotknął swoich ust i ruszył w stronę drzwi.
85
— Niech się pani nie obawia, że kiedykolwiek wrócę do naszej rozmowy. Nigdy słowem o niej nie wspomnę. To pewne. Pewniejsze, niż gdybym dziś rozstał, się z życiem. W godzinie śmierci będę czcił jak świętość jedyne dobre wspomnienie, będę dziękował za nie pani i błogosławił panią za to, że ostatni raz w życiu mówiłem o sobie z panią, w której szlachetnym sercu spoczywa moje imię i moje grzechy, i cierpienia. Oby to serce było pod każdym innym względem lekkie i radosne. W tej chwili Carton różnił się znacznie od pozy, którą zazwyczaj przybierał. Lucie pomyślała, jak wiele odrzucił dobrowolnie i jak wiele musi co dnia maskować i ukrywać, toteż powodowana współczuciem i żalem rozpłakała się gorzko. A młody prawnik odwrócił się i stanął przy drzwiach patrząc na nią. — Proszę się uspokoić, panno Manette — powiedział. — Niewart jestem aż tak silnych wzruszeń. Za parę godzin będę mniej godzien współczucia niż byle rzezimieszek wałęsający się nocą po ulicach, a czynią to złe narowy i źli kompani, którym ulegam, choć brzydzę się nimi. Proszę nie płakać, droga pani. W głębi duszy i w stosunku do pani będę do końca moich dni taki jak dzisiaj, chociaż zewnętrzne pozory odmienia mnie znowu w człowieka znanego pani dotychczas. Moja przedostatnia prośba zwrócona do pani brzmi: niechaj pani zechce w to uwierzyć! — Wierzę, panie Carton. — A teraz kolej na ostatnią prośbę. Później uwolnię panią od natręta, z którym nie może pani mieć nic wspólnego, bo między nim a panią zieje przepaść nie do przebycia. Wiem, że to, co zamierzam powiedzieć, jest bezcelowe i na nic się nie przyda, ale słowa same powstają w moim sercu. Dla pani i dla każdego, kto jest pani drogi, zrobiłbym wszystko. Gdyby losy pokierowały mną inaczej, gdybym miał wiele do poświęcenia, nie istniałoby nic, czego nie poświęciłbym ochoczo dla pani i każdego, kto jest pani drogi. Proszę pamiętać wszędzie i o każdej porze, iż w tym na pewno jestem niezłomny i szczery. Panno Manette! Rychło nadejdzie czas, gdy nowe więzy połączą panią jeszcze mocniej i serdeczniej z domem, którego pani jest i będzie ozdobą. Te najmilsze więzy dadzą pani nowe szczęście i nowe łaski. O jedno błagam, panno Manette. Gdy miniatura szczęśliwego ojca spojrzy na panią kochającym wzrokiem, gdy ujrzy pani, że jej własna wiośniana piękność odradza się u pani stóp, proszę pomyśleć niekiedy, że na tym podłym świecie jest człowiek, który z radością odda swoje życie, aby zachować koło pani inne życie, o wiele droższe jej niż własne! — Żegnam, żegnam — dodał po chwili i odszedł powtórzywszy po raz trzeci: — Niech Bóg panią błogosławi! ROZDZIAŁ XIV UCZCIWY RZEMIEŚLNIK Pan Jeremiasz Cruncher w asyście swojego urwipołcia zwykł siadywać na stołku przy Fleet Street, co dnia więc oglądał znaczną ilość osób i przedmiotów w ruchu. Każdy, kto na czymkolwiek siaduje przy tej ulicy, może i musi obserwować dwa zwarte pochody. Jeden zmierza ku zachodowi — wraz ze słońcem, drugi ku wschodowi — przeciw słońcu, obydwa zaś płyną w stronę krainy położonej z dala od zasięgu purpury i fioletów udającego się na spoczynek słońca. Cruncher żuł słomkę i gapił się na dwa wartkie strumienie, podobnie jak poganin z antycznej legendy, który miał za zadanie obserwować przez kilka wieków jeden potok. Różnica polegała na tym, że Jerry ani spodziewał się, by jego strumień mógł wyschnąć, ani życzył sobie tego, bo pewną część dochodów przynosiło mu pilotowanie trwożliwych dam (najczęściej starszych i schludnie odzianych) z brzegu Tellsonów na przeciwległą stronę ulicznego nurtu. Znajomości te miały oczywiście charakter przelotny, lecz pan Cruncher żywo interesował się osobami szukającymi jego opieki i za każdym razem mówił, że z ochotą wypije zdrowie czcigodnej pani, a podarki składane w celu zaspokojenia tak szlachetnych
86
pragnień zasilały po trosze rodzinną kasę. Dawnymi czasy niejeden poeta siadywał na stołku w miejscu publicznym i na oczach współobywateli oddawał się rozmyślaniom. Pan Cruncher również siadywał na stołku w miejscu publicznym, ponieważ jednak nie był poetą, jak najmniej dumał, a tylko bacznie rozglądał się dokoła. Pewnego razu — w martwym sezonie, kiedy przechodniów było mało, trwożliwych niewiast jeszcze mniej, a ogólny zły stan interesów budził podejrzenia, że pani Cruncher klepie pacierze w szczególnie złośliwy sposób — Jerry zwrócił uwagę na niezwykły orszak ciągnący środkiem Fleet Street ku zachodowi. Po chwili namysłu osądził, że zbliża się pogrzeb, który z jakichś względów budzi zastrzeżenia tłumu, a to z kolei stanowi powód tumultu. — Spójrz no, Jerry — zwrócił się dobry ojciec do potomka. — Pogrzeb. — Pogrzeb! Hura! Hura! Pogrzeb! Entuzjastyczny okrzyk był raczej zagadkowy i tak rozdrażnił starszego dżentelmena, że ów korzystając ze sposobności mocno zdzielił w ucho młodszego dżentelmena. — Hura! Hura! — obruszył się gniewnie. — Czemu wrzeszczysz? Dlaczego denerwujesz, błaźnie, rodzonego ojca? O co ci chodzi? Słowo uczciwości, dosyć mam tego chłopaka i jego wiwatów! Niech no cię jeszcze usłyszę, a dobrze mnie popamiętasz! Rozumiesz? — Rozumiem — mruknął chłopiec pocierając ucho. — Ale przecież nie chciałem... — Aha, nie chciałeś! Już ja cię znam. No, dosyć! Właź na stołek. Pogap się trochę na to widowisko. Syn posłuchał i zwrócił wzrok w kierunku nadciągającego tłumu. Gromadki ludzi gwizdały i krzyczały dokoła niechlujnego karawanu i równie niechlujnej karety wiozącej tylko jednego pasażera. Mężczyzna ów był przystrojony w krepowe szarfy, nieodzowne jakoby dla zachowania godności w roli żałobnika, atoli rola ta nie wydawała mu się zapewne godna ani miła, gdyż ciżba tłoczyła" się coraz ciaśniej, lżyła go, robiła małpie miny i wrzeszczała nieustannie: „Huzia! Szpiedzy! Huzia! Szpiedzy!" dorzucając komplementy zbyt liczne i soczyste, by je powtórzyć. Pogrzeby interesowały zawsze pana Crunchera, który ożywiał się i wpadał w podniecenie, ilekroć kondukt mijał Dom Bankowy Tellsonów. Nic więc dziwnego, że tak osobliwy pogrzeb zbudził piekącą ciekawość i wywołał pytanie zwrócone do pewnego uczestnika niezwykłej ceremonii: — Co się wyprawia, bracie? O co wam chodzi? — Nie wiem — odkrzyknął zagadnięty. — Huzia! Szpiedzy! Huzia! Huzia! — Co to za harmider? — spytał Jerry kogoś innego. — Nie wiem. Nie mój interes — padła odpowiedź, mimo to jednak człowiek zwinął dłoń w trąbkę, przyłożył ją do ust i z podziwu godnym zapałem począł skandować: — Hu-zia! Szpiedzy! Hu-zia! Szpie-dzy! Wreszcie osoba lepiej poinformowana i świadoma meritum sprawy zderzyła się z panem Cruncherem i przy okazji zaspokoiła jego ciekawość mówiąc, że chowają niejakiego Rogera Cly. — Czy to był szpieg? — Naturalnie! Szpieg! Na usługach Old Bailey. Huzia! Huzia! Szpiedzy! Huzia! — Słusznie — zawołał Jerry przypominając sobie proces, któremu niegdyś asystował. — Widziałem szubrawca na własne oczy! Naprawdę nie żyje? — Pewnie, że naprawdę. Dobrze mu tak. Huzia! Szpiedzy! Huzia! Wyrzucić go z trumny! Szpiedzy! Wyciągnąć go z karety! Z braku lepszych pomysłów motłoch przyjął ów pomysł bardzo gorąco i powtarzając: " Wyrzucić z trumny!", „Wyciągnąć z karety!" obstąpił karawan i karetę tak ciasno, że oba wehikuły musiały się zatrzymać. Odemknięto drzwi karety i przez chwilę samotny żałobnik wił się i szamotał w rękach napastników. Był jednak zwinny i potrafił wykorzystać właściwy moment. Niebawem umykał boczną uliczką roniąc po drodze symboliczne łzy w postaci
87
czarnej peleryny, śnieżnobiałej chusteczki do nosa i kapelusza z długimi krepowymi szarfami. Te akcesoria pogrzebowe zebrano szybko i poszarpane w strzępy rozrzucono z wielką uciechą na cztery wiatry. Tymczasem kupcy zamykali pospiesznie sklepy, bo w owe lata tłum nie zwykł cofać się przed niczym i słusznie uchodził za bardzo groźną bestię. Blisko już było do otwarcia karawanu i wywleczenia trumny, gdy jakiś światły umysł rzucił propozycję, by zamiast tego z kocią muzyką odprowadzić zwłoki na miejsce wiecznego spoczynku. Idea ta — jako bardziej atrakcyjna — zyskała ogólny poklask. W jednej chwili kareta miała ośmiu pasażerów we wnętrzu i co najmniej dziesięciu na dachu, a karawan oblepiło tylu ludzi, ilu w najbardziej pomysłowe sposoby zdołało znaleźć punkt oparcia. Między pierwszymi śmiałkami był pan Jeremiasz Cruncher, który w kącie karety ukrył się skromnie przed możliwymi spojrzeniami z Domu Bankowego Tellsonów. Funkcjonariusze zakładu pogrzebowego sprzeciwiali się nieoczekiwanym zmianom ceremoniału, ale protesty ich były krótkotrwałe i bojaźliwe, ponieważ rzeka znajdowała się niepokojąco blisko, a kilka zuchowatych głosów zachwalało zbawienne skutki zimnej kąpieli. Zreorganizowany kondukt niebawem ruszył z miejsca. Karawanem powoził kominiarz, a siedzący obok zawodowy woźnica udzielał mu cennych wskazówek. Na koźle karety zasiadał sprzedawca gorących pasztecików, którego czynnościami kierował również fachowy stangret. W ostatniej chwili kondukt zyskał dodatkową ozdobę w postaci niedźwiednika — typu popularnego w owej epoce na londyńskich ulicach. Jego niedźwiedź — czarny, wyliniały i wyjątkowo chudy — nadawał iście pogrzebowy charakter tej części pochodu, w której maszerował. Osobliwa procesja popijała piwo, paliła fajki, ryczała nieprzystojne śpiewki, jednym słowem parodiowała wszelkie oznaki żałoby i rosnąc na każdym kroku sunęła między szeregami spiesznie zamykanych sklepów. Celem był stary kościół Świętego Pankracego położony w owe lata daleko za miastem. Kondukt dotarł tam wreszcie, szybko zalał cmentarz i pogrzebał Rogera Cly na swój specyficzny sposób. Załatwiwszy się z nieboszczykiem tłum nie utracił ochoty do zabawy, chętnie więc przyjął radę jakiegoś innego światłego umysłu (a może nawet tego samego, co wprzódy), aby przypadkowych przechodniów obwiniać o to, że szpiegują na rzecz Old Bailey, i wywierać na nich zemstę. W rezultacie urządzono łowy i srodze poturbowano parę dziesiątków Bogu ducha winnych osób, które nigdy w życiu nie były nawet w pobliżu Old Bailey. W takich warunkach droga do wybijania szyb, a następnie plądrowania szynków była prosta i łatwa. Na koniec, po upływie paru godzin, kiedy rozebrano kilkanaście altan i przewrócono kilkanaście żelaznych sztachet, aby zaopatrzyć w broń najbardziej wojownicze duchy, rozeszły się pogłoski, że nadchodzi straż miejska. Ciżba stopniała szybko i (jak to zwykle bywa w podobnych razach) nikt nie wiedział później, czy straż miejska nadciągnęła istotnie, czy też wcale się nie pojawiła. Pan Cruncher nie brał udziału w końcowej fazie zabawy, lecz został na cmentarzu, gdzie gawędził z karawaniarzami i wyrażał im współczucie. Widocznie cmentarz działał nań przyciągająco, bo zaopatrzywszy się w fajkę w pobliskim szynku wrócił tam i puszczając kłęby dymu zwiedzał to posępne miejsce, i ze szczególną uwagą oglądał ogrodzenie. — Jerry — przemówił do siebie, jak często zwykł czynić. — Pamiętasz tego tam Rogera Cly, prawda? Na własne oczy widziałeś, że chłop był młody i nienajgorzej zbudowany... Wypaliwszy fajkę pan Cruncher pomarudził jeszcze trochę na cmentarzu i ruszył z powrotem, aby przed końcem godzin urzędowych objąć posterunek koło Domu Bankowego Tellsonów, Nie wiadomo, czy rozważania na temat znikomości życia podrażniły mu wątrobę, czy zdrowie jego od dawna szwankowało, czy po prostu zapragnął złożyć wizytę znakomitemu mężowi; tak czy inaczej, po drodze odwiedził swojego lekarza domowego — wybitnego chirurga — i w jego gabinecie spędził kilka minut.
88
Młodszy pan Cruncher godnie zastępował ojca, a po jego powrocie złożył meldunek, że nie trafiła się żadna robota. Wkrótce bank zamknięto, sędziwi urzędnicy wyszli jeden po drugim, nocny wartownik objął służbę, a pan Cruncher z synem udał się do domu na wieczerzę. — Słuchaj no — powitał od progu żonę. — Wiesz, że uczciwy ze mnie rzemieślnik. Ale jeżeli dziś w nocy nie powiedzie mi się robota, będę pewny, że modliłaś się przeciwko mnie, i złoję ci skórę tak dokumentnie, jak gdybym widział to na własne oczy. Biedna pani Cruncher bez słowa pokiwała głową. — Co? Biadolisz nawet w mojej obecności? — wybuchnął małżonek gniewnie, lecz z obawą. — Przecież nic nie mówiłam. — Nie mówiłaś, ale pewnie myślałaś. Potrafisz klepać pacierze i potrafisz myśleć. Jedno i drugie może być zwrócone przeciwko mnie. Nie miel jęzorem ani nie medytuj! Zabraniam ci! Rozumiesz? — Tak, Jerry. — Tak, Jerry! Tak, Jerry! — począł przedrzeźniać. — Aha, właśnie! Potrafisz tylko gadać: „Tak, Jerry!" Mam tego dosyć! Dosyć! Pan Cruncher sam nie dostrzegał sensu w swoich złośliwych apostrofach, lecz, jak to ludzie często czynią, rzucał je tylko dlatego, by dać upust złemu humorowi. — Dosyć mam ciebie i twoich „tak, Jerry"! Zupełnie dosyć — ciągnął przełykając głośno dość spory kęs chleba z masłem. — Tak, Jerry! Tak, Jerry! A pewnie! Wierzę ci, wierzę... — Wychodzisz dzisiaj w nocy? — zapytała uległa żona korzystając z chwili, gdy pan Cruncher zapchał usta drugim kęsem chleba z masłem. — Aha. Wychodzę. — Mogę pójść z tatą? — zapytał żwawo młody Jerry. — Nie. Nie możesz. Jak twoja mama wie, idę na ryby. Tak, smarkaczu, na ryby. — Tata ma strasznie zardzewiałą wędkę. Prawda, tato? — Nie martw się o mnie i moją wędkę. — A przyniesie tata jaką rybę? — Jeżeli nie przyniosę, krucho jutro będzie z żarciem — odparł ojciec kiwając smutno głową. — No, dosyć pytań! Wyjdę późną nocą, kiedy ty od dawna będziesz w łóżku. Resztę wieczoru pan Cruncher poświęcił bacznemu dozorowaniu małżonki, którą uparcie wciągał w rozmowę, by nie dopuścić do pobożnych rozmyślań na swoją niekorzyść. W tym samym celu zachęcał syna do gawędy z matką albo zatruwał życie nieszczęśliwej kobiecie, gdyż wolał przypominać wszelkie możliwe do niej urazy, niż zostawić biedaczce czas na swobodne medytacje. Taka nieufność wobec żony stanowiła hołd dla skuteczności uczciwej modlitwy — hołd, jakiego nie umiałby zapewne złożyć nawet człowiek najbardziej pobożny. Przypominało to kogoś, kto nie wierzy w duchy, ale panicznie boi się bajek o duchach. — No i zapamiętaj sobie dobrze — nudził pan Cruncher — żebyś jutro nie pokazywała żadnych fumów. Uczciwy ze mnie rzemieślnik. Jak uda mi się sprokurować przyzwoity kawałek mięsa, żebyś mi nie gadała, że go nie tkniesz, że chleb ci wystarczy. Jak mi się uda sprokurowac trochę piwa, żebyś mi nie gadała, że wolisz czystą wodę. Jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać tak jak one. Inaczej wrony cię rozdziobią. Rozumiesz? Twoją władzą jest mąż. Rozumiesz? Pani Cruncher milczała, a jej małżonek zrzędził dalej: — Za nic masz jedzenie i picie dla siebie. Zgoda! Niech i tak będzie. Ale to twoje biadolenie i klepanie pacierzy może wygłodzić cały dom. Rozumiesz? Jesteś bez serca! Spójrz na tego malca. Przecież to twój rodzony syn! Może nie? Spójrz na niego! Wysechł jak szczapa. A pierwszy obowiązek dobrej matki to staranie, żeby jej dziecko tyło. Młodszy Jerry tknięty w najwrażliwsze miejsce jął zaklinać panią Cruncher, by nie zaniedbywała pierwszego obowiązku dobrej matki i zastosowała się posłusznie do rad i wskazówek udzielanych tak delikatnie i rozumnie przez troskliwego ojca. W taki sposób upływał wieczór w familijnym gronie. Wreszcie syn otrzymał rozkaz udania się na
89
spoczynek, następnie zaś matka została zapędzona do łóżka. Pan Cruncher czuwał, w samotności kurzył fajkę i do wyprawy jął sposobić się dopiero po północy. Kiedy minęła upiorna godzina duchów, dźwignął się z krzesła, wyjął klucz z kieszeni, otworzył schowek i wydobył stamtąd worek, łom sporych rozmiarów, linę, łańcuch i inne tym podobne przybory rybackie. Sprawnie je spakowawszy zaklął, by przystojnie pożegnać małżonkę, zdmuchnął świecę i wyszedł. Młodszy Jerry, który z wieczora udawał tylko, że się rozbiera, nie zwlekał długo i ruszył śladem ojca. Tuż za nim przestąpił próg domu rodzinnego, minął schody i podwórko i wychynął na ulicę. Bynajmniej nie troszczył się o powrót, bo kamienica była pełna lokatorów i drzwi frontowe stały otworem jak noc długa. Wiedziony szczytną ambicją, aby zgłębić sekrety uczciwego rzemiosła, chłopiec śledził godnego rodzica i podążał za nim trzymając się jak najbliżej parkanów, ganków i ścian domów. Godny rodzic wędrował ku północy, nie uszedł jednak daleko, gdy przyłączył się doń drugi uczeń Izaaka Waltona. Nim upłynęło pół godziny, zaspane latarnie miejskie i jeszcze bardziej zaspani dozorcy nocni zostali w tyle i dalszy spacer odbywał się po wyludnionym trakcie. Na owym pustkowiu trzeci rybak pojawił się cicho i nieoczekiwanie; gdyby młodszy Jerry był przesądny, mógłby pomyśleć, że to pierwszy ojcowski towarzysz podzielił się nagle na dwoje. Cala trójka (a za nią młodszy Jerry) wędrowała dalej, aby na koniec przystanąć pod nasypem ocieniającym drogę. Na owym nasypie ciągnął się niski ceglany murek uwieńczony żelaznymi sztachetami. Rybacy skręcili z gościńca w ślepy zaułek i między murami (wysokimi w tym miejscu na osiem lub dziesięć stóp) ruszyli dalej. Chłopak przycupnął, wytężył wzrok i niebawem zobaczył na tle księżyca w lisiej czapie wyraźnie zarysowaną sylwetkę ojca, który zwinnie przesadzał żelazną bramę. Za nim poszedł drugi rybak, a za drugim trzeci. Po przeciwległej stronie bramy wszyscy przywarowali na moment, jak gdyby nasłuchiwali bacznie, niebawem jednak ruszyli dalej pełznąc ostrożnie na czworakach. Z kolei Jerry zbliżył się do żelaznej bramy i stanął przed nią powstrzymując oddech. Ukryty za filarem zorientował się najprzód, że ma przed sobą duży cmentarz, następnie zaś zobaczył trzech rybaków, którzy sunęli po zwiędłej trawie między stłoczonymi nagrobkami. Pomniki wyglądały jak białe widma, a kościelna wieża sprawiała wrażenie upiora przybyłego z krainy olbrzymów. Trzej uczciwi rzemieślnicy nie odczołgali się daleko. Niebawem zatrzymali się, wyprostowali i rozpoczęli połów. W początkowej fazie szpadel zastępował wędkę. Następnie pan Cruncher jął manipulować jakimś narzędziem podobnym do ogromnego korkociągu. Inni mu pomagali. Chłopiec widział niezbyt dokładnie, lecz zdawał sobie sprawę, że cała trójka pracuje w pocie czoła. Nagle zegar na kościelnej wieży wybił godzinę i Jerry przeraził się tak, że odskoczył kilka kroków, a włosy zjeżyły mu się na głowie i zesztywniały nie mniej niż na głowie ojca. Ale hołubione od dawna marzenia o przeniknięciu sekretów ojca nie tylko powstrzymały chłopca od ucieczki, lecz również kazały mu wrócić pod bramę. Kiedy zajrzał na cmentarz po raz drugi, zobaczył, że rybacy nie kończyli jeszcze połowu. Nadal pracowali wytrwale, widocznie jednak mieli już jakąś zdobycz, bo z oddali słychać było chrobotanie i szuranie, a pochylone sylwetki wskazywały, że ludzie ciągną coś w górę ze znacznym wysiłkiem. Po niejakim czasie pokonali zapewne opór ziemi, bo zdobycz wyłoniła się z wolna na powierzchnię. Chłopiec wiedział naturalnie, co ujrzy, ale kiedy TO ujrzał i zobaczył, że jego godny rodzic bierze się do otwierania, przeraził się nie na żarty, bo nie był przyzwyczajony do podobnych widoków. Przeraził się i umknął ponownie, lecz tym razem przystanął dopiero, gdy przecwałował przynajmniej milę. Nawet wówczas nie zatrzymałby się na pewno, gdyby nie zbrakło mu tchu, gdyż odbywał straszliwy wyścig — wyścig, który należało ukończyć za wszelką cenę. Od początku wyobraził sobie, że trumna, którą widział na cmentarzu, biegnie za nim, przechyla się z boku na bok, podskakuje na węższym końcu, dogania go, jest tuż-tuż, wyciąga urojone ramiona... Był to straszliwy, wszechobecny
90
prześladowca. Na oświetlonych ulicach Jerry nie pozbył się pogoni, jednocześnie zaś widział trumnę czyhającą nań w każdym mrocznym zaułku, w każdej sieni, tłukącą głucho o każde mijane drzwi. Nie na tym wszakże koniec. Trumna kładła się na wznak w cienistych miejscach, zagradzała drogę, tworzyła zdradliwą przeszkodę, o którą Jerry łatwo mógł się potknąć. A jednocześnie podskakiwała wciąż tuż za nim, następowała mu na pięty, była coraz bliżej i bliżej. Cóż dziwnego, że chłopiec stanął półżywy pod sienią rodzinnego domu? Ale i tutaj nie zakończyła się męka. Trumna ruszyła śladem zbiega. Na schodach stukała groźnie o każdy stopień, a kiedy Jerry półmartwy schronił się do łóżka, ciężko legła mu na piersiach i leżała tak w koszmarnych snach. Chłopiec ocknął się w swojej alkówce o brzasku, lecz przed wschodem słońca, a powód przebudzenia stanowiła obecność ojca w familijnej izbie. Coś mu się widocznie nie powiodło, gdyż pan Cruncher trzymał za uszy małżonkę i raz po raz uderzał jej głową o masywny przodek łóżka. — A mówiłem, że dostaniesz! — powtarzał w takt. — Mówiłem! Mówiłem! - Jerry! Jerry! Jerry! - płakała nieszczęśliwa kobieta. - Nie w smak ci uczciwy zarobek, co? Psujesz interesy, co? A kto na tym ucierpi? Ja i moi wspólnicy. Masz czcić i słuchać męża! Czemu nie słuchasz? — Jerry, staram się być ci dobrą żoną — rzekła przez łzy. — Czy dobra żona psuje interesy mężowi? Czy tak go czci, że pogardza jego uczciwym rzemiosłem? Czy tak go słucha, że lekceważy jego rozkazy w najważniejszych sprawach? — Słuchaj, Jerry! Jak mogłeś wziąć się do tej ohydnej roboty? — Stul pysk! Niech ci starczy, że jesteś żoną uczciwego rzemieślnika. Nie zaprzątaj sobie babskiego mózgu pytaniami, jak mogłem czy nie mogłem wziąć się do takiej albo innej roboty. Posłuszna i uległa żona nie medytuje wcale o pracy męża. Uważasz się za kobietę religijną. Dobre sobie! Pokaż mi w takim razie kobietę niereligijną! Tyle wiesz o przyrodzonym poczuciu obowiązku, ile dno tej naszej rzeki, Tamizy, o palu, co ma umocnić brzeg. Dlatego właśnie przyrodzone poczucie obowiązku trzeba ci wbić w łeb, jak wbija się pal w dno rzeki. Takimi słowy uczciwy rzemieślnik zakończył sprzeczkę wiedzioną przytłumionymi głosami, zrzucił zabłocone buty i jak długi rozciągnął się na podłodze. Jerry objął trwożliwym spojrzeniem ojca, który leżał na wznak, a pod głowę zamiast poduszki wsunął zaplamione rdzą pięści. Następnie chłopiec ułożył się wygodniej i zaraz usnął. Bardzo skromne śniadanie obyło się bez ryby. Pan Cruncher — zły i przygnębiony — trzymał pod ręką żelazną pokrywkę garnczka, aby użyć jej w charakterze pocisku, gdyby małżonka zdradziła ochotę do odmówienia modlitwy przed posiłkiem. O zwykłej godzinie uczciwy rzemieślnik umył się, doprowadził garderobę do porządku i wyruszył w asyście syna, by zająć swój oficjalny posterunek. Młodszy Jerry niósł stołek pod pachą i maszerował obok godnego rodzica wzdłuż skąpanej w słonecznym blasku Fleet Street. W tych warunkach był zupełnie innym chłopcem niż ów, co w noc ciemną umykał bez tchu przed upiorną pogonią. Nowy dzień dal mu znów spryt i odwagę, a noc uniosła z sobą niepewność i strachy, w czym młody człowiek przypominał po trosze Fleet Street i cale stołeczne miasto Londyn. — Tata — zapytał nagle utrzymując przyzwoity dystans i odgradzając się stołkiem od towarzysza wędrówki. — Co to znaczy rezurekcjonista? Pan Cruncher stanął jak wryty i dopiero po chwili odpowiedział: — Rezurekcjonista? Nie mam pojęcia. — Oo! A ja myślałem, że tata wszystko wie. — Hm... Jak by to rzec...— podjął dobry ojciec i ruszając z miejsca uniósł kapelusz, aby dać nieco swobody szczeciniastym włosom. — To, widzisz, będzie rzemieślnik albo kupiec... — Kupiec? A czym handluje? — zapytał żywo młodszy Jerry. — Czym handluje?... Ee... Przedmiotami, co służą do przeprowadzania badań naukowych.
91
— Może ludzkimi zwłokami? Co, tata? — Tak mi się zdaje. — Ojej, tato! Chciałbym zostać rezurekcjonistą, jak dorosnę! Pan Cruncher był mile połechtany ostatnim zdaniem, ale pokiwał głową i przemówił moralizatorskim tonem: — Cóż, synku, nie wiadomo, w jakim kierunku rozwiniesz swoje zdolności. Widzisz, trzeba starannie rozwijać zdolności i nie gadać nigdy nikomu, czym będziesz albo nie będziesz, bo sam przecież nie wiesz, do czego będziesz zdolny, jak dorośniesz. Otrzymawszy taką naukę na dalszą drogę życia chłopiec wysunął się o kilka kroków, by ustawić stołek w cieniu Tempie Bar. — Oj, Jerry, Jerry, uczciwy rzemieślniku! — mruknął do siebie pan Cruncher. — Z tego smarkacza może być prawdziwa pociecha, skarb i nagroda dla ciebie za kłopoty z jego matką! ROZDZIAŁ XV MADAME DEFARGE ROBI NA DRUTACH W winiarni Monsieur Defarge'a dzień zaczął się wcześniej niż zwyczajnie. Już o szóstej rano ludzie przysuwający wynędzniałe twarze do zakratowanych okien widzieli równie wynędzniałe twarze pochylone nad miarkami wina. Nawet w najlepszych czasach Monsieur Defarge szynkował cienkie wino, tego dnia wszakże musiało być nie tylko szczególnie cienkie, lecz również bardzo kwaśne, gdyż źle wpływało na humor gości i czyniło ich ponurymi. Z winnego moszczu nie tryskał bachiczny płomień, lecz w jego mętach krył się zapewne zdławiony żar, co posępnie gorzeje wśród. mroków. Przez trzy dni z rzędu wcześnie zbierała się kompania w winiarni Monsieur Defarge'a. Zaczęło się to od poniedziałkowego rana, obecnie zaś świtała środa. Prawdę mówiąc więcej tam było poufnych gawęd niż pijaństwa, bo pośród mężczyzn, którzy od otwarcia drzwi wałęsali się po salce i szeptali lub słuchali szeptów, znalazłby się niejeden, co nawet dla zbawienia duszy nie mógłby położyć monety na szynkwasie. Atoli nawet ci goście byli swobodni (jak gdyby mogli zamawiać wino baryłkami) i przesuwając się z kąta w kąt i z zydla na zydel pili łakomie słowa miast wina. Mimo niezwykłego napływu, klienteli gospodarz był niewidoczny. Zapewne nie dziwiło to starych bywalców, gdyż nikt z przestępujących próg nie rozglądał się za nim i nie pytał o niego. Nikt nie dziwił się, że Madame Defarge sama prezyduje za ladą i doglądając szynkowania wina siedzi nad drewnianą miseczką pełną małych monet równie wytartych i niepodobnych do tego, czym niegdyś były, jak ludzie, co dobywali je z podartych kieszeni. Ogólne przygnębienie i brak zainteresowania czymkolwiek nie mogły chyba ujść uwadze szpiegów, którzy zaglądali przez okna do winiarni, podobnie jak zaglądali wszędzie poczynając od pałacu królewskiego a kończąc na celi skazańca. Gra w karty szła ospale. Amatorzy domina budowali piramidki z wyszczerbionych kamieni. Pijący rysowali coś na stołach palcami zwilżonymi w uronionych kroplach wina. Nawet sama Madame Defarge obrysowywała wykałaczką deseń na swoim rękawie, a miała przy tym minę tak roztargnioną, jak gdyby słuchała bardzo dalekich głosów lub oglądała bardzo dalekie widoki niedostępne dla zwykłych uszu i oczu. Oto jak przez wiele godzin zachowywał się przy winie Święty Antoni. Dopiero w samo południe na jego uliczkach pojawili się dwaj zdrożeni mężczyźni i szybko przeszli pod chwiejącymi się latarniami. Jednym z nich był Monsieur Defarge, drugim — mały dróżnik w szafirowej czapce. Zmęczeni, pokryci kurzem, spragnieni przestąpili razem próg winiarni. To przybycie roznieciło widocznie płomień w piersiach Świętego Antoniego, gdyż po drodze niemal we wszystkich domach i niemal przed wszystkimi drzwiami gorzały na ich widok twarze i oczy. Nikt wszakże nie spieszył ich śladem i nikt nie odezwał się słowem, gdy weszli do winiarni, chociaż przywarły do nich wszystkie spojrzenia. — Witam panów — przemówił Monsieur Defarge. Na ten znak rozwiązały się nagle wszystkie języki i liczny chór odpowiedział:
92
— Dzień dobry. — Nie taki znów dobry, proszę panów. Pogoda coś kiepska — odparł gospodarz kręcąc głową. Wszyscy spojrzeli po sąsiadach, spuścili wzrok i znowu umilkli. Tylko jeden z gości wstał i wyszedł. — Żono — powiedział głośno szynkarz zwracając się do Madame Defarge. — Wiele mil przewędrowałem w towarzystwie tego zacnego dróżnika. Na imię ma Jakub. Spotkaliśmy się przypadkiem o mniej więcej półtora dnia drogi od Paryża, To bardzo porządny człowiek. Jest dróżnikiem. Na imię ma Jakub. Daj mu się napić, żono. Drugi gość wstał i wyszedł. Madame Defarge nalała miarkę wina dla dróżnika imieniem Jakub, który uchylił czapki, aby pozdrowić kompanię, i zabrał się do picia. Za pazuchą przyniósł kromkę czerstwego czarnego chleba. Dobył ją teraz i żuł łakomie między łykami. Posilając się tak jadłem i napojem siedział bez słowa w pobliżu stałego miejsca pani gospodyni. Trzeci gość wstał i wyszedł. Defarge przepłukał gardło sporym haustem, wypił jednak mniej niż dróżnik, gdyż dla niego wino nie stanowiło rzadkości. Następnie stał bez ruchu i czekał, aż wieśniak upora się ze śniadaniem. Nie patrzył teraz na nikogo i na niego nie patrzył nikt — nawet Madame Defarge, która wzięła do rąk druty i pilnie zajęła się robotą. — Pokrzepiłeś się, przyjacielu? — zapytał w stosownej chwili. — Tak, tak... Dziękuję. — No, to idziemy. Musisz obejrzeć pokój, który, jak już mówiłem, mam do wynajęcia. Na pewno przypadnie ci do gustu. Z winiarni przeszli na ulicę, z ulicy na podwórko, z podwórka na schody, ze schodów na poddasze, gdzie dawnymi laty pochylony nad niską ławą starzec pracowicie szył buty. Zastali tam jednak nie siwowłosego szewca, lecz trzech mężczyzn, którzy jeden po drugim opuścili winiarnię. Ludzi tych łączyło z siwowłosym szewcem jedno kruche ogniwo — to mianowicie, że niegdyś przyglądali mu się przez szpary i szczeliny w ścianie. Gospodarz troskliwie zamknął drzwi i odezwał się stłumionym głosem: — Jakubie Pierwszy, Jakubie Drugi, Jakubie Trzeci. Oto świadek, którego stosownie do umowy spotkałem ja, Jakub Czwarty. On opowie nam wszystko. Mów, Jakubie Piąty! Dróżnik otarł swoją szafirową czapką spocone i ogorzałe czoło i zapytał: — Odkąd mam zacząć, panie gospodarzu? — Najlepiej zacznij od początku — odrzekł nie bez logiki Monsieur Defarge. — Otóż, proszę panów — jął mówić dróżnik — widziałem go zeszłego lata, mniej więcej rok temu, pod kolasą pana markiza. Wisiał na łańcuchach hamulca. Proszę posłuchać, jak to było. Ja skończyłem robotę na gościńcu. Słońce zachodziło. Kolasa pana markiza z trudem pięła się pod górę, a on wisiał na łańcuchach hamulca. O, tak! Jeszcze raz powtórzył pantominę, w której wyspecjalizował się niewątpliwie, gdyż przez okrągły rok niezawodnie bawił w ten sposób całą rodzinną wioskę. Głos zabrał Jakub Pierwszy pytając, czy dróżnik widział już wprzódy tamtego człowieka. — Nie — odrzekł zagadnięty wracając do pozycji pionowej. — Nigdy go nie widziałem. — A zatem jak poznałeś go później? — wtrącił z kolei Jakub Trzeci, — Po wysokim wzroście — odpowiedział wieśniak skrobiąc się w koniec nosa. — Już tamtego wieczora, kiedy pan markiz zapytał, jak ów człowiek wyglądał, rzekłem: „Wysoki niby widmo". — Należało rzec: niski niby karzeł — obruszył się Jakub Drugi. — Nie wiedziałem przecież, o co chodzi! Tamten człowiek nie dokonał jeszcze swego czynu ani nie zwierzał mi się z niczym. Posłuchajcie! Nawet nic nie wiedząc, nie rwałem się na świadka. Stałem koło fontanny, a pan markiz pokazał mnie palcem i rozkazał: „Hej! Sprowadźcie do mnie tego hultaja!" Sam się nie chwaliłem. Słowo daję, proszę panów.
93
— On ma słuszność — mruknął z cicha Defarge. — Mów dalej, przyjacielu. — Dobrze — podjął dróżnik z tajemniczą miną. — Ten wysoki mężczyzna przepadł bez śladu. Szukano go długo. Może dziewięć miesięcy, może dziesięć albo jedenaście? — Nie chodzi o dokładną liczbę — wtrącił gospodarz. — Ukrył się dobrze, ale, niestety, znaleziono go w końcu. Mów dalej. — Pewnego dnia znów pracowałem na gościńcu i słońce znów zachodziło. Skończyłem robotę, zebrałem narzędzia i zacząłem schodzić do swojej chaty. W wiosce na dole było już prawie ciemno. Nagle odwróciłem wzrok i na grzbiecie wzgórza zobaczyłem sześciu żołnierzy. Między nimi szedł bardzo wysoki mężczyzna. Ręce miał w pętach, przywiązane do boków. O, tak! — posługując się nieodzowną czapką zademonstrował, jak więzień miał łokcie przykrępowane do bioder sznurem związanym z tyłu na węzeł. — Stanąłem na przydróżku koło pryzmy kamieni, bo chciałem popatrzeć na żołnierzy i aresztanta. Proszę panów, pracuję na odludnej drodze. Rzadko jest tam coś do widzenia. Z początku widziałem tylko sześciu żołnierzy a między nimi bardzo wysokiego mężczyznę. Wydawali mi się czarni, ale od strony słońca byli zabarwieni na czerwono. Zbliżali się. Ich cienie długie jak cienie olbrzymów kładły się na stromym stoku. Dokładnie to widziałem. Widziałem także, że są pokryci kurzem i podnoszą tumany kurzu, jak maszerują raz-dwa, razdwa! Ale jak mnie mijali, poznałem wysokiego mężczyznę i on mnie poznał. Ojej! Chętnie skoczyłby w krzaki na zboczu wzgórza, jak tamtego wieczora, kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz, prawie w tym samym miejscu. Dróżnik opowiadał żywo, jak gdyby oglądał scenę mocno wyrytą w wyobraźni. Zapewne bardzo niewiele widział w życiu. — Nie zdradziłem przed żołnierzami, że poznaję wysokiego mężczyznę, ani on nie zdradził, że mnie poznaje. Ale poznaliśmy się! Na pewno. I powiedzieliśmy to sobie oczami. Z grzbietu wzgórza komendant patrolu pokazał żołnierzom wioskę w dole i mówi: „No, chłopcy, prędzej pogońmy łajdaka do grobu!" Pogonili go, a ja zbiegłem za nimi. Miał ręce spuchnięte, bo był za ciasno związany. Jego drewniaki były niezdarne i ciężkie. Kulał i nic mógł pospieszyć, więc żołnierze pchali go strzelbami. O, tak! — obrazowo zademonstrował ruchy człowieka popędzanego, z tyłu kolbami muszkietów. — Jak banda wariatów zbiegli ze wzgórza. Na samym dole on upadł. Ze śmiechem dźwignęli go z ziemi. Twarz miał okrwawioną, umazaną piachem. Nie mógł jej obetrzeć, więc znów śmieli się z niego. Potem zawiedli go do wioski i cała wioska wyległa, aby popatrzeć, co się dzieje. Przeprowadzili go. koło młyna i znów na górę, do więzienia. Cała wioska widziała, jak w ciemności odemknęła się więzienna brama i połknęła go. O, tak! — jak najszerzej rozdziawił usta i zamknął je szczękając głośno zębami. — Mów dalej, Jakubie — odezwał się Defarge, gdy spostrzegł, że wieśniak nie chce zepsuć efektu ponownym otwarciem ust. Dróżnik postąpił kilka kroków na palcach i ciągnął stłumionym, tajemniczym głosem: — Cała wioska zbiera się cichcem przy fontannie, szepce, nasłuchuje. Potem ludzie rozchodzą się do chałup, idą spać i wszyscy śnią o tym biedaku za więziennymi sztabami i ryglami, co z fortecy na górze wyjdzie tylko raz jeden i po to, żeby zginąć. Rano wziąłem szpadel na ramię i ruszyłem do roboty. Po drodze gryzłem kromkę czarnego chleba, całe moje śniadanie. Zboczyłem trochę, bo chciałem przejść koło więzienia. I znów go zobaczyłem. Okrwawiony i umazany piachem stał wysoko nad murami w klatce z grubych żelaznych prętów. Wyglądał na świat Boży. Był skrępowany, więc nie mógł mnie pozdrowić ruchem ręki, a ja bałem się wołać. Patrzył na mnie jak człowiek martwy. Czterej słuchacze posępnie spojrzeli po sobie. Miny mieli zaciekle, mściwe. Na poddaszu zapanowała atmosfera tajemnicza, zarazem jednak pełna godności i powagi, jak gdyby surowy trybunał słuchał opowieści wieśniaka. Jakub Pierwszy i Drugi siedzieli na starym sienniku. Brody podparli dłońmi i nie odrywali wzroku od dróżnika. Jakub Trzeci przyklęknął
94
za nimi na jedno kolano. Był tak samo zapatrzony, lecz nerwowo gładził palcami okolice ust i nosa. Defarge stał między trzema Jakubami i narratorem, którego umieścił w świetle pod oknem. Spoglądał to na dróżnika, to na trzech zasłuchanych przyjaciół. — Mów dalej, Jakubie— przynaglił raz jeszcze Defarge. — Wysoki mężczyzna spędził kilka dni w fortecy na górze, ciągle w tej samej klatce. Ludzie zerkali na niego ukradkiem, bo strasznie się bali. Ale wszyscy zadzierali wciąż głowy, patrzyli na górę i więzienie. A wieczorami, po robocie, kiedy cała wioska schodzi się na plotki koło fontanny, wszystkie twarze zwracały się w stronę więzienia. Dawniej zwracały się w stronę zajazdu pocztowego, teraz w stronę więzienia. I ludzie szeptali koło fontanny, że wysoki mężczyzna został skazany na śmierć, ale nie będzie stracony. Podobno w Paryżu złożono petycją wywodzącą jasno, że on oszalał z rozpaczy po śmierci dziecka. Podobno petycję oddano do rąk własnych samego króla. Ja tam nic nie wiem. Wszystko możliwe. Może tak było, a może i nie było. — Posłuchaj tedy, Jakubie! — przerwał szorstko człowiek noszący to samo imię, a oznaczony numerem pierwszym, — Wiem na pewno, iż petycję doręczono królowi i królowej. Wszyscy obecni tutaj, z wyjątkiem ciebie, widzieli, jak król brał ów papier w rękę. Było to na ulicy. Król siedział w karocy obok królowej. Defarge... Przyjrzyj mu się, Jakubie... Z narażeniem życia rzucił się przed konie i własnoręcznie podał petycję królowi. — I słuchaj dalej — przejął głos numer trzeci, który nadal gładził palcami okolice ust i nosa, a minę miał tak chciwą, jak gdyby łaknął i pragnął czegoś, co nie jest jadłem ni napojem. — Straż piesza i konna otoczyła petenta. Jęła go okładać. Rozumiesz? — Rozumiem, panie. — Mów dalej — powiedział Defarge. — Ale inni ludzie szeptali przy fontannie — ciągnął wymowny wieśniak — że wysokiego mężczyznę sprowadzono w nasze strony po to, by stracić go na miejscu zbrodni, a zatem egzekucja musi się odbyć. Szeptali nawet, że on zamordował dziedzica, a dziedzic, to przecież ojciec swoich poddanych czy niewolników (możecie nas nazywać, jak się wam podoba). Dlatego wysoki mężczyzna zginie śmiercią ojcobójcy. Jeden starzec opowiadał przy fontannie, że najprzód prawa ręka skazańca uzbrojona w nóż będzie spalona w jego oczach. Potem kat zrobi mu rany na udach, piersiach i ramionach i do tych ran będzie lał wrzącą oliwę, roztopiony ołów, gorącą smołę, wosk i siarkę. A wreszcie okaleczony tak; nieborak zostanie rozerwany przez cztery krzepkie konie. Podobno w taki właśnie sposób uśmiercono niegdyś człowieka, który dokonał zamachu na życie ostatniego króla, Ludwika Piętnastego. Ja nie wiem, czy ów starzec mówił prawdę, czy kłamał. Nie jestem uczony. — Jeszcze raz posłuchaj mnie, Jakubie — wtrącił znowu mężczyzna o niespokojnych rękach i wygłodniałej twarzy. — Ów skazaniec nazywał się Damiens. Wszystkiego, o czym mówiłeś, dokonano w biały dzień, na publicznym miejscu w Paryżu. W tłumie, który przyglądał się kaźni, najbardziej godne uwagi było grono dam wytwornych i szlachetnie urodzonych. Te patrzyły ciekawie, łakomie i wytrwały do końca... Rozumiesz, Jakubie? Do końca! Była już noc. Damiena utracił obie nogi i jedną rękę, ale oddychał jeszcze. A działo się to... Ile masz lat, Jakubie? — Trzydzieści pięć — odparł dróżnik, który wyglądał na sześćdziesiąt. — Działo się to, kiedy miałeś dziesięć lat z górą. Mogłeś to widzieć. — Dosyć! — przerwał posępnie gospodarz. — Niech żyje Szatan! Mów dalej, Jakubie. — No i ci szeptali tak, tamci inaczej, ale wszyscy tylko o jednym. Nawet fontanna zdawała się szemrać do taktu. Aż jednej niedzielnej nocy, kiedy cała wioska spała, przyszli z więzienia żołnierze. Stanęli szeregiem i kolby zastukały o bruk naszej uliczki. Robotnicy kopali, robotnicy tłukli młotkami, a żołnierze śmieli się i śpiewali. A z rana koło fontanny stała szubienica wysoka na czterdzieści stóp. Stała koło fontanny po to, żeby zatruwać później wodę — podniósł wzrok, spojrzał raczej przez sufit niż na sufit i wskazał w górę, jak gdyby
95
widział na tle nieba urojoną wysoką szubienicę. — Cala praca ustała. Wszyscy zebrali się koło fontanny. Nikt nie wyganiał krów na pastwiska. Krowy stały pośrodku wioski między ludźmi. W samo południe odezwały się bębny. Widocznie nocą przyszli do więzienia nowi żołnierze, bo skazańca otaczało teraz wielkie wojsko. Był w pętach, jak wprzódy, a w ustach miał knebel zawiązany na szyi mocnym szpagatem. A wyglądało to, jak gdyby skazaniec śmiał się przez cały czas. O, tak... — wsunął kciuki do ust i rozciągnął je mocno, prawie od ucha do ucha. — Na szczycie szubienicy tkwił nóż zwrócony ostrzem ku górze i wskazujący niebo. Wysokiego mężczyznę powieszono i zostawiono wisielca o czterdzieści stóp nad fontanną, żeby zatruwał wodę. Słuchacze spojrzeli po sobie, gdy dróżnik ocierał szafirową czapeczką twarz, która na okropne wspomnienie pokryła się znów kroplami potu. — To straszne, proszę panów! Jak kobiety i dzieci mają teraz czerpać wodą? Kto odważy się plotkować wieczorem pod takim cieniem? Pod cieniem! Źle się wyraziłem. Kiedy w poniedziałek opuszczałem wioskę i obejrzałem się ze szczytu wzgórza, słońce zachodziło. Ten cień przecinał kościół, młyn, więzienie. Kładł się na całej okolicy aż do miejsca, gdzie niebiosa stykają się z ziemią! Człowiek głodny i spragniony łakomie przygryzł palec, który dygotał od ognia wewnętrznej pasji. Posępnym wzrokiem zmierzył wszystkich obecnych na poddaszu. — To będzie wszystko, proszę panów — ciągnął dróżnik. — Jak mi przykazano, w poniedziałek pod wieczór wyszedłem z domu. Wędrowałem całą noc i pół dnia następnego, aż spotkałem tego towarzysza na wyznaczonym miejscu. Razem z nim szliśmy trochę, a trochę jechaliśmy wczoraj do wieczora i przez ostatnią noc i oto stoję przed wami. Zapadła grobowa cisza. — Postępowałeś rozsądnie — odezwał się wreszcie Jakub Pierwszy — i wiernie nam wszystko powtórzyłeś. Może teraz poczekasz za drzwiami. — Chętnie poczekam — zgodził się wieśniak. Defarge odprowadził go i usadowił na ostatnim stopniu schodów, a kiedy wrócił, trzej Jakubowie stali pośrodku izby. Niemal stykali się głowami. Szeptem wiedli rozmowę. — I co powiesz, Jakubie? — zapytał numer pierwszy. — Trzeba zarejestrować? — Tak! Na śmierć i zniszczenie! — odparł Defarge. — Brawo! — zakrakał człowiek zgłodniały. — Cały przeklęty ród i zamek? — Cały przeklęty ród i zamek — powtórzył gospodarz. — Na śmierć i zniszczenie! — Brawo! — zakrakał znowu człowiek zgłodniały i łakomie przygryzł drugi palec. — Czy jesteś pewien — zwrócił się Jakub Drugi do szynkarza — że z naszej metody prowadzenia rejestrów nie wynikną kłopoty? Oczywiście rejestry są bezpieczne, nikt ich nie rozszyfruje. Ale czy my potrafimy w przyszłości wszystko rozszyfrować albo raczej czy ona potrafi? — Jakubie — odrzekł Defarge prostując się dumnie — gdyby moja żona przyrzekła zachować nasze rejestry jedynie w pamięci, nie uroniłaby ani słowa, ani sylaby. Tym bardziej będą dla niej zawsze jasne jak słońce, skoro są dziane na drutach jej ręką i jej symbolami. Ufajcie Madame Defarge. Największemu tchórzowi na świecie łatwiej byłoby wymazać się własnoręcznie z listy żyjących, niż usunąć bodaj jedną literę swego nazwiska lub swoich zbrodni z rejestrów sporządzonych na drutach przez Madame Defarge! Odpowiedzią był pomruk zadowolenia i uznania. — Tego wieśniaka trzeba szybko odprawić do domu. Jest bardzo prostoduszny i przez to może stać się niebezpieczny — powiedział po chwili człowiek zgłodniały. — Co wy na to? — On nic nie wie — odparł gospodarz — a w każdym razie nic takiego, co może wynieść na szubienicę czterdzieści stóp wysoką. Biorę go na siebie. Niechaj u mnie zostanie. Zaopiekuję się nim, a później wyprawię w drogę. Pragnie obejrzeć wielki świat: króla, królową, dwór. Trzeba mu to pokazać w niedzielę.
96
— Co?! —wybuchnął człowiek zgłodniały. — Pragnie zobaczyć monarszą parę i arystokratów? To mi się podoba! — Jakubie — rzekł Defarge. — Kotce musisz pokazać mleko, jeżeli chcesz, by nabrała na nie chęci. Psu musisz pokazać zwierzynę, jeżeli chcesz, by tropił ją w stosownej chwili. Tak postępuje człowiek rozumny. Poufna konferencja dobiegła końca. Dróżnik drzemał w najlepsze na schodach, a kiedy poradzono mu, by legł na sienniku i odpoczął trochę, posłuchał bez protestów i prędko usnął. Biedny niewolnik z zapadłej prowincji łatwo mógł trafić w Paryżu do kwatery nieporównanie gorszej niż winiarnia Monsieur Defarge'a. Wieśniak pędził tam życie nowe i nader miłe i czułby się wybornie, gdyby nie zabobonny lęk przed gospodynią, który prześladował go nieustannie. Madame Defarge siedziała cały dzień za ladą i ostentacyjnie nie dostrzegała obecności gościa, jak gdyby ów nie miał i nie mógł mieć nic wspólnego z czymkolwiek, co dzieje się pod powierzchnią spraw codziennych. Cóż dziwnego, że niepozorny człeczyna drętwiał z przerażenia, ilekroć zwrócił wzrok w kierunku milczącej damy. Rozumiał, iż niepodobna przewidzieć, co Madame Defarge może zacząć udawać za chwilę. Jeżeli na przykład w jej bogato przystrojonej głowie zaświta myśl, że należy udawać, iż widziała, jak on dopuścił się morderstwa, następnie zaś obłupił swoją ofiarę ze skóry, na pewno będzie prowadzić niezawodną grę aż do zakończenia partii. Dlatego dróżnik nie był oczarowany (chociaż głośno wyrażał zadowolenie), gdy w niedzielę dowiedział się, że Madame Defarge będzie towarzyszyć do Wersalu jemu i swojemu małżonkowi. Na domiar złego Madame milczała i pilnie robiła na drutach przez całą drogę w omnibusie, na miejscu zaś nie przestała pracować nawet w tłumie oczekującym po południu na przejazd królewskich karoc. — Ciężko pani pracuje — zagadnął Madame Defarge jakiś stojący obok niej mężczyzna. — Tak. Mam wiele roboty. — A co pani robi? — Ach, rozmaite rzeczy. — Na przykład? — Na przykład — odrzekła chłodno Madame — całuny. Nieznajomy odsunął się przy pierwszej sposobności, a dróżnik poczuł nagle, że szafirowa czapka bardzo mu ciąży i boleśnie ugniata czoło. Jeżeli dla odzyskania równowagi potrzebował widoku króla i królowej, szczęście mu dopisało, gdyż lek znalazł się na zawołanie. Niebawem król o wydatnej szczęce i królowa o urodziwej twarzy nadjechali pozłocistą karocą w olśniewającej asyście ekwipaży dworskich i dworu. Było to takie mnóstwo roześmianych dam i wspaniałych panów, klejnotów, jedwabi, pudru, wymuskanych postaci i pięknych godnie-pogardliwych twarzy płci obojga, że biedny wieśniak pławił się w przepychu i niby opętany wiwatował na cześć króla, królowej, wszystkich i wszystkiego, jak gdyby nigdy nie słyszał o Jakubach wszędzie obecnych w jego kraju i epoce. Potem były ogrody, dziedzińce, fontanny, tarasy, zielone gazony i znowu król i królowa, i dwór, i piękne damy, i okazali panowie, i wiwaty, wiwaty, wiwaty! Biedny wieśniak płakał, zalewał się łzami entuzjazmu. Podczas tych scen, które trwały co najmniej trzy godziny, tak wiele krzyczał, szlochał i klaskał, że Defarge musiał trzymać go za kołnierz, jak gdyby się obawiał, że prostak rzuci się na przedmioty chwilowej adoracji i poszarpie je w strzępy. Kiedy wszystko dobiegło końca, szynkarz klepnął protegowanego po ramieniu. — Brawo! — powiedział. — Chwat z ciebie, przyjacielu! Dróżnik wracał stopniowo do przytomności i zaczynał podejrzewać, że jego niedawne demonstracje były po trosze nie na miejscu. Okazało się jednak, iż nie popełnił błędu.
97
— Potrzeba nam takich ludzi — ciągnął szeptem Defarge. — Dzięki nim tamci durnie nabierają wiary, że ich świat przetrwa wieki. Pozwalają sobie na coraz więcej i w rezultacie szybciej zmierzają do kresu. — Hm — mruknął po namyśle dróżnik. — To święta prawda. — Ci durnie nic nie rozumieją — ciągnął Defarge. — Gardzą tobą i twoim życiem. Woleliby uśmiercić ciebie i stu tobie podobnych, niż stracić bodaj jednego psa czy sokoła. Widzą tylko pozory. Zwodzisz ich i dobrze czynisz. To oszukaństwo niedługo już potrwa. Madame Defarge zerknęła spod oka na gościa i twierdząco skinęła głową. — Jeżeli o ciebie chodzi — rzekła — to krzyczałbyś i płakał na widok wszystkiego, co kolorowe i robi wiele hałasu. Powiedz, czy nie mam racji? — Tak mi się widzi, proszę pani. — Gdyby dano ci stos lalek i powiedziano, że dla własnej przyjemności możesz je niszczyć i rozdzierać na sztuki, wybierałbyś najprzód najokazalsze i najpiękniej ubrane. Powiedz, czy nie mam racji? — Tak mi się widzi, proszę pani. — Aha. A gdyby pokazano ci stado niezdolnego do lotu ptactwa i powiedziano, że dla rozrywki możesz skubać, które zechcesz, wybierałbyś najprzód ptaki o najpiękniejszych piórach, i prawda? — Tak mi się widzi, proszę pani. — A więc dzisiaj oglądałeś lalki i ptaki — Madame Defarge wskazała ręką miejsce, gdzie ostatnio dwór ukazał się ludowi. — Teraz wracaj do domu. ROZDZIAŁ XVI DALSZA ROBOTA NA DRUTACH Madame Defarge i jej małżonek zgodnie wracali na łono Świętego Antoniego. W tym czasie plamka szafirowej czapki sunęła wolno przez mroki i tumany kurzu i pochłaniając znojne mile zmierzała w stronę punktu na mapie, gdzie zamek nieboszczyka pana markiza stał dumnie zasłuchany w szepty liści. Kamienne twarze miały obecnie wiele czasu na słuchanie drzew i fontanny, a pośród wiejskich strachów na wróble, które szukając jadalnych ziół i spróchniałych gałązek na opał trafiały czasem w niedalekie sąsiedztwo kamiennego dziedzińca i schodów uwieńczonych tarasem, krążyły pogłoski, że od niejakiego czasu kamienne twarze odmieniają wyraz. Być może były to jedynie złudy wyobraźni głodomorów, w każdym razie mówiono, iż w momencie, gdy nóż mordercy sięgnął celu, ból i gniew zastąpiły dumę na tych licach. Powiadano, że w chwili, gdy wisielec zadyndał czterdzieści stóp nad fontanną, kamienne oblicza przybrały okrutny wyraz nasyconej zemsty, który miał tam pozostać na zawsze. Najwięcej zainteresowania budziła kamienna twarz nad oknem sypialnej komnaty, w której dokonano zbrodni. Na rzeźbionym nosie tej twarzy ludzie pokazywali dwa wyraźne zagłębienia; poznawali je wszyscy, a dawniej nikt ich nigdy nie dostrzegał. Czasami paru obdartych wieśniaków wyłaniało się z zarośli, aby popatrzeć na obróconego w kamień nieboszczyka jaśnie pana. Ilekroć jednak czyjś kościsty palec wskazał dostojne oblicze, gapie czmychali z powrotem między mchy i paprocie na podobieństwo szczęśliwszych od siebie zajęcy, które bez trudu znajdowały w parku pożywienie. Zamek i wiejskie rudery, kamienna twarz i wisielec na szubienicy, szkarłatna plama pośrodku zamkowej posadzki i czysta woda w wioskowej studni, tysiące akrów pól, cała prowincja Francji, cała Francja leżała pod nocnym niebem znikoma niby linia nie grubsza od włosa. Podobnie ziemia ze wszystkim, co na niej wielkie i małe, mieściła się dla wszechświata na skromnej mrugającej gwieździe. Jak ułomna wiedza człowieka potrafi rozszczepić promień światła i przeanalizować jego składniki, tak wyższa inteligencja umie odcyfrować z nikłego blasku naszej ziemi wszystkie myśli i uczynki, wszystkie cnoty i grzechy każdej zamieszkującej tę planetę rozumnej istoty.
98
Małżonkowie Defarge odbywali podróż pod migotliwymi gwiazdami, a ich rozklekotany dyliżans zmierzał naturalnymi rzeczy porządkiem do tej bramy Paryża, przez którą wiodła jego droga. U rogatki nastąpił jak zwykle postój; z wartowni wyległy latarnie i odbyła się normalna kontrola nieco podobna do śledztwa. Monsieur Defarge wysiadł, bo znał paru żołnierzy, a z jednym policjantem musiał być w przyjaźni, gdyż uściskał go serdecznie. Małżonkowie Defarge opuścili omnibus w pobliżu granic swojego przedmieścia, a Święty Antoni otulił ich wnet skrzydłami mroku. Kiedy szli dalej szukając drogi pośród czarnego błota i śmieci zalegających ulice, Madame zwróciła się do męża: — Ciekawam, mój drogi, co ci rzekł Jakub z policji? — Niewiele, ale wszystko, co było mu wiadome. Do naszej dzielnicy przydzielono nowego szpiega. Naturalnie może ich być więcej, lecz on słyszał tylko o jednym. — Aha. Trzeba go zarejestrować — powiedziała kobieta rzeczowym tonem. — Jak się ten człowiek zowie? — To Anglik. — Tym bardziej. Jego nazwisko? — Barsad — szynkarz użył zrazu francuskiej wymowy, lecz zależało mu widocznie na dokładności, gdyż powtórzył nazwisko wyraźnie i litera po literze. — Barsad. Doskonale. Jak mu na imię? — zapytała Madame. — John. — John Barsad — powtórzyła dobitnie. — John Barsad... Doskonale... Wiadomo, jak wygląda? — Wiek około czterdziestki. Wzrost mniej więcej pięć stóp i dziewięć cali. Brunet. Smagła cera. Raczej przystojny. Oczy ciemne. Twarz pociągła, chuda. Policzki zapadnięte. Nos orli, trochę skrzywiony w lewo, co nadaje rysom wyraz ponury. — Słowo daję! — roześmiała się Madame. — Dokładny wizerunek! Jutro szpieg zostanie zarejestrowany. Była północ, gdy małżonkowie weszli do zamkniętej już winiarni. Madame zajęła niezwłocznie posterunek za ladą. Przeliczyła drobne monety, co wpłynęły podczas nieobecności gospodarzy, sprawdziła stan zapasów, wniosła kilka pozycji do księgi, zrobiła jakieś swoje własne zapiski i wypytawszy o wszystko posługacza odprawiła go na spoczynek. Następnie wysypała na ladę zawartość drewnianej miseczki, przeliczyła raz jeszcze i dla bezpiecznego przechowania na noc poczęła wiązać monety w swoją chustkę do nosa — każdą w osobny supełek. Przez cały czas Defarge z fajką w zębach spacerował po salce i podziwiając małżonkę nie wtrącał się do niczego. Prawdę rzekłszy w bardzo zbliżony sposób spacerował przez życie ogarniające wszystkie jego sprawy handlowe i rodzinne. Noc był ciepła, toteż winiarnia — zamknięta na głucho i położona w niechlujnym sąsiedztwie — cuchnęła nieznośnie. Defarge nie odznaczał się wrażliwym powonieniem, lecz zapasy wina miały zapach nieporównanie silniejszy od smaku, co tyczyło również zapasów rumu, koniaku i anyżówki. Odkładając wypaloną fajkę szynkarz machnął ręką, jak gdyby chciał rozproszyć zjadliwe odory. — Zmęczony jesteś — powiedziała kobieta wiążąc w supełek monetę. — Śmierdzi nie bardziej niż zwykle. — Istotnie — przyznał. — Jestem trochę zmęczony. — I przygnębiony — podjęła kobieta, która wszystko obserwowała, chociaż na pozór zajęta była wyłącznie rachunkami. — Oj, mężczyźni, mężczyźni! — Ależ, moja droga... — zaczął Defarge. — Ależ, moja droga! — powtórzyła stanowczym tonem. — Ależ, moja droga! Wiem. Serce w tobie upada. Prawda, mężu? — Cóż... Widzisz...— zająknął się, lecz zaraz dodał energicznie, jak gdyby myśl wydarto mu przemocą z serca. — Tak długo trzeba czekać!
99
— Tak długo! — powtórzyła znów żona. — A na cóż nie trzeba długo czekać? Zemsta i słuszna nagroda wymagają wiele czasu. Takie jest przyrodzone prawo. — Niewiele czasu wymaga zmiażdżenie człowieka piorunem — mruknął Defarge. — Ale powiedz mi, jak długo trzeba przygotowywać i przechowywać piorun? — zapytała spokojnie. Mężczyzna w zadumie pokiwał głową, jak gdyby przyznawał, że ostatnie zdanie zawiera nieco sensu. — Trzęsienie ziemi szybko połyka miasto — ciągnęła Madame. — Ale powiedz mi, ile trzeba czasu, aby przygotować trzęsienie ziemi? — Nie wiem. Chyba bardzo dużo. — Widzisz! Trzęsienie ziemi przychodzi, jak jest gotowe. Wtedy niszczy i druzgoce wszystko. A poprzednio sposobi się stale, chociaż tego zgoła nie widać. Oto nasza pociecha! Korzystaj z niej, mężu. Szybko zawiązała supeł. Wzrok jej gorzał. Zdawać się mogło, iż dusi wroga. — Powiadam ci — ciągnęła podnosząc prawą rękę, aby słowom swoim dodać wymowy — że TO jest długo w drodze, ale jest w drodze i nadchodzi. Nie cofa się nigdy i nigdy nie przystaje. Wciąż postępuje naprzód. Możesz mi wierzyć. Spójrz wokół. Zastanów się nad życiem znajomego nam świata, przebiegnij wzrokiem twarze znajomego nam świata, pomyśl o gniewie i rozgoryczeniu, do którego jakobinizm odwołuje się śmielej i pewniej z godziny na godzinę. Czy taki stan może trwać wiecznie? Nie! Nie bądź śmieszny. — Moja dzielna żono — powiedział Defarge stając przed Madame z głową przechyloną nieco i rękami splecionymi za sobą, niby posłuszny uczeń przed mistrzem — tego wszystkiego nie kwestionuję. Ale, widzisz, przygotowania mogą potrwać tak długo i tyle pochłonąć czasu, że... że nic nie dopełni się za naszego życia. — I cóż z tego? — rzuciła Madame wiążąc znów supeł, jak gdyby dusiła drugiego nieprzyjaciela. — Widzisz — podjął mężczyzna żałosnym i przepraszającym łonem — nie doczekamy triumfu. — Ale się do niego przyczynimy! — zawołała Madame znów wznosząc prawą rękę. — Niczego nie czynimy na darmo. Wierzę w głębi duszy, iż triumfu doczekamy. Lecz gdyby nawet miało być inaczej, gdybym na pewno wiedziała, że będzie inaczej, pokaż mi arystokratę i tyrana, a już ja go... — urwała i zacisnęła zęby wiążąc naprawdę przerażający supeł. — Dosyć! — zawołał Defarge i zarumienił się lekko, jak gdyby zarzucono mu tchórzostwo. — Ja też nie cofnę się przed niczym. Wiem. Twoja słabość polega na tym, że niekiedy musisz zobaczyć sposobność do pomsty. Musisz zobaczyć ofiarę, aby utrzymać się w mocy. Utrzymuj się w mocy bez tego. Gdy czas nadejdzie, puść na swobodę tygrysa i diabła. Ale czekając nie uwalniaj ich z więzów. Niechaj będą niewidoczni, chociaż gotowi! Zawsze gotowi! Madame Defarge zakończyła swoją naukę uderzając łańcuchem monet o ladę tak mocno, jak by chciała roztrzaskać komuś głowę. Potem wzięła ciężką chustkę pod pachę i z godnością oznajmiła, że pora iść do łóżka. Nazajutrz koło południa godna podziwu niewiasta siedziała na swoim zwykłym miejscu w winiarni i pilnie robiła na drutach. Od czasu do czasu zerkała na leżącą pod ręką różę, lecz nie traciła przy tym skupionej, obojętnej miny. Klientów było niewielu. Kilku mężczyzn siedziało albo stało w rozmaitych punktach salki. Jedni pili, inni poprzestawali na niczym. Dzień był upalny. Hordy much wędrowały po ladzie. Niektóre zaglądały ciekawie do lepkich od spirytualii kieliszków stojących w pobliżu Madame i martwe padały na dno. Zgon ich nie działał na inne muchy, które, póki nie przyszła na nie kolej, spacerowały beztrosko i chłodno spoglądały na trupy, jak gdyby każda z nich była słoniem lub czymś równie do muchy
100
niepodobnym. Ciekawej czemu muchy są takie nieopatrzne? Może takie pytanie zadawano sobie w ów słoneczny letni dzień i na królewskim dworze? Ktoś wszedł do winiarni przez otwarte drzwi i Madame Defarge zorientowała się zaraz, iż pad) na nią cień człowieka obcego. Odłożyła druty i nim spojrzała na przybysza, poczęła wpinać różę w stroik, który miała na głowie. Wówczas nastąpiło coś dziwnego. W chwili gdy gospodyni sięgnęła po różę, goście umilkli i poczęli wynosić się jeden po drugim. — Dzień dobry pani — powiedział nieznajomy. — Dzień dobry panu — odrzekła głośno, lecz podejmując robotę na drutach szepnęła na własny użytek: — Tak... tak... Dzień dobry. Wiek koło czterdziestki. Wzrost mniej więcej pięć stóp i dziewięć cali. Brunet. Raczej przystojny. Smagła cera. Ciemne oczy. Twarz pociągła, chuda. Policzki zapadnięte. Nos orli, trochę skrzywiony w lewo, co nadaje rysom wyraz ponury. Dzień dobry. Tak, tak... Wcale nie najgorszy. — Madame, uprzejmie proszę o kieliszek starego koniaku i łyk świeżej chłodnej wody. Madame układnie spełniła polecenie. — Wyśmienity napój! Koniak po raz pierwszy doczekał się takiej pochwały, a że Madame Defarge dobrze znała jego rodowód, wiedziała, co o tym sądzić. Odrzekła jednak z uśmiechem, że to niezasłużony komplement, i spokojnie ujęła druty. Przez moment gość patrzył na jej palce; później korzystając z okazji począł rozglądać się po winiarni. — Z niezwykłą wprawą posługuje się pani drutami... — Przywykłam do tej roboty. — I jaki śliczny wzór! — Doprawdy? — spytała kobieta spoglądając na gościa z uśmiechem. — Panu się spodobał? — Bardzo. Wolno zapytać, co z tego będzie? — Pracuję raczej dla zabicia czasu — uśmiechnięta patrzyła wciąż na nieznajomego, a jej palce poruszały się szparko. — Nic będzie z pani pracy żadnego pożytku? — To zależy. Być może kiedyś będę ją mogła wykorzystać z pożytkiem i wtedy — odetchnęła głęboko i z surową kokieterią przechyliła na bok głowę — ... i wtedy wykorzystam. Świętemu Antoniemu stanowczo nie przypadła do gustu róża wpięta w stroik na głowie Madame Defarge. Dwaj mężczyźni weszli oddzielnie, lecz prawie jednocześnie, i omal nie zamówili już czegoś do picia, gdy uwagę ich zwróciła niecodzienna dekoracja. Wtedy zająknęli się, poczęli udawać, że szukają kogoś, kogo nie ma na salce, i opuścili winiarnię. Nie został tam już nikt z obecnych w chwili, kiedy pojawił się nieznajomy. Wszyscy zdążyli ulotnić się kolejno. Szpieg miał oczy szeroko otwarte, nie zdołał jednak wypatrzeć żadnego znaku porozumiewawczego. Licho odziani i mizerni goście wychodzili leniwie, bez pośpiechu, w sposób, któremu niepodobna było nic zarzucić. „JOHN — myślała kobieta żywo poruszając drutami i nie odrywając wzroku od intruza. — Pomarudź jeszcze trochę, a nim się wyniesiesz, zdążą dorzucić BARSAD". — Ma pani męża, Madaime? — Tak. — I dzieci? — Dzieci nie mam. — Interes nietęgo chyba idzie? — Nietęgo. Ludzie w tej dzielnicy są ubodzy. — Właśnie! Biedni, nieszczęśliwi ludzie! Znoszą straszliwy ucisk, jak pani powiedziała. — Jak pan powiedział — poprawiła gościa i do jego nazwiska dodała kilka ściegów nie wróżących zapewne nic dobrego.
101
— Stokrotnie przepraszam. Oczywiście, ja wspomniałem o ucisku. Ale na pewno wyraziłem pani myśli. — Moje myśli! We dwoje z mężem prowadzimy tę winiarnię i bez myślenia mamy pełne ręce roboty — Madame Defarge mówiła teraz podniesionym głosem. — Myślimy tylko, żeby jakoś przeżyć. Od rana do wieczora ten temat zaprząta nam głowy i brak nam czasu, aby kłopotać się o innych. Ja mam myśleć o innych? Nie! Nigdy! Szpieg przybył do winiarni, by wyłowić lub stworzyć jakieś okruchy wiadomości, a więc jego ponura twarz nie zdradzała rozczarowania. Z miną układnego gawędziarza stał wsparty łokciem o ladę przed gospodynią i od czasu do czasu pociągał łyk koniaku. — Paskudna historia z tą egzekucją Gasparda. Ach! — westchnął z głębokim współczuciem. — Biedny Gaspard! — Po mojemu — odrzekła kobieta chłodnym i obojętnym tonem — człowiek posługujący się nożem w podobny sposób musi odpowiednio płacić. Gaspard wiedział z góry, ile kosztuje taki luksus. Uiścił godziwą cenę. — Mówiąc między nami — szpieg zniżył głos do poufnego szeptu i potoczył dokoła wzrokiem z podejrzliwością wytrawnego rewolucjonisty — jestem głęboko przekonany, że cała dzielnica żywo współczuje temu nieborakowi i oburza się z jego racji. — Czyżby? — spytała z roztargnieniem gospodyni. — Może się mylę? — Oto mój mąż — powiedziała Madame. W tej chwili szynkarz przestąpił próg, a szpieg na powitanie dotknął kapelusza i rzekł z zachęcającym uśmiechem: — Dzień dobry, Jakubie. Defarge zatrzymał się i bystro spojrzał na nieznajomego. — Dzień dobry, Jakubie — powtórzył szpieg mniej ciepłym tonem i z mniej pogodnym uśmiechem, bo zbił go z tropu przenikliwy wzrok gospodarza. — Łaskawy pan się myli — powiedział nowo przybyły. — Nie mam na imię Jakub. Widocznie wziął mnie pan za kogoś innego. Jestem Ernest Defarge. — Aa... Mniejsza o to — podjął szpieg pokrywając zmieszanie udaną beztroską. — Tak czy inaczej, dzień dobry panu. — Dzień dobry — odrzekł bez entuzjazmu Defarge. — Kiedy pan wchodził, miałem przyjemność gawędzić miło z szanowną małżonką. Mówiłem właśnie, że, jak mi powiadano, na Przedmieściu Świętego Antoniego szerzy się oburzenie i rozżalenie z przyczyny tego nieboraka Gasparda. Trudno się dziwić, prawda? — Ja tam nic nie wiem. Nikt nie rozmawiał ze mną o Gaspardzie. Szynkarz pokręcił głową, okrążył ladę, stanął za fotelem żony i położył dłonie na jego oparciu. Zza takiej barykady jął obserwować człowieka, którym brzydził się podobnie jak Madame Defarge i tak samo jak ona zastrzeliłby go z największą uciechą. Szpieg — dobrze obeznany ze swoim fachem — nie zmienił niedbałej pozy. Bez pośpiechu wysączył do dna kieliszek, popił łykiem zimnej wody i poprosił o drugi koniak. Madame Defarge nalała, spokojnie wzięła druty i pogrążywszy się znów w pracy zaczęła nucić z cicha. — Wygląda na to, że zna pan dobrze naszą dzielnicę... zapewne znacznie lepiej niż ja — odezwał się gospodarz. — Ależ skąd! — obruszył się gość. — Spodziewam się jednak, że niedługo ją poznam. Tak bardzo interesuje mnie nieszczęśliwa, uboga ludność Paryża... — Aha — mruknął Defarge. — Miła pogawędka z łaskawym panem — podjął szpieg — przypomina mi, że z jego nazwiskiem łączą się nader interesujące a nieobce mi fakty. — Istotnie?
102
— Tak, istotnie. Kiedy doktor Manette został zwolniony, pan, jego dawny domownik, podjął się nad nim opieki. Panu wydano doktora. Jak widać, wiem to i owo. — Rzeczywiście, fakty się zgadzają — przyznał Defarge. Madame pilnie robiła na drutach i nuciła półgłosem, lecz przypadkowym dotknięciem łokcia i tonami piosenki potrafiła dać mężowi do zrozumienia, że odpowiadać można, ale zwięźle. — Do pana — ciągnął szpieg — przyjechała panna Manette i z pańskiego domu zabrała ojca. Towarzyszył jej wówczas taki schludny jegomość w brązowym surducie... Jak on się nazywał?... Miał gładko przylizaną jasną peruczkę... Aha! Lorry! Pan Lorry z Domu Bankowego Tellsonów w Londynie. — Tak było istotnie — przyznał znowu Defarge. — Ciekawe wspomnienia! W Anglii poznałem doktora i pannę Manette. — Poznał pan? — A państwo mieli ostatnio jakieś wiadomości od nich? — Nie — odparł szynkarz. — Prawdą mówiąc — wtrąciła Madame Defarge odrywając wzrok od roboty na drutach — w ogóle z nimi nie korespondujemy. Zawiadomili nas o szczęśliwym przybyciu do Anglii. Później był jeden list, może najwyżej dwa. Niebawem jednak oni poszli przez życie swoją drogą, my swoją, no i urwały się wszelkie stosunki. — Rozumiem, proszę pani — zabrał znów glos nieznajomy. — Panna Manette wychodzi za mąż. — Jak to wychodzi? — zdziwiła się gospodyni. — Była taka ładna, że dawno powinna była znaleźć konkurenta! Wygląda na to, że wy, Anglicy, jesteście jak lód zimni. — Oo! Pani wie, że jestem Anglikiem? — Zdradziła to pańska mowa. Jaka mowa, taki człowiek. To oczywiste. Szpieg nie ucieszył się z tej identyfikacji, lecz zrobił dobrą minę do złej gry i roześmiał się z przymusem. Następnie pociągnął długi łyk koniaku i począł znowu mówić: — Tak, panna Manette wychodzi za mąż, ale nie za Anglika. Jej przyszły to podobnie jak ona Francuz z urodzenia. W tej chwili przypomina mi się Gaspard. Biedaczysko! Potraktowano go tak bezlitośnie!... Otóż dziwnym zbiegiem okoliczności nasza znajoma ma poślubić bratanka tego pana markiza, dzięki któremu Gaspard zajechał tak wysoko. Krótko mówiąc, jej narzeczony to obecny markiz. Ale w Anglii mało kto wie o tym. Młody człowiek nie używa tam tytułu. Nazywa się Karol Darnay, bo d'Aulnais to nazwisko panieńskie jego matki. Madame pilnie robiła na drutach, ale nowina wywarła znaczne wrażenie na jej mężu. Stojąc za ladą starał się opanować. Dla zachowania pozorów krzesał ogień i zapalał fajkę, wszelako widać było, że jest wzburzony i nie może zaufać własnym rękom. Szpieg nie zasługiwałby na miano szpiega, gdyby nie zauważył tych objawów i skrzętnie nie zanotował w pamięci. Był kontent, że nareszcie trafił celnie, chociaż nie wiedział jeszcze, czy coś z tego wyniknie, a ponieważ klienci nie nadchodzili, uregulował rachunek i uprzejmie państwa Defarge pożegnał wyrażając nadzieję, iż rychło będzie miał przyjemność zobaczyć ich ponownie. Gdy wyszedł na ulicę, małżonkowie trwali przez chwilę bez ruchu, tak jak ich pozostawił, obawiali się bowiem, że może wrócić. — To nie może być prawda — rzekł wreszcie Defarge, który stojąc za fotelem żony w skupieniu palił fajkę. — Co on naszczekał o pannie Manette? — Wszystko, co on naszczekał, jest zapewne łgarstwem — odparła Madame spoglądając z dołu na męża. — Ale to może być prawda. — Jeżeli jest tak istotnie... — szynkarz urwał i zerknął na Madame. — Jeżeli jest tak istotnie — podpowiedziała. — ... i jeżeli my dożyjemy triumfu, mam nadzieję, że wyroki przeznaczenia utrzymają jej męża z dala od Francji. O nią mi chodzi, nie o niego.
103
— Wyroki przeznaczenia zawiodą go tam, dokąd zawieść mają, i zgotują mu taki koniec, jaki mu pisany. Wiem tyle i nic więcej — rzekła Madame Defarge tonem równie spokojnym jak zwykle. — Ale to dziwne... Tak, to bardzo dziwne — ciągnął Defarge nieśmiało, jak gdyby próbował skłonić żonę, by podzieliła jego zdanie. — Mimo całego współczucia, jakie żywiliśmy i żywimy dla jej ojca i dla niej, ty, żono, własnoręcznie umieściłaś nazwisko jej męża w swoim rejestrze tuż obok nazwiska tego piekielnego kundla, co nas przed chwilą pożegnał. — Kiedy nadejdzie pora, zobaczysz sprawy nieporównanie dziwniejsze — obruszyła się Madame. — Tak! Mam ich obydwóch tutaj. Obydwaj trafili do rejestru dzięki własnym zasługom. To powinno wystarczyć. Spokojnie złożyła robotę i nie zwlekając odpięła różę od szala spowijającego jej włosy. Święty Antoni przeczuł widać instynktownie, że niepożądana dekoracja zniknęła, albo też bacznie obserwował z ukrycia i wyczekiwał jej zniknięcia, bo natychmiast nabrał odwagi i przywrócił winiarni jej codzienny wygląd. Wieczorami — w porze kiedy ludność przedmieścia wylęga z domów, zasiada na przedsieniach i przyzbach albo gromadzi się przy rogach brudnych uliczek i zaułków, by odetchnąć łykiem świeżego powietrza — Madame Defarge miała zwyczaj spacerować z robotą w ręku i raz po raz przechodzić z miejsca na miejsce i od grupki do grupki. Na Przedmieściu Świętego Antoniego nie brakło podobnych jej misjonarek, których oby świat nie wydal nigdy więcej! Wszystkie kobiety robiły na drutach. Robiły niepotrzebne szmaty, ponieważ mechaniczna praca może niekiedy zastąpić jadło i napitek. Zamiast szczęk i narządów trawienia poruszają się ręce. Gdyby kościste palce odpoczywały bezczynnie, głód dokuczliwiej ściskałby żołądki. Atoli dłonie były w ustawicznym ruchu i w ustawicznym ruchu były oczy oraz myśli. A dłonie, oczy i myśli poruszały się nieporównanie żywiej w każdej nielicznej gromadce kobiet, przed którą Madame Defarge przystanęła, aby za chwilę odejść. Monsieur Defarge palii fajkę przed progiem winiarni, z uwielbieniem spoglądał na żonę i szeptał do siebie: — Silna kobieta. Wielka kobieta. Przerażająco wielka! Mrok gęstniał, zapadała noc. Miarowo, szybko poruszały się druty. Kobiety słuchały kościelnych dzwonów i bicia w bębny na odległym dziedzińcu królewskiego pałacu. Spowijała je ciemność, a inna ciemność zbliżała się nieuchronnie — ciemność, w której dzwony dźwięczące dziś wesoło z licznych strzelistych wież kościołów Francji zostaną przetopione na grzmiące armaty, a werble żołnierskich bębnów stłumią głosy rozpaczy, potężne owej nocy jak głos dostatku i mocy, wolności i samego życia. Tyle spraw mrocznych i tajemniczych spowijało zajęte robotą niewiasty, że one same poczynały otaczać nieświadomie nie zbudowaną jeszcze machinę i poruszając wciąż drutami liczyć jedną po drugiej spadające głowy. ROZDZIAŁ XVII JEDNA NOC Nigdy słońce nie zachodziło barwniej w uroczym zakątku Soho niż owego pamiętnego wieczora, gdy doktor z córką siedzieli we dwoje pod platanem. Nigdy wschodzący księżyc nie jaśniał bardziej srebrzyście nad wielkim Londynem niż owej nocy, gdy zastał ich jeszcze pod starym drzewem i przez liście opromieniał ich twarze. Następnego dnia Lucie miała wyjść za mąż. Ostatni wieczór pragnęła poświęcić tylko ojcu, toteż we dwoje siedzieli pod platanem. — Szczęśliwy jesteś, mój kochany ojcze? — Zupełnie, drogie dziecko. Rozmawiali niewiele, chociaż od dawna byli razem. Gdy było jeszcze dostatecznie widno, aby haftować lub czytać, dziewczyna nie pracowała jak zazwyczaj ni nie czytała ojcu. Wiele,
104
wiele razy robiła jedno lub drugie siedząc u jego boku na tym samym miejscu, ale ten wieczór różnił się od wszystkich dawniejszych i nic go do nich upodobnić nie mogło. — I ja, kochany ojcze, jestem dziś bardzo szczęśliwa. Jestem szczęśliwa dzięki miłości zesłanej niby błogosławieństwo Boże: dzięki miłości mojej do Karola i Karola do mnie. Gdyby jednak od dnia jutrzejszego moje życie nie miało być nadal poświęcone tobie, gdyby moje małżeństwo miało rozłączyć nas i oddalić choćby o kilka tylko ulic, odczuwałabym srogie wyrzuty sumienia i nie potrafiłabym opisać ci mojej udręki. Nawet w obecnych warunkach... Nawet w obecnych warunkach panna Manette nie panowała nad głosom. Pod smutnym światłem księżyca zarzuciła ręce na szyję ojca i złożyła mu główkę na piersi... Pod światłem księżyca, które jest zawsze smutne jak światło samego słońca, jak światło zwane życiem ludzkim, co zapala się i gaśnie nie wiadomo kiedy... — Mój najmilszy, serdeczny! Czy w ten ostatni wieczór możesz zapewnić mnie raz jeszcze, iż wierzysz, głęboko wierzysz, że moje nowe uczucia i obowiązki nie staną nigdy między nami? Ja wiem o tym na pewno, ale czy ty wiesz również? Czy w głębi serca czujesz, że to jest niezawodne, absolutnie pewne? — Czuję tak w głębi serca — odrzekł doktor ze stanowczością i przekonaniem, na jakie potrafił się zdobyć. — I jeszcze więcej. Zdaję sobie sprawę, iż dzięki twojemu małżeństwu, Lucie — uścisnął ją czule — moja przyszłość rysuje się nieporównanie szczęśliwiej i jaśniej, niż mogłaby... niż była kiedykolwiek dotąd. — Ach, gdybym miała prawo uwierzyć ci, drogi, ojcze! — Możesz mi wierzyć, Lucie. Przecież to prawda. Zastanów się tylko, jak bardzo naturalny i oczywisty musi być taki właśnie stan moich uczuć. Ty, młoda i oddana swoim obowiązkom, nie zdołasz nigdy pojąć w pełni moich obaw o to, by twoje życie nie poszło na marne... Dziewczyna spróbowała położyć palce na ustach ojca, lecz on ujął jej dłoń w rękę i mówił dalej: — ... na marne, drogie dziecko! By dla mnie i przeze mnie twoje życie nie zostało wyrwane z przyrodzonego porządku rzeczy. Jesteś zupełnie pozbawiona egoizmu, nie możesz zatem dokładnie zdać sobie sprawy, jak często o tym myślałem. Ale zastanów się, zapytaj własnego serca, czy moje szczęście mogłoby być doskonałe, gdyby twoje było niecałkowite. — Gdybym nie spotkała Karola, z tobą, drogi ojcze, byłabym zupełnie szczęśliwa. Doktor przyjął z uśmiechem to pośrednie wyznanie, iż córka byłaby z nim nieszczęśliwa, skoro już spotkała Karola. — Drogie dziecko — podjął — stało się! Spotkałaś przyszłego męża i to był Karol. Gdybyś go nic spotkała, znalazłby się ktoś inny. A gdyby to nie nastąpiło, ja czułbym się odpowiedzialny. Wiedziałbym, że czarny okres mojego życia rozprzestrzenił się i rzucił cień także na ciebie. Po raz pierwszy, nie licząc pamiętnego dnia procesu, Lucie usłyszała z ust ojca aluzję do jego cierpień. Przejęło ją to dziwnym, niespokojnym uczuciem, które zapamiętała dobrze i często później wspominała. — Posłuchaj! — rzekł lekarz z Beauvais i gestem ręki wskazał księżyc. — Spoglądałem na niego przez kraty w oknie, gdy raziły mnie nawet tak nikłe promienie. Spoglądałem na niego, gdy myśl, że oświetla to, co straciłem niepowrotnie, była taką torturą, że niby szaleniec tłukłem głową o więzienną ścianę. Spoglądałem na niego w stanie letargicznego otępienia, gdy mogłem zastanawiać się tylko nad tym, ile linii poziomych zdołam zmieścić na obliczu pełni i iloma pionowymi je przetnę. — Patrząc na księżyc dodał właściwym mu niekiedy głuchym, jak gdyby nie swoim głosem: — Pamiętam, w każdym kierunku mieściłem z trudem po dwadzieścia linii, bo dwudziesta przypadała już na samą krawędź tarczy. Słuchając ojca Lucie odczuwała nadal dziwny dreszcz, który wraz z tokiem opowieści przybierał na sile. Ale opowiadanie byłego więźnia nie brzmiało nutą niepokojącą czy
105
drażniącą. Zdawać się mogło, że doktor przeciwstawia po prostu dawną udrękę obecnej pogodzie i szczęściu. — Spoglądając na niego — ciągnął — rozmyślałem tysiące razy o nie narodzonym dziecięciu, od którego mnie przemocą oderwano. Czy żyje? Czy żywe przyszło na świat? A może zabił je nagły wstrząs, którego doświadczyła biedna matka? Czy to jest syn, co pomści kiedyś krzywdy ojca?... Widzisz, Lucie, w ciągu lat spędzonych w więzieniu przeżyłem okres, kiedy umierałem z głodu zemsty... Czy to jest syn, co nie pozna nigdy dziejów ojca i uwierzy, być może, że ojciec przepadł z własnej ochoty i woli? Czy to jest córka, co wyrośnie kiedyś na kobietę? Lucie mocniej przygarnęła się do ojca, pocałowała go w policzek i w rękę. — W wyobraźni malowałem ową córkę jako osobę, co zupełnie o mnie zapomniała albo raczej nie wiedziała nigdy o ojcu, nie zdawała sobie sprawy z jego istnienia. Liczyłem lata jej życia: rok po roku, rok po roku... Widziałem ją żoną człowieka, który nic nie wie o moim losie. Stopniowo znikałem z pamięci żyjącego świata i zdawałem sobie sprawę, że w następnym pokoleniu na moim miejscu będzie biała plama. — Ojcze! — przerwała dziewczyna. — Twoje zwierzenia, iż mogłeś w podobny sposób myśleć o córce, która nigdy nie istniała, ranią mnie tak, jak gdybym ja była owym dzieckiem. — Ty, Lucie? Przecież tylko pociecha i opieka, jaką mi dałaś, pozwala, że powstają takie wspomnienia i krążą między nami pod księżycem w ten ostatni nasz wieczór. O czym to ja mówiłem? — Że córka nic o tobie nie wiedziała i nie troszczyła się o twoje losy. — Słusznie! A w inne noce księżycowe smutek i cisza działały na mnie odmiennie: przejmowały mnie dziwnie bolesnym spokojem, jak wiele uczuć zrodzonych z cierpienia. Tak często bywa. Wtedy wyobrażałem sobie, że córka przybywa do celi i wyprowadza mnie na wolność poza forteczne mury. Często widywałem przy blasku księżyca jej wizerunek, tak jak teraz ciebie widzę. Ale nigdy nie mogłem wziąć jej w ramiona. Ten wizerunek stawał między drzwiami a małym zakratowanym okienkiem... Ale... Widzisz, Lucie, to nie było dziecko, o którym ostatnio mówiłem... — Czy ta postać stanowiła... stanowiła podobiznę... Czy była tworem rozbudzonej wyobraźni? — Nie. To inna sprawa. Ten wizerunek stawał mi przed oczyma, ale nie poruszał się nigdy. Złuda ścigana przez wyobraźnię była inną, bardziej realną córką. O jej powierzchowności wiedziałem tylko tyle, że jest podobna do matki. Tamta druga także była podobna do matki, tak samo jak ty jesteś. Ale to nie to samo. Nie wiem, czy mnie rozumiesz, Lucie? Wydaje mi się, że trzeba być samotnym więźniem, aby dostrzegać tak nieuchwytne odcienie. Doktor mówił tonem spokojnym, rzeczowym, mimo to jednak w Lucie krew krzepła na myśl, że biedak robi sekcję swoich dawnych przeżyć. — W takie spokojniejsze noce marzyłem, że córka przychodzi do celi i wyprowadza mnie na świat, aby pokazać, że jej dom rodzinny pełen jest wspomnień o zaginionym ojcu. W jej pokoju wisiał mój portret, a moje imię powtarzało się zawsze w jej modlitwach. Życie tej córki było czynne, pogodne, użyteczne, ale cień na nie rzucały smutne ojcowskie dzieje. — Ja byłam owym dzieckiem, kochany ojcze. Nawet w połowie nie byłam taka dobra, ale kochałam cię z równą mocą. — Ta córka pokazywała mi swoje dzieci — ciągnął lekarz z Beauvais. — Wiedziały o mnie. Nauczyły się litować nad moim losem. Kiedy mijały więzienie stanu, trzymały się jak najdalej od posępnych murów, spoglądały trwożnie w zakratowane okna, mówiły szeptem. Córka nie mogła mnie uwolnić. Zawsze wyobrażałem sobie, że oglądam takie i tym podobne obrazy, a potem pod jej opieką wracam do celi. Wówczas doznawałem niezmiernej łaski łez. Padałem na kolana i ze szczerego serca udzielałem jej błogosławieństwa.
106
— Ojcze! Najdroższy ojcze! Ja jestem owym dzieckiem. Wierzę, że na to zasłużyłam. Czy jutro zdołasz pobłogosławić mnie z równie szczerego serca? — Lucie, wspominam dzisiaj dawną mękę, bo kocham cię mocniej, niż słowa zdołają wyrazić, i Bogu składam dzięki za szczęście, którym mnie obdarował. Moje marzenia były szalone, fantastyczne, atoli nigdy nie sięgały poziomu szczęścia, jakie ty mi dałaś i jakie jeszcze jest przed nami. Doktor serdecznie ucałował córkę, w gorących słowach polecił ją opiece Niebios i złożył pokorne dzięki Bogu, który go uszczęśliwił takim skarbem. Niebawem ojciec i córka wrócili do domu. Na jutrzejsze zaślubiny nie otrzymał zaproszenia nikt z wyjątkiem pana Lorry. Nawet druhnę zastąpić miała rubaszna panna Pross. Małżeństwo Lucie nie wpływało na zmianę mieszkania, gdyż można je było rozszerzyć donajmując górne piętro, gdzie rezydował dotychczas tajemniczy niewidoczny lokator. To wystarczało w zupełności skromnej rodzinie. Do wieczerzy zasiadły tylko trzy osoby — panna Pross była trzecią. Doktor Manette był w doskonałym humorze. Ochoczo pił za zdrowie Karola, ubolewał, że go nie ma przy stole, i prawie żałował swojej zgody na niewinny, sentymentalny spisek, co nie pozwolił przybyć panu młodemu. Wkrótce lekarz z Beauvais życzył córce dobrej nocy i udał się na spoczynek. Ale o trzeciej w nocy Lucie wstała z łóżka i zeszła ukradkiem do sypialni ojca dręczona trwogą nieokreślonych podejrzeń. Ale w sypialni wszystko stało na właściwym miejscu. Panował spokój. Doktor spał. Jego białe włosy malowniczo przyozdabiały gładką powierzchnię poduszki. Ręce leżały na kołdrze. Lucie odstawiła bezużyteczną świecę, na palcach podeszła do łóżka, czule ucałowała ojca i pochylona nad nim poczęła patrzeć chciwie. Jego urodziwą twarz przeorały głęboko więzienne niedole, ale doktor potrafił panować nad ich śladami i potężną siłą woli nie dopuszczał ich nawet we śnie. W całym niezmierzonym królestwie snu trudno byłoby znaleźć równie godną uwagi twarz: energiczną, skupioną, zwycięską w walce z niedostrzegalnym napastnikiem. Dziewczyna delikatnie złożyła dłoń na ukochanej piersi i zaniosła do Niebios nieśmiałą modlitwę, by zawsze mogła mu być tak wierna, jak nakazuje jej wielka miłość i jego przebyte cierpienia. Potem cofnęła rękę, raz jeszcze ucałowała tkliwie śpiącego i opuściła pokój. A kiedy słońce wzeszło, cienie platanowych liści poruszały się na twarzy doktora tak bezdźwięcznie, jak wargi Lucie, gdy nocą modliła się za niego. ROZDZIAŁ XVIII DZIEWIĘĆ DNI Dzień zaślubin był olśniewająco pogodny. Wszyscy czekali przed zamkniętymi drzwiami pokoju doktora Manette, który prowadził rozmową z przyszłym zięciem. Byli gotowi i mogli już iść do kościoła: piękna oblubienica, pan Lorry i panna Pross. Tej ostatniej dzięki powolnemu przywykaniu do nieuniknionego wielkie wydarzenie zdawałoby się bezgranicznie radosnym, gdyby nie pokutujące jeszcze wątpliwości, czy panem młodym nie powinien być raczej jej brat, Salomon. — Hm... hm... Ehem... — pomrukiwał pan Lorry i nie mogąc napatrzyć się urodziwej pannie młodej obchodził ją ze wszystkich stron, by dokładnie obejrzeć skromną, ale uroczą suknię ślubną. — Hm... hm... Ehem... To dlatego, moja słodka Lucie, przewiozłem cię w ramionach przez La Manche. Byłaś wtedy prawie niemowlęciem. Mój Boże! Lekko traktowałem tę historię. Nie zdawałem sobie sprawy, jak wielki dług zaciąga u mnie mój przyjaciel Karol Darnay. — Nic pan wtedy nie wiedział o panu Karolu — obruszyła się realistka panna Pross — więc jak mógł pan zdawać sobie z tego sprawę? Brednie!
107
— Bardzo być może — zgodził się łagodny bankowiec. — Ale niech pani nie płacze. — To pan płacze, nie ja. — Ja, panno Pross? — pan Lorry dobrze już poznał groźną niewiastę i od czasu do czasu pozwalał sobie z nią żartować. — Pewnie, że pan! Przed chwilą sama to widziałam i wcale się nie dziwię. Taki prezent jak srebra od pana może wycisnąć Izy z każdych oczu. Wczoraj wieczorem, kiedy przyniesiono szkatułę, beczałam nad każdą łyżką, nad każdym widelcem. W końcu nic już nie widziałam! — Wielka to dla mnie satysfakcja — uśmiechnął się starszy pan — chociaż prawdę rzekłszy nie przeszło mi przez myśl, że drobny dowód mojej pamięci może stać się dla kogoś niewidoczny. Oj, Boże, dobry Boże! Przy takich sposobnościach człowiek lubi rozmyślać o wszystkim, co bezpowrotnie utracił. Pomyśleć tylko, że w ciągu minionych pięćdziesięciu lat jakaś pani Lorry mogła pojawić się każdego dnia. — Nic podobnego! — zaprotestowała kobieta. — Czy pani zdaniem nie mogła pojawić się pani Lorry? — zdziwił się dżentelmen noszący to nazwisko. — No chyba, że nie! Już w kołysce był z pana stary kawaler. — Hm... hm... Ehem — z rozpromienioną miną poprawił lnianą peruczkę. — Cóż, to wydaje się całkiem prawdopodobne. — Ba! — podjęła panna Pross. — Był pan skrojony na starego kawalera, zanim ułożono pana w kołysce! — W takim razie potraktowano mnie w sposób karygodny — uśmiechnął się znowu stary kawaler. — Sądzę, że winienem mieć głos przy obieraniu fasonu dla mojej osoby. Ale dość żartów! Najmilsza Lucie — delikatnie otoczył ramieniem kibić pięknej oblubienicy — słychać ruch w pokoju doktora, a panna Pross i ja, dwoje poważnych ludzi interesu, nie chcielibyśmy zmarnować ostatniej sposobności. Musimy powiedzieć ci coś, czego na pewno chętnie zechcesz wysłuchać. Swojego zacnego ojca zostawiasz, moja droga, w rękach nie mniej dbałych i kochających niż twoje własne. Nie zbraknie mu starania i opieki w ciągu najbliższych dwóch tygodni, które ty z mężem spędzisz na wsi w hrabstwie Warwick. W tym okresie nawet Tellsonowie pójdą do kąta... ehem... mówiąc oczywiście w przenośni. A kiedy po dwóch tygodniach doktor przyjedzie do was, aby wziąć udział w drugiej czternastodniowej wycieczce do Walii, będziesz musiała przyznać, iż przysłaliśmy ci go w idealnym doprawdy zdrowiu ciała i ducha. Szsza! Słyszę kroki zmierzające w stronę drzwi. Nim Karol upomni się o swoją własność, przyjmij, kochane dziecko, pocałunek sędziwego samotnika. Niechaj to będzie moje staroświeckie błogosławieństwo. Pan Lorry ujął w dłonie twarz dziewczyny i przez chwilę patrzył na nią z pewnej odległości, aby raz jeszcze ujrzeć niezapomniany wyraz inteligentnego czoła. Potem z niekłamaną, delikatną czułością przytulił złociste loki do gładko przyczesanej peruczki. Jeżeli to miało być staroświeckie błogosławieństwo, było tak stare jak sam praojciec Adam. Otworzyły się drzwi sypialni i pan Manette wyszedł w towarzystwie Karola Darnaya. Od czasu, gdy z przyszłym zięciem udał się na osobność, pobladł śmiertelnie i obecnie na twarzy jego nie został ni ślad rumieńca. Poza tym jednak doktor zachowywał się spokojnie i normalnie jak uprzednio, a tylko bystre oko starego przyjaciela dostrzegło mglistą skłonność do wyrazu otępienia i przestrachu, jaki mroził niekiedy twarz byłego więźnia niby podmuch lodowatego wiatru. Pan Manette podał ramię córce i sprowadził ją do wspaniałej karocy wynajętej przez pana Lorry dla należytego uczczenia wielkiego dnia. Reszta orszaku usadowiła się w drugiej karecie i niebawem Karol Darnay i Lucie Manette zostali szczęśliwie zaślubieni w pobliskim cichym kościółku, gdzie nie przeszkadzały obrzędowi ciekawe spojrzenia obcych. Gdy ceremonia dobiegła końca, w oczach nielicznych jej uczestników zalśniły łzy pośród uśmiechów, a na palcu panny młodej błysnął wspaniały diament wyciągnięty ukradkiem z
108
przepaścistej kieszeni starego bankowca. Następnie wszyscy wrócili do domu i po bardzo udanym śniadaniu złote loki Lucie, które niegdyś zmieszały się na paryskim poddaszu z białymi włosami biednego szewca, zmieszały się z nimi ponownie przy pożegnaniu u progu szczęśliwego domu. Rozstanie było trudne, chociaż nie miało trwać długo. Ojciec dodawał córce odwagi i niebawem wyzwalając się z jej kurczowo zaciśniętych ramion powiedział: — Bierz ją, drogi Karolu. Jest twoja. Drżąca biała ręka przesłała z okna karety gest pożegnania i nowożeńcy odjechali. Ciche ustronie nie leżało na drodze próżniaków i gapiów, a że skromne i proste przygotowania weselne nie zwróciły niczyjej uwagi, doktor, pan Lorry i panna Pross zostali sami na ulicy. Wracając w przyjemny chłód cienistej sieni stary bankowiec zauważył w przyjacielu niepokojące zmiany — jak gdyby sterczące nad nim pozłacane ramię zadało mu niespodziewanie miażdżący cios. Oczywiście doktor musiał ostatnio wiele w sobie tłumie i należało się spodziewać reakcji w momencie, gdy hamulce przestały być niezbędne. Ale znany z dawna tępy wyraz naprawdę przestraszył pana Lorry, a bezwiedne chwytanie się za głowę i chwiejny krok, jakim były więzień odszedł na piętrze do swego pokoju, przypominały staremu dżentelmenowi paryską winiarnię i Ernesta Defarge, i nocną podróż pod gwiazdami. — Moim zdaniem — szepnął do panny Pross po krótkim, ale bolesnym namyśle — nie trzeba z nim teraz rozmawiać ani przeszkadzać mu w żaden sposób. Muszę zajrzeć do Tellsonów, pojadę więc tam i rychło wrócę. Potem weźmiemy go na przejażdżkę za miasto. Zjemy obiad w wiejskiej gospodzie i wszystko będzie dobrze. Panu Lorry znacznie łatwiej było zajrzeć do Tellsonów, niż stamtąd wyjrzeć. Zatrzymano go w banku na dwie godziny. Kiedy wrócił, o nic nie pytał służącej i sam począł wchodzić na schody. Nagle stanął jak wryty posłyszawszy głuchy, miarowy stukot młotka. — Wielki Boże! — wykrzyknął zdumiony. — Co to znaczy? Panna Pross stanęła bezszelestnie obok niego. Twarz miała zmartwiałą z przerażenia. — Nieszczęście! Nieszczęście! — biadała załamując ręce. — Wszystko przepadło! Co teraz powiemy mojej ptaszynie? On mnie nie poznał. Szyje buty. Pan Lorry rzucił kilka uspokajających słów i ostrożnie wszedł do sypialni przyjaciela. Warsztat stał pod oknem, w dobrze oświetlonym miejscu. Szewc siedział tak jak dawniej przy robocie. Był bardzo zajęty i czoło miał nisko pochylone. — Doktorze Manette! Drogi przyjacielu! Aleksandrze! Lekarz z Beauvais uniósł na moment wzrok, jak gdyby trochę zdziwiony a trochę rozdrażniony, że ktoś się doń odezwał. Potem bez słowa pochylił znowu głowę nad trzewikiem. Nie miał na sobie surduta ani kamizelki, a koszulę rozpiął pod szyją, jak dawniej zwykł czynić przy robocie. Na twarz powrócił również dawny wyraz przygnębienia, obawy, tępoty. Szewc pracował pilnie, z pośpiechem i w granicach swoich skąpych możliwości zdradzał niezadowolenie, iż ktoś mu przeszkadza. Stary bankowiec spojrzał na ręce przyjaciela i zobaczył w nich trzewik o fasonie i rozmiarze nie innym niż na paryskim poddaszu. Podniósł więc drugi trzewik leżący obok ławy i zapytał o jego przeznaczenie. — To pantofelek spacerowy dla młodej damy — odburknął szewc nie spoglądając ku górze. — Od dawna powinien być gotowy. Dzisiaj go skończę — Ależ doktorze Manette! Drogi przyjacielu! Spójrz na mnie! Biedak posłuchał na dawną mechaniczną i uległą modłę, ale nie przerwał pracy. — Poznajesz mnie chyba, drogi przyjacielu? Pomyśl. Opamiętaj się! Przecież to nie jest twoje właściwe zajęcie. Zastanów się, Aleksandrze.
109
Wszelako nic nie mogło zmusić doktora Manette do odpowiedzi. Od czasu do czasu na żądanie spoglądał na pana Lorry, ale milczał uparcie. Pracował, pracował, pracował bez wytchnienia, a słowa padały nań jak w powietrze lub na mur nie odbijający echa. Jedyny promyk nadziei stanowiło to, że chwilami doktor nie pytany zerkał trwożnie spod oka. We wzroku miał wówczas nikły blask zdziwienia, jak gdyby zmagał się z jakimiś dręczącymi go wątpliwościami. Bez wahania pan Lorry uznał za najważniejsze dwie sprawy. Po pierwsze: utrzymać sekret przed Lucie. Po drugie: utrzymać sekret przed pacjentami i znajomymi doktora Manette. Doszedłszy do takich wniosków rozpuścił przy pomocy panny Pross wiadomość, iż doktor czuje się źle i wymaga kilku dni kompletnego wypoczynku. Snując dalej nić chwalebnego kłamstwa panna Pross napisała do Lucie, że doktor wyjechał na kilka dni z Londynu, gdyż został nagle wezwany w sprawach zawodowych. W liście tym panna Pross wspomniała mimochodem o kilku linijkach skreślonych spiesznie ręką doktora przed wyjazdem i jakoby wysłanych pod adresem córki tą samą pocztą. Tego rodzaju środki należało przedsięwziąć w każdym przypadku, lecz pan Lorry uciekł się do nich będąc przekonany, że były więzień przyjdzie do siebie. Gdyby to istotnie nastąpiło wkrótce, stary bankowiec miał gotowy plan i zamierzał odbyć konsultację, jego zdaniem zbawienną dla przyjaciela. Na razie postanowił obserwować chorego bacznie i w sposób jak najmniej natrętny, toteż zwolniwszy się po raz pierwszy w Życiu ze swoich obowiązków w Domu Bankowym Tellsonów zajął posterunek przy oknie w pokoju lekarza z Beauvais. Niebawem zorientował się, iż nagabywanie byłego więźnia jest bardziej niż niewskazane, ho biedak denerwuje się tylko wówczas i zacina. Wobec tego pan Lorry zrezygnował już pierwszego dnia z prób nawiązywania rozmów i zadecydował, iż będzie tkwił nieustannie na miejscu jako niemy protest przeciwko urojeniom, których ofiarą pada jego przyjaciel. Siedział zatem cierpliwie na fotelu pod oknem, pisał lub czytał i na rozmaite pomysłowe sposoby starał się dawać do zrozumienia, że przyjemna sypialnia nie ma nic wspólnego z więzieniem. Doktor Manette jadł i pił wszystko, co mu podawano, i pierwszego dnia pracował wytrwale aż do zmierzchu. Pan Lorry nie mógł już od pół godziny czytać ani pisać, kiedy szewc odłożył narzędzia jako bezużyteczne do następnego rana. Wówczas stary bankowiec wstał i odezwał się naturalnym tonem: — No i cóż? Może wyjdziemy trochę na miasto? Jak niegdyś były więzień spojrzał na podłogę koło ławy — najprzód w lewo, potem w prawo. Następnie zmierzył intruza niespokojnym tępym wzrokiem. — Na miasto? — powtórzył tym co dawniej głuchym, bezdźwięcznym głosem. — Tak. Przejdziemy się dla zdrowia. Przecież nic nie stoi na przeszkodzie. Doktor nie wyjaśnił, czemu się nie zgadza, i nie wyrzekł ani słowa więcej. Pochylił się w półmroku nad warsztatem, łokcie oparł na kolanach, a czoło na dłoniach. Panu Lorry wydało się, że w jakiś mglisty sposób roztrząsa zawiłą kwestię, dlaczego nic nie stoi na przeszkodzie, by wyjść na miasto. Bystry człowiek interesu znalazł w tych medytacjach jaką taką nadzieję i postanowił, iż w dalszym ciągu zastosuje zbliżoną taktykę. Panna Pross i pan Lorry podzielili noc na dwie wachty i z sąsiedniego pokoju nieustannie obserwowali chorego. Przez długi czas miarowo spacerował tam i z powrotem, lecz gdy położył się wreszcie, usnął spokojnie. Z rana wstał wcześnie i natychmiast usiadł przy warsztacie, by wziąć się do roboty. Drugiego dnia pan Lorry powitał przyjaciela zwracając się doń po nazwisku i zaczął gawędzić na tematy interesujące ich ostatnimi czasy. Chory nie odpowiadał, lecz widać było, że słucha i jak gdyby zastanawia się nad tym, co usłyszał. Pan Lorry nabrał nieco otuchy, poprosił więc pannę Pross, by przyszła z robótką do pokoju i kilkakrotnie w obecności doktora nawiązywał z nią rozmowę o Lucie i jej ojcu mówiąc w taki sposób, jak gdyby wszystko było w
110
najlepszym porządku. Rozmowy takie odbywały się w sposób zupełnie naturalny i niezbyt często, nie trwały zaś długo, aby nie męczyć chorego. Bystry człowiek interesu pilnie obserwował i zacne starokawalerskie serce tłukło się w nim z radości, gdyż widział, że przyjaciel coraz częściej rozgląda się po swojej sypialni i próbuje zgłębić otaczające go sprzeczności. Kiedy wieczór znów zapadł, pan Lorry zwrócił się do przyjaciela ponownie, jak dnia poprzedniego: — Kochany doktorze! Czy nie wyjdziemy trochę na miasto? — Na miasto? — powtórzył szewc poprzednim tonem. — Tak. Przejdziemy się dla zdrowia. Przecież nic nie stoi na przeszkodzie. Odpowiedzi nie udało się uzyskać, wobec czego pan Lorry opuścił pokój i wrócił dopiero za godzinę. W tym czasie doktor przesiadł się na fotel pod oknem i ze zdziwieniem patrzył na stary platan. Kiedy jednak pan Lorry przyszedł, były więzień niezwłocznie powędrował chyłkiem do warsztatu. Czas wlókł się bardzo wolno. Stary bankowiec tracił chwilami nadzieję i każdego następnego dnia robiło mu się ciężej na sercu. Trzeci dzień nadszedł i minął. Potem czwarty, piąty, szósty, siódmy, ósmy i dziewiąty. Z coraz słabszą nadzieją i z coraz cięższym sercem zacny pan Lorry przeżywał ów bolesny okres. Utrzymano tajemnicę. Lucie była nieświadoma i szczęśliwa. Nie ulegało jednak wątpliwości, iż szewc, który wyszedł nieco z wprawy i zrazu pracował nieudolnie, nabierał przerażającej rutyny. Dziewiątego dnia o zmroku jego zniszczone już od skóry i narzędzi ręce poruszały się tak zwinnie jak nigdy dotychczas, a zapał do roboty był nieporównany. ROZDZIAŁ XIX KONSULTACJA Dnia dziesiątego stary bankowiec strudzony trwożnym czuwaniem i niepewnością usnął na posterunku przed brzaskiem. Ocknął się zdziwiony, że jasne słoneczne światło zalewa pokój, w którym panowała noc, gdy zapadał w ciężką drzemkę. Nerwowo przetarł oczy i dźwignął się z sofy, po chwili jednak zaczął podejrzewać, że śpi i marzy w dalszym ciągu. Kiedy bowiem zajrzał przez uchylone drzwi do sypialni doktora, zobaczył warsztat i skrzynkę z narzędziami w kącie, a samego doktora siedzącego koło okna i zajętego czytaniem. Ubrany był w swój zwykły poranny strój, a twarz, którą pan Lorry widział dokładnie, miał bladą wprawdzie, lecz skupioną i myślącą. Człowiek interesu upewnił się wkrótce, że nie śpi, lecz w tejże chwili zadał sobie kłopotliwe pytanie, czy cala historia z warsztatem i szyciem butów nie stanowiła koszmarnej ułudy? Na własne. oczy oglądał przecież przyjaciela, który był ubrany jak zwykle, wyglądał jak zwykle i jak zwykle czytał z rana siedząc w fotelu pod oknem. I nic w polu widzenia nie wskazywało na sposób, w jaki odbyła się niespodziewana przemiana! Atoli niepewność ustąpiła rychło wraz z zaskoczeniem i zdziwieniem. Odpowiedź była jasna. Gdyby oglądany obraz nie wynikał z realnych przesłanek, on — Jarvis Lorry — nie stałby na tym miejscu. Jakim cudem mógłby ocknąć się kompletnie ubrany na sofie w gabinecie przyjęć doktora Manette i wczesnym rankiem roztrząsać takie zagadnienia przed uchylonymi drzwiami sypialni przyjaciela? Nim upłynęło kilka minut, panna Pross znalazła się u boku starego bankowca. Jej szept musiałby oczywiście rozproszyć ostatnie ślady wątpliwości, gdyby żywił je jeszcze pan Lorry. Ale pan Lorry otrzeźwiał już i dobrze zdawał sobie sprawę z sytuacji. Doradził zaraz, by oddalić się chwilowo i doczekać zwykłej godziny śniadania, następnie zaś spotkać doktora tak, jak gdyby nic nie zaszło osobliwego. Jeżeli lekarz z Beauvais będzie zachowywał się normalnie, pan Lorry spróbuje odbyć projektowaną od kilku dni konsultację i zasięgnie porady, której oczekiwał tak niespokojnie.
111
Panna Pross udzieliła planowi całkowitej aprobaty i wszystko przygotowano nader troskliwie. Czasu nie brakowało, a więc stary bankowiec zrobił toaletę równie starannie jak zazwyczaj. Wystąpił w wyszczotkowanej peruce oraz obuwiu oczyszczonym drobiazgowo. Doktor, poproszony do stołu w codzienny sposób, szybko i chętnie zeszedł na śniadanie. Zachowywał się normalnie, lecz zrazu sądził, że zaślubmy córki miały miejsce dnia wczorajszego. Pan Lorry nie mógł sprostować tej omyłki nie uciekając się do dróg delikatnych i okólnych, które uważał za jedyny bezpieczny sposób podejścia. Rozmyślnie, lecz niby to przypadkowo rzucane wzmianki o dniu tygodnia i dniu miesiąca wprowadziły pana Manette w zakłopotanie, a twarz jego przybrała wyraz niespokojnej zadumy. Poza tym wszakże doktor był tak opanowany i zrównoważony, że stary bankowiec postanowił zasięgnąć niezbędnej porady, i to zasięgnąć jej u niego. Kiedy więc śniadanie dobiegło końca i ze stołu sprzątnięto, a dwaj starzy przyjaciele zostali sami, pan Lorry zwrócił się do lekarza z Beauvais: — Drogi Aleksandrze, pragnę zwrócić się do ciebie o poradę w bardzo dziwnym przypadku interesującym mnie żywo i osobiście. Oczywiście mnie ów przypadek wydaje się bardzo dziwny. Dla twojej praktyki i wiedzy może być zupełnie zwyczajny. Pan Manette zerknął na swoje ręce poczerniałe od niedawnej pracy, co często robił już podczas śniadania. Minę miał zatroskaną, lecz słuchał nader uważnie. — Kochany doktorze — podjął człowiek interesu dotykając serdecznie ramienia przyjaciela. — W grę wchodzi osoba szczególnie bliska mi i droga. Mój najlepszy przyjaciel. Zastanów się głęboko i, błagani, udziel zbawiennej rady przez wzgląd na niego i na jego córkę. Rozumiesz, Aleksandrze? Przez wzgląd na jego córkę! — Jeżeli cię dobrze rozumiem — rzekł głucho doktor Manette — chodzi o... o zaburzenia umysłowe? — Tak. — Mów jasno. Nie szczędź najdrobniejszych szczegółów. Pan Lorry zorientował się, iż osiągnięto wzajemne zrozumienie, podjął więc śmielszym tonem: — Mój drogi, w danym przypadku chodzi o dawny i bardzo ostry uraz działający zgubnie na uczucia, pamięć i... i... jak się słusznie wyraziłeś, powodujący zaburzenia umysłowe. Mój przyjaciel pozostawał niegdyś pod wpływem tego szoku przez okres niewiadomy; sam stracił rachubę czasu, a inne środki sprecyzowania granic tego okresu nie istnieją. Chory wyzwolił się z urazu, lecz niepodobna również ustalić, jakimi drogami przebiegał ów proces, o czym razu pewnego mój przyjaciel mówił publicznie w mojej obecności i w słowach szczególnie wstrząsających. Zdrowie odzyskał zupełnie. Stał się człowiekiem zdolnym do wysiłku fizycznego i ciężkiej pracy umysłowej, dzięki której uzupełnia nieustannie zasoby swojej wiedzy i tak już bardzo rozległe. Niestety jednak ostatnio... — pan Lorry zająknął się i westchnął głęboko — zdarzył się nawrót choroby... bardzo lekki nawrót. — Jak długo trwał? — zapytał lekarz niemal szeptem. — Dziewięć dni i nocy. — A jak się objawiał? Sądzę... — były więzień zerknął ukradkiem na swoje dłonie. — Sądzę, że twój przyjaciel zaczął znów robić coś, co robił w okresie, gdy był pod działaniem urazu? — Istotnie. — Czy widziałeś go niegdyś dawniej zajętego tą robotą? — pytał doktor spokojnie i wyraźnie, lecz nadal prawic szeptem. — Raz jeden. — Czy podczas ostatniego nawrotu chory zachowywał się podobnie albo... albo zupełnie tak samo jak niegdyś? — Moim zdaniem zupełnie tak samo. — Wspomniałeś o jego córce. Czy... czy ona wie o nawrocie choroby?
112
— Nie! I zapewne nigdy się nie dowie. Sekret był dobrze zachowany. Wiem o tym tylko ja i jeszcze jedna osoba, godna bezgranicznego zaufania. — To prawdziwy dowód rozsądku i serca. Dobrze... bardzo dobrze... — Doktor uścisnął mocno dłoń przyjaciela. Pan Lorry równie gorąco odwzajemnił uścisk. Przez chwilę obydwaj milczeli. — Posłuchaj, kochany doktorze — podjął wreszcie stary bankowiec najcieplejszym tonem, na jaki stać go było. — Ja jestem zwyczajnym człowiekiem interesu. Nie potrafię sprostać subtelnym i zawiłym kwestiom. Brak mi wiedzy. Brak odpowiednio wyćwiczonej inteligencji. Potrzebuję rady, a nie ma przecież pod słońcem przewodnika, któremu w takiej sprawie mógłbym zaufać snadniej niż tobie. Drogi Aleksandrze! Powiedz, jakim powodom przypisać ów nawrót? Czy grozi recydywa? Czy i jaką metodą można jej zapobiec? Jaką stosować kurację? Co robić? W jaki sposób ratować chorego? Chyba nikt nigdy nie pragnął służyć przyjacielowi goręcej, niż ja tego pragnę. Z całego serca chcę mu pospieszyć z pomocą, lecz nie potrafię się do tego zabrać. Nie wiem, jak postępować w tak zawiłym przypadku. Jeżeli twoja wiedza, inteligencja, doświadczenie skierują mnie na szlak właściwy, zdołam uczynić wiele. Bez tego przewodnictwa będę do niczego. Proszę, omów ze mną całą sprawę, rozjaśnij mi ją trochę, naucz, jak stać się bardziej użytecznym! Po tej gorącej przemowie doktor Manette przez czas pewien siedział zadumany, a pan Lorry bynajmniej go nie przynaglał. — Według mojego mniemania — odezwał się lekarz z widocznym wysiłkiem — nawrót, który mi opisałeś, drogi przyjacielu, nie mógł być dla chorego zupełnym zaskoczeniem. — Czy mój przyjaciel obawiał się czegoś podobnego? — zaryzykował stary bankowiec. — Tak, i to bardzo — odparł doktor wstrząsając się bezwiednym dreszczem. — Nie wyobrażasz sobie, jak taki stan przygnębia chorego i jak niezmiernie trudno wydusić mu z siebie chociażby jedno słowo na ów temat. To graniczy z niepodobieństwem. — Czy doznałby ulgi — ciągnął coraz śmielej pan Lorry — gdyby z dręczących go obaw mógł zwierzyć się komukolwiek? — Tak sądzę, ale mówiłem ci przed chwilą, że to graniczy z niepodobieństwem, a w danym razie może być całkiem niemożliwe. Po momencie kłopotliwego milczenia człowiek interesu położył znowu rękę na ramieniu przyjaciela. — Powiedz mi teraz, drogi Aleksandrze — rzekł cicho — czemu przypisać należy niedawny atak? — Zapewne — odparł lekarz z Beauvais — myśli i wspomnienia, które stanowiły początkową przyczynę choroby, z niezwykłą siłą odżyły w wyobraźni chorego. Może powodem tego było jakieś szczególnie wyraziste skojarzenie. Może chory żył od niejakiego czasu w ustawicznej trwodze, iż takie właśnie skojarzenie grozi mu w pewnych okolicznościach... Może daremnie usiłował przygotować się do tego zdarzenia, a wewnętrzna walka osłabiła w nim odporność. — Czy... czy chory — szepnął pan Lorry po chwili wahania, któremu trudno się było dziwić — ... czy mój przyjaciel mógł zachować w pamięci to, co działo się podczas nawrotu? Doktor Manette rozejrzał się błędnie po pokoju, pokręcił głową i odrzekł głuchym tonem: — Nie. Nic nie zapamiętał. — A teraz powiedz mi coś na temat przyszłości. — Jeżeli chodzi o przyszłość — odparł lekarz odzyskując nagle pewność siebie — to jestem niewątpliwie jak najlepszej myśli. Dlaczego? Ponieważ, za zmiłowaniem boskim, chory przyszedł do siebie w stosunkowo krótkim czasie. Załamał się chwilowo pod wpływem jakichś bardzo zagmatwanych przyczyn. Od dawna przewidywał to mgliście, bal się, na próżno starał się walczyć. Ostatnio chmura nadciągnęła i odeszła, mam więc nadzieję, iż najgorsze minęło.
113
— No, no! To już wielka pociecha — ożywił się pan Lorry. — Dziękuję ci z serca. — Dziękuję ci z serca — powtórzył lekarz na kształt echa. — Mam jeszcze dwie sprawy — podjął człowiek interesu — i co do nich chciałbym zasięgnąć twojej opinii. Czy mogę mówić dalej? — Naturalnie. Wyświadczasz temu człowiekowi nieoceniona, przysługę — odrzekł doktor Manette i mocno uścisnął rękę pana Lorry. — Po pierwsze zatem, mój przyjaciel jest naukowcem o niewyczerpanych zasobach energii. Z zapałem studiuje swoją dziedzinę wiedzy, przeprowadza doświadczenia i w ogóle jest nad wyraz czynny. Czy nie pracuje zbyt wiele? — Nie zdaje mi się. Zapewne jego umysł odczuwa potrzebę nieustannego zatrudnienia. Może to być po części cechą przyrodzoną, po części łączyć się z przebytym niedomaganiem. Im mniej spraw zdrowych zaprzątałoby ów umysł, tym bardziej groziłby mu zwrot w niezdrowym kierunku. Chory mógł obserwować samego siebie i wyciągnąć takie właśnie wnioski. — Jesteś pewien, że nie nadużywa swoich sił? — nie dawał za wygraną człowiek interesu. — Tak. Jestem tego prawie pewien. — Kochany Aleksandrze, gdyby się jednak przepracowywał... — Mój drogi przyjacielu — przerwał doktor Manette — to mu raczej nie grozi. Potężnemu napięciu w jednym tylko kierunku musi zapobiegać jakaś przeciwwaga. Rozumiesz? — Wybacz, proszę, natręctwo drobiazgowego człowieka interesu. Załóżmy jednak, że mój przyjaciel mógłby się przepracowywać. Czy w takim razie groziłaby recydywa? — Nie sądzę. Tak. Nie sądzę! — powtórzył lekarz z Beauvais tonem głębokiego przekonania. — Recydywę mógłby sprowadzić tylko jeden rodzaj wspomnień czy skojarzeń. Tak! Jestem głęboko przekonany, iż niebezpieczeństwem grozi wyłącznie potrącenie jednej struny. A obecnie, po tym, co zaszło, i po wyzdrowieniu twojego przyjaciela, nie wyobrażam sobie niczego, co zdołałoby raz jeszcze potrącić ową strunę. Sądzę, ba! jestem prawie pewien, że możliwości wywołania recydywy zostały wyczerpane bez reszty. Doktor mówił ostrożnie niby ktoś, kto zdaje sobie sprawę, że niekiedy drobiazg na pozór błahy potrafi wykoleić mechanizm tak subtelny jak umysł człowieka. Zarazem jednak mówił z przekonaniem nabytym niewątpliwie dzięki cierpieniom i dokładnemu obserwowaniu samego siebie. Pan Lorry nie zamierzał podkopywać tej ufnej wiary w przyszłość. Udawał nawet, że wywody przyjaciela uspokajają go i krzepią bardziej, niż było to w istocie, i z kolei przystąpił do drugiej i ostatniej kwestii. Wiedział, że to punkt najtrudniejszy, lecz musiał go poruszyć, bo pamiętał dokładnie swoją dawną niedzielną rozmowę z panną Pross, a także wszystko, co oglądał w ciągu minionych dziewięciu dni. Odetchnął więc i śmiało stawił czoła ciężkiej próbie. — Kochany Aleksandrze — rozpoczął.— Pod wpływem chwilowego nawrotu choroby, który na szczęście minął rychło, mój przyjaciel jął się na dziewięć dni pewnego zajęcia... no... powiedzmy, kowalstwa. Tak! Niech to będzie kowalstwo! Dla wyświetlenia sprawy i całkowitego jej zobrazowania dodajmy, iż mój przyjaciel w najgorszym okresie zwykł pracować przy malej przenośnej kuźni. Otóż przy tej właśnie kuźni znaleziono go niespodziewanie w czasie ostatniego nawrotu choroby. Czy to wskazane, by mój przyjaciel stale trzymał w pobliżu swoją starą kuźnią i narzędzia kowalskie? Doktor Manette zakrył oczy dłonią i nerwowo począł stukać obcasem w podłogę. — Mój przyjaciel — ciągnął człowiek interesu spoglądając przenikliwie na pana Manette — zawsze miał te rzeczy pod ręką. Czy nie lepiej, by teraz rozstał się z nimi na zawsze? Lekarz z Beauvais nie odsłaniał oczu i nadal stukał obcasem. — Jak widzę, Aleksandrze — ciągnął pan Lorry — niełatwo ci udzielić mi rady. Rozumiem! To kapitalne zagadnienie, lecz mimo wszystko sądzę... — zająknął się i smutno pokiwał głową.
114
— Zechciej mnie pojąć — rzekł lekarz z Beauvais po długiej i bardzo krępującej pauzie. — Niezmiernie trudno wyjaśnić w prostych słowach, jakimi drogami wędrują sekretne myśli owego biedaka. Niegdyś marzył o tym zajęciu, tęsknił do niego i gdy je wreszcie znalazł, doznał niewysłowionej ulgi. Pracę mózgu nastąpił pracą palców, później zaś, kiedy nabrał wprawy, począł sobie zaprzątać głowę doskonaleniem ręki miast dumaniami o własnej niedoli i męce. Cóż dziwnego, że i po wielu latach nie może ścierpieć myśli o bezpowrotnej utracie tamtej swojej pracy. Nawet dzisiaj, gdy wierzy w siebie jak nigdy dotychczas, gdy potrafi rozmawiać o swych dolegliwościach, obawa, że mógłby kiedyś potrzebować dawnego zajęcia i nie znaleźć warsztatu w stosownej chwili, przejmuje go strachem, który można porównać jedynie z grozą, co dławi serce zagubionego dziecka. — Były więzień spojrzał na przyjaciela, a jego twarz mogła stanowić ilustrację słów zawartych w ostatnim zdaniu. — Wyjaśnij mi jednak, kochany doktorze... Hm... Nie zapominaj, że o radę prosi cię zrozpaczony człowiek interesu, oschły jegomość, co przez całe życie miał do czynienia z rzeczami tak prozaicznymi jak gwinee, szylingi i pliki banknotów. Wyjaśnij mi, proszę, czy bliskość warsztatu i narzędzi nie ożywia wspomnień i niepożądanych myśli? Czy gdyby te przedmioty zniknęły, nie zniknęłyby również dawne obawy i troski? Mówiąc pokrótce proszę cię o jedną jasną odpowiedź: czy przechowywanie kuźni nie jest odstępstwem na rzecz złych przeczuć i trwogi przed możliwością recydywy? Znowu zapadła przykra cisza. — Widzisz, mój drogi — odezwał się wreszcie doktor. — Kuźnia to... to taka stara, wierna towarzyszka... — Mimo wszystko ja nie trzymałbym jej w domu — natarł pan Lorry, który zyskiwał pewność siebie w miarę, jak doktor ją tracił. — Pragnę doradzić przyjacielowi, by pozbył się kuźni. Potrzeba mi jedynie twojej aprobaty. Jestem zupełnie pewien, że z takiego sąsiedztwa nie wyniknie nic dobrego. Posłuchaj, kochany Aleksandrze! Bądź taki mądry i zacny jak zawsze. Udziel swojej aprobaty. Udziel jej przez wzgląd na córkę mojego przyjaciela... Przez wzgląd na jego córkę! Rozumiesz? Widać było, że lekarz z Beauvais toczy ze sobą niecodzienną walkę. Aż litość brała, gdy przemówił wreszcie: — A więc zgadzam się... dla niej... i udzielam aprobaty. Ale na twoim miejscu nie usuwałbym tych rzeczy, dopóki twój przyjaciel będzie w domu. Niech to się stanie podczas jego nieobecności. Niech dopiero po powrocie odczuje brak swej starej, wiernej towarzyszki. Pan Lorry z ochotą przystał na wysunięte warunki i konsultacja dobiegła końca. Resztę dnia przyjaciele spędzili na wsi, gdzie doktor szybko odzyskał pogodę i dobry humor. Przez następne trzy dni czul się zupełnie dobrze, a dokładnie w dwa tygodnie po odjeździe nowożeńców wybrał się na ich spotkanie. Oczywiście wyjaśniono mu przedtem, w jaki sposób zostało usprawiedliwione jego milczenie, aby Lucie dowiedziała się z ust ojca tego samego, co z listu panny Pross, i nie nabrała podejrzeń. Wieczorem w dzień wyjazdu lekarza z Beauvais pan Lorry wybrał się do jego sypialni uzbrojony w siekierę, piłę, młot i dłuto. Towarzystwa dotrzymywała mu panna Pross ze światłem. Tam, przy zamkniętych drzwiach i ze zbrodniczą miną człowiek interesu porąbał warsztat szewski, a panna Pross trzymając świecę wyglądała tak, jak gdyby asystowała przy morderstwie. Poćwiartowane zwłoki ofiary spalono niezwłocznie pod kuchnią, a narzędzia, skórę i rozpoczęte trzewiki pogrzebano cichaczem w ogródku. Sekretne dzieło zniszczenia przemawiało tak silnie do umysłów na wskroś uczciwych, że pan Lorry i panna Pross dokonywali zbożnego czynu i zacierali jego ślady z takim uczuciem, jak gdyby naprawdę uczestniczyli w odrażającym występku.
115
ROZDZIAŁ XX WSTAWIENNICTWO LUCIE Kiedy młoda para wróciła pod swój dach, pierwszym znajomym, który pospieszył z życzeniami, był Sydney Carton. Prawdę mówiąc zjawił się w niewiele godzin po przyjeździe nowożeńców. Nie poprawiły się przez ubiegły miesiąc jego maniery ani wygląd, ani ubiór, wszelako twarz miała szczególny wyraz przywiązania i uległości — nowy i nieoczekiwany dla męża Lucie. Młody prawnik skorzystał z pierwszej sposobności, aby odciągnąć na bok Karola Darnaya i zacząć z nim rozmowę we wnęce okiennej, gdzie nikt ich nie mógł podsłuchać. — Panie Darnay — rzekł. — Pragnę, abyśmy zostali przyjaciółmi. — Sądzę, że jesteśmy nimi — odparł Karol. — Posłużył się pan odpowiednio uprzejmym zwrotem retorycznym. Ale mnie nie chodzi o takie zwroty. Chociaż z drugiej strony kiedy mówię, że pragnę, abyśmy zostali przyjaciółmi, nie to właściwie mam na myśli. Karol Darnay zdziwił się trochę, lecz mógł tylko zapytać wesoło i życzliwie, co w takim razie pan Carton ma na myśli. — Na Boga — uśmiechnął się ten ostatni — łatwiej zrozumieć to samemu, niż wytłumaczyć panu. Ale spróbuję! Czy pamięta pan pewną specjalną okazję, kiedy byłem pijany jeszcze bardziej niż... niż zwykle? — Przypominam sobie pewną specjalną okazję, kiedy zostałem zmuszony do przyznania, iż pan pił istotnie. — To również pamiętam — ciągnął Carton. — Przeklinam takie specjalne okazje, gdyż zawsze zachowuję wszystko w pamięci. Może będzie to zapisane na dobro mojego rachunku... kiedyś, kiedy moje dni dobiegną kresu. Proszę się nie obawiać, nic mam zamiaru ani ochoty wygłaszać kazania. — Wcale się nie obawiam. Pańska szczerość bynajmniej nie jest dla mnie niepokojąca. — Co tam! — młody prawnik niedbale machnął ręką, jak gdyby dawał odprawę poruszonej kwestii. — Przy tej specjalnej pijackiej okazji (jednej z bardzo licznych, jak niewątpliwie panu wiadomo) byłem nieznośny. Gadałem uporczywie na temat lubienia czy nielubienia pana. Życzyłbym sobie, aby pan o tym zapomniał. — Już dawno zapomniałem. — Znowu zwrot retoryczny! Ach, panie Darnay! Łaskawie i uprzejmie przypisuje pan sobie łatwość zapominania. Mnie przychodzi ono znacznie trudniej. Dobrze zachowałem w pamięci tę specjalną okazję, a pańska lekka odpowiedź wcale mi nie ułatwia sytuacji. — Skoro moją odpowiedź uważa pan za lekką, proszę o wybaczenie — odrzekł uprzejmie Karol. — Chciałem jedynie usunąć z drogi drobiazg, który ku mojemu wielkiemu zdziwieniu zdaje się pana przesadnie trapić. Ręczę słowem dżentelmena, że od dawna nie zaprzątałem sobie tym głowy. Dobry Boże! O czym tu pamiętać? Ów dzień obfitował w nieporównanie ważniejsze wydarzenia, a pośród nich znalazła się również wielka przysługa łaskawie wyświadczona mi przez pana. — Ach, ta moja przysługa! — obruszył się Carton. — Ponieważ mówi pan o niej takim tonem, muszę wyznać, że dla mnie był to raczej kruczek prawniczy. Owego dnia mało mnie interesowały pańskie przyszłe losy i to, co się z panem stać może. Rzekłem: „owego dnia". Proszę to mieć na względzie. Mówię o przeszłości. — Mówi pan tak beztrosko o moim długu wdzięczności — odparł Darnay. — Ja wszakże nie zżymam się na pańską lekką odpowiedź. — Mówię poważnie, panie Darnay. Proszę mi wierzyć. Ale do rzeczy. Odbiegłem od tematu. Jak powiedziałem, pragnę, abyśmy zostali przyjaciółmi. Otóż zna mnie pan i wie, że nie jestem zdolny do osiągnięcia wyższych, szlachetniejszych szczebli drabiny społeczeństwa.
116
Jeżeli ma pan wątpliwości, proszę zapytać Stryvera. On na pewno potwierdzi moje słowa.— Wolę kształtować swoje zdanie osobiście, bez pomocy pana Stryvera. — Niech i tak będzie. W każdym razie zna mnie pan jako obwiesia i niecnotę, który nie zrobił nigdy nic dobrego i nie zrobi, póki życia. — Nie wiem, czy „nie zrobi, póki życia"— uśmiechnął się Karol. — Ale ja wiem i musi pan uwierzyć mi na słowo. A zatem, jeśli pan potrafi ścierpieć, by taki hultaj o zaszarganej reputacji wałęsał się po pańskim domu w rozmaitych najosobliwszych porach, proszę o jedno: niechaj mi wolno będzie, jako w pewnym sensie gościowi uprzywilejowanemu, przychodzić tutaj, kiedy zechcę. Oczywiście prosiłbym o niezwracanie na mnie uwagi, jak na staroświecki mebel, który toleruje się ze względu na dawne usługi, chociaż jest bezużyteczny i... i gdyby nie odkryte przeze mnie nasze uderzające podobieństwo, dodałbym: szpeci mieszkanie. Jestem pewien, że nie nadużyłbym pańskiej uprzejmości, a z pozwolenia (jeżeli je dziś uzyskam) korzystałbym co najwyżej cztery razy do roku. Wystarczyłaby mi sama świadomość, że pozwolenie takie posiadam. — Panie Carton, proszę porzucić tryb warunkowy. — W ten sposób daje pan do zrozumienia, że nasze wzajemne stosunki mogą się ułożyć na płaszczyźnie zaproponowanej przeze mnie. Bardzo dziękuję, panie... panie Karolu, jeżeli wolno pozwolić sobie na taką poufałość. — Sądzę, że czas najwyższy, panie Sydneyu — odparł Darnay. Mocno uścisnęli sobie dłonie i młody prawnik opuścił wnękę okienną. Nim upłynęła minuta, był (na pozór przynajmniej) równie roztargniony i nonszalancki jak zwykle, a niebawem pożegnał się i odszedł. W ciągu wieczoru spędzonego w towarzystwie panny Pross, doktora i pana Lorry mąż Lucie wspomniał ogólnikowo o odbytej rozmowie i dał wyraz przekonaniu, iż uważa Sydneya Cartona za wzór niedbalstwa życiowego i rozwiązłości. Nie traktował go surowo ani nie stawiał bezwzględnych zarzutów, lecz mówił tak, jak mógłby mówić każdy, kto znał młodego prawnika tylko ze stwarzanych przezeń pozorów i z jego własnych słów o sobie. Oczywiście Karolowi nie postało w głowie, że ów temat pozostał w myślach jego młodej, pięknej żony. Kiedy jednak znalazł się z nią sam na sam w małżeńskich komnatach, spostrzegł tak dobrze znane zmarszczki na jasnym czole. — Jesteśmy dziś zamyśleni! — powiedział otaczając jej kibić ramieniem. — Tak, najdroższy Karolu — położyła mu dłonie na ramionach i w jego oczach zatopiła tkliwe, pytające spojrzenie. — Jesteśmy dziś zamyśleni, bo coś nam zaprząta głowę. — Co, Lucie? — Czy obiecasz, że nie będziesz nalegał, gdy odmówię odpowiedzi na pewne twoje pytanie? — Czy obiecam? Czego nie obiecałbym mojej najukochańszej! Istotnie, czego mógłby odmówić, gdy jedną ręką odgarniał złociste włosy z gładkiego czoła, drugą zaś wyczuwał serce, co biło dla niego. — Sądzę, Karolu, że biedny pan Carton zasługuje na szacunek i względy większe niż te, którym dałeś wyraz dziś wieczorem. — Doprawdy, skarbie? Dlaczego? — Właśnie na to pytanie zamierzałam odmówić odpowiedzi. Sądzę jednak... Nie! Wiem na pewno, że jest tak, jak powiedziałam. — Wystarczy mi, jeśli wiesz na pewno. Co życzysz sobie zatem, abym uczynił? — Poproszę, ukochany, abyś zawsze był dla niego życzliwy i serdeczny, a jego wady traktował bardzo wyrozumiale nawet wówczas, gdy pan Carton będzie nieobecny. Poproszę, abyś zechciał uwierzyć, że on ma serce, które objawia się nader rzadko i jest boleśnie zranione. Mój drogi! Widziałam raz, jak to serce krwawi. — Przykro mi w tej chwili, przykro i smutno — rzekł Darnay zatroskany i zbity z tropu — iż mimowolnie mogłem go skrzywdzić. W głowie mi nie postało, że może być taki.
117
— Jest taki, mój mężu! Obawiam się, że niepodobna mu pomóc i nic już nie odmieni jego charakteru ani sądzonych mu losów. Wiem jednak, że to człowiek zdolny do czynów dobrych, wzniosłych, nawet wielkodusznych. Wiara w człowieka zmarnowanego i zgubionego dodała Lucie tyle piękna, że mąż potrafiłby nie odrywać od niej wzroku przez długie godziny. — Ach, mój miły, kochany! — Lucie przygarnęła się mocniej do Karola, położyła mu znów dłonie na ramionach i spojrzeniem poszukała jego oczu. — Pamiętaj, jak silni jesteśmy w naszej miłości i szczęściu, a on jak słaby pośród trosk i męki! Ostatnia prośba nie minęła celu. — Najukochańsza — powiedział Karol zdławionym głosem — będę o tym pamiętał zawsze, do ostatniego tchnienia! Porwał żonę w ramiona i pochylony nad złocistymi lokami dotknął ustami różanych warg. Gdyby pewien samotny wędrowiec, co przemierzał w tej chwili mroczne ulice, usłyszał niewinne wyznania pani Darnay, gdyby zobaczył, że mąż (tak bardzo przez nią ukochany) scałowuje z dobrych błękitnych oczu litościwe krople, płakałby zapewne pod sklepieniem nocy i nie po raz pierwszy wyrzekłby słowa: — Niech ją Bóg błogosławi za to anielskie współczucie! ROZDZIAŁ XXI ECHA KROKÓW Jak się już rzekło, cichy zakątek Soho, gdzie rezydował doktor Manette, szczególnie sprzyjał echom. Pracowicie i nieustannie Lucie snuła złotą nić i w dniach spokojnego szczęścia spowijała nią męża, ojca, siebie samą i starą opiekunkę. Często siadywała w pustym domu przy ustronnym, rozdźwięczanym echami zaułku i nasłuchiwała odgłosu kroków przemijających lat. Zrazu — mimo doskonałego szczęścia młodej mężatki — bywały chwile, gdy robótka wypadała jej z ręki, a oczy zasnuwaly się mgłą. W odległych echach dźwięczało wówczas coś obcego, nieuchwytnego, niemal niedosłyszalnego, co nazbyt silnie poruszało jej serce. Nadzieja i obawa toczyły bój w piersi Lucie: nadzieja nie znanej jeszcze miłości, obawa, czy pozostanie na tej ziemi, by upajać się nowym szczęściem. Łowiła wtedy uchem echa kroków nad swym przedwczesnym grobem, a za falami urojonych dźwięków ciągnęły i łzy wyciskały fale myśli o mężu, co zostanie sam, bardzo nieszczęśliwy i gorzko opłakujący ciężką stratę. Okres ten minął. Mała Lucie spoczęła szczęśliwie u łona matki. Mozaikę przeróżnych ech urozmaiciło oczekiwanie na tupot drobnych stópek i słodki szczebiot. Niech się co chce dzieje! Niech dźwięczą donośnie inne, ważniejsze echa! Młoda matka pochylona nad kołyską słyszy o każdej porze te nadchodzące odgłosy. Ziściły się nadzieje. Cienisty dom rozsłonecznił się dziecięcym śmiechem, a niebiański przyjaciel dziatwy, któremu Lucie często zwierzała swe troski, wziął jej maleństwo w ramiona, jak niegdyś inne dziecię, i uczynił zeń dla matki zabawkę świętą i błogosławioną. Pracowicie i nieustannie Lucie snuła złotą nić i spowijając nią wszystkich bliskich tkała materię pogodnego życia, w którym jej dobroczynne wpływy były zawsze obecne i nigdy natrętne. Nasłuchiwała echa przemijających lat, lecz łowiła w nich same przyjazne i pomyślne tony. Kroki jej męża były mocne i spokojne, kroki ojca równomierne i pewne. A gwałtowna panna Pross drepcąca wciąż w domowym kieracie budziła takie echa, jak gdyby narowisty rumak stawał dęba i uderzał kopytami o ziemię pod platanem na podwórku. Do tej ogólnej melodii trafiały niekiedy żałobne nuty smutniejsze od innych, i te wszakże nie były zgrzytliwe i okrutne. Pewnego dnia złociste włosy — bardzo podobne do matczynych — otaczały niby aureola spoczywającą na poduszce wymizerowaną twarz chłopczyka, który mówił z nieziemskim uśmiechem: „Najdrożsi rodzice, bardzo mi smutno opuszczać was i śliczną siostrzyczkę, ale zostałem powołany i muszę odejść". Nawet wówczas, gdy duch
118
ulatywał z opiekuńczych ramion Lucie, łzy zwilżające jej łagodne lica nie były łzami wyłącznie rozpaczy. Łez takich powstrzymywać nie należy, gdyż pomagają spoglądać w oblicze Boga Ojca. O, Panie! Niech się dzieje święta wola Twoja! A zatem z odgłosami innych ech połączył się szelest anielskich skrzydeł, który nie należał jedynie do tej ziemi, lecz miał też w sobie tchnienie Niebios. Lucie Darnay słyszała ów szelest nie tylko w szeptach wiatru nad ukwieconą mogiłką, lecz również wówczas, gdy mała córeczka z komiczną powagą wypełniała swoje poranne obowiązki lub u stóp matki ubierała lalkę szczebiocąc w językach dwóch miast tak osobliwie wplątanych w jej życie. Sydney Carton rzadko budził echa odgłosem kroków. Nie więcej niż sześć razy do roku korzystał z uzyskanego przywileju i zjawiał się nie proszony, by spędzić wieczór w familijnym gronie, co niegdyś czynił znacznie częściej. Nigdy wszelako nie przychodził rozgrzany winem. Ale echa cichego zakątka w Soho szeptały o nim wiele, a pośród tych szeptów było coś, co od nieprzeliczonych wieków powtarzały i powtarzają zawsze prawdomówne echa. Zdarza się niekiedy, że mężczyzna kocha naprawdę i traci kobietę, następnie zaś bez zdrożnych zamiarów i myśli widuje ją jako żonę i matkę. W takich przypadkach dzieci owej kobiety odczuwają dla niego dziwną sympatię jak gdyby subtelnego współczucia. Żadne z ech nie wyjaśnia, czemu przypisać tę skłonność, lecz tak się dzieje zawsze i tak działo się w tym konkretnym wypadku. Sydney Carton był pierwszym obcym człowiekiem, do którego mała Lucie wyciągnęła pulchne ramionka, później zaś, gdy dziewczynka rosła, zachowywał w jej sercu poczesne miejsce. Niemal ostatnie słowa zmarłego chłopczyka brzmiały: „Biedny Carton! Proszę go ode mnie ucałować!" Pan Stryver torował sobie drogę w świecie prawniczym niby wielki okręt, co pruje wzburzone fale, a nieocenionego skromnego przyjaciela wlókł za sobą w bruździe wodnej jak czółno holowane za rufą. Wszelako czółno w tak zaszczytnej sytuacji ma raczej ciężki los i przeważnie znajduje się pod wodą, a zatem i życie Sydneya Cartona nie było godne zazdrości. Niestety jednak leniwe przyzwyczajenie miało w tym człowieku głos nieporównanie silniejszy niż poczucie dumy lub wstydu, młody adwokat żył więc nadal tak samo jak uprzednio. O zmianie swojej pozycji szakala przy wspaniałym lwie myślał nie więcej, niż prawdziwy szakal mógłby marzyć o awansie do stanowiska lwa. Stryver był bogaty. Poślubił korpulentną wdowę z pokaźną fortuną i trzema synami, w których trudno było dopatrzyć się czegoś błyskotliwego z wyjątkiem lśniących prostych włosów na bardzo tępych głowach. Pewnego dnia pan Stryver — nieznośnie protekcjonalny w każdym calu — trójkę owych młodych dżentelmenów pogonił przed sobą niby owce do ustronnego zaułka w Soho i w charakterze uczniów ofiarował małżonkowi Lucie. — Jak się pan miewa, Darnay? — rozpoczął przemówienie z właściwą mu przesadną delikatnością. — Oto trzy kromki chleba z masłem i z serem na pański familijny piknik! Uprzejme odrzucenie trzech kromek chleba z masłem i serem zbudziło święte oburzenie adwokata, który od tego czasu w naukach moralnych udzielanych pasierbom zalecał wystrzeganie się żebraczej pychy — takiej właśnie, jaką wykazał goły belfrzyna z Soho. Ponadto pan Stryver miał zwyczaj opowiadać przy winie swojej małżonce o szatańskich sztuczkach, które stosowała ongi pani Darnay, aby go „złapać", na co on odpowiadał z kolei nader subtelną grą i w rezultacie „nie pozwolił się złapać". Niektórzy dobrzy znajomi z sądu King's Bench asystujący przy winie i kłamstwach pana Stryvera usprawiedliwiali go szepcąc między sobą, iż tylekroć powtarzał te kłamstwa, że w rezultacie sam uznał je za prawdę. Tego rodzaju obrona jest właściwie oskarżeniem tak zwiększającym pierwotną winę, że łgarza można by z czystym sumieniem odprowadzić w jakieś ustronne miejsce i tam obwiesić z dala od ludzkich oczu. Lucie — raz zadumana, raz uśmiechnięta i wesoła — słuchała takich ech w ustroniu szczególnie sprzyjającym echom, dopóki jej córeczka nie dobiegła szóstego roku życia. Nie trzeba zapewniać, jak blisko jej serca dźwięczały echa kroków dziecka i kochanego ojca, i
119
jeszcze bardziej kochanego męża! Nie trzeba zapewniać, jak przepiękną muzyką brzmiało w jej uszach wszelkie najsłabsze echo zgodnego domu rodzinnego prowadzonego przez młodą panią rozumnie i z delikatnym wyczuciem dostatku. Nie trzeba zapewniać, ile czaru miały dźwięczące czarownym echem słowa ojca, który niejednokrotnie mówił, że (o ile to w ogóle możliwe) Lucie jako mężatka jest mu oddana jeszcze bardziej niż za panieńskich czasów. Ze zdaniem tym rywalizowały zapewnienia męża, że żadne obowiązki i troski nie ograniczają jej miłości dla niego i pomocy, jaką mu okazuje Lucie, co kończyło się zazwyczaj pytaniem: — Jakim cudem, kochanie, jesteś wszystkim dla całego domu, jak gdyby rodzina składała się z jednej tylko osoby? Jakim cudem nie widać nigdy, że spieszysz się lub masz zbyt wiele do roboty? Atoli przez cały ów okres dudniły również w cichym zakątku zupełnie inne echa — dalekie, lecz głuche, złowróżbne i groźne. Na krótki czas przed szóstymi urodzinami małej Lucie echa te wzmogły się i przybrały na sile, gdyż Francji począł zagrażać srogi orkan, a morze burzyło się i falowało. Pewnego wieczoru w połowie lipca roku tysiąc siedemset osiemdziesiątego dziewiątego pan Lorry późno przyszedł od Tellsonów i zasiadł w ciemnej wnęce okiennej obok Lucie i jej męża. Noc była skwarna, brzemienna burzą, więc wszyscy przypomnieli sobie inną sobotnią noc, gdy z tegoż miejsca przyglądali się błyskawicom i piorunom. — Myślałem — mówił pan Lorry odsuwając z czoła gładko przyczesaną peruczkę — że przyjdzie mi dziś nocować w banku. Od rana mieliśmy tyle roboty, że nie wiedzieliśmy zgoła, od czego zacząć i w jaką obrócić się stronę. W Paryżu panuje nastrój wielce niespokojny, a my cierpimy z tej racji. Przeżywamy, że się tak wyrażę, run zaufania! Zamorscy klienci na wyścigi lokują u nas swoje kapitały. Strasznie im pilno! Zdaje mi się, że wszyscy ulegli manii, by co rychlej przenieść aktywa do Anglii. — Nic to dobrego nie wróży — powiedział Darnay. — Nic dobrego nie wróży? Może masz słuszność, Karolu. Ale nie mamy pojęcia, jakim to przypisać powodom. Ludzie bywają często tacy nielogiczni! A widzisz, Tellsonowie starzeją się pomału. Nie lubimy... Nie lubimy, gdy bez wyraźnej przyczyny wytrąca się nas z normalnego toku pracy. — Cóż — podjął Darnay. — Wie pan przecież, jak groźne chmury przesłaniają widnokrąg. — Wiem, pewnie, że wiem! Oczywiście — człowiek interesu próbował wmówić w siebie, że zrzędzi, że wcale nie ma tak łagodnego usposobienia, jak się to na pozór zdaje. — Wiem! Ale mam chyba prawo być rozdrażniony po długim dniu ciężkiej pracy? Gdzie Manette? — Tutaj, tutaj! — odpowiedział doktor wchodząc do ciemnego pokoju. — Kontent jestem, że cię zastałem w domu, bo wyprowadziła mnie z równowagi całodzienna gorączkowa praca i atmosfera lękliwego pośpiechu. Bez powodu rozklekotałem sobie nerwy. Mam nadzieję, że nie wybierasz się na miasto? — Nie. Wybieram się zagrać z tobą partię tryktraka, jeżeli naturalnie nie brak ci chęci — roześmiał się lekarz z Beauvais. — Jeżeli wolno być szczerym — odparł stary bankowiec — to brak mi chęci. Nie znalazłbyś dziś we mnie godnego partnera. Lucie, kochane dziecko, czy nie sprzątnięto jeszcze zastawy do herbaty? Po ciemku nic nie widać. — Nie sprzątnięto. Jak zwykle herbata czeka na pana. — Dziękuję, bardzo dziękuję, moja droga. A twoje maleństwo? Bezpieczne w łóżeczku? — Tak. Śpi cicho, spokojnie. — A widzicie! Wszędzie cisza i spokój. Na Boga! Nie pojmuję, dlaczego miałyby grozić jakieś zmiany? Cóż, cały dzień harowałem jak szalony, no a wszyscy się przecież starzeją. Już ja nie ten, co dawniej. Nie ten... Aa... filiżanka herbaty! Bardzo dziękuję, Lucie. Zajmij teraz miejsce w naszym kółku. Będziemy siedzieć spokojnie i nasłuchiwać ech, co do których masz, zdaje się, własną teorię. — To nie teoria. Raczej ułuda wyobraźni.
120
— Ułuda wyobraźni, moja rozsądna dzieweczko — odrzekł pan Lorry gładząc rękę faworytki. — Ale posłuchaj! Echa kroków są dziś szczególnie liczne i bardzo donośne. Kiedy nieliczne grono siedziało we wnęce nie oświetlonego londyńskiego okna, dalekie Przedmieście Świętego Antoniego rozbrzmiewało tupotem kroków śmiałych, groźnych, szalonych — kroków, co łatwo depcą cudze życie i raz splamione czerwienią nie pozwalają się oczyścić. Przedmieście Świętego Antoniego kłębiło się od rana nieprzeliczoną szarą ciżbą strachów na wróble, co w podnieceniu biegały tu i ówdzie. Nad zbałwanionym morzem głów błyskały iskry w miejscach, gdzie słońce oświetlało stalowe klingi i nagie bagnety. Potworny ryk dobywał się z gardzieli tłumu; tysiące rąk powiewało w górze niby gałęzie drzew na zimowym wietrze; palce ściskały kurczowo wszelką broń lub namiastkę broni, jaką zdołały wyrzucić tego dnia tajemnicze, przepastne głębie. Kto ową broń rozdawał? Jak i gdzie się to zaczęło? Czemu przypisać fakt, iż nad głowami tłumu stalowe błyskawice przebiegały raz po raz? Na takie pytania nikt nie zdołałby udzielić odpowiedzi, bo nie dostrzegło tego żadne oko w ciżbie. Na pewno jednak ktoś rozdawał te muszkiety, ładunki, proch, kule, żelazne i drewniane pałki, noże, siekiery, piki — wszelki oręż, jaki pomysłowość ludzka zdołała szybko wynaleźć lub stworzyć. Ci, co nic potrafili zaopatrzyć się w nic lepszego, krwawili gole ręce wyrywając z murów kamienie i cegły. Na Przedmieściu Świętego Antoniego wszystkie serca biły przyspieszonym rytmem, wszystkie pulsy tętniły gorączkowo. Wszelka żywa istota za nic miała własne życie i płonęła szaleńczym pragnieniem, aby złożyć je w ofierze. Podobnie jak wiry wrzątku, co mają swój punkt centralny, całe to kłębowisko kotłowało wokół winiarni Defarge'ów, a każda kropla ludzka w piekielnym kotle dążyła ku ośrodkowi, który stanowił w pewnym sensie sam Monsieur Defarge. Szynkarz — spocony już i usmolony prochem — rzucał rozkazy, rozdawał broń i amunicję, jednego odpychał do tyłu, innego wyciągał naprzód, rozbrajał kogoś, by innego uzbroić, pracował bez wytchnienia wśród ścisku i nieopisanego zgiełku. — Trzymaj się blisko mnie, Jakubie Trzeci! — wolał donośnie. — A wy, Pierwszy i Drugi, jazda stąd! Niech każdy stanie na czele tylu patriotów, ilu zebrać potrafi! Gdzie moja żona? — Tu jestem, mężu! — odpowiedziała Madame opanowana jak zawsze, wszelako tego dnia nie zajęta robotą na drutach. W krzepkiej prawicy trzymała topór miast zwykłych, mniej groźnych narzędzi. Za pas miała wetknięty długi nóż i pistolet. — Dokąd idziesz, żono? — Dokąd? — powtórzyła. — Idę dziś z tobą. Niebawem zobaczysz mnie na czele kobiet. — Naprzód! Patrioci! Przyjaciele! Jesteśmy gotowi! Pod Bastylię! — zawołał Defarge grzmiącym głosem. Zawtórował mu ryk, jak gdyby oddech całej Francji ukształtował się w jeden nienawistny wyraz. Morze ludzkie zawrzało i fala po fali, głębia po głębi ruszyło przez miasto, by zalać okolice groźnej twierdzy. Jęknęły dzwony na alarm, głucho zadudniły bębny i rozpoczął się atak, jak gdyby rozszalałe fale pochłaniały nie tknięte dotychczas nadbrzeże. Głębokie fosy dwa mosty zwodzone, potężne mury z kamienia, osiem wielkich baszt, działa, muszkiety, dym i ogień. Przez ogień i dym, pośród dymu i ognia szynkarz Defarge pracuje jak dzielny żołnierz, bo morze ludzkie rzuciło go na działo i w jednej chwili! stał się kanonierem. Szynkarz Defarge pracuje dwie znojne godziny. Głęboka fosa, most zwodzony, potężne mury z kamienia, osiem wielkich baszt, działa, muszkiety, dym i ogień. Opada most zwodzony! — Do pracy, przyjaciele! Wszyscy do pracy! Śmiało! Jakubie Pierwszy, Jakubie Drugi, Jakubie Tysiączny! Dwutysięczny! Dwudziestopięciotysięczny! Do pracy! W imię wszystkich aniołów czy szatanów — jak kto woli!
121
Tak grzmi szynkarz Defarge schylony wciąż nad dawno już rozgrzanym działem. A jego żona zwołuje niewiasty: — Do mnie! Do mnie, kobiety! Niech tylko twierdza padnie! Potrafimy zabijać nie gorzej niż mężczyźni! Z przerażającym wrzaskiem otacza ją rój rozjuszonych niewiast uzbrojonych rozmaicie, lecz nieodmiennie groźnych pragnieniem zemsty i głodem. Działa, muszkiety, dym i ogień. Drogę zagradza nadal głęboka fosa, drugi most zwodzony, potężne mury z kamienia i osiem wielkich baszt. Padają ranni. Wrogo kłębią się wzburzone fale tłumu. Broń połyskuje, migocą pochodnie, czarno dymią stosy wilgotnej słomy. Na wszystkie strony wre praca na barykadach. Nieustraszone męstwo, brawura, zgiełk i łoskot, dziki ryk żywego oceanu... Ale wciąż jeszcze drogę zagradza głęboka fosa, most zwodzony, potężne mury z kamienia i osiem wielkich baszt. Wciąż jeszcze szynkarz Defarge pochyla się nad armatą dwakroć bardziej rozgrzaną po czterech znojnych godzinach. Z wnętrza twierdzy wykwita biała chorągiew. Toczą się pertraktacje niedosłyszalne pośród szalejącej burzy. Nagle morze ludzkie wzbiera wyżej i szerzej, porywa Defarge'a i niesie go przez opuszczony most zwodzony za mur i na dziedziniec pośrodku ośmiu wielkich baszt, których obrońcy skapitulowali! Żywy ocean parł naprzód z taką mocą, że niepodobna było odwrócić głowy ni chwycić oddechu i Defarge miał wrażenie, że walczy z gwałtownym przypływem, pokąd nie trafił na dziedziniec Bastylii. Tam przystanął w głębokim załamaniu murów i spojrzał wokół. Jakub Trzeci był u jego boku. W oddali pośród ludzkiego mrowia pani Defarge z nożem w ręku wiodła oddział swych niewiast w głąb fortecy. Szaleństwo i upojenie nieopisany zgiełk i ryk towarzyszyły piekielnej pantominie. — Więźniowie! — Dokumenty! — Sekretne cele! — Narzędzia tortur! — Więźniowie! Więźniowie! Ów ostatni okrzyk górował nad innymi i nad morzem ludzkim wzbierającym tak szybko, jak gdyby nie miało granic, niby bezmiar czasu i przestrzeni. Wreszcie tłum rozproszył się po labiryncie twierdzy porywając ze sobą wziętych do niewoli strażników i grożąc im okrutną śmiercią, jeżeli odważą się zataić bodaj jedną sekretną celę. Wówczas Defarge chwycił i przyparł do muru jednego z jeńców — starego siwego mężczyznę, który trzymał w ręku płonącą pochodnię. — Pokaż mi Wieżę Północną! — rozkazał. — Szybko! — Pokażę, łaskawy panie. Chętnie pokażę, jeżeli zechce pan pójść ze mną. Ale teraz nie ma tam nikogo. — Co oznacza Sto Pięć, Wieża Północna? — podjął szynkarz. — Gadaj! — Co oznacza, łaskawy panie? — Właśnie! Więźnia czy jego celę? Gadaj, bo cię uśmiercę! — To numer celi, łaskawy panie. — Prowadź tam! — Tędy, łaskawy panie. Jakub Trzeci miał zwykłą mu łakomą minę i był widocznie rozczarowany przebiegiem rozmowy, która nie wróżyła przelewu krwi. Nie odstępował jednak przyjaciela i trzymał go za ramię podobnie, jak Defarge trzymał jeńca. Głowy trzech mężczyzn znajdowały się tuż koło siebie, lecz mimo to wymiana słów była utrudniona, gdyż akompaniował jej szum żywego oceanu, który wtargnął do twierdzy, obecnie zaś zalewał wszystkie dziedzińce, korytarze i schody. Ale nie na tym koniec. Szalone kłębowisko wirowało wokół potężnych murów, a nad jednostajny pomruk niby wysoki bryzg piany tryskał od czasu do czasu pojedynczy wrzask grozy.
122
Tymczasem Defarge i Jakub Trzeci prowadząc między sobą strażnika szli tak szybko, jak pozwalała ciemność i ciasnota. Mijali posępne lochy, dokąd nie zaglądało nigdy światło dnia. Mijali zapleśniałe drzwi ohydnych nor i kazamat. Zbiegali po stromych, oślizłych stopniach, aby po chwili wspinać się znowu po kamieniach i cegłach przypominających raczej wyschły wodospad niż stopnie zbudowane ręką człowieka. Zrazu odpryski powodzi ocierały się o nich lub przemykały w pobliżu, kiedy jednak zeszli na najniższy poziom i zaczęli piąć się kręconymi schodami we wnętrzu baszty, zostali sami. Zdawało im się, że stopniowo tracą słuch, bo dziki tumult ogarniający fortecę ad środka i na zewnątrz przenikał grube mury niby głuchy, zdławiony pomruk. Wreszcie strażnik zatrzymał się przed niską wnęką, ze zgrzytem przekręcił klucz w zamku, pchnął drzwi i — kiedy jego eskorta przestępowała próg schyliwszy głowy — oznajmił: — Sto Pięć. Wieża Północna. Małe okienko, nie oszklone i opatrzone grubymi kratami, umieszczono wysoko i przesłonięto kamienną płytą. Aby zobaczyć stąd skrawek nieba, trzeba było schylić się nisko i spojrzeć w górę. Kraty zabezpieczały również szczupły kominek, na którego palenisku leżał stos pierzastego popiołu drzewnego. W celi znajdował się ponadto stół, zydel, stary siennik i cztery poczerniałe ściany z żelaznym pierścieniem wmurowanym w jedną z nich. — Poświeć no mi! — rozkazał Defarge strażnikowi. — Wolno! Chcę dokładnie obejrzeć ściany. Jeniec był posłuszny i Defarge pilnie wędrował spojrzeniem za kręgiem światła. — Stój! — zawołał wreszcie. — Spójrz no, Jakubie! — A. M. — zakrakał Jakub Trzeci. — Aleksander Manette — szepnął mu do ucha Defarge przesuwając po inicjałach czarnym od prochu palcem. — A tutaj dopisał „nieszczęsny lekarz". I on, na pewno on wyskrobał kalendarz na kamieniu... Co trzymasz w ręku? Łom! Dobrze! Dawaj! Szynkarz trzymał jeszcze wycior armatni, toteż szybko dokonał wymiany narzędzi i kilkoma potężnymi uderzeniami połupał w drzazgi zżarty przez robactwo stół i zydel. — Wyżej pochodnia! — wrzasnął gniewnie na strażnika. — A ty, Jakubie, przejrzyj dokładnie to próchno. Dobrze uważaj... I masz — rzucił swój nóż przyjacielowi. — Rozpruj siennik i przetrząśnij słomę. Wyżej pochodnia! Nie rozumiesz? Groźnie spojrzał na strażnika i wziął się do roboty przy kominku. Łomem uderzał w okopcone ściany i kraty. Odwracał twarz, by uniknąć lawiny tynku i sadzy. Ostrożnie wsuwał palce w szpary i szczeliny, które łom otwierał albo do których trafiał. — Jakubie — spytał wreszcie — było coś w drewnie lub słomie? — Nic nie znalazłem, Jakubie. — Zgarnij wszystko na środek. O, tak! A ty podpal! Słyszysz? Strażnik opuścił pochodnię i stos zapłonął jasnym, wysokim płomieniem. Trzej mężczyźni porzucili go beztrosko i odwróciwszy się pochylili znów głowy, aby wyjść przez niską, sklepioną wnękę. Szybko wracali własnym śladem i tym razem zdawało im się, że stopniowo słuch odzyskują, dopóki nie znaleźli się wreszcie pośród tłumu. Morze ludzkie kłębiło się i burzyło szukając niespokojnie Monsieur Defarge'a. Mieszkańcy Przedmieścia Świętego Antoniego koniecznie chcieli, aby ich szynkarz dowodził eskortą otaczającą komendanta, który bronił Bastylii i strzelał do ludu. W innym wypadku komendant mógłby nie dojść do ratusza i nie stanąć przed sądem; mógłby umknąć po drodze, a krew ludu (która po latach bezwartościowości nabrała nagle ceny) zostałaby nie pomszczona. Stary posępny oficer w popielatym mundurze z czerwonymi wyłogami był otoczony kłębowiskiem pasji i obłędnej radości, a w tym zamęcie tylko jedna postać była opanowana i spokojna — postać kobieca. — Spójrzcie, oto mój mąż! — zawołała wskazując go ręką. — Oto Defarge!
123
Milcząca, nie odstępowała na krok starego posępnego oficera. Była tuż przy nim, gdy Defarge z towarzyszami wiódł go przez rozszalałe ulice. Była tuż przy nim, gdy jeniec krok po kroku zbliżał się do swojego przeznaczenia i atakowany od tyłu poczynał chwiać się pod gradem uderzeń i ciosów. Była tuż przy nim — surowa, milcząca — gdy martwy padał na kamienie bruku. Wówczas ożywiła się nagle. Postawiła nogę na piersi trupa i przygotowanym od dawna nożem oddzieliła głowę od tułowia. Wybiła godzina, kiedy mieszkańcy Przedmieścia Świętego Antoniego mogli wprowadzić w czyn swój fantastyczny pomysł, by zastępować ludźmi uliczne latarnie. Krew mieszkańców Przedmieścia Świętego Antoniego skoczyła dzisiaj w cenie, a wartość krwi tyranów przywykłych do władania żelazną ręką spadała szybko. Krew ta była nisko: na stopniach Ratusza, gdzie leżały zwłoki komendanta Bastylii, i na podeszwach pani Defarge, która butami przytrzymała zwłoki, by je spokojnie sprofanować. — Hej! Opuścić latarnie! — wołał tłum szukający nowych środków mordu. — Mamy jednego z jego ludzi! Niech nad nim strażuje! Wiszący wartownik zajął posterunek nad trupem komendanta i morze ludzkie odpłynęło dalej. Było to morze czarnych, brzemiennych grozą wód, spiętrzonych fal, których głębi nikt nie zdołał jeszcze przewidzieć — bezlitosne morze skłębionych ciał, wezbranych zemstą głosów i serc tak zahartowanych w ogniu nędzy i cierpienia, iż nie znajdował do nich przystępu najniklejszy bodaj promyk miłosierdzia. Atoli w zawierusze grozy i okrutnych namiętności były dwie grupy twarzy — obie liczące po siedem — tak niepodobnych do innych, że nigdy chyba" nurty morskich prądów nie unosiły dziwaczniejszych wraków. Siedmiu więźniów uwolnionych nagle dzięki huraganowi, co skruszył ich płyty grobowe, niesiono wysoko nad głowami tłumu. Twarze ich wyrażały oszołomienie, podziw, przerażenie, jak gdyby nieszczęśnicy mniemali, że nadszedł dzień Sądu Ostatecznego, a ciżbę szalejącą dokoła tworzą duchy nieczyste. Na pozostałych siedmiu twarzach — niesionych jeszcze wyżej — kładło się piętno śmierci, a ich na poły przymknięte oczy zdawały się naprawdę oglądać Sąd Ostateczny. Rysy zastygły w kamiennym bezruchu, sprawiały jednak wrażenie, jak gdyby owa martwota była tylko chwilowa, jak gdyby powieki miały się znowu unieść, a bezkrwiste wargi wyszeptać oskarżycielskim tonem: TO WASZE DZIEŁO! Siedmiu uwolnionych więźniów, siedem zbroczonych posoką głów na pikach, klucze przeklętej twierdzy o ośmiu basztach, trochę odnalezionych listów i innych pamiątek po dawno zmarłych ofiarach — takie i tym podobne trofea obnosili w triumfie mieszkańcy Przedmieścia Świętego Antoniego po rozbrzmiewających echami paryskich ulicach w ów dzień lipcowy tysiąc siedemset osiemdziesiątego dziewiątego roku. Wielki Boże! Spraw, by wniwecz się obróciły złudy wyobraźni Lucie Darnay. Oddal te echa od jej szczęśliwego życia. To odgłos kroków śmiałych, groźnych, szalonych, a ślady ich nie dadzą oczyścić się z purpury nawet w tak wiele lat po rozbiciu beczki wina przed winiarnią Defarge'ów. ROZDZIAŁ XXII MORZE NADAL PRZYBIERA Wynędzniały i rozjuszony Święty Antoni miał za sobą ledwie jeden upajający tydzień, kiedy mógł krasić skąpe racje ościstego chleba słodyczą bohaterskich pocałunków oraz gratulacji. Madame Defarge siedziała za szynkwasem przewodnicząc jak zwykle zgromadzeniu klienteli. Madame Defarge nie zdobiła głowy różą, bo w ciągu ubiegłego tygodnia sławetny cech szpiegowski nabrał dziwnej niechęci do zdawania się na łaskę i niełaskę Świętego, a latarnie uliczne w tej dzielnicy chwiały się na postronkach nad wyraz złowróżbnie. Madame Defarge skrzyżowała ramiona na piersi i siedząc w porannym blasku i upale obserwowała bacznie winiarnię i ulicę. I tu, i tam znajdowały się grupki leniuchów chudych i
124
zabiedzonych, lecz mimo całej nędzy nie pozbawionych teraz poczucia własnej i mocy. Najbardziej obszarpana szlafmyca tkwiąca krzywo na najbardziej zmierzwionej głowie zdawała się wyrażać myśl swego właściciela: „Dobrze wiem, że trudno mi utrzymać w sobie iskrę życia. Ale wszyscy już się dowiedzieli, jak łatwo mi zgasić iskrę życia w kimś drugim". Każde żylaste, nagie ramię pozbawione dotychczas pracy miało od niedawna stałe zajęcie: mogło uderzać. Palce kobiet robiących na drutach stały się groźne, bo nabrały doświadczenia i dowiedziały się, iż wolno im szarpać. Ogólnie biorąc dały się zauważyć zmiany na licach Świętego Antoniego, których wyraz wykuwały minione wieki, by ukształtować go wreszcie kilkoma ostatecznymi ciosami młota. Madame Defarge patrzyła na owe zmiany z tłumioną radością zrozumiałą u przywódczyni niewiast z Przedmieścia Świętego Antoniego. Jedna z tych niewiast robiła na drutach siedząc za ladą w pobliżu gospodyni. Była to niska, stosunkowo korpulentna żona wiecznie chudego sklepikarza i matka dwojga dzieci, która w tak krótkim czasie potrafiła już sobie zyskać zaszczytny przydomek „Zemsta" — Szszaa! — odezwała się Zemsta. — Słuchaj, siostro! Coś się zbliża! Zbliżał się głuchy grzmot, jak gdyby daleko u granic dzielnicy wybuchnął furgon ładowany prochem i echa szturmowały drzwi winiarni. — To Defarge — odparła Madame. — Ciszej, patrioci! Szynkarz nadbiegł zziajany, ściągnął z głowy czerwoną czapkę i rozejrzał się wokół. — Słuchajcie wszyscy! — podjęła Madame. — Wysłuchajcie mojego męża! Defarge dyszał ciężko. Stał w progu na tle gorejących oczu i szeroko otwartych ust widocznych za drzwiami i oknem. Wszyscy obecni na salce powstali z miejsc. — Powiedz, mój mężu, co przynosisz? — Wieści z tamtego świata. — Z tamtego świata.? — obruszyła się wzgardliwie gospodyni. — Także pomysły! — Chyba nikt nie zapomniał starego Foulona? Łotr zwykł radzić zgłodniałemu ludowi, by jadał trawę. Potem umarł i poszedł do piekła. Kto go pamięta? — Wszyscy! — gruchnęło z tysiącznych gardzieli. — O nim przynoszę wieści. Jest między nami! — Między nami? — zawrzały znowu liczne głosy — Martwy? — Nie! Nie! Bał się nas tak bardzo (i miał po temu słuszne racje), że rozpuścił pogłoskę o własnej śmierci, a nawet kazał sobie sprawić wystawny pogrzeb. Ale nasi odnaleźli go i schwytali żywcem! Ukrywał się na wsi, a dziś został tu sprowadzony. Widziałem go niedawno. Szedł pod strażą do Ratusza. Powiedziałem, że miał powody, by się nas obawiać. Powiedzcie teraz wy! Czy miał takie powody? Jeżeli stary, przeszło siedemdziesięcioletni łajdak wątpił o tym dotychczas, przestałby wątpić w głębi serca, gdyby mógł słyszeć ryk, co zabrzmiał w odpowiedzi. Na chwilę zapadła głucha cisza. Małżonkowie Defarge wymienili pełne wymowy spojrzenia. Zemsta nachyliła się i u jej stóp ponuro jęknął bęben. — Patrioci! — zawołał gromko Defarge. — Czy jesteście gotowi? W mgnieniu oka nóż pojawił się za pasem Madame Defarge, a bęben rozbrzmiał na ulicy, jak gdyby wraz z doboszką został tam cudem przeniesiony. Zemsta wydawała groźne okrzyki i wymachując nad głową rękami, niby wszystkie czterdzieści furii, mknęła od domu do domu, aby zwoływać kobiety. Opanowani krwawym szałem mężczyźni byli straszni, gdy wychylali się z okien i chwytając broń tłumnie wylegali na ulice. Atoli widok niewiast mógł zmrozić krew w żyłach największego nawet śmiałka. Kobiety z Przedmieścia Świętego Antoniego porzucały nędzne zajęcia gospodarskie, porzucały dzieci i starców lub chorych, co nadzy i zgłodniali tulili się na gołych deskach podłogi — porzucały to wszystko, aby z rozwianym włosem wybiegać z sieni i wrzaskiem oraz gestami wściekłości przywodzić się wzajemnie do obłędu. Siostro!
125
Zbrodniarz Foulon pojmany! Matko! Stary Foulon w areszcie! Córko! Mamy tego złoczyńcę Foulona! Dziesiątki i dziesiątki kobiet pomnażają wciąż ciżbę. Biją się w piersi. Targają włosy. Wyją jak opętane. Foulon nie umarł! Foulon żyje! Foulon radził ludziom umierającym z głodu, by jedli trawę! Radził mojemu staremu ojcu, by jadł trawę, kiedy brakło mi dla niego chleba! Radził mojemu dziecku, by ssało trawę, kiedy miałam piersi wyschnięte od głodu! Matko Boga jedynego! Mamy Foulona! Niebiosa wejrzały na ludzką mękę! Słuchaj, zmarła dziecino! Słuchaj, zagłodzony ojcze! Oto klękam na kamieniach bruku i przysięgam, iż pomszczę was na Foulonie! Mężowie, bracia! Mężczyźni i wyrostki! Chcemy krwi Foulona! Chcemy głowy Foulona! Dajcie nam jego ciało i duszę! Rozerwijcie Foulona na sztuki! Pochowajcie go w ziemi, by z jego truchła mogła wyrosnąć trawa! Niektóre z kobiet przywiedzione takimi okrzykami do ślepej furii biły i szarpały sąsiadów, zataczały się niby pijane i ze skowytem padały na ziemię, a od stratowania w tłoku chroniła je jedynie opieka co przytomniejszych mężczyzn. Ale mimo zamętu nie tracono na marne ni minuty, ni sekundy. Foulon był w Ratuszu! Lada chwila mógł zostać zwolniony! Nie stanie się to, na Boga! Święty Antoni zbyt dokładnie pamięta swoje cierpienia, krzywdy i zniewagi! Horda zbrojnych mężczyzn i kobiet szybko wyległa z granic dzielnicy, a ostatnich maruderów przyciągnęła z tak nieodpartą mocą, że po upływie kwadransa w opustoszałych domach zostali tylko niedołężni starcy, kaleki i głośno zawodzące małe dzieci. Cała ludność Przedmieścia Świętego Antoniego zdążyła tymczasem zapełnić salę rozpraw (gdzie był odrażający stary grzesznik) i plac przed Ratuszem, i przyległe ulice. Małżonkowie Defarge, Zemsta i Jakub Trzeci nadbiegli oczywiście w pierwszych szeregach tłumu, znaleźli się więc w sali i niedaleko jeńca. — Patrzcie! — zawołała Madame wskazując go ostrzem noża. — Oglądajcie starego szubrawca w pętach! Jaki to dobry pomysł przywiązać mu na plecach wiązkę trawy! Cha, cha, cha! Doskonale! Niech teraz żre trawę! Z tymi słowy wsadziła nóż pod pachę i zaczęła bić brawo niby na przedstawieniu w teatrze. Najbliżsi sąsiedzi Madame wyjaśnili nieco dalszym powód jej uciechy i wiadomość powędrowała z ust do ust aż do ostatnich szeregów, wobec czego plac przed Ratuszem i przyległe ulice rozbrzmiały wkrótce huraganem oklasków. Podobnie w ciągu dwóch lub trzech godzin czczej gadaniny i przelewania z pustego w próżne wielu garnców słów, częste oznaki zniecierpliwienia Madame Defarge zdumiewająco szybko udzielały się tłumowi. Walnie przyczyniali się do tego nieliczni mężczyźni, którzy wykorzystawszy zręcznie zewnętrzne ozdoby architektoniczne wspięli się na mury Ratusza, by zająć posterunki obserwacyjne w oknach. Ci znali doskonale Madame Defarge i w pewnym sensie zastępowali semafory telegraficzne powtarzając jej gesty tłumowi stłoczonemu pod gołym niebem. Wreszcie słońce wzniosło się wysoko i litościwy promień padł na głowę spętanego jeńca niby blask ukojenia, pociechy i nadziei. Tego było za wiele! Ściana powietrza i kurzu, która zdumiewająco długo zagradzała drogę, runęła w jednej chwili i Święty Antoni pochwycił zdobycz. Ostatnie kręgi ciżby dowiedziały się o tym w mgnieniu oka. Wszystko odbyło się po prostu. Defarge musiał tylko przesadzić niską barierę i stolik i porwać przerażonego łotra w śmiertelny uścisk. Madame Defarge musiała tylko pospieszyć śladem męża i ująć w rękę krępujący powróz. Jakub Trzeci i Zemsta nie zdążyli jeszcze dopaść ofiary, a mężczyźni z posterunków w oknach nie mieli czasu rzucić się do sali niby sokoły z wysokiego berła, gdy całe miasto rozbrzmiało wrzaskiem: — Dawaj go! Dawaj! — Na ulicę! Pod latarnię! Stary Foulon szybko odbywał ostatnią podróż. Raz na kolanach, raz na nogach, raz na grzbiecie zsuwał się głową naprzód ze schodów Ratusza. Potrącany i bity, szarpany na wsze strony, krwawił, jęczał, dyszał, dławił się sianem i słomą, których garście hojnie wtykano mu
126
w usta, lecz nieustannie błagał i skamlał o litość. Czasami, kiedy ludzie odciągali się wzajemnie, by lepiej widzieć, korzystał z wolnego miejsca i zrywał się do rozpaczliwej ucieczki. Czasami jak martwa kłoda wędrował lasem nóg ku fatalnemu słupowi latarni. Tam Madame Defarge puściła go na moment, jak kot mógłby postąpić z myszą, i spokojnie słuchała jego próśb o litość obserwując przygotowania do egzekucji. Tymczasem kobiety z wrzaskiem szarpały i drapały ofiarę, mężczyźni zaś żądali gromko, by łotr umierał z trawą w ustach. Raz poszedł w górę i z wrzaskiem padł w ramiona oprawców, gdyż powróz nie wytrzymał. Drugi raz poszedł w górę i z wrzaskiem padł w ramiona oprawców, gdyż powróz nie wytrzymał. Wreszcie ulitował się stryczek i głowa Foulona trafiła wnet na pikę, a w ustach miała tyle trawy, że cała ludność Przedmieścia Świętego Antoniego znalazła powód do uciechy i tańców. Ale złe dzieło dnia nie dobiegło jeszcze końca. Wzburzona krew Świętego Antoniego uparcie rozgrzewana krzykami i tańcem zawrzała powtórnie na wieść, że zięć zamordowanego — drugi urągliwy krzywdziciel ludu — przybywa do Paryża pod strażą oddziału jazdy na czele pięciuset koni. Święty Antoni wypisał zbrodnie owego człeka na szeroko rozwiniętych arkuszach papieru, porwał go (ba! wydarłby łup ze środka całej armii) i jego serce i głowę zatknął na pikach, aby trzy straszne trofea obnosić po ulicach w wilczej procesji. Było już ciemno, kiedy mężczyźni i kobiety wrócili do głodnych, zapłakanych dzieci. Wówczas długie kolejki stanęły przed nędznymi piekarniami i czekały cierpliwie na kupno lichego chleba. Ludzie o pustych, zbolałych żołądkach skracali sobie czas oczekiwania ściskając się z okazji odniesionych tego dnia triumfów i w gawędach przeżywając je po raz wtóry. Stopniowo rzędy obdartusów skracały się i topniały. Małe światełka zamigotały w oknach wysokich kamienic, a na ulicy błysnęły ogniska, przy których sąsiedzi wspólnie gotowali, by potem przed sieniami domów zjeść wieczerzę. Lichy to był posiłek, najczęściej bezmięsny, nierzadko zaś pozbawiony wszelkiej przyprawy do czarnego chleba. Ale braterskie uczucia przyjaźni dodawały smaku żylastym ochłapom i pomagały krzesać iskierki humoru. Rodzice, którzy brali żywy udział w najpotworniejszych sprawach potwornego dnia, igrali beztrosko z wychudłymi dziećmi, a zakochani nie wyrzekali się miłości i nadziei, chociaż dokoła siebie i przed sobą mieli świat tak bardzo przerażający i złowróżbny. Dopiero nad ranem ostatki klienteli rozstały się z winiarnią i Monsieur Defarge ryglując drzwi rzekł do małżonki zachrypniętym głosem: — Nareszcie, moja droga. TO przyszło. — Tak — przyznała Madame. — Prawie przyszło. Niebawem usnął Święty Antoni i usnęli Defarge'owie. Nawet Zemsta spała u boku wygłodzonego sklepikarza. Spoczywał nawet bęben, którego werbel był w tej groźnej dzielnicy jedynym głosem nie zmienionym mimo zamieszek i krwi przelewu. Zemsta — strażniczka bębna — mogła zbudzić go nagle i dobyć zeń mowę taką samą jak przed upadkiem Bastylii, jak przed pojmaniem starego Foulona. Nie można było tego rzec o zgrzytliwych głosach mężczyzn i kobiet z Przedmieścia Świętego Antoniego. ROZDZIAŁ XXIII SZERZY SIĘ OGIEŃ Zmiany zaszły również w osadzie, gdzie szemrała fontanna, a dróżnik wstawał każdego rana, by z kamieni gościńca dobywać skibki chleba, dzięki którym utrzymywał jakoś biedną nieoświeconą duszę w biednym i wychudłym ciele. Więzienie nie panowało tak władczo nad okolicą. Została tam garstka żołnierzy do pilnowania obronnych murów i zostało również kilku oficerów do pilnowania żołnierzy, lecz żaden z nich nie wiedział, co jego ludzie zrobią lada chwila, a zdawał sobie sprawę tylko z tego, że nie wykonają rozkazów nadsyłanych przez władze przełożone.
127
Daleko i szeroko ciągnęła się równina stanowiąca obraz upadku i zaniedbania. Każdy zielony liść, każde źdźbło trawy lub lichego zboża było nie mniej wynędzniałe i biedne niż podupadła ludność. Wszystko pochylało się, gięło, łamało, zmierzało do ostatecznej ruiny: nędzne rudery, płoty, zwierzęta domowe, mężczyźni, kobiety, dzieci, nawet jałowa ziemia, co wydała na świat owe istoty lub rzeczy. Jaśnie pan (często dżentelmen o niezwykłych przymiotach osobistych) stanowił swego rodzaju błogosławieństwo narodowe: nadawał wszelkim sprawom ton rycerski, świecił pięknym przykładem wytwornego, zbytkownego życia, chlubnie wypełniał liczne, równie zaszczytne zadania. Mimo to jaśnie pan jako klasa był tak czy inaczej odpowiedzialny za ów opłakany stan rzeczy. Dziwne, że świat stworzony specjalnie na użytek jaśnie pana został tak rychło wyciśnięty do sucha! Niewątpliwie przedwieczne zamierzenia grzeszyły pewną krótkowzrocznością. Ale fakty pozostawały faktami. Ostatnie krople krwi zostały wyciśnięte z kamienia, a piekielne żarna tylekroć przykręcano, że obecnie nie chwytały już niczego i obracały się w próżni. Jaśnie pan obserwował te smutne zjawiska i poczynał od nich umykać. Ale nie na tym polegały zmiany w owej wiosce i w wielu podobnych wioskach. Od długich dziesiątków lat jaśnie pan zwykł wyciskać swoje dobra, lecz nader rzadko zaszczycał je własną obecnością, jeżeli nie chodziło o myśliwską uciechę. Bo jaśnie pan polował raz na ludzi, raz na zwierzęta, dla których pielęgnacji utrzymywał rozległe obszary nieużytków i pustkowi. Nie! Różnicę stanowiło raczej pojawienie się na wsi obcych, pospolitych twarzy, nie zniknięcie szlachetnie rzeźbionego jaśniepańskiego oblicza, co — samo piękne — upiększało wszystko wokół. Jatko się rzekło, dróżnik pracował na gościńcu samotnie i cierpliwie niewiele dbając o to, że musi grzebać się w piaszczystym prochu, aby niebawem samemu w proch się obrócić i zostać w piasku pogrzebanym. Głowę zajmowały mu raczej myśli, jak mało ma na kolację i o ile więcej zjeść by potrafił, gdyby miał dużo. Ostatnimi czasy, kiedy dróżnik odrywał wzrok od nużącej, jednostajnej roboty, by spojrzeć na krajobraz, widywał nieraz dziwaczne postacie, co niegdyś stanowiły rzadkość okolicy, lecz od niedawna należały do zjawisk pospolitych. Nieznajomy nadchodził zawsze pieszo, a w miarę, jak się zbliżał, dróżnik uświadamiał sobie bez zdziwienia, iż był to rosły mężczyzna o niemal barbarzyńskiej powierzchowności: kudłaty, zarośnięty i obuty w drewniaki, które nawet dróżnikowi wydawały się szczególnie niezdarne i ciężkie. Były z gruba ciosane, koślawe, poszarzałe, unurzane w kurzu i glinie wielu, gościńców, w brunatnym szlamie bagien i torfowisk i oblepione cierniami, liśćmi, mchami licznych, przebywanych ukradkiem duktów leśnych. Taki właśnie człowiek zbliżał się niby widmo w pewne lipcowe popołudnie, gdy dróżnik siedział skulony za pryzmą kamieni i, jak mógł, chronił się przed rzęsistym gradem. Nieznajomy spojrzał na dróżnika, na osadę położoną w dole, młyn i więzienie wieńczące urwisko skalne. Zdawać się mogło, że utożsamił te przedmioty z czymś, co miał zanotowane w myślach, bo kiwnął głową i przemówił w dialekcie całkiem zrozumiałym: — Co tam słychać, Jakubie? — Wszystko w porządku, Jakubie. — To dawaj łapę. Uścisnęli sobie ręce i obcy przybysz usiadł na stosie kamieni. — Jadłeś obiad? — Nie. Teraz jada się u nas tylko wieczerzę — odparł dróżnik o chudej, wygłodzonej twarzy. — Taka moda — burknął nieznajomy. — Nigdzie po drodze nie natknąłem się na obiad. Wyciągnął zza pazuchy poczerniałą fajkę, nabił ją, zapalił za pomocą krzemienia i krzesiwa i począł ciągnąć mocno, póki na dobre nie rozgorzała. Wówczas wyjął ją z ust, wyprostował rękę i drugą wrzucił do lulki coś, co zaskwierczało i buchnęło ciemnym kłębem dymu. Dróżnik bacznie obserwował te zabiegi, a gdy dobiegły końca, on rzekł z kolei:
128
— To dawaj łapę, Jakubie. — Znów uścisnęli sobie dłonie. — Dziś w nocy? — zapytał dróżnik. — Dziś w nocy — powtórzył nieznajomy wkładając cybuch w usta. — Gdzie? — Tutaj. Dwaj mężczyźni siedzieli na pryzmie kamieni i spokojnie patrzyli na siebie, a grad kłuł im twarze, jak gdyby lilipucie wojsko przypuszczało szturm na bagnety. Wreszcie niebo nad wioską poczęło się rozjaśniać. — Pokaż mi! — rzekł wówczas wędrowiec ruszając w stronę grzbietu wzgórza. — Spójrz! — odparł dróżnik i ręką wskazał kierunek. — Zejdziesz prosto gościńcem, a potem przez wioskę i koło fontanny... — Do diaska! — przerwał nieznajomy tocząc wzrokiem po okolicy. — Ja nie chodzę przez wioski i nie mam zwyczaju mijać fontann ani studni. Gadaj dalej! — A więc będzie to ze dwie mile ze szczytu tego wzgórka, co sterczy nad wioską. — Dobrze. Kiedy kończysz robotę? — O zachodzie słońca. — Zbudź mnie, zanim odejdziesz. Bez wytchnienia wędrowałem przez dwie noce. Teraz dokończę fajki i usnę słodko jak dziecię. Obudzisz mnie? — Na pewno! Włóczęga wypalił fajkę, schował ją za pazuchę i zrzuciwszy z nóg ciężkie drewniaki legł na wznak na pryzmie kamieni, aby niezwłocznie usnąć. Gradowe chmury odpływały w dal ukazując skrawki pogodnego nieba, którym odpowiadały srebrzyste plamy na polach i ugorach. Mały człeczyna w czerwonej czapce (która zastąpiła dawną szafirową) wrócił do żmudnej pracy, lecz wydawać się mogło, iż urzeka go krzepka postać rozciągnięta na przydrożnych kamieniach. Tak często zwracał ku niej wzrok, że narzędziami posługiwał się raczej mechanicznie i — należałoby dodać — bez widocznych rezultatów. Śniada twarz, zmierzwione włosy i broda, czerwona czapka z ordynarnej wełny, dziwaczny ubiór stanowiący połączenie zgrzebnego samodziału i niegarbowanych skór zwierzęcych, potężne mięśnie zwiotczałe od niedożywienia, usta tragicznie zaciśnięte nawet we śnie — wszystko to przejmowało dróżnika zabobonną trwogą. Wędrowiec odbył widocznie długą drogę, bo stopy miał w bąblach i kostki poocierane do krwi. Ciężko mu było wlec niezgrabne drewniaki wysłane liśćmi i trawą, gdy zostawiał za sobą niezliczone mile maszerując w łachmanach pokrytych dziurami tak gęsto, jak jego własna skóra zadrapaniami i bliznami. Dróżnik nachylał się i zerkał ciekawie pragnąc wypatrzyć sekretną broń schowaną za pazuchą wędrowca lub gdzie indziej. Wszystko na próżno! Nieznajomy spal z rękami skrzyżowanymi, a pięści zaciskał równie mocno i stanowczo jak wargi. W porównaniu z tą zagadkową istotą mury, bramy, baszty, fosy i mosty wszystkich pod słońcem miast warownych wydawały się małemu dróżnikowi powietrzem. A gdy podnosił wzrok na moment, uboga wyobraźnia malowała mu podobne postacie zmierzające ze wszystkich stron do rozmaitych punktów centralnych rozsianych po całej Francji. Człowiek zdrożony spał twardo nieświadom gęstego gradu i przelotnych rozjaśnień, obojętny na promienie słońca rozjaśniające mu czoło, na niespodziewane zmiany blasków i cieni. Nic nie wiedział, że na odzienie jego padają gęsto grudki lodu, które topniejąc upodabniają się do diamentów. Spał twardo, póki słońce nie zbliżyło się do zachodniego widnokręgu, a niebo nie poczęło mrocznieć. Wówczas zbudził go dróżnik, który zebrał wprzód swoje narzędzia i przysposobił się do powrotu do wioski. — Aha... Dobrze... — mruknął nieznajomy. — Pamiętam... Dwie mile za grzbietem tamtego wzgórza. — Mniej więcej. — Mniej więcej. Dobrze.
129
Dróżnik zeszedł w dolinę podnosząc obłok kurzu, co ulatywał z wiatrem. Niebawem był koło fontanny, gdzie wcisnął się między sprowadzone do wodopoju chude krowiny i tak żywo począł szeptać z sąsiadami, że zdawać się mogło, iż szepce również do wioskowego bydła. Po skąpej wieczerzy chłopi nie legli spać codziennym obyczajem, lecz wyszli przed chałupy i zostali tam jak gdyby na straży. Nad drogą, zwłaszcza w pobliżu fontanny, unosiły się w powietrzu zagadkowe szepty, którym towarzyszyły pełne oczekiwania spojrzenia kierowane ku niebu i znowu w jedną stronę. Monsieur Gabelle — lokalny przedstawiciel władzy — począł czuć się nieswojo; osobiście wdrapał się na dach swojego domu i trwożnie zerkał w tym samym kierunku. Potem zwrócił wzrok na sylwetki ludzkie ciemniejące w mroku koło fontanny i zakrystianowi, który miał klucze kościoła, posłał słówko, iż właśnie dzisiaj może wyniknąć potrzeba dzwonienia na alarm. Noc ciemniała. Drzewa dostojnie izolujące stary zamek poruszały się na wietrze, jak gdyby wygrażały potężnej budowli. Strumienie ulewnego deszczu siekły taras oraz bliźniacze schody i gwałtownie kołatały do podwoi, jak gdyby zatrwożony goniec próbował spiesznie budzić śpiących na pokojach. Porywisty wiatr wdzierał się do przestronnej sieni, tłukł się między starymi oszczepami i kordelasami, z jękiem wędrował na górę, przebywał korytarze i szarpał baldachimem łoża, na którym sypiał ostatni markiz. Ze wschodu, zachodu, północy i południa, poprzez lasy i haszcze cztery dzikie, niechlujne postacie kroczyły depcąc mchy i druzgocąc chrust pod nogami, aby spotkać się wreszcie na zamkowym dziedzińcu. Cztery światełka rozjaśniały mroki i gdy rozeszły się w kierunku węgłów zamku, ciemność ogarnęła znów wszystko niepodzielnie, lecz na czas niedługi. Wkrótce zamek począł objawiać się niewyraźnie, jak gdyby połyskiwał własnym wewnętrznym światłem. Potem przelotna jasność liznęła tu i ówdzie fronton ukazując mniejsze i większe otwory takie jak okna, balustrady, ażurowe fryzy. Jasność ta sięgała coraz wyżej, rozszerzała się, nabierała blasku. Wreszcie płomienie buchnęły z dziesiątków wielkich okien, a kamienne oblicza ocknęły się przerażone pożogą. Nieliczna pozostała w zamku służba podniosła stłumiony gwar. Spiesznie siodłano konie. Ludzie odjeżdżali szarpiąc uździenice i kłując boki wierzchowców ostrogami. Błoto zachlupotało w mrokach. Ktoś zdarł wodze tuż koło fontanny. Jezdny zatrzymał się gwałtownie pod drzwiami domu Monsieur Gabelle'a. — Gore! Ratunku, Gabelle! Wszyscy na pomoc! Dzwon kościelny bił opętańczo, lecz inna pomoc nie nadchodziła. Dróżnik i dwustu pięćdziesięciu jego osobistych przyjaciół stali wokół fontanny i z ramionami skrzyżowanymi na piersiach podziwiali ognisty słup na niebie. — Będzie ze czterdzieści stóp wysoki — mówił ten i ów, nikt się wszakże nie ruszył. Goniec z pałacu przemknął znów na spienionym koniu przez wioskę i stromą kamienistą ścieżką pocwałował do więzienia na szczycie urwiska. Przed bramą grupka oficerów przyglądała się pożarowi. Opodal stali milczący żołnierze. — Panowie oficerowie! Ratunku! Zamek płonie! Rychła pomoc może ocalić bezcenne skarby. Ratunku! Ratunku! Oficerowie zerknęli w stronę zapatrzonych w pożogę żołnierzy. Nie wydali rozkazów. Wzruszając ramionami i przygryzając wargi odpowiedzieli głucho: — Cóż, widać musi się spalić. Gdy goniec cwałem zjechał ze wzgórza i znalazł się znowu na wioskowej uliczce, wszystkie domy były oświetlone. Dróżnik i dwustu pięćdziesięciu jego osobistych przyjaciół ulegli naraz jednej wspaniałej idei: postanowili urządzić iluminację. Wobec tego skoczyli do swoich domostw i niebawem świece błysnęły blado przez małe zmętniałe szybki. Ponieważ w osadzie dawał się odczuwać chroniczny brak artykułów pierwszej potrzeby, świece pożyczono w sposób dość obcesowy od poczmistrza — pana Gabelle. Zrazu urzędnik ów wahał się i nieśmiało protestował, ustąpił i jednak, gdy dróżnik (do niedawna tak uległy
130
wobec wszelkiej władzy) głośno wyraził pogląd, iż z dyliżansów byłoby wcale niezłe ognisko, a konie mogłyby pójść na pieczeń. Zamek palił się zostawiony własnemu losowi. Wśród szalonego ryku pożogi zdawać się mogło, że gorący wiatr prosto z piekieł unosi i porywa sędziwą budowlę. Ogień to spadał, to buchał znów w górę ukazując kamienne twarze na torturach. Kiedy masa kamieni i drewna runęła, twarz z dwoma zaklęśnięciami zniknęła za kłębami dymu, po chwili jednak ukazała się znowu, jak gdyby okrutny markiz płonął na stosie i do ostatka walczył z płomieniami. Zamek gorzał. Gięły się i padały najbliższe drzewa objęte pożarem, a dalsze podpalone przez cztery tajemnicze postacie spowijały pogorzelisko nowymi kłębami dymu. Stopiony ołów i żelazo kipiały w marmurowym basenie fontanny. Woda wyparowała. Cztery podobne do kościelnych gasideł dachy baszt zniknęły jak lód pod tchnieniem żaru i runęły do czterech huczących studzien ognia. Wielkie odłamy rozpalonych kamieni sypały się z murów niby ogniste kryształy. Oszalałe ptaki długo krążyły nad kłębowiskiem żaru, by padać wreszcie do śmiertelnego kotła. Cztery tajemnicze postacie kroczyły ciężko na wschód, zachód, północ i południe. Kroczyły gościńcami spowitymi w całun nocy, a drogę do następnego miejsca przeznaczenia wskazywał im rozniecony przez nie sygnał, widoczny z dala niby latarnia morska. Ludność iluminowanej wioski zawładnęła kościelną kruchtą i przepędziwszy urzędowego dzwonnika bila w dzwony na uciechę i radość. Ale nie na tym koniec. Chłopi podnieceni głodem, pożarem i zawodzeniem dzwonów przypomnieli sobie, że Monsieur Gabelle miał coś wspólnego ze ściąganiem podatków i czynszów. Jakkolwiek ostatnimi czasy Monsieur Gabelle niewiele czerpał z podatków, a z czynszów nic zgoła, chłopi gorąco zapragnęli osobistej z nim rozmowy i otoczywszy jego dom poczęli się domagać, aby niezwłocznie wyszedł. Poczmistrz wolał przeprowadzić naradę z samym sobą i w jej wyniku wycofał się znów na dach, gdzie ukryty za masywnym kominem ślubował (był to mały południowiec o bujnym temperamencie), że w razie wyważenia drzwi skoczy w przepaść głową naprzód i własnym ciężarem przetrąci jednego lub dwóch napastników. Noc dłużyła się zapewne biednemu poczmistrzowi, któremu odległy zamek służył za świecznik i kominek, a muzykę zastępowało kołatanie do drzwi i radosne bicie w dzwony. Ponadto złowróżbna latarnia stała naprzeciw bramy zajazdu, wioska zaś zdradzała niekłamaną ochotę, by latarnię przyozdobić gospodarzem zajazdu. Ciężka to próba spędzić całą letnią noc na brzegu czarnego oceanu z myślą o takim susie, jakiego wykonanie Monsieur Gabelle ślubował! Ale błogosławiony brzask zajaśniał wreszcie, do cna stopiły się świece i lud rozproszył się spokojnie, a poczmistrz zeszedł z dachu unosząc na razie życie. W promieniu stu mil i przy łunach podobnych pożarów inni przedstawiciele władzy byli mniej szczęśliwi i świt zastał ich dyndających nad uliczkami wiosek, w których urodzili się i wychowali. Podobnie inni wieśniacy i mieszczanie byli mniej szczęśliwi niż dróżnik i jego osobiści przyjaciele, bo przedstawiciele władzy wspierani przez wojsko zaatakowali ich skutecznie i oni z kolei nie żałowali stryczków. Ale tak czy inaczej, tajemnicze postacie wędrowały uparcie na wschód, zachód, północ i południe i pożary szerzyły się bez względu na to, kto wieszał, a kto był wieszany. Żaden przedstawiciel władzy, nawet najlepszy matematyk, nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, jak wysoka szubienica może odmienić się w wodę i skutecznie zalać ogień? ROZDZIAŁ XXIV GÓRA MAGNETYCZNA Morze przybierało. Szerzyły się pożary. Ląd stały drżał pod naporem fal rozbestwionego oceanu, co nie znał już odpływu, lecz ku przerażeniu widzów z wybrzeży wznosił się coraz to wyższym i wyższym przypływem. Tak minęły trzy burzliwe lata i złota nić trzykrotnie wdziergała urodziny małej Lucie w gładką tkaninę życia jej ogniska rodzinnego.
131
Przez wiele dni i wiele nocy mieszkańcy domu w zacisznym ustroniu słuchali ech i serca w nich mdlały, ilekroć zadudniły złowróżbne kroki tłumów. Wyobrażali sobie, że zwarty pod szkarłatną flagą idzie lud odmieniony w dzikie bestie długo dławionym zawołaniem: „Ojczyzna w niebezpieczeństwie!" Jeszcze pan (jako klasa) wolał nie brać udziału w ważkich wydarzeniach i dziwił się, dlaczego jest niedoceniany i mało pożądany w kraju, zarazem jednak jego próby wyjazdu z Francji! łączą się z bardzo poważnym niebezpieczeństwem dla doczesnego żywota. Kmiotek z bajki z niesłychanym trudem wywołał Szatana, lecz tak się przeraził jego widokiem, że zaraz umknął i nie zdążył zadać nieczystej sile żadnego pytania. Podobnie rzecz się miała z jaśnie panem. Przez długie lata odmawiał Modlitwę Pańską wspak i posługiwał się znaczną liczbą równie skutecznych zaklęć, by wyczarować Złego, a kiedy się to stało, ogarnięty popłochem wziął niezwłocznie nogi za pas. Jaskrawo lśniący obłok królewskiego dworu rozwiał się pod tchnieniem narodowego orkanu. Wypada przyznać, że ów dwór królewski nigdy nie odznaczał się bystrym wzrokiem i od bardzo dawna miał w oku źdźbło pychy Lucyfera, zbytku Sardanapala i kreciej ślepoty. Teraz rozwiał się i odpłynął wraz ze ściśle zamkniętym kręgiem przegniłych swoich intryg, zepsucia i niecnych zdrożności. Miłościwy Pan odszedł i po trudach oblężenia we własnym pałacu „udał się na spoczynek". Ostatni przypływ sięgał punktu kulminacyjnego. W sierpniu roku pańskiego tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego drugiego jaśnie pan (jako (klasa) był rozproszony po szerokim świecie. W Londynie kwaterę główną i miejsce spotkań jaśnie pana mieścił oczywiście Dom Bankowy Tellsonów. Podobno duchy chętnie nawiedzają miejsca, gdzie często przebywały cieleśnie, toteż jaśnie pan bez gwinei w kieszeni chętnie nawiedzał miejsca, gdzie niegdyś przechowywał swoje gwinee. Ale nie na tym koniec. Powodów było wiele. Do Tellsonów napływały najwcześniej najbardziej wiarygodne wiadomości z Francji. Bank nie był skąpą firmą i odnosił się wspaniałomyślnie do dawnej klienteli wyzutej 7, dóbr doczesnych. Niektórzy arystokraci w porę zwietrzyli burzę i obawiając się grabieży lub konfiskat zdążyli przenieść mienie do Tellsonów, gdzie o takich krezusach mogli zwykle coś usłyszeć ich bracia znajdujący się w potrzebie. Każdy nowy przybysz z Francji uważał niemal za obowiązek rychłe zgłoszenie się do Tellsonów i powtórzenie ostatnich nowin. A zatem Dom Bankowy stał się niejako giełdą wiadomości zza morza, co było powszechnie znane i powodowało tak wiele pytań, że w oknie banku widniała często kartka z wypisanymi w kilku wierszach najnowszymi informacjami na użytek wszystkich mijających Tempie Bar i umiejących czytać. W mgliste szare popołudnie pan Lorry siedział za swoim biurkiem i stłumionym głosem prowadził rozmowę z Karolem Darnayem, który stał oparty o blat tegoż biurku. Ponura cela — niegdyś sala audiencjonalna szefa — mieściła teraz giełdę wiadomości z Francji i była nabita ludźmi. Praca w banku miała się skończyć za mniej więcej pól godziny. — Hm... — mówił z niejakim wahaniem Karol Darnay. — Gdyby nawet był pan młodzieńcem, uważałbym za swój obowiązek... — Rozumiem! Uważasz za swój obowiązek powiedzieć, że jestem za stary! — przerwał pan Lorry. — Nie to... Ale... fatalna pogoda, długa podróż, trudności komunikacyjne... Tak... Nieporządki we Francji i Paryż: miasto zdezorganizowane, niebezpieczne nawet dla pana. — Kochany Karolu — podjął starszy pan z pogodną pewnością siebie — mimo woli poruszyłeś racje uzasadniające mój wyjazd, nie siedzenie w Londynie. Dla mnie Paryż będzie wystarczająco bezpieczny. Kto chciałby się zajmować starym, blisko osiemdziesięcioletnim dziadem, gdy pod ręką ma tyle osób godniejszych zachodu? Mówisz, że miasto jest zdezorganizowane. Słusznie! Ale gdyby nie było zdezorganizowane, firma nie musiałaby wysyłać tam zaufanego człowieka dobrze obznajmionego z terenem i tamtejszymi interesami
132
Tellsonów. A fatalna pogoda, długa podróż i trudności transportowe! Ba! Jeżeli nawet po tylu latach nie zaryzykowałbym dla firmy takich drobnych niewygód i przykrości, któż mógłby się na to zdobyć? — Chętnie sam bym pojechał do Francji — wtrącił Karol dość niecierpliwym tonem, lecz tak, jak gdyby myślał na głos. — Czyżby? — wybuchnął pan Lorry. — Wyborny z ciebie doradca! Dla mnie masz zastrzeżenia i rozumne przestrogi, a sam pojechałbyś chętnie! Ty? Francuz z urodzenia? — Drogi stary przyjacielu! Właśnie dlatego, że jestem Francuzem, często świtają mi w głowie myśli, którym tu zresztą nie zamierzałem dać wyrazu. Mam głębokie współczucie dla nieszczęśliwego ludu. Wyrzekłem się pewnych korzyści w imię tego współczucia. Czy w takich warunkach łatwo oprzeć się pokusie? Niekiedy wyobrażam sobie, że mógłbym znaleźć posłuch i bodaj w drobnym stopniu wywrzeć wpływ hamujący na rozwój tragicznych wydarzeń. Nawet wczoraj wieczorem, zaraz po pańskim odejściu, rozmawiałem z Lucie i... — Aha! Rozmawiałeś z Lucie! — wybuchnął znów pan Lorry. — Fe! Nie wstyd ci wymieniać imienia Lucie? Nie wstyd ci mówić tym samym tonem o Lucie i o wyjeździe do Francji? — Przecież tam nie jadę — uśmiechnął się Darnay. — Znacznie poważniejszą kwestią jest zapowiedź pańskiego wyjazdu. — To zamiar ostateczny i nieodwołalny. Posłuchaj, kochany Karolu — pan Lorry zerknął w stronę widocznego w oddali szefa i bezwiednie zniżył glos. — Nie masz wyobrażenia, z jakimi borykamy się trudnościami i w jak wielkim niebezpieczeństwie znajdują się nasze paryskie księgi i dokumenty. Bogu tylko wiadomo o kompromitacji grożącej pewnym osobom w razie przychwycenia lub zniszczenia takich czy innych papierów. A to może się stać lada moment! Nikt nie zdoła przewidzieć, czy Paryż nie spłonie dzisiaj albo jutro nie będzie złupiony! Otóż ja jestem chyba jedynym pod słońcem człowiekiem, który bez straty drogocennego czasu potrafi przeprowadzić właściwą selekcję owych dokumentów, aby wybrane zakopać lub zabezpieczyć w inny, równie pewny sposób. Firma wie i wyraźnie mówi o tym, a więc ja, co od sześćdziesięciu lat jem chleb firmy, nie mogę ociągać się tylko dlatego, że trochę mi trzeszczy w stawach. Karolu! Przecież wielu naszych starych pryków uważa mnie za młodzieńca! — Ja również, panie Lorry, podziwiam młodzieńczą siłę pańskiego ducha. — Ee... co tam! Brednie! Uważaj dalej, Karolu — stary bankowiec zerknął znowu przez ramię w stronę szefa. — Należy pamiętać, że wywiezienie czegoś z Paryża (obojętne czego) graniczy w obecnych czasach z niepodobieństwem. Codziennie... Mówię to ściśle poufnie, bo taka gadanina nie licuje z człowiekiem interesu... Codziennie doręczają nam wartościowe przesyłki posłańcy, których przy najbujniejszej fantazji nie mógłbyś o to podejrzewać. A gdy przekraczają rogatki i granice, każdemu z nich głowa wisi na włosku. Niegdyś poczta Tellsonów kursowała między Francją i Anglią równie bezpiecznie, jak w naszym starym, przywykłym do interesów kraju. Ale dzisiaj! Cóż, wszystko rwie się i zawodzi. — Czy naprawdę wybiera się pan dzisiaj w nocy? — Naprawdę. Sprawa jest zbyt pilna, aby ją dalej odkładać. — I nikogo nie zabiera pan ze sobą? — Firma proponowała mi wielu towarzyszy podróży, lecz żaden nie przydałby się na nic. Wezmę tylko Jerry'ego. Od dawna zastępuje mi straż przyboczną w sobotnie noce, jestem więc doń przyzwyczajony. Widzisz, nikt nie pomyśli, że to coś więcej niż zwykły angielski buldog, który niczego nie knuje, a wie tylko tyle, że ma skoczyć na każdego, kto ośmieli się tknąć pana. — Muszę jeszcze raz powtórzyć, że podziwiam pańską młodzieńczą odwagę. — A ja muszę jeszcze raz powtórzyć: brednie, zwyczajne brednie! Jak wykonam z powodzeniem to drobne zadanie, przyjmę zapewne propozycję Tellsonów. Usunę się i w
133
spokoju spędzę resztkę życia. Wtedy będę miał dosyć czasu, aby rozmyślać o zbliżającej się śmierci. Dialog ów toczył się przy biurku pana Lorry o poczesne miejsce w zajętej rozmową grupce zajmował Stryver — adwokat przy sądzie King's Bench — który był ostatnio na drodze do dygnitarskich godności, rozprawiał więc szczególnie głośno. Jaśnie panom nie szczędził rad, jak to wysadzić w powietrze i zmieść z powierzchni ziemi zbuntowane chłopstwo, a następnie obywać się bez niego oraz jak dokonać rozmaitych wielkich czynów z gatunku tępienia rasy osłów przy pomocy sypania soli na ogon poszczególnym osobnikom. Darnay słuchał Stryvera ze szczególnym wstrętem, niezdecydowany, czy odejść, aby więcej nie słuchać, czy też zostać i wtrącić swoje. Wreszcie sam los zadecydował o dalszym rozwoju wydarzeń. Do pana Lorry zbliżył się sam szef i położywszy na biurku wyplamioną i nie otwartą kopertę zapytał, czy pan Lorry nie dowiedział się, dla kogo właściwie list jest przeznaczony. Koperta spoczęła blisko Karola i ów szybko odczytał adres, co przyszło mu tym łatwiej, że zobaczył własne prawdziwe nazwisko. Adres ów brzmiał: Bardzo pilne! Do rąk własnych Jaśnie Oświeconego Pana byłego Markiza St. Evremonde. Z listami Domu Bankowego Tellsonów. Londyn. Anglia. W dniu zaślubin córki, tuż przed odjazdem do kościoła, lekarz z Beauvais postawił przyszłemu zięciowi tylko jeden stanowczy warunek. Zażądał mianowicie, by tajemnica prawdziwego nazwiska została pogrzebana między nimi do chwili, gdy on (doktor Manette) zwolni Karola z obowiązku milczenia. Nikt zatem nie domyślał się prawdy, nie podejrzewała jej nawet Lucie, a panu Lorry nie postało w głowie, że może mieć przed sobą „byłego Markiza St. Evremonde". — Nie — odpowiedział pan Lorry szefowi. — Pytałem chyba wszystkich obecnych tu w tej chwili, lecz żaden z panów nie wie, gdzie należy szukać adresata. Wskazówki zegara zbliżały się pomału do godziny zamknięcia banku i strumień ludzki począł zmierzać ku wyjściu ocierając się niemal o biurko pana Lorry. Stary bankowiec podnosił list pytającym gestem, a ten, tamten i ów z jaśnie panów na obczyźnie spoglądał na kopertę i robił kwaśną minę. Każdy miał coś niemiłego do powiedzenia o trudnym do odnalezienia markizie i mówił to po francusku lub angielsku. — To bodaj bratanek, ale niegodny spadkobierca wytwornego markiza, co padł ofiarą mordercy. Miło mi, że nie należał nigdy do koła moich znajomych. — Tchórzem podszyty! Już kilka lat temu opuścił posterunek! — dorzucił jaśnie pan wywieziony w swoim czasie z Paryża skulony pod ładunkiem słomy, która omal nie przyprawiła go o uduszenie. — Zarażony nowymi doktrynami — dorzucił trzeci arystokrata spoglądając przez lorgnon na szefa. — Poróżnił się z nieboszczykiem markizem, a gdy odziedziczył dobra, porzucił je na pastwę zgrai łotrów. Ha! Ci na pewno odpłacą mu teraz tak, jak na to zasłużył. — Co? Jak? — wybuchnął gorącokrwisty Stryver. — To takie ziółko? Warto zapamiętać jego obmierzłe nazwisko. Niech diabli porwą przeklętego łobuza! Darnay nie mógł pohamować się dłużej, dotknął więc ramienia pewnego siebie adwokata i rzekł: — Znam tego przeklętego łobuza. — Czyżby? Na Jowisza! Serdecznie panu współczuję. — Dlaczego? — Dlaczego? — powtórzył Stryver. — Słyszał pan o jego sprawkach i pyta pan dlaczego? — Właśnie, pytam dlaczego?
134
— W takim razie, panie Darnay, powiem raz jeszcze: serdecznie panu współczuję. Przykro mi słuchać tak osobliwych pańskich pytań. Jakiś półgłówek zaraża się najobrzydliwszym diabelstwem, jakie kiedykolwiek szalało na ziemi, i pod tym wpływem oddaje swoje dobra na pastwę bandy łotrów trudniących się masowym mordowaniem bliźnich. A pan pyta mnie, dlaczego współczuję wychowawcy młodych chłopców, który ma takie znajomości! Otóż postawię kropkę nad „i". Współczuję panu, ponieważ sądzę, że taki łajdak rozsiewa Zarazę. Sprawa jest chyba jasna? Darnay pamiętał o sekrecie, zdławił więc gniew i bąknął niepewnie: — Nic pan przecież nie wie o pobudkach tego dżentelmena. — Wiem za to, panie Darnay, jak pana zapędzić w kozi róg — odciął się krewki Stryver — i za moment to zrobię. Jeżeli ów jegomość jest naprawdę dżentelmenem, nie rozumiem go kompletnie. Może pan powtórzyć mu to ode mnie dodając piękne ukłony. Może mu pan też powiedzieć w moim imieniu, że dziwię się, iż nie stoi dziś na czele krwawego motłochu, skoro na jego rzecz zrezygnował ze swych majętności. Nie, nie, moi panowie! — zawołał nagle i potoczywszy wokół wzrokiem głośno strzelił palcami. — Już ja znam się po trosze na naturze ludzkiej i wiem, że jegomość pokroju owego jegomości nigdy nie zda się na łaskę i niełaskę tak sympatycznych protegowanych. Nie, nie, moi panowie! Na początku zawieruchy pokaże tyły nieprzyjacielowi i jeden z pierwszych czmychnie jak niepyszny. Inaczej być nie może! — na zakończenie strzelił ponownie palcami i wśród słuchaczy utorował sobie łokciami drogę na Fleet Street. Inni pospieszyli jego śladem i niebawem w opustoszałym kantorze pozostał tylko pan Lorry i Karol Darnay. — Zechcesz zająć się tym listem? — spytał stary bankowiec. — Wiesz chyba, jak i gdzie go doręczyć? — Wiem i doręczę. — Bądź też łaskaw wyjaśnić, że nadawca był zapewne przekonany, iż jesteśmy w kontakcie z adresatem, my wszakże nie mogliśmy dostarczyć listu, który z tej racji leżał u nas czas pewien. — Na pewno o tym nie zapomnę. Czy stąd wyrusza pan do Paryża? — Tak. Stąd o ósmej wieczór. — Przyjdę jeszcze, aby pana pożegnać. Zły na siebie i na Stryvera, i na całą ludzkość Darnay schronił się szybko w zacisze Temple, by otworzyć i przeczytać list następującej treści: Więzienie Abbaye Paryż, 21 lipca 1792 r. Jaśnie Wielmożny Panie były Markizie! Przez długi czas życiu mojemu groziło srogie niebezpieczeństwo, gdyż znajdowałem się w rękach mieszkańców wioski. Na koniec wszakże aresztowano mnie (nie szczędząc obelg i przykrości) i zmuszono, bym pieszo i pod eskortą odbył długą podróż do Paryża. Po drodze nacierpiałem się bardzo wiele. Ale nie na tym koniec. Mój dom został splądrowany i bezlitośnie zrównany z ziemią. Jaśnie Wielmożny Panie były Markizie! Zbrodnia, z racji której przebywam obecnie w więzieniu, staną przed trybunałem i niewątpliwie stracą życie (jeżeli Jaśnie Wielmożny Pan były Markiz nie przyjdzie mi łaskawie z pomocą), nazywa się, jak mi powiedziano, obrazą majestatu Ludu, polega zaś na tym, że działałem przeciwko owemu Ludowi na korzyść emigranta. Na próżno perswadują wszystkim, iż zgodnie z rozkazami Jaśnie Wielmożnego Pana byłego Markiza działałem nie przeciwko poddanym, ale na ich korzyść. Na próżno perswadują wszystkim, że jeszcze przed konfiskatą mienia emigrantów umarzałem zaległe podatki, wcale nie ściągałem czynszów i nigdy nie odwoływałem się do drogi sądowej. Odpowiedź jest zawsze jedna i ta sama: Dlaczego byłem pełnomocnikiem emigranta? I gdzie się ów emigrant znajduje? Litości, Jaśnie Wielmożny Panie były Markizie! Gdzie się ów emigrant znajduje? Przez sen krzyczą wciąż głośno: — Gdzie się ów emigrant znajduje?
135
Zapytują Boga miłosiernego, czy ów emigrant nie przybędzie mi na pomoc? Niestety, odpowiedź znikąd nie nadchodzi. Ach, Jaśnie Wielmożny Panie były Markizie! Przez morze rzucam dziś okrzyk rozpaczy i mam nadzieją, że sięgnie uszu Jaśnie Wielmożnego Pana byłego Markiza dzięki pośrednictwu wielkiego banku Tillson, tak zaszczytnie znanego w Paryżu. W imię Boga, sprawiedliwości i wszystkiego, co szlachetne na tej ziemi, w imię honoru i szacunku dla pańskiego wielkiego nazwiska błagam i zaklinam, Jaśnie Wielmożny Panie były Markizie, niech pan przybywa z pomocą i łaskawie zechce mnie wydostać z matni. Całą moją winę stanowi lojalność wobec Pana. Ach, Jaśnie Wielmożny Panie były Markizie, zechciej obecnie być wobec mnie lojalnym. Ze straszliwego więzienia, gdzie co chwila zbliżam się do gwałtownej śmierci, ślę Jaśnie Wielmożnemu Panu byłemu Markizowi wyrazy głębokiego szacunku i szczerego przywiązania. Wierny i nieszczęśliwy sługa Gabelle. Niemiły nastrój dręczący ostatnio Karola wzmógł się w dwójnasób po przeczytaniu listu starego sługi. Biedny Gabelle znalazł się w niebezpieczeństwie tylko dlatego, że był wierny dziedzicowi i jego rodzinie. Darnay odczuł tę przykrą myśl tak boleśnie, że spacerując tu i ówdzie po dziedzińcu Tempie miał ochotę odwracać twarz, gdy niekiedy spotykał przechodniów. Dokładnie zdawał sobie sprawę, że nie dokończył na czas rozpoczętego dzieła. Pozwolił się unieść oburzeniu na haniebny postępek, co stanowił koronę innych przewinień i złej reputacji starego rodu. Uległ podejrzliwości wobec stryja i niechęci do zwiotczałej budowli, którą z racji urodzenia powinien był podtrzymywać. Zbytnio się spieszył i zajęty miłością do Lucie nie zrezygnował zupełnie i formalnie ze swojej pozycji społecznej i majątkowej, chociaż zamiar ten nie był dlań bynajmniej nowy. Wiedział, że trudną sprawę należało załatwiać stopniowo i systematycznie, że należało doglądać jej troskliwie. Oczywiście snuł takie plany, ale nigdy nie wprowadził ich w życie. Szczęście nowego, wybranego w Anglii domu rodzinnego, konieczność nieustannej pracy i wydarzenia oraz zmiany następujące w tamtych latach tak szybko, że każdy tydzień obracał wniwecz zamierzenia poprzedniego, następny zaś stwarzał znów coś nowego — wszystko to wytwarzało sytuację, której Karol Darnay ustępował niechętnie, lecz bez stanowczego oporu. Wciąż czekał stosownej chwili, póki wreszcie czasy nie zmieniły się zupełnie i nie minęły wszelkie stosowne chwile. Szlachta uciekała z Francji wszystkimi gościńcami i ścieżkami, dobra rodowe padały ofiarą konfiskat lub grabieży, nawet historyczne nazwiska ginęły gdzieś bez śladu. O tym wszystkim Karol wiedział równie dobrze jak każda nowa władza francuska, która w stosownej porze mogłaby stawić mu zarzuty. Ale nie uciskał przecież nikogo i nikogo nie wtrącił nigdy do więzienia, a bezwzględne ściąganie danin i czynszów potępiał tak dalece, że z własnej woli wyrzekł się dochodów, ruszył w świat i własną pracą zdobywał chleb powszedni. Monsieur Gabelle rządził jakoś w podupadłych i zadłużonych dobrach stosując się do pisemnych instrukcji nowego dziedzica, który żądał, by szczędzić poddanych i z ograniczonych środków zaopatrywać ich możliwie najlepiej: zimą dawać im opał wydarty bezwzględnym wierzycielom, na przednówku zaś żywność ocaloną z tych samych szponów. Niewątpliwie Monsieur Gabelle dobył te fakty na jaw dla własnej obrony, która zarazem stała się obroną przebywającego na obczyźnie byłego markiza. Takie rozważania umacniały stopniowo Karola Darnaya w rozpaczliwej decyzji udania się do Paryża. Podobnie jak żeglarza ze starej ballady prądy i wiatry popychały go w stronę góry magnetycznej i mimo walki i oporu musiał zmierzać wciąż do groźnego przeznaczenia. Każda nowa myśl przyczyniała się do tego, wzmagała szybkość i ustalała kierunek niebezpiecznej żeglugi. Niemiły nastrój dręczący ostatnio Karola wywoływała przede wszystkim mglista świadomość, że we Francji nieodpowiedni ludzie dążą do szkodliwych celów. Zdawał sobie sprawę, że sam jest lepszy od tych ludzi, lecz nie będąc na miejscu nie może wpłynąć na
136
przebieg wydarzeń, nie może nawet podjąć starań, by ustal przelew krwi, a walka nabrała ducha humanitarnego miłosierdzia. Niemiły nastrój raz wzmagał się, raz ustępował, wszelako w ciągu minionych godzin do głosu doszły nowe czynniki. Najprzód była to odwaga i niezachwiane poczucie obowiązku pana Lorry, co w porównaniu z niezdecydowaniem Karola Darnaya wypadło bardzo na niekorzyść tego ostatniego. Potem przyszły urągania jaśnie panów i najbardziej kłująca perora Stryvera, wreszcie list biednego Monsieur Gabelle'a: rozpaczliwe wołanie śmiertelnie zagrożonego człowieka, który błaga o pomoc w imię sprawiedliwości, honoru i szacunku dla wielkiego nazwiska. Karol Darnay powziął ostateczną decyzję. Pojedzie do Paryża! Tak! Przyciągała go góra magnetyczna i aż do chwili rozbicia musiał żeglować w jej stronę. Oczywiście nie wiedział o niej i nie uświadamiał sobie grozy niebezpieczeństwa. Jego czynami powodowały szlachetne intencje, a chociaż niezupełnie dokonał dzieła, spodziewał się, że we Francji zostanie życzliwie przyjęty, gdyż cała prawda musi przecież wypłynąć na jaw. Takim rozważaniom towarzyszyły olśniewające wizje czynienia dobrze — ów odwieczny miraż podniosłych duchów. Oczyma wyobraźni Karol widział siebie nawet na stanowisku, z którego zdoła wywrzeć pewien wpływ na straszliwą rewolucję zmierzającą ostatnio ku nieprzebytym manowcom. Powziąwszy ostateczną decyzję spacerował nadal po dziedzińcach Tempie i stopniowo dochodził do wniosku, iż Lucie i jej ojciec winni dowiedzieć się o wszystkim dopiero po jego odjeździe. Żonie należało oszczędzić bolesnego rozstania, teść zaś niechętnie powracał myślami na dawny niebezpieczny teren, niechaj więc usłyszy raczej o nieodwołalnym kroku miast o projekcie, który można jeszcze zmienić. Karol nie zastanawiał się nawet, w jakim stopniu na niedokończenie rozpoczętego przezeń dzieła wpłynęła obawa, by nie urazić doktora Manette skojarzeniami z Francją i sprawami tego kraju. Niewątpliwie jednak i ten czynnik odegrał w swoim czasie hamującą rolę. Tak rozmyślając Darnay przechadzał się tam i z powrotem aż do chwili, gdy trzeba było pójść do Tellsonów i pożegnać pana Lorry. Oczywiście miał zamiar odwiedzić starego przyjaciela zaraz po przyjeździe do Paryża, obecnie jednak wolał milczeć. Przed drzwiami banku stała gotowa do drogi pocztowa kolasa i uzbrojony Jerry Cruncher w długich butach podróżnych. — List doręczyłem — rzekł Karol Darnay do starego bankowca. — Naturalnie nie zgodziłbym się nigdy na obarczanie pana pisemną odpowiedzią, może jednak zechce pan kilka słów przekazać ustnie. — Bardzo chętnie. Jeżeli nie grozi to niebezpieczeństwem. — Na pewno nie, chociaż odpowiedź jest przeznaczona dla więźnia. — Jego nazwisko? — zapytał pan Lorry trzymając w ręku otwarty notes. — Gabelle. — Gabelle. A co mam powtórzyć biednemu Gabelle przebywającemu w więzieniu? — Bardzo niewiele: „On otrzymał list i na pewno przyjedzie". — Nie mówić kiedy? — Owszem. Wyruszy w drogę jutro wieczorem. — Nie mówić kto? — Nie. Karol pomógł staremu przyjacielowi otulić się w płaszcz i pelerynę, następnie zaś wyszedł za nim z dusznej bankowej salki we mgłę spowijającą Fleet Street. — Ucałowania dla obydwóch Lucie: dużej i małej — powiedział pan Lorry na pożegnanie. — Strzeż ich jak oka w głowie do mojego powrotu. Kiedy kolasa ruszyła z miejsca, Darnay uśmiechnął się blado i pokręcił głową. Tej nocy nie spał do późna i napisał dwa płomienne, szczere listy: do Lucie i doktora Manette. W pierwszym tłumaczył żonie, iż poczucie obowiązku nakazuje mu udać się do Paryża, i po tak wielu latach wyjaśnił wreszcie racje, dla których nie powinno grozić mu tam niebezpieczeństwo. W drugim polecał tkliwej opiece teścia Lucie i ich ukochane dziecię i
137
tonem jeszcze bardziej przekonywającym poruszał te same tematy. Obydwa listy kończyło oczywiście zapewnienie, iż napisze zaraz po przyjeździe do Paryża dając w ten sposób dowód, że nic mu nie grozi. Następny dzień był trudny, gdyż Karol po raz pierwszy przebywał w rodzinnym kółku ukrywając coś przed najbliższymi. Ciężko mu przychodziło szlachetne kłamstwo, tym bardziej że nikt nie mógł niczego podejrzewać. Zrazu omal nie wyznał Lucie całej prawdy, bo przywykł korzystać zawsze z jej rady i cichej pomocy, ale jedno tkliwe spojrzenie na zajętą jak zwykle i uśmiechniętą żonę wystarczyło, by skłonić go do zachowania tajemnicy. Mimo wszystko dzień minął szybko. Pod wieczór Darnay czule uścisnął Lucie i niemal równie mu drogą jej małą imienniczkę i pod pretekstem jakiejś ważnej sprawy wyszedł obiecując powrót koło północy. Walizę z garderobą wyniósł zawczasu i ukrył w bezpiecznym miejscu, był więc swobodny i pośród smutnej mgły kroczył smutnymi ulicami z jeszcze smutniejszym sercem. Niepojęte moce przyciągały go coraz potężniej, a wszystkie prądy i wiatry dążyły teraz w jednym kierunku. Karol oddał dwa listy zaufanemu posłańcowi, który miał je doręczyć na pół godziny przed północą i ani minuty wcześniej. Wynajął konia do Dover i wyruszył w ryzykowną podróż. „W imię Boga i sprawiedliwości, w imię honoru i szacunku dla wielkiego nazwiska!" Rozpaczliwy krzyk więźnia wzmacniał zamierające z żalu serce Karola, gdy ów pozostawiwszy wszystko, co mu było drogie na tej ziemi, zmierzał uparcie ku górze magnetycznej.
Księga trzecia Szlak huraganu ROZDZIAŁ I SKRYTY Jesienią roku tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego drugiego podróżny wolno przebywał trakt wiodący z Anglii do Paryża. Oczywiście powodem licznych opóźnień były złe drogi, złe pojazdy i złe konie, których nie brakło nawet wtedy, gdy nieszczęsny i upadły dzisiaj król zasiadał na tronie w całym majestacie. Ale odmienione czasy zrodziły przeszkody innego rodzaju. Każdej bramy miejskiej lub wioskowej rogatki strzegła banda obywateli patriotów uzbrojona w narodowe muszkiety trzymane w wielce niebezpiecznym pogotowiu. Ludzie owi zatrzymywali wszystkich przybywających z tej czy tamtej strony, przesłuchiwali ich, kontrolowali dokumenty, szukali nazwisk w jakichś swoich rejestrach. A w rezultacie mogli podróżnych zawrócić lub wysłać w dalszą drogę, lub aresztować i zamknąć pod kluczem zależnie od tego, co uważali w danej chwili za najbardziej korzystne dla Młodocianej Republiki Jednej i Niepodzielnej w imię hasła: „Wolność, Równość i Braterstwo lub Śmierć!" Po przejechaniu bardzo niewielu mil francuskich Karol Darnay zaczął pojmować, że prowincjonalnymi gościńcami nie zdoła wrócić, jeżeli wprzódy w Paryżu nie zyska opinii lojalnego obywatela. Niech się, co chce, dzieje, musi zmierzać uparcie do kresu wędrówki, bo każda nędzna mieścina, którą zostawi za sobą, każdy opuszczony szlaban wioskowej rogatki stanowić będzie nowe żelazne wrota blokujące szlak wiodący do domu. Powszechna czujność tak go spowiła, że nie mógłby uważać się za bardziej pozbawionego wolności, gdyby wpadł w sieci albo wędrówkę odbywał w żelaznej klatce. Powszechna czujność zatrzymywała go na gościńcu po dwadzieścia razy między jednym a drugim popasem. Powszechna czujność po dwadzieścia razy na dzień powodowała opóźnienia, gdyż doganiała podróżnego i kazała mu wracać, wyprzedzała go i z nadmiaru gorliwości kazała mu czekać, jechała obok niego w charakterze eskorty. W takich warunkach
138
Karol Darnay miał za sobą wiele dni wędrówki przez Francję, gdy do cna wyczerpany udał się na spoczynek w niewielkim miasteczku położonym przy głównym trakcie do Paryża, lecz bardzo jeszcze od stolicy odległym. Nie wątpił, że dotarł tak daleko jedynie dzięki niefortunnemu listowi Gabelle'a pisanemu z więzienia Abbaye, który to list okazywał przy każdej sposobności. Na wartowni w owym prowincjonalnym mieście napotkał takie trudności, że przeczuł rychły niebezpieczny kryzys swojej podróży. Wobec tego wcale się nie zdziwił, gdy w nędznej gospodzie, gdzie pozwolono mu przespać się do rana, został zbudzony koło północy. Otworzył oczy i zobaczył, że na jego łóżku siedzi przedstawiciel miejscowej władzy — zastrachany człeczyna — oraz trzech uzbrojonych patriotów w brudnych czerwonych czapkach i z fajkami w zębach. — Emigrancie — odezwał się przedstawiciel władzy — chcę odesłać cię do Paryża pod eskortą. — Obywatelu, niczego bardziej nie pragnę, niż trafić do Paryża, lecz bez eskorty potrafiłbym się obejść. — Milczeć! — warknął jeden z patriotów w czerwonej czapce i kolbą muszkietu uderzył po kołdrach. — Stul pysk, arystokrato! — Jest tak, jak powiada ów dobry patriota — wyjaśnił zastrachany przedstawiciel władzy. — Jesteś arystokratą, musisz więc dostać eskortę i musisz za eskorty zapłacić. — Trudno. Nie mam wyboru — ustąpił Karol Darnay. — Patrzcie go! Nie ma wyboru! — obruszył się ten sam zawzięty patriota. — Jak by ochrona przed stryczkiem i latarnią nie była łaską ludu! — Jest tak, jak powiada ów dobry patriota — powtórzył zastrachany przedstawiciel władzy. — Wstawaj i ubieraj się żywo, emigrancie. Darnay posłuchał rozkazu i został wnet odprowadzony do wartowni, gdzie liczni patrioci w czerwonych czapkach palili, pili lub drzemali przy ogniu na kominie. Tam uiścił wygórowaną sumę za eskortę, pod której troskliwą opieką znalazł się na mokrym, błotnistym gościńcu o godzinie trzeciej nad ranem. Eskortę jadącą po prawej i lewej stronie emigranta stanowili dwaj konni patrioci w czerwonych czapkach z trójkolorowymi kokardami, uzbrojeni w narodowe muszkiety i pałasze. Eskortowany sam powodował koniem, lecz linka umocowana do kantaru była stale okręcona dokoła ręki jednego z patriotów, W takim szyku przebyli kłusem brukowane ulice miasteczka i wśród ulewy siekącej prosto w twarze wjechali na szczególnie błotnisty gościniec. W takim szyku, zmieniając tylko konie i szybkość marszu, zostawili za sobą bardzo liczne mile między niefortunną mieściną a stolicą. Podróż odbywali nocami i zatrzymywali się w parę godzin po brzasku, aby po całodziennym odpoczynku wyruszyć dalej o zmierzchu. Patrioci w czerwonych czapkach byli tak nędznie odziani, że słomą okręcali bose stopy, a na ramionach robili coś w rodzaju strzechy dla ochrony przed deszczem. Karol Darnay nie był zadowolony z podobnej kompanii i chwilami bal się o życie, gdyż jeden z patriotów — nieustannie pijany — nader nieostrożnie obchodził się z muszkietem, poza tym jednak pozbawienie wolności nie budziło poważnych obaw w jego sercu. Rozumował na pozór słusznie, iż taki stan rzeczy nie może mieć żadnego wpływu na wynik nie rozpoczętego jeszcze dochodzenia w indywidualnej sprawie zależnej w znacznym stopniu od nie złożonych dotąd zeznań więźnia z Abbaye. Kiedy jednak eskorta i eskortowany przybyli do miasta Beauvais pod wieczór, gdy na ulicach było tłoczno, i gwarno, Karol Darnay nie mógł dłużej taić przed sobą, że sytuacja przedstawia się złowróżbnie. Wrogi tłum przyglądał mu się, gdy zsiadał z konia na podwórzu zajazdu, a liczne glosy zawołały nagle: „Precz z emigrantem!" Karol nie zdążył jeszcze dotknąć nogą ziemi, gdy wskoczył znów na siodło i usadowiwszy się pewnie przemówił najspokojniejszym, na jaki mógł się zdobyć, tonem:
139
— Przyjaciele! Dlaczego nazywacie mnie emigrantem? Przecież widzicie mnie we Francji, dokąd przybyłem z własnej woli. Rosły kowal z młotem w ręku gwałtownie utorował sobie drogę w tłumie i wtargnął na podwórko. — Jesteś przeklętym emigrantem! — wrzasnął. — I przeklętym arystokratą! Poczmistrz zasłonił własną osobą uzdę, którą kowal chciał niewątpliwie pochwycić, i rzekł pojednawczo: — Dajcie mu spokój, obywatelu. Niech jedzie do Paryża. I tak stanie tam przed sądem. — Stanie przed sądem! — powtórzył kowal i szeroko zamachnął się młotem. — Właśnie! I będzie skazany jako zdrajca! Tłum odpowiedział hałaśliwym wybuchem radości. Patriota z linką owiniętą dokoła ręki spokojnie siedział w siodle zerkając w lewo i w prawo. Poczmistrz próbował zawrócić konia w stronę stajni, lecz Karol zatrzymał go i począł mówić, gdy głos jego mógł być dosłyszalny w ogólnym zgiełku. — Przyjaciele! Mylicie się lub rozmyślnie w błąd was wprowadzono. Nie jestem zdrajcą. — Łże! — ryknął kowal. — To zdrajca od dnia wydania dekretu! Jego życie należy do ludu! Tak! Zdrajca nie ma prawa do własnego parszywego życia! Darnay zobaczył w oczach ciżby furię, co za moment mogła runąć na niego. Ale poczmistrz stanowczo pociągnął konia w głąb podwórka, a gdy eskorta cofnęła się po bokach eskortowanego, zamknął i zaryglował rozklekotane podwójne wrota. Kowal uderzył w nie młotem, a tłum zaszemrał groźnie, lecz nie stało się nic więcej. Karol zsunął się z konia, podziękował poczmistrzowi i zapytał stając koło niego na podwórku: — O jakim dekrecie mówił ów kowal? — Pewnie o tym, co nakazuje konfiskatę mienia emigrantów, — A kiedy go wydano? — Czternastego sierpnia. — W dzień mojego wyjazdu z Anglii. — Wszyscy powiadają — ciągnął poczmistrz — że to tylko jeden z podobnych dekretów. Ma ich być znacznie więcej. Może nawet już są. Czy ja wiem? Emigranci będą wyjęci spod prawa i skazywani na śmierć w razie powrotu do Francji. Może to kowal miał na myśli, jak mówił, że pańskie życie należy do ludu? — Ale nie ma jeszcze tych dekretów, więc... — Czy ja wiem? — przerwał poczmistrz wzruszając ramionami. — Albo są, albo będą. To na jedno wychodzi. Zechce pan coś przekąsić? Karol i opiekujący się nim patrioci spoczęli na strychu pośród słomy, a w dalszą drogę ruszyli o północy, gdy całe miasto spało. Od początku dziwaczna podróż zdawała się Karolowi nierealna z przyczyny licznych zmian w zjawiskach dobrze i od dawna znanych. Pośród tych zmian nie najmniej uderzającą była powszechna niechęć do snu. Niejednokrotnie się zdarzało, że po uciążliwej jeździe tonącym w mroku gościńcem Darnay dostrzegał kilka nędznych chat oświetlonych wśród głuchej nocy, gdyż cała ludność ująwszy się za ręce krążyła wokół suchotniczego Drzewa Wolności lub zbita w gromadę śpiewała chórem patriotyczne pieśni. Na szczęście Beauvais spało owej nocy, co znacznie ułatwiło bezpieczny wyjazd. Błotnisty, sieczony deszczem i spowity w mgły gościniec przecinał nędzne pola, bezpłodne tego roku i ozdobione tu i ówdzie poczerniałymi zgliszczami zagród. Jedyne urozmaicenie stanowiły patrolujące wszystkie trakty oddziałki patriotów, co raz po raz wyskakiwały z zasadzek i dla kontroli zastępowały podróżnym drogę. Wreszcie o świcie Karol Darnay z eskortą stanął pod murami Paryża i zatrzymał się przed opuszczoną i pilnie strzeżoną barierą. — Gdzie macie papiery więźnia? — zapytał eskorty wezwany przez szyldwacha mężczyzna o stanowczej postawie i rozkazującym tonie.
140
Darnay niemile dotknięty poprosił nieznajomego, by zechciał zwrócić uwagę, że ma przed sobą człowieka wolnego i obywatela francuskiego, który ze względu na niebezpieczeństwa podróży otrzymał od władz prowincjonalnych eskortę i słono za nią zapłacił. — Gdzie macie papiery więźnia? — powtórzył ten sam osobnik nie bacząc zgoła na słowa Karola. Pijany patriota zdjął czapkę i z jej wnętrza dobył wymagane dokumenty. Mężczyzna o stanowczej postawie rzucił jednym okiem na list Gabelle'a, jak gdyby stropił się nagle, i bardzo przenikliwie spojrzał na Karola. Nic jednak nie powiedział i zostawiwszy podróżnych na drodze wrócił spokojnie do wartowni. Darnay siedział na koniu i nie myśląc, co się dalej stanie, rozglądał się dokoła. Zauważył od razu, że bramy pilnuje straż złożona z nielicznych żołnierzy i patriotów w znacznie większej sile. Zauważył również, że wjazd do miasta, zwłaszcza dla chłopskich wozów z żywnością i opałem, jest stosunkowo łatwy, natomiast przy wyjeździe piętrzą się trudności nawet przed ludźmi o całkiem ubogim wyglądzie. Mężczyźni i kobiety (nie licząc zwierząt i rozmaitych wehikułów) tłumnie czekali po wewnętrznej stronie bramy, lecz za barierę przeciekali nader powoli z racji drobiazgowej kontroli i przesłuchań. Ci i owi zdawali sobie sprawę, iż nieprędko przyjdzie na nich kolej. Kładli się więc na trawie, aby spać, pić, palić albo po prostu gawędzić z sąsiadami. Prawie wszyscy (i to bez względu na pleć) nosili czerwone czapki i trójkolorowe kokardy. Po takich trwających mniej więcej pół godziny obserwacjach z siodła Darnay zobaczył nagle tego samego mężczyznę o stanowczej postawie i władczym tonie. Mężczyzna kazał wartownikowi podnieść barierę, następnie zaś wręczył eskorcie pokwitowanie odbioru eskortowanego, a eskortowanemu polecił zsiąść z konia. Karol posłuchał i eskorta nie przekraczając granic miasta zawróciła i odjechała prowadząc luzem zdrożonego konia. Tymczasem Darnay wszedł za przewodnikiem do wartowni, gdzie stali, siedzieli lub leżeli dość liczni żołnierze oraz patrioci. Jedni z nich byli trzeźwi, inni pijani. Jedni spali, inni czuwali. Jeszcze inni znajdowali się we wszelkich pośrednich stanach między snem a jawą i zupełnym pijaństwem a trzeźwością. Stan równie nieokreślony cechował oświetlenie izby, gdyż dogasały mdłe latarki oliwne, dzień zaś nie rozjaśnił się jeszcze. Pliki papierów leżały na stole, za którym prezydował oficer o śniadej cerze i grubiańskim wyglądzie. — Obywatelu Defarge — zwrócił się do przewodnika Karola wygładzając ćwiartkę papieru, na której zamierzał widać coś napisać. — Czy to emigrant Evremonde? — We własnej osobie. — Ile macie lat, Evremonde? — Trzydzieści siedem. — Żonaty? — Tak. — Gdzieście się ożenili? — W Anglii. — Rozumie się, w Anglii! Gdzie jest teraz wasza żona? — W Anglii. — Rozumie się, w Anglii! Pójdziecie teraz, Evremonde, do więzienia La Force. — Na miłosierdzie boskie! — zawołał Karol. — W imię jakiego prawa? Oficer uniósł wzrok znad ćwiartki papieru. — Wyjechaliście dawno, Evremonde. Mamy teraz we Francji nowe prawa i nowe winy — uśmiechnął się krzywo i zaczął pisać dalej. — Zechce pan zwrócić uwagę, że przybyłem tutaj dobrowolnie na pisemną prośbę rodaka w potrzebie. Prośba ta leży obecnie przed panem. Jedynym moim pragnieniem jest najrychlejsze złożenie zeznań. Chyba po temu mam prawo? — Emigranci, Evremonde, nie mają żadnych praw — padła dobitna odpowiedź.
141
Oficer skończył pisanie, po cichu przeczytał swoje dzieło i zasypawszy piaskiem ćwiartkę papieru wręczył ją obywatelowi Defarge. — Skryty — rzekł przy tym. Defarge skinął na więźnia dając znak, iż ma mu towarzyszyć. Karol usłuchał i wyszedł za przewodnikiem pod strażą dwóch uzbrojonych patriotów. Kiedy zeszli ze schodów wartowni i bez pośpiechu ruszyli w stronę śródmieścia, Defarge odezwał się przyciszonym głosem: — To pan ożenił się z córką doktora Manette, ongi więźnia Bastylii nie istniejącej od trzech lat? — Tak... Ja... — Darnay spojrzał na niego zdziwiony. — Nazywam się Defarge. Mam winiarnię na Przedmieściu Świętego Antoniego. Być może słyszał pan o mnie? — Moja żona z pańskiego domu odebrała ojca. Czy nie tak? Wyraz „żona" zabrzmiał widocznie w jego uszach nutą posępnego ostrzeżenia, gdyż szynkarz syknął, jak gdyby nagle rozgniewany: — Na groźną damę urodzoną niedawno i nazwaną Gilotyna, dlaczego przyjechał pan do Francji? — Słyszał pan, jak wyjaśniałem to kilka minut temu. Nie wierzy pan, że mówiłem prawdę? — Tak... Niebezpieczną dla pana prawdę — Defarge zmarszczył brwi i szedł dalej patrząc prosto przed siebie. — Istotnie. Rozumiem, iż grozi mi zguba. Wszystko jest tutaj takie nieoczekiwane, zmienione, gwałtowne, niesprawiedliwe, że przepadłem. Przepadłem bez ratunku. Czy nie zechciałby pan wyświadczyć mi drobnej przysługi? — Nie. Żadnej — rzucił Defarge nie odwracając wzroku. — Może odpowie mi pan chociaż na jedno pytanie? — To zależy od jego treści. — Czy stamtąd, dokąd teraz idę tak niesłusznie, będę mógł komunikować się ze światem zewnętrznym? — Zobaczy pan. — Nie będę tam pogrzebany bez dochodzenia i możliwości obrony własnej sprawy? — To się okaże. A zresztą o co chodzi? Za dawnych czasów inni byli tak właśnie grzebani w więzieniach nieporównanie gorszych. — Ale nie przeze mnie, obywatelu Defarge. Miast odpowiedzi szynkarz zmierzył Karola posępnym spojrzeniem i dalej kroczył bez słowa. Więzień pomyślał, że tym trudniej będzie zmiękczyć opiekuna, im dłużej pozwoli mu milczeć, podjął więc spiesznie: — Lepiej niż ja rozumie pan, obywatelu, jak ważną kwestią byłoby dla mnie zawiadomienie pana Lorry z Domu Bankowego Tellsonów, Anglika przebywającego obecnie w Paryżu, iż wtrącono mnie do więzienia La Force. Chodzi o kilka słów, bez żadnych komentarzy. Czy zechce mi pan w tym pomóc? — W niczym panu nie pomogę — odburknął szorstko Defarge. — Mam obowiązki wobec ojczyzny i ludu. Wiernie służę im przeciwko takim jak pan. Nic dla pana nie zrobię. Karol Darnay nie wątpił, że na nic się nie zdadzą dalsze prośby, a ponadto odmowa boleśnie uraziła jego dumę. Idąc dalej w milczeniu nie mógł nie spostrzec, iż mieszkańcy Paryża przywykli do widoku prowadzonych pod strażą więźniów. Nawet dzieci nie zwracały na niego uwagi. Kilku przechodniów odwróciło głowy, kilku pogroziło pięścią arystokracie, poza tym jednak nie zastanawiało nikogo, że człowiek w przyzwoitym ubraniu idzie do więzienia, tak jak nie zastanowiłoby nikogo, że wyrobnik w roboczym ubraniu idzie do pracy. W jednej z mijanych uliczek — wąskiej, ciemnej i niepospolicie brudnej — wzburzony mówca stał na stołku i opowiadał wzburzonemu audytorium o zbrodniach przeciwko ludowi popełnianych przez króla i królewską rodzinę. Z pochwyconych w przejściu kilku zdań z tej
142
oracji Karol Darnay dowiedział się, iż Ludwik XVI przebywa w więzieniu, a wszyscy zagraniczni ambasadorowie jak jeden mąż opuścili Paryż. Po drodze nie słyszał żadnych nowin z wyjątkiem skąpych i mętnych wiadomości od poczmistrza z Beauvais. Eskorta i powszechna czujność kompletnie izolowały przybysza z Anglii. Karol rozumiał oczywiście, iż grozi mu niebezpieczeństwo nieporównanie większe niż w momencie wyjazdu z Anglii. Rozumiał również, że szybko zacieśnia się wokół niego złowrogi pierścień i z każdym dniem będzie się zacieśniał coraz szybciej. Wobec tego musiał przyznać przed samym sobą, że prawdopodobnie nie wyruszyłby w podróż, gdyby mógł odgadnąć wydarzenia najbliższych dni. A jednak sytuacja rysowała się w jego wyobraźni mniej rozpaczliwie, niż mogłoby się to wydawać dzisiaj osobie obznajmionej z historią owych tygodni. Przyszłość była mroczna, ale oczywiście niewiadoma, a w jej mrokach połyskiwał blask niedorzecznej nadziei. Potworne rzezie kilku dni i nocy, co po paru zaledwie obrotach wskazówek zegara miały zbrukać błogosławiony czas żniwa wielką purpurową plamą, nie wchodziły w rachubę i więzień nie myślał o nich tak samo, jak gdyby miały się wydarzyć za setki tysięcy lat. „Groźną damę niedawno urodzoną i nazwaną Gilotyna" znało jeszcze z imienia bardzo mało osób. Myśl o straszliwych a tak rychłych zbrodniach nie postała jeszcze zapewne w głowach przyszłych sprawców, a zatem człowiek spokojny i uczciwy nie mógł przewidzieć ich za nic na świecie. Darnay spodziewał się więziennej biedy i złego traktowania i drżał na myśl o bezlitosnej rozłące z żoną i dzieckiem, poza tym jednak nie obawiał się niczego konkretnego, gdyż przykre myśli przesłaniały mu rzeczywistość. Z takim bagażem wystarczającym dla nieszczęsnego więźnia Karol Darnay przybył na dziedziniec La Force. Klucznik o obrzękłej twarzy uchylił żelazną furtę, a Defarge zaprezentował: — Emigrant Evremonde. — Do diabła! — zawołał klucznik. — Ilu ich jeszcze będzie? Defarge nie zareagował na ten okrzyk, lecz wziąwszy pokwitowanie oddalił się wraz z dwoma uzbrojonymi patriotami. — Do diabła! Ilu ich jeszcze będzie? — powtórzył klucznik, gdy został tylko z żoną. Kobieta nie była w stanie udzielić wyczerpującej odpowiedzi, rzekła więc tylko: — Trzeba być cierpliwym, mój drogi. Trzej strażnicy, którzy weszli w tej chwili na dzwonek żony klucznika, zalecili również cierpliwość, a jeden z nich dorzucił: „W imię Wolności!", co w tym miejscu zabrzmiało po trosze niewłaściwie. Ponure więzienie La Force było ciemne, nad wyraz brudne i przesiąknięte ohydnym zapachem gromadnego snu, mdłym smrodem, co nader szybko ogarnia wszystkie źle utrzymane więzienia. — Jeszcze jeden skryty! — burczał klucznik przeglądając papiery nowego lokatora. — Jak by i tak mury nie pękały od tłoku! Ze złą miną wrzucił papiery do szuflady, a Karol Darnay musiał pół godziny oczekiwać na dalsze przyjemności. Korzystając z czasu raz chodził tam i z powrotem po małej ciężko sklepionej izbie, raz siadał na kamiennej ławie i myślał, że chodzi niewątpliwie o to, by rysy jego utrwalić w pamięci klucznika oraz strażników. — Idziemy! — powiedział wreszcie człowiek o obrzękłej twarzy. — Chodź ze mną, emigrancie. Wśród posępnego półmroku więzienia nowy opiekun prowadził Karola schodami i korytarzem. Po drodze niejedne drzwi zamykano i ryglowano za nimi. Wreszcie weszli do dużej, niskiej sklepionej celi przepełnionej więźniami płci obojga. Kobiety siedziały przy długim stole zajęte lekturą, pisaniem, szyciem, robotą na drutach, haftem. Mężczyźni stali za krzesłami kobiet lub tu i ówdzie spacerowali po nędznej izbie. Człowiek uczciwy instynktownie kojarzy więźniów z pojęciem winy i haniebnej kary, toteż Karol wzdrygnął się na widok tak licznej kompanii. Ale koroną niespodzianek, w jakie
143
obfitowała nadzwyczajna podróż, był fakt, że wszyscy obecni w celi wstali z miejsc i powitali nowego towarzysza z całą elegancją i gracją właściwą ich epoce. W więziennym smrodzie i zaduchu te wytworne maniery oglądane przez pryzmat niedoli i nędzy robiły iście upiorne wrażenie. Karolowi wydało się, iż stanął przed zgromadzeniem trupów. Widział widma! Widma urody, dostojeństwa, elegancji, pychy. Widma dowcipu, frywolności, młodości, podeszłego wieku. Widma, co czekając odjazdu z posępnego wybrzeża zwracają ku nowo przybyłemu oczy zmienione tchnieniem śmierci, o którą się otarli, gdy przekraczali więzienną bramę. Karol stanął jak skamieniały. Stojący obok niego klucznik i kilku strażników, co kręcili się tu i ówdzie sprawując zapewne swoje codzienne funkcje, wyglądali zdumiewająco ordynarnie przez porównanie z matkami w żałobie i wiośnianymi wdziękami córek. W bliskości delikatnie zalotnych młodocianych piękności i starannie pielęgnowanych matron ludzie ci razili tak bardzo, jak gdyby znane z teatru cieni odwrócenie wszystkich pojęć i prawdopodobieństw osiągnęło tutaj stopień najwyższy. — W imieniu zgromadzonych towarzyszy niedoli — rozpoczął występując naprzód dżentelmen o dwornej postawie i manierach — mam zaszczyt powitać pana w La Force i złożyć mu wyrazy ubolewania z racji nieszczęścia, które pana pośród nas sprowadza. Oby pański pobyt tutaj dobiegł co rychlej pożądanego końca. Pozwolę sobie zapytać pana o nazwisko i pozycję, co byłoby impertynencją wszędzie, ale nie tutaj. Karol Darnay oprzytomniał i jak mógł najuprzejmiej, udzielił odpowiedzi na końcowe pytanie. — Mam nadzieję — ciągną dżentelmen, który zmierzał w głąb celi — że pan nie ma być skryty? — Nie rozumiem znaczenia tego zwrotu, słyszałem jednak, jak używali go dozorcy. — Jaka szkoda! Doprawdy ubolewamy wszyscy. Ale odwagi! Kilka obecnych tutaj osób rozpoczynało tak jak pan dzisiaj, co trwało wszakże nader krótko. Z przykrością muszę państwu oznajmić — dodał podnosząc głos: — Skryty! Pośród szmeru współczucia Darnay ruszył w stronę furty z żelaznych prętów, gdzie oczekiwał go klucznik. Po drodze liczne głosy (zwłaszcza niewieście o słodkim, pełnym współczucia brzmieniu) dodawały mu odwagi i życzyły wszelkich pomyślności. Odwrócił się w progu, by z serca podziękować nieznajomym, ale w tej chwili klucznik zatrzasnął furtę i obraz zniknął na zawsze. Za furtą schody pięły się w górę. Stopni było czterdzieści, co półgodzinny więzień zdążył już obliczyć. U szczytu ich klucznik otworzył niskie drzwiczki i wprowadził Karola do pustej celi. Pachniało tam wilgocią i chłodem, nie było jednak ciemno. — Tutaj — oznajmił klucznik. — Dlaczego mam być więziony w samotności? — A bo ja wiem? — Czy wolno mi kupić atrament, pióra i papier? — Takich rozkazów nie ma. Jak będzie wizytacja, możesz poprosić. Na razie wolno ci kupować żywność i nic więcej. W celi znajdował się zydel, stół i siennik. Kiedy klucznik uczynił drobiazgowy przegląd tych ruchomości i czterech nagich ścian, rozpierzchłe myśli opartego w rogu więźnia sformułowały mglisty pogląd, że ów klucznik jest rozdęty niby topielec opity wodą i ma obrzmiałą twarz topielca. A kiedy klucznik odszedł, Karol pomyślał równie leniwie i niepewnie: „Teraz pozostawiono mnie, jak gdybym już umarł". Nachylił się i uniósł róg siennika, aby natychmiast cofnąć się ze wstrętem. „A te pełzające stwory — pomyślał — stanowią pierwszą oznakę śmierci i rozkładu ciała". „Pięć kroków na cztery i pół. Pięć kroków na cztery i pół. Pięć kroków na cztery i pół".
144
Spacerując po celi tam i z powrotem obliczał jej rozmiary, a pomruk miasta brzmiał mu w uszach niby głuchy werbel przerywany niekiedy straszliwym wyciem tłumów. „On szył buty. On szył buty. On szył buty". Więzień liczył znów kroki, chodził coraz szybciej i coraz szybciej kłębił się wir jego myśli. „Widma zniknęły, kiedy trzasnęła furta. Była pośród nich dama w żałobnej czerni, stalą bez ruchu w okiennej wnęce i promień słońca muskał jej złote włosy, i była podobna do... Na miłość boską! Jeszcze raz odbyć tę niesamowitą jazdę przez oświetlone wioski, w których nigdy nikt nie sypia!... On szył buty. On szył buty. Pięć kroków na cztery i pół. Pięć kroków na cztery i pół". Takie i tym podobne strzępy zdań dobywały się z głębin świadomości, gdy Darnay spacerując coraz prędzej i prędzej uparcie liczył kroki. Tymczasem pomruk miasta zmienił się po trosze, bo jakkolwiek brzmiał nadal niby głuchy werbel przerywany niekiedy straszliwym wyciem tłumów, nad zgiełk ów począł wybijać się z wolna żałosny płacz dobrze znajomych głosów. ROZDZIAŁ II TOCZYDŁO Paryski oddział Domu Bankowego Tellsonów (położony w dzielnicy Saint-Germain) mieścił się, w bocznym skrzydle pałacu, przed którym leżał obszerny dziedziniec odgrodzony od ulicy murem i mocną bramą. Pałac należał do wielkiego magnata i wielki magnat mieszkał tam, póki nie umknął z powodu zamieszek i w przebraniu własnego kucharza nie wydostał się za granicę. Ale nawet w roli zwierzyny ściganej przez myśliwych zbieg pozostał tym samym księciem panem, co nie potrafił przełknąć filiżanki porannej czekolady bez pomocy trzech krzepkich lokajów nie licząc wymienionego już kucharza. Książę pan zniknął. Trzej krzepcy lokaje okupili grzech pobierania od chlebodawcy wysokich zasług gotowością czy nawet więcej niż gotowością poderżnięcia mu gardła na ołtarzu Młodocianej Republiki Jednej i Niepodzielnej w imię hasła: „Wolność, Równość, Braterstwo lub Śmierć!" Pałac księcia pana został najprzód objęty sekwestrem, następnie skonfiskowany, gdyż wydarzenia następowały szybko, a dekret ścigał dekret tak błyskawicznie, że w ową trzecią noc jesiennego miesiąca września patriotyczni przedstawiciele prawa objęli we władanie rzeczony pałac i we wspaniałych apartamentach popijali koniak. Gdyby Dom Bankowy Tellsonów zajmował w Londynie lokal podobny do lokalu zajmowanego w Paryżu przez oddział tegoż Domu Bankowego Tellsonów, szef straciłby chyba zmysły albo jego nekrolog ukazałby się w London Gazette. Cóż bowiem rzekłoby nieugięte brytyjskie poczucie godności i odpowiedzialności na pomarańczowe drzewka w donicach zdobiące dziedziniec banku? Co rzekłoby na wizerunek Kupidyna nad kasami? A jednak w Paryżu tak się sprawy przedstawiały. Tellsonowie zamalowali Kupidyna wapnem, mimo to jednak nader powiewnie odziany bożek widoczny był na suficie i od rana do nocy mierzył z łuku do pieniędzy, co niestety zdarza mu się nader rzadko. W Londynie przy Lombard Street taki miody poganin musiałby przywieść starą firmę do bankructwa, podobnie zresztą jak widoczna w głębi kantoru alkowa za wzorzystymi portierami albo lustra na ścianach, albo urzędnicy wcale niestarzy i tańcujący publicznie przy lada sposobności. Ale francuska filia Tellsonów doskonale prosperowała mimo takich niestosowności, które nie trwożyły nikogo ani skłaniały do wycofywania pieniędzy, pokąd utrzymywały się spokojne i normalne czasy. Ile pieniędzy będzie w przyszłości podjęte, ile zaś pozostanie u Tellsonów straconych i zapomnianych? Jakie srebra i klejnoty zaśniedzieją w schowkach w czasie, gdy depozytariusze będą gnić w więzieniu albo ginąć gwałtowną śmiercią? Które rachunki nie zostaną wyrównane na tym świecie i będą musiały być przeniesione na tamten? Owej wrześniowej nocy nikt nie potrafiłby odpowiedzieć na takie pytania, nawet pan Jarvis Lorry, chociaż te właśnie kwestie ustawicznie zaprzątały mu głowę.
145
Pan Lorry siedział przed ogniem świeżo rozpalonym na kominku (ów przeklęty i ze wszech miar jałowy rok był przedwcześnie chłodny), a jego odważną, uczciwą twarz spowijał cień głębszy, niż mogła rzucić wisząca lampa lub jakikolwiek przedmiot w pokoju: cień grozy. Pan Lorry rezydował w pokojach gościnnych banku, co wynikało jedynie z jego wierności dla firmy, z którą zrósł się niczym odwieczny bluszcz z murem. Co prawda patriotyczna okupacja pałacu gwarantowała jakie takie bezpieczeństwo, lecz pan Lorry nie na tym opierał swoje rachuby. Takich spraw w ogóle nie brał nigdy pod uwagę, gdy chodziło o pełnienie obowiązków. Po przeciwległej stronie dziedzińca pod otwartym portykiem mieściła się duża wozownia, w której zostało jeszcze kilka karoc księcia pana. Do dwóch filarów przymocowane były płonące pochodnie, a między nimi ustawiono pod gołym niebem duże toczydło byle jak osadzone, a przyniesione niewątpliwie z jakiejś pobliskiej kaźni lub innego warsztatu. Pan Lorry wstał, spojrzał przez otwarte okno na te niewinne na pozór przedmioty i wzdrygnął się nerwowo. Potem wrócił na dawne miejsce i usiadł przed ogniem. Potem wstał znowu, zamknął drewnianą żaluzję i okno i jeszcze raz dreszcz nim wstrząsnął. Z ulicy położonej za wysokim murem i mocną bramą dochodził zwykły pomruk miasta i od czasu do czasu jakiś upiorny nieokreślony dźwięk, jak gdyby pod niebiosa wzbijały się wrzaski czy jęki. „Dzięki ci, Boże — powiedział starszy pan składając ręce — że nikt drogi mi i bliski nie przebywa dziś w tym straszliwym mieście. O, Panie! Okaż miłosierdzie wszystkim, co znajdują się w niebezpieczeństwie". W kilka minut później odezwał się dzwon przy głównej, bramie. „Znowu nadchodzą" — pomyślał pan Lorry i zaczął pilnie nasłuchiwać. Spodziewał się, że tłum wpadnie z hałasem na dziedziniec, nic się jednak nie stało, tylko brama zatrzasnęła się głośno i znów zapadła cisza. Nerwowość i obawy, którym starszy pan podlegał, zbudziły w nim nieokreślony niepokój o bezpieczeństwo banku, chociaż wiedział, że lokal i majątek firmy są pilnie strzeżone przez ludzi całkowicie godnych zaufania. Wstał właśnie z zamiarem udania się do tych wartowników, gdy drzwi otwarły się nagle i do pokoju wbiegły dwie osoby, na których widok cofnął się zdumiony. Lucie oraz jej ojciec! Lucie wyciągała ręce do starego przyjaciela, a na twarzy miała dobrze znajomy dawny wyraz bólu i skupienia, tak jednak pogłębiony, jak gdyby został tam wyryty po to jedynie, by dodać jej siły w tym tragicznym momencie życia. — Co? Jak to? Co się stało? — pan Lorry tracił dech ze zdziwienia i obawy. — Lucie! Manette! Skąd? Dlaczego? Co was sprowadza? Co się stało? Lucie blada i zrozpaczona padła mu w ramiona i głucho wyszlochała na jego piersi; — Ach, stary drogi przyjacielu! Mój mąż! — Mąż! Nie rozumiem, Lucie? — Karol! — Co mu się stało? — Jest tutaj. — Tutaj? W Paryżu? — Tak. Od kilku dni... trzech albo czterech... Nie wiem... Nie mogę zebrać myśli... W tajemnicy przed nami wyjechał do Paryża w szlachetnych zamiarach. Aresztowano go na rogatce... odstawiono do więzienia. Starszy pan wydal okrzyk przerażenia. W tej samej chwili jęknął znów dzwon przy głównej bramie. Na dziedzińcu zatupotały liczne kroki, a niemniej liczne głosy podniosły zgiełk. — Co to za hałas? — spytał doktor odwracając się w stronę okna. — Nie patrz! — zawołał, pan Lorry. — Nie wyglądaj! Na miłosierdzie boskie, nie tykaj żaluzji!
146
Doktor obejrzał się i trzymając rękę na antabce okna odpowiedział z pogodnym, spokojnym uśmiechem: — Kochany przyjacielu, w tym mieście mam doprawdy aksamitne życie. Byłem więźniem Bastylii. W całym Paryżu... co mówię! W całej Francji nie znajdziesz patrioty, który wiedząc o tym dotknie mnie w innym celu niż uściśnienie lub obnoszenie w triumfie. Dawnym cierpieniom zawdzięczam siłę, co ułatwiła nam przestąpienie rogatki, pozwoliła zebrać wiadomości o Karolu i bezpiecznie dotrzeć aż tutaj. Wiedziałem, że tak będzie. Wiedziałem, że potrafię uchronić Karola od wszelkich niebezpieczeństw. Mówiłem o tym Lucie. Co to za hałas? — zapytał i po raz wtóry próbował odemknąć okno. — Nie patrz! — krzyknął znowu przywiedziony do ostatecznej rozpaczy pan Lorry. — Ani ty, moja droga. Nie wyglądaj, Lucie! — silnie otoczył ją ramieniem i mówił nieco spokojniejszym tonem. — Opanuj się, kochanie. Nie drzyj tak. Przysięgam na wszystko, co mi święte, że nie słyszałem, by jakiekolwiek nieszczęście spotkało Karola. Nie podejrzewałem nawet, że przyjechał do tego przeklętego miasta. Do którego trafił więzienia? — La Force. — La Force! Lucie, kochane dziecko! Zawsze byłaś roztropna i zaradna. Wiem o tym. Musisz opanować się teraz i robić dokładnie to, o co cię poproszę. Od twojego zachowania zależy więcej, niż ty możesz sobie wyobrazić, ja zaś powiedzieć. Dzisiejszej nocy nic nie zdziałasz. Nie mogłabyś nawet wyjść na miasto. Mówię o tym, ponieważ przez wzgląd na Karola chcę cię poprosić o najtrudniejszą formę pomocy. Niezwłocznie od tej chwili musisz stać się posłuszna, spokojna, bezczynna. Musisz pozwolić, bym odprowadził cię do sąsiedniego pokoju i na dwie minuty został sam z twoim ojcem. Lucie! Każda sekunda zwłoki to kwestia życia i śmierci! — Będę posłuszna. Czytam z pańskiej twarzy, że nic innego zrobić nie potrafię. Jestem przekonana, że pan ma słuszność. Starszy pan ucałował Lucie i odprowadziwszy ją do swojej sypialni przekręcił klucz w zamku. Następnie szybko zbliżył się do przyjaciela, położył mu dłoń na ramieniu, odemknął okno i uchylił żaluzji. Na pałacowym dziedzińcu widać było gromadę mężczyzn i kobiet, nie tak wszakże liczną, by go zapełnić. Było ich czterdzieścioro, może pięćdziesięcioro. Patrioci, którzy objęli pałac w posiadanie, wpuścili tych ludzi przez główną bramę i pozwolili im uwijać się przy toczydle ustawionym zapewne dla wygody takich gości w owym miejscu stosownym i ustronnym. Straszni to byli pracownicy i praca potworna! Z obydwu stron toczydła dwaj mężczyźni wisieli u korb i obracali je z szaleńczą szybkością. Ich długie proste włosy raz opadały na oczy, raz (kiedy korba szła w górę) spływały na karki odsłaniając widok bardziej przerażający niż twarz dzikiego ludożercy w fantastycznej masce. Mężczyźni ci mieli przyklejone sztuczne brwi i wąsy, a ich ohydne, splamione krwią i potem gęby wykrzywiało ustawiczne wycie, zniekształcał zaś wyraz zwierzęcej furii i bezsennego utrudzenia. Coraz prędzej i prędzej obracali toczydło. Kobiety podawały im do ust wino, aby mogli popić przy robocie. Kapało wino, kapały krople krwi, ze szlifierskiego kamienia tryskały snopy iskier. Atmosfera ognia i posoki spowijała potworną scenę. Wszyscy pchali się cisnęli, roztrącali towarzyszy łokciami, byle znaleźć się bliżej wirującego kamienia, a w całej gromadzie nie znalazłbyś nikogo wolnego od krwawych śladów. Byli tam obnażeni do pasa mężczyźni o ramionach i torsach umazanych szkarłatem. Byli inni w przeróżnych łachmanach przesiąkłych na wskroś tą samą barwą, niekiedy przystrojeni w zdarte z kobiet strzępy koronek, jedwabi, wstążek wilgotnych i zbrukanych posoką. Przyniesione do naostrzenia siekiery, noże, szable i bagnety połyskiwały stalą i purpurą, Niektórzy broń przywiązywali sobie do rąk skrawkami materiałów zapewne różnej niegdyś, lecz teraz jednakiej barwy. Kiedy zaś opanowani szałem ludzie wyciągali broń z ognistych błysków i biegli na ulicę, podobna przerażająca czerwień gorzała w ich oczach — w oczach, za których zamknięcie na
147
wieki jednym celnym strzałem każdy widz przy zdrowych zmysłach oddałby chętnie dwadzieścia lat życia. Wszystko to objawiło się w jednej chwili jak wizja świata człowiekowi tonącemu albo zagrożonemu innym śmiertelnym niebezpieczeństwem. Przyjaciele cofnęli się od okna i doktor zwrócił pytające spojrzenie ku szarej niby popiół twarzy pana Lorry. — Oni mordują więźniów — szepnął ten ostatni zerkając przez ramię ku drzwiom swojej sypialni. — Jeżeli jesteś pewien tego, o czym mówiłeś, jeżeli naprawdę... w co ja mocno wierzę... jeżeli masz ową magiczną siłę, daj się poznać tym szatanom i zrób tak, by cię zaprowadzili do La Force. Może już być za późno. Nie wiem. W każdym razie nie ma minuty do stracenia. Doktor Manette uścisnął dłoń starego bankowca, bez kapelusza wybiegł z pokoju i był już na dziedzińcu, gdy pan Lorry zdążył wrócić pod okno. Jego białe rozwiane włosy, niezwykła twarz i spokojna pewność siebie, z jaką roztrącał krwawy oręż niby wodę, zaprowadziły go rychło w sam środek zbiegowiska przy toczydle. Zrazu powstało zamieszanie, lecz po chwili pan Lorry usłyszał głos przyjaciela niezrozumiały wśród stłumionego pomruku. Następnie gromada zwarta ramię w ramię otoczyła lekarza z Beauvais i siłą poniosła go w stronę bramy. Wśród ogólnego gwaru wybijały się takie okrzyki, jak: — Niech żyje więzień Bastylii! — Do La Force! Na pomoc krewniakowi więźnia z Bastylii! — Przejście dla więźnia Bastylii! — Niech nas prowadzi! — Na czoło z nim! — Uwolnić z La Force więźnia Evremonde! — Do La Force! Z bijącym sercem pan Lorry zamknął żaluzję, zamknął okno i pospieszył do Lucie, aby rzec jej, że doktor zdołał zapewnić sobie pomoc ludu i wyruszył na poszukiwanie Karola. W swojej sypialni zastał nie tylko Lucie, lecz również jej małą imienniczkę i pannę Pross, ale obecność nowych gości nie zdziwiła go zrazu i począł się zastanawiać nad tym dopiero później, gdy nastał spokój taki, jakiego można się było spodziewać wśród tej straszliwej nocy. Lucie popadła w omdlenie i leżąc na dywanie u stóp starego przyjaciela mocno ściskała jego rękę. Panna Pross umieściła małą Lucie w łóżku gospodarza i wkrótce czoło jej opadło z wolna na poduszkę, by spocząć koło główki pięknego dziecka. O, długa, przerażająca nocy! Raz po raz odzywały się zdławione jęki nieszczęśliwej żony, a jej ojciec nie powracał i nie nadchodziły żadne wiadomości. O, długa, przerażająca nocy! Dwukrotnie dzwon przy głównej bramie odzywał się w ciemnościach. Dwukrotnie na podwórze wdzierali się podobni goście i toczydło wirowało szaleńczo. — Co to? — pytała wystraszona Lucie. — Nic. Uspokój się, skarbie. Żołnierze ostrzą broń — odpowiadał pan Lorry. — Pałac jest teraz własnością narodu. Urządzono tu teraz coś w rodzaju arsenału. Upiorna scena powtórzyła się dwukrotnie, ale ostatnim razem hałas był mniej przejmujący, jak gdyby począł się wyczerpywać zapal do pracy. Wreszcie zawitał szary dzień i pan Lorry uwolnił dłoń z uścisku kurczowo zgiętych palców Lucie, aby ostrożnie wyjrzeć znów przez okno. Jakiś mężczyzna — umazany krwią jak ciężko ranny żołnierz, co odzyskuje zmysły na polu bitwy — z trudem dźwignął się z bruku, stanął koło toczydła i błędnie począł rozglądać się wkoło. Wreszcie dojrzał w półmroku jedną z karet księcia pana, przywlókł się do niej, odemknął drzwi i zamknął je za sobą, aby po pracowitej nocy krwawego mordercy odsapnąć na miękkich poduszkach z atlasu. Kiedy stary bankowiec wyjrzał ponownie przez okno, ziemia — wielkie toczydło — wykonała część obrotu i pałacowy dziedziniec tonął w słonecznej purpurze. Ale mniejsze
148
toczydło — opuszczone teraz i bezczynne — nie tej purpurze zawdzięczało czerwone plamy, których blask słońca nie nadał mu i usunąć nie był w stanie. ROZDZIAŁ III PONURY CIEŃ Z chwilą nadejścia godzin urzędowych chłodny człowiek interesu począł rozmyślać o interesach i doszedł wnet do wniosku, iż nie wolno mu narażać Tellsonów udzielając pod ich dachem schronienia żonie więźnia i emigranta. Dla Lucie i jej córki pan Lorry poświęciłby bez wahania własne mienie, bezpieczeństwo i życie, lecz nie miał prawa dysponować swobodnie udzielonym mu nieograniczonym zaufaniem, gdyż w danym wypadku reprezentował firmę, nie swoją osobę. W pierwszej chwili przyszedł mu do głowy Defarge i jego winiarnia, którą mógł odszukać, aby naradzić się z jej gospodarzem nad przytułkiem najbezpieczniejszym w tym niebezpiecznym mieście. Ale pomysł odpłynął równie szybko, jak przypłynął. Defarge mieszkał w szczególnie burzliwej dzielnicy, miał tam niewątpliwie znaczne wpływy i tkwił głęboko w gwałtownych poczynaniach mieszkańców Przedmieścia Świętego Antoniego. Do południa nie było wieści o doktorze, że zaś każda minuta groziła kompromitacją Domowi Bankowemu Tellsonów, pan Lorry odbył konferencję z Lucie. Powiedziała, iż doktor Manette zamierzał wynająć na krótki czas pokoje umeblowane w niedalekim sąsiedztwie banku. Takie rozwiązanie nie było sprzeczne z interesami firmy, a ponadto stary bankowiec przewidywał, że Karol Darnay nie będzie mógł wyjechać z Paryża, jeżeli nawet (w najkorzystniejszym wypadku) rychło odzyska wolność. Wobec tego udał się na miasto i w niedługim czasie znalazł odpowiedni lokal przy spokojnej, ustronnej uliczce, gdzie zamknięte okiennice wskazywały, iż większość zamieszkałych tam rodzin opuściła swoje siedziby. Nie zwlekając dłużej pan Lorry zainstalował Lucie z córką i panną Pross w nowym mieszkaniu zapewniając im takie wygody, o jakich sam nie mógł marzyć w Paryżu. Ponadto obdarował swoje protegowane panem Jeremiaszem Cruncherem, który skutecznie mógł barykadować drzwi swoją osobą i w razie potrzeby dać intruzowi po głowie. Dokonawszy dzieła wrócił do swoich zajęć, ale serce miał niespokojne, głowę ciężką i dzień wlókł mu się nader opieszale. Wreszcie bank został zamknięty i pan Lorry do cna wyczerpany zasiadł samotnie w tym samym, co minionej nocy, pokoju, aby pomedytować nad planami dalszego działania. Niebawem jednak usłyszał kroki na schodach, drzwi otworzyły się cicho i stanął przed nim jakiś mężczyzna, który najprzód zmierzył go badawczym spojrzeniem, następnie zaś zapytał on po nazwisku. — Do usług — odparł stary bankowiec. — Czy pan mnie zna? Nowo przybyły — silnie zbudowany mężczyzna o czarnych kędzierzawych włosach — mógł mieć lat czterdzieści pięć lub pięćdziesiąt. Jeszcze raz spojrzał na gospodarza i powtórzył jego pytanie tym samym prawie tonem: — Czy pan mnie zna? — Hm... Gdzieś pana widziałem — powiedział stary bankowiec. — Może w mojej winiarni? — Przysyła pana doktor Manette! — zawołał pan Lorry ożywiony nagłym zainteresowaniem. — Tak. Przysyła mnie doktor Manette. — I co? Czy nie dal panu listu? Defarge wsunął w drżącą dłoń gospodarza zmięty świstek papieru, na którym widniało kilka słów skreślonych ręką lekarza z Beauvais: Karol bezpieczny, ale ja nie mogą jeszcze opuścić wiezienia. Byłoby to ryzykowne. Uzyskałem nie lada łaską. Oddawca niniejszego ma również kartką Karola do jego żony. Niech zobaczy się z Lucie.
149
Lakoniczna wiadomość była datowana przed godziną z La Force. Pan Lorry odetchnął z ulgą, jeszcze raz przeczytał na głos dobrą wiadomość i zwrócił się do szynkarza: — Zechce pan pójść ze mną do chwilowej siedziby jego żony? — Tak. Stary bankowiec nie uprzytomnił sobie jeszcze powściągliwego chłodu i dziwnej małomówności Francuza. Zadowolony szybko chwycił kapelusz i wyprowadził gościa na dziedziniec. Czekały tam dwie kobiety. Jedna z nich pilnie robiła na drutach. — Poznaję Madame Defarge ?— powiedział pan Lorry, bo przed siedemnastoma laty pozostawił tę niewiastę w dokładnie takiej samej pozie. — Tak. Madame Defarge — przyznał jej mąż. — Czy pójdzie z nami? — zapytał pan Lorry widząc, że Madame zmierza również w stronę bramy. — Tak. Lepiej, żeby przypatrzyła się twarzom i mogła później rozpoznać osoby. Chodzi o ich bezpieczeństwo. Starszy pan począł dziwić się osobliwym manierom Defarge'a, zmierzył go więc przenikliwym spojrzeniem i pierwszy wyszedł na ulicę. Obie kobiety bez słowa pospieszyły jego śladem. Drugą z nich była Zemsta. Szybko przemierzyli kilka krótkich uliczek, szybko weszli na schody, a gdy Jerry otworzył drzwi, znaleźli Lucie samą w nowym mieszkaniu i zapłakaną. Wiadomości powtórzone przez starego przyjaciela przywiodły ją do radosnego uniesienia. Zerwała się z miejsca i mocno uściskała rękę podającą jej bezcenną kartkę nie zastanawiając się zgoła, co ta ręka robiła nocą w bliskości Karola i co mogłaby zrobić samemu Karolowi, gdyby los nie zrządził inaczej. Najdroższa! Odwagi! Jestem zdrów. Ojciec wywiera znaczny wpływ na otoczenie. Na ten list nie będziesz mogła odpowiedzieć. Ucałuj naszą dzieciną. To było wszystko. Mało, lecz dla Lucie stanowiło tak wiele, że od szynkarza skoczyła do jego żony, by ucałować zajętą drutami rękę. Ów szczery, serdeczny, iście niewieści odruch nie znalazł należytego oddźwięku. Madame ciężko opuściła chłodną dłoń i podniosła ją wkrótce, by podjąć przerwaną robotę. Dotknięcie tej ręki zmroziło Lucie, która wsuwając za gors mężowską kartkę znieruchomiała nagle z palcami przy szyi. Przez chwilę stała bez ruchu i trwożnym wzrokiem mierzyła dziwną kobietę, ta zaś odpowiadała nieruchomym, martwym spojrzeniem spod surowo ściągniętych brwi. — Moja droga — przemówił pan Lorry — na ulicach Paryża często wybuchają zamieszki. Doprawdy trudno sobie wyobrazić, by tobie i twoim mogło coś zagrażać. Ale Madame Defarge życzy sobie zobaczyć osoby, którym w najgorszym nawet razie potrafi udzielić skutecznej pomocy, jeżeli oczywiście będzie je mogła rozpoznać... ehem... zidentyfikować. Wydaje mi się — ciągnął coraz mniej pewnym tonem, gdyż oddziaływała nań kamienna obojętność szczególnej trójki — wydaje mi się, obywatelu Defarge, iż sedno sprawy wyłożyłem trafnie? Szynkarz zerknął spode łba na żonę i odpowiedział tylko twierdzącym mruknięciem. — Posłuchaj, droga Lucie — mówił dalej stary bankowiec robiąc do złej gry możliwie najlepszą minę — należałoby sprowadzić tutaj naszą małą pociechę i pannę Pross. Poczciwa panna Pross, obywatelu Defarge, jest Angielką i nie rozumie słowa po francusku. Wymieniona dama — przekonana głęboko, iż stoi nieporównanie wyżej od każdego cudzoziemca — nie ugięła się pod brzemieniem trosk i niebezpieczeństw. Do pokoju weszła sztywno, ze skrzyżowanymi na piersi ramionami, i przemówiła po angielsku do Zemsty, która pierwsza wpadła jej w oko: — No i co, czarownico? Chyba teraz — czujesz się dobrze? Następnie spojrzała na Madame Defarge i zakasłała również po angielsku, nie wywołując tym zresztą większego wrażenia. Widać było, że osoba panny Pross nie interesuje żadnej z dwóch
150
Francuzek. — To jego dziecko? — zapytała Madame Defarge i w stronę małej Lucie zwróciła drut takim gestem, jak gdyby był to palec przeznaczenia. — Tak, łaskawa pani — odparł skwapliwie pan Lorry — to ukochana córka naszego nieszczęśliwego więźnia, jego jedyne dziecię. Ponury cień spowijający Madame Defarge i jej asystę padł na małą Lucie tak złowrogo i mrocznie, że matka odruchowo uklękła na podłodze obok córki i mocno przygarnęła ją do piersi. Wówczas ten sam cień jak gdyby rozszerzył się i jeszcze bardziej złowrogo objął żonę i dziecko Karola Darnaya. — Wystarczy, mężu — powiedziała Madame Defarge. — Widziałam je. Możemy odejść. Groźba — niewidoczna wprawdzie, lecz wyczuwalna w lodowatej powściągliwości szynkarza i kobiet — była tak niepokojąca, że Lucie dotknęła błagalnym gestem sukni Madame i poprosiła nieśmiało: — Pani będzie dobra dla mojego męża? Nie zrobi mu pani krzywdy, prawda? Jeżeli to będzie możliwe, ułatwi mi pani widzenie? — Pani mąż mnie nie obchodzi — padła sucha odpowiedź. — Nie przez wzgląd na niego przyszłam tutaj. Przyszłam do córki pani ojca. — A więc przez litość dla mnie niech pani zmiłuje się nad moim mężem! Przez litość dla tego dziecka! Lucie złoży rączki i na klęczkach będzie błagać o miłosierdzie! Obie lękamy się pani bardziej niż kogokolwiek w tym mieście. Madame przyjęła ostatnie zdanie jak komplement i wymownie spojrzała na męża, który zrobił zaraz surową minę i przestał nerwowo ogryzać paznokcie. — W kartce do pani — żona szynkarza uśmiechnęła się cierpko — mąż napisał coś wzruszającego o jakichś wpływach. Może mu te wpływy pomogą? — Pisał tylko — Lucie dobyła list zza gorsu, lecz trwożny wzrok zwróciła ku Francuzce, nie na ćwiartkę papieru — pisał, że mój ojciec wywiera znaczny wpływ na — Zatem może uwolnić pani męża. Niech i tak będzie. — Jako żona i matka błagam panią o litość! — zawołała gorąco Lucie. — Niech pani korzysta ze swojej władzy nie z krzywdą mojego męża, lecz dla jego dobra! Kobieto! Siostro! Zaklinam cię, pomyśl o mnie! Jako żona i matka! Madame Defarge spojrzała na petentkę równie stalowym jak dotychczas wzrokiem. Następnie odwróciła się, by rzec do swojej przyjaciółki Zemsty: — Od czasu, kiedy byłyśmy w wieku tej malej lub nawet młodsze, przywykłyśmy patrzeć na żony i matki, które nie korzystały ze szczególnych względów. Dobrze wiemy, iż mężowie i ojcowie tamtych kobiet często szli do więzienia i byli tam trzymani z dala od rodzin. Przez całe życie widywałyśmy kobiety cierpiące za siebie i za swoje dzieci od niedostatku, głodu, pragnienia, chorób, ucisku i nędzy wszelkiego rodzaju. — Widywałyśmy tylko to i nic innego — potwierdziła Zemsta. — I znosiłyśmy to długo, bardzo długo — podjęła Madame Defarge zwracając znów wzrok w stronę Lucie. — Osądź więc sama! Czy łzy i cierpienia jednej żony i matki mogą przemówić do nas z wielką mocą? Znowu puściła w ruch druty i wyszła bez pożegnania. Zemsta pospieszyła jej śladem, a Defarge ostatni opuścił pokój i zamknął drzwi za sobą. — Odwagi, droga Lucie — powiedział pan Lorry. — Odwagi! Odwagi! Dotychczas nasze sprawy kształtują się pomyślnie... taki... znacznie pomyślniej niż ostatnimi dniami sprawy wielu biedaków. Rozchmurz się i dobry los przyjmij wdzięcznym sercem. — Tak też go przyjmuję — odparła Lucie. — Nie jestem chyba niewdzięczna. Ale ta straszna kobieta rzuciła ponury cień na mnie i wszystkie moje nadzieje. — Cicho już, cicho... Skąd ta niewiara w walecznym, dobrym serduszku? — próbował zrzędzić starszy pan. — Cień! Dobre sobie! Przecież cień nie ma w sobie nic realnego. Pamiętaj o tym, droga Lucie.
151
Ale ponury cień szynkarza i dwóch kobiet omroczył również pana Lorry, który w tajnikach serca krył przygnębienie i trwogę. ROZDZIAŁ IV SPOKÓJ WŚRÓD BURZY Doktor Manette wrócił dopiero z rana czwartego dnia po swym nagłym odejściu. Okropne wydarzenia owych czterech dni ukrywano przed jego córką w miarę możliwości, lecz tak skutecznie, że prawdy dowiedziała się znacznie później, już poza granicami Francji. Usłyszała wtedy, że podczas trwającej cztery doby rzezi paryski motłoch uśmiercił tysiąc stu bezbronnych więźniów płci obojga i wszelakiego wieku, a groźne opary mordu przesycały całą atmosferę miasta. Na razie dowiedziała się tyle, że tłum atakuje więzienia, wszyscy więźniowie polityczni są zagrożeni, kilkuset zaś porwano spod straży i zabito. Atoli lekarz z Beauvais opowiedział wszystko panu Lorry pod ścisłą tajemnicą, której nie musiał nawet zastrzegać. Z pałacowego dziedzińca poprzez krwawe sceny tłum zaniósł go do La Force, gdzie obradował bez przerwy samozwańczy trybunał. Sędziowie wzywali pojedynczo więźniów i z błyskawiczną szybkością wydawali ich oprawcom, zwalniali lub (w wyjątkowych przypadkach) odsyłali z powrotem do cel. Zaprezentowany przez swoich opiekunów trybunałowi doktor przedstawił się z nazwiska, wspomniał o swoim zawodzie i dodał, że przez osiemnaście lat był więźniem Bastylii trzymanym w sekretnej celi i o nic nawet nie obwinionym. Wówczas jeden z sędziów powstał i potwierdził tożsamość osoby oraz prawdę jej słów. Człowiekiem tym był Defarge. Dzięki takiemu poparciu lekarz z Beauvais mógł przejrzeć leżące na stole rejestry i upewnić się, iż zięć jest jeszcze pośród więźniów. Wobec tego zwrócił się do trybunału z gorącym apelem o zmiłowanie dla siebie, a życie i wolność dla Karola. Sędziowie nie szczędzili słów uznania i szacunku ofierze obalonego reżimu i postanowili, iż więzień zostanie niezwłocznie wezwany i poddany przesłuchaniu. Gdy wprowadzono Darnaya, jego zwolnienie zdawało się pewne, nagle jednak (z przyczyn niezrozumiałych dla doktora) obróciły się pomyślne prądy. Po krótkiej naradzie szeptem przewodniczący samozwańczej ławy oznajmił, że emigrant Evremonde musi pozostać pod kluczem, wszelako (przez wzgląd na osobę teścia) nic mu grozić nie może. Na zakończenie przewodniczący dał znak straży, która odprowadziła znów Karola w głąb więzienia. Ale doktor obawiał się, by na skutek złej woli lub pomyłki nie wydano Karola kłębiącemu się pod bramą La Force motłochowi, którego mordercze wycie raz po raz przeszkadzało obradom. Począł więc zaklinać, by mógł towarzyszyć więźniowi i czuwać nad jego bezpieczeństwem, a błagał tak gorąco, że uzyskał pozwolenie i pokąd groza nie minęła, przebywał w murach zbrukanej krwią budowli. Nie jedząc prawie wcale i drzemiąc tylko dorywczo lekarz z Beauvais miał ustawicznie przed oczyma widoki trudne lub zgoła niepodobne do opisania. Obłędna radość z racji zwolnienia niektórych więźniów zdumiewała go nie mniej niż obłędne okrucieństwo wobec ludzi ćwiartowanych na części. Jakiś szczęśliwiec został puszczony wolno na ulicę, ale w zdziczałym tłumie ktoś przez omyłkę pchnął go piką. Wezwany na ratunek doktor Manette szybko przestąpił próg La Force i nagle znalazł się w objęciach grona miłosiernych Samarytan siedzących na trupach swoich ofiar. Z brakiem logiki (najbardziej chyba wstrząsającym w całym tym koszmarze) miłosierni Samarytanie pospieszyli na pomoc lekarzowi, pieczołowicie opatrywali rannego, litowali się nad nim i chcąc odstawić go w bezpieczne miejsce szybko i sprawnie sporządzili nosze, aby za moment chwycić znów broń i powrócić do rzezi tak straszliwej, że doktor zasłonił oczy dłońmi i umknął co tchu, zataczając się jak pijany. Słuchając poufnej relacji liczącego już sześćdziesiąt dwa lata doktora pan Lorry bacznie go obserwował, żywił bowiem obawy, iż świeże wstrząsające przeżycia mogą odrodzić dawne niebezpieczeństwo. Nigdy jednak nie zauważył u przyjaciela tak pewnej siebie miny, gdyż,
152
prawdę mówiąc, nigdy nie widział go w podobnej roli. Po raz pierwszy w życiu były więzień Bastylii odczuł, że długoletnia męka stanowi dziś o sile i władzy. Po raz pierwszy w życiu uświadomił sobie, że w ogniu cierpienia wykuwał z wolna żelazo, które pozwoli mu skruszyć więzienną bramę i ukochanej córce wrócić męża. — Wszystko to, mój drogi, zmierzało do słusznego celu, nie było wyłącznie marnotrawieniem czasu i ruiną. Jedyne dziecko pomagało mi odnaleźć samego siebie. Teraz ja pomagam jej odnaleźć najbliższą na świecie istotę i wiem, że z łaską boską potrafię tego dokonać. Tak mówił doktor Manette, a Jarvis Lorry wierzył mu widząc jego gorejące oczy i twarz stanowczą, o pełnym siły wyrazie, gdyż od lat myślał, iż ten człowiek przypomina zegar, co został na długo zatrzymany, a kiedy go wreszcie w, ruch puszczono, wykorzystuje zasoby energii nagromadzone w czasie bezczynności. Przed niespożytą wolą i wytrwałością lekarza z Beauvais ustępowały zapory na pozór nie do przebycia. Stopniowo zyskiwał rozległą praktykę pośród ludzi wszelakiego pokroju — więźniów i wolnych, bogatych i biednych, złych i dobrych — a swoje wpływy osobiste wykorzystywał tak rozumnie, że wkrótce mianowano go lekarzem nadzorującym trzy więzienia — La Force w ich liczbie. W takich warunkach mógł informować Lucie, że jej mąż nie przebywa w odosobnieniu, lecz ma stały kontakt z ogółem towarzyszy niedoli. Co tydzień widywał Karola i córce powtarzał miłe, kochające słowa wyszeptane jego ustami. Niekiedy też Lucie otrzymywała kartki od męża (nigdy za pośrednictwem ojca), nie wolno jej było jednak odpowiadać, bo wśród wielu niedorzecznych plotek na temat więziennych spisków najbardziej niedorzeczne mówiły o emigrantach, co znoszą się stale ze swoimi bliskimi przebywającymi na swobodzie lub nawet poza granicami kraju. Nowe życie doktora było niewątpliwie nerwowe i wyczerpujące, ale bystry pan Lorry wprędce zauważył, że cechuje je specyficznego rodzaju duma. Nie było w niej nic niskiego i odrażającego, gdyż wypływała ze szlachetnych i dobrze zrozumiałych pobudek, toteż stary bankowiec przyglądał się jej tylko jak zjawisku niecodziennemu. Dotychczas Manette zdawał sobie sprawę, że minione cierpienia kojarzą się w umyśle córki i przyjaciela jedynie z jego osobistą krzywdą, niedolą i wynikłą z niej słabością. Ostatnio sytuacja uległa radykalnej zmianie. Były więzień zrozumiał, że jego męka zrodziła moc, w której córka i przyjaciel widzą jedyną drogę ratunku i wyzwolenia dla Karola. Wpłynęło to nań tak silnie, że ujął ster spraw w ręce i wymagał, by oni — słabi — darzyli bezgranicznym zaufaniem jego — mocnego. Dotychczasowe wzajemne role ojca i córki zostały odwrócone, lecz odwrócone tylko, w granicach zakreślonych przez wdzięczność i tkliwą miłość, bo duma lekarza z Beauvais polegała przede wszystkim na tym, że ma obecnie możność zrobić coś dla osoby, która dla niego zrobiła tak wiele. „Dziwne to, dziwne — myślał pan Lorry na właściwy mu chytro-dobroduszny sposób — ale zupełnie zrozumiałe i słuszne. Chwytaj więc ster, przyjacielu, i dzierż go krzepko, bo nie może spoczywać w lepszych rękach". Nieustannie i na różne sposoby Aleksander Manette próbował wydostać Karola na wolność albo przynajmniej doprowadzić do jego procesu. Ale wszelkie starania zawodziły, gdyż nurt ważniejszych wydarzeń toczył się zbyt gwałtownie i szybko. Rozpoczęła się nowa epoka. Król został osądzony, skazany i ścięty. Republika Wolności, Równości, Braterstwa lub Śmierci walczyła do zwycięstwa czy zgonu przeciwko uzbrojonemu światu. Czarna chorągiew powiewała dniem i nocą nad strzelistymi wieżycami Katedry Najświętszej Marii Panny. Trzysta tysięcy ludzi wezwanych do buntu przeciwko tyranom świata powstawało z francuskiej gleby, jak gdyby siew zębów smoka wydawał stokrotne plony na wzgórzach i równinach, skałach, ławicach żwiru, mule rzecznym, pod jasnym niebem południa i chmurami północy, wśród pól i lasów, i winnic, i oliwnych gajów, i łąk, i łanów zboża, w żyznych rozległych dolinach i na jałowym piasku morskich wybrzeży. Jakież sprawy
153
prywatne mogły ostać się wobec potopu Roku Pierwszego Wolności, potopu, co płynął z dołu, nie z góry, i nad którym upusty niebieskie zamknęły się, nie otwarły! Nie było chwili wytchnienia, zmiłowania, spokoju, odpoczynku. Ustala rachuba czasu. Ranek i wieczór dzieliły dnie od nocy nie mniej regularnie niż w latach, kiedy świat był młody, nikt jednak nie liczył godzin. Dla narodu czas przestał istnieć, podobnie jak dla zmorzonego gorączką chorego. Oto kat pokazuje ludowi głowę króla i, zda się w tej samej chwili, głowę jego pięknej żony, która miała przecież za sobą osiem strasznych miesięcy więziennego wdowieństwa i zdążyła osiwieć. Atoli — zgodnie z działającym zawsze w takich wypadkach prawem sprzeczności — czas dłużył się niepomiernie, chociaż umykał jak szalony. Trybunał rewolucyjny w stolicy, czterdzieści lub pięćdziesiąt komitetów rewolucyjnych rozsianych jak Francja długa i szeroka; prawo o podejrzanych, które stwarzało dla wszystkich groźbę utraty wolności lub życia — zdając najlepszych nawet na łaskę i niełaskę najgorszych; więzienia przeładowane ludźmi, co nie popełnili zbrodni i nie mogli doprosić się o. przesłuchanie — wszystko to weszło w tryby ustalonego porządku rzeczy i wydawało się stare w niewiele tygodni po narodzinach. A nad inne rzeczy i sprawy wznosiła się jedna ohydna postać, tak znana ludziom, jak gdyby spoglądali na nią od dnia stworzenia świata: postać groźnej damy imieniem Gilotyna. Stała się popularnym tematem żartów. Miała być najskuteczniejszym lekiem na ból głowy i środkiem zapobiegającym siwieniu lub brzytwą narodową, co goli do czysta i niezawodnie gwarantuje zdrową cerę. Mówiono: ten, co ją pocałuje i wyjrzy przez małe okienko, wysmarka głowę do worka. Ale nie na tym koniec. Stopniowo Gilotyna zyskała godność symbolu odrodzenia ludzkości. Znalazła się na miejscu krzyża. Jej modele noszono na piersiach, z których krzyż został zdarty, a wyznawcy składali jej hołdy w miejscach, skąd krzyż wyrugowano. Zrąbała tak wiele głów, że krew przepoiła plugawą czerwienią jej drewnianą konstrukcję i zbrukaną wokół ziemię. Niby zabawkę dla małego diablęcia rozbierano ją na części i w razie potrzeby składano od nowa. Gilotyna uciszała wymownych, poniżała wielkich, pięknym odbierała urodę, a dobrym serce. Jednego ranka w ciągu niewielu minut pozbawiła głów dwudziestu dwóch przyjaciół (dwudziestu jeden żywych i jednego martwego), co do niedawna cieszyli się najwyższymi względami ludu. Zatrudniony przy niej główny oprawca nosił miano mocarza ze Starego Testamentu, ale tak uzbrojony był silniejszy od swojego imiennika i bardziej ślepy i co dnia wyważał wrzeciądze Świątyni Pańskiej. Pośród takiej grozy i nierozerwalnie związanego z nią przygnębienia doktor Manette chodził z podniesioną głową, pewien swojej siły, wytrwale zmierzający do celu, przekonany, że w ostatecznym wyniku zdoła ocalić męża Lucie. Ale nurt czasu płynął gwałtownie i szybko i dnie porywał tak błyskawicznie, że Karol zdążył spędzić w więzieniu rok i trzy miesiące mimo spokoju teścia i jego wiary we własne wpływy. W posępnym miesiącu grudniu Rewolucja przybrała znów na sile i okrucieństwie. W południowej części kraju pod blaskami zimowego słońca rozstrzeliwano szeregi i czworoboki więźniów, a w rzekach woda występowała z brzegów od ciał ludzi topionych masowo nocami. Ale pośród tej grozy doktor Manette chodził wciąż z dumnie podniesioną głową. Nikt w owym czasie nie był w Paryżu bardziej od niego znany, nikt nie zajmował mocniejszej pozycji. Opanowany, spokojny, niezastąpiony w szpitalach i więzieniach, jednako troskliwy wobec morderców i ich ofiar, był człowiekiem na świeczniku. Uchodził za znakomitego lekarza. Ponadto zaś tytuł byłego więźnia Bastylii wynosił go nad wszystkich innych. Nie budził podejrzeń ni zastrzeżeń, jak gdyby naprawdę zmartwychwstał przed osiemnastoma laty lub był duchem nie z tej ziemi stąpającym pośród śmiertelnych.
154
ROZDZIAŁ V TRACZ Rok i trzy miesiące! Przez cały ten okres Lucie nie była pewna z godziny na godzinę, czy nazajutrz Gilotyna nie strąci z ramion głowy jej męża. Każdego dnia dudniły teraz po ulicznym bruku furgony obładowane skazańcami. Czarujące dziewczęta, dojrzałe czarno-, jasno- i siwowłose niewiasty, młodzieńcy, mężczyźni w sile wieku i w podeszłych latach — wszyscy, wysoko i nisko urodzeni, byli dla Gilotyny czerwonym winem dobywanym codziennie z mroku ohydnych więziennych lochów i wiezionym przez jasne ulice, by gasić nienasycone pragnienie groźnej damy. O, Gilotyno!... Wolność, Równość, Braterstwo lub Śmierć!... O tę ostatnią było niewątpliwie najłatwiej. Gdyby nagłość ciosu i nieustanne miarowe obroty kół czasu ogłuszyły córkę lekarza z Beauvais i przywiodły do stanu biernego oczekiwania i biernej rozpaczy, stałoby się z nią podobnie jak z wieloma innymi kobietami w tej samej sytuacji. Ale od momentu, gdy na poddaszu Przedmieścia Świętego Antoniego przygarnęła śnieżnobiałą głowę do swojej kobiecej piersi, dobra córka była niezachwianie wierna podjętym obowiązkom. Wierność tę wzmogły jeszcze dni ciężkiej próby, jak to się zwykle dzieje u osób zacnych i lojalnych. Z chwilą, gdy nieliczna rodzina osiedliła się w nowym mieszkaniu, a doktor wszedł w rutynę pracy zawodowej, Lucie zaczęła prowadzić skromne gospodarstwo tak skrzętnie, jak gdyby jej mąż był na miejscu. Wszystkiemu wyznaczyła stosowną porę i miejsce. Małą Lucie uczyła nie mniej systematycznie niż w ich szczęśliwym cichym domu w Anglii. Na pozór nie zdradzała niepokoju, a w skrytości ducha pocieszała się drobnymi podstępami służącymi do okłamywania samej siebie i podsycania iskierki nadziei, że całą rodzinę czeka rychłe połączenie. Lucie robiła skromne przygotowania na powitanie Karola, na honorowym miejscu przechowywała jego książki i fotel przeznaczony dla niego, a ponadto do słów wieczornej modlitwy za biedaków trzymanych w więzieniach pod grozą śmierci dodawała szczególnie gorącą prośbę o zdrowie i wolność dla jednego więźnia. Zewnętrznie zmieniła się niewiele. Czarne, niemal żałobne suknie prostego kroju, które nosiły matka i córka, były równie szykowne i schludne jak jaśniejsze stroje z dawnych szczęśliwych dni. Lucie straciła rumieńce, a wyraz skupionej zadumy, który od wczesnej młodości marszczył niekiedy jej czoło, gościł tam teraz stale. Poza tym była równie ładna i ujmująca jak dawniej. Czasami całując ojca na dobranoc wybuchała tajonym przez cały dzień żalem i mówiła ze łzami, iż w nim widzi jedyną nadzieję na ziemi, a doktor odpowiadał zawsze energicznie i z głęboką wiarą w swoje słowa: — Bez mojej wiedzy włos mu z głowy spaść nie może. Nie wątpię, Lucie, że potrafię go ocalić. Nim upłynęło kilka tygodni takiego nowego życia, lekarz z Beauvais wrócił pewnego wieczoru do domu i powiedział córce: — Moja miła, na ostatnim piętrze więzienia jest okno, do którego Karol może czasami znaleźć przystęp około trzeciej po południu. Zależy to od wielu nieprzewidzianych okoliczności, niekiedy jednak mąż mógłby cię zobaczyć, gdybyś stała w pewnym znanym mi miejscu. Ale ty, kochane biedactwo, nie będziesz go mogła widzieć, a gdybyś nawet widziała, dawanie jakichkolwiek znaków byłoby bardzo niebezpieczne. — Ach, wskaż mi to miejsce, ojcze, a będę tam chodziła stale! Od owej rozmowy każdego dnia w pogodę i słotę Lucie czekałacierpliwie po dwie godziny w bliskości więzienia La Force. Z uderzeniem drugiej zajmowała posterunek, a gdy wybiła czwarta, odchodziła zrezygnowana. Jeżeli nie było zbyt zimno lub wilgotno, zabierała ze sobą córkę. W przeciwnym razie wychodziła sama i przez długie miesiące nie opuściła ani jednego dnia. Wskazane przez doktora miejsce znajdowało się przy brudnym i ciemnym wylocie wąskiej krętej uliczki. Jedynym pobliskim zabudowaniem była nędzna szopa, w której tracz piłował okrąglaki na opał. Dalej perspektywę zamykały nagie mury.
155
Trzeciego dnia jej warty tracz zwrócił uwagę na samotną kobietę. — Dzień dobry, obywatelko — powiedział. — Dzień dobry, obywatelu. Taki sposób zwracania się do znajomych i nieznajomych został ostatnio nakazany dekretem. Początkowo posługiwali się nim dobrowolnie co gorętsi patrioci, teraz zaś obowiązywał wszystkich z mocy prawa. — Znów tu obywatelka spaceruje? — Jak obywatel widzi. Tracz (do niedawna był dróżnikiem), niepozorny człeczyna o skłonnościach do żywej gestykulacji, zerknął na więzienie, pokazał je wyciągniętą ręką, następnie zaś rozcapierzył wszystkie dziesięć palców i z żartobliwą miną spojrzał przez nie jak przez kraty. — Zresztą to nie mój interes — powiedział i gorliwie zajął się piłowaniem drewna. Dnia następnego czekał widać na Lucie, bo zagadnął ją, skoro się tylko pojawiła: — Co? Obywatelka znów na przechadzkę? — Tak, obywatelu. — O, i z dzieckiem. To twoja mamusia? Prawda, mała obywatelko? — Czy mam powiedzieć: tak? — szepnęła mała Lucie przybliżając się do matki. — Oczywiście, kochanie. — Tak, obywatelu — potwierdziła dziewczynka. — Rozumiem. Ale to nie mój interes. Mnie tam obchodzi tylko robota. Proszę spojrzeć na piłę. Nazywam ją moją gilotynką, gilotyneczką! Ciach, ciach, ciach! O! Już leci głowa. W tej chwili krótkie polano upadło na ziemią. Drwal podniósł je i rzucił do kosza. — A siebie nazywam Samson od gilotynki do drewna. Ciach, ciach, ciach! Już leci druga głowa! Tym razem damska. Był mąż, teraz żona. Proszą spojrzeć. Ciach, ciach, ciach! I po dziecku! Cała rodzinka! Wrzucił polana do koszyka, a kobieta wzdrygnęła się i cofnęła instynktownie. Ale niepodobieństwem było stać na wyznaczonym miejscu i uniknąć zajętego robotą tracza. Dlatego Lucie zawsze zagadywała pierwsza i chcąc zyskać jego przychylność dawała mu niekiedy napiwki, które przyjmował bardzo chętnie. Niepozorny człeczyna był ciekaw. Lucie — zapatrzona w dach i kraty więzienia i sercem obecna przy mężu — zapominała o nim czasami; kiedy jednak wracała do przytomności, spostrzegała, że niepozorny człeczyna przygląda się jej bacznie kolanem wsparty o swoją ławę i trzymając w ręku nieruchomą pilę. W takich przypadkach mówił zazwyczaj: „To nie mój interes!" i żywo brał się do pracy. W każdą pogodę — podczas śniegów i mrozów zimy, na przejmującym do szpiku kości wiosennym wietrze, w upale skwarnego lata czy ulewnym jesiennym deszczu i od nowa podczas śniegów i mrozów zimy — Lucie trwała po dwie godziny dziennie na tym samym miejscu, odchodząc zaś całowała zawsze więzienną ścianę. Mąż widywał ją (dowiadywała się tego od ojca) czasami raz na pięć albo sześć wizyt, czasami dwu- lub trzykrotnie dzień po dniu, czasami nie udawało mu się podejść do okna przez tydzień czy też nawet dwa tygodnie. Ale stęsknionej żonie wystarczała świadomość, że Karol może ją zobaczyć w sprzyjających warunkach i za tę cenę chętnie wartowałaby od rana do nocy przez siedem dni na tydzień. Taki tryb życia nie odmieniał się wcale, a doktor Manette chodził wciąż z dumnie podniesioną głową. Na koniec przyszedł grudzień. Śnieg prószył w pewne popołudnie, gdy Lucie zajęła zwykły posterunek. Był to dzień jakiegoś święta narodowego obfitujący w objawy szalonej radości. Domy po drodze przystrojone były w rewolucyjne symbole: małe piki z zatkniętymi na grotach czapkami frygijskimi, trójkolorowe szarfy i aż nazbyt dobrze znajome napisy (trójkolorowe litery cieszyły się największą popularnością): „Republika Jedna i Niepodzielna. Wolność, Równość, Braterstwo lub Śmierć!"
156
Nędzna szopa tracza była tak mała, że jej długość z trudem mieściła cały transparent. Ale dobry patriota znalazł widocznie kogoś, kto nagryzmolił niezbędne wyrazy i „Śmierć" wcisnął z trudem koło samego węgła. Szczyt dachu przyozdabiała pika i czapka frygijska, a w okienku widać było piłę i napis: „Moja Święta Gilotynka" — święta, bo wszechpotężna groźna dama dostąpiła już zaszczytu kanonizacji. Szopa była zamknięta, a tracz nieobecny, co przyniosło Lucie znaczną ulgę i zapewniło pożądaną samotność. Atoli samotność nie potrwała długo i Lucie usłyszała odgłos licznych kroków oraz gwar, który przejął ją dreszczem. Niebawem zza narożnika uliczki i murów La Force wysypał się tłum ludzi ze spieszącym ręka w rękę traczem i Zemstą na czele. Było ich co najmniej pięć setek, a tańcowali niby pięć tysięcy czartów, przy czym śpiew zastępował kapelę. Tańcowali w takt popularnej rewolucyjnej pieśni o rytmie gwałtownym i groźnym, przypominającym zgrzytanie zębami. Tańcowali, jak zrządził przypadek: mężczyźni z kobietami, kobiety z kobietami, mężczyźni z mężczyznami. Zrazu zdawali się jednym szaleńczym wirem wełnianych łachmanów i szkarłatnych czapek frygijskich. Kiedy jednak zbliżyli się i zatrzymali na placyku, aby odbyć korowód dokoła Lucie, począł się zarysowywać upiorny krąg tanecznych figur. Ludzie posuwali się naprzód, cofali, uderzali dłońmi w dłonie sąsiadów, przez moment wirowali w pojedynkę, by następnie chwycić kogoś w ramiona i wirować parami, aż do utraty tchu i niekiedy upadku na ziemię. Wokół leżących reszta tworzyła wielkie koło obracające się ze znaczną prędkością. Następnie łańcuch rąk pękał i zaczynały kręcić się mniejsze kółka po dwie lub cztery pary, aby wreszcie połączyć się znowu i puścić w ruch w przeciwną stronę. Potem wszystko rozpoczynało się od nowa: w tył, naprzód, dłońmi o dłonie sąsiada, wirowanie pojedynczo i wirowanie parami. Nagle ciżba znieruchomiała, odetchnęła chwilę i od początku zawyła chórem rewolucyjną śpiewkę, by przy jej wtórze odpłynąć kolumną wypełniającą całą szerokość ulicy. Żadna walka nie mogłaby być bardziej przerażająca od tego tańca, co dowodnie wskazywał, iż niewinna w zasadzie zabawa może stać się diabelską igraszką i odmienić w środek burzący krew, oszołamiający zmysły i hartujący serca na kształt stali. Wdzięk widoczny w owym tańcu czynił go tym bardziej odrażającym i brzydkim, wskazywał bowiem, jak zwyrodniało i nisko upadło wszystko dobre i piękne z natury rzeczy. Obnażone piersi podlotków, dziecinne niemal, słodkie twarze wykrzywione szatańskim grymasem, drobne stopy drepczące w pyle ulicznym i krwawym błocie były symbolem szalonych czasów. Tak wyglądała Carmagnola! Pojawiła się i zniknęła, by zostawić przerażoną kobietę na progu nędznej szopy tracza. A tymczasem pierzasty biały śnieg sypał z nieba cicho i spokojnie i ziemię nakrywał taką samą jak zawsze czystą powłoką. — Ojcze! — zawołała Lucie, bo ojciec stał koło niej, gdy opuściła rękę od oczu. — Straszny, potworny widok! — Wiem, wiem, kochanie. Nieraz to już widywałem. Nie bój się. Tobie nikt z nich nie zrobi krzywdy. — Nie o siebie się boję, ojcze. Kiedy jednak pomyślę o Karolu zdanym na łaskę i niełaskę takich łudzi... — Od tej łaski i niełaski wyzwolimy go szybko. Przed chwilą się z nim rozstałem. Wędrował właśnie do okna. Przyszedłem, żeby ci to powiedzieć. Spójrz, nikogo nie ma w pobliżu. Nikt nie zobaczy. Mogłabyś posłać ręką pocałunek w stronę tego najwyższego łamanego dachu. — Uczynię to, ojcze, i z pocałunkiem poślę całą duszę. — Ale jego nie zobaczysz, moja biedna. — Nie, ojcze. Nie zobaczę — westchnęła Lucie i z płaczem ucałowała własną dłoń. — Nie zobaczę, ojcze... Śnieg zaskrzypiał pod stopami. Madame Defarge! — Pozdrawiam cię, obywatelko! — rzucił doktor. — Pozdrawiam cię, obywatelu. Nie padło ani słowo więcej. Madame Defarge pojawiła się i zniknęła niby cień na białej od śniegu jezdni.
157
— Podaj mi ramię, jedyna. Przez wzgląd na niego odejdźmy stąd swobodnie i beztrosko. O, tak... tak... Dobrze — oddalili się o kilkanaście kroków, nim lekarz z Beauvais podjął: — Karol będzie wezwany na jutro. — Na jutro! — Tak. Nie ma czasu do stracenia. Od dawna jestem dobrze przygotowany, ale niektóre kroki można podjąć dopiero po ustaleniu terminu rozprawy. On nic jeszcze nie wie, ale ja zostałem w porę poinformowany, że jutro stanie przed trybunałem, a jeszcze dzisiaj zostanie przeniesiony do Conciergerie. Jak widzisz, mam dobre i wczesne informacje. Nie obawiasz się, Lucie? — Ojcze... mam do ciebie zaufanie — ledwie zdołała wyjąkać. — I słusznie! Twoja niedola rychło minie. Za kilkanaście godzin mąż wróci do ciebie. Zapewniłem mu Wszelką możliwą pomoc i opiekę. Teraz muszę zobaczyć się ze starym Lorry i... — urwał nagle, bo na bruku głucho zadudniły koła. Obydwoje wiedzieli dobrze, co to znaczy. Jeden. Dwa. Trzy. Trzy furgony wiozą potworny ładunek po tłumiącym turkot śniegu. — Muszę zobaczyć się ze starym Lorry — powtórzył doktor spoglądając w przeciwną stronę. Czerstwy staruszek pełnił nadal funkcje pełnomocnika Tellsonów w Paryżu. W związku z ustawicznymi konfiskatami mienia prywatnego na rzecz państwa, często musiał składać zeznania i oddawać w sekwestr swoje księgi. Ale trzymał się dzielnie i ratował dla właścicieli tyle, ile było można. Chyba nikt inny nie potrafiłby strzec tak czujnie złożonych w depozyt walorów, a zarazem utrzymywać pokój z całym światem. Ponure złotoczerwone chmury i mgły powstające z Sekwany zwiastowały zbliżanie się nocy. O zmierzchu doktor z córką zatrzymał się przed drzwiami banku. Okazała rezydencja księcia pana była obecnie zaniedbana i opuszczona. Nad spiętrzonym na dziedzińcu stosem śmieci i popiołu widniał napis: „Własność Narodowa. Republika Jedna i Niepodzielna. Wolność, Równość, Braterstwo lub Śmierć". Kim był gość pana Lorry — właściciel podróżnego płaszcza rzuconego na fotel? Dlaczego pan Lorry go ukrywał? Dlaczego wzburzony i jak gdyby zaskoczony wyszedł na spotkanie przyjaciół i powściągliwie uściskał faworytkę? Pod czyim adresem powtórzył jej zdławione słowa, gdy odwracając twarz w stronę drzwi swojej sypialni rzucił głośno: — Przeniesiony do Conciergerie i na jutro wezwany przed trybunał! ROZDZIAŁ VI TRIUMF Codziennie odbywał sesje straszliwy trybunał złożony z pięciu sędziów, oskarżyciela publicznego i gotowej na wszystko ławy przysięgłych. Każdego wieczoru rozsyłał listy imienne do rozmaitych więzień, gdzie następnie klucznicy odczytywali je swoim lokatorom. Lekturę taką rozpoczynał zazwyczaj żart: — Ej, wy tam! Posłuchajcie gazetki wieczornej! — Karol Evremonde zwany Darnay! Tak rozpoczęła się wreszcie „gazetka wieczorna" La Force. Posłyszawszy swoje nazwisko wywołany stawał na uboczu, w miejscu przeznaczonym dla figurujących w groźnym rejestrze. Taki był obyczaj, a Karol Evremonde, zwany Darnay, miał powody, by znać go dokładnie, ponieważ setki współwięźniów odeszły tak właśnie w jego oczach. Obrzękły klucznik używał do czytania okularów, zerknął więc nad nimi chcąc się upewnić, czy więzień zajął właściwe miejsce. Następnie podjął lekturę robiąc po każdym nazwisku podobną pauzę. Nazwisk było dwadzieścia trzy, lecz wystąpiło tylko dwudziestu więźniów. Jeden umarł w La Force i został zapomniany, dwóch zaś oddało już głowy na gilotynie, o czym nie pamiętano również. Czytanie listy odbyło się w dużej sklepionej sali, gdzie liczne
158
towarzystwo powitało Karola w dniu jego przybycia. Wszyscy ci ludzie padli podczas masakry wrześniowej, a inni, których poznał i polubił później, zginęli jeden po drugim na szafocie. Nie obeszło się naturalnie bez spiesznych słów pożegnania i otuchy, ale rozstanie trwało krótko. Wydarzenie było codzienne, a kompanią w La Force pochłaniały przygotowania do gry towarzyskiej z fantami i koncertu na ten właśnie wieczór. Przy prętach furty padło parę łez, lecz należało zapełnić na nowo opróżnione miejsca dwudziestu wykonawców. Czas naglił, bo rychło strażnicy obwołają capstrzyk i korytarze oraz wspólne sale pójdą we władanie wielkich brytanów, co nocą pilnują więzienia. Trudno pomawiać tych więźniów o brak litości czy ludzkich uczuć. Zachowanie ich było wyrazem ducha czasu. Podobnie — choć z zachowaniem jakiejś subtelnej różnicy — szerzące się nagminnie szaleństwo czy upojenie, które kazało ludziom niepotrzebnie wyzywać Gilotynę i ginąć na niej, nie było czystą brawurą, lecz wynikiem powszechnego wzburzenia umysłów. Podczas zarazy niektórzy ludzie żywią tajone pragnienie, by zginąć od choroby, co działa na nich z dziwną siłą przyciągania. Wszyscy kryjemy w tajnikach serca takie dziwy i, aby je wyzwolić, potrzebujemy tylko sprzyjających okoliczności. Wędrówka do Conciergerie była krótka i mroczna, noc w mrowiącej się robactwem celi — długa i chłodna. Dnia następnego piętnastu oskarżonych stanęło przed sędziami, nim wywołano nazwisko Karola Darnaya. Wszyscy zostali skazani na śmierć, a piętnaście procesów trwało nie dłużej niż półtorej godziny. — Karol Evremonde zwany Darnay! — zabrzmiało wreszcie. Nie licząc sędziów ubranych w kapelusze z piórami, nakryciem głowy obowiązującym na sali rozpraw zdawała się czerwona czapka z szorstkiej wełny albo trójkolorowa kokarda. Spojrzawszy na ławę przysięgłych i niesforną publiczność można było pomyśleć, iż odwrócony został porządek świata i łotry mają sądzić ludzi uczciwych. Najgorsze, najokrutniejsze szumowiny miasta nie pozbawionego nigdy szumowin wywierały dominujący wpływ na rozprawy: wrzaskliwie komentowały ich przebieg, nie szczędziły oklasków lub wyrazów niezadowolenia, suflowały sędziom i nieodmiennie domagały się jednego wyroku. Mężczyźni byli przeważnie uzbrojeni w rozmaity sposób. Niektóre kobiety miały za pasem noże albo sztylety, inne nie marnowały czasu przyglądając się widowisku, gdyż jadły, piły albo robiły na drutach. Jedna z tych ostatnich pracowała zadziwiająco szybko, pod pachą zaś trzymała skończony widać kawał dzianiny. Siedziała w pierwszym rzędzie obok mężczyzny, którego Karol nie widział od dnia przestąpienia rogatki, natychmiast jednak poznał, że to Defarge. Kobieta kilka razy szeptała mu coś do ucha, można więc było się domyślić, że to jego żona. Obydwoje zachowywali się dość dziwacznie: nie patrzyli wcale na podsądnego, choć znajdowali się w bezpośrednim jego sąsiedztwie. Zdawać się mogło, że oczekują czegoś w skupieniu, gdyż spoglądali tylko na ławę przysięgłych ani na moment nie odwracając wzroku. Pod trybuną przewodniczącego zajmował miejsce doktor Manette ubrany tak jak co dnia. Pośród obecnych na sali mężczyzn tylko on i pan Lorry mieli na sobie zwyczajne ubranie. Strojem innych (o ile podsądny mógł zaobserwować) był najczęściej kusy kubrak nazwany ostatnio Carmagnola. Karol Evremonde zwany Darnay (tak mówił oskarżyciel publiczny) jest emigrantem i życie jego należy do Republiki na mocy dekretu skazującego wszystkich emigrantów na banicję pod groźbą kary śmierci. Nie posiada znaczenia fakt, że dekret nosi datę późniejszą niż data powrotu do kraju podsądnego. Dekret obowiązuje, a sąd ma przed sobą winnego, który został pojmany w granicach Francji i musi to opłacić głową. — Chcemy jego głowy! — wrzasnęła publiczność. — Wróg Republiki! Przewodniczący potrząsnął dzwonkiem, aby uciszyć krzyki, i zapytał podsądnego, czy prawdą jest, że wiele lat przebywał w Anglii. Niewątpliwie było to prawdą.
159
Czy wobec tego jest emigrantem? Jak nazwałby siebie? W każdym razie nie emigrantem w sensie ducha i litery prawa. — A dlaczego? — zapytał przewodniczący. — Ponieważ dobrowolnie zrezygnowałem z nienawistnego mi tytułu, stanowiska i majątku, kraj zaś opuściłem w czasie, gdy termin „emigrant" w znaczeniu stosowanym dzisiaj przez trybunał nie był jeszcze w użyciu. Wolałem żyć w Anglii z własnej pracy, niż we Francji korzystać z owoców pracy uciśnionego i przeciążonego ludu. — Jakie podsądny ma na to dowody? Karol wymienił nazwiska dwóch świadków. Byli to Teofil Gabelle i Aleksander Manette. Przewodniczący przypomniał wówczas, że oskarżony zawarł związek małżeński w Anglii. — Tak, ale nie z Angielką. — Z obywatelką francuską? — Tak i urodzoną we Francji. — Jej imię i nazwisko panieńskie? — Lucie Manette, jedyna córka obecnego na sali i powszechnie znanego lekarza. Ostatnie zdanie wywarło pożądany efekt wśród publiczności. Od okrzyków na cześć powszechnie znanego lekarza zadygotały ściany. Tłum był kapryśny, zmienny. Nierzadko płynęły łzy z oczu, które przed chwilą jeszcze wpatrywały się w podsądnego tak łakomie, jak gdyby ich właściciele pragnęli jedynie wywlec go na ulicę i rozszarpać. Te kilka kroków niebezpiecznej drogi Karol Darnay przebył stawiając stopy ściśle według wskazówek teścia, którego troska obmyśliła wszystko z góry i przygotowała starannie każdy cal wędrówki. Z kolei przewodniczący zainteresował się, dlaczego podsądny nie wrócił wcześniej do kraju. — Po prostu dlatego — odparł Karol — że we Francji nie miałem środków do życia innych niż te, których się wyrzekłem. Tymczasem w Anglii mogłem zarabiać nauczając języka francuskiego i literatury francuskiej. W podróż do kraju ruszyłem w dniu, kiedy otrzymałem list od obywatela francuskiego, który prosił mnie o przybycie i twierdził, że moja nieobecność zagraża mu utratą życia. Wróciłem, aby ratować współobywatela, nie bacząc zgoła na własne ryzyko. Czy w oczach Republiki ma to uchodzić za zbrodnię? — Nie! Jako żywo, nie! — wrzasnęła rozentuzjazmowana publiczność. Przewodniczący znowu jął potrząsać dzwonkiem, co nie odnosiło pożądanego skutku. — Nie! Nie! Nie! — wrzeszczała dalej publiczność, pokąd nie umilkła z własnej woli. Wówczas przewodniczący zapytał o nazwisko autora listu, a Karol Evremonde zwany Darnay wyjaśnił, iż obywatel ten jest pierwszym z wymienionych przezeń świadków, sam zaś list został mu odebrany w chwili aresztowania, bez wątpienia jednak znajduje się w aktach sprawy, które w danym momencie leżą przed obywatelem przewodniczącym. Staraniem doktora Manette list trafił tam i nigdzie się nie zawieruszył, został więc okazany sądowi i odczytany. Następnie wezwano obywatela Gabelle, by potwierdził jego autentyczność, co też uczynił. Przy sposobności obywatel Gabelle nadmienił delikatnie i uprzejmie, iż trybunał w nawale prac koniecznych wobec zastraszającej liczby wrogów Republiki przeoczył go po trosze. Dopiero przed trzema dniami odnalazł więźnia z Abbaye w swojej patriotycznej pamięci i puścił na wolność dzięki werdyktowi ławy przysięgłych, która orzekła, iż obywatel Gabelle okupił własne winy denuncjując emigranta Evremonde zwanego Darnayem. Doktor Manette został wezwany jako następny świadek. Jego szeroka popularność i zwięzła jasność odpowiedzi czyniły znaczne wrażenie. Po uwolnieniu z długoletniego więzienia znalazł w oskarżonym pierwszego opiekuna i przyjaciela, a na wygnaniu oskarżony darzył zawsze samego doktora i jego córkę szczególnie życzliwymi i troskliwymi względami. Oskarżony nie pochwalał ani popierał arystokratycznego rządu Anglii. Przeciwnie. Stawał tam przed sądem i omal nie został skazany na śmierć jako wróg monarchii brytyjskiej, a
160
sympatyk Ameryki. Kiedy były więzień Bastylii mówiąc przejrzyście i tonem dźwięczącym nutą prawdy dobywał na jaw takie okoliczności, publiczność zaczynała myśleć to, co ława przysięgłych, a ława przysięgłych to, co publiczność. Kiedy wreszcie lekarz z Beauvais powołał się na obecnego na sali obywatela angielskiego, pana Jarvisa Lorry, który może potwierdzić wiarygodność jego zeznań, gdyż asystował również przy londyńskim procesie Karola Darnaya — przysięgli oznajmili, że wiedzą już dosyć i są gotowi głosować, jeżeli obywatel przewodniczący pozwoli. Po każdej wypowiedzi (przysięgli głosowali kolejno i ustnie) publiczność zrywała się z miejsc i ryczała radośnie. Karol Evremonde zwany Darnayem został jednomyślnie uznany niewinnym i niezwłocznie wypuszczony na swobodę. Poczęła się rozgrywać jedna z tych osobliwych scen, kiedy motłoch dawał upust swoim kaprysom albo lepszym, bardziej ludzkim skłonnościom, albo też chęci zadośćuczynienia za zbyt już wielkie morze krwi i niedoli. Trudno dziś zdecydować, który z owych trzech czynników odgrywał rolę. Zapewne wszystkie po trosze, ze szczególnym uwzględnieniem środkowego. W momencie ogłoszenia wyroku uniewinniającego łzy polały się nie mniej obficie niż krew w innych wypadkach, a Karola obiegł tłum płci obojga, nie szczędzący mu braterskich pocałunków i uścisków. Tłok był tak znaczny, że przedmiot entuzjazmu wyczerpany długim i niezdrowym pobytem w więzieniu omal nie zemdlał. Na jego zły stan wpływała również świadomość, iż ten sam tłum porwany przeciwnym prądem byłby skłonny rzucić się nań po to, by go rozszarpać, a szczątki rozrzucić po ulicach. Niebawem jednak Karol uwolnił się od pocałunków i uścisków, musiał bowiem ustąpić miejsca kolejnym podsądnym. Było ich pięciu. Przed sądem stawali razem pod zarzutem, iż są wrogami Republiki, gdyż nie pomagali jej ani czynem, ani słowem. Trybunał szybko się z nimi załatwił, jak gdyby sobie i narodowi chciał wynagrodzić zawód poprzedniego procesu. Nim Karol zdążył opuścić gmach sądu, wyszło już z sali rozpraw pięciu jego następców. Pierwszy z nich podniósł palec do góry dając utarty już znak wyroku śmierci, wszyscy zaś zawołali: — Niech żyje Republika! Należy przyznać, iż sprawa tej piątki odbyła się bez publiczności, co oczywiście tok jej znacznie przyspieszyło. Kiedy doktor z zięciem znaleźli się za bramą, na ulicy kłębiła się ciżba ludzka. Karol rozpoznał w niej niemal wszystkie twarze z sali sądowej, daremnie tylko szukał dwóch dobrze zapamiętanych osób. Rozpoczęła się nowa radosna manifestacja. Ludzie płakali, ściskali się, wrzeszczeli wszyscy razem i każdy z osobna, aż wreszcie wydać się mogło, że nurt rzeki, nad którą rozgrywała się szaleńcza scena, wiruje równie nieprzytomnie jak tłum skłębiony na wybrzeżu. Lud usadowił zwolnionego więźnia na okazałym fotelu (porwanym zapewne z sali lub kuluarów sądu), fotel nakrył czerwoną flagą i przyozdobił miniaturową piką oraz czapką frygijską. Nawet doktor Manette nie zdołał uchronić Karola od odbycia na tym triumfalnym rydwanie drogi do domu. A Karol spoglądając z góry na dzikie postacie i twarze i na gęstwinę powiewających czerwonych czapek miał chwilami wrażenie, iż stracił zmysły, naprawdę bowiem odbywa ostatnią podróż furgonem do stóp Gilotyny. Niosąc go tak w koszmarnym pochodzie patrioci zaczepiali przechodniów, ściskali ich, brali w ramiona i pokazywali im chwilowego bohatera. Śnieg czerwieniał na krętych i wąskich ulicach, czerwieniał od ulubionej republikańskiej barwy, podobnie jak kamienie pod śniegiem czerwieniały niejednokrotnie od innej, trudniejszej do usunięcia purpury. Wreszcie korowód dotarł na podwórze domu, w którym zwolniony więzień miał zamieszkać. Doktor Manette pospieszył przodem, by ostrożnie przygotować córkę, mimo to jednak, kiedy mąż przed nią stanął, Lucie bez zmysłów osunęła mu się w ramiona. Karol tulił ją do piersi i próbował zasłonić przed jej wzrokiem tłum szalejący na podwórku, aby jego łzy i jej usta mogły spotkać się bez zbyt wielkiej liczby świadków. Wówczas niektórzy patrioci przestali tańczyć, atoli pauza nie trwała długo i dziedziniec niebawem
161
zawirował Carmagnolą. Następnie patrioci usadowili na zwolnionym fotelu jakąś dziewczynę wyciągniętą z kręgu tancerzy i postanowili uczcić w jej osobie Boginię Wolności. Gdy to się stało, Carmagnolą porwała znowu wszystkich i wywiodła na przyległą ulicę, na bulwar nadrzeczny, na mosty. Karol uścisnął gorąco dłoń doktora, który stał przed nim promieniejący i zwycięski; uścisnął pana Lorry, który zdyszany i spocony przebił się jakoś przez bystry nurt Carmagnoli; uścisnął małą Lucie, którą podniesiono, by mogła rączkami otoczyć szyję ojca; uścisnął wierną i niezawodną pannę Pross, aby wreszcie otoczyć ramieniem żonę i poprowadzić ją na piętro, do ich pokojów. — Lucie! Jedyna! Ukochana! Jestem żywy i wolny! — Najdroższy Karolu! Podziękuję za to Bogu na klęczkach, tak samo jak Go o to błagałam. Wszyscy z szacunkiem pochylili głowy i poczuli się mali w swych sercach, a Darnay jeszcze raz ucałował żonę i powiedział: — A teraz podziękuj ojcu! Nikt w całej Francji nie mógłby uczynić dla mnie tego, co on uczynił. Lucie położyła dłoń na piersi doktora, jak niegdyś, bardzo dawno położyła na swojej piersi jego skołataną siwą głowę. Były więzień Bastylii był szczęśliwy, że mógł za wszystko dobre odpłacić córce. Czuł, że męka jego została wynagrodzona. Pysznił się własną potęgą i mocą. — Kochana — powiedział. — Nie drzyj tak. Bądź silna, rozsądna. Przecież go ocaliłem. ROZDZIAŁ VII KOŁATANIE DO DRZWI Przecież go ocaliłem! Tym razem nie było to marzenie senne, w którym Karol często do niej powracał. Naprawdę znajdowali się razem. A mimo to żona drżała i ulegała srogiej, choć nieokreślonej trwodze. Serce jej nie mogło bić tak radośnie, jak niewątpliwie bić powinno. Wszystko dokoła spowijały mroczne chmury, ludzi ogarniał szał mściwej, bezwzględnej złości, niewinni szli na śmierć z racji mglistych podejrzeń lub fałszywych donosów. Lucie nie mogła zapomnieć, iż każdego dnia los, jakiego jej mąż uniknął, przypada w udziale wielu nic mniej niż on nieskazitelnym i dla swoich bliskich równie drogim, jak on dla niej. Zaczynał się półmrok zimowego popołudnia. Po bruku ciężko zaturkotały straszliwe furgony. Oczyma wyobraźni pani Darnay szukała męża między skazańcami, a potem uprzytomniała sobie, iż jest przecież w domu, i cała rozdygotana przywierała doń mocniej. Doktor pocieszał córkę okazując pełne współczucia pobłażanie dla jej uroczej, iście kobiecej słabości. Minęły czasy poddasza i szewskiego warsztatu. Minęło Sto Pięć, Wieża Północna. Dokonał postawionego sobie zadania, wypełnił obietnicę! Ocalił Karola Jest i będzie podporą rodziny! Rodzina ta prowadziła nader skromne i oszczędne gospodarstwo, po trosze dlatego, że był to najbezpieczniejszy tryb życia najmniej rażący oko ludu. Drugi powód stanowiły ograniczone środki materialne i znaczne koszty, jakie Karol ponosił w więzieniu, gdzie musiał słono płacić za swoje wyżywienie, okupywać się dozorcom i pomagać biedniejszym towarzyszom niedoli. Dla, tych racji a zarazem chcąc uniknąć domowego szpiega doktor i Lucie nie trzymali służącej. Obywatel stróż kamienicy i jego żona pomagali im dorywczo, a Jerry (oddany przez pana Lorry do ich niemal wyłącznej dyspozycji) spędzał u nich prawie całe dnie i zawsze nocował. Z nakazu Republiki Jednej i Niepodzielnej, w imię hasła „Wolność, Równość i Braterstwo lub Śmierć" przy wejściu do każdego domu musiały być czytelnie wypisane (literami określonych rozmiarów i na określonej, dogodnej wysokości od ziemi) nazwiska wszystkich lokatorów. A zatem nazwisko pana Jeremiasza Crunchera zdobiło bramę owej kamienicy, sam zaś pan
162
Jeremiasz Cruncher w półmroku zapadającego zmierzchu nadzorował wezwanego przez doktora malarza, który uzupełniał listę wypisując: Karol Evremonde zwany Darnay. Piętnem owych czasów był strach i brak wzajemnego zaufania, co oczywiście wpływało na zmianę utartych zwyczajów życia codziennego. W skromnym gospodarstwie doktora (podobnie jak w bardzo wielu innych) wszelkie sprawunki załatwiano wieczorami i nieznaczne ilości rozmaitych produktów kupowano w różnych sklepikach. Wszystkim bardzo wówczas zależało, by jak najmniej zwracać na siebie uwagę i nie stwarzać powodów do plotek. W ciągu wielu minionych miesięcy panna Pross i pan Cruncher trudnili się zaopatrywaniem domu, przy czym kobieta opiekowała się zawsze pieniędzmi, a mężczyzna koszem na zakupy. Pod wieczór, kiedy zapalano uliczne latarnie, szczególna para ruszała na miasto, by nabyć i przynieść do domu wszystko niezbędnie potrzebne. Panna Pross przeżyła długie lata pośród francuskiej rodziny, gdyby więc chciała, mogłaby opanować język francuski, nie chciała jednak i w rezultacie znała „tę idiotyczną mowę", jak się zwykła wyrażać, nie lepiej niż pan Cruncher. Jej sposób czynienia sprawunków był nader prosty: bez żadnych wstępów rzucała pod adresem sklepikarza rzeczownik określający towar, którego poszukiwała. Jeśli rzeczownik nie zgadzał się przypadkiem z nazwą poszukiwanego towaru, zacna niewiasta rozglądała się dokoła, chwytała ów artykuł i trzymała w ręku tak długo, aż dobiła targu podnosząc z reguły o jeden palce mniej, niż podnosił sprzedawca. Owego popołudnia, kiedy Jerry (z jego palców od dawna zniknęły ślady rdzy, nic jednak nie zdołało wpłynąć na przygładzenie włosów) skończył nadzorować malarza i przyszedł na górę, panna Pross miała oczy zaczerwienione od łez radości. — A, pan Cruncher — powiedziała. — Jestem gotowa, jeżeli pan gotów. Jerry mruknął ochrypłym głosem, iż może służyć łaskawej pani. — Mamy dziś moc sprawunków i z pewnością długo zmitrężymy. Między innymi trzeba kupić wina. Brr! Ładne toasty będą wznosić ci w czerwonych czapkach w każdym szynku, do jakiego przyjdzie nam wstąpić! — O ile mi wiadomo, łaskawa pani zrozumie tyle samo, czy będą pić zdrowie łaskawej pani, czy „kusego". — Czyje? — No, „kusego". Starego diabła — wyjaśnił Jerry tonem życzliwego pobłażania. — Mnie tam nie trzeba tłumacza, żeby zrozumieć tych łajdaków. Zawsze jedno mają w głowie i na języku: morderstwa i inne zbrodnie. — Cicho, na miłość boską! Kochana, droga Pross! Bądź ostrożna! — zawołała Lucie. — Dobrze już, dobrze. Będę ostrożna, będę — obruszyła się zacna niewiasta. — Ale we własnym gronie wolno mi chyba wyrazić nadzieję, że na ulicach nie natknę się na ogólne ściskanie i całowanie zaprawione fetorem cebuli i tytoniu. Moja ptaszyno najmilsza, nie odchodź od kominka, póki ja nie wrócę. Uważaj na siebie i na szczęśliwie odzyskanego męża. Nie ruszaj swej główki z jego ramienia, jak to teraz zrobiłaś, żeby mnie skarcić. Panie doktorze, mogę przed odejściem zadać jedno pytanie? — Tak sądzę — uśmiechnął się lekarz z Beauvais. — Moja odmowa stanowiłaby ograniczenie pani wolności. — Na miłosierdzie Boże! Proszę tylko nie gadać o wolności! Wszyscy jej mamy wyżej uszu! — Cicho! Cicho! — zaprotestowała Lucie. — Znowu zaczynasz, droga Pross? — Moja pieszczotko! Nie będę się rozwodzić niepotrzebnie, ale powiem ci jedno. Jestem poddaną najmiłościwiej nam panującego najjaśniejszego pana, króla Jerzego Trzeciego — panna Pross z godnością kiwała do taktu głową, a wymówiwszy dostojne imię złożyła głęboki ukłon — i jako taka mówię: Niech piekło pochłonie ich wstrętną politykę i wszystkie złodziejskie sztuczki! W naszym królu cała przyszłość i nadzieja. Boże, chroń króla!
163
Pan Cruncher w nagłym przypływie uczuć wiernopoddańczych powtórzył ostatnie zdanie takim tonem jak w kościele podczas nabożeństwa. — Miło mi mieć obok siebie prawdziwego Anglika — pochwaliła go panna Pross — chociaż wolałabym, żeby mówił pan nie tak ochrypłym głosem. Ale wróćmy do mojego pytania, panie doktorze. Czy są jakie widoki na nasze wydostanie się z tego miasta? — poczciwa niewiasta miała zwyczaj udawać, że traktuje lekceważąco wszystkie najbardziej nawet żywotne sprawy, i mówiła o nich zazwyczaj w taki właśnie sposób, żeby innym dodawać otuchy. — Jak dotąd żadnych. Przedwczesne starania byłyby niebezpieczne dla Karola — odrzekł pan Manette. — Aaa... Ehem... — panna Pross uśmiechem pokryła westchnienie i objęła tkliwym wzrokiem złociste włosy Lucie połyskujące w blasku ognia na kominku. — Cóż, musimy się zdobyć na cierpliwość: czekać i patrzeć, co z tego wyniknie. Pora na nas, panie Cruncher. Ptaszyno najmilsza, nie ruszaj się z miejsca! Z tymi słowy wyszła pod eskortą Jerry'ego pozostawiając Lucie w towarzystwie ojca, męża i córeczki. Pan Lorry miał lada chwila nadejść z banku. Panna Pross zapaliła lampę, lecz ustawiła ją w kącie pokoju, aby rodzina mogła korzystać do woli z pięknego ognia na kominku. Mała Lucie siedziała obok dziadka i oburącz trzymała go za łokieć, on zaś począł opowiadać jej niemal szeptem bajkę o potężnym, dobrym czarnoksiężniku, co skruszył mury obronnego zamczyska i uwolnił więźnia, który niegdyś oddał mu wielką przysługę. W pokoju zapanował spokój i cisza. Nawet Lucie czuła się nieporównanie lepiej niż dotychczas. — Co to? — krzyknęła nagle. — Drogie dziecko — doktor przerwał opowiadanie bajki i położył dłoń na ramieniu córki. — Opanuj się, proszę. Jesteś niesłychanie rozdrażniona. Byle co... raczej nic wyprowadza cię z równowagi. Ciebie! Córkę twojego ojca! — Zdawało mi się. ojcze... Zdawało mi się — wyjąkała pobladła kobieta — że słyszałam na schodach obce kroki... — Kochanie, posłuchaj dobrze. Schody są ciche jak śmierć. Ostatniemu słowu doktora zawtórowało kołatanie do drzwi. — Ach, ojcze, ojcze! Co to być może! Ukryj Karola! Ocal go! Ocal! — Drogie dziecko! — doktor wstał i położył znów dłoń na ramieniu córki. — Przecież go ocaliłem. Nie masz się czego obawiać. Zapanuj nad sobą! Zaraz pójdę otworzyć. Wziął z kąta lampę, minął dwa przejściowe pokoje i drzwi otworzył. Na podłodze zadudniły ciężkie kroki. Do bawialni wtargnęło czterech uzbrojonych w szable i pistolety mężczyzn w czerwonych czapkach. — Obywatel Evremonde zwany Darnay? — zapytał pierwszy z nich. — To ja. Kto mnie szuka? — Ja cię szukam. My cię szukamy. Znam cię, Evremonde. Byłem dziś w trybunale. Jesteś znów więźniem Republiki. Czterech patriotów obstąpiło Karola, do którego przywarły mocno żona i córka. — Powiedz mi, obywatelu — podjął Darnay — jak się to stało? Dlaczego znów jestem więźniem? — Niedługo dowiesz się wszystkiego, bo wracasz prosto do Conciergerie. Zostałeś wezwany na jutro. Doktor Manette, jak gdyby obrócony w kamień, stał z lampą w ręku niby posąg stanowiący jej podstawę. Ruszył się jednak na dźwięk ostatnich słów, postawił lampę i dotknąwszy piersi patrioty w luźnej koszuli z czerwonej wełny powiedział łagodnym tonem: — Rzekłeś przed chwilą, że znasz tego człowieka. Czy mnie znasz również? — Naturalnie, obywatelu doktorze. — Wszyscy was znamy, obywatelu doktorze — dodali trzej pozostali.
164
Lekarz z Beauvais objął ich kolejno wzrokiem i odezwał się znowu: — Może więc odpowiecie, jeżeli ja zadam to samo pytanie: Jak się to stało? — Obywatelu doktorze — odparł niechętnie pierwszy z patriotów. — Wpłynęło przeciwko niemu doniesienie do Sekcji Świętego Antoniego. Ten obywatel — wskazał ręką jednego ze swoich towarzyszy — jest właśnie z Sekcji Świętego Antoniego. Wskazany tak obywatel potakująco skinął głową i dodał: — Oskarża go Sekcja Świętego Antoniego. — O co? — zapytał doktor. — Obywatelu doktorze — podjął z dawną niechęcią pierwszy patriota. — Proszę więcej nie nalegać. Jeżeli Republika zażąda od was ofiar, nie wątpię, że złożycie je radośnie jako dobry patriota. Republika jest ważniejsza nad wszystko. Lud zajmuje pierwsze miejsce w świecie. Czas nagli, Evremonde! — Jeszcze słowo — poprosił doktor. — Możecie powiedzieć, kto złożył przeciwko niemu doniesienie? — To zabronione — odrzekł pierwszy — ale, obywatelu doktorze, wolno wam spytać obywatela z Sekcji Świętego Antoniego. Pan Manette zwrócił wzrok ku obywatelowi z Sekcji Świętego Antoniego, ten zaś przestąpił niepewnie z nogi na nogę, podrapał się w brodę i odpowiedział wreszcie: — Hm... To istotnie zabronione. Surowo zabronione. Ale wam powiem. Evremonde został obwiniony, i to poważnie, przez małżonków Defarge i jeszcze przez trzecią osobę. — Przez kogo? — Wy pytacie, obywatelu doktorze? — Tak, pytam. — A więc odpowiedź dostaniecie jutro. Teraz jestem niemy jak kamień. ROZDZIAŁ VIII KARCIANA ROZGRYWKA Radośnie nieświadoma świeżej domowej klęski panna Pross minęła kilka wąskich uliczek i przekroczyła rzekę mostem zwanym Pont Neuf powtarzając w myślach litanię nieodzownych sprawunków. Jerry z koszykiem maszerował u jej boku. Obydwoje zerkali na prawo i lewo, zaglądali do większości sklepów, zwracali baczną uwagę na gwarne zbiegowiska i nieraz nakładali drogi, aby obejść grupki żywo gestykulujących ludzi. Wieczór był chłodny, a na spowitej mgłą rzece czerwone błyski ognia i donośny szczęk żelaza zdradzały barki, na których kowale sposobili działa dla armii młodej Republiki. Biada każdemu, kto bez szacunku odnosił się do tej Armii. Biada każdemu, kto osiągał w niej niezasłużone zaszczyty. Lepiej, by broda nigdy nie wyrosła takiemu, gdyż Brzytwa Narodowa musi go wnet wygolić do czysta! Zaopatrzywszy się w rozmaite artykuły spożywcze i w miarkę oliwy do lampy panna Pross poczęła szukać wina. Zajrzała do kilku szynków i na koniec stanęła pod godłem wyobrażającym Dobrego Republikanina Brutusa, Obywatela Starożytnego Rzymu, w pobliżu Pałacu Narodowego zwanego niegdyś Tuileries. Szynk ów przypadł do gustu Angielce, gdyż sprawiał wrażenie spokojniejszego niż inne i, chociaż kraśniał od czerwonych czapek, był jak gdyby mniej purpurowy. Panna Pross zasięgnęła opinii swojego opiekuna, a stwierdziwszy, iż ów jest podobnego zdania, zdecydowała się wkroczyć Pod Dobrego Republikanina Brutusa, Obywatela Starożytnego Rzymu. Okopcone mdłe lampy, mężczyźni zajęci grą w zniszczone karty lub pożółkłe domino, umazany sadzami robotnik o nagim torsie i nagich ramionach czytający na głos gazetę zasłuchanej grupce podobnych kolegów, broń tkwiąca za pasem lub odłożona tak, by znajdowała się pod ręką, kilku klientów, co usnęli z twarzami na stołach i w luźnych Spencerach z grubej wełny wyglądali niby drzemiące psy lub niedźwiedzie — obserwując to
165
wszystko spod oka para cudzoziemców podeszła do szynkarza i wyłuszczyła zwięźle, czego potrzebuje. Kiedy mierzono wino, jakiś mężczyzna wstał od narożnego stolika i pożegnawszy towarzysza ruszył ku drzwiom. Po drodze musiał minąć z bliska pannę Pross, która przypadkiem spojrzała mu w twarz, aby w tej chwili wrzasnąć przeraźliwie i klasnąć w dłonie. Cała kompania zerwała się na równe nogi sądząc zapewne, iż wynikła jakaś różnica zdań i ktoś kogoś morduje. Gapie zdawali się oczekiwać, że wnet zwłoki runą na podłogę, nie ujrzeli jednak nic podobnego. Widzieli tylko mężczyznę i kobietę, co stojąc naprzeciw siebie pochłaniali się wzrokiem. Mężczyzna wyglądał na Francuza i dobrego republikanina. Kobieta była niewątpliwie Angielką. W momencie gwarnego rozczarowania uczniowie Dobrego Republikanina Brutusa, Obywatela Starożytnego Rzymu, mówili dużo i głośno, lecz co mówili, stanowiło dla panny Pross i jej opiekuna zagadkę nie mniej trudną niż język hebrajski lub chaldejski. Gdyby nawet cali w słuch się odmienili, nie mogliby pojąć ni słowa, tym bardziej więc nie rozumieli nic, kiedy prawie ogłuchli ze zdziwienia. W tym miejscu wypada zanotować, iż nie tylko panna Pross była wzburzona i zaskoczona, lecz również jej konwojent zdradzał objawy zdumienia, wywołane zapewne innymi osobistymi względami. — O co chodzi? — zapytał po angielsku mężczyzna, którego widok dobył okrzyk z piersi panny Pross; mówił cicho, lecz gniewnym, napastliwym tonem. — Salomonie! Ach, drogi Salomonie! — zawołała Angielka i ponownie klasnęła w ręce. — Tyle, tyle lat nie widziałam cię, nie słyszałam o tobie! Że też tutaj przyszło nam się spotkać! — Nie nazywaj mnie Salomonem. Czy chcesz wyprawić mnie na tamten świat? — rzucił mężczyzna lękliwym półgłosem. — Bracie! Kochany bracie! — panna Pross zalała się łzami. — Czy byłam kiedy niedobra dla ciebie? Czemu zadajesz mi dzisiaj takie okrutne pytanie? — Trzymaj język za zębami — syknął Salomon. — I wyjdźmy stąd, jeżeli musisz ze mną pomówić. Płać za wino i jazda na ulicę! Co to za jeden? Panna Pross uśmiechnęła się tkliwie i smutno do bynajmniej nie serdecznego brata i odpowiedziała przez łzy: — Pan Cruncher. — Niech i on stąd wyjdzie. Gapi się na mnie, jak by zobaczył upiora. Sądząc po jego minie pan Cruncher musiał istotnie przeżywać coś w tym rodzaju. Nie wyrzekł jednak ani słowa, a panna Pross zalana wciąż łzami z wielkim trudem wygrzebała z dna woreczka należność za kupione wino. Gdy zapłaciła, jej brat zwrócił się do uczniów Dobrego Republikanina Brutusa, Obywatela Starożytnego Rzymu, którzy po kilku wyjaśniających zapewne zdaniach wrócili do poprzednich póz i zajęć. — A teraz — rzekł Salomon przystając na rogu mrocznego zaułka — gadaj prędko, czego chcesz ode mnie. — To straszne, straszne! — załkała Angielka. — Brat, którego nigdy kochać i czcić nie przestałam, wita mnie w taki sposób i wcale nie zdradza uczuć rodzinnych. — Masz tedy! Bodaj cię licho! Masz! — Salomon musnął lekko wargami policzek siostry. — No i co? Jesteś zadowolona? Kobieta pokręciła głową i zaczęła znów płakać bezgłośnie. — Sądzisz, że powinienem być zdziwiony? Grubo się mylisz — podjął brat marnotrawny. — Wcale nie jestem zdziwiony. Od dawna wiem, że przebywasz w Paryżu. Wiem o bardzo wielu osobach, które tu przebywają. Jeżeli nie chcesz narażać mojego życia... a zaczynam podejrzewać, że to właśnie masz na celu... Więc jeżeli nie chcesz narażać mojego życia, odejdź natychmiast swoją drogą, a mnie pozwól odejść swoją. Mam pełne ręce roboty. Jestem urzędnikiem.
166
— Wielki Boże! — panna Pross wzniosła ku niebu spojrzenie zapłakanych oczu. — Anglik, mój brat Salomon, człowiek, co miał dane na osiągnięcie najwyższych godności w ojczyźnie, urzędnikiem u cudzoziemców, i to jakich cudzoziemców! Niemal wolałabym zobaczyć mojego drogiego chłopca w... — A mówiłem! — przerwał gwałtownie drogi chłopiec. — Mówiłem! Ona chce mnie wyprawić na tamten świat. Dzięki rodzonej siostrze zostanę podejrzanym! Już niewiele brakuje! Wiem, że o to jej chodzi! — Niech Bóg Wszechmocny chroni i zachowa! — zawołała Angielka. — Raczej wolałabym nie spotkać cię nigdy w życiu, chociaż, mój drogi Salomonie, kochałam cię zawsze i zawsze kochać będę. Powiedz mi choć jedno dobre słówko i zapewnij, że nie chowasz żalu ni urazy, a nie zatrzymam cię ani minuty dłużej. Poczciwa panna Pross! Jak gdyby żale lub urazy mogły wyniknąć z jej winy! Jak gdyby pan Lorry nie wiedział już przed laty, w cichym zakątku Soho, że ów szacowny braciszek roztrwonił pieniądze siostry i porzucił ją bez skrupułów. Ale Salomon wycedził tak pożądane dobre słówko protekcjonalnym i łaskawym tonem. Mogłoby się wydawać, że wzajemna pozycja rodzeństwa została odwrócona, co w podobnych sytuacjach zdarza się często na całym szerokim świecie. Nagle pan Cruncher dotknął ramienia ziomka i nieoczekiwanie zadał ochrypłym głosem takie dziwne pytanie: — Bardzo przepraszam. Może szanowny pan zechce łaskawie wyjaśnić, jak mu właściwie na imię: John Salomon czy Salomon John? Urzędnik Republiki spojrzał podejrzliwie na towarzysza siostry, który dotychczas nie odezwał się ni razu. — No, śmiało, śmiało — ciągnął ochryple Jerry. — Gadaj pan swoje. John Salomon czy Salomon John? Ona nazywa pana Salomonem, a siostra musi chyba pamiętać, jak bratu na imię. Widzisz pan, ja znowu wiem, że było panu John. Które imię jest pierwsze, a które drugie? No, i z nazwiskiem Pross także nietęgo. Po tamtej stronie morza brzmiało ono trochę inaczej. — Nic nie rozumiem. O co panu chodzi? — Nie potrafią wytłumaczyć dokładnie, o co mi chodzi, bo nie przypominam sobie, jak pańskie nazwisko brzmiało po tamtej stronie morza. — Nie przypomina pan sobie? — Nie. Ale przysięgnę, że to było nazwisko dwusylabowe. — Czyżby? — Aha... Tak... Tamten drugi miał nazwisko jednosylabowe. Znam cię! Byłeś szpiegiem i płatnym świadkiem w Old Bailey! Znam cię! Jakże, u licha, nazywałeś się wtedy, piekielny pomiocie? — Barsad — podpowiedział z ciemności czyjś głos. — Zgadza się! — krzyknął Jerry. — Zgadza się! Trzymam zakład o tysiąc funtów! Osobą, która nieoczekiwanie wtrąciła się do rozmowy, był Sydney Carton. Adwokat splótł ręce za plecami pod połami luźnego podróżnego płaszcza i stanął obok pana Crunchera w pozie tak niedbałej, jaką mógłby przybrać na sali rozpraw w Old Bailey. — Proszę nic lękać się niczego, droga panno Pross. Ku wielkiemu zdziwieniu pana Lorry przyjechałem do niego wczoraj w nocy. Uzgodniliśmy, iż nie pokażę się nigdzie, póki wszystko nie znajdzie pomyślnego zakończenia albo też pokąd nie będę się mógł na coś przydać. Zgłaszam się teraz, by prosić pani brata o kilka słów szczerej rozmowy. Bardzo mi przykro, panno Pross, że pani brat nie ma innego zajęcia. Przez wzgląd na panią wolałbym, żeby nie był barankiem więziennym. W ówczesnym żargonie kluczników i dozorców „baranek więzienny" oznaczał szpiega sprawującego swoje funkcje między więźniami. Szpieg był już wystarczająco blady, zbladł jednak jeszcze bardziej słysząc ostatnie słowa. — Jak pan śmie! — zaczął.
167
— Zaraz wyjaśnię — przerwał Sydney Carton. — Natknąłem się na pana godzinę lub półtorej godziny temu, przed więzieniem Conciergerie, którego mury podziwiałem. Ma pan twarz łatwą do zapamiętania, ja zaś na ogół dobrze pamiętam twarze. Zainteresowała mnie pańska obecność w takim sąsiedztwie, a ponieważ nie był mi pan obcy — jako przyczyna niebezpieczeństw pewnego przyjaciela bardzo dziś nieszczęśliwego, zdecydowałem, iż podążę pańskim śladem. Tuż za panem wszedłem do szynku i zająłem miejsce przy bliskim stoliku. Na podstawie pańskich beztroskich słów i głośnego aplauzu niektórych wielbicieli nietrudno mi było odgadnąć pański zawód. Cóż, stopniowo pomysł zupełnie przypadkowy począł się kształtować w świadomy zamiar. — W zamiar? Jaki? — Wyjaśniać to na ulicy byłoby nieporęcznie a nawet ryzykownie. Czy mógłby pan zaszczycić mnie kilkoma minutami poufnej rozmowy, dajmy na to w Domu Bankowym Tellsonów? Zechce mi pan towarzyszyć? — Pod przymusem? — Tego nie powiedziałem. — Więc dlaczego miałbym pójść z panem? — Doprawdy, panie Barsad, nic nie mogę wytłumaczyć, jeżeli pan nie rozumie. — Czy to znaczy, że nie powie pan dlaczego? — Zupełnie trafnie odgaduje pan moje intencje. Niedbała szorstkość Cartona walnie mu mogła pomóc w załatwianiu z człowiekiem pokroju Salomona sprawy, którą uplanował w skrytości ducha. Sprytny i pomysłowy prawnik właściwie oceniał swoją korzystną pozycję i czynił z niej należyty użytek. — A nie mówiłem! — burknął szpieg spoglądając z wyrzutem na siostrę. — Jeżeli wyniknie z tego jakieś zmartwienie dla mnie, będzie to twoją zasługą. — No, no, panie Barsad! — zawołał Sydney. — Stanowczo jest pan niewdzięczny. Tylko dzięki szczególnemu szacunkowi dla pańskiej siostry prowadzę tak oględnie do pewnej propozycji, którą zamierzam wysunąć ku naszej obopólnej korzyści. Idzie pan ze mną do banku? — Warto wysłuchać, co pan ma do powiedzenia. Tak, pójdę z panem. — Przede wszystkim należy odprowadzić pana siostrę choćby do rogu uliczki, przy której mieszka. Służę ramieniem, panno Prosa. W tym mieście i o tej porze nie powinna pani spacerować bez opieki. Hm... Pani towarzysz zna również Johna Barsada, a zatem i jego poproszę z nami do pana Lorry. Chyba jesteśmy gotowi? W drogę! Panna Pross przypomniała sobie wkrótce i zapamiętała do końca życia, że w chwili, gdy przycisnęła dłoń do ramienia Cartona i błagalnie spojrzała mu w twarz prosząc, by nie krzywdził Salomona, w uścisku ręki tego człowieka była stanowcza siła, w oczach zaś dziwne natchnienie, co nie tylko przeczyło szorstkim niedbałym manierom, lecz również odmieniało i dźwigało wzwyż młodego prawnika. Atoli w danej chwili zacna kobieta była bez reszty pochłonięta obawą o los niegodnego litości brata i swobodnymi zapewnieniami Sydneya zmierzającymi niewątpliwie do zamaskowania tego, co właśnie dostrzegła. Mężczyźni pożegnali pannę Pross przy skrzyżowaniu ulic i Sydney Carton poprowadził towarzyszy do odległego o kilka minut drogi banku. John Barsad czy też Salomon Pross dotrzymywał mu kroku i pewnie szedł obok niego. Pan Lorry zjadł właśnie obiad i siedział zapatrzony w parę szczap płonących na kominku. Być może szukał w ich wesołym blasku obrazu trochę młodszego dżentelmena od Tellsonów, który przed wieloma już laty spoglądał na czerwone węgle w hotelu Pod Królem Jerzym w Dover. Gdy goście weszli, odwrócił głowę i nie j potrafił ukryć zdziwienia na widok nieznajomego. — Brat panny Pross, drogi panie — przedstawił Sydney. — Pan Barsad. — Barsad? — powtórzył starszy jegomość. — Barsad? Coś kojarzy mi się z tym nazwiskiem... hm... i z tą twarzą.
168
— Mówiłem, panie Barsad, że ma pan twarz godną uwagi — rzekł chłodno Carton. — Proszę siadać. Adwokat swobodnie usadowił się w fotelu i natychmiast uzupełnił wspomnienia pana Lorry brakującym ogniwem. — Świadek z tamtego procesu — powiedział, a stary bankowiec spojrzał na nieproszonego gościa z nieskrywaną odrazą. — Panna Pross poznała w tu obecnym swojego ukochanego brata, o którym pan niewątpliwie słyszał — ciągnął Sydney. — Pan Barsad zaś nie wyparł się pokrewieństwa. A teraz przechodzę do gorszych wiadomości. Darnay został ponownie aresztowany. — Co pan mówi? — zawołał z przerażeniem pan Lorry. — Dwie godziny temu pożegnałem go szczęśliwym i wolnym! Właśnie miałem zamiar tam wrócić. — A jednak Darnay został ponownie aresztowany. Kiedy się to stało, panie Barsad? — Bardzo niedawno, jeżeli w ogóle już się stało. — Pan Barsad, drogi panie, stanowi najlepsze źródło informacji — podjął Carton. — O aresztowaniu dowiedziałem się z rozmowy, jaką prowadził przy butelce wina ze swoim kolegą po fachu, również barankiem więziennym. Tamten jegomość rozstał się z wysłannikami władz przed domem i widział, jak stróż otwierał im bramę. Nie ulega wątpliwości, że Karol został powtórnie wzięty. Bystry wzrok pana Lorry wyczytał w oczach dawnego znajomego, iż nie warto dyskutować dłużej nad tą kwestią. Stary bankowiec był zmieszany, lecz zdawał sobie sprawę, że coś niecoś może zależeć od jego przytomności umysłu, zamilkł więc i począł słuchać ze skupioną uwagą. — Otóż — zwrócił się doń Sydney Carton — głęboko wierzę, iż powaga nazwiska i wpływów doktora Manette posłuży Karolowi jutro... Mówił pan, panie Barsad, że nasz przyjaciel ma stanąć jutro przed trybunałem? — Tak... O ile mi wiadomo... — A zatem, powaga nazwiska i wpływów teścia posłuży Karolowi jutro nie gorzej, niż posłużyła mu dzisiaj. Ale może stać się inaczej. Przyznaję, panie Lorry, iż wstrząsnęła mną wiadomość, że doktor nie potrafił zapobiec temu aresztowaniu. — Może nie dowiedział się w porę? — bąknął pan Lorry. — Już sam ten fakt byłby wysoce niepokojący. Wszystkim przecież wiadomo, jak bliskie doktorowi są sprawy zięcia. — Słusznie, słusznie — przyznał stary bankowiec i drżącą ręką pogładził się po twarzy, a zatroskanym wzrokiem spojrzał na Cartona. — Mówiąc pokrótce — ciągnął ten ostatni — żyjemy w desperackich czasach, kiedy trzeba rozgrywać desperackie partie o desperackie stawki. Niech sobie doktor stawia na wygraną. Wolno mu. Ja wybieram przegraną. Niczyje życie nie przedstawia tutaj wartości. Człowiek odnoszony dziś w triumfie do domu może jutro zostać skazany. Otóż stawką, o jaką zamierzam zagrać, by zabezpieczyć się nawet w najgorszym wypadku, będzie przyjaciel w Conciergerie. A przyjacielem, którego chciałbym wygrać, będzie pan Barsad. — Musiałby pan mieć doskonałe karty — odezwał się szpieg. — Zaraz je przejrzę. Zobaczę, co mam w ręku. Panie Lorry, wie pan, jak niepoprawne ze mnie bydlę. Czy mógłbym prosić o łyk koniaku? Koniak znalazł się w mgnieniu oka. Adwokat wypił duszkiem jeden kieliszek, potem drugi i z miną bardzo serio odsunął butelkę. — Panie Barsad — podjął tonem gracza, który naprawdę przegląda trzymane w ręku karty. — Baranek więzienny, raz klucznik, raz aresztant, a zawsze szpieg i utajony konfident. Anglik, więc tym cenniejszy, że mniej podejrzany o spisek niż Francuz, przedstawia się swoim chlebodawcom pod fałszywym nazwiskiem. To bardzo mocna karta. Pan Barsad zatrudniony
169
obecnie przez republikański rząd Francji służył uprzednio arystokratycznemu rządowi Anglii, zagorzałemu wrogowi Francji i wolności. To wyśmienita karta... W tym kraju skłonnym do podejrzliwości wnioski jasne jak słońce nasuwają się same: Pan Barsad pozostaje nadal na żołdzie arystokratycznego rządu Anglii, to szpieg Pitta, zdradliwy wróg wygrzewający się na łonie Republiki, jeden z tych angielskich wrażych emisariuszy, o których gada się tyle, chociaż tak trudno ich odkryć... To chyba karta nie do pobicia... Panie Barsad, czy należycie ocenił pan moje karty? — Nie w takim stopniu, by pojąć sens pańskiej gry — odparł szpieg bardzo niepewnym tonem. — Wygrywam więc atutowego asa. Będzie nim donos złożony przeciwko panu Barsadowi w najbliższej Sekcji Komitetu Ocalenia Publicznego. A teraz, panie Barsad, proszę przejrzeć swoje karty. Mamy czas... Niech się pan wcale nie spieszy. Z tymi słowy Carton przyciągnął butelkę, nalał pełny kieliszek i wypił koniak duszkiem. Przy sposobności spostrzegł w oczach szpiega obawę, że może się rychło przywieść do stanu, w którym łatwo i bez zwłoki spełni groźbę denuncjacji. Nalał więc i opróżnił czwarty kieliszek. — Tak, tak, panie Barsad. Niech pan dokładnie zapozna się ze swoimi kartami. Nic nas nie przynagla. Liche to były blotki, słabsze, niż Carton sobie wyobrażał, gdyż pan Barsad dostrzegał nieomylną klęskę w czymś, o czym jego przeciwnik nie miał pojęcia. Przepędzony z zaszczytnego stanowiska w Anglii na skutek licznych i rzadko uwieńczonych powodzeniem krzywoprzysięstw, lecz nie dlatego, że nie potrzebowano tam ludzi podobnego pokroju (nasza angielska wyższość wobec systemu tajnej policji i szpiegostwa jest bardzo świeżej daty), pan Barsad wyemigrował za Kanał i we Francji przyjął służbę zrazu jako prowokator i donosiciel pośród własnych zamieszkałych w Paryżu rodaków, stopniowo zaś jako prowokator i donosiciel pośród ludności miejscowej. Pan Barsad dobrze pamiętał, że za czasów obalonej monarchii sprawował funkcje szpiega na Przedmieściu Świętego Antoniego, ze szczególnym uwzględnieniem winiarni Ernesta Defarge. W tym charakterze otrzymał od bacznej na wszystko policji strzępy wiadomości o uwięzieniu, zwolnieniu i żałosnej historii doktora Manette, co ułatwić mu miało porozumienie z szynkarzem i jego żoną. Wiadomości te próbował wykorzystać przy pierwszej okazji i poniósł sromotną porażkę. Z dreszczem grozy przypominał sobie nieraz, iż podczas rozmowy z nim groźna Madame Defarge robiła na drutach i sprawnie poruszając palcami mierzyła go złowróżbnym wzrokiem. Z dreszczem grozy przypominał sobie nieraz, że później widywał tę niewiastę w Sekcji Świętego Antoniego, gdzie okazywała swoje dziane rejestry i denuncjowała rozmaite osoby, które niezawodnie ginęły na gilotynie. Pan Barsad dobrze wiedział (jak większość ludzi jego fachu), że nigdy nie będzie bezpieczny, że ucieczka jest niepodobieństwem, musi więc żyć ustawicznie w cieniu katowskiego topora, gdyż nowy system terroru, popierany przezeń wszelkimi łotrowskimi sztuczkami i sposobami, może za jednym słowem obrócić się przeciwko niemu. Dokładnie zdawał sobie sprawę, że skoro zostanie oskarżony, i to tak poważnie, jak mu przed chwilą zagrożono, straszliwa szynkarka wykorzysta przeciwko niemu śmiertelne rejestry i z właściwą jej bezwzględnością pozbawi go ostatniej szansy życiowej. Ponadto wszyscy szpiedzy i prowokatorzy są z natury rzeczy tchórzami, a więc pan Barsad studiując swoje liche karty bladł i zieleniał coraz bardziej. — No i co? — odezwał się wreszcie Sydney Carton. — Jakoś nie bardzo podobają się panu jego karty? Gra pan? — Szanowny panie — rzekł szpieg zwracając się z odrażającą układnością do pana Lorry — sądzę, że nieposzlakowany dżentelmen w wieku szanownego pana potrafi wytłumaczyć znacznie młodszemu przyjacielowi, iż pod żadnym pozorem nie wypada mu wygrać asa atutowego, o którym wspomniał. Przyznaję, jestem szpiegiem. Przyznaję: ów zawód uchodzi
170
na ogół za haniebny, chociaż ktoś przecie musi się nim parać. Ale ten dżentelmen nie jest szpiegiem, więc w imię czego miałby się tak poniżyć i zbrukać? Adwokat wyręczył pana Lorry i wziął na siebie ciężar odpowiedzi. — Panie Barsad — rzekł spoglądając na zegarek — asa atutowego wygram bez skrupułów, i to w ciągu bardzo niewielu minut. — Mam szczerą nadzieję, proszę szanownych panów — podjął szpieg próbując raz jeszcze wciągnąć pana Lorry w rozmowę — że obydwaj szanowni panowie dzięki sympatii dla mojej siostry... — Nie potrafiłbym okazać pańskiej siostrze sympatii lepiej niż uwalniając ją na dobre od takiego brata — przerwał mu Sydney Carton. — Tak szanowny pan myśli? — Nie tylko myślę. Jestem absolutnie pewien. Gładkie maniery dziwnie kontrastujące z ostentacyjnie pospolitym przebraniem i zapewne z codziennym sposobem bycia szpiega poczęły go zawodzić i pan Barsad załamał się w pojedynku z nieprzeniknionym adwokatem, który stanowił nieraz zagadkę dla osób nieporównanie mędrszych i uczciwszych od szpiega. Korzystając z widocznej słabości przeciwnika Carton powiedział, przyjmując znowu dawną pozę, jak gdyby oglądał trzymane w ręku karty: — Hm... Po zastanowieniu wydaje mi się, że mam tutaj jeszcze jeden atut dotychczas nie wymieniony. Ten pański przyjaciel i kolega po fachu, również baranek, co, jak sam mówił, pasie się w prowincjonalnych więzieniach... Co to za jeden? — Francuz. Nie zna go szanowny pan — odparł skwapliwie pan Barsad. — Francuz. Aha... Francuz — mruknął Sydney i zadumał się, jak gdyby wcale nie dostrzegał szpiega, choć niby echo powtórzył jego słowa. — Może i Francuz? — Na pewno! Ale to przecież nie ma żadnego znaczenia. — Ale to przecież nie ma żadnego znaczenia — powtórzył znów adwokat równie bezbarwnym tonem. — Tak, to nie ma żadnego znaczenia... Oczywiście... Ale ja znam i tamtą twarz. — Nie... To nieprawdopodobne. Nie! Wykluczone — bronił się Barsad. — Tak... Wykluczone... — mamrotał Carton napełniając raz jeszcze kieliszek, na szczęście mały. — Wykluczone... Po francusku mówił płynnie, chociaż wydaje mi się, że z cudzoziemska... — Raczej to dialekt prowincjonalny. — Nie! — adwokat uderzył pięścią w blat stołu, jak gdyby doznał nagłego olśnienia. — On mówił z cudzoziemska! Cly!... Przebrany, ale ten sam. Cly! Przecież on składał zeznania w Old Bailey! — O, tym razem szanowny pan zbytnio się pospieszył — odparł szpieg z uśmiechem, który jego orli nos skrzywił jeszcze wyraźniej w lewo. — Dzięki temu zyskałem bodaj raz przewagę. Po tak długim czasie mogę przyznać otwarcie, że Roger Cly był niegdyś moim wspólnikiem. Ale Roger Cly umarł kilkanaście lat temu. Pielęgnowałem go w ostatniej chorobie. Został pochowany w Londynie na cmentarzu przy kościele Świętego Pankracego. Wybryki motłochu, który nie darzył zmarłego sympatią, nie pozwoliły mi odprowadzić jego zwłok na miejsce wiecznego spoczynku. Atoli własnoręcznie kładłem go do trumny. W tym momencie pan Lorry zobaczył na ścianie iście diabelski cień, a śledząc jego źródło stwierdził, że na głowie pana Crunchera zjeżyły się, sztywno wszystkie i tak już sztywne i zjeżone włosy. — Prowadzimy rozsądną i uczciwą grę — ciągnął tymczasem baranek więzienny. — Aby dowieść, jak bardzo się szanowny pan myli i jak pochopnie wyciąga wnioski — sięgnął spiesznie do krytej kieszeni — gotów jestem przedstawić świadectwo pogrzebania Rogera
171
Cly, które sam nie wiem czemu noszę w portfelu do tej pory. Oto ono! Może pan na nic spojrzeć, przeczytać uważnie, nawet je wziąć do ręki. To na pewno nie falsyfikat! Pan Lorry zauważył, że cień na ścianie wydłuża się niepokojąco, a pan Cruncher wstaje i z wolna rusza naprzód. Jego włosy nie mogłyby być bardziej zmierzwione, nawet gdyby przed chwilą diabli młócili mu groch na ciemieniu. Nie spostrzeżony przez Barsada Jerry stanął obok niego i jak upiorny policjant położył mu dłoń na ramieniu. — Chodzi, mój panie, o tego tam Rogera Cly — zagadnął z ponurą, kamienną twarzą. — A więc ty własnoręcznie kładłeś go do trumny? — Ja. Własnoręcznie. — A kto go z trumny wyjął? — Nie... Ja... Nic nie pojmuję — wyjąkał szpieg odsuwając się z krzesłem. — Nic nie pojmujesz? — obruszył się Jerry. — On nigdy nie leżał w trumnie! Nie! Nie leżał! Dam sobie uciąć głowę, jeśli Roger Cly leżał kiedy w trumnie! Szpieg spojrzał kolejno na pana Lorry i Cartona, oni zaś z nieopisanym zdumieniem przyglądali się Cruncherowi. — Powiadam ci — ciągnął ten ostatni — że w tamtej piekielnej trumnie pochowałeś kamienie i śmiecie. Nie mnie będziesz gadał, że pochowałeś Rogera Cly! To był podstęp. O tym wiem ja i jeszcze dwóch ludzi. — Ale skąd... skąd... pan... wie? — Nie twój interes! — ofuknął go pan Cruncher. — Do licha ciężkiego, to z tobą mam dawny, nie wyrównany rachunek za podle kpiny z uczciwych rzemieślników! Chętnie dobrałbym ci się do gardła i udusił cię za pół gwinei! Sydney Carton, zdumiony nie mniej niż stary bankowiec nieoczekiwanym obrotem sprawy, poprosił pana Crunehera, by zechciał ochłonąć i udzielić bliższych wyjaśnień. — Innym razem, łaskawy panie — odrzekł wykrętnie uczciwy rzemieślnik. — Dzisiaj nie pora na wyjaśnienia. Chodzi o to, że ten tam Cly nigdy nie leżał w trumnie, a on dobrze o tym wie. Niech mi zaprzeczy, a zaraz dobiorę mu się do gardła i uduszę za pół gwinei — powiedział Jerry uważając to widać za godziwą zapłatę— Albo lepiej pójdę zaraz na Sekcję i tam go zaanonsuję! — Hm, jedno jasno rozumiem — powiedział Sydney Carton. — Mam w ręku nową kartę, bardzo mocną kartę, panie Barsad. W rozszalałym Paryżu, gdzie atmosferę nasycają podejrzenia, niepodobna przeżyć denuncjacji, jeżeli utrzymuje się stosunki z drugim arystokratycznym szpiegiem o podobnej przeszłości, który na domiar złego ma przeszłość wielce tajemniczą, ponieważ zmarł pozorowaną śmiercią, następnie zaś zmartwychwstał. Więzienny spisek cudzoziemców zwrócony przeciwko Republice! Mocna karta i prosta droga na gilotynę! Chce pan grać dalej? — Nie — oznajmił szpieg. — Kapituluję. Szanowny panie, byliśmy tak znienawidzeni przez motłoch, że mnie ledwie udało się ujść z życiem z Anglii, a pod Rogerem Cly tak ziemia gorzała, że nigdy nie wyniósłby za morze całej skóry, gdyby nie owa maskarada; Ale skąd ten człowiek wie, że urządziliśmy maskaradę, to dla mnie cud nad cudy! — Nie zawracaj sobie głowy tym człowiekiem — obruszył się znów godny pan Cruncher. — Dosyć będziesz miał zmartwienia z tym dżentelmenem. Ale posłuchaj raz jeszcze! Chętnie dobrałbym ci się do gardła i udusił cię za pół gwinei! Baranek więzienny odwrócił się od skorego do duszenia Jerry'ego, spojrzał na adwokata i powiedział znacznie śmielszym tonem: — Partia rozegrana. Niebawem muszę stanąć do pracy i nie mogę się spóźnić. Mówił pan, że chce mi coś zaproponować. Co mianowicie? Otóż nie warto żądać zbyt wiele. Jeżeli miałbym zrobić coś, co mocno pachnie gilotyną, wybiorę raczej ryzyko odmowy niż ryzyko zgody.
172
Tak! Wybór już uczyniłem. Mówił pan o desperackich czasach. Hm! Wszyscy możemy grać po desperacku. Proszę o tym pamiętać. Ja też potrafię zadenuncjować pana i silą przysiąg utorować sobie drogę nawet przez kamienne mury. Potrafię to ja, potrafią i inni. A więc czego pan żąda? — Niewiele. Jesteś klucznikiem w Conciergerie, prawda? — Niech pan raz na zawsze przyjmie do wiadomości, że o ucieczce nie może być mowy — odparł szpieg z przekonaniem. — Dlaczego odpowiadasz na to, o co nie pytałem? Jesteś klucznikiem w Conciergerie, prawda? — Czasami jestem. — I możesz grać tę rolą, kiedy zechcesz? — Kiedy zechcę, mogę wchodzić do więzienia i wychodzić. Sydney Carton napełnił znów kieliszek koniakiem i wylewając płyn do kominka patrzył uważnie, jak krople padają na ogień. Kiedy pociekła ostatnia, wstał i powiedział zwracając się do szpiega: — Dotychczas rozmawialiśmy przy świadkach, gdyż byłem zdania, że o moich mocnych kartach powinien wiedzieć ktoś oprócz mnie i ciebie. Teraz wyjdziemy do tamtego ciemnego pokoju i kilka ostatnich słów zamienimy na osobności. ROZDZIAŁ IX GRA ZAKOŃCZONA W sąsiednim ciemnym pokoju baranek więzienny i Sydney Carton rozmawiali tak cicho, że nie było słychać nawet szmeru ich głosów. Tymczasem stary bankowiec obserwował pana Crunchera nieufnie i podejrzliwie, a uczciwy rzemieślnik reagował na oględziny w sposób bynajmniej nie budzący zaufania. Przestępował z nogi na nogę tak często, jak gdyby posiadał przynajmniej pięćdziesiąt dolnych kończyn i wszystkie próbował kolejno. Oglądał paznokcie z bliska i nader uważnie, ilekroć zaś natknął się spojrzeniem na pytający wzrok pana Lorry, zanosił się charakterystycznym kaszlem — krótkim i suchym — który nieodzownie wymaga, by usta zakryć dłonią, i bardzo rzadko dręczy osoby nie mające nic do ukrywania. — Jerry — rzekł wreszcie starszy dżentelmen. — Chodź no tutaj. Pan Cruncher zbliżył się boczkiem, z jednym ramieniem wysuniętym do przodu. — Co robiłeś oprócz tego, że byłeś posłańcem? Po chwili skupionego namysłu, któremu towarzyszyło gapienie się na pracodawcę, pan Cruncher doznał nagłego olśnienia i wykrztusił: — Miałem... ee... coś niecoś do czynienia z rolnictwem. — Podejrzewam... Ba! jestem prawie pewien — podjął pan Lorry grożąc palcem uczciwemu rzemieślnikowi — że starą i szacowną firmą Tellsonów posługiwałeś się niby parawanem, a poza tym trudniłeś się haniebnym procederem zakazanym przez prawo. Jeżeli tak było istotnie, nie licz na moją protekcję, kiedy wrócimy do Anglii. Jeśli tak było istotnie, nie licz na moją dyskrecję. Domu Bankowego Tellsonów nie wolno wykorzystywać dla brudnych celów. Nie wolno! — Mam nadzieję, proszę wielmożnego pana — zaczął wielce stropiony pan Cruncher — że dżentelmen taki jak wielmożny pan, dla którego od lat biegam na posyłki, aż od tej służby posiwiałem, dobrze się zastanowi, nim mnie biednego skrzywdzi, jeśli nawet tak było... Nie powiadam, że było, ale jeżeli było... Wielmożny panie! Jeżeli nawet tak było, trzeba wziąć pod uwagę, że na nic nie wypada patrzeć tylko z jednej strony. Każdy medal ma dwie strony. Nie brak w tych czasach panów doktorów, co to zbierają gwinee tam, gdzie uczciwy rzemieślnik nie zbierze nawet pensów... Co mówię! Półpensówek! Ćwierćpensówek! Tacy panowie doktorzy jeżdżą własnymi karetami i mają rachunki u Tellsonów, ale zerkają tylko chytrze, gdzie tu okpić uczciwego rzemieślnika, bo nie ma przecież kury bez jajka, a dymu
173
bez ognia. Czy to nie będzie także wykorzystywanie Domu Bankowego Tellsonów dla brudnych celów? A weźmy panią Cruncher, co była w dawnych angielskich czasach i będzie jutro, jak tutaj się wszystko dobrze skończy. Pani Cruncher ciągle biadoli i klepie pacierze przeciwko interesom uczciwego rzemieślnika, i interesy rujnuje. Do cna rujnuje! A żony panów doktorów nie biadolą ani klepią pacierzy, bo i po co? A jeżeli biadolą, to proszą o więcej i więcej pacjentów, a skąd pan doktor weźmie więcej pacjentów, jeżeli nie zatrudni uczciwego rzemieślnika? Albo tacy karawaniarze i kościelni, i grabarze, i nocna straż miejska! Wszyscy chciwi i wszyscy chcą zarobić. Jeżeli nawet byłoby tak naprawdę, choć nie powiadam, że było, uczciwy rzemieślnik nigdy nie skorzystałby wiele. A jeżeliby nawet skorzystał, proszę wielmożnego pana, to i tak nie wyszłoby mu to na dobre i chętnie zmieniłby zajęcie, gdyby mógł, jak już raz w to wdepnął, jeżeli nawet byłoby tak naprawdę. — Wstręt mnie ogarnia, jak na ciebie spojrzę — fuknął pan Lorry, mięknąc trochę mimo wszystko. — A teraz chciałbym wielmożnego pana o coś pokornie prosić — ciągnął uczciwy rzemieślnik. — Jeżeli nawet tak było, chociaż nie powiadam wcale... — Nie kręć! — przerwał mu stary bankowiec. — Nie, nie! Nie będę — odparł Jerry takim tonem, jak gdyby kręcenie było dalekie jego zamiarom i przyzwyczajeniom. — Otóż chciałbym wielmożnego pana pokornie prosić o coś. Na tym tam stołku przed Tempie Bar siedzi ten tam mój chłopak, już odchowany i prawie mężczyzna, co będzie biegał dla pana na posyłki i po sprawunki i posługiwał panu nawet chodząc do góry nogami, jeżeli taka będzie wola wielmożnego pana. Jeżeli byłoby tak naprawdę, chociaż wcale jeszcze nie powiadam, że było, bo nie chcę i nie mogę wobec wielmożnego pana kręcić, niech ten tam mój chłopak zajmie miejsce swojego ojca i niech dba o swoją matkę, a wielmożny pan niech nie mści się na nim za jego ojca. Pokornie proszę, niech się wielmożny pan nie mści! A ojciec tego tam mojego chłopca zajmie się legalnym kopaniem i wynagrodzi tych tam, co ich mógł wykopać, jeżeli byłoby tak naprawdę, chociaż wcale nie powiadam, że było... I wynagrodzi tych tam, co ich mógł wykopać, bo będzie zakopywał innych legalnie i z tą myślą, żeby leżeli bezpiecznie. O to właśnie, wielmożny panie — Jerry otarł czoło rękawem dając w ten sposób do zrozumienia, iż zbliża się koniec przemowy — chciałem pokornie prosić. Człowiek ogląda tu dokoła okropne rzeczy, bo tyle widzi towaru bez głów, że myśli tylko o cenach, co muszą spaść do zera albo jeszcze niżej, i w takiej sytuacji nie może nie zastanowić się poważnie nad własnym życiem. I jeszcze wielmożnego pana chcę o coś pokornie prosić. Żeby wielmożny pan uwierzył, że to, co teraz gadam, gadam na serio i jak przyjdą takie czasy, że będę mógł dotrzymać obietnicy, to jej dotrzymam i wcale nie będę kręcił, jeżeli nawet naprawdę tak było. — No, wreszcie usłyszałem coś z sensem — odrzekł pan Lorry. — Nie mów nic teraz. Nie wykluczone, że nie stracisz we mnie przyjaciela, jeśli zasłużysz na to i okupisz winy uczynkami, nie słowy. Słów więcej nie chcę. Pan Cruncher ocierał ponownie czoło, kiedy Sydney Carton i szpieg wyszli z ciemnego pokoju. — Żegnam, panie Bansad — powiedział adwokat. — Cóż, dobiliśmy targu i, jak pan widzi, nie ma siej czego obawiać, bo nic złego nie mogę panu zrobić. Usiadł znowu w fotelu przed kominkiem, (naprzeciw pana Lorry, kiedy zaś zostali sami, stary bankowiec zapytał go, co właściwie zdziałał. — Bardzo niewiele. Jeżeli sprawa źle się skończy, zapewniłem sobie jedno widzenie z więźniem. Panu Lorry twarz spochmurniała. — Więcej nie mogłem uzyskać — ciągnął Sydney. — Wygórowane żądania groziłyby temu człowiekowi gilotyną, a jak om sam powiedział, nic gorszego nie może go spotkać w
174
przypadku denuncjacji. Na tym właśnie polega niewątpliwa słabość mojej pozycji, czemu nie da się zaradzić w żaden sposób. — Ale widzenie nie ocali Karola, jeżeli źle się skończy sprawa przed trybunałem — westchnął pan Lorry. — Nie twierdziłem przecież, że widzenie go ocali. Pan Lorry poszukał wzrokiem ognia. Współczucie dla faworytki i bolesny zawód, jaki sprawiło mu ponowne aresztowanie, stopniowo podkopywały jego wolę i czyniły zeń starca, co płakał gorzko siedząc przed kominkiem. — Jest pan dobrym człowiekiem i wiernym przyjacielem — powiedział Carton nieco zmienionym głosem. — Proszę mi wybaczyć, iż dostrzegłem pańskie wzruszenie. Nie potrafiłbym siedzieć beztrosko patrząc na Izy własnego ojca, a pańskiego bólu nie mógłbym szanować bardziej, gdyby pan był moim ojcem. No! Na szczęście los oszczędził panu zmartwień z takim synem! Ostatnie zdanie stanowiło jak gdyby nawrót do zwykłych manier Gartona, lecz w tonie jego głosu i w dotyku ręki było tyle prawdziwego współczucia i szacunku, że pan Lorry, który nigdy nie widział lepszej strony młodego adwokata, zdziwił się niepomiernie. Wyciągnął rękę do dziwacznego przyjaciela, ten zaś uścisnął ją delikatnie. — Ale wtrącajmy do biednego Darnaya — podjął po chwili. — Jej proszę nie mówić o dzisiejszej rozmowie ani mojej ugodzie ze szpiegiem. Ona i tak nie mogłaby zobaczyć się z radiem. Pomyślałaby pewno, że w najgorszym wypadku pragnę dostarczyć Karolowi coś, co mu zapewni uprzedzenie wyroku. Stary bankowiec nie myślał o tym wprzódy, spojrzał więc szybko na Gartona, aby upewnić się, czy istotnie żywi podobne zamiary. Adwokat odpowiedział śmiało na to spojrzenie i sens jego zrozumiał, gdyż podjął żywo: — Ona może pomyśleć to albo tysiąc innych rzeczy, a wszystko pogłębi tylko jej bal i niepokój. O mnie też proszę jej nie mówić. Zaraz po przyjeździe powiedziałem panu, że wolę jej nie widzieć. I bez tego potrafię wyciągnąć pomocną rękę, jeżeli nadarzy się okazja. Sądzę, że niedługo pan do niej pójdzie. Musi być zupełnie złamana i zrozpaczona. — Wybieram się tam zaraz. — To dobrze, doskonale. Ona darzy pana bezgranicznym zaufaniem i jest doń szczerze przywiązana. Jak ostatnio wygląda? — Przybita i rozstrojona, lecz bardzo piękna. — Ach... Był to dźwięk długi, smutny, podobny do westchnienia lub szlochu. Pan Lorry spojrzał ze zdziwieniem na zwróconą w stronę ognia twarz adwokata, po której mrok lub blask (stary bankowiec nie potrafiłby tego określić) przemknął szybciej niż cień obłoku po zboczu wzgórza w dzień wietrzny i pogodny. Carton wysunął nogę, aby poprawić polano, które stopniowo wysuwało się ze stosu na kominku. Miał na sobie modny w owe czasy biały strój do konnej jazdy i długie buty, a odblask ognia załamujący się na jasnym surducie i lśniącej powierzchni cholew sprawiał, że twarz w obramowaniu zwisających bezładnie włosów wydawała się zdumiewająco blada. Sydney trzymał jeszcze stopę na czerwonych węglach, kiedy płonąca szczapa złamała się pod tym ciężarem, toteż pan Lorry omal nie krzyknął widząc tak dziwną odporność wobec ognia. — Zupełnie zapomniałem — mruknął adwokat. Stary bankowiec ponownie zawrócił wzrok ku jego twarzy — zniszczonej rozwiązłym życiem, lecz z natury urodziwej — i mając świeżo w pamięci wygląd nieszczęśliwych więźniów zdumiał się nieoczekiwanym podobieństwem wyrazu. — O ile dobrze zrozumiałem — podjął niebawem Sydney — pańskie zadania w Paryżu dobiegły końca? — Tak. Wczoraj, kiedy Lucie zjawiła się tak niespodziewanie, mówiłem właśnie, że nareszcie zrobiłem wszystko, co mogłem tutaj zrobić. Miałem wówczas nadzieję, że opuszczając
175
Francję zostawię rodzinę doktora połączoną i najzupełniej bezpieczną. Jestem gotów do wyjazdu, a przepustkę graniczną mam w kieszeni. Na chwilę umilkli obydwaj. — Ma pan za sobą długie życie. Jest co wspominać — powiedział wreszcie zadumany Carton. — Tak. Rychło skończę siedemdziesiąty ósmy rok. — I przez wszystkie te lata czuł się pan potrzebny, miał stałą, wytężoną pracę, ludzkie zaufanie, szacunek, przyjaźń... — Cóż, człowiekiem interesu jestem od chwili, gdy w ogóle zostałem człowiekiem. Nawet jako chłopiec byłem już pod tym względem dorosły i odpowiedzialny. — Tak, mając siedemdziesiąt osiem lat zajmuje (pan poczesne miejsce, a gdy je pan opróżni, brak odczuje dotkliwie bardzo wiele osób. — Co? Nikt nie zapłacze po samotniku i starym kawalerze! — obruszył się pan Lorry. — Niech pan nie opowiada takich rzeczy! A ona? A jej dziecko? — Hm... Tak... Nie bardzo sam wierzę w to, co powiedziałem. Dzięki Bogu. Dzięki Bogu! — To chyba słuszny powód do dziękowania Bogu? — Tak. Słuszny, całkiem słuszny. — Wyobraźmy sobie, że dzisiaj mógłby pan powiedzieć szczerze swojemu staremu sercu samotnika: „Nie zyskałem miłości ni przywiązania, wdzięczności ni szacunku żadnej ludzkiej istoty. Nie zająłem honorowego miejsca w niczyich tkliwych wspomnieniach. Nie zarobiłem nic dobrego ni korzystnego dla nikogo". W takim wypadku pańskie siedemdziesiąt osiem lat zmieniłoby się w siedemdziesiąt osiem straszliwych przekleństw, prawda? — Tak, panie Carton. Sądzę, że ma pan rację. Sydney zapatrzył się znów w ogień i zaczął mówić po niedługiej pauzie: — Chciałbym jeszcze spytać o jedno. Czy dzieciństwo wydaje się panu bardzo odległe? Czy dni, kiedy pan siadywał na kolanach matki, giną w mrokach przeszłości? Stary bankowiec zadumał się na moment, aby podjąć dziwnie łagodnym tonem: — Przed dwudziestoma laty: tak; w obecnym moim wieku: nie. Bo człowiek zbliżając się do kresu odbywa podróż po zamkniętym kręgu i stopniowo wraca ku początkowi. To mi wygląda na miłosierne, delikatne torowanie dalszej drogi. Ostatnio serce topnieje we mnie często od wielu uśpionych dawno wspomnień o ładnej młodej matce (chociaż sam jestem dziś stary) i od skojarzeń z odległych, bardzo odległych czasów, kiedy to, co zowiemy światem, było dla mnie mniej realne, a własnych win i błędów nie uświadamiałem sobie zgoła. — Rozumiem to uczucie! — zawołał Carton z rozjaśnioną nagle twarzą. — Dzięki niemu właśnie czuje się pan lepszy? — Tak sądzę, panie Carton. Adwokat wstał w tej chwili, by podać płaszcz sędziwemu gospodarzowi, ten wszakże nie uznał widać rozmowy za skończoną, gdyż wrócił do przerwanego tematu: — Ale pan przecież jest miody. — Tak, nie stary. Atoli drogi mojej młodości nie wiodły nigdy do podeszłego wieku. Ach, mniejsza o to! O mnie nie warto mówić. — Tym bardziej o mnie — podchwycił stary bankowiec. — Czy pan również wychodzi? — Odprowadzę pana do jej bramy. Zna pan moje włóczęgowskie obyczaje. Proszę się nie niepokoić, jeżeli wiele godzin przewałęsam po ulicach. Wrócę nad ranem. Oczywiście idzie pan jutro do sądu? — Niestety tak. — I ja tam będę w Tłumie gapiów. Mój szpieg obiecał postarać się o miejsce. Służę ramieniem, panie Lorry. Starszy dżentelmen skorzystał z oferty młodszego i obydwaj zeszli na ulicę, by w ciągu kilku minut znaleźć się u kresu wędrówki pana Lorry. Tak, Carton pożegnał go, ale nic odszedł
176
daleko i niebawem wrócił, zatrzymał się przed bramą i delikatnie dotknął rygli. Słyszał oczywiście o codziennych wyprawach Lucie pod więzienie. „Tędy wychodziła — myślał rozglądając się dokoła — skręcała w tę stronę, często deptała te kamienie bruku. Cóż, trzeba pójść jej śladem". O dziesiątej wieczorem stanął przed La Force w miejscu, gdzie pani Darnay zatrzymywała się setki razy. Mały tracz zamknął właśnie swój warsztat i przed progiem palił na ulicy fajkę. — Dobry wieczór, obywatelu — zagadnął go Sydney, gdyż spostrzegł, że człeczyna świdruje go ciekawym wzrokiem. — Dobry wieczór, obywatelu. — Jakże się miewa Republika? — Myślicie, obywatelu, Gilotyna? Nieźle, wcale nieźle. Dziś miała sześćdziesięcioro troje. Niedługo dojdziemy do setki. Samson i jego ludzie użalają się czasem na przepracowanie. Cha, cha, cha! Pocieszny ten Samson! Najlepszy golibroda! — Często chodzicie oglądać... — Jak goli? — dokończył tracz. — Zawsze! Dzień po dniu. Co za golibroda! Widzieliście, go przy robocie? — Nigdy. — No to idźcie, popatrzcie, jak będzie miał sporą paczkę. Wyobraźcie sobie, obywatelu, że dzisiaj ogolił tych sześćdziesięcioro troje prędzej niż w dwie fajki. Słowo honoru! Prędzej niż w dwie fajki! Niepozorny człeczyna uśmiechnął się i podniósł fajkę, aby pokazać, jak oblicza czas pracy kata, a Carton uczuł nieprzepartą chęć zatłuczenia go na śmierć, więc odwrócił się szybko. — Nie jesteście Anglikiem — podjął tracz — chociaż nosicie angielski ubiór, prawda? — Jestem Anglikiem — odparł przez ramię Carton zatrzymując się w pól kroku. — Dziwne. Mówicie, jak rodowity Francuz. — Długo tu studiowałem. — Aha. Każdy wziąłby was za Francuza. Dobrej nocy, Angliku. — Dobrej nocy, obywatelu — rzucił odchodząc Sydney. — Koniecznie pójdźcie zobaczyć golibrodę przy pracy — zawołał jego śladem niepozorny człeczyna. — Koniecznie! A weźcie fajkę! Carton nie odszedł daleko, gdy zatrzymał się znowu, aby przy migotliwym świetle latarni napisać coś ołówkiem na świstku papieru. Następnie pewnym krokiem człowieka dobrze znającego drogę przemierzył kilka ciemnych i brudnych ulic (znacznie brudniejszych niż zwykle, bowiem w czasach terroru nie sprzątano nawet głównych arterii Paryża) i przystanął przed apteką, którą właściciel zamykał właśnie na noc. Był to mały, niepokaźny, ciemny sklepik przy krętej, wspinającej się pod górę uliczce, prowadzony przez małego, niepokaźnego, ciemnego człeczynę. Sydney powiedział „dobry wieczór" temu obywatelowi, potem zaś położył przed nim na ladzie zapisany niedawno świstek. — Fiu-fiu! — gwizdnął z cicha aptekarz. — Chi, chi, chi! Sydney Carton nie zwrócił na tę reakcję uwagi, więc aptekarz podjął: — Dla was, obywatelu? — Dla mnie. — Proszę uważać i trzymać środki osobno. Wiecie, obywatelu, czym grozi ich zmieszanie? — Wiem doskonale. Aptekarz przysposobił kilka małych pakiecików, a Sydney schował je jeden po drugim do wewnętrznych kieszeni. Później wydobył pieniądze, zapłacił i bez słowa wyszedł ze sklepiku. — Do jutra nic już nie mogę zrobić — powiedział do siebie i spojrzał w górę, ku księżycowi. — Ale i tak nie zasnę. Słowa te wypowiedziane na głos pod szybko żeglującymi chmurami pozbawione były niedbale wyzywającego tonu, jakim zazwyczaj posługiwał się Sydney Carton. Było w nich
177
raczej coś z zachowania człowieka, który długo wędrował, walczył i błądził, na koniec wszakże trafił na właściwą drogę i dokładnie widział jej koniec. Przed laty, kiedy Sydney Carton słynął w gronie kolegów jako wielce obiecujący młodzieniec, odprowadził ojca na miejsce wiecznego odpoczynku. Matkę stracił był znacznie wcześniej. Dzisiaj wędrując brudnymi ulicami, wśród czarnych cieni, pod płynącymi w górze obłokami i księżycem, przypominał sobie pełne namaszczenia słowa wyryte na płycie grobowej ojca: Rzekł Jezus: Jam jest zmartwychwstanie i żywot; kto w mię wierzy, choćby i umarł, żyw będzie. A wszelki, który żywię, a wierzy w mię, nie umrze na wieki." Nietrudno było odnaleźć łańcuch skojarzeń, co dobył na powierzchnię owe zdania niby starą zardzewiałą kotwicę z głębin morza. Sydney wędrował sam po mieście rządzonym przez katowski topór. Odczuwał zrozumiałą litość dla tych sześćdziesięciorga, co dziś oddali głowy, i dla jutrzejszych ofiar czekających obecnie w mrokach więzień, i dla innych, którym podobny los przypadnie w udziale pojutrze i dni następnych, następnych, następnych... Ale Sydney nie szukał łańcucha skojarzeń, lecz szedł przed siebie i bezwiednie niemal powtarzał słowa Ewangelii. Po drodze interesował się wszystkim: życiem i śmiercią miasta, co zaczynało właśnie niedługą nocną pauzę w swojej furii. Patrzył na oświetlone okna, za którymi ludzie układali się na kilkugodzinny wypoczynek, aby w spokoju snu zapomnieć o piętrzących się wokół okropnościach. Patrzył na wieże kościołów, w których nikt nie odmawiał modlitw, gdyż gniew wzburzonego ludu przeciwko wiekom ucisku przez duchownych szalbierzy, łotrów i rozpustników posunął się aż do takiego samobójstwa ducha. Patrzył na cmentarze przeznaczone, jak głosiły napisy na bramach, dla „Snu Wieczystego". Patrzył na przepełnione więzienia i ulice, po których za dnia toczyły się groźne furgony i sześćdziesiątki ofiar odbywały ostatnią drogę ku śmierci, co stała się tak pospolita i zwykła, że wyobraźnia ludowa nie zrodziła ni jednej ponurej baśni o upiorach, jakkolwiek Gilotyna pracowała na to dzień po dniu. Przyglądając się temu wszystkiemu Sydney Carton przekroczył znowu Sekwanę i znalazł się pośród ruchliwych, jaśniej oświetlonych ulic. Mało [spotykało się powozów, bo pasażerowie takich wehikułów byli z natury rzeczy podejrzani, moda zaś nakazywała chodzić pieszo w ciężkich butach i kryć głowę pod czerwoną czapką frygijską. Ale teatry miały widać powodzenie, gdyż Sydney natknął się kilka razy na publiczność wylęgającą tłumnie na ulicę i gwarnie zmierzającą do domów. Przed drzwiami jednego z teatrów kobieta z małą córeczką szukały wzrokiem drogi przez błotnistą jezdnię. Adwokat przeniósł dziewczynkę na drugą stronę ulicy i poprosił ją o pocałunek, kiedy wątłe rączki zwalniały uścisk jego szyi. „Rzekł Jezus: Jam jest zmartwychwstanie i żywot; kto w mię wierzy, choćby i umarł, żyw będzie. A wszelki, który żywię, a wierzy w mię, nie umrze na wieki". Ulice cichły coraz bardziej i noc mijała z wolna. Podniosłe słowa dźwięczały w echu kroków, przesycały (powietrze. Spokojny, opanowany Sydney Carton przechadzał się powtarzając je niekiedy na głos, lecz słysząc ustawicznie. Noc mijała, lecz w chwili gdy wędrowiec stał na moście zasłuchany w plusk wody omywającej kamienne nadbrzeża wyspy, gdzie w poświacie księżyca pięknie jaśniała malownicza strzelista gęstwina i starych domostw i starej katedry, dzień zaświtał blado, jak gdyby z niebios wyjrzało martwe oblicze. Rychło noc z księżycem i gwiazdami spłowiała i umarła; wydawać się mogło, że na moment cały świat uległ przemianie w domenę śmierci. Niebawem jednak wspaniałe słońce wypłynęło triumfalnie nad widnokrąg i blaskiem długich promieni jak gdyby zajrzało prosto w serce Cartona wypisując tam słowa, które przestały być brzmieniem nocy. Carton z szacunkiem przesłonił oczy dłonią i objął wzrokiem rozciągnięty między słońcem a sobą most jasności, pod którym iskrzyły się fale.
178
Bystry nurt wody — mocny, głęboki, niezawodny — wydał się przyjacielem pośród porannej ciszy. Sydney poszedł z biegiem rzeki i oddaliwszy się znacznie od domów usnął na brzegu w blasku i cieple słońca. Kiedy zbudził się i dźwignął z ziemi, stał chwilę bez ruchu zapatrzony w kłębowisko małego wiru, co obracał się i obracał bez celu, pokąd prąd go nie wchłonął i nie poniósł ku morzu. „Jak mnie — pomyślał. — Jak mnie". Barka o żaglu subtelnej barwy zwiędłego liścia ukazała się nagle, przemknęła obok i odpłynęła. Kiedy na wodzie zacierał się jej cichy ślad, modlitwa Cartona o wybaczenie jego życiowych błędów i grzechów znalazła koniec w słowach: „Jam jest zmartwychwstanie i żywot". Kiedy adwokat wrócił do Domu Bankowego Tellsonów, pan Lorry zdążył już wyjść — nietrudno się było domyślić dokąd. Sydney wypił tylko filiżankę kawy, zjadł trochę chleba, umył się, przebrał i odświeżony pospieszył na nowy proces. W sądzie było tłoczno i gwarno, gdy baranek więzienny (wiele osób usuwało mu się z drogi ze wstrętem) wcisnął Cartona w odległy kąt przesłonięty tłumem publiczności. Na sali znajdował się pan Lorry i doktor Manette. Ona siedziała w ławie obok ojca. Gdy wprowadzono jej męża, posłała mu spojrzenie tkliwe, rozłtochane, pełne podziwu i miłości, zarazem jednak tak dumne i śmiałe, że do lic więźnia napłynęła gorąca krew, oczy mu zajaśniały, a serce niewątpliwie zabiło żywiej. Gdyby ktoś był ciekaw wpływu, jaki to spojrzenie wywarło na Sydneyu Cartonie, dostrzegłby w jego bladej twarzy zupełnie podobną przemianę. Podczas obrad niesprawiedliwego trybunału nie obowiązywał porządek proceduralny zapewniający podsądnym właściwe przesłuchanie i obronę. Nie mogłoby przecież dojść do takiej Rewolucji, gdyby uprzednio nie pogwałcono brutalnie wszystkich praw, zasad, form i w porywie samobójczej zemsty nie rozgoniono ich na cztery wiatry. Wszystkie oczy zwróciły się ku ławie przysięgłych złożonej z takich samych bezkompromisowych patriotów i dobrych republikanów, jacy zasiadali tam wczoraj i przedwczoraj, a także zasiądą jutro i pojutrze. Szczególnie podobał się widzom przysięgły o wygłodniałej twarzy i palcach manipulujących ustawicznie koło ust i nosa: krwawy, niemiłosierny, ludożerczy sędzia — Jakub Trzeci z Przedmieścia Świętego Antoniego. Ogólnie biorąc cała ława sprawiała wrażenie sfory psów zwołanej po to, by odbyć sąd nad jeleniem. Z kolei wszystkie oczy zwróciły się ku pięciu sędziom i oskarżycielowi publicznemu. I tam nie było tego dnia łagodności ni wyrozumienia, co zdawało się wróżyć bezwzględną, krótką, morderczą rozprawę. Z kolęd wszystkie oczy poszukały jakichś innych oczu, aby mrugać porozumiewawczo i wymieniać wymowne spojrzenia. Wszystkie głowy zaczęły kiwać z uznaniem, aby wreszcie pochylić się naprzód i zastygnąć w skupionej uwadze. Karol Evremonde zwany Darnay. Uniewinniony wczoraj. Tegoż dnia oskarżony i aresztowany ponownie. Wezwanie przed trybunał doręczono mu poprzedniego wieczoru. Podejrzany i oskarżony, iż jest wrogiem Republiki, arystokratą, dzieckiem rodu tyranów, rodu wyjętego spod prawa za to, że nadużywał zniesionych przez Republikę przywilejów czyniąc z nich narzędzie niecnego ucisku ludu. Karol Evremonde zwany Darnay, jako wyjęty spod prawa, nie może i nie powinien uniknąć kary śmierci. Do takiej mniej więcej mowy ograniczył się oskarżyciel publiczny. — Czy więzień został zadenuncjowany jawnie czy sekretnie? — spytał przewodniczący trybunału. — Jawnie, obywatelu przewodniczący. — Kto go zadenuncjował? — Trzy osoby. Ernest Defarge, właściciel winiarni na Przedmieściu Świętego Antoniego. — W porządku. — Teresa Defarge, żona poprzednio wymienionego. — W porządku.
179
— Aleksander Manette, lekarz. Na sali powstał nieopisany gwar, a doktor Manette blady i drżący zerwał się z ławy, ma której dotychczas siedział spokojnie. — Obywatelu przewodniczący! — zawołał. —Składam formalny i uroczysty protest! To niecny fałsz i oszustwo! Wiadomo obywatelowi, że Karol Darnay jest mężem mojej córki, a córka i wszyscy jej bliscy są mi drożsi niż własne życie. Gdzie jest nikczemny prowokator, co twierdzi, że zadenuncjowałem męża swojego dziecka? Kto on? Muszę to wiedzieć! — Obywatela Manette przywołuję do porządku i ostrzegam, że kwestionowanie autorytetu trybunału może się równać wyjęciu spod prawa. Obywatelu Manette, nie interesuje nas, kto jest wam droższy niż wasze życie, gdyż dobry obywatel nie może mieć nic droższego nad Republikę. Gromkie oklaski powitały to napomnienie przewodniczącego, który mocno potrząsnął dzwonkiem i zaczął znowu mówić płomiennym tonem: — Gdyby Republika zażądała od was ofiary z rodzonej córki, obowiązkiem waszym, obywatelu Manette, byłoby złożenie tej ofiary. Nie macie teraz głosu, słuchajcie więc spokojnie, co nastąpi dalej. Wybuchła nowa burza oklasków. Doktor Manette usiadł bezwładnie. Jego oczy spoglądały błędnie dokoła. Wargi mu drżały. Lucie przytuliła się mocniej do ojca. Zgłodniały sędzia przysięgły mocno zatarł dłonie i niezwłocznie począł znowu manipulować palcami koło ust i nosa. Kiedy sala uspokoiła się na tyle, by można przesłuchać świadka, Defarge został wezwany. Powiedział zwięźle, że jako niedorostek służył u doktora Manette, kiedy ów został aresztowany. Następnie opisał uwolnienie i opłakany stan, w jakim zwrócono mu długoletniego więźnia. Z kolei nastąpiło krótkie przesłuchanie, gdyż trybunał spieszył się z robotą. — Obywatel wyróżnił się podobno przy zdobywaniu Bastylii. Czy to prawda? — zapytał przewodniczący. — Tak mi się zdaje. W tej chwili wzburzony głos kobiecy wrzasnął pośród publiczności: — Byłeś tego dnia jednym z najlepszych patriotów! Co tu ukrywać? Byłeś kanonierem i pierwszy wszedłeś do przeklętej twierdzy, jak się poddała! Patrioci! Ja mówię prawdę! Czystą prawdę! To Zemsta gorąco zachęcana przez publiczność pomagała rozprawie. Przewodniczący potrząsnął znowu dzwonkiem, ale kobieta rozgrzewając się coraz bardziej wrzasnęła: — Drwię sobie z dzwonka! — a publiczność przyjęła ten okrzyk hałaśliwymi oklaskami. — Obywatelu Defarge, powiedzcie, co tamtego dnia robiliście po zdobyciu Bastylii, kiedy znaleźliście się w obrębie fortecznych murów? — Wiedziałem — podjął szynkarz i zerknął spod oka na żonę, która nie odrywała odeń wzroku stojąc u stóp prowizorycznej trybuny dla świadków. — Wiedziałem, że doktor Manette był więziony w celi zwanej Sto Pięć, Wieża Północna. Wiedziałem to od samego doktora, bo on zapomniał swojego nazwiska i kiedy szył buty będąc pod moją opieką, mówił o sobie zawsze: „Sto Pięć, Wieża Północna". Tamtego dnia, jak obsługiwałem działo, postanowiłem, że zbadam tę celę, jeśli twierdza padnie. Jak wiadomo, twierdza padła. Jeden z dozorców zaprowadził mnie wówczas do Północnej Wieży, a towarzyszył nam obywatel, który dzisiaj zasiada na ławie przysięgłych. Celę przetrząsnąłem bardzo skrupulatnie i w kominie znalazłem zapisany papier. Oto on, obywatelu przewodniczący. Postarałem się zbadać inne papiery zapisane niewątpliwie ręką doktora Manette i upewniłem się, że znaleziony dokument jest prawdziwy. Obecnie ten papier zapisany przez doktora Manette składam na ręce obywatela przewodniczącego. — Dowód zostanie niezwłocznie odczytamy.
180
Zapadła grobowa cisza. Oskarżony obejmował rozkochanym spojrzeniem swoją żonę. Żona odwracała niekiedy odeń wzrok, aby popatrzeć na ojca. Doktor Manette nie odrywał oczu od czytającego protokolanta, a Defarge od swojej łakomie zasłuchanej żony. Wszystkie inne spojrzenia kierowały się ku doktorowi, który wcale tego nie dostrzegał. W takich warunkach została odczytana następująca opowieść: ROZDZIAŁ X MATERIALIZACJA CIENIA Ja, Aleksander Manette, nieszczęsny lekarz pochodzący z Beauvais a następnie osiadły w Paryżu, spisuję ów żałosny dokument w posępnej celi Bastylii pod koniec roku 1767. Piszę w kradzionych bezpiecznych chwilach, pośród wielkich trudności. Następnie zamierzam schować papiery w ścianie komina, gdzie wolno i pracowicie przysposobiłem stosowną kryjówkę. Może znajdzie je tam jakaś miłosierna ręka, kiedy ja i moje troski w proch się od dawna obrócą. Kreślę te słowa zardzewiałym żelaznym kolcem za pomocą sadzy z komina i resztek węgla drzewnego rozrobionych krwią. W ostatnim miesiącu dziesiątego roku niewoli opuściła mnie wszelka nadzieja. Obserwuję w sobie liczne i groźne objawy dowodzące, że umysł mój wkrótce dozna zaburzeń. Obecnie jednak — stwierdzam to uroczyście — jestem przy zdrowych zmysłach, pamięć mam doskonałą i jasną, piszę zaś szczerą prawdę, gdyż za ostatnie swoje słowa odpowiem na Sądzie Ostatecznym, bez względu na to, czy ludzie zapoznają się kiedyś z ich treścią, czy też nie zapoznają. W noc chwilami pochmurną, chwilami księżycową, w trzecim tygodniu grudnia (był to, zdaje się, dwudziesty drugi dzień miesiąca) roku 1757, przechadzałem się dla odpoczynku na mroźnym powietrzu po odludnym nabrzeżu Sekwany, mniej więcej o godzinę marszu od mojego domu położonego w pobliżu Szkoły Medycznej. Nagle usłyszałem za sobą turkot bardzo szybko pędzącej karety, usunąłem się więc na stronę, aby uniknąć przejechania. Kiedy jednak kareta mnie mijała, wychylił się ktoś z okna i kazał się zatrzymać stangretowi. Stangret ściągnął lejce i zatrzymał ekwipaż, jak mógł najwcześniej. Wówczas ten sam głos zawołał mnie po nazwisku, ruszyłem więc naprzód, lecz nim zrównałem się z karetą, dwaj panowie zdążyli już otworzyć drzwiczki i wysiąść. Obydwaj otulali się pelerynami i sprawiali wrażenie, że nie chcą być poznani. Zauważyłem również, że są mniej więcej w moim wieku, może nieco młodsi i bardzo do siebie podobni z ruchów, postawy, głosu, a nawet rysów twarzy, o ile mogłem to dostrzec. — Czy doktor Manette? — zapytał pierwszy. — Tak. — Doktor Manette — podjął drugi — zamieszkały dawniej w Beauvais, młody chirurg o wielkiej przyszłości, który w ciągu ostatnich dwóch lat zyskał rozległą sławę w Paryżu? — Tak, doktor Manette, o którym łaskawi panowie raczą wyrażać się tak pochlebnie. — Byliśmy w pańskim domu — rzekł pierwszy — i niestety nie zastaliśmy pana. Powiedziano nam jednak, że zapewne przechadza się pan w tej okolicy, ruszyliśmy więc śladem w nadziei, że pana dościgniemy. Zechce pan zająć miejsce w karecie. Obydwaj zachowywali się wyniośle i mówiąc mi uprzejmości manewrowali tak, abym znalazł się między nimi, a drzwiczkami karety. Oni byli uzbrojeni, ja nie. — Łaskawi panowie raczą wybaczyć — odparłem spokojnie — mam jednak zwyczaj pytać, kto zaszczyca mnie prośbą o pomoc i o jaki przypadek chodzi. — Doktorze — rzekł na to drugi — pańscy klienci są znacznymi ludźmi, a charakter przypadku lekarz tak doświadczony i światły rozpozna lepiej, niż my moglibyśmy opisać. Czas nagli. Zechce pan zająć miejsce w karecie?
181
Nie miałem wyboru. Bez słowa wsiadłam do pojazdu, oni zaś pospieszyli za mną, przy czym drugi podniósł stopnie i wówczas dopiero wskoczywszy do karety zatrzasnął drzwiczki. Stangret nawrócił i ruszył z miejsca równie szybko, jak nadjechał. Przytoczoną rozmowę powtórzyłem dokładnie, jestem pewien, że słowo w słowo. Wszystko pragną opisać ściśle tak, jak się wydarzyło, będę więc zmuszał się, aby nie rezygnować z wytkniętego zadania. Gwiazdki, jakie nakreślę za chwilę, będą oznaczały, że robię przerwę i rękopis chowam do kryjówki. Kareta minęła ulice miasta i północną rogatkę, by pocwałować dalej wiejskim gościńcem. O dwie trzecie mili za rogatką (odległość tę oceniłem dopiero w powrotnej drodze) ekwipaż zjechał z głównego traktu i niebawem zatrzymał się przed stojącymi w polu zabudowaniami. Wysiedliśmy i grząską, uginającą się pod nogami ścieżką przeszliśmy do drzwi domu przez zaniedbany ogród z przelewającą się uszkodzoną fontanną. Na dźwięk dzwonka drzwi nie otwarto natychmiast i jeden z moich przewodników uderzył w twarz służącego, który się po chwili zjawił. Użył w tym celu trzymanej w ręku ciężkiej rękawicy do konnej jazdy. Nie zwróciłem na to szczególnej uwagi, gdyż prostych ludzi bito w mojej obecności częściej niż kundle. Ale drugi z tajemniczych panów zirytował się również i pięścią wymierzył cios służącemu. Ruchy braci były przy tej okazji tak podobne, że natychmiast i po raz pierwszy rozpoznałem w nich bliźniaków. Od chwili, kiedy wysiedliśmy przed bramą wjazdową (była zamknięta i jeden z braci odryglował ją, aby wnet znowu zaryglować), słyszałem krzyki dobywające się z pokoju na piętrze. Zostałem tam zaraz zaprowadzony i w miarę jak wchodziliśmy na schody, krzyki stawały się głośniejsze. W pokoju zastałem leżącą na łóżku pacjentkę w malignie wywołanej niewątpliwie zapaleniem mózgu. Była to kobieta niepospolitej urody i bardzo młoda — zapewne niewiele po dwudziestce. Spotniałe włosy miała w straszliwym nieładzie, a ręce przywiązane do boków chusteczkami do nosa i jedwabnymi szarfami. Spostrzegłem, że na więzy te złożyły się wyłącznie części męskiego stroju. Na jednym z nich — ozdobnym paradnym pendencie z frędzlami — zauważyłem arystokratyczne godło herbowe i literę „E". Obserwacji tej dokonałem w pierwszej minucie, gdyż chora szamocąc się nieprzytomnie legła twarzą do poduszki i w usta chwyciła zwisający luźno koniec pendentu, co groziło jej uduszeniem. Niezwłocznie pospieszyłem z pomocą i odwiązując ów pendent zaważyłem ozdobny haft w rogu. Delikatnie odwróciłem pacjentkę na wznak, położyłem jej rękę na piersi, aby przytrzymać ją i zarazem uspokoić, i spojrzałem w twarz wykrzywioną kurczowo. Oczy miała błędne, rozbiegane. Raz po raz wydawała przejmujące krzyki i powtarzała słowa: „Mąż, ojciec, brat", by następnie liczyć do dwunastu i na zakończenie dodawać: „Szszaa!" Potem nasłuchiwała przez kilka sekund i zaczynała od nowa przejmujące krzyki. Mąż, ojciec, brat; liczenie do dwunastu i szszaa! Nie było zmiany w porządku ni tonie tych dźwięków, a jedną serię, od drugiej oddzielały jednakowe krótkie pauzy. — Od jak dawna to trwa? — zapytałem. Dla odróżnienia będę nazywał braci starszym i młodszym uważając za starszego człowieka, który zagadnął mnie pierwszy i na ogół był przez cały czas hardziej pewien siebie. — Zaczęło się wczoraj w nocy. Mniej więcej o tej porze — odrzekł starszy. — Czy ta kobieta ma ojca, męża i brata? — Tylko brata. — Czy rozmawiam z jej bratem? — Nie — padła lakoniczna i pogardliwa odpowiedź. — Czy ma jakieś świeże skojarzenia z liczbą dwanaście? — Chyba raczej z godziną dwunastą — wtrącił niecierpliwie młodszy z braci.
182
— Sprowadzili mnie tutaj panowie — powiedziałam trzymając wciąż rękę na piersi chorej — lecz, prawdę mówiąc, jestem zupełnie bezradny. Gdybym wiedział choć w przybliżeniu, z jakim się zetknę, przypadkiem, przyjechałbym odpowiednio zaopatrzony. W takich warunkach muszę marnować cenny czas. Przecież na tym pustkowiu nie dostanę leków. Starszy brat spojrzał na młodszego, ten zaś powiedział wyniośle: — Sepet z lekami jest tutaj — co rzekłszy otworzył schowek, dobył kasetę i postawił ją na stole. Począłem otwierać flaszeczki, wąchać ich zawartość i przytykać do warg korki. Gdybym chciał użyć czegoś więcej niż narkotyków, które same w sobie są truciznami, nie odważyłbym się na to. — Czy podejrzewa pan nasze leki? — zapytał młodszy. — Widzi pan przecież, że zamierzam się nimi posłużyć — odrzekłem nie dając bliższych wyjaśnień. Z nie lada trudem udało mi się zmusić pacjentkę do przełknięcia stosownej dozy. Po niewielu minutach chciałem zabieg powtórzyć, tymczasem zaś musiałem obserwować działanie, usiadłem więc na krześle obok łóżka. W kącie pokoju kryła się zastrachana kobiecina do posług — żona człowieka, co otworzył drzwi na dole. Dom był wilgotny, zaniedbany i byle jak umeblowany, jak gdyby zajęto go niedawno i tylko na krótki czas. Stare ciężkie kotary przybito na oknach gwoździami po to zapewne, by zagłuszyć przejmujące krzyki. Krzyki te powtarzały się nadal w tak samo równych odstępach, a potem nieodmienna tyrada: mąż, ojciec, brat; liczenie do dwunastu i szszaa! Kobieta rzucała się gwałtownie, nie uwolniłem jej więc z więzów, tylko je rozluźniłem, aby nie były bolesne. Innym pocieszającym objawem był fakt, że moja ręka na piersi uspokajała drgawki na parę minut, nie działała jednak na krzyki powtarzające się z regularnością zegarowego wahadła. Sądzę, że z racji kojącego wpływu mojej ręki bracia pozwolili mi siedzieć koło łóżka i pół godziny przyglądali mi się w milczeniu, zanim starszy odezwał się znowu: — Jest jeszcze jeden pacjent. Na chwilę oniemiałem ze zdziwienia. Później spytałem: — Czy to wypadek nagły? — Najlepiej sam się pan przekona — rzucił niedbale starszy podnosząc lampę. Wspoimniany pacjent leżał w izbie nad drugą klatką schodową stanowiącej coś w rodzaju strychu nad stajniami. Część tego pomieszczenia była pokryta niskim bielonym sufitem, drugą kryły tylko dachówki i belkowalnie. Przechowywano tam słomę, siano i szczapy drewna na opał, a w kącie leżał stos jabłek zakonserwowanych w piasku. Trzeba było minąć tę rupieciarnię, aby dostać się do części pod sufitem. Pamięć moja działa dokładnie i sprawnie. Próbuję ją przypominając sobie te szczegóły i dzisiaj, w mojej celi Bastylii, pod koniec dziesiątego roku niewoli widzę wszystko równie wyraźnie, jak widziałem tamtej nocy. Przystojny wiejski chłopiec — w wieku co najwyżej lat siedemnastu — leżał na podłodze niedbale przykrytej sianem. Pod głowę wsunął mu ktoś poduszkę. Leżał na wznak, zęby miał zacięte, prawą rękę przyciskał do piersi, gorejącymi oczyma spoglądał prosto w sufit. Przyklęknąłem nad chorym na jedno kolano. Zrazu nie mogłem dostrzec, gdzie został ranny, zorientowałem się jednak, iż dogorywa na skutek rany zadanej ostrym narzędziem. — Posłuchaj, biedaku — rzekłem. — Jestem lekarzem. Pozwól się zbadać. — Nie trzeba — powiedział. — Niech będzie, co ma być. Mimo to udało mi się skłonić chłopca do usunięcia ręki i odkrycia rany. Zadana była szpadą przed mniej więcej dwudziestoma godzinami, lecz nawet najlepsza i natychmiastowa pomoc nie zdałaby się na nic. Śmierć nadchodziła szybko. Odwróciłem wzrok, by spojrzeć na bliźniaków. Starszy przyglądał się konającemu wyrostkowi tak obojętnie, jak gdyby to był postrzelony ptak, królik lub zając, nie urodziwy bliźni w kwiecie wieku. — Jak się to stało, łaskawy panie? — zapytałem.
183
— Ten cham, niewolnik, oszalał. Zmusił mojego brata do walki i od jego szpady padł jak szlachcic! Ton odpowiedzi nie brzmiał nutą współczucia, litości, żalu. Starszy brat zdawał się przyznawać, iż kłopot sprawia mu niezwykły sposób umierania istoty niższego rzędu, która powinna raczej rozstać się ze światem w zawszonym barłogu chłopskiej chaty. Był absolutnie niezdolny do ubolewania nad konającym chłopcem czy jego tragicznym losem. Podczas tej krótkiej odpowiedzi wzrok chłopca powędrował wolno w stronę starszego z bliźniaków, następnie zaś równie wolno zwrócił się ku mnie. — Panie doktorze, oni... ci magnaci, są bardzo dumni, ale my, pospólstwo, też potrafimy być niekiedy dumni. Grabią nas, znieważają, biją, mordują, a jednak trochę dumy jeszcze nam pozostało. Ona... Czy pan doktor ją widział? Krzyki chorej stłumione przez odległość słychać było na tym poddaszu, toteż chłopiec mówił o umierającej kobiecie, jak gdyby leżała w tej samej izbie. — Widziałem ją — odrzekłem. — To moja siostra, panie doktorze. Oni... ci magnaci, mają haniebne prawo do skromności i cnoty naszych sióstr. Korzystają z tego od wieków, ale i między pospólstwem trafiają się uczciwe dziewczyny. Wiem o tym i słyszałem od ojca. Ona była uczciwą dziewczyną. Była zaręczona z przyzwoitym młodym człowiekiem i naturalnie jego poddanym. Wszyscy jesteśmy jego poddanymi — tego człowieka, co tam stoi. Ten drugi to jego brat, najgorszy z podlej rodziny. Zdawało mi się, że chłopca zawodzą siły fizyczne, że tylko mocą ducha zmusza się do mówienia. — Ten człowiek, co tam stoi, łupił nas i wciskał tak samo, jak inne szlachetnie urodzone, wyższe istoty łupią i uciskają podły gmin i pospólstwo. Niemiłosiernie gnębił nas czynszami, zmuszał do darmowej pracy, do mielenia ziarna w jego młynach. Na naszych nędznych zagonach jego drób pasł się dziesiątkami, a nam pod karą śmierci nie wolno było hodować ni jednej kury. Grabił i dusił nas tak, że gdy przypadkiem mieliśmy trochę mięsa, zjadaliśmy je przy zaryglowanych drzwiach i zamkniętych okiennicach, aby nie odebrała mam go pańska służba. Grabił nas, dusił i przywodził do ostatecznej nędzy! Mój ojciec mówił nieraz, że to straszna zbrodnia wydawać dziecko na świat, że przede wszystkim powinniśmy, się modlić o to, by nasze kobiety straciły płodność i cała nasza nędzna rasa wyginęła. Nigdy dotychczas nie widziałem buntu przeciwko uciskowi wybuchającego niby pożar. Wiedziałem naturalnie, że gdzieś tlić się musi takie zarzewie, ale płomień dostrzegłem po raz pierwszy w owym konającym chłopcu. — Mimo to jednak siostra wyszła za mąż. Jej narzeczony zachorował, wzięła więc z nim ślub chcąc pielęgnować biedaka w naszej chacie... w naszej psiej budzie, jak powiedziałby ten człowiek. Po niewielu tygodniach brat tego człowieka zobaczył ją i widocznie wpadła mu w oko, bo poprosił dziedzica (tego człowieka, co tam stoi), żeby mu ją darował. Przecież u nas mężowie wcale się nie liczą! Dziedzic nie miał nic przeciwko temu, ale moja siostra, była uczciwa i cnotliwa, a brata tego człowieka nienawidziła równie mocno, jak ja go nienawidzę. Jak poradzili sobie wtedy dziedzic i jego brat? Jakich sposobów użyli, by sam mąż skłonił moją siostrę do uległości? Dotychczas ranny wpatrywał mi się w oczy, obecnie jednak zwrócił wzrok ku niememu słuchaczowi. W obydwu twarzach wyczytałem, że jego opowieść jest prawdziwa. Nawet dzisiaj, w Bastylii, widzę dokładnie dwie przeciwstawne dumy lekceważącą pogardę arystokraty i namiętny, mściwy ogień chłopa, którego uczucia zdeptano. — Wie pan doktor, że oni mają rozmaite przywileje i prawa. Wolno im nas, podły gmin, zaprzęgać do wozów niby bydlęta pociągowe. Wolno im nas, podły gmin, wyganiać na pola i łąki, gdzie od zmroku do świtu musimy uciszać żaby, co zakłócają spokój jaśniepańskiego snu. Cóż, mąż mojej siostry spędzał całe noce w chłodzie i zabójczych oparach, żeby nad
184
ranem wracać do zaprzęgu. Ale nie ustępował! Nie ustępował! Raz w południe wyprzęgnięto go, żeby się pożywił, jeżeli oczywiście znajdzie coś do jedzenia. Biedak zakaszlał dwanaście razy do wtóru dwunastu uderzeniom dzwonu i skonał na rękach żony. Żadna moc ludzka prócz żądzy ujawnienia wszystkich swoich krzywd nie zdołałaby utrzymać iskierki życia w konającym. Chłopiec odpychał nadciągające mroki śmierci tą samą siłą, dzięki której przyciskał ranę pięścią. — Po zgonie jej męża za zgodą i przy pomocy dziedzica jego brat porwał moją siostrę. Wziął ją dla przelotnej rozrywki niebaczny na to, co musiała mu mówić. Doktorze! Ja wiem, co ona musiała mu mówić, i pan dowie się tego rychło, jeżeli już się tego nie dowiedział. Spotkałem ją! Minęła mnie na gościńcu. Kiedy zaniosłem nowinę do domu, mojemu ojcu pękło serce. Ojciec nie wypowiedział nigdy ani jednego słowa z wielu słów, co to serce przepełniały. Wtedy zabrałem młodszą siostrę (bo mam młodszą siostrę) tam, dokąd ten człowiek nie sięgnie. Przynajmniej ona nie będzie jego poddaną. Sam wróciłem i tutaj wytropiłem jego brata. Ja, cham i niewolnik, z bronią w ręku wdrapałem się... Gdzie okno tego strychu? Było gdzieś tutaj, prawda? Izba ciemniała w oczach rannego, świat malał wokół niego. Rozejrzałem się i zauważyłem, że siano i słoma są zdeptane, jak gdyby niedawno stoczono tam walkę. — Ona usłyszała mnie i nadbiegła. Krzyknąłem, żeby nie przeszkadzała, dopóki on nie zdechnie. Potem on przyszedł. Rzucił mi garść pieniędzy. Uderzył szpicrutą. Ale natarłem tak, że musiał dobyć broni. Ja! Cham! Niewolnik! Niech sobie łamie szpadę, na ile chce kawałków. Nic nie pomoże! Splamił ją chamską krwią. Musiał jej dobyć w obronie własnej. Musiał walczyć o życie z chamem, niewolnikiem! Już dawniej spostrzegłem pośród siana szczątki połamanej szpady. Był to niewątpliwie oręż szlachcica. Nieco dalej leżała stara żołnierska szabla. — Proszę mnie teraz podnieść. Panie doktorze! Proszę mnie podnieść. Gdzie on? — Nie ma go tutaj — odpowiedziałem sądząc, że chłopiec pyta o młodszego brata. — Ha! Jest dumny jak szatan, jak każdy magnat. Ale lęka się mojego widoku. Gdzie on? Gdzie ten człowiek, co stał tutaj? Proszę obrócić mnie twarzą w jego stronę. Posłuchałem tej prośby i oparłem na swoim kolanie głowę chłopca. Atoli dziwna moc wstąpiła w konającego. Wyprężył się, dźwignął zupełnie i mnie zmusił do powstania, gdyż inaczej nie mógłbym go podtrzymywać. — Panie markizie! — rozpoczął ranny; oczy otworzył szeroko, prawą rękę uniósł w górę. — Wzywam pana i wszystkich bliskich panu, do ostatniego potomka przeklętego rodu, na sąd w dniu, kiedy ludzie będą odpowiadać za podobne czyny. Znakiem krwawego krzyża potwierdzam moc tych moich słów. Wzywam pańskiego brata, najgorszego z całej nikczemnej rodziny, by w dniu, kiedy ludzie będą odpowiadać za podobne czyny, za swoje zbrodnie odpokutował osobno. Znakiem krwawego krzyża potwierdzam moc tych moich słów. Dwukrotnie dotknął palcem krwawiącej rany na piersi i w powietrzu nakreślił znak krzyża. Przez chwilę stał bez ruchu z podniesioną ręką, a biedy ręka opadła, opadł z nią razem i na sianie złożyłem trupa. Wróciwszy do wezgłowia młodej kobiety stwierdziłem, że bredzi tak samo jak poprzednio i w identycznej kolejności. Zdawałem sobie sprawę, że taki stan może potrwać wiele godzin, a skończy się zapewne w ciszy grobu. Powtórzyłem dawką zastosowanego wcześniej leku i do późnej nocy siedziałem przy łóżku chorej. Nie było zmiany w porządku, tonie i sile okrzyków i słów. Nieodmiennie powtarzało się to samo: mąż, ojciec, brat. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście! Szszaa! Trwało to trzydzieści sześć godzin od chwili, gdy pierwszy raz zobaczyłem pacjentkę. Dwukrotnie odchodziłem, aby odpocząć, kiedy jednak rozpoczął się kryzys, siedziałem przy
185
łóżku. Niewiele mogłem pomóc. Kobieta opadła bezwładnie na poduszką i leżała jak pogrążona w letargu. Wiatr i deszcz uspokoił się wreszcie po długiej, szczególnie zaciekłej nawałnicy. Rozwiązałem pęta chorej i wezwałem zastrachaną kobiecinę, aby pomogła ułożyć mi bezwładne ciało i doprowadzić do porządku poszarpany ubiór. Wówczas spostrzegłem pierwsze objawy zbliżającego się macierzyństwa i utraciłem ostatnie resztki nadziei. — Umarła? — zapytał markiz (będę go nadal nazywał starszym bratem) wchodząc do pokoju w długich butach, zapewne prosto z konnej przejażdżki. — Jeszcze nie. Ale nastąpi to wkrótce. — Dziwna siła tkwi w chłopskich ciałach. — Dziwna siła tkwi w niedoli i rozpaczy — odpowiedziałem. Markiz roześmiał się, a potem zrobił srogą minę. Nogą przysunął krzesło do łóżka, usiadł koło mnie i odprawiwszy zastrachaną kobiecinę zaczął mówić przytłumionym głosem: — Doktorze, kiedy dowiedziałem się o perypetiach brata z tą hołotą, zaleciłem zwrócenie się do pana o pomoc. Cieszy się pan doskonalą opinią, a jako człowiek na drodze do majątku winien pan dbać o swoje interesy. Sprawy, na które się pan tu natknął, można oglądać, lecz nie należy o nich mówić. Zasłuchany w oddech chorej nic nie odpowiedziałem. — Czy pan doktor zaszczyca mnie swoją uwagą? — zapytał markiz. — Łaskawy panie — odparłem — w moim zawodzie informacje uzyskane od pacjentów są z reguły traktowane poufnie. Byłem powściągliwy, lecz wstrząsnęło mną to, co dotychczas widziałem i słyszałem. Oddechu chorej prawie nie było słychać, zbadałem więc starannie puls i serce i stwierdziłem, że tli się jeszcze iskierka życia. Kiedy usiadłem znowu i odwróciłem głowę, zobaczyłem, iż obydwaj bracia przyglądają mi się bacznie. Piszę z największą trudnością, w przejmującym chłodzie. Drżę, żebym nie został przyłapany i przeniesiony do podziemnej ciemnicy. Muszę się streszczać. Nie znaczy to, że zawodzi mnie pamięć. Przypominam sobie i mogę powtórzyć dosłownie wszystkie rozmowy z bliźniakami. Chora konała przez tydzień. Pod koniec mogłem zrozumieć kilka słów wypowiedzianych przez nią przykładając ucho do jej warg. Pytała, gdzie się znajduje i kim jestem, na co udzieliłem odpowiedzi. Nie mogłem jednak dowiedzieć się jej nazwiska. Poruszała tylko głową na poduszce i milczała. Do grobu zabrała tajemnicę, podobnie jak ów dzielny chłopiec. Jakiekolwiek porozumienie z pacjentką było możliwe dopiero ostatniego dnia, kiedy powiedziałem bliźniakom, że śmierć zbliża się szybko i nastąpi najpóźniej za dwadzieścia cztery godziny. Do tego czasu nikt nie pokazywał się jej wprawdzie z wyjątkiem mnie i zastrachanej kobieciny, lecz któryś z braci zawsze siedział ukryty za kotarą zwisającą w głowach łóżka, jeżeli ja znajdowałem się w pokoju. Pod koniec jednak opiekunowie przestali dbać o to, co mógłbym usłyszeć, jak gdyby — taka myśl przemknęła mi przez głowę — i mój zgon miał nastąpić rychło. Dotrze zdawałem sobie sprawę, że pychę obydwóch braci boleśnie drażni fakt, że młodszy skrzyżował szpadę z chłopem i na domiar złego niedorostkiem. Ich zdaniem narażało to na szwank honor rodowy, a poza tym było ośmieszające. Innego rodzaju wyrzutów sumienia z tej racji nie odczuwali. Ilekroć spotkałem wzrokiem spojrzenie młodszego z bliźniaków, uprzytomniałem sobie, że ma on do mnie głęboką urazę z powodu tego, co usłyszałem od konającego chłopca. Nie wątpiłem o tym, chociaż młodszy był uprzejmiejszy i bardziej układny niż starszy, dla którego również moja osoba stanowiła niepożądaną zawadę. Wszystko to rozumiałem jasno i dokładnie. Moja pacjentka umarła na dwie godziny przed północą — niemal co do minuty o tej samej porze, o której zobaczyłem ją po raz pierwszy. Byłem wówczas sam w pokoju. Młoda
186
skołatana głowa opadła łagodnie na ramię i wszelkie ziemskie troski chorej minęły bezpowrotnie. Bracia czekali w pokoju na parterze. Pilno im widać było do odjazdu. Siedząc samotnie u wezgłowia konającej słyszałem, jak chodzą niecierpliwie tam i z powrotem lub uderzają szpicrutami po cholewach. — Co? Umarła wreszcie? — zapytał starszy na mój widok. — Tak. Umarła — odpowiedziałem. — Gratuluję ci, bracie — rzucił przez ramię. Markiz wręczał mi już przedtem pieniądze, rozmyślnie jednak odkładałem chwilę zapłaty. Obecnie podał mi rulon złota. Wziąłem go, lecz położyłem na stole, gdyż głęboko przemyślałem całą kwestię i postanowiłem nic nie przyjąć. — Bardzo przepraszam — powiedziałem — lecz w tych warunkach dziękuję. Bracia wymienili znaczące spojrzenia, lecz pożegnali mnie skinieniem głowy, podobnie jak ja ich pożegnałem, i rozstaliśmy się bez, słowa. Jestem zmęczony, zmęczony, zmęczony. Do cna zżarty przecz niedolę. Nie potrafię odczytać tego, co napisałem skostniałą ręką. Następnego dnia rano ktoś zostawił przed moimi drzwiami ten sam rulon złota w szkatułce opatrzonej moim nazwiskiem. Od pierwszej chwili głowiłem się na próżno, jak właściwie postąpić należy. Ostatecznie postanowiłem napisać prywatnie do ministra określając charakter dwóch przypadków, do których zostałem wezwany, miejsce i wszelkie okoliczności towarzyszące. Orientowałem się w przeróżnych dworskich wpływach i przywilejach arystokracji, przewidywałem więc, iż sprawa nie wypłynie nigdy na światło dzienne, pragnąłem wszakże dać zadośćuczynienie własnemu sumieniu. Całą historię trzymałem w najgłębszej tajemnicy nawet przed żoną, co wyraźnie zaznaczyłam w liście do ministra. Nie byłem świadom własnego niebezpieczeństwa, lecz wyczuwałem, że niejedno mogłoby grozić innym równie dobrze jak ja poinformowanym. Tamtego dnia byłem bardzo zajęty i listu nie mogłem dokończyć w nocy. Nazajutrz wstałem o wiele wcześniej niż zwykle, aby uporać się z tym nareszcie. Był to ostatni dzień roku. List leżał skończony, gdy zameldowana mi, że jakaś dama czeka i pragnie ze mną pomówić. Coraz mi trudniej i trudniej dokonać wytkniętego sobie zadania. Brak mi sił i ochoty. Mój umysł mętnieje z dnia na dzień. Coraz sroższa ogarnia mnie rozpacz. Dama była młoda, urodziwa i pełna wdzięku, nie wróżyłbym jej jednak długiego życia. Widać było, że ulega silnemu wzruszeniu. Przedstawiła się jako małżonka markiza St. Evremonde, co skojarzyło się w mojej pamięci z tytułem używanym przez zmarłego chłopca i literą wyhaftowaną na pendencie wiodąc do logicznego wniosku, iż bardzo niedawno widziałem owego arystokratę. Pamięć mam nadal doskonałą, nie mogę jednak powtórzyć szczegółowo naszej rozmowy. Obawiam się, iż ostatnio jestem śledzony baczniej i to w rozmaitych, niewiadomych mi porach. Dama po trosze znała przebieg ponurych wydarzeń, po trosze odgadywała je trafnie. Wiedziała o haniebnym udziale swojego męża i o wezwaniu mnie na pomoc, lecz nie o zgonie nieszczęśliwej młodej wieśniaczki. Mówiła z wielkim wzburzeniem, iż spodziewa się okazać potajemnie tej niewieście delikatne kobiece współczucie i bodaj w taki sposób odwrócić gniew Boży od rodu znienawidzonego od dawna przez wielu uciśnionych ludzi. W tym widziała ostatnią swoją nadzieję. Dama słyszała o istnieniu młodszej siostry i zaopiekowanie się sierotą stanowiło najgorętsze jej pragnienie. Przyjechała do mnie spodziewając się, iż będzie mi wiadome nazwisko dziewczyny i miejsce, gdzie się ukrywa. Niestety jednak szczegółów tych nie znam do dzisiaj, a w rozmowie z markizą mogłem tylko potwierdzić, iż młodsza siostra istnieje i gdzieś została ukryta.
187
Zaczynam odczuwać brak papieru. Jedną ćwiartkę odebrano mi wczoraj z surowym ostrzeżeniem. Muszę dzisiaj dokończyć pisania. Była to dobra, szlachetna kobieta, bardzo nieszczęśliwa w małżeństwie. Jakże mogło być inaczej! Młodszy brat nie miał do niej zaufania i przeciwko niej wykorzystywał cały swój wpływ ma markiza. Dama obawiała się tego człowieka i nie mniej obawiała się własnego męża. Odprowadziłem ją aż na ulicę i zobaczyłem, że w karecie czeka śliczny dwu- lub trzyletni chłopczyk. — Przez wzgląd na niego, doktorze — powiedziała przez łzy dama — pragnę w swoim skromnym zakresie wynagrodzić straszliwe krzywdy. Inaczej mój syn nie mógłby korzystać ze swojego przyszłego dziedzictwa. Mam ponure przeczucia. Wydaje mi się, że on za wszystko zapłaci, jeżeli nie uprzedzę pomyślnie wyroków sprawiedliwego losu. Ostatnią wolą nakażę mu, aby wszystko, co posiadam (niewiele tego, prócz kilku klejnotów), postarał się przekazać tamtej nieszczęśliwej rodzinie, jeżeli uda się odnaleźć pozostałą przy życiu młodszą siostrę. Niechaj dokona tego opłakując gorzko swoją biedną, nieszczęśliwą matkę. Pocałowała chłopca i tuląc go w ramionach rzekła: — Wszystko to przez wzgląd na ciebie, Karolku. Dochowasz wiary ostatniej woli swojej biednej mamusi? — Tak! — odrzekło śmiało dziecko. Ucałowałem jej rękę, ona zaś zajęła miejsce w karecie i odjechała tuląc synka w objęciach. Nigdy jej więcej nie widziałem. Dama wymieniła swoje nazwisko, gdyż była przekonana, że nazwisko jej męża jest mi wiadome. Wobec tego nie zmieniłem treści swojego listu, lecz zapieczętowałem go i nie ufając nikomu doręczyłem jeszcze tego dnia osobiście. Tegoż wieczora (w ostatni wieczór roku) o godzinie dziewiątej jakiś czarno ubrany mężczyzna zadzwonił do moich drzwi i zażądał widzenia ze mną. Kiedy wyrostek w mojej służbie, Ernest Defarge, poszedł na górę, gdzie przebywałem w towarzystwie żony... O, żono, miłości mojego serca! Piękna, ukochana Angielko!... Kiedy więc Defarge wszedł do pokoju, człowiek, który powinien czekać przed drzwiami, wszedł za nim. Poprosił, abym pojechał do nagłego wypadku przy ulicy Saint Hoinore. Wizyta nie potrwa długo. Kareta czeka. Kareta przywiozła minie tutaj — prosto do grobu. Niedaleko od domu ktoś chwycił mnie od tyłu. Czarną chustą przewiązano mi usta i mocno skrępowano ręce. Dwaj bracia wyszli z ciemnego zaułka i stwierdzili moją tożsamość niemym gestem. Markiz pokazał mi list do ministra, spalił go w płomieniu podsuniętej przez służącego latarni i popiół roztarł butem na bruku. Nie padło ani jedno słowo. Zostałem przywieziony tutaj i żywcem pochowany w grobie. Gdyby w ciągu długich lat niewoli spodobało się Bogu natchnąć okrutne serce któregoś z braci i kazać mu, by chociaż jednym słowem dał ani znać o losach mojej żony, sądziłbym, że Bóg niezupełnie wyparł się tych ludzi. Obecnie jednak poczynam wierzyć, że znak krwawego krzyża okazał się dla nich zgubny i że Bóg odwrócił od nich miłosierne oblicze. Zatem w ostatnią noc roku 1767 ja, Aleksander Manette, nieszczęsny, udręczony więzień, przeklinam ich i cały ten ród nikczemny do ostatniego potomka i wzywam na sąd w dniu, kiedy ludzie odpowiadać będą za takie czyny. Przeklinam ich i oskarżam wobec Niebios i ziemi! Gdy czytanie ustało, buchnął straszliwy gwar — nieartykułowany zgłodniały ryk brzemienny oparami krwi. Opowieść więźnia Bastylii apelowała do najbardziej mściwych instynktów wieku, nie było więc głowy, która mogłaby nie spaść w jej wyniku. Przed takim trybunałem i wobec takiej widowni na nic zdałoby się dochodzenie, czemu Defarge zataił ów dokument i przechował do stosownej pory, miast opublikować we właściwym czasie wraz ż innymi obnoszonymi w triumfie papierami zdobytymi w Bastylii. Na nic zdałoby się twierdzenie, że nazwisko znienawidzonego rodu zostało od dawna wyklęte i trafiło do śmiertelnych rejestrów Przedmieścia Świętego Antoniego. Nie stąpał po ziemi
188
człowiek, którego cnoty czy zasługi mogłyby obronić przed taką denuncjacją owego dnia i w owym miejscu. Tym gorzej dla skazańca, że oskarżyciel był powszechnie szanowanym obywatelem, jego serdecznym przyjacielem i teściem. Jedną z szaleńczych pasji ludu stanowiła chęć naśladownictwa cnót świata antycznego — wola ofiar najbliższych i samounicestwienia. Kiedy więc przewodniczący wstał i powiedział (gdyby powiedział coś innego i jego głowa mogłaby zadrżeć na karku), że dobry republikanin i znany lekarz zasługuje na względy Republiki i niewątpliwie radośnie powita doszczętne wytępienie arystokratycznego rodu oraz z entuzjazmem prawdziwego patrioty ujrzy córkę wdową a wnuczkę sierotą — wybuchnął szalony patriotyczny ogień zupełnie pozbawiony iskierki ludzkiego współczucia. — Doktor ma szerokie wpływy, co? — szepnęła Zemście uśmiechnięta Madame Defarge. — Niech go teraz ocala! No, ocal go teraz, doktorze! Ryk witał głos każdego z sędziów przysięgłych. Werdykt był jednomyślny. Z serca i pochodzenia arystokrata, wróg Republiki, znany ciemiężyciel ludu! Do Conciergerie i ma śmierć w ciągu dwudziestu czterech godzin! ROZDZIAŁ XI ZMIERZCH Żona niewinnego skazańca załamała się po wyroku jak gdyby ugodzona śmiertelnym ciosem. Nie wydała jednak dźwięku, a glos wewnętrzny wzywający ją, by nieszczęsnemu dodała ducha miast pogłębiać jego rozpacz, był tak władczy, że pomógł jej dźwignąć się nawet po takim wstrząsie. Trybunał zawiesił rozprawy, gdyż sędziowie musieli wziąć udział w ulicznej demonstracji. Tupot kroków w licznych korytarzach szybko pustoszejącego sądu nie zdążył jeszcze ścichnąć, a Lucie stała z rękoma wyciągniętymi w stronę męża i twarz jej promieniała wyrazem miłości i pociechy. — Ach, gdybym mogła go dotknąć! Gdybym choć raz mogła go uścisnąć! Dobrzy obywatele! Zmiłujcie się na nami! Na sali był tylko Barsad, klucznik z Conciergerie, i dwaj patrioci z czwórki, co dnia poprzedniego aresztowała Karola. Publiczność wyległa na ulicę, aby nie ominąć demonstracji. — Niechże się uściskają — zaproponował Barsad. — Przecież to moment. Pozostali udzielili milczącej zgody i między ławkami przeprowadzili Lucie na podwyższenie, dzięki czemu Darnay wychyliwszy się przez balustradę trybuny dla oskarżonych mógł otoczyć ramionami żonę. — Żegnaj, kochanie mojej duszy. Odchodząc błogosławię naszą miłość. Spotkamy się znowu tam, gdzie utrudzonych czeka odpoczynek. Tak brzmiały słowa kochającego męża, co gorąco tulił do piersi Lucie. — Wszystko wytrzymam, najdroższy Karolu. W Bogu moje oparcie. Nie martw się o mnie. Odchodząc pobłogosław nasze dziecię. — Przez ciebie, ukochana, ślę jej błogosławieństwo. Przez ciebie ślę jej pocałunek. Przez ciebie wołam do niej: żegnaj! — Mój mężu! Nie! Nie! Jeszcze chwilę! — Karol próbował wyrwać się z jej gorących objęć. — Niedługo potrwa nasza rozłąka. Wiem, że stopniowo zamierać będzie we mnie serce. Lecz do ostatniej chwili spełnię obowiązki matki, a kiedy mnie zabraknie, Bóg da Lucie przyjaciół, jak mnie dał ich dawnymi laty. Doktor Manette podążył śladem córki i padliby na kolana przed nią i jej mężem, gdyby Karol nie powstrzymał go silną ręką. — Nie! Nie! Ojcze! Nie zrobiłeś nic, absolutnie nic złego i nie możesz przed nami klękać! Wiemy teraz, jaką wewnętrzną walkę toczyłeś od dawna. Wiemy, co wycierpiałeś domyślając się mojego pochodzenia i później, kiedy usłyszałeś to ode mnie. Wiemy, jak potężną,
189
zrozumiałą odrazę pokonałeś przez wzgląd na Lucie. Dziękujemy ci z głębi serc wezbranych miłością i przywiązaniem. Niech cię Bóg ma w swojej pieczy! Doktor zatopił dłonie w bujnych srebrnych włosiach i wydał jęk rozpaczy. — Nie mogło stać się inaczej — ciągnął skazaniec. — Od początku los wiódł mnie do takiego kresu. Mimo usilnych starań nie zdołałem wypełnić ostatniej woli mojej biednej matki, a te właśnie starania ściągnęły niedolę na Lucie i na ciebie, ojcze, bo czyniąc je zawarłem z wami znajomość. Dobro nie może wyniknąć z takiego zła. Szczęśliwe zakończenie nie wieńczy nigdy tak fatalnych początków. Nie rozpaczaj, ojcze, i zechciej mi wybaczyć! Błogosławieństwo Boże niech będzie z tobą. Kiedy straż odciągnęła więźnia, żona stanęła w niemal modlitewnej pozie i złożywszy ręce spoglądała nań z promiennym obliczem, na którym widać było nawet uśmiech otuchy. Kiedy zaś Darnay zniknął za drzwiami dla podsądnych, Lucie zwróciła się do ojca, położyła mu głowę na ramieniu, otwarła usta, jak gdyby chciała coś powiedzieć, i runęła do jego stóp. Wówczas z ciemnego kąta wyszedł Sydney Carton i lekko dźwignął zemdloną z podłogi. W pobliżu stał tylko ojciec i pan Lorry. Cartonowi ręce drżały, gdy podnosił Lucie i podtrzymywał jej głowę. Ale twarz jego jaśniała nie samym tylko współczuciem. Był na niej również wyraz godności i dumy. — Odnieść ją do powozu? Jest lekka. Nie poczuję nawet jej wagi. Swobodnie poniósł zemdloną do drzwi i troskliwie ułożył w powozie. Doktor i pan Lorry wsiedli tam również, on zaś zajął miejsce na koźle obok woźnicy. Gdy powóz zatrzymał się przed bramą domu (niemal w miejscu, gdzie Sydney stał tak niedawno odgadując, których kamieni bruki dotykały jej stopy), Sydney dźwignął ją znowu i poniósł na górę, do mieszkania. Tam ułożył ją na sofie i oddał pod opiekę zalanych łzami małej Lucie i panny Pross. — Proszę jej nie cucić —zwrócił się łagodnie do tej ostatniej. — Tak jest najlepiej. Zemdlała. Nie powinna odzyskać rychło przytomności. — Carton! Drogi, kochany Carton! — krzyknęła mała Lucie, podbiegła do niego i rozszlochana otoczyła go rączkami. — Jesteś! Przyjechałeś! Na pewno zrobisz coś, żeby pomóc mamie i uratować papę! Drogi, kochany Carton! Spójrz na nią! Przecież ją kochasz? Kochasz jak my wszyscy. Prawda? Nie możesz patrzeć spokojnie, że tak cierpi? Sydney pochylił się i musnął wargami różany policzek dziecka, po czym odsunął małą Lucie i spojrzał na jej nieprzytomną matkę. — Nim odejdę... — zająknął się — czy... czy mogę ją pocałować? Wszyscy obecni wspominali później, że pochyliwszy się nad Lucie Carton wyszeptał kilka słów, nim dotknął ustami jej czoła. Dziewczynka, która stała najbliżej, opowiadała po wielu latach, kiedy już była urodziwą starszą damą i miała wnuki, że posłyszała słowa: „... życie drogiej ci osoby". Carton wyprostował się i wyszedł do drugiego pokoju, gdzie odwrócił się zaraz do spieszących za nim doktora i pana Lorry. — Jeszcze wczoraj, doktorze Manette — powiedział — miał pan rozległe wpływy. Trzeba ich ponownie użyć, przynajmniej wypróbować. Sędziowie i różni ludzie stojący u steru są panu bardzo życzliwi i w pełni oceniają pańskie zasługi. Sądzę, że się nie mylę? — Nic, co tyczyło Karola, nie zostało przede mną utajone. Wielokrotnie mnie zapewniano, że go ocalę, i ocaliłem — odrzekł doktor Manette z wysiłkiem i bardzo powoli. — Niech pan jeszcze raz spróbuje. Niewiele godzin zostało do jutrzejszego popołudnia. Ale niech pan spróbuje. — Miałem taki zamiar. Nie spocznę ni minuty. — Doskonale. Nieraz ludzie jak pan energiczni dokonywali wielkich rzeczy, chociaż — Carton uśmiechnął się i westchnął smutno — nie słyszałem nigdy, by aż tak wielkich. Ale
190
niech pan spróbuje. Życie ludzkie, zwłaszcza błędnie pokierowane, niewielką ma cenę, ale warte jest pewnych starań. Gdyby było inaczej, nic by nie kosztowało poświęcenie życia. — Pójdę do oskarżyciela publicznego — powiedział doktor Manette — przewodniczącego trybunału, a jeżeli to nie pomoże, odwiedzę inne osobistości, których wolę nie wymieniać. Napiszę do... Ale prawda! Na ulicach odbywają się demonstracje. Nikogo nie zastanę przed zmrokiem. — To prawda. Cóż! Nadziei jest mało i nie ubędzie jej wiele przez to, że próby trzeba odłożyć do zmroku. Chciałbym dowiedzieć się o pańskich poczynaniach, jakkolwiek, podkreślam to wyraźnie, na nic nie liczę. Kiedy spodziewa się pan zobaczyć te przerażające osobistości u stera, doktorze Manette? — Liczę, że uda mi się wczesnym wieczorem. W godzinę lub dwie godziny po zmroku. — Tak. Ściemnia się niedługo po czwartej. Rozciągnijmy trochę te dwie godziny. O dziewiątej przyjdę do pana Lorry. Czy wówczas dowiem się czegoś od niego lub od pana doktora? — Tak. — Życzę powodzenia. Pan Lorry odprowadził Cartona do sieni i tuż przed wyjściowymi drzwiami dotknął jego ramienia. Carton odwrócił głowę. — Nie mam nadziei — szepnął stary bankowiec posępnym tonem. — Ja również. — Gdyby nawet wszyscy, do których wybiera się nasz przyjaciel, chcieli ocalić Karola, w co nie wierzę, sądzę, że nikt nie ośmieliłby się podjąć starań po takich demonstracjach w sądzie. — I ja tak sądzę. W rykach publiczności słyszałem stuk topora. Pan Lorry oparł się o futrynę drzwi i ukrył twarz w dłoniach. — Niech pan nie rozpacza — rzekł Sydney cicho i łagodnie — nie traci ducha. Skłaniałem doktora, by rozpoczął starania, gdyż sądzę, że ta myśl będzie kiedyś pociechą dla miej. W innym wypadku mogłaby mówić sobie w przyszłości: „Jego życie zostało lekkomyślnie poświęcone". A to byłoby dla niej bolesne. — Tak, tak, tak — przyznał pan Lorry osuszając oczy. — Ale on zginie. Nie ma żadnej nadziei. — Tak. On zginie. Nie ma żadnej nadziei — powtórzył niby echo Sydney Carton i pewnym krokiem zeszedł po schodach. ROZDZIAŁ XII NOC Sydney Carton przystanął na ulicy nie bardzo wiedząc, dokąd się wdać. „Hm — medytował. — O dziewiątej w Domu Bankowym Tellsonów. Czy postąpię rozumnie pokazując się przedtem ludziom? Chyba tak. Powinni wiedzieć, że w Paryżu jest taki jak ja jegomość. To mądry środek bezpieczeństwa i może się okazać istotną częścią przygotowań. Ale ostrożnie, przezornie, chytrze! Trzeba się zastanowić". Same nogi niosły go w pewnym kierunku, lecz pohamował się i zaczął rozważać ewentualne następstwa swojego pomysłu spacerując tam i z powrotem po mrocznej ulicy. — Tak — rzekł do siebie — ci ludzie powinni wiedzieć, że w Paryżu jest taki jak ja jegomość. Potwierdziwszy w ten sposób swoje pierwsze wrażenie adwokat ruszył w kierunku Przedmieścia Świętego Antoniego. W sądzie Defarge powiedział, że jest właścicielem winiarni w owej dzielnicy, a więc komuś, kto dobrze znał miasto, nietrudno było odnaleźć jego dom nie pytając o drogę. Carton upewnił się co do położenia winiarni i opuściwszy krę/te wąskie uliczki zjadł z apetytem obiad w skromnej jadłodajni, następnie zaś odbył smaczną drzemkę. Pierwszy raz od wielu lat nie pił mocnego trunku. Od poprzedniego wieczora miał w ustach tylko trochę lekkiego,
191
bardzo cienkiego wina, gdyż ostatnim kieliszkiem koniaku polał ogień na kominku pana Lorry, jak ktoś, kto skończył z alkoholem. Około siódmej Sydney zbudził się wypoczęty i ruszył znowu na miasto. Po drodze przystanął przed ozdobioną zwierciadłem witryną jakiegoś sklepu, zmienił po trosze niedbały węzeł halsztuka, inaczej ułożył kołnierz płaszcza i przygładził zmierzwione jak zwykle włosy. Dokończywszy tego poszedł prosto do domu Defarge'a i pewnie wkroczył do winiarni. Nie zastał tam gości z wyjątkiem Jakuba Trzeciego — człowieka o niespokojnych palcach i kraczącym głosie. Carton widział go w trybunale na ławie przysięgłych. Obecnie Jakub Trzeci pił stojąc przed szynkwasem i gawędził z gospodarzem oraz jego żoną. Zemsta brała udział w tej rozmowie w charakterze zaufanej domownicy. Kiedy Sydney usadowił się przy stole i łamaną francuszczyzną poprosił o najmniejszą miarkę wina, Madame Defarge spojrzała nań obojętnie, potem uważniej, potem jeszcze uważniej, aby wreszcie zbliżyć się do klienta i zapytać, co rozkaże podać. Carton powtórzył swoje poprzednie słowa. — Anglik? — rzekła Madame podnosząc pytająco luki czarnych brwi. Klient zwrócił ku niej niepewny wzrok, jak gdyby zrozumienie bodaj jednego francuskiego słowa sprawiało mu trudność, następnie zaś odpowiedział z równie wyraźnym jak poprzednio akcentem cudzoziemskim. — Tak, madame, tak... Aha... Ja jestem Anglik. Kobieta wróciła za szynkwas po wino, on zaś wziął w rękę jakobińską gazetę i udawał, że sylabizuje z niepoślednim wysiłkiem. Uszu jego dobiegło z dala zdanie Madame Defarge: — Słowo daję! Podobny do Evremonde'a. Defarge przyniósł klientowi miarkę wina i powiedział: — Dobry wieczór. — Jak, proszę? — Dobry wieczór. — Aha! Dobry wieczór, obywatelu — odrzekł żywo Anglik napełniając szklankę. — Dobre wino. Bardzo dobre. Piję za zdrowie Republiki. — Istotnie, trochę podobny — przyznał Defarge wróciwszy do swojej kompanii. — Powiem, że nawet bardzo podobny — orzekła z przekonaniem gospodyni. — Madame wciąż tylko myśli o tym arystokracie i dlatego wszędzie go widzi — wtrącił pojednawczo Jakub Trzeci. — Właśnie — roześmiała się przymilnie Zemsta. — Wszędzie go widzi i czeka niecierpliwie, aby jutro zobaczyć go raz jeszcze. To dopiero będzie przyjemność! Carton pracowicie suwał palcem po wierszach gazety. Twarz miał okupioną, zaabsorbowaną. Francuzi stali blisko siebie oparci łokciami o ladę i mówili półgłosem. Przez chwilę przyglądali się cudzoziemcowi, którego uwagę zaprzątał na pozór jedynie jakobiński artykuł wstępny. Następnie podjęli przerwaną widać rozmowę. — Madame mówi rozsądnie — rzekł Jakub Trzeci. — Nie wolno dawać za wygraną! W tym jest siła i rozmach. Dlaczego się zatrzymywać? — Zgoda, zgoda, ale każdy musi się gdzieś zatrzymać. Pytanie tylko: gdzie? I kiedy? — perorował Defarge. — Po doszczętnym ich wytępieniu — rzuciła z mocą jego żona. — To wzniosłe! — zakrakał Jakub Trzeci, a Zemsta nie poskąpiła również pochwały. — Doszczętne wytępienie to rozumna teoria — podjął gospodarz jak gdyby nieco stropiony — i w zasadzie nic przeciwko niej nie mam. Ale doktor Manette wycierpiał bardzo wiele i teraz znów cierpi. Żono, widziałaś go dzisiaj w sądzie. Widziałaś jego twarz, kiedy czytane były te papiery?
192
— Widziałam jego twarz, kiedy czytane były te papiery — powtórzyła Madame gniewnym i wzgardliwym tonem. — I widziałam, że nie była to twarz szczerego przyjaciela Republiki. Doktor Manette powinien pilnie strzec swojej twarzy! — Widziałaś także, żono, niezmierną rozpacz jego córki, rozpacz, co musi mu sprawiać ból straszliwy. — Tak, widziałam jego córkę. Oczywiście. Widziałam dzisiaj i widywałam innych dni, nie raz i nie dwa razy. Obserwowałam ją w sądzie i obserwowałam na ulicy koło więzienia. Niech tylko podniosą palec... Pochłonięty bez reszty gazetą Carton nie patrzył w tę stronę, zdawało mu się jednak, że Madame podnosi palec i opuszcza go na blat szynkwasu przed sobą tak, jak by stuknął nieubłaganie nóż gilotyny. — Obywatelka jest wspaniała! — zakrakał sędzia przysięgły. — To anioł! Istny anioł! — dodała Zemsta ściskając przyjaciółkę. — A ty — Madame zwróciła się surowo do męża — nawet dziś uwolniłbyś Evremonde'a, gdyby to zależało od ciebie tak, jak na szczęście nie zależy. — Nie! — obruszył się szynkarz. — Nigdy! Chociaż mógłbym to sprawić podnosząc do ust tę szklankę. Powiadam jednak: dosyć. Właśnie w tym miejscu należy się zatrzymać. — Posłuchaj zatem, Jakubie — rzekła gniewnie Madame. — I ty posłuchaj, poczciwa, wierna Zemsto. Ten ród tyranów i ciemiężycieli od dawna wciągnęłam do naszych rejestrów. Za inne zbrodnie pisana im śmierć i zagłada. Spytajcie mojego męża, czy tak nie było? — Tak było — odpowiedział nie pytany. — W zaraniu wielkich dni, kiedy upadła Bastylia, mój mąż znalazł te papiery i przyniósł je do domu. Głuchą nocą w zamkniętej pustej winiarni odczytaliśmy je na tym miejscu przy świetle lampki. Spytajcie go, czy tak nie było. — Tak było — powtórzył Defarge. — Tamtej nocy, kiedy skończyliśmy czytanie i lampka dogasała, a świt począł zaglądać przez żaluzje i te żelazne pręty, powiedziałam mężowi, że mu wyznam tajemnicę. Spytajcie go, czy tak nie było. — Tak było — zadźwięczało znów niby echo. — Wyznałam tę tajemnicę. Obie dłonie położyłam mu na ramionach, jak teraz kładę, i tak rzekłam: „Defarge, ja chowałam się pośród rybaków nad morzem, a chłopska rodzina pokrzywdzona przez braci Evremonde tak, jak opisują te znalezione w Bastylii papiery, była moją rodziną. Defarge! Siostra śmiertelnie rannego chłopca była moją siostrą, jej mąż był moim szwagrem, nienarodzone dziecko było ich dzieckiem, ojciec był moim ojcem, a waleczny brat moim bratem. Tamci zmarli to moi zmarli i obowiązek wezwania krzywdzicieli przed sąd spada na moje barki". Spytajcie go, czy tak nie było. — Tak było — powtórzył Defarge raz jeszcze. — A więc — podjęła Madame — ucz wiatr i ogień, gdzie się mają zatrzymać, ale mnie nie ucz! Ów płomienny wybuch gniewu znalazł gorącą aprobatę dwojga słuchaczy. Carton nie patrząc na Madame widział jej trupią bladość. Defarge — znikoma i słaba mniejszość — próbował wtrącić kilka słów w obronie miłosiernej żony markiza, niewiele jednak wskórał i usłyszał jedynie tę, co wprzódy, odpowiedź: — Ucz wiatr i ogień, gdzie się mają zatrzymać, ale mnie nie ucz! Wejście kilku klientów położyło kres poufnej rozmowie. Anglik zapłacił za wino, troskliwie przeliczył resztę i, jak przystało obcemu przybyszowi, poprosił o wskazanie drogi do Pałacu Narodowego. Madame wyprowadziła go za próg i udzielając wyjaśnień wsparła mu dłoń na ramieniu. Carton myślał przez moment, że chwalebnym uczynkiem byłoby chwycić tę rękę, unieść do góry i pod pachę wbić ostry sztylet, mocno i głęboko.
193
Pomyślał tak, lecz spokojnie odszedł swoją drogą i rychło zniknął w gęstym cieniu więziennych murów. O wyznaczonej porze udał się do pana Lorry i zastał go w domu. Stary bankowiec, zdenerwowany i przygnębiony, przechadzał się po pokoju. Oznajmił, że cały czas spędził z Lucie i pożegnał ją ledwie przed kilkoma minutami, by punktualnie stawić się na spotkanie. Doktora nie widział od momentu, gdy ów około czwartej po południu wyszedł z banku. Lucie żywiła pewne, bardzo zresztą wątłe nadzieje, że wstawiennictwo ojca zdoła ponownie ocalić Karola. Ale doktor odszedł przed z górą pięcioma godzinami. Co robił? Gdzie się mógł znajdować? Dwaj przyjaciele czekali do dziesiątej, ponieważ jednak doktor się nie zjawił, oni zaś nie chcieli zostawiać pani Darnay bez opieki, uzgodnili, że pan Lorry pójdzie do niej i wróci o północy, a Carton zostanie chwilowo sam i przy kominku będzie oczekiwał powrotu byłego więźnia Bastylii. Czekał i czekał. Na zegarze wybiła dwunasta, a doktor Manette nadal nie nadchodził. Stary bankowiec przyszedł punktualnie, nie zastał jednak w banku żadnych wiadomości ani też żadnych nie przyniósł. Co robił ojciec Lucie? Gdzie się mógł znajdować? Pan Lorry i Sydney Carton roztrząsali te pytania i na fundamentach długotrwałej nieobecności przyjaciela poczynali wznosić wątłą budowlę nadziei. Wtem usłyszeli na schodach dźwięk kroków, a kiedy doktor Manette wszedł do pokoju, zrozumieli w jednej chwili, że wszystko bezpowrotnie stracone. Nikt nie dowiedział się nigdy, czy lekarz był naprawdę u kogoś, czy też przez wiele godzin błąkał się po ulicach. W każdym razie oni nie zadawali mu pytań, bo w jego wzroku i twarzy wyczytali wszystko. — Szukam, szukam i nie mogę znaleźć — odezwał się doktor zmienionym głosem. — Dokąd pójść? Gdzie szukać? Głowę miał nie nakrytą i koszulę rozpiętą pod szyją. Mówił z wysiłkiem strzelając wokół oczyma. Po chwili zsunął z ramion surdut i pozwolił mu upaść ma podłogę. — Gdzie mój warsztat? Szukam go wszędzie i znaleźć nie mogę. Co oni zrobili z moją zaczętą robotą? Czas nagli. Muszę dziś skończyć te trzewiki. Carton spojrzał na pana Lorry, a pan Lorry na Cartona i serca w nich zamarły. — Prędzej, prędzej! Pozwólcie mi wziąć się do roboty. Oddajcie warsztat — jęczał, niemal zawodził były więzień Bastylii, a gdy nie otrzymał odpowiedzi, począł szarpać swe siwe włosy i z płaczem tupać gniewnie, jak zawiedzione dziecko. — Nie znęcajcie się nad biednym, udręczonym nędzarzem — błagał wstrząsającym tonem. — Oddajcie mi warsztat. Co się z nami stanie, jeżeli do rana nie skończę tych trzewików? Oszalał! Całkowicie oszalał! Obydwaj Anglicy jasno zdawali sobie sprawę, że wszelkie rozmowy z doktorem albo próby przyjścia mu z pomocą nie mogą przydać się na nic. Jak na komendę położyli mu więc dłonie na ramionach i obiecując, że rychło otrzyma warsztat, skłonili go, by usiadł przed kominkiem. Ciężko opadł na fotel i zapatrzony w płonące głownie począł płakać gorzko. Panu Lorry zdawało się przez moment, że wszystkie wydarzenia od czasów paryskiego poddasza były marzeniom sennym, bo zobaczył przed sobą tego samego starca, którego widział ongi pod opieką Defarge'a. Wstrząśnięci do głębi widokiem takiej ruiny i niedoli, Carton i pan Lorry zdawali sobie sprawę, iż nie czas na sentymenty. Zbyt silnie przemawiał do ich wyobraźni obraz córki doktora — samotnej, pozbawionej ostatniej nadziei i podpory. Znowu jak na komendę spojrzeli na siebie, a ich twarze wyrażały to samo uczucie. Pierwszy przemówił Carton: — Zgasła ostatnia iskierka nadziei. Partia przegrana. Cóż, nikłe były szansę. Myślę, że teraz powinien pan zaprowadzić go do niej. Ale nim się rozstaniemy, proszę przez kilka minut
194
posłuchać mnie uważnie. Niech pan nie pyta, dlaczego powiem to, co powiem, ani dlaczego zażądam obietnicy, której zażądam. Mam powód, i to powód niezmiernej wagi. — Wierzę i słucham pilnie — odrzekł stary bankowiec. Postać w fotelu ustawicznie pochylała się w tył i do przodu jęcząc z cicha, a więc dalsza rozmowa prowadzona była takim tonem, jak gdyby wiedli ją ludzie czuwający nocą przy łożu ciężko chorego. Carton schylił się, aby podnieść surdut, który prawie spowijał mu stopy, a kiedy wziął go w rękę, z kieszeni wysunął się i lekko upadł na podłogę mały portfelik. Doktor zwykł nosić w nim zawsze listę swych każdodziennych wizyt i innych spraw do załatwienia. Tym razem w portfeliku był złożony we czworo arkusz papieru. — Trzeba to obejrzeć — rzekł Carton, a gdy pan Lorry twierdząco skinął igłową, zawołał radośnie: — Chwała Bogu! — Co to? — zapytał skwapliwie stary bankowiec. — Chwileczkę. O wszystkim będzie mowa we właściwym czasie. — Sydney sięgnął do kieszeni i wydobył z niej podobny arkusz. — Oto dokument zezwalający mi na wyjazd z Paryża. Proszę spojrzeć! Napisane wyraźnie: „Sydney Carton, obywatel angielski". Pan Lorry trzymał w ręku rozłożoną przepustką, lecz nie odrywał wzroku od ożywionej twarzy adwokata. — Proszę przechować to do jutra — ciągną ten ostatni. — Pamięta pan przecie, że jutro mam się z nim widzieć. Wolę nie mieć tego przy sobie idąc do więzienia. — Ale dlaczego? — Nie wiem. Wolę nie mieć tego przy sobie. Niech pan też weźmie papier, który doktor Manette miał przy sobie. To podobny dokument zezwalający jemu, jego córce i wnuczce na opuszczenie Paryża i przekroczenie granicy. Rozumie pan? Na opuszczenie Paryża i przekroczenie granicy w każdej chwili! — Tak. Rozumiem. — Pewno postarał się o to wczoraj, jako o jedyne i ostateczne zabezpieczenie w najgorszym wypadku. Nie wiem. Trzeba spojrzeć na datę. Ale mniejsza o to! Niech pan nie traci czasu. Proszę schować tę przepustkę razem z pańską i moją. Nie podejrzewałem, że doktor ma lub może mieć podobny dokument. Tym lepiej. Jest ważny aż do odwołania, ale rychło może być odwołany. Mam powody, by sądzić, że tak się właśnie stanie. — Chyba im nie grozi niebezpieczeństwo? — Owszem. I to poważne. Denuncjacja Madame Defarge. Dowiedziałem się o tym z jej własnych ust. Dziś wieczorem podsłuchałem rozmowę, która ukazała mi przyszłość w czarnych barwach. Nie marnowałem czasu. Widziałem się już z moim szpiegiem. Wszystko potwierdził. Mówi, że tracz, co ma swoją budę pod murami La Force, służy Defarge'om. Podobno Madame Defarige wypytywała go już, czy widział, jak ona — (Carton nie wymawiał nigdy imienia Lucie) — dawała znaki porozumiewawcze więźniom. Wynik jest oczywisty: spisek więzienny. To może kosztować życie jej i jej dziecka, i jej ojca. Nigdy nie wiadomo. Doktora i małą widywano też pod więzieniem. Niech się pan nie przeraża, nie drży! Przecież pan uratuje ich wszystkich! — Oby Bóg mi pozwolił. Ale jak, Cartonie? — Zaraz to wytłumaczę. Wszystko zależy od pana, nie może więc zależeć od właściwszego człowieka. Nowa denuncjacja nie może nastąpić wcześniej niż pojutrze. Jestem raczej zdania, że zwłoka potrwa kilka dni, zapewne nawet tydzień. Widzi pan, okazywanie współczucia ofiarom gilotyny stanowi zbrodnię. Ona i jej ojciec niewątpliwie popełnią tę zbrodnię. Ta straszna kobieta zaczeka, aby dodać tym większej mocy swojej sprawie, aby upewnić się podwójnie. Słucha mnie pan uważnie? — Tak uważnie i z taką wiarą w pańskie słowa, że chwilowo zapomniałem o tym nieszczęściu — stary bankowiec położył rękę na oparciu fotela, w którym siedział doktor Manette.
195
— Ma pan dosyć pieniędzy — ciągnął Carton — aby opłacić najśmieszniejszą nawet podróż do wybrzeży morza. Kilka dni temu ukończył pan przygotowania do powrotu do Anglii. Jutro z rana niech pan zamówi kolasę i konie. Zaprząg musi być gotowy do drogi o drogiej po południu. — To będzie załatwione. Pan Lorry zaraził się widocznie ogniem i zapałem Cartona, gdyż poczynał reagować niczym energiczny młodzieniec. — Pan ma szlachetne serce. Mówiłem już bodaj, że ich los nie może zależeć od właściwszego człowieka. Proszę jej zaraz powtórzyć wszystko, co pan wie o niebezpieczeństwie grożącym jej, jej dziecku i ojcu. Niech pan rozwodzi się nad dzieckiem i ojcem, bo ona radośnie złoży piękną głowę obok mężowskiej — na chwilę głos mu się załamał, lecz Sydney opanował się i mówił dalej: — Proszę jej wytłumaczyć, że przez wzgląd na ojca i małą musi jutro o drugiej po południu wyjechać z nimi i z panem z Paryża. Niech pan doda, że taka jest ostatnia wola jej męża. Niech pan doda, że od wyjazdu zależy znacznie więcej, niż ona się domyśla lub ośmiela marzyć. Jak pan sądzi? Chyba doktor nawet w obecnym stanie jej posłucha? — Nie mam cienia wątpliwości. — Tak mi się też zdawało. Po cichu, bez ostentacji, proszę przygotować wszystko tutaj na dziedzińcu. Niech nawet pasażerowie zajmą miejsca w kolasie. Kiedy ja przyjdę, proszę zabrać mnie i bez chwili zwłoki odjechać. — Rozumiem z tego, że bezwarunkowo musimy na pana zaczekać. — Tak. Ma pan w raku mój dokument podróży. Proszę zatrzymać dla mnie miejsce. Powtarzam: bez chwili zwłoki! Skoro moje miejsce będzie zajęte, w drogę, do Anglii! — W takim razie — pan Lorry uścisnął mocno rozgrzaną, lecz silną i pewną dłoń adwokata — tnie wszystko będzie zależeć od zgrzybiałego starca. Znajdę pomoc w młodym odważnym mężczyźnie. — Znajdzie pan, jeżeli Bóg miłosierny pozwoli. Niech pan teraz przyrzeknie, że nic, absolutnie nic nie sprowadzi pana z kursu, jaki ustalamy w tej chwili. — Nic, Cartonie. — Proszę o tym pamiętać jutro. Zmiana kursu a nawet zwłoka z jakiej bądź przyczyny może kosztować życie wielu osób, a nie ocali nikogo. Proszę o tym pamiętać! — Będę pamiętał. Spodziewam się odegrać bez zarzutu swoją rolę. — A ja swoją. Tymczasem żegnam. Carton wypowiedział ostatnie słowa z uroczystą powagą i nawet dotknął wargami dłoni sędziwego przyjaciela, ale nie rozstał się z nim jeszcze. Pomógł mu ubrać doktora kiwającego się wciąż przed stygnącym żarem na kominku, włożyć mu surdut i kapelusz i wyprowadzić pod pretekstem odnalezienia warsztatu i zaczętych trzewików, o które biedak wciąż dopominał się płaczliwie. Niebawem wraz z panem Lorry i prowadzonym z dwóch stron lekarzem Carton znalazł się na podwórku domu, gdzie zamierało z bólu serce Lucie, tak radosne owego pamiętnego dnia, gdy on otwierał przed nią swoje serce. Na podwórzu Sydney został samotnie kilka minut spoglądając w górę, ku oświetlonym oknom jej pokoju, odchodząc zaś szepnął w ich stronę słowa ostatniego błogosławieństwa i powiedział: — Żegnaj. ROZDZIAŁ XIII PIĄĆDZIESIĄCIORO DWOJE W ponurym więzieniu Conciergerie ludzie skazani owego dnia oczekiwali srogiego losu. Liczba ich była równa ilości tygodni w roku. Pięćdziesięcioro dwoje miało potoczyć się z wielkomiejskim odpływem ku niezmiernemu morzu wieczności. Nim opuszczą cele śmierci, będą już wyznaczeni nowi tych cel mieszkańcy; nim krew ich wsiąknie w ziemię i zmiesza się z krwią przelaną dnia poprzedniego, ofiary dnia następnego będą już wybrane.
196
Pięćdziesięcioro dwoje oczekiwało śmierci. Różni to byli ludzie — od siedemdziesięcioletniego dzierżawcy podatków, który za wszystkie swe bogactwa nie zdołał kupić życia, do dwudziestoletniej szwaczki, której nie mogło ocalić ubóstwo ni ciemnota. Niedomagania fizyczne poczęte z grzechów i niedopatrzeń ludzkich porywają ofiary wszelkiego pokroju. To samo tyczy wielkiej choroby moralnej zrodzonej z niezmiernych cierpień, okrutnego ucisku i bezlitosnej obojętności. Karol Darnay — pozostawiony sam w celi — nie krzepił się pocieszającymi iluzjami od chwili powrotu z trybunału. W każdym zdaniu opowieści doktora Manette słyszał dla siebie wyrok skazujący. Rozumiał dobrze, iż na nic się zdadzą wszelkie osobiste wpływy, gdyż potępionego przez miliony nie zdołają ocalić starania jednostek. Ale skazaniec miał przed oczyma widzianą tak niedawno twarz Ubóstwianej żony, ciężko mu było zatem przysposobić się do nieuniknionego. Więź łącząca go z życiem była mocna, trudna do rozluźnienia. Gdy dzięki stopniowanym wysiłkom i staraniom słabła cokolwiek w jednym punkcie, zaciskała się w innym. Gdy jedna ręka wiąż tą targająca nabierała siły, druga traciła ją w tej samej chwili. Myśli Karola tworzyły gwałtowne wiry, a gorące uczucia przepełniały serce, co również nie sprzyjało spokojnej rezygnacji. Kiedy na moment zdawał się poddawać lodowi, żona i córka, które miały go przeżyć, sprzeciwiały się temu, jak gdyby z samolubnych względów. To wszystko jednak działo się tylko na początku. Niebawem Darnay począł uspokajać się myślą, iż czekająca go śmierć nie przynosi hańby, gdyż wiele niewinnych ofiar stąpało już tą drogą z podniesionym czołem. Pomyślał również, iż przyszły spokój ducha bliskich i ukochanych zależy w znacznym stopniu od jego opanowania i męstwa. Dzięki takim rozważaniom uspokajał się stopniowo i ulatywał myślami na wysokości, gdzie mógł znaleźć pociechę. Nim świat spowiły mroki ostatniej nocy skazańca, skazaniec ów odbył bardzo daleką drogę i wrócił umocniony. Pozwolono mu kupić papier, pióra, atrament i świece, zasiadł więc do pisania i nie skończył, póki nie przyszła pora gaszenia więziennych świateł. W długim liście do Lucie wyjaśniał, że o uwięzieniu jej ojca nie wiedział i po raz pierwszy usłyszał o tym od niej. Nie wiedział również, do chwili odczytania dokumentu w sądzie, jak straszliwą rolę odegrali w tej sprawie jego stryj i ojciec. Dawniej już zdążył powiedzieć żonie, iż zatajenie prawdziwego nazwiska było warunkiem dobrze dziś (zrozumiałym) postawionymi przez doktora w dniu ślubu; było jedyną obietnicą, jaką w dniu owym teść na nim wymógł. Obecnie przypomniał to pokrótce. Dalej zaklinał Lucie, aby przez wzgląd na ojca nie starała się nigdy dowiedzieć. czy doktor nie pamiętał o ukrytych w celi papierach, czy też przypomniał sobie o nich na dobre lub chwilowo) wysłuchawszy opowieści z Tower w dawno miniony niedzielny wieczór pod ukochanym platanem na dziedzińcu cichego domu w Soho. Jeżeli nawet doktor pamiętał o zapiskach, musiał być przekonany, że uległy zniszczeniu wraz z Bastylią, bo nie znalazł o nich wzmianki w publikowanych i znanych na cały świat opisach pamiątek po innych więźniach. Następnie błagał Lucie (chociaż — jak pisał — rozumiał jasno, iż to zupełnie zbyteczna prośba), by w miarę sił i możności pocieszała swego ojca przypominając mu niewątpliwą prawdę, iż nie zrobił nic, co mógłby sobie wyrzucać, lecz pośród starań o rodzinę i bliskich zapomniał nawet o sobie. Pełen nadziei na przyszłe spotkanie w niebie prosił Lucie o troskę i dbałość o ojca nie mniej gorąco niż o pamięć i miłość dla siebie lub o tkliwą opiekę nad ukochanym dzieckiem. Do teścia Darnay napisał mniej więcej w tym samym duchu dodając, iż szczególnej jego pieczy poleca żonę i córkę. Miał nadzieję, że tego rodzaju prośba pomoże starcowi odzyskać równowagę ducha i zabezpieczy go przeciwko niebezpiecznemu wspominaniu przeszłości, czego groźba rysowała się nader wyraźnie. Panu Lorry polecił w zaufaniu bliskie sobie osoby, wyjaśnił stan swoich interesów i dorzuciwszy serdeczne słowa szacunku. i przyjaźni zakończył pisanie ostatnich listów. O
197
Cartonie nie pomyślał nawet. Tak był zajęty innymi, że adwokat nie przypomniał mu się ani na moment. W ten sposób zdążył uporać się ze wszystkim przed godziną gaszenia świateł i kiedy legł na sienniku, pomyślał, że ma już za sobą wszelkie sprawy doczesnego świata. Ale świat ów przyzwał go w marzeniach sennych malując swe obrazy promiennymi barwami. Karol — wolny i szczęśliwy — był znowu w Soho, dawnym, lecz niepodobnym do prawdziwego domu, a Lucie radowała kochające serce męża opowiadając, że wszystko było tylko koszmarnym widziadłem, bo on przecież wcale nie wyjeżdżał z Londynu. Potem przyszła nieświadomość i poczęło się roić skazańcowi, że powrócił do Lucie spokojny i martwy, lecz zgoła nie odmieniony. Znowu spoczynek zapomnienia i przebudzenie o szarym posępnym świcie. Darnay nie zdawał sobie zrazu sprawy, gdzie jest i co się stało. Wreszcie ocknął się i pomyślał: „Dziś przecież data mojej śmierci". W taki to sposób skazaniec przeżył godziny poprzedzające dzień, w którym spaść miały pięćdziesiąt dwie głowy. Był spokojny i ufał, że do ostatka zdoła zachować męstwo i równowagę ducha. Ale w miarę jak przytomniał, w umyśle jego poczynał kształtować się problem niezmiernie trudny do opanowania. Darnay nie widział nigdy machiny, co miała położyć kres jego życiu. Jak jest wysoko? Po ilu stopniach się na nią wstępuje? Gdzie trzeba stanąć? Jakie go dotkną ręce i czy będą czerwone od krwi? W którą stronę będzie zwrócony twarzą? Czy zginie pierwszy, czy też może ostatni? Takie i tym podobne pytania, niezależne od świadomej woli, osaczały Karola i narzucały mu się raz po raz. Nie dyktował ich strach, gdyż skazaniec nie bał się wcale. Źródła ich należało raczej szukać w gorącym pragnieniu, aby wiedzieć, jak zachować się, sikoro nadejdzie pora — w pragnieniu, nieproporcjonalnie wielkim w porównaniu z krótkością kilku końcowych minut. Karol miał chwilami wrażenie, że te obłędne myśli są niezależne od niego i samodzielnie błądzą pośród innych, spokojnych dumań. Czas płynął. Skazaniec przechadzał się po celi i słuchał bicia godzin, których już nigdy nie usłyszy. Dziewiąta minęła bezpowrotnie, potem dziesiąta i jedenasta. Dwunasta zbliżała się, aby również minąć. Po długiej walce z kłębowiskiem dręczących go ostatnio myśli Darnay odniósł nad nimi zwycięstwo. Obecnie chodził wolno tam i z powrotem powtarzając szeptem drogie imiona. Najgorsze już minęło. Mógł chodzić tam i z powrotem uwolniony od męczących wizji i modlić się za siebie i swoich. Dwunasta minęła bezpowrotnie. Karol wiedział, że ostatnią godziną będzie trzecia, wezwany zaś zostanie nieco wcześniej, bo straszliwe furgony wolno wlokły się ulicami miasta. Postanowił zatem opanować się całkowicie do drugiej, aby następnie móc krzepić i pocieszać innych. Zupełnie dzisiaj inny od więźnia, który w dniu aresztowania biegał nerwowo po celi La Force, chodził miarowym krokiem tam i z powrotem trzymając ręce skrzyżowane na piersi. Bez drżenia przyjął pojedyncze uderzenie zegara. Ostatnia godzina nie miała trwać dłużej ni krócej niż inne. Karol, pobożnie wdzięczny Bogu za odzyskanie władzy nad sobą, pomyślał: „Została jeszcze jedna godzina" — i począł znów spacerować. Nagle pochwycił uchem dźwięk kroków na kamiennych płytach korytarza. Przystanął. Klucz zazgrzytał w zamku i nim drzwi się uchyliły, stłumiony głos powiedział po angielsku: — On mnie tu nigdy nie widział. Unikałem go. Niech pan wejdzie sam. Ja poczekam. Ale proszę nic marnować czasu. Drzwi otwarły się szybko i zamknęły. Przed Karolem Stanął Sydney Carton — spokojny, opanowany, nawet uśmiechnięty, z palcem przyłożonym do warg ostrzegawczym gestem. Spojrzenie adwokata było tak promienne i pełne mocy, a cała jego sylwetka tak szlachetna, że skazaniec wziął zrazu gościa za wytwór swojej wyobraźni. Ale Sydney przemówił własnym głosem, a silny uścisk jego dłoni był zupełnie realny.
198
— Sądzę, że ze wszystkich mieszkańców ziemi mnie najmniej się spodziewałeś zobaczyć — powiedział. — Nigdy bym nie uwierzył, że to ty. Teraz jeszcze nie wierzę oczom — odparł Darnay. — Chyba nie... Mam nadzieję, że nie jesteś więźniem? — Nie. Przypadkowo zyskałem władzę nad jednym z kluczników i dzięki temu stoję teraz przed tobą. Przychodzę od niej... od twojej żony, Karolu. Więzień pochwycił mocno rękę gościa: — I... i przynoszę ci prośbę — ciągnął Carton. — Jaką? — Płomienne, rozpaczliwe, najgorętsze błaganie wypowiedziane głosem tak ci drogim, Karolu, że jego brzmienie na pewno dobrze pamiętasz. Więzień pochylił czoło i na moment odwrócił spojrzenie. — Nie starczy ci czasu, by pytać, czemu ja przynoszę tę prośbę albo jaki jest jej sens i znaczenie. A mnie nie starczy czasu, by ci udzielić odpowiedzi. Musisz posłuchać. Zzuj teraz buty i wciągnij na nogi moje. Krzesło stało pod ścianą celi, za Karolem. Carton — szybki jak błyskawica — pchnął go, posadził i w ciągu sekundy stanął bosy. — Wciągaj moje buty. Prędzej! Nie żałuj ręki. Prędzej! Czas nagli. — Ucieczka z Conciergerie nie może się udać. Zginiesz wraz ze mną, Sydneyu. To szaleństwo! — Byłaby szaleństwo, gdybym skłaniał cię do ucieczki. Ale tak nie jest. Jeżeli zażądam, abyś przestąpił próg tych drzwi, powiesz mi, że to szaleństwo, i pozostaniesz tutaj. Prędzej! Zrzuć krawat, surdut. Bierz moje. Przebieraj się! Prędzej! A teraz rozwiążę ci wstążkę na głowie. O, tak... I ułożę ci włosy na podobieństwo moich! Ze zdumiewającą szybkością i siłą woli niemal nadprzyrodzoną Sydney zmusił więźnia do uległości i zgody na wszelkie nakazane przeobrażenia. Karał był małym dzieckiem w jego władczych rękach. — Cartonie, drogi Cartonie! To szaleństwo! Ucieczka nie może się udać. Nigdy się nie udała. Próbowano jej nieraz. Zawsze kończyła się niepowodzeniem. Błagam cię! Twoją śmiercią nie powiększaj rozpaczy z powodu mojej! — Karolu! Nie żądam przecież, abyś przestąpił próg celi. Jeżeli poproszę cię o to, odmów. Widzę na stole pióro, atrament i papier. Czy rękę imasz dość pewną, by pisać? — Przed twoim przyjściem pisałem wiele. — Siadaj i pisz, co ci podyktuję. Spiesz się, przyjacielu! Prędzej! Darnay zdziwiony i zupełnie zbity z tropu ścisnął głowę dłońmi i usiadł przy stole. Carton stanął teraz za nim. Prawą rękę wsunął pod klapę surduta. — Pisz dokładnie to, co powiem. — Do kogo zaadresować? — Do nikogo. — Postawić datę? — Nie. Skazaniec podnosił wzrok przy każdym pytaniu. Carton patrzył nań z góry stojąc tuż za jego krzesłem. Rękę wciąż trzymał za klapą surduta. — Jeżeli pamiętasz — zaczął dyktować — słowa, co niegdyś padły między nami, łatwo zrozumiesz sens moich zdań dzisiejszych. Wiem, że pamiętasz. Zapomnienie nie leży w twojej naturze. Ostrożnie wysunął prawą rękę, lecz znieruchomiał i zacisnął pięść, kiedy zdziwiony więzień zwrócił znowu ku niemu spojrzenie. — Napisałeś już „w twojej naturze"? — zapytał Carton. — Napisałem. Czy kryjesz broń w ręku? — Nie. Nie jestem uzbrojony. — Co w takim razie trzymasz?
199
— Rychło się dowiesz. Na razie pisz dalej. Zostało ledwie kilka słów. Jestem szczęśliwy — dyktował dalej Sydney — że doczekałem pory, gdy prawdy tamtych słów mogę dowieść. Pamiętaj! To nie powód do wyrzutów sumienia lub żałoby. Kiedy mówił te słowa, pilnie wpatrywał się w pochyloną głowę więźnia, a jego prawa ręka zbliżała się stopniowo do twarzy piszącego. Karol upuścił pióro na stół. Potoczył wkoło mętnym, półprzytomnym wzrokiem. — Co to za zapach? — spytał. — Zapach? — Tak. Czuję coś dziwnego... — Ja nic nie czuję i nic nie może pachnieć w tej celi. Bierz pióro! Kończ. Prędzej! Spiesz się! Prędzej! Zdawać się mogło, że więzień traci zmysły, lecz nie szczędzi wysiłków, aby się opanować. Oddychał z trudem, zamglone oczy zwracał ku Cartonowi, ten zaś przyglądał mu się bacznie trzymając znowu rękę za klapą surduta. — Prędzej! Spiesz się! Prędzej! Karol pochylił się nad ćwiartką papieru. — Gdyby stało się inaczej — dyktował Sydney opuszczając ukradkiem rękę wysuniętą spod klapy surduta — nigdy nie musiałbym tak długo czekać na sposobność. Gdyby stało się inaczej, musiałbym odpowiadać za nieporównanie cięższe winy — dłoń Cartona prawie dotknęła twarzy skazańca. — Gdyby stało się inaczej... Sydney spojrzał na koniec pióra i zobaczywszy koślawe, nieczytelne znaki sięgnął znów do wewnętrznej kieszeni. Karol zerwał się i spojrzał nań z wyrzutem, on zaś prawą dłoń przyłożył mu do nosa, a lewym ramieniem mocno objął go w pasie. Skazaniec szarpnął się i przez moment stawiał opór człowiekowi, który miał oddać zań życie, wkrótce jednak legł bezwładnie na podłodze. Nie tracąc drogiego czasu Carton włożył krawat i surdut Karola. Następnie uczesał się, przewiązał włosy zdjętą mu z głowy wstążką i zawołał z cicha: — Możesz już wejść. Śmiało — i baranek więzienny zjawił się w celi. — Spójrz tylko — rzekł Carton wkładając złożoną ćwiartkę papieru do kieszeni leżącej nieruchomo postaci. — Spójrz! Czy wiele ryzykujesz? — Panie Carton — odparł szpieg nerwowo wyłamując palce. — Moje niebezpieczeństwo nie odgranicza się do... do tego... Chodzi o to, by pan dotrzymał całej umowy. — Nie bój się. Będę uczciwy do śmierci. — Musi pan być uczciwy. Inaczej nie zgodzi się liczba pięćdziesiąt dwa. A jeśli się zgodzi dzięki panu w takim przebraniu, ja nie będę potrzebował obawiać się niczego. — Możesz się nie obawiać. Niebawem Sydney Carton nie będzie mógł nikomu zaszkodzić, a inni, dzięki Bogu, odjadą daleko. No, do roboty teraz! Postaraj się o pomoc. Odnieś mnie do kolasy. — Pana, panie Carton? — Jego! Człowieka, w którego się przemieniłem. Wyjdziesz tą samą bramą, którą mnie wprowadziłeś? — Naturalnie. — Byłem słaby i bliski omdlenia, kiedyśmy wchodzili. Osłabłem jeszcze bardziej i straciłem zmysły. Takie rzeczy muszą się tu zdarzać często, aż nazbyt często. Teraz trzymasz swoje życie we własnych rękach. Wzywaj pomocy i do roboty! — Przysięgnie pan, że mnie nie zdradzi? — szpieg drżał, kiedy zatrzymał się przed uchylonymi drzwiami. — Opamiętaj się, człowieku! — Carton tupnął gniewnie. — Przecież ślubowałem uroczyście, że wypełnię wszystkie warunki. Nie marnuj teraz cennych sekund. Osobiście dostarcz go na wiadomy ci dziedziniec i osobiście ulokuj w kolasie, a panu Lorry powiedz, że nie potrzeba
200
żadnych środków trzeźwiących oprócz świeżego powietrza. Powiedz też, żeby pamiętał o wczorajszej rozmowie i swoim uroczystym przyrzeczeniu. Niech odjeżdża bez chwili zwłoki! Szpieg wyszedł, Carton zaś usiadł przy stole i podparł dłońmi czoło. Po chwili wrócił Barsad z dwoma strażnikami. — Oo — zawołał jeden z nich. — Tak go wzięło, że przyjaciel wyciągnął dobry numer na loterii Świętej Gilotyny! — Najlepszy patriota — dodał drugi — mniej by się przejął, gdyby arystokracie dostała się w tej loterii czysta kartka. Dźwignęli bezwładną postać, ułożyli na noszach i pochylili się, aby ją wynieść. — Niewiele ci zostało czasu, Evremonde — powiedział Barsad tonem ostrzeżenia. — Wiem. Zajmij się lepiej moim przyjacielem. Mnie daj spokój. — No, dzieci, do roboty. Nosze do góry i jazda! Trzasnęły drzwi i Sydney Carton został sam. Natężając słuch próbował złowić uchem dźwięki, co zwiastowałyby alarm lub zakłócenie spokoju. Ale nie działo się nic podejrzanego. Trzaskały drzwi, brzęczały klucze, kroki dudniły w odległych korytarzach. Nie było słychać nic nadzwyczajnego. Sydney odetchnął z ulgą i zasiadłszy przy stole czekał spokojnie, aż zegar uderzy dwa razy. Wówczas rozpoczął się gwar, który go nie przerażał, gdyż Carton dobrze rozumiał jego znaczenie. Kolejno otwierały się drzwi w korytarzu, aż przyszedł czas na jego celę. Na progu stanął strażnik z listą skazańców w ręku i rzucił krótko: — Za mną, Evremonde. Carton pospieszył za nim do przestronnej i mrocznej izby przy końcu korytarza. Dzień był zimowy, posępny i cienie z zewnątrz pogłębiały jeszcze cień zalegający wnętrze. Sydney z trudem dostrzegał postacie towarzyszów niedoli, których spędzono tutaj, aby im związać ręce. Jedni z nich stali, inni siedzieli na ławach. Niektórzy chodzili niespokojnie płacząc i załamując dłonie, tych wszakże było niewielu. Prawie wszyscy milczeli spoglądając pochmurnie w podłogę. Carton stał pod ścianą w bardzo ciemnej wnęce i po nim wprowadzano resztę skazańców. Jeden mijając go przystanął i chwycił w ramiona, jak człowieka dobrze znajomego. Sydney zadrżał, przeraził się możliwości odkrycia. Po chwili młoda dziewczyna o szczupłej figurze i mizernej urodziwej twarzy wstała z ławy i zbliżyła się z wyraźnym zamiarem wszczęcia rozmowy. — Obywatelu Evreanonde — powiedziała dotykając dłoni Cartona chłodną drobną ręką i spoglądając nań szeroko otwartymi wielkimi oczyma. — Ja jestem ta mała biedna szwaczka. Byliśmy razem w La Force. — Tak, tak... pamiętam. Ale zapomniałem, o co cię oskarżono, drogie dziecko. — O spisek, chociaż Bogu sprawiedliwemu wiadomo, że nic nie zawiniłam. To nawet niemożliwe. Komu przyszłoby do głowy spiskować z taką głupią, prostą dziewczyną? — naiwny uśmiech, z jakim to powiedziała, trafił prosto do serca Cartona i wycisnął łzy z jego oczu. — Nie obawiam się śmierci, obywatelu Evremonde, ale przecież nie zrobiłam nic złego. Umarłabym chętnie i radośnie, gdybym wiedziała, że Republika, co robi tyle dobrego dla nas, biedaków, skorzysta coś na tym. Ale to chyba niemożliwe, obywatelu Evremonde. Nic nikomu nie przyjdzie ze śmierci takiej prostej, głupiej dziewczyny. Po raz ostatni w życiu serce Cartona rozgrzało się i zmiękło przy spotkaniu z tą skromną, pogodną istotą. — Słyszałam, obywatelu Evremonde, że był pan uniewinniony. Myślałam, że to prawda. — Byłem uniewinniony. Ale powtórnie aresztowano mnie i skazano. — Gdybym mogła, obywatelu Evremonde, pojechać jednym furgonem z panem... Czy pozwoli pan, że będę go trzymać za rękę? Nie boję się, ale jestem młoda i słaba, a tak będę miała więcej odwagi.
201
Mała szwaczka spojrzała w twarz Cartona, ten zaś dostrzegł w jej oczach zrazu niepewność, a później zdumienie. Mocno uścisnął drobne palce zniszczone od pracy i głodu i delikatnie dotknął nimi swoich ust. — Za niego pan umiera? — szepnęła dziewczyna. — Tak. I za jego żonę i dziecko. Szszaa... — A... Czy pan nieznajomy pozwoli mi trzymać się za rękę? — Tak, nieszczęśliwa siostro, do ostatka. Szszaa... Te same cienie, co kładły się na więzienni, spowijały o tej samej popołudniowej godzinie otoczoną tłumem ludzi rogatkę, gdzie zatrzymała się opuszczająca Paryż kolasa, aby przebyć nieuniknioną kontrolę. — Kto jedzie? Ilu pasażerów w środku? Dokumenty! Papiery zostały wręczone straży i odczytane jak należy. — Aleksander Manette. Lekarz. Obywatel francuski. Który to? Ten: bezsilny, mamrocący coś nierozumnie zgrzybiały starzec. — Obywatelowi doktorowi brak widocznie piątej klepki. Hm! Gorączka Rewolucji podziałała na niego za silnie. — Tak — na pewno za silnie. — Cóż! Nie jemu jednemu ta gorączka daje się we znaki. Lucie. Jego córka. Obywatelka francuska. Która to? — To ona. — No, tak, tak. Nikt inny być nią nie może. Obywatelka jest żoną Evremonde'a? Zgadza się? I to się zgadzało. — Ha! Evremonde także wyjeżdża, ale w inną stronę. Lucie, córka Evremonde'a. Obywatelka angielska. To ona, prawda? Niewątpliwie była to prawda. — Pocałuj mnie, córko Evremonde'a. Pamiętaj! Pocałowałaś dobrego republikanina. To coś nowego w twojej rodzinie. Sydney Carton. Adwokat. Obywatel angielski. Gdzie on? Obywatel angielski siedział, prawie leżał w kącie kolasy. — Co? Pan adwokat omdlał? — Tak. W ogóle jest człowiekiem słabego zdrowia, a ostatnio rozstał się nader boleśnie z serdecznym przyjacielem, który nie cieszył się względami Republiki. — Nic wielkiego. Wielu ludzi nie cieszy się względami Republiki. Niejeden wyjrzy przez małe okienko. Jarvis Lorry. Bankowiec. Obywatel angielski. Który to? — Ja. Ostatni pasażer. Jarvis Lorry odpowiadał również na wszystkie poprzednie pytania. Jarvis Lorry wysiadł z kolasy i stał z ręką na klamce rozmawiając z grupką urzędników i wojskowych. Dwaj z nich bez pośpiechu okrążyli ciężki pojazd i bez pośpiechu wspięli się na kozioł, by skontrolować bagaż złożony na dachu. Ciekawi wieśniacy tłoczyli się wokół i łakomie zerkali do wnętrza kolasy. Jakaś młoda kobieta z dzieckiem u piersi wyciągnęła rączkę niemowlęcia, by mogło dotknąć żony straconego na gilotynie arystokraty. — Papiery w porządku. Zwracam je wam, Angliku, zawizowane. — Czy możemy już jechać, obywatelu? — zapytał cicho Jarvis Lorry. — Możecie. Ruszaj, pocztylionie. Szczęśliwej drogi. — Bywajcie zdrowi, obywatele! — zawołał stary bankowiec i dodał szeptem: — Chwała Bogu, pierwsze niebezpieczeństwo za nami. Przy tych ostatnich słowach pan Lorry złożył ręce jak do modlitwy i skierował ku niebu wejrzenie. We wnętrzu kolasy panowała groza, a słychać było tylko płacz i ciężki oddech nieprzytomnego pasażera. — Chyba jedziemy za wolno — szepnęła Lucie. — Czy nie można by przynaglić trochę tych ludzi?
202
— Wyglądałoby to na ucieczkę. Spokoju, kochanie, spokoju. Nie mogę ich przynaglać, by nie obudzić podejrzeń. — Niech pan wyjrzy na drogę do tyłu... Czy... czy nikt nas nie ściga? — Gościniec pusty. Jak dotąd nikt nas nie ściga. Mijali domy stojące po dwa i trzy razem, samotne chłopskie zagrody, jakieś budowle w ruinie, garbarnie, młyny, szerokie puste pola i aleje bezostnych drzew. Pod kołami mieli nierówny bruk, a po obydwu stronach pasy rozmiękłego błota. Niekiedy kolasa zjeżdżała w błoto, aby wyminąć wyrwy w bruku. Niekiedy utykała pośród wyboi i wądołów. Wówczas trwożny pośpiech pasażerów był tak wielki, że mieli ochotą wysiąść i pobiec pieszo, gdyż wszystko wydawało się im lepsze niż stanie w miejscu. Znowu otwarte pola, jakieś budowle w ruinie, samotne zagrody chłopskie, garbarnie, młyny, chaty stojące po dwie i trzy razem, aleje bezlistnych drzew. Czy ci ludzie nie oszukują nas? Nie wracają do Paryża inną drogą? Nie, chwała Bogu! Oto wioska. Trzeba obejrzeć się, przekonać, czy nikt nas nie ściga. Szszaa! Spokojnie. Mamy zajazd pocztowy. Bez pośpiechu wyprzęgniąto czwórkę koni i kolasa stanęła pośrodku wiejskiej uliczki, jak gdyby nigdy nie miała ruszyć z miejsca. Bez pośpiechu wyprowadzono ze stajni nowe konie — cztery, jeden za drugim — a nowi pocztylioni szli za nimi leniwie i pieczołowicie oglądali czubki butów. Bez pośpiechu dawni pocztylioni liczyli pieniądze, mylili się, w dodawaniu i otrzymywali bardzo niezadowalające wyniki. A przez cały czas serca podróżnych kołatały w rytmie nieporównanie szybszym niż galop najściglejszych pod słońcem rumaków. Na koniec nowi pocztylioni usadowili się w siodłach, dawni zaś pozostali na drodze. Gościniec wypełznął z wioski, wspiął się na wzgórze i łagodnie opadł w wilgotną, podmokłą kotlinę. Nagle pocztylioni zaczęli coś głośno mówić i zatrzymali konie tak gwałtownie, że niemal przysiadły na zadach. Boże! To pościg! — Hej, tam! Obywatele podróżni! Możecie mi coś powiedzieć? — zawołał jeden z pocztylionów. — O co chodzi? — zapytał pan Lorry wychylając się z okna. — O ilu tam gadali? — Ja... nic nie... rozumiem... — No, w zajeździe. Ilu dziś pojechało pod gilotynę? — Pięćdziesięcioro dwoje. — A nie mówiłem? Ten drugi obywatel twierdzi, że było ich tylko czterdzieścioro dwoje. Ha! Dziesięć głów to coś znaczy, prawda? Pięćdziesięcioro dwoje! Wcale nieźle! No, jazda! W drogę! Noc już ciemnieje. On zaczyna się poruszać, wracać do życia, mówić zrozumiale. Wydaje mu się, że jest jeszcze z tamtym drugim. Pyta go, co ukrywa w ręku. Mówi mu po nazwisku i imieniu. Zmiłuj się, wielki Boże! Trzeba znów wyjrzeć, rzucić wzrokiem do tyłu. Czy to nie pościg? Podróżnych ściga wiatr, mknące po niebie obłoki i blady księżyc. Ścigają ich przerażające mroki nocy, lecz jak dotychczas nie ma innego pościgu. ROZDZIAŁ XIV KONIEC ROBOTY NA DRUTACH W czasie, kiedy pięćdziesięcioro dwoje skazańców oczekiwało swego losu, Madame Defarge odbywała złowrogą i tajną naradę z Zemstą i Jakubem Trzecim, sędzią przysięgłym w Trybunale Rewolucyjnym. Z zausznikami swymi konferowała nie w winiarni, lecz w szopie tracza, który był niegdyś dróżnikiem. Sam tracz nie brał udziału w rozmowie, lecz trzymał się na uboczu, jak przystało pomniejszemu satelicie, co nie odzywa się nie pytany, a zdanie swe wyraża jedynie na rozkaz. — Defarge jest przecież dobrym republikaninem, co? — rzekł Jakub Trzeci.
203
— W całej Francji nie znajdziesz lepszego! — krzyknęła piskliwie Zemsta. — Uspokój się, poczciwa Zemsto — Madame Defarge zrobiła posępną minę i palcami dotknęła ust swojej adiutantki. — Wysłuchaj lepiej, co ja mam na ten temat do powiedzenia. Mój mąż, obywatelu jest dobrym republikaninem i odważnym człowiekiem. Dobrze zasłużył się Republice. Republika darzy go zaufaniem. Ale mój mąż, jak każdy, ma swoje słabostki, a jedną z nich jest miękkość serca wobec tego doktora. — Szkoda, bardzo szkoda — Jakub Trzeci z powątpiewaniem pokręcił głową i podniósł niespokojne ręce do ust wiecznie zgłodniałych. — Takie rzeczy nie godzą się z honorem obywatela-patrioty. Szkoda, wielka szkoda. — Widzisz, Jakubie — podjęła Madame. — Mnie wcale nie chodzi o doktora. Co mi do niego? Może nosić głowę na karku albo ją stracić. Mnie wszystko jedno. Ale ród Evremonde'ów musi doczekać kompletnej zagłady. Żona i córka muszą pójść za mężem i ojcem. — Żona ma dobrą, całkiem dobrą głowę — zakrakał sędzia przysięgły. — Widywałem już błękitne oczy i jasne włosy. Ślicznie wyglądają, jak Sanuson podnosi je i pokazuje ludowi — krwiożerczy potwór mówił jak prawdziwy epikurejczyk. Madame Defarge spuściła wzrok i zadumała się na chwilę. — I ta mała — podjął Jakub z widocznym smakoszostwem — ma jasne włosy i błękitne oczy. Hm... Rzadko trafiają się dzieci, a to widok naprawdę ładny. — Jednym słowem — rzekła Madame, jak gdyby ocknęła się nagle — w tej sprawie nie mogę zaufać mężowi. Nie odważyłabym się wtajemniczyć go w szczegóły planu. Ale nie na tym koniec. Od wczorajszego wieczora obawiam się, że w razie dalszej zwłoki on może ostrzec doktora i cała rodzina umknie. — Do tego nie wolno dopuścić — zakrakał Jakub Trzeci. — Nikt nie powinien umknąć. Spodziewamy się dojść niebawem do stu dwudziestu głów dziennie. — Nietrudno to zrozumieć — ciągnęła Madame, jak gdyby jej wcale nie przerwano. — Mąż nie ma moich powodów, aby ścigać tę rodzinę aż do ostatecznego wytępienia. Ja nie mam jego powodów, by darzyć doktora osobliwymi względami. Chodź no tutaj, obywatelu! Tracz szanował wielce Madame Defarge i ze strachu ulegał jej we wszystkim, toteż wezwany zbliżył się niezwłocznie dotykając palcami czerwonej czapki. — Chodzi, obywatelu, o znaki, które ta kobieta dawała więźniom. Czy możesz zeznać w sądzie, choćby dzisiaj, że je na pewno widziałeś? — A pewnie! Naturalnie! — zawołał z ogniem niepozorny człeczyna. — Czemu miałbym nie zeznać? Co dzień, w każdą pogodę, od drugiej do czwartej dawała znaki. Raz była z małą, raz sama, ale znaki dawała zawsze. Sam to widziałem, na własne oczy. Mówiąc tak, gestykulował żywo, jak gdyby naśladował niektóre z licznych znaków, których nigdy przecież nie widział. — Oczywisty spisek. Niewątpliwy — orzekł Jakub Trzeci. — I sędziowie przysięgli nie będą mieli wątpliwości? — zapytała Madame Defarge. — Droga obywatelka może zaufać patriotycznie nastrojonej ławie. Odpowiadam za swoich kolegów. — Hm... Co tu robić? — mruknęła Madame popadając znów w zadumę. — Pomyślmy trochę... Czy tego doktora oszczędzić przez wzgląd na mojego męża? Mnie wszystko jedno... Może żyć, może nie żyć. Czy mogę go oszczędzić? — Zawsze to jedna głowa — wtrącił z cicha sędzia przysięgły — a głów nie mamy za dużo. Szkoda by było. — Doktor też dawał znaki, jak go spotkałam z żoną Evremonde'a — ciągnęła kobieta, jak gdyby przekonywała samą siebie. — Nie mogę powiedzieć o córce nie wspominając o ojcu. Nie mogę też milczeć. Cóż, powiem swoje, a resztę zostawię jemu — palcem wskazała milczącego skromnie tracza. — Sądzę, że niezły ze mnie będzie świadek?
204
Zemsta i Jakub Trzeci zakrzyknęli jednym głosem, że Madame będzie najlepszym świadkiem, a niepokaźny człeczyna nie chcąc pozostać w tyle dodał, iż będzie świadkiem cudownym. — Doktor też musi dostać to, na co zasłużył. Nie wolno mi go szczędzić. Nie wolno. O trzeciej jesteś zajęty, prawda, obywatelu? Pójdziesz chyba obejrzeć dzisiejszą porcję? Ostatnie pytania zwrócone były do niepokaźnego tracza, który skwapliwie odpowiedział twierdzeniem. Nie pominął też sposobności, by dorzucić, że jest zagorzałym republikaninem, a prawdę mówiąc uważałby się za najbardziej pokrzywdzonego wśród zagorzałych republikanów, gdyby nie mógł wypalić popołudniowej fajki przyglądając się robocie zabawnego golibrody narodowego. Mówił to z takim ferworem, że samo nasuwało się podejrzenie może błysnęło nawet w pogardliwym, skierowanym nań spojrzeniu czarnych oczu Madame Defarge), iż w każdej godzinie dnia niepokaźnego człeczynę dręczy i przeraża troska o osobiste bezpieczeństwo i własną igłowe. — Ja też jestem zajęta w tym samym miejscu i o tej samej porze — podjęła Madame. — Jak będzie koniec... powiedzmy o ósmej wieczorem... przyjdź do mnie na Przedmieście Świętego Antoniego. W mojej Sekcji złożymy oskarżenie przeciwko tym ludziom. Tracz odpowiedział, że spełnienie woli Madame uważa za wielki dla siebie zaszczyt, kiedy wszelako Madame nań spojrzała, stropił się, cofnął między sagi drewna i ukrył twarz za rękojeścią piły odwracając wzrok z uległością małego psiaka. Madame skinęła na Zemstę i Jakuba Trzeciego, a zatrzymawszy się z nimi we drzwiach szopy w taki sposób kreśliła swoje dalsze plany: — Teraz zastanę ją w domu. Zapłakana i zrozpaczona czekać będzie godziny śmierci Evremonde'a. W takim stanie ducha, pełna współczucia dla wrogów Republiki, na pewno powie coś niecoś na temat republikańskiej sprawiedliwości. Cóż, pójdę do niej. — Cudowna, godna podziwu niewiasta! — zakrzyknął z uniesieniem sędzia przysięgły. — Istny anioł! — dodała Zemsta ściskając ukochaną przyjaciółkę. — Weź moją robotę — rzekła Madame składając płat dzianiny w ręce adiutantki — i zatrzymaj moje zwykłe miejsce. Spiesz się i idź tam prosto, bo dzisiaj na pewno będzie większe zbiegowisko. — Z ochotą wykonam wszelkie rozkazy wodza — powiedziała Zemsta całując Madame w policzek. — Nie spóźnisz się, Tereso? — Przyjdę przed rozpoczęciem. — Pamiętaj, nim nadjadą furgony! — krzyknęła Zemsta śladem Madame Defarge, która zdążyła już wyjść na ulicę. — Nim nadjadą furgony! Madame skinęła ręką na znak, że usłyszała i na pewno się nie spóźni, i odeszła po błocie znikając za węgłem więziennego muru. Zemsta i sędzia przysięgły spoglądali za nią podziwiając zarówno jej kształtną figurę, jak i niespożytą siłę moralną. W owe lata nie brakowało kobiet potwornie zniekształconych piętnem epoki. Żadna jednak nie dorównywała potwornością bezlitosnej kobiecie, co wędrowała teraz ulicami miasta. Obdarzona silnym, nieustraszonym charakterem, bystrym, przebiegłym umysłem, siłą woli i urodą, która zdawała się oznajmiać światu o nieugiętej stanowczości, w każdym burzliwym okresie dziejów musiałaby wypłynąć na powierzchnię. Ponadto Madame Defarge od dzieciństwa syciła się gwałtownym poczuciem krzywdy i nienawiścią do klasy panującej, toteż sprzyjające warunki odmieniły ją w tygrysicę. Była absolutnie odarta z miłosierdzia i, jeśli nawet posiadała niegdyś tę cnotę, utraciła ją niepowrotnie. Nie obchodziło jej, iż człowiek niewinny umrze za winy przodków — ich w nim widziała. Nie obchodziło jej, iż żona tego człowieka zostanie wdową a córeczka sierotą — karę tę uważała za niedostateczną, bo te istoty były jej przyrodzonymi wrogami, nie uznawała więc ich prawa do życia. Węzełki apel do jej uczuć musiałby być daremny, gdyż nie znała litości nawet dla siebie samej. Gdyby padła w jednej z wielu walk ulicznych, w których
205
uczestniczyła, nie współczułaby sobie. Gdyby nazajutrz miała zostać skazana na gilotynę, wstąpiłaby na nią nie żywiąc żadnych innych uczuć prócz przemożnego pragnienia, by zamienić miejsce z ludźmi, co ją na szafot posłali. Takie serce niosła Madame Defarge pod suknią z grubej wełny nie pozbawioną na swój sposób groźnego wdzięku. Ciemne włosy kobiety połyskiwały bujnie i bogato pod purpurową czapką frygijską. Za stanikiem ukrywała naładowany pistolet. Ostry sztylet tkwił za jej pasem. Uzbrojona tak wędrowała krokiem stanowczym, jak przystało osobie o podobnym charakterze, zarazem jednak lekkim i zwinnym, gdyż w dzieciństwie i wczesnej młodości przywykła biegać boso po nadmorskich piaskach. Poprzedniego wieczora, gdy omawiano szczegóły podróży kolasy czekającej do niedawna na uzupełnienie ładunku, pan Lorry zwrócił szczególną uwagę na trudności związane z zabraniem panny Pross. Chodziło nie tylko o nieprzeciążanie pojazdu, lecz również o skrócenie do minimum czasu kontroli pasażerów, bagaży i dokumentów, gdyż powodzenie ucieczki mogło zależeć od zaoszczędzenia bodaj kilku sekund w takim lub innym mieście. Ostatecznie bankowiec zaproponował, by panna Pross z Cruncherem który również mógł w każdej chwili opuścić Paryż wyjechali o trzeciej po południu najlżejszym ekwipażem znanym w owych czasach. Nie obciążeni bagażem rychło wyprzedzą kolasę i po drodze będą wcześniej zmieniać konie, co wpłynie na uniknięcie zwłoki w najbardziej niebezpiecznych odcinkach pierwszej nocy. Zacna niewiasta przyjęła propozycję z ochotą, bo dostrzegła w niej możliwość oddania ważnej przysługi w dobie śmiertelnego niebezpieczeństwa. Ona i Jerry asystowali przy odjeździe kolasy, odgadli, kogo dostarczył Salomon, i po dziesięciu minutach dręczącej niepewności zabrali się do ostatnich przygotowań. W tym czasie Madame Defarge wędrowała ulicami miasta i coraz bardziej a bardziej zbliżała się do opustoszałego mieszkania doktora Manette. — Jak pan sądzi, panie Cruncher — powiedziała panna Pross tak roztrzęsiona, że ledwie mogła mówić, chodzić, stać i myśleć — czy nie byłoby lepiej ruszyć z innego miejsca? Z tego podwórka odjechała już jedna kolasa. Druga mogłaby zbudzić podejrzenia. — Sądzę, łaskawa pani — odparł Jerry — że ma pani rację. A zresztą, tak czy inaczej, zawsze opowiem się za panią. — Szarpię się między nadzieją a obawą o życie moich najdroższych — podjęła panna Pross zalewając się łzami. — Nic wymyślić nie mogę. Czy pan potrafi coś wymyślić, drogi, kochany panie Cruncher? — Jeżeli chodzi o plany na dalszą przyszłość, oczywiście. Jeżeli chodzi o posłużenie się tutaj moją starą skołataną głową, to chyba nie. Może łaskawa pani zechce wysłuchać dwóch przyrzeczeń czy ślubów, które zamierzam złożyć w tej okropnej godzinie? — Na miłość boską, panie Cruncher! — wybuchnęła zdenerwowana kobieta. — Niech pan zaraz złoży te śluby i nie marnuje czasu! — Po pierwsze — Jerry dygotał lekko, a twarz miał szarą i spopielała. — Jeżeli nasi biedacy wyniosą z tych opałów całe skóry, nigdy nie będę już tamtego robił. Nigdy! Przenigdy! — Jestem przekonana, drogi panie Cruncher, że nigdy nie będzie pan robił tamtego, chociaż nie wiem, co to jest tamto, i proszę, żeby pan nie wdawał się w dalsze szczegóły. — Nie, łaskawa pani. Nie będę się wdawał w dalsze szczegóły. To nie dla pani. Po drugie, jeśli nasi biedacy wyniosą z tych opałów całe skóry, nigdy nie będę się złościł, jak pani Cruncher będzie znów biadolić. Nigdy! Przenigdy! — Nie wiem, co to znaczy biadolić — odrzekła panna Pross na próżno starając się osuszyć oczy i odzyskać równowagę ducha — ale jestem pewna, że pani Cruncher powinna sama decydować o gospodarstwie domowym. O, moje biedactwa! Moje biedactwa najdroższe! — Łaskawa pani — ciągnął nieugięty Jerry — posunę się nawet tak daleko, że za pani pośrednictwem przekażę pani Cruncher wiadomość, a łaskawą panią poproszę o
206
potwierdzenie szczerości moich słów, że zupełnie zmieniłem pogląd na biadolenie i w tej okropnej chwili pragnę z całego serca, by pani Cruncher właśnie biadoliła. — Dobrze, dobrze, dobrze! — zawołała coraz bardziej wzburzona panna Pross. — Mam nadzieję, że pani Cruncher biadoli w tej okropnej chwili i że to jej i panu, kochany panie Cruncher, wyjdzie na korzyść. — Niech Bóg uchowa — ciągnął Jerry tonem jeszcze bardziej rozwlekłym i namaszczonym, jak gdyby nie mógł skończyć raz rozpoczętej oracji. — Niech Bóg uchowa, żeby coś z tego, co dawniej robiłem i mówiłem, miało się skupić na tych tam naszych biedakach. Niech Bóg uchowa, żebym miał się złościć, gdyby ktokolwiek chciał biadolić i klepać pacierze, i prosić, by ci tam nasi biedacy szczęśliwie uniknęli niebezpieczeństwa. Niech Bóg uchowa, łaskawa pani! Powiadam wyraźnie: niech Bóg uchowa! — zakończył pan Cruncher nie mogąc znaleźć żadnego lepszego zakończenia. Madame Defarge nadal wędrowała ulicami miasta i zbliżała się coraz bardziej a bardziej. — Jeżeli kiedykolwiek uda się nam wrócić do ojczyzny — powiedziała panna Pross — może pan liczyć, że powtórzę pani Cruncher wszystko, co zrozumiałam i zapamiętałam z pańskich wymownych słów. A w każdym razie będę świadczyć wszem wobec i każdemu z osobna, że w tych okropnych czasach postępował pan jak prawdziwy i dzielny mężczyzna. A teraz zastanówmy się dobrze! Kochany, drogi panie Cruncher, zastanówmy się dobrze! Madame Defarge wędrowała nadal ulicami miasta i zbliżała się coraz bardziej a bardziej. — Chyba będzie najlepiej — podjęła panna Pross — jak pan zaraz pójdzie, gdzie trzeba, powie, żeby nasz kocz nie zajeżdżał tutaj, i poczeka na mnie w jakimś umówionym miejscu. Pan Cruncher sądził, że istotnie tak będzie najlepiej. — Ale gdzie pan na mnie poczeka? Pan Cruncher był tak oszołomiony, że do głowy przyszło mu tylko jedno miejsce: Temple Bar. Niestety! Temple Bar znajdował się o setki mil, a Madame Defarge znacznie, nieporównanie bliżej. — Przed frontem katedry, co? — zaproponowała zacna niewiasta. — To nie będzie bardzo z drogi. Niech pan czeka na mnie przed głównym wejściem starej katedry, tym między dwoma wieżami. Dobrze? — Dobrze, łaskawa pani. — Kochany, drogi panie Cruncher, niech pan idzie zaraz do zajazdu pocztowego i załatwi tam wszystko. — Mam wątpliwości — bąknął pan Cruncher kręcąc zjeżoną głową — poważne wątpliwości, czy przystoi zostawić łaskawą panią bez opieki? Nie wiadomo, co może się przytrafić. — Jak Bóg na niebie, nie wiadomo — zawołała poczciwa niewiasta — ale o mnie proszę się nie obawiać. Niech pan czeka o trzeciej przed katedrą. Na pewno lepiej będzie odjechać stamtąd niż z tego podwórka. No, dobrze już, dobrze i... i... Niech Bóg ma pana w swojej pieczy, drogi, kochany panie Cruncher! O mnie proszę nie myśleć, ale o tych, których życie może zależeć od nas dwojga. Ostatnie zdanie oraz gorący uścisk obydwóch dłoni panny Pross przechyliły szalę Wahań Jerry'ego, który kilka razy kiwnął potakująco głową i wyszedł, aby zmienić poprzednie zarządzenia i czekać na towarzyszkę podróży w ustalonym przez nią miejscu. Myśl, że rozumny środek ostrożności wszedł już w stadium realizacji, znacznie dodała ducha pannie Pross. Następnie ulgę przyniosło jej postanowienie, że powierzchowność swoją należy przywieść do takiego stanu, by nie zwracać ogólnej uwagi na ulicach. Kobieta spojrzała na zegarek: było dwadzieścia po drugiej. Nie wolno marnować czasu! Trzeba niezwłocznie wziąć się do dzieła! Wystraszona pustką opuszczonego mieszkania i widokiem urojonych twarzy, co wyglądały ze wszystkich otwartych drzwi, panna Pross napełniła miednicę zimną wodą i jęła zwilżać zaczerwienione podpuchnięte oczy. Nerwowy lęk nie pozwalał jej tracić wzroku bodaj na minutę, raz po raz więc przerywała ablucje i niespokojnie rozglądała się
207
dokoła chcąc sprawdzić, czy jej ktoś nie obserwuje. W ostatniej z takich pauz cofnęła się z krzykiem, gdyż ujrzała postać niewieścią stojącą w progu. Miednica potoczyła się na podłogę i pękła, a strumień wody pociekł do nóg Madame Defarge. Dziwnymi, zawiłymi drogami, przez liczne plamy świeżej krwi stopy te podążały, by ostatecznie zetknąć się z wodą, co pociekła z miednicy rozbitej przez pannę Prosa. — Gdzie żona Evremonde'a? — zapytała szorstko Madame Defarge mierząc Angielkę lekceważącym wzrokiem. Pannie Pross zaświtało w głowie, że drzwi stojące otworem mogą nasunąć podejrzenie ucieczki, i pierwszy jej odruch stanowiło pozamykanie drzwi. W pokoju było ich czworo. Zamknąwszy wszystkie po kolei poczciwa niewiasta, zajęła posterunek przed progiem pokoju zajmowanego do niedawna przez Lucie. Spojrzenia czarnych oczu Madame Defarge śledziły nerwowe ruchy Angielki i spoczęły na niej, gdy się wreszcie zatrzymała. Panna Pross nie była urodziwa. Lata nie odebrały jej wyrazu surowości i nieopanowania. Ale na swój sposób była również nieustraszona i, barykadując drzwi, cal po calu mierzyła intruza bystrym wzrokiem. — Sądząc z wyglądu, możesz być żoną samego Lucyfera — szepnęła panna Pross do siebie. — Ale ze mną i tak nie wygrasz. Jestem Angielką! Madame nie odrywała od niej pogardliwego spojrzenia i podobnie jak przeciwniczka zdawała sobie sprawą, iż każda z nich dostała się w sidła drugiej. Widziała wysoką, suchą, kościstą niewiastę, bardzo przypominającą tę, której krzepką rękę pan Lorry odczul przed laty w Dovor. Dobrze wiedziała, że ma przed sobą oddaną przyjaciółkę rodziny doktora. A panna Pross wiedziała równie dobrze, iż ma przed sobą nieubłaganego wroga tej rodziny. — Idąc tam — Madame Defarge wskazała ledwie dostrzegalnym gestem kierunek fatalnego miejsca — gdzie przyjaciółka trzyma dla mnie krzesło i opiekuje się moją robotą na drutach, postanowiłam odwiedzić żonę Evremonde'a. Chcę się z nią zaraz zobaczyć. — Wiem, że masz złe zamiary — powiedziała panna Pross — ale możesz na mnie polegać. Na pewno pokrzyżuję twoje plany. Jedna i druga mówiły w ojczystym języku i nie pojmowały się wzajemnie. Obie pożerały się wzrokiem, by w tonie i gestach przeciwniczki uchwycić sens niezrozumiałych wyrazów. — Ukrywanie się przede mną nie wyjdzie jej na dobre, zwłaszcza w takim momencie — podjęła Francuzka. — Dobrzy patrioci łatwo odgadną, co to znaczy. Muszę się z nią zobaczyć. Idź zaraz i powiedz, że ja przyszłam. Słyszysz? — Żeby te twoje czarne oczy były nawet kluczem francuskim, i tak nie rozkręciłabyś mnie, wiedźmo! — odrzekła panna Pross.— Nie, nie, zła, wstrętna cudzoziemko! Trafiłaś na lepszą od siebie! Madame Defarge nie pojmowała znaczenia śmiałych słów, atoli zdawała sobie sprawę, że natrafiła na sprzeciw. — Zrozum, stara idiotko — podjęła srogo. — Nie chcę słuchać, co gadasz. Chcę się z nią widzieć. Albo idź zaraz i powiedz, że ja przyszłam, albo ustąp mi z drogi, a sama do niej pójdę — ostatniemu żądaniu towarzyszył groźny i wymowny gest prawej ręki. — Wcale mi nie zależy — mówiła Angielka — żeby zrozumieć ten twój idiotyczny język. Ale dałabym wszystko, z wyjątkiem kiecki, którą mam na sobie, żeby dowiedzieć się, czy podejrzewasz prawdę. Kobiety nadal pożerały się wzrokiem i ani na moment nie odwracały oczu. Madame Defarge stała dotychczas bez ruchu na miejscu, w którym dostrzegła ją panna Pross. Obecnie jednak postąpiła krok naprzód. — Jestem Angielką — ciągnęła panna Prosa — nie brak mi odwagi. O własną skórę dbam tyle, ile o wytartego angielskiego pensa. Wiem, że tym lepiej przysłużę się mojej ptaszynie, im dłużej zatrzymam cię tu, czarownico. Jak mnie tkniesz palcem, nie zostawię ci na łbie ni pasma tych twoich czarnych kłaków! Po każdym, wypowiadanym jednym tchem zdaniu groźnie potrząsała głową i gniewnie błyskała oczyma. Ale męstwo panny Pross, która nigdy nie uderzyła nikogo, wypływało z
208
gorących i szlachetnych uczuć, co łatwo wyciskają łzy. Dla Madame zaś było tak niezrozumiałe, że w oczach jej uchodziło za słabość lub tchórzostwo. — Cha, cha, cha! — roześmiała się Francuzka. — Ty, stara idiotko, nic tu przecież nie znaczysz. Zwrócę się do doktora. Obywatelu Manette! — zawołała podniesionym głosem. — Obywatelu doktorze! Żono Evremonde'a! Córko Evremonde'a! Niechże odpowie obywatelce Defarge ktoś mędrszy od tej zwariowanej klępy! Cisza, co nastąpiła, albo zmieniony nagle wyraz twarzy panny Pross, albo jedno i drugie na raz zrodziły w Madame Defarge podejrzenie, iż doktora i jego rodziny nie ma już w Paryżu. Kolejno otworzyła troje drzwi i zajrzała do trzech pokoi. — Wszędzie nieporządek! — zawołała. — Widać ślady spiesznego pakowania. Na podłodze poniewierają się śmiecie! W tamtej izbie, za tobą, także nie ma nikogo! Z drogi, stara idiotko! — Nie! — krzyknęła Angielka, która zrozumiała rozkaz nie gorzej niż Madame Defarge jej szybką odpowiedź. — Póki nie upewnisz się, wiedźmo — ciągnęła szeptem do siebie — czy oni są w tym pokoju, czy ich nie ma, nie będziesz wiedziała, jak masz się zachować. A nie upewnisz się o tym, póki zdołam ci przeszkodzić. I powiem więcej! Czy upewnisz się, czy nie upewnisz, zatrzymam cię tutaj tak długo, jak mi się uda! — Od pierwszej chwili walczyłam na ulicach — rzekła z kolei Madame Defarge. — Nic mnie powstrzymać nie zdoła. Chociażbym cię miała rozszarpać na sztuki, ustąpisz sprzed tych drzwi! — Jesteśmy same na wysokim piętrze w bezludnym podwórku. Nikt nas nie usłyszy. Gorąco modlę się o siły, żeby utrzymać cię jak najdłużej, bo dla mojej ptaszyny każda minuta jest warta sto tysięcy funtów. Madame Defarge postąpiła ku drzwiom. Panna Pross ulegając natchnieniu chwili oburącz chwyciła ją wpół i przytrzymała mocno. Na próżno Francuzka szamotała się i próbowała zadawać razy. Angielka nie rozluźniała uścisku i w zapale walki uniosła przeciwniczkę kilka cali nad podłogę. Sił dodawała jej miłość, o tyle zawsze mocniejsza niż nienawiść. Madame starała się drapać i bić po twarzy pannę Pross, ta jednak odchylała głowę i z kurczową siłą tonącej obejmowała wpół groźną kobietę. Po chwili prawa ręka Madame Defarge przestała zadawać razy i sięgnęła za pazuchę. — Trzymam cię mocno — syczała panna Pross zdławionym głosem. — Nie wywiniesz się, wiedźmo! I to, po co sięgasz za stanik, przyciskam ramieniem. Nie wydobędziesz! Chwała Bogu, jestem silniejsza od ciebie. Nie puszczę, póki jedna czy druga nie zemdleje albo nie skona! Madame Defarge trzymała dłoń na piersi. Panna Pross zwróciła wzrok w tę stronę. Poznała, po co przeciwniczka sięga. Chwyciła to kurczowo. Błysnęło. Huknęło ogłuszająco. Panna Pross została sama pośród kłębów oślepiającego dymu. Wszystko to trwało nie dłużej niż sekundę. Pośród przerażającej ciszy dym rozwiał się w powietrzu jak dusza szalonej kobiety, której zwłoki leżały bezwładnie na podłodze. Zrazu, pod wpływem nagłego przestrachu, panna Pross odskoczyła jak najdalej od ciała i wybiegła na schody, by wezwać pomocy, co na nic przydać się już nie mogła. Na szczęście jednak opamiętała się w porę. Uprzytomniła sobie, jakie skutki mógłby wywołać alarm, wróciła więc na piętro. Bała się przestąpić próg fatalnego pokoju, ale przemogła strach i nawet zbliżyła się do trupa, alby zabrać kapelusz i inne części garderoby nieodzowne do wyjścia na miasto. Ubrała się na podeście schodów, lecz wprzódy zamknęła starannie drzwi mieszkania, a klucz zabrała. Potem usiadła na stopniach, aby odsapnąć i popłakać trochę, atoli rychło dźwignęła się i co tchu zbiegła na podwórko. Na szczęście miała gęstą woalkę przy kapeluszu, mogła więc pokazać się publicznie bez obawy natychmiastowego zatrzymania. Na szczęście jej powierzchowność była z natury tak osobliwa, że wszelkie zmiany wpadały w oko mniej niż coś niecodziennego w wyglądzie
209
innych kobiet. Bez tych sprzyjających okoliczności sytuacja jej byłaby groźna, gdyż głębokie ślady paznokci znaczyły twarz panny Pross, która ponadto miała włosy potargane, a ubiór kompletowany spiesznie drżącymi rękami w podejrzanym nieładzie. Przechodząc most Angielka wrzuciła klucz do rzeki, a na miejscu spotkania, gdzie przybyła kilka minut wcześniej niż pan Cruncher, wyobrażała sobie okropne rzeczy. Może klucz został już wyłowiony i rozpoznany? Może w opustoszałym mieszkaniu znaleziono trupa? Może ona — panna Pross — zostanie aresztowana na rogatce i będzie musiała stanąć przed sądem pod zarzutem morderstwa? Co się wtedy stanie? Takie posępne medytacje przerwał pan Cruncher, który nadjechał w porę, usadowił rodaczkę w koczu i kazał ruszać woźnicy. — Czy na ulicach nie było hałasów? — zapytała panna Pross. — Hałasów? Nie. Żadnych oprócz całkiem zwyczajnych — odparł Jerry zdziwiony treścią pytania i zmienionym wyglądem towarzyszki podróży. — Nic nie słyszę. Co pan mówi? Pan Cruncher kilka razy powtórzył odpowiedź. Wszystko na próżno. Panna Pross nie słyszała. „Na wszelki wypadek pokręcę głową — pomyślał uczciwy rzemieślnik. — To przynajmniej zobaczy". Panna Pross zobaczyła. — A teraz nie ma hałasów? — krzyknęła. Pan Cruncher ponownie wykonał gest przeczenia. — Ja nic nie słyszę! — krzyknęła znowu. „Co się jej stało? — zastanawiał się w duchu Jerry. — Ogłuchła w ciągu godziny czy co?" — Był błysk i huk — podjęła kobieta. — Ten huk to bodaj ostatni dźwięk, jaki słyszałam w życiu. „Dziwne, doprawdy dziwne! — rozważał dalej pan Cruncher. — Co ona wyprawiała, żeby dodać sobie odwagi?" — Hej! — zawołał głośno. — Łaskawa pani! Jadą te diabelskie furgony! Słyszy je pani? — Nic nie słyszę — odrzekła widząc, że Jerry coś do niej mówi. — Był błysk i huk a potem cisza. Myślę, drogi, kochany panie Cruncher, że ta cisza będzie trwać, pokąd mojego życia. — Hm — mruknął półgłosem oglądając się przez ramię — nie słyszy tych diabelskich furgonów, co dojeżdżają właśnie na miejsce. W takim razie nie usłyszy już chyba nic na świecie. Takie przynajmniej jest moje zdanie. Istotnie Jerry wygłosił słuszne zdanie: panna Pross ogłuchła zupełnie. ROZDZIAŁ XV ECHA KROKÓW MILKNĄ NA ZAWSZE Po paryskich ulicach furgony śmierci dudniły głucho i posępnie. Sześć ich wiozło codzienną porcją wina Gilotynie! Od zarania dziejów wyobraźnia ludzka tworzyła krwiożercze i nienasycone potwory, lecz żaden z nich dorównać nie zdołał jedynemu ludzkiemu wynalazkowi — Gilotynie. A przecież w całej Francji, mimo niezmiernych różnic klimatu i gleby, nie było nigdy liścia, źdźbła trawy, owocu, kłosa, kwiatu, który dojrzewałby bardziej niezawodnie, niż w istniejących do niedawna warunkach dojrzewała ta właśnie ohyda. Zmiażdżmy jeszcze raz naród podobnym młotem ucisku, a zwinie się i zniekształci w identyczną formę. Zasiejmy podobne ziarno występku i nędzy, a nie spotka nas zawód co do przyszłych plonów. Sześć furgonów toczyło się po ulicznym bruku. Odmień wszystko na dawne, o, Czasie, najpotężniejszy z czarnoksiężników! — a furgony ukażą się znowu jako karoce absolutnych monarchów, ekwipaże feudalnych panów, toalety pięknych Jezabel, kościoły, które zamiast domami Bożymi są jaskiniami złodziei, oraz lepianki milionów umierającego z głodu gminu! Ale nie! Wielki czarodziej, co majestatycznie strzeże porządku rzeczy nakazanego przez
210
Stwórcę, nigdy nie cofa łańcucha przemian. „Jeżeli postać tę przybrałeś z woli Boga, pozostań takim — mówi do zaczarowanego prorok z arabskiej baśni. — Jeżeli wszelako twoja przemiana jest dziełem ludzkiego kaprysu, wróć do dawnego kształtu". Bezlitosne i bezwolne furgony dudniły głucho i posępnie. Koła rydwanów śmierci obracały się miarowo i ryły długie, szerokie bruzdy pośród ciżby zalegającej ulice. Skiby twarzy odrzucane były w jedną i drugą stronę, a groźne pługi sunęły dalej i dalej. Stali mieszkańcy okolicznych domów przywykli do podobnych widoków, toteż w wielu oknach nie było wcale widzów, w innych zaś ręce nie przerywały zwyczajnych zajęć, kiedy oczy sunęły niemal bezwiednie po twarzach ludzi na furgonach. Tu i ówdzie ktoś z lokatorów miał gości przybyłych na widowisko i z miną kustosza muzealnego pokazywał im jeden lub drugi furgon opowiadając, kto siedział wczoraj na tamtym miejscu. Na samych furgonach jedni pasażerowie spoglądali na to wszystko nieruchomym, obojętnym wzrokiem, drudzy bacznie obserwowali szlak ostatniej drogi, jak gdyby trudno im było oderwać się od ludzi i życia. Jedni siedzieli z opuszczonymi głowami pogrążeni w niemej rozpaczy, drugim tak zależało na pozorach, że rzucali spojrzenia i czynili gesty, jakie widywali nieraz na malowidłach lub w teatrze. Niektórzy przymykali oczy i rozmyślali albo też usiłowali skupić rozpierzchłe myśli. Jakiś nieszczęśnik oszalał widać lub do nieprzytomności upił się obłędnym strachem, gdyż śpiewał głośno, a nawet próbował tańczyć. Nikt wszelako nie apelował ruchem lub spojrzeniem do miłosierdzia ludu. Furgonów strzegła straż konna, w której kierunku często zwracały się twarze i padały pytania lub raczej jedno pytanie, bo po każdej odpowiedzi gęstniała ciżba wokół trzeciego wozu. Żołnierze jadący równo z tym furgonem raz po raz wskazywali szablami jednego ze skazańców.. Wszyscy widocznie byli ciekawi i chcieli go zobaczyć. Stał w tyle furgonu i głowę miał pochyloną, gdyż rozmawiał z prostą dziewczyną, która siedząc na burcie trzymała go za rękę. Nie patrzył na rozgrywające się wokół sceny, nie zwracał uwagi na ulicę. Rozmawiał ciągle z siedzącą na burcie dziewczyną. Gdzieniegdzie na długiej ulicy Saint Honore podnosiły się zwrócone przeciwko niemu okrzyki. Przyjmował je obojętnym uśmiechem i od czasu do czasu potrząsał głową, aby odrzucić z czoła włosy. Ręce miał związane, nie mógł więc podnieść ich do twarzy. Na stopniach jakiegoś kościoła szpieg (ów baranek więzienny) wyglądał nadjeżdżających wozów. Na pierwszym nie zobaczył tego, kogo szukał wzrokiem, ani na drugim. Pomyślał już: „Czyżby mnie chciał poświęcić?", gdy twarz rozjaśniła mu się nagle na widok trzeciego rydwanu śmierci. — Który to Evremonde? — zapytał tuż za szpiegiem głos mężczyzny. — Tamten. Na samym tyle. — Co trzyma dziewczynę za rękę? — Aha. — Precz z Evremonde'em! — wrzasnął mężczyzna. — Arystokraci na gilotynę! Precz z Evremonde'em! — Cicho! Cicho! — szepnął trwożliwie Barsad. — Dlaczego mam być cicho, obywatelu? — obruszył się mężczyzna. — On za wszystko zapłaci, nim upłynie pięć minut. Zostawmy go teraz w spokoju. Ale mężczyzna nie przestał wrzeszczeć „Precz z Evremonde'em!" i na moment Evremonde zwrócił wzrok w jego stronę. Wówczas zobaczył szpiega, spojrzał nań wymownie i odjechał w dalszą drogę. Zegary wybijają trzy uderzenia. Bruzda wyorana w tłumie skręca, aby na miejscu straceń znaleźć koniec. Skiby odrzucane dotychczas na dwie strony kupią się, kłębią za ostatnim pługiem i ze wszech stron oblegają gilotynę. Tuż koło tej machiny, niby przed estradą w ogrodowej winiarni, stoi rząd krzeseł, na krzesłach zaś siedzą kobiety zajęte pilnie robotą na
211
drutach. Na jednym ze środkowych krzeseł stoi Zemsta i rozgląda się niespokojnie poszukując przyjaciółki. — Tereso! — woła najgłośniej, jak potrafi. — Tereso! Kto ją widział? Kto widział Teresę Defarge? — Ha! Dotąd nie opuściła ani jednego przedstawienia — mówi jedna z siedzących opodal niewiast. — I dzisiejszego nie opuści! — woła wierna Zemsta. — Tereso! Tereso! — Głośniej — radzi ta sama kobieta. Tak, Zemsto! Głośniej, nieporównanie głośniej! Chociaż Teresa Defarge i tak cię nie usłyszy. Tak, Zemsto! Głośniej wołaj i przeklinaj, chociaż twój głos i tak nie sprowadzi Teresy. Ślij kobiety na wszystkie strony, niech jej szukają pilnie, chociaż i tak żadna z twych wysłanniczek, którym nie braknie odwagi, nie pójdzie z własnej woli aż tak daleko, by spotkać mogła opóźnioną Madame Defarge. — Bodaj to licho! — woła Zemsta tupiąc gniewnie w siedzenie krzesła. — Oto furgony! Za moment Evremonde będzie załatwiony, a jej wciąż nie ma. Spójrzcie! Jej robotę trzymam pod pachą, a obok stoi zarezerwowane dla niej krzesło. Rozbeczę się chyba ze zmartwienia i złości! Zemsta schodzi na ziemię i płacze naprawdę, bo furgony zaczynają już wyładowywać upiorny bagaż. Kapłani Świętej Gilotyny czekają — gotowi, obleczeni w liturgiczne szaty. Trrach!... Kat podnosi głowę, a kobiety zajęte robotą na drutach liczą: „Raz!" Przed chwilą nie podnosiły wzroku, by spojrzeć na tę głowę zdolną jeszcze do myśli i mowy. Drugi furgon opróżnia się i oddala. Trzeci nadjeżdża. Trrach!... Kobiety zajęte robotą na drutach liczą: "Dwie!" Mniemamy Evremonde zstępuje na ziemię. Tuż za nim straż zdejmuje z wozu małą szwaczkę. Skazaniec, wierny danej obietnicy, nie wypuszcza z uścisku spracowanej dłoni. Delikatnie odwraca dziewczynę tyłem do machiny, co ustawicznie zgrzyta i stuka raz po raz. Dziewczyna tkliwie spogląda mu w oczy i dziękuje szeptem: — Gdyby nie pan, człowieku obcy, nie byłabym taka spokojna. Jestem zwyczajna, głupia dziewczyna i serce mam lękliwe.. Nic potrafiłabym się modlić do Chrystusa, którego też ma śmierć wydano, alby dzisiaj ofiarował nam siłę i pokrzepienie. Myślę, że dobry Bóg zesłał mi pana. — Lub ciebie, drogie dziecię, przysłał do mnie. Patrz teraz na mnie i o niczym nie myśl. — Nie dbam o nic, dopóki trzymam pańską rękę. Kiedy mnie wezmą, też nie będę o niczym myśleć, jeżeli się pospieszą. — Na pewno się pospieszą. Bądź spokojna. Carton i mała szwaczka stali w szybko topniejącej grupie ofiar, lecz rozmawiali tak, jak gdyby byli sami. Oko w oko, głos w głos, ręka w rękę i serce w serce tych dwoje dzieci Przedwiecznego Ojca, tak niepodobnych i dalekich sobie pod każdym względem, spotkało się na mrocznym gościńcu, by razem udać się do ostatniego domu i razem spocząć tam na łonie ciszy. — Dzielny, szlachetny przyjacielu! Czy wolno zadać panu ostatnie pytanie? Jestem nieuczona, a to pytanie trapi mnie... trochę trapi. — Słucham. Mów, drogie dziecko. — Mam kuzynkę. Podobnie jak ja sierotę. Bardzo ją kocham, bo to jedyna moja krewna. Jest o pięć lat młodsza ode mnie, a mieszka na południu, w domu wiejskich gospodarzy. Bieda nas rozdzieliła i ona nic nie wie o moim losie. Nie umiem pisać, a gdybym nawet umiała, nie mogłabym dać jej znać o wszystkim. Lepiej niech tak zostanie. — Słusznie, drogie dziecko. Lepiej niech tak zostanie. — Jak jechaliśmy tutaj, ciągle myślałam o jednym. A teraz patrzę w pańską odważną, szlachetną twarz, która dodaje mi odwagi, ale i tak wciąż o tym samym myślę. Jeżeli Republika naprawdę robi dużo dobrego biednym, to biedni ludzie mogą mniej głodować,
212
mniej cierpieć i moja kuzynka może żyć długo, może się nawet zestarzeć — umilkła na moment. — I co, mała biedna siostrzyczko? — Czy pan sądzi — suche dotychczas, szeroko otwarte oczy wypełniły się łzami, a wargi rozchyliły się trochę. — Czy pan sądzi, że bardzo się do niej stęsknię, jak będę czekać na lepszym świecie, dokąd chyba i pan, i ja pójdziemy? — Nie będziesz tęsknić, drogie dziecko. Tam nie ma przecież czasu ni cierpienia. — Bardzo mnie pan pocieszył. Bo ja jestem głupia i nic nie wiem. Czy mam już pana pocałować? Czy zbliża się pora? — Tak. Pocałowali się w usta i wzajemnie udzielili sobie pożegnalnego błogosławieństwa. Wyzwolona z uścisku męskiej ręki dłoń nie drżała, a na łagodnej twarzy małej szwaczki był tylko wyraz pokojnej rezygnacji. Miała iść przed Cartonem. Odeszła. Kobiety zajęte robotą na drutach znów policzyły głośno: „Dwadzieścia dwie!" Rzekł Jezus: Jam jest zmartwychwstanie i żywot; kto w mię wierzy, choćby i umarł, żyw będzie. A wszelki, który żywię, a wierzy w mię, nie umrze na wieki. Gwar licznych głosów. Liczne twarze zwracają się w górę. Na krańcu tłumu tupocą liczne nogi, wszyscy bowiem chcą być bliżej gilotyny. Zgrzyt, błysk i łoskot! Kobiety liczą: „Dwadzieścia trzy!" Tego wieczoru mówiono w Paryżu, że kat nie pokazał dotychczas ludowi głowy o spokojniejszej twarzy. Niektórzy dodawali nawet, że twarz Evremonde'a miała wyraz natchniony i proroczy. Jedna z najgłośniejszych ofiar tej samej machiny — kobieta — prosiła u stóp szafotu, by wolno jej było zanotować ostatnie myśli. Gdyby Sydney Carton poprosił o to, a myśli jego były naprawdę prorocze i natchnione, ubrałby je w takie mniej więcej słowa: „Widzę, jak Barsad, Cly, Defarge, Zemsta, ów sędzia przysięgły, długi szereg nowych ciemiężycieli wyrosłych z krwi poprzednich oddają głowy na tej samej mściwej machinie, nim wyjdzie ona z obecnego użytku. Widzę, jak z otchłani powstaje piękne miasto i szlachetny lud pełen męstwa, który pośród walk i zmagań, pośród klęsk i triumfów pokona zło dzisiejsze i owo dawne, w którym dzisiejsze ma swój przyrodzony początek. Widzę tych, za których składam dzisiaj w ofierze głowę. Spokojni, zamożni, użyteczni bliźnim, szczęśliwi, żyją w Anglii, której nie ujrzę nigdy. Widzę ją, a u jej piersi dziecię noszące moje imię. Widzę jej ojca: ugina się pod brzemieniem lat, ale — zupełnie wyleczony i wierny zawsze posłannictwu kapłana zdrowia — pędzi dni pogodnie i w zgodzie z całym światem. Widzę zacnego starca, dawnego przyjaciela rodziny: za dziesięć lat wzbogaca ich całym swoim majątkiem i radośnie odchodzi po słusznie należną nagrodę. Widzę, że zajmuję poczesne miejsce w ich sercach i w sercach ich potomków przez liczne pokolenia. Widzę ją, gdy jako sędziwa matrona opłakuje mnie w rocznicę dnia dzisiejszego. Widzę ją i jej męża, gdy dopełniwszy ziemskiej wędrówki leżą obok siebie w ostatnim łożu, i wiem, że obydwoje nie mniej czcili mnie i kochali, niż każde czciło i kochało drugie. Widzę, jak mój imiennik, co tak niedawno spoczywał u jej piersi, wyrasta na mężczyznę i kroczy po drodze życia, która była niegdyś moją drogą — a kroczy tak triumfalnie, że jego sława opromienia jasno moje imię i zmywa zeń dawniejsze plamy. Widzę tego Sydney a pośród sprawiedliwych sędziów i mężów pierwszych w narodzie. Widzę, jak syna, co nosi jego i moje imię (chłopca o znanych mi błękitnych oczach i złotych lokach), prowadzi na to miejsce, nie oszpecone już haniebną machiną. Widzę, jak serdecznym, drżącym ze wzruszenia głosem opowiada synowi moją historię. Widzę to wszystko i wiem, że spełnię zaraz czyn nieporównanie lepszy od wszystkiego, czego dokonałem w życiu. Widzę to wszystko i wiem, że udam się zaraz na spoczynek nieporównanie słodszy od wszystkiego, czego zaznałem w życiu".
213