Sanchez: Opowieść wigilijna Anonim Ta krótka świąteczna opowieść jest dla fanów, których spotkałem w Paryżu, dla przyja...
10 downloads
16 Views
416KB Size
Sanchez: Opowieść wigilijna Anonim Ta krótka świąteczna opowieść jest dla fanów, których spotkałem w Paryżu, dla przyjaciół Bourbon Kida na Facebooku i dla Johna z Ohio, który lubi Sancheza tak mocno jak ja. Książki Anonima: Księga bez tytułu Oko Księżyca Diabelski Cmentarz Księga śmierci A niebawem: Czerwony Irokez „To tylko dla zabawy.” Anonim
2
Jeden Sanchez nienawidzi wielu rzeczy, na przykład obcych, chodzenia do kościoła, jeżdżenia autobusami i opadów śniegu. Jednak ponad wszystko nienawidził bycia budzonym w trakcie snu. Szczególnie dobrego snu, takiego jak teraz, w którym był Brucem Willisem ze Szklanej pułapki. W jednej chwili udzielał ciętej riposty podczas strzelaniny, w następnej leżał w łóżku, wpatrzony w sufit swojej sypialni, próbując ustalić, jaki dźwięk go obudził. Rozpoznanie go zajęło chwilę. Nie był to hałas, którego oczekiwałby w swojej sypialni w połowie nocy. Grzechotanie łańcuchami. Jego pierwszą reakcją była próba zaśnięcia, ale jakkolwiek się starał, grzechot łańcuchów nie milknął. Przeciwnie, stawał się głośniejszy. Przewrócił się na bok i zobaczył, że ta połowa łóżka, która należała do Flake, znowu była pusta. Ostatnio spędzała dużo czasu w mieszkaniu bliżej swojego miejsca pracy. Brakowało mu jej towarzystwa, choćby dlatego, że musiał sam zrobić sobie śniadanie. Minęły trzy miesiące, odkąd zaczęła pracę w Wieży Figur Woskowych. Początkowo regularnie wracała do domu, ale ostatnimi czasy jej wizyty w Tapioce stawały się coraz rzadsze. Ale to brzęczenie łańcuchów! Co to, do diabła, było? - Sanchez, Sanchez – rozległ się przerażający głos gdzieś w pobliżu. Rozpoznał ten głos. Należał do starszej kobiety, był skrzekliwy. Ten głosu nie słyszał od lat. – Sanchez, woo, wooo. Natychmiast usiadł prosto. To głos Mistycznej Damy. Wkurzającej wróżki, która podróżowała po Santa Mondedze w karawanie. Wyjątkowo wkurzała Sancheza, pojawiając się wszędzie tam, gdzie był. Gdy tarł oczy, zobaczył słaby cień starej przepowiadającej przyszłość wiedźmy stojącej w pewnej odległości od stóp jego łóżka. Miała na sobie, jak zwykle, ohydny, stary szary sweter i czarną sukienkę. Jej włosy były bardziej siwe, niż pamiętał. Tak jak jej twarz. Ale nadal była cholernie brzydka. Wtedy coś zrozumiał. Wszystko widział w czerni i bieli. Jak pies! Zacisnął oczy i potrząsnął głową. Wciąż brak kolorów. Wpatrzył się w Mistyczną Damę. Wokół ramion miała ciężkie metalowe łańcuchy i wielką metalową kulę przyczepioną łańcuchem do lewej kostki. - Co ty to robisz, do diabła? – zapytał Sanchez. - Sanchez, woo, woo – powtórzyła Mistyczna Dama, dziko machając ramionami i przypadkiem uderzając się w brodę łańcuchami. - Przestaniesz wydawać te głupie odgłosy? I przestań machać łapami, aż tutaj czuję smród spod twoich pach. Mistyczna Dama przestała gestykulować i zbliżyła się do łóżka. Usiadła w nogach i nachyliła się ku niemu. Sanchez cofnął się i podciągnął pościel pod szyję. 3
- No dobra. Nie zbliżaj się bardziej. - Masz kłopoty, Sanchez. Przysłano mnie, żebym cię ostrzegła. - Dlaczego wszystko jest czarno-białe? Mistyczna Dama wydawała się zaskoczona pytaniem. Po chwili do namysłu wzruszyła ramionami. - Nie wiem. Pewnie dla efektu. - W takim razie włączę światła. - Nie, nie. Zniknę, jeśli to zrobisz. - Tym bardziej mam ochotę to zrobić. To wszystko sen. I raczej nie najlepszy. - To nie sen, Sanchez. - Serio? Więc dlaczego mam na głowie szlafmycę? Nie umknęło jego uwadze, że po raz pierwszy w życiu miał na głowie bezkształtną czapkę do spania. Normalnie nigdy nie założyłby tej części garderoby. Nawet takowej nie miał. - Okej – powiedziała Mistyczna Dama. – To wstań i włącz światło. Ale najpierw zaważ, że masz na sobie tylko szlafmycę. Sanchez jeszcze wyżej podciągnął kołdrę, tuż pod brodę. - Dobra. Miejmy to za sobą. Czego chcesz? - Przyszłam ostrzec cię przed tym, co leży przed tobą. - O Boże, nie pójdziesz sobie stąd? Jeśli masz zamiar mnie straszyć, ostrzegam, oglądałem Poltergeista i Egzorcystę. Ściągnę sobie kogoś, żeby cię przegnał. Mistyczna Dama westchnęła. - Nie, przyszłam, żeby powiedzieć ci, że w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin odwiedzą cię trzy duchy. Duch przeszłych Świąt, duch obecnych Świąt i duch przyszłych Świąt. - Cudownie – sarkastycznie odpowiedział Sanchez. – Już się nie mogę doczekać. Skończyłaś? - Nie wiem. Sanchez położył się, uderzył głową w poduszkę i zamknął oczy. Zakrył głowę kołdrą i próbował wrócić do swojego snu ze Szklanej pułapki, zanim będzie za późno. Ledwie zamknął oczy, ponownie usłyszał grzechot łańcuchów. Trwał jakieś dziesięć sekund, po czym nagle ucichł. Sanchez otworzył oczy. Odsunął kołdrę z głowy i wyjrzał na zewnątrz. Mistyczna Dama stała obok łóżka, patrząc na niego z góry. - Co znowu? – warknął. - Jest coś jeszcze. - Oczywiście – westchnął Sanchez. – Przecież nigdy nie możesz powiedzieć wszystkiego od razu, co? - Przyszłam, żeby ostrzec cię, że jeśli nie zmienisz się przed północą w wigilię, na zawsze stracisz Flake. Sanchez ponownie usiadł prosto. - Co to znaczy? - Trzy duchy, które cię odwiedzą, pokażą ci, jak wyglądało twoje życie przed poznaniem Flake, jak wygląda teraz, a jak będzie wyglądało, jeśli się nie zmienisz. - Zmienię? Dlaczego mam się zmieniać? - Mógłbyś nie wlewać sików do drinków innych ludzi. Flake to się nie podoba. 4
Nikomu się to nie podoba. To niehigieniczne, a przede wszystkim bardzo nieprzyjemne. - Ale bardzo śmieszne. - Ja tak nie uważam, Flake też nie. Ona wie, że robisz to klientom, kiedy nie widzą. To jedna z przyczyn, dla których zaczęła pracować w Wieży zamiast pomagać w Tapioce. - Nigdy nie mówiła, że jej to przeszkadza. - Nie powinna mówić. - Dlaczego nie? - Bo nie. - To nie jest powód. - Jest, i to nie jedyny. Powinieneś zgodzić się na pójście z nią na firmowe przyjęcie świąteczne jutro wieczór. - Po co miałbym iść do firmy woskowej na przyjęcie gwiazdkowe? - Bo to ważne dla Flake. Musisz przestać być taki samolubny. Jeśli nie chcesz jej stracić, musisz pójść jutro na to przyjęcie i pokazać, że chcesz się zmienić. Zrób coś wielkiego. - Na przykład? - Obejrzyj Jerry Maguire. - To coś wielkiego? - Nie. Powinieneś to obejrzeć, ponieważ może cię zainspirować. Podejrzyj kilka pomysłów i użyj ich, żeby zdobyć Flake. - Mam kraść pomysły z filmów? Żałosne. Mistyczna Dama westchnęła. - Jeśli zrobisz to umiejętnie, nikt nie zauważy. Naucz się kilku romantycznych kwestii i powiedz je Flake, kiedy ją zobaczysz. Sanchez nie był przekonany. - Ale Jerry Maguire? Poważnie? Nie mogę zacytować czegoś z Człowieka z blizną? Oglądałem to kilka razy. Jest tam kilka fajnych kwestii, na przykład „Przywitaj się z moim małym przyjacielem!” Mistyczna Dama zagrzechotała łańcuchami i wróciła do stóp łóżka. Sanchez poczuł smród moli z jej brudnego swetra i zmarszczył nos. - Lepiej coś zrób – zaskrzeczała. – Trzy duchy Świąt pojawią się po to, żeby pokazać ci błędy w twoim zachowaniu. Jeśli ich wysłuchasz, może się czegoś nauczysz. Sanchez niedbale machnął ręką. - Nie wierzę w to. Po pierwsze to sen. - Może. - A po drugie, jesteś cholernie bezużyteczną wróżką. Dobrze odczytywałaś tylko pierdoły. Połowa twoich wróżb była nieprawdziwa. Założę się, że to cię zabiło. Mistyczna Dama wydawała się nieporuszona. - Sanchez – powiedziała, ponownie grzechocząc łańcuchami bez żadnego szczególnego powodu. – Jeśli nie chcesz skończyć jak ja, jutro pójdziesz drogą wyłożoną żółtą kostką. Doprowadzi cię na gwiazdkowe przyjęcie Flake. Jeśli nie pójdziesz, będziesz przeklęty na całą wieczność, jak ja. - W Santa Mondega nie ma drogi z żółtą kostką, głupia krowo. 5
- To metafora, kretynie. - Meta-co? - Jutro o ósmej wieczór bądź gotowy. Zadzwoni do ciebie kierowca. Kiedy zapyta, gdzie chcesz jechać, każ mu zawieźć się do Wieży Figur Woskowych. Będzie czekał na ciebie pięć minut, ni mniej, ni więcej. Później odjedzie. Lepiej, żebyś odjechał z nim. Mistyczna Dama jeszcze chwilę pomachała rękami, kilka razy zahuczała dla efektu, po czym zniknęła w obłoku dymu. Sanchez odetchnął ulgą i natychmiast wrócił spać.
6
Dwa Sanchez obudził się rankiem i odkrył, że wciąż miał na sobie szlafmycę, którą miał na głowie podczas wizyty Mistycznej Damy. Kiedy stoczył się z łóżka, odkrył, że wciąż był nagi, co było o tyle dziwne, iż zawsze spał w bokserkach. Dostrzegł je na podłodze przy drzwiach, obok pustej butelki Bacardi. W jego umyśle pojawiła się nieprzyjemna myśl. Czyżby duch Mistycznej Damy wykradł kilka butelek z baru, opił się i rozebrał go, kiedy spał? Zadrżał na samą myśl. Potrzebował gorącego prysznica. Cały dzień zastanawiał się, czy iść na gwiazdkowe przyjęcie do pracy Flake. Wizyta Mistycznej Damy naprawdę go przestraszyła. Nie tylko dlatego, że była ona martwa, ale też dlatego, że miał wrażenie, iż go rozebrała i dotykała go, kiedy spał. Stara zboczona baba. Im dłużej o tym myślał, tym bardziej realistyczna wydawała się jej wizyta. Dzień nie przebiegł ani trochę lepiej. Wypożyczył Jerry’ego Maguire, zgodnie z sugestią Mistycznej Damy. Nie obejrzał go do końca, ale najczęściej przewijającym się tekstem było „Pokaż mi kasę”. Nie miał pojęcia, jak to miało pomóc mu w zdobyciu Flake. Nie była to najbardziej romantyczna kwestia, jaką mógłby jej powiedzieć przed kolegami z pracy. Mimo wszystko kilka razy powtórzył ją w głowie, żeby nie zapomnieć. Później ponownie obejrzał Człowieka z blizną i stwierdził, że teksty Ala Pacino były znacznie lepsze niż wszystko, co mówili Tom Cruise i Cuba Gooding Junior. Pomyślał, co mógłby włożyć na przyjęcie w Wieży Figur Woskowych. Na pewno powinien ubrać się elegancko. Niestety, Sanchez nie posiadał garnituru, więc musiał radzić sobie inaczej. Założył najlepsze spodnie, czarną parę, która najlepsze czasy miała już za sobą, ale dobrze ukrywała plamy z jedzenia. Wiedząc, jak chłodne bywają wieczory, ubrał kamizelkę, a na nią swój ulubiony bożonarodzeniowy sweter. Dostał go od Flake rok temu. Klasyczny biały, wełniany sweter ze słowami „Myślałem, że będziesz większy” wyszytymi na przedzie czerwoną nitką. Był to cytat z ulubionego filmu Sancheza, Wykidajło. Flake doskonale wiedziała, co lubił, a do tego miała gust w kwestii ubrań. Stwierdził, że ucieszyłaby się, gdyby go założył. Nerwowo czekał, aż nadejdzie ósma wieczorem. Mistyczna Dama powiedziała, żeby oczekiwał telefonu od „kierowcy”. Wciąż nie wierzył, że telefon zadzwoni, ale zadbał, by aparat znajdował się w zasięgu słuchu, gdy oglądał w telewizji Złego Mikołaja. Faktycznie, kiedy wybiła ósma, zadzwonił telefon, tak jak przewidywała Mistyczna Dama. Sanchez wyłączył telewizor i wyjrzał przez okno. Na zewnątrz stał samochód. Srebrny Chevrolet Impala z przyciemnianymi szybami. Głęboko nabrał powietrza i odebrał. - Mówi Sanchez Garcia. Głos po drugiej stronie był cichy. - W tym mieście są setki tysięcy ulic. - Jest pan moim kierowcą? Wie pan, gdzie jedziemy? – zapytał Sanchez. - Nie musisz znać drogi. - Co? Och, to dobrze. - Podasz mi czas i miejsce. Daję ci pięć minut. 7
- Chcę pojechać na przyjęcie bożonarodzeniowe do Wieży Figur Woskowych. - Wszystko może się wydarzyć… Sanchez nie mógł dłużej słuchać bzdur kierowcy, więc rozłączył się i wyszedł głównymi drzwiami, zamykając je za sobą. Na zewnątrz było zimno i zastanowił się, czy nie mądrzej byłoby założyć kurtkę na sweter i kamizelkę. Ale kierowca nie zgasił silnika, jakby podkreślał, że się niecierpliwił. Sanchez przypomniał sobie, co Mistyczna Dama mówiła o kierowcy czekającym tylko pięć minut, więc podbiegł do tylnych drzwi i wskoczył do środka. Gdy tylko zamknął drzwi, samochód ruszył i pomknął ulicą. Ciemnoniebieska szyba oddzielała kierowcę od fotela pasażera, więc Sanchez nie mógł przyjrzeć się kierowcy. Stwierdził tylko, że nosił czarną kurtkę i za małą niebieską bejsbolówkę. - Pracowita noc? – zapytał Sanchez. Kierowca nie odpowiedział. - Oczywiście że tak – ciągnął Sanchez. - Wigilia. Pewnie masz urwanie głowy? Znów bez odpowiedzi. Sanchez zastanowił się, czy barwione szkło nie było dźwiękoszczelnie, więc zastukotał w szybę. Kierowca zerknął w lusterko wsteczne. Sanchezowi udało się wypatrzyć białka jego oczu, ale niewiele więcej. Spojrzenie sugerowało, że nie miał ochoty na rozmowę. - Masz jakieś świąteczne piosenki? – krzyknął Sanchez przez szybę. Kierowca nacisnął przycisk na radiu. Rozległ się rap. Sanchez nienawidzi rapu. A ten syf brzmiał jak MC Pedro, niegdysiejszy rapujący wilkołak, któremu wściekły Bourbon Kid podciął gardło w Tapioce. Sanchez oparł się i wyjrzał przez boczną szybę na Santa Mondegę. Budynki były rozjaśnione świątecznymi lampkami, które odcinały się od nocnego nieba. Miasto nocą było spokojne i malownicze. A teraz dodatkowo względnie spokojne, ponieważ Bourbon Kid zabił wszystkie wampiry, wilkołaki i tą krwiożerczą mumię. Po około piętnastu minutach w oddali zobaczył Wieżę Figur Woskowych. - To tu – powiedział. – Proszę się zatrzymać przy głównych schodach. Kierowca skierował samochód na podjazd do Wieży i zatrzymał go przed głównym wejściem, zgodnie z poleceniem. Barwione szkło pomiędzy nimi zadrżało i odsunęło się na kilka cali. Sanchez zerknął przez nie. - Ile jestem winien? – zapytał. Kierowca wreszcie odezwał się głębokim, tajemniczym głosem, nieznacznie głośniejszym od szeptu. - Dwadzieścia baksów. - Powiem panu coś – powiedział Sanchez. – Może nie zapłacę panu teraz, tylko odbierze mnie pan później i wtedy zapłacę? - Dam ci pięć minut. - Oczywiście – odpowiedział Sanchez, sięgając ku drzwiom. – Proszę po mnie przyjechać o północy. Dzięki. Wysiadł z samochodu i zatrzasnął za sobą drzwiczki. Usłyszał jeszcze kierowcę mruczącego coś o nie czekaniu, jeśli Sanchez się spóźni. Sanchez nie miał zamiaru siedzieć w Wieży Figur Woskowych do północy. Zamierzał wywinąć się od płacenia, łapiąc inną taksówkę, która odwiozłaby go do domu. Albo jeszcze lepiej, jeśli wszystko pójdzie dobrze, to Flake podrzuci go do domu. Ruszył ku wejściu do budynku, bardzo z 8
siebie zadowolony. Budowla miała dwa zaśnie pięter i z zewnątrz wyglądała imponująco. Miała lustrzane ściany i okna, które połyskiwały jasno na tle nocnego nieba. Szklane automatyczne drzwi rozsunęły się, kiedy podszedł. Przeszedł przez nie i podszedł do kontuaru recepcji. Siedział za nim mężczyzna w średnim wieku, ubrany w czerwoną tunikę i białą koszulę. Gość miał kręcone brązowe włosy i głupie, grube okulary, przez które jego oczy wydawały się malutkie. Powitał Sancheza z miłym uśmiechem. - Dobry wieczór panu. W czym mogę pomóc? - Szukam Flake Munroe. - Więc pan to pewnie Sanchez Garcia? - Dokładnie. Gość przesunął ku niemu plastikową kartę. - Pańska przepustka. Flake jest na szóstym piętrze. Mają tam przyjęcie gwiazdkowe, żeby zebrać pieniądze na sierotę zwanego Małym Timem. - Doprawdy? – Sanchez nie potrafił ukryć zawodu. – Brzmi beznadziejnie. Cieć zaśmiał się, jakby uważał, że Sanchez żartował. - Tylko oni zostali w budynku. Przycięcie trwa już od jakiegoś czasu. Na tę noc uruchomiliśmy tylko jedną windę, ze względów bezpieczeństwa. To ta winda dla obsługi. Miłego wieczoru panu życzę. Cieć wskazał na windę przy schodach. Miała lśniące srebrne drzwi i cyfrowy wyświetlacz, który informował, że znajdowała się na szóstym piętrze. - Dzięki. Sanchez ruszył szybko wzdłuż korytarza do windy, wiedząc, co czekało go na przyjęciu. Nie mógł się doczekać spotkania z Flake. Czekając na windę, usłyszał głos szepczący jego imię. - Sanchez? Głos wydawał się znajomy, ale nie potrafił go przypisać. Od dawna go nie słyszał. Odwrócił się i zobaczył policjanta, dzielnicowego w ciemnoniebieskich spodniach, jasnoniebieskiej koszuli i czarnej kurtce. Miał czarne jak smoła włosy przylizane pośrodku, co sugerowało, że próbował udawać dwudziestolatka. Musiał mieć jednak z pięćdziesiąt lat, mimo braku zmarszczek na twarzy. Sanchez rozpoznał go i natychmiast wiedział, że to nie prawdziwy gliniarz. Cieć z recepcji nie zwracał na nich uwagi. Oglądał mecz piłki nożnej na małym przenośnym telewizorze umieszczonym na biurku. Policjant przeszedł obok recepcji, ku Sanchezowi. Podszedł tak blisko, jakby chciał mu coś szepnąć do ucha. Sanchez zmarszczył brwi, nie wiedząc, czy powinien ufać gościowi z gumową twarzą, przebranemu za gliniarza. - Czego chcesz? – zapytał. Cicho, żeby cieć go nie usłyszał, gliniarz wyszeptał słowa, których barman obawiał się najbardziej. - Jestem duchem przeszłych Świąt. - Wcale nie. Jesteś Nigel Powell, juror Powrotu z martwych z Diabelskiego Cmentarza. - Owszem. Ale dziś, i tylko dziś, jestem duchem przeszłych Świąt. 9
10
Trzy Sanchez od bardzo dawna nie widział Nigela Powella. Minęło wiele lat od tamtego Halloween, kiedy wybrał się na wycieczkę na Diabelski Cmenatrz i zatrzymał się w Hotelu Pasadena należącym do Nigela. Ale teraz, choć Sanchez doskonale pamiętał, iż sędzia i właściciel hotelu został żywcem zjedzony przez zombie, ten stał przed nim w stroju policjanta. Gość przy kontuarze nie zwracał na nich uwagi. Nigel mimo wszystko mówił szeptem i nachylał się na tyle blisko, że Sanchez czuł ciepło jego oddechu. - Sanchez, przyszedłem pokazać ci, że musisz się zmienić. Zakładam, że Mistyczna Dama już uprzedziła cię o mojej wizycie. Sanchez otarł ślinę Nigela z twarzy i odpowiedział: - Coś tam gadała. Ale na pewno się ciebie nie spodziewałem. Właściwie cię nie znam. - Ja wiem o tobie wszystko, Sanchez, i przyszedłem, żeby ostrzec cię, iż musisz coś w sobie zmienić. - Dlaczego? Co jest nie tak z tym swetrem? - Nie chodzi o sweter, bałwanie. Musisz zmienić coś w sobie, albo przydarzą ci się złe rzeczy. Duch obecnych Świąt i duch przyszłych Świąt ci to pokażą. - Złe rzeczy? To znaczy? - Karma, za całe zło, które wyrządziłeś. Sanchez cofnął się, zaskoczony. - Jakie zło? - Mam wymienić? - Jeśli musisz. - Pchnąłeś Roberta Johnsona do ogromnej dziury w ziemi, tym samym wysyłając go w najgłębsze czeluście piekieł. - To był wypadek! - Ale nigdy się do tego nie przyznałeś, kiedy pytano cię, gdzie był. Sanchez uniósł brew. - Szlag. Ale to nie zmienia faktu, że to był wypadek. - Okej. A podpalenie Mikołaja na oczach grupy harcerek? Sanchez doskonale to pamiętał. Był z tego niesamowicie dumny, to wydarzenie było perełką w jego krótkiej karierze policjanta. - Tamten Mikołaj był wampirem! Ocaliłem tym dziewczynkom życia. Tłuścioch zeżarłby je wszystkie. - Mimo wszystko, podpalenie było przesadą. Przynajmniej sześć dziewczynek wciąż poddaje się terapii z tego powodu. - Niewdzięczne małe suki. Nigel pokręcił głową. - Dobra, posłuchaj. Tracisz Flake, a ona jest najlepszym, co cię w życiu spotkało. Wspomnij prezent, który dałeś jej na święta w zeszłym roku. Koszulka ze zdjęciem twojej twarz i napisem „Jestem z nim, więc łapy przy sobie!” - To było zabawne. Podobało jej się. 11
- Bardziej spodobałyby jej się kolczyki. Albo chociaż kwiaty. - Nie znasz Flake tak dobrze jak ja. Uwielbia tę koszulkę. Cały czas ją nosi. - Tak. Pod sweter, kiedy jest zimno. Sanchez prychnął. - Nie powinieneś mi pokazywać jakiś wspomnień? Póki co wydajesz się bardzo niskobudżetowy. Nigel wyciągnął komórkę. - Masz – powiedział. – Weź to. Jeśli na górze będziesz miał problemy z Flake, zadzwoń do mnie. Jestem ekspertem w sprawach kobiet. Pomogę ci ją odzyskać. Sanchez spojrzał na telefon. Był to duży, stary model, ale lepszy niż jego obecna komórka, którą głupio zostawił w domu. - Dlaczego tak chętnie mi pomagasz? - Bo tak – odpowiedział Nigel, pochylając się. – To moja szansa na odkupienia. Jeśli uda mi się ciebie zmienić, będę mógł pójść do Nieba. Widziałeś, że za życia nie byłem zły, tylko zawarłem kijowy pakt z Diabłem. - Ta, nieważnie. Słyszałem o twojej umowie na Diabelskim Cmentarzu. Wtedy nie był to najciekawszy temat i teraz nikt nie chce o tym słuchać. Więc jeśli się nie pogniewasz, podziękuję za telefon i się pożegnam. Sanchez odwrócił się plecami do Nigela i skierował się ku windzie. Nigel krzyknął jeszcze jedną rzecz: - Niedługo się do ciebie odezwę, Sanchez. Nie zapomnij do mnie zadzwonić. I uważaj na Wallace’a!
12
Cztery Sanchez wyszedł z windy na szóstym piętrze. Przyjęcie trwało w najlepsze. Elegancko ubrani ludzie stali w grupkach, udając zainteresowanie opowieściami innych o dzieciach, samochodach sportowych, cyckach i sztucznych opaleniznach. Mężczyźni byli w garniturach, kobiety w większości w sukniach koktajlowych. Sanchez szukał jakiegoś śladu Flake. Nie przepadała za rzucającymi się w oczy sukienkami. Spodziewał się zobaczyć ją w czymś szykownym, ale skromnym. Ruszył przez tłum ludzi, którzy wydawali się bardzo szczęśliwi dzięki darmowemu winu. Pulchna blondynka w czarno-białym stroju pchała wózek z darmowymi alkoholami. Sanchez zignorował ją, ponieważ w odległym kącie pokoju zobaczył kelnera. Był to siwowłosy mężczyzna rozmawiający z kilkoma kobietami w średnim wieku. Co ważniejsze, jego wózek był pełen kanapek i malutkich kawałków pizzy. Sanchez pokonał ledwie połowę drogi do wózka z jedzeniem, kiedy podstarzały Japończyk w szarym garniturze i ze schludnie wyczesanymi siwymi włosami złapał go za ramię. - Przepraszam – powiedział mężczyzna. – Nie znam pana. - Ja też pana nie znam, więc mamy ze sobą coś wspólnego. Jeśli nie ma pan nic przeciwko… - Jak się pan nazywa? Sanchez westchnął. Japończyk najwyraźniej nie zamierzał go puścić w najbliższym czasie. - Jestem Sanchez Garcia. Szukam… - Flake Munroe? - Tak. Skąd pan… Mężczyzna potrząsnął dłonią Sancheza. - Jestem Pat Miyagi. Właściciel Wieży. Flake pracuje dla mnie. To jedno z moich najlepszych odkryć tego roku. Wczoraj sprzedaliśmy jeden z jej obrazów za tysiąc dolarów. Zarobił więcej dla naszej fundacji niż jakiekolwiek inne dzieło. - Tak, cóż, Flake jest piekielnie dobrą malarką. - Owszem – przytaknął Miyagi. – I cały czas o panu mówi. Bardzo pana chwali. - Naturalnie – nonszalancko odpowiedział Sanchez. – Właściwie chciałem… - Zobaczyć Flake? Oczywiście. Proszę za mną. Pan Miyagi miał denerwujący zwyczaj kończenia zdań za Sancheza. Ten miał nadzieję na wzięcie ze sobą kilku kawałków pizzy, ale wkurzający japoński staruch odprowadził go od jedzenia i prowadził w kierunku korytarza z biurami. - Niezłe przyjęcie – stwierdził Sanchez, idąc za Miyagim wzdłuż licznych, malutkich bonsai stojących wzdłuż korytarza. Miyagi zatrzymał się przed drzwiami z nazwiskiem FLAKE MUNROE na srebrnej plakietce. Zapukał w drzwi. Sanchez usłyszał Flake wołającą „Proszę” z wnętrza biura. Miyagi przekręcił gałkę w drzwiach i pchnął je. Gestem zachęcił Sancheza do wejścia przodem. Flake siedziała za wielkim dębowym biurkiem, klepiąc w klawiaturę. Piaskowo brązowe włosy zebrała w koński ogon, a na sobie miała elegancką czarną sukienkę bez rękawów, której Sanchez nigdy wcześniej nie widział. Kiedy go zobaczyła, jej oczy się rozjaśniły. 13
- Wow, Sanchez, przyszedłeś! Poderwała się z miejsca i okrążyła biurko, by go przywitać. Sanchez zauważył, że sukienka była dość krótka, kończyła się nad kolanami. Wyglądała fantastycznie. Pan Miyagi wszedł do pokoju i zatrzymał się obok Sancheza. - Znalazłem biedaka błąkającego się po sali – wyjaśnił. Flake objęła Sancheza i pocałowała go w policzek. Odwróciła się do Miyagiego. - Dziękuję, że go przyprowadziłeś, Pat. - Żaden problem – odpowiedział Miyagi. – Powinnaś przyjść i do nas dołączyć. Zanim Flake zdążyła odpowiedzieć, kolejny mężczyzna w grafitowym garniturze pojawił się w drzwiach. Miał około trzydziestki, ale fryzura przywodziła na myśl nastoletniego członka zespołu: tłusta kurtyna włosów rozdzielonych pośrodku, prawdopodobnie farbowana na czarno dla ukrycia kilku siwych pasm. Miał także kudłatą brodę z kilkoma szarymi plamami, która przywodziła na myśl borsuka przyczepionego do dolnej części jego twarzy. - Hej, Flake – powiedział mężczyzna z uśmiechem. – Mogę skorzystać z łazienki? - Oczywiście, Wallace – odpowiedziała Flake, odwzajemniając uśmiech. – Nie krępuj się. Miyagi przesunął się, by przepuścić Wallace’a. - Zostawię was – powiedział, wycofując się na korytarz. – Oczekuję was na przyjęciu za dwadzieścia minut. Czas się trochę zabawić. Miyagi zniknął. Wallace pospieszył do drzwi łazienki w kącie biura. Kiedy do nich dotarł, zawahał się chwilę, po czym odwrócił się i spojrzał na Sancheza. Zmarszczył brwi, więc Sanchez uśmiechnął się do niego uprzejmie. Wallace nie odwzajemnił gestu. Zmierzył Sancheza wzrokiem od stóp do głowy. Zmarszczone brwi zniknęły, a zastąpił je krzywy uśmieszek. Sanchez nie zapomniał, że Nigel Powell ostrzegał go przed Wallacem. - Co to za grubas? – zapytał Wallace, wskazując Sancheza. - To jest Sanchez – odpowiedziała Flake. - Och, jasne. Miło cię poznać. Wiesz, że w głównej sali jest gość z darmową pizzą? - Już go widziałem – odpowiedział Sanchez. - To się pospiesz, bo jedzenie szybko znika. Przeze mnie też przeleciało jak błyskawica. Zaraz wracam. Wallace otworzył drzwi do osobistej łazienki Flake i zniknął w środku. Przez krótką chwilę, nim zdążył zamknąć za sobą drzwi, Sanchez zauważył w łazience coś, o czym mógł tylko śnić. - O mój Boże, złoty kibel? – wykrztusił. - Tak. Super, nie? – odpowiedziała Flake. - Zajmuję go później. Jeszcze nigdy nie srałem na złotym kiblu. To musi być niesamowite. - Nie zasmrodzisz mi biura! - Ale ten Wallace najpewniej teraz to robi. - Raczej bierze prochy – stwierdziła Flake. - Serio? - Tak. Bierze mnóstwo koki, żeby się doładować. Prawie nie sypia. Naprawdę ciężko pracuje. I mocno imprezuje. 14
- Bierze dragi w pracy? I twój szef na to pozwala? - Tylko Wallace’owi. Jest tak dobry, że szefostwo przymyka oko na jego zachowanie. – Flake uśmiechnęła się do Sancheza w sposób, który sugerował, że oczekiwała od niego jakiejś odpowiedzi. Niestety, on wciąż trafił wiadomość, że ona miała złoty kibel, więc po chwili ciszy to ona zapytała: - Dlaczego postanowiłeś przyjść? - Uch, cóż, zamierzałem zrobić na jutro wyjątkowy obiad świąteczny. Kupiłem jedzenie. Ale potem stwierdziłem, że jesteś tak wspaniałą kucharką, że może zechcesz wpaść do mnie na Boże Narodzenie i coś mi ugotować? Moglibyśmy spędzić ze sobą cały dzień, kiedy skończysz zmywać. - Serio? - Tak. Flake nie wydawała się specjalnie zachwycona jego dobroduszną ofertą. Skrzywiła się. - A może choć raz ty coś dla mnie ugotujesz? Albo mnie gdzieś zaprosisz? - W święta? Wszystko pozamykane, głuptasie. - Moje biuro nie. Jutro mam pracę, już ci mówiłam. Myślałam, że przyszedłeś się ze mną zobaczyć, bo chciałeś spędzić ze sobą wigilijny wieczór i poznać moich współpracowników. - A jutro będą tu dawać jedzenie? Jeśli tak, może też wpadnę? Flake oparła się o biurko. - Będą, ale to nie znaczy, że czasami nie możesz mnie gdzieś zaprosić. – Wskazała na drzwi do prywatnej łazienki. – Wallace zaprasza mnie na lunch przynajmniej raz w tygodniu i słucha wszystkiego, co mu mówię o swojej pracy. I nie dolewa sików do drinków. - Nudziarz. - Wcale nie. Nasz związek, ja i ty, zrobił się nudny. Musisz się zmienić, Sanchez, bo póki co stwierdzam, że przebywanie z ludźmi pokroju Wallace’a jest fajniejsze niż przebywanie z tobą. Rzucenie pracy w Tapioce i rozpoczęcie pracy tutaj było jedną z najlepszych rzeczy, jakie w życiu zrobiłam. I dziś po raz pierwszy przyszedłeś do mnie do pracy. - Fajnie, że twój szef nazywa się pan Miyagi. - Widzisz, właściwie mnie nie słuchasz. Mówię ci, że grozi nam zerwanie, a ty masz w głowie tylko to, że mój szef nazywa się tak jak ten gość z filmów Karate Kid. - Nie wierzę, że mi o nim nie opowiadałaś. - Próbowałam, ale nie słuchałeś. Drzwi do łazienki się otworzyły, ze środka wyszedł Wallace, wycierając nos. - Hej, o co się kłócicie? – zapytał. - Nie kłócimy się – odpowiedział Sanchez. - Pokazałaś mu piersiówkę? – zapytał Wallace Flake. - Umm nie. - Piersiówkę? – powtórzył Sanchez. - Tak. – Wallace promieniał. – Flake dostała dziś po południu złotą piersiówkę, bo jeden z jej obrazów poszedł na akcji za tysiąc dolców. Dawaj, Flake, pokaż mu. Flake wróciła za biurko i otworzyła szufladę. Wyciągnęła lśniącą złotą piersiówkę. Oczy Sancheza zalśniły. 15
- Złota piersiówka? O mój Boże. Mogę? Flake rzuciła mu ją ponad biurkiem. Sanchez złapał i zaczął oglądać. Był to najprawdziwszy, ręcznie robiony klasyk od Sergio Georgini. Święty Graal piersiówek. - Wesołych świąt – powiedziała Flake. – A co ty dla mnie masz? - Co? Och, to niespodzianka – mruknął. - Tak, na pewno. - Mogę skorzystać z łazienki? – zapytał Sanchez, nie mogąc doczekać się wypełnienia piersiówki sikami. Był niemal pewny, że kilku gości na przycięciu chętnie pociągnie łyka ze złotej piersiówki. - Proszę bardzo – odpowiedziała Flake. – Idę na przyjęcie. Idziesz, Wallace? - Jasne – odpowiedział Wallace z irytującym entuzjazmem. Sanchez minął Wallace’a w drodze do łazienki i, jeśli się nie mylił, usłyszał Wallace’a mruczącego coś w stylu „Widzimy się później, frajerze”. Sanchez go zignorował. Złota piersiówka była niesamowita. Wypełnienie jej sikami, stojąc nad złotym kiblem, będzie prawdziwym bożonarodzeniowym cudem. Nie wiedział, że zanim napełni piersiówkę trunkiem własnej produkcji, budynek zmieni się w miejsce wysoce niebezpieczne.
16
Pięć Flake nie chciała tego przyznać, ale od jakiegoś czasu wiedziała, że Sanchez nigdy się nie zmieni. Jej częste lunchowe spotkania z Wallacem potwierdziły, że nie wszyscy mężczyźni bez końca o sobie paplają. Wiedziała, że Wallace przespał się z kilkoma kobietami z biura i wykorzysta pierwszą nadarzającą się szansę, by zaciągnąć ją do łóżka, ale doceniała fakt, że tracił swój czas, by zadać jej kilka pytań i że okazywał jej szczere zainteresowanie, czego Sanchez nie robił od dawna. Zostawiwszy Sancheza w tyle, by napełnił nową piersiówkę swoimi sikami, Flake i Wallace skierowali się do głównej sali, by dołączyć do przyjęcia. Muzyka rozchodziła się z rozmieszczonych w budynku głośników, znacznie głośniej niż przedtem. Przyjęcie trwało w najlepsze. Kilka kolegów Flake stało się bardzo radosnych dzięki nieustającym dostawom darmowego alkoholu. Miejsce pachniało jak Tapioca w sobotni wieczór. Jedynym zapachem przyćmiewającym odór alkoholu była woda po goleniu Wallace’a. Regularnie polewał się Bijan for Men, wodą kolońską od lokalnego kowboja. Nie była to woda o najsubtelniejszym zapachu, ale niewątpliwie męskim. Flake nawdychała się jej, kiedy szła w kierunku bufetu, ale Wallace wziął ją za rękę i pociągnął na parkiet. - Chodź – powiedział. – Pokażę ci kilka moich sztandarowych ruchów. Flake wyszczerzyła zęby. - Wiele o nich słyszałam. Mnóstwo dziewczyn w biurze plotkuje o twojej technice. Wallace zaciągnął ją na środek parkietu, gdzie kilka innych par zbliżało się do siebie bardziej niż w godzinach pracy. Przyciągnął ją blisko siebie. - Nie zrozumiesz tego, dopóki sama nie zobaczysz – powiedział, ocierając się o nią… Flake czuła szybko łomoczące serce. Nagle brakło jej tchu. Wallace otoczył jej talię ramionami i zaczepnie ścisnął jej tyłek. Ona jedną rękę nasunęła na jego ramię, a drugą otoczyła go w pasie. Zobaczyła, że mrugał do kogoś ponad jej ramieniem. Chwilę później muzyka się zmieniła. Wallace musiał dać znak didżejowi, ponieważ zaczęła się piosenka Physical Olivii Newton-John. Wallace śpiewał z wokalistką, jednocześnie prowadząc Flake w tańcu. Ten gość był panem parkietu. Miała wrażenie, że tańczą ze sobą od lat. Bez wysiłku przemykali obok innych par, ich ruchy idealnie zgrywały się z muzyką i sobą wzajemnie. Podczas krótkiego, instrumentalnego przerywnika w piosence, Wallace wyszeptał jej do ucha: - Twoje włosy pięknie pachną. Flake nie mogła powstrzymać się od chichotu. Przeważnie rzucał tanimi komplementami i miała go za frajera, ale w gruncie rzeczy był zabawny i nie brał siebie zbyt poważnie. Tak przejęła się chwilą, że zupełnie zapomniała o bożym świecie. Po raz pierwszy od jakiegoś czasu uśmiechała się szeroko. Wróciła do rzeczywistości, kiedy zdała sobie sprawę, .ze ponad ramieniem Wallace’a patrzy na Sancheza. Stał samotnie w bocznym korytarzu, trzymając złotą piersiówkę i patrząc na nią. Ból w jego oczach, gdy patrzył na nią i Wallace’a wirujących po parkiecie, był niemal ogłuszający. Odwróciła wzrok, zażenowana, przejęta poczuciem winy. 17
Wśród ogólnego pijaństwa, tańca i głośnej muzyki Flake (i wszyscy pozostali) nie zauważyła grupy mężczyzn, którzy dołączyli do przyjęcia. Było ich siedmiu albo ośmiu, stali z dala od innych imprezowiczów. Kiedy Flake wreszcie dostrzegła ich kątem oka, poczuła się zaintrygowana. Wyglądali jak przeniesieni żywcem z lat osiemdziesiątych. Ich fryzury były naprawdę przeterminowane (chyba że trwałą i łysą głowę z kaskadą włosów z tyłu uznamy za modne), a ubrania nie pasowały do biurowego przyjęcia. Królowały ciężkie skórzane kurtki na wełnianych swetrach. Wszyscy mieli bojówki albo przetarte dżinsy. Z niewytłumaczalnych przyczyn, Flake długo nie widziała najbardziej oczywistej wskazówki co do tożsamości mężczyzn. Wszyscy mieli ciężkie karabiny maszynowe, poza jednym typem z tyłu, ubranym inaczej niż reszta. Nosił srebrny garnitur i trzymał mały pistolet. Zanim Flake zdążyła ostrzec pozostałych przed niespodziewanymi gośćmi, oni sami się zaanonsowali. Dwóch z nich wymierzyło karabiny w sufit i otworzyło ogień. Pierwszą osobą, która zaczęła krzyczeć, była Candice, okrągła blond kelnerka z wózkiem z drinkami. Jej krzyk był niemal tak głośny jak strzały. Brzmiał jeszcze kilka sekund po tym, jak intruzi przestali strzelać w sufit, a didżej wyłączył muzykę. Strzelcy zyskali uwagę całej sali. A kiedy umilkły krzyki Candice, zyskali także totalną ciszę. Dżentelmen w garniturze ruszył do przodu. Dwaj jego towarzysze rozstąpili się, by go przepuścić. Jego srebrny garnitur był lśniący i nowy, bardziej elegancki niż którykolwiek z garniturów Wallace’a, a jego czarne włosy były przylizane do tyłu jak u gangstera z lat osiemdziesiątych. Uśmiechał się złym, pewnym siebie grymasem, zakrawającym na uśmiech psychopaty. Po nieprzyzwoicie długiej chwili samozadowolenia, spokojnie zwrócił się do publiczności. - Panie i panowie, nazywam się Marco Banucci. Nie ma powodów do obaw. Moi przyjaciele i ja nie zamierzamy nikogo zabijać, chyba że okaże się to konieczne. Róbcie to, co wam powiemy, a wyjdziecie stąd żywi. Ale jeśli zrobicie coś głupiego, zostaniecie straceni. – Przerwał i rozejrzał się po przerażonych twarzach zakładników, upewniając się, że wszyscy zrozumieli, iż nie żartował. Po chwili podjął: - Po pierwsze, chcę, żeby wszyscy oddali mi swoje telefony komórkowe. Mój towarzysz Klaus przejdzie między wami z torbą i je zbierze. Odzyskacie je pod koniec wieczoru. Mężczyzna z blond falą włosów z tyłu, ubrany w bojówki i czarny sweter z golfem ruszył po sali z czarnym workiem na śmieci, zbierając komórki. Flake cofnęła się od Wallace’a. - Jak myślisz, czego chcą? – wyszeptała. - Komórek – odpowiedział Wallace. – Nie słuchałaś? - Nie, chodzi mi o to, po co przyszli? Jestem pewno, że nie przyszli tu tylko po nasze telefony. Czy w budynku jest sejf ze złotem albo dużą ilością pieniędzy? Wallace wzruszył ramionami. - Jeśli jest, nic o nim nie wiem. A teraz cicho. Nie chcę ich wkurzyć. Przed nimi pojawił się Klaus i wyciągnął otwarty worek na śmieci. Nic nie powiedział, ale nie musiał dzięki karabinowi maszynowemu zwisającemu z ramienia. Flake bez wahania oddała dwoją komórkę. Gdy wpadała do worka, za Klausem zauważyła dwóch kolejnych uzbrojonych mężczyzn. Poszli korytarzem w kierunku jej biura. W całym tym zamieszaniu zapomniała o Sanchezie. Nigdzie go nie widziała. Zniknął. W jej umyśle pojawiło się wspomnienie, jak stał w korytarzu i patrzył, jak 18
tańczyła z Wallacem. Miała nadzieję, że zobaczy się z nim niebawem i będzie miała szansę wyjaśnić, że nie zamierzała go ranić. Ale stwierdziła, że – znając Sancheza – już go tu nie było. Bez wątpienia ratował skórę i nie przejmował się innymi. Kiedy Klaud skończył zbierać telefony do czarnego worka na śmierci, rzucił go na podłogę u stóp Marco Banucciego. Ten odchrząknął, by ponownie skupić na sobie uwagę zebranych. - Szukam Pata Miyagiego – powiedział. – Jeśli nie wydacie go w dziesięć sekund, zabiję kogoś. Nie próbujcie testować mojej cierpliwości. Nie będę liczył do jedenastu. Jeden… Ku zdumienia Flake, Wallace natychmiast ruszył do przodu. Założyła, że zachowywał się honorowo i ofiarował się, udając Pata Miyagiego. Ale gdy dwaj terroryści podeszli do niego, Wallace wskazał pana Miyagiego stojącego w tłumie współpracowników i krzyknął: - To on! Pan Miyagi wydawał się zszokowany. Wokół rozległy się okrzyki zespołu, a terroryści skupili się na najważniejszej osobie Wieży Figur Woskowych. Marco Banucci zerknął na Wallace’a. - Dziękuję – powiedział, bez grama prawdziwej wdzięczności. Podszedł do Miyagiego i ujął jego rękę. – Panie Miyagi, miło mi wreszcie pana spotkać. Proszę za mną. Dwaj terroryści złapali Miyagiego. Każdy ujął jedno z jego ramion i wspólnie podnieśli go, ruszając ku windzie. Przerażony japoński biznesmen był na tyle mądry, by się nie szamotać, ale terroryści mimo wszystko bili go dla zabawy. Reszta gości patrzyła, w większości obawiająca się o los Miyagiego tak jak o swój własny. Poza jedną osobą. Wallace nachylił się i szepnął Flake do ucha: - Widzisz? – powiedział. – Ocaliłem życie nas wszystkich. Miyagi nigdy by się nie ruszył. - Ale wygląda na to, że oni chcą go zabić – wyszeptała Flake. - Tak, ale mam szansę na zajęcie jego stanowiska – odpowiedział Wallace. – A jeśli mi się uda, chyba cię wypromuję. Jeśli odpowiednio to rozegrasz, może będziesz spała z szefem Wieży Figur Woskowych.
19
Sześć Widok Flake tańczącej z Wallacem i śmiejącej się z jego żartów zabolał Sancheza bardziej, niż sobie to wyobrażał. W jednej krótkiej chwili nietypowego dla siebie geniuszu, zrozumiał, jakim był głupcem. Flake była najlepszą rzeczą, jaka go w życiu spotkała, a on pozwolił jej uciec pomiędzy palcami w objęcia zaciągającego się koką frajera. W tamtej chwili i tamtym miejscu postanowił, że nic nie przeszkodzi mu w odbiciu jej. Pomyślał o przerażającej wizycie Mistycznej Damy i niedawnym spotkaniu z Nigelem Powellem. Obydwoje mówili o tym, że musi zrobić coś wielkiego, by odzyskać Flake. Coś odważnego, może o tym mówili. Cóż, Sanchez stwierdził, że najlepszym sposobem byłoby podejście do Wallace’a i rzucenie mu kwestii George’a McFly z Powrotu do przyszłości. „Hej ty, zabieraj od niej swoje łapska!” Naprawdę zamierzał to zrobić, ale wtedy banda wariatów z włoskim akcentem wpadła na przyjęcie i zaczęła strzelać w powietrze. Walić to! Sanchez odwrócił się na pięcie i czym prędzej uciekł. Minął biuro Flake i wybiegł przez wyjście pożarowe na końcu korytarza. Zbiegł może po trzech stopniach, kiedy zobaczył kolejnego uzbrojonego gościa kilka pięter niżej, pnącego się w górę. Nie było wyjścia, musiał wracać w górę. Postanowił pokonać biegiem jak najwięcej stopni, zanim jego nogi się zmęczą. To powinno oddalić go od strzelca możliwie daleko. Przebiegł dokładnie jedno piętro. Bieg w górę schodów był męczący. Musiał znaleźć sobie kryjówkę i przeczekać do przyjazdu glin. Na kolejnym pierwsze znajdowały się drzwi pożarowe z napisem „Piętro VII – muzeum horroru” wymalowanym czarnymi literami. Złapał gałkę i otworzył drzwi. Panowała za nimi zupełna ciemność, poza kilkoma malutkimi świetlnymi punkcikami na suficie. Wszedł do środka i pozwolił drzwiom zamknąć się za nim, przez co otoczyły go jeszcze głębsze ciemności. Powoli ruszył na przód, wiodąc rękami po ścianach w nadziei znalezienia włącznika światła. Jedynym atutem tej sytuacji było to, że nikt nie zauważy go w ciemności, a i tak wątpił, by ktokolwiek znajdował się na tym piętrze. Wreszcie jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności i zaczął się powoli uspokajać. Oddychał głęboko z powodu paniki i ogólnego braku kondycji. W całym pomieszczeniu rozstawiono najróżniejsze woskowe figury. Zobaczył kilka włączników światła na ścianie obok jednej z woskowych postaci, więc ruszył tam i nacisnął kilka z nich. Parę świateł zaczęło mrugać, aż wreszcie rozświetliły cały pokój. Sanchez rozejrzał się. Znajdował się w ogromnej otwartej sali. Pierwszą rzucającą się w oczy rzeczą była sześciostopowa figura woskowa stojąca tuż obok niego. Był to stwór, którego można by opisać jako pół-człowiek, pół-bóbr. Brzydki jak nieszczęście i futrzasty, z wielkimi zębami. Na ten widok odskoczył. Zapomniał o uzbrojonych ludziach w dole, przez chwilę się uspokajał i rozglądał wokół. Miał mnóstwo figur do obejrzenia. Wszystkie były ohydnymi stworami, niektóre rozpoznawał ze starych horrorów, inne były tylko przerażającymi pół-ludźmi, pół-zwierzętami jak człowiek-bóbr. Wyszedł na środek sali, by sprawdzić, czy znajdzie coś dość dużego, by się pod lub za tym schować. Największą kreaturą był ogromny mamut na środku auli, ale chodziło mu raczej o coś w kącie albo przy ścianie. Tyłek mamuta był wielki, ale nie 20
umywał się do kryjówki za barem w Tapioce. Za windą dla obsługi zobaczył dwie woskowe figury, które wyglądały znajomo. Jedna była wysokim, bladym, ale eleganckim dżentelmenem w długim płaszczu i czerwonej koszuli. Opisano go jako „Hrabia Dracula”. Obok niego znajdował się jeszcze większy gość z szarą twarzą i parą metalowych kołków wystających ze skroni. „Frankenstein”. Sanchaz rozważał ukrycie się za Frankensteinem, kiedy zobaczył ogromnego Yeti stojącego nieco dalej. Był naprawdę wielki. I miał na sobie najprawdziwsze białe futro. Mierząc go wzrokiem, Sanchez mógłby przysiąc, że Yeti poruszył oczami. Przez krótką chwilę wyglądało na to, że Yeti zamierzał zjeść go na kolację, ale potem oczy błysnęły i wpatrzyły w przestrzeń. Sanchez musiał wziąć pod uwagę, że nie myślał jasno z powodu znajdujących się piętro niżej rewolwerowców, więc natychmiast odrzucił bezsensowną możliwość, jakoby Yeti był czymś więcej niż kolejną woskową postacią. Poza tym, zapomniał o swoich rozterkach, kiedy zobaczył figurę nazwaną Szalonym Topornikiem. Szalony Topornik wyglądał okropnie. Był starym łotrem z niechlujną siwą brodą i tandetnym ubraniem z czerwonego drelichu, ale szybko stał się ulubioną postacią z horrorów Sancheza, ponieważ, cóż, miał w rękach cholernie wielki topór! Sanchez podszedł do niego i złapał topór. Wybrał go ze słabego uchwytu figury. Wysunął się z łatwością. Nie był pewny, czy obnoszenie się z toporem było mądrym pomysłem, ale dzięki niemu czuł się bezpieczniejszy. Zastanawiał się, jak najlepiej go użyć w razie potrzeby, kiedy zobaczył, że winda nadjeżdża z piętra poniżej. CHOLERA! Skoczył wraz z nowym toporem ku ogromnemu mamutowi pośrodku sali i schował się za jego ogromnym dupskiem. Trochę gówniana kryjówka, ale słysząc piśnięcie windy oznajmiające czyjeś przybycie, wiedział, że podjął najlepszą z możliwych decyzji. Wyjrzał zza nogi mamuta i zobaczył pana Miyagiego oraz trzech Włochów (których uznał za terrorystów) wychodzących z windy. Jeden z mężczyzn miał na sobie elegancki garnitur i wyglądał na przywódcę. Sanchez nie widział jego twarzy, ponieważ przeszkadzał mu posąg. Mężczyzna pchnął Miyagiego na podłogę obok okropnej postaci człowieka-bobra. Miyagi obrócił się na plecy i uniósł ręce w obronnym geście, a trzej mężczyźni nachylili się nad nim. Sanchez zobaczył dość. Ukrył się za mamutem w miejscu, które uznał za bezpieczne. Mężczyźni byli tak zajęci panem Miyagim, że wystarczyło, by unikał kaszlenia, kichania i głośnego pierdzenia. Usłyszał krzyk pana Miyagiego: - Czego ode mnie chcecie? Odpowiedział jeden z terrorystów: - Panie Miyagi. Mogę pana zapewnić, że jeśli nie odda mi pan chłopca, straci pan życie. - Proszę posłuchać, mister Banucci, tak? – Głos Miyagiego był pełen strachu. - Proszę mi mówić Marco – odparł mężczyzna. - Okej, Marco. Nie rozumiem, czego chcecie od chłopca? Mogę dać wam szyfry do wszystkich sejfów. Możecie zgarnąć tyle pieniędzy, ile zechcecie. Chłopak nie jest nic wart. - Nie chcę pieniędzy! – syknął Marco. – Nie jestem byle złodziejaszkiem. Jestem 21
porywaczem i mordercą. Sierota, którą pan chroni, to spadkobierca małej fortuny. A przez małą fortunę rozumiem mnóstwo kasy. - Mały Tim jest dziedzicem małej fortuny? – Miyagi wydawał się rozbawiony. - Ogromnej fortuny. - Tak, oczywiście. Ale poważnie? Jak? - Panie Miyagi, czy wyglądam panu na kretyna, który zamierz plotkować i się tłumaczyć, aż przyjedzie policja i mnie zgarnie? - Nie, oczywiście że nie. - Więc proszę się zamknąć i słuchać, aż uzna pan, że skończyłem. Miyagi nie odpowiedział, więc po chwili milczenia i lekko zirytowanym westchnieniu, Marco kontynuował. - Mały Tim jest nieślubnym dzieckiem mojego brata Patricka. Niestety, u Patricka wykryto nieuleczalną i nieznaną chorobą, która zabije go w przeciągu czterdziestu ośmiu godzin. - Przykro mi – powiedział Miyagi. - Niepotrzebnie – obojętnie odparł Marco. – Otrułem go i jestem pewny, że to już jego koniec. Widzi pan, mój brat Patrick był dupkiem. Ale, muszę przyznać, bardzo bogatym dupkiem. A kiedy umrze, zgodnie z jego ostatnią wolą, wszystkie bogactwa przejmę ja, chyba że pojawi się dziedzic. Do niedawna nikt nie wiedział, kim był dziedzic, ani gdzie go szukać, ale ostatnio pojawiły się dowody potwierdzające, że spadkobiercą jest małoletni Mały Tim. Szczęśliwie dla mnie, jeśli bachor umrze, ja odziedziczę wszystko. Więc chyba rozumie pan, dlaczego go szukam. - Ale to tylko dziecko! - Będzie go łatwiej zabić. Miyagi wydawał się przerażony. - Naprawdę zamierza pan zabić Małego Tima? On ma tylko dziesięć lat. - Zdaję sobie sprawę – odpowiedział Marco. – Wiem także, że jest gdzieś w tym budynku. Proszę mi go oddać, albo będę musiał pana zabić. - Może być wszędzie – wyrzucił z siebie Miyagi. – Nie wiem, na którym piętrze jest. Wie pan, jakie są dzieci, wszędzie się kręcą. - Policzę do trzech, nie będzie czterech. Jeśli nie powie mi pan, gdzie on jest, zabiję pana. Jasne? - Nie wiem, gdzie jest. - Jeden. - Mówię prawdę. - Dwa. - Myślę, że poszedł już do domu. BANG! Sanchez usłyszał plusk krwi i mózgu spadających na podłogę. Ciekawość wzięła w nim górę i ponownie wyjrzał zza nogi mamuta, by zobaczyć ciało pana Miyagiego opadające na podłogę. Głowa przechyliła się na bok, oczy uciekły w głąb głowy. Język wysunął się na podłogę. W jego czole ziała dziura, z której płynęła krew. Sanchezowi przypomniał się martwy odtwórca Otisa Reddinga, którego widział w windzie, a to przypomniało mu kawał o sraniu w zatoce. Klasyk. Patrzył, jak Marco Banucci kilkukrotnie kopnął ciało Miyagiego, po czym odwrócił 22
się do dwóch kompanów i powiedział: - Dobra. Wygląda na to, że musimy przeszukać budynek. Kto go znajdzie, dostanie milion baksów. Ale najpierw, zanim zaczniecie, pozbądźcie się ciała tego idioty. Gdy Sanchaz patrzył na ciągnione do windy ciało pana Miyagiego, rozważał rozpoczęcie poszukiwań Małego Tima. Może zarobiłby milion baksów, gdyby znalazł dzieciaka i oddał go terrorystom? Szybko wybił sobie ten pomysł z głowy. Znacznie bardziej prawdopodobne było, że terroryści zabiją kolejnych zakładników, na przykład Flake.
23
Siedem Kiedy terroryści zaciągnęli ciało pana Miyagiego do windy i odjechali z nim na dół, Sanchez zaczął analizować możliwe wyjścia z sytuacji. Musiał zawiadomić policję. I, co niemal równie istotne, musiał coś przegryźć. Oczami wyobraźni wciąż widział kawałki pizzy, które czekały na dole. Pizza Mięsna uczta wydawała się szczególnie zachęcająca. A Sanchez był tak głodny, że zjadłby nawet wegetariańską. Przeżywał poważny kryzys. Wyszedł zza ogromnego tyłka mamuta i obejrzał pokój. W zasięgu wzroku nie było nikogo, jedyne ślad krwi biegnący do windy. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął komórkę, którą dał mu Nigel Powell. Wyświetlacz pokazywał coś w stylu TYLKO POŁĄCZENIA ALARMOWE. Cóż, pragnienie pizzy było naprawdę alarmujące. O czym nieustannie przypominał mu burczący brzuch. Sanchez nie był ekspertem w sprawie komórek. Miały za dużo opcji i aplikacji, więc rzadko używał ich do czegokolwiek poza dzwonieniem do lokalnej pizzerii. Na pamięć znał numer do Pizzy Tłustego Franka, a ich dewizą było „Dostarczamy, kiedy trzeba, bez wyjątków”. Ich reklama w kablówce przedstawiała gościa w czarnym stroju dostarczającego pizzę więźniowi wojennemu za w szeregach nieprzyjaciela, więc byle terroryści w Wieży Figur Woskowych tym bardziej nie powinni stanowić problemu. Niestety, kiedy Sanchez wybrał ich numer, ku swojemu rozczarowaniu stwierdził, że na ekranie, zamiast numeru do Tłustego Franka, pojawił się napis PRZEKIEROWANIE. Przyłożył telefon do ucha. Dzwonił, ale nie miał pojęcia do kogo. Po niecałych dwóch sygnałach odezwał się kobiecy głos. - Halo, sztab kryzysowy. Jak mogę pomóc? Sanchez zmarszczył brwi. - Czy to Tłusty Frank? - Nie, sztab kryzysowy. - Dobra, pani – powiedział. – Mam kilka spraw. Po pierwsze, jacyś terroryści przejęli Wieżę Figur Woskowych. Może pani przysłać jakichś gliniarzy, żeby się tym zajęli? Zabili już jednego zakładnika i wyraźnie szukają kogoś o imieniu Mały Tim. - To żart? - Nie. Pan Miyagi nie żyje. Przed chwilą zesztywniał. Na szóstym piętrze jest cała masa zakładników. - Proszę pana, ta linia jest zarezerwowana tylko na sytuacje kryzysowe. - Nie zadzwoniłem tu specjalnie, próbowałem dodzwonić się do pizzerii! Ale z jakiegoś powodu rozmowę przekserowano do pani. Ale skoro już tu jestem i wyświadczam pani przysługę, zgłaszając terrorystów, może byłaby pani tak dobra i przełączyła mnie Tłustego Franka. - Czy pan Sanchez z Tapioki? - Tak. Kto mówi? - Jennifer Dickinson. Podał mi pan kiedyś parszywe imbirowe piwo, pamięta pan? - Nieszczególnie. Niech pani posłucha, pani Dickinson, jeśli nie przyśle tu pani jakichś glin i nie przełączy mnie do Tłustego Franka, będzie pani miała na sumieniu życie kilku osób. A ja robię się naprawdę okropny, kiedy jestem głodny. 24
Usłyszał, jak Jennifer Dickinson wzdycha na drugim końcu linii. - Dobrze, przyślę kilku funkcjonariuszy, żeby to sprawdzili, ale jeśli to żart, wiem, gdzie pana znaleźć. Rozłączyła się. Suka odłożyła słuchawkę, nie przekserowawszy go do Tłustego Franka. Sanchez był wściekły. Jego żołądek wydawał z siebie najróżniejsze dziwaczne dźwięki. Szczęśliwie, w kącie sali wypatrzył automat. Podniósł topór i podbiegł do niego. Była to chyba najwspanialsza maszyna z przekąskami, jaką widział. Pełna Twinkies, pączków i batonów w czekoladzie, a także gazowanych napojów w puszkach. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął banknot pięciodolarowy. Wtedy zobaczył znak głoszący TYLKO KARTY POSIŁKOWE. Miał tylko jedno wyjście. Musiał rozbić szkło toporem. Uniósł go ponad ramię. Cholerny przedmiot ważył znacznie więcej, niż przedtem. Zamachnął się ku szklanej osłonie maszyny. Bingo! Topór z łatwością przebił się przez szkło. Niestety, zanim sięgnął po najbliższe Twinkie, rozwył się głośny alarm. Naprawdę głośny. Właściwie cholernie głośny. Cholera! Sanchez odłożył topór na podłogę i wyrwał Twinkie z maszyny. Miał mało czasu, więc złapał jeszcze dwa pączki. Kiedy zastanawiał się nad wzięciem napoju gazowanego, usłyszał za sobą jakiś hałas. Winda ponownie ruszyła. Ktoś jechał. Pobiegł z powrotem za mamuta i ponownie się za nim ukrył. A przy okazji zaczął wgryzać się w pączka z różowym lukrem. Cholerny alarm nie przestawał dzwonić, więc nie potrafił określić, czy winda zatrzymała się na jego piętrze, czy nie. Kiedy alarm nagle ucichł, pomyślał, że ogłuchł. Na szczęście bębenki miał jeszcze całe, bo słyszał żucie pączka. Nasłuchiwał uważnie, czy na piętrze pojawili się jacyś intruzi. Usłyszał kroki i męski głos. Z włoskim akcentem. - Możesz wyjść – powiedział mężczyzna. – Nie zrobię ci krzywdy. Sanchez trwał śmiertelnie cicho. Na kilka sekund przestał nawet przeżuwać pączka. - Widzę, że jesteś za mamutem – ciągnął mężczyzna. – Wyjdź, powoli. Cholera. Sanchez przełknął resztki pączka, zanim odpowiedział. - Nie mam broni! – krzyknął, żałując, że zostawił topór przy maszynie. Usłyszał, że mężczyzna ładuje karabin, najpewniej zamierzając go zaraz użyć. - Kim jesteś? – krzyknął mężczyzna. Sanchez uniósł ręce w geście poddania i wyszedł zza mamuta. Powitał go widok mocno zbudowanego blondyna w niebieskiej bluzie i czarnych dżinsach, mierzącego w niego z karabinu maszynowego. - Sanchez Garcia. Barman. - Udowodnij – powiedział mężczyzna. – Pokaż dowód. Sanchez powoli sięgnął po portfel, nie chcąc wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, które mogłyby skłonić gościa do naciśnięcia spustu. Wyciągnął go z kieszeni na tyłku. - Rzuć tutaj – powiedział mężczyzna. Sanchez wykonał polecenia. Mężczyzna złapał portfel i go otworzył, cały czas 25
trzymając karabin i mając Sancheza na oku. Przejrzał zawartość portfela i wyciągnął jedną z kart. - Tu pisze, że jesteś z policji – powiedział, jakby zatroskany. - Och, to nic wielkiego – odparł Sanchez. – Przez jakieś dwa dni należałem do policji, w czasach kryzysu. Trzymam odznakę, żeby imponować panienkom, rozumiesz. - Bzdury –warknął blondas. – Kto cię tu przysłał? Ilu was jest? - Serio, tylko ja. - Więc czemu uruchomiłeś alarm? - Nie chciałem – odpowiedział Sanchez, sięgając do kieszeni po Twinkie. – Włamałem się do maszyny po to. - Pieprzysz. Nikt nie jest taki głupi! - To Twinkie, chłopie – zaprotestował Sanchez. – Jadłeś kiedykolwiek? Są świetne. - Nie wierzę ci. Nie kradłbyś z maszyny. Jesteś policjantem. Takie są policyjne zasady. Żaden z nich nie kradnie. - Cóż, jak mówiłem, już nie jestem policjantem. Zatrzymaj ją. - Zamknij się! Mężczyzna odrzucił Sanchezowi portfel i sięgnął po walkie-talkie przy pasku. Przyłożył je do ust i powiedział: - Marco, tu Klaus. Jestem na siódmym piętrze w sprawie tego alarmu. Okazuje się, że mamy tu glinę pod przykrywką. To od uruchomił alarm. Co mam z nim zrobić? Głos Marco rozbrzmiał głośno i wyraźnie. Dwa proste słowa: - Zabij go.
26
Osiem Pięć minut po rym, jak terroryści wywlekli pana Miyagiego z szóstego piętra, z góry rozległ się strzał. Na jego dźwięk Flake zadrżała, a inni zakładnicy, zbici w kupę na podłodze, na której przed dziesięcioma minutami tańczyli, zaczęli jęczeć i wzdychać. Flake dźgnęła Wallace’a. - Myślę, że zabili Miyagiego – wyszeptała. Wallace przytaknął jej. - Ta, cóż, jego albo twojego przyjaciela Sancheza. - Dlaczego myślisz, że znaleźli Sancheza? – zapytała Flake. - A dlaczego ty myślisz, że go nie znaleźli? – gorzko zapytał Wallace. – Raczej ciężko go przeoczyć. Twarz Flace pokrył rumieniec. - Nie mów tak o nim. - Dobra – powiedział Wallace. – To może znaleźli Małego Tima. Ze strachu Flake zupełnie zapomniała o Małym Timie. Chłopiec miał być gościem honorowym gwiazdkowego przyjęcia, ponieważ zdobył nagrodę za odwagę. Lekarze mówili, że nigdy nie będzie chodził z powodu schorzenia kręgosłupa, ale on ich nie słuchał i nauczył się chodzić bez niczyjej pomocy. W ramach nagrody Wieża Figur Woskowych zebrała sto tysięcy dolarów, by zapłacić na operację kręgosłupa, która pozwoli mu rosnąć jak normalnemu dziecku. By zająć Tima przed jego prezentacją, Flake zabrała go do specjalnej sali kinowej na jednym z wyższych pięter i zostawiła z Królem Lwem. Miała nadzieję, że wciąż tam był, albo usłyszał wystrzał i znalazł sobie jakąś kryjówkę. Piśnięcie windy przywróciło Flake do rzeczywistości. Przekrzywiła głowę, by sprawdzić, kto znajdował się w środku. Najpierw wyszedł Marco Banucci. Za nim dwaj przyboczni, niosący martwe ciało pana Miyagiego. Rzucili go na podłogę, żeby wszyscy zobaczyli. Kelnerka Candice krzyknęła ze strachu, a jej głos był niemal tak głośny, by rozbić szklanki. Miyagi został postrzelony w głowę. W jego czole była dziura, spora część jego potylicy zniknęła. Jego schludnie zaczesane siwe włosy były teraz posklejane krwią i mózgiem. Jeśli był tu ktoś, kto się wcześniej nie bał, teraz na pewno miał pełne gacie. Marco Banucci uniósł rękę, by uspokoić tłum. - Panie i panowie – powiedział. – Jak widzicie, pan Miyagi nie dołączy do was do końca swoich dni. Drobna Japonka siedząca przy windzie uniosła dłoń. Flake ją rozpoznała. Była to Dawn z księgowości, albo Azjatycki Świt, jak nazywali ją koledzy. Była tu nowa i już zyskała miano chodzącej biurowej encyklopedii. Marco spojrzał na nią i prychnął: - Czego chcesz? - To nie ma sensu – powiedziała Dawn, opuszczając rękę. - Co? - Powiedział pan, że pan Miyagi nie dołączy do nas do końca jego dni. - Tak. 27
- Ale on nie żyje. Więc chyba miał pan na myśli, że nie dołączy do nas do końca naszych dni. Marco zmarszczył brwi i spojrzał po swoich poplecznikach. Wszyscy wzruszyli ramionami. Marco sięgnął do mieszeni marynarki i wyciągnął pistolet. Wymierzył w Dawn i bez wahania pociągnął za spust. BANG! Nabój opuścił lufę i utkwił pośrodku twarzy Dawn. Jej ciało uderzyło o podłogę. Wyciekła na nią krew, przez którą Candice ponownie krzyknęła, choć tym razem krótko. Marco rozejrzał się po zgromadzonych. - Ktoś jeszcze chce zgłosić jakąś pedantyczną uwagę? – zapytał. Nikt się nie poruszył. - Dobrze – ciągnął. – Te dwa trupy będą pierwszymi, jeśli nie dostaniemy tego, czego chcemy. Marco przykuł uwagę wszystkich. Mężczyzna doskonale wiedział, jak kierować tłumem, a dwa martwe ciała dowodzące, że był psychopatą, jeszcze mu w tym pomagały. - Szukam chłopca o imieniu Mały Tim – kontynuował. – Ktoś w tym pokoju musi wiedzieć, gdzie jest. Oddajcie go mnie, a będziecie wolni. Kiedy będę go miał, wszystko się skończy. Wszyscy będziecie mogli wrócić do domów, do rodzin i dalej spokojnie sobie żyć. Ale każde dziesięć minut, które miną mi na poszukiwaniu Małego Tima, to śmierć kolejnego zakładnika. Więc czy ktoś chce powiedzieć mi, gdzie znajdę Małego Tima? Nikt się nie odezwał. Tylko jedna osoba w sali wiedziała, gdzie był Mały Tim. I tą osobą była Flake.
28
Dziewięć Klaus odłożył walkie-talkie na miejsce przy pasku i uśmiechnął się do Sancheza. - Chyba nasza rozmowa właśnie dobiegła końca – parsknął. - Twój szef właśnie kazał ci mnie zabić? – zapytał Sanchez. - Nie jest moim szefem. – Klaus poprawił uchwyt na karabinie i wymierzył w Sancheza. - Ostatnie życzenie? – zapytał. Sanchez wzruszył ramionami. - Nie zabijaj mnie? - Nieźle. Powiedz dobranoc, dupku. - Dobranoc, dupku! Klaus wydawał się zaskoczony obojętnością Sancheza. Po prostu nie wiedział, co Sanchez zobaczył za jego plecami. Do Klausa podkradał się olbrzymi Yeti. Zbliżył się do niego, kiedy gadał z drugim mężczyzną. Nawet położył palec na ustach i mrugnął do Sancheza, więc barman założył, że był to jego sojusznik. Poza tym, jeśli pieprzony śniegowy gigant chce być twoim kumplem i ocalić ci życie, czemu nie spróbować, co? Gdy Yeti wyciągną rękę i złapał Klausa za głowę, Sanchez zamknął oczy. TRZASK! Odliczył do trzech, po czym usłyszał miękkie łupnięcie, które – jak zakładał – oznaczało ciało Klausa opadające na podłogę. Otworzył jedno oko i zobaczył mężczyznę leżącego bez życia na ziemi. Jego nogi było rozstawione w dziwny sposób, jakby próbował biec po podłodze. Jego kark został złamany przez wielkiego cholernego Yeti. Sanchez spojrzał na wielkoluda w stroju Yeti, który właśnie zdejmował maskę. Pod przerażającą białą maską znajdował się twarz z przeszłości Sancheza. Mężczyzna zdjął resztę stroju Yeti, a Sanchez mu się przyglądał, prosząc Boga, by nie był nagi. Na szczęście, pod kostiumem gość był od stóp do głowy ubrany w niebieski drelich. Kurtka nie miała rękawów i odsłaniała ogromne, wytatuowane bicepsy. Miał długie brązowe włosy, które nieco zmierzwiły się pod maską Yeti, nadając mu niechlujny wygląd, ale Sanchez nie zamierzał mu tego wypominać. Ale znak rozpoznawczy, który odróżniał tego mężczyznę od innych, pozostał: pojedyncza czarna skórzana rękawiczka na prawej dłoni. Rodeo Rex. Największy wojownik na gołe pięści, jakiego widział Sanchez. Od ich ostatniego spotkania minęło kilka lat, ale Sanchez był pewny, że mógł nazwać Rexa swoim przyjacielme. Rex wyciągnął dłoń w rękawiczce. - Cześć, Sanchez. Jak leci? Sanchez złapał rękę i próbował nią energicznie potrząsnąć. Pod skórzaną rękawiczką Rex miał w pełni funkcjonalną metalową dłoń. Jej uścisk nie należał do najdelikatniejszych, ale Sanchez nie narzekał. Terrorysta bez wątpienia był martwy. Rex był w stanie przetrącić komuś kark w pół sekundy. Ale co, do diabła, robił w Wieży Figur Woskowych w wigilię? - Rex? – powiedział Sanchez, nie potrafiąc ukryć zdumienia. – Myślałem, że nie żyjesz. Co do cholery? 29
- A ja myślałem, że będziesz większy – odparł Rex, kiwając ku swetrowi Sancheza, na którym widniał napis „Myślałem, że będziesz większy”. - Och, fajny sweter, co? – z dumą powiedział Sanchez. – Kupiła mi go Flake. - Miło. Wydaje się trochę przyciasny, czy może tak miało być? Sanchez nie sądził, by slogan był czymś więcej niż cytatem z Wykidajły. - No tak, dość o moim swetrze. Słyszałem, że umarłeś. Co się stało? Rex przytaknął. - Umarłem, jakiś czas temu, ale teraz jestem duchem obecnych Świąt. Wygląda na to, że pojawiłem się w samą porę. Zdążyłeś się już posrać? - Prawie – odpowiedział Sanchez. – Jakim cudem tu jesteś? Nie łapię. - Mistyczna Dama powiedziała ci, że przyjdę, prawda? Sanchez wróciły myślami do tego, co powiedziała mu stara wiedźma. Nie pamiętał wiele, tylko woo-woo-woo i paskudny smród. - Cóż, mówiła różne pierdoły. Myślałem, że to sen. Stara ropucha. - To nie był sen. - Więc co się dzieje? Umarłeś czy nie? - Umarłem. Ale dobiłem targu z Gościem w czerwieni. Pracuję teraz dla drugiej strony, poluję na nieumarłych. - Nieumarłych? – Sanchez wskazał ciało Klausa. – On był wampirem? Rex pokręcił głową. - Nie. Normalny człowiek, ale na święta dostałem wolne od polowania. Wróciłem do Santa Mondegi, żeby pomóc ci z tymi pieprzonymi terrorystami. - Super. Boże błogosław Gościa w czerwieni i jego bożonarodzeniowe wolne. Rex przewrócił oczami. - Olać Gościa w czerwieni. Przyszedłeś pokazać ci, że stracisz Flake, jeśli się nie zmienisz. Jest teraz na dole w sali pełnej terrorystów i przerażonych zakładników. Ona też się boi, a jej jedynym pocieszycielem jest ten frajer Wallace. - Nienawidzę go. - Powinieneś, bo jeśli nie weźmiesz się w garść i nie wykażesz się odwagą, na dobre ją stracisz. Albo na rzecz Wallace’a, albo kuli terrorystów. - Szczerze mówiąc, Rex, chyba już ją straciłem. Jest na mnie wściekła. - Tak, prawda. Ale nie zapominaj, że dziś wigilia. Czas cudów. - Jestem fanem świątecznych cudów. Boże błogosław Boże Narodzenia. Rex pokręcił głową. - Nie myśl, że masz już z górki, łosiu. Będziesz musiał uratować Flake i innych zakładników. To będzie świąteczny cud. - Kurde. Długo to potrwa? Na północ mam zamówioną taksówkę. - Zajmie tyle, ile zajmie. Sanchez westchnął. Wyglądało na to, że ktoś będzie musiał się poważnie postarać. - Więc co mam zrobić? Rex wskazał na martwe ciało Klausa. - Po pierwsze, użyjmy tego, żeby wysłać wiadomość Flake. Niech wie, że ciągle żyjesz i idziesz jej z odsieczą. Sanchez zobaczył portfel Klausa, wystający z tylnej kieszeni jego spodni. Pochylił się i podniósł go, mając nadzieję, że znajdzie jakąś kartę nadającą się do maszyny z 30
jedzeniem. Niestety. - Co robisz? – zapytał Rex. - Sprawdzam, kim oni są. - Banda włoskich cieci, nie przejmuj się nimi. Sanchez wyjął z portfela prawo jazdy. - Fałszywe – powiedział. – Według niego gość jest Meksykańcem! - Kogo to obchodzi! – wrzasnął Rex. – Posłuchaj mnie przez cholerną minutę. Użyjemy go, żeby wysłać wiadomość terrorystom. Napędzimy im stracha. - Ale on nie żyje. Jak ma przekazać naszą wiadomość? Rex zaczerpnął powietrza. Wydawał się zirytowany. - Po pierwsze, zdejmij sweter i załóż na kamizelkę tego gościa. - Ale to mój najlepszy sweter! - Chcesz mojej pomocy czy nie? Sanchez stwierdził, że lepiej nie protestować i zaczął ściągać sweter przez głowę. Zszedł z problemami. Cholerstwo jakoś mocno się skurczyło. Gdy szamotał się ze swetrem, jakby to była ośmiornica, Rex zadał mu pytanie. - Dalej masz złotą piersiówkę, którą ci dała? - Skąd o tym wiesz? - Dalej ją masz? - Tak. - Daj mi ją. - Odzyskam ją? - Oczywiście.
31
Dziesięć - Za minutę zabiję kolejnego zakładnika! – krzyknął Marco Banucci, by wszyscy usłyszeli. – Czy ktoś chce powiedzieć mi, gdzie jest Mały Tim? Jedna minuta! Flake wahała się, co zrobić. Jej sumienie nie pozwalało jej wydać Małego Tima, ale jeśli tego nie zrobi, zginie jeszcze więcej osób. Na myśl o tym było jej niedobrze. Kilka razy zamierzała podnieść rękę, ale za każdym razem, gdy zaczynała, wycofywała się. - Dziesięć sekund – oznajmił Marco. – Dziewięć… osiem… siedem… Zanim powiedział „sześć”, przerwał mu doskonale znajomy krzyk Candice. Drzwi windy otworzyły się, a kobieta patrzyła do jej wnętrza z przerażeniem wymalowanym na twarzy. Marco ruszył, by sprawdzić, co tak nią wstrząsnęło. Flake (i wszyscy inni) próbowała zajrzeć do windy. Niestety, Marco im przeszkadzał. Cokolwiek zobaczył, wyraźnie nim to wstrząsnęło. - Bingo! – krzyknął. – Chodź tu, szybko! Jeden z terrorystów, z długim końskim ogonem koloru blond, w czarnym golfie i brązowych bojówkach podszedł do Marco i zajrzał do wnętrza windy. Flake próbowała spojrzeć pomiędzy nimi na to, co oglądali. Wreszcie, pomiędzy nogami Bingo, dostrzegła kolejne martwe ciało leżące w windzie, ale tym razem nie był to zakładnik, ale jeden z terrorystów. Klaus był oparty o ścianę windy. Jego ciało przypominało krwawą miazgę. I miał złamany kark. Na ten widok żołądek Flake przewróciłby się na drugą stronę, ale ulga na widok terrorysty, nie Sancheza albo Małego Tima, przywołała na jej twarz uśmiech. Szczególnie gdy zauważyła, że ktoś za pomocą czarnego mazaka dorysował na twarzy Klausa okulary i wąsy. Marco wszedł do windy i pochylił się nad martwym towarzyszem. Przycisnął dłoń do szyi Klausa, sprawdzając puls. Flake wiedziała, że tracił czas. Widziała dość trupów w Santa Mondedze, by takowego rozpoznać. Marco szybko wyprostował się i wyszedł z windy. Był wstrząśnięty. Zwrócił się do Bingo. - Przykro mi – powiedział. – Twój brat nie żyje. Zapadła chwila dziwnej ciszy, zdawało się, że świat przestał się kręcić, gdy Bingo przyjmował do siebie prawdę o śmierci brata. Zaraz potem oszalał. Zaczął wyklinać i bredzić, walić karabinem w ściany i głośno przeklinać w obcym języku. Marco próbował go uspokoić, kładąc mu rękę na ramieniu, ale Bingo strząsnął ją i pobiegł ku roślinie doniczkowej stojącej w kącie sali. Uniósł karabin nad głowę i cisnął nim w roślinę, łamiąc ją na pół i wszędzie rozpryskując ziemię. Wallace szturchnął Flake. - Już gdzieś widziałem ten sweter – powiedział, głową wskazując martwego gościa w windzie. Flake zerknęła i natychmiast rozpoznała sweter. Zastanowiła się, jak mogła go wcześniej nie zobaczyć. Nie ten miał na sobie, kiedy jechał na górę. Był to ten sam sweter, który kupiła Sanchezowi na Boże Narodzenie rok wcześniej. Biegnące przezeń czerwone litery głosiły „Myślałem, że będziesz większy”. Ku zaskoczeniu Flake, Marco nie denerwował się tak jak jego przyjaciel Bingo. Prawdę mówiąc, nie zwracał uwagi na niszczenie kwiatka przez kumpla. Oglądał swoje 32
palce i marszczył brwi, jakby znalazł coś paskudnego pod paznokciami. Serce Flake urosło. Rozpoznała minę Marco. Widywała ją już setki razy. Nachyliła się ku Wallace’owi i wyszeptała mu do ucha: - On ciągle żyje. Wallace spojrzał na nią, zaskoczony. - Stąd wygląda na trupa – powiedział, spoglądając na ciało Klausa w windzie. - Nie on – powiedziała Flake. – Sanchez. - Sanchez? Ten twój frajerowaty chłopak? Skąd wiesz? - Patrz – powiedziała Flake, wskazując na Marco, który wciąż przyglądał się swoim palcom. Wyjątkowo intensywnie wpatrzył się w swój palec wskazujący, po czym przysunął go do ust i polizał. Natychmiast się skrzywił. - O Boże! – wrzasnął. – To siki! Ktoś zabił Klausa i go obsiurał! Na dźwięk tych słów Bingo pobiegł korytarzem w kierunku biura Flake, wrzeszcząc i krzycząc w rodzimym języku. Wallace złapał ją za rękę. - Jeśli twój chłopak naprawdę spaskudził tego terrorystę, mamy przechlapane. Co on sobie wyobraża? Flake uśmiechnęła się. - Bardzo się stara. - Zabijając ludzi? - Nie, denerwując ludzi. Sanchez jest w tym lepszy od kogokolwiek, kogo znam. Wierz mi, tylko Sanchez może tak po prostu kogoś obsikać. - Chcesz mi powiedzieć, że olał martwego terrorystę, żeby wkurzyć innych? Jaki to ma sens? - To wiadomość – odpowiedziała Flake, czując łomoczące szybko serce. - Wiadomość dla terrorystów? I co im przekazuje? Nie zaczynajcie, albo was obsiuram? - Nie. To wiadomość dla mnie. Wallace podrapał się po głowie. - Co? - Mówi mi, że żyje i zaraz po mnie przyjdzie.
33
Jedenaście - Naprawdę trzeba było wylewać na niego całą piersiówkę? – zapytał Sanchez, idąc za Rexem po schodach na ósme piętro. - Myślałem, że lubisz lać na wszystko? – odpowiedział Rex. - Lubię – przyznał Sanchez – ale zwykle zostawiam trochę w butelce, tak na wszelki wypadek. - Co? Jakby zachciało ci się pić? - Nie. Jakbym wpadł na kogoś, na kogo nie chcę patrzyć. - Straszny z ciebie popieprzeniec, Sanchez, wiesz? - I to mówi ktoś, kto przebrał się za Yeti. Rex zatrzymał się na podeście przed drzwiami pożarowymi prowadzącymi na ósme piętro. Spojrzał na Sancheza i uniósł brwi. - Założę się, że teraz chciałbyś mieć ten kostium, co? – powiedział. Miał rację. Sanchez nie miał swojego swetra i było mu trochę zimno, ponieważ na tułowiu miał tylko białą kamizelkę. Nie był to miły widok. Przez chwilę marzył, by mieć kilka tatuaży jak Rex, który na prawym bicepsie miał świetny obrazek z Psycho Killer. Sanchez spojrzał na niego i zastanowił się, czy na nim wyglądałby równie dobrze. - O co chodzi z tym tatuażem? – zapytał. Rex przyłożył palec do warg, by nakazać Sanchezowi ciszę. Pchnął drzwi pożarowe i zajrzał do środka, jakby upewniając się, że nic im nie groziło. - Co tam jest? – wyszeptał Sanchez, zerkając ponad ramieniem Rexa. - Biuro ochrony z mnóstwem telewizorów. - Telewizorów? Przydadzą się. Powinien lecieć Weekend z Berniem. Rex chyba go nie słuchał. - Za mną – powiedział. – Pokażę ci coś. Rex przeszedł przez drzwi do ogromnej przestrzeni biurowej. Sanchez za nim, trzymając się możliwie blisko wielkiego kolegi. Jeśli w okolicy czyhało jakieś niebezpieczeństwo, najbezpieczniej było tuż przy Rexie. Wszedł za potężnym zapaśnikiem do małej oficyny w rogu. Drzwi były otwarte. W środku znajdowała się ściana pełna monitorów oraz dwa czarne, skórzane fotele. Rex podszedł i wskazał na monitory, jak Sanchez miał ich nie zauważyć. Ekrany pokazywały obraz na żywo ze wszystkich pięter budynku. - To biuro ochrony – powiedział Rex. – Wszystkie kamery z budynku wysyłają obraz tutaj, żeby ochrona mogła wszystko widzieć. Cały dzień tu siedziałem, oglądając rozwój wydarzeń. – Wskazał na jeden ze skórzanych foteli. – Posadź tu swój tłusty zad – rozkazał. Sanchez wykonał polecenia i usiadł w fotelu. Na szczęście był niesamowicie wygodny i, jeszcze lepiej, wyposażony w kółka. Sanchez już widział, jak przemieszczał się na nim po całym biurze, udając rozbitka w szalupie. Niestety, Rex stał dokładnie za nim, więc to nie było możliwe. Rex położył wielką, metalową dłoń na oparciu fotela, jakby wiedział, co Sanchez miał w głowie. Wskazał jeden z monitorów pośrodku. - Oglądaj – powiedział – Zmontowałem najciekawsze wydarzenia z dzisiaj. - Dobrze- powiedział Sanchez. – Kocham montaże. 34
Rex nacisnął przycisk na dole monitora i Sanchez zobaczył obraz z tamtego dnia. Nagranie przedstawiało Flake siedzącą za biurkiem w swoim biurze. Na biurku trzymała zdjęcie siebie i Sancheza, zrobione podczas ich krótkiej, wspólnej służby w policji Santa Mondegi. Doskonale pamiętał te czasy (noszeniu mundury i ściganie przestępców z Flake było totalnym szaleństwem). Flake podniosła fotografię i patrzyła na nią przez chwilę. Wydawała się smutna. - Widzisz – powiedział Rex. – Wspomina czasy, kiedy dobrze się ze sobą bawiliście. Zanim stałeś się nudnym kretynem z obsesją na punkcie podawania sików ludziom, których nie lubisz. Pamiętasz, jak byliście gliniarzami? Wtedy byłeś odważny. Dlatego Flake cię pokochała. I popatrz, czym się stałeś. - Jakbyś nie zauważył – odparował Sanchez – w mieście nie ma już wampirów ani wilkołaków, więc nie ma potrzeby na takie demonstrowanie odwagi jak wtedy. - Patrz. – Rex ponownie wskazał ekran. – Tutaj Wallace daje jej złotą piersiówkę. Dzięki niemu czuje się wyjątkowa. Powinna dostać ją od Miyagiego, ale Wallace nalegał, żeby pokazać Flake, jak bardzo ją lubi. O tym zupełnie zapomniałeś. To twój główny problem: zapomniałeś przypomnieć Flake, że się nią przejmujesz. - Wie, co do niej czuję. Naprawdę muszę jej o tym przypominać? - Nie powinieneś musieć, Sanchez. Powinieneś chcieć. Nie pamiętałeś nawet o tym, żeby kupić jej prezent na święta. A później poprosiłeś o jej piersiówkę. Spójrzmy prawdzie w oczy, jesteś samolubny. Myślisz tylko o sobie. - To trochę bezczelne. - Słuchaj, moim celem jest ci pomóc. Nie żebyś na to specjalnie zasługiwał, ale wiem, że, z niezrozumiałych dla mnie powodów, ludzie nawet cię lubią i chcą, żebyś był szczęśliwy. - No, w to mogę uwierzyć. - To dobrze. Teraz oglądaj. – Rex zastukał w ekran, by podkreślić wagę wydarzeń na ekranie. Monitor pokazywał Flake na jednym z korytarzy w budynku. Szła obok małego dzieciaka w zielonym, jedwabnym garniturze. - Ale mały bachor! – stwierdził Sanchez. - No. To Mały Tim. To o niego chodzi terrorystom. Flake zaprowadziła go do prywatnej sali kinowej. Ciągle tam jest, ogląda film. - Świetnie – powiedział Sanchez. – Oddamy go terrorystom i zgarniemy nagrodę. - Nie zmuszaj mnie, żebym zdzielił cię metalową ręką. - Co? - Nie oddasz im dzieciaka? - Dlaczego? - Nie słuchałeś, co do ciebie mówiłem? Sanchez dostrzegł na monitorze coś jeszcze: ogromne, zielone drzewko. - Tam jest choinka z toną prezentów pod spodem! – sapnął. - To dla lokalnych sierot. - Tak, ale jeśli udałoby mi się podwędzić jeden, mógłbym dać go Flake. - Jesteś niemożliwy. Komórka Sancheza zaczęła wibrować w jego kieszeni. Wyciągnął ją i spojrzał na wyświetlacz. Błyszczał na nim napis NIGEL POWELL. 35
- Lepiej odbierz – powiedział Rex. Sanchez odebrał i przysunął telefon do ucha. - Halo. Nigel? Wyglądało na to, że Nigel znajdował się w zatłoczonym miejscu, ponieważ Sanchez słyszał pojazdy i mnóstwo głosów. - Cześć kolo – powiedział Nigel ponad hałasem w tle. – Jestem na dole. Słuchaj ważnie. Zaczęły pojawiać się gliny. Mówi się, że w budynku są terroryści. Ludzie zgłaszali strzały z broni palnej, ale ty na szczęście wcześniej zadzwoniłeś do sztabu. Teraz próbuję ich przekonać, że opanowałeś sytuację. Wiesz, ilu terrorystów jest w środku? Rex wypowiedział słowo „Siedem”. - Siedmiu – odpowiedział Sanchez. – Ale jednego już załatwiłem. Przetrąciłem mu kark. - Serio? - O tak, poważnie. - Wow. – Nigel był wyraźnie pod wrażeniem. – Dobra robota. Powiem o tym glinom. Słuchaj, póki co muszę utrzymać twoją tożsamość w sekrecie, żeby chronić twoich bliskich. Póki co nikomu nie podawaj swojego prawdziwego imienia, ani nie mów o nikim, kogo znasz, bo terroryści mają sprzęt hakujący, który umożliwia im podsłuchiwanie wszystkich rozmów telefonicznych prowadzonych na terenie budynku. - Chyba przesadzasz – stwierdził Sanchez. - Może, ale lepiej zrób, jak ci powiedziałem. Chciałbym, żebyś teraz siadł na tyłku. Sprawą zajmie się policja. Myślę, że wszyscy bardzo się ucieszą, że zabiłeś jednego terrorystę. - To naprawdę drobiazg – zapewnił Sanchez. – Cały czas pozbywam się tych złych. Sanchez zobaczył, że Rex przewracał oczami. Wyraźnie się nie zgadzał. Ale Nigel był pod wrażeniem. - Co wiesz o tych terrorystach? – zapytał Nigel. - Po ciuchach oceniam, że wyrwali się z hollywoodzkiego filmu z lat osiemdziesiątych, ale ich akcent jest wyraźnie włoski. - Włoski? Na pewno? - Sprawdziłem prawo jazdy jednego z nich. Według niego był z Meksyku, ale to na pewno były lewe papiery. - Dobra, słuchaj, każę glinom się tym zająć. Zostań, gdzie jesteś. Na linii zatrzeszczał głos innego mężczyzny. Sanchez go rozpoznał. Był to terrorysta Merco Banucci. - Cóż, czyż to nie urocze? – powiedział głosem ociekającym sarkazmem. – Kim jesteś, mój przeszkadzający we wszystkim przyjacielu? Zakładam, że to ty pomyślałeś, że śmiesznie będzie polać głowę zmarłego uryną. Sikania na martwych ludzi jest naprawdę podłe! - Ale okularki i wąsy były fajne, co? – z dumą odpowiedział Sanchez. - Ty cioto – prychnął Marco. – Założę się, że jesteś kolejnym nerdem, który za często oglądał Zabójczą broń i myśli, ze nazywa się Martin Riggs, co? - Znowu błąd. Zawsze byłem większym fanem Człowieka z blizną. - Posłuchaj mnie – warknął Marco, znudzony tą wymianą zdań. – Jeśli oddasz mi 36
Małego Tima, dam ci żyć. Nie będzie żadnych reperkusji. Nie będę cię szukał. Nie będę cię śledził. To będzie koniec. Ale jeśli nie, przeszukam cały budynek, znajdę cię i zabiję. - Ach, cóż, powodzenia, panie Banucci – powiedział Sanchez. - Ach, więc znasz moje imię. Może zdradzisz mi swoje? - Nie. Rex wyrwał telefon z ręki Sancheza i zakończył rozmowę. Barman zamierzał zaprotestować, ale Rex wskazał na monitory. - Patrz – powiedział. Na monitorze Sanchez zobaczył dwóch goryli Marco wchodzących do windy. Rex poderwał go z wygodnego skórzanego fotela. - Sanchez, czas, żebyś się stąd zmył. Ci dwaj zaraz tu będą. Biegnij na następne piętro. Tam znajdziesz Małego Tima. I pamiętaj, nie próbuj paktować z tymi ludźmi. Kiedy dostaną Małego Tima, zabiją wszystkich. Rozumiesz? Rex wyciągnął karabin, który zabrał Klausowi. - Weź to i idź na schody. Sanchez wziął broń. Była znacznie cięższa, niż wyglądała w rękach Rexa. Sancheza zarzucił pasek na ramię i pozwolił karabinowi zawisnąć u swojego boku. Czuł się świetnie. Jak B.A. Baracus z Drużyny A, tylko biały, bez mokasynów. I bez tandetnych świecidełek. - Ruszaj się! – wrzasnął Rex nagląco. Sanchez zawahał się. - Co ty zrobisz? - Zabawię się z terrorystami. Kiedy umrą, wyślę ich windą do Marco. Później będziesz mógł to przypisać sobie. - Nie zapomnij dorysować mu okularków. - Jasne. Idź już – powiedział Rex, wyciągając dwa pistoletu z rękawów drelichowej kurtki i sprawdzając, czy były naładowane. - Dzięki. Miło było cię znowu zobaczyć, Rex. - I wzajemnie. Wynoś się! Sanchez pobiegł do drzwi pożarowych. Usłyszał windę zatrzymującą się w korytarzu za nim, kiedy wszedł na klatkę schodową. Zatrzymał się na chwilę, nasłuchując głosów. Usłyszał tylko Rexa wykrzykującego jakieś niezrozumiałe słowa, a następnie otwierającego ogień przeciw terrorystom. To był dla Sancheza znak, by się stamtąd wynosić.
37
Dwanaście Działanie kokainy, którą Wallace wciągnął w łazience Flake, zaczynało słabnąć. Jego uzależnienie od białego proszku było tak silne, że z trudem wytrzymywał bez niego pół godziny. Stres związany z pojawieniem się terrorystów jeszcze pogorszył jego stan, a ukojenie mogła przynieść tylko kreska koki. Był tylko jeden problem. Zostawił zapasy w łazience Flake. - Już tego nie wytrzymam – mruknął do siebie. Flake siedziała obok niego na podłodze pośrodku grupy zakładników. - Zamknij się – wyszeptała przez zaciśnięte zęby. - Nie żartuję. Nie mogę tu siedzieć i czekać, żeby twój przyjaciel Sanchez nas zabił. Flake złapała go za rękaw marynarki. - Nie zrobisz nic głupiego, prawda? – zapytała. - Nie martw się – powiedział Wallace, poprawiając kołnierz koszuli. – Muszę tylko zdobyć trochę koki, to wszystko. Zakładników pilnowało tylko trzech zakładników. Marco Banucci i Bingo gdzieś zniknęli. Wallace dostrzegł szansę na wyjście do łazienki i poczęstowaniu się koką. Uniósł rękę i zwrócił uwagę jednego z pozostałych terrorystów, raczej chudego gościa z czarną trwałą i czerwoną opaską na głowie, wyraźnie próbujący wyglądać jak Rambo, ale przypominający raczej Johna McEnroe. Facet podszedł, przygotowując broń na wypadek, gdyby Wallace próbował czegoś głupiego. - Czego chcesz? – zapytał Wallace nie mógł powiedzieć mu, że potrzebna mu była koka, ale musiał dostać się do łazienki Flake. - Muszę się wysrać – wyszeptał w odpowiedzi. - Masz pecha. - Serio. Zjadłem cholernie ostre curry. Nie żartuję, jeśli się tu zesram, będziecie musieli przenieść nas na inne piętro. Terrorysta przez chwilę się zastanawiał. - Dobra – powiedział. – Chodź ze mną. Wallace wstał i skierował się do biura Flake. Terrorysta z opaską szedł tuż za nim, czasami szturchając do w plecy karabinem, by przypomnieć o swojej obecności. Kiedy dotarli do biura Flake, Wallace otworzył drzwi i wszedł do środka. Pomieszczenie nie było puste, jak tego oczekiwał. Za biurkiem Flake siedział Marco Banucci, a jego kucykowaty koleś Bingo przycupnął na jego brzegi. Rozmawiali o czymś poufnym i wyglądali na zaskoczonych na widok Wallace’a. - Kim jesteś? – zapytał Marco. Facet za jego plecami odpowiedział: - Gość musi się wysrać! - Nie będzie mi tu srał! – powiedział Marco z wyrazem niesmaku na twarzy. Wallace uniósł ręce w obronnym geście. - To większa sprawa. Naprawdę muszę – powiedział. Marco pokręcił głową. - Nie obchodzi mnie to. – Skinął na Bingo. – Zabij go. Nie będzie mi tu siedział, 38
kiedy my będziemy próbować zabić tego kretyna, który zabił Klausa. Bingo wstał i wymierzył z karabinu w Wallace’a. - Czekaj! – krzyknął Wallace. – Mogę wam pomóc. Ten gość, który zabił waszego kumpla… mogę wam go wydać! Marco spojrzał na niego podejrzliwie. - Wiesz, kto to jest? - Tak. Nazywa się Sanchez Garcia. Barman z Tapioki. Marco wyciągnął rękę i złapał karabin Bingo, by ten przypadkiem nie strzelił. - Jak masz na imię? – zapytał. - Wallace. - I jak dokładnie zamierzasz wydać mi Sancheza Garcię? - Jeśli pozwolicie mi odejść i go poszukać, przekonam go, żeby się poddał. - Nie pozwolę na to. Uciekniesz i więcej cię nie zobaczę. - Jak inaczej miałbym ci go przyprowadzić? - To proste – odparł Marco, wyciągając walkie-talkie. – Możesz mu to powiedzieć. - Niby jak? - Włamaliśmy się do sieci w budynku. Kiedy twój przyjaciel Sanchez do kogoś zadzwoni, wtrącimy się.
39
Trzynaście Sanchez ukrył się za wielką choinką na najwyższym piętrze budynku. Zamierzał ram siedzieć, aż Rodeo Rex zabije wszystkich terrorystów. Wyglądało na to, że Rexowi udało się zabić dwójkę piętro niżej, ponieważ strzały ustały. Sanchez denerwował się samotnością, nie miał pewności, czy Rex wróci czy nie, więc wyjął komórkę i zatelefonował go Nigela Powella. Rozległo się sześć sygnałów wywoławczych, zanim Powell odebrał. - Sanchez, jestem zajęty – powiedział. - Przepraszam bardzo! Co tam się dzieje? Gliny wchodzą czy nie? - Jest tu komendant policji – odparł Nigel, zniżając głos. – Jakiś Richard Williams. Chyba mnie nie lubi, bo nie jestem gliniarzem. Prawdopodobnie pojawi się jeszcze FBI. Oddzwonię do ciebie. - Czekaj! – wrzasnął Sanchez. – Jestem tu zupełnie sam i zjadłem tylko Twinkie. Możesz zamówić mi jakąś pizzę? Tłusty Frank dostarcza o każdej porze i wszędzie. Zanim Powell udzielił odpowiedzi, wtrącił się inny głos. Marco Banucci. - Sanchez Garcia – powiedział. – Przepraszam, że przerywam, ale mam to kogoś, kto chce z tobą pomówić. Twojego bliskiego przyjaciela z przyjęcia. Sanchez czuł, że krew mu zamarza. Jeśli Marco dowiedział się o jego związku z Flake, może czyhać na nią wiele niebezpieczeństw. Ku swojej ogromnej uldze, kolejny głos nie należał do niej. - Cześć Sanchez, to ja. Sanchez nie mógł ukryć zdziwienia. - Wallace? Wallace wydawał się radosny i zadowolony. Nie brzmiał jak ktoś, komu coś zagraża. - Cześć kolo – powiedział Wallace. – Słuchaj. Przyjechały już gliny, więc przestań rozwalać terrorystów. Musisz się poddać, albo mnie zabiją. Obiecali, że nie zrobią ci krzywdy, jeśli się teraz podasz. - Wallace, co im powiedziałeś? - Że jesteśmy przyjaciółki i że przekonam cię, żebyś się poddał. Sanchez musiał uciszyć Wallace’a zanim powie coś głupiego, na przykład o Flake. - Wallace, daj mi Marco. Wallace nie posłuchał. - Sanchez, możesz tu zejść? – syknął. – Gliny już tu są. Sprawiasz więcej problemów, niż rozwiązujesz. Wszystko już by się skończyło, gdyby nie ty. - Wallace, zamknij się. Daj mi Marco. Wyglądało na to, że Marco wyrwał telefon z ręki Wallace’a. Jego głos brzmiał głośno i wyraźnie, bardziej przerażająco niż kiedykolwiek. - Więc, panie Garcia? Podda się pan i ocali życie przyjaciela? - Za żadne skarby! Marco, ten gość nie jest moim przyjacielem. Widziałeś jego fryzurę? To frajer. Zastrzel go. Mam to w dupie! Sanchez miał nadzieję, że to już koniec, że Marco pozbędzie się Wallace’a, zanim rozmowa zejdzie na Flake. Ale Wallace nie zamierzał się poddać. Wrzasnął do telefonu 40
Marco. - Sanchez, jak możesz? Po tym wszystkim, co przeszliśmy? Sanchez zastanawiał się, co zrobić. Wallace mógł wszystkie spieprzyć. Myśląc, słyszał Wallace’a nawijającego do terrorystów, coraz bardziej nerwowo, jakby zrozumiał, że czas mu się kończy. Szyderczy głos Marco wrócił na linię. - Panie Garcia. Policzę do trzech, po czym strzelę pańskiemu przyjacielowi w twarz. Wallace wrzasnął: - Hej, Sanchez, koleś, no proszę cię, mają mnie na muszce! BANG! Strzał poniósł się po linii głośno i wyraźnie. Sanchez na chwilę odsunął telefon od ucha. Nie pojawiły się kolejne strzały. Po kilku sekundach Marco Banucci ponownie się odezwał. - Słyszałeś to, Sanchez? Twój kumpel nie żyje. - Chyba miałeś policzyć do trzech? – odpowiedział Sanchez. - Zamierzałem, ale twój przyjaciel Wallace był naprawdę wkurzający. - Mówiłem, że to chuj. - Może – powiedział Marco. – Ale ja mam jeszcze kilku zakładników do zabicia. Wcześniej czy później trafię na kogoś, na kim naprawdę ci zależy. Marco rozłączył się. Ale linia nie ogłuchła. Sanchez słyszał Nigela Powella kłócącego się z komendantem policji, Richardem Williamsem, którego Sanchez poznał podczas krótkiej służby. Słuchał rozmowy Powella i Williamsa, sprawdzając, czy uda mu się wyłapać plany gliniarzy względem misji ratunkowej. - Słyszałeś? – wrzasnął komendant Williams. – Twój przyjaciel Sanchez pozwolił mu umrzeć. Po prostu go poświęcił. Nawet nazwał go chujem i powiedział, że nie obchodzi go jego życie. Ku zaskoczeniu Sancheza, Powell stanął po jego stronie. - Sanchez był kiedyś gliną. Jest jednym z nas! - Nigdy nie był prawdziwym gliniarzem – odpowiedział Williams. – Służył tylko dwa dni. - Ale to już coś. - Jezu Chryste, Powell, to pieprzony barman! A ty? Nigdy cię nie widziałem. Naprawdę jesteś policjantem? Sanchez znudził się podsłuchiwaniem ich i zakończył połączenie. Wsunął telefon do kieszeni i pomyślał o skutkach śmierci Wallace’a. Uznał, że to może było dobre. Chyba nie miało to żadnych wad. Wallace był dupkiem i na to zasłużył, a teraz zniknął horyzontu i szanse na odzyskanie Flake znacznie wzrosły. Wyszedł zza choinki i rozejrzał się. Na zewnątrz widział połyskujące światła, więc skierował się do okien i sprawdził, ile policjantów zebrało się na dole. Postawił jeden krok, gdy na czymś się potknął. Spojrzał w dół i zobaczył stertę bożonarodzeniowych prezentów w złotych papierach. Kopnął jeden przez pokój. Podniósł go z zamiarem odłożenia z powrotem pod drzewko. Był zaskakująco ciężki. Potrząsnął nim, usłyszał grzechot. Sanchez nie należał do ludzi otwierających cudze prezenty, ale etykietka na tym głosiła, że miał pomóc w zbiórce pieniędzy dla lokalnego oddziały słonecznikowych 41
harcerek, a Sanchez, cóż, niezbyt przepadał za tymi dziewczynkami, więc postanowiło otworzyć. Rozerwał papier, odkrywając pudełko z zabawkowym karabinem. - Co pan robi? – zapytał głos zza jego pleców. Sanchez upuścił pudełko i obrócił się. Stał przed nim chłopiec w przerażającym zielonym, jedwabnym garniturze. Miał jakieś dziesięć, jedenaście lat. Ale był wyjątkowo mały, może sześćdziesiąt centymetrów. - Ty jesteś Mały Tim? – zapytał Sanchez. Dzieciak uniósł brew. - Sam pan na to wpadł? Dobra robota! Sanchez natychmiast zapałał antypatią wobec Małego Tima. - Słuchaj, smarkaczu – warknął, mając nadzieję zyskać nieco szacunku od malucha. – Masz pojęcie, co tu się dzieje? - Czy to karabin maszynowy? Sanchez niemal zapomniał, że przez ramię miał przewieszony karabin. Dzieciak był nim oszołomiony. - Tak, karabin maszynowi. I co? Oczy Tima się rozjaśniły. - Wow. Mogę potrzymać? - Nie, nie możesz. Musisz się schować. W budynku są terroryści, którzy cię szukają. - Szukają mnie? Po co? - Słuchaj dzieciaku, nie chcę się straszyć czy coś, ale o ile wiem, chcą cię zabić. Twarz Małego Tima nabrała śmiertelnie bladego odcienia. Zaczął pociągać nosem i wyglądało na to, że zamierzał się rozpłakać. Ostatnią rzeczą, jakiej Sanchez potrzebował, był rozhisteryzowany bachor. - Żartuję – skłamał Sanchez. Tim oddychał szybko, jakby miał zemdleć. - Dlaczego chcą mnie zabić? – wykrztusił drżącym głosem. - Nie wiem, może dlatego, że jesteś wkurzający – zasugerował Sanchez. – Naprawdę żartowałem. Nikt nie próbuje cię zabić. - Dlaczego pan tak zażartował? Sanchez przypomniał sobie otworzony prezent. Sięgnął w dół i podniósł go z podłogi. - Patrz, dam ci ten zabawkowy karabin – powiedział. – To taka zabawa. Udajemy, że w budynku są terroryści. Ty i ja musimy się schować, a potem ich zastrzelić. Kłamstwo chyba się udało. Twarz Małego Tima rozjaśniła się na widok pudełka z karabinem. Kiedy odbierał zabawkę od Sancheza, na jego policzki wrócił kolor. - Wow! To najlepszy prezent, jaki dostałem! - wykrzyknął. Dzieciak wyraźnie nieczęsto dostawał prezenty. Rozerwał pudełko i wyrwał z niego karabin. Był pod wrażeniem, choć zabawka nie umywała się do prawdziwego karabinu, który miał Sanchez. - Mogę z niego strzelić? – zapytał Tim, celując w choinkę. - Jeszcze nie – odpowiedział Sanchez. – Najpierw musimy pobawić się w chowanego. Leć na dziewiąte piętro i schowaj się gdzieś, żeby nikt cię nie znalazł. Policzę do stu, a potem pójdę cię szukać. Schowaj się dobrze i nie wychodź, jeśli 42
zobaczysz jakichś włoskich terrorystów. - Brzmi fajnie! – wykrzyknął Tim. - Super. Zaczynam liczyć. Idź! Tim ruszył ku drzwiom pożarowym. Sanchez stwierdził, że znalezienie go będzie łatwizną, bo małe dzieci są okropne w zabawie w chowanego, więc oderwał wzrok od chłopaka i zadzwonił do Nigela Powella. Ten odebrał natychmiast. - Sanchez? Co jest? - Hej Nigel, właśnie znalazłem bachora, którego szukają terroryści. Idzie właśnie na dziewiąte piętro. Co mam zrobić? Głos Powella był głośny i wyraźny. - Sanchez, zdurniałeś do reszty? - Czemu? - Terroryści podsłuchują wszystkie rozmowy w budynku. Właśnie powiedziałeś im, na którym piętrze jest dzieciak!
43
Czternaście Marco Banucci patrzył, jak Bingo wyciągał ciało Wallace’a z biura i szedł z nim korytarzem. Strzelenie wkurzającemu, uzależnionemu od koki kretynowi było jednym z najlepszych momentów tego dnia. Niestety, narobiło sporo bałaganu. Na ścianach i biurku, przy którym siedział Marco, była krew. Zabicie Wallace’a mu się spodobało. Gość był dupkiem, więc patrzenie na rozbryzgujący się wokół mózg było zabawne. Podobało mu się do tego stopnia, że Marco nabawił się erekcji i w najbliższym czasie nie zamierzał wstawać, by nikt tego nie zauważył. Zabijanie ludzi zawsze go trochę podniecało. Było w tym coś seksualnego. Podniósł pudełko chusteczek i wytarł z telefonu kilka kropel krwi. Spora plama krwi pokryła także fotografię w ramce. Zdjęcie dwóch glin, gościa i babki. Policjant był tłusty, a jego twarz pokrywał pokaźny rozbryzg krwi Wallace’a. Kobieta była dość seksowną brunetką w ciemnoniebieskim stroju, podobną do Heather Locklear z T.J. Hooker. Gdy Marco się jej przyjrzał, stwierdził, że ją kojarzył. Była jedną z zakładniczek w głównej sali. Siedziała obok Wallace’a. Sprawdzając, czy nikogo nie ma w pobliżu, Marco zaczął się pocierać pod biurkiem, wpatrując się w zdjęcie. Krew na mundurze seksownej policjantki jeszcze bardziej go nakręcała. Pocieranie zostało zakłócone przez odgłos stóp stukających na korytarzu prowadzącym do biura, Chwilę później do środka wpadł Bingo. - Szefie, mam wieści! – powiedział nagląco. - Jakie? - Dobrą i złą. Którą chce szef usłyszeć najpierw? - Obojętne. - Dobre, Fredo i Santino nie żyją. Musiał ich załatwić ten Sanchez. Ich ciała właśnie zjechały windą. Obydwaj mają dziury w głowach. Do tego głowa Freda jest obrócona tył na przód. I, cóż, nie wiem, jak to powiedzieć… - Co? – warknął Marco. - Zniknęły klucze Santina. Marco zmarszczył brwi. - Co to znaczy? - On miał klucze do helikoptera. - Helikoptera? Tego, którym mieliśmy uciec? - Tak. - Mamy zapasowe? - Mieliśmy dwa komplety kluczy. - Kto ma drugie? - Santino miał obydwa przy sobie. Marco złapał się za głowę. - Jakim cudem? - Cóż, powiedział szef, że musimy mieć zapasowe. Chyba nikt nie pomyślał, żeby trzymać je w innym miejscu. - Niech to szlag. Mówiłeś, że masz dobre i złe wieści. Co z tego było dobre? - Nic. 44
- Nie pierdol. - Dobra wiadomość jest taka, że Paolo podsłuchał połączenie wychodzące. Sanchez Garcia jest na ósmym piętrze i wysłał Małego Tima na dziewiąte. Marco poderwał się z miejsca i podniósł pistolet z biurka, gdzie położył go po zastrzeleniu Wallace’a. - To na co czekamy? – zapytał. – Idę schodami na ósme piętro i wezmę Sanchezowi klucze. Ty jedź windą na dziewiąte. Niemożliwe, żeby Sanchez i dzieciak nam uciekli. - Jasne, szefie. Kiedy znajdę dzieciaka, zejdę do pana na ósme. Niech szef nie zabija tego Sancheza. Sam chcę to zrobić! - Zobaczę, co da się zrobić. Po drodze powiedz reszcie, żeby pilnowali zakładników. - Jasne. Marco wyszedł z biura i skierował się ku drzwiom pożarowym, na schody. Jedno piętro pokonał, biegnąc co dwa schody. Kiedy dotarł na półpiętro zwolnił i zaczął iść powoli, mierząc z pistoletu w drzwi pożarowe, w każdej chwili spodziewając się ich otwarcia. Stanął przed drzwiami. Wziął głęboki wdech i wolną ręką sięgnął ku gałce. ŁUP! Drzwi otworzyły się bez ostrzeżenia i uderzyły w niego, wybijając mu pistolet z ręki. Patrzył bezradnie, jak wypadał przez barierkę i leciał w dół, aż na parter.
45
Piętnaście Kiedy Sanchez zdał sobie sprawę, że wygadał położenie swoje i Małego Tima, postanowił się ewakuować, nim pojawią się terroryści. Pospieszył do drzwi pożarowych i wybiegł przez nie. Ku swojemu zdumieniu, po drugiej stronie uderzył w kogoś. Impet wytrącił coś z ręki mężczyzny, posyłając to w dół schodów. Gość miał na sobie elegancki szary garnitur i wyglądał na zaskocz ego widokiem Sancheza strojącego przed nim z karabinem maszynowym przewieszonym przez ramię. Mimo że facet nie miał trwałej ani swetra w golfem, Sanchez musiał założyć, że był to jeden z terrorystów. Kiedy zabijali pana Miyagiego, jeden miał na sobie szary garnitur. Sanchez nie widział jego twarzy, słyszał tylko włoski akcent. Żeby zyskać przewagę, uniósł karabin i próbował wyglądać na twardziela. - O Boże – bąknął mężczyzna z akcentem, który wydawał się nieco irlandzki. – Jesteś jednym z nich, tak? - Boże uchowaj – odpowiedział Sanchez. – Kręcą mnie laski. - Co? - No, lubię dziewczyny. Nie jestem gejem. Facet wyglądał na zaskoczonego. - Nie to mam na myśli. Jesteś jednym z terrorystów, tak? - Co? O, nie, Jestem Samchez. Sanchez odetchnął ulgą. Gość nie był jednym z tych złych. Był zbyt nerwowy, miał irlandzki akcent, nie włoski. Musiał być jednym z kolegów Flake, który jakimś cudem umknął z przyjęcie, jak tak on sam. - Czyli nie jesteś terrorystą? – zapytał nerwowo mężczyzna. - Nie. Jestem tylko gościem z przyjęcia. A ty? - Nazywam się Buck. Też byłem gościem. Moja żona tutaj pracuje. Szukałem jakiejś kryjówki. - Och, jasne. Miło cię poznać, Buck – powiedział Sanchez. – A teraz słuchaj. Nie możemy się tu chować. Ci źli zaraz się tu przytoczą. Buck rozejrzał się ze strachem. - Kurwa, serio? - Tak. Powinniśmy iść piętro wyżej. - Co tam jest? - Mały dzieciak, którego szukają terroryści. Wysłałem go tam, żeby się schował. - Okej – odparł Buck. – Prowadź, to ty masz karabin. - Jasne. Sanchez przecisnął się obok nowego znajomka i ruszył schodami na dziewiąte piętro, mając Bucka tuż za plecami. Otworzył drzwi pożarowe i sprawdził, że teren był czysty. Dziewiąte piętro zmieniono w wielki pokój gier. Flake mu o tym opowiadała, a Sanchez zastanawiał się, czy nie przesadzała ze swoim opisem. Zdecydowanie nie. Był tor do kręgli, kilka stołów bilardowych i różne maszyny. Uwagę Sancheza przykuł jednak rząd automatów z napojami, słodyczami i kanapkami. Zaprosił Bucka do środka i wszedł za nim. - Powiem ci coś – odezwał się Buck, oglądając wnętrze. – Japońskie firmy wiedzą, 46
jak organizować fajne pokoje socjalne. - Taa – przytaknął Sanchez. – Ale za gotówkę nie można tu nic kupić. Potrzeba specjalnych kuponów, żeby wyciągnąć z tych maszyn cokolwiek. - Czyli jesteś głodny? - Cholernie. Buck wskazał na karabin maszynowy Sancheza. - Strzel w maszynę z karabinu. - Co? - Strzel w szkło! - Ale to nie włączy alarmu i nie ściągnie nam na głowy terrorystów? Buck podrapał się po brodzie, myśląc. - Racja. Może w takim razie rozbij je kolbą karabinu? - To znacznie lepszy pomysł. Sanchez zdjął pasek z ramienia i podszedł do maszyny pełnej kanapek. Uniósł karabin i uderzył nim w szkło. Rozległ się głośny łomot, ale szkło nawet nie pękło. Sanchez nabawił się tylko nieprzyjemnego elektrycznego wstrząsu w ramieniu. - Au. Cholera! – zaklął. – To szkło jest chyba z metalu. - Daj mi spróbować – powiedział Buck. Sanchez podał mu karabin. - Ostrożnie, naprawdę mocno wibruje po zderzeniu z szybą – powiedział. Buck nie użył broni do rozbicia szyby, tylko wbił kolbę w brzuch Sancheza. Z jego płuc uciekło całe powietrze. Sanchez zginął się w pół i opadł na tyłek, trzymając się na brzuch i krzywiąc. Buck stał nad nim z krzywym uśmieszkiem na twarzy. - Jakim cudem zabiłeś Klausa i pozostałych? – zapytał. Jego akcent nagle się zmienił. Teraz był włoski. Stał przed nim Marco Banucci. - To nie ja – jęknął Sanchez, unosząc ręce. - To teraz nieważne – stwierdził Marco. Sięgnął do marynarki, wyciągnął krótkofalówkę i powiedział do niej: - Bingo, znaleźliście już Małego Tima? Brak odpowiedzi. - Bingo? Bingo? Jesteś tam? - Może sra? – zasugerował Sanchez. - Zamknij się! – Marco wymierzył z karabinu w głowę Sancheza. – Nie jest mi pan potrzebny, panie Garcia. Marco nacisnął spust. Zamiast głośnego BUM, rozbrzmiało tylko słabe kliknięcie. Nacisnął ponownie. - Nie ma naboi! – warknął. – Zużyłeś wszystkie naboje, pieprzony idioto! Sanchez uniósł dłonie w geście niewinności. - Nie używałem go, serio! – Przyszło mu do głowy, że miał niesamowitego farta, iż pistolet nie był naładowany. To było trochę oklepane. Marco wyglądał na wściekłego. Ponownie nacisnął spust, jakby spodziewał się, że jednak wystrzeli. BANG! Karabin nagle wypadł Marco w ręki i uderzył w maszynę. Mężczyzna zatoczył się w tył i potrząsnął ręką, jakby coś go uderzyło. Wyglądał na zaskoczonego. Sanchez dostrzegł okazję do ucieczki. Obrócił się na brzuch i zaczął się czołgać. 47
Wydarzyło się coś dziwnego i Sanchez nie był w stanie stwierdzić, co. Dlaczego broń wyleciała Marco z dłoni? Marco wiedział, ponieważ pobiegł ku drzwiom pożarowym, otworzył je kopnięciem i zniknął w nich. Za Sanchezem odezwał się głos. - Okej, chłopie? Sanchez natychmiast rozpoznał południowe zaciąganie. Obrócił się i usiadł. Patrzył na jednego ze swoich ulubionych ludzi na świecie. Na człowieka, którego już od dawna nie widział. Człowieka, który powinien nie żyć. - Jasny gwint! – krzyknął Sanchez. – Elvis? - Trafiłeś – odpowiedział Król.
48
Szesnaście Sanchez kochał Elvisa. Był legendą. Był świetny. I zawsze dobrze ubrany. Na tę okazję założył lśniący czerwony kostium z białymi falbanami biegnącymi wzdłuż rękawów marynarki i dopasowanymi spodniami. Pod marynarką miał czarną koszulę, zapiętą tylko do połowy, a wokół szyi całe mnóstwo złotych łańcuchów. Jak zawsze, bez względu na pogodę czy porę dnia, miał okulary przeciwsłoneczne w złotych oprawkach. - Co tu robisz, chłopie? – zapytał Sanchez. - Jestem duchem przyszłych Świąt. Sanchez poczuł się mocno zawiedziony. - Och, serio. - Tak. Masz szczęście. Piętro niżej załatwiłem jakiegoś terrorystę o imieniu Bingo. - Bingo? - Taa. Durne imię, co? - Rzuciłeś jakimś fajnym żartem, kiedy go zabijałeś? Elvis spojrzał na niego znad okularów. - Nie miałem na to czasu. I, co dziwne, nie znam żadnych fajnych tekstów do zabijania kogoś o imieniu Bingo. Sanchez zastanowił się nad tym przed minutę. - Mogłeś mu powiedzieć, że nadeszła jego liczba – zasugerował. - Jak mówiłem, nie znam żadnych fajnych. - Mogłeś krzyknąć „bingo”, kiedy go zabijałeś. - Och, zamknij się, na miłość boską! – warknął Elvis głosem wyrażającym irytację. – Bingo prawie dorwał Małego Tima. Na szczęście dla ciebie, pojawiłem się w porę i uratowałem małego zasrańca. Sanchez zobaczył Małego Tima wyglądającego zza lewej nogi Elvisa. Dzieciak był tak malutki, że z łatwością ukrył się za ozdobnymi spodniami Elvisa. - Dobra robota – powiedział Sanchez. – Zastanawiałem się, czy nie moglibyśmy wymienić dzieciaka na Flake. Elvis westchnął. - Sanchez, masz pojęcie, co by się stało, gdyby dostali Małego Tima w swoje łapska? - Odesłaliby resztę do domu? - Nie. Chodź ze mną, to ci pokażę. - Pokażesz? Jak? - Przygotowałem dla ciebie krótki film. Opowiada o przyszłości i tym, co cię spotka, bazując na twoich dzisiejszych wyborach. Stoisz na rozdrożu w swoim życiu, Sanchez. - Naprawdę mamy na to czas? – zapytał Sanchez. – Terroryści wiedzą, że jesteśmy na tym piętrze. Nie powinniśmy się stąd wynosić? Zza nich rozległ się głęboki, głośny głos: - Zajmę się każdym terrorystą, jaki się tu pojawi! Sanchez rozejrzał się wokół. Rodeo Rex pojawił się w całej swojej drelichowej chwale, znalazł sobie dodatkowo wielki kowbojski kapelusz. Wyglądał nawet straszniej niż wtedy, kiedy miał na sobie strój Yeti. Rzucił w Elvisa pękiem kluczy. Król złapał go i 49
obejrzał. - Co to jest? - Ukradłem klucze do helikoptera terrorystów. Spóźnimy się na kolejną robotę, więc myślę, że potem nas stąd zabierzesz. - Super. Ale najpierw muszę coś pokazać Sanchezowi. Możesz zająć się Małym Timem? - Z rozkoszą – odpowiedział Rex, podchodząc do niego. Pochylił się i jedną ręką podniósł Małego Tima, po czym zarzucił go sobie na ramię. – Jak leci, Tim? – zagadnął. - Olać go! – wtrąci się Sanchez. – Ten karabin, który mi dałeś, nie miał naboi! Rex spojrzał na niego z góry. - Bałem się, że zrobisz coś głupiego, na przykład oddasz go jakiemuś terroryście. - Tak zrobił – powiedział Elvis, dając Rexowi dwudziestodolarowy banknot. Rex uśmiechnął się i wziął dwudziestkę. Podał ją Małemu Timowi, który radośnie siedział na jego ramieniu. Dzieciak z wdzięcznością go przyjął, jego oczy zalśniły na widok tak dużej sumy. - Dobra, Tim – powiedział. – Ty i ja pogramy na którejś z tych prehistorycznych maszyn, a Elvis pokaże Sanchezowi krótki film. - Super! – krzyknął Tim. Sanchez patrzył na Rexa udającego się ku strefie gier z Timem na ramieniu. - Nic z tego! – krzyknął za nimi. – Żeby uruchomić którąkolwiek z tych maszyn, potrzebna jest karta obsługi. Rex podszedł do maszyny z wyścigami i kopnął w nią ciężkim buciorem. Natychmiast ożyła. Posadził Małego Tima na miejscu kierowcy i w ciągu kilku sekund smarkacz zaczął ścigać się z kilkoma innymi samochodami na ekranie przed sobą. Elvis wziął Sancheza za ramię i obrócił go wokół osi, plecami do Rexa i Tima. - To nie będzie łatwe – powiedział. - Ani trochę. Dzieciak jest za młody, żeby prowadzić. Zaraz się rozwali – stwierdził. - Nie o tym mówię – sprostował Elvis. – Pokażę ci, co cię spotka, jeśli oddasz tego słodkiego dzieciaka do terrorystów, - Dostanę nagrodę? - Nie. Zniszczysz swój związek z Flake. - Co? Dlaczego? Elvis doprowadził Sancheza do drzwi do pokoju kinowego po drugiej stronie sali. - Sam musisz to rozgryźć. - Możesz być trochę mniej tajemniczy? Flake nic nie będzie, czy…? Elvis otworzył drzwi do sali kinowej i wepchnął przez nie Sancheza. - Pokażę ci, jak to się rozegra – powiedział. – A decyzję pozostawię tobie.
50
Siedemnaście Marco Banucci w panice zbiegał po schodach. Dotarł do drzwi pożarowych na szóstym piętrze i wbiegł do głównej sali, gdzie siedzieli zakładnicy. Paolo i Giovanni stali na straży, patrząc na przerażonych pojmanych. Marco wiedział, że obydwaj będą zawiedzeni, kiedy dowiedzą się, iż Bingo zaginął, prawdopodobnie umarł. Zakładnicy ze strachem unieśli spojrzenia, kiedy Marco się pojawił, łapiąc dech. Starał się uspokoić i wytworzyć wokół siebie aurę spokoju, idąc ku Paolo. Ten zawsze zachowywał spokój i raczej nie reagował gwałtownie, w przeciwieństwie do Giovanniego. To było jasne dla każdego, kto ich widział. Giovanni wyglądał jak Rambo albo John McEnroe ze swoją szaloną opaską, a Paolo był wierny czarnym golfom i krótkim fryzurom pasującym raczej do końca lat osiemdziesiątych niż do ich połowy. Marco wyszeptał Paolo do ucha: - Mamy kłopoty. Będziemy musieli odpuścić. Ku jego zaskoczeniu, Paolo cofnął się ze zdumienia. - Co? Za żadne skarby! Obiecałeś mi milion baksów. Gwarantowałeś mi je. - Tak, ale to było przed przyjazdem glin. Zostaliśmy tylko ty, ja i Giovanni. Wszędzie czają się tajniacy. Mają Małego Tima, pozbyli się reszty naszego gangu. I mają jeszcze klucze do naszego helikoptera! Paolo złapał Marco za gardło. - To lepiej wymyśl, jak nas stąd wyciągnąć. I nadal chcę swoje milion baksów. Marco złapał rękę Paolo i odsunął ją od swojego gardła. - Dobra, uspokój się. Muszę trochę podzwonić. - Dobra. Podzwoń. Byle szybko. Marco pospieszył korytarzem do biura Flake. Wszedł i sięgnął po telefon leżący na biurku. Zanim go podniósł, zauważył zdjęcie Flake i jej tłustego kumpla w mundurach policyjnych. Krew, która skrywała twarz mężczyzny, zsunęła się ze zdjęcia. Teraz Marco wyraźnie widział jego twarz. Wystarczyło jedno zerknięcie, by stwierdził, że jeszcze nie wszystko stracone. Wrócił do głównej sali znacznie pewniejszy siebie niż kilka sekund wcześniej. - Hej, Giovanni! Masz wolny pistolet? Giovanni wyciągnął zapasowy pistolet zza paska u spodni i rzucił go Marco, który złapał go i sprawdził, czy był naładowany. Był. Pełny. Przejrzał salę, szukając czegoś. Nie szukał jej długo. Niepozornie, pośrodku grupy zakładników, siedziała Flake. Wymierzył w nią pistolet i uśmiechnął się. - Flake Munroe, miło mi panią poznać. Ma pani na biurku piękne zdjęcie z Sanchezem.
51
Osiemnaście Sanchez był zawiedziony salą kinową. Oczekiwał ogromnego ekranu z rzędami foteli i projektorem. Zobaczył tylko ogromny płaski telewizor i staro wyglądający odtwarzacz. Nie było rzędów krzeseł, tylko kilka sof i puf. - Beznadzieja – jęknął. - Siadaj i nie narzekaj – powiedział Elvis, popychając go ku czarnej skórzanej sofie przed telewizorem. Sanchez opadł na sofę. Wydała z siebie głośny dźwięk przypominający bąka, a Sanchez szybko odkrył, że nawet najmniejszy ruch wywoływał podobne odgłosy. Przez chwilę bawił się, próbując „pierdnąć” naprawdę głośno, ale zobaczył patrzącego na siebie z przyganą Elvisa. Nie był to człowiek, z którym warto zadzierać, więc Sanchez usadowił się wygodnie i przestał się poruszać, zanim Elvis stracił cierpliwość. Król wziął pilota i usiadł obok Sancheza. Sofa pierdnęła. Sanchezowi udało się nie zaśmiać. - Nie szczerz się – warknął Elvis. - Nie szczerzę się. - Ale o tym myślisz. - Właściwie myślałem o tym, że fajnie byłoby mieć popcorn. Załatwisz nam jakiś? Elvis ponownie go zignorował. Nacisnął przycisk na pilocie, a telewizor się obudził. - Obejrzyj – powiedział. – Może czegoś się nauczysz. Tytuł pojawił się w postaci czerwonych liter. Film nosił tytuł „TO CUDOWNE ŻYCIE”. - Brzmi obiecująco – zauważył Sanchez. – To kreskówka? - Tak. Spójrz na tego gościa – powiedział Elvis, wskazując postać na ekranie. – To ty w przyszłości. - W przyszłości zmienię się w postać z kreskówki? - Nie czepiaj się słówek! Sanchez czuł, że Elvis nie miał nastroju do sarkazmu, więc postanowił obejrzeć kreskówkę i zachować dowcipy dla siebie, o ile nie przyjdzie mu go głowy coś naprawdę śmiesznego. Na ekranie kreskówkowa wersja Sancheza przemierzała cmentarz. Postać miała siwe włosy i luźne ubrania, w przeciwieństwie do prawdziwego Sancheza - Wyglądam nieźle – stwierdził Sanchez. – Ile mam tam lat? - To sytuacja za około pięć lat – odpowiedział Elvis. – Wyglądasz chudo, bo Flake już nie robi ci śniadań co rano. - Dlaczego? - Bo terroryści na dole zabiją ją za piętnaście minut. A bez niej stracisz na wadze. - Chciałbym schudnąć, ale wolałbym zatrzymać Flake. Czy mogę zrobić coś, żeby do tego nie doszło? - Tak. - Co? - Sam musisz to wymyślić. - Jeśli oddam terrorystom Małego Tima i klucze do helikoptera, czy ocalą życie 52
Flake? - Nie, i tak ją zabiją. Masz dwa wyjścia. Możesz oddać terrorystom Tima, a oni go zabiją. Zabiją też Flake, a potem ciebie. - Nie ma takiej opcji. Jakie jest drugie wyjście? - Ty i Tim uciekacie helikopterem wraz ze mną i Rexem. Flake i inni zakładnicy umrą, ale terroryści też, bo policja w końcu wejdzie do bucynku. - To najgorsze wyjścia, jakie kiedykolwiek miałem! Musimy mieć jeszcze jakieś! - Często używasz tego słowa, Sanchez. - Jakiego słowa? - My. Chodzi o ciebie i o to, co ty możesz zrobić, żeby uratować Flake. - Ale ty i Rex możecie zabić dla mnie wszystkich terrorystów? Elvis pokręcił głową. - Zakończyliśmy już swoją pracę. Mieliśmy pokazać mi błędy w twoim postępowaniu i przyszłość, która na ciebie czeka. Sanchez prychnął. - Sraty pierdaty. Miałeś pokazać mi, jak mam się zmienić i uratować Flake, nie? - Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy. Ja i Rex mamy już inne zadania. - Inne zadania? Dla kogo pracujecie? - Dla Mężczyzny w czerwieni. - Kogo? - Mężczyzny w czerwieni. Ja, Rex i Bourbon Kid ostatnimi czasy pracujemy dla Diabła. Szukamy nieumarłych i wysyłamy ich do Piekła. Ja i Rex mieliśmy noc wolną, więc mogliśmy ci pomóc, ale teraz musimy już iść. Sorki, chłopie. - Ale jak mam sam uratować Flake? Elvis wstał. - Wymyślisz coś. Kreskówka na ekranie zakończyła się, pojawiło się słowo „KONIEC”. Elvis skierował się ku tyłowi pomieszczenia, by odszukać Rexa. Sanchez patrzył na ekran i próbował obmyślić plan. Tworzenie planów nie było jego najmocniejszą stroną, chyba że chodziło o uciekanie. Kiedy wysilał mózg, próbując coś wymyślić, zauważył, że ekran telewizora połyskiwał. Marnie animowana i dość dobijająca kreskówka o przyszłości skończyła się. Na ekranie pojawił się Bruce Willis. Elvis nagrał kreskówkę na Szklaną pułapkę. Film zaczął odtwarzać się na jednej z ulubionych scen Sancheza. Przez chwilę zapomniał o obmyślaniu planu i skupił się na posiniaczonym Johnie McLaine stojącym naprzeciw Hansa Grubera z pistoletem wiszącym na plecach. Sanchez podziwiał, jak McLaine zwodził przeciwnika słowami i jednocześnie niezauważenie sięgał po broń. Obejrzawszy, jak McLaine zastrzelił dwóch kolejnych złych, Sanchez podskoczył z miejsca. - Elvis! – krzyknął. – Mam pomysł!
53
54
Dziewiętnaście Serce Flake łomotało szybko, a jej umysł był przeładowany niezrozumiałymi pomysłami na ucieczkę. Przez ostatnią godzinę bała się, że Marco dowie się, co łączy ją z Sanchezem. Ale teraz, kiedy już wiedział, było to znacznie bardziej przerażające niż jej wyobrażenia. Sanchez już wkurzył Marco. A teraz Marco miał ją na muszce. - Pójdziesz ze mną – zadrwił. – Pójdziemy do twojego biura i zapewnisz mi rozrywkę w swojej łazience, a twój chłopak będzie tego słuchał przez telefon. - To nie jest mój chłopak – desperacko odpowiedziała Flake. - Więc kto? – zapytał Marko, łapiąc ją za rękę i podciągając do siebie tak blisko, że czuła jego cuchnący winem oddech. – Mąż? Kochanek? Brat? - Żaden z nich. Tylko kretyn, w którym pracowałam na policji. Marco potarł policzek w nieprzyjemny, kojarzący się z pornosem sposób. - Nieźle kombinujesz – powiedział. – Ale potrafię wyczuć kłamstwo. Jesteś naszą szansą na wyjście stąd, suko. - A ja potrafię wyczuć ohydny oddech, kutasie – odparowała Flake. Marco obrócił ją i przycisnął swoje ciało do jej pleców, wbijając pistolet w jej podbródek. W normalnych okolicznościach skupiłaby na tym całą swoją uwagę, ale teraz zdawała sobie sprawę także z pobudzonego penisa, którego czuła w dole pleców. Gość był naprawdę napalony. - Stanął ci? – zapytała. - Zamknij się. Wyglądało na to, że wszyscy w sali usłyszeli pytanie Flake, bo nagle wszyscy spoglądali na Marco, w większości na jego krocze. Nawet jego towarzysze broni. - Stoi mu! – wrzasnęła Flake, czując jego zażenowanie. Marco krzyknął na jednego z kumpli. Jego głos aż kipiał wściekłością. - Paolo! – warknął. – Chodź ze mną do biura. - Po co? - Zadzwonisz do tego dupka Sancheza i powiesz mu, że mamy jego dziewczynę. Powiemy mu, że jeśli nie odda Małego Tima i kluczy do helikoptera w przeciągu dwóch minut, ja ją zabiję. - Brzmi nieźle. Zanim Paolo zdążył postawić krok, stojący przy windzie Giovanni uniósł rękę w powietrze. - Czekajcie – krzyknął. – Winda zjeżdża! Flake podniosła wzrok na cyfrowy wyświetlacz ponad windą; miał rację. Winda faktycznie zmierzała w dół. Minęła ósme piętro, a potem siódme. Miała nadzieję, że to Sanchez zmierzał jej na ratunek. I naprawdę liczyła, że tym razem miał jakiś mądry plan. Dźwięk przekładni windy zwolnił i ucichł, gdy dotarła na ich piętro. Paolo podszedł do Giovanniego i we dwóch zajęli miejsca po obydwu stronach windy, mierząc z broni ku drzwiom, czekając na ich otwarcie. Marco mocniej przycisnął swój mały pistolet do brody Flake. Wydawało się, że jego penis powiela jego ruchy, ponieważ jakby mocniej napierał na jej plecy. 55
Niebezpieczeństwo naprawdę go podniecało. Jakby czując, jak bardzo Flake chciała zajrzeć do wnętrza windy, obrócił ją tak, by nic nie widziała, ale wciąż czuła jego twarde przyrodzenie na plecach. Chwilę później Flake usłyszała dwie rzeczy. Najpierw winda obowiązkowo pisnęła, by powiadomić wszystkich, że drzwi się otwierały. Sekundę później, niemal automatycznie, krzyknęła Candice. - Co to jest? – krzyknął Marco. Flake usłyszała Paolo mruczącego „Co do jest, do cholery?” - Co to jest? – powtórzył Marco. – Czy ktoś wreszcie zastrzeli tą babę, która się tak drze? - To wielki człowiek bóbr – powiedział Paolo. - Co? Marco pociągnął Flake ku windzie, wciąż przyciskając pistolet do jej brody. Udało jej się zerknąć do windy. Tak jak powiedział Paolo, o tylną ścianę oparto woskowy model Bobroluda, mało znanego super bohatera. - Mam go zastrzelić? – zapytał Giovanni. - Obejrzyj go. Sprawdź, czy ma jakąś wiadomość albo coś, ale za nic nie liż palców, jeśli go dotkniesz. Giovanni wszedł do windy i ostrożnie podszedł do Bobroluda. Wyciągnął rękę ku jego twarzy, jakby zobaczył coś interesującego. I nagle, w mgnieniu oka, Giovanni zniknął. A Candice krzyknęła. Znowu. Giovanni nie zginął w sensie dosłownym. Po prostu w jednej chwili był, a w następnej jego stopy znikały w dachu windy. Flake odtworzyła zajęcie w myślach. To wydarzyło się tak szybko. Przez szyb wsunęła się lina zakończona pętlą. Ta opadła na szyję Giovanniego, zacisnęła się i coś, czy może ktoś z siłą huraganu wyciągnął ciało na dach. Paolo cofnął się od windy, nieustannie mając dach windy na celowniku. Nie zamierzał ryzykować strzału, by nie trafić swojego kumpla Giovanniego, o ile on wciąż tam był. Gdy drzwi windy zaczęły się zamykać, Paolo spojrzał na Marco z desperacką miną. - Co tu się odpierdala? - Ściąga pomoc – mruknął Marco. – Ktoś mu pomaga. - Sanchez cię przechytrzył – powiedziała Flake bezczelnie. – Jakie to uczucie? Zanim Marco udzielił odpowiedzi, Flake usłyszała za sobą głos Sancheza. Wykorzystując zamieszanie powstałe przy windzie, wślizgnął się przez drzwi pożarowe i niezauważenie dotarł do sali. - Marco! – krzyknął. Marco odwrócił się, obrócił też Flake, trzymając ją blisko i używając jako tarczy na wypadek, gdyby Sanchez chciał strzelić. Ale kiedy Flake zobaczyła Sancheza, stwierdziła ze zdumieniem, że był nieuzbrojony. Wyglądał jak ktoś, kto się poddawał. Stał jakieś dziesięć jardów od nich z rękami uniesionymi w górę. - Gdzie moje kluczyki? – warknął Marco. – I gdzie Mały Tim? Oddaj go, albo twoja dziewczyna oberwie! - Nie rób nic głupiego – odparł Sanchez. – Twoje klucze mam w kieszeni. - Dobra – powiedział Marco. – Wyjmij je powoli, albo zastrzelę sukę. 56
Flake szarpnęła, mając nadzieję wyswobodzić się z jego uścisku, ale nie udało jej się, był zbyt silny. Poza tym, im bardziej się szamotała, tym bardziej się podniecał. Zboczeniec. Paolo podszedł i zajął miejsce u boku Marco. Wycelował w Sancheza. - To ten gość zabił naszych? – zapytał głosem pełnym zdumienia i złości. – Mogę go zabić? Sanchez wtrącił się, zanim Marco odpowiedział: - Zabij mnie, a nigdy nie znajdziecie Małego Tima! Marco był zaintrygowany. - Czyli wiesz, gdzie jest Mały Tim? - Wiem. Pozwolę wam go zabrać, jak tylko wypuścicie Flake. Jeśli coś jej się stanie, nigdy go nie znajdziecie. - Jeśli kłamiesz, zginiesz marnie – prychnął Marco. - Wiem. - Dobra. Ale najpierw rzuć nam klucze do helikoptera. – Odchylił głowę ku Paolo i, nie odrywając oczy od Sancheza, powiedział mu do ucha: - Jeśli zacznie kombinować, zastrzel go! Paolo zamknął jedno oko i chyba nakierowywał pistolet na głowę Sancheza. Flake patrzyła, jak Sanchez opuszczał lewą rękę i sięgał do kieszeni spodni. Wyciągnął pęk kluczy i uniósł wysoko. - Rzuć je do Paolo – powiedział Marco. - Najpierw puść Flake – odparł Sanchez. - Jasne – powiedział Marco. Paolo odchrząknął, by zwrócić uwagę Marco. - Ej, Marco – odezwał się cicho. – On ma coś przyczepionego do pleców. To może być pistolet. Marco nie spodziewał się, by Sanchez próbował go oszukać, ale Paolo miał rację. Sanchez miał barki czymś obwiązane. - Sanchez, jestem zawiedziony – powiedział. – Jeśli masz do pleców przeczepiony pistolet i chciałeś mnie zastrzelić, to masz przechlapane. - Przyrzekam, że nie mam pistoletu na plecach. - Dobrze. Rzuć Paolo klucze i obróć się, żeby to udowodnić. Jeśli mnie okłamałeś i masz na plecach pistolet, zastrzelę ciebie i twoją dziewczynę. Sanchez przełknął ślinę. Podniósł klucze. - To te wyjątkowe klucze? – zapytał. Marco zmarszczył brwi. - Co? Sanchez rzucił klucze na ziemię u stóp Paolo, po czym odpowiedział: - To te klucze, które wybuchają? Paolo spojrzał na klucze przy swoich nogach, po czym ponownie na Marco. - Wybuchające klucze? – powiedział, marszcząc brwi. – O czym on bredzi? Flake wykorzystała zamieszanie i wbiła łokieć w żebra Marco. Osłabił chwyt na tyle, że udało jej się wyrwać i kopnąć go w krocze. Jęknął z bólem i instynktownie otoczył jaja dłońmi. Flake padła na ziemię, by zejść z linii strzału. Marco zgiął się w pół i potarł obolałe 57
przyrodzenie, ale niemal natychmiast się wyprostował i wymierzył pistolet w Sancheza, który się nie poruszył. Leżąc na podłodze, Flake odliczyła do siedmiu, odkąd Sanchez rzucił klucze. Nic nie wybuchło. Musiał blefować. Podziałało, bo Flake udało się wyrwać z uścisku Marco. Ale Sanchez stał teraz nieuzbrojony naprzeciwko wściekłego, i nadal wyraźnie podnieconego, Marco Banucciego mierzącego w niego z pistoletu. - Co to miało być? – zapytał Marco. - Kawał. – Wzruszył ramionami Sanchez. – Możecie podnieść klucze, naprawdę nie wybuchną. Marco wciąż patrzył na Sancheza, ale przesunął pistolet ku Flake, która leżała na podłodze. - To nie było śmieszne – ze złością powiedział Sanchezowi. – Pokaż mi, co masz na plecach. Jeśli to broń, przygotuj się na to, że strzelę Flake w twarz. Sanchez uniósł ręce nad głowę. Spojrzał na Flake. Nie miał skruszonej miny, którą widywała już miliony razy, gdy przyłapała go na robieniu czegoś, czego robić nie powinien. - Flake – powiedział cicho. – Zrobiłem to dla siebie. Marco odblokował pistolet, by pokazać, że naprawdę zamierza strzelić Flake w twarz. - NA LITOŚĆ BOSKĄ! – wrzasnął na Sancheza. – Obracaj się, JUŻ! - Dobra. Sanchez w końcu wykonał polecenie i zaczął się obracać. Flake modliła się, by naprawdę nie próbował być cwany i nie przykleił sobie pistoletu do pleców. Ku jej uldze, nie zrobił tego. Zrobił coś innego. Coś, na co nie wpadłby nikt inny na świecie. W nosidełku przywiązanym do barków, Sanchez miał Małego Tima. A maluch trzymał broń. Pistolet był prawie tak duży jak dzieciak i wyglądał na naprawdę ciężki. Jakby w zwolnionym tempie chłopczyk uniósł broń, wymierzył w Marco Banucciego i nacisnął spust. BANG! Nabój trafił Marco w pierś. Krew bryznęła we wszystkich kierunkach. Upuścił swój pistolet i zatoczył się na Paolo. Gdy pistolet zagrzechotał o podłogę, Flake wyciągnęła rękę i go złapała. Wymierzyła w Paolo, zanim zdążył wziąć Sancheza na muszkę, i nacisnęła spust. Paolo tego nie zobaczył. Flake wystrzeliła w niego cały magazynek. Strzelała, trzy albo cztery razy trafiła go w pierś. Opróżniła magazynek na wszelki wypadek. Kiedy nie zostały jej żadne naboje, zdała sobie sprawę z tego, co zrobiła. Klęczała, mając na muszce martwego faceta. Niedaleko siedzieli wszyscy jej koledzy z pracy, wpatrzeni w nią ze zdumieniem i strachem. Po jej drugiej stronie stał Sanchez z uzbrojonym bachorem na plecach. Flake nabrała tchu i odłożyła pistolet na ziemię. Patrzyła, jak Sanchez szamotał się ze zdejmowaniem nosidełka z ramion. Nie zdziwiła się, gdy Mały Tim uderzył o podłogę z głośnym łupnięciem, lądując na twarzy. - Wszystko w porządku, Tim? – zapytał do Sanchez. - Prawie strzeliłem sobie w buzię, idioto! – odpowiedział Tim. Sanchez podał mu dłoń i podniósł na nogi. - Zabiorę to – powiedział, odbierając pistolet chłopcu. – A teraz dawaj piątkę, 58
smarkaczu. Dobrze nam poszło, co? Flake uśmiechnęła się, widząc, jak przybijają piątkę. Ich chwilę tryumfu przerwało czyjeś pobliskie kaszlnięcie. Był to Marco Bancci, który jeszcze nie umarł. Leżał płasko na plecach, łapiąc ostatnie oddechy przed nadejściem śmierci. Sanchez podniósł Małego Tima i zaniósł go do Marco. Flake dołączyła do nich, gdy nachylali się nad umierającym terrorystą. Sanchez uśmiechnął się do Marco i wskazał na dzieciaka, którego trzymał na rękach. - Hej, Marco – powiedział głosem, który miał imitować Ala Pacino. – Przywitaj się z moim małym przyjacielem! Marco kaszlał i pluł przez kilka sekund, bez wątpienia cierpiąc katusze, że Sanchez go przechytrzył i potraktował żałosnym tekstem. Chyba chciał coś powiedzieć, ale zanim wykrztusił z siebie słowa, kaszlnął po raz ostatni, zabulgotał i głośno pierdnął. Chwilę później umarł. Flake wyszczerzyła zęby, rozbawiona faktem, że ostatnią rzeczą, którą widział Marco, był krzywy uśmiech Sancheza trzymającego małolata na rękach. Sanchez powąchał powietrze. - Chyba się zesrał przed śmiercią – stwierdził. - Wiesz co, chyba potrzebuję przytulenia – powiedziała Flake. Sanchez nie potrzebował powtórzenia. Zrzucił Małego Tima z rąk, a biedny maluch wylądował twarzą na podłodze, tym razem nie ograniczając się z wyzwiskami do „idioty”. Mimo oburzenia, iż Sanchez rzucił niepełnosprawnym dzieckiem jak piłką, Flake zamierzała mu wybaczyć. Zarzuciła mu ręce na szyję i skoczyła na niego, otaczając nogami w pasie. Sanchez stracił równowagę i spadł tyłem na podłogę, zabierając Flake ze sobą. Koniec końców wiedziała na nim na podłodze. Często przebywali w tej pozycji, zwłaszcza po obejrzeniu zapasów w telewizji i próbie ich odtworzenia. - Zabiłeś dla mnie wszystkich złoczyńców! – krzyknęła radośnie. Sanchez wzruszył ramionami, jakby był to drobiazg. - Wątpiłaś we mnie? Pocałowała go w usta. - Oczywiście że nie. - Świetnie. Więc wrócisz dziś do Tapioki? Brakuje mi twoich śniadań. - Tylko tego ci brakuje? - Lunche też robisz niezłe. Flake uśmiechnęła się. - Ale z ciebie kretyn. - Wiem. Zejdź ze mnie, mam dla ciebie prezent. - Serio? Flake zsunęła się z niego i pozwoliła mu wstać. Rozglądając się, zauważyła, że pozostali zakładnicy się obejmowali i dziękowali pomyślnej gwieździe, że wciąż żyli. Kilka osób podeszło, by podziękować Sanchezowi. Flake z radością zapomniała o prezencie, patrząc, jak dziękowano mu i gratulowano za niewiarygodny heroizm. Patrząc na niego z dumą, dostrzegła dwóch mężczyzn w korytarzu prowadzącym do jej biura. Przez krótką chwilę obawiała się, że to terroryści, ale po chwili stwierdziła, że ich rozpoznaje. Jeden był olbrzymem od stóp do głowy ubranym w niebieski drelich, 59
z czarną skórzaną rękawiczką na jednej dłoni i czapce Mikołaja na głowie. Przez ramię miał przerzucony wielki worek. Jego kolega miał czerwony strój z białymi falbankami na rękawach i spodniach oraz ciemne okulary w pozłacanych oprawkach. Flake spotkała ich wiele lat wcześniej, kiedy pracowała jako kelnerka. Dwaj mężczyźni podeszli do niej. Rodeo Rex zdjął czapkę Mikołaja i pochylił głowę, po czym mrugnął do niej. Elvis poszedł o krok dalej. Ujął jej dłoń, skłonił się i pocałował ją. - Miło cię widzieć, Flake – powiedział, cofając się. - Myślałem, że umarliście – odpowiedziała Flake. - To długa historia. Zanim Flake zdążyła zadać Elvisowi kolejne pytania, Rodeo Rex rzucił wielki worek na podłogę u jej stóp. Złapał go od dołu i wysypał wszystkie prezenty. - Wesołych świąt! – krzyknął. Flake spojrzała na górę prezentów. - Znalazłeś je pod choinką na górze? – zapytała. - Oczywiście – odparł Rex. - To prezenty, które nasi partnerzy przysłali dla zespołu. - Właśnie – powiedział Elvis, podnosząc jeden z prezentów. – A ten jest dla ciebie. Flake wyciągnęła ręce i spojrzała na prezent. Był mały, prostopadłościenny, owinięty w czerwony lśniący papier. Etykieta głosił: DLA MOJEJ FLAKE WESOŁYCH ŚWIĄT SANCHEZ BUZIAKI Flake spojrzała na Sancheza, który był zajęty odbieraniem uścisków i całusów w policzki od wszystkich wdzięcznych zakładników. Popatrzyła z powrotem na prezent w ręce. - Otwórz – powiedział Elvis. Flake odwinęła papier. Tak jak się spodziewała po kształcie, był to obrazek w ramce. Nie byle jaki obrazek. Był to widok na Santa Mondegę, który namalowała. Ten sam, który poprzedniego dnia kupił anonimowy nabywca za tysiąc dolarów. - Co to jest? – zapytał Rex, spoglądając w dół. - Mój obraz przedstawiający Santa Mondegę nocą. - Niezły – stwierdził Elvis. Flake przycisnęła go do piersi i podeszła do Sancheza, który stał pośrodku grupy ludzi, opowiadając, jak dorysował zabawne okularki na twarzy martwego terrorysty. Poklepała go po ramieniu. - Skąd to masz? – zapytała, pokazując obraz. - Kupiłem wczoraj na aukcji internetowej. - To ty byłeś tym anonimowym kupcem, który zapłacił tysiąc dolarów za mój obraz? Sanchez wydawał się zaskoczony. - No tak, uwielbiam wszystkie twoje obrazy. Pomyślałem, że ten jest naprawdę super, więc go kupiłem. Pomyślałem, że możesz chcieć go zatrzymać. Flake objęła Sancheza i mocno pocałowała w usta. - Chodźmy do domu – powiedziała. – Muszę zacząć przygotowywać 60
bożonarodzeniową wieczerzę na jutro. Sanchez wciąż wydawał się skołowany, ale świadomość, że Flake dołączy do niego na Boże Narodzenie (i ugotuje mu kolację) wywołała ogromny uśmiech na jej twarzy. Flake poczuła, że ktoś ciągnie są za sukienkę. Spojrzała w dół i zobaczyła wpatrzonego w nią Małego Tima. - Patrz, co dał mi Sanchez! – pisnął, podnosząc plastikowy pistolet. Flake uśmiechnęła się. - Ładny, i znacznie bardziej pasujący chłopcu w twoim wieku niż ten, którym zastrzeliłeś Marco Banucciego – powiedziała, mierzwiąc włosy TImowi. – Obiecaj mi, że nigdy więcej nie dasz się wciągnąć w szalone plany Sancheza. Zawsze wychodzi z nich cało, ale kiedyś może mu się nie udać! - Teraz wiem, dlaczego go lubisz – stwierdził Tim. – To naprawdę dzielny gość. - Tak, prawda – odpowiedziała Flake. Ten wieczór nauczył ją, że przebywanie z Sanchezem było zabawne i bez względu na to, w jakim niebezpieczeństwie się znajdzie, z nim zawsze będzie bezpieczna. Tak, miał swoje wady, ale przesłaniały je jego dobre strony. Przez chwilę patrzyła na swój obraz Santa Mondegi nocą, pogrążona w myślach, jakie miała szczęście, że Sanchez był „jej”. Sentymentalne myśli przerwał Sanchez, proponując Małemu Timowi łyk ze swojej piersiówki.
61
Dwadzieścia - Patrz, śnieg! – krzyknęła Flake, kiedy wraz z Sanchezem wyszła głównymi drzwiami Wieży Figur Woskowych na chłodne, nocne powietrze. Pogoda była nieprzyjemna. Sypało po raz pierwszy od szalonego planu Ramzesa Gaiusa mającego na celu przejęcie władzy w mieście. I było strasznie zimno. A mimo wszystko miło było ponownie znaleźć się na świeżym powietrzu. Parking był pełen radiowozów, samochodów prasowych, karetek, wozów pożarowych i niezliczonych gliniarzy, reporterów i medyków. Poza tym chyba połowa miasta przyszła z komórkami, próbując zrobić zdjęcie albo nagrać cokolwiek ohydnego. Sanchez zastanawiał się, czy opowieść o jego odwadze już pojawiła się w Internecie. Może będzie musiał założyć sobie fan page na Facebooku. Pozostali wyzwoleni zakładnicy zmierzali do swoich bliskich w tłumie. Było mnóstwo przytulanie się i całowania. Właściwie był to chyba największy wysyp emocji, jaki Sanchez widział od czasu, gdy Wesley Snipes wpadł do Tapioki na drinka, a wszystkie zebrane wampiry się posrały i zaczęły szturmować wszystkie wyjścia. Ale przede wszystkim uświadamiał mu, jakim był szczęściarzem, mając Flake. Otoczył ramieniem jej talię i mocno ścisnął. Odgłos podnoszącego się z dachu budynku helikoptera na chwilę zagłuszył wszystkie inne hałasu. Flake wskazała w górę i krzyknęła Sanchezowi do ucha: - To Elvis i Rex? Sanchez przytaknął. - Tak. Wyjeżdżają z klasą. - Gdzie lecą? - Elvis powiedział, że mają inną robotę. Ma to coś wspólnego z Bourbon Kidem. Pewnie muszą zająć się Frankensteinem, Drakulą albo czymś takim. Flake pomachała helikopterowi, gdy ten znikał na nocnym niebie. - Latanie helikopterem przy takiej pogodzie jest chyba niebezpieczne? – zauważyła. - Nie bardziej niż ta noc. - Racja. Sanchez zobaczył policjanta w niebieskim mundurze, przeciskającego się przez tłum w ich kierunku. Był to Nigel Powell. Uśmiechał się szeroko, pokazując swoje sztuczne białe zęby. Sanchez pomachał do niego. - Kto to? – zapytała Flake. - Duch przeszłych Świąt. Były właściciel hotelu i samozwańczy „duch przeszłych Świąt” podszedł do nich i uścisnął dłoń Sancheza. - Sanchez – powiedział radośnie. – Świetnie się spisałeś. Czy to Flake? - Tak. Flake, to Nigel Powell. Był moimi oczami na ziemi. Flake wyciągnęła rękę i uścisnęła dłoń Nigela. - Miło mi pana poznać – powiedziała. - Ma pani naprawdę świetnego faceta – odparł Powell. – Sanchez i jego odwaga wyciągnęły nas wszystkich z naprawdę parszywej sytuacji. Długo byłem w Piekle. A 62
teraz, dzięki Sanchezowi, wszystkie moje grzechy zostaną zapomniane. - Eee… to miło – powiedziała Flake. Szturchnęła Sancheza i wyszeptała mu do ucha. – O czym on mówi? - To alkoholik – odparł Sanchez. - Och. Sanchez zwrócił się do Powella. - Odwieziesz nas do domu? Powell wyszczerzył zęby i gestem kazał im iść za sobą. - Wasz kierowca już jest. Przed momentem pojawił się jakiś gość, który twierdzi, że zamówiłeś go wcześniej tego wieczora. Ale nie martw się, policja pokryje koszty. Sanchez spojrzał na zegarek. Było po północy. - Oczywiście – powiedział, zwracając się do Flake. – Przyjechałem tu z jakimś dziwnym taksiarzem. Zapomniałem, że kazałem mu tu wrócić. - Lepiej się pospiesz – poradził Powell. – Bo on powiedział, że czeka tylko pięć minut. A to było jakieś trzy minuty temu. Powell poprowadził ich przez tłum ku taksówce, srebrnemu Chevroletowi Impala, który stał tuż za radiowozami. - Proszę bardzo – powiedział. Sięgał, by otworzył przed nimi tylne drzwi, kiedy powietrze wypełnił znajomy hałas. Krzyk Candice. Dobiegał gdzieś z okolicy wejścia do budynku. Nie był to byle krzyk. Wykrzykiwała jakieś słowa. Trzy słowa, które wszystkich napełniły strachem. - ON MA BROŃ! Nigel Powell zareagował natychmiast. Sięgnął po pistolet przy pasku, wyjął go z pochwy i obrócił się płynnym ruchem. Sanchez rzucił się ku kryjówce, przy okazji przypadkiem potrącając Flake. Obydwoje wylądowali na stercie śniegu, Sanchez na Flake, osłaniając ją przed wszelkimi zbłąkanymi nabojami, które mogłyby polecieć w ich stronę. BANG! Powell wystrzelił ze swojego pistoletu. Zapadła śmiertelna cisza, po której rozległ się kobiecy krzyk: - On strzelił do Małego Tima! Sanchez i Flake podnieśli się na nogi, patrząc, co się stało. Na schodach prowadzących do budynku leżał na plecach Mały Tim, trzymając się za nogę. Z rany postrzałowej tuż pod kolanem ciekła krew. Obok chłopca leżał zabawkowy pistolet, który podarował mu Sanchez. Ten spojrzał na Powella, który stał, wielkimi oczami patrząc na Małego Tima, z pistoletem wciąż skierowanym ku dziecku. Sanchez sięgnął i pociągnął rękę Powella w dół, by opuścił broń. - Coś ty zrobił? – zapytał. Powell wydawał się roztrzęsiony. - Strzeliłem do dziecka. - Dlaczego? - Miał broń? - Tak, ale do zabawy – powiedział Sanchez. 63
- Kurna, chłopie – odparł Powell, kręcąc głową. – Jest ciemno. Wyglądał na prawdziwy. Sanchez szybko wyciągnął pistolet z drżącej dłoni Powella. Żeby było gorzej, pojawił się komendant Richard Williams, mierząc z własnego pistoletu w Nigela Powella. - Jesteś aresztowany, Powell – warknął. – Postrzeliłeś Małego Tima. A o ile wiem, nie jesteś prawdziwym policjantem. Z tą pomyłką będziesz musiał żyć do końca swoich dni. Niestety dla Powella, komendant Williams nie był jego największym problemem. Znacznie poważniejszym zmartwieniem była uśmiechnięta twarz wielkiego, czarnego gościa w czerwonym garniturze, stojącego w tłumie za komendantem. Sanchez także go zobaczył i rozpoznał. Widział go wiele lat wcześniej w hotelu Nigela Powella na Diabelskim Cmentarzu, podczas konkursu wokalnego. Mężczyzna w czerwieni podszedł do komendanta Williamsa i poklepał go w ramię. - W porządku – powiedział. – Zajmę się tym. - Kim jesteś? – zapytał Williams. - Agent specjalny Lucyfer. FBI. - Cóż, ja tu dowodzę… - Już nie. Mężczyzna w czerwieni pstryknął palcami przed twarzą Williamsa. Komendant niemal natychmiast zamarł. Jego oczy sugerowały, że zapadł w jakiś głęboki trans. Sanchez ścisnął dłoń Flake i odciągnął ją od wyszczerzonego Mężczyzny w czerwieni, który podszedł do Nigela Powella i otoczył go ramieniem. - Jaka szkoda, Nigel – powiedział. – Wyglądało na to, że się wykupisz, a tu strzeliłeś do dzieciaka. Będziesz musiał pójść ze mną, znowu. Powell wyglądał, jakby ktoś sięgnął mu do piersi i wyrwał duszę. Z jego twarzy odpłynęły kolory, a dłonie wciąż drżały. - To nie moja wina – wydukał. – Ten dzieciak bawił się plastikowym pistoletem na miejscu zbrodni. To nie fair! Mężczyzna w czerwieni wskazał Sancheza. - Obwiniaj jego, to on dał bachorowi pistolet. Powell spojrzał na Sancheza. Otworzył usta. - Ty pieprzony idioto! Po wszystkim, co dla ciebie zrobiłem! Sanchez wzruszył ramionami. - Co? Co znowu zrobiłem? Mężczyzna w czerwienie odprowadził Powella do białej limuzyny, która stała niedaleko. Czekający przy niej szofer w czarnym stroju otworzył tylne drzwi i gestem zaprosił go do środka. Powell z ociąganiem wszedł do środka, a szofer zamknął za nim drzwi. - To było dziwne – powiedziała Flake. Zanim Sanchez zdążył odpowiedzieć, minęło ich kilku sanitariuszy i podeszło do Małego Tima, który krzyczał w agonii. Sanchez usłyszał, że jeden mówił, iż Tim przeżyje, ale nigdy nie będzie w pełni sprawny, może trzeba będzie amputować mu nogę. Przeszło mu do głowy, że Flake (jako obywatelka o dobrym sercu i ogromnej ilości współczucia) może zechcieć pomóc Timowi, nawet go adoptować. Ale została im 64
jakaś minuta, by wsiąść do ich taksówki. - Chodź - powiedział, zwracając uwagę Flake na samochód. – Chyba mieliśmy dość emocji jak na jedną noc. Wynośmy się stąd. Odwrócili się ku Chevroletowi Impala. Kiedy Sanchez sięgał do klamki, jego wzrok zwróciła atrakcyjna młoda blondynka w czarnym kostiumie, idąca ku nim. W ręce miała mikrofon, a za nią dreptał kamerzysta, uwieczniając każdy jej krok. - Panie Garcia – krzyknęła. – Jestem z SMN. Możemy zamienić dwa słowa? Zanim Sanchez mógł wyrazić zgodę, Flake walnęła kobietę w twarz. Sanchez jeszcze nigdy nie widział, by Flake kogoś biła, ale jasny gwint, tego się nie spodziewał! Flake załatwiła reporterkę jednym ciosem. Jej kamerzysta wszystko uwiecznił na filmie. Był to nerdowaty chłopak w wielkim, niebieskim puchowym płaszczu i pasującej kolorystycznie czapce. Zerknął na Flake i wycofał się, zostawiając na ziemi koleżankę powoli znikającą pod spadającym śniegiem. - Wow – powiedział Sanchez. – Nie zasługiwała na to. - Zasługiwała – odparła Flake. – Ale poszło do krajowej telewizji. Teraz każda kobieta na świecie będzie wiedziała, że jeśli spróbuje ukraść mi faceta, będzie miała ze mną do czynienia! Sanchez pociągnął Flake za ramię. - Chodź, wynośmy się stąd, zanim pobijesz jeszcze kogoś – powiedział. Otworzył tylne drzwi taksówki i odsunął się, by ją przepuścić. Flake wskoczyła do środka i przesunęła się na drugą stronę kanapy. Sanchez wszedł za nią i zamknął za sobą drzwi. Radośnie usiadł na czymś wygodnym. Skórzane siedzenia w taksówce były błogosławieństwem po całym bieganiu, do którego był zmuszony przez kilka ostatnich godzin. Tak jak wcześniej, niebieski ekran był podniesiony, przez co trudno było przyjrzeć się kierowcy, więc Sanchez wrzasnął przez otwór pośrodku szyby: - Do Tapioki proszę, dobry człowieku! Kierowca nie odpowiedział. Ale bez wątpienia usłyszał, ponieważ zwolnił ręczny i ruszył. - Wow – powiedziała Flake, schylając się, by lepiej przyjrzeć się kierowcy przez niebieski panel. – Naprawdę świetna kurtka. Gdzie ją pan kupił? Kierowca nie odpowiedział. Sanchez nachylił się i szturchnął Flake. - Nie przejmuj się nim. Jest trochę dziwny. Nie mówi za wiele. Flake usiadła prosto i złapała Sancheza za rękę. Spojrzała mu w oczy i uśmiechnęła się. - Wiesz co, Sanchez? Dziś nauczyłam się czegoś ważnego. - Tak? Czego? - Nie chcę, żebyś się zmieniał. Kocham cię takim, jakim jesteś. - Ja też – przytaknął Sanchez. - Więc czego się nauczyłeś? – zapytała Flake. – Po tym wszystkim, przez co przeszliśmy. Musiałeś się czegoś nauczyć. Sanchez zastanowił się przez chwilę, nim odpowiedział: - Wiesz co? Mogę szczerze powiedzieć, że niczego się nie nauczyłem.
65
66
Dwadzieścia jeden Kierowca zaparkował Chevroleta Impala na poboczu drogi przy Tapioce. Fale zerknęła na zegarek. Było prawie wpół do pierwszej. To była długa noc, czuła się wykończona, a jednak miała wrażenie, że nie zaśnie. Cały dzień był zbyt ekscytujący. Już nie mogła się doczekać, jak opowie o tym swoje przyjaciółce Beth przy kawie w bożonarodzeniowy poranek. - Panie kierowco, ile jesteśmy winni? – zapytała, przyciskając głowę do otworu w niebieskiej szybie. Sanchez otworzył drzwi. - W porządku – powiedział, skręcając nogi, by wysiąść. – Gliniarze zgodzili się zapłacić. Powiedz kierowcy, że może doliczyć pięćdziesiąt baksów za fatygę. Flake patrzyła, jak wysiadał, po czym spojrzała przez niebieską szybę we wsteczne lusterko. Po raz pierwszy, odkąd wsiadła do taksówki, nawiązała kontakt wzrokowy z kierowcą. Krzyknęła do Sancheza: - Może pójdziesz przodem i przygotujesz nam drinka? Będę za chwilę. - Jasne. Sanchez zostawił jej otwarte drzwi i pospieszył do głównego wejścia do Tapioki, prawie wywracając się na czarnym lodzie przed drzwiami. Flake usłyszała, jak mruczał coś o nienawidzeniu lodu, a później przez kilka sekund szamotał się z kluczami w zamku i wchodził do środka. Przesunęła się po kanapie do otwartych drzwi i wyskoczyła na chodnik. Śnieg pod jej stopami miał prawie cal grubości. Sanchez będzie niezadowolony, pomyślała. Będzie musiał złapać za łopatę i rankiem nieco odśnieżyć. Zamknęła za sobą drzwi samochodu i zastukała w okno kierowcy. Szyba była zaciemniona, więc widziała tylko zarys mężczyzny, który przywiózł ich do domu. Ponownie zastukała w okno, a sekundę później szyba zaczęła się odsuwać. Zgięła się, oparła o samochód i przemówiła do kierowcy: - Witam. Wesołych świąt. Kierowca spojrzał na nią i prawie się uśmiechnął. Prawie. Flake pocałowała palce i przyłożyła je do jego policzka. - Dobrze wyglądasz – powiedziała. Kierowca odpowiedział szeptem: - Ty też. Flake zaczepnie szturchnęła go w ramię. - Masz jakieś wieści dla Beth? Kierowca odpowiedział głębokim, ponurym głosem: - Tak. Powiedz jej, że wrócę, i to niedługo.
Koniec (może…)
67
68
Table of Contents Jeden Dwa Trzy Cztery Pięć Sześć Siedem Osiem Dziewięć Dziesięć Jedenaście Dwanaście Trzynaście Czternaście Piętnaście Szesnaście Siedemnaście Osiemnaście Dziewiętnaście Dwadzieścia Dwadzieścia jeden
69