M.P. Rawinis Kochankowie Saga rodu z Lipowej 27 Kamienna kula Styczeń 1411 Mateusz Lipowski, z lewą ręką na temblaku, w Chełmży i z głową zadartą w gó...
11 downloads
16 Views
402KB Size
M.P. Rawinis
Kochankowie Saga rodu z Lipowej 27
Kamienna kula Styczeń 1411 Mateusz Lipowski, z lewą ręką na temblaku, w Chełmży i z głową zadartą w górę spoglądał na gwiaździste sklepienie. - Ogromny kościół. Otto von Popeln chrząknął. - Nie wiem, jak jest w waszych... - zastrzegł się. - Ale podobno nie ustępują świątyniom Zakonu. - Z całą pewnością nie ustępują - potwierdził zapytany. - Dobrze przyjrzałem się kościołom w Krakowie, bogatym nad podziw. Ja jednak najbardziej lubię kościółek świętego Marcina w naszej Lipowej. Jest niewielki, ale przytulny i zawsze wydawało mi się, że Bóg jest tam blisko człowieka... stał pośrodku katedry Świętej Trójcy. Przerwał, bo nagle rozległ się głośny huk, a ściana katedry, przy której stali, zatrzęsła się od potężnego uderzenia. Mateusz skoczył do wrót. - Zawali się! Pan Otto nie poszedł jego śladem i nie ruszając się z miejsca, uśmiechnął się z pobłażaniem. - Od tych kilku kamieni z katapulty? Możecie być zupełnie spokojny. Mateusz zawstydził się swojego lęku. - Dziadek Jeno zawsze powtarza, żeby podczas szturmu nie szukać schronienia za murem, w który wali katapulta - usprawiedliwiał się. - Częste uderzenia rozbiją nawet najgrubszy mur. - Słusznie - zgodził się Otto. - Właśnie jesteście świadkiem niechrześcijańskiego postępowania waszego króla. Mierzy wprost tutaj, jakby chciał zniszczyć katedrę i grób świętej Juty! Od szeregu dni toczyli dyskusje o wojnach sprawiedliwych i niesprawiedliwych, racjach polskich i racjach zakonnych, ale jak na razie jeden nie przekonał drugiego. Trudno było o zmianę zdania, gdy wojska królewskie oblegały Chełmżę biskupa Arnolda Stąpiła i zapowiadały, że nie odejdą, póki jej nie zdobędą lub nie zrównają z ziemią. - Kamieniom z katapulty wszystko jedno, w jaką stronę lecą - zauważył Mateusz pojednawczo. Pan Otto schylił się nad skrzynią, przy której teraz stali. Z wysiłkiem przekręcił klucz w solidnym zamku, otworzył skrzynię, z wielką pieczołowitością wyjął z niej małe gliniane naczynie.
- To kubek budowniczego tej katedry - powiedział do Mateusza. - Przepowiednia mówi, że jeśli zostanie stłuczony, kościół spłonie. Uważajcie, żeby go nie upuścić. Mateusz ostrożnie wziął naczynie za ucho, ale nie zdążył go obejrzeć, bo kamienny pocisk znowu uderzył w mur kościoła. Otto pospiesznie odebrał kubek i schował na powrót do skrzyni. - Innym razem - obiecał. - Teraz lepiej posłuchajmy waszej rady i wyjdźmy na powietrze. Jeśli rzeczywiście królewscy puszkarze umieją tak celnie strzelać, gotowi wzniecić pożar, choćby kubek nadal był nietknięty. Ledwo minęli kościelne wrota, gdy kolejna kula przeleciała nad pobliskim murem i z furkotem upadła o trzy kroki od nich. Obaj drgnęli, ale nie odsunęli się. - Każdemu jego los pisany - zauważył pan Otto. - Mnie kiedyś wywróżono, że umrę w lesie, a tu nie ma żadnego lasu, to się i niczego nie boję. Mateusz Lipowski pokiwał głową. - Przepowiednie zawsze się sprawdzają - zgodził się. - Tyle tylko, że najczęściej nie od razu. Czasem dopiero po wielu latach. - Właśnie - podchwycił Otto. - Był tu kiedyś niezwykły kruk. Podobno miał sto lat albo i więcej. Mówił bardzo dobrze ludzkim językiem i to zarówno w mowie niemieckiej, jak po łacinie, a nawet i po polsku. Ale przeor miał złość do zakonnika, który go hodował, a przez to znielubił także tego ptaka. Powiadają, że kruk przepowiedział przeorowi rychłą śmierć. Ten zezłościł się i zabił go własną ręką. I co powiecie, jeszcze tego samego dnia, gdy przechodził koło ściany kościoła, spadła na niego z wieży obluzowana cegła i zabiła na miejscu... Mateusz odruchowo spojrzał w górę, jakby w obawie, że i na niego zwali się zaraz jakiś kamień. Pan Otto uśmiechnął się. - To było tak dawno, że może wcale się nie zdarzyło - powiedział uspokajająco i skinął ręką. - A może to zapowiedź nowych dziwnych wydarzeń. Od biskupiego zamku nadchodził ku nim spiesznie kanonik Zawoja, bliski doradca biskupa chełmińskiego. - Przewielebny biskup Arnold zapytuje was, panie, czy jesteście gotowi udać się do obozu swoich rycerzy. - Za mury? - upewnił się Mateusz. - Pan biskup Arnold zezwala wam pójść tam wedle swej woli - potwierdził wysłannik. - Jutro rano zostanie otwarta brama, ponieważ jego ekscelencja wysyła poselstwo do polskiego obozu, i możecie skorzystać z tej sposobności. Żegnali się przy bramie. Biskup Arnold nieco spięty, bo choć mówiono, że król Jagiełło jest miłosierny, nie miał przecież pewności, że i tym razem okaże łaskę.
Uparta odmowa poddania zamku i miasta mogła mocno rozsierdzić monarchę. - Tylko dokładnie powtórzcie moje posłanie - przypominał Mateuszowi. - Idźcie z Bogiem - uśmiechnął się pan Otto. - Jestem wdzięczny losowi, że pozwolił nam się poznać. Może któregoś dnia jeszcze się spotkamy... - Nikt nie zna bożej woli - zgodził się Mateusz. Uścisnęli sobie ręce. Panu von Popeln towarzyszył jakiś rycerz w średnim wieku. Ten przystanął niepewnie o kilka kroków, z daleka składając lekki ukłon i przykładając dłoń do piersi. Otto von Popeln wskazał go wzrokiem. - Pan z Kruklanek chciałby was o coś zapytać. Chodzi o ten kawałek srebra, który podczas choroby trzymaliście w zaciśniętej pięści. To zapewne dla was coś ważnego. Pan z Kruklanek twierdzi, że wie, co to jest. Spojrzał uważnie na Mateusza i zobaczywszy jego zachęcające skinienie, ciągnął dalej: - Pan z Kruklanek widział poroże pewnego jelenia, które nosił na hełmie bardzo sławny rycerz, Arnold von Strasburg. Chcemy was zapytać, panie Mateuszu, jakim sposobem ten kawałek srebra dostał się w wasze ręce? - Nie wiedziałem, że tak się nazywał rycerz, którego spotkałem. Miał na głowie hełm zdobiony srebrnym porożem. - Wiemy, że zginął zeszłego roku – powiedział pan Otto - To był sławny rycerz, jego pokonanie okryłoby wielką sławą każdego. Czy to wy tego dokonaliście? - Ja - potwierdził Mateusz. - Wspólnie z moim bratem. - To macie brata? - zaciekawił się pan Otto. - Nigdy o tym nie wspominaliście. - Bo wolałbym o nim zapomnieć - mruknął Mateusz Lipowski. Nagle zrobił się ponury. - Zostańcie z Bogiem - rzucił tylko i ruszył ku bramie. Mateusz Lipowski szedł przez królewski obóz. Niósł proporzec biskupa chełmińskiego na znak poselstwa, a wielu spośród oblegających kiwało ku niemu dłońmi lub wołało z daleka. Rycerze brali go za Marcina i Mateusz poczuł rodzaj żalu, jak bardzo znany i lubiany musiał być tutaj jego brat. Janusz Brzozogłowy stał przed swoim namiotem, gdy doprowadzono przed jego oblicze Mateusza. Uśmiechnął się do młodego człowieka. Nie spotkali się wcześniej. - Jesteście bardzo podobny do swojego brata - zauważył na powitanie. Mateusz pokręcił głową. - To mój brat jest podobny do mnie - odpowiedział. Dowódca oblegających zmarszczył brwi.
- Doprawdy? - upewnił się. - Myślałem, że to wasz brat jest starszy. Mniejsza o to. Cieszę się, że żyjecie, bo już was pogrzebano. - Byłem ranny - Mateusz dotknął prawą dłonią lewego ramienia. - Biskup Arnold pozwolił mi wrócić do swoich. Prosił też o przekazanie swojego posłania, skierowanego do miłościwego króla. - Słucham w jego imieniu. - Biskup Arnold pyta o warunki poddania Chełmży. Pan Janusz odetchnął z ulgą. Stali pod miastem od tygodni i wszyscy byli już zmęczeni przedłużającym się oblężeniem. Propozycja kapitulacji nadchodziła w najbardziej odpowiedniej chwili. - Warunki są proste - odpowiedział. - Niechaj się zda na królewską łaskę. - Polecił mi przekazać, że jeśli się zgodzicie zagwarantować nietykalność jemu oraz jego ludziom, podda zamek i miasto. Gotów jest złożyć hołd naszemu miłościwemu panu i przysięgę wierności, jak to już uczynili inni biskupi pruscy. - Dobrze - zgodził się dowódca. - Niech pozna królewską łaskę. Zaraz wyślę gońca, żeby mu o tym oznajmił. - To nie jest konieczne - wyjaśnił Mateusz. - Wystarczy wystrzelić kulę w kierunku kościoła Świętej Trójcy, tylko nie celujcie zbyt dokładnie, bo bardzo się tam troskają o wszelkie zniszczenia. Jeśli na kuli będzie krzyż wykonany białą kredą, zrozumieją, że mogą liczyć na nietykalność. Biskup słyszał, że król darowuje tym wszystkim, którzy się poddają. Sam mu to doradzałem, bo pytał i o moje zdanie. Powiedziałem wszystko, czego się dowiedziałem od mojego ojca i dziadka. Janusz Brzozogłowy gestem pełnym uszanowania przejął proporzec biskupa chełmińskiego. - Nie widziałem was jeszcze w boju - zauważył, lustrując postać młodego człowieka. - Ale na pewno nie ustępujecie swoim sławnym przodkom. Odpocznijcie teraz, później pomówimy. Zapewne chcielibyście wrócić do domu, żeby się podkurować. Nie widzę przeszkód. Wojna dobiega końca.
Pusty kościół św. Marcina Dopiero w wiele tygodni od tragicznych wydarzeń z listopada poprzedniego roku, w czasie których zginął ksiądz Franciszek Skórka, Dorota wróciła do dworu w Lipowej. Wróciła, ale jej pożycie z Marcinem Lipowskim układało się jeszcze gorzej niż poprzednio. Kłócili się nieustannie i o byłe co, a Marcin niejeden raz pięścią wskazywał żonie, gdzie jej miejsce. Ona straciła dla niego całe uszanowanie, miała za słabeusza i człowieka bez honoru. Od pierwszego dnia po powrocie odmówiła też wykonywania małżeńskich powinności. - Jeżeli mnie chcesz mieć, możesz wziąć tylko siłą - oznajmiła. - Nigdy, przenigdy nie odpowiem na twoje słowa ani gesty. Był zaskoczony i zły. - To twój obowiązek, kobieto - przypomniał. - Zatem będę postępować wbrew obowiązkom! - zapowiedziała hardo. - Wróciłam do Lipowej z powodu nalegań twojej matki, która boi się ludzkich języków. Zrobiłam to dla niej, nie dla ciebie. Choćbym miała zgorzeć w piekle, nigdy się nie ugnę. - Zmuszę cię, żebyś była mi powolną - zagroził. - Tylko spróbuj! - odcięła się. - Jak tylko zaśniesz, natychmiast cię nożem pchnę! Była tak stanowcza, że przestraszył się i choć udawał, że za nic ma te pogróżki, bał się widać ich urzeczywistnienia, bo nie zbliżył się odtąd do żony, a gdy czasem miał na to ochotę, ostrzegała go jej zawzięta mina. Przed obcymi udawali jednak zgodne małżeństwo. Dorocie na tym nie zależało, choć taką postawę obiecała pani Hedwidze. Ale Marcin bardzo pilnował tej poprawności, podarkami kupując zachowanie żony, gdy czasem przyjeżdżali goście do Lipowej. Dorota nie skarżyła się nikomu. Wszyscy uważali, że powinna trwać przy mężu, skoro zostali związani świętym sakramentem małżeństwa. Tak myślała teściowa, dziadkowie, ojciec. Takiego zdania był wcześniej ksiądz Franciszek. - Musisz się pogodzić, dziecko - tłumaczyła Hedwiga. - Trzeba z pokorą przyjmować swój los. - Łatwo wam mówić - odfuknęła synowa. - Wasz mąż nie bije was i nie obrzuca obelżywymi słowami. - Wiem, co warty jest mój syn - przytaknęła Hedwiga. - Modlę się, żeby jego postępowanie uległo poprawie. I nie tracę nadziei. Dorocie trudno było przyjąć argumenty świekry. Miała dopiero dwadzieścia jeden lat i przed nią, myślała nieraz, było jeszcze całe życie. Jeśliby miało wyglądać jak dotąd, jej cierpienie wydawało się bezbrzeżne.
Marzyła czasem, że zdarzy się coś, co całkowicie odmieni jej los. Roiła sobie, że któregoś dnia w jakiś cudowny sposób zostanie uwolniona ze swoich trudnych obowiązków, że przestanie być żoną człowieka, którego znienawidziła. Nie wiedziała, co i jak miałoby się zdarzyć. Może Marcin Lipowski przepędzi ją z domu, może sam któregoś dnia nie powróci... Przez pierwsze tygodnie próbowała rozmaitych sposobów. Była dla męża niedobra, opryskliwa i liczyła, że zezłości się wreszcie do tego stopnia, aż zechce ją odesłać do ojca. To było naiwne oczekiwanie, bo Marcin nie zrobiłby tego, bardzo licząc się z opinią sąsiadów i nie mogąc znieść myśli o tym, że mógłby stać się przedmiotem plotek. Gości w Lipowej nigdy nie brakowało, a tej zimy było ich szczególnie dużo. Wszyscy słyszeli o wielkiej wojnie z Krzyżakami, wielu brało w niej udział, a każdy chciał koniecznie zobaczyć hełm Arnolda von Strasburg. Wisiał on u powały w świetlicy Lipowej i każdy, kto zajechał do dworu, przede wszystkim to właśnie chciał ujrzeć, a młodemu panu wyrazić uznanie za czyn tak wielki. Cmokano przy tym z podziwem, a Marcin Lipowski dziesiątki razy opowiadał o wyprawie i bitwie, w której pokonał wielkiego niemieckiego rycerza. W tych opowieściach garstka obrońców topniała, a ilość nieprzyjaciół coraz bardziej rosła. Nie przeszkadzało to jednak większości słuchających, bo i sami lubili przesadzać, wynosząc swoje wojenne czyny. Po grunwaldzkiej bitwie każdy, kto szczęśliwie powrócił do domu, mógł się uważać za bohatera i wielkiego zwycięzcę. - I ty narzekasz na męża? - pytał Dorotę zdumiony pan Tobiasz z Wygody. - Już za sam czyn tak wspaniały winnaś go kochać dozgonnie! Kościół świętego Marcina od miesięcy świecił pustkami. Po śmierci księdza Franciszka nie miał kto zadbać o porządek w jego wnętrzu. Dwie niewiasty, które zwykle przychodziły do posługi, jakiś czas zaglądały tu nadal, ale potem zaprzestały, bo nie miały nic do roboty. Z wiosną przynosiły tylko świeże kwiaty ku ozdobie ołtarza, wedle zwyczaju, jakiego nauczył je ksiądz Franciszek. Ale nabożeństw nie odprawiano. Przechodzący ludzie kłaniali się przed świątynią z wielkim szacunkiem i rozmawiali między sobą o duchownym, jego losie i poświęceniu. Dla nikogo nie ulegało wątpliwości, że ksiądz Franciszek od razu poszedł do nieba. - Ma tam znaczące miejsce przy tronie Boga - powiadano. Pan Jeno na razie nie zamierzał sprowadzać do kościoła innego duchownego, bo jak tłumaczył żonie, byłoby w tym coś niestosownego. - Nie widzę kapłana, który byłby godny zająć miejsce księdza Franciszka oświadczył.
Również pani Alena uznawała niezwykłość ofiary duchownego i choć bardzo chciała uczestniczyć w nabożeństwach, ona także doszła do wniosku, że kościół na razie powinien być nieczynny. Przez pierwsze miesiące kościół był dostępny, szeroko otwarte wrota zapraszały wiernych do modlitwy, a ludzie przybywali nawet z odległych stron, by się tutaj pomodlić. Ale nikt nie śmiał pracować na pobliskim skrawku ziemi i całe otoczenie porosło wysoką trawą i zielskiem. Tamtego listopadowego dnia, zaraz po powrocie sań Marcina, pan Jeno pojechał z ludźmi na miejsce tragedii. Szczątki księdza Franciszka zostały rozwłóczone przez wilki i mimo usilnych poszukiwań znaleziono ich bardzo niewiele. Zebrane w kawałek płótna zostały umieszczone w małej skrzynce, a tę pochowano pod kościelnym progiem. Żal za księdzem Franciszkiem był w Dolinie powszechny. Płakano w Lipowej, Potoku, Krasawie, Wygodzie i wszystkich okolicznych dworach. Czyn księdza zrobił na ludziach wstrząsające wrażenie. Duchowny poświęcił swoje życie dla ratowania innych i nie było nikogo, kto nie rozumiałby wielkości tej ofiary. Pan Jeno szczególnie ubolewał nad stratą księdza i obaj z Mikołajem ufundowali wiele mszy świętych za jego duszę, szeroko wysławiając czyny Franciszka. Ale choć kościół pozostawał pusty, nikt nie odważył się nawet wspomnieć panu staroście, że parafianie potrzebują nowego pasterza. - Jego przykład jest godny naśladowania - powtarzał w kółko Mikołaj. Poświęcić siebie dla innych, wzorem Chrystusa. Ma już ksiądz Franciszek dobre miejsce u boku samego Pana Boga, a nam pozostaje tylko zazdrościć mu odwagi, że zdobył się na czyn tak wspaniały i wzniosły. Pan Jeno przypominał, jak ksiądz Franciszek bał się psów i wilków. Na samo o nich wspomnienie cierpła mu skóra na grzbiecie. Tym bardziej doceniano jego odwagę, bo przecież zrobił to wszystko z rozmysłem i dobrze wiedział, że nie ma najmniejszych szans na przeżycie w tym spotkaniu z wilkami, i wiedział, jak ciężka i okupiona straszliwymi męczarniami będzie jego śmierć. - To najodważniejszy czyn, o jakim kiedykolwiek słyszałem - mówił starosta. Nawet w Dębowcu, gdzie niezbyt ceniono duchownych, wieść o bohaterskiej śmierci księdza Franciszka, zrobiła wielkie wrażenie. Pani Roksana, która zawsze stroniła od bliskich z nim stosunków, uśmiechnęła się z wyraźnym zadowoleniem. - I jego dosięgnęła ręka sprawiedliwości - mruknęła pod nosem. Dochna, jej służąca, była zdziwiona takim stosunkiem do poświęcenia księdza, bo jak inni uważała duchownego niemal za świętego.
- Nie można tak mówić, pani! - zawołała z przestrachem. - To grzech! To był przecież święty człowiek! Mówią, że może nawet wyniosą go na ołtarze... - Głupia jesteś! - fuknęła pani Roksana. - To tylko zwykły klecha, który wypadł z sań. Nieraz widziałam, jak pan Marcin pędzi swoimi saniami. Każdy wie, że to najszybszy zaprzęg w Dolinie. Ksiądz spadł w czasie jazdy i tyle. Dorabiają teraz do tego legendę, że był święty, a przecież wcale nie był. Wiem dobrze, że swego czasu mieli mu rękę uciąć za świętokradztwo. Myślisz, że biskupi kogoś takiego uczynią świętym? Zmarła królowa Jadwiga była bardzo pobożna, a sama widziałaś, ile zachodu robili, żeby to stwierdzić. Dochna, choć nie zgadzała się z wywodem pani, nie odezwała się słowem. Cały czas musiała bowiem uważać, żeby nie narazić się na jej gniew. Została jednak przy swoim zdaniu, a tym podzieliła się z Dominikiem z Potoka. Syn pani Mariny nie pojechał na wyprawę wojenną i nie wziął udziału w wielkiej bitwie pod Grunwaldem, a przez to nie uzyskał wielkich łupów. Człowiek, którego wynajął, żeby w jego imieniu służył królowi, miał za to szczęście. Wrócił z wojny cały i przywiózł wiele rozmaitego dobra. Chwalił się tym aż do czasu, gdy pani Marina przekonała go, że część owego łupu należy się panu Dominikowi, bo przecież to on wysłał go do Prus. Zmiennik przystał na to z oporami, a Dominik wzbogacił się o cenny pas nabijany srebrem i wspaniałe bojowe rękawice zdobione drogimi kamieniami, które zapewne należały do jakiegoś znakomitego rycerza. Dominik odwiedził kiedyś Dębowiec, mając na sobie owe wspaniałe rękawice, które zachwyciły Dochnę. Zachwycił ją też sam pan Dominik, z którym kotłowała się w stodole całe popołudnie. Później przyjeżdżał tutaj kilkakrotnie, podczas nieobecności pani Roksany. Tego dnia zabawili oboje nieco dłużej i pani dworu omal ich nie zastała nagich w komorze. Dominik tłumaczył się niepewnie ze swojej obecności, Dochna była czerwona jak wiśnia, ale pani Roksana udała, że niczego się nie domyśla. - Przynajmniej mnie odwiedziłeś - powiedziała zachęcająco. - Już myślałam, że całkiem zapomniałeś o sprawach, jakie nas łączą. Teraz on udawał, że nie rozumie. - Wcale nie zmądrzałeś, Dominiku - skarciła go. - Masz swoje lata i nadal jesteś głupi. Przedwcześnie wyrzekłeś się majątku po swoim ojcu. - Nie wyrzekłem się - sprzeciwił się Dominik. Był słabego charakteru i bardzo łatwo ulegał wpływom innych. Kiedy obok znajdowała się jego matka, ulegał matce, gdy obok była pani Roksana, ulegał jej argumentacji i jej namowom. - Sam zobacz - mówiła. - Jakiś czas temu może rzeczywiście były niewielkie szanse na objęcie majątku po twoim ojcu, Ostaszu. Ale trochę czasu minęło i już
nie ma Mateusza, a tylko Marcin stoi ci na drodze. Może się zdarzyć, że i on nie będzie ci przeszkadzał. Lubi tak szybko jeździć swoim zaprzęgiem, że żadnego wypadku nie da się wykluczyć... Dominik jednak już dawno nabrał przekonania, że nie potrzebuje więcej ponad to, co ma. Przyzwyczaił się do stanu, w jakim żył. Z matką u boku, w Potoku, z dala od spraw trudnych i zawiłych. Wolał swoje spokojne, choć dość skromne, życie niż przykrą niepewność. - Sam już nie wiem - odpowiedział wykrętnie. - Gdy was słucham, wydaje mi się, że macie rację... - Mam - podchwyciła. Chrząkał, zastanawiał się, czy może zapytać wprost, w końcu z trudem się odważył. - Matka mnie przed wami ostrzegała... - przyznał się. Spodziewał się zaprzeczeń, ale wysłuchała go spokojnie. - Dobrze to wiem, Dominiku. Pani Marina nie chce przyjąć do wiadomości, że jesteś synem Ostasza z Lipowej. Trudno jej uznać, że jesteś wedle krwi bliższy mnie niż jej samej. - Wam? - zdziwił się. - A tak - uśmiechnęła się tajemniczo. - Bo przecież jesteśmy krewnymi, Dominiku. Ale nie wyjaśniła, na czym polega to pokrewieństwo, chociaż nalegał. - Nie teraz - zbyła go. - Powiem ci, gdy nadejdzie czas. A ten czas nadchodzi i wkrótce będziesz już wszystko wiedział. Bo godzina próby jest już bardzo blisko. Pamiętaj, że cię ostrzegałam. Jeśli staniesz po właściwej stronie, zdobędziesz wszystko i pognębisz nieprzyjaciół... Syknęła ze złości, gdy Dominik odpowiedział: - Ja nie mam nieprzyjaciół. - Jesteś okropnie głupi! Gotów byłbyś oddać wszystko, wcale nie dbając o własne sprawy. Dominik nie podjął tematu, wykręcił się koniecznością pilnego powrotu do domu. - Jeszcze zobaczysz, kto jest twoim prawdziwym przyjacielem - zapowiedziała. Pożegnał się szybko i chciał odjechać, gdy go zatrzymała, domyślnym gestem wskazując stojącą obok Dochnę. - Odwiedzaj czasem Dębowiec - zaprosiła. - I to nie tylko podczas mojej nieobecności. Ale lepiej nic nie mów swojej matce.
Dominik jednak od razu powtórzył tę rozmowę pani Marinie, gdyż od kilku lat mówił jej prawie wszystko. Nawet o swoich spotkaniach ze służącą Dochną. A pani Marina powiedziała to, co powtarzała mu od dawna: - Strzeż się pani Roksany, synku. Strzeż się, bo ta kobieta jest jak diabeł, który każdego może opętać, każdemu zamieszać w głowie i każdego doprowadzić do piekielnego ognia. Dominik westchnął. - Zimno mi się robi, jak na mnie patrzy - przyznał się. - Więcej bym tam nie pojechał, ale żal mi tej Dochny. Jest taka słodka... - To niechaj ona czasem tu przyjdzie - zgodziła się natychmiast pani Marina. Bardzo dbała, żeby jej syn miał wszystko, o czym tylko zamarzy.
Nie ma powrotu do Doliny Biskup chełmiński Arnold Stapil zgodnie z zapowiedzią poddał polskim oddziałom zamek i miasto Chełmża i podobnie jak pozostali trzej biskupi pruscy złożył hołd królowi Jagielle. Ale siedzący w pobliskim Raciążu monarcha nie był zadowolony. Większość jego oddziałów dawno odeszła już do swoich ziem. Wojenne owoce wydawały się zaprzepaszczone. Pruskie zamki i miasta wracały pod krzyżackie panowanie i wyglądało na to, że choć kręgosłup państwa zakonnego był poważnie uszkodzony, nie został złamany. Krzyżacy odbierali posiłki z zachodnich krajów, zbrojnie lub podstępem odbijali zawojowane warownie. Królewskie wojska składały się z pospolitego ruszenia, z rycerzy, którym spieszno było do domów. I nawet ci, co obiecali wrócić na pole po załatwieniu najpilniejszych spraw, nie spieszyli się z powrotem. Zawarty w połowie grudnia rozejm, przedłużony miesiąc później, był zatem bardzo na rękę królowi. Trwały rozmowy, mające doprowadzić do pokoju między Zakonem a Polską i Litwą. Krzyżacy, choć mocno nadkruszeni, nie dawali za wygraną. Przynaglany listami nowego wielkiego mistrza, Henryka von Plauena, król węgierski i rzymski Zygmunt Luksemburski ruszył na południowe granice Polski. Atak nie był jednak zbyt silny i może przygotowany tylko po to, by Zygmunt mógł powiedzieć Krzyżakom, że zrobił, co mógł. A mógł niewiele, uwikłany we własne wojny z Wenecją, z panami Austrii i opozycją w Niemczech. Oddziały węgierskie zaatakowały Sącz niespodziewanie, lecz mimo zaskoczenia, atak załamał się szybko, trafiwszy na zaciętą obronę lekkich chorągwi Jana ze Szczekocin oraz zaciężnych Czechów, dowodzonych przez Mikołaja z Lipowej. Zbrojni króla Zygmunta nie tylko musieli odstąpić, ale poszli w rozsypkę i pozwolili ścigającym przejść granicę węgierską. Pod Bardiowem pobito wojska Zygmunta na głowę, biorąc łupy i jeńców. Po tym zwycięstwie Jan ze Szczekocin mógł napisać do króla Jagiełły: Przed moją jazdą i rotą pana Mikołaja nikt nie ucieknie. Krzyżacy nie wiedzieli jeszcze o niczym i w połowie stycznia spróbowali uderzyć od północy - komtur z Kowalewa najechał Ziemię Dobrzyńską. W odpowiedzi Janusz Brzozogłowy wykonał atak na podtoruńskie Popowo i zagarnął tysiące koni, należących do wielkiego mistrza i rycerzy zaciężnych. Panowie zakonni znowu poprosili o rozejm, a rokowania pokojowe nabrały tempa. - Potrzebujemy pokoju - powtarzał król i poganiał swoich wysłanników, żeby robili, ile trzeba.
Wreszcie, w ostatni dzień stycznia, przyjechał do Raciąża z dobrymi wiadomościami pan Oset z Kowna. - Koniec wojny, miłościwy panie - powiadomił. - Wszystko zostało ustalone i jutro, w przeddzień święta Matki Boskiej Gromnicznej, zostaną podpisane pergaminy. Na wiślanej wyspie pod Toruniem. Oset z Kowna mało przypominał dawnego Osta z Doliny. Dość otyły, siwowłosy, z twarzą pociętą bliznami, rzadziej się uśmiechał, a jego wesołe dawniej oczy były zazwyczaj spokojne i chmurne. - To cud! - zawołał na widok Mateusza Lipowskiego. - To prawdziwy, najprawdziwszy cud! Klepał chłopaka po ramieniu, ściskał go, wypytywał. I dziwił się, że Mateusz jest taki ponury i zadumany. Kiedy późnym wieczorem tego dnia spotkali się w kwaterze, Oset uważnie wysłuchał opowieści o walce z panem Arnoldem ze Strasburga i dalszych losach swojego dawnego ucznia. Na jego twarzy malowało się przerażenie. - To straszne, co mówisz, chłopcze! - jęknął. - Straszne i nie żądaj ode mnie, żebym w to uwierzył. Twój brat miałby chcieć cię zabić? I to jeszcze z zazdrości o rycerską sławę? Mało mi się to wydaje prawdopodobne. Nie, nie widziałem, jak się rzecz miała podczas walki z panem Arnoldem, bo zajęty byłem gdzie indziej. Ale zapewniam cię, że widziałem twojego brata Marcina po walce i po tym, jak odniosłeś rany. On był tym wszystkim bardzo przejęty i jak my bardzo cię żałował. Dobrze pamiętam, że był blady jak płótno... Oset uważał, że rana odniesiona w walce, a wcześniej upadek z konia, pomieszały wydarzenia w głowie Mateusza. Dobrze wprawdzie pamiętał porywczość Marcina, Lipowskiego, ale nie potrafił ogarnąć umysłem, żeby młody rycerz, choćby i w złości, mógł podnieść rękę na brata. - Nie - powtarzał. - To zupełnie niemożliwe. Bóg nie dopuściłby do czynu tak strasznego. I znaczyłoby to także, że ja źle was wychowywałem jako wasz opiekun, gdy byliście dziećmi. Co powiedziałby o tym Mikołaj, gdyby się dowiedział? Co powiedziałaby pani Hedwiga? Nie, to zupełnie niemożliwe! Ale Oset dobrze wiedział, że mogło tak być, jak mówił Mateusz, bo jaki miałby powód, żeby kłamać lub zmyślać. I wiedza, jaką uzyskał od Mateusza, położyła mu się ciężarem na piersiach. - Zastanów się - tłumaczył Mateuszowi. - Zastanów się nad wszystkim, mój chłopcze. Nawet jeżeli było, jak powiedziałeś, nie bierz się do zemsty, jeśli nie chcesz zostać bratobójcą. Pamiętaj, że nie byłeś przytomny. Wiedza, jaką masz o tym, pochodzi od innych ludzi, a ludzkie oczy są zawodne, wierz mi, zaufaj
mojemu doświadczeniu. Zastanów się nad wszystkim, zanim cokolwiek zrobisz. Bo na mój rozum, cokolwiek zrobisz, będziesz tego żałował. - Niczego nie zrobię bez zastanowienia - obiecał Mateusz. - Za waszą radą pomówię z ludźmi starszymi i bardziej ode mnie doświadczonymi. Choćby z księdzem Franciszkiem. - Tylko ostrożnie - radził Oset. - Nie powinni o twoich podejrzeniach wiedzieć przed czasem ani twoi rodzice, ani twoi dziadkowie, ani nikt inny, kto nie umie zachować tajemnicy. Bo tylko pomyśl, jakim cieniem położy się na całej rodzinie podejrzenie, jakie choćby niechcący czy przez nieuwagę rzucisz na swojego brata... Cierpiał nad opowieściami Matusza, popijał piwo, po raz dziesiąty wypytywał o szczegóły, jakie chłopak zapamiętał. - Zemsta to straszna rzecz - tłumaczył. - Wierz mi, bo wiem, co mówię. Myśl o zemście zatruje ci krew i nigdy się od tego nie wyzwolisz. Samo podejrzenie zatruje krew, myśli i wszystkie twoje sny. Mateusz patrzył chmurnie. - Zatem mam darować i zapomnieć? A może jeszcze pójść do brata i poprosić, żeby dokończył dzieła? To będzie po chrześcijańsku? Oset chwycił wychowanka za ramiona. - Pamiętaj, że ty niczego nie wiesz na pewno - powtórzył z naciskiem. - Niczego! Była bitwa, w bitwie mało co widać dokładnie. Wierz mi, od młodego nic nie robię, tylko macham żelazem. Mało co wiadomo, czasem myślisz, że jest tak, kiedy jest zupełnie inaczej. Może wcale nie było tak, jak mówisz. Może twój brat zupełnie inaczej postąpił, niż ci się zdaje. Co wtedy? Oskarżysz go? Skrzywdzisz brata? Dasz go pod sąd? Może jeszcze sam wymierzysz sprawiedliwość? Mateusz milczał. - Zaklinam cię, żebyś mi zaufał - poprosił Oset. - Wiem, co mówię. Chodziłem na wyprawy z panem Jeno, gdy wasz ojciec był jeszcze chłopcem. Pamiętam, co o takich sprawach mówili inni, wasz dziadek, księża. Sam do niektórych rzeczy doszedłem, płacąc za to niemałą cenę. Nigdy nie wiesz na pewno. Może nigdy się nie dowiesz. Łatwo jest zniszczyć coś, dużo trudniej odbudować. Miłości braterskiej nie odbudujesz, jeśli ją zniszczysz takim podejrzeniem. - A ty? - zapytał Mateusz. - A ty nigdy się nie mściłeś? Nigdy nie żałowałeś przeszłości? Przecież mieszkałeś tyle lat w Dolinie, miałeś rodzinę, dom, żonę... Oset przymrużył oczy. Długo przyglądał się Marcinowi. - Powierzyłeś mi swoją tajemnicę - powiedział w końcu. - Ja ci powierzę swoją... Może dzięki temu zrozumiesz, że choć i ja mam powód do zemsty, nie zdobyłem
się dotąd na powrót do Doliny... I zrozumiesz, czemu cię nie namawiam do powrotu, póki nie zdobędziesz pewności. - Tej mogę nie zyskać nigdy - zauważył Mateusz. - Chyba, że zapytam o wszystko mojego brata. A dalej postanowię w zależności od tego, co mi odpowie. Oset zamachał rękami. - Nie! - zawołał z przestrachem. - Nie pozwalam na czyn tak nieodpowiedzialny! Zmarnujesz swoje życie i życie wszystkich twoich bliskich! Mimo sprzeciwu Osta Mateusz Lipowski był zdecydowany na powrót do Doliny. - Nie zniosę dłużej tej niepewności - tłumaczył. - Chcę się dowiedzieć. Takim czy innym sposobem chcę się dowiedzieć... Oset uległ tej argumentacji, ale uważał, że Mateusz nie powinien jechać sam. - Nie mogę cię zostawić - oświadczył. - Wiem, że jesteś rozważny i niczego nie zrobisz bez zastanowienia, wolę jednak być przy twoim boku. Mateusz był zadowolony z tego, ale wspólna wyprawa nie doszła do skutku. Odjazdowi Osta sprzeciwił się kniaź Witold. - Nie puszę cię! - zapowiedział książę tonem nie znoszącym sprzeciwu. Choćbyś mnie prosił na kolanach. Jesteś dla mnie zbyt cenny. Szczególnie teraz, gdy trzeba zastanowić się nad tym, jak zaszkodzić temu rudobrodemu zdrajcy! Miał na myśli węgierskiego Zygmunta. - Uprzedzałem was, że królowi Węgier nie można ufać - przypomniał Oset z westchnieniem. Nadeszły właśnie listy od Jana ze Szczekocin, który opisywał atak wojsk Zygmunta Luksemburskiego na południową granicę Polski. Oddziały dowodzone przez wojewodę siedmiogrodzkiego Ścibora ze Ściborzyc uderzyły na Sącz, ale zostały odparte. Pan ze Szczekocin chwalił męstwo pospolitego ruszenia i prowadzony przez Mikołaja z Lipowej oddział najemnych Czechów. Kniaź Witold aż kipiał ze złości, do której miał własny powód. - Na Perkuna! Tyle dobra wziął darmo ten rudy diabeł! Król Jagiełło reagował spokojniej, bo wszystko szło po jego myśli. Pokój z Zakonem został zawarty, a najważniejszy sprzymierzeniec Krzyżaków zdobył się ledwo na niewielkie zbrojne wystąpienie, w dodatku nieudane. - Oszukał ciebie, ale szczęśliwie dla nas oszukał również Zakon - zauważył. - Od wszystkich brał pieniądze - wyjaśnił - i pewnie nie mógł się zdecydować, jak ma postąpić. Tak czy inaczej, teraz nasze na wierzchu. Tylko patrzeć, a i on poprosi o pokój. - Pokój z Zygmuntem? - skrzywił się kniaź. - Obaj wiemy, że on jedno gada, drugie myśli, a trzecie robi. Chyba w życiu nie powiedział jednego słowa prawdy! Król Jagiełło uśmiechnął się łagodnie.
- Zgodzimy się na pokój, gdy tylko się zwróci z taką propozycją. Ja się zgodzę, więc i ty powinieneś. On tak bardzo lubi władzę, że zamierzam mu ją dać. Poprosimy go na rozjemcę pomiędzy nami a Zakonem i obiecamy pieniądze. Od razu zapomni o wojnie. Kniaź Witold wzruszył ramionami. - Niech mnie Perkun trzaśnie, jeśli rozumiem co z tej wielkiej polityki! - Nasze jest wtedy górą, gdy jesteśmy razem - przypomniał Jagiełło. - I niech tak zostanie, że ja zajmuję się polityką, a ty wojskiem. Zygmunt dobrze wie, że póki panuje między nami zgoda i braterska miłość, nie da nam rady. To dlatego szuka sposobu na rozerwanie sojuszu Polski z Litwą i dlatego dawał ci koronę. Książę splunął z odrazą. - Co za chciwy dziad! Za pieniądze złamie wszystkie sojusze! I jeszcze chciał mnie zabić w Kieżmarku! Niechęć kniazia Witolda do króla węgierskiego i rzymskiego Zygmunta Luksemburskiego, wzrosła szczególnie po ich spotkaniu przed półtora rokiem w Kieżmarku. Próbując rozbić sojusz polsko-litewski, Zygmunt w poufnych rozmowach proponował Witoldowi wszelką pomoc przeciw Polsce i obiecał poprzeć jego starania o ukoronowanie na samodzielnego władcę Litwy. Ściskał go i zapewniał o swojej przyjaźni. Liczył, że Witold skusi się na mgliste obiecanki i nie krył niezadowolenia, gdy kniaź poprosił o czas do namysłu. Choć litewski książę był uprzedzony, że może paść taka propozycja, po powrocie z zamku do gospody zapytał o zdanie swoich doradców. Ci nie byli jednomyślni. - Zostaniecie królem, kniaziu! - powiedział jeden z zachwytem. — Poparcie Zygmunta, przyszłego cesarza, da wam koronę. - Ale każe sobie zapłacić tyle, ile jeszcze świat nie widział - wahał się drugi. - Przestaniecie być jednak drugim po Jagielle, będziecie mu równy - podsuwał inny. - Jak coś od kogoś weźmiesz, będzie się domagał zapłaty - zauważył kolejny. Tylko Oset z Kowna wypowiedział się jasno przeciw. - Bądźcie ostrożni, kniaziu - ostrzegał. - Król Zygmunt udaje jedynie waszego przyjaciela, a naprawdę chce was poróżnić z królem polskim. W dodatku ma was za głupca, którego można skusić mrzonkami. Nawet nie skończyli narady, gdy nagle w sąsiedniej izbie wybuchł pożar, a gromada zbrojnych otoczyła gospodę. Tylko dzięki stanowczej postawie Osta kniaź i jego orszak wyrąbali sobie drogę na zewnątrz, dopadli koni i umknęli, zapominając o niedokończonych rozmowach na zamku. Król Zygmunt ze świtą odnalazł ich później o milę od miasta i tłumaczył się bardzo niewyraźnie.
Oburzony Witold pognał do Polski, gdzie wszystko natychmiast opowiedział stryjecznemu bratu. - Dobrze, że miałeś przy sobie Osta - pochwalił Jagiełło. - On zawsze wyczuje niebezpieczeństwo. Kniaź dziękował panu z Kowna i tym bardziej przypuszczał go do rady i swoich książęcych spraw. - Mając ciebie, to jakbym miał drugą prawą rękę - powtarzał. Po zamachu w Kieżmarku zraził się ostatecznie do Zygmunta Luksemburskiego i każdorazowo, gdy była o nim mowa, spluwał ze wzgardą. Król węgierski, choć brakowało jeszcze trzech lat do wygaśnięcia pokojowego traktatu, wypowiedział wojnę Polsce, a zgodnie z tajną umową z Krzyżakami w styczniu zaatakował południową granicę Polski. - Ryży zdrajca! - syczał kniaź. - Niechaj go piekło pochłonie! Ciężko mu też było odżałować licznych darów, jakie w poprzednim roku ofiarował węgierskiemu władcy w imieniu własnym i stryjecznego brata. - Chodź tu, Wojnut! - wołał na swojego komornika. - Chodź i rozdrap moje rany, co je uczynił ten rudy kundel! Komornik księcia początkowo z pergaminu, później już z pamięci, recytował spis podarunków, jakimi litewski kniaź chciał zaskarbić sobie przychylność króla Zygmunta i jego neutralność w nadchodzącej wojnie. - Ptaki. Łownych ptaków, to jest sokołów, rarogów, krzeczotów i innych, bardzo dobrze do polowań ułożonych - dwa tuziny. Psów myśliwskich, dobranych co do maści i miary - kopa. Dalej konie. Wierzchowców trzy razy po tuzinie, a każdy z drogimi siodłami cudzoziemskiej roboty i takąż samą uprzężą. Wśród koni jeden tuzin człapaków, z takimiż drogimi siodłami i podkutych złotymi podkowami. Rogi myśliwskie, zdobione kutym złotem - sztuk osiem, różnej wielkości. Pewna liczba rogów myśliwskich ze srebrem. Dwa tuziny kapeluszy tudzież kołpaków podbitych sobolami i szytych perłami. Cztery tuziny rękawic, dwa tuziny chustek jedwabnych. Kobierce. Trzy znacznej wielkości, dziewięć mniejszych, a wszystkie nad wyraz puszyste i miękkie. Skór gotowych - kun, soboli, gronostajów i popielic - więcej jak trzy tysiące. Dalej naczynia. Czasze i sztućce srebrne, siedem dziesiątków ręczników haftowanych złotą nicią, obrusy jedwabne w wielkiej liczbie. Trzewiki. Myśliwskie, balowe oraz krakowskie z wywiniętymi w górę noskami. Dalej... Witold słuchał i jęczał nad stratą. A teraz znowu przychodziło mu się układać z królem Zygmuntem. Chciał tego polski król Jagiełło i tłumaczył stryjecznemu bratu, że jest to także w jego interesie. Witold klął i pluł, ale musiał się zgodzić z przedstawioną argumentacją. Potrzebny był pokój na południu, żeby zakończyć
sprawy tutaj, na północy. Z czasem, kiedyś, nadejdzie może okazja rozprawić się także z samym królem Zygmuntem. - Tylko warunki postaw ciężkie - zażądał od Jagiełły. - Niechaj mu bokiem wyjdzie ta jego fałszywa zgodliwość. Teraz orszak monarszy ruszył ku Wilnu. Król w towarzystwie stryjecznego brata planował wielką podróż po ziemiach litewskich i ruskich. Oset towarzyszył kniaziowi Witoldowi. - Pamiętaj - przypomniał Mateuszowi przy pożegnaniu. - Pamiętaj, że zemsta nie jest dobra, jeśli jej sobie nie życzy Bóg. Lipowski na razie miał zostać w Chełmży, pod opieką pana von Popeln, bo rana nie zagoiła się jeszcze i nie mogło być mowy o dłuższej wyprawie. - Może to i lepiej - pocieszył Oset. - Poleżysz, pomyślisz.
Spotkanie W miarę upływających tygodni pożycie Marcina Lipowskiego i Doroty nie ulegało poprawie. Było chyba nawet gorzej niż w styczniu. Ona nie odzywała się wcale i zupełnie nie ciekawiła się tym, że mąż przepada na całe dnie, nie mówiąc dokąd i po co jedzie. Pani Hedwiga wzdychała ciężko. Miała do siebie żal, że skłoniła syna do tego ożenku i żal jej było Doroty, która najwyraźniej nie znajdowała zadowolenia w małżeństwie. Już tak często nie zapewniała, że wszystko się jeszcze ułoży. - Mój Boże - popłakiwała Hedwiga nad losem dzieci. - Jak mogłam pomylić się tak bardzo! Przecież nic, zupełnie nic nie ma między nimi! Tego ranka Marcin znowu pokłócił się z żoną. Krzyczeli oboje, obrzucali się obelgami, trzaskali stołkami. Dawniej w takich razach Hedwiga zawsze próbowała łagodzić. Teraz siedziała w kącie, nie odzywała się i czekała, aż się uspokoją. Po jakimś czasie kłótnia zakończyła się jak inne. Marcin wziął konia i pojechał. Był bardzo rozdrażniony. Skończyłoby się pewnie jak zwykle, ale tego ranka spotkał na swojej drodze panią Roksanę z Dębowca. Jechał konno ku zamkowi w Holsztynie, a ona wyjechała mu naprzeciw i zatrzymała prawie siłą. - Cóż to, Marcinie? - zapytała z naganą. - Chcesz mnie wyminąć bez jednego grzecznego, dobrego słowa? - Nie jestem usposobiony do dobrych słów - odwarknął. - Doprawdy? A cóż się stało, że masz taką kwaśną minę? - Nie zawsze wszystko układa się po myśli. - Tak? - uśmiechnęła się. - Dla kogoś takiego jak ty nie powinno być żadnych przeszkód. Był rozżalony, więc łatwo poddał się jej podpowiedziom. Jego stosunek do Roksany przypominał ten z przeszłości, gdy była jego opiekunką w czasach dzieciństwa. Później wydawało mu się, że czuje do niej coś więcej niż przywiązanie i omal się z nią nie ożenił, ale zawsze traktował jak kiedyś. Z dużą dozą zaufania, posłuszeństwa i szacunku. - Mówiłam ci o tym - przypomniała. - Mówiłam, że wszystko zależy od ciebie samego. Jesteś wystarczająco dorosły, żeby sam rozstrzygać o swoim losie. - Łatwo wam mówić - zauważył z urazą. - Wam nikt niczego nie rozkazuje. Sami możecie o wszystkim postanowić. - Ty też możesz - przekonywała. Patrzyła spokojnym, życzliwym spojrzeniem i podobnie jak dawniej bez trudu wyciągnęła z niego to wszystko, co chował na dnie serca.
- Bo Dorota... Dorota... Przerwał zawstydzony. - Wiem, że nie najlepiej układa ci się z żoną - powiedziała. - To wasza wina - przypomniał. - Mylisz się - poprawiła. - Nie ma znaczenia, czy noc poślubną spędziłeś z nią czy ze mną. Chodzi o co innego. Ona wcale nie chciała wyjść za ciebie. Chciała się związać z twoją rodziną tylko z powodu majątku. Gdyby na twoim miejscu był Mateusz, pewnie by jego wybrała. Zresztą, pamiętam, jak to było przed laty. Ona zawsze wolała Mateusza. Zabolało go to stwierdzenie. - Nieprawda! - nastroszył się. - Prawda - odpowiedziała spokojnie. - Bardzo dokładnie to pamiętam. Sam też powinieneś pamiętać, gdybyś choć przez chwilę pomyślał... Marcin Lipowski wiedział, że pani Roksana ma rację, ale przyznanie jej słuszności było ponad jego siły. - Jesteś chyba dość dorosły na poważne postanowienia - zauważyła. Pochyliła się ku niemu: - Inaczej skończysz jak twój wuj Konrad, którego Elżbietka... Słuchał o tajemnicy swojej ciotki, ale nie uwierzył jej do końca. - Mówicie, że miała dziecko ze zwykłym chłopem? - zdziwił się. - To przecież zupełnie nieprawdopodobne. Pokiwała głową. - Konrad nie mógł tego znieść. Chyba nie chciałbyś doprowadzić do podobnej sytuacji. Kobiety trzeba trzymać krótko. Bardzo krótko. Inaczej, gdy raz poczują wolność, nic ich nie zatrzyma. - A wy? - Ja to zupełnie co innego. Ty zaś... gdy będziesz gotowy, wyłożysz mi swoje racje. Ale tylko wtedy. Nie teraz, kiedy chcesz tylko narzekać i może jeszcze płakać niczym baba. Bo mężczyzna to przecież nie baba. - Mam dwadzieścia cztery lata - przypomniał. - Nie chodzi o wiek. Chodzi o to, czy umiesz podjąć męskie postanowienie i wykonać je, choćby było trudne. - Na pewno! - A jeśli to oznacza wystąpienie przeciw wszystkim? Albo zrobienie czegoś, co nie podoba się innym? Mnie często oskarżają o różne rzeczy, ale gdybym nie postępowała po męsku, czy miałabym dzisiaj cokolwiek? Już dawno odebraliby mi wszystko i pozbawili najdrobniejszych nawet rzeczy. Trzeba być twardym, trzeba
być odpornym. Na początek może być niełatwo, ale masz przecież mnie. Pomogę ci, nawet jeśli postanowisz coś trudnego. - Trudnego? - zaniepokoił się. - Co macie na myśli? - Tylko tak mówię, bo doświadczenie podpowiada mi, że sprawa jest poważna. Mam rację? Dorotka powiedziała, że cię zostawi? Słyszałam, że już kilka razy tego próbowała. I co będzie? Chyba na to nie pozwolisz? - Jeszcze nie wiem - odpowiedział Marcin Lipowski. - No widzisz, że potrzebujesz pomocy. A przynajmniej rady kogoś życzliwego. Chętnie ci poradzę. I niczego nie żądam w zamian. Tylko czasem zajedź do Dębowca. Będę umiała rozproszyć twoje smutki. Myślę, że tego właśnie potrzebujesz. Od tamtego spotkania Marcin Lipowski regularnie jeździł do Dębowca, gdzie kochał się z panią Roksaną w jej komorze pełnej zapachu mocnych ziół i wina. Miało to wpływ na całe jego życie, bo nagle stał się spokojniejszy i nawet do żony odnosił się lepiej. Zmiana w zachowaniu męża tak zdziwiła Dorotę, że zapytała teściową, czy nie wie, co się stało Marcinowi. Hedwiga przypisała poprawę stosunków między małżonkami trwającemu właśnie okresowi Wielkiego Postu i uważała, że Marcin przemyślał swoje życie. - Cieszę się, że jest lepiej między wami - powiedziała do synowej. - Może Bóg da, żebyście pogodzili się naprawdę. Ale Dorota pokręciła głową przecząco. - Chyba tylko cud to sprawi. Hedwiga wierzyła jednak w taką możliwość i przed świętami Wielkiej Nocy wysłała Marcina na Jasną Górę, by w imieniu całej rodziny zamówić msze święte w licznych i rozmaitych intencjach. Zwykle jeździła tam sama, ale w tym roku udawała cierpiącą, żeby skłonić Marcina do modlitwy przed Cudownym Obrazem. W sanktuarium zastał moc ludzi. Bliskość świąt powodowała wzrost pobożności mieszkańców i młody rycerz musiał przepychać się przez tłum, zanim dobił się do zakrystii, a tu przed starszego mnicha, który - siedząc przy prowizorycznym stole starannie zapisywał intencje składających ofiary. Pomagał mu drugi mniszek, dzieciak prawie, bardzo przejęty swoją rolą. A ta polegała na liczeniu i odkładaniu na bok wszelkiego dobra, jakie przynoszono do klasztoru. Były to głównie woskowe świece lub sam wosk, bo w świątyni zużywano go moc i stale był potrzebny. - Za dusze ojca, braci i jednej siostry, co pomarli od zarazy. - Za syna, co przepadł we świecie. - Za dobry targ na owce. - Za szczęśliwe zakupy na jarmarku w Lelowie.
- W intencji uzdrowienia ślepego dziecka. - Za zdrowie całej rodziny. I za duszę zmarłej pani Jadwigi, świętej królowej. Zakonnik zawahał się z piórem w podniesionej ręce. - Za duszę świętej królowej? - powtórzył. - Po cóż modlić się za świętą? Chyba chodziło wam, panie, o jej wstawiennictwo w sprawie zdrowia waszej rodziny? - Zapiszcie wedle poprawności. - W intencji brzemienności. Kobieta, która stała tuż obok Marcina, wygłosiła tę intencję cichym, jakby zawstydzonym głosem, a on zdziwił się, rozpoznając niewiastę. Przez całe lata nie widział Anny de Berg, a to do niej wzdychało niegdyś jego serce. Na krakowskim dworze długo starał się o jej łaski, potem był drużbą na jej weselu, gdy poślubiła pana Parysa z Krzepic. Niespodziewane spotkanie przywołało wspomnienie różnych przyjemnych spraw, jakie kojarzyły mu się z tamtymi czasami Anna de Berg była zgrabną, powabną dziewczyną, a stała się piękną, wprost wspaniałą kobietą, jej uśmiech był więcej niż zniewalający. Czarne oczy błyszczały. - Panie Marcinie! - zawołała na powitanie. - Co za szczęśliwy traf! Uważał podobnie. Tak cieszył się z tego spotkania, że prawie zapomniał, że przecież niegdyś go odrzuciła. Ukłonił się jednak dość chłodno. - Cóż to? - zaśmiała się nieurażona takim przyjęciem. - To już nie jesteśmy przyjaciółmi? - Jesteśmy - odburknął niewyraźnie. - Tylko wy jesteście teraz mężatką, a i ja jestem żonaty. Niezrażona tym zachowaniem delikatnie dotknęła jego ramienia i poszła przodem ku wyjściu ze świątyni. Kiedyś za takie dotknięcie gotów był na wszystko. I teraz ruszył za nią niczym zaczarowany. Na dziedzińcu, w wiosennym świetle słońca, wyglądała jeszcze piękniej. Jak wtedy, gdy bawili się w miłość na dworze. Przypomniał sobie jej uśmiechy, skradzione pocałunki, ukradkowe uściski rąk. - Czy zbrzydłam? - zapytała z przekorą, widząc jego spojrzenie. A on był oszołomiony. Niewiasty nie były mu pierwszyzną, a jednak przy Annie de Berg tracił głowę. Teraz nie tylko to znowu sobie przypomniał, ale i samo uczucie powróciło. Przy Annie de Berg ogarniała go fala gorąca, a pożądanie wprost paliło. - Nie - zaprzeczył. - Wyglądacie jeszcze piękniej niż kiedyś. Pomyślałem tylko, że dawno się nie widzieliśmy.
- Chyba zbyt dawno - uśmiechnęła się. - Ale to z waszej winy. Przecież zapraszałam, ale nigdy nie znaleźliście czasu... - Jakoś nie było sposobności - tłumaczył się niezręcznie. Nie chciał się przyznać, jak często marzył o spotkaniu z nią i o tym, że oboje wracają na Wawel i nadal są młodymi zakochanymi ludźmi. - Jak kto chce, zawsze znajdzie okazję do spotkania - przypomniała, znacząco przyciszając głos. I było jak wtedy w Krakowie. Oczy Anny de Berg, które były wszędzie, które za nim patrzyły i dla których gotów był zrobić absolutnie wszystko. Na dziedzińcu było błoto. Pani Anna trzymała teraz Marcina pod ramę, opierając się na nim ciepłą rączką, omijała kałuże i kierowała ku wyjściu. - To aż dziwne, że nie spotkaliśmy się przez tak długi czas - mówiła, spoglądając na niego, a on cały wysiłek wkładał w to, żeby nie zorientowała się, jak drży. - Dziwne - przyznał tylko po chwili. Minęli bramę i wyszli przed wały, otaczające klasztor i świątynię. - Słyszałam, żeście się ożenili z piękną panną - mówiła dalej. - Jak jej na imię? - Dorota. - Jakże wam się wiedzie? Nie odpowiedział. Po co pyta o takie nieważne sprawy? Co znaczy Dorota z Wygody wobec ich spotkania? Za bramą stało uwiązanych kilka koni, w tym klacz Anny de Berg. Okazało się, że Marcin postawił swojego wierzchowca tuż obok. - Jakbyście wiedzieli, że mnie tu spotkacie - zaśmiała się. Wcale nie miał ochoty na pożegnanie. Poczuł niepokój, że znowu zawładną nim oczy, o których zapomniał. - Jest wielki post - zauważył. - Wy macie męża, ja żonę, więc chyba nie uchodzi, żebyśmy zostawali sami... - Zatem oboje jesteśmy bezpieczni - odpowiedziała ze śmiechem. - A o swojej żonie musicie mi opowiedzieć. Przecież ja jej nawet nie znam! Uciekł spojrzeniem w bok. - Nie ma o czym mówić. Potem zapytał: - A wy? Jak wam się układa z panem Parysem? Wzruszyła ramionami. - Słyszeliście. Już lat kilka, a nie zanosi się, żeby miał dziedzica. Przyjeżdżam tu co roku, daję ofiary, zamawiam msze święte, ale widać nie zasłużyłam na boże błogosławieństwo... Podała mu stopę w małym trzewiczku, żeby jej pomógł dosiąść konia. A kiedy ją ujął, ogarnęła go taka fala pożądania, że pociemniało mu w oczach, a ręce zadrżały.
- Może to nie wasza wina - zauważył. Siedziała już w siodle i poprawiała się w nim, trzymając wodze w ręku. - Tak myślicie? - zerknęła w jego stronę. - A wy ilu dziedziców już się dorobiliście? - Podobnie jak wy - odpowiedział odważnie. - Ale na pewno to nie moja wina. - Mężczyźni zawsze tak mówią. - Wiem to na pewno, bo... Zawstydził się nagle i przerwał. Roześmiała się półgłosem. - To nadal mamy ze sobą wiele wspólnego - zauważyła. Jechali konno, Marcin Lipowski obok Anny de Berg, powoli i w całkowitym milczeniu. Marcin czuł szum w uszach i zastanawiał się, co powinien powiedzieć. Pani Anna także nic nie mówiła, zerkała tylko czasem w jego stronę, a wtedy z jej piersi wyrywało się ciche westchnienie. Nie, nie skręcił na drogę ku Lipowej. Nawet się nie zawahał. - Odprowadzę was - powiedział głośno, co postanowił już wcześniej. - I nie będziecie się bali? - droczyła się. - Ktoś nas może razem zobaczyć. - Nie ma nic złego w tym, że odprowadzam was do domu. - Nawet, jeśli robicie to pod nieobecność mojego męża? Zrozumiał, że to jest zaproszenie. I było to zaproszenie. Droga do dworu była długa, ale pani Anna wcale nie zapytała, czy na pewno chce ją odprowadzić aż tak daleko. Kiedy niespodziewanie skręcił ku gospodzie Pod Jeleniem, nie zapytała, czemu to robi. Pojechała za nim, w milczeniu zsiedli z koni. Weszli do środka i udali się na piętro, a do izby Anna de Berg weszła pierwsza. Szedł tuż za nią, zatrzymał, ogarnął ramionami. - Weź mnie! - usłyszał jej gorący szept. - Weź mnie natychmiast! Szarpał na niej ubranie, ona szarpała je na nim, i kiedy potykając się, dotarli do łoża, byli już całkowicie nadzy. Wczesnym rankiem Marcin Lipowski umykał chyłkiem z gospody. Otrzeźwiał już nieco, uspokoił się. Ale tylko częściowo, bo zrozumiał, że to wszystko, co było jego udziałem, a co wiązało się z Dorotą, stanowiło tylko marzenie o prawdziwej miłości. Prawdziwa miłość była przy Annie, tylko przy Annie i tylko z Anną. - Boże - mówił cicho, zadziwiony, że okazało się to dopiero teraz. - Przecież ja wcale nie wiedziałem, jak wygląda prawdziwe szczęście. W Lipowej nikt na niego nie czekał. Była tu tylko Dorota. Zamknięta w sobie, obojętna, wyniosła i nieprzyjazna Dorota. Nawet nie zapytała, gdzie bawił. Tej nocy nie domagał się, żeby spała z nim razem w jednej izbie.
- Rób, co chcesz - mruknął, układając się na posłaniu. Chciał marzyć o tym, że nadal jest z Anną de Berg.
Dla pokoju z Zygmuntem Marzec 1411 W Nowej Wsi niedaleko Sącza pan Jan ze Szczekocin, kasztelan lubelski i dowódca obrony południowej granicy, czytał listy z kancelarii króla Jagiełły. Konny posłaniec, który je właśnie przywiózł, zabłocony od pierwszych wiosennych roztopów, siedział w kącie i pił grzane piwo. - I co? - dopytywał się Mikołaj z Lipowej. - Król nakazuje wam prowadzenie dalszych rozmów pokojowych z wysłannikami Zygmunta - przekazał Jan ze Szczekocin. - I mamy być czujni na granicy, póki nas nie zluzują. - A co o żołdzie dla moich ludzi? Jan ze Szczekocin westchnął. - Ani słowa. Mikołaj z Lipowej wyszedł na dziedziniec. W szopach naprzeciw obozowali najemnicy Jana Treski. On sam opatulony w kożuch siedział na pieńku z twarzą wystawioną na pierwsze promienie prawdziwego wiosennego słońca. Spojrzał na zasępioną minę rycerza i cień niepokoju przemknął mu po twarzy. - Jakie wieści? - zapytał niby obojętnym tonem. - Dobre - odpowiedział Mikołaj. - Wracacie do domu. Jan Treska zrobił wielkie oczy. - Do domu? - powtórzył zdziwiony. - To znaczy, gdzie mamy iść? - Gdzie chcecie. Król zwalnia was ze służby. Jan Treska zerwał się z pieńka. - Zwalnia nas? To niesprawiedliwe! Teraz zdziwił się Mikołaj. - Niesprawiedliwe? O czym ty gadasz, człowieku? Jan Treska biegał wokoło, wymachiwał rękami, krzyczał i złorzeczył. - Z całym dla was szacunkiem, panie namiestniku! Z całym szacunkiem! Toż to zbrodnia i gwałt! Na białe kolana świętej Klary! To gwałt! Wyrzucacie nas? Gdzie my się niby mamy podziać? To mało przelaliśmy krwi, mało daliśmy dowodów dobrej służby? Mało to poucinali nam rak i nóg, mało poharatali łbów? Mało wypruli brzuchów? A teraz co? Do lasu mamy iść jagody zbierać? Nie chciał nas czeski król, my też go nie chcieliśmy. A teraz, kiedy przysięgliśmy polskiemu królowi, on nam powiada: poszli precz! To ma być sprawiedliwość? Gdzie tu sprawiedliwość, panie namiestniku? Niech to tysiąc kosmatych diabłów, niech to wszyscy diabli! Zadyszał się, zasapał. Jego wrzaski wywabiły całą kompanię z szop, otoczyli go ciasnym kręgiem i z ponurymi minami spoglądali na Mikołaja. Zorientowali się już, co im grozi, wiedzieli że znowu ich przepędzają. - Czego ty chcesz? - zapytał Mikołaj niezadowolony.
Treska wyprężył pierś. - Na skrwawiony pępek Pana Jezusa! Łeb mi tu zaraz utnijcie, ale powiem, co mam do powiedzenia! Powiem, jak mi Bóg na niebie miły, a potem niechaj się dzieje, co chce! Czego chcemy, namiestniku? My chcemy, żeby było jak było! My są ludzie wolni. Tak, panie namiestniku! Ludzie wolni, bo choć wszyscy my podłego stanu, to wojna zrobiła nas wolnymi. Nam słuchać tego, kogo wybierzemy, a całą resztę niech diabli porwą wprost do piekła. Bo jakże to tak? Jakże tak postępować z wolnymi ludźmi. Za próg? Na śmietnik? - Słusznie gada! - odezwał się ktoś. - Racja! - przyznał drugi. A inni kiwali głowami albo klepaniem się po bokach, przy których jak zawsze wisiała różnoraka broń, poparli tych pierwszych. Jan Treska padł na kolana przed Mikołajem. - Nie opuszczajcie nas, namiestniku! Jakże to tak? Dawaliście nam chleba, mięsa i srebra, a teraz jak psy nas wyganiacie? Jak psy! Mikołaj poruszył się niespokojnie. - Nikt nie odmawia wam zasług - przypomniał. - Dostaliście też zapłatę. I to wcale niemałą. Ale podobnie jak Treska, jego ludzie myśleli inaczej, niż to sobie wyobrażał pan Mikołaj. - Niech gada dalej! - wołali. - Dalej, Treska! - My wolni! - Chcemy służby! Mikołaj wzruszył ramionami. - A skądże ja wam wezmę teraz wojnę, ludzie? Traktaty zawarte i będzie pokój. Daj Bóg, długi pokój, dostatek dla wszystkich. - Ale nie dla nas! - warknął Jan Treska. - Nie dla nas, namiestniku. My chcemy wojny, bo z wojny żyjemy. - No i masz - westchnął Mikołaj w kierunku Jana ze Szczekocin, który z chmurnym obliczem stanął nagle tuż obok. - Co to? - wykrzywił się dowódca zamku. - Bunt mi tu podnosicie? Jan Treska nie przestraszył się wcale. - My ludzie pana Mikołaja - oświadczył dobitnie. - Nie wasi, więc wam od nas wara! Jan ze Szczekocin, czuły na punkcie swojej władzy i nawykły, żeby mu okazywano szacunek, zmarszczył groźnie brwi. - Licz się ze słowami, człowieku! - zapowiedział. - Nie do byle kogo mówisz!
Najemnicy zaszumieli jeszcze głośniej. Pan Jan był tu sam jeden, a ich więcej jak sześćdziesięciu. - Chcemy służby! - zażądał Treska. - Albo nam wypłacicie zaraz cztery razy to, co się nam należy, albo pokażemy, że stać nas na więcej niż pod Bardiowem... Jan ze Szczekocin spurpurowiał na twarzy i nie wiadomo, jak by się ta rozmowa skończyła, gdyby Mikołaj nie wziął sprawy w swoje ręce. - Dość tego! - warknął. - Zamknąć pyski, gdy godniejsi od was mówią! To, że pozwoliłem mówić Tresce, nie znaczy, że wszyscy macie zaraz rozdziawiać gęby! Cieszył się wśród nich nieskończonym szacunkiem, więc nieco przycichli. - Zawsze gdzieś jest wojna - powiedział spokojnie Mikołaj. - Dostaniecie zapłatę i idźcie ją znaleźć sami. Jan Treska obejrzał się na swoich, szukając u nich poparcia. - Nigdzie nie pójdziemy - powiedział, gdy się upewnił, że chcą tego, co i on. Mikołaj rozeźlony wystąpił do przodu. - To was sprzedam Węgrom. Pójdziecie pod knutami przeciw Turkom. Albo na Litwę, niech was wyślą przeciw pogańskiej Żmudzi. Przecież was nie wezmę do siebie, takiej zgrai łotrów i łajdaków. Zapadła zła cisza. Nagle ktoś parsknął śmiechem. - Do Turka? Tam dopiero jest złota i kamieni! - Pewnie - zawtórował mu inny. - Na Żmudzi tylko futra i niedźwiedzie! - Na Turka! I śmiali się już na całe gardło, jakby zapomniawszy, po co tutaj przyszli. Jan ze Szczekocin splunął z odrazą. - Co za motłoch! Jakże z takimi przestawać! Mikołaj z Lipowej uśmiechnął się pogodnie. - Musicie dać środki na żołd - podpowiedział. - Inaczej nie możecie być pewni swojej głowy. I napiszmy do króla, żeby postanowił, co z nimi zrobić. Długo nie utrzymam w ryzach tej hałastry. Tego samego dnia wieczorem wojewoda siedmiogrodzki Ścibor ze Ściborzyc, zaufany króla Zygmunta Luksemburskiego, stał naprzeciw Mikołaja z Lipowej. Minęło kilka tygodni od czasu, gdy pan Ścibor prowadził oddziały węgierskie przeciw polskiej południowej granicy, a Mikołaj z Janem ze Szczekocin odparli atak na Stary Sącz. - Wielki to zaszczyt poznać tak wspaniałego rycerza - kłaniał się pan Ścibor uprzejmie. - Jestem bardzo rad, że was widzę w dobrym zdrowiu. Mikołaj powściągliwie odpowiadał na pozdrowienia. Węgier usiłował przekonać ich obu, że jego atak był tylko nieszkodliwym najazdem, mającym udawać przed Krzyżakami, że król Zygmunt wypełnia zawarte z nimi układy i przymierza.
- Nic przecież się nie stało - cierpliwie tłumaczył pan Ścibor. - Gdyby naprawdę miłościwemu królowi Zygmuntowi zależało na napaści, dobrze by się do niej przygotował i uderzył ze znaczniejszą siłą. Mikołaj zgadzał się, że najazd mógł być próbą, ale pamiętał, że tylko twarda obrona odrzuciła Węgrów. - Mój pan, miłościwy król Zygmunt, nie pragnie wojny z Polską - zapewniał Ścibor. - Co więcej, pragnie uczciwego i sprawiedliwego pokoju. Jan ze Szczekocin podzielał argumenty gościa w całej rozciągłości i był gotów natychmiast posłać do króla Jagiełły z dobrymi wieściami, ale Mikołaj był znacznie ostrożniejszy. - Znam dobrze ambicje króla Zygmunta - przypomniał. - Nigdy nie jest tak, że mówi wprost i ze szczerego serca. Ma swoje interesy i dla nich gotów poświęcić wszystko i wszystkich. - Ale listy możemy wysłać - upierał się Jan ze Szczekocin. - Napisać trzeba - zgodził się Mikołaj. - Niech król Jagiełło i kniaź Witold postanowią, jak powinniśmy postąpić. Pokój jest zawsze lepszy od wojny. Najpierw jednak trzeba przekonać się, jak szczere są intencje króla węgierskiego. Pan Ścibor czekał w sąsiedniej izbie, aż polscy dowódcy ustalą wszystko między sobą. Kiedy wreszcie wyszli, zerwał się ku nim z nadzieją. - Chyba nie odrzucicie ręki do zgody, którą wyciąga ku wam król Zygmunt? Mikołaj z Lipowej uspokoił dostojnika ruchem głowy. - Pokój jest zawsze lepszy niż wojna - powtórzył. - Miłościwy król polski Jagiełło zezwolił nam na prowadzenie dalszych rokowań. Ale najpierw chce się przekonać o dobrej woli swojego królewskiego kuzyna i dawnego szwagra. - Jestem gotowy w jego imieniu złożyć stosowne obietnice - zapewnił szybko wojewoda siedmiogrodzki. Mikołaj wymienił spojrzenia z Janem ze Szczekocin. Wysłannik węgierski rzeczywiście robił wszystko, żeby nie zerwać rokowań. Teraz trzeba było wybadać, na jak dalekie ustępstwa gotów byłby pójść. - Z całym dla was szacunkiem, panie wojewodo, wasze zapewnienia i nasze dobre chęci nie wystarczą - zauważył z udawanym zafrasowaniem pan z Lipowej. Potrzebujemy dowodu dobrej woli króla Zygmunta. Bardzo wyraźnego dowodu. - Jestem do wszystkiego upoważniony - powtórzył pan Ścibor. Mikołaj uśmiechnął się. - Zatem przekażcie nasze żądania miłościwemu królowi Zygmuntowi. Jeśli zgodzi się je spełnić, da dowód, że szczerze pragnie porozumienia. Otóż...
Wieści dotarły do króla Jagiełły w Drohiczynie nad Bugiem, gdzie bawił akurat z kniaziem Witoldem. Przyniósł je podkanclerzy królestwa Mikołaj Trąba, świeżo wyniesiony do godności biskupa halickiego. Był bardzo poruszony. - Katastrofa, miłościwy panie! - wołał od progu. - Mikołaj z Lipowej pogrzebał wszystkie szanse na pokój i umowy z królem Zygmuntem! Trzęsącymi się z oburzenia rękami rozwinął pergamin i przeczytał list z Sącza. - To oburzające! - dyszał. - To więcej niż samowola, to przecież zdrada! Mikołaj z Lipowej pisał do majestatu, jakiego dowodu zażądał na prawdziwość intencji węgierskiego Zygmunta. Król Jagiełło także był zdziwiony. - Zażądał włosów z brody Zygmunta? - powtórzył z niedowierzaniem. - Tak, najjaśniejszy panie. Kazał powtórzyć panu Ściborowi, że gdy takie włosy otrzyma, będzie chętny do dalszych rokowań. Kniaź Witold, kiedy dowiedział się o warunku pana Mikołaja, nie potrafił ukryć swej wesołości. - Na przebite uszy świętej Hiponiny! Co to za łeb ten Mikołaj z Lipowej! Dołożył Zygmuntowi od nas wszystkich. Przecież ten rudy pies na takie żądanie udławi się własnym językiem! - Ale w ten sposób pogrzebiemy wszelkie szanse na pokój - martwił się ksiądz Trąba. Król był jednak innego zdania. - Pan Mikołaj postąpił odważnie i rozważnie - przyznał z uznaniem. Rozumiem, że chciał uzyskać dowód na szczerość zamiarów Zygmunta. Jego pragnienie pokoju okaże się prawdziwe tylko wówczas, gdy zgodzi się ogolić brodę. - Ale to przecież obraza! Jagiełło, który sam nie nosił zarostu na twarzy, uśmiechnął się łagodnie. - Nie wydaje mi się - zauważył. - Ruda broda Zygmunta wcale nie dodaje mu urody. Mikołaj Trąba złożył ręce. - Obyście i tym razem mieli racje, miłościwy panie - mruknął z nadzieją. Król był dobrej myśli. - Pan Mikołaj postąpił roztropnie, dzięki czemu zyskaliśmy na czasie. Zygmunt na pewno w pierwszej chwili nie przystanie na taki warunek. Będzie musiał się zastanowić. A o to nam przecież chodzi, panie podklanclerzy. O czas, którego potrzebujemy. Później możemy przecież odstąpić od tego, jak mówicie, niemożliwego warunku.
Biskup Trąba zgodził się z argumentacją monarchy i spokojniej już przedstawił drugą sprawę zawartą w liście Mikołaja z Lipowej. - Co zrobić z owymi zaciężnymi Czechami, najjaśniejszy panie? Pan Mikołaj prosi o wasze postanowienie. - Niechaj ich zabierze gdzieś ze sobą. Niechaj ich dobrze ćwiczy i najmie jeszcze większą liczbę, bo bardzo potrzebuję nowych oddziałów. Biskup Trąba postawił znak na pergaminie, żeby pamiętać, co należy odpowiedzieć panu Mikołajowi. - Może wysłać mu nieco grosza, miłościwy panie? Łatwiej mu ich będzie utrzymać w ryzach i w posłuszeństwie dla waszego majestatu. - To dobry pomysł - zgodził się król. - Poślij mu srebro. I wydziel z naszych zapasów trochę ubrań. Wiele tego wozimy ze sobą. Zapowiedz też, że niedługo zechcę zobaczyć tych jego wojowników, o których tyle dobrego słyszałem. Niechaj ich ćwiczy porządnie, bo inaczej każę rozpędzić na cztery wiatry!
Czarne oczy Anny de Berg Prawie każdego tygodnia Marcin Lipowski potajemnie spotykał się z Anną de Berg. Spotkania odbywały się w gospodzie Pod Jeleniem, a potem także w odludnych, dzikich miejscach, gdzie nie groziło im ujawnienie. - Miłuję cię jak nigdy i nikogo - mówił Marcin do Anny. - Miłuję ciebie jeszcze więcej - odpowiadała. - Zrobię wszystko, żeby zatrzymać nasze szczęście - zapewniał. - Przysięgnij. - Przysięgam na wszystko. Czy ty też przysięgniesz? - Przysięgam. Pan Parys z Krzepic nic nie wiedział o tych przysięgach, bo często bywał nieobecny, a nie miał zwyczaju słuchać plotek. Nie bronił żonie jeździć dokąd i kiedy chciała, co ona wykorzystywała bardzo skwapliwie. - Za dużo ludzi może nas tu zobaczyć - powiedziała tego dnia. - Znalazłam pewien przytulny dom niedaleko Przymiłowic. Mieszka tam pewna starsza kobieta z chorym mężem. Potrzebuje grosza na medyków i lekarstwa, a że jest moją daleką krewną, chętnie przymknie oko na wszystko. Tam będziemy znacznie bezpieczniejsi niż tutaj, gdzie w każdej chwili ktoś może nas zobaczyć i donieść mojemu mężowi. Wypite wino i ostre przyprawy nie pozwoliły Marcinowi spać głęboko. Obudził się z suchością w gardle. Sięgnął po ciemku na stołek obok łoża, gdzie stał dzbanek, ale wody w nim nie było. W izbie panowała całkowita ciemność, zza drzwi, zza ścian nie dochodził żaden odgłos, wszyscy goście gospody najwyraźniej spali głęboko. Mrucząc pod nosem przekleństwa, Marcin Lipowski skrzesał ognia, zapalił świecę, a potem narzuciwszy płaszcz na gołe ciało, wyszedł z izby na schody. Było dobrze po północy, w dolnej izbie goście spali pokotem, tylko na palenisku płonęły resztki ognia. Nigdzie nie było widać służby ani samego gospodarza. Marcin zszedł na dół i ostrożnie stawiając stopy pomiędzy śpiącymi, kierował się ku kominowi, przy którym widział dzbanki z napojami i mięso nadziane na rożen. Doszedł, postawił świecę na okapie, sięgnął po naczynie. Było w nim nieco wina, pozostawionego przez któregoś z gości. Marcin znalazł kubek, napełnił go i aż stęknął z zadowolenia, wychylając trunek. Jeden ze śpiących zajęczał, obrócił się na podłodze. Marcin, z kubkiem przy ustach spojrzał w tamtą stronę, zobaczył twarz leżącego i naczynie wypadło mu nagle z trzaskiem na podłogę.
Ktoś zaklął głośno na niespodziewany hałas, ktoś warknął na sąsiada, żeby się posunął, ktoś zażądał ciszy, bo ludzie tu śpią i nie życzą sobie, żeby im przeszkadzano. Hałas zaraz ucichł i po chwili słychać było tylko niespieszne chrapanie. Marcin Lipowski przesunął ręką po twarzy. - Wszelki duch Pana Boga chwali – powiedział półgłosem. - Przecież to w żaden sposób nie może być Mateusz. Wziął świece do ręki i poszedł na górę do swojej izby. Zamknął drzwi i patrzył chwilę na śpiącą kochankę. Anna de Berg leżała z włosami rozrzuconymi na pościeli - najpiękniejsza istota na ziemi. - Co to? - zamruczała sennym głosem. - Wychodziłeś? - Chyba widziałem ducha - odpowiedział niepewnie. Wyciągnęła białą rączkę w jego stronę. - Sen po zbyt obfitym posiłku czasem bywa taki - zgodziła się. - Chodź, przytulę cię i uspokoję. To ostatnia nasza noc w tej gospodzie. A w domu matki Storch nikt nam nie będzie przeszkadzał. Do wielkanocnego stołu w Lipowej siedli tej wiosny liczni goście. Przyjechali pan Tobiasz z Wygody, który czuł się już zdrowy, bo zeszłoroczna rana prawie się zagoiła, i pani Marina z synem Dominikiem. Nadciągnął też wreszcie pan Mikołaj, prowadząc oddział najemnych Czechów, który w następnym miesiącu miał wyprawić do Prus. Południowa granica państwa była już bezpieczna, a doświadczonych żołnierzy potrzebował król na północy. Zanim pojawił się pan Mikołaj, co stało się w sam świąteczny poranek, honory domu pełnił jego syn Marcin Lipowski. Po raz kolejny Dominik z Potoka oglądał we dworze w Lipowej wspaniały hełm, niegdyś zdobiący głowę Arnolda von Strasburg. - Piękny! - wzdychał z nietajonym podziwem. Marcin wydął wargi z zadowoleniem. - Mógłbyś mieć podobny, gdybyś pociągnął z nami - zauważył. Jego stosunek do ciotecznego brata był nacechowany poczuciem wyższości i własnej ważności. Wobec Marcina Lipowskiego Dominik był tylko biedniejszym kuzynem, który nie miał za sobą żadnych znaczących czynów wojennych. - Szkoda, że brakuje tego kawałka rogu - zauważył Dominik. - Na twoim miejscu kazałbym dorobić ten koniec. - Odkruszył się podczas walki - wyjaśnił Marcin, choć mówił już o tym Dominikowi wcześniej. - Ale może masz rację, że lepiej wyglądałby w całości... - Chyba cię stać na trochę srebra - kusił Dominik.
Czasem potrzebował niewielkiej pożyczki i wtedy zwracał się do Marcina, a Marcin rzadko odmawiał. Tak było i teraz. Marcin wręczył ciotecznemu bratu chudą sakiewkę, najwyraźniej już wcześniej przygotowaną. - Oddam po żniwach - zapowiedział Dominik. - Tylko matce nic nie mów. - Nie ma pośpiechu - okazał łaskę Marcin. - Na razie mam dosyć z tego, co przywiozłem z wyprawy. No i spodziewam się, że wreszcie pan Tobiasz wypłaci mi resztę posagu. Pan Tobiasz z Wygody leczył rany po zeszłorocznej bitwie, a obiecał spłacić Marcina po całkowitym dojściu do zdrowia. - Wygląda zupełnie zdrowo - zgodził się Dominik. Schował sakiewkę w zanadrze i wrócili do izby, gdzie goście siedzieli już przy zastawionych stołach. Marcin zmarszczył brwi, bo Doroty znowu brakowało. Uciekała, jak tylko mogła, a on uważał to za despekt dla siebie i gwałtownie jej to wyrzucał. - Masz mnie słuchać! - krzyczał na nią później. - A ja powiedziałem, że masz być przy stole aż do końca! - Boli mnie głowa - skłamała gładko Dorota. - Hałas przy stole jeszcze ten ból potęguje. - Żeby to było ostatni raz! - pogroził. Nie przestraszyła się. - A co? - prychnęła. - Przegonisz mnie? Pójdę choćby i zaraz. Wiedziała, że mąż nie odważy się na to i często wykorzystywała ten argument w ich kłótniach. Marcin nie mógł jej wypędzić, bo ludzie zaczęliby gadać, a na tym akurat najmniej mu zależało. - Chcesz, żebym cię przegonił? - drwił teraz. - Niedoczekanie! Zgnijesz tutaj prędzej, niż pozwolę ci odejść.
Na polach pod Złotorią Maj 1411 W niedzielę po Wielkanocy, w ciepły wiosenny dzień, na polach naprzeciw zamku Złotoria, na prawym brzegu Wisły, niedaleko Torunia, rozkładano stoły na ucztę, jaką mieli odbyć niedawni wrogowie. Wielki Mistrz Zakonu Najświętszej Marii Panny, Henryk von Plauen, i król Polski, Władysław Jagiełło, wymienili już pergaminy, na których spisano punkt po punkcie ustalenia traktatu pokojowego, zawartego w ostatnim dniu stycznia na wiślanej wyspie obok Torunia. - Mój bracie w Chrystusie... - powiedział wielki mistrz. Wielka Wojna była zakończona. W czwartą - Daj Boże zgodę między nami powiedział król. Przy stole wielki mistrz przepijał do polskiego króla, do kniazia Witolda, do książąt Mazowsza, do monarszych żon i sióstr. Biskupi polskich diecezji przepijali do biskupów diecezji pruskich. Monarchowie przepijali do zachodnich rycerzy. Komturowie krzyżaccy do rycerzy polskich. - Oby zapanował między nami prawdziwy pokój - powtarzali. - Niech panowanie będzie owocne i spokojne. - Daj Bóg pomyślność i długie życie! Naprzeciw dziesiątków stołów leżała Złotoria. Przed dwoma laty dokładnie w tym miejscu odbywała się inna uczta, ówczesny wielki mistrz Ulryk von Jungingen stąd właśnie rozpoczął wielką wojnę. Zaprosił rzesze dostojnych gości, rycerzy, książąt i wiele dam, by widzieli, jak Zakon uderza na Polskę. Złotorię zdobyto zuchwałym atakiem, a broniących się w niej ludzi wycięto w pień. Ledwo dwa lata wcześniej. Teraz nie było Ulryka, nie było jego marszałków, komturów, braci. Z ważniejszych dostojników Zakonu siedział tu tylko stary Werner von Tettington, wielki szpitalnik, jedyny z dostojników, który ocalał z rzezi pod Grunwaldem. W porę uciekł z pola do swojego Elbląga, gdzie był komturem, ale i stamtąd przepędzili go w niesławie zbuntowani mieszczanie. Teraz siedział milczący, starczym wzrokiem patrząc w ziemię i wcale nie odpowiadał na pytania. Henryk von Plauen, ledwie od kilku miesięcy mistrz Zakonu, nadrabiał miną, bo pokój zawarto za bardzo wysoką cenę. Kraj był spustoszony, mieszczaństwo zbuntowane, własne siły zbrojne więcej jak ubogie. Kilka tysięcy padło w Wielkiej Wojnie, kilka poszło do niewoli. Nadeszły wprawdzie posiłki z Inflant, ale nie dał swojej pomocy ani król węgierski Zygmunt ani margrabia morawski Jost, nie przyszła pomoc z Zachodu.
Wykrwawiony Zakon był jak człowiek z przetrąconym kręgosłupem. Jego potęga była już tylko wspomnieniem. Skąd wziąć pieniądze na nowe zaciągi, na reperację zniszczonych zamków, spalonych wsi, na obsianie stratowanych pól? Wprawdzie Krzyżacy oddali tylko Ziemię Dobrzyńską, zajętą siłą przed dwoma laty, ale legła w gruzach ich potęga duchowa i cała legenda chrześcijańskich wojowników, poświęcających się dla sprawy. Już nie byli forpocztą cywilizacji, nosicielami misji. Ich duma padła na ziemię pod Grunwaldem i rozsypała się w proch. Od dwustu lat walczyli tutaj z imieniem Chrystusa na ustach i nigdy nie przegrali wojny, co najwyżej tę czy inną bitwę. Po dwustu latach musieli przyznać, że ciągle są wśród ich podanych poganie i była to jedna z najbardziej gorzkich pigułek, jakie przyszło im przełknąć. Przyznać się przed całym światem, że ten dziki Jagiełło nawrócił więcej ludzi w czasie swojego panowania niż oni przez dwie setki lat. Zgrzytając zębami, musieli ugiąć karki i podpisać traktat. Ten zaś powiadał, że od teraz nie mogą występować przeciw Polsce i Litwie. Ale jeszcze zobaczymy - marzył mistrz von Plauen. Jeszcze zobaczymy, jak pójdą nowe zaciągi. Jeszcze zobaczymy, czy to rzeczywiście koniec naszego panowania i naszej mocy. Jeszcze zobaczymy! Podpisali traktat pokojowy, ugięli się, osłabli. Ale nie wszystko było jeszcze stracone. Jagiełło nie zdobył Malborka, a zamki, opanowane dopiero co przez królewskie wojska i zdradzieckich mieszczan, znowu wróciły pod krzyżackie panowanie. Trzeba odbudować mury, napełnić zbrojownie, przywrócić dawny sprawdzony porządek. Poddani Zakonu, wśród których oczywiście i teraz nie brakuje buntowników, błagają, żeby marszałek inflancki von Hevelmann przestał już gonić i ścinać. Żeby tylko sojusznicy tym razem nie zawiedli... Mistrz Henryk von Plauen ponownie wzniósł puchar ku polskiemu królowi. - W wasze ręce! Niechaj Bóg sprawi, by nigdy już więcej wojna nie stanęła między nami. - Módlmy się o to wszyscy - odrzekł monarcha. Mistrz odstawił naczynie, wytarł usta wierzchem dłoni. - Powiadają, że niezwykle sprzyja wam szczęście - powiedział. - A jednak nie do końca i co najmniej trzy razy jako wódz popełniliście wielki błąd. Raz, gdy nie poszliście od razu do Malborka po bitwie, w której padł mistrz Ulryk, wieczne mu odpoczywanie... Dwa, gdyście nie wsparli swoich, co skoczyli w wyłom od Nogatu i już już, a wdarliby się do mojej teraz stolicy. No i trzeci raz, gdyście kazali zwinąć
oblężenie. Czy wiecie, że jeszcze trzy dni, a pewnie poddalibyśmy Malbork, bo nam tylko trzy barany zostały z całej żywności? - Nic się nie dzieje bez woli Boga - odparł Jagiełło, oddając toast złotym pucharem, w którym miał wodę. Siedzący obok kiwali głowami. Jakub z Kobylan, Jeno z Krasawy i Dobiesław z Oleśnicy wraz z pocztami wdarli się wówczas w wyłom, gdzie był najsłabszy punkt obrony, ale ich śladem nie poszły natychmiast następne oddziały i po krótkim krwawym boju musieli się wycofać. - Wojenne szczęście to rzecz zwodnicza i niepewna - wtrącił ten ostatni. Pan Dobiesław miał własny powód do takiej opinii. W wielkim boju pod Grunwaldem, zanim uderzyły odwodowe chorągwie ówczesnego wielkiego mistrza, on sam stoczył niefortunny pojedynek z Ulrykiem von Jungingenem. Mistrz pokonał rycerza z Oleśnicy, a poległ potem od litewskich ciosów. Kiwali głowami nad zmiennym szczęściem. Kiwał głową i biskup włocławski. Jan Kropidło, noszący przezwisko od długich falujących włosów, teraz nieco już siwych, skrzywił się. Wiadomość o klęsce Zakonu zastała go pod Tczewem, ruszył zaraz do Malborka, skąd wysłał listy do polskiego króla: pospieszaj, nie ma tu obrony. Ale król nie nadciągnął. Zamiast niego nadjechał wóz z ciałem wielkiego mistrza Jungingena, a wcześniej jeszcze zbrojni Henryka von Plauen, który ujął wszystko żelazną ręką i kiedy po tygodniu nadciągnęły wreszcie wojska królewskie, stolica Zakonu była już gotowa do skutecznej obrony. - Tak - potwierdził wielki mistrz von Plauen. - Szczęście na wojnie to nieraz więcej niż cała armia. Ale choć nadrabiał miną, chciało mu się płakać. Sto tysięcy kop groszy praskich! Jak można było zgodzić się na taki okup! Sto tysięcy kop groszy! Przecież gdy Polacy wykupili przed kilku laty całą Ziemię Dobrzyńską, zapłacili sześć razy mniej! Sto tysięcy kop groszy! Toż to będzie trzysta tysięcy złotych dukatów węgierskich! A żołd dla tych wszystkich, co w ostatnich miesiącach zgłosili się na służbę Zakonu? A zrównane z ziemią zamki, jak ten w Toruniu? A spalone młyny, magazyny, stodoły? A broń w wielkich ilościach przejęta przez zwycięzców, zbroje, kopie, miecze? A bojowe konie tysiącami zaścielające pobojowiska? Klęska, całkowita klęska. Sto tysięcy kop groszy praskich! Odszkodowania wojenne i cena za wypuszczenie jeńców. Ten lisi król polski puścił prawie wszystkich na słowo zaraz po bitwie, bo się pewnie bał, że nie da rady ich wyżywić. Tylko braci zakonnych wziął w pęta i popędził do swoich przeklętych zamków i warowni daleko od Prus.
Wszystkich innych, rycerzy, giermków i ciury nawet, puścił wolno. Kazał ich tylko spisać, a rycerzom dać słowo, że stawią się na świętego Marcina w Krakowie. Zakon zawsze wykupywał jeńców, własnych i rycerzy gości. Teraz Henryk von Plauen miał ich przed sobą. Własnych rycerzy, panów ze wszystkich niemal krajów świata - tak, Westfalia, Nadrenia, Frankonia, Szwabia, Bawaria, Fryzja, Turyngia, Szwajcaria, Austria, Burgundia, Lotaryngia, Hiszpania, Anglia, Czechy. Czemu nie byli bardziej waleczni, czemu dali się tak łatwo pokonać? Cała wielka chorągiew świętego Jerzego poszła w rozsypkę i tylko czterdziestu ocalonych klęczało w pyle z błaganiem o łaskę. Litewski lis kazał im przybyć tutaj, by byli świadkami upokorzenia Zakonu i by głosili wszędzie jego pogańską wspaniałomyślność. Kraj zdrajców. Miasta pruskie, dla których Zakon był ojcem i matką, otoczone murami z dobrze płaconą załogą, poddawały się jedno po drugim. Kiedy rozeszła się wieść o przegranej bitwie, prawie każdy inaczej rozumiał posłuszeństwo i zapominał o swoich przyrodzonych panach. - Miłościwy król polski raduje się z tak licznej obecności najwspanialszych rycerzy chrześcijaństwa - rzekł podkanclerzy królestwa, ksiądz Mikołaj Trąba. Żałuje jednak, że brakuje niektórych przy tym stole. Choćby pana Mikołaja z Rynu. Mistrz Henryk von Plauen zaciął usta. Spodziewał się takich uwag. Ale niech ten Jagiełło nie myśli, że może wtrącać się w zakonne sprawy. Mikołaj Ryński? To kolejny zdrajca, który zapomniał o przysiędze i poddał chełmińską chorągiew zaraz na początku bitwy. Poddał zamiast walczyć. A wcześniej spiskował. Przecież to jego Towarzystwo Jaszczurcze to sama wylęgarnia spiskowców przeciw Zakonowi. - Gwarantowaliście bezpieczeństwo panu z Rynu - przypomniał król. - Gwarantowałem - przyznał wielki mistrz, niezadowolony z przypomnienia - ale mój popędliwy brat... Wskazał na drugi koniec stołu, gdzie siedział gdański komtur von Plauen, młodszy brat wielkiego mistrza, także Henryk, który zasłynął obroną podzamcza w Malborku. Teraz bił dłonią o stół. - Nie zapieram się. Kazałem ich ściąć, bo byli zdrajcami. Tych burmistrzów gdańskich, tych rajców z Elbląga i Tucholi. Kiedyśmy potrzebowali ich pomocy, zdradzili nas i poszli na waszą służbę. Czy wy uczynilibyście inaczej? Szlachetność brzydzi się zdradą. Wy też kazaliście pochwycić księcia Świdrygiełłę i trzymacie go w więzach niczym pachołka. Nie pierwszy to zresztą raz, gdy tak postępujecie z własną rodziną. - Bo od rodziny wymagam więcej niż od moich rycerzy - odrzekł Jagiełło. - A mój brat Świdrygiełło znosił się z wami i poprzednim wielkim mistrzem. Posiedzi
w wieży, to może trochę skruszeje. Ale ja w porównaniu z wielkim mistrzem nie wydałem wyroku śmierci i wydawać nie zamierzam. - Nazbyt krwawo rozprawiliście się z niektórymi - dopowiedział Jeno z Krasawy. - Pono na wasz rozkaz utopiono proboszcza z Działdowa i kilku innych. Henryk von Plauen zerknął niezadowolony. Polski król wiedział za dużo. Polski król wiedział wszystko. Czy nie mówiłem, że przyszło nam rządzić krajem zdrajców, którzy donoszą mu o wszystkim? - Zostawmy te rachunki - zaproponował pojednawczo. - Każdy z rządzących musi czasem podjąć trudne i straszne postanowienia. Ale teraz mamy pokój i cieszmy się z tego osiągnięcia. Wstał, dając znak, że chce rozprostować kości i zaprosił do przechadzki polskiego monarchę. Chodzili wzdłuż stołów, gawędząc niespiesznie, a szedł z nimi tylko jeden ksiądz, tłumacz polskiego króla, bo pan Krakowa udawał, że nie zna niemieckiej mowy. U końca szeregu stołów, nieco z boku, giermkowie mistrza w postawach pełnych uszanowania pilnowali dwóch pięknych ogierów, jakie Henryk von Plauen otrzymał w darze od polskiego króla. Stali tu też słudzy mistrza, odpowiedzialni za to wszystko, co woził ze sobą podczas podróży. Henryk von Plauen był znawcą broni i prowadził teraz Jagiełłę do drewnianego stojaka, gdzie pokazywano jego osobiste uzbrojenie - pancerze, hełmy, miecze. Królewska eskorta czujnie posunęła się za władcą, ale ten uspokoił swoich ludzi gestem, zatrzymał przy sobie jednak pana z Krasawy, który stanął tuż za jego plecami. Mistrz Henryk wziął miecz do ręki i zrobił nim kilka wymachów. - Norymberski - pochwalił się. - Zechcijcie zobaczyć, panie. Król Jagiełło z uwagą obejrzał broń mistrza. Był to lekki, długi na półtora łokcia miecz o wąskim ostrzu i jelcu obciągniętym skórą. - Dobry - pochwalił powściągliwie. - Mam ich dziesięć czy więcej.... - Trzynaście - podpowiedział stojący obok mistrz płatnerski Eliasz. - Trzynaście? - zdziwił się uprzejmie Jagiełło. - A wy, królu? Monarcha rozłożył ręce. - Dwadzieścia cztery - pospieszył z odpowiedzią pan Jeno. - Oto jeden z nich. Henryk von Plauen obejrzał oręż. - Rzeczywiście wspaniała robota - pochwalił. - Skąd pochodzi? Mediolan? Augsburg? - Holsztyn - wyjaśnił pan Jeno. Henryk von Plauen zdziwił się jeszcze więcej.
- Holsztyn? Gdzie to jest? - W Małopolsce - odpowiedział starosta holsztyński. Pan Henryk oglądał oręż, badał jego wyważenie i równość ostrza. - Wspaniały - pochwalił. - Nasi zakonni płatnerze nie są wcale gorsi od niemieckich, ale ten miecz to naprawdę mistrzowska robota. - Nie brakuje i u was najlepszych płatnerzy - odwzajemnił się pan Jeno. Wszyscy znają mistrza Jorge z Malborka. Sam mam zbroję z płytek żelaznych, zwaną bronyen, zrobioną w jego warsztacie, choć mocno odarł mnie ze skóry zaśmiał się. - Kosztowała mnie prawie sześć grzywien srebrem. Henryk von Plauen zacmokał. - Mistrza Jorge wszyscy nam zazdroszczą - pochwalił się. - Robimy sporo uzbrojenia we własnym zakresie. Zbroje, kapaliny i inne hełmy, miecze, tarcze, kusze, nawet armaty, a także proch i kule... - Wyroby mistrza Piotra Kusznika z Elbląga są znane na całym świecie. Najlepszy proch wytwarza pewna niewiasta w tym mieście... Mistrz Plauen wykrzywił usta. - Skąd to wiecie? - zapytał niezadowolony. Pan Jeno wzruszył ramionami. - Gdzieś to słyszałem, dostojny mistrzu. Mistrz spojrzał na polskiego króla. - Sami widzicie, panie, jak trudno dziś utrzymać dyscyplinę. Wszędzie są zdrajcy, a potem dziwią się, że wojny się przegrywa... - Ale teraz wreszcie mamy pokój - przypomniał Jagiełło. Mistrz odprowadził króla na jego miejsce i uczta trwała nadal. - Von Plauen to wilk w owczej skórze - zauważył Jagiełło cierpko. - Raczej wilk w wilczej skórze - poprawił starosta, Jeno z Kasawy. - Przecież on wcale nie ukrywa, że nie uważa się za całkiem pokonanego. Ledwo wojnę przegrali, a już szykują się do nowej. - Trzeba nasilić działania naszych szpiegów - odezwał się podkanclerzy Trąba. Musimy znać wszelkie ich plany, stan rozmów z sojusznikami i tak dalej. - Zróbcie, co w tej sprawie należy - zgodził się szeptem król. - I trzeba przyspieszyć rozmowy z Zygmuntem Luksemburskim. Nic konkretnego nie obiecywać, przeciągać rokowania, ale dać mu do zrozumienia, że chcę porozumienia i pokoju. Bo teraz najważniejsze jest zyskać na czasie. Król Jagiełło był zadowolony. Spotkanie pod Złotorią spełniło swoje zadanie. Cały świat chrześcijański dowiedział się o klęsce Krzyżaków i o tym, że nie do końca spełniali oni swoją misję chrystianizacyjną w Prusach i na Litwie. Najwierniejszy ich sojusznik, król węgierski Zygmunt, po klęsce sprzed kilku tygodni już się tak nie rwał do walki przeciw Polsce i pomagania Zakonowi. Miał zresztą swoje sprawy, uwikłany w wojny i spory a to z bratem czeskim Wacławem,
a to z Wenecją, a to z Turkami. Rozmowy podjęto już w styczniu, zanim jeszcze podpisano pokój z Zakonem. Prowadzono je w tajemnicy, bo król węgierski nie chciał, żeby Krzyżacy się dowiedzieli, że tak szybko wycofał się z obietnic bezpośredniej pomocy Zakonowi. - Bardzo mu odpowiada rola rozjemcy w naszym sporze z Krzyżakami o Drezdenko i Santok - uśmiechnął się podkanclerzy Trąba. - Stale mu brakuje pieniędzy, my teraz będziemy je mieli, wiec możemy mu trochę obiecać... z krzyżackiej kieszeni. - Pilnujcie zatem tych rokowań - powtórzył król - bo przez nie pilnujemy samego Zygmunta. Kto tam przewodzi z naszej strony? - Mój syn Mikołaj - przypomniał pan Jeno. - Bardzo dobrze. Zaraz mu każę wysłać wiadomość, żeby zmierzał do celu, ale bez pośpiechu. Na razie nie musimy odkrywać wszystkich kart. Niech się Zygmunt trochę pomartwi.
Plan biskupa Kropidły Wieczorem biskup włocławski, książę opolski Jan, zwany Kropidło, podejmował polskiego króla w swoim jasnoniebieskim namiocie. Przygotowano krzesło dla monarchy, zadbano o półmiski pełne jadła i napojów. Biskup, znany z przywiązania do zbytku i umiłowania kosztownych przedmiotów, wystąpił w drogocennej jedwabnej szacie. Przy jego stole było miejsce tylko dla kilku najbardziej zaufanych osób. Biskup gładził swoje sławne, mocno już przerzedzone włosy. - To tylko pozór - mówił ostrzegawczo do Jagiełły. - Pozór miłości i braterstwa. Mistrz przepija do was i prawi gładkie słówka o pokoju i współpracy, ale myśli tylko o tym, jak wbić wam nóż w plecy. Cichcem szykuje się do nowej wielkiej wojny. Gromadzi wojenne materiały, wysyła listy z zaciągami, zbiera wojska. Lada miesiąc będzie gotowy stanąć naprzeciw z nowymi oddziałami. - Wiem to, wiem - kiwnął głową Jagiełło. - Nasi szpiedzy donoszą o tym wszystkim od dawna. Wiemy, że gromadzą sprzęt wojenny w arsenałach. Wiemy nawet, że najbieglejsza w przyrządzaniu prochu do armat jest pewna niewiasta... Kropidło spojrzał zaskoczony. - Doprawdy, miłościwy panie? Pogratulować wam takich ludzi. Król rozsiadł się wygodnie, dłonie położył na kolanach. Gestem dał znać, żeby towarzyszący mu rycerze nie krępowali się i skorzystali z przygotowanych dzbanków. Biskup nalał do pucharów wino panu Jeno i marszałkowi Zbigniewowi z Brzezia. - Jak sami się przekonaliście, miłościwy panie, mistrz Henryk jest bardzo ambitny i wielce wojowniczo nastawiony - mówił Kropidło. - Nie brał udziału w bitwie pod Grunwaldem, obronił Malbork, odbił zajęte przez was zamki. Wydaje mu się, że jest wielkim wodzem. I ma poczucie misji. Jeśli pozwolicie, miłościwy panie, chciałbym przedstawić pewien plan... Król spojrzał z ciekawością. - Ostatnio oddaliście królestwu wielu cennych przysług, książę - zauważył ni to życzliwie, ni to podejrzliwie. - Aż za wiele, jak na waszą przeszłość. Kropidło przyłożył rękę do piersi. - Od dawna sprzyjam wam, nie Krzyżakom. - Dla własnego interesu, ekscelencjo - dopowiedział ksiądz Trąba. - Mój interes jest taki sam jak interes króla - odciął się biskup. - Moim zdaniem musimy teraz w jakiś sposób osłabić przygotowania wojenne Zakonu. Mam rozległe stosunki i wiele znajomości... Po wojnie nie brakuje takich, którzy
uważają, że przegrali zasłużenie i teraz powinni wrócić do źródeł wiary i swojego posłannictwa, do pracy nad nawracaniem pogan. - Są tacy? - Wcale niemało. Postawić na nich, to wygrać z von Plauenem. - Na nich? To znaczy na kogo? - Na przeciwników wojny z Polską. Mieszczan, właścicieli ziemskich i rycerzy, ale przede wszystkim na opozycje w łonie samego Zakonu. I tutaj nie brakuje ludzi, co dobrze zapamiętali pogrom pod Grunwaldem i oblężenie Malborka. Oni uważają, że dalsza wojna grozi zagładą Zakonu, a tego wcale nie chcą. Weźmy takiego Michała Kuchmeistera... Król zacmokał. - No, no! - zauważył. - Wkraczacie chyba nie na swoje pole, biskupie. - To jest pole nas wszystkich - szybko odparował Kropidło. - Błagałem was o natychmiastowe pójście na Malbork. Nie było tam obrony, mogliście zdobyć stolicę Zakonu i zostać panem tych ziem. Nie posłuchaliście rady przyjaciela i teraz tylko patrzeć, jak będziecie mieli nową wojnę. - Poszedłbym od razu, gdybym mógł - zdecydowanie uciął Jagiełło. - Ale to było po bitwie, wojska zmęczone, dotkliwy brak koni, wielu rannych, na trasie przemarszu sporo krzyżackich garnizonów gotowych do ataku. Gdybym was posłuchał, może to oni byliby dzisiaj górą. Ale nie mówmy teraz o tym. Pomówmy o przyszłości. Postawić na opozycję w Zakonie... To dobry pomysł, o ile rzeczywiście są tacy ludzie. - Łatwo się o tym przekonać - podpowiadał Kropidło. - Zwolnijcie Kuchmeistera, a sami zobaczycie, jak wielu stanie przy nim. - Zwolnić? - zdumiał się król. - Przecież chyba jak innych puściliśmy go na słowo. - Nie, najjaśniejszy panie - wyjaśnił pan Zbigniew z Brzezia. - Z waszego rozkazu nadal trzymamy go w niewoli. Nie był objęty traktatem o wymianie jeńców. - Gdzie jest? - W Holsztynie. Król zadumał się, a pomysł biskupa włocławskiego poparł natychmiast ksiądz Mikołaj Trąba, podkanclerzy Królestwa. - To znakomita myśl, miłościwy panie! Kuchmeister nie był zwolennikiem wojny i przystał do niej na rozkaz mistrza. Teraz zapewne będzie skłonny do ugody. Jest ambitny i raczej mu nie w smak, że wybrano von Plauena na miejsce, które bardziej jemu się należało.
- Trzeba go wybadać - ciągnął dalej biskup. - Zapewnić o waszej życzliwości, miłościwy panie. Sam byłbym gotów podjąć się tej misji... To zresztą człowiek światowy, dobrze znany na dworach całej Europy. Wasza łaska dla niego będzie dobrze odebrana przez wszystkich. - Zgoda - postanowił król. - Zastanowimy się nad taką możliwością. Potem zwrócił się do starosty holsztyńskiego: - Byłoby wskazane dowiedzieć się, co myśli o tym pan Kuchmeister. Ale nie spieszcie się zanadto z uwolnieniem go. Więzy pomogą mu przemyśleć wszystko dokładniej. Oczywiście, jeśli zobaczycie, że panu Kuchmeisterowi nie najlepiej w waszej niewoli, zadbajcie, by mu polepszyć los. Niech knuje przeciw von Plauenowi, bo taka postawa jest nam na rękę. A teraz chodźmy na ucztę. Ucztę przygotowano wystawną, ale na znacznie mniejszą liczbę osób niż poprzednio, bo mistrz von Plauen próbował coś jeszcze utargować od polskiego króla, odwołując się do jego miłosierdzia. - Och - powiedział monarcha. - Nie macie się o co troskać, dostojny mistrzu. Poleciłem traktować waszych braci z szacunkiem. Zapewniam, że w moich zamkach i więzieniach żaden z nich nie umrze z głodu ani poniewierki. Pocierpią trochę dla Chrystusa, a zwolnię ich zaraz po otrzymaniu okupu. Henryk von Plauen skrzywił się na taką łaskę. Uwięzieni rycerze zakonni byli zakładnikami w rękach Polaków i mieli gwarantować zapłatę okupu i odszkodowania. - Sto tysięcy kop groszy praskich! - jęczał von Plauen pod nosem. - Sto tysięcy kop groszy! - To zgodne z traktatami i prawem rycerskim, żeby zwycięzca wziął wszystko, co zdobył na pokonanym - powiedział głośno. - Ale relikwie... - Zdobyte relikwie będziemy otaczać czcią nie mniejszą niż ta, jakiej zażywały u was - zapewnił szybko ksiądz podkanclerzy, Mikołaj Trąba. - Wszak i wasi rycerze nie zwrócili tych, które zdobyli w naszych kościołach. Mistrz udał, że nie zauważył przytyku. - Jednakże pamiątki... - nie ustępował. Jagiełło zainteresował się kłopotem von Plauena. - Czy coś konkretnego macie na myśli, szlachetny mistrzu? - zapytał w imieniu monarchy pan Jeno z Krasawy. - Pamiątki - powtórzył von Plauen. - Wielką ich ilość zdobyły wasze wojska i wasi rycerze w latach ostatnich wojen. Może czas wymienić je, by jako ważne dla kogoś, powróciły w jego ręce. Nie myślę tu wcale o rzeczach wartościowych i cennych, ale właśnie o pamiątkach i drobiazgach. Bo na przykład mam w Malborku salę, gdzie znajdują się różne pamiątki po mistrzach naszego Zakonu. Gromadzimy
je tam przez pamięć dla ich waleczności i poświęcenia w wypełnianiu obowiązków. Czy zechcecie, najjaśniejszy panie, rozkazać, by odszukano najcenniejszą pamiątkę po wielkim mistrzu Konradzie Wallenrodzie? Jest to pewna skórzana sakwa... Król Jagiełło, któremu pan z Krasawy, tłumaczył od razu słowa wielkiego mistrza, podniósł brwi zdumiony. Sakwa mistrza Wallenroda? Sławna sakwa, w której pod ścisłą strażą przechowywano księgę z wiadomościami od krzyżackich szpiegów? Sakwa, którą z narażeniem życia zdobył po wielu trudnościach Oset z Kowna, a zaszyfrowana księga w niej się znajdująca oddała królewskiej armii wielkie usługi. Teraz mistrz niby mimochodem dopomina się jej zwrotu. Czy nie najlepszy to dowód, że mistrz von Plauen wcale nie zamierza długo utrzymać pokój, a sakwa jest mu niezbędna dla zaplanowania wojny? Oczy Zakonu - powiedział o niej kiedyś król. - W czas tak wielkiej radości z zawartego pokoju nie odmówię wam prawie niczego - oświadczył król z uśmiechem. - Choć ubolewam, mistrzu, że w tym właśnie przypadku chyba nie potrafię nic pomóc. Ta sakwa dawno już spoczywa na dnie Wisły. Mistrz von Plauen pobladł. - Na dnie Wisły? - zapytał z niedowierzaniem. - Co to znaczy? - Miał jej pilnować pewien rycerz - wyjaśnił pan Jeno za królewskim pozwoleniem. - Nie wiedział, że stanowi cenną pamiątkę. To nie jest bogaty rycerz. Chciał ją sprzedać innemu, ale, wstyd powiedzieć, posprzeczali się o cenę. Ten pierwszy wyrzucił sakwę do rzeki, bo rzecz się działa na toruńskim moście. Jeśli były w niej jakieś papiery należące do świętej pamięci mistrza Wallenroda, dawno nie ma już po nich śladu. - Tak... - powiedział von Plauen przeciągle. - Wielka szkoda. - Przecież to tylko rzecz - pospieszył z pociechą król Jagiełło. - Mam kilka sakw z dobrze wyprawionej skóry, niektóre zdobione srebrem. Zechcijcie przyjąć je w darze, pobożny mistrzu.
Kochankowie Marcin Lipowski spotykał się potajemnie z Anną de Berg w samotnym domu matki Storch nad stawem koło Przymiłowic. Pan Parys z Krzepic nadal nic o tym nie wiedział. - Odejdź od męża - zażądał Marcin. Roześmiała się z takiego pomysłu. - Oszalałeś chyba! Odejść od Parysa? I co dalej? - Zamieszkamy razem. - W Lipowej? - śmiała się Anna de Berg. - Czy zapomniałeś, że jesteś żonaty? Myślisz, że Dorota będzie z tego zadowolona? - Odeślę ją do ojca. Po rękach będzie mnie całować za tę łaskę. Nieraz mnie o to prosiła. Będzie zadowolona, mogąc wrócić do ojca. - Ale on nie będzie zadowolony - stwierdziła spokojnie. - Twój ojciec także nie pochwali takiego zachowania, ani zresztą nikt inny w Dolinie. - Za nic mam to, co będą gadali! Anna wiedziała jednak, że to tylko słowa. Marcin Lipowski nie miał dość odwagi, żeby wystąpić przeciw wszystkim. - Ty mnie jeszcze nie znasz! - zapowiedział. - Jeszcze cię zadziwię! Pani Anna uśmiechała się przymilnie. - Zadziw mnie już teraz - szepnęła. Anna de Berg nie wiedziała, że Marcin Lipowski odwiedza także Dębowiec. Jeździł tam już wcześniej, zanim spotkał Annę na Jasnej Górze, a potem pani Roksana kazała mu dalej przyjeżdżać. To ona wezwała go po raz pierwszy, zjawiając się w Lipowej. Było to dość dziwne wydarzenie, bo powszechnie wiedziano, że bliskie sobie dawniej pani Hedwiga i pani Roksana są poważnie skłócone i omijają się ostentacyjnie w kościele czy na jarmarku. Może dlatego pani Roksana wybrała dzień, gdy w Lipowej nie było ani Hedwigi, ani jej męża Mikołaja. - Co tu robisz? - zdziwił się Marcin Lipowski. - Było mi po drodze - odpowiedziała Roksana z uśmiechem. - Spodziewałam się zastać ciebie, a nie kogoś innego. Marcin nie był zachwycony wizytą, ale nie mógł wypędzić gościa. Pani Roksana czekała, aż pomoże jej zsiąść z konia i poszła z nim do dworu, ujmując pod rękę niby dla pomocy. Uśmiechała się przy tym przymilnie. Miała na sobie świąteczną suknię, poczerwienione policzki.
- Chciałam się ciebie poradzić - poprosiła. - Chyba nie odmówisz pomocy samotnej niewieście. W wielkiej izbie dworu pani Roksana usiadła przy stole i na początek wypytywała o nowiny. Interesowała się, gdzie jest Hedwiga i gdzie żona młodego gospodarza, choć - jak się okazało - dobrze o wszystkim była powiadomiona. Twierdziła też, że nie są skłócone z Hedwiga, a jedynie trochę pogniewane. - Przemówiłyśmy się z twoją matką - wyjaśniła. - Nie pierwszy raz i pewnie jak zwykle to była moja wina. Czy możesz jej powiedzieć, że chciałabym pomówić i znowu ustanowić między nami zgodę? - Bardzo chętnie - zgodził się od razu. - Choć pewnie byłoby lepiej, gdybyś przyjechała w przyszłym tygodniu, kiedy moja matka wróci. Od razu mogłybyście pomówić i wyjaśnić nieporozumienia. Kręcił się na swoim miejscu niespokojnie, bo domyślał się, że to, co usłyszał, jest tylko wstępem do czegoś innego. - A tak naprawdę to czego chcesz, Roksano? - zapytał wprost. Pani z Dębowca zrobiła smutną minę. - Tęskno mi do naszych spotkań - odpowiedziała. - Nie ma chyba dnia, żebym ich nie wspominała. A już w nocy to zupełnie nie mogę spać... Jeszcze niedawno Marcin Lipowski nie przepuściłby takiej sposobności. Pani Roksana siedziała przy nim, dojrzała kobieta w rozkwicie, a jej ręce przesuwały się po sukni, ciasno opinającej ciało. Ale teraz Marcin Lipowski miał Annę de Berg i tylko o niej marzył. - To już miniona sprawa - powiedział, wstając. - Dziwno mi, że z czymś takim przychodzisz tutaj. Zapomniałaś, że spełniłem twoje życzenie? Więcej niczego nie jestem winny. Uśmiechnęła się zachęcająco. - Mnie nie oszukasz. Dobrze wiem, jak bardzo potrzebujesz kobiety. A przecież z żoną wcale nie żyjesz. - To nie twoja sprawa - zauważył. - Może i moja - sprzeciwiła się. - Przecież to dla niej mnie rzuciłeś. Skoro zatem nie daje ci tego, co powinna dawać żona, pewnie jesteś nieszczęśliwy. - Nie jestem - zaprzeczył. - I wcale nie potrzebuję twojego pocieszenia. Ale nie sprzeciwił się, gdy nagle wstała z miejsca, podeszła do niego blisko i wsparła głowę na jego ramieniu. - Tak mocno mnie obejmowałeś - przypomniała szeptem. Cofnął się o krok. - Zapomnij o tym - burknął, odsuwając ją na odległość rąk. - Nie będziemy wracać do tamtych spraw.
Ale mylił się, sądząc, że łatwo da sobie radę z panią Roksaną. - Głupi jesteś - powiedziała lekceważąco. - Przecież wiesz, że zrobisz, co zechcę. Nie lubił, żeby tak do niego mówiono. Był dorosłym mężczyzną i nikomu nie pozwalał mówić do siebie w taki sposób. Miał ochotę wyrzucić ją z domu. - Milcz! - warknęła groźnie. - Zanim cokolwiek zrobisz, wysłuchaj. Myślisz, że po co tu przyjechałam? Bo było mi po drodze? Nieprawda. Przyjechałam, żeby ci wydać rozkazy. Tak właśnie, rozkazy. Pojedziesz ze mną do Dębowca. I będziesz mnie słuchał, kiedy ci powiem cokolwiek. Inaczej natychmiast rozpowiem o wszystkim. - To ty jesteś głupia - zauważył. - Jeśli sądzisz, że zmusisz mnie do czegokolwiek. - Zmuszę do czego tylko zechcę - oświadczyła spokojnie. - Wiem wszystko o tobie i Annie de Berg. Gdzie i kiedy się spotykacie. Spróbuj się mi przeciwstawić, a pożałujesz. Rozpowiem wszystkim o twoim tajemnym kochaniu. - Rozpowiesz? - wydął wargi. - Nie stoję o to. Pan Parys już się może czegoś domyśla, ale nie widzę powodu, żeby się go bać. - Co innego domyślać się, a co innego wiedzieć - przerwała mu. - Powiem mu gdzie, kiedy i w jaki sposób. Podpowiem, jak powinien chronić żonę. Podpowiem, jak ją ma uwięzić. Może nawet zabić, żeby ratować swój honor. Jest honorowy, nie pozwoli sobie na plotki. - Jesteś szalona! - jęknął. Ale nie umiał się przeciwstawić i uległ wszelkim jej żądaniom. Jeszcze tego samego dnia pojechał do Dębowca. Ruszył zaraz, jak tylko odjechała, udając przed wszystkimi, że opuszcza dwór w zupełnie innej sprawie. Pojechał tego dnia, a potem jeździł tam jeszcze kilkakrotnie. Kiedy udał się na pierwsze spotkanie, postępowanie pani Roksany było dla niego zachowaniem urażonej kobiety. Domyślał się, że nie zapomniała, iż kiedyś miał się z nią żenić i rozumiał, że porzucona wpadnie w gniew, choćby zapewniała, że nie chowa urazy. - Co mi tam - powiedział sobie i beztrosko ruszył do Dębowca. - Chciała mnie w moją noc poślubną z Dorotą i jakoś to zniosłem. Było nawet przyjemnie. Skorzystam i teraz. Dam jej to, czego potrzebuje, to potem może się odczepi. Nie wiedział jeszcze, że pani Roksana nie zamierza dawać mu spokoju kiedykolwiek. Gdy nadjechał tego wieczora, już czekała. W izbie przystrojonej kwiatami, wypełnionej wonnościami, pili wino i kochali się długo.
- No i widzisz? - spytała go potem. - Czy aż taka jestem ci wstrętna? - Nie - zaprzeczył. - Nie jesteś. Nigdy tego nie mówiłem. Ale muszę już wracać. - Idź - zgodziła się. - Ale niedługo przyjdź znowu. Będę czekała bardzo niecierpliwie. - Zobaczymy - odpowiedział wymijająco. Wcale nie zamierzał wracać. Liczył, że zaspokojona da mu święty spokój. Nie docenił pani Roksany. - Nie lubię dzielić się tym, co moje - powiedziała przy następnym spotkaniu. Miałeś przestać spotykać się z Anną de Berg. - Nie będziesz mi rozkazywać - oburzył się. - Mogę się spotykać się, z kim chcę, tego mi nie zabronisz. - Jak zechcę, to zabronię. Lepiej od razu przestań się za nią uganiać, bo pożałujesz. Możesz mieć mnie, ale nikogo innego, chyba że ci zezwolę. Na razie zezwoliłam ci na Dorotę. Prychnął ze złości. - Nie chcę Doroty, dobrze o tym wiesz. Twoja zgoda tu na nic. Śmiała się swobodnie. - Poproś mnie - kusiła. - Pięknie mnie poproś, to może dam zgodę i na Annę de Berg... Marcin czuł się złapany w pułapkę. Nie przyznał się Annie, że jeździ do pani Roksany. Przed Roksaną udawał, że na Annie zależy mu tylko na przekór jej żądaniom. Spotykali się w izbie pełnej wonności, dusznej od amorów, zapachu kwiatów i oparów wina. Po tamtej nocy była za nim wszędzie, każdego dnia i tygodnia czuł za plecami jej obecność, jej samej albo jej służby. Przekonał się, jak dziwnie łatwo panuje nad nim i nad tym wszystkim, co do tej pory wydawało mu się proste. Wiedziała, dokąd i po co jeździ, umiała niespodziewanie stanąć mu na drodze i zmienić jego plany. Po kilku tygodniach miał już tego dosyć. W tym czasie ani razu nie widział się z Anną de Berg. Pani Roksana zawładnęła nim całkowicie, choć wbrew jego woli. - Co to znaczy, Marcinie? - zapytała Anna de Berg, kiedy spotkali się po nabożeństwie przed kościołem świętego Zygmunta. - Czemu cię wcale nie widuję? Nie chciał przyznać się do prawdziwych powodów, które dwa razy uniemożliwiły mu schadzkę z kochanką. Ustalili jednak, że spotkają się za trzy dni w sobie tylko znanym miejscu, na zupełnym odludziu. Wybrał to miejsce rozmyślnie, żeby nikt nie wiedział i nie powiadomił pani Roksany. - Wtedy ci wszystko wytłumaczę - oznajmił szeptem.
Patrzył za nią, jak odchodzi, i po raz kolejny obiecał sobie nigdy więcej nie jeździć do Dębowca. Był zdziwiony, jak łatwo pani Roksana trzyma go przy sobie. Pani Roksana, która w żadnym wypadku nie mogła przecież konkurować z Anną de Berg. Kiedy spotkali się trzy dni później, od razu wziął ją w ramiona i kochali się na trawie, przy wodospadzie, hen za lipowskimi stogami. Potem zaś pluskali się długo w płytkiej wodzie, by wreszcie lec nago na rozgrzanych słońcem kamieniach. Biała skóra Anny de Berg błyszczała. - Nigdy cię nie opuszczę - powiedział Marcin Lipowski. Podniosła zdziwione czarne oczy. - Czemu o tym mówisz w tej chwili? - Bo chciałem, żebyś wiedziała. Patrzyła z niepokojem, najwyraźniej odgadła, że ukrywa przed nią jakąś tajemnicę. - O czym mi nie powiedziałeś? - zapytała poważnie. - Co jest takiego, co powinnam wiedzieć, a czego mi nie mówisz? Początkowo chciał wszystko zachować przy sobie. Po namyśle postanowił część spraw jej ujawnić. - Mówię, żebyś była mnie pewna - powtórzył. - Bo jest ktoś, kto wszystko wie o nas. Wzruszyła ramionami. - Parys? Od dawna się domyśla. - Nie - zaprzeczył. - Ktoś inny. Nie powiedział jej, kogo ma na myśli. Ale w głowie układał mu się plan postępowania. Teraz wiedział już na pewno, co było najważniejsze. Najważniejsza była Anna de Berg. Patrzył na jej okrągłe policzki, czarne oczy i włosy, uśmiech, na jej białe ramiona, piersi i biodra. - Czemu mi się tak przyglądasz? - zaniepokoiła się. - Bo nie widziałem nigdy piękniejszej kobiety. Tak, doskonale wiedział, kto jest dla niego najważniejszy. Anna sięgnęła po suknię i wolno zaczęła się ubierać, ale jej zachowanie zdradzało niepokój. - O kim mówiłeś? Nie odpowiedział wprost. - Źli ludzie chcą nas rozdzielić. Ale nie bój się, nie dopuszczę do tego. Tylko to może potrwać. Śledzą nas, może nawet domyślają się, gdzie się spotykamy. Musimy być ostrożniejsi. Nikomu nie mów, dokąd jeździsz. Nikomu, nawet najbardziej zaufanej służącej.
I wyjaśnił, że nie chodzi o jej męża. - Z panem Parysem na pewno dałbym sobie radę, on to wie. Z innymi też sobie poradzę. Zaufaj mi. Nie wierz we wszystko, co usłyszysz. I umawiaj się tylko ze mną. Nie przez służbę ani kogokolwiek. Niechaj nikt nie wie. Całowała go po oczach i policzkach. - Jesteś taki silny, taki władczy - mruczała. Wkrótce odjechała, a Marcin Lipowski został sam. Został i nerwowo chodząc nad wodą opracowywał plan działania. - Nadszedł czas - mówił półgłosem. - Nadszedł czas. Spotkanie z Anną de Berg uświadomiło mu wszystkie zalety i wszystkie niebezpieczeństwa. Pani Roksana nigdy mu nie daruje. Będzie za nim chodzić, śledzić, judzić, może podburzać pana Parysa. A już na pewno będzie starała się przeszkadzać mu w spotkaniach z Anną. Na to nie zamierza się godzić. - Trzeba rozmówić się poważnie - mruczał, zbierając swoje rzeczy i siadając na konia. - Trzeba rozmówić się i wreszcie porządnie to wszystko poukładać. Czas na to najwyższy. Nie przyznał się Annie do związku z panią Roksaną i nie przyznał się, że zaraz znad rzeki pojechał wprost do Dębowca. Spodziewał się, że będzie to jego ostatnia wizyta. Miał ze sobą srebrny naszyjnik, podobny do sznura szyszek i wypchaną sakiewkę, miał ze sobą sztylet. Był nastawiony na załatwienie tej sprawy. Ojciec powiedział mu kiedyś, że mężczyzna powinien być stanowczy. Więc był stanowczy. Tak czy owak. Dalej nie może to trwać jak do tej pory. - Oszukuje mnie - mruczał pod nosem. - Oszukuje. Przecież miało być tylko jedno życzenia. A jeżdżę do niej niby jaki sługa. I to do kogo? Do takiej starej baby! Więcej mnie nie zobaczy! Przyjechał do Dębowca. Był wieczór i prawie nikogo we dworze. Służba poszła już spać, przygotowawszy wszystko wcześniej. Tylko pani Roksana czekała, w luźnej szacie narzuconej na wierzch, bo pod spodem była zupełnie naga. - Chodź! - szeptała gorącymi ustami. - Chodź do mnie natychmiast! Używała ziół i różnych specyfików, którymi czarowała go skutecznie. Kiedy tylko poczuł ich zapach, jego opór słabł, a wola skłaniała się ku niej. Ale nie tym razem. Nie zamierzał pić ani wina z korzeniami, ani niczego innego. Dawno domyślił się, że w winie, jakie mu podawała, są chyba jakieś silne zioła. Teraz odmówił trunku. - Najpierw musimy się rozmówić. - Rozmówić? - dziwiła się, rękami szukając jego ciała. - Później, później będziemy rozmawiać. Teraz chodź, chodź szybko do łoża.
Delikatnie, ale stanowczo odsunął jej ręce. - Poczekaj - zażądał. - To ważne. Usiadła u jego stóp, kiedy przycupnął na ławie. Nie protestował, gdy zdejmowała mu ciżmy, a potem pieściła stopy. - Tak dalej nie może być - powiedział. - Musimy coś postanowić. Natychmiast musimy coś postanowić. Nie podniosła głowy. - Nie ma takiej potrzeby - odpowiedziała tylko. - Niechaj zostanie tak, jak jest. - Przyjechałem tutaj, ale... - teraz zdobył się na odwagę. - Prosiłaś mnie, więc przyjechałem. Ale to już ostatni raz. Zerwała się z podłogi. W jej oczach nie było przestrachu ani niepokoju, a tylko ta sama siła, jaką trzymała go przy sobie. - Nie! - zaprzeczyła. - Nie ty będziesz o tym decydował! Zdziwił się tym niespodziewanym wybuchem. - Rozmówmy się - powtórzył pojednawczo, choć wzbierała w nim złość i niechęć. - Zapłacę ci. Zaśmiała się chrapliwie. - Nie masz tyle, ile by mnie zadowoliło - zauważyła pogardliwie. - A będziesz robił to, co ci powiem. Wstał. - Zastanowiłem się - oświadczył. - Przemyślałem wszystko i podjąłem męskie postanowienie. Śmiałaś się ze mnie, że nie jestem mężczyzną, że nadal jestem chłopcem. Więc postanowiłem po męsku. Więcej tu nie przyjadę. I wszystko mi jedno, co zrobisz. Możesz rozgłosić po świecie, co chcesz. Przekonałem się, że się tego nie boję. Więc mnie nie zmusisz do niczego. Śmiała się, gdy mówił i śmiała się, gdy skończył. - Jesteś okropnie głupi. Przecież cię uprzedzałam, że nigdy się ode mnie nie uwolnisz. Chyba, że ja sama tego zechcę. Zaperzył się. - Nie groź mi, bo wcale się nie boję. Sam im to powiem. Rozmawiałem już o tym z Anną i postanowiliśmy całemu światu przyznać się do naszej miłości. Nie pozwoliła mu dokończyć. - Mam w nosie twoją miłość do Anny de Berg! - warknęła. - Mało mnie obchodzi ta mała głupia kobieta. Wszyscy i tak pewnie o tym wiedzą, a tylko udają, że niczego się nie domyślają. Wszyscy bez wyjątku są fałszywi. I głupi. Myślą, że się ode mnie łatwo uwolnią, ale tak się nie stanie. I ty tak myślisz, bo nie wiesz, co ja wiem. Uśmiechnął się niepewnie.
- To tylko pogróżki - zauważył. - Tak? A jeśli powiem im o Mateuszu? Zaskoczyła go. Zdziwił się i przeraził. O Mateuszu? Co ona może wiedzieć o Mateuszu? Musiała zobaczyć, jak bardzo jest zmieszany. - Co to? - zapytała, przymrużając oczy. - Czemu zaniemówiłeś? Skoro jesteś taki prędki do mówienia o pani Annie, może opowiesz także o Mateuszu? Ale nie tak, jak opowiadałeś dotąd. Prawdziwie. Jak to razem pokonaliście Arnolda von Strasburg. Albo jak on pokonał Arnolda, a ty przywłaszczyłeś sobie jego zwycięstwo i łup. - Co ty o tym wiesz? - zapytał, blednąc. - Wszystko - odpowiedziała spokojnie. - Wszystko, bo sam mi powiedziałeś przez sen. I wiem jeszcze wiele innych rzeczy. Spróbuj się tylko sprzeciwić, a zobaczysz, co z tego wyniknie. Pójdziesz pod sąd jako bratobójca. Odwróci się od ciebie rodzina, kościół, a już na pewno ta twoja chuda dziewka. I kto ci zostanie? Tylko ja ci zostanę. Zamachnął się i uderzył ją na odlew w twarz. Cios był silny, pani Roksana upadła. Skoczył ku niej, wyszarpnął sztylet z pochwy. - I po tobie też będzie zaraz! - syknął. - To uderz! - szydziła bez strachu. - Służba zaraz tu wpadnie i zadziobią cię widłami! Zawahał się, a gdy to zobaczyła, z całej siły ugryzła go w rękę trzymającą ostrze. Krzyknął i wypuścił broń. Chwycił rękoma jej szyję, gotów zadusić na miejscu. - Stara babo! - wrzasnął. - Żywej cię nie zostawię! Sięgnęła językiem ku krwi, jaką miał na dłoni. - Nie jestem za stara dla ciebie. Nie poczuł bólu. Zwolnił uścisk, a potem nagle pochylił się ku jej ustom. - Nie jestem - powtórzyła, ciasno oplatając go nogami. - Chociaż tak mówisz, dobrze wiesz, że nie jestem za stara.
Piotruś, syn Konrada Lato 1411 Siedzieli w świetlicy. Panowie z Lipowej, pani Alena - żona pana Jeno z Krasawy, nestora rodu. Mikołaj z synem, jego żona Hedwiga, Dorota, żona Marcina. Po drugiej stronie stołu siedział kasztelan lubelski, Jan ze Szczekocin, starszy syn dobrze tu znanego Jana, starszy brat zmarłego Konrada, który był zięciem pani Aleny. Pani z Krasawy siedziała pochylona, zgarbiała, niewiele widoczna. W ostatnich tygodniach zniknęła prawie w swoim krześle, którego już wcale nie opuszczała. Zamknięta w sobie, w swoich wspomnieniach, do których uśmiechała się czasem, a nikt nie wiedział, o czym myśli i co widzi. Może te czasy, gdy była małą dziewczynką, płaczliwą i wystraszoną. Może te, kiedy chodził za nią niczym cień młody kowal Jeno. Może te, kiedy myślała, że nigdy go już nie zobaczy, bo sprzeciw ojca nie pozwalał nawet myśleć o połączeniu młodych pochodzących z różnych stanów. Może myślała o czasach, gdy była żoną wspaniałego rycerza, a potem szczęśliwą matką równie wspaniałego syna Mikołaja. Dziś Mikołaj siedział przed nią - miał czterdzieści pięć lat, a obok jego dorosły syn Marcin z żoną Dorotą. Minęło jak sen, przeszło jak noc albo jeden dzień tylko... Jan ze Szczekocin, wielki pan, wielki rycerz, jeden z zaufanych dowódców króla Jagiełły, siedział naprzeciw Lipowskich. - Jestem najstarszy z rodu - przypomniał. - Najstarszy, zatem do mnie należy opieka nad wszystkimi. Także nad jedynym dzieckiem mojego brata Konrada. Dziesięcioletni Piotruś przycupnął w kącie świetlicy. Przykazano mu surowo, żeby się nie odzywał niepytany i nie wtrącał się do rozmowy dorosłych. Był dość duży, żeby natychmiast domyślić się, że teraz rozstrzygają się jego losy i jego przyszłość. - Chłopak musi mieć prawdziwego opiekuna - mówił pan Jan. - Jest moim bratankiem i chciałbym, żeby nie tylko odebrał należyte wychowanie. Chciałbym, żeby zostały ustalone już teraz wszelkie sprawy majątkowe... Piotruś chował się pomiędzy Lipową a Krasawą swojego dziadka, nigdzie nie będąc przypisanym na stałe. Nikt na razie nie zastanawiał się, co będzie z nim dalej, bo przecież jeszcze sporo mu brakowało do dojrzałości. Jan ze Szczekocin, jego wuj, nie zamierzał jednak tej sprawy zostawiać przypadkowi i ślepemu losowi. - Najlepiej, gdy w rodzinie jest porządek - zauważył. - Niedawna wojna pokazała, że wszystko może się zdarzyć i nikt nie zna swojej godziny. Tedy
najlepiej, gdy takie sprawy rozstrzyga się wcześniej, bo i unikamy wówczas kłótni, fałszywych spodziewań, wreszcie sporów, bójek i wojen pomiędzy krewniakami... Potakiwali mu zgodnie wszyscy obecni. Pani Alena, która pamiętała lęki i swoje obawy przed zaborczością okrutną przyrodniego brata Ostasza. Syn Mikołaja Marcin, który latami wadził się o przyszłość z bratem ciotecznym Dominikiem. Przytakiwali sam Mikołaj i jego żona Hedwiga. - Piotruś powinien już teraz mieć to wszystko, co mu przypada po matce powiedziała zdecydowanie pani Alena. - Obie wsie po mojej córce Elżbietce, a także obie po Konradzie... - Tych dwóch ostatnich już nie ma - przypomniał Mikołaj. - Wasz ojciec, Janie, zapisał je ostatecznie pani Roksanie z Dębowca. Jan ze Szczekocin był jednak pewny, że tę część majątku uda się odzyskać. - Pójdziemy do sądu - powtórzył, co już nieraz od niego słyszeli. - Pójdziemy wszyscy i odbierzemy, co się nam, to jest Piotrusiowi, słusznie należy. Kiwali głowami, ale nie do końca przekonani. Nie będzie łatwo odebrać to, co pan Jan dał Roksanie po dobrej woli, przy świadkach. Mikołaj milczał. Pod nieobecność ojca on był najstarszy z rodu i do niego należały wszystkie ważniejsze postanowienia. Nigdy nie rozstrzygał bez namysłu. - Co wy myślicie, Mikołaju? - zapytał kasztelan lubelski. Mikołaj nie wydawał się za bardzo przejęty kłopotem szwagra. - Według mnie nie ma tu większych trudności - powiedział. - Rozmawiałem o tym z moją żoną Hedwigą i wczoraj właśnie podjęliśmy pewne w tych kwestiach postanowienia... Damy, co trzeba Piotrusiowi, ale sam zamierzam tym zarządzać, póki chłopak nie dojdzie lat sprawnych. I sam będę zarządzał tym, z czym nie radzi sobie mój syn... Zamarli w oczekiwaniu. O tym, że Mikołaj planuje zmiany w majątku, przebąkiwano od miesięcy, jeszcze przed wielką wojną z Zakonem, ale teraz dopiero mieli usłyszeć szczegóły. Marcin Lipowski aż usta otworzył ze zdumienia. Ojciec chce zmienić swoją wolę? Po tylu latach? Ale nie zdążył nic powiedzieć, skarcony zniecierpliwionym gestem matki. Gest ten zaś mówił: milcz i słuchaj. - Gdy żyła jeszcze Elżbietka, nawet po śmierci Konrada, sprawa wyglądała inaczej. Liczyliśmy, że będzie opiekunką chłopca, może znajdzie kogoś, kto zostanie przy jej boku, zastąpi małemu ojca. Ale teraz jest inaczej, bo czas płynie i chłopak potrzebuje opieki. Zgodnie zatem z wolą mojego ojca i moją własną, umyśliłem wszystko ustalić od początku... - To niemożliwe! - wyrwał się Marcin, spodziewając się, że postanowienia pana Mikołaja mogą być dla niego niekorzystne.
- Już postanowiłem - powtórzył Mikołaj z naciskiem. - I żądam od was wszystkich posłuszeństwa. Potem wyjaśnił: - Połowa Krasawy, która mnie przypadnie po moim ojcu, już teraz będzie należała do Piotrusia. Na czas jego dojścia do lat sprawnych opiekę nad nim sam będę sprawował. Drugą otrzyma mój syn Marcin. Dalej, Marcin zostanie przy Lipowej, jak postanowiliśmy uprzednio. Jeśli zaś jednak doczeka dziedzica, ten nie będzie rościł praw do Krasawy. Tylko pod tym warunkiem Marcin może liczyć na objęcie całej Lipowej. Jan ze Szczekocin uśmiechnął się zadowolony. Spodziewał się właśnie tego. Zabezpieczenia bytu siostrzeńca. Najchętniej wziąłby go do siebie, a rządy nad połową Krasawy powierzył komuś zaufanemu, ale trzeba się było liczyć z wolą pana Mikołaja. To nie był zły pomysł. Chłopak ma prawo do połowy majątku, Mikołaj zadba o jego teraźniejsze potrzeby, potem się zobaczy. Hedwiga patrzyła na męża z uwielbieniem, że jest taki mądry, taki doświadczony, że tak łatwo i rozsądnie wszystko umie uporządkować. Piotruś uśmiechał się niepewnie. Dla niego nie wszystko było jasne do końca. Było mu właściwie obojętne, gdzie przebywa teraz, bo tu i tam ganiali go jak otroka. Teraz zrozumiał, że czas dojrzałości już niedługo nadejdzie i uśmiechał się uszczęśliwiony z takiej perspektywy. Będzie jak dotąd mieszkał w Krasawie, ale z poczuciem dziedzica, pod okiem surowej pani Aleny, babki podsuwającej smakowite kąski, dbającej o to, żeby porządnie się odziewał, miał co jeść i gdzie spać. Zaprawdę, przyszłość rysowała się zupełnie znośnie. Jan ze Szczekocin pokiwał głową. - Rozumiem, panie Mikołaju - powiedział ugodowo. - Przecież wiem, że mojego bratanka nie spotka ze strony waszego rodu najmniejsza krzywda... - On też jest nasz, rodowy - sucho zauważył Mikołaj. Mężczyźni uścisnęli sobie ręce, pieczętując w ten sposób układ, gdy nagle zerwał się Marcin Lipowski. - Nie! - krzyknął. - Tak nie może być! Mikołaj spojrzał niezadowolony. Miał ostatnio wiele kłopotów z synem. Marcin aż kipiał od chęci objęcia wszystkiego, wydawał dużo więcej niż powinien, a do rządzenia nie miał ani umiejętności, ani rozwagi. Mikołaj, choć rozczarowany, w duchu usprawiedliwiał syna, że ten zdobędzie jeszcze doświadczenie i zacznie traktować majątek we właściwy sposób. Powinien trzymać go, pomnażać, rozszerzać, żeby w jak najlepszym stanie zostawić przyszłym pokoleniom. Nie marnować, nie tracić, nie trwonić. - Nie tak miało być - powtórzył Marcin z pretensjami. - Od dziecka mnie przeznaczyliście na dziedzica, a teraz chcecie pozbawić części na Krasawie!
Mikołaj fuknął niezadowolony. - Niczego cię nie pozbawiam. Zostaniesz w Lipowej, jak obiecałem dawniej. - Ale mały weźmie całą Krasawę! - rzucał się Lipowski. - Niby nie od razu, wiadomo, ale przecież tylko dla siebie. To mnie się już nic nie będzie należało po dziadku Jeno? - Ty masz Lipową - przypomniał Mikołaj surowo. - Ale chcę części po dziadku - dopominał się Marcin. Mikołaj westchnął ciężko. - Gadasz jak smarkacz - zauważył karcąco. - Myślisz tylko o sobie, zapominając o innych. Piotruś też chce mieć coś dla siebie. Po matce i po dziadku. Uznałem, że lepiej nie dzielić Lipowej, a podzielić Krasawę. Marcin zerknął na Dorotę, szukając u niej pomocy, ale ta siedziała z opuszczoną głową i wcale się nie odzywała. Marcin był zły, bo przecież powinna mu pomagać. - Nie zgadzam się! - zapalał się coraz bardziej. - To ja jestem waszym spadkobiercą, więc mnie przypada dziedzictwo! - Nie możesz myśleć tylko o sobie - powtórzył Mikołaj. - Piotruś jest twoim bliskim krewnym i jemu także należy się spadek. Marcin był tak zły, że zupełnie zapomniał o panowaniu nad sobą. - Nieprawda! - wołał. - Chłopakowi nic do tego majątku! Zerwał się, podbiegł do Piotrusia i prawie siłą wypchnął go za drzwi. Mały wyszedł, nie protestując i nie rozumiejąc, co się dzieje, ale nawykły do posłuszeństwa nie mógł postąpić inaczej. - Udajecie? - mówił Marcin podniesionym głosem. - Udajecie tylko, że nic nie wiecie, czy może rzeczywiście nic wam nie wiadomo? Mikołaj zrobił groźną minę. - Nie podnoś głosu - warknął. - Mówisz do swojego ojca. - Udajecie! - wykrzykiwał Marcin. - Tylko udajecie, że nie wiecie wszystkiego o tym chłopaku. Udajecie, żeby mi dokuczyć, tak? Mikołaj poruszył się niespokojnie. - O czym ty gadasz? - zapytał. Jan ze Szczekocin wydął wargi. I on odczuł pewien niepokój, bo nagle zrozumiał, że nie ma żadnego sposobu na umocnienie bratanka, że wszystko zależy od dobrej woli tutaj zebranych i jeśli zechcą, mogą wcale nie brać jego oczekiwań pod uwagę. - Po sprawiedliwości - przypomniał tylko. - Musi być po sprawiedliwości. Kto krzywdzi sieroty, godzien jest najwyższej pogardy.
Hedwiga odwróciła się ku niemu, chcąc go uspokoić, gdy Marcin postanowił powiedzieć więcej. Stał teraz naprzeciw ojca i wyrzucał mu prosto w twarz oskarżenia. - Chcecie uszczuplić mój dział! - krzyczał. - Chcecie dać więcej temu smarkaczowi! Zapomnieliście, że to ja jestem waszym synem, nie on? On jest tylko przybłędą i nawet nie należy do naszego rodu! - Co ty gadasz? - oburzył się Mikołaj. - Chciwość zaćmiewa ci umysł! - Wy wszyscy tylko udajecie, że nie znacie prawdy! - krzyczał Marcin. Udajecie, a przecież każdy wie, jak to było z ciotką Elżbietką i wujem Konradem! Każdy wie, że on nie był zdolny spłodzić żadnego potomka! - Marcinie! - surowo upomniała Hedwiga, ale syn nie zamierzał jej słuchać. - Każdy to wie! - powtórzył. - Konrad był niezdolny i ten cały Piotruś wcale nie jest jego synem! Wiedziałem od samego początku, że nigdy nie polubię tego smarkacza! Patrzyli na niego, jakby był szalony i mówił zupełnie od rzeczy. - Piotruś nie ma żadnych praw do Krasawy, żadnych praw po wuju Konradzie. On wcale nie jest nasz rodowy. Jego ojcem był cieśla Pietrasz! Gdyby grom uderzył teraz w świetlicę Lipowej, zapewne zrobiłby mniejsze wrażenie. Zdębieli od tej wiadomości. Patrzyli na Marcina jak na człowieka niespełna rozumu. Tylko Jan ze Szczekocin zerwał się od stołu. - Co to ma znaczyć? - warknął. - Chcecie mnie oszukać? Nabierał przekonania, że Lipowscy zmówili się, żeby przed nim udawać niesłuszne pochodzenie Piotrusia, a przez to pozbawić go prawa do majątku. Mikołaj stanął tymczasem naprzeciw syna i pchnął go w pierś wyciągniętą dłonią. - Aż tak bardzo zaślepiło cię pożądanie majątku? - syknął. - Precz mi natychmiast z oczu! Marcin był zaskoczony zachowaniem ojca. Odsunął się, ale nie uciekł. - Taka jest prawda! - upierał się. - Wszyscy to wiedzą, zatem i wy musieliście wiedzieć. - To kłamstwo i potwarz! - Mikołaj był oburzony i omal nie uderzył syna. Wyjdź, bo za chwilę nie zdzierżę twojej bezczelności. Teraz Jan ze Szczekocin stanął naprzeciw Mikołaja. - To tak? - zapytał ponuro. Chcecie pozbawić ojcowizny mojego bratanka? Przecież to i wasz siostrzeniec. - Nie wiem, co go opętało - broniła syna Hedwiga. - Powtarza jakieś gadania.
Tłumaczyła Marcina, a w głowie huczały jej zasłyszane niegdyś plotki. Jak cieśla Pietrasz chodził wokoło Elżbietki, jak przynosił zabawki jej dziecku, jak Elżbietką stale i zawsze rozglądała się za Pietraszem... Spłoszona spojrzała na teściową. Pani Alena widać myślała o tym samym, bo nagle jakby zawstydzona uciekła wzrokiem. - Na Boga żywego! - warknął Jan ze Szczekocin. - Co to wszystko znaczy? To tak wygląda wasz rycerski honor, panie Mikołaju? Tegom się nie spodziewał w waszym domu! Tegom się nie spodziewał! Mikołaj tłumaczył się niezręcznie, szukając pomocy u Hedwigi, ale ta pochłonięta własnymi odkryciami, niewiele mogła go teraz wesprzeć. - Zaklinam was! - jęknął Jan. - Czy choć cokolwiek z prawdy jest w tych plotkach? Przecież ja muszę to wiedzieć! Muszę to wiedzieć koniecznie! - Tak mówiono - przyznała wreszcie Hedwiga z niechęcią. - Mówiono, że Konrad jest niezdolny, sami to powinniście najlepiej pamiętać. Ale Jan niewiele wiedział o swoim młodszym bracie i za nic nie chciał uwierzyć w tego typu nowiny. - To niemożliwe - powtarzał tylko. - To nie może być prawda! Mikołaj zwrócił się do pani Aleny. - Wy to wiecie najlepiej, matko - przypomniał. - Mieszkaliście pod jednym dachem. Elżbietka jeśli się komuś skarżyła, to chyba tylko wam. Czemu wy milczycie, matko? Co wam wiadomo w tej sprawie? Pani Alena wzniosła oczy do powały. Na jej starej, zmęczonej twarzy pojawił się wyraz bólu. - Więc i Piotrusia mi zabierzecie? - zapytała. - Nie dość, że straciłam córkę i zięcia, to teraz chcecie mi jeszcze zabrać Piotrusia? - Chcemy znać prawdę, matko - szepnęła Hedwiga. - A jakie ma to teraz znaczenie? - uśmiechnęła się pani Alena. - Tylko Elżbietka i Konrad, Panie świeć nad ich duszami, znali prawdę. Tylko oni. Ich dziecko zostało urodzone w moim domu, ochrzczone w naszym kościele, wpisane do księgi, wychowywane pod naszym dachem. Jakie tu mogą być wątpliwości? Była w tych słowach spokojna mądrość starej kobiety i pewnie zgodziliby się z jej argumentacją, ale Janowi ze Szczekocin było to za mało. - Ja muszę znać prawdę - przypomniał z naciskiem. - Muszę znać prawdę i będę się o nią upominał przed każdym sądem. Zatem, jeśli wasz syn, panie Mikołaju, zarzucił mi coś tak strasznego, niechaj się zaraz z tego wytłumaczy. Niechaj wszystko odwoła i uzna prawa Piotrusia, albo pójdę szukać sprawiedliwości i Bóg mi świadkiem, że nie spocznę, póki jej nie znajdę!
Mikołaj kazał ponownie wezwać syna do świetlicy. Ten zaś wrócił naburmuszony, zły i niepewny, bo choć podsłuchiwał pod drzwiami, nie słyszał wszystkiego, o czym tu mówiono. - Marcinie - zwrócił się do niego Jan ze Szczekocin z wielką powagą. - Rzuciłeś straszne oskarżenie. Na Boga, zaklinam cię, żebyś wyjawił, co ci w tej sprawie wiadomo albo żebyś wszystko odwołał. Lipowski obejrzał się po zebranych. Wszyscy mieli miny, jakby o sprawie Piotrusia słyszeli po raz pierwszy. Udają? - zastanawiał się. - Bardzo dobrze udają, bo przecież niemożliwe, żeby o niczym nie wiedzieli. - Od dawna o tym gadają - odpowiedział wykrętnie. - I chyba to nie są plotki. Słyszałem je dawno, teraz mam dowody. Jan ze Szczekocin porwał krzyż i podsunął go pod nos młodemu rycerzowi. - Nie dla zabawy ta rozmowa - przypomniał. - Możesz przysiąc na ten święty znak, że nie powoduje tobą żądza bogactwa ani chęć odsunięcia mojego bratanka? Że kierujesz się tylko prawdą? Marcin Lipowski bez wahania wyciągnął rękę. - Przysięgam! - zapewnił szybko. - Dziwne mi tylko, że nikt nie wie o tym, o czym wie cała służba we dworze, a pewnie i dalej jeszcze. Mikołaj z Lipowej siedział na posłaniu z twarzą zatopioną w dłoniach. Hedwiga podeszła i pogładziła go po włosach. - Nie mogłeś wiedzieć - przypomniała łagodnie. - Nie mogłeś wiedzieć, bo przecież nawet nie było cię wtedy tutaj. I ja nawet nie przypuszczałam. Mikołaj podniósł głowę i z zastanowieniem popatrzył na żonę. - Pietrasz! - westchnął. - Czy pamiętasz, jak o tym opowiadałem? Jakiś człowiek napadł na Konrada i usiłował go zabić, a potem chciał zabić mnie. Pozbawiłem go życia we własnej obronie. Myślałem, że to rozbójnik, łotr jakiś. A to był Pietrasz, ojciec Piotrusia, cieśla, co żył latami z moją siostrą. To dlatego, gdy wróciłem do domu i wyjaśniło się, co się stało na drodze, moja siostra Elżbietka tak stroniła ode mnie. Ona wiedziała, że zabiłem nie włóczęgę, ale ojca jej dziecka. Boże, przebacz mi grzesznemu. Choć był to człowiek z gminu, to przecież był jakby mężem mojej siostry... I pytał po raz któryś tego dnia. - Jak to możliwe, że nic nie wiedziałaś? Jak to możliwe? - Nie byłam blisko Elżbietki - tłumaczyła się Hedwiga. - Ona najchętniej trzymała się Roksany. Najwięcej czasu spędzała w Dębowcu. Były z Roksaną niczym dwie rodzone siostry. Jeśli Elżbietką zwierzała się komuś, to właśnie jej... Hedwiga nikomu nic nie powiedziała, ale zaraz następnego ranka pojechała do Dębowca.
Pani Roksana przyjęła ją chłodno, nie poprosiła do domu. Rozmawiała z Hedwiga przed wejściem do dworu, a na jej ustach błąkał się uśmiech pełen wyższości. - Nie jest najlepiej pomiędzy nami - zaczęła Hedwiga, jak zwykle skłonna do ugody. - Ale zawsze będę pamiętała to wszystko, co zrobiłaś dla moich dzieci, gdy Mikołaj przebywał w tureckiej niewoli... - Nie spodziewam się wdzięczności - odburknęła Roksana z wyższością. - Nie możesz mi się wypłacić, bo całego życia nie starczyłoby ci na zgromadzenie tego, co mi się od ciebie należy. Hedwiga próbowała odwołać się do dawnej przyjaźni, ale Roksana trzymała się na dystans i nie pozwoliła, żeby się zbliżyły. - Zostańmy tam, gdzie jesteśmy - oznajmiła bez cienia gościnności. Hedwiga musiała zatem podjąć rozmowę na progu Dębowca. - Wydarzyła się rzecz dziwna - powiedziała. - Tylko ty możesz mnie upewnić w tej sprawie. Bo tylko ty byłaś wystarczająco blisko siostry mojego męża... Roksana złagodniała nagle, okazało się, że to nie sprawa Marcina przywiodła tutaj jego matkę. Myślała, że Hedwiga przyjechała ją pouczać i dlatego była taka obcesowa. - Nie tak znowu blisko - zaprzeczyła łagodniejszym tonem. - Jak to nie? - zdziwiła się Hedwiga. - Przecież Elżbietka stale przebywała tutaj u ciebie. - Bywała i gdzie indziej - odpowiedziała Roksana swobodnie. Jeszcze nie wiedziała, czego dokładnie chce od niej gość i wolała zachować ostrożność. - Bywała i gdzie indziej - powtórzyła. - Zapraszałam ją, bo wydawało mi się, że nie jest zbyt szczęśliwa z tym swoim mężem. - O niego chcę cię zapytać - pospieszyła Hedwiga. - Czy to prawda, że on... Czy Elżbietka mówiła ci kiedykolwiek, że on... Czy wiedziałaś, że Konrad nie może spłodzić syna? Roksana chwilę przyglądała się dawnej przyjaciółce. - Po co ci potrzebna ta wiadomość? - zapytała niegrzecznie. - Konrad dawno już nie żyje, a i po Elżbietce ślad zaginął. Po co rozgrzebywać stare rany? - Chodzi o to, że przyjechał Jan ze Szczekocin. Roksana drgnęła. - Co takiego? Jan ze Szczekocin? Przecież on nie żyje! - Syn Jana, także Jan - wyjaśniła Hedwiga. - Przyjechał w imieniu swojego bratanka uładzić sprawy majątkowe. Kiedy tak rozmawialiśmy, ktoś powiedział, że
Piotruś... że ten miły dzieciak... że on nie jest wcale synem Konrada, bo Konrad nie był zdolny... - Bo nie był - powiedziała lekceważąco Roksana. - To żadna tajemnica. - Ale Piotruś! - załamała ręce Hedwiga. - Co będzie z Piotrusiem? Roksana wydęła wargi. - Proponowałam kiedyś Ełżbietce, że wezmę go do siebie - przyznała się. Wiedziałam przecież, kim jest. Ale ona nie chciała się zgodzić. - Więc jest prawdą, co mówią o Konradzie? Roksana wzruszyła ramionami. - Zapewne. Co mam ci rzec? Powiem, a potem będziesz miała pretensje, że powiedziałam coś, co ci się nie spodoba. - Jeśli wiesz, powiedz mi - prosiła Hedwiga. - Wiem albo nie wiem - burknęła Roksana w odpowiedzi. - Wiem tyle, co inni. Konrad nie był zdolny mieć dzieci. To pewne. Elżbietka nie chciała, żeby o tym wiedziano i postarała się, żeby go ktoś zastąpił. Oto cała prawda. Hedwiga koniecznie chciała dowiedzieć się, kto jest ojcem Piotrusia. - Pietrasz? - powtórzyła jej pytanie Roksana. - Może Pietrasz, może kto inny. Na pewno nie był to nikt ważny. Po prostu ktoś, kto dopomógł Konradowi. Hedwiga wiedziała już wszystko. Potwierdzały się plotki. Elżbietka miała dziecko z Pietraszem. Nie było wiadomo, czy Konrad o tym wiedział czy nie wiedział. Zapewne tak, skoro tak bardzo był przywiązany do chłopca. Tak musiało być, między nim a Pietraszem doszło potem do walki na śmierć i życie. - Dziękuję, że mi to powiedziałaś - skinęła głową Hedwiga. Pani Dębowca wzruszyła ramionami. - Myślałam, że ty wiesz o tym wszystko - skłamała spokojnie. Patrzyła na Hedwigę obojętnie, jakby nie były kiedyś przyjaciółkami. Zanim się pożegnały, zadała pytanie. - Co robisz, że masz takie zmarszczki na twarzy? Powinnaś chyba bardziej o siebie dbać. Hedwiga zesztywniała od tego przytyku. Roksana chciała jej zrobić przykrość. - Mam już czterdzieści lat - odpowiedziała, z trudem zdobywając się na spokój. A co ty robisz, żeby być tak złą i złośliwą? Ale do Lipowej wracała uspokojona. Gniew jest złym doradcą. Teraz trzeba usiąść i zastanowić się, jak postępować dalej. Jana ze Szczekocin już nie zastała. Opuścił Lipową w wielkim gniewie. Odjeżdżał przekonany, że tutejsi mieszkańcy sprzysięgli się przeciw niemu, a wszystko po to, żeby chłopca, a przez to szczekocińskich Odrowążów, wyzuć z majątku. Groził zemstą i odwołaniem się do królewskiej sprawiedliwości.
Mikołaj siedział zafrasowany, bo poza wstydem i kłopotem dla rodu wiadomość o pochodzeniu Piotrusia oznaczała zerwanie przyjaźni z panem Janem, którego dobrze poznał podczas wojennych okoliczności poprzedniego roku i którego bardzo cenił. Ale krew nie woda. - Nie dam niczego temu chłopakowi, skoro nie jest nasz, rodowy - zapowiedział. - Inaczej nie mogę postąpić. Piotruś został jednak w Krasawic - Nie dam go odebrać - powiedziała bowiem pani Alena. - Był ze mną od urodzenia i teraz także będzie. Przynajmniej do mojej śmierci ma dach nad głową w moim domu. I niech nikt się nie waży mi go wydrzeć. - Jak sobie życzycie, matko - zgodził się Mikołaj.
Sekretarz biskupa - Mój sekretarzu - poprosił biskup Arnold Stapil. - Czy zechcesz zastąpić mnie dzisiaj w pewnej sprawie? Obiecałem kupcom swoją obecność, a tak się składa, że żadną miarą nie znajdę dla nich czasu. Czy zechcesz uprzejmie z nimi pomówić? Potrzebujemy ich pomocy w naszych planach i nie chciałbym, żeby teraz, gdy się wykosztowali, pomyśleli, że lekce sobie ważę ich starania. Mateusz Lipowski przytaknął. - Jak sobie życzycie, ekscelencjo. - Szczególnie podziękuj kupcowi Herzogowi. Oni oczywiście myślą, że to za ich zasługi jestem taki łaskawy. Ale to nie jest prawda. Mam na uwadze mój własny interes, rzecz jasna. Choć prawda, że uległem prośbom żony Herzoga. Zawsze miałem słabość do pięknych niewiast! Ucztę wydawano na ratuszu i gdy Mateusz dotarł tam o zmierzchu, wszystko już było przygotowane - goście siedzieli przy zastawionych stołach, panował gwar i radosne oczekiwanie. Kupcy mieli powody do radości. Biskup obiecał Chełmży przywileje handlowe. Na razie nie myśleli o tym, że będą musieli zapłacić za hojny dar biskupa, rachowali zyski w nadziei, że okażą się dużo wyższe od wydatków. Mateusz był biskupim sekretarzem dopiero od kilku tygodni i mało znał tutejszych mieszczan, ale zobaczył, że ci znają go dobrze. Bo gdy tylko pokazał się u wejścia, kilku nawybitniejszych wyszło mu na spotkanie. Tłumaczył nieobecność dostojnika, oni zmartwili się mocno, lecz zadowolili się przybyciem sekretarza. - Jego ekscelencja zapewnia was o swoich łaskach - powiedział Mateusz. - Kazał powtórzyć, że wasze zasługi nie zostaną zapomniane i poza dotychczasowymi ustaleniami zamierza rozważyć kolejne prośby. To oczywiście potrwa, ale możecie być przekonani, że sprawa jest na dobrej drodze... Kupcy oczywiście od razu zrozumieli, że to od sekretarza zależy poparcie ich próśb i starań. Kłaniając się, uprzejmymi słowami przerzucając się co i raz, zaprowadzili go do szczytu stołu, gdzie było przygotowanych kilka miejsc dla hierarchy i jego świty. Wskazali tam miejsce, przydali pazia do posługi. Mateusz wygłosił krótką przemowę po łacinie, chwaląc osiągnięcia miasta i wyrażając nadzieję, że stosunki nadal będą układały się tak dobrze. Kupcy mieli przy tym wiele spraw do załatwienia, porządnie przygotowanych, ułożonych, spisanych i tylko je wręczono wysłannikowi biskupa. Ten miał prawo rozstrzygać spory, wyrokować, wydawać decyzje i postanowienia.
Wśród rajców najważniejszy był Herzog, kupiec zbożowy i kandydat na burmistrza. Niski, czarnowłosy, o bystrych oczach, uprzejmy, a nawet uniżony, nie opuszczał Mateusza, czujny na każde jego słowo i każde spojrzenie. Należało do niego wiele spichrzów nad rzeką, był drugim właścicielem zaraz po biskupie i uchodził za najbogatszego w okolicy. - Dobry interes - zachwalał. - Jego dostojność biskup Arnold sprzedaje ziarno, choć inni muszą je dawać Zakonowi za pół darmo. Zakon po wojnie w wielkiej jest potrzebie. Przy znajomościach ekscelencji i my zarobimy, bo dwa ostatnie lata nie były najlepsze. Zaprawdę, wszyscy bardzo jesteśmy wdzięczni naszemu dobrodziejowi. - A nowe spichrze? - zapytał Mateusz. - Dacie na nie pieniądze? - Damy - zapewnił szybko Herzog. - Uradziliśmy, kto ile wyłoży, żeby nie brakowało. Dwa postawimy jeszcze w przyszłym roku, trzeci w następnym. To wielki wysiłek dla nas wszystkich, bo przecież wiele strat wojennych jeszcze nieodrobionych. Ale trzeba myśleć o przyszłości. Zaciśniemy pasy i postawimy spichrze. Za dwa, trzy lata, kiedy pierwsze już staną, zaczniemy odrabiać straty. - Pan biskup będzie rad - pochwalił Mateusz. - Podobno na południu był urodzaj i można spodziewać się dużych transportów zboża na Gdańsk. Skorzystacie na tym wszyscy, więc ma nadzieję, że nie poskąpicie. Mam was zapytać, czy jesteście gotowi rozpocząć budowy. Jeśli już teraz wyłożycie swoje środki, rozliczenie nastąpi w towarze, to jest w zbożu. Herzog zerknął na swoich. Widać rozważali między sobą rozmaite możliwości, bo teraz zapytał ich spojrzeniem, a oni odpowiedzieli potwierdzającymi gestami głowy. - Zaczniemy - postanowił w ich imieniu kupiec Herzog. - Materiał jest zgromadzony, majstrów możemy mieć choćby w przyszłym tygodniu. - Doskonale! - ucieszył się Mateusz. - Tedy załatwione. Zaczynajcie roboty, a jak pan biskup powróci, zostaną podpisane wszelkie umowy. Kupiec uśmiechnął się z zadowoleniem. - Nie próżno mówili o waszej przemyślności i zdolności do interesów - przymilał się. - Rzadko spotkać kogoś tak konkretnego nawet przy panu biskupie. A przecież jesteście jeszcze taki młody. Pewnie niedługo osiągniecie... Jego ręce poszukały pod kaftanem czegoś, co zostało tam przemyślnie umieszczone i teraz miało przejść pod stołem w ręce Mateusza. Lipowski wykrzywił usta, a potem pochylił się w stronę kupca.
- Nie lubię pochlebców - powiedział szeptem, ale z naciskiem. - Robię, co do mnie należy. To, czy jestem, jak powiedzieliście przemyślny, i łaskawy, zależy wyłącznie od was. Jak mi pan biskup każe was oćwiczyć, też to zrobię. Herzog odsunął się gwałtownie. - Wybaczcie - poprosił pokornie. - Zapewne źle was zrozumiałem. Wybaczcie. Ale to nie moja wina. Wasz poprzednik był bardzo łasy na podarunki, więc się i nie dziwcie, że myśleliśmy... - Posłuchajcie, kupcze - Mateusz uśmiechnął się łagodnie. - Powiem o tym tylko jeden raz, ale żeby wszystko było od początku jasne. Nie biorę darów ani upominków. Pracuję przy biskupie, bo takie jest moje życzenie. Poza tym nie jestem tylko zwykłym szlachcicem. Zapamiętaj to sobie, człowieku. Mam trzypiętrową kamienicę w Lubinie, wieś w Małopolsce, młyn i kilka podobnych urządzeń. Zamierzam mieć zbożowy spichlerz w Chełmży. Nie potrzebuję zatem waszych drobnych datków. Pojąłeś? Kupiec Herzog spurpurowiał i klął w duchu swoich informatorów. Jak mogli go tak wystawić? Nowy sekretarz biskupa - powiedzieli. Nowy sekretarz, młody i pewnie na dorobku! Kupa durniów, co bierze pieniądze za nic. Teraz go narazili na wstyd i zagrozili interesom wszystkich. - Wybaczcie, panie - szeptał pomieszany. - Wybaczcie tę godną najwyższego potępienia niezręczność. Sam nie wiem, co mnie podkusiło, żeby was potraktować jak pierwszego lepszego sekretarza, podczas gdy sam wasz wygląd świadczy... - Dość! - przerwał Mateusz. - Nie mówmy więcej o tym. W przyszły poniedziałek bądźcie gotowi do podpisania umowy. I koniec tej rozmowy. Kupiec Herzog ocierał pot z czoła, karcącym spojrzeniem obrzucając swoich towarzyszy. - O włos uniknęliśmy nieszczęścia! - powiadomił. - Tylko o włos! Kto powiedział, że sekretarz biskupa jest łasy na podarki? Omal mi do gardła się nie rzucił, gdy mu dałem do zrozumienia, że chcemy ułatwić mu życie i co nieco dać z własnej kiesy... - Tak słyszeliśmy - tłumaczył się Piotr Erlinghausen. - Nasi ludzie powiadali, że młody sekretarz jest samotny, mieszka kątem u biskupa, więc sądziłem... Herzog pogroził mu pięścią. - Każ mu oddać zapłatę, bo omal nie doprowadził nas do katastrofy. Oćwiczę was, powiedział ten Lipowski. Oćwiczę, jeśli tylko pan biskup mi każe. On wcale nie jest biedakiem, głupcze. Ma kamienicę w Lubinie na Śląsku, ma młyny, wsie i słodownie. Jest bogatszy od ciebie, pusty łbie! - Doprawdy? - dziwił się Erlinghausen. - Wcale na takiego nie wygląda.
- Widać wygląd nie świadczy o wszystkim - odciął się Herzog. - Ty wyglądasz na całkiem roztropnego. Uraziłem go naszą propozycją i teraz trzeba wymyślić sposób, żeby nie pogniewał się naprawdę. Sam, powiada, będę budował spichlerze. Jeszcze jedno głupie zachowanie z naszej strony i będziemy mieli końskie łajno zamiast naszych tłustych interesów. Biadolili długi czas, zastanawiając się, co robić. - Tak czy inaczej trzeba go jakoś przeprosić - podsunął mistrz krawców, Dagobert. - Nie chciał gotówki? Dobrze. Ale jakiś upominek na pewno przyjmie. Tylko musimy się dowiedzieć, jaki. Szlachcic, mówicie? To może zamówimy jaki hełm albo miecz czy ostrogi... Mateusz Lipowski mieszkał rzeczywiście bardzo skromnie. W jego izbie, położonej tuż obok komnat biskupa Arnolda, było tylko posłanie, pulpit do pisania, mała szafka na drobiazgi i kuferek. W kącie misa z dzbanem. Biskup chciał mu zapewnić lepsze wyposażenie, dać coś ze swoich kobierców i wyściełanych ław, ale Lipowski odmówił. - Potrzebuje skupienia - wyjaśnił. - Zbytkowne rzeczy rozpraszają uwagę i odwracają umysł od spraw wzniosłych do spraw codziennych i zwykłych. Arnold Stapil był innego zdania, ale nie zamierzał spierać się z dziwactwami nowego sekretarza. - Jak sobie chcesz - zgodził się. - Ani myślę cię rozpuszczać przepychem. Tylko żebyś mi tu nie robił przedstawienia ze swojej skromności. Żadnego umartwiania się na gołych deskach, biczowania ani podobnych wynaturzeń. To nawet nie wszystkim mnichom przystoi i nie kłuj mnie czymś takim w oczy. - Nie ma obawy, wasza ekscelencjo - zapewnił Mateusz spokojnie. - Jestem tylko człowiekiem, nie kandydatem na świętego- dodał. Znali się już od miesięcy. Kiedy po poddaniu Chełmży Mateusz poszedł do obozu wojsk królewskich jako poseł biskupa, ten nie spodziewał się już go zobaczyć. Uratowany z bitwy przez pana von Popeln, potem długo leczony, przebył cały okres oblężenia w mieście i zaniósł oblegającym propozycję poddania miasta i zamku. Ale po zajęciu ich przez polskie oddziały, Mateusz pozostał w Chełmży. Spotkali się któregoś dnia na ulicy. - To nie odeszliście do swoich? - zdziwił się biskup. - Sądziłem, że spieszycie się do domu. - Życie jest podróżowaniem - westchnął Mateusz. - Navigare necesse est - rzucił sentencję - . Burza zaniosła mnie do tego portu. Wciąż tu jestem, bo nie wiem, czy się już uspokoiła. Jakiś czas tu pewnie pobędę.
- To może przyjdziecie do mnie? - zapytał Stąpił. - Akurat zabili mi sekretarza w gospodzie. Bardzo zdolny ksiądz, ale lubił mocno pociągać z dzbanka i po pijanemu był strasznie awanturny. Mam sporo zaległej korespondecji i podobnych spraw. Potrzebuję napisać listy. Znacie języki, może chcecie zarobić... Mateusz poszedł do zamku następnego dnia i przez dwa tygodnie pracował sumiennie. Było co robić, bo biskup musiał wyjaśniać, prosić, obiecywać, umawiać się, pisać umowy, starać się o pieniądze, oddawać i pożyczać. Prowadził liczne interesy i brak dobrego sekretarza był dla niego bardzo dokuczliwy. - Może zostaniecie na dłużej? - zaproponował Mateuszowi. - Odpoczniecie trochę tutaj, zarobicie, a ja będę miał korzyść. I Mateusz został. Już wkrótce okazało się, że biskup nie może się bez niego obejść. Mateusz władał biegle kilkoma językami w mowie i piśmie, umiał układać listy, prowadzić rokowania. Cichy, spokojny, opanowany, był bardzo skuteczny w rozmowach i negocjacjach. Był bowiem twardy i rzeczowy, a miał przy tym umiejętność godzenia, a nie wznawiania sporów. Biskup Arnold, który sam łatwo popadał w gniew, bardzo szybko nauczył się doceniać takiego pomocnika. Skłócony z kupcami i radą podległego sobie miasta nie mógł się zdecydować, czy ma im darować niedawne układanie się za jego plecami z królem polskim, czy może surowo ukarać. - Przebaczcie im - poradził Mateusz. - Wojna się skończyła i tylko głupiec karałby teraz tych, na których pomoc będzie musiał liczyć. Trzeba przecież odbudować miasto, upiększyć zamek. Oni to pokryją chętnie, jeśli tylko będziecie łaskawi. Nie mylił się. Kupcy odetchnęli i zapragnęli być hojni. Z innych miast dochodziły wieści o złym traktowaniu kupców i mieszczan przez Krzyżaków, tutaj było spokojniej. - Zostań moim sekretarzem, Mateuszu - kusił biskup. - Nie opuszczaj człowieka w potrzebie tylko dlatego, że ma nieszczęście być biskupem. Z zaproszeniem przyszedł sam kupiec Herzog. Ubrany odświętnie, z łańcuchem na szyi, kłaniał się nisko już na progu. - Przychodzę w imieniu dostojnych kupców tego miasta - zaczął. - Prosimy o wielką łaskę. Chcielibyśmy podziękować wam za zrozumienie, dobre rozmowy i wszystko, co służy naszej kochanej Chełmży. Nie gardźcie naszym zaproszeniem. Przyjdźcie, prosimy, na świąteczną ucztę, jaką wydajemy w moim domu. To was nie zobowiązuje do niczego, na Boga przysięgam. Ale będzie
to zaszczyt dla nas i znak, że się nie gniewacie za moje głupie, nieodpowiedzialne zachowanie. Mateusz wahał się, ale w końcu przyjął zaproszenie. Biskup prosił go przecież, żeby utrzymywał z kupcami dobre stosunki. - Wiemy, jak bardzo jesteście zajęty - kłaniał się kupiec Herzog. - Ani przez chwilę nie chcemy wam mącić dnia pracy, ale jeśli zechcecie wieczorem choć na krótką chwilę zajrzeć do mojego domu, uczynicie nam wielki zaszczyt... - Dobrze - powiedział Mateusz. - Przyjdę na chwilę. - Uczta jutro, o zachodzie słońca - powiadomił Herzog. - Bardzo wam dziękujemy, szlachetny panie. Bardzo dziękujemy. Mateusz wahał się, jak powinien wystroić się na spotkanie, ale po namyśle ubrał się skromniej, niż początkowo zamierzał. Tylko czarny kaftan, obcisłe nogawice i skórzane ciżmy. Płaszcz lekki, pas ze sztyletem w zdobionej pochwie. Jako szlachcic chciał się wyróżniać od kupców. Nie zamierzał dopuszczać ich do komitywy, był ich przywódcą, przewodnikiem, przełożonym, skoro miał reprezentować biskupa Arnolda. Kupiec Herzog wydawał ucztę nie w ratuszu, ale w swoim domu, na piętrze kamienicy w rynku, dwupiętrowej, ceglanej, pięknie zdobionej, zasobnej wewnątrz, pełnej drogich mebli i dywanów. Przed domem witał go sam, jak tylko powiadomiono, że Mateusz Lipowski nadchodzi. - Co za zaszczyt! - wołał rozradowany. - Witajcie w moich skromnych progach! Obok stała jego żona i jak tylko Mateusz ją zobaczył, od razu zrozumiał, co miał na myśli jego przełożony. Barbara Herzog była skończoną pięknością, o regularnych rysach, bujnych włosach i zniewalającym spojrzeniu. Przy progu był tłok, bo i inni goście kupca czekali tutaj, żeby powitać sekretarza, kłaniali się, a potem wszyscy razem prowadzili na piętro do sali, gdzie czekały już zastawione stoły. Była to prawdziwie wielkopańska uczta. Zasiadło do niej tylko dziesięć czy dwanaście osób, ale każdy miał za krzesłem służącego lub pazia, co podawał misy do umycia palców i ręczniki. Służba kręciła się, bezustannie zmieniając obrusy, naczynia, wynosząc kości i resztki, a stale donosząc kolejne potrawy - na ciepło, na zimno, zakąski, trunki i słodycze. Nie brakło nawet muzyki, trzej grajkowie siedzieli w kącie i zabawiali gości prostymi melodiami, prostymi może nadto, ale przynajmniej niezbyt głośnymi, bo to mogłoby przeszkadzać w rozmowie, a mieli surowy nakaz gospodarza, by zachowywać się przyzwoicie.
- Wielce jesteśmy radzi z waszej obecności- zapewniał Herzog. - Nigdy nie mieliśmy wątpliwości co do dobrych chęci naszego pana, biskupa Arnolda, a teraz upewniamy się, że postanowiliśmy dobrze, godząc się nie tylko na wyłożenie naszych pieniędzy, ale prosząc o pomoc także naszych krewnych i przyjaciół po innych miastach w Niemczech, Danii i we Flandrii. Mateusz potakiwał, zadowolony, że kolejne zadanie postawione przez przełożonego załatwił spokojnie i ugodowo. Nie zamierzał zostawać na uczcie długo, tylko przez chwilę, ale jego pobyt przedłużał się, co sprawiła żona kupca Herzoga. Siedziała tuż naprzeciw. Piękna kobieta, pełna życia, promienna i radosna. Początkowo wydawała się nieco onieśmielona, ale oswoiła się po jakimś czasie. Mateusz, zajęty rozmowami, wznoszeniem toastów, wygłaszaniem mów, mógł tylko zerkać na nią. Dopiero gdy skończyły się przemowy, a goście wzięli się raźno do jedzenia, postarał się poświęcić jej więcej uwagi. Dotąd pilnowała wszystkiego, służby i paziów, podawnia potraw i zmieniania obrusów, więc mało siedziała na miejscu, stale zajęta i biegająca po całym domu. Kiedy wreszcie usiadła, Mateusz zastanawiał się, kogo mu przypomina. Była chyba do kogoś podobna, ale nie umiał sobie przypomnieć, do kogo. W myślach ożywiał znajome sobie niewiasty w Dolinie, w Krakowie, w Lubinie i gdzie indziej. Przypominała kogoś na pewno, może kilka niewiast jednocześnie, a może kogoś, kto tylko był do nich podobny. - Jedzcie - powiedziała niskim, głębokim głosem. Głos też wydawał się mu nieco znajomy, ale i z jego brzmienia Mateusz nie umiał sobie nic przypomnieć. Siedział za stołem, zerkał czasem w jej stronę, kiedy podnosił wzrok, widział jej spojrzenie, rozważne i spokojne, które kierowała w jego stronę. Było w nim zamyślenie i pewien rodzaj oczekiwania. Nagle złapał się na myśli, że kiedyś podobnie patrzyła Matylda. Matylda - wspomniał z bólem. Tak patrzyła Matylda i omal nie rozpłakał się z żalu i rozpaczy. Matylda, Matylda, o której nie myślał od tygodni. Matylda, którą starał się wyrzucić ze wspomnień i z duszy. Matylda, dla której ślubował, że nigdy nie zwiąże się z żadną inną niewiastą. Ale to nie była Matylda. Ta niewiasta wcale nie przypominała Matyldy. Była drobniejsza, ciemnowłosa, bardziej wyciszona, nie taka roześmiana i radosna. Tylko odrobinę przypominała Matyldę. Siedzący obok kupiec Herzog nachylał się w stronę Mateusza, napełniał mu szklany puchar winem, podsuwał wiele trunków po kolei, zachwalając ich smak i zapach.
- Italskie - cmokał. - Węgierskie, wschodnie ze Lwowa. I kilka innych gatunków. Ani się umywają do tutejszych. Mateusz próbował, ale tylko z grzeczności, ledwo maczając usta i chwalił wszystkie po kolei. Ze dwa razy miał już wstać od stołu i za każdym razem zatrzymywało go spojrzenie pani Barbary. Miała na sobie jasnoczerwoną suknię, wykończoną złotymi obszyciami, perły na szyi i pierścienie na drobnych palcach. - Przyglądacie mi się - powiedziała, gdy jej mąż odszedł na chwilę od stołu. - Ja? - zawstydził się, a po chwili przyznał: - A, tak. Przypominacie mi kogoś, to pewnie dlatego. - Przypominam? Kogo wam przypominam? Mateusz nie umiał odpowiedzieć. - Tego właśnie nie wiem. Ale chyba nie spotkałem was, bo przecież na pewno bym zapamiętał... Zawstydził się nagle, bo wcale nie chciał tego powiedzieć. Nie czuł potrzeby kobiety. Nie czuł potrzeby od tak dawna. Pani Barbara uśmiechnęła się tajemniczo. - Może wiem, kogo wam przypominam - oświadczyła szeptem. - Tylko nie jestem pewna, czy powinnam o tym mówić... Mateusz, choć bardzo był zaciekawiony, nie zdążył zapytać o nic więcej. Pan Herzog wrócił do stołu i poprosił żonę, by poszła do kuchni, gdzie trzeba było coś ważnego zarządzić. - Wszyscy wam chyba zazdroszczą tak roztropnej żony - zauważył Mateusz. Kupiec Herzog uśmiechnął się skromnie. - A pewnie! - pochwalił się. - Jest nad wyraz gospodarna, a i posag wziąłem godny. - Doprawdy? - zaciekawił się Mateusz. - O, tak! - nie ukrywał niczego kupiec. - Jej ojciec postawił ciężkie warunki. Ale gdy już byłem z moją panią po słowie, nagle zmarło się biedakowi, więc udało mi się coś jeszcze utargować. Nie chcę was zanudzać, panie, ale powiem tylko, że wniosła przynajmniej tyle, co sam miałem. Wojna oczywiście nadszarpnęła nieco majątek, ale teraz, dzięki łaskawości pobożnego biskupa i waszej przychylności, chyba odbijemy sobie wszystko. - Interesy na pewno się udadzą - zgodził się Mateusz. - Po wojnie zawsze jest dobry czas dla handlu. Bo pewnie niedługo będzie następna. Pan Herzog był nieco podchmielony i chętnie odpowiadał na pytania Mateusza, nie zastanawiając się wcale, że w innych okolicznościach uznałby je raczej za
wścibskie. Miał wysokie mniemanie o swojej żonie, był zazdrosny i nie lubił, gdy ktokolwiek ciekawił się nią zanadto. - Wasza żona wydaje mi się znajoma - zauważył Mateusz. - Nie bywaliście to na Śląsku albo w Krakowie? - Nie - zaprzeczył kupiec. - Ale ona z kupieckiej rodziny i wiem, że jej ojciec miał interesy w Krakowie, Lwowie, Wrocławiu i tak dalej. - To możliwe - przyznał Mateusz. Wstał od stołu i zaczął się żegnać, ku wielkiemu rozczarowaniu gospodarza. Kupcy kłaniali się znowu, dziękowali za odwiedziny. Pani Barbara nie pokazała się już i Mateusz, choć nieco się ociągał z wyjściem, nie zobaczył jej ponownie, na co w skrytości liczył. Herzog dał sekretarzowi biskupa człowieka, który był teraz jego asystą i odprowadził ze światłem do zamku, bo ciemno już było i pan Mateusz mógł trafić na opryszków, jacy srożyli się po nocy w mieście. Biskup zapowiadał wprawdzie, że ukróci to przykre zjawisko, ale na razie nie miał odpowiedniej siły. Po wojnie w mieście nie brakowało ludzi luźnych i dawnych żołnierzy, co w miejskich murach szukali teraz schronienia przed swoimi panami. Kilku takich minęło ich nawet i Mateusz pomyślał, że trzeba sobie zapamiętać ten ważny dla mieszczan problem i przedstawić go biskupowi Arnoldowi zaraz po jego powrocie do zamku.
Pani Barbara Mateusz Lipowski pracował bardzo ciężko przez następne dni, przygotowując umowy z kupcami, załatwiając transakcje, najmując budowniczych do postawienia spichlerzów nad Wisłą. Zajęcia te zajmowały mu czas od świtu do późnego wieczora i niewiele miał go dla siebie. W kancelarii stale czekała kolejka ludzi, co przychodzili dla załatwienia swoich spraw - kupców, rzemieślników, duchownych. Sufragan, czyli biskup pomocniczy, akurat był również nieobecny i na Mateusza spadło wiele dodatkowych obowiązków. Obliczał daniny, sporządzał umowy i zapisy, które po powrocie biskupa miały być tylko przez niego podpisane i opatrzone pieczęciami. Zwolnienia z danin lub ich ograniczenia, które biskup zaproponował mieszczanom za pożyczkę w gotówce i za budowę nowych spichrzów, bardzo im przypadły do smaku i spieszyli się, żeby dokumenty przygotowano zawczasu, by nie dać biskupowi okazji do rozmyślenia się. Kiedy wieczorami wracał do swojej izby, był już tak zmęczony, że nie miał sił na nic. Modlił się chwilę przed krucyfiksem na ścianie i szedł na odpoczynek, by o świcie zerwać się z posłania do nowych zadań. - Chyba muszę zatrudnić pomocnika - myślał, leżąc już w łóżku. Już wcześniej wspominał o takiej możliwości biskupowi. - Możesz wziąć, kogo chcesz - zgodził się biskup Arnold bez wahania. - Ale wybierz kogoś skromnego, bo nie zniosę mądrali pod swoim bokiem. Mateusz przypomniał sobie młodego księdza Stanka, z którym spotkał się przed kilkoma tygodniami, i kazał słudze powiadomić go rano, żeby przyszedł do kancelarii na spotkanie z sekretarzem biskupa. - Znajdziesz go w naszym chmielniku - podpowiedział. - Powiesz, że kazałem przyjść natychmiast i może będę mógł skrócić jego karę. Ksiądz Stanek otrzymał niedawno roczne skierowanie do prac gospodarskich, bo ze dwa razy ostro odpowiedział biskupowi, a ten tego bardzo nie lubił. Ksiądz Stanek pilnował teraz chmielnika i uprawiał pobliski ogródek. Mateusz siedział w kancelarii, biedząc się nad rachunkami, gdy służący przyprowadził księdza Stanka. Młody duchowny miał na sobie wyświechtany strój roboczy, nie świadczący o jego godności, i brudne ręce, umazane ziemią. Był wysoki, chudy, zarośnięty niczym mnich i miał gorące, pałające oczy. Przystanął niepewnie, pochwalił Pana Boga. Nie bardzo wiedział, jak się ma zachować wobec sekretarza biskupiego. Mateusz nie był księdzem, ale wszyscy wiedzieli, że był sekretarzem pan Arnolda i że należy mu się szacunek.
Stanek skłonił się niepewnie. Tak czy inaczej nie zamierzał przesadzać z czołobitnością wobec kogoś, kto nie miał żadnych święceń, choćby i był zaufanym biskupa. - Podobno znacie francuski - zagadnął Mateusz. Rozmowa odbywała się po niemiecku. Ksiądz Stanek schował za plecy brudne ręce. - Znam - przytaknął. - Moja matka pochodziła z Szampanii. - I polski? - Dość dobrze. Jak wielu tutaj. - Chcielibyście dostać zatrudnienie w kancelarii? Ksiądz Stanek był zaskoczony, ale wzruszył tylko ramionami. - Biskup Arnold kazał mi uprawiać ogród i opiekować się chmielnikiem. - Poproszę, żeby was przeniósł. To jego osobista kancelaria, wiec powinniście być zadowolony. Ksiądz Stanek był rzeczywiście hardy. Zamiast przyjąć propozycję od razu, zapytał: - Na jakich warunkach? Mateusz uśmiechnął się zadowolony. Takiego człowieka szukał. Nie tylko mieszczanie przychodzili się tu awanturować, potrzebował kogoś, kto będzie im umiał odpowiadać i powiedzieć nie, gdy zażądają zbyt wiele. - Warunki? - powtórzył rozbawiony. - Są bardzo proste. Dużo pracy, mało wdzięczności, jeszcze mniej zapłaty. Ale nie będziecie musieli grzebać się w ziemi niczym chłop. Jesteście przecież szlacheckiego pochodzenia. - A kara? Zostało mi jeszcze dziewięć miesięcy. - Będzie nią praca tutaj. Od świtu do zmroku, a potem jeszcze trochę. Ksiądz Stanek założył ręce na piersi. - Wola boża - powiedział z pokorą, która była wyraźnym zadowoleniem. - Zgadzam się. Mateusz zrobił ręką zapraszający gest. - Zacznijcie od razu. Trzeba odpowiedzieć na kilka listów. Tylko najpierw umyjcie ręce i wydłubcie ziemię spod paznokci. Teraz jesteście zatrudnieni w osobistej kancelarii biskupa chełmińskiego. Macie jakieś ubranie czy i to chcecie zawdzięczać łasce biskupa? - Mam - pospieszył z zapewnieniem ksiądz Stanek i zapytał: - A co to za listy, na które mam odpisać? - Uprzejme odpowiedzi odmowne. Ksiądz Stanek podniósł brwi. - Wyłącznie odmowne? Mateusz Lipowski uśmiechnął się pocieszająco.
- Od przyzwoleń na razie ja tu jestem - wyjaśnił. Już drugiego ranka Mateusz Lipowski zostawił księdza Stanka samego w biskupiej kancelarii. Ledwo zaczęli pracę, gdy pojawił się jakiś człowiek z wezwaniem od proboszcza kościoła Świętej Trójcy. - Będą stawiać figurę świętej Łucji - powiadomił. - Proszą was, byście przyszli doradzić, gdzie powinna stać. Mateusz chciał odmówić. Stawianie figur i wyznaczanie im miejsca należało przecież do proboszcza. Był poza tym zajęty. - Pani Barbara powiedziała, że gdyby nie było przewielebnego biskupa, byście wy przyszli - oznajmił posłaniec. Mateusz zdziwił się. Pani Barbara Herzog? Przecież ona dobrze wie, że biskup Arnold jest nieobecny i chyba specjalnie prosi go do kościoła. Fala gorąca uderzyła na Mateusza. Boże, znowu to samo. Niewiasta prosi go o spotkanie. Przecież to może oznaczać schadzkę. Schadzkę z mężatką w dodatku. Kiedyś, kiedy to było, jak dawno, chodził na tajne spotkania z Matyldą. Z kochaną, najukochańszą Matyldą, która później została jego żoną. Teraz miałby iść na spotkanie z panią Barbarą. Co za bezczelna mieszczka i kupcowa. Czy nie rozumie, że to jest wbrew jego potrzebom? Jest przecież bardzo zajęty, wprost zapracowany. Mateusz nie przyznawał się do własnych myśli. Bo wstydził się ich. Widział Barbarę we śnie i wtedy nawet mu się wydawało, że już wie, kogo mu przypomina. Widział ją we śnie, pewnie o niej myślał, może nawet marzył. Boże, przecież z tego trzeba się wyspowiadać. Nie pożądaj żony, która jego jest. Szóste przykazanie. Ciężki grzech. - Święta Łucja? - zapytał posłańca, starając się, by jego głos brzmiał obojętnie. Która to święta Łucja? Posłaniec nie umiał udzielić odpowiedzi, ale ze swojego miejsca odezwał się ksiądz Stanek. - Łucja z Syrakuz, co w czasach prześladowania chrześcijan odmówiła ręki poganinowi. Pani Barbara ufundowała rzeźbę, bardzo ładną, ze wszystkim co trzeba. Stoi święta Łucja wpatrzona w niebo, a miecz kata przebija jej serce... - Piękna rzeźba? - podchwycił okazję Mateusz. - To może pójdę zobaczyć... Był niepewny, czy powinien zostawiać kancelarię na głowie pomocnika, ale ksiądz Stanek zachęcająco kiwnął głową. - Możecie iść - uspokoił. - Ja już widziałem tę figurę. Mateusz porzucił zajęcia, minął klientów, czekających cierpliwie na rozpatrzenie ich spraw i skierował się do pobliskiej katedry.
Rzeźba świętej stała już na swoim miejscu, w lewym ołtarzu. Niewysoka zakonnica w habicie, w której piersi wbity był miecz aż po rękojeść. - Odmówiła ręki narzeczonemu, gdy okazało się, że jest poganinem - odezwał się tuż obok kobiecy głos. - Wolała wybrać prawdę niż fałsz i zapłaciła za to bardzo wysoką cenę. Mateusz nie odwrócił głowy, bo i tak wiedział, że to sama fundatorka stanęła obok. - Ja... - powiedziała pani Barbara. - Ja nie odmówiłam. Nie wybrałam prawdy. Stała o krok za nim, nieco z boku i choć odwrócił głowę, nie mógł jej zobaczyć. - Ja... - powtórzyła. - Wybrałam fałsz i kłamstwo. W obawie o własne życie, o warunki tego życia, o przyszłość. Wolałam ukrywać to, co powinno być widoczne. Mateusz poczuł, jak skóra cierpnie mu na grzbiecie. Nie, nie ze strachu... - Życie prowadzimy zakryte i pełne kłamstwa - ciągnęła. - Dwaj mężczyźni widzieli mnie nagą. Dwaj mężczyźni, ale ani jeden, ani drugi nie wiedział o mnie wszystkiego... Poruszył się niespokojnie. - Czy przystoi mówić o tym w kościele? - zapytał cichym głosem. - Bóg wie, bo on mnie stworzył i on wie wszystko. Czasem chciałabym, żeby i inni zobaczyli mnie bez osłon, bez ubrania. Bo cóż można powiedzieć choćby o mnie? Tylko dwóch mężczyzn widziało mnie nagą: mój mąż, a wcześniej... a wcześniej ty, Mateuszu... Mateusz już wiedział. Stał za nim Wyszek z Gniezna, chłopaczek z Akademii Krakowskiej, który potem okazał się Nawojką, dziewczyną, co z miłości dla wiedzy naraziła się na gniew i wyrok. - Nie odwracaj się - powiedziała pani Barbara. - Już wiesz, kim jestem. Ale i tym razem wiesz o mnie tyle tylko, ile mogłeś zobaczyć. Nie jestem pewna, czy powinieneś zobaczyć więcej. Sam o tym postanowisz. Nie odwracaj się. Jeśli jestem dla ciebie tylko Wyszkiem, niech tak zostanie. Jeśli jestem panią Barbarą, niech tak zostanie. Ale jeśli... Mateusz odwrócił się powoli. - Nie pamiętam Wyszka - powiedział przez ściśnięte gradło. - To znaczy trochę pamiętam. Ale patrzeć wolę na Barbarę... Uśmiechnęła się. - Kościół jest najlepszym miejscem na spowiedź, prawda? Powiem ci, jak się tu znalazłam i liczę, że mnie zrozumiesz, a nie powiesz nikomu. Mój mąż, dobry człowiek, nie wie nic o tym, że byłam w Krakowie i co tam robiłam. Nikt o tym nie wie tutaj, prócz ciebie. On mnie wziął jako Barbarę, bo na taką zmianę imienia
zgodził się ojciec. Wymogłam to na nim przed śmiercią. Nie ma więc Wyszka i nie ma Nawojki. Jest tylko Barbara. - To jak sen - powiedział Mateusz. - Nic o mnie nie wiesz - westchnęła. - Ja wiem o tobie dużo, może prawie wszystko. Kupcowie wiedzą wiele i czasem opowiadają o tym swoim żonom. Wiem o Lubinie, wiem o Matyldzie, która była żoną... Widzisz, że wiem wiele... Latami marzyłam, że się spotkamy, że zrozumiesz, jak bardzo kochałam cię wtedy jako dziecko. Nie dał Bóg spełnienia. I teraz wiem, że odejdziesz. Ale nie odchodź od razu. Zostań jeszcze, pozwól popatrzeć, posłuchać, dotknąć twojej ręki...