Tytuł oryginału Schoßgebete
Redakcja Ewa Jastrun
Korekta Małgorzata Denys
Spis treści Strona tytułowa Strona redakc...
6 downloads
13 Views
1004KB Size
Tytuł oryginału Schoßgebete
Redakcja Ewa Jastrun
Korekta Małgorzata Denys
Spis treści Strona tytułowa Strona redakcyjna Od Tłumaczki Dedykacja WTOREK ŚRODA CZWARTEK Przypisy
Od Tłumaczki Charlotte Roche cieszy się zasłużoną sławą skandalistki, stąd też uwaga czytelników skupia się zwykle na poruszanych przez nią kontrowersyjnych tematach. Jednak w Modlitwach waginy uwagę zwraca sam język powieści, który w pierwszej chwili może wydawać się trudny, miejscami niezrozumiały, wręcz nieporadny. Zdania są długie, pełno w nich kolokwializmów, wtrąceń i powtórzeń, interpunkcja zaś wyraźnie odbiega od tradycyjnej. Nie jest to wszakże wynikiem zaniedbań ze strony autorki bądź redakcji, lecz celowym zabiegiem literackim – chodzi o uzyskanie rytmu języka mówionego. Modlitwy waginy są monologiem kobiety pogrążonej w traumie, opowieścią snutą być może przed terapeutką, być może przed samą sobą. Poszarpane frazy są niejako zapisem „na żywo” jej toku myślenia, a ich długość zależna od konieczności zaczerpnięcia oddechu. Powtarzanie tych samych słów czy nadużywanie form bezosobowych w mówieniu o własnych doświadczeniach jest bez wątpienia sprzeczne z zasadami stylistyki, lecz pozwala autorce unaocznić obsesje rządzące bohaterką. Charlotte Roche wielokrotnie w wywiadach podkreśla, że „pisze tak, jak mówi”, jednakże w jej najnowszej powieści odbiegający od reguł poprawnościowych język stał się także niezbędną częścią portretu psychologicznego bohaterki i – w granicach dopuszczanych przez literaturę – alter ego autorki.
Dla Martina
WTOREK Pół godziny przed seksem, jak zawsze, włączyliśmy oba koce elektryczne w łóżku. Mój mąż kupił koce naprawdę najwyższej jakości, sięgają od czubka głowy aż do pięt. We mnie trzeba tu trochę więcej zainwestować. Obłąkańczo się boję, że takie coś zacznie się tlić i żywcem się we śnie usmażę albo uduszę dymem. Nasze koce elektryczne podobno wyłączają się automatycznie po godzinie. Układamy się koło siebie w łóżku nagrzanym do czterdziestu stopni i gapimy w sufit. Ciało rozluźnia się w cieple. Wtedy zaczynam już głęboko oddychać i w duchu szczerzę się sama do siebie, cała podniecona na myśl o tym, co będzie. Potem obracam się na bok i całuję go, ręka wjeżdża mi od razu w jego spodnie od piżamy rozmiar XXL. Nie mają zamka czy czegoś, w co mogłyby się zaplątać włosy czy napletek. Nie dotykam jego fiuta od razu, tylko sunę ręką dalej, do jaj. Trzymam je jak worek pełen złota i ważę lekko w dłoni. Odtąd oszukuję moją nienawidzącą mężczyzn matkę. Usiłowała mi wpoić, że seks to coś złego. Ale jakoś nie zadziałało. Głęboki wdech i wydech. To jedyny moment w ciągu dnia, kiedy porządnie oddycham. Poza tym chwytam tylko płytko powietrze. Zawsze czujna, zawsze pod kontrolą, zawsze przygotowana na najgorsze. Podczas seksu kompletnie zmieniam swoją osobowość. Moja terapeutka, pani Drescher, uważa, że się nieświadomie rozszczepiam, ponieważ moja feministyczna matka chciała mnie wychować na aseksualną istotę. I tylko po to, żeby jej nie zdradzić, muszę się stawać w łóżku kimś innym. To świetnie działa. Wtedy jestem w pełni wolna. Nic mnie nie krępuje. Chcica na dwóch nogach. Nie czuję się już wtedy jak człowiek, raczej jak
zwierzę. Zapominam o wszystkich obowiązkach i problemach, jestem tylko ciałem, a nie umęczonym duchem. Sunę powoli twarzą w kierunku jego kroku. I wdycham jego męski zapach. Uważam, że nie różni się tak bardzo od kobiecego. Jeśli bezpośrednio przed seksem nie wziął prysznica, a kto by to robił, będąc tak długo razem jak my, jedna czy druga kropelka moczu zaczyna już fermentować między żołędzią a napletkiem. Czuć jak w kuchni mojej babci, gdy smażyła rybę na kuchence gazowej. Zamknąć oczy i cała naprzód. Trochę się brzydzę, ale równocześnie to obrzydzenie mnie podnieca. Jeśli szybko wszystko wyssę do czysta, nic już więcej nie czuć. Tak jak krowa wylizuje do czysta swoje cielę. Chowam twarz w miękkiej mosznie, obwąchując ją, ocieram się policzkiem o wyprężony trzon. Staje zresztą już przy pocałunku w usta. Georg, mój mąż, jest ode mnie dużo starszy, no, ciekawa jestem, jak długo jeszcze nie będzie miał żadnych problemów z erekcją. Całuję pachwiny, czy jak to się nazywa, tam, gdzie nogi zrastają się z tułowiem. I najpóźniej wtedy słyszę, jak pojękuje i domaga się jeszcze. W tym momencie chodzi tylko o obsługę. Dokładnie się zastanawiam, jaki czemu nadać rytm, by doprowadzić go do szaleństwa. Najpierw tylko podrażnić. Pozostać przy pachwinach, ciągle mocno obejmując dłonią jaja. Od całowania powoli przejść do lizania. Głośno mlaszczę, żeby nie tylko czuł, ale i słyszał, co robię. Pod moszną wymacuję przedłużenie ciała jamistego, które idzie aż do krocza. Mówi się w ogóle o kroczu u mężczyzny? Widać tam linię, która wygląda jak zrośnięte wargi sromowe, tak, tak, wszystko to samo. Właściwie zaspokajam go tak, jak sama lubię, wyobrażam sobie, że ma waginę. Tylko że właśnie taką wydłużoną i wystającą, mocno wystającą! Naciskam
mocniej na mosznę i masuję ciało jamiste za nią. Żebym też coś z tego miała, ocieram się waginą o jego kolano. Jeśli trochę wygnę plecy, pasuje co do centymetra. Od pachwin język wędruje mi powoli w górę do jego trzonu. Liżę go, póki nie jest kompletnie mokry, i chucham nań, żeby poczuł chłód na mokrych miejscach. Mocno naciskając, zsuwam się językiem od trzonu do jaj. Wciągam oba jaja do ust i bawię się nimi. Nauczyłam się, że muszę uważać, żeby nie przekręcić nasieniowodów. Już raz mu to zrobiłam, bardzo go bolało! Pod moszną masuję językiem krocze i ślinię trochę swój palec przy jego dziurze w pupie. Usztywniam język w twardy czubek i jadę nim od dołu przez krocze i skórę między jajami w górę do żołędzi, a równocześnie trę wolno palcem wskazującym wkoło rozetki. Przedtem zwilżam sobie śliną wargi, a jemu żołądź. Kiedy zaczynam ssać żołądź, rozchylam wargi tylko odrobinkę, żeby miał naprawdę ciasno. I chwytam, i z powrotem wypuszczam tylko sam czubek żołędzi. Tam i z powrotem. Tam i z powrotem. Tam i z powrotem. Cały czas się ślinię. Nauczyłam się tego wcześniej od pewnego faceta, że to boli, kiedy tak trzeć na sucho. Biorę fiuta coraz głębiej do ust. Sunąc w dół, obejmuję ciasno wargami naprawdę całego fiuta. Sunąc w górę, ssę jeszcze trochę. Podciśnienie powoduje, że słychać cmoknięcie, kiedy dojeżdżam do góry. Ustami zawsze podnoszę napletek, ponad żołądź. Językiem stale teraz kręcę w koło. Żołądź wybrzusza mi policzek. W filmach porno kobiety zawsze szarpią mężczyznom ręką napletek w górę i w dół. Przede wszystkim szarpanie w górę absolutnie nie wchodzi w grę w wypadku mojego męża. Strasznie go to boli. Nie mam pojęcia, czemu mimo to coś takiego zawsze pokazują w filmach porno. Czytałam kiedyś w jakimś poradniku o seksie,
żeby kobieta, jeśli robi mu tak ręką, używała raczej lewej ręki, jeśli jest praworęczna. Bo wtedy nie złapie za mocno i może podejść do sprawy z większym wyczuciem. Niestety nie wychodzi mi ta sztuczka z braniem do ust w całości, znaczy obok języczka-rzygospustu, jak tym kobietom w filmie porno. Parę razy mało się nie porzygałam i szybciutko dawałam za wygraną. Nie wszystko, co się widzi w filmach porno, trzeba od razu naśladować! A w życiu też już często próbowałam połknąć. Też mi nie idzie. Uważam, że przy połykaniu smak i konsystencja w tyle gardła są tak obrzydliwe, że po prostu nie mogę tego przełknąć. Łapie mnie wtedy potężny odruch wymiotny, dla mężczyzny też nie brzmi to nazbyt przyjemnie. Tylko gdybym się wspięła na szczyty aktorstwa, mogłoby mi się udać, ale to dla mnie zbyt wyczerpujące. W wypadku seksu na jedną noc pewnie by jakoś poszło, ale z własnego męża nie będę robić durnia. Wie przecież, że tego nie cierpię, no więc też nie chce, żebym to robiła. Jedyne, na co mnie stać: dochodzi w moich ustach, ale tryskającą spermę wyciskam językiem na zewnątrz. Usta i szczęka potrzebują czasem przerwy, wtedy biorę w rękę mokrego od lizania fiuta i ostrożnie naciągam napletek coraz wyżej nad żołądź. Sama bym na to nie wpadła. Ale kiedy jeszcze krótko byliśmy ze sobą, poprosiłam mojego męża, żeby się przy mnie masturbował. Jak się jest ze sobą od niedawna, to się jeszcze robi takie zabawne rzeczy. I całkiem sporo wtedy podpatrzyłam. W miarę upływu czasu stwierdziłam, że im bardziej za pomocą rąk i nóg naśladuję jego masturbację, tym bardziej jest zadowolony. Autorskie pomysły nie mają szans z trwającą dziesięciolecia socjalizacją seksualną. A więc wyzwanie polega na tym,
żeby jak najdokładniej naśladować jego masturbację, naturalnie różnymi sposobami. On może skorzystać tylko z ręki. Ja: z języka, ust i w czym tam znajdę gust. Jeśli dalej pracuję ręką, podnoszę mu mosznę do fiuta, podczas gdy drugą ręką pocieram w stronę żołędzi. Żeby czuł, że mam wszystko mocno w garści. Tymczasem leży przede mną jak chrabąszcz na plecach i w pełni mi się oddaje. Szeroko rozstawione nogi, ręce wyciągnięte przed siebie, wywrócone oczy, jak w transie. Rozpiera mnie poczucie mocy, kiedy tak leży przede mną. Mogłabym mu poderżnąć gardło i nawet by nie zauważył. W międzyczasie coraz bardziej wypadam z roli seksualnej sługi i oglądam scenę jak ktoś z zewnątrz. I odruchowo lekko się uśmiecham, bo wszystko, co tu robimy, zabawnie wygląda. Ale szybko ścieram uśmiech z twarzy i pracuję dalej z należytą powagą. Przeważnie zaczynamy od tego, że jedno obsługuje drugie. Jeśli coś robimy w pozycji sześć na dziewięć, to zawsze stwierdzamy: no, wprawdzie fajnie, że tak dokładnie wszystko widać, ale człowiek tak się skupia na tym obsługiwaniu, że nie może porządnie przyjmować pieszczot. Albo, albo! Nie, żebyśmy kiedykolwiek otwarcie o tym rozmawiali. To wiadomo bez słów. Nasze porozumienie seksualne. Kiedy przypada moja kolej, zawsze pilnuję, żebym też się mogła o coś ocierać, bo inaczej on w swoim rozpaleniu wyprzedza mnie o lata świetlne, a ja z trudem za nim nadążam. Kiedy robię szczęce przerwę i w pełni angażując obie ręce nasuwam i odsuwam całą dostępną skórę, siedzę w rozkroku waginą na jego udzie i wszystko zaświniam. Za każdym razem wpadamy w prawdziwy amok, jestem bardzo dumna, że mogę tak wszystko robić z moim mężem.
Poza kocem elektrycznym trzeba dla mnie zawsze załatwić jeszcze jedną sprawę. Nieprawdopodobnie się boję, że sąsiedzi mogliby mnie usłyszeć przy seksie. I dlatego do gry wstępnej należy zamykanie wszystkich drzwi i okien. Tylko wtedy mogę się całkowicie rozluźnić. Bardzo rzadko zdarzało się, że zdałam się na męża, a on jednak zapomniał o którymś oknie. Jeśli to odkryję po wszystkich seksualnych krzykach i jękach, robię się cała czerwona ze wstydu. A dla sąsiadów to również bardzo uciążliwe. Mój mąż ciągle się ze mnie nabija z powodu takiego nastawienia. Ale patrząc terapeutycznie, on nie ma żadnych problemów z objęciem tej roli, bo może spokojnie założyć, że z nas dwojga to ja jestem ta zablokowana. W związku partnerskim każdy przyjmuje tę rolę, która jeszcze jest wolna. Ja odgrywam tę panikującą, obsesyjną, wstydliwą. A on wtedy może być tym swobodnym i ekshibicjonistycznym. To przecież dla niego pilnuję, żeby nikt go nie słyszał. Zamykam okna i drzwi, zaciągam zasłony. Czasem wychodzę po ciemku w szlafroku przed dom, mówię mu, że ma się przeciągnąć w łóżku, przy włączonym świetle, żebym mogła sprawdzić z zewnątrz, czy da się zajrzeć do środka. Otóż czasem nasze zasłony wydają mi się zbyt cienkie. Są z jedwabiu na krawaty, wzór paisley w brązie. Zimą
koc
elektryczny
czasem
nam
nie
wystarcza,
więc
wykorzystujemy w tej naszej piwnicznej izbie jako dodatkowe źródło ciepła podczerwoną lampę Georga od bólu pleców, naprawdę duży, szeroki, drogi model. I kiedy tak podświetla nas na czerwono jak w witrynie w Amsterdamie, poważnie się martwię, że jedwabna zasłona ujawnia przechodzącym dwa spocone, zakleszczone w sobie ciała. On wie, że, jak to mówimy, jestem zdrowo walnięta na tym punkcie. Muszę
z zewnątrz kontrolować, czy da się nas zobaczyć w tych warunkach oświetleniowych. Ile to ja już razy w życiu stwierdzałam, że ludzie najwyraźniej w ogóle nie zastanawiają się nad tym, jakie to cienie rzuca na okna ich stuwatówka. Zresztą zdrowy człowiek może by się cieszył, mogąc podglądać rozbierającą się kobietę. Ja myślę tylko: o Boże, mnie się to nie może przytrafić, w moim wypadku muszę to z całą pewnością wykluczyć. Zaspokajam więc mojego męża. Zdarza się, że leży tak przez kilka minut i pozwala na wszystko. Przeważnie leży na plecach, bo od wielu lat ma bóle pleców, a przez to i ja także, bo tak dobrze potrafię się wczuć w męża, że też zaczynają mnie plecy boleć. Nie cierpi okazywania słabości przede mną. Zresztą tylko dlatego jesteśmy razem, że wymyśliłam sobie, że jest strasznie silny. Pytając go codziennie: „I jak tam twoje plecy”, kastruję go. No ale przecież chcę być uprzejma. Chcę okazać zainteresowanie. To problem, który może się pojawić, gdy jest się razem ze starszymi od siebie. Tu nie chodzi o moje zachowanie, tylko o to, że on uważa za niedopuszczalne, żeby go przy mnie plecy bolały. Myślę, że dla niego też jest nowe, że tak po prostu sobie leży. Dawniej zawsze miał kobiety, które musiał obsługiwać aż do znudzenia, a potem sam obejść się smakiem. No piękne dzięki, drogi ruchu feministyczny! Zresztą przecież to nie tak miało być. Że tylko kobiety dochodzą, a mężczyźni muszą patrzeć, gdzie zostali. On uwielbia, kiedy jestem jego seksualną sługą. Powtarzam wszystko, co potrafię i co właśnie opisałam, najpierw w szybkim, a potem w wolnym rytmie. W ogóle nie muszę się zastanawiać, wszystko samo idzie, jak na prochach. Kiedy już się rozkręcimy, zapominam o czasie i przestrzeni. To
jedyny moment w ciągu dnia, kiedy mogę się wyłączyć. Naprawdę uważam, że tu chodzi raczej o oddychanie, a nie o seks jako taki, zresztą może o obie te rzeczy. W przeciwieństwie do tego, co chciała moja matka, nauczyłam się przez lata terapii, że ja też jestem istotą seksualną. Pomału uczę się w ogóle dostrzegać własne pożądanie. Dawniej, czyli przez wszystkie ostatnie lata z moim mężem, było z nami tak jak w tym durnym stereotypie, że kobieta nigdy nie odczuwa pożądania, a mężczyzna chce zawsze i wszędzie! Ale kiedy wciśnięty został właściwy guzik, myślałam za każdym razem: dlaczego sama na to nie wpadłam? Dlaczego sama go nie uwiodę, dlaczego to zawsze należy do niego? Dla niego ciągłe dostawanie kosza i inicjowanie seksu było bardzo upokarzające. I często prowadziło do kłótni. Skłamałabym, twierdząc, że miałam ochotę na seks. Ani razu nie miałam. Robiłam to tylko dlatego, żeby mu sprawić przyjemność i ponieważ wiedziałam, że inaczej nasz związek padnie. W końcu każdy o tym wie: jak już w łóżku nie idzie, to pozostaje tylko kwestią czasu, kiedy wszystko padnie. O tym jestem mocno przekonana. Ale po przezwyciężeniu początkowego paraliżu wspinałam się za każdym razem na szczyt. I za każdym razem to zdanie na koniec: „Czemu mi po prostu nie przypomnisz, jaką mam z tego frajdę, wtedy nie dam się tak długo prosić!”. Dzięki mojej terapeutce teraz coraz częściej sama zaczynam. Dwa razy w tygodniu mówię: „Dzisiaj znowu?”. Podczas gry wstępnej tylko dlatego potrafię być tak bezinteresowna, że dobrze wiem, że wszystko dostanę z powrotem po sto i po tysiąc razy, później. Nieważne, jak bym się nie wysilała, żeby go zaspokoić nawet w najbardziej świński sposób, i tak mu nie dorównam w sztuce oralu. Bardzo często go pytam, czy naprawdę
uważa, że to, co właśnie mu robię, jest choć w niewielkim stopniu tak dobre, jak moim zdaniem to, co on mi robi. Oto dylemat. Nigdy go nie rozstrzygniemy. Kiedy mam wrażenie, że na razie wystarczy już tej obsługi, powoli przestaję. On zawsze to właściwie rozumie i z ogromną wdzięcznością zaczyna się o mnie troszczyć. Rozkłada mi szeroko nogi i kładzie się głową między nimi, żeby sobie wszystko szczegółowo obejrzeć. Bada mnie milimetr po milimetrze, jak ginekolog. Czy w wypadku dorosłych też się mówi o zabawie w doktora? No, w każdym razie o to chodzi. Lepiej, kiedy tego samego dnia brało się prysznic. Kto patrzy i wącha z tak bliska, zauważy każde niedomycie. Bierze moją rękę i kładzie mi ją na waginie. Dobrze wiem, co to znaczy. Chciałby, żebym się dla niego masturbowała. Sama z siebie nigdy tego nie robię. Matka wychowała mnie bardzo feministycznie.
Sądzę,
że
w którymś
miejscu
źle
poszło
z tym
wychowaniem i wyrosłam na coś w rodzaju seksualnej katoliczki. Jeszcze nigdy się nie masturbowałam. Jedyna rzecz, jaka w najszerszym sensie podpada pod masturbację, to naprawdę żenujące czochranie się po włosach łonowych. Uważam, że wtedy sama siebie kantuję. Najpierw myślę, ach, coś mnie swędzi w kroku, potem czochram się po krótko ogolonych włosach łonowych, przeważnie kiedy leżę w łóżku, i zauważam, że to mnie
podnieca,
no
i szybko
przestaję.
Z jakiegoś
porąbanego,
nienowoczesnego powodu nie robię tego dalej. Często mieszam tę moją chcicę w kroku z jakąś chorobą, po prostu nie chcę się do tego przyznać. Kiedy przez kilka dni nie uprawiamy seksu, a ja czasami drapię się ukradkiem w łóżku pod kołdrą, to w którymś momencie chcica zaczyna porządnie dokuczać, ale nie chcę przyjąć do wiadomości, że jestem
napalona, i wolę myśleć, że mam grzybicę albo zapalenie pęcherza, albo że się zaraziłam opryszczką. Chociaż jestem na nią całkowicie odporna, inaczej przecież już dawno bym ją miała. Tak się przecież mówi o opryszczce, albo się ją łapie, albo się jej nie łapie, a ja najwyraźniej jestem odporna. Przynajmniej na coś. Te myśli o chorobie tkwią mi w głowie, póki wreszcie nie zacznę uprawiać seksu, naturalnie z inicjatywy mojego męża, nagle wszystkie dolegliwości wypieprzone. Jednak kiedy mój mąż sobie tego życzy, robię dla niego największy show masturbacyjny wszech czasów. Kiedy się przygląda i zachęca mnie do tego, wciskam gaz do dechy. I trę, i szoruję, ile sił starczy. Ani razu nie spogląda mi w twarz. No przecież składam się wtedy tylko z waginy! Jestem moją waginą. Tkwi głową między moimi nogami i bardzo dokładnie się przygląda, jak odtwarzam wszystko, co kiedykolwiek zobaczyłam o masturbacji w sieci i na DVD. Jego oczy, nos, usta znajdują się tylko kilka centymetrów od moich mniejszych warg sromowych. Robię okrężne ruchy po łechtaczce, rozkładam wargi sromowe, masuję się między nimi i od czasu do czasu wsuwam jeden czy dwa palce do środka i sama się w ten sposób pierdolę. Nawet jeśli teraz bawi mnie to raczej, niż rozpala, to najpóźniej kiedy widzę, jak bardzo go to podnieca, sama podniecam się zwrotnie. Nie wytrzymuje już dłużej i chce fiutem zrobić to samo, co robią moje palce. Leżę przed nim, kompletnie naga, i rozkładam nogi tak szeroko, jak tylko się da. Przesuwa się do przodu i kilka razy uderza twardym fiutem o moją waginę. Myślę, że to też podpatrzył w jakimś filmie porno. Ale naprawdę mi się podoba, jak to ze mną robi. Choć nie potrafiłabym teraz wyjaśnić czemu czy co to w ogóle ma być. Parę
klepnięć i do środka. Przeważnie bardzo szybko dochodzę. Kilka pchnięć wystarcza. I jak dla mnie już po wszystkim. Moja matka i czołowe feministki wychowały mnie tak, że orgazm pochwowy nie istnieje. Zawsze siedzą między Georgiem a mną i szepcą mi do ucha: „Orgazm pochwowy nie istnieje!”. Teraz, w wieku trzydziestu trzech lat, muszę niestety na własną rękę odkrywać, że to nieprawda. Zawsze to czułam podczas seksu i uważałam za dojście psychiczne. Myślałam, że dochodzę tylko dlatego, że tak rajcuje mnie wizja, że jestem nabijana, ta myśl, taktaktaaaaach, jest we mnie, wypełnia mnie, bez dotykania łechtaczki. Bo przecież z powodów politycznych wbito mi bardzo przekonująco do głowy, że nie ma innego dojścia poza łechtaczkowym! Przecież to jasne, że wtedy w którymś momencie człowiek myśli, że zwariował albo przynajmniej że ma potężną fantazję. W łóżku czułam, że moje feministyczne wychowanie o lata świetlne rozmija się z rzeczywistością. Po cichutku i za plecami mojej matki oraz Alice Schwarzer1 myślałam sobie: Nie mają racji! Przecież czuję prawie za każdym razem, że orgazm pochwowy najwyraźniej istnieje! Noż kurwa! Zresztą przeczytałam teraz naukowe potwierdzenie w „Geo Kompakt” nr 20. Mój ulubiony numer. Nazywa się „Miłość i seks”. Wiele się z niego nauczyłam, o wiele więcej niż z „Emmy”2. Alice Schwarzer zawsze siedzi podczas seksu między mną i moim mężem i szepce mi do ucha: „No, Elizabeth, tylko ci się wydaje, że masz teraz orgazm pochwowy, tylko wmawiasz to sobie, żeby się podporządkować mężowi i jego kutasowi mocy”. Ze wspomnianego „Geo Kompakt” nauczyłam się, że kobieta może osiągnąć orgazm dwiema drogami, również obiema naraz. Orgazm pochwowy, mówiąc niefachowo, przekazywany jest do mózgu drogami nerwowymi jelit, łechtaczkowy
przez rdzeń kręgowy. Czasami czuję ekstremalne dojście, wtedy prawdopodobnie dzieje się to równocześnie obiema drogami. Czuję także, że dochodzę najszybciej, kiedy sama biorę sobie to, czego potrzebuję. To znaczy, chodzi mi o to, że to ja właściwie wykonuję jego ruchy, to ja uderzam w jego fiuta, częściej, niż on zadaje mi pchnięcia. I wtedy to jest dla mnie dokładnie ten właściwy rytm. I kwestia sekund, zanim dojdę. Jestem bardzo głośna, za każdym razem totalnie szaleję. I już. On zawsze musi bardzo uważać, żeby nie dojść, bo naturalnie jest obłąkańczo podniecony, kiedy biorę sobie, czego chcę. Kręci go, jak bardzo jego fiut mnie rozpala. Ale najpewniej tylko to sobie wmawia i w rzeczywistości rozpalam się sama. No więc musi na malutką chwilkę naprawdę się skoncentrować i myśleć o swej katolickiej matce czy o czym tam, póki nie skończę. Żeby nie doszedł przede mną i żeby nie było po wszystkim. Bardzo mu jestem wdzięczna za to, że tak poważnie podchodzi do puszczania mnie przodem. Szacuję, że w ciągu siedmiu lat związku tylko trzy razy zdarzyło się, że on doszedł za wcześnie i w ten sposób przepadło moje dojście przez fiuta. Jednak za każdym razem naprawił to po sto i po tysiąc razy palcem, językiem i palcem u nogi. I wtedy naprawdę coś z tego mam, z tego jego nieczystego sumienia. Abstrahując od tych trzech wyjątków, jak tylko dojdę, zawsze jest kolej na niego. Wtedy znowu jestem, jak na początku, jego sługą. I wyłącznie wtedy mówię podczas seksu. Niestety, nie potrafię świntuszyć. Prawdopodobnie z tego samego powodu, z którego też się nie masturbuję. Wszystko przez moją matkę! Jak zawsze. Pytam: „Jak chcesz dojść?”. Nie ma w końcu aż tyyylu możliwości. Wybiera z następujących propozycji: ręka, usta, wagina – ale to ja go pierdolę, znaczy siedzę na górze, też
z powodu jego pleców – i bardzo rzadko, bo okazało się dla mnie bardzo bolesne: w mojej dupie. Jeśli mam usiąść na nim waginą, przeważnie chce, żebym zrobiła to tyłem do przodu. Żeby mógł chwycić i oglądać moją dupę. Rozciąga mi wtedy pośladki, żeby dokładnie widzieć, jak jego fiut porusza się w mojej waginie. Opowiada mi szczegółowo, co widzi. W przeciwieństwie do mnie świetnie zna się na świntuszeniu. Bardzo żałuje, że sama, niestety, nie mogę zobaczyć, jak skóra mojej waginy obejmuje jego fiuta, kiedy szczytuję. Mówi, że to wygląda, jakby skóra waginy była czapeczką na fiuta, skóra się trochę zahacza i rozciąga wzdłuż całego fiuta. Kilka razy w ciągu naszych wspólnych siedmiu lat naderwał mi trochę skórę przy dziurze w pupie i lekko mnie przy tym pokaleczył. Następnego dnia mówię po wyjściu z toalety: „Bardzo proszę następnym razem nie szarpać mi tak mocno pośladków na boki, coś tam się uszkodziło, dziękuję”. Od razu ma wyrzuty sumienia i uroczyście przyrzeka poprawę. Cóż, zdarza się w ferworze walki! Często mam wrażenie, że ostry seks nierzadko ociera się o okaleczenia. Także przy rozciąganiu waginy, kiedy Georg chce mi ją zbadać szczegółowo, delikatna skóra czasem pęka. Do pewnego stopnia niewielki ból dodatkowo mnie rajcuje, bo wmawiam sobie wtedy, że z czystej żądzy stracił nad sobą kontrolę i nie jest już w stanie ocenić własnych sił. Brzmi jak o facecie z zespołem Downa. No ale tak już chodzi mi po głowie podczas seksu. Jeśli da się jeszcze wytrzymać, czekam, póki nie skończymy, i dopiero wtedy bardzo grzecznie się skarżę. Bardzo często ugniatał moje twarde, pobudzone sutki, a to, kurcze, naprawdę boli! Niezwykle ostrożnie staram się mu wytłumaczyć, że
sprawił mi ból, bo inaczej ma zbyt duże wyrzuty sumienia i następnym razem jest zbyt ostrożny. A tego też nie chcę. A on w żadnym razie nie powinien mieć ciągle poczucia, że jest grubiański. Teraz powinien wreszcie dojść. Przez lata opracowałam numer, który po raz pierwszy zobaczyłam w filmie Chicken Ranch Nicka Broomfielda3. Stosują go tam prostytutki wobec pijanych klientów, żeby szybciej skończyć dymanie i zwiększyć godzinowy zarobek. Gdy tylko mężczyzna dojdzie, nic mu już nie stoi, a prostytutka ma szybciej fajrant za te same pieniądze. Ten numer też zawsze stosuję pod koniec seksu z mężem. Kiedy dojdę, zwykle nie widzę już powodu, dla którego miałoby to jeszcze trwać całą wieczność. Przez lata perfekcyjnie wytrenowałam mięśnie pochwy. Potrafię się zrobić wewnątrz kilkakrotnie ciaśniejsza niż jestem normalnie. Nie mam pojęcia, czy przez urodzenie dziecka całość się ociupinkę nie poluźnia, mój ginekolog mówi, że nic się nie poluźnia, wszystko odtwarza się tak, jak było. Z pewnością poczuciu ciasności u mężczyzny niekoniecznie sprzyja fakt, że podczas seksu produkuję strasznie dużo płynu. Podczas gry wstępnej zawsze jest to bardzo mile widziane, później przy chęci dojścia przez ocieranie się waginą o fiuta raczej przeszkadza. Jeśli mi wsadzi, zanim zrobię się porządnie mokra, zauważam po jego reakcji, że to go jeszcze bardziej rozpala, bo wtedy tarcie jest mocniejsze. Jednak kiedy dojdę, nie czuję już przecież takiego pożądania i chcę, żeby wszystko szybko się skończyło. No chyba że jest Boże Narodzenie albo nasza rocznica, albo coś w tym stylu, wtedy daję się jeszcze nakłonić do zaspokajania go naprawdę długo po moim dojściu. No więc zaciskam z całej siły wszystkie mięśnie pochwy, jakie się da, i on natychmiast, ale to naprawdę natychmiast, dochodzi, nic na to nie może
poradzić. Co zawsze budzi we mnie błogie uczucie, że dzięki mojemu wewnętrznemu klamrowemu zaciskowi wokół jego fiuta w moim ręku leży decyzja, kiedy będzie fajrant. Fantastycznie. Jak już sobie dostatecznie pokrzyczy przy dochodzeniu, prawie zawsze pytam w żartach, czy teraz doszedł. Uważam, że siła głosu bardzo jednak wzmacnia doznania seksualne, podkreśla to, co zwierzęce i ekstatyczne. Dawniej, na początku naszego związku, byłam jedyną, która zawsze krzyczała, póki mu uszy nie odpadły. Teraz on też już krzyczy, że mało mi uszy nie pękną. To sprawia ogromną frajdę. Zdecydowanie jestem przeciwko grze końcowej. Po seksie jestem strasznie nabuzowana i chcę natychmiast wstać i coś robić, na przykład się umyć. Nie żebym czuła się brudna, tylko jestem podatna na kobiecą dolegliwość numer jeden: zapalenie pęcherza. I nie mogę pozbyć się uczucia, że szczególnie często łapię to zapalenie po seksie. Czyli całkowicie nienaukowo winne są według mnie męskie bakterie. Które szybko z siebie zmywam i pozwalam mężowi jak zawsze pozostać na miejscu przestępstwa, bo on natychmiast po seksie zapada w głęboki relaks i mocno śpi, czasem godzinami. How does a cliché become a cliché? Czytałam, że to odmienne zachowanie mężczyzny i kobiety po seksie jest w pełni normalne i zależy od hormonów. Bardzo mnie to uspokaja, widok takiego naukowego uzasadnienia, bo wcześniej musiałam latami wysłuchiwać, jaka jestem nieromantyczna, bo zawsze natychmiast zrywam się z łóżka i zaczynam sprzątać na ten przykład. W artykule pisało, że ten kawał, który wszyscy opowiadają o małej śmierci mężczyzny i nadaktywności kobiety po seksie, wiąże się z wyrzutem
odmiennych hormonów. Uwielbiam naukę, bo likwiduje wyrzuty sumienia. Odkąd o tym wiemy, mogę od razu, nie narażając się na złe spojrzenia, zerwać się z łóżka i zabrać do czegoś. On śpi już mocno i głęboko, a ja wyłączam oba koce elektryczne, żeby nie udusił się we śnie od tlącego się koca! Łapię pluszowego zwierzaka córki, który wala się po podłodze naszej sypialni, orangutana, i wsuwam go sobie pod waginę, żeby sperma się nie wylała po drodze do łazienki. Dziwnym trafem w filmie nigdy się nie zdarza, żeby po uprawianiu seksu przez jakąś parę cała ta zupa wylewała się z kobiety. To naprawdę może zdenerwować! Uśmiecham się do siebie. Po seksie głowę mam wolną od problemów. Zawsze po seksie myślę, że już nie da się tego zrobić w bardziej nieskrępowany i swobodny sposób, a wtedy on zawsze idzie o krok dalej, my idziemy jeszcze o krok dalej. Tuż przed łazienką stoi nasz rattanowy kosz
na
bieliznę,
bardzo
lubimy
stare,
ciemnobrązowe
rzeczy,
w oczekiwaniu na naszą śmierć, i tam trafia orangutan, a stamtąd do łazienki. Gdyby moja córka znalazła tam pluszaka, to sperma do tej pory zdążyłaby już wyschnąć. Dziecko i tak uznałoby ją raczej za smarki, z całą pewnością. Siadam tyłem na bidecie i się myję, tak jak to już jako dziecko widziałam w Blaszanym bębenku. Moja matka stale pokazywała nam, dzieciom, filmy tylko dla dorosłych. Uważała, że w wypadku filmów artystycznych nie może być mowy o ograniczeniach wiekowych. Tak mi to utkwiło w głowie, że zawsze po seksie, przykucnięta nad bidetem, czuję się jak służąca z Blaszanego bębenka, Katharina Thalbach4, która usiłuje wypłukać z siebie spermę pracodawcy jako rodzaj antykoncepcji po fakcie. Te obrazy, przypuszczam, nigdy mi nie znikną z pamięci. Po starannym
podmyciu się mydłem spłukuję się jeszcze raz czystą wodą. Łapię za wysuszony na dworze, dla dobra środowiska naturalnego, drapiący ręcznik i wycieram się w kroku o wiele za mocno. Chciałabym szybko skończyć. Moje dziecko zaraz wróci ze szkoły, potem szybko będziemy chcieli coś zjeść. Jeszcze nic nie zrobione. W lustrze oglądam się nago. Zawsze najlepiej wyglądam po seksie, bo wtedy rysy twarzy mam całkowicie odprężone. Piersi są potężnie ukrwione i ociupinkę większe, sutki sztywno sterczą, źrenice są rozszerzone jak w narkotykowym transie, mniejsze wargi sromowe i łechtaczka są grube i opuchnięte, od tarcia i od chcicy, i wiszą między większymi wargami sromowymi. Na szyi i między piersiami mam typowe dla mnie czerwone plamy od orgazmu. Nie da się ich sfingować. Mój mąż zawsze bardzo się z tego cieszy, z tych czerwonych plam na mojej białej skórze. Zawsze się strasznie boi, że mogłabym coś udawać. Ale nie robię tego, zresztą nie muszę. Czeszę się, żeby nie wyglądać na taką skotłowaną, kiedy Liza wróci do domu. Zmywaczem do makijażu i wacikiem ścieram spod oczu rozmazane ślady po seksie. I wsadzam dwa złożone kawałki papieru toaletowego do majtek, zanim je włożę. I tyle, tego uczę również moje dziecko, jeśli chodzi o sprawy toaletowe, dla dobra środowiska naturalnego. Możliwie najciszej wślizguję się raz jeszcze do garderoby obok naszej sypialni, wygrzebuję wygodne ubranie na wieczór. Muszę zaraz, jeszcze przed kolacją z rodziną, zajrzeć do mojej terapeutki, pani Drescher. Do niej zawsze mogę wpaść, nieważne, jak jestem ubrana. I to jest piękne. Nieważne, jak wyglądam, nieważne, jak pachnę, zawsze mogę tam wpaść, nieważne, w jakim stanie. Czy świrusy nie mówią tego zwykle o swoim
bogu? Ale nie są tego tacy pewni i jednak wolą się dla niego umyć, gdyby się okazało, że nie jest taki miły, jak go sobie wymyślili. Pani Drescher chciałaby nawet, żebym i u niej poszła wreszcie do toalety, z dużą potrzebą, ale jeszcze nie mam tyle odwagi. Pracujemy nad tym! A potem biegnę na górę do kuchni. Po drodze zamykam znowu wszystkie drzwi, żebym zaraz mogła pohałasować z córką, nie budząc Georga. Wiem, że mój mąż przynajmniej godzinę śpi. Wmawiam sobie, że to ja go tak załatwiłam. Wtedy łatwiej mi pozwolić mu spać, bo jestem dumna. Przez tę godzinę gotuję coś zdrowego. A dzięki głębokiemu oddychaniu udaje mi się pozbyć tych czerwonych plam od przekrwienia na szyi, moje dziecko nie powinno tego oglądać. Dzieci nie chcą, żeby dorośli uprawiali seks. Ze stosu naszych desek do krojenia wyciągam tę z wypalonym napisem Czosnek i cebula, a z magnetycznego stojaka na noże solingeński nóż do warzyw, podpisany niezmywalnym markerem Czosnek. Odkąd rzuciłam palenie, mam brodawki węchowe i smakowe w tak świetnym stanie, że przy owocach potrafię wyczuć, co wcześniej krojono tym samym nożem, i jeśli to były cebule albo czosnek, ledwie udaje mi się powstrzymać od rzygania. Jeśli rzeczy, które właściwie powinny mieć słodki smak, są ostre, mało się nie przekręcę. Ale tak jest dopiero, jak się zrobiłam starsza, kiedyś byłam bardziej na luzie. Dużo bardziej na luzie! Pod zlewem w drewnianej skrzynce mieszkają cebule. Tak zawsze mówiła moja babcia: Now, where do the onions live?. Moja była teściowa nauczyła mnie fajnej sztuczki, jak najłatwiej drobniutko pokroić cebule. Do smażenia na patelni, jako podstawa każdej potrawy, którą gotuję,
powinny być pokrojone w tak drobną kostkę, żeby się prawie rozpuściły podczas smażenia. Obieram cebulę, odcinam jej łebek i zadek, a potem wyciągam język, tylko sam czubek, to wystarczy, ponieważ kwas, który się unosi z cebuli, szuka najbliższego wilgotnego miejsca. Gdybym miała zamknięte usta, trafiłby na oko, a to nieprzyjemne. Bardzo nie lubię płakać. Lepiej w ogóle nie zaczynać, bo potem nie mogę przestać. Ale tak język przechwytuje cały kwas przed okiem. Oko nie piecze i w ogóle nie muszę płakać. Obracam cebulę obciętym łebkiem do siebie, robię mnóstwo głębokich nacięć w pionie i w poziomie tuż koło siebie, a potem tnę z boku, odcinając małe kostki. Rzucam je na patelnię z ekologiczną oliwą i duszę aż do zeszklenia. Z lodówki wyjmuję główkę włoskiej kapusty, najpiękniejsze w ogóle warzywo. Wielkim, bardzo ostrym nożem przecinam kapustę na pół i oglądam sobie dokładnie płaszczyznę przecięcia. Od brzegów do środka zieleń jest coraz jaśniejsza. Stosuję dwa cięcia klinowe, żeby usunąć twardy głąb, wyrzucam go do kosza na odpadki organiczne pod zlewem i siekam całą kapustę w cienkie paski. Na początku za każdym razem myślałam, że to za dużo, ale kiedy później dusi się na patelni, jej objętość się zmniejsza. Dorzucam garść mojego specjalnego składnika: ekologicznego bulionu warzywnego bez ekstraktu drożdżowego. Bardzo trudno go było dostać. Nawet w sklepie z żywnością ekologiczną jest tylko bulion z ekstraktem drożdżowym, a to nowoczesne określenie glutaminianu w wersji greenwashing, czyli ekologia dla naiwnych. Ja, jako dobra matka, nie ścierpię glutaminianu w naszej kuchni. Parę razy zrobiłam eksperyment, jak jeszcze jadło się u nas mięso, to było przed erą Jonathana Safrana Foera 5. Zrobiłam prawdziwy kurzy rosół,
z całej kury i kości. Rodzina przyjęła go z umiarkowanym entuzjazmem. Następnego dnia podałam ekologiczny kurzy rosół z proszku ze sklepu z żywnością ekologiczną i wszyscy byli zachwyceni. A to zależy wyłącznie od wzmacniacza smaku, czyli glutaminianu względnie ekstraktu drożdżowego, brzmi tak uroczo niewinnie. Jeżeli przyzwyczaję rodzinę do tej sztucznej substancji smakowej, to będą im smakować wyłącznie wzmacniacze, a wszystkie normalne rzeczy już nie. Dlatego nie chcę mieć z tym nic do czynienia. Na patelnię wsypuję specjalny, ekologiczny rosół w proszku bez glutaminianu, w sieci go znalazłam, jeszcze trochę wody, która, parując, ma ugotować warzywo, do tego pełen kubek śmietany, kawałek masła, mnóstwo soli, mnóstwo pieprzu, kolacja gotowa. Dzwonek do drzwi, otwieram Lizie. Idąc do drzwi, myślę, że gotowanie pomaga, żeby nie zwariować. Warzywa pomagają nie zwariować. – Jak było w szkole? – Dobrze. Kiedy wchodzi w młodzieżowej kurtce, dżinsach rurkach i kozakach, nie mogę wprost uwierzyć, jaka ona duża. To ma być moje dziecko? Fantastycznie. Udało mi się, najgorsze już za nią, mówi się przy takiej okazji. Udało mi się, bo jeszcze żyje. A to nie jest takie normalne w naszej rodzinie. Jeden z moich braci w wieku lat sześciu już nie żył, drugi w wieku lat dziewięciu, trzeci dwudziestu czterech, tego jeszcze muszę dokazać, jeśli idzie o moją córkę! Ale i tak więcej mi się już udało niż mojej matce. Moje dziecko jeszcze żyje. Czyli sto procent moich dzieci ma więcej niż sześć lat. Ona miała pięcioro, trójka nie żyje. Jedno z nich
było młodsze niż moja córka jest teraz, czyli straciła dwadzieścia procent swoich dzieci przed ósmym rokiem życia. Szybko spłukuję rzeczy zabrudzone przy gotowaniu. Zapachu cebuli nie trzeba całkowicie usuwać, bo deski używa się tylko do tego. Tacy z nas drobnomieszczańscy numeranci! – Mogłabyś nie rzucać kurtki na podłogę za każdym razem, jak wchodzisz? – Dlaczego nie? – A gdzie w takim razie masz służącego, który wszystko za ciebie popodnosi? Pokazuje na mnie. Obie nie możemy powstrzymać się od śmiechu. Podnosi kurtkę i wiesza ją na naszym ręcznie rzeźbionym dziecięcym wieszaku, który sięga mi ledwie do kolan. – Nakryj, proszę, stół, co? – Uaa, nie. – Inaczej nie dostaniesz nic do jedzenia. – Okej. Ciężkim krokiem podchodzi demonstracyjnie do blatu, podciąga się jak na drążku, wsuwa czubek kozaka jako podporę w uchwyt szuflady i staje na górze. – A co będzie? – pyta. – Włoska kapusta. – Podnoszę pokrywkę patelni. – Tylko? Przewraca oczami i wywala na moment język. – Tak.
Śmieję się do niej. To mój stary numer, robię wielką porcję tylko jednego warzywa. Wraca głodna ze szkoły i nawet jeśli by się skarżyła wniebogłosy na wybrane przeze mnie warzywo, potem i tak najada się do syta, bo po prostu nic innego nie ma. Jako matka czuję się z tego powodu bardzo szczęśliwa. Dziecko musi być zdrowo odżywiane. Wiele witamin musi trafić do brzucha. Za to zrobię wszystko. Bo kocham moje dziecko. W miarę upływu lat człowiek wymyśla sobie przecież, jak to powinno wyglądać, jak sobie przedstawia dobrą matkę. I kiedy piszę przedstawia, mam na myśli właśnie: przedstawia. Jak mam to zrobić, żeby być najlepszą dla mojego dziecka? Chciałabym być tradycyjna, jak najwięcej być w domu. Żeby miała jak najnudniejszy, codziennie ten sam dzień, żeby miała to, czego ja jako dziecko nigdy nie miałam. I bazując na tym, ruszyła w świat, bo w domu jest tak nudno. W moim dzieciństwie wszystko było aż nazbyt ekscytujące, ciągle przeprowadzki, ciągle zmieniający się ojcowie, że nie pozostało mi nic innego, jak zostać domatorką, sprzeciwiać się podróżom i zamętowi. Zawsze gotować świeże jedzenie. Bardzo rzadko zamawiać na wynos, najwyżej cztery razy w roku, nigdy, przenigdy, po moim trupie, nie chodzić do McDonalda. U nas w domu zawsze jemy razem przy stole, wszyscy, którzy są obecni. Nikomu nie wolno podczas jedzenia odejść do telefonu, czytać czy śpiewać. Nie wiem dlaczego, ale z tym śpiewaniem mam najwyraźniej spory problem, moja córka, a także mój pasierb bezustannie chcą śpiewać przy stole. To jest najsurowiej zakazane, bo inaczej jedzenie nigdy nie trafi do ust. Odgrywam przed moim dzieckiem dobrą matkę za pomocą nie tak ważnych spraw. Wyżej na liście mam sygnalizowanie mu zachowaniem
w każdej sekundzie dnia, że jest dzieckiem chcianym i dzieckiem miłości. I to się zgadza. Pokazuję jej, że podoba mi się, że się urodziła. Że jestem dumna z niej takiej, jaka jest, i z tego, co potrafi, i mówię jej regularnie, że ją kocham. Mówię jej, że jest mądra i piękna. I bardzo wesoła. Wszystkiego może się nauczyć, jeśli tylko zechce. Staram się jej sygnalizować swoim postępowaniem, że nawet jeśli nie będzie taka jak ja, to uważam, że to w porządku, że ją wtedy i tak będę kochać, nieważne, co jej jeszcze w życiu do łba strzeli. Moja matka nie robiła tego, zawsze mi sygnalizowała: albo będziesz taka jak ja, albo cię nie kocham. To nie przejdzie z pokolenia na pokolenie. Zapobiegnę temu. Ha! Liza wyjmuje trzy talerze z regału, przykuca, odstawia talerze na blat i zeskakuje na ziemię, zręcznie jak małpa. Musi uprzątnąć rozbebeszone gazety, „Zeit” i „Freitag”6, jedyne gazety, które czytamy, żeby móc nakryć naszą
stronę
stołu.
Siedem
osób
usiadłoby
do
niego.
Jednak
wykorzystujemy tylko koniec stołu, żebyśmy mogli siedzieć naprawdę blisko siebie. Zmuszam ją do nakrywania do stołu, ponieważ przeczytałam o tym w książce o wychowaniu Jespera Juula7. W pierwszym odruchu zawsze bym wszystko za nią robiła, by jej pokazać, jak bardzo ją kocham. Ale wtedy pewnie nigdy by się niczego nie nauczyła i, mając szesnaście lat, nie potrafiłaby zrobić prania czy włożyć naczyń do zmywarki. Muszę przeciwstawiać się mojemu pierwszemu odruchowi i ją dręczyć, by robiła rzeczy, których właściwie wcale nie musiałaby robić w naszym domu. W książce
o wychowaniu
napisano,
że
dziecko
trzeba
nauczyć
wszystkiego, zanim skończy dwanaście lat, żeby od biedy mogło mieszkać samo, potem jest już za późno na naukę. No to teraz szybko wykorzystuję pięć lat, jakie zostały. Nakrywanie stołu, składanie ubrań, sprzątanie
pokoju i pucowanie toalety. Georg przychodzi z dołu. Wygląda na zaspanego, wyszczerzam zęby w uśmiechu, co ma znaczyć: akurat nie mogę mówić, bo dziecko jest w pokoju, ale było zajebiście. Wzajem szczerzy się do mnie. Ma na sobie luźne,
długie,
białe
kalesony
z rozporkiem.
Często
go
za
to
komplementuję, bo wygląda w nich jak kowboj, który ma wolne, a to mi się podoba. Kiedy głaszczę go po pupie, co zresztą często robię, kiedy dziecko nie patrzy, materiał wydaje się w dotyku niewiarygodnie miękki, był już prany setki razy i w wielu miejscach jest prawie przezroczysty. Przeczytałam w „Geo Kompakt” (to najwyraźniej moja nowa biblia seksu!) teorię, która idealnie pasuje do mojej miłości do męża. Nazywa się „teorią wiszącego mostu”. Kobieta, w teście w roli wabika, dosyć atrakcyjna, zatrzymuje bardzo wielu mężczyzn w całkiem normalnych sytuacjach, na deptaku, na chodniku, i zadaje im kilka pytań. Rzekomo do jakiejś pracy naukowej. Mężczyźni grzecznie odpowiadają, a ona daje im swój numer na wypadek, gdyby byli zainteresowani wynikiem ankiety. To samo robi na wiszącym moście w parku, gdzie też ciągle przechodzą dorośli ludzie. Most porusza się na wietrze tam i z powrotem i również na nim kobieta zadaje te same pytania i rozdaje swój numer wszystkim mężczyznom.
Wynik
eksperymentu:
wyraźnie
więcej
mężczyzn
z wiszącego mostu niż z chodnika dzwoni później do niej. To znaczy, że szybciej nawiązuje się relację, gdy człowiek znajduje się w sytuacji ekstremalnej. Wrażenie z wiszącego mostu mówi mężczyznom, och, razem to przeszliśmy, uważam ją za bardzo atrakcyjną. Bo w sytuacji ekstremalnej szuka się więzi z współcierpiącym. Mostem wiszącym przy poznaniu się mojego nowego męża ze mną była: ciąża względnie poród.
Poznaliśmy się w całkiem nudny sposób, jak prawie każda para, w pracy. On był marszandem i chciał wystawić moje zdjęcia. Jego żona miała na dniach rodzić, ja właśnie niedawno urodziłam. Oboje więc akurat założyliśmy rodziny z innymi partnerami. Jak dotąd wiszący most. A potem się zaczęło. Jak dwie komety runęliśmy ku sobie. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Tyle że się nie zorientowaliśmy. W praktyce wszystko rozwijało się w programie biegnącym gdzieś w tyle głowy, jak trojan w komputerze, poza naszą świadomą percepcją. Myśleliśmy po prostu: to fantastyczne, jak się nawzajem rozumiemy, musimy się koniecznie zaprzyjaźnić. Byliśmy jak bratnie dusze, czysto platonicznie, ma się rozumieć. Poród stał się więc naszym wiszącym mostem. On chciał wiedzieć wszystko o mnie i naszym porodzie, inne tematy właściwie nie istniały. Dodatkowo zaczęliśmy razem pracować. O wiele za wcześnie, czyli przed końcem urlopu macierzyńskiego, musiałam czy też raczej mogłam wystawić moje zdjęcia w galerii Georga. Ze stresu, pozytywnego – należy podkreślić – straciłam pokarm po trzech miesiącach karmienia. I w ten wymuszony sposób ja mogłam znowu pracować na pełnych obrotach, a mój ówczesny narzeczony pomóc wreszcie przy karmieniu malucha. Kiedy mój przyszły mąż rodził, naturalnie razem ze swoją ówczesną żoną, byłam bardziej zdenerwowana niż podczas własnego porodu. Miałam wrażenie, że będę miała drugie dziecko, bo tak bardzo się czułam związana z jego ojcem. Dzieci są zresztą w tak podobnym wieku, że człowiek nigdy się nie pozbędzie wrażenia, że to bliźniaki. Wszystko idzie jak za zrządzeniem losu. Tak, tak, nic takiego nie ma, przeznaczenie, Bóg, los, pierdol się, jest tylko przypadek i wiszące mosty. Myśleliśmy, że się
tylko przyjaźnimy, zresztą nigdy nikogo nie okłamaliśmy, bo sami po prostu nie byliśmy mądrzejsi. A do kogo zadzwonił, gdy jego syn był już na świecie? Stojąc przed szpitalem, tak jak to robią mężczyźni, po porodzie, nie do własnej matki czy rodzeństwa, nie, do mnie! Tak się z nim cieszyłam. Wszystko dobrze poszło. Obserwowałam mego ówczesnego męża przy naszym porodzie i myślałam: „Och, ale to można lepiej zrobić”. A mój przyszły mąż obserwował swoją żonę przy porodzie i myślał: „Och, ale to można lepiej zrobić”. I oboje wiedzieliśmy, kto by to zrobił lepiej. My! Najpóźniej w chwili, kiedy on też miał własne dziecko, naszej miłości nie dało się już powstrzymać. Myślałam, że on jest silniejszy od mojego męża. A on myślał, że ja jestem silniejsza od jego żony. Co naturalnie później okazało się pomyłką, tak jak prawie wszystko, co na początku myśli się o sobie, gdy człowiek jest zakochany, okazuje się pomyłką. On jest facetem, naturalnie ma syna. Ja jestem kobietą i naturalnie mam córkę. Wszystko naprawdę pasowałoby idealnie, gdyby nie było dawnych partnerów. Których musieliśmy jeszcze usunąć z drogi. Ale jak? Wyobrażałam sobie wszystko całkiem prosto. Ale dla mnie wzorem była moja matka, porzucaczka w czystej formie. Dla niego wzorem byli porąbani chrześcijańscy rodzice, hardkorowo wierni sobie, małżeństwo od ponad pięćdziesięciu lat. W całej rodzinie zero przecinek zero rozwodów. I jak się miał z tego wywinąć? Jego żona od razu się zorientowała: „Chyba się w niej nie zakochasz?”. Moim zdaniem kobiety orientują się w takiej sytuacji szybciej niż mężczyźni, a przynajmniej są na tyle porąbane, że jeszcze zaczynają o tym mówić i najpóźniej od tego momentu wszystko się wali. „Kochasz mnie
jeszcze?” – „Eee”. Zastanawiał się sekundę zbyt długo. Przyłapany. Ależ z niego fatalny aktor. Człowieku, powiedz po prostu: „No jasne, że cię kocham! Co to w ogóle za pytanie?”. I wtedy mielibyśmy trochę więcej czasu do namysłu. A tak wszystko było już dla nich stracone przed jakąkolwiek próbą ratunku. I taki właśnie miał najpierw zamiar. Nagle ogarnął go chrześcijański kryzys, rodzina i tak dalej, i chciał ratować swą dawną rodzinę. „Nie możemy się już więcej spotykać, przecież właśnie urodziło się nam dziecko, muszę dać jej i nam jeszcze jedną szansę. Dla dziecka”. Musiałam poczekać. Przez cały bolesny czas oczekiwania byłam pewna, że im się uda. Tak to już jest, gdy człowiek naprawdę kocha, przecież nie jest wówczas pewny siebie i nie mówi sobie: „Jasne, nie ma problemu, wrócisz do mnie tak czy tak”. Nie musiałam za to nic mówić mojemu ówczesnemu, dawnemu mężowi, nie chciał niczego zauważyć albo faktycznie nic nie zauważał. I tak niewiele było do zauważania. Ani razu nie uprawialiśmy seksu, póki nie porzuciliśmy naszych partnerów, dlatego tak mnie dziwi, że tak dobrze się nam układa. Właściwie jest coraz lepiej, nawet seksualnie. Jeszcze nigdy nie było mi dane zaznać, jak to jest, kiedy się długo uprawia seks z tą samą osobą. Dzięki, mamo!
Mimo to jestem pewna, że ludzie schodzą się ze sobą tylko z powodu seksu, bo myślą, że pasują do siebie. Z powodu genów, to się czuje nosem, wtedy ludzie akrobatycznie też pasują do siebie. Jeśli ktoś ma dobry kontakt ze swym zmysłem węchu i nie pali, czyli nie niszczy go w ten
sposób, to spokojnie znajdzie najlepsze geny względnie najbardziej zajebistą akrobatykę! O tym jestem absolutnie przekonana. Musiałam to przecież wywęszyć. Wszystko. Jego seksualność. Jego skłonność do dbania o moje potrzeby materialne. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ani o pieniądzach, ani o seksie, miłość się po prostu pojawiła i po fakcie wszystko nabrało sensu. A wcześniej wcale. Czytałam gdzieś kiedyś cytat, chyba z Goethego, ale równie dobrze mógł to być Yoda, and it goes something like this: miłość i zakochanie to tylko romantyczno-filozoficzna nadbudowa, żebyśmy nie musieli przyznawać sami przed sobą, że po prostu napalamy się jedni na drugich. Ten facet jakoś to lepiej wyraził, ale nie mogę nigdzie znaleźć tego cytatu. Zresztą może mi się tylko przyśniło, że go przeczytałam. W każdym razie mocno w to wierzę. To jest wyjaśnienie tego całego obłędu, który się zdarza między dorosłymi ludźmi. Mój mąż w ogóle nie jest przystojny. Czyli z wyglądem miłość już w ogóle nie ma nic wspólnego. Pierdolcie się wszyscy z tym waszym: mój wymarzony mężczyzna powinien wyglądać tak i tak, znak zodiaku, wzrost, kolor włosów, nie, miłość tak nie działa. Pierwsze, co w nim zobaczyłam i co mnie bezpośrednio uderzyło negatywnie, ale wzbudziło zainteresowanie, to jego krzywy łokieć. Po raz pierwszy zobaczyłam go w koszuli z krótkim rękawem. Silne białe, owłosione ramiona i bardzo dziwnie wystający, zdeformowany łokieć, wystaje mu tam taki rodzaj narośli, całkowicie pokryty bliznami. Upiór z opery, tyle że na łokciu! Zapytałam go wprost, skąd mu się to wzięło. Zawsze to robię, taka reakcja ucieczkowa, jeżeli dana osoba zauważy, że się gapię. Powiedział, że to wypadek z dzieciństwa. Złamał sobie kiedyś rękę i musiał zimą
zawsze sam jeździć autobusem na rehabilitację. I kiedyś była gołoledź, wysiadł, z dopiero co zagojonym złamaniem, i tak upadł na łokieć, że musiał przejść kilka operacji, bo zgruchotał tam sobie kompletnie wszystkie kości. Nigdy się nie udało doprowadzić tego łokcia do porządku i dlatego w jednym miejscu, niczym płetwa rekina, wystaje spiczasta kość. Zrobiło to na mnie od razu ogromne wrażenie. Po historii z ręką zauważyłam dużą bliznę na kości policzkowej. I zadałam mu drugie pytanie, skąd też się wzięła ta blizna. A ona wzięła się z raka. Tuż zanim się poznaliśmy, miał raka skóry. Nic groźnego. To znaczy, wykryto go u niego odpowiednio wcześnie, można było, zanim się rozprzestrzenił, usunąć całego czerniaka, i po wszystkim. Tyle że cały czas tkwi już w podświadomości, że śmierć już stukała do drzwi. Od razu podczas pierwszej rozmowy z nim wiedziałam, że należymy do siebie, i wiedziałam też, że to ja go pochowam. Ja będę bolejącą wdową rakową. Wyjaśnił mi, że pochodzi z zaraczonej rodziny. W tej rodzinie albo się umierało na raka, albo zwycięsko przechodziło przez rozmaite formy raka w organizmie, choć naturalnie to był tylko odroczony wyrok. No to już wiedziałam, gdzie jest pies pogrzebany, co sama sobie ściągam na głowę, razem z moją wielką miłością, nawet jeśli zdawałam sobie z tego sprawę tylko podświadomie. Po wierzchu myślałam, że może będziemy razem pracować. Jaki to dobry marszand! Jaki to dobry człowiek! Ale jakież to tematy na rozpoczęcie znajomości? Pierwszy: wypadki w dzieciństwie, drugi: rak w rodzinie. Przecież to już mówi wszystko o naszej miłości. A on wypytuje mnie o wypadek samochodowy w mojej rodzinie, w którym zginęli trzej moi bracia. Śmierć od początku krąży wokół naszej miłości.
Oboje też od początku posiadaliśmy oświadczenia o zgodzie na pobranie narządów, napisaliśmy i podpisaliśmy testamenty oraz „testamenty życia”. To dla nas romantyzm w stanie czystym. Georg siada do laptopa stojącego w kuchni, zerka na „Spiegel Online”, czy coś się nie zmieniło na świecie w ciągu ostatnich paru minut, Liza cały czas marudzi, nudzi jej się. – Mama, co mam teraz robić? Nudzi mi się. – Sprawdź no, czy czegoś nie brakuje. Może napojów? – Aha, co pijecie? Identyczna odpowiedź jak co dzień jednym głosem z naszej strony: – Wodę z kranu. U nas nie pije się alkoholu w obecności dziecka z powodów dydaktycznych, a wszystkie napoje z cukrem są u nas zabronione, z jednej strony z powodu całkiem normalnej wrogości do Ameryki, no i dlatego, że są one również bardzo niezdrowe. Dlaczego pić słodycze, jeśli chce ci się pić? Te słodkie napoje wzmagają tylko pragnienie. Przecież to jest jak tortura. Jak można płacić firmom za napoje, które wywołują pragnienie? Przecież to jest tak, jak dać Jezusowi na krzyżu ocet i żółć do picia, mimo że kona z pragnienia. Dodatkowa tortura. Z powrotem włazi butami na blat, żeby wyjąć szklanki z regału, ponownie zeskakuje i nalewa do szklanek o wiele za dużo, potem balansuje z nimi do stołu. Muszę się ostro kontrolować, żeby nic nie powiedzieć, fatalne, to bycie matką, zawsze musisz coś powiedzieć, na temat wszystkiego, co dziecko robi. Człowiek czuje, że zaraz będzie musiał, no i musi. Straszne. Straszne. Straszne. – Kochanie, postaw jeszcze podgrzewajkę na stole, dobrze?
Ponieważ mój mąż już się obudził, przekazuję mu moją córkę pod opiekę. Odmeldowuję się, już to znają. Zajęcia dowolne dla każdego, póki nie wrócę. Szybko się przelecę tam i z powrotem, to niedaleko. W drodze do wyjścia wyłączam patelnię, żeby się oboje nie spalili, w środku, beze mnie, kiedy nie mogę na nich uważać. Kuchenka gazowa, niebezpieczna jest. Nie pozwolę, żeby ogień zabrał mi jeszcze paru krewnych. – To na razie, palanty. Nikt nie odpowiada, tak to jest w zgranej rodzinie.
Jadę do mojej terapeutki do innej dzielnicy. Muszę tak jeździć trzy razy w tygodniu, za każdym razem na godzinę względnie na godzinę w języku terapeutycznym, w ludzkim języku to pięćdziesiąt minut. Chodzę na terapię, żeby się uporać z dniem codziennym, sądzę, że już wielokrotnie bym umarła bez mojej terapeutki. Psychicznie bardzo często ratowała mi życie. Liza, moja córka, wie bardzo dokładnie, że mama chodzi do swojej złowieszczej lekarki. Jeszcze nigdy jej nie zainteresowało, co ja tam właściwie robię, ucieszę się, jeśli zapyta mnie jak najpóźniej, im będzie starsza, tym lepiej będę mogła jej to wyjaśnić. „Mama tam chodzi, żeby cię mniej wnerwiać, kochanie, żeby cię mniej obciążać swoimi sprawami. Żebyś mogła mieć więcej wolności”. Jazda samochodem jest przeważnie męcząca. Terapeutka, pani Drescher, mówi, że to już jest część terapii, mianowicie bronię się przed nieprzyjemnościami, które niesie ze sobą terapia, już w drodze na nią. Ponieważ wiem, że wypadek gra w niej zawsze wielką rolę, myślę sobie w środku, wcale nie muszę tam iść, przecież dobrze się czuję. Co to
w ogóle ma być? Wymyślam sobie najdziksze powody, dlaczego nie powinnam na nią jechać, po drodze dochodzę nawet do wniosku, że moja terapeutka jest do niczego, że ceni się ponad miarę z tą swoją kanapą i psychoanalizą. Co to w ogóle ma być, analiza? Chodzę na to wprawdzie, ale nie mam pojęcia po co. Dostanę w końcu jakieś zaświadczenie? Wyniki morfologii jak przy badaniu krwi? Wyniki psychiki? To by było dobrze, mogłabym je dać do przeczytania jako instrukcję obsługi mojemu mężowi i, kiedy będzie w odpowiednim wieku, także mojej córce. To by nam wszystkim uprościło życie. Zapytam o to kiedyś. Pani Drescher uważa, że ta deprecjacja jej osoby w drodze na terapię również do niej należy. Fajnie, to mnie uspokaja. Od razu o wiele lepiej się czuję. Podczas jazdy staram się wszystko robić prawidłowo, za wszelką cenę muszę zapobiec wypadkowi. Niekoniecznie dlatego, że nie chcę umrzeć, to nie, czasem myślę nawet jak taka stara kobieta, że nieźle byłoby mieć wreszcie spokój, absolutny spokój, ale ponieważ mam dziecko, moja wartość wzrosła, nie wolno mi tego zrobić przede wszystkim mojemu dziecku, nie wolno mi umrzeć albo zostać ranną, dlatego jestem bardzo przewidującym kierowcą. Zawsze wszystkich przepuszczam, przede wszystkim kobiety, żeby uniknąć zarzutu babskiej zawiści, również w ruchu drogowym. Jeżdżę bardzo defensywnie, zachowuję duże odstępy do jadących przede mną, unikam wszelkich błędów, stosuję się w stu procentach do wszystkiego, czego się kiedyś, mając osiemnaście lat, nauczyłam w szkole jazdy, żeby przeżyć i żeby nie pozabijać innych. Z powodu mojej przeszłości dla mnie to zawsze sprawa życia i śmierci, nawet podczas krótkiej drogi na terapię. Na parkingu wysiadam z samochodu. Zabieram ze sobą wszystkie
wartościowe rzeczy, bo moja terapeutka, co ciekawe, ma gabinet w bardzo złej okolicy. A ponadto na jedenastym piętrze. Co dla mnie jest absolutną katastrofą. Mówiłam jej ładnych parę razy, że mnie się to już przestaje podobać. Powinna sobie wynająć nowy lokal gdzieś na parterze. Wtedy chętniej bym do niej chodziła. O wiele chętniej. Śmieje się ze mnie i mówi: „W takim razie musi pani to jakoś przetrzymać. Nigdzie nie zamierzam się przeprowadzać”. A potem z całym spokojem chce jeszcze raz ze mną porozmawiać o moim lęku wysokości i lęku przed windą, ogniem i dymem. Boję się też, że ten o wiele za wysoki budynek mógłby się zawalić, akurat kiedy jestem w środku. Kiedy wchodzę do wieżowca, mówię już sama do siebie: „Nie mogę pojąć, że przez panią Drescher muszę teraz wsiadać do tej windy. Nie mogę tego pojąć”. Przeważnie już na dole klatki schodowej czuję dym albo gaz. To mój stary, dobry problem, bo moja matka znalazła kiedyś swoją matkę półżywą na podłodze w kuchni, przed otwartym piekarnikiem z ulatniającym się gazem. Połknęła tabletki na sen i uśpiła też najmłodszego syna, bo chciała go zabrać ze sobą. Ale mojej matki, która wtedy też była dzieckiem, nie. Bo i po co! I to jest nasz wielki rodzinny dramat, to znaczy, dopóki wypadek nie przesłonił wszystkiego. Dlatego węszę wszędzie wokoło, jak zwierzę. Szukam niebezpieczeństwa nosem. U innych ludzi organem alarmowym numer jeden są uszy, u mnie nos. Bo po prostu wiem, że moją rodzinę i mnie unicestwi ogień, dym albo gaz. I to jest prawdopodobnie również powód, dla którego nienawidzę palaczy jak zarazy. Wyzwalają we mnie odruch ucieczki. Za każdym razem, gdy czuję palący się papieros, myślę, że się pali, i ogarnia mnie śmiertelne przerażenie, na bardzo krótko, ale wystarczy, żeby serce zaczęło mi się
tłuc i wyrzucać zbyt dużo adrenaliny. Bardzo nieprzyjemne. Kiedy jestem w drodze do terapeutki, w windzie, może się czasem zdarzyć, że czuć w niej dymem, bo jakaś uzależniona świnia paliła, bo przecież palacze przeważnie nie są w stanie zaczekać. I wtedy stoję tak i najpierw myślę, że się pali. Póki nie odkryję, że chodzi tylko o dym z papierosa, z samego strachu robię się starsza o pięć lat. Dlatego nienawidzę wszystkich palaczy, bo rozsiewają zapach śmierci. Tkwi w ich włosach, ubraniach i wszędzie, gdzie są. Kiedy stoję na dole koło windy i widzę po cyfrach na wyświetlaczu, z którego piętra przyjedzie winda, to już się boję. Ten budynek jest taki wysoki? Jedenaste piętro nie jest nawet najwyższe w tym domu. Winda często nadjeżdża z jeszcze wyższego poziomu. A ja myślę, czy naprawdę muszę się tak męczyć? Przecież po drodze naprawdę wszystko może się zdarzyć. Winda się blokuje, zaczyna się palić, a ja płonę w tej rozgrzanej puszce do konserw, podłoga się rozżarza i nie mogę na niej stać, siadam, ale skóra i mięso na pupie się palą, krzycząc, podrywam się z powrotem i widzę, jak dym powoli wciska się do kabiny. Krzyczę, póki jeszcze mogę zaczerpnąć powietrza, dym piekielnie pali gardło, struny głosowe, muszę ciągle kaszleć, głos zamienia się w pisk. Cały czas naciskam dzwonek alarmowy. Nic się nie dzieje. W rozpaczy i śmiertelnym przerażeniu skaczę wysoko pod sufit kabiny, by złapać powietrza, ale wszędzie pełno ciemnego dymu. Trafiłam do komory wędzarniczej. Nikt mnie nie ratuje, w końcu nie daję rady już krzyczeć. Płaczę i całkowicie wyczerpana kładę się na wściekle rozpalonej podłodze, żeby umrzeć. Myślę o mojej małej córeczce i nie chcę umierać. I wtedy tracę przytomność. Odgrywam to dokładnie tak samo za każdym razem, kiedy muszę
jechać windą jedenaście pięter do mojej cholernej terapeutki, która lubi mieć gabinet na jedenastym piętrze. Przy okazji wgapiam się wytrwale w tabliczkę w windzie, która odpowiada za wszystkie moje lęki: Nie korzystać z windy w razie pożaru! Sama to rozumiem. Ale co robić, kiedy wybuchnie pożar, a ja już jestem w środku? Czy ktoś się kiedyś nad tym w ogóle zastanawiał? Oczywiście, że nie. Gdy dojeżdżam na górę i drzwi faktycznie otwierają się zupełnie normalnie, a ja wymaszerowuję z windy niczym ta, która ocalała, można by sądzić, że będę już swobodna i szczęśliwa. Ale za rogiem czai się następny problem. Tam na jej piętrze ktoś pali w mieszkaniu. Znajdujemy się na jedenastym piętrze, a on igra z naszym życiem! Budynek zdaje się kołysać w posadach. Powtarzam regularnie mojej terapeutce, że on nie jest bezpiecznie zbudowany. Zwłaszcza kiedy jest silny wiatr. Wtedy czuję, jak wszyscy kołyszemy się razem z budynkiem. Czasami
na
klatce
spotykam
kogoś
schodzącego
z góry.
Błyskawicznie odrywa mnie to od moich projekcji lękowych. Bo nagle myślę: co, to tak wygląda pacjent mojej terapeutki? Przy czym wcale nie jest powiedziane, że wyszedł z jej gabinetu. Jestem kompletnie przerażona, że ona ma w ogóle innych pacjentów. Czytałam kiedyś w biografii Briana Wilsona, że jego terapeuta mieszkał u niego. Dobry pomysł! Moje największe marzenie by się spełniło, gdybym mogła mieć panią Drescher u nas w domu, tylko dla siebie. Jestem mocno przekonana, że bez Drescherowej już bym nie żyła. Chciałabym być tą jedyną. Znam tylko monoteizm, naturalnie od mojej matki. Niczego innego mnie nie nauczyła. Matka zawsze jest winna. Ja też będę kiedyś winna za wszystko wobec mojego dziecka. Taka jest kolej
rzeczy. W ciągu tych paru sekund, kiedy mogę na nią patrzeć, usiłuję zebrać jak najwięcej informacji o mojej terapeutce. Moja terapeutka otacza się tajemniczym obłokiem bezinformacji. Mówi, że mam wiedzieć o niej jak najmniej. Jedyne, co o niej wiem, to to, co widzę. I co sama zdradzi. A to jest cholernie mało. Przede wszystkim w porównaniu z tym, co ja zdradzam o sobie. Kurwa, to nie fair. Ale tak to pewnie z terapią ma być. W końcu nie muszę rozumieć, w końcu tego nie studiowałam. Moja wkrótce była najlepsza przyjaciółka poszła kiedyś do pewnej terapeutki, u której były też wszystkie, ale to absolutnie wszystkie jej przyjaciółki, oprócz mnie, ale chodziła do niej naturalnie niezbyt długo i intensywnie, bo przecież wtedy musiałaby pracować nad sobą. Co za obłąkany pomysł. Moja terapeutka też tak uważa. Przecież wtedy w ogóle nie da się otwarcie rozmawiać, jeśli ma się problem z jedną z przyjaciółek. Przecież cała koncepcja terapii polega na tym, że terapeutka nie zna ludzi, o których się mówi, nie może sobie stworzyć własnego obrazu tych ludzi, zna ich tylko z opowiadania pacjenta. Jeżeli już jestem wściekle zazdrosna o wszystkich innych pacjentów mojej terapeutki, to co się musi dziać, jeśli jest się zaprzyjaźnioną ze wszystkimi pacjentami i ciągle się ich spotyka na klatce. Och, cześć, właśnie rozmawiałam z twoją terapeutką o twojej aborcji. Ach tak, jeszcze jej nic o tym nie mówiłaś, och, przepraszam! No to nic już potem nie dziwi! Aha, myślę, na korytarzu przed gabinetem, ciekawe, to ona przyjmuje tak nudnie wyglądających pacjentów? Przecież ona robi to z każdym! Czy ona w ogóle nie ma godności? Albo myślę: mam nadzieję, że psychiczne problemy tego pacjenta są ciekawsze niż jego ciuchy.
Pacjent nie może mi spojrzeć w oczy, ale drętwy. Hej, wszyscy przecież jesteśmy umysłowo chorzy, nie przejmuj się, no przecież trzeba móc sobie spojrzeć w oczy, kiedy tak miło pozdrawiam. Albo może on się wstydzi jeszcze bardziej niż ja, że musi iść do terapeuty? W zasadzie to faktycznie nieprzyjemne! Jeśli już sobie poszedł, mogę zadzwonić do drzwi. Istnieje umowa ze wszystkimi pacjentami, że nigdy nie ma nas razem w gabinecie. Nie tak jak u lekarza rodzinnego, gdzie wszyscy chorzy siedzą na kupie w poczekalni i zarażają się nawzajem. Jeśli jestem w gabinecie, mogę być pewna, że w środku jest ze mną tylko pani Drescher. Urządziła pomieszczenia dość dziwnie. Zawsze mam nadzieję, że to nie jest jej prawdziwy gust. Że urządziła się tak tutaj tylko dlatego, żeby odblokować coś w głowie pacjenta. Jeśli nie, to byłoby naprawdę niedobrze. Dzwonię, bo ten drugi obłąkaniec już wyszedł, automatyczny brzęczyk wpuszcza mnie do środka. Ona ukrywa się jak zwykle w biurze, którego jeszcze nigdy nie widziałam. Przez szybę z mlecznego szkła mogę tylko dostrzec, że siedzi tam przy biurku. Bardzo nieostro widzę wielkie biurko i jakiś pastelowy kolor na jej ciele. Lubi swetry w pastelowych kolorach, lubi też takie z warkoczowym wzorem. I widać kawałek blond czupryny. Wygląda bardzo kobieco i przyjaźnie. Ma w sobie taki seksapil z lat siedemdziesiątych. Czasem się boję, że jest lesbijką, ale nigdy tego nie sprawdzę. To byłoby zdecydowanie niedobrze, gdyby moja terapeutka była lesbijką. Chciałabym, żeby miała dokładnie takie same trudności w życiu jak ja: mąż, dziecko, cały ten syf! Muszę czekać, aż nadejdzie moja kolej. Ona potrzebuje zawsze
dziesięciu minut między pacjentami, żeby oczyścić siebie i swoją duszę, która nie istnieje. Nie mam pojęcia, co robi w ciągu tych dziesięciu minut. Podejrzewam, że czyta dokładnie jeszcze raz kartę choroby, bo to przecież niemożliwe, żeby zdołała zapamiętać te wszystkie szczegóły, te wszystkie teściowe i byłych mężów, imiona dzieci i zwierząt, którymi ludzie ciskają w nią w gigantycznym potoku słów. Przez całe osiem lat jeszcze nigdy się przy mnie nie pomyliła. Zawsze czekam, żeby powiedziała Oliver na mojego męża. Albo pani syn zamiast pani córka. Nigdy się jeszcze nie zdarzyło. Dlatego myślę sobie, że ona tam, w tym swoim pokoju za mleczną szybą, gromadzi wyłącznie karty o nas, biednych obłąkańcach, do których po wizycie szybko wpisuje nowe imiona. Wyobrażam sobie, że jej mąż, mam nadzieję, że mąż, odpytuje ją ze wszystkich imion w naszych rodzinach. Mogę sobie wybrać, czy czekam na krześle w korytarzu, czy też w pokoju, w którym stoi w nieładzie dwanaście krzeseł. Odbywają się tam grupowe terapie par. Mój mąż i ja woleliśmy jednak zafundować sobie indywidualną terapię par, żeby, wtedy, ratować nasze małżeństwo. Mój mąż jest zdecydowanie przeciwko grupom, czy to będzie tai-chi, czy terapie, tylko przy seksie nie ma nic przeciwko grupom. Wszędzie wiszą obrazy, o których sądzę, że Drescherowa sama je namalowała. Przedstawiają nagich ludzi w rajskim ogrodzie. Nad ciałami wiją się węże. Wszędzie na obrazach są kolorowe kwiaty. Ludzie nie są porządnie namalowani, widać tylko ich sylwetki. W pokoju do terapii grupowej stoi regał pełen książek, co mnie bardzo uspokaja, bo to dla mnie dowód, że studiowała to, za pomocą czego ciągle majstruje mi w głowie, że jest sprytna, a jeśli nie potrafi sobie z czymś poradzić, to może
sprawdzić w swoich książkach. Jeśli jestem o wiele za wcześnie, wyciągam sobie jakąś książkę z regału, otwieram na chybił trafił i próbuję zrozumieć, co tam napisano. Ale to się nigdy nie udaje. To wygląda na obłąkańczo skomplikowane! O pełnej godzinie ona wymyka się z biura i mnie szuka. Słyszę, jak jej kroki odmierzają zawsze tę samą drogę. Najpierw na korytarzu, potem w pokoju do terapii grupowej. Staje w drzwiach i mówi: „No tak”. I uśmiecha się do mnie zachęcająco. Wstaję, przerabiałam to już tysiące razy, śmiało podchodzę do niej, spoglądam jej w oczy, jak się tego nauczyłam od rodziców, potrząsam jej ręką i mówię: „Dzień dobry”. Dotykanie jej jest dla mnie bardzo niemiłe. Wprawdzie trzeba to robić, bo w naszym społeczeństwie tak się przyjęło. Ale wolałabym nie dotykać mojej terapeutki. Nie dlatego, że uważam ją za obrzydliwą, tylko dlatego, że pozostajemy w czysto duchowej relacji, gdzie dotyk raczej przeszkadza. Przynajmniej mnie. Ale jeszcze nigdy z nią o tym nie rozmawiałam. Może kiedyś powinnam, wtedy może mogłybyśmy się tego pozbyć. Wiele z tego, co sobie mocno postanowiłam obrać za temat wizyty, zapominam, gdy muszę skorzystać z tej windy albo gdy widzę terapeutkę, wtedy nagle chodzi o coś zupełnie innego. „Dzień dobry” – odpowiada. Szybko puszczamy rękę tej drugiej. Żenujące to. Ubiera się przeważnie bardzo elegancko w marynarkę i spodnie. Albo męską koszulę, do szykownie skrojonych spodni i swetra z dekoltem w szpic na wierzch. Lubi pastelowe kolory, różowy, liliowy, łososiowy, błękitny, bladomiętowy. Ma długie blond włosy. I piersi. Ale prawdziwe.
Piękne ciało, nie za chude i nie za grube. Wygląda zdrowo, na szczęście, bowiem powinna żyć jeszcze długo. Mówiłam już o jej piersiach? Ma piersi. Temat piersi odgrywa wielką rolę w mojej terapii. Kompleks piersi określający moje życie. Regularnie prowadzę tam nagonkę na kobiety z dużymi piersiami i blond włosami. Moja terapeutka też ma duże piersi, to znaczy z mojego punktu widzenia, z żabiej perspektywy, jeśli chodzi o piersi, i ma też wściekle blond włosy. Czasami wydaje mi się dziwne, że powinnam naprawdę mówić, co myślę. Regularnie się dopytuję, czy przypadkiem nie idzie to dla niej za daleko. Ale ona całkowicie mnie wspiera. Nie chodzi przecież o jej uczucia czy drażliwość na jakimś punkcie. W końcu studiowała to. Stoi ponad takimi rzeczami. Muszę móc wywalić to z siebie podczas terapii, nie musząc zastanawiać się nad jej uczuciami w temacie piersi. Wzrostem też mnie przewyższa, co mi się bardzo podoba. Nakłada mnóstwo tuszu do rzęs, smoliście czarnego, i błękitnych cieni do powiek. Pasują jej idealnie do ciemnoniebieskich oczu. Cała jej twarz kojarzy mi się z Agnethą z ABBY. Zawsze uśmiecha się do mnie tak mądrze i łagodnie. Jest po mojej stronie. To cudownie. Tak to już jest w terapiach, terapeuta jest po stronie pacjenta. Ze wszystkich sił stara się mnie zrozumieć. Puszcza mnie przodem do świętego pokoju do terapii. Stoi tam kanapa, na której spędziłam już mnóstwo godzin. Zawsze jest świeżo przewietrzone, żeby nie było czuć pacjentem. Tego nie chcemy. Podejmuje się próbę zatarcia egzystencji innych pacjentów. Ale nie dam się nabrać. Pani Drescher też nie. Zamyka okno, ja biorę sobie flauszowy koc z dziwnym wzorem maskującym, żeby się chronić przed wszelkimi
żywiołami, które zaraz runą na mnie. Potem się kładę. Na poduszce na moją głowę kładzie zawsze świeżą, błękitną chusteczkę. Często jest kompletnie przeze mnie przemoczona, jeśli przychodzę ze świeżo umytymi włosami. Mówiła mi, że to nie szkodzi, bo każdy pacjent dostaje nową. Kawałek cieniutkiej bawełny leży w miejscu bezpośredniego kontaktu tłuszczu i łoju głów poszczególnych pacjentów. Do tej pory pozostaje dla mnie zagadką, gdzie pani Drescher przechowuje te chusteczki. W nogach czarnej, skórzanej kanapy leży mata, taka jak normalnie leży przed drzwiami na klatce schodowej. Ma bardzo drapiącą szczecinę. Pani Drescher często zauważa, że mnie drapie, pozwala mi odłożyć matę, ale nigdy tego nie robię, należy od razu przechodzić do rzeczy. Ukrywam po prostu przez całą godzinę, że jej wycieraczka mnie wykańcza. Zwłaszcza latem na gołe nogi. Kiedy już leżę, czekam, aż zamknie drzwi i usiądzie z tyłu za mną. Drzwi mają izolację dźwiękochłonną, co przy mojej manii prześladowczej bardzo mi się podoba. Leżę tam, w wiecznie tej samej pozycji na nieboszczyka, ramiona i dłonie na kocu, w końcu nie powinna myśleć, że gdzieś tam się macam ukradkiem. A palce mam zawsze splecione ze sobą, tak jak to robią modlący się. Nawet jeśli jestem zdecydowanie przeciwko modłom. Mogę patrzeć w sufit: biała raufaza. W lewo na ścianę: biała raufaza. Jeśli spojrzę za swoje stopy, stoi tam, oparty o ścianę, ogromny obraz. Nie mam pojęcia, dlaczego jest oparty, a nie wisi. Co Agnetha chce mi przez to powiedzieć? Bo zawsze myślę, że przez wszystko chce mi coś powiedzieć, ale w wypadku tego obrazu nie wiem co. Może: Halo, spójrz tutaj, kochany pacjencie, też jestem tylko niedoskonałym człowiekiem,
czasami robię coś tylko na pół gwizdka, lalala. Na
obrazie
widać
fatalnie
namalowanego,
ponadprzeciętnej
wielkości diabła. Nagiego mężczyznę, który kuca na ziemi, zawsze patrzę mu między nogi, ale nie zwisa mu moszna. Wokół jego głowy fruwa mnóstwo
kiczowatych
ptaszków.
Mówiąc
o moich
najświeższych
problemach, łamię sobie stale głowę nad tym, dlaczego wybrała akurat ten obraz, żeby postawić go pacjentowi w nogach. Prawdopodobnie sama też jest po prostu wariatką. Na to w każdym razie gapię się godzina za godziną. Widziałam go już, jak zamazywał mi się przed oczami, bo strasznie ryczałam, widziałam go już, drżąc, bo miałam atak paniki. W każdym możliwym stanie musiałam przyglądać się obrazowi diabła, któremu wokół głowy fruwają ptaszki. Co ona chce zdziałać w ten sposób? Jeśli popatrzyłabym na prawo, tego jednak nigdy nie robię, zobaczyłabym pomieszczenie po brzegi pełne bezguścia. Dwa fikusy, czarny wazon z lat osiemdziesiątych, który ma metr wysokości. Na to położyła szlifowany na okrągło kamień półszlachetny z gatunku tych liliowych.
Parapet
na
całej
długości
zastawiony
bezużytecznym
barachłem. Stalowy żółw o złych oczach, rodzaj popielniczki, pełen czarnego piasku, pluszowa jaszczurka wypchana grochem. Sądzę, że socjalizacja Agnethy pod względem stylu musiała przebiegać w latach osiemdziesiątych. Stawiałabym na to. Ale co ja tam wiem. Dziwne. Jeszcze nigdy nie zastanawiałam się nad tym, ile ona ma lat. W każdym razie jest starsza ode mnie. Z całą pewnością. Czytałam kiedyś, że psychologowie czy psychiatrzy, jaka to właściwie różnica?, nabierają pacjentów, urządzając swoje pomieszczenia zupełnie inaczej, niż robią to w domu. Pacjent musi mieć coś, z czym może się zmierzyć. W przypadku
wystroju u pani Drescher działa to w każdym razie rewelacyjnie. Jeśli zdarzy jej się zdjąć albo przewiesić jakiś obraz, łapię kryzys. Wchodzę, natychmiast spostrzegam zmianę i kompletnie przerażona pytam, co to ma znaczyć. Czemu trzeba ciągle coś zmieniać. Gdzie jest ten obraz? Kiedy wróci? Z tego, jak wtedy na mnie patrzy, wiem bez wątpienia, że dzisiaj już pięciu pacjentów przede mną zareagowało w ten sposób. I to by było na tyle co do mojej fantastycznej indywidualności! Potem się zaczyna. – Przede wszystkim muszę najpierw panią przeprosić, na wypadek gdyby pani już coś poczuła. Wolę od razu powiedzieć, to lepsze, niż gdybym miała się całą godzinę zastanawiać, czy zauważyła pani coś, czy nie. – Zgadza się, lepiej powiedzieć, przecież tu u mnie nic pani nie powinno przygnębiać ani rozpraszać, lepiej od razu na początku wszystko uprzątnąć z drogi. Co mianowicie miałam już zauważyć? – Przed chwilą, tuż przed przyjściem do pani, uprawiałam seks. No to już po wszystkim. Umyłam się bardzo byle jak. Kiedyś mówiła pani, że nie muszę zawsze przychodzić do pani w idealnym stanie. – Świetnie. No a z kim? – Ha, ha, naśmiewa się pani ze mnie? Z kim niby? Z moim Georgiem. Oczywiście. – No dobrze już, dobrze. Pytam tylko z powodu pani fantazji seksualnych w ostatnim czasie. – Wiem, wiem. – A teraz dobrze się pani czuje? – Nie no, naturalnie, a co pani myśli? Po seksie z Georgiem zawsze
czuję się dobrze. Trochę mnie to dziwi, że w ogóle jeszcze uprawiamy seks, bo przecież już tak długo jesteśmy razem. W każdym innym związku radość z seksu mijała mi mniej więcej po trzech latach. A tu trzyma się już od siedmiu lat. To mnie dziwi. I boję się, że wkrótce minie. Wie pani przecież: jak tylko znika seks, pozostaje tylko kwestią czasu, kiedy miłość też wyparuje! – Tak? Myśli pani, że to tak przebiega? – Tak, tak myślę, tak było aż do teraz w każdziuteńkim moim związku, odkąd skończyłam trzynaście lat. Dokładnie tak to przebiega. Ciągle staram się zrozumieć, dlaczego z Georgiem już tak długo jest tak dobrze. A teraz coś pani powiem, sądzę, że daję się pieprzyć jego pieniądzom. Tak sądzę. Trwa to tak długo, bo jest pierwszym, który ma więcej pieniędzy niż ja, dlatego ciągle jest dla mnie seksowny, znaczy nie w sensie przystojności, tylko w sensie pieprzenia. O tym jestem mocno przekonana! – Przecież ja już słyszałam tę teorię od pani. Nie dezawuuje pani przypadkiem miłości, którą czuje pani do swojego męża? Redukuje ją pani do pieniędzy i seksu. Sądzę, że w ten sposób broni pani wstępu do swego serca głębokim uczuciom, bo wtedy nie będzie tak źle, jeśli kiedyś to się skończy albo jeśli on by umarł. – Tę teorię też już od pani słyszałam. Nie posuniemy się naprzód. Dziś w dzielnicy przez chwilę myślałam, że widziałam mojego ojca. – I co? Co pani zrobiła? – Po prostu poszłam dalej. Nie witam się z nim przecież. Wie pani przecież, że jeśli się da, to nie chcę go nigdy więcej widzieć. No przecież nie mogę mu tak po prostu powiedzieć cześć, na ulicy, no przecież cały ten
syf zacznie się na nowo, z jego cholerną żoną, to znaczy z moją złą macochą. Ostatnio tak to pani świetnie powiedziała, zaraz, jak to było? Chodziło pani o to, że teraz mam wrażenie, że już dostatecznie długo byłam biernie wydana na pastwę moich rodziców, przez cały czas jako dziecko i nastolatka. A teraz, choć mnie to często bardzo boli, postanowiłam być aktywna, aktywnie się od nich odseparować, wtedy przynajmniej nie mogą nadal sprawiać mi bólu. O. Właśnie. A pani powiedziała: poprzez separację można się pozbyć rodziców tylko na zewnątrz, wewnątrz pozostaną na zawsze, bo są przecież rodzicami. Horror! – Ale w międzyczasie zdążyła już pani to poczuć, prawda? Że może się pani ich pozbyć tylko na zewnątrz? Nieprawdaż? – No jasne, ale w każdym razie uważam, że lepiej, jak aktywnie się od nich odseparowałam, na zawsze, wiem, że nie lubi pani tego słowa, „na zawsze”, ale wolno mi tak powiedzieć, bo tak myślę, nawet jeśli pani nie chce, żebym tak mówiła, nawet jeśli wewnątrz nigdy się ich nie pozbędę, jak jakiegoś cholernego wirusa! No nie zniknie tak łatwo. Rodzicowy AIDS. I nawet jeśli miałabym wiecznie cierpieć z tego powodu, to i tak uważam tę decyzję za słuszną. Bo wreszcie mogę być aktywna. Nie chcę w kółko w każde urodziny jako cholernie stara dorosła czekać, czy mój ojciec będzie tym razem pamiętał o moich urodzinach, czy też nie. Do dziś udaje mu się schrzanić mi urodziny, tylko dlatego, że wciąż muszę myśleć o tym, jak kiedyś, kiedy byłam dzieckiem, zapominał o mnie. No dobrze, zgoda, nie zapominał o mnie, stale pani powtarza, zapominał tylko o moich urodzinach, no tak, ale dziecko odbiera to tak, jakby kompletnie zapomniał o mnie, o swojej córce.
– Ale wiąże pani z nim chyba i coś dobrego? – Niechętnie. – Coś dobrego z pewnością się pani nasunie. – No tak, jeśli już koniecznie trzeba. Nauczył mnie i mojego martwego brata robić naleśniki. Ze wszystkimi szykanami. Jedno jajko na osobę, trochę bełtamy ciasto, żeby się zrobiło puszyste, potem podrzucamy do góry i bardzo często nie trafiamy w patelnię. Zawsze siedzieliśmy na blacie i przyglądaliśmy mu się z podziwem, to był nasz ulubiony przysmak, te jego naleśniki. Typowe dla dziecka rozwiedzionych rodziców, rodzic, którego nie ma, jest zawsze cudowny, rodzic, z którym się mieszka, you take it for granted. Nasze ulubione dania to było tych kilka, które ojciec umiał zrobić, naleśniki i curry, a nie niezliczone potrawy matki. Która umiała gotować o wiele, wiele, wiele lepiej. A curry przewidywał chyba raczej na dalszą drogę życia, na później. Nie mogliśmy przecież jeść samych naleśników przez całe życie. Jednak nauczył nas robić curry z prawdziwymi, suszonymi, poszczególnymi przyprawami, nie z gotowcami ze słoika. Nie, z kurkumą, kolendrą, garam masalą i tak dalej, o wiele za ostrymi dla dzieci. Chciał nam pokazać, jaki z niego twardy facet, właśnie mi przyszło do głowy, ależ porąbane! Przed dziećmi. Popisywać się ostrym jedzeniem. Też coś! – No ale cieszę się, że coś pozytywnego przeszło pani przez usta. Jeśli postanawia się pani kogoś pozbyć, to skłania się pani do dostrzegania w tym kimś wyłącznie złych rzeczy. Jak w przypadku pani przyjaciółki. Jak gdyby miała pani wyrzuty sumienia, że właściwie myśli pani, że nie wolno pani odejść i po fakcie maluje wszystko w czarnych barwach. Ale nie mogło być aż tak źle, inaczej przecież nie zaprzyjaźniłaby się pani.
– Ale widzę tylko same złe rzeczy. – To daje pani prawo do odejścia. Boi się pani zemsty opuszczonych, ponieważ pani sama właściwie nie pozwala sobie na rozstanie, nieważne z kim. – No tak, zgadza się. Ale od tego mam panią. Pani mi pomaga odejść od ludzi, którzy są dla mnie źli. – Jak pani uważa. Ale to ciekawe, że potrzebuje pani pomocy, żeby porzucać ludzi. – No ale tak to jest. Bez pani nie porzuciłabym rodziców ani też nie umiałabym już wkrótce porzucić wreszcie mojej najlepszej przyjaciółki. – Chciałabym jednak zwrócić pani uwagę, że ja nie zachęcam do takich posunięć. – Wiem, mówi to pani za każdym razem. Wiem. Wiem. Przy pani sama na to wpadam. Pani naturalnie nie mówi mi: „Proszę zrobić to i to”. Na jutro zresztą zaplanowano kolejne przeciążanie Elizabeth. – Znowu idzie pani z mężem do agencji towarzyskiej? Wie pani przecież, co sądzę na ten temat. – Tak, wiem. Ale w ten sposób bardziej oddalę się od matki i o wiele bardziej zbliżę z mężem. To jest, proszę pani, dowiedzione empirycznie, nie może mnie pani od tego odwieść. Ale niezależnie od tego, że być może wśród pani pacjentów nie spotyka się stosowania takiej higieny małżeńskiej8, jestem nieodmiennie mocno przekonana o jej korzyściach. Tak samo jak ojciec za każdym razem zagląda mi przez ramię, gdy robię dzieciom naleśniki. Wszystko musi być perfekcyjne, dla tatusia, żeby kochał swoją córeczkę, wszystko działa tylko z uwagi na wynik. Tak samo jak matka zagląda mi przez drugie ramię, kiedy robię loda mężowi. Ona
nienawidzi mężczyzn. Nienawidzi fiutów. Kiedy byłam dzieckiem, ciągle mi opowiadała, że mężczyźni nadają się tylko do płodzenia dzieci, ona w każdym razie nigdy nie miała radości z seksu. Od niej się tego nie nauczyłam, niestety. Pod tym względem na pewno ją zdradzam, kiedy idę z Georgiem do agencji towarzyskiej, jutro. Ale na samą myśl o tym od razu dostaję biegunki. – Chce pani skorzystać? Chętnie zaczekam. – Nie, nie, dziękuję. Wie pani przecież. Grubsze sprawy to ja mogę tylko w domu. – O, proszę pani, to jednak musimy jeszcze nad tym popracować. Przecież właściwie pani wie, że nic się złego nie stanie, jeśli skorzysta pani tutaj, u mnie, z toalety, wie pani, to ludzka rzecz zostawiać po sobie zapachy. – No tak, tak, to w takim razie po prostu nie chcę być ludzka. Nie mówmy już o tym, bo czuję tylko coraz mocniejsze parcie. A z całą pewnością, i nieważne, jak bardzo by mi się chciało, nie skorzystam u pani z toalety. Tylko sikać dam radę. Więcej nic. – Jak długo przychodzi pani do mnie? Osiem lat. I ciągle tak mało ufności na tym polu. Inni pacjenci też tu korzystają. – No to fantastycznie, ale o pani innych pacjentach na tym polu to już naprawdę nie chcę niczego słyszeć. Iiiiii. Jest pani obrzydliwa, żeby to teraz wyciągać. Nie, no naprawdę, teraz robi mi się niedobrze na samą myśl. – Mogę tylko powtórzyć, że z całego serca zachęcam panią do skorzystania również z tutejszej toalety. Moje jelito wydaje z siebie straszliwe odgłosy.
– Teraz to przez panią, przez całe to pani gadanie na ten temat. Ciągle te pani dziwne zaproszenia. Dobrze. Na czym to stanęłyśmy? Ważne sprawy! O rany! Moje jelito nadal wydaje z siebie paskudne odgłosy. Próbuję niemożliwego, próbuję je zignorować. – Tak, właśnie, stanęłyśmy na tym, że podoba mi się, że robię coś dobrego dla męża, a przy okazji oszukuję moją matkę. Czuję się swobodna i nieskrępowana, i szczęśliwa, kiedy postępuję dokładnie odwrotnie, niż mnie wychowała. Bo właśnie ta jej nienawiść do mężczyzn była całkowicie błędna! I przez to muszę chodzić osiem lat do pani, żeby stwierdzić: mężczyzna w ogóle nie jest wrogiem. Przede wszystkim nie własny mężczyzna. W moim wypadku, niestety, to matka jest wrogiem! Mój mąż jest o wiele większym feministą niż moja matka. – Tak, faktycznie w to wierzę. Śmieje się. Po cichu myślę, że po to tu jestem, żeby rozśmieszać moją terapeutkę. Nawet najstraszniejsze rzeczy staram się jej zaserwować na wesoło, żeby miała jakąś frajdę z pracy nade mną. Tak chciałabym być wyjątkowa, zaćmić innych pacjentów. Najmądrzejsza, najweselsza, najdzielniejsza,
najulubieńsza.
Chciałabym
być
pacjentką,
która
najszybciej, najgłębiej wpuszcza moją terapeutkę do swej psychiki, żeby ze mną osiągnęła najlepsze i najszybsze rezultaty. Ze mną. Ze mną. Ze mną. Sama siebie biorę ostro w karby, opowiadam jej o wszystkich moich najobrzydliwszych aspektach, właśnie to, co podłe, złe, wszystko musi ze mnie wyjść, żeby miała materię do formowania. Podczas terapii samoobrona jest całkowicie nie na miejscu. Terapeutka jest w pełni po mojej stronie, chce tylko pomóc. A zatem: wszystko na jedną szalę
i formujemy, bez ceregieli, bez ociągania, zastanawiania się, czy mogę o tym mówić? Wywalić z siebie wszystko, żeby przyspieszyć proces zdrowienia, żeby przejąć od niej jak najszybciej wszystkie procesy kognitywne, żebym już zawsze była dobrą żoną mego męża i jak najlepszą matką dla Lizy. W ciągu tej godziny rozmawiamy po raz setny o połączeniu seks i rodzice. Że wszystko trzeba robić dobrze, żeby rodzice cię kochali, i jak ciągle jeszcze mam za złe rodzicom, że tyle bzdur wtłoczyli mi do głowy. Opowiadam jej o jutrzejszej wyprawie i że jestem dumna z tego, że bez wątpienia robię loda lepiej od każdej dziwki. Wyjaśniam pani Drescher, jak wyszukujemy te panny. Georg i ja jesteśmy właściwie oboje zbyt uprzejmi na dzielnicę czerwonych latarni. Bardzo często spaliśmy już z nieatrakcyjnymi kobietami, bo obawialiśmy się na ich widok powiedzieć: nie, to nie dla nas. Jesteśmy za miękcy na coś takiego. Wolimy już przespać się z brzydulą i zapłacić jej za to mnóstwo pieniędzy, około trzysta pięćdziesiąt euro za godzinę, bo przecież musi równocześnie zaspokajać dwoje klientów, niż powiedzieć jej, że nam nie odpowiada. Jestem twardsza niż mój mąż. Po wszystkim bierze go porządne obrzydzenie i usiłuje pod prysznicem zmyć z siebie obrazy o wiele za grubej kobiety. Nie mogę się wtedy powstrzymać od śmiechu z nas obojga, jacy jesteśmy porąbani, że takie z nas tchórze i nie potrafimy powiedzieć wprost, jak każdy klient, co myślimy. W międzyczasie wymyśliliśmy sobie pewien znak, jeśli dla jednego lub drugiego dana kobieta lub jej ciało są odrażające. Mówimy wtedy: „O, ale tu jest naprawdę ciepło”. Ponieważ nas też nie uważam za szczególnie ładnych, nie przejmuję się zbytnio, że jakaś kobieta nie jest ładna. Jeśli
idzie o moją księgę życia, do której wpisuję w myślach wszystkie osobliwości, jakie przeżyłam, to całkiem nieźle w niej wygląda, że kiedyś musiałam się przespać z grubaską czy też innym razem przez pomyłkę z gigantycznym silikonowym biustem. Mój mąż nie radzi sobie tak dobrze. Nigdy też nie szukamy młodej prostytutki. Są jeszcze tak niepewne siebie. I mają tak rozlatane ręce. Kobiety, które wyszukujemy do trójkąta, muszą mieć przynajmniej dwadzieścia osiem lat czy coś koło tego. Chętnie dużo więcej. Do pięćdziesiątki to dla nas akceptowalne. A wielu klientów prostytutek wyszukuje sobie ekstramłode kobiety do pieprzenia. Pewnie myślą, że młodość przenosi się przez fiuta. Tak jednak nie jest. Czy ja właściwie jestem lesbijką, jeśli w stanie całkowitego podniecenia ciągle zadaję się z kobietami? Nieważne, czy to akurat ja tego chcę, czy mój mąż. Często nie da się tego wyklarować, jeśli ludzie się kochają i są razem. Podział na „tego chcę ja, a tego chce on” jest trudny. Mój mąż w każdym razie nie chce dotykać innego mężczyzny, niestety, inaczej moglibyśmy po prostu odwrócić nasze przygody seksualne. Raz kobieta, raz mężczyzna, i zawsze mój mąż i ja razem z nimi w łóżku. Jeśli jednak robiłabym coś w łóżku z opłaconym mężczyzną – gdybyśmy znaleźli takiego, który nie wygląda na kompletną ciotę – Georg z całą pewnością nie zechce brać w tym udziału. Ewentualnie mógłby się poprzyglądać, ale mało w to wierzę. Z panią Drescher po raz setny rozmawiam też o tym, jaka jestem dumna z tego, że czasem sama wysyłam męża do burdelu, i jak budzi to we mnie absolutne pożądanie do niego. Wariactwo! I jaki to może mieć skutek. Wysyłać swego męża do innej. Staram się nie być takim wiecznym stróżem, chcę się wyzbyć siebie. Jestem zwykle taka surowa. Jeśli
wreszcie poluzuję, wyślę go samego do burdelu, jest mi tak dobrze jak nigdy! I że mój mąż ciągle jeszcze się mnie boi, ponieważ kiedyś czy też, powiedzmy szczerze: jeszcze do niedawna regularnie dostawałam szału, z zazdrości, ze strachu, że go stracę. Wielki temat: jak długo jeszcze, zdaniem Drescher, muszę się dobrze zachowywać, żeby przestał się mnie bać, jak długo jeszcze, ile lat muszę mu teraz udowadniać, że z jej pomocą wycięłam z siebie wiele tych złych, ohydnych, agresywnych miejsc, póki w jego odczuciu to, co dobre, nie przesłoni tego, co złe. W międzyczasie pytam jak zawsze: „Mamy jeszcze trochę czasu?”. Często odpowiada: „Tak. Jeszcze parę minut”. Wtedy wciskam jeszcze kilka tematów do rozmowy. Pytam ją, ile to jeszcze może potrwać, zanim przy robieniu loda przestanę myśleć o mojej matce, która szepce mi do ucha, że on właśnie mnie poniża. Przy czym to się przecież nie zgadza. On mi też stale robi minetę. I w którymś momencie pani Drescher na moje pytanie o czas odpowiada: „No, czas minął.” Podrywam się, siadam wyprostowana, porządnie oddycham pełną piersią, zabieram się za składanie koca, a pani Drescher mówi jak zawsze: „Proszę to zostawić. Ja już to zrobię”. To bowiem należy z pewnością do jej rytuału następnego pacjenta, złożyć koc, przewiesić przez krzesło, jakby mnie tu nigdy nie było. Mam nadzieję, że lubi mnie tak, jak ja ją. Żegnam się, przeżywam jak zawsze jazdę windą na dół i w powrotnej drodze do Lizy i Georga słucham głośno muzyki w samochodzie. Jestem dzielną matką i żoną. Staram się oczyścić moją plugawą psychikę, w imię naszej zdrowej przyszłości, jako rodziny, jako
pary kochanków.
Jadę brzydką ulicą, do domu. Na kawałku łąki, przed kilkoma drzewami przy drodze, szukam zawsze jak szalona zajączków albo wiewiórek. Czasami jakieś są. Kiedyś nawet widziałam nocą lisa. Najszczęśliwsze chwile w moim życiu to te, kiedy widzę dzikie zwierzęta. W moim wypadku są to przeważnie całkiem normalne niemieckie zwierzęta
leśne,
bo
przecież
nigdy
nie
wyjechałabym
daleko.
Z konkretnego powodu jestem przeciwna dalekim podróżom. Kiedy widzę wiewiórkę, jestem jeszcze szczęśliwsza niż po seksie z mężem. Nie wiem, dlaczego wobec tego nie mieszkamy raczej na wsi, w pobliżu lasu, gdzie miałabym szansę odkryć więcej dzikich zwierząt. Te silne uczucia, których doznaję na widok sarny czy wiewiórki, są przytłaczające. Wtedy ja to już nie ja i to jest dla mnie cudowne. Czas staje w miejscu, wstrzymuję oddech i się uśmiecham. Wyrobiłam sobie, jak myśliwy, całkiem niezłe oko. Dostrzegam każde poruszenie w zaroślach. Na autostradzie jedno oko mam wprawdzie na drogę, żeby ocalić życie mojej rodziny, ale za to drugie na pola w pobliżu lasu. Tam widzę zawsze najwięcej saren. Wtedy na króciutko moje życie ma sens. Próbuję to przekazać naszym dzieciom, ale niestety w ogóle się to nie udaje. „Tak, tak, mamo, super, sarna. No weź nie szalej”. Nie potrafię wyjaśnić, czemu nie próbuję pomnożyć tych chwil szczęścia, wędrując po lesie czy kształcąc się na leśnika. Jestem gorącym wyznawcą szczęścia przez niedosyt. Prawdopodobnie właśnie dlatego, że tak rzadko widzi się dzikie zwierzę, szczęście jest tak ogromne. Często też już zauważałam, że
u innych dorosłych jest tak samo. Znam w mieście wielu dorosłych, którzy w niebywałym zachwycie opowiadają, że widzieli wiewiórkę w swoim ogrodzie. A jeśli przyjdzie parę razy, wmawiają sobie, że szuka ich bliskości! Dziś niestety na pasie zieleni nie widać żadnego dzikiego zwierzęcia, szkoda. Może następnym razem. Szczęśliwe chwile w moim życiu są naprawdę bardzo rzadkie. Zanim zdążę w myślach podążyć dalej tą deprymującą ścieżką, jestem znowu w domu. Na króciutką chwilę włączam znowu ogień. Jak tylko na patelni zacznie skwierczeć, zdejmuję ją z kuchenki i stawiam na podgrzewajce na stole. – Jedzenie gotowe. Jak zwykle muszę trzy razy to powiedzieć, żeby mój mąż spojrzał znad komputera i przyszedł do stołu, moja córka i ja już siedzimy. Nikomu nie wolno zacząć, póki wszyscy nie usiądą. U nas wszystko jest ściśle uregulowane. Maniery, maniery, maniery, może to kiedyś coś pomoże. – Smacznego. Dziecko bierze sobie pierwsze. Od niedawna nam też chciałaby nakładać. Oznacza to wprawdzie, że sporo ląduje obok, ale oznacza także, że się uczy, jak się nakłada, a to przecież jeden z moich celów jako dobrej matki. Mój mąż i ja omawiamy jutrzejszy dzień, moja córka natychmiast się skarży, że nikt z nią nie rozmawia. To nowość, skarżenie się, że ktoś z kimś nie rozmawia. Wszystko przychodzi i przechodzi etapami, nauczyłam się tego w ciągu ostatnich lat, gdy dziecko robi coś, co cię wściekle denerwuje albo poważnie martwi, przejdzie mu to jak zawsze
i zostanie zastąpione czymś nowym, co będzie cię denerwować albo poważnie martwić. Nic nie pozostaje. Zawsze przychodzi coś nowego i przesłania stare. – Okej, jak ci minął dzień w szkole? – pyta mój mąż swą pasierbicę. – Bardzo dobrze. Wybieraliśmy dzisiaj nowe kółka zainteresowań. – Aha, i co? Co wybrałaś? Dłubanie w nosie i puszczanie bąków? Hałaśliwy śmiech mojej córki. Kiedy ją rozśmiesza, jestem bardziej wzruszona niż na własnym weselu. Myślę, że to właśnie dlatego, że nie jest jej ojcem. Ja zresztą wcale się nie śmieję. To przecież dziecięcy humor, tylko dzieci go rozumieją. Pokrywam wzruszenie, udając, że marszczę czoło. Kiedy matka dystansuje się od takiego humoru, dziecko jeszcze lepiej się bawi. Cała nasza trójka je bardzo szybko. Za szybko. Już parę razy gdzieś czytałam, że powinno się przeżuwać kęsy w ustach trzydzieści razy. Jednak uważam to za wstrętne, gdy faktycznie się do tego zabieram. Mam wtedy w ustach coś w rodzaju wodnistej brei, która w niczym nie przypomina mi tego, co właśnie pałaszowałam. Zresztą do tej pory nikt w całej naszej dużej rodzinie nie miał żadnych problemów z żołądkiem, wszyscy rąbią przy stole bardzo szybko. Próbowałam już zresztą parę razy nauczyć dziecko tej sztuki z wielokrotnym przeżuwaniem, ale jeśli sama tego nie robię, to raczej nic to nie da. A więc zostawiam rzecz w spokoju. Nie mogę wszystkiego robić idealnie. Tylko prawie wszystko. Natychmiast po jedzeniu zrywamy się na równe nogi i wspólnie załadowujemy zmywarkę. Wydaje mi się, że to bardzo niedobrze dla środowiska naturalnego, że codziennie jej używamy. Często już słyszałam od mojego męża i innych osób, że chociaż zmywarka zużywa prąd
i wypompowuje wodę z mydlinami, to jest to lepsze dla środowiska niż ręczne zmywanie. W ogóle nie trafia mi to do przekonania, ale teraz robię to tak po prostu, bez zastanawiania, nawet jeśli ani odrobinę w to nie wierzę. Ochrona środowiska naturalnego doprowadza mnie do szaleństwa. Często wydaje mi się nielogiczna. Chciałabym kiedyś siąść i wszystko przemyśleć w najdrobniejszych szczegółach, żebym wiedziała, jak ja sama i my wszyscy mamy się na przyszłość prawidłowo zachowywać w domu. W żadnym wypadku nie chciałabym się zaliczać do osób, które nic nie robią tylko dlatego, że inni też tego nie czynią. I nie chciałabym sama się oszukiwać. Że się sobie wmawia, że się robi szaleńczo dużo dla środowiska naturalnego, a w rzeczywistości działania, które się podejmuje, tylko pogarszają całą sprawę. Nie wytrzymałabym tej myśli. Wszystkie działania na rzecz środowiska naturalnego mają na ogół coś wspólnego z samoograniczeniem, po prostu nie wolno już robić tego, co bez zastanowienia czynią inni. Chodzi o to, żeby nie traktować z taką powagą siebie i swego luksusowego stylu życia, tylko zacisnąć pasa w wielu dziedzinach. Żeby świat pozostał przynajmniej taki, jakim go znamy. Samoograniczenie wymaga żelaznej dyscypliny, bo nikt człowieka nie kontroluje, nie istnieje przecież żaden rzecznik ochrony środowiska naturalnego, niestety, który wchodzi do mieszkania i zabiera suszarkę, ponieważ jest bezsensowna i superszkodliwa dla środowiska. Nie, to jest tak: stoi tam wprawdzie, ale nie wolno nam jej używać, pranie trzeba suszyć na powietrzu, inaczej marnujemy energię. Zmywarka załadowana. Po każdej części dziecko mówiło: „No, gotowe”.
A my: „Nie, jeszcze nie skończyłaś. Jeszcze to. Jeszcze tamto”. Dla dzieci nie istnieje właściwie jakieś wielkie zadanie, które trzeba rozwiązać. Bo każde wielkie zadanie dzielą na wiele drobnych zadań i po każdej drobnostce są wykończone. Rodzice ciągną dziecko za uszy. Żeby, jeśli im się powiedzie, nie zmieniało kiedyś własnego mieszkania w śmietnik. Moim rodzicom to się ze mną nie udało. Wielkie tematy, które trzeba przekazać swemu dziecku: nauczyć obchodzenia się z pieniędzmi, utrzymywania porządku w mieszkaniu, można w moim wypadku pod tramwaj podłożyć. Pytam się, jak by to dzisiaj uzasadnili. Prawdopodobnie nigdy by siebie o to nie obwiniali. Jednak i tak nie mogę ich zapytać, bo ich przecież porzuciłam. Uznałam, że moi rodzice nie zasługują na dzieci. Mam teraz trzydzieści trzy lata, a rozstałam się z nimi, jak miałam dwadzieścia dziewięć. No nie w dosłownym sensie, czyli „Do widzenia, porzucam was”. Tylko po prostu zerwałam kontakty. I to na zawsze. To znaczy, nie chodzę również na ich urodziny i nie wysyłam im również pocztówek z życzeniami, nie pójdę na ich pogrzeb, nie odwiedzę ich, gdy dostaną raka jąder. Tak, uważam, że moja matka też ma jądra. Żadnych wizyt na cmentarzu, po prostu nigdy więcej rodziców! Mnie samej wydaje się to gigantycznym tabu. Stale prześladują mnie wyrzuty sumienia, bo w końcu wszyscy wyrośliśmy w społeczeństwie, w którym człowiek uczy się nawet jako hardkorowy ateista, że rodziców trzeba czcić itepe itede. Dlaczego miałoby się czcić rodziców, jeśli tylko kogoś krzywdzili? Bezustannie staram się sobie wmówić, że życie bez rodziców jest lepsze i że nie zasłużyli na taką córkę jak ja. Podczas Bożego Narodzenia robi się to nie do zniesienia, bo wtedy nawet ja,
antychryst w czystej formie, staję się boleśnie sentymentalna i fizycznie odczuwam, jak strasznie jest musieć świętować Boże Narodzenie, jakby nie miało się żadnej dużej rodziny nuklearnej, to znaczy bez starszego pokolenia przede mną. Wydaje mi się to tak niewłaściwe, że regularnie wybucham płaczem. Mimo to nie ma powodu do najmniejszej zmiany, moja decyzja pozostaje w mocy, żyję dalej bez rodziców. Mam do tego prawo, każdego wolno porzucić, jeśli się odkryje, że jest on dla ciebie zły, muszę to sobie stale powtarzać, dla uspokojenia, nauczyłam się od mojej terapeutki, bo inaczej często myślę, że to niesłychane, co ja wyprawiam. Zwłaszcza jeśli ciągnę tę myśl i wyobrażam sobie, że mogłoby mi się przytrafić to samo z moją córką. Straszne. Pani Drescher nauczyła mnie, że nie wolno mi odbierać córce dziadków. Nawet jeśli uznałam, że dla mnie byli złymi rodzicami, to mogą być dobrymi dziadkami dla mojej córki. Wprawdzie w to wątpię, ale dobrze, jeśli ona tak uważa, to w końcu musi wiedzieć. Rodzina! Mam tylko jedną, a od tego jeszcze daleka droga do zostania ekspertem. No więc jej słucham. Wbrew własnej woli organizuję spotkania mojej córki z jej dziadkami, którzy są moimi eksrodzicami. Inni muszą pomagać przy przekazywaniu, bo wbiłam sobie również do tępego łba, że naprawdę nie chcę ich więcej widzieć na oczy, jeśli się tylko da, póki nie umrą. A potem naturalnie w ogóle już nie! Mogą odbierać moją córkę u jej ojca, nie zabieram córce dziadków tylko dlatego, że jestem na nich zła za własne dzieciństwo. Tak, tak, droga pani Drescher. Wszystko jasne, już robię. Męczące to życie. Kurwa! W Boże Narodzenie muszę dobrze ukrywać przed moją małą rodziną, że wtedy najbardziej tęsknię za rodzicami. Ale znowu akurat
niekoniecznie za tymi rodzicami. Lecz raczej za rodzicami tak w ogóle. Rodzice jednej mojej przyjaciółki mówią jej za każdym razem, kiedy przychodzi na Boże Narodzenie do domu: „Łał, aleś ty utyła”. Radziłam jej, żeby po prostu przestała tam chodzić, ale ona nadal odbiera co roku swoją dawkę poniżenia. Nie mogę przejść nad tym do porządku. W jej wypadku może to też mieć coś wspólnego ze spadkiem. Sądzę, że gdyby mój mąż nie pojawił się w moim życiu i nie sprawił, że mój spadek stał się zbędny, to ja też do dzisiaj regularnie bym się tam wlokła. Bardzo mocno wierzę w to, że spadek wiąże ze sobą wiele chorych rodzin, że zmusza dzieci do poniżania się. Z moim dawniejszym mężem byłam mocno zadłużona. Pierwsze, co zrobił mój nowy mąż, to spłacił wszystkie moje długi i przez to nigdy się nie pozbędę wrażenia, że odkupił mnie od mojego byłego męża jak starego wielbłąda. Sądzę, że faktycznie pozwoliłam się kupić, bo gwałtownie potrzebowałam poczucia bezpieczeństwa, bo od mojej traumy byłam tak skołowana, że psychicznie nie wytrzymałabym życia obciążonego długami. Georg zastępuje mi nie tylko finansowy spadek po ojcu, ale przez to również psychicznie oboje rodziców. Pani Drescher uważa to naturalnie za obarczanie mojego nowego męża nadmiernymi wymaganiami, prawdopodobnie znowu ma rację. No to przepracuję z nią po prostu jeszcze i to.
Kładę córkę do łóżka. Od siedmiu lat zawsze to samo, jak w więzieniu: najpierw do łazienki, mycie zębów, toaleta. Przy myciu zębów jestem tak surowa, jakby chodziło o życie lub śmierć. Wmawiam
sobie, że tylko u patologii się zdarza, że dzieci mają dziury w zębach. Przede wszystkim w mleczakach, to absolutnie nie uchodzi. Po pierwsze trzeba cały czas drastycznie redukować słodycze. I każdego dnia trzeba co najmniej raz myć zęby. Bardzo długo. Posłużyłam się wrednym numerem, żeby przeforsować tę higienę jamy ustnej wbrew naturalnym oporom dziecka. Zastosowałam ten sam numer, który ludzie zwykle wykorzystują, żeby narzucić jakieś postępowanie moralne, czyli po prostu wynajdując jakiegoś boga i twierdząc, że on wszystko widzi i z tego powodu naprawdę lepiej być grzecznym. Mojej córce, kiedy była mała, ciągle opowiadałam o Kariusie i Baktusie. To para ludzików-bakterii, którą wymyślił niemiecki rząd czy ktoś taki, żeby przeforsować higienę zębów u dzieci9. Występują także w książeczkach dla dzieci, chodzi wyłącznie o sianie paniki. Tłumaczy się, że żywią się oni resztkami jedzenia w ustach, a potem swymi ekskrementami wyżerają i wypalają dziury w zębach. W kółko mówiłam Lizie: „Jak nie będziesz myła zębów, to przyjdą Karius i Baktus z sierpem i młotem i wybiją ci dziury w zębach, no a dziury bolą i trzeba iść do dentysty, a on musi wtedy borować ząb, żeby wyczyścić dziurę, zanim będzie mógł ją zatkać, zaplombować”. Porównanie z bogiem jest o tyle niedobre, że przecież Karius i Baktus
naprawdę
istnieją,
w pewnym
sensie,
i naprawdę
są
konsekwencje, jeśli ktoś nie myje zębów. Bóg nie widzi wszystkiego i również nie karze, bo po prostu nie istnieje. Dziecko tak przejęło się tą historią z myciem zębów, że kiedy raz zrobiło się późno i chciałam je śpiące położyć w ciuchach do łóżka, zerwało się przerażone ze snu i jeszcze myło zęby, bo zgodnie z jego paranoidalnym wyobrażeniem nocą
powstaje mnóstwo dziur. Tym lepiej. Liza kiedyś mi podziękuje. Albo prawdopodobnie nie. Kiedy przyjaciele z dziećmi mniej więcej w tym samym wieku opowiadają nam, że ich dziecko ma dziurę w zębie, zachowuję się tak, jakby to było całkowicie normalne, ale naprawdę myślę sobie wtedy, o Boże, ależ z niej zła matka! Od razu cała się podniecam, że moje dziecko nie ma jeszcze żadnej dziury w zębie. Moja zasługa, wyłącznie moja zasługa! Ha! Następnie idziemy do pokoju dziecinnego, kładę się obok dziecka i czytam na głos. Czytamy właśnie Podróże Guliwera. Pyta: – Mama, czemu szepczesz? Nie mam pojęcia, sama muszę się zastanowić dlaczego. – Ekhm, żeby było ciekawiej? – Przestań. Czytam dalej, nie szepcząc. Potem przerywam w złym miejscu i przeważnie daję się przekonać do przedłużenia lektury. Nauczyłam się tego od Jana-Uwego Rogge. Należy być zawsze konsekwentnym i surowym, ale też pokazać czasem dziecku, że wdziękiem i dobrymi argumentami można przełamać surowość rodziców. Powinno się uczyć przekonywania. Tego uczy się ode mnie. Po czytaniu śpiewam jej każdego wieczoru obie piosenki, które śpiewałam jej już przy karmieniu, żeby poznała niezmienne elementy w życiu, coś, czego nigdy nie miałam. Najpierw Śpij, dziecino, śpij, potem angielską piosenkę dla dzieci Bah, bah, Black Sheep, chodzi tam o owieczkę, która przynosi klientom do domu własną wełnę, nie mam pojęcia, co ma to nam powiedzieć.
Na końcu muszę leżeć przy niej tak długo, póki nie zaśnie. Mieszkamy w rodzaju piwnicznego lochu. Są tylko dwa okna na ulicę, w pokoju dziennym i w kuchni. Poprzedni właściciele mieszkania w ciągu tych wszystkich lat, kiedy tu mieszkali, rozbudowywali je coraz bardziej, najprawdopodobniej nielegalnie. Żaden urząd budowlany nie zezwoliłby na to, co oni tu wysmażyli. Długie, wąskie korytarze bez okien, maciupeńkie pokoiki bez okien, wszystko ekstremalnie lodowate, bo przecież wryli się w budowie pod ziemię, jak w zajęczej norze, każdy tu błądzi, nawet Liza jeszcze czasami. To prawdziwie analne mieszkanie, korytarze i pokoje są niczym podziemne trzewia. Powoli zaczynam się martwić, czy to mieszkanie przyniesie nam szczęście.
Kiedy
wprowadzaliśmy
się,
świeżo
zakochani,
jego
wcześniejsza historia była nam obojętna. Teraz, gdy pierwsze zakochanie minęło, historia naszych poprzednich właścicieli zaczyna mi się nie podobać. Uważa się, no tak, świeżo zakochani, odporni na wszelkie zło, kiedy jednak w miłość wkradnie się codzienność, to widać, że nie jesteśmy tacy niezwykli, jak na początku arogancko uważaliśmy, nagle zły los innych może i nas spotkać. Ona miała pieniądze, z transakcji bankowych, on był tylko prostym robotnikiem. Schudła. On najpierw także, ale potem dostał nową wątrobę i nagle na powrót jest wesół i zdrowy. I zwiewa, bo już z nią nie wytrzymuje. A my bez zastanowienia wprowadzamy się do takiego mieszkania! W filmie każdy by pomyślał: oho, tylko się tu nie wprowadzajmy, kłopoty z góry przesądzone. Albo się tego nie wie i dlatego wprowadza. No ale przecież nie z szeroko otwartymi oczyma. Liza leży obok i wygląda tak, jakby chciała zasnąć. Zamknęłam
oczy, żeby dać dobry przykład, i oddycham głęboko, najpierw wydech, potem wdech, nauczyłam się tego kiedyś od masażystki, żeby się samej uspokajać przy atakach paniki. Lepiej się zasypia, jeśli się raptem pomyśli, że ma się w końcu to życie pod kontrolą. Obłęd. Zresztą to także pokazuje, jak źle poza tym oddychamy przez cały dzień. Nasłuchuję, czy jej oddech się zmienia, z takiego, jakby już się spało, na rzeczywiście głęboki i mocny sen. Nagle odzywa się w ciemność. – Mama, a właściwie to Hitler jeszcze żyje? – A co cię on teraz obchodzi? Och, jak rany, zaśnij wreszcie. Niedobrze. – W szkole jeden dzieciak powiedział to drugiemu, jak się kłócili. A ty to jesteś taki jak Hitler. – Nie, nie martw się. Zabił się już dawno, dawno temu. – No to fajnie. To mogę zasnąć. A gdyby się nie zabił, to gdzie teraz byłby, w więzieniu? – Oczywiście, że byłby w więzieniu. Zabił przecież tylu ludzi. – Mama, znamy kogoś, kto jest w więzieniu? – Dlaczego? – Chętnie odwiedziłabym kogoś w więzieniu. Chcę zobaczyć, jak to wygląda od środka. – No nie, niestety nie. Ale może już niedługo. Bardzo chętnie zemściłabym się na wydawcy gazety, który na wypadku w naszej rodzinie zbił wtedy odrażający kapitał żądnego krwi gapia. Natychmiast założyłabym podziemną organizację terrorystyczną, gdybym nie miała męża i dziecka. Przysięgłam sobie, że się zabiję, jak tylko moje dziecko wyjdzie z najtrudniejszego okresu, bo tak czy tak chcę
się zabić, i zabiorę ze sobą głównych winowajców. Jeśli się odważę. Jeśli plan zadziała, a ja nie umrę, to pójdę do więzienia za umyślne zabójstwo na przynajmniej trzech osobach, kto wie, kto tam jeszcze będzie hasał po okolicy, w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze, wtedy będziesz mogła odwiedzić kogoś w więzieniu, moje dziecko. Może jednak się z nimi nie zabiorę, bo nie mogę tego zrobić mojej córce, no i troszeczkę też memu mężowi. Ale na wszelki wypadek napisałam już w testamencie, że jak najbardziej może sobie od razu szukać nowej żony, że chcę, żeby to zrobił, przecież zawsze potrzebuje rozgrzeszenia ode mnie. I jak najbardziej żony z dużymi piersiami, ja przecież już nie muszę być tego świadkiem, prędzej czy później i tak się to stanie. Liza już oddycha głębiej. Mogę w ciemności dostrzec jej długie rzęsy. To naprawdę zabawne, jak każda matka uważa, że jej dziecko jest najpiękniejsze. Przy czym z całą pewnością nie jest to prawdą. No nie może. Bardzo powoli, wstrzymując oddech, uwalniam palce z żelaznego uścisku mojej córki. Uwalnianie się ze skomplikowanego uścisku na wstrzymanym oddechu jest za każdym razem jak poród. Ale dziecko nie chce opuścić matki. Budzi się. Jasne. Po to przecież budowała skomplikowane konstrukcje z palców, jako urządzenie alarmowe, jeśli spróbuję uciec. Otwiera oczy. Zawsze to samo zdanie: – Mama, jeszcze trochę. – Dobrze, ale teraz puść moje palce, inaczej znowu cię zbudzę, jak będę szła. Zawsze to samo. Wcześniej tego nie miałam. Pochwycona w pętlę czasu. Wyplątuję moje palce z jej palców. Kładę się tym razem bez kontaktu fizycznego trochę dalej od niej. Wiem dobrze, że ona teraz
weźmie cztery normalne oddechy, a potem zacznie robić bardzo głębokie wdechy i wydechy, słychać ją wtedy niczym starego, zalanego mężczyznę, znak dla mnie, że zasnęła. Wreszcie. I nagle wzdryga się gwałtownie. Znam to, albo upadła, albo się o coś uderzyła, za zamkniętymi oczami. Swobodny upadek albo gorzej: zderzenie. Często też tak mam. I mój mąż także. Na krótko zanim człowiek porządnie zaśnie, bum, znienacka nim wstrząsa, bo właśnie się wyśniło czy ujrzało nagle coś strasznego. Muszę jeszcze koniecznie zapytać Agnethę, co to właściwie znaczy, czemu nasz mózg wyprawia z nami takie rzeczy. Zanim umrę, koniecznie muszę o to zapytać. Dziecko śpi. Wreszcie. Mogę iść. Jestem wolna, mam wolne od dzieci. Ramiona mi się odprężają. Ogromny ciężar spada mi z ramion. Kiedy dzieci śpią, wyglądają najpiękniej. Tak niewinnie i gładko, jak nowo narodzone. Przecież to niepoważne, że zawsze się marzy o dzieciach, a kiedy wreszcie są na świecie, człowiek jest szczęśliwy, kiedy śpią albo są gdzieś indziej, i ta myśl za każdym razem przysparza wyrzutów sumienia, za każdym razem. Ćwiczę mięśnie brzucha w ten sposób, że cichutko, leżąc na plecach, wyciągam nogi, a mięśniami brzucha ciągnę wzwyż górną część tułowia, nie robiąc przy tym zamachu. Gdy już siedzę, krzyżuję nogi i wstaję z siadu skrzyżnego siłą mięśni nóg. Wymykam się z pokoju. Uważam na deskę w progu, bo skrzypi, jeśli na nią nastąpić. Robię głęboki wydech i biegnę schodami na górę. Georg widzi po mnie napięcie. – Co się stało? Każdego wieczoru to samo pytanie, jak już położę ją do łóżka. – Nie wytrzymuję, kiedy nie chce mnie puścić. Skądinąd to piękne,
tyle że i straszne uczucie, być tak potrzebną. Wiesz przecież. – Maamaa. Kurwa. Znowu się obudziła. Biegnę schodami w dół i wydzieram się na nią – Co tam, kurcze, znowu? Naturalnie myślę sobie, że znowu się skarży, że za wcześnie poszłam, że jeszcze na dobre nie zasnęła. Bardzo często tak twierdzi, mimo że zasnęła mocno i głęboko: że jeszcze nie zasnęła. Patrzy na mnie bardzo zmartwiona i szepcze zaspana: – Te drugie drzwi są trochę uchylone, mogłabyś je zamknąć, dobrze, bo się boję. – A potem: – Pupa okropnie mnie swędzi. Cała ja. Tak strasznie wybuchowa i z nerwami na wierzchu. Typowe. Muszę znowu przepraszać moje dziecko. – Problemy z pupą załatwimy rano. A gdybyś tak jutro przed szkołą się wykąpała? Na pewno ci przejdzie. Jak się uczy dzieci porządnego podcierania pupy? Mam wrażenie, że w wieku trzydziestu trzech lat ciągle jeszcze się w tym doskonalę, więc jak dziecko miałoby to idealnie opanować? Nie chcę jej zaszczepić bzika na punkcie czystości i ciągle ględzić o higienie. Nie powinna się brzydzić samej siebie. Powinna być wolna. Bardziej niż ja. Nikt nigdy o tym nie mówi: o sztuce porządnego podcierania pupy. Mnie tego nikt nie nauczył. W każdym razie moja matka, Elli, nie. Wszyscy w rodzinie mamy na imię Elizabeth, w każdym razie wszystkie kobiety, jedyna płeć, która się liczy w naszej rodzinie, niestety. Wszystkie próbowały wprowadzić lekką dawkę indywidualizmu do imion. Jak już się wszystkie nazywamy tak samo, to przynajmniej każda ma własne przezwisko. Elli w każdym razie
była zanadto zablokowana. Nam, dzieciom, zawsze mówiła, że nigdy nie robi kupy ani nie pierdzi. Jak byłam dzieckiem, robiło to na mnie ogromne wrażenie, a równocześnie wydawałam się sobie tak strasznie obrzydliwa, że nie potrafię się pohamować. Opowiadała nam, że w jej wypadku wszystko wyparowuje jak eter, by tak powiedzieć, przez skórę. A tego z kolei nauczyła się od swojej matki, Liz, naszej umysłowo chorej babci z Camden. Która do dzisiaj zachowuje się tak, jakby była prawdziwą królową Anglii. Tu imię Elizabeth idealnie pasuje. Ona także jeszcze nigdy nie zrobiła kupy ani nie pierdziała. Cieszę się wraz z nią. Czyli od nich nie można oczekiwać pomocy w normalnych ludzkich sprawach. Samej trzeba wszystkiego się nauczyć. No i poza tym nie można nikogo obciążać podobnie obrzydliwymi tematami. To znaczy, że trzeba samemu wykazać kreatywność i zgadywać, jak też inni to załatwiają. Kiedyś podcierałam się zwyczajnie tylko raz, nieważne, czy coś się kleiło, czy też nie, po czym podciągałam majtki. Po prostu nie zastanawiałam się nad tym dostatecznie wnikliwie. Dziś wygląda to tak: podcieram się raz, drugi, przyglądam się dokładnie, jak wygląda papier po tym wszystkim. Przeważnie coś tam jeszcze się przykleja. Wtedy podcieram się tak długo, póki na papierze nie widać najmniejszej smugi. Przykro mi, drogi Greenpeace, że zużywam do tego tyle papieru. Ale przynajmniej ze znakiem Błękitnego Anioła 10! I tu znowu chodzi o wyrzeczenie. Wszystko, co jest dobre dla środowiska naturalnego, oznacza wyrzeczenie. Kiedyś, kiedy jeszcze sprawy środowiska naturalnego były mi obojętne, używałam najgrubszego, najmiększego, najbielszego papieru, jaki tylko mogłam znaleźć, a do tego jeszcze najlepiej z błękitnym nadrukiem. Czysta Angielka. Odstawiłam,
nigdy więcej nie skorzystam! Kiedy więc gołym okiem nie da się dostrzec najmniejszej smużki, następują jeszcze dwie kolejki ze śliną, żeby mieć całkowitą pewność. Bo nawilżone chusteczki nie wchodzą w grę z powodów zdrowotnych i ekologicznych. Biologicznie rozkładają się, jeśli w ogóle, o wiele wolniej niż normalny papier i są tak naładowane chemią, że człowiek nie ma ochoty dopuszczać ich w pobliże centrum swego ciała. Znaczy lepiej nie. I tak zresztą produkowane są zwykle przez najgorsze firmy. Pluję na kilka zgniecionych chusteczek i wycieram się śliną jeszcze raz do czysta. Dla pewności powtarzam raz jeszcze. Powstają wtedy takie obrzydliwe, malutkie, wilgotne wałeczki papieru, które się odrywają wskutek tarcia. Zmywam je ręką i wodą z umywalki. Biorę ręcznik i troskliwie osuszam się miejsce po miejscu, i gotowe. Robota na cacy. Pomysł i wykonanie własne. Jeszcze nigdy z nikim o tym nie rozmawiałam. Porąbany świat. Wszystko trzeba wymyślić samemu. Tę sprawę z drzwiami do pokoju dziecinnego też mogłam wcześniej zauważyć. Znam ten lęk, właściwie do rytuału kładzenia się spać należy zamykanie drzwi. Nigdy właściwie o tym nie zapominam. Liza ma w swoim pokoju dwoje drzwi, a te do naszego pokoju muszą być zamknięte, inaczej się boi, że ktoś lub coś przez nie wejdzie. Śpi na podłodze, jej pokój to stylizowane morze, a na nim statek piracki. Właściwie mogłaby spać na statku pirackim, ale nie chce, jeszcze nigdy nie chciała. Śpi zawsze na pomalowanej na niebiesko podłodze, która ma wyobrażać morską wodę, na dmuchanym materacu. Jak się leży koło niej, musi się leżeć na materacu, inaczej przecież utonie się w morzu. I odkąd wieczorem zawsze muszę się obok niej położyć, mam takie dziwne
poczucie wydania na pastwę losu, leżąc bezbronnie na podłodze. Patrząc z podłogi, drzwi wydają się ogromne i wysokie, i groźne, zwłaszcza kiedy są odrobinę uchylone. Często
martwiłam
się
tymi
wszystkimi
zmieniającymi
się
dziecięcymi lękami, które ma Liza. Boi się, że w domu mieszkają węże, jadowite albo dusiciele. Boi się, że w naszym ogrodzie mieszka tygrys i wskoczy jej przez okno do pokoju. Boi się włamywaczy. I ludzi, którzy kradną dzieci. Boi się duchów. Czarownic. Wilków. Lisów. Borsuków. Szkieletów. Jaszczurek. Ale tylko wieczorem. Nigdy za dnia. Pani Drescher mówi, że to są lęki wewnętrzne, które dziecko wymiata na zewnątrz. Dzieci boją się własnego zła w sobie. Kiedy są wściekłe na rodziców i po cichutku sobie życzą, żeby rodzice umarli, od razu mają wyrzuty sumienia i wolą projektować zło w sobie na złego zwierza, który mógłby je zaatakować i im zagrozić, i wtedy nadal są niewinne, a wolą być ofiarami niż sprawcami. Gdy moja córka zaczęła mieć te lęki, w pierwszym odruchu chciałam jej opowiedzieć, że te historie ze zwierzętami w ogrodzie i w domu to jedna wielka bzdura. Moje dziecko, duchów nie ma, żaden człowiek na całym świecie nigdy nie widział ducha, w każdym razie człowiek, który ma jeszcze wszystkie klepki na swoim miejscu. Dowiedziałam się wtedy od mojej terapeutki, że to jest całkowicie błędne podejście. Jeśli ciągle opowiadam dziecku, że wszystkie jego lęki to bzdura, czyli próbuję poradzić sobie ze sprawą za pomocą rozsądnych argumentów, dziecko po prostu w którymś momencie przestanie mi o tym opowiadać. I będzie wprawdzie dalej nosić w sobie tyle samo lęków, ale po prostu je zatai, bo przecież to bzdura, a ono nie chce się ośmieszać.
I wtedy będzie musiało sobie z nimi poradzić całkowicie samo, przez co lęki staną się raczej większe i trudniejsze do opanowania. Tego się nauczyłam jako dobra matka i natychmiast zastosowałam. To znaczy, traktuję jej lęki poważnie. To zresztą jest sprawa, która, podobnie jak w wychowaniu mojej córki, uderzyła mnie w relacji z mężem: że to, co wydaje się najbardziej oczywiste, nawet czynione w najlepszej wierze, jest błędne i raczej wszystko pogarsza. Wsłuchuję się często w siebie, wymyślam rozwiązanie, a potem okazuje się, że kompletnie się mylę, gdy się upewniam u fachowców. Dlatego każdemu, kto ma dziecko albo męża, albo żonę, polecam pójście na terapię. Jeśli ktoś nie może sobie na to pozwolić, to, proszę, niech przynajmniej przeczyta poradnik. Odkąd zostałam uświadomiona, rozmawiam z Lizą o tym, jak dokładnie wygląda czarownica, która mieszka pod szafą, czasami zresztą się jej przyglądam, tam pod szafą, jest wielkości szczura, i mówimy jej to w twarz, czarownica to znosi, a my się zastanawiamy, czy ona na pewno jest zła, bo przecież do tej pory nic złego nie zrobiła, chociaż mieszka u nas cały czas, podobnie zresztą jak większość terrorystów. Jeśli czarownica któregoś wieczoru jest szczególnie natrętna, pytam Lizę, czy mam ją wyrzucić przez okno. Dziecko wydaje mi polecenie, wtedy otwieram okno i wśród hałaśliwego dziecięcego śmiechu macham rękami pod szafą, daję się kilka razy ugryźć w palec, wreszcie łapię mocno czarownicę obiema rękami za kark i plecy, żeby nie mogła mnie capnąć zębami, wypycham ją przez okno i ciskam szerokim łukiem do ogrodu, z prośbą, by tej nocy została na dworze. „Jutro cię znowu wpuścimy, ty bezczelny, podły, wiedźmowaty potworze”. Moja córka się śmieje i patrzy na mnie z wdzięcznością. Potem może zasnąć. I jestem nieskończenie
wdzięczna mojej terapeutce, bo sama w życiu bym nie wpadła na taki debilizm. Zamykam drzwi Lizy, te, które prowadzą do naszej sypialni, te do pokoju dziennego muszą pozostać otwarte, żebyśmy ją słyszeli, potem wyślizguję się na górę i mam gorącą nadzieję, że dziś już nie da znać o sobie! Siadam koło mojego męża i muszę parę razy głęboko odetchnąć. Zmieniam osobowość z matki na kurwę. Póki moje dziecko nie wstanie rano i nie będę musiała na nowo stać się matką, jestem na zmianę żoną i kurwą. Chociaż w nocy, kiedy śpię, raczej znowu jestem matką. Śpię z uszami jak radary. Od siedmiu lat, tego też nikt mi nie powiedział przed urodzeniem dziecka. Ale teraz tylko kurwą, bo mój mąż i ja jesteśmy umówieni na dziś wieczór, kiedy dziecko wreszcie zaśnie, i zaczyna się codzienna pora dla dorosłych. Będziemy planować jutrzejszą wizytę w burdelu. To był pomysł mojego męża przed wieloma laty. Miał ochotę raz się przespać z innym ciałem niż moje. Najpierw musiałam długo się nad tym zastanawiać. Wydało mi się to najpierw dość perwersyjne i będąc własną matką, powiedziałabym: „Oszalałeś, ty perwersyjna męska świnio, zachciewa ci się, co?!”. Będąc żoną mojego męża, powiedziałam: „Jasne, możemy spróbować, czemu nie”. Dla mojego męża chciałabym być najbardziej odjazdową żoną, jaką sobie może wyobrazić. Chciałabym mu to podarować, bo on mi też tyle podarował. Wszystko, co ma, dzieli ze mną. Pieniądze. Czas. Mieszkanie. Wszystko. Mogłabym też nosić wszystkie jego rzeczy, tyle że na mnie nie pasują. Robię za to dla niego wszystko, co
zdołam, aż po wyzbycie się siebie. Na zawsze. Mam nadzieję, że mi się to uda. W każdym razie taki jest plan. Nie powinien jednak zauważyć, że to jest wyzbycie się siebie, to przecież nie jest sexy. Udaję, że wizyta w burdelu razem z nim mi nie przeszkadza. Jestem dobrą aktorką. A przy tym potwornie się boję. Jeśli powiem, że coś zrobię, to robię to. Dlatego się boję, bo jasne, że muszę to zrobić, skoro obiecałam. Kiedy rozmawialiśmy o tym pierwszy raz, z miejsca dostałam biegunki. Wszystkie emocjonujące sprawy z miejsca odbijają mi się na jelitach. Mój mąż wie już o tym, po prostu wybiegam bez słowa, śmiejąc się w zażenowaniu z emocjonujących dyskusji, i zamykam się w ubikacji dla gości. I tak z pewnością skończy się dziś wieczorem nasze planowanie. Znam się przecież. Oboje klęczymy na dużej designerskiej sofie, naprawdę jest bardzo duża. Jeśli siądę na niej z wyciągniętymi nogami, oparta plecami o oparcie, stopy nie sięgają mi do brzegu siedziska. Sofa jest jeszcze z jego pierwszego małżeństwa. Nie tylko ludzie tworzą patchwork w naszym życiu, meble też. Klęczymy i patrzymy na siebie. Wie, że mówienie o tym jest dla mnie zawsze bardzo trudne, bo ciągle jestem rozdarta między matką a mężem. Uśmiecha się do mnie. To mnie uspokaja. – Mam już plan. Chcesz go poznać? – mówi.
– Pewnie. Myślę: robimy wspólne plany! Naturalnie że ma już plan. Jego bawi zastanawianie się nad tym, we mnie budzi strach, a jeśli akurat jestem odważna i wyluzowana, i swobodna, i nie budzi to we mnie strachu, wtedy mnie nosi. A ja nie cierpię, kiedy mnie nosi. Nigdy nie można mi dogodzić. Nie miałabym ochoty wiązać się ze sobą, a już zwłaszcza żenić. Horror! – Możemy przecież zjeść późne śniadanie o jedenastej w tej kawiarni obok, Café Fleur. Mają tam Wi-Fi, już dzwoniłem. Zabierzemy laptopa. Sam pójdę do seksklubu za rogiem i rozejrzę się, jakie mają dziewczyny. Może moglibyśmy potem obejrzeć je razem w sieci. W końcu często już to robiliśmy i z doświadczenia wiemy, że w burdelu interes kręci się za dnia, a nie, jak to sobie pewnie wyobraża amator, w rozpustne wieczory czy nocą. Interesy w tym luksusowym burdelu robi się przede wszystkim podczas przerwy obiadowej, kiedy przychodzą mężczyźni, z pracy. Na krótko. W weekendy i wieczorami lokal się zamyka, bo klienci muszą wtedy przestawić się na rodzinę i nie wychodzą, żeby nie wzbudzać podejrzeń. W burdelu przeważnie nie lubią, kiedy jako kobieta od razu przychodzę razem z nim. Mój mąż musi najpierw przyjść sam. Całkiem normalny pierwszy raz, jak klient, który się rozgląda. W segmencie cenowym, w jakim się poruszamy, dyskrecja jest rzeczą podstawową. Przeważnie jest wprowadzany do jakiegoś pokoju, tak że żaden inny klient go nie widzi, a potem pojedynczo pojawiają się kobiety, okręcają w miejscu, mówią, jak się nazywają, przeważnie wyglądają na bardzo znudzone, no bo w końcu nie mają z tego jeszcze żadnych pieniędzy, nie
wiedzą przecież, ile później na nas zarobią. Błędnie go oceniają, biorą za oszusta, który tylko korzysta z konsultacji za darmo, a potem w domu z myślą o nich za friko wali konia. Kiedy mówi, że chętnie przyprowadziłby swoją żonę i czy danej dziewczynie by to odpowiadało, uśmiechają się do niego z politowaniem, bo myślą sobie: pewnie, biedny głupcze, wielu by chciało. Często już słyszały: „Później przyprowadzę jeszcze moją żonę”. A potem nikt nie przychodzi. Musi więc pytać każdą po kolei, czy zgodziłaby się robić to z parą. Niektóre to robią, niektóre nie. Nie wiem, co mogą mieć przeciw temu. Nieważne. Po prostu tak jest. Mój mąż sprawdza ciała. Nie lubi, kiedy są mocniej zbudowane i mają gruby brzuch. Dla mnie grubaski to nie problem. Nie lubi też operowanych kobiet. Te stara się wykluczyć wprawnym okiem podczas krótkiej rozmowy zapoznawczej. Poza stosownymi ciałami stara się też wybierać życzliwe i wesołe prostytutki. Odtąd zaczyna się dziać. Musi wyszukać taką, którą jego żona uzna za sympatyczną. Przede wszystkim nie może ona mieć ogromnych piersi, bo przecież dokładnie wie, że żona ma wielki kompleks na tle piersi. Póki się nie znaliśmy, nigdy nie zastanawiałam się nad wielkością moich piersi. Myślałam, że wszystko we mnie jest normalne, niezłe albo piękne. Ten mężczyzna był pierwszym, przy którym poczułam strach, że go stracę. Bezustannie ładowałam się w najbardziej idiotyczne sytuacje. Kiedy pewnego wieczora nie było go w domu, próbowałam dowiedzieć się czegoś więcej o jego przeszłości. Najpierw musiałam sobie wypić na odwagę, a potem, zezując od nadmiaru alkoholu, przetrząsnęłam jego stare pudła ze zdjęciami i znalazłam wiele zdjęć dawnych przyjaciółek. Można się cofnąć aż do jego osiemnastych urodzin. Dziś ma pięćdziesiąt lat.
Prawie tyle co mój ojciec. Moi rodzice rozwiedli się, kiedy miałam pięć lat. Niestety mój ojciec znalazł sobie szybko nową kobietę. Złą nową kobietę, przynajmniej dla nas, dzieci. Schrzaniła nam każdą minutę, jaką spędzaliśmy z naszym ukochanym ojcem. Zawsze strasznie tęskniłam za ojcem, nawet kiedy byłam przy nim. Oznaczał opiekę, zapewniane przez mężczyznę bezpieczeństwo, wszystko w jednym. Tak bardzo go kochałam, z tym jego czerwonym sportowym samochodem, na który moja matka zawsze nadawała. Kochałam go, kochałam jego samochód, to, że był bogaty, mądry, męski, w męskich skarpetach, sandałach i krótkich spodniach, owłosiony na plecach. To mój ideał męskiej piękności. Z żylakami, pajączkami, naczyniakami na tułowiu. Zbadałam dokładnie, jak się nazywają te rzeczy, które mnie kręcą. Nie w Google, tylko w Ecosii, dla dobra środowiska naturalnego. Moja terapeutka potwierdza u mnie potężny kompleks ojca. Z czego aż do tej pory ciągnęło korzyści wielu starych mężczyzn. Mój ojciec swą nieobecnością podczas mojego dzieciństwa zadbał o to, by starzy mężczyźni mieli stałe zaopatrzenie w świeże mięso w postaci mojego ciała. Młodsi czy rówieśnicy ani trochę mnie nie interesują. Tylko starzy, starzy, starzy. Im starsi, tym lepsi. Wtedy czuję się bezpieczna i pożądana. I wszyscy starzy mężczyźni są wdzięczni mojemu ojcu. Obie strony wiele też na tym zyskały. Bardzo wiele! Za każdym razem, kiedy jadę na terapię, mój mąż mówi: „Możecie tam przepracowywać wszystko, co chcecie, ale przekaż, proszę, twojej terapeutce, żeby nie usuwała ci kompleksu ojca. Bo jeszcze mnie potem porzucisz!”. Running gag naszego związku. Ma rację. Gdybym pozbyła się
kompleksu ojca, nie potrzebowałabym już mojego męża. Niech zatem ten kompleks towarzyszy mi aż do śmierci. Chcę go zabrać ze sobą do grobu. Tak się przecież mówi, nawet jeśli nigdy nie będę miała grobu. Z całą pewnością nie będę leżała na chrześcijańskim cmentarzu w ziemi. Po moim trupie. W testamencie napisałam, że ten, kto będzie go wykonywał, ma zatroszczyć się o to, żebym, po pierwsze, została spalona i, po drugie, by moje prochy zostały całkiem normalnie wyrzucone w dniu wywozu śmieci, czyli w tej chwili w środę, razem z domowymi odpadkami, do czarnego pojemnika11. Absolutnie w żadnym wypadku nie dołączę do tej histerii wokół pielęgnacji grobu, upływających terminów dzierżawy, trupiej wody w wodach gruntowych i całej reszty. Istnieje wiele rzeczy, które całkowicie zmieniłam, odkąd jestem z moim mężem. Poddaję krytycznemu oglądowi siebie, mój umysł, moje ciało, wszystko. Nie wiem, czy to zależy od mojego męża, czy nie, to chyba raczej przez wypadek w naszej rodzinie i związaną z nim terapię. Regularnie się wykańczam, moja terapeutka próbuje mnie tego oduczyć. Przy przetrząsaniu jego prywatnych pudeł ze zdjęciami sama się na przykład pognębiłam szokującym odkryciem, że Georga wyraźnie kręcą duże piersi. Ciągle mu to wyrzucałam, robiłam wymówki. Nawet w takim obłędzie nie potrafię trzymać gęby na kłódkę. Powinien się w końcu przyznać. Od dawna to wiedziałam! Nieważne, co mówił, żeby mnie podbudować, i tak mu nie wierzyłam. To jedna z wielu min przeciwpiechotnych w naszym związku, które zagrzebałam pod nami w ziemi, a teraz nie potrafię usunąć. Nie jestem w stanie tego odkręcić. Uznać za niebyłe. Te napady furii były straszne. Przede wszystkim dla niego. Nie wiedział w ogóle, o co chodzi. Co się
właściwie ze mną dzieje, gdzie leży problem. W kółko mnie pytał: „Dlaczego chcesz mi dowieść, że nie możesz być dla mnie atrakcyjna? Że cię nie pożądam? Że cię nie kocham? Skończ już z tym wreszcie!”. Usiłowałam po prostu ze wszystkich sił oszkalować szczęśliwą miłość. Ciągle szukałam dowodów, dlaczego mnie nie kocha, zamiast go słuchać i mierzyć go wedle jego czynów, które zawsze świadczyły o czymś wręcz przeciwnym niż to, czego się stale obawiałam. To wszystko mój mąż musi brać pod uwagę, gdy wyszukuje dla mnie kobietę. Nie za małe piersi, bo to by się rzucało w oczy, i w żadnym wypadku nie za duże, żeby za nic w świecie nie wzbudził podejrzeń, że popadł w recydywę. No i my nie chcemy tylko się przespać z prostytutką, chcemy też z nią porozmawiać i wesoło spędzić czas. Co znaczy, że jesteśmy bardzo wymagającymi gośćmi burdelu. Może się też zdarzyć, że Georg znajdzie tak sympatyczną i wesołą dziewczynę, że będzie nieważne, że raczej nie wygląda najlepiej albo właśnie ma duże piersi i jest po operacji. Staramy się przy każdej wizycie w burdelu opuszczać go jako najsympatyczniejsza para klientów. Fair trade i eko, a do tego mnóstwo napiwków. Taki mamy plan na następny dzień. Kiedy planujemy tak emocjonującą wyprawę, za każdym razem w myślach straszy mnie moja matka i mówi: „Nie rób tego! Dlaczego żądasz od siebie aż tyle ze względu na twojego męża? Przyznaj, że to nie dla ciebie”. Widzę jednak, jak mój mąż się cieszy, cały czas mi dziękuje. I myślę sobie wtedy: łał, ale jestem wyluzowana. Moja matka nie ma mi absolutnie nic do powiedzenia! W którymś momencie samo planowanie mnie rozpala. Ale w życiu bym się nie przyznała do tego. Mój mąż musi jakoś sam to
wyczuć i dalej pociągnąć. U niego ten proces wygląda podobnie, tyle że potrafi to powiedzieć. Chętnie bym się tego pozbyła, tego zablokowania, że nie potrafię wyartykułować własnej chcicy. I że nie potrafię powiedzieć, czego chcę. On często mnie pyta, chętnie by się dowiedział. W łóżku. Nawet by go rajcowało, gdybym kiedyś czegoś zażądała. Ale nie potrafię. Na tym polu jestem niema. Po prostu robię tylko wszystko, czego on chce. Wszystko. I za każdym razem rozpala mnie wszystko, co on robi. Coś od siebie nie wchodzi w grę. To prawie tak, jakbym mogła się podniecić tylko wtedy, kiedy widzę, jak bardzo ja i moje ciało go rozpala, terapeutycznie mówi się na to: odzwierciedlenie. Moja żądza egzystuje tylko wtedy, kiedy odzwierciedlam jego żądzę. Jednak nie dopuszczę do tego, żebyśmy dziś wieczorem uprawiali seks. W końcu uprawialiśmy już po południu. Nie lubię nieumiarkowania na tym polu. Nie mamy już w końcu po dwadzieścia lat! Poza tym musimy się też troszkę oszczędzać, jak piłkarze na ciężki mecz nazajutrz. Poza tym nie lubię seksu, kiedy obok jest dziecko. Poza tym, poza tym, poza tym. Zawsze znajduję wiele argumentów przeciw seksowi i niewiele za nim. Dziecko nie może nigdy przyłapać rodziców na seksie. Dziecko i seksualność muszą być dokładnie rozdzielone, żeby nie przeciążać dziecka. Nie jesteśmy w końcu nauczycielami w odenwaldzkiej szkole12! Dziecko jest już siedem lat na świecie, a nam się udało jak dotąd uniknąć przyłapania. Czy to w rodzicielskim łożu, czy na kanapie, czy w nocy, czy za dnia. Jesteśmy bardzo dumni z tego. Znam tylko ludzi, którzy doznali ogromnych szkód, przyłapawszy kiedyś niechcący swych rodziców. Za wszelką cenę chciałabym tego oszczędzić mojej córce.
Siedzimy sobie i rozmawiamy o wizycie w burdelu, i nagle czuję silne swędzenie i drapanie w pupie. Czy to chcica? Niemożliwe. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie miałam. Uwaga, choroba. Natychmiast myślę: dzięki, drogi nieistniejący Boże, albo też: dzięki, kochana mamo, że ratujesz mnie przed jutrzejszą wyprawą. Natychmiast budzi się we mnie podejrzenie, co też mogłoby to być. Ale właśnie tylko podejrzenie, bo w dorosłym wieku jeszcze nigdy tego nie miałam. Zabieram mężowi laptopa, surfuje na stronie burdelu, ogląda sobie panny, które są online, co niewiele daje, bo prostytutki i tak robią, co chcą. To, że są w sieci na zdjęciu, nie oznacza jeszcze wcale, że akurat tam pracują czy że jutro tam będą. Trzeba się pojawić osobiście i szukać bezpośredniego kontaktu wzrokowego, nieważne, jak to może być dla kogoś nieprzyjemne. Anonimowo przy komputerze się nie da. Czyli oczy szeroko otwarte i do przodu. Obracam laptopa do siebie tak, żeby Georg nie widział ekranu. Zaznaczam w przeglądarce Safari „prywatne przeglądanie”. I wpisuję w Wikipedii „robaki u dzieci”. Tylko takie podejrzenie. Czytam cały pouczający wpis aż do punktu, gdzie opisano szybki test: trzeba pacnąć dziurę w pupie klejącą stroną taśmy samoprzylepnej i patrzeć, czy nie zostały na niej białe, cienkie, bardzo ruchliwe robaczki. O Boże, jak w horrorze, spraw, żeby to nie było prawdą. Wracam na stronę burdelu, odznaczam „prywatne przeglądanie”, odstawiam laptopa na kanapę i zrywam się na równe nogi. W kuchni mamy osobną szufladę na taśmy klejące, taśmy klejące do pakowania i plastry. Łapię rolkę, ale właściwie znam już wynik testu, w wypadku swędzenia nie może przecież chodzić o nic innego. Zamykam się w ubikacji dla gości. Pomalowaliśmy tam
wszystkie ohydne kafelki z lat osiemdziesiątych na kukurydzianą żółć, co ślicznie wygląda. Właśnie te pomalowane fugi lubię. Podobnie jak nasz związek ten pokój zawsze pozostanie taki sam; jak wszystko, co zrobiliśmy dla naszego mieszkania, również i to pozostanie po prostu takie samo. Pani Drescher mówi wprawdzie, że związek, miłość musi zawsze rosnąć razem z nami, inaczej się rwie. Możliwe, no to robię to właśnie dla dobra związku, ale w żadnym wypadku nic się w mieszkaniu nie zmieni. Od
wypadku
jestem
kategorycznie
przeciwna
zmianom
przestrzennym. Ludzie robią to, bo strasznie szybko się nudzą, dlatego też chętnie oglądają kryminały, ale ja, po tym, co stało się w naszej rodzinie, czuję się stara i rozbita i potrzebuję spokoju, a nie zmian. No może poza seksem raz w czas z kimś innym. Ale poza tym wszystko może zostać tak, jak jest. Mieszkanie i związek zakłada się na wieczność, w każdym razie na całe życie. Siadam na sedesie i najpierw sikam. Sikam, odkąd sikam świadomie, supergłośno. Nie lubię kobiet, które sikają supercicho. Jako nastolatka czytałam kiedyś taką książkę, jakiś facet opisywał, jak podsłuchuje swoją ukochaną przy sikaniu i jak go podnieca, że ona sika z tak głośnym świstem i pluskaniem. Bardzo możliwe, że mój mąż ma tak samo. Ale nigdy nie odezwę się do niego na ten temat, wszystko bym zniszczyła. Sikanie jak najgłośniej, robienie kupy jak najciszej. Puszczanie wody, żeby nic nie słyszał. I ciągłe wietrzenie, żeby nic nie poczuł. Tyle że to znaczy również, że tak naprawdę nigdy tu nie mieszkam. Ciągle się zastanawiam, jak mu się spodobać. Chcę przecież zostać z nim na zawsze. Co znaczy, że tak naprawdę relaks w domu nie istnieje, bo przecież to by było najobrzydliwsze wprost pobłażanie sobie.
Szybko uporałam się z głośnym sikaniem, bo tak naprawdę wcale mi się nie chciało, i porządnie się osuszam. Kiedyś regularnie urażałam sobie wargi sromowe, bo za mocno się wycierałam. Dziś już tego nie robię, częściowo na terapii nauczyłam się być dla siebie milszą, w tym także dla mniejszych warg sromowych. Ale nie na każdym polu, niestety. Po troskliwym osuszeniu się kolej na test taśmy klejącej. Obwijam sobie taśmę trzy razy wokół palca, klejącą stroną na zewnątrz, mocno przytrzymuję siekaczami, nadgryzam trochę z brzegu i przedzieram palcami. Tego chwytu nauczyłam się od mojej matki, jako dziecko często widziałam, jak to robi. Wiele rzeczy robiła ustami. Na mnie jako dziecku robiło to ogromne wrażenie. Widywałam ją także bardzo często z wielkimi ustami pełnymi pinesek, z ustami pełnymi gwoździ na drabinie, wtedy myślałam, że też taka będę. No i: udało się. Stałam się niestety bardzo podobna do matki. To straszne być jak moja matka. Jest bardzo nieszczęśliwą, agresywną kobietą. Ja teraz też. Złe geny i zły wzorzec. Kiedy musiałam opowiadać całej mojej rodzinie, że nie chcę więcej widzieć ani ojca, ani matki, wszyscy byli oburzeni. Normalne! Przede wszystkim rodzina ze strony matki robiła mi wykłady, jak to powinnam raz jeszcze to przecież przemyśleć. Powiedziałam im, że już wcześniej często zastanawiałam się nad tym i zawsze dochodziłam do tego samego wniosku: moje życie jest lepsze bez rodziców niż z nimi. Muszą zostać ukarani za swój styl życia, na zawsze. Nie zasłużyli na dziecko. A już na pewno nie zasłużyli na mojego martwego brata jako dziecko. Biedak, co on musiał przeżyć! Jako ich dziecko. On tak strasznie tęsknił za swoim ojcem, o wiele bardziej niż ja. A przez to, że mój ukochany brat nie żyje, wyrzuty stają się nieznośnie bolesne i ciężkie. Muszę wysoko dzierżyć
sztandar, także dla niego. Cała rodzina mówiła mi rzeczy w rodzaju „Ale przecież twoja matka tak cię kocha”. Tak, odpowiadałam na to, za bardzo mnie kocha, nie puszcza mnie. Chce wszystko dyktować i kontrolować. Wolno mi być tylko taką, jaką ona zechce, w przeciwnym razie lepiej żeby mnie nie było. Powiedziałam moim krewnym: „Obejmuje mnie, a kiedy chcę zyskać choć odrobinę dystansu, żeby być sobą, autonomiczną, i uwalniam się na krok z jej objęć, spoglądam w dół na swoje ciało i widzę, że cały brzuch mam posiekany i w strzępach, od jej objęć”. „Ale przecież twoja matka tak cię kochała. Była przecież taką dobrą matką dla ciebie”. Tak, tak. Kiedy byliście, odgrywała pomysłowego, wesołego dziecięcego klauna, kobietę kochającą dzieci, kobietę o silnych nerwach. Ale kiedy byliśmy z matką sami, uwalniała bestię uginającą się pod presją. A potem już tylko się wydzierała. Przeważnie była na granicy histerii. Co zresztą normalne przy tylu dzieciach w domu. Ja przecież mam już dosyć przy jednym! Ale jednak pewnych rzeczy nie robię i dlatego, tak uważam, jestem, mam taką nadzieję, przynajmniej ociupineczkę lepsza niż moja matka: ja nie biję mojego dziecka. Na pewno wtedy sobie wmawiała, że nie stosuje żadnej fizycznej przemocy, że nie bije swoich dzieci. Ale jednak. Idzie to tak, na wypadek gdyby ktoś chciał naśladować w domu: trzyma się ramię dziecka bardzo mocno dorosłą dłonią i z całej siły puszcza coś w rodzaju prądu przez drobne ciałko. Całe dziecięce ciało wykorzystuje się jako pejcz. Bierze się zamach drobnym, lekko wywichniętym ramionkiem i ciska z całej siły w przeciwnym kierunku. Ciało niemal odrywa się wtedy od ramienia, a dziecku sprawia to taki ból, że jeszcze długo potem nie może złapać tchu. Do dziś pamiętam, jak
w bezbrzeżnym zdumieniu patrzyłam na matkę, kiedy mi to zrobiła. Nigdy nie mogłam pojąć, jak moja matka klaun mogła mi to zrobić. Krewni myślą, że kłamię, kiedy im wyjaśniam, jak postrzegam własną matkę. Nie mogą sobie po prostu wyobrazić, że ma dwie twarze. Tego też się nauczyłam od mojej matki: jeśli ogarnia mnie furia, absolutnie zawsze się kontroluję, póki nie znajdę się z mężem sama w domu. Home sweet home. A gdy tylko drzwi się zamkną, zaczyna się. Może się zdarzyć, że on przez cały wieczór nie zauważa, że jestem wściekła. Pilnuję się, póki nie jesteśmy sami, żeby tylko nikt nie zobaczył mojego prawdziwego ja. Matka też to z nami, dziećmi, robiła. Długo potem, jak strzeliliśmy jakąś głupotę, następowała kara, bez świadków. Idealna samokontrola anioła zemsty. U nas są tylko groźby: jeśli nie zrobisz tego i tego, przeważnie chodzi o mycie zębów przed pójściem spać, nie mamy zwykle poważniejszych problemów z naszymi dziećmi, to wieczorem w łóżku nie będzie bajek. Działa do dzisiaj! A kiedy grożę w ten sposób, co się rzadko zdarza, no ale jednak czasem tak, to muszę wtedy rzecz doprowadzić do końca. Sprowadza się to wówczas do okrutnego spektaklu między matką a córką. Sama się nienawidzę za to, że muszę to robić, ale trwam przy swoim, nawet jeśli płyną łzy, bo z podręczników o wychowaniu nauczyłam się, że dzieci zyskują oparcie, jeśli mogą być pewne konsekwencji rodziców. Zawsze uważam, że dziecku też się podoba, jeśli się podtrzymuje to, co się powiedziało. Możliwe jednak, że tylko sobie to wmawiam, bo to takie straszne, że trzeba być konsekwentnym. Czasem czuję fizyczny ból, kiedy ona tak płacze w łóżku i chce od swojej matki tylko jedną bajkę, a ta
przepada tylko dlatego, że zagroziłam, że przepadnie. Jakie to schizofreniczne. Często chciałabym tylko po prostu się poddać. Jako matka. A już na pewno jako macocha.
Już wiele razy życzyłam sobie, żeby Maks, mój pasierb, zginął w katastrofie lotniczej, do czego jednak na szczęście lub niestety, nie mam pojęcia, nigdy nie doszło. Od razu widać, jak to świetnie działa, całe to życzenie sobie. Zawsze myślałam, że jeśli już mi się nie uda doprowadzić do tego, żebyśmy się dogadali, to problem mógłby się samoistnie rozwiązać, gdyby zginął w samolocie. Naturalnie pomogłabym memu mężowi przebyć żałobę, a potem jakoś odwracałabym jego uwagę od bólu. A moja córka też by mu pomagała przezwyciężyć stratę. I jego życie też stałoby się prostsze. Smutniejsze, fakt, ale prostsze. Uważam, że moje pragnienie śmierci dziecka jest tak wielkie, bo tak chętnie pozbyłabym się ekspartnerki. Ciągle jeszcze regularnie wciska u mego męża guziki „ty-mnie-opuściłeś”, a ja przyglądam mu się wtedy, gardzę nim, że się na to nabiera, a my nigdy nie będziemy wolni, jeszcze mniej wolni, niż bylibyśmy ze wspólnymi dziećmi. Również jeśli chodzi o mojego byłego męża, to zawsze mam nadzieję, że zginie w samolocie. Nawet gdyby moja córka miała wtedy stracić ojca. Z tym w końcu człowiek sobie radzi, a ja nie byłabym już wtedy w tak nieprzyjemny sposób związana przez naszą wspólną córkę. To wiecznie nieczyste sumienie, te straszne stare koleiny, w które człowiek ciągle się ześlizguje, to jest język z terapii, żeby opisać ciągłe popełnianie tych samych błędów, które w związku ciągle się popełniało.
Czasami życzę sobie nawet, żeby moje własne dziecko umarło. Wiem przecież, jak to jest, kiedy człowieka spotyka coś strasznego, kiedy dopada go nieszczęśliwe zrządzenie losu. I jakie to jest cudowne, ta uwaga, jaką się otrzymuje, to współczucie, można się w nich mięciutko uwinąć i dowolnie długo pozwalać sobie na dowolne brewerie, bez obaw, że ktoś to zauważy albo się wścieknie. Uważam, że ta nienaturalna uwaga wszystkich ludzi z tym ich zatroskaniem w oczach naprawdę może uzależnić. Było się wtedy noszoną na rękach, bo wszyscy myśleli: patrzcie no, jaka ona jest silna, taka dzielna. Cudowne było to, że można było być dzielną, pokazać, jaką się jest silną. Bo kiedy człowiek ma na to szansę? No właśnie: kiedy los uderza. A ponieważ po jednym ciosie losu ciągle się czeka na następny, a ten prawdopodobnie nigdy nie nastąpi, wkrótce człowiek zaczyna tęsknie marzyć, by wreszcie nastąpił, żeby się w końcu uwolnić od tej bezustannej czekaniny i strachu! Moja matka od wypadku nie chce słyszeć nic krytycznego na swój temat. Po prostu zatyka uszy, jak moja najlepsza przyjaciółka, obie zresztą odkładaczki telefonów. I to właśnie jest zaleta takiego ciosu losu, potem ma się po prostu wolne od krytyki ze strony innych ludzi. Ale na czym ma polegać wypadek czy cios losu w wypadku mojej przyjaciółki, tego nigdy nie udało mi się odkryć. One chcą, żeby je oszczędzano. I dlatego żadna z nich nie idzie na terapię mimo megaszkód, bo one po prostu tego nie wytrzymają, tej krytyki, którą się tam słyszy na swój temat. Moja głowa i moja wagina są już w pełni gotowe na romans. Myślę, że za wzorzec nieniszczącego niczego romansu wybrałam sobie kuzyna i kuzynkę z Blaszanego bębenka. Spotykają się regularnie, nikt niczego nie
zauważa, no dobrze, może troszeczkę żydowski sprzedawca blaszanych bębenków oraz syn kobiety, Oskar, ale poza tym wszystko przebiega znakomicie, cały ten romans. Wszystko mi jedno, czy to kazirodztwo, czy też nie. Kuzyni są, jak sądzę, dostatecznie daleko spokrewnieni, żeby rzecz nie budziła wstrętu. Oboje nie chcą od siebie nic ponadto, co wzajem dostają. Spotykają się regularnie, uprawiają dziki, ostry seks i znowu się rozchodzą. Oboje zrozumieli, że nie chcą zniszczyć czegokolwiek w życiu drugiego, żadne nie stanowi dla drugiego tykającej bomby zegarowej. Żadne z nich nie mówi do drugiego: „Zostań ze mną. Natychmiast!”. Równowaga jest ważna. W ich przypadku to się udaje, bo łączą ich więzy rodzinne, w moim przypadku pomyślałam sobie, że muszę znaleźć mężczyznę, który miałby do stracenia równie dużo co ja. Chętnie na stanowisku, ewentualnie nawet na poważnym stanowisku, żeby już był tym od razu nieco ograniczony. Stały związek, mile widziany żonaty i lepiej z dziećmi, i żeby mieszkał razem z nimi wszystkimi. Za żadną cenę nie chciałabym, żeby to była dzika, ogromna miłość, jak to się zdarzyło mojemu mężowi i mnie. W końcu ja chciałabym być lepsza dla mojego dziecka niż moja matka była dla mnie. To znaczy, żebym nie porzucała ciągle mężczyzn, nie przeprowadzała się i prowadziła życia zdziry, co powoduje, że dziecko jest później tak zaburzone umysłowo, jak ja dzisiaj. No zawsze mówię, że jestem sumą wszystkich błędów moich rodziców. Pani Drescher przyniosło to już mieszkanie własnościowe. Pytała mnie już na terapii, jako że mój mąż i ja często przecież płacimy za seks, czy ją także traktuję jako coś do nabycia. Odpowiedziałam jej na to: „Nie możemy przecież udawać, że nasz związek nie ma nic wspólnego
z pieniędzmi, tak trzepnięta i romantyczna, proszę pani, to ja już nie jestem”. W każdym razie zostanę z moim mężem, póki nie umrę, jednak zanim umrę, chciałabym doprowadzić do tego, żebym mogła nie po kryjomu, ale za zezwoleniem, całkowicie legalnie, jak kiedyś u hipisów, przespać się z innym mężczyzną. Albo nawet: z tym albo z tamtym mężczyzną! Mam na to ogromną ochotę, ale z jak najmniejszą porcją wyrzutów sumienia. Wyobrażam sobie, że nieczyste sumienie, w razie robienia tego w tajemnicy, spieprzy wszystko. A tego nie chcę. Tak chciałabym mieć wtedy poczucie wolności i, gdy wreszcie będę czuła w sobie innego fiuta, myśleć przez cały czas: wolno mi. Mam najbardziej odjazdowego męża na świecie, pozwolił mi na to. W wyobraźni mój romans nigdy nie zmusił mnie do opuszczenia mojego męża. Albo do wyprowadzenia się z domu. Chciałabym tylko spotkać się w pokoju hotelowym z jakimś mężczyzną, chętnie o wiele starszym od Georga, pouprawiać krótki, ostry, dziki seks, a potem wrócić do domu. A w domu, mam nadzieję, miałabym jednak cokolwiek nieczyste sumienie, nawet jeśli Georg udzieliłby mi w końcu zezwolenia, i jeszcze bardziej zakochałabym się w moim mężu, bo nieczyste sumienie często sprawia, że rzeczy stają się bardziej ekscytujące niż przedtem. Że nie zawsze można take it all for granted. Postarałabym się też wypłukać sobie ze środka spermę tego innego mężczyzny, no nie można oczekiwać od mojego męża, żeby to znosił, a potem spałabym z nim, rozpływałabym się z wdzięczności do niego, bo wolno mi było skorzystać z trochę większej wolności niż przedtem, mimo to niczego nie tracąc! To byłoby tak cudowne. Proszę, mój ukochany
mężu, pozwól mi, pozwól nam, musisz mnie wreszcie puścić, żebym mogła dobrowolnie powrócić. Muszę być uczciwa, to sformułowanie pochodzi od pani Drescher. Kiedy cały czas fantazjuję jak oszalała o spaniu z innymi mężczyznami, a czasem też z kobietami, mam potem znowu nieczyste sumienie wobec mojego męża. Jestem wtedy o wiele milsza dla niego, uwodzę go, wyobrażam sobie, że po moich czerwonych policzkach może poznać, co też sobie właśnie w szczegółach wyobrażałam. Ale on zawsze na tym zyskuje. Nawet jeśli w myślach go zdradzam! A jak by to było, gdybym robiła to naprawdę? Terapeutka pyta, jak by to było, gdyby wszystko pozostawić w wyobraźni. Sądzę, że już nie wytrzymam tak dłużej. Nie jestem do tego stworzona. Teraz to mówię. Przedtem życzyłam sobie od mojego męża bezwarunkowej wierności. I jak to teraz odkręcić? Zmieniłam zdanie! Po siedmiu latach. Ha, ha. I co teraz? Kiedyś, w poprzednim związku, wiodło mi się o wiele lepiej, bo mogłam tak bardzo troszczyć się o mojego byłego męża. Zakochałam się w moim obecnym mężu, bo był taki silny, teraz wiedzie mi się o wiele gorzej, bo w porównaniu z tym, co kiedyś, nie mam w praktyce żadnych trosk. Tylko jedno dziecko i dwie nierozłączki. To nasze zwierzęta domowe. Dwa szykowne ptaszki z różowymi policzkami, zwane też agapornis. I żadnego mężczyzny. Przez to z powrotem muszę zajmować się sobą, a to już jest naprawdę nie do wytrzymania. Jeśli miałam się o co troszczyć, to mogłam się super oderwać od własnych depresji, a teraz maksymalnie obrywam od siebie samej. On jest silny i nie potrzebuje pomocy, niestety! A ja, bez wątpienia, gram w związku rolę tej porąbanej, co go jeszcze bardziej umacnia w poczuciu wyższości. Nie sądzę
wprawdzie, żeby był tak zdrowy, jak zawsze głosi, ale to już się wkrótce okaże, na jego terapii, na którą w końcu musi pójść, nie żeby się wykurować ze swej parszywej, chorej umysłowo rodziny, nie, żeby lepiej sobie ze mną radzić. Jedyna rzecz, gdzie mogłabym coś pomóc albo przynajmniej okazać empatię, to jego bóle pleców. Ale tu nie pozwala mi się do siebie zbliżyć. Dla niego jest przecież oczywiste, że to też był jeden z powodów, dla których nie chciałam już spać z moim byłym mężem, jeśli tak bardzo się troszczysz o męża, to on w którymś momencie staje się twoim dzieckiem, no a z własnym dzieckiem zasadniczo się nie sypia. W każdym razie większość z nas. A jeśli jest coś, co jest między nami, a czego on nie chce utracić, to jest to właśnie seksualizm, jesteśmy oboje głęboko przekonani, że jeśli to jest do dupy, to i reszta jest do dupy, prędzej czy później.
Przyciskam klejące się czubki palców do dziury w pupie, a potem podsuwam bliziutko do oczu. No wiedziałam! Złapałam cztery z tego cholerstwa już za pierwszym razem. W sieci pisało, że wychodzą wieczorem i wtedy szczególnie drapią, ponieważ chcą się mnożyć na rozetce. Do rozmnażania potrzebują świeżego powietrza, jak my. Obrzydliwe! Niedobrze mi, kiedy widzę ich harce. Rany, co za perwersyjne bydlęta. Czuję się zarażona, jestem gospodarzem dla pasożytów. Nienawidzę być matką. Ale właśnie na tym to polega! Liza zaraziła się od jakiegoś cholernego dzieciaka w szkole, a potem przekazała to mnie. No tak, albo odwrotnie, skąd mam wiedzieć? Jak coś takiego przebiega?
Zamykam czystą ręką pokrywę sedesu, siadam i spuszczam wodę. Okej, zastanówmy się. Nie zasnę przy tym swędzeniu. Przez całą noc się nie położę, nie chcę rozsiać tego świństwa w naszym łóżku. Nagle przypomina mi się ostatnie zdanie mojej córki! „Mama, pupa mnie swędzi”. Ona też je ma. Cholera, cholera, cholera. Czy można posłać dziecko z robakami do szkoły? Jeżeli nie pójdzie do szkoły, nie mogę pracować, jutro rano. Nie możemy też iść do burdelu. Kurwa. Z powodu dziecka i z powodu niebezpieczeństwa zarażenia. Wszystkich tam zarażę robakami. Właściwie całkiem zabawna wizja. Co za ulga. Dzięki, drogi nieistniejący Boże, to znaczy matko, w naszej rodzinie jesteśmy monoteistami, dziękuję za robaki. Nie mogę iść do burdelu. Po tym, jak się z tego cieszę, zauważam, jakim obciążeniem są dla mnie właściwie te wyprawy. Zaraz pójdę i powiem mu, że nie możemy iść do burdelu. Super. Ale to, że mam robaki, uważam jednak za okropne. Zazdroszczę mojej córce, leży tam i śpi, choć też ma robaki, najprawdopodobniej. Ja z pewnością nie będę mogła zasnąć. Czuję silną potrzebę, żeby mój mąż mnie pocieszył, powinien mi współczuć i pomóc. Co powinniśmy teraz zrobić, o 21.30? Żaden lekarz już nie przyjmuje. A z tym w końcu nie jedzie się do szpitala. Rozgniatam szamoczące się robaki na żółtej ścianie, rozpryskują się, jak wyciśnięte pryszczyki, biorę trochę ekopapieru i ścieram je, zawijam taśmę klejącą w papier toaletowy i wrzucam do wody, i spłukuję. To wprawdzie jest na pewno niedobre dla środowiska naturalnego, ale akurat teraz inaczej się nie da, nie wiem, co mam począć z czterema martwymi nicieniami, które ze mnie wychodzą. Środowisko naturalne musi się chwilowo usunąć na bok, to nagły przypadek.
Opuszczam robacze laboratorium. Wchodzę do pokoju dziennego i pytam: – Też cię swędzi pupa? – Tak, czasami, a co? – Śmieje się. Ha, ze swoją żoną nigdy nie będzie się nudził. Co sekunda wymyśla nową głupotę. Wstrzymuję oddech. – No bo wtedy też masz robaki. Bardzo subtelnie podeszłam do tematu. Cała ja. – Nie mam. Co to znaczy – też? Ty masz robaki? Skąd wiesz? I nie wmawiaj mi, że z tego powodu ja też mam, dobra?! Och, naprawdę się wściekł, że chcę go wciągnąć na moją zarobaczoną łódkę. Powinnam szybko zacząć mówić tylko o moich robakach, nie o jego, przecież właściwie uczyłam się tego na terapii par. On najwyraźniej nie chce mieć razem ze mną robaków. – Liza przed zaśnięciem mówiła coś takiego, a teraz i mnie swędzi jak nieszczęście. Zajrzałam właśnie do Wikipedii i zrobiłam test z taśmą klejącą. – A tak, znam to z dawnych czasów, jak byłem dzieckiem. Jako dzieci stale mieliśmy robaki. – My też. Myślałam, że uda mi się tego uniknąć z własnym dzieckiem. Bo w końcu ma już teraz siedem lat i nigdy żadnych nie miała. Myślałam, że nigdy żadnych nie złapiemy. To jest takie obrzydliwe. Cały czas się ruszają, od tego to tak swędzi. Na szczęście Liza przynajmniej zasnęła, to ją to ominie. Ale ja przecież nie mogę zasnąć i dać się im pożreć żywcem!
– Nie pożrą cię. Zadzwonisz zaraz do dyżurnej apteki i zapytasz, czy możesz dostać bez recepty środek na robaki, a receptę doniesiesz rano. Dobrze, bardzo dobrze, przynajmniej ktoś, kto nie traci głowy. Dzwonię na informację, dowiaduję się, która apteka ma dyżur, i dzwonię tam strasznie zdenerwowana. Nie mogę pojąć, że mi się to przytrafiło, cholerne robaki, we mnie! – Dobry wieczór, mówi Elizabeth Kiehl, moja rodzina i ja odkryliśmy właśnie późnym wieczorem, że mamy nicienie, czy możemy jeszcze dziś wieczór, bez recepty, dostać na to jakiś środek? Jutro przyniosę receptę od lekarza. – Bez recepty nie mogę, niestety, wydać żadnego leku. Aż za często się zdarza, że ludzie potem jej nie przynoszą. Tak przypuszczałam, w tym cholernym kraju. Gdzie indziej idzie się po prostu na stację benzynową i kupuje, a tu trzeba czekać całą noc, aż lekarz zacznie przyjmować. Przecież to nie może być prawda! Recepta na środek na robaki. I co ja miałabym niby z tym zrobić, zabić kogoś czy siebie? Zrobić imprezę? Zastrzelić się? – Aha, dziękuję i tak. To jeszcze życzę pani spokojnej nocy. Z wieloma zmarłymi i rannymi tuż przed jej cholerną apteką! Nastawiam się na czuwanie całą noc z tym swędzeniem. Te świństwa ruszają się jak oszalałe, skręcają się we mnie i harcują. Przypomina mi się mój były mąż. Być może też ma robaki, skoro ma je nasze wspólne dziecko i ja. Nigdy nie byliśmy małżeństwem, ale prawie byśmy się pobrali, gdyby na przeszkodzie nie stanęło nam coś strasznego. Niestety jesteśmy teraz związani na zawsze poprzez nasze dziecko. Co zwykle jest wyczerpujące.
To dobrze, że naszemu dziecku nie udzielają się żadne napięcia, że nie musi myśleć za swoich rodziców, jak ja zawsze musiałam, jako dziecko moich rozwiedzionych rodziców. Bo muszą prawie wszystkie dzieci rozwiedzionych rodziców, muszą się zastanawiać, czego można się spodziewać po mamie i tacie. Czy mogę swobodnie mówić przy tacie o mamie? I na odwrót? Człowiek robi się spięty już jako bardzo małe dziecko. I wie dokładnie, co wolno, a czego nie wolno mówić, w zależności od tego, u kogo akurat jest. Mój eksnarzeczony i ja uporaliśmy się z tym, ale agresja we mnie pozostała. Bezwarunkowe życzenie, by na zawsze się go pozbyć. Razem ze wszystkimi starymi wzorcami i guzikami, które ciągle jeszcze wciska. Oszalałabym, gdybyśmy wpadli w pułapkę i zachowywali tak, jakbyśmy ciągle jeszcze byli razem. Mój nowy mąż zawsze potrafi to świetnie zaobserwować z boku. I szybciej to zauważa niż ja. Jako że mnie w rzeczywistości, z powodu dziecka, nie udało się przeprowadzić prawdziwego rozstania, jak nożem uciął, które by mi w innym wypadku odpowiadało, popadamy stale w nasze stare wzorce zachowań. Niedobrzeniedobrzeniedobrze. Od siedmiu lat z tym walczę. Powinniśmy się dobrze rozumieć, dla dobra dziecka, ale nie za dobrze, z powodu nowego męża, ale także z mojego powodu! Cholernie skomplikowane patchworkowe życie. Ale dzisiaj muszę zająć się kwestią, czy mój były mąż też ma teraz robaki. Czy nie zaraził się pośrednio ode mnie przez ustny kontakt ze mną i moimi żyjącymi na ciele jajami robaków, przez całowanie dziecka. Aby eksterminować jaja w mojej córce, muszę dołożyć wszelkich starań, by jego też zostały eksterminowane. Już kiedyś przed ośmiu laty było zaplanowane wesele z tym właśnie
eksnarzeczonym, a ja powiedziałabym „tak”, czyli mój eksnarzeczony jest po kryjomu ze mną w moim wnętrzu: mój były mąż.
Planujemy całe wesele, chcemy zabrać wszystkich samolotem do Anglii, skąd pochodzę. Wesele ma się odbyć na wsi pod Londynem w pięknym, starym hotelu. Bardzo duże. Urzędnik stanu cywilnego specjalnie do nas przyjedzie. Suknia szyje się w Niemczech, na miarę. Składa się z pięciu zabytkowych sukien ślubnych. Krawcowa ma pociąć stare jasnożółte, kremowe i białe suknie z koronki i fantazyjnie zszyć z powrotem w wielkich rombach. A ponieważ możemy zużyć materiał z pięciu sukien, zażyczyłam sobie przy spódnicy długi tren à la księżna Diana. Będąc małą angielską dziewczynką, myślałam, że najlepszym ślubem wszech czasów był ślub księcia Karola i lady Diany, setki razy oglądałam ich wesele w obrazkowej książce dla dzieci. Obrączka też ma wyglądać jak obrączka Diany. Dolna część mojej sukni będzie tak ciężka, że w talii konieczne jest usztywnione wzmocnienie przypominające gorset, żeby podczas wesela nie zsunęła się, pod ciężarem wszystkich swoich kilogramów. Kilkakrotnie muszę chodzić do przymiarki. Wszystko, czego potrzebuje panna młoda i jej pan młody, kupuję w naszej dzielnicy. Nowe, szykowne torby podróżne, które po raz pierwszy w naszym życiu wszystkie pasują do siebie. Wydaję się sobie przez to bardzo dorosła. Makijaż: jasnozielone cienie do powiek, różowa szminka, różowy róż. Wszystkie potrzebne do ślubu relikwie-talizmany mogę również kupić w dzielnicy. Po angielsku mówi się: Something old, something new,
something borrowed, something blue, and a silver sixpence in her shoe. Coś starego: w sklepie ze starą biżuterią kupuję maciupeńki złoto-srebrny wisiorek, srebrny żołądź ze złotą czapeczką na długim, delikatnym łańcuszku, chcę go nosić pod suknią ślubną, ma być ukryty w dekolcie, żeby nikt go nie widział, gdyż nie pasuje do reszty. Coś nowego: to welon, w przeciwieństwie do sukni kupiłam nowy. A coś pożyczonego dostanę od mojej matki: naszyjnik cały z kości słoniowej, szeroki, z pięciu sznurów sztucznych pereł z kości słoniowej, przylegający ciasno do szyi, jak u prostytutki na Dzikim Zachodzie, obroża na szyi, z dużą, rzeźbioną różą na gardle, która wygląda jak wide open beaver. Coś niebieskiego: klasyczna podwiązka. Tą dziwną sześciopensówką obarczyłam krewnych, mają to załatwić, pożałują, jeśli zapomną! Wsadzę ją do buta, jak już koniecznie trzeba, na czas ślubu, ale nie na późniejsze tańce. Wyobrażam sobie, że sześciopensówka to stara, angielska moneta, dostaję szału już przy ziarnkach piasku w bucie, z pewnością długo tego nie wytrzymam. Jeszcze piękna bielizna panny młodej, wszystko kremowe. I w każdym sklepie opowiadam naturalnie, do czego te rzeczy są potrzebne. Sprzedawcy i sprzedawczynie naprawdę się cieszą razem z nami, życzą nam wiele szczęścia. Chyba do małżeństwa bardziej potrzeba szczęścia niż do ślubu. Małżeństwo trwa przecież o wiele dłużej, powinno przetrwać lata, dzień ślubu to w końcu tylko jeden dzień. W dniu wyjazdu podjeżdżam taksówką do krawcowej, wyjaśniam kierowcy, że ma zaczekać, potem pojadę z nim i z suknią ślubną dalej do sąsiedniego miasta, do mojej matki. Bo suknia zrobiła się tak ogromna, że nie zdołam jej upchnąć do walizki do samolotu. A więc moja matka przetransportuje ją samochodem. Postanowiła specjalnie z powodu sukni
odwołać rezerwacje na samolot i chce jechać samochodem razem z trójką moich braci, Harrym, Lukasem, Paulem i z Rheą, dziewczyną mojego najstarszego brata, który mimo to jest ode mnie o rok młodszy.
Ja byłam pierwsza! To dla mnie bardzo ważne. Najstarszy z braci urodził się bezpośrednio po mnie. Do dzisiaj jest dla mnie zagadką, jak mojej matce udało się bezpośrednio po urodzeniu dziecka, to znaczy po mnie, natychmiast znowu stać się płodną i gotową do poczęcia. Przez całe jego życie tłukłam się z nim i każdego dnia miałam nadzieję, że umrze. To zawsze przysparzało mi wyrzutów sumienia, bo w końcu człowiekowi się wpaja, że trzeba kochać swoje rodzeństwo. Tak niewiele mnie jednak od niego dzieliło, że stale widziałam w nim rywala, nie mam pojęcia, do czego. Pożywienia? Sukcesów? Miłości rodziców? Prawdopodobnie wszystkiego razem. Dopóki nie znalazłam naukowych tekstów o nienawiści między rodzeństwem, w których opisano, że żyje tak wiele par rodzeństwa, które urodziło się bezpośrednio po sobie. Bo pierworodny, w tym wypadku ja, nie rozumie, dlaczego teraz ma nagle dzielić rodziców z kimś, kto się niepotrzebnie przyplątał. Przeszło dopiero, kiedy byliśmy już starymi nastolatkami. Po okresie dojrzewania nas obojga nienawiść nagle się ulotniła, byliśmy jednym sercem i jedną duszą. Ale do tamtego momentu życzyłam mu śmierci tysiące razy, bo chciałam być jedynaczką, moich rodziców.
Bagażnik dachowy, w którym właściwie przewozi się sprzęt narciarski, zostaje specjalnie zakupiony na suknię. Żeby mogła w nim swobodnie leżeć. Jak królewna Śnieżka w szklanej trumnie. Moja ukochana suknia w plastikowym pudle na narty. Taksówkarz czeka na zewnątrz, zaparkował samochód na chodniku bezpośrednio przed witryną i pali papierosa w słońcu oparty o gwiazdę. Kiedy go tak zobaczyłam, pomyślałam, żeby tylko nie odłamał gwiazdy. To z pewnością przynosi pecha. Ale teraz jemu. Nie mnie. Ja przecież nie jestem przesądna. Rozmawiam jeszcze chwilkę z krawcową. Życzy mi wiele szczęścia. Znowu myślę: w małżeństwie czy na ślub? Płacę jej resztę sumy za robotę i wspólnie wkładamy ogromną suknię do rozpostartego na podłodze pokrowca o ponadstandardowych rozmiarach. Krawcowa ma łzy w oczach. Strasznie ckliwa babina. Kicz, gdzieś czytałam, jest zaprzeczeniem śmierci i syfu. Pilnuje, centymetr po centymetrze, żeby koronka nigdzie nie wkręciła się w zamek. Niesiemy suknię do taksówki jak zwłoki zawinięte w dywan i kładziemy ją ostrożnie na tylnym siedzeniu, podnoszę zwisający kawałek, zamykam drzwi, mało nie zakleszczając sobie ramienia, wyciągam je i szybko zatrzaskuję drzwi. Zrobione. Wsiadamy, a kiedy odjeżdżamy, krawcowa macha za nami, szlochając już bez skrępowania. Mam uczucie, że zabrałam jej jedyne dziecko. Tak długo pracowała nad tą suknią i naprawdę sporo przy tym zarobiła, ale jakoś z trudem jej przychodzi ją oddać. Jednak teraz jest moja. Moja. Moja. Moja. Pasuje tylko na mnie, bo jest uszyta na miarę. Przez następne osiemdziesiąt kilometrów rozmawiam z taksówkarzem wyłącznie o ślubie. Kiedy dojeżdżamy na miejsce, wie wszystko. Jak
będzie wyglądać tort. Ile osób jest zaproszonych. Ilu mam alkoholików w mojej angielskiej rodzinie. I że mam gorącą nadzieję, że dojdzie do bójki. Bo to należy do udanego wesela. Że wszyscy moi bracia będą nosić takie same hawajskie koszule, które dla nich wyszukałam i kupiłam. Oczywiście w różnych rozmiarach. W końcu jest środek lata. Że dla wszystkich gości zamówiono małe bukieciki z gipsówki, które wszyscy będą musieli sobie przypiąć. Która z piosenek Adriano Celentano rozlegnie się z kasety, kiedy powiemy sobie „tak”. Że panna młoda i pan młody nagrali każde z osobna na taśmy własne składanki do tańca, żeby w hotelu oszczędzić na didżeju. Muzyka na dziewięć godzin tańczenia. Słońce świeci nam do taksówki. A kiedy podjeżdżamy pod tylne wejście do domu mojej matki, cała rodzina wybiega mi na powitanie. Parkujemy za załadowanym po brzegi samochodem podróżnym mojej matki. Wszystkie drzwi są otwarte, a auto aż puchnie od manatków. Rzeczy na noc dla wszystkich dzieci, eleganckie ubrania na ślub, z pewnością prezenty dla nas, pary młodej, książki, zabawki dla dzieci na cztery dni, które chcemy spędzić w Anglii, żeby świętować. Wszyscy są zakwaterowani albo w hotelu weselnym, albo w pobliskim pensjonacie typu bed and breakfast. Grunt, żeby w dniu ślubu każdy mógł po pijanemu dojść na piechotę do własnego łóżka. To znaczy jutro, teraz jest dla wszystkich dzień przyjazdu. Muszę szybko wracać tą samą taksówką z powrotem do mojego miasta,
żeby
złapać
samolot
razem
z przyszłym
mężem
i jego
dwunastoosobową rodziną. Od razu widzę, że bagażnik dachowy już jest przymocowany
na
samochodzie
matki.
Bracia
zaczynają
mnie
przekonywać, żebym choć na chwilę założyła suknię. Chcą ją koniecznie
na mnie zobaczyć. Powinnam powiedzieć nie i pozostać niewzruszona. Ale nie mogę, też bardzo chętnie bym się w niej pokazała. Nie chcę być tak po staroświecku przesądna, bo właściwie nikomu nie wolno oglądać sukni przed ślubem. Nie udaje mi się pozostać niewzruszoną. No to moja matka, taksówkarz i ja wleczemy pokrowiec na łąkę za domem. Jest bardzo gorąco, a ja rozbieram się do bielizny. Właściwie czuję się bardzo niezręcznie z tego powodu przy taksówkarzu. Ale nie chcę być drobnomieszczanką i prosić, żeby się odwrócił. Na szczęście sam to robi. Moi bracia się śmieją, ale cały czas się przyglądają. Matka pomaga mi najpierw wpakować się w ciężką spódnicę i zapina mi z tyłu zapięcie na haftki. Potem naciąga mi satynowy gorset, który przykrywa szeroki pas spódnicy, tak że suknia wygląda jak monolit. Dla żartów matka wyciąga jeszcze z pokrowca welon i wkłada mi go krzywo i tyłem naprzód na głowę, dłuższą częścią na twarz. I tak oto mamy pannę młodą w pełnym rynsztunku. Wszyscy się cieszą, prawią komplementy, taksówkarz się znowu przygląda, klaszczemy w ręce. A ja z powrotem wyślizguję się z ciężkiego ustrojstwa. Czuję w pasie, jak ostro ciągnie w dół. Na szczęście nie muszę tego na długo zakładać, na tańce późnym wieczorem kupiłam sobie jeszcze krótki, lekki ciuch. Kiedy z powrotem mam na sobie spodnie i bluzkę, wciągamy suknię do bagażnika dachowego i zamykamy go. – No to kiedy wyjeżdżacie? – Za parę minut. – Okej, to do zobaczenia w Anglii, palanty, cześć wszystkim – mówię roześmiana i dorzucam jeszcze moje obowiązkowe: – Zobaczymy, kto będzie pierwszy.
Zawsze to mówię, odkąd potrafię myśleć, kiedy ludzie jadą tam, gdzie ja, ale wybierają inne drogi czy środki transportu. Szybko przejeżdżamy z taksówkarzem z powrotem całą drogę. Przed ślubem jestem dość podenerwowana, cały czas myślę, że zapomniałam o czymś ważnym. Ale nie. W myślach przeglądam wszystkie sprawy, za które jestem odpowiedzialna, i faktycznie wszystko załatwiłam. Praca na tygodnie, taki ślub, kiedy wszystko samemu się robi i planuje, i obmyśla. Kiedy przyjeżdżam do domu, rozmawiam z moim przyszłym tylko na takie tematy: – Zapakowałeś to? – Tak. – Zapakowałeś tamto? – Taaak. Najwyraźniej też o wszystkim pomyślał. Przed ślubem nie jesteśmy szczególnie w sobie zakochani, to z pewnością normalne, bo musimy myśleć o tylu rzeczach. W końcu ludzie nie chcą się koniecznie żenić, chcą raczej mieć już męża czy żonę. Kto w ogóle beztrosko się bawił na własnym weselu? Nikogo takiego nie znam. Dopiero kiedy wszystko jest załatwione, kiedy wiadomo już, że żaden punkt programu nie weźmie w łeb, kiedy można się zalać, wtedy zaczyna się zabawa. Mam nadzieję! Na lotnisku spotykamy się ze wszystkimi krewniakami mojego narzeczonego. To też wykańcza nerwowo. Koordynacja tak dużej grupy podróżujących. Dzieciaki, jacyś kuzyni i kuzynki mego przyszłego, drą się przy odprawie. Tuż przed wejściem do samolotu wyłączam komórkę. Jestem grzecznym pasażerem, stosuję się do wszystkich reguł, zawsze. A dzieciaki drą się w samolocie jeszcze gorzej. Zachowuję się tak, jakbym
po prostu ich nie znała, siedzą w rzędach przede mną, i wtedy wszystko jest w porządku. Robię ćwiczenia oddechowe, żeby nie zwariować ze zdenerwowania. Przeważnie uśmiecham się sztucznie swobodnym uśmiechem, kiedy mój narzeczony spogląda na mnie, bierze mnie za rękę. Już się cieszę na chwile spokoju sam na sam w pokoju hotelowym. Kiedy wreszcie przyjedziemy. Krótki lot do Londynu. Pięćdziesiąt minut czy coś koło tego. Po południu. Lądujemy, wysiadamy. Zarezerwowaliśmy porządny, wielki autokar, z kierowcą, ma czekać na nas przy wyjściu z taką zabawną tablicą z nazwiskiem. Jeszcze nigdy nikt na mnie nie czekał z tablicą. W banku wzięliśmy spory kredyt na ślub. Żebyśmy nie musieli na niczym oszczędzać. Poczuję wielką ulgę, gdy z autokarem wszystko zagra. Kiedy będzie naprawdę tam stał, a my będziemy mieć kierowcę. Odbieramy bagaż, a kiedy przechodzimy przez cło, włączam z powrotem telefon. Dzwoni w tej samej sekundzie, w której go uruchamiam. Widzę, że dzwoni mój ojciec. Odbieram. – Cześć, tato. Właśnie wylądowaliśmy.
Ta wcześniejsza historia i to, co miało jeszcze nastąpić podczas telefonu z moim ojcem, zrujnowało całe moje życie. I odgrywa kolosalną rolę jeszcze dzisiaj, osiem lat później, kiedy siedzę na kanapie z moim obecnym mężem. Mój mąż poślubił jedną wielką ruinę. Z powrotem do problemu robaków. Dzwonię do mojego byłego męża, byłego narzeczonego, nieważne, jak się chce go nazywać, leżąc w ramionach mojego męża.
– Halo. – Nie przeszkadzam? – Każdemu, do kogo dzwonię, zadaję przede wszystkim to pytanie. Jest nazbyt uprzejme i uniżone, dlatego tak mi się podoba. Ta udawana skromność. Służalczość. – Nie. – No to żeby nie owijać w bawełnę: Liza i ja mamy robaki. Nicienie, ściślej mówiąc. Muszę rano z nią iść do pediatry. Przez to nie będzie mogła pójść do szkoły. A ty nie zauważyłeś czegoś u siebie? – Genialne pytanie. – A wiesz, teraz, jak pytasz. Ale myślałem, że to coś innego. Błagam, żadnych szczegółów! Jednak właśnie nadciągają. – Miałem przecież niedawno te inne, bolesne problemy. No i teraz, jak zaswędziało, pomyślałem, że znowu wróciły, nawet jeśli zupełnie inaczej się to czuje niż przedtem. Wszystko jasne. W samym środku sprawy. Bądź co bądź wiele lat byliśmy razem. Nawet jeśli dziś nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić. Uważam, że to straszne, gdy ludzie mają wspólne dzieci i potem się rozejdą. I zamiast iść za pierwszym odruchem, uznając, że już nigdy więcej nie trzeba się widzieć, no bo w końcu uprawiało się razem seks, to jednak trzeba się na wieki w miarę dobrze dogadywać, dla dziecka. Straszne. Po zakończeniu związku najchętniej nigdy już nie widywałabym się z kimś, z kim uprawiałam seks. Jeśli się kogoś widzi, to człowiek od razu o tym myśli bądź temat się pojawia wbrew woli. Bo to się wydaje prawie niemożliwe, żeby kiedyś tak było, dawniej, w prehistorii. – No dobrze, to zajrzyj do Wikipedii, dobrze? To nie będę musiała
wchodzić w szczegóły. Możesz sobie zbadać kał, pełno ich tam będzie, jeśli je masz. Są lśniąco białe i ekstremalnie ruchliwe, ruszają się jak oszalałe. Albo przytykasz klejącą stronę taśmy klejącej do dziury w pupie. O Boże, żenujące to. – I jeśli jakieś masz, to się do niej przykleją, i wtedy wiesz już wszystko. – Ale jestem niemal pewny, że też je mam. Tak, jak mówiłem, tylko uznałem, że to co innego. Też mnie potwornie swędzi. Nie mogę się powstrzymać od szyderczego uśmiechu. Rany, to jednak
jest
porąbane
z tymi
patchworkowymi
rodzinami,
żadna
kompromitacja nie zostanie nam oszczędzona. – Spróbuję dostać dla nas wszystkich lekarstwa od pediatry. Żebyśmy nie musieli wszyscy się badać. Zakładam, że mi po prostu uwierzy, jak mu powiem, że tata, mama i dziecko mają robaki. Nie wiem tylko, czy pediatra może przepisywać leki dorosłym. No cóż, ja przynajmniej mieszczę się jakoś w dziecięce ciuchy, ciebie trudniej będzie wziąć za dziecko. Na razie nic nie rób, może załatwię lekarstwa dla nas wszystkich. Zadzwonię do ciebie jutro po lekarzu, dobra? – A Georg, nic nie złapał? – Nie, jeszcze go nie zaraziłyśmy, na szczęście. Wierutne kłamstwo, ale on siedzi koło mnie, co mam powiedzieć, przecież mnie okłamuje, że ich nie ma, dobrze wiem, że też je ma, przez jego reakcję na moje pytanie o robaki, tylko że chce być dla mnie nadal atrakcyjny seksualnie, tak przypuszczam, dlatego kłamie. – Zawsze coś. Okej, bardzo dziękuję, to do jutra. Mój mąż przygląda mi się współczująco, w tej chwili też nic mu nie
przychodzi do głowy. Po prostu musimy czekać. Dziewięć godzin czekać. Chociaż to takie straszne i takie obrzydliwe, to jednak i troszeczkę podniecające. Bo w końcu nigdy jeszcze tego nie miałam. No, przynajmniej świadomie, w dorosłym wieku. Pytam go, czy chce zobaczyć robaki, czuję przecież, że akurat tłumnie przebywają na zewnątrz, to przecież w ich rachubie czasu pora na mały spacerek. Pomysł, że powinien obejrzeć sobie robaki, jest taki macierzyński, on powinien stać się na krótko moją matką i mi pomóc, powinien uśmierzyć mój wstręt i obejrzeć je sobie razem ze mną, i pocieszać mnie, i, ufam, powiedzieć mi, że to wcale nie wygląda tak strasznie, jak mi się wydaje. Ale on się wzbrania. – W żadnym wypadku nie będę oglądał twoich robaków. Natychmiast czuję się potwornie obrażona. Nie chce oglądać moich robaków? Dlaczego nie? Co za kusząca oferta. Ja bym na jego miejscu natychmiast się zgodziła. Ja jestem chora, wręcz dotknięta zarazą, a on nie chce oglądać tej tragedii? – Nie uważam tego za dobry pomysł. Nie powinienem tego oglądać. Jesteśmy wprawdzie razem, jesteśmy nawet małżeństwem, ale to nie znaczy, że muszę oglądać te wszystkie obrzydliwości. Tatata, wiem, teraz będzie wykład o porodzie i że mężczyzna nie powinien go oglądać w szczegółach, bo zrujnuje sobie seks z żoną. Tysiąc razy już słyszałam od mojego męża. – To zupełnie tak samo jak wtedy, gdy mężczyźni przy porodzie swoich dzieci zaglądają tam równie dokładnie jak lekarz, a potem nie są w stanie uporać się z tym, że pochwa jest taka poszarpana i rozciągnięta – mówi. Wielu mężczyzn nie jest też w stanie uporać się z tym, że przy
porodzie można wycisnąć tyle gówna. Kombinacja gówna i noworodka bardzo dużo przecież mówi o człowieku jako takim. To, że obie dziury leżą tak blisko siebie, jest przecież dowodem na to, że żadnego boga nie ma, no przecież on umieściłby je jak najdalej od siebie, jedną na nodze, a drugą na głowie! Po porodzie, jeśli mężczyzna nie może sobie z tym poradzić, seks jest przecież raczej niemożliwy. Nie można utracić seksualnego aspektu organu płciowego, inaczej już po wszystkim, w tym mój mąż ma całkowitą rację. Co do chęci pokazania robaków mam jednak poczucie, że zaoferowałam mu coś pięknego, a on po prostu dał mi kosza. Myślałam, że to, że mam robaki, uważa za co najmniej tak samo ekscytujące jak ja. Daje mi kosza, a to powoduje, że najpierw mi smutno, a potem robię się wściekła. I dla takiego mężczyzny porzuciłam rodziców, no świetnie! Wobec tego jestem chyba kompletnie sama! Nie mogę od nikogo oczekiwać pomocy, muszę sama przetrwać wszystkie obrzydliwe choroby, ze wszystkimi obrazami, jakie pozostawiają w umyśle. Chciałabym, żeby dzielił ze mną te obrazy. A on nie chce, żeby go tym obciążać, chciałby zachować mnie czystą w swej pamięci, by później jeszcze mu stanął, gdy zobaczy mnie nagą. Krzyżuję ręce na piersi. Zawsze to robię, gdy kłębi się we mnie jakaś paranoja. – Nie patrz teraz na mnie z taką furią. Dobrze wiem, co sobie myślisz. Ale wyczyn. Mam to niemal od razu wypisane na twarzy. – Myślisz, że nie pomagam ci w najgorszej biedzie. Ale, Elizabeth, muszę ci powiedzieć, że robaki to nie jest jeszcze najgorsza bieda.
Wyśmiewa mnie. Wyszydza. Dupek. Sam ma robaki, tyle że nie ma odwagi, żeby mi się do tego przyznać! – Gdybyś naprawdę miała coś strasznego, wszystko jedno, jak obrzydliwe, tobym obejrzał, pomógł, no wszystko. Ale tutaj to naprawdę niepotrzebne, nie ma żadnego powodu, żebym oglądał twoje robaki i już zawsze biegał po świecie z tym niepotrzebnym obrazem przed oczami. Gdybym mógł wybierać, to wolę nasze życie erotyczne niż te obrazy przed oczami. W końcu mnie pytasz, a mnie wolno odpowiedzieć „nie”. Ten cholerny język terapeutów! Nauczył się tego na terapii par. Rozgraniczać siebie ode mnie. Nie powinien zawsze robić tego, czego ja chcę, tylko dlatego, że ciągle się wściekam i dostaję szału. On i ja nauczyliśmy się, że on nigdy nie może ulegać presji z mojej strony. Nie jest też odpowiedzialny za moje szczęście. Nie wolno mi go już czynić odpowiedzialnym za moje nieszczęście. To raczej sprawa moich rodziców. Kiedy jestem psychicznie jak z krzyża zdjęta, skąd właściwie pochodzi ten zwrot? Że z Jezusem na krzyżu było tak źle? Na pewno. On w każdym razie najmniej w tym jest winien. Jest zawsze przy mnie, nosi mnie na rękach, zawsze myślę, że to nie wystarcza, ale mnie po prostu nie da się uszczęśliwić. Nie da się mnie zadowolić i uspokoić też nie. Tylko ja to potrafię. A to długa droga. Od czasu terapii par on ma wolne, a wszystkie problemy są po mojej stronie. Zostałam bez wątpienia zidentyfikowana jako agresor w naszym związku. To ja szantażuję, gnębię, ciągnę go za sobą w dół, a on nie powinien już się teraz dłużej na to nabierać. Powinien wyznaczyć granicę, jak to właśnie zrobił przy robakach. Powinien powiedzieć: „To twój problem. Proszę bardzo, wściekaj się. Nic na to nie poradzę i naprawdę nie mogę ci pomóc. Jesteś nieszczęśliwa, ale tylko ty
sama możesz się uratować albo wręcz przeciwnie, w żadnym razie nie leży to w mojej mocy”. Powinnam przestać wymagać od niego rzeczy niemożliwych. Dawniej, przed terapią par, czułam się o wiele lepiej, bo mogłam go po prostu
w maksymalnie
agresywny
sposób
robić
za
wszystko
odpowiedzialnym. Tyle że to wkrótce zniszczyłoby nasz związek. Nie chciałabym odczuwać żałoby i dlatego staję się agresywna. W walce z moim mężem mogłam w ogóle nie czuć żałoby. Dla mnie to było cudowne. Dla niego złe. Teraz, gdy mam go zostawić w spokoju i gdy nie mogę go robić odpowiedzialnym za to, co uczynili moi rodzice, za to, co przeżyłam w życiu najstraszniejszego, muszę wszystko zachować dla siebie i mało przez to nie zejdę. A mój mąż musi się tylko przyglądać i nie wolno mu mi pomóc. Żałoba, której nie chcę odczuwać, nadchodzi wraz z tym telefonem, wtedy na lotnisku na cle. Mój ojciec mówi do mnie przez telefon: – Elizabeth. Musisz teraz być bardzo silna. Jak w filmie. W uszach zaczyna mi szumieć. Zatrzymuję się i najprawdopodobniej mam wystraszoną minę. Mój narzeczony przygląda mi się z przerażeniem. – Na autostradzie zdarzył się bardzo poważny wypadek. Wielki karambol. Dzwoniła właśnie do mnie belgijska policja. Musimy założyć, że wszyscy, którzy byli w samochodzie, nie żyją. Oni tak mówią. Długa przerwa. – Pytam cię teraz: kto był w samochodzie? – Co? Co? Co?
– Elizabeth, kto był w samochodzie? Jak to: Elizabeth, kto był w samochodzie? Nie wie tego? Nie wie tego. Mówią mu, że wszyscy nie żyją. Ale nie wiedzą, kto był w samochodzie? Że jak? – Nie mów, że Harry był w samochodzie, powiedz, że jest razem z wami. Poleciał samolotem? Powiedz coś! To jego jedyny syn. Mój brat, który jest zaraz po mnie. Muszę się bardzo długo zastanawiać. Nie chcę teraz powiedzieć nic błędnego. Być może oni umrą, jeśli podam błędne imiona. Uwaga, uwaga. Elizabeth, uważaj, skoncentruj się! Raz w życiu! Mój mózg w szoku prawie całkowicie się wyłączył. Powinnam teraz wymienić imiona. Mam mu teraz wymienić, kto nie żyje? Zastanów się, przecież właśnie widziałaś ich wszystkich, jak ganiali po łące, postaraj się, teraz to powiesz. – Mama, Harry, Lukas, Paul, Rhea. Słyszę, jak równocześnie zapisuje. On też jest w szoku. Boi się, że zapomni imion. Tylko tego jednego nie zapomni. Powiedziałam mu, że jego syn też był w samochodzie. Nikogo więcej? A może? Nie? Wszystko się zgadza? Wszystkie imiona się zgadzają? Mózg mnie boli, oczy to już tylko szparki, bolą mnie od światła. Pośrodku hali wyjściowej nogi odmawiają mi posłuszeństwa, osuwam się na ziemię. Mój narzeczony siada koło mnie, wlepia we mnie
oczy, wie, że to, co właśnie słyszę, musi być straszne. Wszyscy krewni zatrzymują się i tylko patrzą na nas. Wszyscy są bardzo poważni, tylko te cholerne dzieciaki nie. Robi się cicho, widzę już tylko, jak dzieci się drą, wcale ich nie słyszę. Nie chcę już nigdy ruszać się z tego miejsca. Ciało straciło wszystkie siły. Zapadam się w sobie. Bardzo długo się zastanawiam, to jest trudne, mozolne, powolne, takie zastanawianie się. Mózg się zablokował. – Mama też nie żyje? – Tak, wszyscy. Oni mówią, że powinniśmy tak założyć. Przez głowę przebiega mi nowa myśl: co się stało z moją suknią? Była przecież w samochodzie. Na samochodzie. Na górze. Też nie żyje? Też jest zniszczona? Nie śmiem o to pytać. Jestem jak opętana ideą, że mojej sukni nic się nie może stać. Nagle nie mogę sobie wyobrazić nic gorszego. Moja suknia ślubna. Przecież tyle kosztowała. Te wszystkie przymiarki! Przecież muszę dać krawcowej zdjęcie, jak w niej wyglądam. Obiecałam jej to. Ta reakcja mojego umysłu do dziś jest dla mnie żenująca. Moja terapeutka mówi mi jednak, że nie muszę mieć wyrzutów sumienia z tego powodu.
Umysł
wyprawia
z nami
przedziwne
rzeczy,
kiedy
doświadczamy czegoś złego. Po prostu nie mieściło mi się w głowie, że wszyscy nie żyją. Ale świetnie mieściło mi się w głowie, że moja suknia mogła przepaść. Bo to w takiej chwili, jako substytut, nie boli tak jak utrata ludzi. Umysł spuszcza rolety i przepuszcza tylko małe, malutkie, nie tak bolesne myśli. Mój ojciec też jest w szoku. Tylko dlatego proponuje, żebyśmy
mimo to się pobrali. Mówi, że to nie może nam przeszkodzić. On też ani trochę nie ogarnia rozmiarów całej sprawy. Mówi, że musi się teraz rozłączyć, żeby nadal być pod telefonem dla policji, i się rozłącza. Później zachowuję się jak zdalnie sterowana. Moje ciało robi wszystko automatycznie. Powtarzam mojemu narzeczonemu i jego rodzinie w dosłownym brzmieniu wszystko, co powiedział mój ojciec. Wszyscy niemieją i po prostu gapią się na mnie. Nikt nic nie mówi. Bardzo zakłócamy ruch przepływowy innych pasażerów, ale jest nam wszystko jedno, siedzimy po prostu dalej na podłodze przy cle i zastanawiamy się. Nie wiem, co mam teraz zrobić. Siedzimy tam jeszcze przez całą wieczność.
Wiadomość od mojego ojca zrobiła ze mnie bardzo zaburzonego człowieka, ma to wpływ na każdą decyzję, przede wszystkim mój mąż musi za to wszystko pokutować, biedak! Jednak on też bardzo na tym korzysta, bo ja za to, praktycznie w charakterze rekompensaty za moje wyczerpujące zaburzenia psychiczne, dokładam mnóstwo starań przy robieniu loda, z wdzięczności, że tak długo wytrzymuje ze mną, zaszczutym zwierzęciem powypadkowym. A więc: nie przyjmuje mojej spektakularnej oferty, by obejrzeć moje robaki. Sama się mam z tym uporać. Wszystko jasne. Piękne dzięki. To jest ostatni raz, kiedy ci proponuję coś tak atrakcyjnego. – Ale gdyby trzewia wypadły mi na zewnątrz, tobyś mi pomógł? Prawda? Wtedy byś popatrzył, co? – Oczywiście, że bym to zrobił. No przecież wiesz. Jeśli stałoby się
naprawdę coś strasznego, tobym cię ratował. Dziękuję. Opieram się o niego. Mam nadzieję, że wkrótce przydarzy mi się wreszcie coś strasznego. Przecież to nie może już dłużej tak trwać, że od czasu wypadku wyobrażam sobie najstraszniejsze rzeczy, ale jakoś nigdy nic się z nich nie spełnia. Mam obłąkaną wyobraźnię. Która zajmuje się wyłącznie kreśleniem scenariuszy jak z horroru. Sama sobie wszystko wymyślam w najdrobniejszych szczegółach. Sama się tym zadręczam. I tylko wtedy, kiedy przesłonię lęk hiperseksualnością, jestem wolna od lęku. Tego się nauczyłam na terapii. Wtedy mogę przez bardzo krótką chwilę cieszyć się życiem, myślę, że wiem, po co żyję. Moja terapeutka nazywa to pobudzeniem lękowym. Pobudzenie lękowe odczuwa się podobnie jak pobudzenie seksualne. U mnie jest tylko albo jedno, albo drugie. Albo jedna skrajność, albo druga. Pani Drescher mówi, że próbuję tylko uciec od lęku w seks, to jedyne doznanie, które czasem potrafi na bardzo krótką chwilę przesłonić lęk. Jednak to nie jest rozwiązanie moich problemów. Szkoda. Mówi, że muszę rozwiązać problemy w sobie i nie transportować ich na zewnątrz. Mogłabym spokojnie uprawiać seks dziesięć razy dziennie, mogłabym wtedy rozładować mnóstwo napięcia. Ale przeważnie decyduję się na umysłowe samoudręczenie. Idzie to tak: każdego wieczoru kładę się do łóżka i patrzę na sufit. Jest tam pęknięcie tynku. Obserwuję je każdego dnia i jestem pewna, że robi się coraz większe. Tak, że powoli muszę przyjąć założenie, że to nie jest tylko pęknięcie tynku, ale również i ściany. Mieszkamy w domu czterorodzinnym. Mieszkania jedno nad drugim. Wszystkie nad nami. My na parterze. Jeśli to się kiedyś zawali, bo zostało
źle zbudowane, jestem przygotowana. Bo często już w myślach to odgrywałam. Z prawej strony mojego łóżka jest ściana nośna, jeśli usłyszę odgłosy, że dom się wali, stoczę się z łóżka, odczekam, aż wszystko runie, i popełznę wzdłuż ściany do pokoju dziecinnego, by znaleźć tam moją zabitą córkę. Wtedy popełznę z powrotem, by zobaczyć mego zabitego, zmiażdżonego męża, zawsze mam przy łóżku telefon oraz nóż z długą, ostrą klingą, na wypadek gdyby do domu weszli włamywacze. Przysięgam, że zadźgam takiego. W razie zawalenia się domu wybieram numer alarmowy i jestem jedyną w całym domu, która przeżyła. Ponieważ moje życie bez męża i dziecka nie ma już żadnego sensu, zabijam się kilka dni później w klinice psychiatrycznej, do której zostanę skierowana na rekonwalescencję i terapię potraumatyczną. Każdego wieczoru odgrywam to w myślach ze stale zmieniającymi się zakończeniami tej historii. Ale to, że dom się wkrótce zawali, jest pewne. Moja terapeutka mówi, że ludzie, którzy się boją, że budynek wokół nich się zawali, mają już w sobie zawalony wewnętrzny budynek. Projektują wewnętrzne lęki na budynek zewnętrzny, który ich otacza. Ale to wewnątrz wszystko się wali, nie na zewnątrz. Nic też nie daje samouspokajanie się, że w Niemczech nigdy nic się nie
zawali,
bo
wszystko
zbudowano
tak
fantastycznie
drobnomieszczańsko, na dobrych fundamentach. Żyję przecież w mojej dzikiej wyobraźni. Nic racjonalnego się tam do mnie nie przebije. Niestety. W naszym mieszkaniu czuję się często jak w rodzinnym grobowcu. Śmierć zawsze leży w łóżku między moim mężem a mną. Już setki razy pytałam męża w ciągu tych lat, kiedy jesteśmy razem i tam mieszkamy,
czy też uważa, że pęknięcie tynku robi się coraz większe. Za każdym razem wywraca oczy, przygląda mu się tak, jak ja dla mojej córki przyglądam się czarownicy pod szafą, i mówi: „Nie, nie zrobiło się większe”. W takich chwilach rozmawia ze mną jak z obłąkaną, uspokajającym, niskim głosem. Mało się nie porzygam, słysząc mój obłęd w jego głosie. Pytam go tylko w razie najgorszej biedy, kiedy już naprawdę bardziej się martwię niż zwykle, bo właściwie przeważnie sama już wiem, że mnie okłamie i powie „nie”. Trzeba tu koniecznie wspomnieć, że moja terapeutka odkryła, że w ogóle się nie boję śmierci, ze śmiercią i umieraniem jako takim nie mam żadnego problemu, śmierć zawsze jest tuż koło mnie, jest moim dobrym kumplem. Nie, moim problemem jest utrata kontroli. Nie chciałabym umierać tylko wtedy, gdyby można było temu zapobiec. Jeślibym zachorowała, nie można by już nic więcej zrobić, to po prostu bym się z tym pogodziła. Ale umrzeć przez durne niedopatrzenie, to się nie może przytrafić ani mnie, ani moim bliskim. Zawsze jestem w pogotowiu, by uratować życie naszej miniaturowej rodzinie. Mówię mojemu mężowi na kanapie, że chyba jutro nic nie wyjdzie z naszej wizyty w burdelu. Zauważa mój uśmieszek w kąciku ust. I mówi: „Cieszysz się, co? Kamień z serca?”. „Tak, wiesz przecież, że nie cierpię być zdenerwowana, a kiedy przepada coś, co mnie wprawia w zdenerwowanie, to najpierw czuję ulgę. Nadrobimy to na pewno, jak tylko nie będę już zarażona tym świństwem”. Wie bardzo dobrze, że to wyzwanie, które podejmuję za każdym razem, przerasta moje siły, najpierw obłędne zdenerwowanie aż po strach,
potem puszenie się, bo znowu mi się udało, bo to przeżyłam: mój mąż, chociaż uprawiał seks z inną, nadal jest ze mną, co za cud! Juhuuu! Widzę po nim, że jest rozczarowany. Dla niego to zawsze tylko sama radość. Czysta radość oczekiwania. Jest o wiele prostszy niż ja. Włączamy, jak co wieczór, telewizor i milczymy chwilę, on z powodu swego rozczarowania, że przepadła jutrzejsza poranna wizyta w burdelu, ja, bo robaki doprowadzają mnie swędzeniem do szału. Nie cierpię go rozczarowywać. Jest naprawdę bardzo przybity z tego powodu. Kurwa! Oboje gapimy się niemo na gigantyczny telewizor. Mój mąż myśli, że oglądam telewizję, ale ja znowu po kryjomu rozmyślam o wypadku, puszczam sobie w myślach zawsze ten sam ciąg wydarzeń, jak gdybym przy tym była. Żeby bezustannie sobie mówić: „Tak, Elizabeth, tak to było, teraz musisz się z tym uporać, taka jest prawda, to się zdarzyło naprawdę”.
Kucam na podłodze lotniska i próbuję sobie ustalić, czy to, co powiedziałam ojcu, się zgadza. Kto tam siedział w samochodzie. Czuję blokadę, gdy zastanawiam się nad imionami. Tyle ich jest! Żeby pomóc ojcu, nie wolno mi było popełnić żadnego błędu. Zbieram je w najwyższym mozole. Kilka razy mówię na głos: mama, Harry, Lukas, Paul i Rhea. Tak, tak sądzę, to się zgadza. Matka mojego narzeczonego, moja właściwie przyszła teściowa, idzie do kierowcy autokaru, ma rzeczywiście tablicę z naszymi nazwiskami w ręku, to się udało, na szczęście wszystko mu wyjaśnia. Mam wrażenie, że gdy ja to wyjaśnię komuś obcemu, to wtedy to się
stanie prawdziwe. Prawdziwsze. Z daleka widzę, jak zmienia mu się twarz. Przedtem był wyluzowany i wesoły, z tą angielską zakazaną gębą. Ale im ona dłużej z nim rozmawia, on cały czas na nas popatruje, tym bardziej twarz mu pochmurnieje. Pewnie też patrzę takim wzrokiem, jak on teraz. Wykrzywiona przerażeniem twarz. Wszystkie maski opadły. Żaden mięsień nie drgnie. Nie muszę już udawać, uśmiech już niepotrzebny. Długo nie będzie potrzebny. Odtąd każdy ruch jest jak w transie, całkowicie spokojny, w pełni automatyczny. Już tylko funkcjonuję. W końcu musimy się podnieść. Ładujemy nasze bagaże do bagażnika autokaru. Siadam, jak kiedyś w drodze do szkoły, w ostatnim rzędzie, gdzie zawsze siadały największe luzaki. Mój teraz już nieprzyszły mąż siada koło mnie. Postępujemy dalej według planu. Co innego mielibyśmy zrobić? W planie było zawiezienie wszystkich z lotniska do pensjonatów, a potem my, para młoda, mieliśmy być odstawieni jako ostatni do hotelu weselnego. Ale po rozwiezieniu rodziny nie chcę jechać do hotelu. Nie mogę tego wytrzymać. Mam przy sobie mnóstwo gotówki, jak przystoi porządnej pannie młodej, i proponuję kierowcy autokaru pieniądze, żeby zgodził się na zmianę planu i zawiózł mnie do moich krewnych w Londynie. Na szczęście nie ma żadnego zlecenia zaraz po nas i zawozi nas. Jazda trwa półtorej godziny. Mój narzeczony i ja siedzimy w tym wielkim autokarze, zupełnie sami z kierowcą przyglądającym się nam z troską we wstecznym lusterku. W tym czasie daję narzeczonemu telefon, są w nim zapisane wszystkie numery moich angielskich krewnych. Dzwoni do wujka i do ciotki, a ja przysłuchuję się, jak opisuje to, co niewiarygodne, przez telefon. Myślę, że
kłamie. To niemożliwe. Uważam, że powinien przymknąć swą kłamliwą mordę. Bzdury gada, odbiło mu na amen. Mówi, że nie będzie żadnego ślubu. Tak. Prawdopodobnie naprawdę nie. Bardzo trudno tak po prostu zmienić zdanie po miesiącami trwających przygotowaniach. Wszystko we mnie chce doprowadzić plany do końca. Ale teraz mi nie wolno. Siedzimy w milczeniu obok siebie. Trzyma mnie za rękę. A co miałby robić? Nikogo nie uczą, jak w takiej sytuacji zachować się rozsądnie i na coś się przydać. Jak mężczyzna przy porodzie. Co on ma tam robić? Tego nie uczą w szkole. Ważnych rzeczy. Zna się je tylko z filmów, z filmów wojennych. Pięcioro
osób
równocześnie
martwych.
To wojenne
spustoszenie naszej rodziny. Ciśnięta bomba. Przez większość czasu udaje mi się myśleć tylko: co z moją suknią? Na nieszczęście zniszczona. Mój mózg nie jest zdolny do czegoś więcej. A od czasu do czasu myślę: ale może moja matka żyje. Inaczej ja też nie chcę żyć. Jesteśmy sobie bardzo bliskie. Za bliskie. Przeważnie ciągle jeszcze siadam jej na kolanach, jak ją widzę. W okresie mojego dzieciństwa byłyśmy sobie bliskie, w okresie dojrzewania tak dalekie, jak to tylko możliwe, a gdy chmury okresu dojrzewania się rozwiały, znowu tak samo bliskie jak w dzieciństwie. Fatalna bliskość. Jako dorosła nie potrafiłam zdobyć się na dystans wobec mojej matki, umiałam być tylko blisko albo wcale. W tym autokarze, w drodze do wujka i ciotki, często myślałam: niech szlag trafi wszystkich pozostałych w samochodzie! Proszę. Grunt, żeby moja matka żyła. W myślach oferuję wszystkich pozostałych na wymianę, oferuję moje rodzeństwo i dziewczynę mojego brata losowi, dobremu Bogu, diabłu, wszystko mi jedno, kto to jest. Tylko moja matka nie ma prawa nie żyć. Bo ja nie mogę bez niej żyć. Nie chcę żyć. Widać
po tym, jak gównianą sprawą jest wiara. Jak dzieją się najstraszliwsze rzeczy, jak jest się słabym jak nigdy dotąd, człowiek zaczyna wariować. To już przecież dowód na to, jak bardzo Bóg i wiara są zrobieni ludzką ręką. Od tego, że czegoś by się bardzo chciało, jeszcze długa droga do spełnienia. To wszystko wywodzi się tylko z rozpaczy, że wszystko jest bez sensu, a my jesteśmy sami i zagubieni we wszechświecie. Gdy los uderza, to też jest tylko przypadek. Albo sprawa ludzkiej ręki. Każdy wypadek. Los, jeśli prawnie nikt nie jest winien, lub czyjaś własna wina, jeśli się spowodowało wypadek. I nic więcej. Z tego powodu jestem tak wściekła na chrześcijan, dokładnie tak samo jak na kobiety, które napychają sobie piersi silikonem. Bo obie te rzeczy to the easy way out. Chrześcijanie nie wytrzymują duchowej bezdomności, jak ja ją całe życie wytrzymuję w pełnej świadomości: życie jest bez sensu, Ziemia jest bez sensu, jesteśmy przypadkiem i w żadnym wypadku nie istnieje życie po śmierci. Wymyślają sobie po prostu życie po śmierci jako samopocieszenie, bo tak bardzo, szalenie bardzo by chcieli, żebyśmy byli ważniejsi albo niezwyklejsi od zwierząt. Wmawiają sobie, że dla nich będzie jeszcze potem niebo. You wish! Zabawnym trafem to są zawsze ci rzekomi chrześcijanie, którzy najczęściej wariują, gdy stracą kogoś kochanego, a przy tym są przecież rzekomo tacy pewni, że wkrótce znowu się zobaczą. Po reakcji na śmierć kochanych ludzi można poznać, że nie wierzą we własne machloje. Z piersiami, które się ma, trzeba chyba po prostu dojść do ładu, tak samo jak z bezsensem życia! Mój mąż jest jeszcze ciągle wyraźnie rozczarowany, że burdel jutro przepada. Dąsa się. Ale tym razem naprawdę nic na to nie poradzę, że wizyta przepadła. No przecież nie zaszczepiłam sobie sama robaków. Ale
on z pewnością myśli, że po mnie i tego można się spodziewać. Chcę zwiać od tego przygniatającego nastroju na kanapie i mówię: „Idę spać”. Ale będąc dorosłą kobietą, nie można niestety po prostu pójść spać, jak by się chciało. Trzeba specjalnymi rozpuszczalnikami, które się nazywają zmywaczami makijażu, zmyć z twarzy całą tę tapetę, którą się rano nałożyło. Trzeba bardzo długo myć zęby, jako przykład dla dzieci, które w ogóle nie patrzą! Uczesać długie włosy, żeby rano nie było tragedii z kołtunami. Rozebrać się, brudne majtki i skarpetki do starego rattanowego kosza na bieliznę, włożyć starą, trochę już przepoconą piżamę, która wisi na swoim haczyku przy drzwiach do łazienki od środka. Staramy się myć jak najmniej, dla dobra środowiska naturalnego, naszej religii zastępczej. Czyli na przykład wkładamy bardzo, bardzo często tę samą, śmierdzącą piżamę. Pościel też zmieniamy możliwie jak najrzadziej. Przez to nasze sypialnie mają w sobie pod względem zapachu coś
jaskiniowego.
Zawsze
myślę,
że
tak
samo
pachniało
u neandertalczyków, ludzkim łojem. Tylko wtedy, kiedy stykamy się z obcymi ludźmi, na zewnątrz, zwracamy uwagę na to, by nie śmierdzieć, w domu wszystko jest podporządkowane środowisku naturalnemu. We wszystkich sprawach, które musimy zrobić, zanim wreszcie będziemy mogli położyć się do łóżka, panuje między moim mężem a mną prawdziwa rywalizacja, komu wolno zająć dużą łazienkę, a kto musi wszystko załatwić w małej ubikacji dla gości. Staramy się wszystko robić lepiej niż w naszych poprzednich związkach, bo przecież chcemy, musimy, jak zwał, tak zwał, na zawsze pozostać razem. I w każdym razie eliminujemy już od razu wszystkie
błędy, które doprowadziły do śmierci w poprzednich związkach. W swojej obecności nie robimy nic, co ma coś wspólnego z higieną ciała: mycie zębów, mycie się, obcinanie paznokci, duża i mała potrzeba. Kiedyś robiliśmy to przy naszych partnerach i to właśnie wyłuskaliśmy drogą analizy jako problem. Zajęłam właśnie łazienkę, więc nie muszę się martwić, że wejdzie i zobaczy mnie przy tych wszystkich czynnościach. Potem kładę się do naszego zatęchłego łóżka. Mam dla siebie jedną trzecią małżeńskiego łoża, bo jestem bardzo mała, on zajął dwie trzecie, bo jest taki duży. Nawet kiedy śpię, nie odprężam się, kontroluję wszystko. Czy dla niego jest dość miejsca, czy nie pierdzę w łóżku, przy nim, bo to, jak uważam, również jest niedobre dla bycia razem na wieki. On robi to często przy mnie, kiedy jeszcze nie śpię, pozwala sobie wtedy bez żadnych zahamowań. Tego to ja nie chcę umieć, bo wtedy mnie porzuci. Kładę się do naszego przepoconego, łojowatego, pełnego spermy łóżka i patrzę w sufit. Tak. Znowu tam jest, moje ukochane pęknięcie na suficie, gapię się na nie. I bardzo dokładnie wyobrażam sobie, jak ratuję siebie i moją rodzinę od pewnej śmierci przez zmiażdżenie, gdy to wszystko się na nas zawali. Jestem przygotowana na wszystko. Nie pozwolę już więcej śmierci się zaskoczyć. Nie, już nigdy! Śmierć leży na mnie, kiedy zasypiam, jest przy mnie, kiedy się budzę. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie, że kiedyś to się skończy. Nieważne, ile tysięcy godziny przechodzę
do
Agnethy.
Wypadek
i jego
szczegółowy
przebieg
prześladują mnie, przede wszystkim kiedy jestem sama, kiedy tak leżę jak teraz, gotowa na zmiażdżenie przez betonowy sufit. Pani Drescher wyjaśniła mi, że trauma dlatego jest tak bolesna, bo
jest otwartą raną, nie goi się. Wypadek i wszystko, co się z nim wiąże, odczuwa się tak, jakby się zdarzyło przed kilkoma dniami. Nie czuje się, że od tamtej chwili minął czas. Jestem schwytana w dni, w których to się zdarzyło, po prostu nie przechodzę nad tym do porządku dziennego. Film w mojej głowie stale wyświetla się od nowa. Może kiedyś wreszcie to się skończy. No ale nie wierzę. Tak już przywykłam do tego towarzysza w ciągu minionych ośmiu lat, że nie mogę sobie już wyobrazić życia bez tego filmu. Tego horroru.
Angielski kierowca autokaru wysadza nas u moich krewnych. Pędem wybiegają z domu, by chwycić nas w ramiona. Obejmują mnie bardzo długo i patrzą na mnie ze współczuciem. Robią to dość nieudolnie. Bo też nie wiedzą, jak to dokładnie idzie. Co się wtedy mówi. Ja już liznęłam krwi. Od razu mi się podoba ta specjalna pozycja, którą się wtedy uzyskuje. Mierzą mnie wzrokiem, patrzą mi w oczy. Próbują ustalić, co z człowiekiem robi otrzymanie takiej wiadomości: twoja matka i trzej twoi bracia nie żyją! Wtedy zaczęło się moje uzależnienie od współczucia. Wieczne cierpienie. W porównaniu z ludźmi naokoło. Zawsze na specjalnej pozycji. Jak święta. Wszyscy mają myśleć: daję radę. Nie dam się. Nie rezygnuję i za to jestem podziwiana. Zresztą to jest naprawdę cudowne, aż do dzisiaj, kiedy tak ci współczują niczym jakiejś superistocie, że nawet już się troszeczkę cieszę, że kiedyś będę opłakiwać moje dziecko i mojego męża. Teraz moja terapeutka powiedziałaby, tylko żeby to teraz tak źle nie brzmiało: „Próbuje pani oswoić się z najgorszą wizją, żeby nie była już tak straszna, kiedy nadejdzie”. Tak, tak, możliwe,
w moich rojeniach ciągle widzę siebie z martwym dzieckiem i martwym mężem, bo zawiodłam i nie umiałam ich ocalić, przed diabli wiedzą czym. Idziemy z ciotką i wujem do domu. I natychmiast w środku dnia wypijamy mnóstwo alkoholu. Najpierw piwo z puszki, dużej puszki, takiej pół litra. Potem coś wysokoprocentowego. A czego innego można się spodziewać po rodzinie totalnych alkoholików? Mimo to pozostaję dziwnie trzeźwa. Pewnie to szok. Siedzimy tak przy kuchennym stole i milczymy. Co zresztą mieliby mówić? To po prostu zgniata człowieka. Mój telefon dzwoni. To ojciec. – Tak? – Mam dobrą wiadomość: Rhea żyje. – O matce nic nie wiesz? – Nie. Zgłoszę się, jak coś będzie. Mówią, że taką mają politykę informacyjną: najpierw zawsze mówić, że wszyscy nie żyją, a potem, jeśli w ogóle, będą już same dobre wiadomości. Mówią, że tam panuje ogromny chaos, gigantyczny karambol, ofiary są porozmieszczane po wielu różnych szpitalach, niektóre nieprzytomne, bez dokumentów, Holendrzy, Belgowie, Anglicy, trzeba najpierw ustalić, kto jest kim, wśród żywych i wśród martwych. Trzeba być pod telefonem. Rozłącza się. Dobrze, że ma coś do roboty. Jest mężczyzną. Bądź co bądź to o jego jedynym synu nie ma żadnej informacji. Mój najstarszy brat. Mimo to młodszy ode mnie. Mój ojciec na dyspozytorni wypadku. Że jak: polityka informacyjna? Najpierw wszystkich okłamać? Powiedzieć: wszyscy nie żyją, choć to nieprawda? Najgorsze, co tylko może być? Wszyscy nie żyją. Po prostu tak sobie stwierdzić? Co? Co? Nadzieja. Najpierw niszczą wszelką nadzieję. Potem znów coś błyska. Najpierw
mówią: wszyscy nieżywi, a potem meldują krok po kroku ocalałych. A potem na końcu jest trochę radości. A nie tylko totalna rozpacz. Dobry numer. Ci belgijscy policjanci to naprawdę psychologiczne fachury! Rhea, Rhea, Rhea, i co z tego? Dziewczyna mojego brata. Nic mnie z nią nie wiąże. No dobrze, prawie nic. Fantastycznie dla jej rodziny. Fantastycznie, z całą pewnością. Ale przecież nie dla nas. Krew jest gęstsza niż alkohol. Ale alkohol rozcieńcza krew. Czy to znaczy, że być może matka też jeszcze żyje? Od pierwszego telefonu mojego ojca minęły trzy godziny. Możliwe, że zaraz zadzwoni i powie: znaleźli twoją matkę. Żywą. Albo martwą. Potwierdzi lub zdementuje wiadomość o śmierci. Wszystko znowu możliwe. Męka czekania. Zależność od wiadomości. Zadzwoń. Zadzwoń. Tato. Zadzwoń. Rozmawiam pijana z krewniakami i z narzeczonym, ale cały czas wbijam wzrok w telefon. Cały czas kontroluję wskaźnik zasięgu. Żeby jeszcze i to nie siadło. Powoli robi się wieczór. Nie mam apetytu, mimo to coś jem. Ciotka robi nam coś ciepłego. Późnym wieczorem rzuca mi się w oczy, że nie ma obu moich kuzynów. Dopytuję się, gdzie oni są. I jestem zadowolona, że w ogóle przychodzi mi jeszcze do głowy coś normalnego, o czym można rozmawiać. Widać po tym, jak mój mózg źle funkcjonuje pod wpływem szoku, potrzebuję godzin, żeby stwierdzić, że w domu brakuje dwóch krewniaków. Ciotka z wujem wysłali dzieci z domu po telefonie mojego narzeczonego, nie powiedzieli dzieciom, dlaczego muszą wyjechać, ale spontanicznie ulokowali je u przyjaciół, żeby nie musiały za młodu mierzyć się z czymś tak strasznym. Chcą dzieciom wszystko powiedzieć następnego dnia.
Telefon dzwoni. Odbieram już po pierwszym dzwonku. Zdążyłam przeczytać słowo „tata”, zanim w ogóle wydał z siebie jakiś dźwięk. – Mam dobrą wiadomość. Matka żyje. – Dziękuję, tata, dziękuję. Gdzie ona jest? Po wyrazie mojej twarzy i słówku „ona” mój narzeczony i krewniacy mogą się domyślić, że moja matka przeżyła. Tak. Tak się pewnie wtedy mówi. Przeżyła. Najważniejszy dla mnie człowiek na ziemi przeżył wielki karambol. – Masz coś do pisania? Dam ci jej numer w szpitalu w Antwerpii. Jest ciężko poparzona, ale przytomna. Żyje, ale jest ciężko poparzona? Z czym też w życiu trzeba się zmagać. – Że jak? Ciężko poparzona? Co to znaczy? Proszę, tylko nie mamy twarz! – Nie rozmawiałem z nią bezpośrednio. Lekarz powiedział, że obie stopy ma poparzone do kości. I złamany kręgosłup. Ale mówi, rozumiesz, jest przytomna, Elizabeth, zadzwoń do niej. – Tak, już dzwonię. Cześć, na razie. Dzięki raz jeszcze. Nie dzwonię. No przecież nie zadzwonię do niej! Nie mogę. Co niby mam jej powiedzieć? Od tamtej chwili własna matka zaczęła budzić we mnie przerażenie. Cieszę się niesamowicie, że jeszcze żyje, ale co się wtedy mówi? Wtedy zaczęła się niemota w naszej rodzinie. Z tchórzostwa. Moja matka przeżyła wielki karambol, kręgosłup ma złamany, a stopy poparzone. Co tu należy powiedzieć? Wbijam wzrok w długi numer z belgijskim kierunkowym. Czy ten numer łączy bezpośrednio do jej sali, czy po wielkim karambolu dostaje się osobny pokój? Przecież my wszyscy
mamy tylko ustawowe ubezpieczenie. Normalnie nie dostaniemy osobnego pokoju. Wszyscy w mojej rodzinie mówią też, że przecież to jest straszna nuda, samemu w pokoju. A może łączy do dyżurki pielęgniarek? Albo do sąsiadki w pokoju? Jakie części ciała jeszcze ma poparzone? Złamany kręgosłup? W którym miejscu? Jest na wyciągu? Szyja? Miednica? Zalali całą mamę gipsem, żeby objąć plecy na raz? Czy wagina też się przelewa od płynnego gipsu? No przecież nie zadzwonię. Nie mogę. Ona żyje. To cudowne. Ale nie muszę przecież tam dzwonić i wysłuchiwać, jak wszystko ma poparzone, ciężko. Wyjaśniam krewnym, że mam już numer do niej do szpitala. Ale też, że tam nie zadzwonię. Nie chcę. Nie chcę, żeby to się nam stało. Właśnie sobie jeszcze myślałam, że najlepsze, co się może zdarzyć, to jak moja matka przeżyje, a teraz znowu tylko marudzę. Chciałam przecież, żeby przeżyła bez obrażeń. Aż do tej pory w ogóle nie pomyślałam o tym, że można też przecież być rannym, jeśli się coś takiego przeżyje. Nawet dość prawdopodobne. A jak paskudnie brzmią te obrażenia! Ciężko poparzona i złamany kręgosłup. Telefon. Mój ojciec. – Elizabeth, złe wiadomości. – Ledwie go rozumiem. W tle coś bardzo głośno szumi. Jak na torze wyścigowym. – Niestety złe wiadomości. W okolicznych szpitalach dzieci się nie pojawiły. Mają teraz personalia wszystkich ocalałych. Twoich braci tam nie ma. Twoich braci? Twojego syna także, tato. Nie tylko ja. Ty też. – Uprzątnęli miejsce wypadku. Autostrada znowu jest przejezdna. Jestem tu z ojcem Lukasa. Cała ziemia jest spalona. Co? Na miejscu wypadku? Pogięło ich? Powinni stamtąd odejść. Jak można w ogóle się tam dostać? Co? Zatrzymali się przy autostradzie i tam
ganiają? Ach tak, stąd te hałasy. Przejeżdżające samochody. Brzmi jak tor wyścigowy. Bo też nim jest. Autostrada. Tylko powinni uważać, żeby nic im się nie stało. – Uważajcie, dobrze? Uważaj na siebie, tato. – Pewnie, uważamy. Nie martw się, dziecko. Chcieliśmy tylko zobaczyć to miejsce. Razem tu przyjechaliśmy. Dobrze wiem, że obaj mężczyźni zawsze jeżdżą za szybko w swych szybkich samochodach. Nie chcę tego więcej. Muszę im tego zabronić. W naszej rodzinie od teraz nie będzie się już szybko jeździć. No tak, a więc nie ma ich wśród ocalałych. – No to gdzie są zwłoki? Nie mogę uwierzyć, o co właśnie zapytałam. Ale z niego to trzeba wszystko wyciągać siłą. – Żadnych zwłok nie ma, to właśnie jest dziwne. Samochód rozerwało i spaliło ze szczętem, tak że to my musieliśmy dowodzić policji, że tam w ogóle z tyłu siedziały dzieci. Żadnej kości, żadnego zęba, nic nie znaleziono. Najpierw w ogóle nam nie wierzyli. Upierali się, że w samochodzie siedziało tylko dwoje ludzi i oni przeżyli. Twoja matka i Rhea. To znowu on, mój ojciec, mój naukowy, pozbawiony uczuć ojciec. Kości, zęby. Fantastycznie! W końcu można sobie coś na tej podstawie wyobrazić. Wreszcie mówi jasnym tekstem. – Czyli oni nie żyją? – Tak, oni nie żyją, ale nie ma zwłok. To jest przecież sensacja, chciałabym szybko zakończyć rozmowę z ojcem, żeby móc opowiedzieć o tym moim krewnym tutaj. Nazywam
teraz narzeczonego po prostu moim krewnym. Bo przecież prawie się pobraliśmy. To się już liczy jako małżeństwo. Jakby się powiedziało „tak”. Jakby, jakby, no to tak by. Nawet jeśli tkwi się w samym środku, w katastrofie, to człowiek ma jednak zrozumienie dla własnej i cudzej żądzy sensacji. Rozłączamy się. Ze szczegółami przekazuję wszystko, co mi ojciec właśnie powiedział. Wtedy już się zaczyna to, co ma mi potem towarzyszyć przez całe życie: rozmawiam o wypadku, ze wszystkimi krwawymi szczegółami, ale sama ledwie mogę uwierzyć, że to prawda, co ja tu opowiadam. To się opowiada ze mnie. Nie pozbędę się uczucia, że wszystkich okłamuję tą historią. Tak jak będąc małym dzieckiem z kompleksami, kłamałam, że mój ojciec jest bogatszy, niż był, żeby nabrać wartości w oczach innych dzieci. Jestem oszustką. Pozerką. Chcę się tylko wepchać w centrum zainteresowania czy na pierwszy plan, czy gdzie tam jeszcze za pomocą wymyślonych historii. Moi krewniacy pozwalają mi trwać parę godzin w przekonaniu, że nie zadzwonię do mojej matki. Potem tłumaczą mi, że nie ma takiej opcji. Zmuszają mnie, żebym tam zadzwoniła. Mówią, że muszę się przełamać. Muszę z nią porozmawiać, o jej poparzeniach i złamanym kręgosłupie, ona może już czeka cały czas na telefon ode mnie. Tu nie można się wykręcać, tłumaczą. I do czego to ma prowadzić? Przecież jutro z pewnością będziemy chcieli ją odwiedzić. Co? Jutro odwiedzić? O Boże, no tak, tak się chyba robi. Ale my jesteśmy w Anglii, ona w Belgii. Przecież nie musimy chyba iść do niej z wizytą? Nad tym się jeszcze w ogóle nie zastanawiałam. Z myśleniem tak czy owak u mnie nie najlepiej od wiadomości o wypadku. Mój mózg jest jak chory. Na alzheimera.
Alzheimera szokowego.
Na pozbycie się takich myśli pomaga mi tylko pewna technika zasypiania. Muszę je wyoddychać, żeby się znowu odprężyć, żeby w ogóle móc zasnąć. Zanim zacznę ćwiczenie, wtykam sobie do uszu najcudowniejszą rzecz na świecie: oropax. Po łacinie oznacza to „pokój dla uszu”. W każdym razie tak uważam. Byłam bardzo słaba z łaciny! Georg w międzyczasie położył się koło mnie. Chrapie, jest po prostu nabuzowany testosteronem, stąd się to bierze, jestem o tym głęboko przekonana. I stary. Za pomocą oropaksu bez problemów wydostaję się z tutejszego świata. Bez problemów wprawiam się w półsen, szumem mojej własnej krwi w uszach, zamykam siebie w sobie. Mój numer z zasypianiem działa tak: kurczę stopy, staram się napiąć każdy ich mięsień, najpierw robię wydech, potem wdech, tak trzy razy i bardzo głęboko. A potem nagle wszystko puszczam, wszystkie mięśnie stóp. Potem postępuję tak samo z mięśniami nóg, pośladków, pleców, brzucha, dłoni, ramion. Właściwie powinno się tak dojść aż do twarzy i języka, ale to mi się nigdy nie udaje, bo najpóźniej przy ramionach już śpię. Szybko jeszcze składam ręce na piersiach. Jak do modlitwy. W tej pozycji ćwiczę bycie martwą. Już się cieszę na własną śmierć. Wreszcie spokój. W głowie. W ciele. Chociaż właściwie nie robię nic, co jest wyczerpujące. Tylko jestem. To wystarcza, żeby mnie wykończyć. Gdy tylko złożę ręce na piersi do mojego snu na nieboszczyka, nie ma mnie.
ŚRODA Budzik dzwoni o 6.20, jak co rano, odkąd mam dziecko. Straszne. Ale dziś dochodzą do tego jeszcze robaki. Przyciąganie ziemskie jest szczególnie silne i ciągnie ciało z powrotem do łóżka, muszę się bronić ze wszystkich sił. Zbieram do kupy wszystko, czym dysponuję w ramach superego, i użytkuję, wczoraj za późno znalazłam się w łóżku i jeszcze później zasnęłam. Dokładnie w tej samej pozycji na nieboszczyka, w jakiej zasnęłam, budzę się każdego ranka. Najwyraźniej we śnie nawet nie drgnę. I to się nazywa sen nieboszczyka. Gdyby Georg mnie zobaczył tak leżącą, nie wiedziałby, czy żyję, czy jestem martwa. Czasami podtyka mi pod nos palec wskazujący, wtedy czuje ciepły oddech. Kiedyś mi powiedział. Też już ćwiczy, jak to będzie, kiedy umrę. Wstawanie za każdym razem daje mi się we znaki. Sama jako dziecko snułam ciągle teorie, że coś tu się nie zgadza, jeśli w tym kraju wszystko, szkoła, praca, szpital, zawsze się tak wcześnie zaczyna. To przecież załatwia całe życie na amen. W szkole uczyliśmy się, że każdy człowiek
ma
swój
własny
biorytm,
ale
nie
stosuje
się
tego
w rzeczywistości. Uczy się tu w szkole, że system jest błędny. A mimo to działa nadal bez zmian. Teraz mam dziecko i znowu muszę tak wcześnie wstawać. Podczas ciąży nie do końca byłam pewna, jak daleko sięga ta cała odpowiedzialność, rany, osiemnaście lat już teraz ciągnie się w nieskończoność. Poranek, właściwie cały dzień, przebiega zawsze tak samo. Wstaję sama, robię śniadanie dla dziecka, albo ekologiczne muesli z całym ekologicznym jabłkiem do tego i na to ekologiczne mleko, albo
samodzielnie upieczony przez mojego męża chleb razowy z twarogiem, żebyśmy nie musieli spożywać żadnych dodatków spożywczych. Sobie robię kawę z mlekiem, jaką w międzyczasie nauczyłam się świetnie przyrządzać dla mojego męża, naturalnie sama też na tym korzystam, a potem znowu idę na dół, żeby zbudzić dziecko. Nigdy nie chce wstać, nigdy, jak ja kiedyś, ale muszę przed nią udawać, że to bardzo ważne, żeby rano wstać i iść do szkoły, nawet jeśli sama w ogóle w to nie wierzę. Trzeba ją przecież wyekwipować na dalsze życie, żeby nie była śpiochem albo bałaganiarą, albo uzależniona od narkotyków. Tak długo gadam do niej od rzeczy, póki ze śmiechem nie wstanie. Porządnie ją szarpię obiema rękami i opowiadam jej latem, że padał śnieg, albo regularnie, że ma urodziny i składam jej z tej okazji życzenia w półśnie, albo że wielki, słodki zwierzak czeka na nią w pokoju dziennym, żeby najpierw się przeraziła, a potem w którymś momencie, śmiejąc się, powiedziała: „Och, mamo, przestań, jesteś niemożliwa”. Najczęściej wypowiadane zdanie między córką a matką, odkąd potrafi mówić. Tak udaje mi się namówić ją do wstania. Potem każdego ranka muszę wywabiać Lizę na górę jak zwierzątko ze snu zimowego, przy każdym kroku plaska głośno gołymi stopami, żeby mi zasygnalizować, jaka jest jeszcze sflaczała. Każdego ranka czuję w sobie odruch, by po prostu powiedzieć: „Wiesz co, dziecino, połóż się po prostu z powrotem, przecież to wszystko jedno, ta szkoła dzisiaj, ja też się jeszcze położę koło ciebie. Bo to wszystko jedna bzdura, ty też wyrośniesz na człowieka, i bez szkoły, prawdopodobnie nawet szczęśliwszego”. Ale nie czynię tego. Choć mam taką ochotę. I tak bez sensu to
wszystko. Wiem o tym. Ale postępuję zupełnie inaczej. Muszę być dobrą matką. Lepszą niż moja. Najlepiej o wiele lepszą. To zresztą nie jest trudne. Siada przy stole i je śniadanie, i pije dużą szklankę letniej wody do muesli, żeby być idealnie zdrową. Pozwalam jej najpierw w spokoju zjeść śniadanie, żeby ją potem skonfrontować z problematyką robaków. Jak zawsze staram się przenieść możliwie najmniej własnej paniki na dziecko. – Mogę zobaczyć na chwilkę twoją dziurę w pupie? – Czemu? – Bo wczoraj powiedziałaś, że cię swędzi. No więc ja mam robaki. I chcę zobaczyć, czy ty też masz. – No dobrze. Idziemy razem do ubikacji dla gości, jakoś wydaje mi się to dziwne, żeby takie badania przeprowadzać przy stole jadalnym. Nie daję tego poznać po sobie, ale jestem przerażona: przecież one wszystkie wyskoczą na mnie. No więc tak. Dokładnie tak, jak przypuszczałam. Ona i ja jesteśmy w każdym razie zarażone. Dzisiaj nie idzie do szkoły. Od razu, jeszcze rankiem, jedziemy do pediatry. Wprawdzie jest to dla mnie dość żenujące, ale mam nadzieję, że da lekarstwa dla niej i dla mnie, żebym nie musiała jeszcze dodatkowo iść do lekarza dla dorosłych. Mój mąż, który właśnie wstaje, gdy wychodzimy z mieszkania, poleca mi załatwić profilaktycznie środek na robaki także i dla niego. Jasne. Profilaktycznie. – Dzisiaj nie musisz iść do szkoły, idziemy do pediatry. – E? Dlaczego?
– Bo wszyscy mamy robaki, w każdym razie ty i ja, i mam nadzieję, że dostaniemy także lekarstwo dla taty i Georga. – Och. – No tak, to nic złego, jeśli się ma robaki, każdy kiedyś ma. Po pediatrze pójdziesz chyba do taty, jeśli dziś rano nie musi pracować. – Okej. Grzeczne dziecko, nigdy się nie buntuje w tym temacie. Albo równie jej się podoba u obojga rodziców, albo po prostu nie wpadła na pomysł wygrywania jednego przeciw drugiemu, bo staramy się wszystko trzymać z dala od dziecka. Żadnej kłótni o dziecko, żadnej presji na dziecko. My, oboje rozwiedzeni rodzice, nigdy nie mówimy źle o tym drugim, w każdym razie nie przy naszym dziecku. Choć z pewnością po obu stronach byłoby dosyć powodów. Znowu: o wiele lepiej, niż to robili moi rodzice. Na terapii się nauczyłam, że najważniejszą rzeczą jest to, żeby rodzice jednoznacznie wytłumaczyli dziecku, że nic nie może poradzić na ich rozstanie. Jako dziecko rozwiedzionych rodziców tak strasznie wtedy tęskniłam za ojcem i po cichu wmawiałam sobie, że musi być w tym jakaś moja wina. Moi rodzice nie mieli żadnego doświadczenia z terapii i uważali, że nie muszą czytać choćby jednej książki o wychowaniu albo dzieciach rozwiedzionych rodziców. Po prostu rozwalili nam wówczas psychikę, egoistycznie, jak na nich przystało, nie próbowali ochronić naszych duszyczek (choć naturalnie żadnej duszy nie ma!). – Mama, naprawdę nie muszę dziś iść do szkoły? – Z robakami nie wolno chodzić do szkoły. – Łał. Ale odjazd.
I już siedzimy w samochodzie w drodze do pediatry. Jedziemy tak po prostu bez umawiania się, tak jest najlepiej, po prostu do poczekalni, póki nie nadejdzie nasza szansa. Jak ktoś się spóźni na umówioną wizytę, wtedy nasza kolej. Na szczęście nie chce nas badać, wierzy dobrej matce, czyli mnie, i fantastycznemu testowi taśmy klejącej, dostajemy dawkę dziecięcą i trzy dawki dla dorosłych dla całej durnej rodziny patchworkowej. Lekarz wyjaśnia nam, że po zażyciu pierwszej tabletki nic już właściwie nie swędzi i drugą trzeba wziąć wieczorem tylko dla pewności, żeby naprawdę wybić resztę robaków. Jest zdania, że dziecko nie powinno dzisiaj iść do szkoły z uwagi na ewentualne niebezpieczeństwo zarażania. Od lekarza dzwonię do mojego byłego męża i oznajmiam, że mam lekarstwo również dla niego, na swędzenie, i udaje mi się wcisnąć mu dziecko już o poranku, żebym już rano miała z moim nowym mężem wolne od dziecka. Zgadza się, a mnie błyskawicznie ogarnia lepszy humor. Za jednym zamachem robaki z głowy i dziecko z głowy, fantastycznie. Wychodząc z gabinetu pediatry z czterema upolowanymi receptami na wredne pasożyty, opowiadam mu przez telefon wszystko, co lekarz powiedział o działaniu tego środka. Bestialskie swędzenie ustaje od razu po zażyciu pierwszej tabletki. O czym to trzeba rozmawiać z ekspartnerem tylko dlatego, że ma się wspólne dziecko. I co za wizje człowiekowi się przy tym nasuwają. Wiem przecież, jak wygląda jego dziura w pupie, nawet jeśli wcale już tego nie chcę wiedzieć. I teraz niestety wiem także, jak to wygląda, kiedy wyłażą stamtąd białe robaki. Niestety mam dość wyobraźni, by wbrew mojej woli złożyć oba te wrażenia w jeden spójny obraz. Nastraja mnie to naprawdę agresywnie przeciwko mojemu
eksnarzeczonemu. Że wiem, jak wygląda nago. Że on wie, jak ja wyglądam nago. Że on wie, jak jęczę, kiedy dochodzę. Najchętniej skasowałabym pamięć o nim. Wtedy mogłabym lepiej go traktować. Ciężko jest też uwolnić się od wyrzutów sumienia, że go porzuciłam. Zniszczyłam mu jego rodzinę. Chciał przecież mieć rodzinę we mnie i naszej córce. A ja powiedziałam: „Nie, teraz to ja już naprawdę nie”. Po prostu musi żyć z moją decyzją. I to regularnie zapewnia wybuchy agresji, których jednak w miarę możności nie wyładowujemy przy dziecku. On jest na terapii, ja jestem na terapii, a ważnym powodem dla nas obojga, by tak robić, jest jak najlepsze poradzenie sobie z naszym rozstaniem dla dobra naszego dziecka. Mówiąc z terapeutycznego punktu widzenia, wolno odejść, jeżeli się człowiek na nowo zakocha albo gdy miłość minęła. Ale z moralnego, a przede wszystkim z punktu widzenia dziecka oraz porzucanego to nigdy nie jest całkowicie w porządku. Okresowo miewałam tak nieczyste sumienie, że chciałam mu przekazać pieniądze jako rekompensatę za mnie, myślałam, że chociaż finansowo powinno mu się dobrze powodzić, gdy mnie już nie ma. Moja terapeutka wypędzała ze mnie obłąkane myśli wieloletnią mozolną dłubaniną. Jasne, myśli mój eksnarzeczony, jeśli ona chce odejść, muszę ją puścić, ale przez to staje się zewnątrzsterowny i musi jakoś sobie z tym poradzić, że tym samym wywracam również kompletnie do góry nogami życie naszego dziecka. Każdy ma romantyczną wizję, tata i mama zostają na zawsze razem. Przede wszystkim dzieci tak mają, ale i porzuceni dorośli! Ja jako dziecko rozwiedzionych rodziców też tak mam. Pierwsza zasada, kiedy ma się dziecko, brzmi: zostańcie z łaski swojej na zawsze razem. I akurat ja, jako
poturbowane dziecko rozwiedzionych rodziców, sama naruszyłam tę zasadę, i to właśnie w momencie, jak urodziła się Liza, bo praktycznie nie byłam już wtedy z jej ojcem. Zawsze sobie wmawiam, że to jest również jedyna rzecz, która trochę ulepsza zmianę na gorsze dla dziecka. Nie może świadomie pamiętać, jak to było, kiedy rodzice byli razem. Mnie jako dziecku dane było przez pięć lat poznawać, jak to jest mieć zdrową rodzinę. Zresztą, no tak, o zdrowiu w dorosłym znaczeniu absolutnie nie może być mowy, ale jako dzieci nie rozumieliśmy tego tak dobrze. Dla nas nie było żadnej kłótni czy cierpienia. Tylko rozstanie było dla nas cierpieniem. Wtedy zaczął się zjazd. Wtedy zaczął się smutek w moim życiu. Pęknięcia, które po prostu stawały się coraz większe i nigdy się nie goiły. Ale, i tego się kurczowo trzymam, moja córka ponosi tylko wirtualną stratę. Tylko od innych dzieci się dowiaduje, że ich rodzice są razem, albo z filmów i książek. Ale kiedy rozmawiamy z nią, że jej rodzice byli kiedyś razem, zaczyna się śmiać, bo, odkąd jest na świecie, zna mnie tylko razem z moim nowym mężem. W jej słodkim dziecinnym wyobrażeniu zdecydowałam się spłodzić dziecko z sąsiadem z powodu lepszych genów. Jej ojciec mianowicie mieszka w naszym bezpośrednim sąsiedztwie, żeby zawsze mogła chodzić tu i tam. Wszystko jest tak urządzone, żeby maksymalnie oszczędzić jej bólu. Tego mi moi rodzice nie dali. Stale musiałam się przeprowadzać, zmieniać szkoły, tracić przyjaciół, na nowo dopasowywać się do okoliczności, wypierać przeszłość, bo matka znowu uznała jednego z mężów za zmarłego. Zawsze ten sam wzorzec: matka wprowadzała się z nami, dziećmi, do domu jakiegoś mężczyzny, namiastka ojca, bądźcie
dla niego mili, przyjmijcie go jako ojca, dwa lata rodzinnego show, koniec z seksem, koniec z miłością, wyprowadzka, on zostaje uznany za zmarłego. Zawsze też mężczyzna był winien rozstania, spadamy stąd, ze wszystkimi dziećmi, wraz z tymi, co doszły po drodze, mieszkanie socjalne ze zubożałą matką, nowy mężczyzna, wszyscy znowu do jego domu, rodzinny show, itepe itede. Jako najstarsza cztery razy to przeżywałam. Po czasie jestem ogromnie wściekła na moją matkę, zawsze pod dyktando libido, bez względu na straty, do tej pory staram się tłumić to u siebie. Głównie dla dziecka, ale także dla związku. Cholernie to trudne. Kiedy ma się dzieci, trzeba przecież choć trochę wziąć się w garść, żeby mogły zapuścić korzenie. Ja nie mam korzeni. Nie mam domu rodzinnego, nie mam miasta rodzinnego ani wioski, dokąd mogę powracać. Moja córka już ma. Całe życie mieszka w jednej miejscowości. A my dla niej pozostaniemy w jednej miejscowości na zawsze. Nie mogę sobie w ogóle wyobrazić, jak to jest dla dziecka, bo sama tego nie miałam. Dla mnie pozostawanie w jednej miejscowości, pozostawanie przy jednym mężczyźnie, jest bardzo trudne, uczyłam się tylko czegoś odwrotnego: ucieczki. Gdy snuję sobie tak złe myśli o mojej matce, znowu mi jednak przychodzi do głowy, że nie zawsze tak było. Wtedy znowu siedzę w kuchni u mojej ciotki i boję się zadzwonić do ciężko poparzonej matki.
Wszystko jasne. Czyli nie ma takiej opcji, żeby nie dzwonić? No to oczy szeroko otwarte i cała naprzód. Idę do pokoju dziennego i siadam na
kanapie koło telefonu. Rozglądam się, kątem oka zauważam, że narzeczony, ciotka i wuj przyczłapali za mną. Straszna rzecz, rodzina! Urządzili się tak, jak urządzają się Anglicy. Trochę zbyt kiczowato. Zaprzeczenie śmierci i syfu w tapetach, w doborze dywanów, zestawie wypoczynkowym. Wszystko w zielone gałązki, kwiatuszki w różu, tu i tam sikorka albo wiewióreczka. Elektryczne karnisze w występie wykusza okna. Szklane figurki na fałszywym kominku. I w każdym domu w całej mojej rodzinie ze strony ojca i matki wisi zegar, który co godzinę odtwarza różne ptasie głosy zamiast bić. Wynalazca tego zegara musi być bardzo bogaty. Wszyscy siadają i przypatrują mi się. Podoba mi się ta specjalna rola samotnie cierpiącej. Jakie ja muszę mieć deficyty, skoro podobam się sobie w tej roli? Straciliśmy niczym na wojnie troje dzieci. W jednej jedynej rodzinie. O ile mój ojciec wkrótce nie zadzwoni i nie zamelduje czegoś przeciwnego. Inaczej musimy tak założyć. Przedtem było nas pięcioro dzieci mojej matki, teraz byłybyśmy tylko dwie. Jeśli tak zostanie. Może ona z tego powodu miała tyle dzieci? Zawsze to uważałam za straszną społeczną patologię w mojej rodzinie. Pięcioro dzieci. Jak slamsiarze. Ogromny brak umiaru jak na dzisiejsze warunki. Ale być może moja matka przeczuwała, że kiedyś spadnie taki cios. Jeśli wyda na świat wiele dzieci, to potem przynajmniej parę zostanie, jeśli troje miałoby umrzeć. W tym krył się plan główny. Ona wcale nie jest taką społeczną patologią, jak myślałam. Ona tylko potrafi liczyć lepiej ode mnie! Wybieram numer, nie zastanawiając się przedtem, co chcę dokładnie powiedzieć.
Liczę sygnały. Pięć. Odbiera. – Hello? Jest Angielką, mówi „hello”, a nie „halo”. – Cześć, to ja. Poznajemy się po głosie. Mamy taki sam głos. Kiedy telefonujemy do siebie, zawsze mamy wrażenie, że rozmawiamy same ze sobą. Odbijamy się wzajem. W okresie mojego dzieciństwa zawsze mi powtarzała następujące zdanie: „Jesteś dokładnie taka jak ja. Każdy to mówi”. Ale w jaki sposób stać się kimś innym? Chyba tylko przez zabójstwo. – Mamo, jak się czujesz? Tak się ucieszyłam, kiedy tata powiedział, że żyjesz. To było dla mnie najważniejsze. A pewnie,
niech
szlag
trafi
wszystkich
pozostałych.
Ona
prawdopodobnie wolałaby umrzeć, gdyby za tę cenę jej synowie mogli przeżyć. Ale nie ma żadnych układów. Tylko przypadek i pech. – Wiem. Tak. Żyję. – Mówi to wesołym głosem. Czyżby oszalała? Brzmi bardzo… nie tak jak zwykle. Mówi innym głosem. Wyższym. Piskliwym. Jakby wszystko, co się stało, było strasznie dziwne. – Boli cię coś? – Nie. Dali mi jakieś silne środki. Mam poparzone stopy, widzę to, ale nie czuję. Jeden krąg w środku pleców jest złamany. He, he. Rany, ona się śmieje. Zwariowała. Ale to chyba minimum tego, co po czymś takim może się przytrafić. Moja własna matka zwariowała. A może to przez lekarstwa? Mam nadzieję! Środki przeciwbólowe. Psychotropy?
– Nie chcę tu zostać. Powiedziałam im, że mają mnie odwieźć do domu. Jutro to zrobią, tak czy tak mają tu przepełnienie. Pojadę do domu transportem leżącym. – Mamo? Ty mówisz poważnie? Można cię przewozić? Jutro znów będziesz w domu? – Nie no, przecież nie w domu, głuptasie. Boże mój, jak ona do mnie mówi? Czegoś takiego jeszcze nigdy nie powiedziała. Tego słowa nie było, o ile wiem, w jej słowniku. Wyobcowanie. W każdym razie językowe. Normalnie nie odzywa się też do mnie po niemiecku. Ja zawsze do niej po niemiecku, a ona w drugą stronę po angielsku. Normalnie. Od teraz nie ma już normalnie. Od dzisiaj już nie. – Zawiozą mnie do szpitala koło naszego domu. Nie wiesz? Tam, gdzie się urodził Lukas. A on teraz przecież… Zmiana tematu. – Aha. Ach tak, tam. No to jutro lecimy z powrotem do Niemiec. To będę przy tobie. – Ale najpierw musicie się pobrać. Nic się przecież nie stanie, jak nie będziemy przy tym wszyscy w komplecie. – Aha, pobierzemy się, a potem lecimy do ciebie. Mój narzeczony przygląda mi się z przerażeniem. Spoglądam na niego, zaciskam wargi, a oczy otwieram szeroko i prostuję ramiona. Co mam na to powiedzieć? Chcę to teraz skończyć. Przecież nie będę wszczynać kłótni z wariatką. Pobierzemy się. Jasne. – To do jutra, mamo. Przyjadę do ciebie. Jutro zatroszczę się o ciebie.
– Dobrej zabawy jutro – mówi drżąco nieobecnym głosem. O lata postarzała. Ale za to na ecstasy. Rozłączyła się. Ledwie
widzę
na
oczy,
wydaję
z siebie
długie,
głębokie
westchnienie. Schodzi ze mnie całe napięcie ostatnich godzin i przede wszystkim tej rozmowy z moją pomyloną matką. Nie jestem już osobą głównego współczucia. Niestety. Teraz, gdy moja matka to przeżyła, wszyscy musimy troszczyć się o nią. Nie troszczę się więcej o siebie, lecz już tylko o matkę. W głowie zmiana rozkazu, przełączyć się. Już nie brać, tylko dawać. W głowie wszystko wiruje. Jestem zalana. Wreszcie. Chcę spać. Pozostaje jeszcze jeden telefon. Trzeba przesunąć na jutro loty powrotne. Wszystko po angielsku: „Dobry wieczór. Mamy nagły wypadek. Jesteśmy dużym towarzystwem weselnym. Wesele miało być jutro. Na autostradzie był wielki karambol. Trzej bracia nie żyją. Musimy jutro wracać, odwiedzić rannych w szpitalu”. Dają nam dwa miejsca awaryjne w samolocie jutro bardzo wczesnym rankiem. Rodzina mojego narzeczonego musi zaczekać na lot powrotny dzień dłużej. On zawiadamia ich o tym. Muszą zabić czas w Anglii na wsi, na wschodnim wybrzeżu. Mają ze sobą tylko odświętne, szykowne ciuchy na ślub. Nikt nie myślał o stroju żałobnym. Zresztą i tak w to nie wierzę, w takie bzdury, w końcu my to nie chrześcijanie, my to przypadek. Teraz muszą w tym paradować czy co tam się robi, gdy ze ślubem nie wypaliło. Nie mogę się dalej o nich troszczyć. W końcu wszyscy jeszcze żyją. Są dorośli i muszą sami sobie poradzić. Więcej się nie da.
Kładziemy się w pokoju gościnnym. Wszystko tu jest ciemnolila, jak papier toaletowy w ubikacji dla gości. Gapimy się na sufit, wyczerpani przetwarzaniem, dobrych i złych wiadomości. Nie odzywamy się do siebie i odpływamy w sen. Przy czymś takim nie można sobie wzajemnie pomóc. Zauważyłam to już pierwszego dnia. Każdy jest sam dla siebie. Wtedy się zaczęło. Samotne przetwarzanie. Odmienna żałoba. Wstręt do żałoby innych. Takie przeżycie nie scala, ono rozbija. Nie trzymamy się razem. Trzymamy się z dala od siebie. Budzą nas herbatą do łóżka. – Morning, wakiwaki. – Tak mówią wszyscy w naszej rodzinie, chcąc kogoś obudzić. We have to leave for the airport soon. Ból głowy, cholerny alkohol. Czy ktoś nie mógłby wynaleźć czegoś, co
by
się
piło
z alkoholem
i przez
noc
likwidowało
kaca?
Superprymitywna ta ludzkość, tak właściwie. Oboje się nie myjemy. W takiej sytuacji trzeba się skoncentrować na tym, co najistotniejsze. Po prostu nie zdejmujemy ciuchów, w których spaliśmy, jemy niezdrowe angielskie śniadanie. Jest chleb tostowy ze słonym masłem i marmoladą, która zawiera więcej cukru niż owoców. Już do śniadania słodycze. Obrzydliwe. Mój wujek jest normalnie wesołym facetem. Na każdym zdjęciu rodzinnym ma puszkę piwa w ręce, drugą pokazuje środkowy palec, głośno się śmieje i beka. Tego naturalnie na zdjęciu nie widać, ale wiadomo, że bekał, bo w końcu często stało się obok, kiedy robiono zdjęcia. Na każdym obrazku usta szeroko rozchylone do beknięcia. On potrafi bardzo dokładnie wyczekać na odpowiednią chwilę, tak że beknięcie nadchodzi, kiedy błyska lampa. Nie każdy to potrafi. Prowadzi
i dzisiaj milczy. Z pewnością myśli o swojej starszej siostrze, która jest moją matką, która straciła troje dzieci, wczoraj. Wczoraj? Tak, wczoraj. Moje poczucie czasu całkowicie zdechło. Nigdy już nie wróciło do normy. Przy traumie tak się dzieje: wyszarpuje ranę w duszy, nawet jeśli żadnej duszy nie ma. Jak to nazwać? Sercem? Świadomością? W każdym razie wyszarpuje tak wielką ranę w człowieku, że nigdy nie zyskuje się do tego dystansu w czasie. Rana się nie goi. Boli dzisiaj równie mocno, jak tamtego pierwszego dnia w drodze na lotnisko w samochodzie z moim prawie mężem i moim wujkiem. Wysadza nas przed budynkiem. Przechodzimy odprawę i siadamy w poczekalni. Wtedy dzwoni mój telefon. Obcy numer. Może to szpital mojej matki, może ojciec w Belgii, skąd mam wiedzieć. – Halo? – O, czy mówię z Elizabeth Kiehl? – Tak. – Z tej strony Paulsen, z gazety „Druck”. Proszę pani, bardzo mi przykro, że muszę pani o tym powiedzieć. Musi pani być bardzo silna: zdarzył się wypadek, w którym zginęło trzech pani braci. Proszę o bezpośrednią wypowiedź. Odsuwam telefon od ucha. Milczę. Jestem mądra. Chcę zareagować poprawnie. Kiedy można coś takiego powiedzieć o sobie? Mój narzeczony pyta, kto to jest, co się dzieje. Znowu mam dziwny wyraz twarzy. Muszę mieć, sądząc po tym, jak na mnie patrzy! Siedzimy obok siebie w poczekalni. Muszę się zastanowić. Przykładam palec wskazujący do ust, żeby mój narzeczony nic już nie mówił. Ta bestia, to zło, nie może już
uzyskać o nas żadnych informacji. Patrzę na mój telefon, połączenie trwa. Nie mogę pojąć, co się właśnie stało. Ogarnia mnie taka wściekłość, jak jeszcze nigdy w życiu. Ta wściekłość jest do dziś równie wielka, jak w tamtej chwili. Jakaś gazeta, jakiś człowiek, który twierdzi, że tam pracuje, rości sobie prawo telefonowania do mnie. W takiej sytuacji. I do tego jeszcze uważa, że jest uprawniony do przekazania mi takiej wiadomości, jak sądzi, jako pierwszy. Do zgwałcenia mnie przez telefon dla historyjki, dla nakładu, w najwrażliwszej chwili mego życia. Ta świnia przejmuje zadanie, które poza tym wykonuje policja lub, w moim przypadku, wykonał mój ojciec. Ale nie po to, żeby pomóc, tylko żeby zrobić na tym pieniądze. Patrzę na ekran. Człowiek po drugiej stronie słyszy tylko w regularnych odstępach szept mojego męża pytającego, co się dzieje. Boję się go, dlatego potrzebuję tyle czasu na odpowiedź. A więc tak klecą swoje historyjki! Każdego dnia na nowo. Tak zapełniają strony. W tamtej chwili poczułam, że chcę stać po stronie dobrych i zwalczać złych. To są dla mnie źli, upadli ludzie. Wszyscy. Bo oni wszyscy czerpią zyski z takich codziennych metod pracy. Żadnej przyzwoitości, żadnej moralności. Żadnego szacunku dla ludzi pogrążonych w żałobie. Żadnego szacunku dla bólu. Obmyślam zemstę. Za to bym się zemściła. Z całą pewnością. Na ludziach, którzy są odpowiedzialni za ten telefon. Na ludziach, którzy bezpośrednio zarabiają na takim telefonie. Którzy się na tym wzbogacili. Którzy się prawdopodobnie określają jako dobrzy chrześcijanie. Przekroczono pewną granicę. A oni zresztą nie popuścili. Ingerencja w nasze życie, w naszą żałobę, w imię nakładu gazety, dopiero się wtedy
zaczęła. Wróg was born. Zaciekły wojownik. Wojowniczka. Track them down and smoke them out of their holes. Wciskam świecący czerwony guzik, jak zapalnik bomby. Rozłączyłam się. Co powinien robić absolutnie każdy człowiek, gdy oni dzwonią, ta hołota, zawodowo, prywatnie, wtedy problem sam by się szybko rozwiązał. Unikać, omijać. To byłoby przyjazne rozwiązanie. Nie byłoby wtedy żadnych opowieści o zabitych dzieciach, raku, alkoholizmie, rozwodzie, bankructwie. A tylko dlatego jest co drukować, że zbyt wielu jeszcze z nimi rozmawia. Nie puszczajcie pary z ust! Rozłączcie się. Tak jak ja to zrobiłam. Nie było trudne. Jak otwierasz usta, to sam jesteś sobie winien. „Bez komentarza” już się drukuje. I w ten sposób się im dopomogło. Bardzo łatwe. Bardzo łatwo właściwie postąpić, jeśli się najpierw krótko zastanowić. Absolutnie każdy czytelnik, który kupuje tę gazetę, który daje im codziennie parę centów, jest winny tego telefonu do mnie tamtego dnia. Jedyny język, jaki rozumieją, to język strat księgowych.
Tłumaczę mojemu narzeczonemu, co nam właśnie zrobili. Że wytropili, co się stało. Że musieli jakoś wytropić mój numer. Nie ma mnie w książce telefonicznej. Ktoś, kto mnie zna osobiście, musiał go podać, skoro zadzwonili. Naturalnie nigdy nie wytropię, kto to był. Czymś takim ludzie się nie chwalą. Że kogoś zdradzili, kogoś wydali wtedy, kiedy ta osoba potrzebowała raczej spokoju i leczenia. Tę osobę też przeklinam. Wypadek zdarzył się, choć niewiele na ten temat wiedziałam, naturalnie przez nieuwagę. Wypadki zawsze zdarzają się przez nieuwagę, samo
słowo już o tym mówi. Telefon był zamierzony. I to powiększa moją wściekłość. Zaczyna się wyścig z czasem, z ich telefonami. Dzwonię do absolutnie
każdego
krewnego,
składają
mi
wyrazy
serdecznego
współczucia. Co się na to odpowiada? Dziękuję? I wzajemnie? Ja tobie również? Dlaczego tego nie uczą w szkole. Gdy ci umierają bliscy, inni mówią do ciebie: „Serdecznie współczuję”, na co ty odpowiadasz: „Ja wam również serdecznie współczuję”. Brzmi sztywno. Decyduję się na: „Ja tobie również”. Trochę swobodniej, nie tak ciężko i sztywno. Gdy to już załatwione, wyjaśniam, że właśnie nagabywał mnie jakiś człowiek, który sam siebie określiłby pewnie jako dziennikarza, którego od tej chwili nazywamy w naszej rodzinie ścierwojadem zza biurka13. Wyjaśniam, że wszyscy powinni się od razu rozłączać, nie mówić ani jednego słowa, nawet „bez komentarza”, że to by nam tylko zaszkodziło i gralibyśmy do ich bramki, że oni chcą to bez skrupułów wykorzystać. Wyznaczam wszystkim kierunek działania. Nasza rodzina jest zagrożona. Nasz pokój jest zagrożony. Nasza żałoba jest zagrożona. W samolocie wreszcie jest spokój. Trzymam za rękę narzeczonego i po raz pierwszy w życiu okropnie się martwię, że mogłabym zginąć. Nie mój narzeczony. Tylko ja. Myślę: to byłoby tak straszne dla mojej matki. Ona w żadnym wypadku nie może, póki nie umrze, stracić kolejnego dziecka. Troje wystarczy. Traktuję siebie samą jak własność mojej matki. Muszę uważać na siebie, żebym nie przepadła. Nie ze względu na mnie, mojego narzeczonego czy też nasze życie. Ono, mam nadzieję, znowu kiedyś będzie dobre i w miarę normalne. Ale tylko dla mojej matki. Moja matka nie może już przeżyć niczego złego. O to muszę się zatroszczyć. Wczepiam się w jego dłoń, wzrok cały czas wbijam w wyjście
awaryjne dwa rzędy przed nami, a myślą planuję dokładnie, jak przy lądowaniu na wodzie przeskoczę przez oba rzędy, żeby wyjść jako pierwsza. Mojemu narzeczonemu nic nie mówię o tym planie. Gdybyśmy chcieli we dwójkę zrealizować mój zamiar, byłoby to trudniejsze, muszę pozostać lekka, zwinna, muszę pierwsza się wydostać, żeby moja matka nie musiała przeżywać kolejnego liczenia ofiar. Muszę wydostać się stąd jako pierwsza. Wypadek nauczył mnie, jak prędko mija życie i chciałabym temu zapobiec. Nie chciałabym żyć dalej dla siebie. Żyję dla mojej matki. Gdy lądujemy, jest mi zimno i jestem zlana potem. Przez cały lot byłam pewna, że runiemy na ziemię, w duchu już się z wszystkimi pożegnałam. W myślach napisałam już testament, nawet jeśli prawie nic nie mam do zapisania. Nadal z weselnymi torbami, kupionymi na szczęśliwe dni, jedziemy do szpitala, który moja matka podała mi przez telefon. Tam natykamy się na trzech ojców, z których każdy stracił jedynego syna. To znaczy, że ze strony ojca będzie sześcioro pogrążonych w żałobie babć i dziadków. Siostra, która mi została, też już jest w szpitalu. Stale muszę sprawdzać w myślach, kto teraz właściwie jest martwy, a kto żyje. Nie mogę się w tym połapać! Emily, moja siostra, żyje, ma czternaście lat, i ja żyję. Jesteśmy już tylko dwie. Martwi: Harry, 24. Lukas, 9. I Paul, 6. Obejmujemy się, przed szpitalem. Uśmiecham się, bo tak się cieszę, że ją widzę. Złożyłyśmy już sobie serdeczne wyrazy współczucia przez telefon. Wszyscy jeszcze wyrażają ubolewanie z powodu naszego niedoszłego ślubu. Moja siostra, która stoi tu przede mną, była naturalnie zaproszona. Dzisiaj by doleciała, do Anglii. Zgadza się. Przecież ślub miał być dzisiaj. Dzisiaj. Gdyby na drodze nie stanęła najgorsza rzecz
w naszym życiu. Mam nadzieję, że pozostanie tą najgorszą rzeczą i że nie nadejdzie coś jeszcze gorszego. Patrzę na zegarek na ręku. Za cztery godziny byłabym mężatką. Przyglądam się z boku memu narzeczonemu. Nie mogę tego pojąć, całe to organizowanie, wszystko na próżno. Kocham go. Czy spróbujemy jeszcze raz? Czy też na zawsze pozostaniemy bez ślubu? W piersi wzbiera mi strach, który zatyka mi oddech, gdy wyobrażam sobie, jak muszę planować kolejny ślub i jak przeżywam, gdy w drodze nań osoby z mojej rodziny znowu mają wypadek. A ślub w naszej rodzinie jest zawsze związany z podróżami. Przyjeżdżają ze wszystkich stron. Albo świętujemy sami. Wtedy nikt nie musi przyjeżdżać i nikt nie musi umierać w drodze do nas. Pełnia lata. Siadamy na łące przed kliniką i czekamy na naszą matkę. Bardzo się martwię, że może fatalnie wyglądać po wypadku. Jak się w ogóle wygląda po wielkim karambolu? Nie mam bladego pojęcia. Wolę założyć najgorsze. Z trzech ojców dwóch było wczoraj na uprzątniętym miejscu wypadku. Mieli wiele nowych informacji, jak w ogóle mogło dojść do tego wszystkiego. Z ich relacji, relacji obu ocalałych, mojej matki i Rhei, oraz z akt policyjnych wyłania się następująca mozaika: Po przymiarce sukni ślubnej, której nigdy nie powinnam była robić, wyjeżdżają. Nie jestem przesądna. Ale po takim ciosie losu trzeba mnóstwo umysłowego wysiłku, żeby się taką nie stać! Wyłącznie z powodu pokazania sukni myślę, że jestem winna temu wszystkiemu, co się potem stało. Tylko dlatego jadą samochodem, że moja suknia jest taka wielka. Właściwie jestem winna bezpośrednio. I już nie trzeba być przesądną. Mój najstarszy brat ustępuje swej dziewczynie miejsca z przodu, bo jest dżentelmenem. W samochodzie świetnie się bawią.
Śpiewają piosenki. Dzieci ciągle zadają matce pytania o ślub i wesele. Opowiada im, że będą wszyscy mieć na sobie takie same koszule, które wspólnie wyszukałyśmy. Przed południem jest bardzo gorąco, a ona jak zawsze ściąga buty podczas jazdy samochodem, jasnobrązowe, żeglarskie mokasyny z frędzlami, jak zrobione przez Indian. Widziałam je na jej nogach przed wyjazdem. Jedzie z dozwoloną w Belgii na drodze prędkością. 120 kilometrów na godzinę. Nie piła ani kropli. I nigdy nie telefonuje podczas jazdy, ponieważ razem z nią w samochodzie siedzą dzieci. To jest bardzo ważne dla późniejszej kwestii winy mojej matki. W kluczowym dniu, czyli wczoraj, moja matka jedzie z trzema chłopakami i dziewczyną mojego najstarszego brata przez Belgię, w kierunku eurotunelu. Na autostradzie wiele się dzieje, ale ruch jest płynny. Na jezdni dla ruchu w przeciwnym kierunku tworzy się korek. Prawym pasem jedzie kierowca ciężarówki i transportuje olbrzymi zbiornik z benzyną. Nie widzi w porę końca korka. Nie wiadomo, czy przez to, że zasnął na sekundę, czy przez nieuwagę. Być może papieros spadł mu na kolana i poparzył jaja. W każdym razie on też nic nie pił. Z pełną prędkością wjeżdża w koniec korka. Nie hamując. Kierowcy, którzy stali na końcu korka, zobaczyli to w lusterku wstecznym i mieli szczęście. Na krótko przed zderzeniem szarpie kierownicą w lewo. I szarpie za sobą autokar pełen pasażerów przez środkową barierę ochronną. Ciężarówka i autokar tworzą ścianę na jezdni dla ruchu w przeciwnym kierunku, czyli tam, gdzie akurat prawym pasem jedzie moja rodzina. W radiu w samochodzie mojej matki leci Lucky Man The Verve. Niezliczone samochody wjeżdżają czołowo, nie hamując, w stojący skosem autokar i ciężarówkę, które się od tego przewracają. Wszyscy
w samochodzie widzą zbliżającą się do nich ścianę i wrzeszczą. Zderzenie. Moja matka nie zdąży nawet postawić stopy na hamulec. Siedem centymetrów. Między gazem a stopem. Cisza. Długa. Jako pierwsza budzi się dziewczyna mojego brata. Rhea żyje. Poduszki powietrzne leżą na desce rozdzielczej. Nie patrzy w lewo. Po prostu siedzi. Nic nie słyszy. Cisza. Szum w głowie. Wszystko w zwolnionym tempie. Otwiera drzwi po swojej stronie i chce wysiąść. Pada. Nie może stać, bo ma zmiażdżone nogi. Leży na ziemi obok samochodu i czołga się, parę metrów dalej, jak chore goryle we mgle z filmu, który musieliśmy oglądać, gdy byliśmy o wiele za młodzi, żebyśmy kiedyś zostali badaczami zwierząt albo przynajmniej obrońcami środowiska naturalnego. Układa się na bocznym pasie zieleni i tak zostaje. Obraca głową z prawa na lewo i widzi, co się wokół niej dzieje. Widzi wiele samochodów, które po prostu zjeżdżają z autostrady przed gigantycznym miejscem wypadku, zamiast wysiąść i pomóc. Nie chciałabym należeć do ludzkości, która robi coś takiego! Wielu nie żyje, wielu jest rannych. Rodziny w autokarze wybiły dziurę w szybie i gramolą się po kolei na zewnątrz. W którymś momencie, kiedy Rhei już nie ma, moja matka odzyskuje przytomność. I po prostu tak siedzi. Pewnie tak to jest w tak ciężkim szoku. Właściwie w ogóle nic się nie robi. Cofa się do najbardziej podstawowych rzeczy. Mózg nie funkcjonuje już prawidłowo. Serce bije, ale to chyba wszystko. Siedzi i siedzi, i siedzi. I dziwi się ciszy w samochodzie. Nie odwraca się. Nie patrzy na swoje dzieci. Już nie jest matką, która może się troszczyć o swoje dzieci. Nawet sama siebie nie może już uratować. Jest
jak ciężko ranne zwierzę. Nie patrzy też w stronę Rhei na prawo. To byłby o wiele łatwiejszy ruch głową w porównaniu ze spojrzeniem do tyłu na własne dzieci. Po prostu tylko tam siedzi i próbuje zrozumieć, co się właśnie stało. Przez parę minut. Ktoś otwiera szarpnięciem drzwi. Inny kierowca ciężarówki, uwikłany w wypadek. Nie sprawca, ten zginął na miejscu. Silnymi rękoma chwyta moją matkę pod ramiona. Inaczej nie może jej podźwignąć. Jest dla niego za ciężka. Zbiornik ciężarówki, która spowodowała wypadek, wyciekł, setki litrów benzyny lśnią teraz w ogromnej kałuży pod wszystkimi rozbitymi samochodami. Zaczynają się palić, bo w przewróconych belgijskich latarniach ulicznych doszło do zwarć pośrodku jezdni. Kierowca ciężarówki ciągnie moją matkę jak worek przez płomienie na ziemi. Wszystko się pali. Wszędzie dym i smród, i krzyki, i śmierć. Potem kładzie ją obok pozostałych rannych i umierających. Ona bardzo powoli odzywa się do niego: – Moje dzieci, moje dzieci są jeszcze w samochodzie. Rzuca się pędem po nie. Wtedy wszystko przed nim wylatuje w powietrze. Ogromna eksplozja. Ona wie, że straciła dzieci. Widziała, jak pochłaniają je płomienie. Na własne oczy. A potem jeszcze jedna i jeszcze jedna eksplozja. Kolejne zbiorniki z benzyną w samochodach. Ludzie, którzy jeszcze zdołali się uratować z autokaru, udzielają mojej matce pierwszej pomocy napojami. Leją colę, fantę, wodę sodową
z sokiem jabłkowym na jej poparzone do kości stopy. W ten sposób następuje lekkie ochłodzenie tych miejsc. Lekarze mówią później w szpitalu, że to bardzo pomogło. Inaczej skończyłoby się dla niej o wiele gorzej. Dla mnie, w mojej świadomości, najgorszą rzeczą jest to, że nikt z nas nie wie, czy moi bracia żyli jeszcze, gdy pochłonęły ich płomienie, czy też zginęli już wskutek zderzenia. Teraz to brzmi makabrycznie, ale tak to już jest, od ośmiu lat żywię gorącą nadzieję, że zderzenie było tak silne, że złamało ich wszystkie trzy szczupłe karki i nie zaznali spalenia żywcem. Dzień w dzień mnie to prześladuje. Dniami i nocami we snach. Nigdy się tego nie dowiem, nigdy nie będzie odpowiedzi. Bo matka nie obejrzała się na swoje dzieci. Pani Drescher mówi, że można by nawet założyć, że jednak to zrobiła, i okłamuje nas wszystkich, żeby nie musiała opisywać, co wtedy zobaczyła. Albo to, co zobaczyła, było tak straszne, że jej mózg z miłości do niej to wykasował, żeby jeszcze bardziej nie zwariowała. Mózg wie, co jego posiadacz może wytrzymać, a czego nie. Siedzimy na słońcu i czekamy na matkę. Matkę z horroru. To horror, jak pomyślę, że ją zobaczę. Boję się, że moja śliczna matka już nie jest śliczna. Zawsze jest tak bardzo zadbana. No ale teraz na pewno nie. Elizabeth, nie rób sobie nadziei! Z pewnością będzie wyglądała strasznie i nie wolno ci dać jej tego poznać po sobie. Właśnie tak zrobimy! Nadchodzi pielęgniarka i prosi nas do środka. Matka przyjechała. Dostała osobny pokój ze względu na powagę wypadku. Od razu wiedziałam. Straciła troje dzieci, nie musi więc dzielić pokoju z jakimś kretynem. Świetnie. Dzięki, kochany szpitalu. Pielęgniarka mówi nam, że moja matka jest tu już od jakiegoś czasu i została zbadana. Lekarz będzie
chciał zaraz ze mną porozmawiać. Ze mną? Dlaczego? O Boże, czegóż on chce ode mnie? Zobaczymy. Elizabeth, musisz być dzielna. Spotyka cię teraz coś takiego, że nie masz pojęcia, jak to się dalej potoczy. Wiedzę o takich sprawach czerpię wyłącznie z filmów, które pokazywała mi matka. Może właśnie dlatego? Żebym przetrwała to wszystko tutaj i mogła jej pomóc w takiej sytuacji? Możliwe. Ją można posądzić o dowolną perfidię. Wygląda, jakby miała zawsze plan główny, wprawdzie podły, no ale jednak! Pielęgniarka szepce jeszcze do nas przed drzwiami z numerem 322, że nie powinniśmy się dziwić, jeśli będzie się trochę dziwnie zachowywać. Że co? Jeszcze dziwniej niż zwykle? Mówi, że dali jej silne psychotropy, żeby się nie skapowała, że straciła synów. Jeszcze tego nie pojęła. Psychotropy zadbają o to, żeby umysł spuścił wszystkie rolety, a bolesne zrozumienie tego, co się stało, przesączy się powoli do świadomości dopiero wiele dni później. Ona jeszcze tego nie wie? Aha. Dobrze wiedzieć. Rany, jakie to wszystko zwariowane. Istnieją lekarstwa, które sprawią, że moi bracia będą jeszcze żyli? Dlaczego ja ich nie dostałam, dlaczego tylko moja matka? Nie chcę do środka. Nie chcę się zajmować poparzoną matką. Za dużo dla mnie tego wszystkiego. Nikt nie mówi: „Proszę”. Leży tam, maleńka w wielkim łóżku, i śpi. Dobrze. Mogę się najpierw przyzwyczaić do tego widoku, a ona nie zauważy, patrząc jak w lustro w moją przerażoną twarz, jak koszmarnie wygląda. Cała twarz jest usiana krwawymi zadrapaniami. Aha, pewnie od przedniej szyby. Wszystkie zadrapania wskazują ten sam kierunek. Jakby Freddy z Koszmaru z ulicy Wiązów szybko się przywitał. Ma zapuchnięte, podbite oko i zszytą ranę tłuczoną na skroni. Pewnie uderzenie
o kierownicę albo deskę rozdzielczą. A najgorsze, na to w ogóle nie byłam przygotowana, te jej piękne, jasne, długie włosy spiekły się w krótkie, grube, zwęglone dredy. Ten żar! O tym nie pomyślałam. Włosy najwyraźniej się topią, o czym by się raczej myślało w wypadku plastikowej peruki. Wszystko trzeba będzie zgolić, same nigdy przecież nie dojdą do siebie. Otwiera oczy i uśmiecha się do nas. Wzrok ma zaszczuty. Oczy ma szerzej otwarte niż zwykle. Jak zaszczute zwierzę. Tak. Widzę po niej, że jej podświadomość od dawna już wie, co się stało. Mówi: – Co mam powiedzieć? Nie wiem, co mam powiedzieć. Co się wszyscy tak patrzycie. Rany, przestańcie. Dziecko, wyszłaś za mąż? Uśmiecha się, jak wariatka. Wszyscy w pokoju zauważalnie sztywnieją przy tym pytaniu. Siostra, która mi pozostała, i ja, bo tym jesteśmy: tymi, które pozostały. Podchodzimy do łóżka i bardzo ostrożnie, żeby jej nie urazić, kładziemy głowy na jej piersi. – Tak, mamo, pobraliśmy się. A niby jak inaczej? Myślę, ona jest na psychotropach, to przecież mogę jej dać odpowiedź, jaką chce usłyszeć. Przecież i tak wszystko jedno. Po prostu powiem jej później, przez lekarstwa źle mnie zrozumiałaś. – Cieszę się z twojego powodu. – Przygląda się mojemu narzeczonemu. – Waszego. Cieszę się z waszego powodu. Teraz musicie szybko postarać się o trójkę dzieci. Aaa. Ratunku. Myślę, że ona tego jeszcze albo już nie wie, przez
lekarstwa. Chyba nie działają najlepiej. Głaszczę ją po ręku. Też ma zadrapania, jak na twarzy, od przedniej szyby. Całe jej ciało wygląda na umęczone. Spoglądam znowu na jej twarz. Oczy ma zamknięte. Oddycha niespokojnie. Wyślizgujemy się wszyscy z tego pokoju jak z horroru. Ponieważ faktycznie drobimy na paluszkach w zwolnionym tempie, nie możemy się powstrzymać od chichotu. Szybko się oglądamy, czy jej to nie zbudziło. Nie. No to dalej. Wyjść stąd. Na korytarzu spotykamy lekarza prowadzącego. Mówiąc, patrzy cały czas na mnie. Jestem starsza z nas, dwójki dzieci. Ona nie jest już razem z mężami. Z żadnym z nich. Co w takim razie oznacza, że jestem najbliższą krewną i partnerką do rozmowy w wypadku każdego syfu, jaki jeszcze nadejdzie. – Proszę pani, daliśmy pani matce osobny pokój, bo kiedy powoli zredukujemy psychotropy, nadejdzie ponure przebudzenie, a ona krok po kroku uświadomi sobie, że straciła troje dzieci. Prowadziła przecież samochód. Nawet jeśli prawnie nie ponosi żadnej winy, to i tak będzie sobie czynić wyrzuty. Może być tak źle, że będzie chciała się zabić. Proszę, niech pani zostanie z nią dzień i noc przez najbliższe tygodnie i pilnuje, by nie popełniła samobójstwa. Wszystko
jasne,
mam
nowe
zadanie.
Bohaterskie
zadanie:
przeszkodzić matce w samobójstwie. Załatwione, żaden problem, dam radę. – Wstawimy do pokoju jeszcze jedno łóżko, gdzie będzie mogła pani spać. Tyle co do psychiki. A teraz co do fizyczności. Ma ekstremalnie
poparzone stopy. Trzeba je szczotkować co drugi dzień, żeby w procesie gojenia nie potworzyły się bliznowce. Później ograniczałyby one możliwości ruchowe. Będzie musiała wytrzymać bardzo duży ból, bo szczotkujemy szorstką szczotką po żywym mięsie, dlatego co drugi dzień będziemy ją poddawać pełnej narkozie. Będzie się po tym bardzo źle czuła. Kiedy narkoza ustąpi, nie da się uśmierzyć bólu na sto procent. To będzie bardzo nieprzyjemne dla pani matki i byłoby dobrze, gdyby w tym czasie była pani przy niej. Bardzo długo nie będzie wolno jej wstawać, naturalnie z jednej strony z powodu stóp, ale także z powodu złamanego kręgu. Ten najpierw musi się zrosnąć i dlatego musimy pani matkę unieruchomić. Przypuszczamy, że jedno z dzieci z tylnego siedzenia w samochodzie uderzyło głową przez oparcie w krąg pani matki i to spowodowało złamanie. Poszlaka. To znaczy, że przynajmniej jedno z dzieci, a mianowicie to, które siedziało za matką, podczas pożaru już nie żyło. Albo przynajmniej było nieprzytomne. – Tyle na początek z naszej strony. Jeśli mają państwo jakieś pytania, to bardzo proszę. Wszyscy popatrują na siebie i kręcą głowami. Dziękuję. To do zobaczenia. Chciałabym być sama. Mówię krewnym, mój narzeczony od wczoraj też do nich należy, że szybko podejdę sama te dwa kilometry do domu, żeby spakować parę rzeczy, na noc. Oni mają tu zostać i uważać na nią. Ruszam. Szybko, na świeże powietrze. Maszeruję chodnikiem, jak gdybym uciekała. To uczucie już mnie nie opuści. Wszystko robię szybko, żeby wytwarzać jak najmniej bolesnych myśli. Wprowadzę się teraz do
szpitala. Boję się nocy z matką. Nie chcę być przy tym, gdy nadejdzie jej pora poznania. Wyobrażam sobie, że nagle otwiera oczy i krzyczy, wczepia się we mnie z całej siły i płacze, i błaga, że to nie może być prawda, że mają wrócić, że mamy cofnąć czas, żeby wyjechali kilka minut wcześniej i minęli tamto miejsce bez szwanku, żeby moja suknia wyszła trochę mniejsza i skromniejsza i zmieściła się w walizce, żebyśmy wszyscy razem mogli lecieć samolotem. Bezpiecznym samolotem. Wbija we mnie paznokcie i porywa mnie za sobą w szaleństwo. Z miłości do niej idę za nią, w dół, w dół, coraz dalej od życia. W ciemność. Mam nadzieję, że to się stanie za dnia, kiedy inni też tutaj będą. Czuję przerażenie przed nią i mającym się dokonać poznaniem, że troje jej dzieci nie żyje. Czuję, że potrzebuję pomocy. Nie przetrzymam tego wszystkiego sama. Dlaczego ona dostaje leki, a ja nie? Też bym chętnie dostała środki uspokajające. Muszę poszukać sobie terapeuty. Odchodzę od zmysłów. Będę teraz tygodniami się troszczyć o moją zagrożoną samobójstwem matkę i padnę przy tym. Ona przeżyła największe cierpienie. Z nas wszystkich. Ja tylko straciłam braci. Co jest gorsze? No cóż, naturalnie kiedy się straci dzieci. Mężowie stracili tylko każdy po jednym synu. Co jest gorsze? No cóż, kiedy się straciło troje dzieci. Nikt z nas przy tym nie był. Co jest gorsze? No cóż, kiedy się przy tym było. Dlatego nasza pomoc skupia się odtąd całkowicie na matce, która straciła troje dzieci. I koniec pieśni. I dlatego też nie dostajemy żadnych leków. Całkiem proste. Nie chcę o tym rozmawiać z narzeczonym ani z tymi wszystkimi ojcami, ani z moim ojcem, tylko z fachowcem. Z kimś, kto studiował ten
syf, przez który muszę przebrnąć. Z kimś, kto pomoże mi to przetrwać. Żebym później była znośnym człowiekiem. Żebym przeżyła to tutaj. Zamyślona, defiladowym krokiem, jestem w domu tak szybko jak nigdy. Mieszkam z narzeczonym niedaleko matki. Na szczęście jeszcze nie muszę iść do domu matki. Teraz są tam trzy puste pokoje dzieci. Na zawsze. Tam będą pewnie musieli spać wszyscy krewni, którzy teraz ściągną z Anglii, żeby nas wesprzeć. Żeby wesprzeć matkę, nie nas! Takie wesele, tylko na odwrót. Właściwie wszyscy bylibyśmy tam, z okazji radosnego wydarzenia, teraz wszyscy są tutaj, z okazji smutnego wydarzenia. Wesele, pogrzeb. Moja matka z pewnością zostawi pokoje dokładnie w takim stanie, w jakim opuścili je moi bracia. Tak jak to zawsze robią w filmie. A potem matka codziennie siada na jednym z łóżek, trzyma w ręku kij do bejsbola i płacze. Tyle że żaden z moich braci nie grał w bejsbola i nie posiada również kija do bejsbola. Jesteśmy bowiem całą rodziną przeciwko wszystkiemu, co amerykańskie. Jesteśmy antyamerykanami. Jesteśmy przeciwko wojnie, karze śmierci, otyłości, Monsanto, Exxonowi. W naszej rodzinie Ameryka oznacza samo zło. No tak, tak, co też człowiekowi przychodzi do głowy. Jedno wesele i trzy pogrzeby. A ja w samym środku. I cannot fucking believe it! Wpadam do naszego mieszkania, pakuję najpotrzebniejsze rzeczy. Ciało funkcjonuje zdumiewająco dobrze jak na to, co się stało. Wszystko robi tak, jakby życie miało normalnie toczyć się dalej. Ja funkcjonuję, moje ciało pracuje, słucha rozkazów. Tak, tyle że nic ponadto. Mózg kuśtyka gdzieś tam daleko w tyle, jeszcze gdzieś w Anglii. Albo może został w Belgii, na autostradzie?
W kółko myślę o wszystkim, co wiem o wypadku, że mało się nie porzygam. W końcu mam uczucie, że tam byłam, ale nic nie mogłam zrobić. Nie mogłam pomóc. Moim braciszkom! Ani nikogo uratować. Patrzę tylko i boleśnie współodczuwam, jak to jest, kiedy człowiek musi palić się żywcem, bo nikt go nie wyciągnął. Bo ludzie zjeżdżali z autostrady, bo nie mieli ochoty stać w korku. Bo nie chcieli się spóźnić na swoje nieważne spotkanie. Pozwolili dzieciom umierać w płonących puszkach. Kto wie, gdybyśmy mieli więcej ratowników, może udałoby się ich wyciągnąć! Żywych lub martwych. Przynajmniej mielibyśmy wtedy ciała do pochówku. Co teraz właściwie mamy pochować? Nad tym w ogóle się jeszcze nie zastanawiałam. Zazdroszczę każdemu, kto kogoś stracił, ale ma przynajmniej martwe ciało, żeby dotknąć. Żeby lepiej pojąć. Żeby sparaliżowany mózg mógł zrozumieć, ta osoba jest teraz martwa. Życie nie wróci już w to martwe ciało. Nigdy. Popatrz, dotknij. Jest sztywne i żółknie, i jest zimne jak martwy kurczak z lodówki. Chciałabym mieć takie. A tak, bez ciała do pożegnania, mózg płata mi figle. Nie chcę zaakceptować nieuniknionego i sama się zwodzę: jeśli nie znaleziono ciał, to przecież mogą jeszcze żyć. Może się uratowali. Wyszli z samochodu przed wielką eksplozją i pobiegli do lasu. Co ja tam wiem. Przecież może tak być! Rhei też się przecież udało otworzyć drzwi i wyczołgać na zewnątrz. Oni też to zrobili, krótko potem, jak moja matka znalazła się na zewnątrz. Mieszkają teraz w lesie w Belgii, razem z tymi wszystkimi zwierzętami, które jeszcze nie zostały przejechane przez nas, brutalnych
kierowców rosnącej gospodarki postępu. Wypadek dał im się naturalnie mocno we znaki, są od tej pory obłąkani, nie mogą sobie przypomnieć niczego, co dotyczy wypadku, ani też niczego z ich dawniejszego życia w rodzinie. Mój najstarszy brat jest przywódcą, troszczy się o maluchy. Dziecko, które siedziało za moją matką, nie wiem przecież, które to było, dostało od starszego brata takie coś zmajstrowane z gałęzi i drobnych patyczków i on to musi cały dzień nosić umocowane wokół głowy, bo od uderzenia w fotel mojej matki i jej twardy krąg złamał sobie czaszkę. Ale ta się powoli zrasta dzięki pożytecznej podporze na głowę mojego brata. Małego często bardzo boli głowa z tego powodu. Jednak ich trójka znajduje korę pewnego drzewa; gdy ją żuje, ból łagodnieje. Żywią się leśnymi jagodami i młodymi pędami, jak Indianie, w harmonii z naturą. Są nadzy i brudni, i mają długie włosy. Cała trójka po wypadku straciła mowę i porozumiewają się tylko spojrzeniami. Rozumieją się właściwie instynktownie, bo są ocalałymi. Cóż tu jeszcze takiego trzeba komunikować? Oparli o drzewo bardzo długą gałąź, pozbierali krótsze drągi, całe setki, i oparli je o długą gałąź. Tak z wolna powstał naprawdę duży szałas, żeby mieli gdzie spać. Wszystkie szczeliny między krótszymi drągami zatykają miękkim mchem i liśćmi, póki w ich jaskini nie będzie sucho i ciepło. Wyściełają podłogę suchym mchem i mają teraz wszystko, czego potrzeba do życia. Piją wodę ze strumyczka w lesie, zbierają wiele jagód pewnego gatunku. Jeden z nich zjada kilka, a pozostała dwójka przygląda się, czy nie zmienia mu się kolor twarzy, czy nie reaguje skóra, źrenice. Jeśli robi mu się niedobrze, wiedzą, że te jagody są trujące dla człowieka, i pomagają mu zwymiotować, za pomocą zaokrąglonego patyczka, który specjalnie w tym celu wyszukali w lesie.
Jeżeli tą metodą uznali jagody za jadalne w rozmaitych porach roku, zbierają ich o wiele więcej, niż mogą zjeść, i suszą w swym schronisku, jako zapasy na ciężką zimę. Jeden z nich zawsze musi pilnować jagód, bo ptaki i wiewiórki konkurują z nimi w zdobywaniu pożywienia. Każda nieuwaga
moich
braci
kończy
się
buchnięciem
im
produktów
żywnościowych z jaskini. Zwierzęta w lesie są przy tym tak chytre, że wiedzą, że kradzież pochłania mniej energii niż samodzielne zbieranie. Wprowadzili też walutę dla ich trójki. Jeśli któryś znajdzie coś fascynującego, a inny chce to od niego odkupić, na ten pomysł wpadł naturalnie mój oczarowany pieniędzmi najstarszy brat, wtedy trzeba przecież mieć coś, co by stanowiło równowartość. A więc po prostu wynaleźli walutę. Nocą podkradają się w pobliże autostrady i szukają odłamków butelek, które ludzkość tam cisnęła. Moi bracia zbierają najchętniej niebieskie odłamki. W kraju, w którym mieszkają, te są najcenniejsze. Potem idzie każdy odcień zieleni, potem brązowy, a najmniejszą wartość mają odłamki przezroczyste. Pocierają je tak długo ostrą krawędzią o kamień, póki dobrze nie leżą w ręku, póki wszystkie rogi nie są oszlifowane. Skrobanie odłamka o kamień to dźwięk, który z trudem można znieść, śmieją się z niemiłego uczucia, jakie wywołuje, nucą głośno, nie wiedzą, jaką piosenkę nucą, ale to Lucky Man The Verve. Wygładzonymi odłamkami płacą sobie wzajemnie i gromadzą skarby. I tak żyją dzień po dniu, zimą życie jest trochę cięższe, ale są skrzętni i zawsze dobrze zabezpieczeni. Kości czaszki tego, który siedział za matką, dlaczego właściwie nie wiem, który to był? Brak tego w mojej mozaice wypadku, tej informacji. I nikogo z tych, co tam byli, nie mogę już o to zapytać. Z obydwiema ocalałymi, z matką i z Rheą, zerwałam
przecież kontakt. W każdym razie czaszka trochę krzywo powoli się zrasta. Między długimi, brudnymi, sfilcowanymi włosami mój brat wyczuwa jeszcze wybrzuszenie kostne z tamtych dni. Cieszy się, że po kilku latach bóle głowy mu minęły. No tak, tak to jest w belgijskim lesie. I nikt nie może mi dowieść czegoś przeciwnego. Bo nikt nie może mi pokazać martwych ciał. Bo nie ma nic, co można by pochować. A może pogrzeb przepada, jeśli nic nie pozostało z piekła płomieni? Zasadniczo
dokonaliśmy
już
przecież
kremacji,
na
autostradzie.
I zaoszczędziliśmy sobie kosztów krematorium. Tyle że nikt nie zebrał prochów. A może nie? Czy wiatr je wtedy wywiewa? Dokąd? A może przykleiły się, do opony innego pojazdu, do innych zabitych, do otwartych ran? Do włosów strażaków? Czy oni po użyciu szamponu dla mężczyzn spłukali moich braci do odpływu? Czy zamiotła ich zamiataczka na miejscu wypadku? Tuż zanim usunięto bariery? Razem z błyszczącymi w słońcu odłamkami rozbitych przednich szyb, rozrzuconymi ubraniami, bandażami i plastrami z apteczek, oderwanymi zderzakami, zapomnianymi dziecięcymi pluszakami? Wszystko na wielką stertę na pas awaryjny. I rusza wesoła jazda tych, którzy stali w korku.
Od czasu wypadku tylko ja prowadzę. To znaczy, nie pozwalam prowadzić nikomu innemu. Mam wrażenie, że wszyscy gorzej prowadzą. Nie stałam się od tamtej pory nerwowym kierowcą. Ani bojaźliwym, ani spiętym. Tylko bardzo ostrożnym. Prowadzę w sposób rozważny i defensywny. Zawsze staram się przewidzieć każde wariactwo każdej
innej osoby. Ode mnie zależy dowiezienie wszystkich pasażerów w moim samochodzie cało i zdrowo do celu. To, co się nie powiodło mojej matce. Jest moim zadaniem. Kiedy siedzę obok kierowcy, długo nie wytrzymuję. Podczas każdej podróży na urlop, nieważne ile godzin, zawsze sama prowadzę całą drogę. A kto nie ma na to ochoty, nie może ze mną jechać. Wmawiam sobie, że uważam bardziej niż wszyscy inni, bo dokładnie wiem, jak szybko to się może potoczyć. Liczę wszystkie martwe zwierzęta na drodze. Są jak moi bracia: niewinne, małe, naturalne. Każdy, kto prowadzi samochód, liczy się z zabijaniem ludzi. Od tamtej pory widzę na autostradzie każdy ślad wypadku. Prześladują mnie wypadki. Nie tylko nasz, ale wszystkie, które widzę. Spryskane fluorescencyjną farbą miejsca na autostradzie, rysy i głębokie wgniecenia na barierach ochronnych. Długie ślady hamowania, które wiodą w pole albo wysoko na nasyp. I przede wszystkim: ślady ognia. Czarne miejsca na asfalcie po płonących samochodach. Widzę każde z nich i próbuję sobie wyobrazić, kto tam znowu umarł, czy ten Ktoś pozostawił dzieci, co jest gorsze, czy też na szczęście nie miał dzieci. Nie wolno łamać praw życia. Prawo życia brzmi: rodzice zawsze umierają przed dziećmi. Wtedy wszystko jest w porządku. Albo każdy umiera naturalną śmiercią. Znaczy: zasnął, zatrzymanie akcji serca w podeszłym wieku. Jak dla mnie to również rak w podeszłym wieku, alzheimer, parkinson, no na coś trzeba umrzeć! Tak musi być. Ale przecież nie dzieci przed rodzicami i do tego jeszcze w wypadku, w katastrofie! Raptownie wyrwane z życia. Bez pożegnania. To już jest naprawdę brutalne. Podczas przeciętnej podróży samochodem na autostradzie liczę: cztery martwe płomykówki, dwa martwe jeże, lis i dwa koty. Zwierzęta domowe raczej
mnie nie wzruszają. W końcu należą do kogoś. Są karmione. Nie oznaczają moich braci. Ale na widok martwych dzikich zwierząt serce mi się kraje, gdy tak leżą. Są dla mnie dowodem na to, że jeżdżenie samochodem jest błędem. Ogólnie rzecz biorąc, błędem! To, że zbudowaliśmy autostrady przez las, by prędzej gdzieś tam dojechać, wydaje mi się gigantycznym błędem. Zwierzęta były tam pierwsze. Biegają po lesie i nie wiedzą, jak mają przejść żywe przez jezdnię. Sześć pasów z pędzącymi samochodami. Niektóre jadą ponad dwieście. Zawsze mam wtedy nadzieję, że niedługo, nie czyniąc krzywdy nikomu innemu, obwiną się same wokół filaru mostu, zanim wyrwą wielką dziurę w jakiejś rodzinie, bo są tak szalenie ważne i tak się szalenie spieszą. Prędkość zabija. Ludzi i zwierzęta. Ludzie stają mi się coraz bardziej obojętni. Większość z nich zasłużyła na najgorsze. Ale zwierząt mi jednak bardzo szkoda. W toku ewolucji jeszcze do nich nie dotarło, że istnieją takie o wiele za szybkie samochody. I wolałabym umrzeć, niż żyć między tymi piratami drogowymi, zabójcami ludzi i zwierząt. Drobna nieuwaga, spadek koncentracji i bum, już tu jest, katastrofa, która niszczy rodzinę! Maszeruję szybkim krokiem z powrotem do mojej rannej matki w szpitalu, mam zadanie: troskę o nią.
Wchodzę do szpitalnego pokoju mojej matki, kompletnie nie mogę złapać tchu, jednak marsz w letnim słońcu był chyba pewną przesadą. Od tamtego dnia wszędzie gonię. Spokój boli. Refleksja boli. Ucieczki czynią wszystko znośniejszym. Później, na jodze, będę zawsze chętnie robić z innymi wszystkie ćwiczenia, kiedy serce bije i jest się bardziej ciałem
niż duchem, to przyjemne uczucie. Kiedy jednak na końcu trzeba się odprężyć, zawsze wstaję i wychodzę. Nauczycielka nie może ode mnie wymagać, żebym tak sobie leżała, jakby nigdy nie stało się nic złego. Zawsze ten wypadek. Prześladuje mnie jeszcze osiem lat po nim, tak że nie mogę wytrzymać spokoju, bo wtedy przed oczy wracają mi te obrazy i moi bracia, którzy prawdopodobnie musieli wycierpieć piekielne męki, zanim umarli. Wtedy do głowy wpełzają mi straszne wyrzuty sumienia, że ja żyję, a oni nie. Matka śpi. Siadam na łóżku, w którym mam spędzać noce w ciągu najbliższych tygodni. Jak stara kobieta trzymam torebkę obronnie na kolanach. Ukrywam się za torebką, boję się mojej matki, boję się moich martwych braci, moich wyrzutów sumienia, że żyję. Gdy się na nowo zakocham, mam wyrzuty sumienia, że oni już tego nie mogą. Gdy świętuję sukces w pracy, pożerają mnie wyrzuty sumienia. Mieli przecież jeszcze przed sobą długie życie, z pewnością świętowaliby wiele sukcesów. Ale już nie będą. A ja tak. I to mnie wykańcza! Gdy zarobię dużo pieniędzy, mogę to świętować tylko połowicznie, bo oni sami nigdy nie zarobili pieniędzy. A mój brat, ten najstarszy, który był mi najbliższy, tak kochał pieniądze. Tęsknił też przecież za swym bogatym ojcem, bo moja matka, nieważne już dlaczego, zostawiła go dla kolejnego męża. Mój brat kochał pieniądze tak jak ja, bo ojciec tyle dla nas znaczył. Najsilniejsze wspomnienie, jakie wiąże się z moim najstarszym bratem, to gdy pojechali razem z moją matką do banku, by podjąć kwotę potrzebną matce na kupno używanego samochodu. Chcieli zapłacić gotówką za używane auto. Mój brat poprosił naszą matkę, by mógł wyjąć pieniądze z koperty. Pięć tysięcy marek. Pozwoliła na to ze śmiechem.
Rozpostarł je niczym wachlarz i wachlował się nimi. Uparł się, że moja matka ma go tak sfotografować. A zdjęcia powiesił sobie potem nad łóżkiem. On sam z kupą gotówki w ręku, z szerokim, kpiarskim uśmiechem na twarzy. Często mu dokuczaliśmy z tego powodu. Trwał jednak w swej miłości do pieniędzy. Był hiphopowcem w naszej rodzinie. Prawdopodobnie mam taką samą obsesję na tle pieniędzy jak on, tylko potrafię ją lepiej od niego ukrywać. Może dlatego ciągle mu z tego powodu dokuczałam, bo we mnie samej niezupełnie mi się to podobało. W końcu w naszym społeczeństwie zainteresowanie pieniędzmi czy chęć posiadania pieniędzy uchodzą za naganne. A przy tym cały cholerny system, w którym żyjemy, jest na tym zbudowany. Gdy wolno nam było widzieć się z ojcem, a on zabierał nas do restauracji, która nam wtedy wydawała się bardzo droga, i po jedzeniu prosił o rachunek, mój brat, mój martwy brat, tak długo marudził, póki nie wolno mu było rzucić okiem na rachunek. Mój ojciec daremnie usiłował mu wpoić, że nieładnie się tak zachowywać, że człowieka nie powinno interesować, jak wysoki jest rachunek, kiedy się zostało zaproszonym. Jednak mój brat nigdy nie dał się przekonać. Dla niego było bardzo ważne, że mój ojciec miał dużą siłę nabywczą. Zawsze spoglądał na rachunek, a po odgłosach, jakie z siebie wydawał, można było poznać, że uważa go za bardzo wysoki. Potem ze spokojem i podziwem przyglądał się naszemu ojcu. Za każdym razem przewracałam oczami i zachowywałam się tak, jakby mnie strasznie żenował. Ale dzisiaj jestem pewna, że też spoglądałabym na rachunek, gdyby on nie zrobił tego za mnie.
Siedząc na łóżku, mam wrażenie, że wprowadziłam się do więzienia. Łapią mnie duszności, trochę za dużo tego wszystkiego naraz. Duszności towarzyszą mi zresztą od tamtej chwili. Widać już, że wypadek jest wydarzeniem
określającym
wszystko
w moim
życiu.
Każdemu
człowiekowi, którego później poznałam, który coś dla mnie znaczy, opowiadam w najdrobniejszych szczegółach historię wypadku mojej rodziny. Żeby wiedział, jakie znaczenie ma wypadek, dla mnie, mojego życia, mojej psychiki, mojego charakteru, moich lęków, moich trosk. Wchodzi pielęgniarka. Stawia matce na nocnym stoliku tabletkę w szklance i szepce do mnie, że powinna ją wziąć, żeby ułatwić przejście w pełną narkozę. Tak, zatroszczę się. Zaraz zostanie zabrana, na szczotkowanie. No tak, tak wszyscy to tutaj nazywają. Tak potocznie. To, co lekarz nam opisywał dziś w południe, zeszczotkowywanie gojącego się strupa, żeby nie potworzyły się bliznowce czy jakoś tak. Czym to człowiek musi się zajmować w młodych latach swego żywota. Siedzę tam i wbijam wzrok w moją matkę, czekam, póki nie otworzy oczu. I pojawia się we mnie nowy lęk. Nagle wpada mi w oko kroplówka, która tkwi w jej ręce, igła tkwi mocno w grzbiecie dłoni. Widzę, jak płyn powoli ścieka kroplami, ale między nimi są w nim dziurki powietrza. To przecież idzie do żył, jasne, inaczej wlew nic nie da. Chyba można umrzeć od powietrza w żyłach, to znaczy we krwi? Czy to nie jest metoda znana z kryminałów, żeby zabić kogoś i nie zostać wykrytym, jeśli patolog sądowy nie odkryje śladu wkłucia? Pytam pielęgniarki przy drzwiach, czy to nie jest niebezpieczne, jeśli tam dostanie się powietrze? Moja matka nie jest przecież balonem. Śmieje się i mówi, że w rurce musiałby być
najmarniej metr bieżący powietrza. Dziękuję jej, jednak uważam, że razem z przerwami w rurce jest spokojnie metr powietrza. Będę to obserwować. Nie pozwolę, żeby moja matka teraz umarła, przez jakiś porąbany błąd w sztuce, tu, w szpitalu. Muszę być czujna jak ryś. Od śmiechu pielęgniarki matka się zbudziła. Wstaję, kładę torebkę na moje łóżko i podchodzę do niej. Podsuwam jej plastikową szklaneczkę z tabletką i wyjaśniam, że to przygotowanie do pełnej narkozy. Zaraz będą się zajmować jej stopami. Na to od razu zaczyna lamentować, że nie powinni w ogóle tego ruszać, powinni zostawić bandaż, jak jest. Wyjaśniam jej, ze zwykłą mi surowością, że tak się nie da. Że inaczej bandaż jej wrośnie w stopy. Musi być zmieniany co dwa dni. A strup trzeba zeszczotkować. Brzmi strasznie, ale musi to teraz przetrzymać. Role się odwracają. Rozmawiam z nią, jakby to ona była dzieckiem, a ja matką. Słucha się swojej córkomatki. Wrzuca do ust, co trzeba, i wbija wzrok w sufit. Tak bardzo się zmieniła. Niewiarygodnie. Myślę, że to w ogóle nie ona. Może moja dawna matka spłonęła w samochodzie razem z moimi braćmi? Może dokądś poszła? Czy to możliwe? Może straciła część swej osobowości? A może to tylko sprawa lekarstw? Zobaczymy. Time will tell. Wchodzi pielęgniarka i wywozi moją matkę. Uderza nią o futrynę, to mi się nie podoba. „Proszę ostrożniej, dobrze!”, wyrywa się ze mnie. Proszę traktować moje dziecko, jak należy. No! Jestem sama. Nie znoszę być sama. Biegam po całym szpitalu i szukam krewnych. Coraz ich więcej, wkrótce cała rodzina jest w komplecie. Brakuje tylko moich braci. Przecież wtedy moglibyśmy się tutaj pobrać. Mówią mi, że zamówili dla nas wszystkich pizzę, że chcą ją teraz zjeść w pokoju matki. I mają do tego piwo w reklamówkach. Ze
stacji benzynowej za rogiem. Cudownie. Znieczulenie, wreszcie. Tańczymy z pizzą i piwem na grobach moich braci. Wreszcie jemy. Głodna jestem! No tak. Teraz to zauważam. W końcu jeszcze tu jestem, przynajmniej troszeczkę, czuję głód. Krewni siadają na moim łóżku i na podłodze. Zresztą z nimi wszystkimi robi się naprawdę wesoło. Przez to, że jesteśmy wszyscy razem, a widujemy się tak rzadko, a dzisiaj przecież miał być dzień ślubu, wydaje mi się niemal, że to wesele, tyle że ze zmianą planu: w szpitalu. Jakby przytrafiła nam się jakaś błahostka i tu w szpitalu
nadrabialibyśmy
wesele.
Śmiejemy
się
i śpiewamy.
Przebiegamy jeszcze, jak kury, którym oderżnięto łeb, parę metrów, bez głowy, póki wypadek nie usadowi się w głowie każdego z nas jako pewnik. Wypadek był dla mojej rodziny ostatnim gwoździem do trumny. Rodzina była już przedtem chora, rozbita i właściwie nie do uratowania, jednak wypadek zadał jej śmiertelny cios. Nikt później nie ma z nikim kontaktu. Tak, to właśnie jest psychologia. Obłęd! Matka wraca, my już jesteśmy nietrzeźwi od tego całego piwa z puszek. Najpierw zasypia, ale gdy z wolna się budzi, a znieczulenie ustępuje, radość bardzo szybko znika. Tak upiornie ją boli. Krzyczy, drży, mówi, że jest jej zimno nie do wytrzymania. Rozbiegamy się na wszystkie strony, przynosimy cztery kolejne kołdry, nic nie pomaga. Jej jest zimno od środka. Z zewnątrz nic nie możemy poradzić. W kółko powtarza tylko to zdanie: „Moje stopy, moje stopy, niech je zostawią w spokoju”. To o to chodziło lekarzowi, gdy mówił że to są takie bóle, że ich się nie da na sto procent uśmierzyć środkami przeciwbólowymi. A ona musi teraz przez to przechodzić co dwa dni, kto wie jak długo. Myślę, że ona oszaleje, a ja
razem z nią, jestem przecież jak ona. Jesteśmy przecież takie same. Twój ból jest moim bólem. Matko. Muszę się o ciebie troszczyć. Troszczyć. Troszczyć. Może wtedy zatracę się w tobie. Nie lubię być sobą. Nie chcę być tylko sobą. Chcę być w tobie, zatracić się w tobie. Wtedy może to wszystko będzie mniej bolało, ciebie i mnie! Po koszmarnie długiej godzinie krzyczenia z bólu wreszcie znowu jest spokój. Zasnęła, z wyczerpania. Wszyscy krewni wytrzeźwieli z przerażenia i muszą się z powrotem zamroczyć. Dzień z wolna się kończy. Pierwszy dzień w nowym życiu. Życie pełne
lęku
i wyrzutów
sumienia.
Nowe
życie
z niepodważalną
oczywistością, że śmierć wkrótce wszystkich zabierze. Każdego z nas, i że trzeba się temu z ogromną zręcznością przeciwstawiać, żeby przeżyć. Ale czy ja w ogóle chcę przeżyć? Życie jest męką, zawsze wisi na jedwabnej nici. U góry mocno wczepiona gąsienica jedwabnika, a wiele metrów niżej wiszę ja, obwinięta w nić wychodzącą z jej dupy. Tak wygląda moje życie od wypadku. Od ośmiu lat. W ciągu ośmiu lat postarzałam się z pewnością o trzydzieści lat. Krewni idą do domu, w którym teraz są trzy puste pokoje dzieci, i pewnie całą noc przechleją, jak ich znam. I zostawiają mnie samą na noc w szpitalu z tym czymś, co kiedyś było moją matką. To jak w horrorze. Cóż, wszyscy jesteśmy silnie obciążeni filmową manią mojej matki. Długo nie mogę zasnąć, bo ciągle się zastanawiam, co zrobię, jeśli pora poznania nadejdzie wtedy, gdy będę z nią sama. Wyobrażam sobie, że porywa mnie za sobą w otchłań, że wariuje i w tym momencie wczepia się we mnie, a mnie chwyta ten sam obłęd. Tykająca bomba zegarowa called matka. W którymś momencie musiałam zasnąć, bo następnego
ranka budzi mnie narzeczony.
Wtedy, jak wydarzył się wypadek, nasza miłość była już skończona, żadna para temu nie podoła. W drodze do własnego ślubu. On
ma
w dłoni
„Drucka”.
Zwariował?
Byliśmy
przecież
przyzwoitymi ludźmi, którzy przestrzegają swych praw moralnych. W każdym razie na ogół. A co się tyczy „Drucka”, to już zawsze! Wygląda na bardzo zatroskanego i prosi mnie na korytarz. Samica-matka jeszcze śpi. Zrywam się z łóżka i w piżamie wychodzę za nim. To jasne, że ma to coś wspólnego z wypadkiem. Jasne. A cóż by innego, nastawiam się na to i owo. Ale na to nie można się nastawić. Daje mi gazetę, jest już otwarta na właściwej stronie. Te świnie wydrukowały zdjęcie z miejsca wypadku, nieważne już, jak je zdobyły, na pół strony. Wbijam wzrok w wypalony samochód. Szkielet, w którym moi bracia stracili życie. Nigdy nie chciałam oglądać tego obrazu. Ale w tym momencie wypala się w moim mózgu na zawsze, dzięki „Druckowi”. Mój narzeczony nie ponosi winy moim zdaniem. Muszę przecież wiedzieć, co teraz każdy może zobaczyć. Miejsce przestępstwa, obfotografowane dla publiczności. I gdzie tu jest wartość informacji? Dla mnie to okradanie zmarłych. Świsnęli coś naszej rodzinie, a mianowicie prywatną pamiątkę, prywatne obrazy. Nikomu nic do tego, jak wygląda wypalony samochód, w którym umarli. Nikomu. To sprawa wyłącznie policji i, jeśli w ogóle, najbliższych. Ten samochód jest dla mnie święty, miejsce ostatniego spoczynku moich braci, a te świnie go splugawiły. Splugawiły pamiątkę po moich braciach i miejsce wypadku, wyciągając je na światło dzienne!
Co za gwałt na naszej rodzinie. Tego nikt nie miał prawa widzieć. Jesteście źli dla naszej ziemi, tej ziemi. Zachowujecie się, jakbyście byli chrześcijanami, ale jesteście ich dokładnym przeciwieństwem. Za waszą pracę zasługiwalibyście na najwyższą społeczną pogardę. Teraz o tym wiem. Doświadczyłam tego na własnej skórze. Gdy kogoś, kto jest tak zraniony i oszołomiony, tak publicznie upokarza się i gwałci, wtedy hoduje się terrorystów na własnym łonie. Zemszczę się za to. Znowu nie mówię ani słowa do mojego narzeczonego, chowam się w sobie jak ranny Indianin i poprzysięgam zemstę. Nie wtajemniczam w to jednak narzeczonego. Jeszcze zobaczą, co za to dostaną. Poprzysięgam sobie tam, na tym korytarzu, że nie spocznę, póki ich za to nie zabiję. Gdy już dostatecznie długo wbijam wzrok w kompletnym osłupieniu we wrak samochodu mojej matki, widzę inne szczegóły, które mnie jeszcze bardziej rozwścieczają. Tę wściekłość zakonserwowałam w głębi serca w małej, ślicznej, szklanej buteleczce zdobnej mnóstwem esów-floresów, płyn w niej jest ciemnozielony, póki nie będę mogła uderzyć, bronić się, pokazać im, żeby poczuli, co mi uczynili. Na stronie jest coś wielkimi literami. Nie mogę odszyfrować znaczenia, bo wychodzę z siebie, taka jestem wściekła. Z wściekłości nie mogę czytać. Wokół wielkich liter wije się słup płomieni. Zrobił to wczoraj, po naszym wypadku, projektant graficzny w pomieszczeniach redakcyjnych. Siedział przy swoim komputerze i myszą dolepiał do każdej litery wijące się płomyki. A potem ułożył litery nad wypalonym samochodem mojej matki. Ogniu, krocz za mną! Mam nadzieję, że jest dumny ze swej pracy. Codziennie życzę tej osobie, żeby dostała raka ręki, konkretnie tej, która obsługuje mysz. Może zadziała! Kto wie? Bądźmy
dobrej myśli! To był pierwszy i jedyny dzień, w którym pozwoliłam naszemu krewnemu, żeby cisnął w tę paszczę parę centów, bądź później nie opieprzyłam go za to. Dziwnie mi się przygląda, ten mój narzeczony. Mój ukochany przyjaciel. Jego też ta sytuacja całkowicie przerasta. Widzi po mnie, że coś mi się tam w środku kłębi, ale nawet nie przeczuwa rozmiarów. Składam strony po wielekroć, idę do naszego pokoju i wkładam je pod poduszkę. Powinny być dla mnie wiecznym przypomnieniem. Podsycać wściekłość. Póki nie uderzę. Będę bohaterką. Będę bohaterką. Od zawsze chciałam dokonać jakiegoś bohaterskiego czynu. Cudownie. Wreszcie coś znalazłam! Drugi dzień końca mojego życia właśnie się zaczął. Dzielę z narzeczonym ciemny chleb z serem i kawę. Pielęgniarka mówi, że niestety nie może podać trzech śniadań, wszystko jest wyliczone. Żaden problem. Stale się zmieniamy w opiece nad moją matką w szpitalu. Anglicy chcą mnie trochę odciążyć, wszyscy zauważają, że jak na stratę, którą też przeżyłam, za bardzo się chowam za matką. Przy zmianie mój wujek popełnia fatalny błąd. Myśli: okej, siostra, to znaczy moja matka, śpi, wyskoczę na chwilę na świeże powietrze, rozprostuję nogi i przyniosę sobie kawę z kawiarenki. Teraz to jest rekonstrukcja zdarzenia, ponieważ niestety nie było mnie przy tym, żeby temu zapobiec. Stłukłabym ich na kwaśne jabłko, te świnie. Nikogo nie było, żeby ochronić przed nimi moją poparzoną, oszołomioną, napompowaną po brzegi lekarstwami matkę. Ekipa telewizyjna z Boulevard-TV zakradła się ze sprzętem do szpitala,
niezauważona przez portiera, z kwiatami w ręku jako kamuflażem. Jakimś sposobem wykryli, gdzie leży matka, weszli do jej pokoju i zbudzili ją. Z premedytacją ją okłamali. Historyjka leci tak: „Jest nam naprawdę szalenie przykro, że straciła pani dzieci w wypadku. Z całą pewnością kierowca ciężarówki był winien. Robimy teraz raport skierowany przeciwko ciężarówkom na autostradach, gdyż przysparzają tylu cierpień”. I tu już mieli w garści moją biedną matkę. Prostuje się w łóżku i sądzi, zaspana i oszołomiona, wskutek tej straszliwej napaści, że musi teraz udzielić wywiadu, żeby zapobiec podobnym wypadkom. Wszyscy przecież wiemy, jak nieczystymi dziennikarsko metodami pracuje Boulevard-TV, istni fabrykanci porno dla żądnych krwi gapiów! Jednak moja matka, jako Angielka w tym kraju, w znikomym stopniu interesuje się niemiecką telewizją, nie ma bladego pojęcia, czym jest Boulevard-TV, i wierzy w ich szlachetne pobudki. Pozwala się filmować, ciągle jeszcze z ranami ciętymi i oparzeniami na twarzy, ze zwęglonymi, sterczącymi na wszystkie strony włosami, z zaćmionym lekarstwami i przebijającym się spod wielu warstw poznaniem, że jej chłopcy nie żyją. Ta ekipa telewizyjna zapewniła sobie pierwszeństwo rozmowy z moją matką o jej martwych dzieciach przed jakimkolwiek lekarzem, duszpasterzem czy krewnym. Mnie lekarz powiedział, że będzie musiało upłynąć wiele dni, zanim będzie wolno to zrobić. A ci włamują się do pokoju mojej matki i dymają ją w jej roztrzaskaną duszę. A ja nie mogę temu zapobiec. Zaufałam wujkowi, a on zawiódł. Gdy wracam i słyszę o napaści, rozdzieram się na matkę: „Dlaczego to zrobiłaś? Dlaczego z nimi rozmawiałaś? Dlaczego nie zadzwoniłaś,
żeby ktoś ich wyrzucił? To gwałciciele!”. Odzywa się bardzo niepewnie: „Powiedzieli, że chcą na przyszłość zapobiec takim wypadkom dzięki temu raportowi”. „Tak, powiedzieli ci, żebyś rozłożyła szeroko nogi, a oni cię wydymają, cholera”. Widziałam ten raport. Oczywiście ani słówkiem się nie zająknął o sposobach zapobiegania wypadkom na autostradach. Oczywiście, że nie, cholera. Emocjonalne porno czystej wody. Nasza matka uczyła nas przyzwoitości. Walczyć z pierwszym odruchem gapienia się na coś, nie napawać się cierpieniem drugiego. Każdy ma wybór: należeć do przyzwoitych i unikać czegoś takiego albo należeć do nieprzyzwoitych i zaspokajać żądzę sensacji, faktycznie, ewidentnie kosztem innych! Odpycham myśli o wypadku, naprawdę muszę uważać, nie zastanawiać się nad tym zbyt wiele, to mnie wykańcza. Od tego staję się potwornie agresywna. Mówi pani Drescher. Dziś koncentruję się na mojej rodzinie. Matki się już przecież pozbyłam na zewnątrz. Zerwałam. Wewnątrz nigdy się jej nie pozbędę, mówi pani Drescher. Ponieważ tak bardzo nie cierpię życia, jakim żyła, przede wszystkim przed wypadkiem, ze mną jako dzieckiem, muszę teraz być z przymusu drobnomieszczanką. Pozostać drobnomieszczanką. Ale bez wzorca, od środka, sama siebie uczę. Codziennie wkraczam na nieznany ląd, bo moja matka nie przekazała mi, jak się gdzieś pozostaje, jak zapuszcza korzenie, jak się pozostaje przy jednym mężczyźnie. Jak się nad czymś pracuje. Inwestuje. Ale chciałabym zaoferować to mojemu dziecku. Mówi się przecież: bez korzeni nie da się później fruwać. Ja nie potrafię fruwać. Jestem żywym dowodem na to, że przysłowie jest prawdziwe. Boję się, bo
jestem wykorzeniona. Boję się, bo nie mam przeszłości. Chciałabym, żeby moja córka miała takich drobnomieszczańskich rodziców, żeby zakorzeniła się w domu, żeby myślała, rany, ci to są nudni, i kiedyś po prostu odfrunęła. Ku jej szczęściu. A od czasu do czasu wpadała do domu do swych drobnomieszczańskich rodziców. Po to odmawiam sobie niemal wszystkiego, co bym chętnie robiła: brała narkotyki, upijała się w trupa, pierdoliła na prawo i lewo, imprezowała i przede wszystkim: umierała. Może kiedyś, kiedy będzie mogła żyć beze mnie. Nigdy nie powinnam była zajść z nią w ciążę. To był ogromny błąd. Już wtedy zdawałam sobie jasno sprawę, że zginę z własnej ręki. Ale tak bardzo chciałam zastępczego dziecka dla mojej cierpiącej matki. A teraz sama tak bardzo jestem do niej przywiązana, kocham ją ponad wszystko, nawet jeśli zrujnowała mi życie, wyssała ze mnie wszystkie siły życiowe, jak egoistyczne pisklątko, tak mi nieprawdopodobnie utrudnia odejście. Spełnienie mojego planu. Kiedy jest ten właściwy moment? Kiedy dziecko już nie potrzebuje matki? Już nie tak bardzo? Kiedy wolno mi się zabić i ewentualnie zabrać kogoś ze sobą?
Po zostawieniu córki u jej ojca i wręczeniu lekarstw wraz z dokładnym opisem, jak należy ich używać, muszę szybko jechać na terapię. Ale nie za szybko. Zawsze tylko tyle, ile jest dozwolone. Wyobrażam sobie podczas jazdy, jaki wpływ na moje życie wywarłby fakt, że kogoś przejechałam, a jechałam za szybko, i jak potem policja przekazuje całej jego rodzinie wiadomość, że ich krewny zmarł, przez kobietę, która jechała na terapię, żeby leczyć swój wypadek w rodzinie.
I tylko dlatego, że była na styk z czasem, przycisnęła gaz trochę za mocno. I że musiałabym chcąc nie chcąc iść na pogrzeb, gdyby mi się udało od razu go przejechać, albo też odwiedzić go w szpitalu, gdyby jeszcze żył. I co miałabym wtedy powiedzieć i jak widać by było presję na mojej twarzy, i jak mało nie wybuchłabym śmiechem, bo presja na żałobny wyraz twarzy byłaby tak silna, że chybabym pękła. A więc jadę powoli i patrzę na znaki ograniczenia prędkości, a one stają się moimi przyjaciółmi i nie są już moimi wrogami, którzy przeszkadzają mi w punktualnym przybyciu. Pomagają mi, bym nigdy nie musiała spojrzeć w oczy tej pogrążonej w żałobie rodzinie. Sporo myślę o mojej terapii, określa moje życie, potrzebuję takiej podpórki. Sama siebie widzę jako nieduży krzaczek hortensji, który musi być regularnie przycinany przez moją terapeutkę, inaczej rozrastam się na wszystkie strony swymi ledwie dającymi się kontrolować lękami i zaburzeniami psychicznymi, tak że zabijam wszystko i każdego, kto jest mi drogi, wokół siebie. W zasadzie jestem wroga życiu i zawsze chcę sama sobie dowieść, że wszystko jest straszne, nikt mnie nie kocha, że wszystko muszę robić sama i że jestem zupełnie sama na tym strasznym świecie. Że tak czy tak byłoby lepiej, gdybym wcześnie odeszła, przynajmniej mniej ludzi bym wkurzyła. W drodze na terapię próbuję jasno ułożyć sobie w głowie, co chcę omówić z panią Drescher. Próbuję rozplanować sobie plus minus czas i tematy, żeby koniec wizyty u terapeutki nagle mnie nie zaskoczył.
Wyszukałam sobie Agnethę od razu po wypadku. Chętnie
wspominam, jak się na nią natknęłam. Miałam przecież prawo wyszukać sobie terapeutkę z kasy chorych. Od razu wiedziałam, że to musi być kobieta. Wolno wypróbować pięciu różnych terapeutów, zanim się człowiek na kogoś zdecyduje. Chodzę do niej od ośmiu lat, trzy razy w tygodniu. Kocham moją terapeutkę ponad wszystko. Bez niej już bym nie żyła, dwadzieścia razy bym się zabiła w ciągu ostatnich ośmiu lat. Przy czym raz już wystarcza, żeby nie żyć, jeśli się dobrze to zrobi! Bez niej mój mąż by mnie opuścił, ze sto razy, bo przecież musiał myśleć, że nienawidzę jego syna, widząc, jak go kiedyś traktowałam. Tyle rzeczy już ulepszyła w moim życiu. Odkąd ją mam, mam też i tę straszną wizję, że coś mogłoby się jej przytrafić. też naturalnie z całkowicie egoistycznych powodów. Nie chciałabym raz jeszcze musieć latami opowiadać komuś to wszystko, póki nie byłby równie zorientowany w temacie, jak ona teraz. W końcu jej mózg jest ogromną wciągarką opowieści psycholi. Jak wielkie malowidło, które maluję od ośmiu lat co tydzień przez trzy godziny. I lubię ją, także dlatego nie może jej się nic przytrafić. Lubię ją, chociaż nic o niej nie wiem. Niczego nie wiem. Niedawno odwołała kilka wizyt, co z punktu widzenia pacjenta jest tak czy tak bezczelne. Z uzasadnieniem: – Mam wkrótce operację. Mało nie zeszłam. Operację? No jasne, rak. Inaczej nie mówi się operacja. Wszystko jasne. I do tego z pewnością rak macicy. Bo cóż innego mogłaby oznaczać operacja? Nie musiała w ogóle nic więcej mówić, ma raka szyjki macicy, jestem tego pewna, na sto procent pewna, skończy marnie, a ja nie mogę iść do niej do szpitala, żeby chociaż moją terapię mogła prowadzić dalej. Żeby mogła, zanim sama będzie gryźć
kwiatki od spodu, wypisać mnie jako na poły wyleczoną. Teraz brzmi to bardzo egoistycznie, ale taka jest istota terapii. Niczego nie mogę jej dać. Nie wolno mi. Nie wolno mi nawet przynieść jej kawałka ciasta upieczonego przeze mnie. Terapeucie nie wolno tego przyjąć, w końcu mogłoby być zatrute. Żadnych prezentów, żadnego zaproszenia na urodziny. Wszystkiego już próbowałam. To w końcu żadna tajemnica, że ją mam, wszyscy przyjaciele o niej wiedzą, a mimo to nigdy nie przyszłaby do mnie na żadną imprezę. Szkoda. No i jeszcze nigdy nie spotkałam jej w mieście, tak jak Tony Soprano spotyka swoją dr Melfi w tej mafijnej restauracji, a ona musi potem łgać w żywe oczy swemu mężowi, skąd zna tego faceta. Zresztą co to za durny mąż, jeszcze się o to dopytywać, przecież wpędza ją w niezłe tarapaty z uwagi na jej śluby milczenia czy jak to tam się nazywa wśród lekarzy od czubków. Przecież musi wiedzieć, że każda osoba, którą ona wita, a której on nie zna, jest potencjalnym wariatem z jej gabinetu. Nie wiem nawet, czy pani Drescher mieszka w naszym mieście. Nic przecież nie mówi o sobie, ale za to szczegółowo wie, jak się zaspokajam, kiedy dobrze się układa między mną a moim mężem pod względem seksualnym, a kiedy nie. To naprawdę bardzo nie fair! – Co to znaczy operacja? – Nic złego, proszę się nie martwić, droga pani, naprawdę nic złego. Z całą pewnością powiedziałaby tak również przy czymś strasznie złym. A poza tym przecież często nie wie się przed wycięciem, czy to jest coś złego, czy nie. Przecież to często przychodzi dużo później, znaczy wynik. Ale ona musi nadal sprawiać wrażenie stabilnej i swobodnej, i spokojnej, ona przecież nigdy by się nie załamała i nie powiedziała: „No
tak, tak strasznie się boję, tak się martwię, że czwórka moich otyłych dzieci będzie musiała żyć dalej beze mnie z ich drugą matką. A ona jest przecież taką złą matką, to był taki błąd decydować się z nią na te dzieci przez sztuczne zapłodnienie nasieniem jej brata, żeby tylko DNA było jak najbardziej zbliżone do jej własnego”. Nigdy by ze mną tak nie rozmawiała, niestety. Ale po cichu wiem, że jej życie jest właśnie takie, jak sobie wyobrażam, czuję to, biedna moja. A ja tak chętnie byłabym jej najlepszą pacjentką. Zatracam się niemal w pragnieniu podobania się. Mojemu mężowi, mojej terapeutce, mojemu dziecku, sąsiadom, przyjaciołom. Kelnerce w kawiarni. Aż nic już ze mnie nie zostaje. Dojeżdżam. Już niedługo naszego samochodu też się pozbędziemy. Kiedy zimą wczesnym rankiem jadę samochodem, wpatruję się cały czas w cały ten dym, który wydobywa się innym z rury wydechowej, i myślę, że to przecież nie może być prawda, że to w ogóle jeszcze dzisiaj jest dozwolone. Każdy jedzie sam własnym samochodem do pracy, wszyscy powodują smog i korki. I zawsze jeden jedyny człowiek w ogromnym samochodzie. Czasem już nie mogę się powstrzymać. Tylko kiedy w samochodzie nie ma dzieci i przy gwałtownych protestach mojego męża, wysiadam czasem na czerwonym świetle, kiedy mam przed sobą takiego jeepa – benzynożercę, i uśmiecham się z dala do wnętrza samochodu, żeby myśleli, że chcę powiedzieć coś miłego, och, cóż za miła kobieta, pewnie chce mnie poderwać, bo mam takiego rajcownego, zbytkownego samochodopenisa. I mówię mu wtedy, że uważam to za bezczelność, w stosunku do całego świata i do ludzkości, żeby jeszcze dzisiaj sprawiać sobie taki samochód, który zużywa całe mnóstwo
benzyny. Oni muszą być kompletnie chorzy umysłowo, ci ludzie tam w środku, a ja myślę, że nie da się zmienić świata, jeśli każdy dupek może po prostu bezkarnie robić, co chce. No więc mój mąż pozbędzie się naszego samochodu, bo napisałam to w testamencie, że musimy żyć bez niego. Chcemy, nawet jeśli ja już będę martwa, być porządną rodziną obrońców środowiska naturalnego. Kiedy, dojeżdżając, widzę już wieżowiec, dostaję szału. Agnetha ma parking z wielkim znakiem: LEKARZ. No fantastycznie! Jakie to przykre. Żeby każdy wiedział, że kto tam wjeżdża, jest wariatem. Przez te wszystkie lata, odkąd jestem u niej, wstydzę się wjeżdżać na ten parking. Jeszcze nigdy jej tego nie powiedziałam. A przecież terapeutce powinno się mówić wszystko. Zawsze mówi, że to ważne dla naszej relacji, tak, to bowiem nas łączy, relacja, to dla mnie coś specjalnego. Tylko jeszcze nigdy jej o tym nie powiedziałam, bo na to wrażenie zażenowania nakładają się tysiące innych wrażeń, póki nie położę się u niej na kanapie. Tak, właśnie, u niej się leży na kanapie, jak u Zygmunta Freuda. Tyle że ona jest piękniejsza i życzliwsza kobietom niż Freud. Z moim mężem przeważnie leżę na kanapie, u mojej terapeutki zawsze leżę na kanapie. Jeszcze nigdy nie zdawałam sobie tak jasno sprawy z tego, że kanapa jest centralnym meblem mego życia. Wsiadam do windy, przechodzę przez te wszystkie lęki, od których kiedyś biły na mnie takie poty. Kiedyś często było ode mnie czuć pot strachu, bo tylu rzeczy się bałam. Ale teraz znalazłam dezodorant, który praktycznie hamuje w zupełności wydzielanie potu pod pachami. W normalnych dezodorantach jest trochę chlorku glinu, zapobiega to
wydzielaniu potu. W tym dezodorancie jest sto procent chlorku glinu. Kiedy nanoszę go kulką bezpośrednio na skórę, mocno kłuje i piecze, ale jeśli najpierw nałożę go kulką na czubki dwóch palców i rozprowadzę w obu dołkach pod pachami, wtedy nie ma żadnych problemów z gwałtowną reakcją skóry. Dzwonię, automatyczny brzęczyk wbrzęcza mnie do środka. Halo, dzień dobry, witam, obrzydliwy uścisk dłoni, trzeba spojrzeć w oczy, wreszcie położyć się, wgapić w diabelski obraz. I zająć się paznokciami u rąk. Jestem nerwowa. Zawsze. Ale nigdy nie obgryzałabym paznokci, bo przecież wtedy każdy widzi, że mam problem psychiczny. Nigdy też nie pozwoliłabym sobie na obgryzanie skórek. Za wiele wglądu w moją psychikę! – Właściwie to dzisiaj chcieliśmy iść do burdelu, Georg i ja. Ale wczoraj wieczorem odkryłam, że zarówno ja, jak i Liza, mamy robaki. Liza nie poszła do szkoły, wtedy pomyślałam, że muszę burdel odwołać. A Georg znowu był tak bardzo rozczarowany. Wie pani przecież, jak często z tchórzostwa albo raczej z podenerwowania wycofywałam się w ostatniej chwili. Nie musimy rozmawiać o robakach, one już nie żyją. Byłyśmy dziś rano u lekarza i wszyscy dostaliśmy środek na robaki. Problem już rozwiązany. Zaraz jadę do Georga i mogę znowu obiecać mu wyprawę, nasze seksualne spotkanko. Ale co bym chętnie z panią omówiła, to moja mania prześladowcza z powodu gazety. Ponieważ tak nas wtedy nękali, do dzisiaj czuję się przez nich prześladowana. Zaraz przecież idę do Georga i sprawię mu niespodziankę, że jednak uda się nam to zrealizować. Ale zawsze się wtedy tak boję, że ktoś mógłby zrobić zdjęcie, jak pieprzymy się we trójkę
na łóżku wstrętnie nadzy, z grubymi brzuchami. Zawsze to sobie wyobrażam, nawet jeśli nigdy nie wolno by im było tego opublikować. Na szczęście robię to z mężem i nie po kryjomu, inaczej jeszcze do tego musiałabym się bać, że zniszczą moje małżeństwo. Te bulwarowe świnie tak nas przecież wtedy nękały ze wszystkich stron, wtedy po wypadku. Ta ekipa telewizyjna, opowiadałam to już przecież pani z tysiąc razy, która się zakradła do szpitalnego pokoju mojej matki. Mam taką fantazję, że producent takiej audycji, z mnóstwem krwi i winy na rękach, dostaje kiedyś na przykład udaru i czuje wreszcie na własnym ciele, jak to jest być wydanym na pastwę swej własnej branży. Jak to jest dowiedzieć się o zdjęciach, które ktoś podstępem zrobił w szpitalu, na których złapano go w ujęciu daleko odbiegającym od korzystnego. – Proszę pani, jest pani taka zła. To znaczy, że prawdziwym zadośćuczynieniem dla pani byłoby, gdyby przynajmniej jednemu ze wszystkich sprawców odpłacono tą samą monetą. – Och tak, właśnie, zrobiono mnie złą. Bardzo złą. Wie pani, co mi się ostatnio śniło? Przeszłam trening, wypożyczonym samochodem, żeby Georg nic nie zwąchał. Na polu za lasem próbowałam zablokować cegłą pedał gazu w samochodzie. Żebym kiedyś umiała wyskoczyć z jadącego samochodu. Śniłam, że wyszpiegowałam wydawcę gazety i skądś się dowiedziałam, gdzie mieszka, gdzie jada, kiedy wychodzi z biura. Wszystko. I wiedziałam o spotkaniu, powtarzającym się co roku, jak z najbliższymi współpracownikami świętuje po swego rodzaju zamknięciu kasy i idzie do pewnego lokalu. Tam by się to stało. Stoję kilka metrów dalej, naturalnie nie włączam świateł w samochodzie, cały samochód jest pełen benzyny, na kanistrach na tylnym siedzeniu maluję trzy buźki, jedną
z piegami, jedną z lekko odstającymi uszami, jedną w okularach, i na ułamek sekundy, zanim wszyscy gazeciarze wysiądą z samochodu, całym pędem ruszam na nich. Czasami śnię, że odchodzę razem z nimi, tylko dla pewności, żeby idealnie przeprowadzić mój plan zemsty. A czasami śnię, że jednak mi się udaje ten numer z cegłą, co go tyle razy ćwiczyłam. –
Proszę
pani,
z całą
pewnością
nie
zrobi
pani
tego.
W rzeczywistości nie chce pani umrzeć, tylko czasem ma pani wrażenie, że trochę już za dużo tego wszystkiego. – No tak, tak, mam gdzieś, czy chcę umrzeć czy nie, mnie po prostu nie wolno umrzeć, bo mam cholerne dziecko. Bardzo to proste. Posiadanie dziecka jest bardzo niepraktyczne, jeśli chce się właściwie uwolnić świat od złych ludzi i zniknąć. Kiedy będzie miała osiemnastkę, może wtedy? – Nie, wtedy nadal będzie miała pani swojego męża. – Nie no, fantastycznie, ale on potrafi sam o siebie zadbać. A poza tym byłby ze mnie dumny. Tak sądzę. Zmiana tematu. Uważam, że to straszne, że mój mąż się mnie boi, takiej, jaką byłam kiedyś, przed pomocą z pani strony. I czy nie jest przypadkiem możliwe, że właśnie dlatego koniecznie chcę go zdradzić, bo tak bardzo podoba mi się wizja, że wolno tak trochę zacząć od nowa? Opowiedzieć się komuś na nowo? Jaka jestem teraz? Właśnie! To jest, tak sądzę, moja wielka tęsknota. Że ktoś mnie pieprzy, kto mnie jeszcze nigdy nie widział w paskudnym wybuchu furii, komu jeszcze nigdy nie urządziłam piekła, z powodu spermy w skarpetce czy czegoś równie żenującego. Uprawiać seks z kimś, w czyim wypadku nie ciągnie się jeszcze za sobą ogromnego wora pełnego skorup rozbitego związku. – Całkiem możliwe, że tęskni pani za tym. Sądzę jednak, że po
fakcie czułaby się pani inaczej, niż teraz to sobie pani wyobraża. Będą panią prześladować wyrzuty sumienia. Jeśli zrobi to pani po kryjomu, pani zachowanie i tak panią zdradzi. Pani mąż to wyczuje, bo to bardzo wszystko zmienia, we wzajemnych stosunkach. I wie pani także, co sądzę o pomyśle wtajemniczania go w te plany. – Wiem, wiem. Ale przecież mogłoby nam się to udać. Bo bardzo mocno wierzę, że to się da zrobić, w wypadku zdrady za zezwoleniem. Kiedyś nam się to uda. Jestem głęboko przekonana, że to kwestia nastawienia. Georg niestety jeszcze do tego nie doszedł. Ale kiedyś doprowadzę go tam, gdzie powinien być. Mamy jeszcze trochę czasu? – Tak, mamy jeszcze czas. – To dobrze. Chciałam jeszcze omówić z panią coś głupiego. Już dawno chciałam to z panią omówić. Ale do tej pory się nie odważyłam. To co, jazda z tym? – Oczywiście, jazda z tym! Wie pani przecież, wszystko zostaje w tych czterech ścianach. Nic nie wyjdzie poza nie. Tajemnica zawodowa, wie pani przecież o tym. – No tak, a więc siedzieliśmy w samochodzie, wracając z jakiejś rodzinnej imprezy, byłam wtedy w wieku, jak akurat zaczyna rosnąć tkanka gruczołowa wokół sutka. Czy ja wiem, dwanaście, trzynaście lat? I siedziałam, nic nie przeczuwając, koło mojego wujka, a on, pijany jak prawie zawsze, objął mnie ramieniem. Do tego momentu wszystko w porządku. Ale potem ręka powędrowała mu w dół ramienia i dalej do piersi, i przyszczypnął swym wielkim palcem wskazującym i wielkim kciukiem mój rosnący mleczny gruczołek i zaczął go trzeć między palcami tam i z powrotem. Jakby chciał wycisnąć wielkiego pryszcza. Najpierw
pomyślałam, że to przecież tylko przypadek, że jego ręka tu jest, a kilka minut później wiedziałam: to, co się tu właśnie dzieje, jest absolutnie nie w porządku. Nie wolno mu tego robić, to budzi we mnie obrzydliwe uczucie. Nigdy o tym nikomu nie opowiadałam, ani mojej matce, ani rodzeństwu, ani mężowi, dopiero pani teraz. Dziwne, teraz przychodzi mi jeszcze na myśl praktyka z placu zabaw. Byli tam mali chłopcy, wszyscy chcieli całować dziewczynki, a my, dzieci, mieliśmy taki zwyczaj, że jak chcieli pocałować dziewczynkę, to musieli za to zapłacić. Walutą na naszym placu zabaw były czekoladki „Mon Chéri”. Jedna czekoladka, jeden całus. Ale naprawdę długi. Czy to już jest prostytucja? Czy to jest przygotowanie do małżeństwa? Mogę sobie wyobrazić, że jedynym powodem, dla którego moja macocha została z moim ojcem, jest bezpieczeństwo finansowe. Że wiele małżeństw przetrwało tylko z tego powodu. Ale to przecież nic innego jak tylko prostytucja, prawda? I w zasadzie to bardzo tania prostytutka, jeśli wolno mi tak powiedzieć, opłacana nie od godziny i nigdy jak trzeba kasa do łapy, tylko tak na jedzenie i jeszcze trochę na środki czyszczące. No i kiedyś, jak będzie miała szczęście, spadek, wtedy wreszcie będzie wolna. Ale przyganiał kocioł garnkowi. Ja też kategorycznie, na pierwszym miejscu chcę mężczyzny, który mnie utrzyma. Nieważne, ile zarabiam, on musi mieć więcej, no i na ile to jest feministyczne? Wcale. Zawsze siedzę w głowach innych ludzi, naszych sąsiadów, przyjaciół, wyobrażam sobie, że oni wszyscy myślą, że jestem z nim tylko dla pieniędzy. Sama zresztą też nie chcę temu zaprzeczać. Możliwe, że daję się pierdolić pieniądzom. Ale też życiowemu doświadczeniu. Wiek! No ale jeśli to sprawdza się
w łóżku tak dobrze jak jeszcze nigdy, to chyba nie jest to błąd? Pieniądz równa się siła. A siła jest przecież dla mężczyzny zaletą w łóżku. Jak to po nas widać, do ciężkiej cholery, siedem lat w związku. Dla mnie to cud. Mojej zdzirowatej matce to się nie udało. A wczoraj jeszcze uprawialiśmy najzajebistszy seks na świecie! To jej się z pewnością też nie udało! No ale teraz, jak widzę, daleko odeszłam od tematu molestowania. – Tak, proszę pani, to wiele mówi.
– Chodzi pani o to, że moja głowa robi to specjalnie, szybka dygresja od tematu, szybki skok w bok. No dobrze, to znowu wróćmy do tego, jeszcze jedna rzecz mi się przypomina: chronię moje dziecko również przed
jego
ojcem
niebezpieczeństwem
i ojczymem. molestowania
Czyli
przed
seksualnego.
wirtualnym
Zostałam
tak
wychowana, żeby w sprawach pedofilii nikomu nie ufać. Największe niebezpieczeństwo czyha przecież na dziecko we własnej rodzinie. Niech szlag trafi tych kilku obcych w parku, co porywają dziecko, to jest tak rzadkie jak wygrana w totka, tylko na odwrót, bo do tego trzeba być rodziną z potężnym pechem, żeby to się komuś przytrafiło. O wiele bardziej prawdopodobne, i tego większość ludzi najwyraźniej jeszcze nie pokapowała, jest zagrożenie w rodzinie i bliskim otoczeniu. I nawet jeśli bardzo rzadko się zdarza, że to kobiety molestują seksualnie dzieci, to przeważnie są to jednak mężczyźni, podobnie jak w wypadku morderstw z zazdrości, zawsze mężczyźni, to ci mężczyźni sprawiają, że rodzina jest niebezpiecznym miejscem dla kobiet i dzieci. Tylko u nas w rodzinie jest inaczej, tu jednoznacznie kobieta jest największym zagrożeniem, w każdym razie dla pasierba! A kiedy jeszcze do tego matka odwraca wzrok w razie molestowania seksualnego w rodzinie i nie chce dostrzec, że to jej własny mąż czy jakiś męski krewniak molestuje seksualnie dziecko. Mojemu dziecku to nie ma prawa się przytrafić. Po domu zawsze przemykam bezszelestnie. Jeśli mój mąż i moja córka umawiają się, że będą coś razem robić, wtedy zachowuję się tak, jakbym miała coś do roboty w drugim końcu mieszkania. A potem zakradam się, jak Indianin na ścieżce wojennej, matka w walce z pedofilią, do pokoju, w którym oboje przebywają, by złapać go na gorącym uczynku. Zaufanie jest dobre,
ale w tym temacie kontrola jest zdecydowanie lepsza. Nawet gdybym na pewno wykluczyła możliwość, że mój mąż zrobi coś mojemu dziecku, tyle że to już zrobiło wiele innych matek przede mną i właśnie dlatego wpadły razem ze swoimi dziećmi w pułapkę. To nie u nas! Aż do tej pory, przez pierwsze siedem lat naszego związku, nie miałam się na co uskarżać. Ale przecież jest możliwe, że Liza dorośnie do jego pedofilskiego wzorca działania drapieżcy, a wtedy on uderzy, dlatego muszę stać zawsze na czatach jako stróż mojej córki, zawsze gotowa do zdrady własnego związku, dla dobra dziecka. No tak, tyle na ten temat. Zawsze spięta i gotowa do akcji, wszystko odziedziczyłam po mojej matce, na pewno dlatego, że nie przepracowała jakiegoś syfu. Kurwa. Zmiana tematu, co? Liza jedzie na przyszły weekend do swego dziadka. – Do pani ojca? – On już nie jest moim ojcem. Wolę mówić: jej dziadek. Zresztą zdążył już zapomnieć o wielu jej urodzinach. A ona nie tak znowu długo jest na świecie! – A dziecko jeszcze nie zauważa problemów? – Nie, wcale nie, dopytuje się, kiedy pójdzie do dziadka, a my uprzejmie odpowiadamy, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie. O idiotach też wyrażamy się uprzejmie. Och tak, fantastycznie, cieszysz się, malutka, na wizytę u dziadka, co? Zawsze potem myślę, że język mi odpadnie od tych niestworzonych łgarstw. Ale tysiąc razy chętniej powierzam ją dziadkowi niż babci. – Czyli pani matce. – Śmieje się. Ten jej łagodny śmiech. Kocham ją! Jestem jej taka wdzięczna. Nie wierzy w to.
– Tak, oczywiście. Chce pani, żebym powiedziała „moja matka”. Ale nie powiem. I tyle! Czyli tak, kiedy Liza jest u swojej babci, wtedy przez cały czas śmiertelnie się boję o moje dziecko. W każdej chwili wyobrażam sobie, że już z nią nie wróci. Za każdym razem, kiedy dzwoni telefon, myślę, że to policja, która mi opowie o strasznym wypadku. W moim pojęciu ona przecież zawiozła moich braci na śmierć i to samo zrobi z moją córką. To straszne, że w praktyce przez panią, no dobrze, i przez moją córkę, muszę wytrzymać, że ona w ogóle tam chodzi. Pierdolona terapia! Pierdolone wymagania ponad siły! Tylko dlatego, żeby moja porąbana córka miała babcię, ja muszę przez to przechodzić. Bo pani mówi, że tak musi być. To jest dla mnie bardzo trudne. Wyobrażam sobie, że jest na mnie taka wściekła, że mam dziecko, małe dziecko, a jej malcy wszyscy nie żyją, że się mści albo chce umrzeć i zabiera ze sobą moje dziecko. W końcu w naszej rodzinie już się kiedyś zdarzyło, że matka zabrała ze sobą dziecko. Chciała zabrać. Siedzi nam to wszystkim głęboko w kościach. Wielki dramat rodzinny, w genach, że tak powiem. Uważam, że po kobietach w naszej rodzinie można się spodziewać dowolnego szaleństwa! Ze mną włącznie. Zresztą właściwie chętnie urzeczywistniłabym mój sen, wydaje mi się słuszny. Ale prawdopodobnie w głowie mi się coś popsuło! Nawet bardzo prawdopodobnie! Mamy jeszcze trochę czasu? – Tak, mamy jeszcze parę minut. – Nie uważa pani, że to naprawdę niewiarygodne, że mój mąż ma letni domek, który ze wszystkich miejsc na świecie znajduje się dokładnie tam, gdzie wydarzył się wypadek, więc muszę zawsze mijać samochodem
dokładnie to miejsce, gdzie umarli moi bracia. Ja sama, jadąc z całą rodziną w samochodzie. To przecież dziwne. Ze wszystkich mężczyzn, w których mogłam się zakochać, zakochuję się w tym, który posiada ten właśnie letni domek. Uważam, że to faktycznie uderzające. Czy to jakiś znak? Ale czego, cha cha, i od kogo? Zawsze zapominam, że jestem zdeklarowaną ateistką! Gdy w drodze na nasz wiecznie ten sam urlop mijam zawsze to miejsce w Belgii, w którym rzekomo umarli moi bracia, szukam wypalonych miejsc na asfalcie. Szukam wybrzuszonych barier, krzyży. Ale niczego nie znajduję. Nigdy. Szukam. Zawsze. Patrzę też w las. Szukam ocalałych, nagich, oszołomionych. Tak wielka jest chęć, żeby po prostu szarpnąć kierownicą i zaoszczędzić nam wszystkim dalszego wyczerpującego, bezsensownego życia. To takie samo uczucie, tylko o wiele silniejsze, jak to, gdy stoję tam na pani balkonie, proszę pani, patrzę w dół, jedenaście pięter w dół, i jakiś głos we mnie mówi: skacz, wtedy znajdziesz spokój, także od pani Drescher. Co ciekawe, przecież właśnie o to posądzam zawsze moją matkę, kiedy jedzie samochodem z moją córką. Tak samo jak ciągle podejrzewam mojego męża, że chce mnie zdradzić, to znaczy dawniej, teraz byłabym przecież zadowolona, chociaż właściwie to ja chcę go zdradzić, przyznaję teraz po latach terapii par i indywidualnej. No ale my się zeszliśmy w bardzo burzliwy sposób. On bezlitośnie opowiedział mi wszystko o swojej seksualności. Ja to przyjmowałam, chłonęłam wszystko i najpierw rozbiłam się na tym. Stawiał mi nadmierne wymagania, pokazując wszystkie hardkorowe seksfoty, które wynalazł w internecie. Chciałam przed nim i przed sobą zachowywać się tak,
jakbym była odjazdowa i wyluzowana. Tyle że ani taka, ani taka nie jestem. To tak wchodziło. Te wszystkie zdjęcia kobiet i ich mniejszych warg sromowych. Nie chciał już, choć kiedyś zawsze tak było, robić wszystkiego potajemnie za plecami swych kobiet. To także rozumiem. Tak jak w wypadku prostytucji pragnął kobiecego rozgrzeszenia. Chciał być seksualny bez wyrzutów sumienia. Tyle że za dużo ode mnie wymagał! Od małej Elizabeth. Uff. Często przyznawał, że jednak wtajemniczenie mnie w to wszystko było gigantycznym błędem. W międzyczasie przyzwyczaiłam się do tego, do wiedzy o jego fantazjach seksualnych. Sądzę, że teraz niedługo nadejdzie moja kolej, żeby skonfrontować go z moją prawdziwą seksualnością. Przez te wszystkie lata myślałam, że on jest tak wyjątkowy, dokładnie wie, czego chce. A ja nic nie wiem. Ale teraz już coś wiem i tego nie wolno, na to mi nie pozwala. Przecież to można porównać z jego wszystkimi filmami porno i prostytutkami, prawda? Moją chęć przespania się z innymi mężczyznami. I to chętnie z wieloma. Jedyna różnica – i to będzie dla niego bolesne – ja zawsze występuję w jego fantazjach. Mam z nim iść do burdelu, odgrywać filmy porno, oglądać z nim razem zdjęcia. Ale w mojej fantazji z innymi mężczyznami on nie gra żadnej roli. Chciałabym mieć coś dla siebie. Coraz bardziej to zauważam, przede wszystkim między nogami, ale także w mózgu. Może teraz przez kolejne siedem lat ja będę mu stawiać nadmierne wymagania w związku z moją świeżo odkrytą, dziką seksualnością? Zresztą umówiłam się na jutro na kolejną, potajemną wizytę u notariusza. Muszę jeszcze wykreślić Cathrin z mojego nowego testamentu, bo przecież wkrótce chcę ją porzucić. Moją oby wkrótce byłą
najlepszą przyjaciółkę. A co będzie, jeśli jutro coś mi się stanie? Ach, co za bzdury, zaraz, w pani cholernej windzie, mogłoby mi się coś stać, tu też mógłby wlecieć helikopter i wtedy dziedziczyłaby po mnie. A to mi teraz nie pasuje do sytuacji życiowej. Chciałabym, żeby mój były mąż, mój mąż, moja córka i mój pasierb dostali wszystko. Rodzice oczywiście tylko zachowek, mój mąż ma zadbać o to, żeby moja siostra dostała ile trzeba. – Znam przecież pani testament. A czy właściwie już mnie pani z niego usunęła? Nie wolno mi przecież tego przyjąć. To już omawiałyśmy, że od pacjentki do terapeutki nic nie przechodzi. – A w drugą stronę? – Bardzo dowcipne, droga pani, ale też nie. Jeśli jeszcze pani tego nie zmieniła, to może to pani załatwić za jednym zamachem, skoro już pani się tym zajmuje. – Dawno już to zrobiłam. Co pani sobie o mnie myśli? Jeśli mi pani coś powie, to od razu to robię. Przecież cały czas myślę o tym, że umrę. A wtedy przynajmniej musi być testament. W każdym razie jutro znowu mam, potajemnie, Georg nic o tym nie wie, wizytę u notariusza. Przecież pani wie, moja wymarzona wizja, kiedy mnie już nie będzie, jest taka, że Lizę wspólnie wychowują jej ojczym i jej ojciec. To by mi się podobało. I nie chodzi mi o to, jak sobie pani teraz myśli, że mojemu mężowi nie wolno będzie mieć już wtedy żadnej innej kobiety. Bardzo często mu mówiłam, że chcę, żeby sobie jak najszybciej wziął nową kobietę. Bo nienawidzę zmarłych, którzy praktycznie z grobu zabraniają wdowcowi czy wdowie po sobie znalezienia kogoś innego, ponieważ tak się sobą przejmują i żądają wierności po śmierci. Uważam to za obrzydliwe. Mówiłam już mojemu mężowi, że proszę bardzo, może przyjść na mój
pogrzeb z nową kobietą. Przecież musi znaleźć pocieszenie. Pierdolcie się, chrześcijanie. Bo znam tylko chrześcijan, którzy zawsze się denerwują, gdy ktoś po śmierci swego partnera w którymś momencie znowu ma kogoś. Wredni są ci chrześcijanie. Naprawdę wredni. Całkowicie jestem za tym, żeby bardzo szybko znaleźć sobie kogoś. Możliwie jak najszybciej. – Wiem, proszę pani, wiem już o tym. A dlaczego idzie pani do notariusza potajemnie, nic nie mówiąc Georgowi? – Hm, no cóż, bo zawsze mnie objeżdża, że za bardzo się zajmuję śmiercią w ogólności, a moją w szczególności. Pani też tak myśli! Zawsze mówi: „No tak, Elizabeth, ale ty nie umrzesz”. – No tak, zgadza się, nie umrze pani tak prędko. Jest pani przecież zdrowa jak ryba. I niewielkie jest prawdopodobieństwo, że przytrafi się pani coś takiego, jak pani braciom. – Mój mąż też stale tak mówi. Jesteście w zmowie, co? No tak. W każdym razie mam wizytę jutro, zaraz po pani. – No tak, proszę pani, czas już minął. Do jutra i przyjemnej zabawy w agencji towarzyskiej, niezależnie od tego, co o tym sądzę. Dobrze? Ją przecież też to rajcuje, no nie? No na pewno. Mój mąż mówi często, że ona właściwie powinna mi płacić, za te wszystkie zajebiste historie, które jej ciągle opowiadam. Inni zapłaciliby za to mnóstwo pieniędzy. No tak, tak, ale nie powiedzieliby w zamian tylu mądrych rzeczy. Zrywam się na równe nogi, poprawiam włosy. Czasem robi mi się tak zwany placek od terapeuty, wtedy włosy na tyle głowy układają się tak, że człowiek wygląda, jakby spał przez cały dzień niczym alkoholik albo jakby był na terapii. I chociaż staram się być bardzo wyluzowana co
do tego, to nie chcę, żeby każdy to widział. Przejeżdżam ręką po włosach, łapię torbę, zdecydowanie spoglądam pani Drescher w oczy: „Dziękuję i do następnej wizyty. Wszystko pani wtedy opowiem”. Szybko puszczam jej rękę, bo nasza relacja nie przewiduje dotykania. Rozmawiam z nią wprawdzie o wszystkim, ale nigdy jej przy tym nie widzę. A potem się dziwię, kiedy ją widzę, bo w trakcie wizyty wyobrażałam ją sobie odrobinę inaczej. A to, że ręce się dotykają, zasadniczo w ogóle nie przystoi, no tak, w Niemczech może i pasuje. I tego tematu nie będę z nią poruszać, mimo że rozmawiamy o wszystkim, do czego miałoby to prowadzić? Jeszcze potem pomyśli, że jestem wariatką! Z powrotem do cholernej windy i do domu, do Georga. Już się cieszę, że będę mu mogła powiedzieć, że jednak możemy iść do burdelu. Teraz jeszcze tylko muszę zwalczyć jedenaście pięter windą na dół, wstrzymuję po prostu oddech, jak zawsze, kiedy się boję, i już jestem na dworze i mogę jechać do domu. Wdrodze powrotnej przepełnia mnie uczucie euforii. Wykorzystuję moją terapeutkę i terapię jako wysypisko śmieci. Wszystko po to, żebym mogła na zawsze zostać z moim mężem. W samochodzie słucham zawsze tylko Jana Delaya14. Po Elvisie jest najlepszy, jakiego można znaleźć na świecie. Nie tylko muzycznie, ale i politycznie. To dla mnie bardzo ważne. On też walczy z „Druckiem”. Jest członkiem Attac15. W samochodzie słucham jego, a nie Elvisa, bo nie mogę już wytrzymać Elvisa, odkąd porzuciłam mojego ojca. To on, kiedy byłam dzieckiem, nauczył mnie słuchać Elvisa, a on właściwie jeszcze przed Janem Delayem jest najlepszy na świecie, nawet jeśli był kretynem, politycznie. A dzisiaj serce mi się wyrywa, gdy go słyszę, bo przypomina
mi moją miłość do ojca. Dlatego Jan Delay musi go zastąpić. Opuszczam elektrycznie wszystkie okna w samochodzie, żeby każdy mógł się włączyć w najseksowniejszą poprawną politycznie muzykę świata! W myślach klepię się po ramieniu, bo znowu zrobiłam coś dobrego, dla mego zdrowia umysłowego, dla higieny w rodzinie, higieny psychicznej. Higieny małżeńskiej. I jak zawsze, gdy jadę samochodem, wypadek wygląda mi zza ramienia i przypatruje się mnie i mojemu życiu. Trzeba zorganizować pogrzeb. Który, obawiam się, może być wesolutki. Co najmniej jedna poparzona wariatka, trzech pogrążonych w żałobie ojców, siedmiu pogrążonych w żałobie dziadków i tyle samo babć, krewni i ludzie, których wszyscy zawsze nie znosili, chcą nas nagle dymać nad grobem. Po co się to w ogóle robi? Myślę, że naszej rodzinie jest wszystko jedno, co myślą inni, i myślę, że nie wierzymy w cały ten kit. Od zawsze byłam bardzo dumna z tego, że pochodzę z całkowicie ateistycznej rodziny. Ani ze strony ojca, ani ze strony matki ani jeden klient nie jest ochrzczony. Uważam, że to cudowne. Przekazujemy ciśnienie niewiary dokładnie tak samo, jak czynią to wierzący, z pokolenia na pokolenie, pięknie szantażując emocjonalnie. W końcu nie wolno niczego oddać bez walki nawracającym chrześcijanom, bo jest się zbyt tolerancyjnym, o nie. Liczenie ofiar, gwiazdka za każdego odwróconego. W nagrodę. Tak mnie wykształcono, by wyłuskiwać mężczyzn z ich katolickich rodzin i odwracać. Świetnie działa, zwykle za pomocą miłości i uległości seksualnej. Wszyscy krewni zbierają się w szpitalnym pokoju mojej matki. Są tu ojcowie, a mój ojciec przyprowadził ze sobą nową żonę. Mówię nową żonę, bo w moim odczuciu nią jest. Nie należy tutaj. Moim zdaniem sama
się zdyskwalifikowała. Poślubiła mojego ojca niedługo potem, jak moja matka go porzuciła. W pełni klasycznie postawiła się, częstym obyczajem macoch, między nami a ojcem. I również w pełni klasyczne jest to, za pomocą jakich metod to zrobiła. Miałam pięć lat, mój obecnie martwy brat cztery, zasadniczo zawsze uważała, że jesteśmy źli. Bezustannie stawiała się na równi z nami w bezpośredniej rywalizacji o miłość mego ojca. Nie chciała zrozumieć, że on kocha nas bezwarunkowo. Zawsze chciała udowodnić, że nie jesteśmy tego warci. Wystarczająco trudne dla wszystkich zainteresowanych. Poza tym zawsze uważała, że za dużo jemy. Bezustannie skąpo nas karmiła, myślała sobie: przecież możemy zaoszczędzić te pieniądze dla siebie, jeśli zagłodzimy dzieci. Zawsze uważała nas za nieumiarkowanych: głośnych, zachłannych, łapczywych, egoistycznych, rozpieszczonych. I dawała nam to odczuć w każdej minucie. Najgorsze w mojej macosze było to, że za każdym razem rujnowała nam te rzadkie bezcenne chwile, które spędzaliśmy z ukochanym ojcem. Po rozwodzie wolno nam było widywać się z nim co dwa tygodnie na noc. Tak bardzo się na niego cieszyliśmy, cały czas. Bezustannie tak bardzo za nim tęskniliśmy. Za naszym bogatym tatą, w czerwonym, sportowym samochodzie i z fantastyczną pracą w fabryce zabawek. Ale ona zawsze tam była. Niestety nigdy nie zauważyłam, by mój ojciec próbował obronnym gestem rzucić się przed nas, przeciwko swej nowej żonie. Tak bardzo byśmy tego pragnęli. Wyznania. Wyznania miłości ojca do swych dzieci. Przeciwko chorej umysłowo żonie. Nigdy. Zawsze się starał być lojalny wobec wszystkich. Szkoda. Poza tym jednym razem! Kilka dni po śmierci w wypadku swego
jedynego syna. Wszyscy są w szpitalnym pokoju mojej matki. Trzeba napisać ten żałosny nekrolog. Żeby wszyscy mogli się dowiedzieć o śmierci moich braci w wypadku. Zupełnie zbędne w czasach telefonu, emaila i niestety również tego gównianego „Drucka”. A datę owego nekrologu i zaproszenia na pogrzeb musimy przesunąć absurdalnie daleko w przyszłość, bo policja nie wydała jeszcze ciał. Jakich ciał? Bardzo dowcipne. Nikt z nas nie wierzy w cmentarze, życie po śmierci, modlitwy, wszelkie
formy
chrześcijańskich
rytuałów.
A potem
to!
Totalny
kontrprogram. Bardzo niekonsekwentnie. Ale niestety brak ateistycznej alternatywy. A zatem zamieszczamy jak idioci nekrologi w lokalnej prasie i zapraszamy za dwa miesiące na pogrzeb na miejscowym chrześcijańskim cmentarzu. W końcu nas jednak dorwali. Zawsze gdy ktoś umiera, ogromną rolę odgrywa ta żałosna kolejność osób wymienionych w nekrologu. Żeby w ogóle o tym mówić, gdy akurat ktoś umarł. Obłęd! Ale u nas też nagle odgrywa to wielką rolę. Na znak protestu chcę być wymieniona na samym końcu. Ale tak nie wolno. Bo ze swobodą decyzji nie ma to nic wspólnego. Muszę być z przodu, razem z moją matką i siostrą, która mi pozostała. Matka nie chce mieć koło siebie żadnego męża, bo w końcu ze wszystkimi jest rozwiedziona. I kiedy w końcu chodzi już tylko o kolejność ojców i ich nowych żon, mój ojciec mówi te niesłychane zdania: – Nie chciałbym, żeby moja żona w ogóle tam była ze mną wymieniona. Nienawidziła Harry’ego. Ona nie ma prawa znaleźć się w nekrologu. Ona jest również w pokoju. Słyszała to na własne uszy. Wszyscy wstrzymali oddech, by przyswoić sobie tę niewiarygodną wypowiedź.
W duchu nie mogę powstrzymać się od uśmiechu, bo wiem, że mój martwy brat przyznałby rację mojemu ojcu. Że cieszyłby się z tego jedynego dowodu miłości swojego ojca. Szkoda tylko, że nie mógł czegoś takiego zaznać za życia. Ojciec miał rację. Ona naprawdę nienawidziła Harry’ego. Jeszcze bardziej niż mnie. Może dlatego, że mój brat był bliższy memu ojcu. Wyglądali dokładnie tak samo. Żeńskie geny matki przeszły na córkę, wyglądam i jestem niczym moja matka, niestety, mój brat wyglądał i był niczym mój ojciec. I tak macocha zaakceptowała niewymienianie jej w nekrologu, no ale to zresztą i tak było nie do podważenia. Przy tym stanowczym głosie, jakim mówił wtedy mój ojciec. Nie mogę tylko uwierzyć, że do dziś są razem. Kobieta, której on nie chce widzieć na nekrologu swego syna, bo go nienawidziła i dawała mu to odczuć w każdej sekundzie, małemu dziecku, które nic nie może poradzić na te skopane stosunki rodzinne, żadnej łaski, nigdy, żadnej poprawy, póki już na zawsze nie było za późno, bo on nie żyje. Jej postępowanie zostało ujawnione, wykute w marmurze, przez to, że przemilczano ją w naszym nekrologu. I oni są jeszcze małżeństwem! On pozwala, żeby ona żyła na jego koszt. On żyje z wrogiem swego martwego syna pod jednym dachem, w jednym łóżku. Niewiarygodne. Już to tylko wystarcza, by nigdy już nie chcieć mieć z nimi do czynienia. Poza tym miejsca na podium w nekrologu zostały sprawiedliwie rozdzielone, jak to się zwyczajnie dzieje w wypadku żałosnej patchworkowej rodziny, wtedy właściwie potrzeba o wiele więcej miejsca niż normalnie, całej strony w gazecie, żeby wszystkich pomieścić, wszystkich ojców, wszystkie babcie i dziadków.
Skutkiem tego doświadczenia, jak również skutkiem strasznego uchrześcijańszczonego
pogrzebu
w późniejszym
czasie,
napisałam
testament, żeby, po pierwsze, zrobić coś dobrego, jak już będę martwa. Wypełniłam oświadczenie dawcy organów i zawsze je noszę przy sobie. Oddaję wszystko: wargi sromowe, łechtaczkę – no, ten czy ta będzie mieć frajdę! – oczy, płuca niepalącego, twarde, ciemne sutki, wszystko mogą ze mnie wydobyć i rozdzielić między potrzebujących. A po drugie: sprawa moich popiołów, które powinny być wyrzucone do domowych śmieci. Nawet jeśli to zabronione. Jest w testamencie, moi bliscy muszą to jakoś załatwić. Jestem przeciw grobom, przeciw pogrzebom, przeciw wysyłaniu listów i baniu się, zapominaniu o ludziach, przeciw zindywidualizowanym pogrzebom, z muzyką i zdjęciem, i przede wszystkim przeciw grobowi, na którym ktoś ma sadzić kwiatki. O martwej osobie można myśleć i bez stawiania na ziemi takiego paskudnego, obrobionego kamieniarskim młotkiem nagrobka. Wszystko to całkowicie odrzucam. I dlatego już teraz przysięgam sobie, że nigdy nie pójdę na grób moich braci. Co za piramidalna bzdura! Groby i ta cała niemiecka krzątanina, załatwianie interesów. Nekrologi, kamień, koperty, czynsz za grób, który przepada po czterdziestu latach, kanapki, samo określenie przyjęcie pogrzebowe zamiast stypa, drożdżowe z kruszonką, w termosach kawa, od której raka żołądka można dostać, czarne stroje, ludzie, którzy mówią z ambon, obłudnie ochają i achają nad zmarłymi, pomijają ich złe strony. Fuck you, Niemcy i martwi twoi! Wypisuję się. Po całości! Jeden jedyny raz poszłam sobie wtedy ze szpitala. I mogłam spać w domu u narzeczonego. Moja ciotka zluzowała mnie w przeszkadzaniu matce w samobójstwie. Na jedną noc. I wtedy uprawialiśmy jedyny raz
przez długi czas rozpaczliwy seks. Podczas którego myślałam cały czas tylko: chcę żyć. Wpierdol mnie w życie! To był jedyny raz, kiedy mu się jeszcze raz porządnie oddałam. I wtedy musiała powstać nasza córka. Wcześniej próbowaliśmy już przez cztery lata. Kiedy go zobaczyłam, po raz pierwszy, pomyślałam, że z tym będę mieć dzieci. Ale pojawiło się tylko jedno. Także dlatego, że jestem zaszokowana, ile dziecko przysparza pracy i trosk. I chociaż wiem, dlaczego wtedy nagle się udało. Pomyślałam sobie mianowicie w szpitalu, że muszę podarować mojej matce nowe dziecko. Straciła troje najmłodszych. Wszystko, o co mogła się troszczyć, nie żyło, znikło. Potrzebna była jakaś rekompensata! Właśnie. To sobie wymyśliłam w szpitalu w mym straumatyzowanym umyśle i naturalnie, bo życie już takie jest, dokładnie wtedy, po raz pierwszy po czterech latach bez zabezpieczenia i tylu próbach zajścia w ciążę poczęcie doszło do skutku. Ostryga się otworzyła. Ten jeden raz jeszcze dla mojego narzeczonego. W czasach pokoju nie zadziałało ani trochę, ale w czasach naszej wojny bum, zadziałało od razu. Potem nasza miłość umilkła. A tym, co nam przepadło najpierw, był seks. Narodziny
mojej
córki
są
więc
nierozdzielnie
związane
z wypadkiem. Z najwyższym trudem przypominam sobie daty z tamtego czasu. Od razu boli mnie głowa, jest niby szlaban tam w środku. Kiedy ktoś mnie pyta, kiedy się urodziła moja córka, w pierwszej chwili nie wiem, bo bardzo niechętnie myślę o tamtym czasie. Myślę zawsze naokoło: kiedy był wypadek? Wtedy została poczęta, więc musiała urodzić się w rok po wypadku. Kiedy myślę o jej urodzinach, wyobrażam sobie obok troje martwych dzieci!
Nie cierpiałam żałoby Stefana. Zapadł się w sobie. Stał się apatyczny i gruby. Błyskawicznie przytył o dwadzieścia kilo. Zresztą działał mi tak na nerwy, bo płakał głównie po najmłodszym. A ja najbardziej po najstarszym. A to po prostu nie pasowało do siebie. Naturalnie miłość została wystawiona na próbę nie do pokonania i żałośnie rozprysnęła się pod kolosalną presją! Wjeżdżam na nasze własne miejsce parkingowe przed mieszkaniem. Najpóźniej wtedy, kiedy człowiek kupuje sobie własne miejsce parkingowe przed drzwiami, wie już, że jest pogrzebany za życia. Bo uważa, że trzeba mieć samochód, ale nie ma ochoty na szukanie miejsca parkingowego. Serio, chcę jak najszybciej pozbyć się naszego benzyniaka, jak tylko pojawi się czteroosobowy samochód elektryczny po przystępnej cenie. Ale to chyba jedyna rzecz, która się u nas ekologicznie nie udała. Przeważnie koncentruję się na tym, co jeszcze nie jest dobre, zamiast być dumna z tego, co jako rodzina robimy prawidłowo. Mam nadzieję, że Georg jest w domu. Nieczęsto się zdarza, że jeszcze się nawzajem zaskakujemy, w końcu długo już jesteśmy razem i po ślubie. Ludzie się przyzwyczajają do siebie, nie mają poczucia, że trzeba się wysilić, by zainteresować sobą. Otwieram drzwi do mieszkania od zawsze tym samym ruchem i wołam, jak zawsze zbyt głośno: „Halo!”, kiedy wchodzę, by sprawdzić, gdzie znajduje się mój mąż. Odkrzykuje, lokalizuję go w pralni. Wciągam nosem powietrze i rozpoznaję nasz ekologiczny proszek do prania, pachnie cytrynami i orzechami. On jest wprawdzie absolutną seksmaszyną, testosteron mu się prawie uszami wylewa, ale potrafi wszystko zrobić w domu lepiej niż ja. Właśnie
wiesza bieliznę. Zbiegam na dół i dziękuję mu, że to robi. W końcu powinno się to robić od czasu do czasu: kiedy wszystko już leciutko przysypia, to nie należy do tego traktować jako oczywistości jego wkładu w prace domowe, który jest o wiele większy niż mój. Lekko zmęczony uśmiecha się do mnie. Czuje się niezręcznie, gdy dziękuję mu za coś takiego. – Gdzie byłaś tak długo? – To jednak jest szorstki ton jak na nasze stosunki. – Co? U pediatry, a potem u Drescher. – Z Lizą? Dlaczego wcześniej jej nie przywiozłaś? O nie,
to
się
nazywa
nieporozumienie,
czekał
na
nas.
W gorączkowym pośpiechu zapomniałam mu powiedzieć, teraz już rozumiem, dlaczego jest taki dziwny, martwił się. Śmierć jest zawsze blisko nas, w pralni również. No przecież mówię. – Przykro mi, no zgadza się, myślałeś, że przywiozę Lizę przed terapią. Odstawiłam ją szybko do Stefana, mógł ją zabrać wcześniej, niż myślałam. Powinnam cię była powiadomić. Przykro mi. Przepraszam. – Właściwie też chciałem wyjść, załatwić różne sprawy. I czekałem tu jak kretyn, dzwoniłem w kółko do ciebie. Cholera, wyrzuty, nastrój do dupy. Chciałam mu przecież zrobić radosną niespodziankę. – Miałam ściszoną komórkę. Byłam przecież na terapii. Myślałeś, że się nam coś stało? – Tak. No nie. – No tak, ale nic się nam nie stało. Mój mózg dziurawy jak sito zapomniał tylko cię powiadomić, dobra? Wybacz mi! Dobra?
Obejmuję go i całuję w wielką bliznę na policzku, w moje ulubione miejsce na jego ciele, gdzie usunięto mu zainfekowaną rakiem skórę, zanim się poznaliśmy. Widzę po tym, jaki jest silny, nawet rak go nie wykończył. Ani żaden wypadek. A tym bardziej ja. Mój skalny masyw wśród kipieli. – Mam dla ciebie niespodziankę: lekarz dał nam tabletki i już jak się weźmie pierwszą, te cholerne robaki szlag trafia. U mnie już zdechły, jeśli zaraz jedną weźmiesz, to u ciebie też. – Nie mam żadnych robaków, ile razy mam ci to jeszcze powtarzać? Nie mogę się powstrzymać od śmiechu. – No już dobrze, to weź ją profilaktycznie, a wizytę w burdelu zaplanujemy sobie dzisiaj, a pójdziemy jutro rano, co ty na to, zaraz jak tylko otworzą. Liza będzie najbliższe dwa dni u Stefana, a my zrobimy sobie piękne, wolne od dzieci wakacje. – Naprawdę chcesz? Zawsze myślę, że się cieszysz, kiedy się ją odwołuje. – No tak, zgadza się. Ale po prostu muszę wtedy przetrwać, dla ciebie. No dobrze, też mnie to rozpala, jak leżę tak z rozłożonymi nogami, a ona mnie liże, w końcu inaczej się nie da, czysta mechanika. Zrobimy tak? W ten sposób zapomnimy o tym cholernym wieczorze z robakami wczoraj. Jednym ramieniem nadal mnie przytrzymuje, a druga ręka, choć on nawet tego nie zauważa, wędruje mu do pupy, a on się drapie. Muszę mu koniecznie zaraz dać tabletkę. Chciałabym choć raz tak dobrze czuć się we własnej skórze jak on. Robi wiele rzeczy, których nie zauważa, bo nie obserwuje się tak bezlitośnie jak ja siebie. Fajnie tak mieć.
Szczerzy się w szerokim uśmiechu na samą myśl o naszej wyprawie. – Chodź, posprzątam tu jeszcze ten bajzel i pójdziemy zjeść obiad. Siadam na kanapie i próbuję spokojnie oddychać. Zgodnie z tym, co mówi pani Drescher, powinnam tego próbować raz w czas. Inaczej ciągle w gorączkowym pośpiechu robię przeróżne rzeczy, żeby uciec przed sobą i wypadkiem, i moją nieobecną żałobą. A ona musi kiedyś w końcu nastąpić. Dlatego muszę się powoli uczyć, jak znieść spokój. Słyszę, jak Georg tłucze się na dole, naturalnie mam wyrzuty sumienia, że nie pomagam, a większość bielizny jest jednak moja. Oddycham, zamykam oczy. Pierwsze, co przychodzi mi jak zawsze na myśl, to kawałek mozaiki wypadku. Moja mania prześladowcza, dotycząca gazety. Zmartwienie, że mogliby dostać zdjęcie, moje i mojego męża, tkwiącego w prostytutce. Naturalnie bierze się to stąd, że wówczas tak nas nękali, gdy umarli moi bracia. Po napaści ekipy telewizyjnej Boulevard-TV w szpitalnym pokoju mojej matki musieliśmy, chcąc, nie chcąc, założyć, że podobne bydlaki zakłócą również pogrzeb. Zresztą zewsząd próbowali wydostać zdjęcia martwych dzieci. Na szczęście nikt się nie dał podpuścić. Tych wszystkich ochroniarzy, którzy mieli zabezpieczać cmentarz, patrolować go z wewnątrz i zewnątrz, żeby zapobiec wszelkim zdjęciom, musieliśmy sami opłacić, aby się chronić przed bydlakami. Fakt, że dodatkowo trzeba się jeszcze zajmować czymś takim, wpędza człowieka do końca życia w rozszalałą wściekłość. Zrobili sobie wroga na całe życie. W kryminale, gdy kogoś zamordują, policja kryminalna zawsze przecież najpierw pyta krewnych: „Miał wrogów?”. W przypadku
szefów
wydawnictwa
gazety
małżonki
musiałyby
odpowiedzieć: „Tak, Elizabeth Kiehl”. Dlaczego tacy w ogóle mają
małżonki, to dla mnie zagadka. Czy wszystkie kobiety nie powinny trzymać się razem i kolektywnie bronić przed uprawianiem seksu z macherami od takiej gazety? Wtedy przecież szybko by z tym skończyli z niezaspokojonej chcicy, nieważne, ile pieniędzy wcześniej zarabiali na złu. Ciała, to znaczy urny, zostały wydane dopiero w długi czas po wypadku. Urny trzech martwych dzieci stały dzień przed pogrzebem w małym, betonowym pomieszczeniu koło cmentarza. Można się tam jeszcze raz pożegnać. Ale z czym? Byłam tam razem z moją ulubioną ciotką. Spojrzałam na nią łobuzersko i zapytałam: – A może by tak podnieść jedną – Pewnie, czemu nie. Ona jest po prostu na luzie. Jej nie da się niczym zaszokować. Moja ulubiona ciotka. Najpierw podniosłam urnę z najstarszym zmarłym. Harry. I potrząsnęłam nią obiema rękami. Potem drugą i trzecią. Każda z nich trzech miała inną wagę. Urna dwudziestoczterolatka była najcięższa, ta z dziewięciolatkiem średniej wagi, a ta z sześciolatkiem najlżejsza. Jak to możliwe, skoro rzekomo nic z nich nie zostało? Razem z ciotką doszłyśmy w końcu do trzeźwego wniosku: w spalonym samochodzie nic już przecież z nich nie zostało. No to co niby z nich spalili w krematorium? Jeśli w tej urnie było cokolwiek, co miało coś wspólnego z wypadkiem, to zwęglona pianka z tapicerki tylnego siedzenia. A co innego? Przywieźli im tylne siedzenie. Zeskrobali wszystko, co się dało zeskrobać. Policja im powiedziała, w jakim wieku byli zmarli, sprawdzili w wykazie, ile popiołów trzeba na jaki wiek, a potem szurnęli do środka diabli wiedzą co.
Popiół drzewny, popioły innych ludzi, którzy mieli nadwagę i zupełnie nie pasowali do swoich urn. Co dokładnie było w środku w tych urnach? Pewnego dnia, gdy będę się czuła naprawdę silna, sprawdzę to. A potem pojadę do Belgii do krematorium, gdzie rzekomo zostali spaleni moi bracia pozbawieni ciał. I tak długo będę maglować jakiegoś pracownika, póki nie dowiem się wszystkiego. Teraz się jeszcze nie da. Jeszcze nie mogę tego zrobić. Nie jestem w stanie. Jeszcze nie doszłam ze sobą do ładu. Dzień pogrzebu przypominam sobie bardzo mgliście. W końcu był osiem tygodni po wypadku. Może powoli przebijało się jakieś poznanie, szok, który długo kazał na siebie czekać. Matka ze szpitalnego łóżka przewidziała, co się święci. Pamiętam jeszcze, jak siedzieliśmy w malutkiej kaplicy cmentarnej i że przyszło o wiele za dużo ludzi, żeby się wszyscy pomieścili. Od każdego martwego chłopca cała szkoła. Wraz z nauczycielami. Rodzice szkolnych kolegów. Sąsiedzi. Kluby sportowe. Wszyscy ojcowie, wszystkie babcie i dziadkowie. Przyjaciele wszystkich zmarłych. Przyjaciele wszystkich ocalałych. O wiele za dużo ludzi na pogrzeb, a już doprawdy zbyt wielu w przeliczeniu na głowę. No więc większości nie znałam. Wszyscy naturalnie żałośnie w czerni, co to właściwie, kurde, ma być? Z przodu kaplicy wisiały gigantyczne zdjęcia całej trójki. Byłam zdania, że mój najstarszy brat koszmarnie wyszedł. Nie mam bladego pojęcia, co kto mówił. Wszystko się tak przesuwało przede mną. Przecież pogrzeby są naprawdę niemal wszystkie jednakowe, jak w ogóle można je od siebie odróżnić? Poza stale zmieniającymi
się
zdjęciami
tam
na
przodzie.
Poza
zdjęciami
zapomniałam wszystkiego w kaplicy. A na zewnątrz pamiętam tylko tyle,
że wszyscy musieli iść za tymi trefnymi urnami. Należycie powoli, jak przystoi na pogrzebach. I mogę sobie jeszcze przypomnieć, że ciągle musiałam sobie po cichu powtarzać: „Elizabeth, nie śmiać się, nie śmiać się, nie śmiać się”. Presja na przybranie takiej dziwnej nabożnej miny (czego także nie uczą w szkole) jest tak wielka, że miałam wrażenie, że może się swobodnie obrócić w swoje przeciwieństwo. Czułam się ekstremalnie obserwowana. Wszyscy szukali szaleństwa w naszych oczach. Tak, ale go nie znajdziecie, bowiem ono pojawi się dopiero o wiele później! I mogę sobie jeszcze przypomnieć bardzo wyraźnie tę myśl: gdzie są właściwie ci trzej chłopcy? My tu robimy dla nich taką aferę, a oni się spóźniają! Bezczelność! Jakież to dla nich typowe! Wszędzie ich szukałam. I do dziś tak zostało. Ale szukam ich takimi, jak wyglądali przed ośmiu laty, nie mogę naturalnie wyobrazić sobie, że są starsi! Pchałam matkę na wózku, dostała przepustkę ze szpitala, na własną odpowiedzialność, jak się to ładnie nazywa, była po uszy napompowana diabli wiedzą czym, przeciwko bólom w plecach, w stopach, w sercu, w mózgu. Pchałam ją tak przed sobą i cały czas myślałam tylko, że chcę stąd uciec, to tutaj to jej show, z całą pewnością. Wszyscy ojcowie szeptali do mnie wcześniej: „Mam nadzieję, że ona nie zechce ustawić się potem przy grobie i dać sobie ściskać rękę przez wszystkich!”. Wcześniej przecież nie byłam w stanie wyobrazić sobie, jak wielu ludzi zwabią trzej martwi chłopcy, kiedy jednak ich wszystkich zobaczyłam, pełen cmentarz, też miałam gorącą nadzieję, że nie będzie chciała dać sobie ściskać ręki przez tych wszystkich ludzi. Niestety po lekach zachowywała się jak ukąszona przez tarantulę. Wszyscy najbliżsi
krewni ulotnili się, jak tylko opuszczono te bezsensowne pojemniki do dziury w ziemi. Wszyscy, którzy mieli jeszcze wszystkie klepki, ulotnili się. Jazda obowiązkowa załatwiona. Zaczęła się jazda dowolna. Moja matka, już nie do poznania jako taka, i ja, jako jej niewolnik od wózka, stałyśmy całe godziny nad otwartą raną w ziemi i dawałyśmy się dymać każdemu, kto miał ochotę. „Serdeczne wyrazy współczucia”. Następny proszę. „Serdeczne wyrazy współczucia”. Dziękuję. Dziękuję. Dziękuję. Dziękuję. Bla, bla, bla. W którymś momencie byłam pewna, że wszyscy z powrotem ustawiali się w kolejce, bo to było takie fajne, i jeszcze raz, i jeszcze raz, ogonek rzekomych żałobników się nie urywał. Co za kurewstwo! W życiu już nie pójdę na pogrzeb! Cały cmentarz, wszystkie alejki, wzdłuż i wszerz, był pełen dzieci. Całkiem pasuje. Grób pełen dzieci. Cmentarz pełen dzieci. W którymś momencie my, pracownice żałoby, miałyśmy wreszcie fajrant i mogłyśmy wrócić transportem leżącym do spokojnego szpitala. Oddycham ciężko, czuję ciężar na piersi. Muszę się pozbyć tych dręczących myśli. A jak to zrobię najlepiej? Zepchnę je myślami o seksie, wiecznie ten sam numer w głowie. Przynajmniej działa. No dobrze, teraz mu powiedziałam, że jutro idziemy do burdelu. Ale on tak czy tak nie wierzy, że mi się to podoba. Seksualnie z trudem siebie rozumiem. Trudno mi się w tym połapać. On i ja musimy mnie czasem nieźle przymuszać. Abstrahując od pierwszych miesięcy, w ciągu ostatnich lat naprawdę dawałam się prosić, jeśli chodzi o seks w ogólności i seksualne przygody z udziałem osób trzecich w szczególności. Moja terapeutka mówi, że wiele kobiet tak robi. Nazywa to „ocieraniem łez”. To znaczy, że kobieta nie może uprawiać seksu tak po prostu, najpierw musi
być niewielka, uczciwa sprzeczka, mężczyzna musi pokonać jakąś przeszkodę, na przykład niechęć kobiety, błagając, uwodząc, no co tam jeszcze, a potem stopniowo ostryga się otwiera. I taka właśnie jestem. Gdy wiem, że seks jest nieunikniony, wszczynam awanturę, żeby go odsunąć albo żeby nawet przepadł, albo wyznaję mu, że naprawdę nie mam na to ochoty. Jeśli jednak on się nie poddaje i naciska właściwe guziki, które wszystkie leżą w kroku, wtedy odpuszczam i mam w dupie, czy wcześniej chciałam, czy nie. Potem chcę wszystkiego. Ale wcześniej zawsze zdrowo się bronię. Dość wyczerpujące dla mojego męża. On też chciałby czasem być uwodzony przeze mnie. Ale to nie wchodzi w grę. Jestem wznoszącą przeszkody. To samo robię podczas każdej naszej wizyty w burdelu: bronię się. A gdy tylko tam jestem, pierdolę moją matkę i rzucam się szczęśliwa w sam środek orgii. Czy w wypadku trzech osób można już mówić o orgii? Kiedy zaczynaliśmy chodzić do burdelu, miałam ogromne problemy z zazdrością. Były obrazy, które wypaliły się w moim mózgu i których z trudem się pozbyłam. To one zawsze wyzwalały w umyśle ataki zazdrości. Obrazy, gdzie mój mąż bardzo długo i intensywnie całuje z językiem inną kobietę. No tak, myślałam od Pretty Woman, że one się nie całują, one się tylko pieprzą. Dobre sobie! I jeszcze jak całują. Bez końca. A jak mój mąż potwornie długo liże inną kobietę, no poradź sobie z tym na początku! Potem idzie się jakoś przyzwyczaić i zauważa się, że w zasadzie niebezpieczeństwo wcale, no, powiedzmy, niemal wcale nie istnieje. Właściwie żadnego nie ma! Byliśmy już u osiemnastu kobiet. Zanotowałam sobie wszystkie imiona. I zrobiłam notatki, jak było. Żebym nie zapomniała. Grace, Amanda, Dina, Lumi, Lotus, Vanessa, Vivienne,
Olga, Tina, Michelle, Melissa, Samara, Nesrin, Mira, Samantha, Jule, Ira, Diamond. Kiedy znaleźliśmy Vivienne w sieci i przyszliśmy do niej, przez pomyłkę przedstawiła się w progu jako Vicky. Roześmiała się i rzekła szybko: „To znaczy Vivienne”. Wszystkie naturalnie pracują pod fałszywymi imionami. Na początku, u pierwszych kobiet, byłam tak zdenerwowana, że piłam o wiele za dużo i później nie mogłam sobie niczego przypomnieć, a czasami podczas samego aktu, który w końcu jest bardzo drogi dla pary, dostawałam, przykro mówić, takich napadów zazdrości, że musieliśmy przerywać. Co było przykre przede wszystkim dla mojego męża, naturalnie to musi potrwać, zanim erekcja ustąpi, i można się ubrać, a potem stoi się w złym humorze przed burdelem w środku dnia. Inaczej to sobie wyobrażał. Ja zresztą też. W moim
wypadku
pozostanie
w grze
opłaciło
się.
Ciągle
próbowaliśmy. Ja przede wszystkim dla mojego męża, w charakterze prezentu, w charakterze dowodu miłości. Niewiele osób wierzy jeszcze w Boga czy chodzi do kościoła, na szczęście, ale z jakiegoś odjechanego powodu ciągle mocno wierzymy czy przynajmniej mamy nadzieję, że monogamia może funkcjonować. W ciągu pierwszych lat tak bardzo się bałam, że stracę mojego męża, że zbudowałam wokół niego straszne więzienie. Ciągle go posądzałam o to, że mnie zdradza, z każdą możliwą kobietą w naszym otoczeniu. Z naszymi przyjaciółkami, jego koleżankami z pracy, obcymi kobietami na ulicach, ze wszystkimi. Byłam jak w obłędzie, chcąc mu dowieść, że właściwie w ogóle mu na mnie nie zależy, lecz bezustannie chce ode mnie uciec, pieprzyć się z inną i zakochać się w innej. Moja terapeutka mówi, że zwalczam chęć zdrady
u siebie w moim mężu. Zwalczam u niego coś, co właściwie jest obecne tylko we mnie. I tak to mówi, już od lat. Racjonalnie mogę ją zrozumieć. Aha. Ale emocjonalnie nie trafia. To zadanie terapii. Poprzez ciągłe mówienie o tym trafia w końcu i w trzewia. I nagle człowiek czuje się uwolniony, przełącznik przeskoczył, jakby terapeutka wycięła spory guz. Nagle jest się wolnym, problem został nie tylko racjonalnie, ale także emocjonalnie rozpoznany i nagle zniknął. Za to kocham moją terapeutkę ponad wszystko i na zawsze! Uwolniła mojego męża i mnie od potężnych, rozpieprzających życie problemów. Tak długo powtarzałam to z prostytutkami, póki wszystko nie było dobrze. Najpierw tylko racjonalnie rozumiałam, że one nie chcą mi zabrać i nie zabiorą męża. Stopniowo skapowałam to także i w trzewiach. A teraz jestem wolna. Przynajmniej w tym punkcie. Zazdrość zniknęła, jakby w nią ktoś dmuchnął. W dosłownym sensie tego słowa. One przecież też mnie dmuchają, wprawdzie nie tak dobrze jak mój mąż, ale jednak. Poprzez wielokrotne próby straciły dla mnie wszelką grozę, pracowałam nad sobą, i to jak! A teraz wysyłam go tam nawet beze mnie. Jestem pewna, że można tę zasadę zastosować do klubów swingersów, zdrady, zamiany partnerów, w ogóle wszystkiego, byle tylko samemu kilka razy pouczestniczyć, a potem można już swobodnie pozwolić partnerowi samemu iść się puszczać. Nagle zauważyłam, że to nie jest dobre, że on zawsze chce mnie mieć przy sobie w charakterze rozgrzeszenia. Naturalnie jest lepiej traktowany, gdy żona mu towarzyszy. Nie jest to wówczas taki typowy, smutny stosunek między klientem a dziwką, nie kończy się na obciąganiu, jak to bywa u większości mężczyzn, gdy sami tam idą. Mimo to naszło mnie kiedyś takie natchnienie i pomyślałam: tym razem się nie
odważę, idź sam, wtedy nie będę stale czuła tej presji, że muszę to robić. No więc żeby zlikwidować w tej sprawie presję na siebie, pokonałam własną zazdrość i wysłałam go tam samego. A potem, po raz pierwszy od długiego czasu, poczułam, że go pożądam. Porządnie i konkretnie między nogami. Coś na całego pulsowało tam i się tłukło, kiedy wrócił z agencji towarzyskiej, w biały dzień. Byłam pełna miłości i chcicy na niego. Próbowałam potem przeanalizować to z moją terapeutką, żebym mogła częściej doznawać tych maryjnych objawień między nogami. And it goes a little something like this: właśnie dlatego, że odważyłam się go puścić, dlatego, że nie musiałam się już martwić, co się stanie, dlatego, że go uwolniłam, pozwoliłam mu spać z kimś innym, sama sobie wydałam się o wiele swobodniejsza. Mogę to tylko polecać. Uprawialiśmy potem najzajebistszy seks wszech czasów. Nieokiełznany, swobodny, dziki. Musiałam przecież na nowo zaznaczyć swój rewir. Biedak, musiał się potem od razu na nowo nakręcić. Ale w mojej głowie stało się coś jeszcze, czego w ogóle nie planowałam. Zaczęłam prowadzić wirtualną listę kontrolną, moich seksprezentów. Zgodnie z dewizą: ja ci podarowałam tyle a tyle, teraz ty mi coś podaruj. Wcześniej nie wiedziałam, że tego chcę. I nagle, po ośmiu latach terapii, muszę przyznać rację pani Drescher. Też mam ochotę na coś innego, tak nagle! On zawsze wyrażał własne życzenia, u siebie nigdy nie spostrzegłam czegoś takiego i bach, nagle już jest, moje pragnienie, które tak długo tłumiłam, nie wiedząc, że to robię czy też co to w ogóle jest. Chętnie przespałabym się kiedyś i z innymi mężczyznami. Ostatnio myślałam: dlaczego jemu wolno stale uprawiać seks z innymi ciałami, innymi kobietami, a mnie z innymi mężczyznami nie? Problem polega na
tym, że on urzeczywistnia swoje fantazje z prostytutkami, także dlatego, że ta sytuacja daje się świetnie kontrolować. Nikt się w nikim nie zakochuje, z reguły. Jeśli chcę spać z innymi mężczyznami, proponuje mi męskie prostytutki. Raz już szukaliśmy w sieci. Dla mnie to w ogóle nie wchodzi w grę. Wszyscy wyglądają na cioty. Mają to wypisane na czole. Zresztą to przecież jasne. Rynek istnieje tylko dla męskich klientów, nieważne, czy chodzi teraz o żeńskie, czy męskie prostytutki. Czyli męskie prostytutki są tam raczej dla mężczyzn. To znaczy, że oni prawdopodobnie też są ciotami, inaczej trochę trudno mi sobie wyobrazić spanie mężczyzny hetero z innym mężczyzną za pieniądze. Raczej nieprawdopodobne, no chyba że się naprawdę pilnie potrzebuje pieniędzy. Bardzo bardzo pilnie. Bronię się przed robieniem tego samego, co robi mój mąż. Ze straceńczą odwagą, jak to ja, oznajmiłam mu zatem, że teraz moja kolej i chętnie pouprawiałabym seks z innymi mężczyznami, najchętniej – i tu jak grom z jasnego nieba – z prawdziwymi mężczyznami, których już znamy. Taką mam fantazję, żeby się przespać z naszymi przyjaciółmi. Najchętniej z mężczyznami z naszego bezpośredniego otoczenia, którzy są żonaci i mają dzieci. Teraz tylko mój mąż musi wyrazić zgodę. W każdym razie jest już jasne, że nie chce przy tym być. Broni się przed dotykaniem mężczyzn. Co uważam za dziwne, bo przecież ja, żeby spełnić jego fantazje, dotykam kobiet, i to jak! No dobrze. No to nie. Zresztą fajnie, że przynajmniej w jednym punkcie jestem mniej skomplikowana. Wcześniej, w innych
moich
związkach,
często
oszukiwałam
partnera. Bo w pewnym momencie coś pcha do tego, żeby ktoś inny zobaczył nas nago i dotknął nagich, i tak dalej. Inaczej człowiek nie czuje już siebie, w którymś momencie. Chętnie wzięłabym innego fiuta do ust,
tak tylko. Potrzebna jest odrobina urozmaicenia, nie żeby od razu wszystko się miało rozpadać. I chociaż miało się potem wyrzuty sumienia, to przecież silniejsze było wrażenie, że jestem atrakcyjna, jestem pożądana. A potem człowiek od razu bardziej się stara dla własnego partnera. Przez wyrzuty sumienia, partner w końcu wiele zyskuje na wyrzutach sumienia tego drugiego. A teraz, z tą świadomością, próbuję niemożliwego. Chcę, żeby mój mąż pozwolił mi spać z innymi mężczyznami. Jeszcze go do tego przekonam, jestem pewna, że mi się uda. W końcu mamy wynik osiemnaście do zera. I mój mądry mąż też o tym wie. Georg ciągle się jeszcze tłucze w pralni, jest bardzo dokładny we wszystkim, co robi, czy to będzie moja wagina, nad którą pracuje, czy też nasza brudna bielizna. Cudownie tak tu leżeć i myśleć. Rozmyślam nad naszym życiem. Naszym wspólnym życiem. Czego to on ze mną nie musiał wytrzymać. Zawsze wszystko wygadam, niczego przed nim nie ukryję, zawsze, kiedy jest mi źle, a to się często zdarza, ma pecha i musi słuchać, staram się coraz bardziej wycofywać, nie obciążać go tak bardzo moimi zaburzeniami, jestem coraz lepsza, ale wszystko, co się wcześniej stało, stoi między nami, nie mogę sprawić, żeby tego nie było. On myśli o tym wszystkim, kiedy mi się przygląda, kiedy ze mną śpi, to wszystko niestety jest częścią mnie. Straszne. Przypomina mi się pewna paskudna, żenująca rzecz, którą mu kiedyś zrobiłam. Znalazłam kiedyś w koszu na bieliznę skarpetkę, która była pełna spermy. Jestem pewna, że to była sperma, rozpoznaję ją z odległości dziesięciu metrów! I nie zastanawiając się, pomaszerowałam prosto do
niego i zażądałam wyjaśnień. W tamtej chwili byłam z pewnością opętana przez moją matkę. Mówiła przeze mnie i znowu chciała zniszczyć związek z tym fantastycznym mężczyzną, zabrandzlowującym skarpetki na full. Nie miałam pojęcia, jak bardzo żenowała go konieczność rozmowy na ten temat. Dowiedziałam się dopiero lata później. Teraz mnie to też żenuje, ale po prostu stawiałam pod nami jedną minę po drugiej. Bez względu na straty. Mina skarpetki ze spermą spoczywa pod naszym związkiem i nie widzę możliwości unieważnienia tego żenującego wybuchu z mojej strony. To faktycznie największy problem w naszym związku. Wszystkie te problemy psychiczne, które wnoszę ze sobą. Chciałam, żeby był nadludzko silny i nie robił tych wszystkich podłych rzeczy, które ludzie tak chętnie robią. Myślałam, że jeśli już zastępuje moich rodziców, to powinien być idealny. Jeśli będę go kontrolować, zostanie ze mną. A wtedy on mnie w praktyce zdradził ze skarpetką. Zabrandzlowuje ją zamiast mnie na full. Dlaczego mnie nie pyta, czy nie mam ochoty? Wiem już zresztą, dlaczego mnie nie pyta. No bo jestem przeważnie depresyjna, a jak nie jestem depresyjna, to jestem agresywna. Trudno mieć ochotę na uwodzenie takiej kobiety. Wtedy i stara, śmierdząca zgniłym jajem skarpetka jest atrakcyjniejsza. To była jedna z jego skarpetek, nie moich. Żeby chociaż. A najgorsze, że ja to rozumiem! Tyle błędów popełniłam w naszej miłości. W mojej rozpaczliwej walce, by go zatrzymać, ciągle niemal wszystko psułam. Nauczył się wtedy na terapii par, że to ja jestem problemem, a nie on, że to ja wnoszę do związku wszystkie te problemy. Że pod tym względem muszę go zostawić w spokoju. Że on nie może mnie
uszczęśliwić. Że musi starać się trzymać jak najdalej od moich problemów. Co jednak jest bardzo trudne w tamtej chwili, gdy stoję przed nim z zabrandzlowaną przez niego na full skarpetką, którą jego żona i jego największy wróg wyciągnęła z głębin brudnej bielizny. Czy to się nazywa borderline? Jeśli to, co jest dla człowieka najdroższe, a mianowicie związek z własnym mężem, kopie się codziennie obiema nogami? Jeśli nie można sobie wyobrazić nic gorszego niż to, że on cię opuszcza, ale robi się wszystko, dzień w dzień, żeby wkrótce to zrobił. Musiał zrobić, żeby przynajmniej uratować życie przed moją zdemolowaną duszą. Dlaczego trwa przy mnie? Dlaczego to znosi? Jak może potem spać tylko ze mną? Kochamy się do szaleństwa, przynajmniej to jest jasne, przede wszystkim on mnie, bo nadal ze mną jest, chociaż w ciągu ostatnich lat, niestety, stale mu się ukazuję z najpaskudniejszej strony. Mojej terapeutce udało się właśnie doprowadzić do tego, że nie toczę już wojny na zewnątrz, lecz wewnątrz. Przez to najpierw doszło do pogorszenia pierwotnego, ale teraz mój mąż żyje już w pokoju. Nie zasłużył na te wszystkie wybuchy furii, całą tę nienawiść, wściekłość, rozczarowanie sprawami, na które nie ma w ogóle żadnego wpływu. Winni są tylko moi rodzice i kierowca ciężarówki, i gazeta! Tyle że swoim zachowaniem aż do niedawna zadałam mu tyle ran, że do dzisiaj popatruje na mnie nieufnie i spodziewa się wybuchu furii, gdy rozmawiamy o pewnych rzeczach. Potwornie się mnie boi. Lata miną, zanim ten strach przejdzie. Moja terapeutka od razu to wiedziała, powiedziała, że co się stało, to się nie odstanie, w praktyce nałożyła mi kaganiec przy wszystkich problematycznych tematach. Sądzę, że moje wybuchy furii robią bardzo imponujące wrażenie.
Wylałam już na niego wrzące mleko, podniosłam stukilowy, drewniany stół i usiłowałam rzucić nim w niego. Rzucałam w niego, czym się tylko dało i zadawałam mu fizyczny ból. W filmach często związek, w którym kobieta miota wokół siebie przedmiotami, przedstawiany jest jako namiętny. W rzeczywistości to dowód na to, że kobieta jest kompletnie chora umysłowo. Mój mąż i ja wypożyczyliśmy kiedyś jednego dnia sześć filmów porno. Wprawdzie zawsze jestem zażenowana, gdy, będąc kobietą, idę do działu porno. Ale wtedy czuję się również bardzo potężna. Mogłabym syknąć „buu!” i wszyscy ci zablokowani mężczyźni, którzy tam się kręcą i udają, że się normalnie zachowują, uciekliby z miejsca. Równocześnie słyszę też moją matkę, która wychyla mi się zza ramienia i judzi: Aha, zobacz no, ta biedna, gnębiona kobieta musi wypożyczać gnębicielskie filmy razem ze swym gnębicielem, inaczej on ją porzuci. Myślę sobie to wszystko, gdy tak biegam i szukam dobrych filmów po okładce. W naszym przypadku nie wchodzą w grę żadne fetysze. Nie lubimy osiemdziesięciolatek, kobiet w wysokiej ciąży, gwałtów czy lolitek. Ani filmów
robionych
naturalistycznie,
gdzie
na
pośladkach
widać
zaczerwienienie po goleniu. Najbardziej lubimy wszystko, co jest w stylu filmów Andrew Blake’a. No więc wypożyczyliśmy sześć jego filmów: Water, Aria, Girlfriends, Playthings, Wild i Wet. Chyba się zafiksował na literze „w”, właśnie rzuciło mi się w oczy. Wieczorem udało nam się obejrzeć tylko jeden. Oglądamy filmy porno, żeby się trochę podrajcować. Zapominamy o wszystkim wkoło, jakbyśmy wzięli seksdragi. Jest w tym coś odprężającego, jak się tak leży i patrzy na innych podczas seksu, jeśli uda się, tak jak mnie tego wieczoru,
wyłączyć chory ośrodek zazdrości. Uprawiamy wtedy podczas filmu lub po nim dzikszy seks niż zwykle. Po to je oglądamy. Następnego dnia musiałam wyjść na noc z powodu mojej pracy i od razu znowu mi się włączył ośrodek zazdrości. Myślałam, o nie, on sam obejrzy pozostałe i być może mnie okłamie, gdy wrócę. I obejrzy ze mną jeszcze raz jakiś film, chociaż oglądał go już beze mnie. A kiedy go będziemy oglądać, wspólnie, i kiedy będziemy uprawiać seks podczas oglądania, stale się będzie musiał pilnować, co mówi, żeby się nie wygadać. To był także okres, kiedy z powodu niskiej pewności siebie nie mogłam zaakceptować tego, że on samotnie ogląda filmy porno. Tak wyglądały niedobre, krępujące reguły życia w parze, które przede wszystkim ja ustanawiałam. Ale ja tylko starałam się ustanowić reguły, żeby wszystko zrobić lepiej, niż się to działo wcześniej w innych związkach. Myślałam wtedy, że jeśli wali konia beze mnie, wszystko jedno z filmem czy bez, to jest to początek końca, bardzo przypominałam wtedy talibkę, i niestety on mnie do dzisiaj tak postrzega. Włożyłam wiele energii w to, żeby nie mógł się pozbyć takiego mojego obrazu. Być może nigdy mu się nie uda. Miałam
diabelski
plan.
Po
pierwsze,
wydarłam
z niego
niepostrzeżenie obietnicę, że naturalnie poczeka na mnie z oglądaniem pozostałych pięciu filmów. Żeby nie oglądał beze mnie. Od tego się zaczęło. Zaczekałam, póki rano nie wyszedł z mieszkania. Wyrwałam sobie sześć włosów i położyłam na białej kartce papieru. Bo mam długie, ciemne włosy, które najlepiej widać na białym. Potem zapamiętałam sobie kolejność, w jakiej filmy ułożone były w stosiku od wieczoru z seksem. Czułam się jak w szpiegowskim filmie. Otwierałam jedno pudełko DVD
po drugim i skomplikowaną metodą wciskałam po jednym włosie do środka. W tym celu wyjmowałam płytę z plastikowych uchwytów w środku, obwijałam włos dwukrotnie wokół plastikowych uchwytów, wciskałam z powrotem płytę i mozolnie wyciągałam przez środek koniec włosa, póki nie było go widać na zamknięciu pudełka. Gdyby wyjmował płytę, włos z pewnością by wypadł. Sprawdziłam, wyjęłam jedną płytę, wcisnęłam ją z powrotem na uchwyt i poszukałam włosa. Faktycznie go nie było. Byłam bardzo dumna z siebie, chociaż już wtedy świetnie wiedziałam, że to, co tu robię, jest błędem. I w jakiś sposób przeczuwałam też, że doprowadzi to tylko do chaosu i rozpaczy, jeśli wyjdzie na moje z tym wrednym przypuszczeniem, że on za moimi plecami nie dotrzyma reguł mojego terrorystycznego reżimu. Prawdopodobnie i to też mam po matce, nie mam pojęcia, dlaczego uważałam za oszustwo, że on tryska spermą, a mnie nigdzie nie widać na horyzoncie. No znowu, przecież ta moja moralność jest niemal katolicka! Niedobrze. To self-fulfilling prophecy. Już samo to, że zostawia się takie filmy w mieszkaniu razem z mężczyzną, wydaje mi się po fakcie podobne do sytuacji, kiedy kładziemy kość i mówimy do wilka, że nie wolno jej ruszyć. Oczywiście, że się nie uda. Być może zresztą chciałam, żeby się nie udało. Chciałam sprawdzić, czy mogę mu zaufać aż po kres mego życia, czy jest kłamcą, czy tchórzem, czy będzie miał siłę, odwagę powiedzieć prawdę, gdy włosa nie będzie. Ułożyłam z powrotem filmy w stosiku na podłodze w odnotowanej kolejności. Właściwie już sama kolejność w stosiku jest rozstrzygająca: gdyby były pomieszane, jak wrócę, to przecież wszystko byłoby już jasne. Istniały trzy poziomy kontroli: układ stosiku, włosy i konfrontacja.
Zbadam je wszystkie niczym anioł zemsty z lodowatą bezwzględnością, bez krzty łaski dla wielkiej miłości mego życia. Wetknęłam bardzo głęboko do portmonetki karteczkę z kolejnością filmów w stosiku, wyjechałam i wróciłam następnego dnia. Byłam strasznie podniecona, jak myśliwy, który zastawił pułapkę. Tyle że tu istniała większa pewność niż na łonie natury, że moja pułapka gwarantowanie się zatrzaśnie, z tłustą zdobyczą w środku, moim mężem. Nie było go, gdy wróciłam do domu. Home sweet home. Cisnęłam torbę na podłogę w przedpokoju, w kurtce rzuciłam się pędem do kąta pokoju dziennego, gdzie leżał stosik filmów, by zyskać smutną pewność, że wyszło na moje. Po prostu nikomu nie można wierzyć, nie można składać w ręce innego człowieka swego życia czy swego serca, czy czegokolwiek swojego, swej cipki! Od razu zobaczyłam, że kolejność była pomieszana, ale mimo to wyciągnęłam portmonetkę z kartką. Kartka potwierdziła tylko, że filmy były pomieszane. Kompletnie. Kamień na kamieniu nie został. Nic już nie było jak przedtem, ani w stosiku, ani w naszym związku. Nie czując żadnej niewłaściwości, po partacku ułożył stosik na nowo. Czy on naprawdę myśli, że jestem taka głupia? Gwałtownie dysząc, otworzyłam wszystkie pudełka z DVD i podniosłam do światła. Gdyby był tam włos, tobym go zobaczyła. Wszystkie znikły, w pierwszym, drugim, trzecim i czwartym aż po ostatni, nawet w tym, który już oglądaliśmy, włosa nie było. To mnie zaszokowało bardziej, niż się spodziewałam. Siedziałam tak na podłodze i myślałam. Wiedziałam, że jest maniakiem seksu, ale żeby aż tak? Tego nie wiedziałam. Obejrzał sześć filmów porno, kiedy mnie nie
było? W jeden wieczór? A może zresztą i w dzień. Obłęd. W końcu zakochałam się w nim z powodu jego nieokiełznanego męskiego seksualizmu. Żeby dokuczyć mojej matce, zakochałam się w najbardziej archaicznym, najbardziej pełnym seksu mężczyźnie, jakiego mogłam znaleźć, a on, żeby dokuczyć swojej matce, we mnie, antychrystce, zaprzeczeniu katolickości, tak niekatolickiej, że prawie katolickiej na powrót! Byliśmy razem, bo chcieliśmy dokuczyć naszym matkom i dokuczenie naszym matkom nieźle się udało, ale to tutaj? Tyle seksualizmu to było za wiele nawet i dla mnie. Musiałam się uspokoić i zastanowić, jak mam zażądać od niego wyjaśnień, by możliwie jak najwięcej zniszczyć w naszym związku po wsze czasy. I zastawić na niego werbalnie jeszcze jedną, ostatnią pułapkę, żeby tylko dowieść sobie samej, że z nim naprawdę w ogóle się nie udało. W moim obłędzie poniżania siebie i obrabowywania siebie samej z wielkiej miłości mego życia czułam się oszukana, zdradzona i samotna na zawsze. I za to chciałam go wykończyć bez litości. Za to powinna popłynąć jego krew. Wieczorem przyszedł do domu. Wszystko już ze sto razy przećwiczyłam na sucho. Powitanie serdeczne do wylewnego, w końcu nie tak długo jesteśmy razem, muszę uśpić jego czujność. – No i? Udało ci się zaczekać z filmami na mnie? – Oczywiście. No co ty sobie myślisz! Przecież się umówiliśmy. No to stosuję się do tego. A pewnie! – I nawet króciutko nie zerknąłeś na jeden czy drugi film, kiedy mnie nie było i nudziło ci się?
– Nie, naprawdę nie, przecież już ci powiedziałem, czemu się tak dziwnie dopytujesz? Czuje, że coś tu się kroi. Ogarnia go panika, ale nie ma pojęcia, skąd mogłabym wiedzieć. Dźwięk był za głośny, mam szpiegów na klatce schodowej? Kazałam go śledzić? Jest jakiś program szpiegowski, który można zainstalować w telewizorze i który nagrywa, co ktoś oglądał? To zawsze robiła matka w wypadku swoich mężów. Właśnie mnie uderzyło, że prawdopodobnie po niej odziedziczyłam nieufność wobec mężczyzn. Cholera! No tak. Miała specjalną funkcję w swoim ukochanym magnetowidzie, prastary model. Mogła iść do łóżka i kiedy słodko spała, a mąż skakał po programach, w których nocą pokazują nagie kobiety, mogła rankiem, kiedy on znowu był w pracy, prześledzić w spokoju, co i jak długo oglądał. Ale cóż mężczyzna może na to poradzić? Że jest się tak zaburzoną? W każdym razie usilnie staram się dorównać tej bezlitosnej sędzi w sprawach męskiego seksualizmu. – Pytam, bo mnie dziwi, że ten stosik jakoś inaczej wygląda, inaczej niż wczoraj, kiedy wyjeżdżałam, tak sądzę, o ile mnie pamięć nie myli. Otwarcie daję mu szansę, by powiedział prawdę, drążę coraz bardziej, tak długo, że już dalej się nie da, i zacznę szaleć przez tyle tchórzostwa, nieuczciwości. Po cichu wiem jednak, że on nie może tego powiedzieć, bo jak dotąd nie dałam się poznać jako człowiek, któremu można na luzie powiedzieć prawdę. Jak ktoś tak często dostaje ataków furii i karze ukochanego, to sam jest sobie winien, że go okłamują z czystego strachu. Sieję strach i przerażenie w naszym związku, ale równocześnie gardzę moim mężem, że pozwala się przez to zapędzić w kozi róg.
– Ach tak, o to ci chodzi. Odkurzałem i przewróciłem ten stosik. Na co też ty zwracasz uwagę. Moja kochana. A potem od razu posądzasz mnie o najgorsze rzeczy, że oglądałem bez ciebie nasze filmy. Nie martw się. Jeśli coś mówię, to tak jest. Możesz mi zaufać. No nie patrz z taką wściekłością! To wystarczy, gdybym nie wiedziała, bardzo dokładnie, na sto procent, że kłamie, to nie byłoby niczego, po czym mogłabym się zorientować. To naprawdę budzi strach, kiedy się bardzo dokładnie wie, że ktoś kłamie, ale robi to tak dobrze, że uwierzyłoby mu się, gdyby się nie wiedziało. Gdyby się nie było tak dokładnie zrobionym w trąbę. Wpatruję się w niego nieruchomo zwężonymi oczami. – Co się z tobą dzieje? Nie podoba ci się coś? Nie wierzysz mi? – Właśnie, nie wierzę ci! Ty wstrętna świnio. A co, jak ci powiem, że bardzo dokładnie wiem, że oglądałeś wszystkie filmy, może nie w całości, ale przynajmniej zerknąłeś, na wszystkie! Na każdziuteńki. Zastawiłam na ciebie pułapkę, ty wstrętna świnio. Jak mam ci ufać? Przecież nie będę żyła z kimś takim. Kto nie dotrzymuje umów, a potem, chociaż go przyłapano, łże prosto w twarz cztery razy z rzędu! No jak to tak? Bardzo dokładnie wiem, że oglądałeś te filmy, ty wstrętna świnio. – Co to znaczy? Zastawiłaś na mnie pułapkę? Że co? Pułapkę? Wybiegam, on pędzi za mną, jak jest się ze sobą od niedawna, to się jeszcze można przekomarzać, w końcu zawsze się naśladuje, co robią w filmach, w ekstremalnych sytuacjach, no skąd inaczej miałoby się to umieć? Właściwie to wcale się tego nie chce, to znaczy wybiegać, chce się tylko sprawdzić, czy pobiegnie za nami, wtedy można zresztą od razu
zostać. Cały dzień się kłóciliśmy z powodu tego kłamstwa. Na terapii par szybko się okazało, że to ja dałam dupy w tej historii. To ja zastawiłam na niego pułapkę, a to zostało gorzej ocenione niż jego kłamstwa. W każdym razie nieufność, jeśli chodzi o sprawy seksu, tkwi głęboko, może dlatego wszystko tak dobrze idzie w łóżku? Może to wcale nie zależy od jego męskiej siły czy pieniędzy. Może to zależy od jego niemożliwej dla mnie do kontrolowania seksualnej energii, z czego w końcu zwykle czerpię ogromne korzyści. Bo on umie sprawić, że dochodzę za każdym razem, kiedy uprawiamy seks. Czy też znowu zależy to tylko ode mnie? On tak mówi. Mówi, że to nie zależy od niego, tylko od mojej zdolności doskonałego rozluźnienia się, przynajmniej przy seksie, dlatego jego zdaniem dochodzę zawsze i do tego tak gwałtownie! Ale fajnie, tak długo już tu siedzę i oddycham, i myślę! Nasłuchuję, co się dzieje w naszym mieszkaniu, z wolna robię się głodna, chcę wreszcie wyjść. Ale ciągle słychać hałasy z pralni. Nie przeszkadzam mu, cieszę się, kiedy tam wszystko jest załatwione. To naprawdę zdumiewające, jak nasz związek i my, no tak, właściwie ja, zmienił się w ciągu ostatnich siedmiu lat. On się jednak nie musiał zmieniać tyle co ja. W końcu nie denerwuje nikogo, tak jak mnie się to udaje. Jest o wiele bardziej zrównoważony. Dawniej wczepiałam się w niego, niczym umysłowo chora, teraz nagle odkrywam, że nie możemy być tak symbiotyczni, bo inaczej będzie można wszystko pod tramwaj podłożyć, staję się silniejsza i powoli zaczynam myśleć, że mogłabym żyć i bez niego. I nagle wszystko przerzuca się w drugą skrajność. Pragnę, aby mnie zdradził, bo wtedy ja
bym też mogła. Może z naszą śliczną babysitterką albo z którąś z moich przyjaciółek. Ale może nie powinnam wyszukiwać mu jeszcze kobiety do zdrady, pani Drescher z pewnością powiedziałaby teraz coś takiego. Nie wiem, jak miałabym wyznać mojemu mężowi, że chcę się przespać praktycznie z każdym mężczyzną, którego znam. Kocham go i kocham seks z nim. Ale chcę więcej. Seksualnie żaden mężczyzna nie potrafi niczego
zrobić
lepiej,
ręcznie
z moją
waginą,
tego
całego
pornotirlitutirlitam z moją łechtaczką, aż prawie eksploduje, ale chcę po prostu raz poczuć między udami inne ciało. Straszne jest czasem to więzienie monogamii! Słyszę, jak w pralni rozkłada suszarkę na bieliznę. Jest trochę nieporęczna. Tyle bielizny musi rozwiesić, że jeszcze i tego dodatkowo potrzebuje? Ciekawe. Jak mu przekazać, że ci wszyscy mężczyźni, w których w ostatnim czasie byłam zakochana po kilka dni, po kilka tygodni, w oczywisty sposób nie przedstawiają żadnego zagrożenia dla naszej wielkiej miłości? Czy też jest to igranie z ogniem? I o wiele niebezpieczniejsze, niż mi się akurat wydaje? Myślę, że jeśli wolno by mi było przespać się z nimi, to ta namiętność stałaby się mniejsza, łatwiejsza do kontrolowania, to czar szybko by prysnął. Wreszcie przychodzi na górę, spogląda na mnie promiennym wzrokiem. – Idziemy? – No pewnie, czekaj, wezmę tylko sweter. Wymazuję myśli z pamięci, wkrótce będę musiała znowu do nich wrócić.
Zamykamy mieszkanie od zewnątrz na kilka zamków. Safety first! Idziemy piechotą za róg do naszego ulubionego Włocha, Alberto. Wszystko mamy dograne, jedzenie, seks, drogi przez osiedle, wszystko. Muszę się uspokoić, nie przejmować. Georg i ja biegniemy wiecznie tą samą trasą, przechodząc na drugą stronę ulicy dokładnie w tych samych miejscach, aż do restauracji. Nie odzywamy się zbyt wiele. To już dawno minęło. Czasami trzymam go za rękę, potem ją znowu puszczam, bo wydaje mi się śmieszne tak ją trzymać, czasem uważam, że jesteśmy za starzy na trzymanie się za rączki. Moja terapeutka mówi o związku, że trzeba każdego dnia być ze sobą z własnego wyboru. Teraz jednak, niestety, wprowadziłam do związku przymus trwający całe lata. Jak teraz wiem, zakochałam się we własnym obrazie mojego męża. Musiałam potem stwierdzić w trakcie bolesnego procesu, że on w ogóle nie jest taki, jak myślałam. A on to samo o mnie! A mimo to zostaliśmy razem, ponieważ to, co pozostało po usunięciu wszystkich złudzeń, nadal mi się podobało, to był ktoś zupełnie inny, ale mimo to dobry dla mnie i dobry w stosunku do mnie! Wtedy zaczęłam dążyć do zmienienia go, by stał się taki jak ja. Moja terapeutka mówiła mi ze sto razy, proszę pani, czego pani właściwie chce? Jeśli uda się pani siłą go przemodelować, żeby był taki jak pani, wtedy natychmiast nim pani wzgardzi, a wtedy koniec z waszą miłością. A więc musiałam nauczyć się w trakcie bolesnego procesu na terapii, że teraz muszę go jednak znowu zostawić takim, jaki jest. Od czasu do czasu pozdrawiamy kogoś, kogo znamy. Tu w dzielnicy znamy wielu ludzi. Dla nas to bardzo ważne, by dobrze się rozumieć z większością z nich, dla dobra naszych dzieci. Kiedy tu się kręcą, każdy
je zna i zwraca na nie uwagę. Jak stado zwierząt, wszyscy mają pomagać w pilnowaniu dzieci. Zaglądamy do naszej ulubionej kawiarni przy kościele,
machamy
do
właściciela,
z którym
się
przyjaźnimy,
i w milczeniu idziemy dalej. Jak wypada długoletnim małżonkom. Wszystko powoli w nas zasypia. Dlaczego w naszym wypadku miałoby być inaczej niż u wszystkich innych par? On coraz częściej stwierdza, że ogłuchłam na jego częstotliwość głosu. Mówi do mnie, a ja nie reaguję. Nie mam nic złego na myśli, po prostu nie słyszę. Mój mózg zakodował sobie, że wszystko, co mówią inni, musi być ciekawsze, bo przecież mojego męża zawsze mogę dopytać, jeśli czegoś nie dosłyszałam. Na odwrót jest dokładnie tak samo. Bardzo często łapię go na tym, że w ogóle mnie nie słucha. To niewiarygodne napięcie, że partner ma nam z pewnością coś cudownego do przekazania, zupełnie zanikło, i to już lata temu. Powietrze zeszło. To mnie napawa strachem. Ratunku, wypuśćcie mnie stąd, tak chciałabym uratować naszą miłość albo przynajmniej siebie z tego życia! U Alberto idziemy do naszego stałego stolika, na szczęście jest wolny, ale od biedy mamy naturalnie stolik zapasowy. Zawsze przy nim siadamy obok siebie, przy oknie, i przyglądamy się przechodzącym ludziom. Nie odzywamy się zbyt wiele do siebie, opowiedzieliśmy już sobie wszystkie historie naszego życia. Zamawiam, jak zawsze, spaghetti z posiekanymi bez ładu i składu warzywami, mnóstwo chili. Właśnie odkryłam nowego boga dla mojego monoteizmu: Jonathana Safrana Foera. Kocham go i kocham jego książkę Jedzenie zwierząt. Odgrywa ona ogromną rolę przy każdym posiłku. Mój mąż bywa zazdrosny o autorów książek. Ale poza tym nie miał przecież żadnego
powodu
do
zazdrości,
popularnonaukowe.
I od
aż razu
do
teraz.
staję
się
Czytam
tylko
książki
jednym
z fanatycznych
zwolenników autora. Chciałam być wegetarianką i dlatego przeczytałam Foera Jedzenie zwierząt. Być może mój mąż słusznie jest zazdrosny, skoro tygodniami i miesiącami nie mówię o nikim innym jak tylko o Jonathanie Safranie Foerze. To mój bóg, jego książka to moja biblia. Monoteizm, mówię przecież. Mojemu mężowi najbardziej by się podobało, gdyby zawsze był moim jedynym bogiem. Rzuca wtedy do mnie, szczerząc się w uśmiechu: „Nie będziesz miała obcych bogów przede mną”. Jeśli jednak mogę się skoncentrować na zrobieniu czegoś dobrego, na przykład na zostaniu wegetarianką, to lepiej się czuję. Nie muszę wtedy tak bardzo zajmować się moim własnym skołowanym ego, tylko mogę zająć się nowymi wyzwaniami. Czczeniem Foera. Jedzenie szybko się pojawia, niewielki ruch dzisiaj. Trochę się też spóźniliśmy na obiad. Dla mnie jest tak ważne, co myślą o mnie inni, że bez trudu potrafię się zmusić do skrajnej surowości, do rezygnacji niemal ze wszystkiego, stosując następujący numer: po prostu opowiadam każdemu, że teraz jestem wegetarianką, a wtedy w moim odczuciu muszę nią zostać do końca życia, inaczej stracę twarz. I tak napędzam się do najwyższych osiągnięć. Jestem wtedy zresztą tak niesympatycznie zdyscyplinowana, że nie jem rzeczy-wyrzeczeń nawet wówczas, gdy jestem sama, jak niepijący alkoholik. Myślę wtedy, że jeśli nawet choć na krótko osłabnę, to później będzie jeszcze gorzej. No to wolę już zostawić sytuację bez zmian. Po jedzeniu żartujemy sobie chwilę z rodziną Alberto, płacimy zawsze tę samą cenę za dwa razy wegetariańskie danie z dużą butelką
wody mineralnej. Wracamy potem tą samą drogą do naszego mieszkania. Po wejściu do środka Georg najpierw zdejmuje spodnie, wskakuje w swoje kowbojskie kalesony i usiłuje opanować chaos, który moja córka i ja codziennie zaprowadzamy w mieszkaniu. Zabijam czas, bo bez dziecka nie widzę dla siebie żadnego stosownego zadania. W naszej cholernej patchworkowej rodzinie muszę regularnie radzić sobie z tym, że moje dziecko jest u swego ojca. Dobrze dla niej i dla niego, źle dla mnie. Ale zachowajmy spokój. Maszyna do troszczenia się pracuje na biegu jałowym, egoistyczna kobieta, którą byłam przed dzieckiem, może sobie w pełni pofolgować. Właściwie znowu być dzieckiem. Obserwuję
mojego
męża.
Jest
bardzo
porządny,
o wiele
porządniejszy niż ja. Nauczył się tego od swojej matki. Mimo że ona jest bardzo wrogo nastawiona do kobiet, wpoiła swojemu synowi wszystko, co dotyczy gospodarstwa domowego, prawdopodobnie dlatego, żeby nigdy nie musiał być zależny od jakiejś kobiety. Dlatego umie wszystko lepiej ode mnie. Moja matka niczego mnie nie nauczyła w gospodarstwie domowym, żeby nigdy żaden mężczyzna nie zechciał być ze mną dla moich talentów gospodarskich. To też się nieźle udało. On jest ze mną, bo mnie kocha, całkowicie niezależnie od tego, co umiem, oprócz być może robienia loda, to z pewnością odgrywa pewną rolę. Z pewnością. Ale poza tym nic. Ten temat często się u nas pojawia: sprzątanie. On z miłości stara się iść na ustępstwa wobec mnie, a ja staram się iść na ustępstwa wobec niego. Co oznacza, że ja staję się coraz porządniejsza, a on coraz bardziej
nieporządny. Pracujemy nad sobą na każdym polu, by niemożliwe uczynić możliwym: na zawsze zostać razem. Oboje szaleńczo się staramy, żeby partner zawsze doszedł. On się troszczy o to, żebym dochodziła kilka razy, przy prawie każdym seksie. Ja mogę się zatroszczyć tylko o to, żeby doszedł raz i to by było na tyle, u mężczyzn sprawa po prostu wygląda nieco smętniej, jeśli chodzi o zdolność do orgazmu. Jest bardzo podobny do mojego ojca. Wygląda jak stary mężczyzna, to właśnie jest piękne. Zawsze kupuję mu rzeczy, w których wygląda na starszego, bo w międzyczasie uznałam, że spokojnie mógłby być jeszcze starszy. Pani Drescher mówi, żebym lepiej przestała już rozbudowywać ten kompleks ojca. Lepiej, żebym widziała w mężu mojego męża, a nie mego utraconego ojca. Na to mnie jednak jeszcze nie stać. Wpadłam już na pomysł, żeby znaleźć sobie jakiegoś o wiele, wiele starszego kochanka, by ewentualnie oderwać ten kompleks ojca od mojego męża, żebyśmy wreszcie mogli być ze sobą jak mężczyzna i kobieta, a nie jak ojciec z dzieckiem. Dla mnie i zasadniczo też dla mojego męża, i z pewnością także dla pani Drescher, brzmi to jak dobry plan. Nawet jeśli mój mąż z pewnością długo jeszcze tego nie zrozumie. Ale w końcu to pojmie. Kiedyś. Mam w końcu mnóstwo problemów, ale nie można mi zarzucić, że nie potrafię spokojnie siedzieć na tyłku, kiedy ktoś obok mnie sprząta. Mój mąż nosi naprawdę porządne ciuchy dla starych mężczyzn z lat sześćdziesiątych, ma wielkiego fiuta, który zawsze rysuje się przez spodnie, jak u mojego ojca. Dzięki temu, jak sądzę, jest taki rozluźniony, jaki był zawsze mój ojciec. Bogaty i dobrze wyposażony genitalnie. To pozwala każdemu mężczyźnie na skrajny luz. I nie musi popadać
w nerwicę, chcąc się wiecznie wykazać! Nie musi udawać nikogo, kim nie jest, nie musi nigdy uprawiać hochsztaplerki albo odwracać uwagi od czegoś za pomocą wojny, jak na przykład Sarkozy. Jest prawdziwym, silnym facetem. Nawet jeśli teraz na moich oczach przewraca mi dom do góry nogami. Zrobiłabym dla niego wszystko. Poza pozostaniem wierną, rzecz jasna. Jest teraz w kuchni i opróżnia zmywarkę. To bez dwóch zdań jego zadanie, prawie nigdy tego nie robię, zawsze już jest zrobione, gdy chcę się do tego zabrać. Gdy tak się zastanawiam nad tym, jak się zeszliśmy, no przecież mogłam tylko przeczuwać pewne rzeczy, a w ogóle nie mogłam wiedzieć, jak dobrze jego fiut się we mnie układa. Ale kto wie? Ogromnie ufam naszym zwierzęcym instynktom, może to wywęszyłam? Jak idealnie się we mnie układa i swym wygięciem za każdym razem dotyka punktu G. Przecież to nie może być tylko kwestia szczęścia. Wierzę w przypadek lub zwierzęce instynkty, to było jedno z dwojga, więcej nic! Pani Drescher uważa zresztą, że punkt G i jego istnienie są wyłącznie sprawą wiary. Istnieje wiele sprzecznych teorii na ten temat, nie zbadano ostatecznie, czy i gdzie on jest. W porządku, no to istnieje przynajmniej jedna rzecz, w którą chętnie wierzę, a której nie można dowieść. Największym wyzwaniem dla mnie, gdy się zeszliśmy, był naturalnie mój pasierb. W końcu miałam tylko złe doświadczenia z moimi ojczymami względnie macochami. Musiałam albo na żądanie kochać ich dla matki, albo natychmiast uznawać za zmarłych, gdy matka znowu się odkochała. Wyzwanie w osobie mojego pasierba, Maksa, który jest na dokładkę w tym samym wieku co Liza, polegało na tym, by wszystko robić lepiej niż moi ojczymowie i moja niedobra macocha. Dość szybko
okazało się, że to nie jest takie proste. Od początku byłam podła dla dziecka, zazdrosna. O bezwarunkową miłość jego ojca do niego. Zawsze sobie myślałam: mnie to tak nie kocha. Na pewno nie. Ale przecież skądś to znam. I nagle wiedziałam, jak się zawsze czuła moja znienawidzona macocha. Byłam jak mężczyzna, który bije swoją żonę. Nie chcę tego robić, przepraszam za każdym razem, kiedy się zdarzy, i uroczyście przyrzekam poprawę. Ale poprawa mi się nie udaje. Bo uczucia, kompleksy, moja małość, moje lęki przed utratą, nienawiść, wściekłość, żałoba są o wiele większe niż moja zdolność do skończenia z tym. Wszystko to przetaczało się przeze mnie za każdym razem, gdy spotykałam się z moim pasierbem. Stanowczo postanawiałam sobie z tym skończyć. Dobrze wiedziałam, że wielka miłość mego życia porzuci mnie, wcześniej czy później, jeśli mi się to nie uda. A latami się mi nie udawało. Byłam nieludzko surowa wobec mego pasierba. Bo też sama tego inaczej nie doświadczyłam. To była bardzo wyraźna myśl, którą pamiętam: dlaczego on ma mieć lepiej niż ja? Dlaczego? Byłam zawsze życzliwa i łagodna wobec mojej córki, bo tak to jest, kiedy chodzi o własne dziecko, własne geny. Przy nim przyjęłam zupełnie inną miarę. Nigdy nie mógł mnie zadowolić. Byłam wobec niego zimna i zła, i wredna. Przez lata sprawa się pogarszała, aż mały zaczął się mnie bać. Jeśli jego ojciec musiał wyjechać, na jakieś spotkanie, a dziecko miało zostać ze mną, spoglądał mi w panice w oczy i zaczynał płakać. Wczepiał się w ojca, bo nie chciał tego za żadną cenę. Czułam, że coś idzie nie tak, straszliwie źle, ale nie potrafiłam przestać, nie dłużej niż na dzień, dwa. Potem zło we mnie zawsze wracało. Niechętnie taka byłam, ale byłam w tym bardzo dobra. W duchowym okrucieństwie. No cóż, jeśli już coś potrafię, to
właśnie to. Mamy różnej wielkości tekturowe klocki, które z jednej strony są otwarte. Różnica w rozmiarach jest minimalna, jeśli się nie wsunie idealnie jednych w drugie, nie pasują do siebie i parę zostaje. Dla takiego dziecka to jest bardzo trudne. Ze strachu nie potrafił się skoncentrować. Mówiłam: i tak ci się nie uda. I nie udawało mu się. Nigdy. Majstrował coś tam tylko przy klockach i spoglądał mi w potwornej panice w oczy. Nigdy nie musiałam robić mu jakiejś krzywdy fizycznej, wystarczały spojrzenia. Stałam z dala od niego, on klęczał z klockami na podłodze, a ja tylko patrzyłam na niego nieruchomym wzrokiem. Przez okrutną wieczność. Ryczał jak zarzynany. Musiałam tylko odpowiednio wcześnie przerywać rozrywkę, żeby mój mąż nie zobaczył zapłakanych oczu. Gdy Georg wracał, Maks i ja zachowywaliśmy się tak, jakby nic się nie stało. Bawiłam się z nim i próbowałam go zająć, ale niestety nie za dobrze sobie radził z zabawką. Takie przygotowałam sobie wyjaśnienie jakby co. Ale nigdy nie musiałam niczego wyjaśniać. Mój mąż wyczuwał, że coś tu nie gra, ale czegoś tak okrutnego nie był sobie w stanie wyobrazić u swej ukochanej żony. Jedyne, co wiedział, to to, że jego syn niechętnie zostaje sam ze mną. Ale o nic nie pytał. Prawdopodobnie podjął wszystkie możliwe środki, żebyśmy nie zostawali razem w domu, mój pasierb i ja. Ale nie potrafiłam przestać. Widziałam w pasierbie ciało obce. Był produktem miłości Georga do innej kobiety. Już samo to wpędzało mnie w szaleństwo. I dlaczego ja musiałam robić aborcję, a z nią to wtedy chciał mieć dziecko, no i je miał. Miałam, jak u goryli, wrażenie, że dziecko ze starych związków można po prostu zagryźć. Przeszkadzał mi w moim życiu, komplikował nasze życie, już to, że nie mogłam się pohamować
w nienawiści do dziecka, niszczyło wiele w naszej miłości. Mój mąż ostrożnie zaproponował, żebyśmy wspólnie poszli na terapię, nie tylko ja sama, jeśli nasza miłość miała przetrwać tę nienawiść do jego syna. Stale się kłóciliśmy o kwestie wychowawcze. Ja chciałam, żeby był surowszy wobec swego syna. Naturalnie uważałam, że go rozpieszcza. I, uwaga: uważałam również, że chłopiec za dużo je. Zupełnie poważnie starałam się dowieść mojemu mężowi, że jego syn u nas za dużo je. Byłam niebezpieczna dla otoczenia. To dziecko należało chronić przede mną. Przez całe lata chodziliśmy z tego powodu na terapię, żeby mój mąż zrozumiał, dlaczego ciągle życzyłam jego synowi nagłej śmierci. Dlaczego został ze mną, przetrwał to razem ze mną? Do tej pory to dla mnie niepojęte, właśnie dlatego, że nie wydaję się sobie szczególnie sympatyczna, zresztą ewidentnie w wielu punktach nie jestem! Póki terapeutka nie wycięła tego ze mnie. Jak zawsze, przy wszystkich problemach, szło to tak: rozmawiać, rozmawiać, bezlitośnie, przede wszystkim ze mną. Wyznałam jej, jaka jestem zła. Błagałam ją, by to ze mnie wypędziła, żebym nie zniszczyła mojej miłości. Że powinna mi pomóc chronić przede mną to kochane, śliczne, niewinne dziecko. Lata to trwało. Aż nagle, z dnia na dzień, byłam uleczona. Demon złej macochy został wypędzony. Mnóstwo za to zapłaciłam i przez lata wystrzępiłam sobie język do cna, obmawiając siebie i moją macochę. Przez cały ten czas mój pasierb ciągle próbował nawiązać ze mną kontakt. Nigdy tego nie chciałam, ale on stale wyciągał do mnie rękę. Wszystko to tylko pogarszało sprawę. Czy on nic nie pamięta, nie potrafił zauważyć, że go nienawidzę? Maks myślał z pewnością: jeśli mój ukochany ojciec tak kocha tę kobietę, to przecież musi w niej coś być. Kocha mnie i koniecznie
chce, żebym też go kochała. Moja terapeutka zawsze mówiła, że on wyczuwa za moimi wybuchami furii moją mękę, widzi ją bardzo wyraźnie, wie, że ja właściwie tego nie chcę. Po prostu nie chciałam przyznać przed sobą, że także go kocham. Naprawdę myślałam, że w moim sercu jest miejsce tylko dla jednego dziecka. Mojego dziecka. I że ta męska istotka zabierze mi mojego męża albo nawet jakoś sprawi, że jego rodzice znowu się zejdą. Jako dziecko rozwiedzionych rodziców wiem przecież, jak silne jest pragnienie ponownego posiadania obojga rodziców. Odkąd pokonałam problem z Maksem, jestem jeszcze bardziej wściekła na mojego ojca i macochę. Nigdy nie szukali pomocy. On do dzisiaj przyzwala na to, żeby moja macocha źle mnie traktowała z powodu swoich kompleksów, żeby była o mnie zazdrosna. I próbuje przekonać mojego ojca, tak jak ja długo próbowałam przekonać mojego męża, do swojego stanowiska. No tak. Tyle że ojciec w odróżnieniu od mojego męża nie postawił jej ultimatum: albo się zmienisz i pokonasz problemy z samą sobą, albo cię porzucę. Nie, grzecznie z nią został i przyzwala na to, że ona od prawie trzydziestu pierdolonych lat wbija między nas klin. Ja to robiłam tylko trzy czy cztery lata. Co to znaczy tylko? O cztery lata za dużo. Przede wszystkim dla mojego małego pasierba. I również dla mojego męża. Moja terapeutka zbeształa mnie za to, bo chcąc, żeby jej praca szybciej przyniosła owoce, opowiadam jej również, nie oszczędzając siebie, o całym złu, jakie wyrządzam. Kiedy jest się długo w terapii, widzi się w ludziach rzeczy, których oni sami w ogóle nie dostrzegają. Ale nie wolno im tego powiedzieć. Nie wolno bawić się w terapeutę, w końcu człowiek tego nie studiował, a tylko
sam jest w leczeniu. Pani Drescher mówi, że i moja przyjaciółka sama musi na to wpaść, że powtarza historię swojej matki, sama musi zasięgnąć pomocy. Matka była bita przez męża, kobiecym wzorcem dla córki była rola ofiary i właśnie tego szuka jako dorosła kobieta za każdym razem i wciąż na nowo w każdym kolejnym związku z mężczyznami. A potem lamentuje po każdych kolejnych cięgach, jakby zawsze trafiała na niewłaściwych facetów za sprawą jakiegoś gigantycznego przypadku. Jak gdyby nie wyszukiwała sobie z czystego masochizmu właśnie tych niewłaściwych. Z nieomylną pewnością, za każdym razem. W jej percepcji wszyscy mężczyźni biją. Nie, kochanie, tylko w twoim świecie, który sobie budujesz! Istnieją kobiety, które szukają mężczyzn, którzy im pomagają, wspierają je i kształtują. Ale ty w ogóle nie masz pojęcia, jak to jest. O tym się będziesz mogła przekonać dopiero kosztem mnóstwa pracy nad sobą. Uważasz, że nie jesteś taką wariatką jak ja, nie musisz iść na terapię. Spytaj raz wszystkich wokół siebie, jak cierpią przez ciebie, przez twoje kompleksy, twoją wściekłość, twoje agresje, wszystko w ramach good will, ale jak długo jeszcze? Wchodzi uśmiechnięty Georg. Wygląda na to, że skończył. – I jak, co teraz fajnego zrobimy? Mamy przecież wolne od dzieci. – Nie wiem, a co chcesz robić? Zawsze tak robię, niechętnie decyduję w takich sprawach. Wyjście do knajpy, wycieczki i tym podobne to jego domena. Zawsze się denerwuje, że nigdy niczego nie zaproponuję, zawsze on to musi robić. No tak, tak to jest. Ale pracuję nad tym, żeby i tu się poprawić. – Nie, Elizabeth, teraz ty powiedz, na co masz ochotę. Wiedziałam, no wiedziałam, że tak będzie. Muszę teraz na siłę coś
wymyślić. Rany, no jak w łóżku, kiedy muszę tak się zachowywać, jakbym miała własne życzenia, tylko po to, żeby zamknąć mu usta! Zmyślam coś na poczekaniu. – Naturalnie zajrzymy jeszcze dziś do sieci, kto w ogóle pracuje jutro w Paradise, pod kątem naszej przygody. No, Elizabeth, bardzo odważnie z twojej strony, że sama o tym zaczynasz. –
Czyli
zostaniemy
dziś
wieczorem
w domu,
zamówimy
hinduszczyznę, a w Videotaxi jakiś film. – I tak zrobimy. Świetnie. Siada koło mnie na naszej dizajnerskiej kanapie do terapii par i kładzie mi głowę na łonie. Sądzę, że on też tęskni za dobrą matką, której nie ma. Tyle że najwyraźniej nie spowodowało to u niego tylu szkód, co u mnie. Albo nie robi z tego takiej afery. Też możliwe. Głaszczę go po przerzedzonych włosach i leciutko ugniatam mu między palcami mięsisty płatek ucha. Robię to zawsze, gdy tylko nadarza się okazja. Wtedy czuję w jelitach, jaka jestem przejęta z powodu naszej jutrzejszej sekswycieczki. Uff. Początkowo chodziliśmy do prostytutek tylko za granicą. Czuliśmy się prześladowani przez pismaków z „Drucka”, chociaż to już lata minęły. O moim życiu stanowi to, czy oni, moi najwięksi wrogowie, mogą wydrzeć mi jakąś tajemnicę. Każdego ranka przed lustrem w łazience wyobrażam sobie, że oferują naszej pani do sprzątania pieniądze, mnóstwo pieniędzy, inaczej by tego nie zrobiła, za nasze nagie zdjęcia, a oni chcą je mieć tylko do własnej uciechy w redakcji. Cały czas mam wrażenie, że nie wolno mi robić, czego chcę, nie wolno swobodnie decydować, bo inaczej
wykradną mi to aparatem fotograficznym. To, co jest moją najosobistszą sprawą. Ale stopniowo robiliśmy się coraz odważniejsi w wyborze naszych burdeli. Aż wylądowaliśmy we własnym mieście. Człowiek się do wszystkiego przyzwyczaja. Nasz ulubiony lokal to Lulu na Starym Mieście. Panuje tam bardzo rodzinna atmosfera. Znamy w nim każdą kobietę. A kobiety jako klienci czy też tylko jako goście w barze są mile widziane. Gdy tam siedzimy, wydaje się nam, że przenieśliśmy się w lata dwudzieste. Czujemy się jak prawdziwi bywalcy i bywalczynie salonów. W Lulu przeżyliśmy jedno z najpiękniejszych doświadczeń z pewną brunetką. Tamtejsze panny smarują sobie zawsze kremem całe ciało. Są o wiele miększe niż kobiety takie jak ja, które nie muszą zarabiać ciałem. Mam już szorstkie miejsca tu i ówdzie. Na kolanach, na łokciach czy też pod pupą, tam gdzie się siedzi. Ale panny z baru nie. Zawsze ładnie pachną, wszędzie, i smarują się kremem jak zwariowane. Fantastyczne doświadczenie miało na imię Grace. Była wesoła, co dla nas zawsze jest najważniejsze. I mówiła całkiem nieźle po niemiecku. Była mądra, a przede wszystkim miła dla mnie. Psychologicznie sprytnie to sobie obmyśliła, bo przecież to przeze mnie często już wszystko szło w diabły, z czystej, desperackiej, bezsensownej zazdrości. Najpierw musiała mnie uspokoić, a potem mogła już robić z moim mężem, co tylko ona albo on chcieli. Gdy przeciągnęła mnie na swoją stronę, oboje mogli robić, co chcieli, bardzo się wtedy rozluźniłam, zupełnie wyjątkowo, byłam ponad wszystko, nie byłam nieufna i podejrzliwa, nie kontrolowałam każdego palca, gdzie też się wsuwa i jak długo tam pozostaje. Grace poznaliśmy na dole w barze. Napoje dla gości kosztują cztery razy tyle, co normalna cena
w knajpie. Jeśli do tego zaprosi się jakąś pannę, spokojnie płaci się dziesięć razy tyle. Tylko żeby piękna pani z nami porozmawiała. Wygląda to mniej więcej tak, jakby się zawiesiło nielubianemu dziecku na szyi kilka pęt salami, żeby chociaż psy się z nim bawiły. Tak to właśnie jest w takim lokalu. Człowiek nie wmówi sobie, że jest miły i sympatyczny i że panny z pewnością i tak się na niego rzucą. Nie, trzeba płacić za byle pierdnięcie. No to kupiliśmy jej butelkę wina musującego. Dała trochę koleżankom, żeby szybko ją opróżnić i żebyśmy wkrótce musieli kupić następną. I od razu zaczęła mnie całować. Miała ciepłe, miękkie wargi. Dosłownie w nich utonęłam, moimi cienkimi wargami Angielki. Czegoś takiego jeszcze nie kosztowałam. Łał, ależ to było piękne. Mogłabym to robić godzinami, zapomniałam bez reszty o całym świecie. Myślałam jeszcze: o nie, mój mąż też na pewno chce spróbować, muszę przerwać na chwilę. Chwyciła mnie od razu za pierś, tam przy barze. Jej wargi na moich, jej prawa ręka na mojej lewej piersi, a kątem oka widziałam, jak jej ręka wędruje do krocza mojego męża. Świetnie wykonywała swój zawód, niczym ośmiornica. Szybko poszliśmy do jednego z ich pokoi nad barem. Elegancko z łóżkami z gumy, wszystko zmywalne. Porządne gumowe sześciany, niczym rzeźby. I trochę jak miejsce ofiarne. Obiekt stoi w środku pomieszczenia, jest też o wiele wyższy niż normalne łóżka. Sądzę, że to ma być podwyższony standard. Mówiono mi, że człowiek powinien być wdzięczny za to, jak to tam wygląda w porównaniu z innym lokalami. Ale jednak brakowało mi elektrycznego koca. Może można by go przynieść następnym razem. Zapytała, czy chcę się wykąpać, razem z nią. Jasne! Przecież jakoś
trzeba zacząć, przezwyciężyć to początkowe zażenowanie. Zaczęła puszczać wodę do wanny, Georg wyraźnie się ucieszył. Już mu stał, u niego to zawsze bardzo szybko idzie. Najpierw do wanny weszła Grace, potem ja, zrobiła tylko trochę piany, żeby Georg mógł widzieć, co się dzieje. Usiadł na pokrywie od sedesu. Prawiła mi komplementy, ja jej, śmiałyśmy się obie jeszcze trochę zawstydzone. Ale to szybko minęło, gdy tylko porządnie pocałowałyśmy się parę razy z językiem. Powoli się odprężyłam. Mogłam robić wszystko. Bez pytania. Pozwoliła mi się dotykać po całym ciele. Żeby lepiej do niej sięgnąć, uklękłam przed nią. Rozłożyła nogi, gładziłam ją po szyi, po piersiach, ona powtarzała każdy mój ruch. Zaczęłam jej robić palcówkę, co nie było najłatwiejsze, bo woda działa hamująco, zanurzyłam się z głową pod wodę, żeby ją lizać tak długo, jak długo uda mi się tak zostać. Myślałam o moim ojcu, który zawsze mi mówił, że jeśli myślę pod wodą, przy nurkowaniu, że umieram, to mogę spokojnie zostać tam drugie tyle i nic się nie stanie. Wychynęłam nad powierzchnię, prychając i chwytając gorączkowo powietrze. Georg zdążył już przycumować przy jej górnych wargach. Jego ręka masowała jej lewą pierś. Potem znów mnie pocałował. Ona mnie palcowała. Lody zostały przełamane, opadło ze mnie wszelkie napięcie. Nie było już żadnego niebezpieczeństwa. Położyliśmy się we trójkę na plastikowym sześcianie. Mogłam już teraz szaleć. Georg szybko się rozebrał, też miał ochotę. Już dostatecznie długo ustępował mi pierwszeństwa. Nigdy nie dochodzi w prostytutce. To chyba jakaś katolicka zasada. Nic na to nie poradzę, ale skoro on tak uważa. Zawsze chce dojść tylko we mnie. Podejrzewam go nawet, że w ten sposób po kryjomu dekretuje, że
żaden inny mężczyzna nie ma prawa dojść we mnie. Czy to możliwe? Zobaczymy. Dwie
kosztowne
godziny
z Grace
upłynęły
w okamgnieniu.
Zostawiła przez zapomnienie w pokoju małą kosmetyczkę. Zabrałam ją sobie na pamiątkę pięknego wspólnego przeżycia. Czyli, można powiedzieć, ukradłam. Teraz przyglądam się memu ukochanemu, staremu mężowi, jak tak leży z głową na moim łonie. Zadaję sobie pytanie, czy przypadkiem nie okłamuję sama siebie, że robię to wszystko dla niego. Nie umiem znaleźć w sobie odpowiedzi. Po sobie wszystkiego mogę się spodziewać, więc i to, że okłamuję sama siebie i tego nie zauważam, też jest możliwe. Podrywa się, dość romantyzmu na jeden dzień. – Pójdę jeszcze powiosłować, dwadzieścia minut. Zamówisz jedzenie i wybierzesz jakiś film? Ma w piwnicy piękne, niewielkie wiosło treningowe z drewna, zamówienie specjalne, idealnie dostosowane do jego ciała i dolegliwości. – Aha, załatwię to. Ty też chcesz wegetariańskie? – Nie. Poproszę jagnięcinę. Znika na dole, wchodzę na stronę internetową naszego Videotaxi. Już dawno chciałam obejrzeć Rozrachunek, on raczej nie. Zamawiam go na dzisiejszy wieczór. Dzwonię do Bombaju, najlepszego Hindusa w naszym mieście. Wszyscy moi angielscy krewni uznali tę restaurację za dobrą, a to już coś znaczy, oni są bardzo krytyczni. Zanim przywiozą jedzenie, minie przynajmniej czterdzieści pięć minut, ale się opłaca. Tęsknię za córką. Nie mam nic sensownego do roboty. Straszne życie, bez dziecka, także.
Tylko dlatego, że pani Drescher przywiązuje do tego wagę, kładę się z powrotem na kanapie i jeszcze raz głęboko oddycham. U góry, w kącie koło naszego lustra w ozdobnych ramach, widzę dorodne, piękne pajęczyny. Czasami mi odbija. Bo to moja wina, że one tam są, ponieważ powiedziałam naszej pani do sprzątania, że nie wolno jej w żadnym wypadku odkurzać pajęczyn w naszym mieszkaniu. Uznała to wprawdzie za bardzo dziwne, ale stosuje się do polecenia. Przyszło mi to do głowy, bo przecież już dzieci w szkole się uczą, że pająk jest zwierzęciem użytkowym, że przydaje się nam, ludziom. Nam nic nie robi, ale zjada muchy, które nas denerwują, i mrówki, i wszystko, co nam przeszkadza. Ale nikt nie chce pająków w mieszkaniu. A my mamy teraz dzięki mojemu świetnemu pomysłowi sprawny system biologiczny, w prawie każdym rogu wisi teraz pajęczyna, a pająki mieszkają razem z nami i pomagają nam likwidować muchy, a ja mam wrażenie, że nie należę do złych, ale do dobrych ludzi, bo staram się jak Indianin żyć w zgodzie z naturą. Funkcjonuje znakomicie. Mogę tylko każdemu polecić. Muszę sobie podzielić świat na dobro i zło, bo inaczej nie będę w stanie mieć poglądów politycznych. Jeśli się weźmie pod uwagę wszystkie za i przeciw i wyjątki od reguły, to w efekcie jest się tak skołowanym, że się już w ogóle nic nie robi. Przeciwko niczemu. Jeśli jednak podzielić ludzi na dobrych i złych, firmy na dobre i złe, to można już coś przedsięwziąć. Trzeba się zdecydować, przeciwko czemu się jest. Co się uważa za dobre. A potem szable w dłoń, walka ze wszystkim, co jest złe. Najpierw trzeba się nauczyć rezygnacji ze złych rzeczy, potem tłumaczyć innym, że muszą współpracować. Jak w tej piosence Michaela
Jacksona, Man In The Mirror: And if you wanna make the world a better place take a look at yourself and make a – change! Zacząć od siebie. To jest bardzo trudne na początku. Ale gdy już raz się uda czegoś wyrzec, a człowiek szybko się do tego przyzwyczaja, to popada się w amok świętości. Ja, siostra zakonna od środowiska naturalnego. Wypadek naprawdę całkowicie zmienił moją osobowość. Przecież kiedyś taka nie byłam. To czyni człowieka samotnym i słabym. A Stefan też był po wypadku o wiele za słaby, żeby mi pomóc. Zakochałam się w Georgu dokładnie w tym momencie, w którym na moje pytanie: „A jak właściwie wygląda dla pana taki normalny dzień?” odpowiedział co następuje: „Idę do pracy i najpierw załatwiam wszystkie nieprzyjemne rzeczy, które poprzedniego dnia wpisałem na listę”. Dźwięki skrzypiec, różowe obłoki, to był mężczyzna dla mnie. Oto ktoś, kto chwyta byka za rogi! Dokładnie to, czego potrzebuję. Na wszystkie moje problemy i ze wszystkimi katastrofami, które jeszcze mają nadejść. Morderstwo i zabójstwo, walące się wieżowce. Dokładnie ten właściwy. Jak tylko się zeszłam z moim mężem, zaszłam z nim również w ciążę. Naturalnie, jak to zakochana, winą obarczyłam jego silne plemniki. To musiała być przecież sprawa silnych plemników, że się przebiły przez pigułkę anty. Jeśli mam być całkiem szczera, to jednak wypiłam tyle wódki, że cały czas wymiotowałam. Niedobrze, jeśli idzie o zatrzymanie pigułki w środku. W każdym razie od razu byliśmy w ciąży. Koniecznie chciał, żebym usunęła. Pomyślałam najpierw: ale dlaczego? Kochamy się, mamy pieniądze i czas. Podał nieuregulowany związek jako powód swej stanowczej niezgody na dziecko. Był bardzo rzeczowy, jak
dla mnie o wiele za rzeczowy. To było przecież dziecko miłości! Pochodzę od hipisowskich rodziców, człowiek ma wtedy w sobie takie idiotyzmy. Tylko się kłóciliśmy. Świeżo zakochani i od razu takie decyzje. Nie chciał stracić swego pierwszego syna, tak strasznie się tego bał w fazie początkowej, myślał, że zdradzi swe maleńkie dziecko, jeśli tak od razu pojawi się nowe. Już bardzo wcześnie w dyskusji zauważyłam, że ja go mniej chcę przymusić do dziecka niż on mnie do aborcji. Aborcja jest przede wszystkim krótka i bezbolesna, dziecko zabiera pół wieczności. Każdego dnia, zanosząc się od płaczu, chciałam usłyszeć tylko jedno zdanie: że jest mu przykro z powodu naszego maleństwa, że to był po prostu kiepski timing i że na pewno niedługo będzie chciał mieć ze mną dziecko. Ale on się wzbraniał przed powiedzeniem mi tego. Błagałam go, żebrałam, poniżałam się o to jedno zdanie, że mu przykro z powodu naszego maleństwa. Ale chyba myślał, że gdy powie to zdanie, nie będzie już w stanie przeforsować aborcji. Nie chciał kolejny raz zdradzić swojego dziecka, porzucił już przecież matkę swojego dziecka. Tego nauczyliśmy się na terapii par: dobry ojciec nie opuszcza dziecka, lecz tylko matkę dziecka, bardzo ważne! Dla niego jednoznacznie był już zbyt wielki bałagan w nowej, niedobrej rodzinie patchworkowej. W każdym razie wzbraniał się przed powiedzeniem tego zdania. Nie mówił nic miłego, tylko w kółko to zdanie, że trzeba to usunąć, że teraz akurat nie pasuje. Być może myślał także, że to pułapka: gdyby to powiedział, to coś by się stało, chwyciłabym się jakiegoś słowa. Nawet jeśli cierpiałam jak pies, to w którymś momencie pomyślałam, że ja przecież nie chcę tego dziecka aż tak bardzo, jak bardzo on go nie chce. Czyli on wygrał w tym sporze. Gdy oświadczyłam, że jestem gotowa, stał
się dla mnie od razu o wiele milszy, bo nie musiał już dłużej bronić frontu. Trudna decyzja zapadła, teraz trzeba ją było tylko zrealizować. Znowu byliśmy zespołem, to było o wiele lepsze. Bardzo miło wspominam klinikę aborcyjną, takich delikatnych i uważnych pielęgniarek nigdy już potem nie spotkałam. Człowiek czuł się tam jak w puchu, i to do tego stopnia, że myślałam, że chętnie częściej bym tu bywała. Czułam się jak po pigułce szczęścia. Być może gdzieś tam w środku też nie chciałam tego dziecka i byłam tylko zaszokowana absolutną odmową Georga. Potraktowałam to osobiście. I do dzisiaj jestem zawistna czy zazdrosna o jego byłą żonę, dlaczego jej dał się przekonać do dziecka, a mnie nie. Kiedyś, lata później, powiedział mi, że uważał również, że nie byłam czy też ciągle nie jestem dostatecznie stabilna psychicznie, żeby w ogóle mieć dziecko. A już na pewno nie drugie. No piękne dzięki! Po aborcji produktu naszej miłości lekarz od aborcji, który był bardzo dobry i miły, powiedział nam, że z powodu zagrożenia infekcją nie wolno nam na razie uprawiać seksu waginalnego. Aha, pomyśleliśmy oboje i spojrzeliśmy na siebie, czyli tylko waginalnego! Ponieważ był mi tak wdzięczny, że zrobiłam aborcję, znaczy mój mąż teraz, nie lekarz, byliśmy sobie tak bliscy, że natychmiast chcieliśmy się ze sobą przespać. Mieliśmy najlepszy stosunek analny, nie, właściwie to w ogóle najlepszy seks wszech czasów w naszym życiu, na grobie naszego nienarodzonego dziecka. Zaraz jak tylko weszliśmy do domu. Jednak drogę, choć tylko paręset metrów, musiałam przebyć na piechotę. Szłam na chwiejnych nogach, wspierana przez mojego męża, tego obrazu nigdy nie zapomnę i tego pięknego, wyjątkowo rzadkiego
uczucia bycia wspieraną, w najdosłowniejszym sensie tego słowa. A gdy doszliśmy do domu, rzuciliśmy się na siebie jak zwierzęta, w końcu do seksu chwiejne nogi nie są bezwzględnie potrzebne. Wszystkie konflikty między nami zniknęły i sądzę, że nie bolało tak bardzo, bo jeszcze działało znieczulenie. To wszystko leży u podłoża naszego związku. Niewiarygodne, że jeszcze w ogóle możemy uprawiać ze sobą seks. Że jeszcze jesteśmy razem. Czego to staruszkowie nie przetrzymają. Super! Gdzie on się właściwie podziewa? Gdzie jest Georg? A, no tak, wiosłuje. Bez wody. Przepełnia mnie taka miłość do niego, gdy mi się to wszystko przypomina. Zasłużył sobie na to, żebym jutro poszła z nim do burdelu. Chciałabym, żeby miał piękne życie. Chcę mu w tym pomóc. I maksymalnie zredukować ograniczenia moralne! Wraca Georg, z pięknie lśniącą, czerstwą skórą twarzy. Wreszcie mogę skończyć z tymi rozmyślaniami. W międzyczasie było już i Videotaxi, i Hindus. Obu zapłaciłam z portfela Georga, który zawsze leży obok drzwi wejściowych, obok wieszaka na klucze, specjalnie do takich celów. Jeśli Lizy nie ma w domu, zachowujemy się niczym rodzina Flodderów16. Rozstawiamy wszystko w aluminiowych pojemnikach na stoliku do kawy. Georg wyciąga zza kanapy naszą matę do curry. To wielki kawał starego dywanu, który zawsze kładziemy na podłodze, między kanapą a stolikiem, na który spada wszystko, co napaprzemy, a potem zwijamy go ze wszystkimi plamami i na powrót wpychamy za kanapę. Włączamy film i jemy. Jedzenie jest dla mnie za ostre, jakoś mi to działa na przeponę, nagle łapie mnie czkawka. Georg przewraca oczami.
Z jakiegoś powodu nie cierpi, kiedy mam głośną czkawkę. Nieważne. Z pełnymi ustami mówi: „Rany, ten film chyba jest o starych małżeństwach”. Z jeszcze pełniejszymi ustami odpowiadam: „No i? Masz coś przeciwko starym małżeństwom?”. Oglądamy dalej. Chodzi też o zdradę. Get the message! Ale muszę mu to mimo wszystko sama wyjaśnić, za pomocą filmu raczej się nie uda. Georg, nie widzisz, mąż w filmie kocha swoją żonę ponad wszystko, a mimo to ją zdradza. Takie rzeczy się zdarzają. Poboczna miłość! Wielka miłość to wytrzyma. Tak. Tak. Jedzenie szaleńczo syci, a my jemy zbyt szybko, szybko zniknie, jak zabrandzlowana bez reszty gazeta, z którą się potem nie chce mieć już nic do czynienia. Naciskam guzik pauzy, żeby Georg mógł wyrzucić aluminiowe pojemniki. Kadr filmu ukazuje aktorkę Helen Mirren. Właśnie się rozebrała i stoi tak ze swymi pięknymi, dużymi piersiami, w cielistym staniku. Cały czas gapię się w ten kadr. Gdy Georg wraca, szybko wciskam guzik play. – Wreszcie te piersi zniknęły. To mnie naprawdę wykańcza. Georg przewraca oczami, wciska guzik pauzy. Dalej kadr z piersiami. – Świetnie, że znowu o tym mówisz. O co tu właściwie chodzi, co to za sprawa z piersiami? – Co masz na myśli? – No co, chcesz mieć duże piersi, żeby każdy facet na ciebie leciał? Nie wystarcza ci, że ja na ciebie lecę? Dlaczego tak się boisz, że jakieś dupki cię zdyskwalifikują?
– Nie, to przecież nie chodzi o to, że każdy ma na mnie lecieć, ale fajnie by się było podobać. A od małego wiedziałam, że nikomu się nie spodobasz, jak nie masz konkretnych wymiarów w klatce piersiowej. Czuję się niechciana, niekochana, nieładna, bezwartościowa, świruję od tego! Nie potrafię tego wyjaśnić. Po prostu tak jest. – No to się zoperuj, jak to takie ważne dla ciebie. I od razu potem przystąp do Kościoła, to uda ci się upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. – Po moim trupie pójdę po linii najmniejszego oporu! Bo jeśli człowiek chce być kochanym taki, jaki jest, to musi również pozostać taki, jaki jest. Bo jak się zmieni zgodnie ze swym kompleksem albo z modą, to przecież potem nie wie, czy byłby kochany i bez operacji. – Nie mogę już tego słuchać. – Pracuję nad tym. Nie no, jak rany, włącz z powrotem film. Łapie mnie odruch, że muszę jeszcze zajrzeć do Lizy. Ale przecież jej tu nie ma. Mam wyrzuty sumienia, że nie ma jej w domu, że ciągle musi jeździć tu i tam, między nami, rozwiedzionymi rodzicami. Za każdym razem, kiedy jej nie ma, a to jest, jak by nie było, co tydzień, postanawiam być milszą, kiedy wróci. Co się jednak często nie udaje. Nerwy. Nerwy. Potrafi wciskać guziki, które przyprawiają człowieka o szaleństwo. Podczas tych nielicznych ferii, które spędzamy razem z Lizą, staram się możliwie jak najmniej podróżować, z dziećmi przeżywam regularnie załamania nerwowe. Jak to zwykle bywa w naszej rodzinie. Moja babcia je miała, moja matka z nami, a teraz ja z pasierbem i córką. Za każdym razem daję się nabrać na słowo ferie. Jeśli jedzie się z dziećmi na urlop, to
w praktyce nie są to żadne ferie, tylko totalny terror. Życie w domu, gdy dzieci są w szkole, jest o wiele prostsze. Ale gdy trzeba je przez cały dzień zabawiać, żeby się im nie nudziło, a im się raczej szybko nudzi, to właśnie wtedy dostaje się załamania nerwowego. Które objawia się u mnie w ten sposób, że zaczynam się niekontrolowanie wydzierać. Patrzę na nie zwężonymi z wściekłości oczami i myślę w kółko tylko to zdanie – rujnujecie moje życie, nie wytrzymam z wami, wkurzacie mnie. No więc to naprawdę coś strasznego, urlop z dziećmi. Ale jak zawsze przy całym tym gderaniu z mojej strony: bez dzieci urlop też jest straszny. Jeśli nie mam się o co troszczyć, od razu myślę, że jestem egoistką, nie mam nic do roboty, lepiej od razu się zabić, jeśli się nie ma dziecka, myślę sobie wtedy sama z mężem na urlopie. No po prostu jestem nieszczęśliwą kobietą. Film
się
skończył,
niespodziewanie
łzy
płyną
mi
z oczu.
Zakończenie bardzo mnie zasmuciło. Nie cierpię płakać. Boję się płaczu. Nigdy nie potrafię przestać. Szybko ścieram łzy. Jak zwykle omawiamy film. Oboje uważamy, że jest świetny. Potem jak zawsze idę do łóżka przed Georgiem. On chciałby jeszcze obejrzeć odcinek serialu Sześć stóp pod ziemią. Tu niestety nie mogę mu towarzyszyć. Łazienka. Ćwiczę przed lustrem bezsensowne miny, których i tak nigdy nie będę potrzebować. Z dumą oglądam moje siwe skronie. Czuję się starsza, niż jestem, a kiedy tak na siebie patrzę, dziwię się, że jestem jeszcze taka młoda. Myję zęby. Kiedy mąż mnie pyta, czego chcę, co chcę robić? W przyszłości? Hobby? Marzenia? Pragnienia? Wtedy nigdy nie wiem, co mam
odpowiedzieć. Zawsze myślę zaskoczona: co? Przecież wkrótce mnie nie będzie. Nie będę już przecież inwestować w długi metraż. Nie mam żadnego hobby, żadnych namiętności, niczego, dla czego opłacałoby się żyć. Żyję, bo mam dziecko i męża. Dla nich. Nie dla siebie. Jeszcze szybko uczesać włosy, żeby jutro rano nie męczyć się z kołtunami. W drodze do łóżka zastanawia mnie, dlaczego ludzie w ogóle uprawiają
seks
wieczorem
w łóżku.
Wydaje
mi
się
to
takie
nieodpowiednie. Bronię się przed uprawianiem seksu wieczorem w łóżku. Bo nigdy wtedy nie wiem, co się dzieje. Kiedy tak leżymy obok siebie i nie wiemy, czy ta druga osoba chce teraz tego, czy nie, czy chce spać, czy nie. Przecież to strasznie mylące. W każdym razie dla mnie. A potem nie mogę zasnąć. Kiedy tak się cały czas zastanawiam, czy on oddycha teraz w taki sposób, bo ma ochotę na seks, czy też już od dawna śpi? Dlatego właśnie mogę uprawiać seks w łóżku tylko w dzień. No a jeśli seks jest dla wszystkich rzekomo taki ważny, to dlaczego nie ma specjalnego mebla właśnie do tego? Dlaczego trzeba uprawiać seks na posłaniu albo na kanapie, dlaczego nie ma pokoju do seksu albo przynajmniej mebla do seksu? Nie rozumiem. A to przecież logiczne. Chcę po prostu bardzo dokładnie wiedzieć, tak, teraz idziemy spać, jak mała autystka. Tylko żadnego uwodzenia wieczorem w łóżku, inaczej całkiem mi odbija. Kładę się do łóżka. Najpierw muszę trochę ochłonąć, tak się teraz w środku zdenerwowałam od całego tego tematu seks i spanie, rany, ależ ja się potrafię zdenerwować, sama, w ciemnym pokoju, idzie zawsze o rzeczy fundamentalne. Ależ to wyczerpujące! Ja w sobie. Kurwa! Moja terapeutka już mi parę razy oferowała psychotropy. Ale ich nie wezmę.
Boję się psychotropów. Nigdy nie wezmę, po moim trupie. Kiedy jestem w takiej depresji, że chcę umrzeć, często się zdarza, to przecież nie wezmę wtedy żadnego środka, który by mi w tym przeszkodził. Poza tym zawsze mam wrażenie, że depresja to akurat właściwe uczucie na tym świecie, dlaczego miałabym je likwidować lekarstwami? Depresyjny światopogląd to światopogląd właściwy. Lepsze samobójstwo niż lekarstwa na nie. Jest romantyczniejsze, uczciwsze, prawdziwsze! Jak zawsze wieczorem w łóżku myśli wędrują ku mojej matce, której urodziłam moją córkę. Teraz, kiedy moja matka jest gdzieś w drodze z moją córką, cały czas śmiertelnie się boję. O moje dziecko. Całe ciało mnie boli, gdy ona jedzie z nią samochodem. Bardzo szczegółowo wyobrażam sobie, jak nieumyślnie albo i umyślnie wjeżdża w filar mostu i obie giną na miejscu. W wersji nieumyślnej jej nieprzepracowana podświadomość szarpie gwałtownie kierownicą przy pierwszym lepszym filarze, bo razem z wnuczką chce być blisko własnych dzieci, czyli martwa. W wersji umyślnej jest całkowicie świadoma tego, że chce się na mnie zemścić, bo jest tak na mnie wściekła, że ja jeszcze mogę zajść w ciążę, a ona nie. Że aż do śmierci nie wypełni jej już to niosące szczęście mięso w macicy. Nigdy już nie będzie daktylem owiniętym w boczek. Ani nadziewaną pralinką. Ani cordon bleu. Musi żyć samotnie w swym ciele, póki nie umrze. To będzie dla niej straszne. Zawsze bardzo się cieszę, kiedy moje dziecko wraca cało do domu. Mówię sobie za każdym razem: no nigdy bym nie pomyślała. W pozycji na nieboszczyka szybko jeszcze chwilę rozmyślam nad seksualnością mojego męża, lepsze to niż rozmyślania o płonących
dzieciach i dalszym ciągu. Trudno by znaleźć bardziej odmienne socjalizacje seksualne niż mojego męża i moją. On bardzo rzadko mógł się pierdolić. Brał zwykle nie te, co chciał. Zawsze miał chroniczne niedobory. I seks z dziewczynami i kobietami, które właściwie budziły w nim wstręt, bo te dobre nie chciały. Taki seks, co to się tylko pierdoli i chce szybko zniknąć. Ja nie znam czegoś takiego. Dorosłam, pierdoląc się zawsze, z kim chciałam. Byłam zakochana, leciałam na kogoś, no a potem uprawiałam z nim seks. Nigdy nie miałam nikogo między udami, kto by mnie przynajmniej niewiarygodnie nie rajcował. Nigdy nie czułam obrzydzenia po seksie, nigdy nie miałam wyrzutów sumienia, nigdy nie chciałam po fakcie kogokolwiek się pozbywać. Nigdy. Zawsze mogłam być bardzo dumna ze wszystkiego, co się stało, każdego partnera seksualnego można było pokazać. Jak dwie tak różne socjalizacje seksualne mogą się do siebie dopasować? Ja take it for granted. Inaczej się nie da. Dla niego zawsze jeszcze graniczy z cudem, że ktoś dobrowolnie zakłada dla niego seksowną bieliznę i śpi z nim, całkowicie się przed nim rozkłada, rozciąga obiema rękami wargi sromowe mało śluzówka nie pęknie, żeby mógł je wylizać. W naszym życiu wszystko jest transakcją. Tak to po prostu jest. Aż do tej pory ogromnie na tym korzystałam. Ale teraz już nie chcę. Chcę wolności! Albo przynajmniej trochę więcej wolności. A gdy człowiek chce więcej wolności, to musi o nią walczyć. I dyskutować, i rozmawiać, jeśli trzeba, to i całą noc. Za pomocą wiecznie tego samego numeru wprowadzam się oddychaniem w sen. Dobranoc, pęknięcie nade mną, mój ty mieczu Damoklesa.
CZWARTEK Wyspaliśmy się. Co oznacza w wypadku mojego męża do dziewiątej, w moim dobrze po jedenastej. Wstaję, idę najpierw na górę do kuchni, jak zawsze, i robię jemu i sobie kawę. Dla niego to zawsze druga kawa, bo pierwszą zdążył już sobie sam zrobić. Każdego ranka moim celem jest zrobienie mu lepszej kawy niż ta jego, ale zwykle mi się nie udaje. Trudniej zrobić kawę niż loda! Georg ćwiczy w pokoju dziennym swój układ tai-chi, stawiam mu filiżankę na podłodze. Nie wiem, czy wolno pić kawę przy tai-chi. Bladego pojęcia. Agnetha mówi, że to jego decyzja, nawet jeśli ja jestem święcie przekonana, że kawa i tai-chi są sobie wbrew! Mówi, że mój ukochany mąż może robić ze swoją kawą, co chce. A proszę bardzo. Idę z moją filiżanką na dół, do łazienki. Muszę się ogolić dla prostytutki. Nie dla mojego męża, minęły już te czasy, nie jest już tak surowy jak kiedyś, na początku naszej miłości. W łazience oglądam sobie w międzyczasie przy goleniu siwiejące skronie. No naprawdę jestem z tego dumna. Można powiedzieć „dumna”, jeśli się samej czegoś nie zrobiło? Dobra, to powiem, że uważam, że te moje siwe włosy są prześliczne. Mój mąż chce wprawdzie, bym się dla niego goliła, ale jeśli tego tygodniami albo miesiącami nie robię, bo na przykład jest zima i nie mogę się zmusić, to mu to nie przeszkadza, jest dobrym mężem, na luzie. Najlepszym. I wie z własnych doświadczeń z goleniem intymnym, jak męczące jest golenie się wszędzie tam, gdzie nie da się spojrzeć, tylko na ten jeden rajcujący występ porno przed partnerem. Na tę wielką radość,
kiedy mnie rozbiera i leży przed nim ta świeżo ogolona śliweczka, z na poły zamkniętymi wargami sromowymi. Wewnętrzne są u mnie tak samo wydatne, no i zawsze wyzierają na zewnątrz, a czasem nawet łechtaczka. Ale: nigdy bym nie dała sobie tego zoperować, jak to zresztą teraz jest w modzie, widać już zresztą po słowie moda, że to nie jest dobry pomysł, kazać się operować zgodnie z modą, wszystko jedno piersi czy zwisające wargi sromowe. Moje świeżo ogolone wargi sromowe są tak miękkie, że nie da się ich z niczym porównać, zawsze sama się tam obmacuję, od razu po goleniu, ten kolor, to szaraworóżowoliliowe zabarwienie, to nawet mnie bierze. Georg kompletnie szaleje na ten widok. No ale to jeszcze nie jest powód, żeby ciągle uważać na to, żebym non stop była w gotowości całkowicie ogolona. Nie mam ochoty. On się też dla mnie goli, ale przecież nie bezustannie. Irytuje go odrastanie włosów już następnego dnia, maca się wtedy w kółko po jajach nawet na ulicy, aż się wstydzę za niego, potwornie, no bo przecież zostałam dobrze wychowana i zawsze się zachowuję tak, jakby mnie ktoś obserwował. Jeszcze raz spoglądam w lustro. Czuję o wiele większy szacunek do ludzi z siwymi włosami niż do ludzi z farbowanymi włosami. Gardzę kobietami z farbowanymi włosami, że nie potrafią się pogodzić ze swoim wiekiem. Kogo one właściwie chcą nabrać tym farbowaniem włosów? Przecież zawsze widać po szyi, ile która ma lat. Szyja kobiety to jak słoje życia drzewa, nie da się niczego zełgać. No to można też zostawić włosy w spokoju i po prostu przyzwyczaić się do tego, że się niespodziewanie starzeje, jak zresztą wszyscy dookoła. Oprócz siwych włosów na skroniach siwieją też niektóre włosy łonowe. Co właściwie robią z siwymi
włosami łonowymi te farbowane naciągaczki? Też je farbują? Często mam wrażenie, że prostytutki są strasznie drobiazgowe, jeśli idzie o higienę, golenie się i całą resztę. Wszystko do usunięcia poza hitlerowskim wąsikiem nad łechtaczką. Teraz też tak robię. Gotowe. Smaruję jeszcze kremem całe ciało, przede wszystkim miejsca na pupie, którymi się siada, i skórę koło warg sromowych. To też podpatrzyłam u prostytutek. Bardzo wiele zależy od skóry podczas wizyty u prostytutek. Miękka, ciepła skóra. Całe to dotykanie ciała jest tu tak czy tak najlepszą rzeczą. I patrzenie w waginę innych kobiet. Ciało wyszykowane. W szafie wyszukuję w mojej największej szufladzie z bielizną podwiązki, tangi i czarny stanik. Czasami mam ochotę też wyglądać jak dziwka, a czasem idę z moim mężem jako dzielna gospodyni domowa w białych, nudnych majtkach. Jak chcę. Znam tylko albo jedną, albo drugą skrajność. Przyklejam wkładkę higieniczną do czarnych tang, żebym po drodze nie poplamiła ich śluzem z waginy. Już ubieranie się i szykowanie mnie rajcuje. Będąc kobietą cieknącą, trzeba wszystko z góry planować niczym przy chorobie, żeby później nie dochodziło do niezręcznych sytuacji. Najpierw zakładam podwiązki, z pończochami do nich, a na to majtki, żebym później przy seksie mogła ściągnąć majtki, ale żeby podwiązki zostały. Na to idzie sukienka, którą mogę wyjątkowo łatwo ściągnąć, jak już do tego dojdzie. W każdym razie jesteśmy tam przez większość czasu nadzy, z całą pewnością. Mój mąż ma na te specjalne okazje szczególnie seksowne majtki. Zawsze jestem odrobinę zażenowana, gdy mężczyzna zakłada seksowną bieliznę, bo to się szybko robi trochę ciotowate. Ale on przecież też
chciałby zrobić coś widocznego dla panien, które zaraz uszczęśliwi. Jak dla mnie mógłby spokojnie iść w zwykłych majtkach, jakoś to bardziej męskie, ale po prostu zostawiam go w spokoju. To należy do rytuału. Jest naturalnie całkowicie ogolony, nawet hitlerowski wąsik mu nie sterczy, stara się tylko, tak jak ja, odgadnąć, co się właściwie w tym temacie akurat nosi, on też się boi drobiazgowych prostytutek. Oboje nie jesteśmy panami sytuacji, nie jesteśmy szefami w tym układzie, u nas to zawsze dziwka. Jest naszym szefem. Oddajemy się w jej ręce, traktujemy ją tak dobrze, że prawie porzygać się można. Być może kiedyś będziemy bardziej wyluzowani na tym polu, ale na razie jeszcze długo się na to nie zanosi. Robię sobie lekki makijaż dzienny, zaraz i tak przecież będę kompletnie usmarowana śluzem waginalnym. Wtedy wyglądam po fakcie o wiele lepiej, jeśli nie mam wszędzie na sobie mnóstwa czarno-niebiesko-brązowego mazidła. Włosy związuję po prostu w luźny warkocz na ramię. Georg skończył swoje tai-chi na plecy, widzę, jak przemyka się przed drzwiami w jednych ze swoich burdelowych majtek, na przedziałku pupy tangi, czyli przeciągnięte przez sam środek, a z przodu taki woreczek na fiuta i jaja, jak mieszek ze złotem u piratów. Dziwne. Ale wygląda, że jest w świetnym humorze, pogwizduje coś w dość szybkim rytmie, pasującym do bicia serca. Za chwilę wpuścimy obce, nagie ciało między nasze. Kiedy on obrabia ją na górze, ja obrabiam ją na dole. I na odwrót. Ręce są cały czas zajęte. Kiedy jest w tak dobrym humorze, muszę znowu uważać, żeby nie być zazdrosna, bo tak to naprawdę już od dawna się nie cieszył przed uprawianiem seksu. No tak, ale jeśli mam być szczera, to ja też nie. No
tak. Czyli zazdrości, odpierdol się, daj mi raz coś zrobić dla mojego kochanego męża. On się przecież tak cieszy tym swoim mieszkiem na złoto. W którymś momencie krzyczę: „Gotowa!”. Zawsze on czeka na mnie, nigdy odwrotnie, ale wie też bardzo dokładnie, że kobieta musi o wiele więcej zrobić w łazience niż mężczyzna. I chciałabym kiedyś zobaczyć, jak mężczyzna sam się męczy z podwiązką. No niemożliwe. Jedziemy do miasta i siadamy w Café Fleur do śniadania. Stamtąd mamy widok na wejście do burdelu. Nie mogę dużo zjeść, za to mój mąż tak. On lubi podekscytowanie, ja nie cierpię. Żegna się ze mną i idzie zrobić wstępne rozpoznanie w salonie masażu, burdele lubią się tak nazywać. Czekam w kawiarni i denerwuję się coraz bardziej. Dzwoni, a gdy włącza się brzęczyk, macha do mnie raz jeszcze. Świetnie wie, że musi obłaskawić swoją bestię domową, czyli mnie. Cały czas musi się starać, żebym nie wywróciła łodzi, żebyśmy przeszli przez to razem jako para. Wjeżdża tam windą na trzecie piętro, całe piętro należy do Paradise. Szefowa otwiera mu drzwi, wita go uprzejmie, jak zawsze, prowadzi do osobnego pokoju, żeby nie widzieli go inni klienci, którzy ganiają tam nago, w końcu nikt nie chce się tu spotkać z partnerem biznesowym czy swoim notariuszem, czy adwokatem. Czeka, a potem prezentują mu się po kolei w skąpym stroju wszystkie panny, obracają się w koło, w zwolnionym tempie, żeby można było sobie raz jeszcze obejrzeć pupę i wszystko, a potem wybiera jedną z nich dla nas do pierdolenia. Jak dotąd zawsze dobrze wybierał, nawet bardzo dobrze. Wszystkie mi się podobały, uważałam je za piękne, seksowne
i sympatyczne. Jak dotąd miałam szczęście czy po prostu dostosowuję mój gust co do kobiet do mojego męża? Nie mam pojęcia. Zresztą mam to w dupie. Mówi szefowej, że za godzinę wróci razem ze mną. Ta, którą wybrał, ma wtedy być wolna. Do zobaczenia. Cały czas wgapiam się w drzwi, póki mój mąż nie wyjdzie stamtąd, szczerząc się w szerokim uśmiechu. Cóż za bezwstydny wyszczerz. Siada z powrotem na swoim krześle i jest przejęty jak chłopaczek. Ma czerwone, nabiegłe krwią policzki i błyszczące oczy. Jestem dumna, że umożliwiam mu coś takiego. Gada jak najęty. – No więc jest Brazylijką, ciało jak żyleta, przesympatyczna twarz, płynny niemiecki, taka wesoła. Naprawdę, jak weszła, aż pojaśniało, bez dwóch zdań, to jest to. Próbuję zachować spokój, ale włączają mi się wszystkie dzwonki alarmowe: uwaga, uwaga, uważaj na twojego męża, ona ci go świśnie. Mówię do siebie: nie, nie, żadna prostytutka nie może zabrać mi męża, Elizabeth, to tylko twój lęk, on nie robi tego, bo szuka nowej kobiety, chce tylko pieprzyć się z jakąś inną. Nie ma niebezpieczeństwa. Głęboki oddech. – W porządku, to zjedzmy coś szybko i chodźmy. Będzie od razu wolna? – mówię z aktorskim uśmiechem, udając wyluzowaną. – Tak, czeka na nas. Zarezerwowałem ją na trzy godziny. O rany, na trzy godziny? W tym czasie można każdą pozycję przerobić cztery razy. Nieważne, zawsze możemy przecież wyjść wcześniej. Bierze mnie za rękę i przygląda mi się z miłością i wdzięcznością,
myśli teraz o mnie, czy o Brazylijce, nie mam pojęcia? Śniadanie staje mi w ustach, zamawiamy na rozgrzewkę kieliszek musującego wina, który dzielimy między siebie, bo inaczej uznalibyśmy się za alkoholików, każde rano po kieliszku to naprawdę nie uchodzi. To zbyt dekadenckie. Szybko płacimy, bierzemy się za ręce i idziemy na miękkich nogach do wejścia. Dzwonimy, on mówi nasze prawdziwe nazwisko do domofonu, co mamy zresztą do ukrycia? Jeśli idzie się do burdelu z własną żoną, to nie trzeba się już niczego bać. No, może poza rzeżączką. Wchodzimy na górę, szefowa, o długich, rudych lokach, wita mnie, z Georgiem przywitała się już wcześniej. Prowadzi nas do najdroższego pokoju, zawsze płaci się dodatkowo, jeśli się chce czegoś specjalnego. Z całym stereotypowym kiczem. Olbrzymie lustro nad błękitnym łożem z baldachimem, olbrzymia skóra niedźwiedzia polarnego z łbem przed kominkiem, wszystko w srebrze i błękicie. Na wszystkich sięgających do podłogi oknach naklejono
takie
folie,
wszystko
całkowicie
nieprzezroczyste,
bo
naprzeciwko mieszkają ludzie, a oni nie powinni widzieć tego, co tu się zaraz będzie działo. Siadamy jak nerwowi uczniacy na łóżku i czekamy. Kurwa, jak ja nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę zdenerwowania! No naprawdę, serce tak mi wali, że zaraz stanie. To na pewno nie jest zdrowe. Szefowa zamyka drzwi za sobą. Jesteśmy sami. Patrzymy na siebie bezradnie i nie możemy powstrzymać się od śmiechu. Bo jesteśmy tak porąbanie uprzejmi. Jako klienci tak beznadziejnie nie jesteśmy cool. Jakbyśmy byli, to już byśmy się rozebrali, bo tu jest bardzo ciepło, temperaturę ustawiono dla nagusów. I już rozluźnilibyśmy się i ułożyli na wznak na łóżku. Zamiast tego siedzimy sztywno na brzegu łóżka.
Wreszcie drzwi się otwierają i ona wchodzi. Wygląda pięknie i ma na sobie kilogramy perfum. How does a cliché become a cliché? Błe. Obłęd. To chyba tak ma być. Ciężki, słodkawy zapach wypełnia pokój, ona dominuje pomieszczenie, swym ciałem, zapachem, szerokim uśmiechem, w którym ukazuje wszystkie zęby. Mierzy mnie spojrzeniem i podchodzi do mnie. Znam już to wszystko. Dobra dziwka obwija sobie naturalnie kobietę wokół palca, mężczyzna jest już kompletnie obwinięty wokół palca bez jej wysiłków. Kobieta mogłaby się wycofać, zepsuć wszystko, mężczyzna nie. Mężczyzna twardo przez to przejdzie, on nigdy nie przerwie, nawet gdyby się paliło. Mówi: – Mam na imię Lumi. I potrząsa moją ręką. Za parę minut będziemy uprawiać seks, a ona potrząsa moją ręką. Zabawne! Cóż, Niemcy. Moja ręka leży luźno w jej ręce, prawie w ogóle się nie ruszam, ona porusza mną. Niech się przyzwyczaja, że zaraz będzie mną poruszać. Musi robić o wiele więcej niż my, bo bierze za to pieniądze. Ma dość ciemną skórę. Ma fryzurę na pazia, mocno uszminkowana, duże, miłe, brązowe oczy. I ani trochę nie jest zużyta. Bo nie mogę ścierpieć, jak one wyglądają na zużyte. Nosi japońskie kimono w turkusowym kolorze, w piękne grona złotego deszczu, złote i błękitno-liliowe. Ten tutaj to drogi burdel, no to panny mają piękne rzeczy na sobie. Przez kimono widzę, że ma małe, jędrne piersi, o dużych, twardych sutkach, znam to, też mam takie. W wypadku mojego męża najbezpieczniejsza rzecz, przy moich kompleksach, to nie przestrzelić się z rozmiarem, przy wyborze. Ale to zawsze jest jednak trochę dziwne, mam przez to wrażenie, że śpię sama ze sobą. No dobra, moja wina! Ma długie nogi i porządnie sterczącą,
superpupę. Nosi czarne buty na wysokich obcasach. Rany, ulżyło mi, jest niezła, pięknie wygląda, jest sympatyczna, wszystko. Uff. „Masz piękną żonę”, mówi do mojego męża. Standard. Każda mówi, zawsze. Powiedziałaby tak nawet, gdybym wyglądała przesranie. Nie mówmy już o tym. Klient nasz pan. Uśmiecham się do niej, ma grubo pokremowane ręce. No mówię przecież, dziwki zawsze solidnie się smarują, żeby wszystko się ślizgało. Mówi nam, że powinniśmy się odprężyć. Chciałaby się jeszcze odświeżyć, to znaczy, jak sądzę, chce wypłukać spermę po naszym poprzedniku. Zachowują się tak, jakby były jeszcze dziewicami przy takim spotkaniu. Czystymi, nietkniętymi dziewicami. Świeża sperma tam w środku? Nie, nie. I znika, robiąc do nas oko. Wkrótce słyszymy szum wody w łazience. Kładziemy się z powrotem i patrzymy w sufit, znowu trzymamy się za ręce, musimy się przecież wzajemnie wspierać w tej trudnej sytuacji. Mówię mojemu mężowi, że dobrze ją wybrał. Ulżyło mu. Bez trudu mogę sobie wyobrazić, jak śpię z tą kobietą, zaraz, odstawiając zwyczajowy show dla mego męża. Gorące liżysiostry, z wyspy Lesbos, tyle że ładniejsze niż zwykłe lesby. W każdym razie ona! Zaraz splączemy się wzajem, w ludzki kłębek, i dopiero po kilku godzinach znowu wychyniemy z amoku. Tak się dzieje za każdym razem. Wchodzi szefowa i każdemu z nas wręcza po kieliszku wina musującego. No dobrze. Znowu zostawia nas samych. Ściągamy buty i rozsiadamy się na łóżku. Georg ściągnął już sweter i rozpina koszulę, tak trochę. Wstaję i badam pokój, jak zawsze. Z powodu mojej paranoi na tle gazet, zaglądam za obrazy, do materaca łóżka z baldachimem, wszędzie, gdzie można ukryć malutką kamerę. Clear. Śmieję się do Georga. On
przewraca oczami, zawsze uważa, że przesadzam. Siadam z powrotem na łóżku. Czasami naprawdę nie mogę uwierzyć, jak właściwie mnie, zazdrosnej jak diabli, to się udało. Naprawdę sądzę, że to pozwoli nam być razem wiele lat dłużej, bo mój mąż może sobie stale ścierać rogi, z inną kobietą, za zezwoleniem, to wiąże, mam nadzieję. Mam nadzieję. Mam nadzieję. I na zawsze już zostanie ze mną! Naprawdę długo trwało, zanim Lumi wróciła. Rany, ależ musiała wypłukać tej spermy. Georg i ja nie rozmawiamy ze sobą, jesteśmy zbyt podekscytowani. Od czasu do czasu wyszczerzamy się do siebie w uśmiechu w charakterze czynności przejściowej. Od samych już motylków w brzuchu i wewnętrznego ognia muszę ściągnąć sweter, który założyłam na sukienkę. Wchodzi Lumi. Ma na sobie teraz tylko majtki i stanik, który jednak składa się tylko z ramiączek, nie ma żadnego materiału, który skrywałby piersi. Cieszę się. Fantastycznie. Gdzieś tam w pokojach na zapleczu ściągnęła już buty na obcasach. Stoi tak po prostu, bosa, i się śmieje. – No to od kogo dziś zaczynamy? – Od mojej żony. Siada koło mnie na łóżku, mój mąż odchyla się i rozluźnia wygodnie oparty. Cieszy się tak, bo wie, że teraz nastąpi fantastyczny lesbijski show. Lumi i ja, wiemy przecież, czego się od nas żąda. Trzyma mnie za ręce i całuje w usta. Najpierw z zaciśniętymi wargami, potem rozchyla je coraz szerzej, całuje coraz wilgotniej. Nie czuć jej z ust, jestem zadowolona. Zamykam oczy, robię kilka głębokich wdechów, staram się nie myśleć o mojej matce, która właśnie się nam przygląda, kręcąc głową, o Alice Schwarzer też nie.
No i zaczyna się. Prawą ręką dotykam jej miękkiej, brązowej szyi. Głaszczę ją w dół po dekolcie, jedną pierś, drugą, w każdej ręce trzymam jedną pierś. Z prostytutkami nie trzeba się martwić, że może to za szybko idzie, nie ma czegoś takiego jak za szybko. Bardzo leciutko pocieram jej sutki palcem wskazującym i kciukiem. Bardzo ostrożnie. Żebym jej nie uraziła, jak to czasem zdarza się mojemu mężowi, przez zapomnienie. Nie mogę przestać myśleć o tym, jaka jej skóra jest miękka i jak ładnie pachnie. Już to tylko warte jest tego wypadu i pieniędzy. Podciąga dół mojej sukienki do góry, najpierw czuje, a potem widzi, że noszę podwiązki. – O, ale szykownie – mówi trochę bełkotliwie prosto w moje usta. Wargi mamy złączone ze sobą cały czas. Na dole robimy się coraz wilgotniejsze. Ręką sunie do mojego kroku. Ta to się nie ceregieli. Wyciągniętym palcem środkowym i wskazującym całkiem elegancko pociera przez majtki moją łechtaczkę. Ta coraz mocniej pulsuje, prawie już boli, ależ mnie to rozpala. Zezuję na mojego męża, hej, przecież właściwie dla niego to robimy, to dla nas obu jest, jak sądzę, jasne na sto procent. Wyciągnął już fiuta i trze go, w zwolnionym tempie, trzymając w mocno zaciśniętej ręce. Ogarnia nas amok. Wszystko jest dozwolone. Ugniatam dalej jej piersi, jestem po prostu zafiksowana na piersiach, bo tak mało ich mam. Jej palce odsunęły mi już majtki na bok, wszystko jest już kompletnie mokre, między wargami sromowymi, łomocze i pulsuje. Drugą ręką daje mi znaki, żebym zdjęła sukienkę. Puszczam jej piękne piersi, ściągam sukienkę przez głowę, pilnuję, jak na filmie, żeby efektownie potrząsnąć włosami, jak to się zwykle robi, kiedy ktoś ogląda kogoś innego czy innych przy rozbieraniu. Klękam na łóżku,
wyprostowana, długi tułów, długie uda, wszystko wyprostowane. Ona klęka dokładnie tak samo przede mną, prawie spychamy mojego męża z łóżka. Co chwila patrzę, co on właściwie robi: robi cały czas to samo, szczerzy się w uśmiechu i masturbuje. Tak łatwo go uszczęśliwić. Z całą pewnością przyglądanie się Lumi i mnie sprawia mu ogromną frajdę. Ale to, co właśnie robię pod pretekstem show dla niego, też sprawia mnóstwo frajdy. Brzuchy Lumi i mój stykają się, tak blisko siebie kucamy, całujemy się cały czas, w usta, w szyję, w twarz. A ręce są wszędzie. Masuję porządnie jej półdupki, gniotę tak mocno, jak tylko potrafię, nagle czuję ręce Georga. Obmacuje moje ręce i jej dupę. Porzuca pozycję na brzegu łóżka za Lumi. Leży płasko na brzuchu i całuje jej pupę. Widzę stąd, że rozciąga jej pośladki i liże pośrodku. Słyszę też cmoknięcie. Każda pozycja trwa po kilka minut, potem następuje zmiana. Zawsze każdy musi mieć coś do roboty, rękoma, językiem, narządami płciowymi. Lumi rygorystycznie pilnuje, żeby bez przerwy pocierać moją łechtaczkę, słyszę już mlaszczące odgłosy, trwa produkcja płynu bez końca. Kładzie mnie na plecach i podrywa się, śmiejąc. Pyta, co sądzimy o seksualnych gadżetach, a my godzimy się na wszystko, co proponuje. Wyciąga z szuflady obok łóżka wyrób z metalu wyglądającego na bardzo szlachetny. Najpierw liże trochę moją waginę, a potem dziurę w pupie, żeby wszystko przygotować na drogą zabawkę. Czuję, jak stara się przenieść językiem waginalny śluz z przodu na tył, no jasne, śluz jest o wiele lepszy niż ślina w analnej rynnie, w końcu woda raczej wszystko hamuje. Lumi może wygiąć ów metalowy wyrób w środku tak, że obie przypominające żołędzie zatyczki wskazują w tym samym kierunku
i wsuwa mi jedną z przodu, jedną z tyłu. W pierwszej chwili to bardzo zimne, ale i bardzo rajcujące. Wciska oba końce do środka coraz mocniej, wszystko ma koniec, tylko kiełbasa ma dwa, podśpiewuję sobie w duchu, a Lumi do tego liże coraz dalej moją łechtaczkę. Całkowicie się rozluźniam, rozkładam ramiona na prawo i lewo, patrzę w sufit, a w międzyczasie robi mi się wszystko jedno, gdzie też mój mąż wpełza jej do środka. Nie mogę się w duchu powstrzymać od śmiechu, jacy jesteśmy zajebiści, jaka jestem zajebista, jak ja się wcześniej bałam i że udało mi się uciszyć Alice i matkę. Jestem już tylko łechtaczką i chcicą, nic już nie jest żenujące, nic nie jest już pod kontrolą, Elizabeth, go with the flow. Kiedy tak jest? Urlop pośrodku miasta. Wszystkie pozycje są wypróbowywane, wszystkie palce znikają we wszystkich otworach, w międzyczasie wyjmuję z siebie zatyczki, ale wkrótce szybko je wkładam z powrotem. Wszystko jest dozwolone, poza jedną rzeczą: Georg nie chce wsadzić Lumi i nie chce też w niej dojść. Już mu ze sto razy mówiłam: „No już, wsadzaj, człowieku, nie zachowuj się tak, przecież też tego chcesz, no już! Cholera”. Po prostu tego nie robi. Wzbrania się. Po prostu nie chce wsadzić swojego fiuta w prostytutkę. Przecież nie muszę tego rozumieć. Po tym, jak on i ja także wyczerpująco zbadaliśmy jej piękną, ciemnoczerwoną waginę i dłubaliśmy wszędzie, gdzie się dało, po tym, jak minęły dwie czy trzy godziny czystej żądzy, siadam na nim i ujeżdżam go, i zaciskam wszystkie mięśnie, jakie mam do dyspozycji, w mojej dobrze wytrenowanej waginie. Lumi wsadza ze śmiechem w nasze dupy palce wskazujące, on dochodzi i po wszystkim. Potem już tylko się wylegujemy i wygłupiamy. Pijemy jeszcze coś razem nadzy na łóżku, w końcu znamy się teraz na wylot. Trochę ją jeszcze
wypytujemy, o kilka ekstremalnych historii z klientami, płacimy, możemy płacić z dołu, bo jesteśmy stałymi klientami lokalu, ubieramy się i idziemy do domu. W drodze do domu ciągle obwąchujemy nasze palce. Przez to, że pachną Lumi, nie możemy się powstrzymać od śmiechu. Dostała za to trzysta pięćdziesiąt euro. Jestem po tym jak w amoku, bo myślę, że jestem najbardziej zajebista ze wszystkich. Czego to ja nie dokonałam, i to będąc kobietą heteroseksualną, no sama jestem pod wrażeniem. Całe wieki później pachniemy jeszcze jej perfumami i jej wszystkim. Towarzyszę Georgowi do domu i muszę się pospieszyć, żeby nie spóźnić się na terapię. Idę tam tak jak jestem, ciągle jeszcze pachnąc orgią, pani Drescher wszystko wytrzyma, sama zawsze to mówi. Po prostu potem przewietrzy pokój i wszystko będzie dobrze. Przepraszam ją za mój zapach, po raz kolejny, w żadnym wypadku nie chcę, żeby pomyślała, że to moje perfumy, to, co tak pachnie, a w każdym razie chcę, żeby od razu się dowiedziała o naszej seksualnej przygodzie. To wszystko trzeba wyjaśnić z najdrobniejszymi szczegółami. Niespodziewanie zostaje nam jeszcze trochę czasu. – No to, proszę pani, mogę jeszcze teraz z panią porozmawiać o mojej najlepszej przyjaciółce. Tylko żebym miała co do niej w głowie jasną sytuację. Chodziła kiedyś krótko na terapię, ale nie chce ciągle rozmawiać o przeszłości, no więc znowu przerwała, przy tym powtarza tylko tępo przez całe życie, co jej matka już spieprzyła. Nie rozumie, co przeszłość ma wspólnego z życiem tu i teraz. Tymczasem myślę coraz częściej: spokojnie myśl tak dalej, ale beze mnie! Widzę to wszystko, ale nie wolno mi nic powiedzieć. Mówiła mi pani przecież, że ludzie muszą
sami na to wpaść. Nie można ich do tego zmuszać. Ale wolno odejść, kiedy człowiek ma już dość nieterapeutyzowanych. I to właśnie stało się ze mną: mam dość! Ciągle mam wrażenie, że jestem wariatką, a ona może sobie wmawiać, bo przecież nie musi chodzić na terapię, że jest zdrowa, no ale dostaje przeze mnie wystrzałowe porady od pani. Moim zdaniem jest dokładnie jak moja matka tykającą bombą zegarową. A ja się potwornie boję tykających bomb zegarowych. Prawdopodobnie dlatego, że sama taką jestem. Moja przyjaciółka i jej szaleństwa stanowią dużą część mojej terapii u pani. Z tym trzeba wreszcie skończyć. Coraz częściej wyobrażam sobie, że być może życie bez niej jest dla mnie o wiele lepsze. Wszystko sprawia na mnie takie złe, takie fałszywe wrażenie. To zależy też od tego, że gdzieś głęboko w środku właściwie nie sądzę, że tak po prostu wolno odejść, kiedy się odkryło, że ktoś przynosi nam więcej szkody niż pożytku. Sądzę, że musiałabym najpierw wywołać awanturę i wtedy odejść. Przecież wolno odejść, kiedy się tego naprawdę chce, sama pani mówi. Ale wtedy pojawi się u niej przecież na pewno uczucie wściekłości, a ja się będę bała agresji mojej już wtedy porzuconej przeze mnie najlepszej przyjaciółki. A jakie agresje nią miotają! Przecież już często pani o tym opowiadałam. Jest definitywnie najbardziej agresywną osobą, jaką znam, stale
próbowałam
ułagodzić
ją
prezentami
i komplementami,
i podlizywaniem się. Ale ona się nie da ułagodzić, nikt nie może jej pomóc zostać lepszym człowiekiem, tylko ona sama, a ona się wzbrania. Śmieszne, że trzeba tylu lat, żeby to zauważyć. Jak późno czasem się włącza instynkt samoobrony. Ale wyobrażam sobie także, że to będzie bardzo wyzwalające, kiedy
wreszcie to zrobię, kiedy się odważę. Przecież pani mnie nauczyła, że w przyjaźni liczy się, w najdosłowniejszym sensie, dzielenie się. No przecież Cathrin i ja nigdy tego nie robiłyśmy, byłyśmy zawsze aż do tej pory harmonijną jednością. Krytyka jest niedozwolona, umówiłyśmy się jak dwie chore umysłowo przyjaciółki: wszyscy wokoło są dla nas źli, tylko my będziemy zawsze dobre dla siebie. A mimo to naturalnie występowały agresje, również z jej strony, zazdrość o mężczyznę, dziecko, zdolność do nawiązywania relacji, sukcesy, pieniądze, orgazmy, kurwa, właściwie o wszystko. Już sam ten zwrot: najlepsza przyjaciółka. Od razu trzeba zwiewać z krzykiem! Tylko jeden bóg jest dozwolony. Jak i u mojej matki. Ratunku! Monoteizm. I znowu. Ale zawsze daję się na to nabrać. Albo też, proszę pani, to zawsze moja wina! Już nie mogę dłużej, nie chcę już takiej relacji. Chcę z tym wkrótce skończyć. Tylko nie wiem jak. Tak się jej boję. Właściwie to niewiarygodne. Najlepsza przyjaciółka. A człowiek się jej boi. Jak to się wszystko tak popsuło? Odkąd przemyśliwam nad odstrzeleniem jej, pozwalam sobie na tak straszne myśli jak: dla niej przez cały czas uważałam się za brzydką. Żeby się lepiej czuła. W tej fatalnej relacji same sobie wmawiałyśmy brzydotę. Nagle przychodzi mi coś do głowy. – Cathrin zaraziła mnie swoją anoreksją. – Prawie wysłałam panią wtedy do kliniki, żeby pani córka nie musiała już dłużej oglądać fizycznego upadku matki. – Bo stąd ten cały syf: niezłe ubranie nieźle wygląda tylko na chudych ciałach. Ale teraz chciałabym uważać się za piękną, również dla mojego męża, mojej córki, dla wszystkich, ale przede wszystkim dla siebie! Chcę jeść, co zechcę! Jestem mała, mam dziecko, mam krótkie
nogi, mam dokładnie trzydzieści trzy lata i to ma być widać. Chcę móc tak wyglądać. Moja córka powiedziała z powodu moich siwych włosów: „Uaa, mama, ale jesteś stara”. Naprawdę tak ostatnio powiedziała! I ma rację. To, że nie farbuję włosów, to dla Cathrin jest horror. Ratunku! Wiek, śmierć. Mówiła mi kiedyś, że jakaś stara amerykańska feministka powiedziała, że najlepszym wynalazkiem dla kobiet, jeszcze lepszym od pigułki, jest farba do włosów, bo mianowicie mężczyźni nie zauważają, kiedy się siwieje. Nie mogę zaakceptować tego, że jak najdłuższe zachowanie młodego wyglądu dla mężczyzn ma być feministyczne. Tylko ten mężczyzna jest dobrym mężczyzną, który mnie akceptuje ze wszystkimi moimi siwymi włosami i zmarszczkami, które do mnie należą. Nie chciałabym już, jak u boku mojej ponurej przyjaciółki, próbować walczyć z wiekiem. Cholera. Dlaczego tak długo trwa kończenie tej masochistycznej relacji z mojej strony? Ale teraz to jej się boję, jej zemsty. Jak by nie wyglądała. Czy mogłam nas już kiedyś wcześniej uratować? Zamiast teraz chcieć tylko uratować się przed nią? Nigdy nie nauczyłyśmy się rozmawiać ze sobą, naprawdę rozmawiać, także na nieprzyjemne tematy. Tyle lat, nie mogę się z tym pogodzić. Często pani przecież pytała, czy nie sądzę, że mogłabym coś zmienić przez uczciwą rozmowę. Ale to doprowadziłoby do tego samego rezultatu, co skończenie z nią, wkrótce. – Też tak sądzę, teraz, po wszystkim, co pani o niej opowiadała. – Naprawdę szalenie się cieszę, że pani tak mówi. Właśnie dokładnie to samo zauważyłam. Inaczej nigdy nie pozwoli mi pani uciec. Jeśli przy jakichkolwiek problemach z Georgiem chcę uciec i myślę, że nie dam rady, i chcę uciec, i zostawić z nim Lizę, zabrania mi pani tego za każdym
razem. Ale z Cathrin, kiedy wreszcie po tysiącu latach wpadnę na to, że jest dla mnie niedobra, to pani mi się nie sprzeciwia. No właśnie. Zauważyłam to. Bo mianowicie też panią obserwuję, proszę pani, nie tylko pani mnie. Ha! Agnetha się śmieje. – Cathrin zawsze mówiła, że chętnie zaszłaby w ciążę, ale żeby być wtedy chudą ciężarną. Dla mnie to naprawdę straszne. W każdym razie czeka przez te wszystkie lata na dzidziusia od swojego bijącego kobiety męża, a ja cały czas mam nadzieję, że to nie będzie syn, bo możliwe, że wtedy w niedługim czasie będzie obrywać od obu stron, w praktyce wzięta w dwa ognie. Pali, chleje, uprawia ekstremalnie dużo sportu, przede wszystkim pływanie, naturalnie nie dla zdrowia, tylko dla figury, typowa przeginaczka w sprawach sportu i jogi. I zastanawia się potem latami, dlaczego nic się nie zagnieżdża w jej wrogiej życiu macicy. Stawia mi ciągle nowe pytania, o które mam panią zapytać, a ja marnuję czas na przerabianie z panią jej pytań, zamiast troszczyć się o siebie. – Naturalnie pamiętam te wszystkie przekazane pytania. – Gdyby udało się jej zajść w ciążę, to ginekolożka powiedziałaby jej: „Trochę pływania nie zaszkodzi, ale nie w takim stopniu jak wcześniej”. A ona nie dałaby sobie tego wyperswadować, tego jestem absolutnie pewna. Jej ginekolożka nie ma przecież nic do gadania. Doprowadzi mnie do ciążowego obłędu. Już z góry nie mogę tego wytrzymać, chociaż to przecież ona będzie musiała to wszystko przecierpieć, jak już. Ale w kółko te odzywki: „Dobrze, że chodzisz na terapię, tak regularnie, no bo naprawdę musisz, ale ja świetnie sobie radzę w życiu bez terapii, nie potrzebuję żadnej pomocy”.
Mój mąż zawsze to wiedział. Od czasu do czasu bardzo ostrożnie się dopytywał, czy mam jeszcze wszystkie klepki w porządku, jeśli chodzi o Cathrin. Chcę móc się oglądać w lustrze i myśleć: rany, ależ ja seksownie wyglądam, i o rany, ależ będę zadowolona, jak się jej wreszcie pozbędę. Tego chcę. Precz z terrorem piękności, precz z głodowaniem. Jestem małą, seksowną, zdrową, naprawdę nieźle zbudowaną kobietą. Tak, kurwa! A jak się ma jak ja dupę jak u Afrykanki, to dobrym pomysłem jest też złowienie sobie męża, który leci na filmy Tinto Brassa. Wtedy, będąc kobietą, można zawsze jeść, co się chce, i nie trzeba demonstrować tak dziś nowoczesnej, chłopięcej pupy, zera bioder i co tam się jeszcze liczy do tego wrogiego kobietom kurewstwa. Wtedy wolno mieć prawdziwą, porządną, kobiecą dupę. A nawet kobiecy brzuch. Zajebiście! Nie mogę się powstrzymać od uśmiechu, fizycznie czuję się już o wiele lepiej, odkąd wiem, że mogę zerwać z Cathrin. Chwilę głęboko oddycham. Pani Drescher ma więc szansę coś powiedzieć. – Właśnie, też mnie uderzyło pani lepsze fizyczne samopoczucie. Po części uznaję to także za sukces terapeutyczny. – Ja też, proszę pani, ja też. Mam przecież również od wielu lat, jak pani aż za dobrze wie, paskudny kompleks piersi. Przecież już ustaliłyśmy, że ten kompleks zaczął się w szkole. Ale z tą historią muszę cofnąć się o wiele dalej. Moje pierwsze zetknięcie się z piersiami to naturalnie piersi mojej matki. Często stała w łazience i myła się po łebkach. Tego uczono nas wszystkich w rodzinie, żeby oszczędzać wodę. Pochodzę z szalenie ekologicznej rodziny. Człowiek się nie kąpie ani nie bierze prysznicu codziennie, to marnotrawstwo wody, a do tego jeszcze niedobre dla skóry.
Nauczono mnie, że powinnam myć codziennie odrobiną wody z mydłem tylko szybko zaśmierdujące się miejsca, czyli stopy, krok i pod pachami. No więc kiedy moja matka stała tak i myła się po łebkach w łazience, dokładnie je obserwowałam. Zresztą wolno mi było. Oglądałam jej piersi i pytałam się, czy też będę miała takie duże piersi. Ona miała właściwie bardzo małe piersi. Ale patrząc od zera, z punktu widzenia dziecka, te mojej matki wyglądały na bardzo duże. Często pytałam, czy mogę ich dotknąć, i mogłam. Ważyłam je, trzymając dłoń tak pod spodem, jakby człowiek żebrał i dostawał włożoną w dłoń pierś zamiast monety. Tkałam w nie palec, a moja matka często mówiła, że ją to boli, że mam przestać. Ale chciałam czuć tę zgrubiałość. Dziś wiem, że to są gruczoły mleczne. Tego wcześniej nie łapałam. Miała bardzo ciemne obwódki sutek i sutki. Naprawdę ciemnobrązowo-czerwone. Uważałam je na zmianę za obrzydliwe
i cudowne.
Najpiękniejsze
piersi,
jakie
kiedykolwiek
widziałam! Ale też jedyne do tego czasu. Na zmianę bałam się, że urosną mi piersi, albo nie mogłam się już tego doczekać. Dzisiaj wiem, od pani i ponieważ moja córka robi dokładnie to samo ze mną, że to potężny obiekt rywalizacji między matką a córką. Liza często mówi, kiedy widzi mnie nago w łazience przy myciu po łebkach: „Yyy, mama, nie chcę być dorosła, nie chcę mieć piersi jak ty”. A potem znowu: „Mogę dotknąć?”. Sądzę, że to było dla mnie najgorsze, dzisiaj o tym wiem, że w wypadku kobiet i dziewczyn z małymi piersiami zawsze się mówi: „Ta to w ogóle nie ma piersi”. Jak to brzmi: w ogóle. Zero, zupełnie nic, płaska jak deska. I zawsze myślałam sobie po cichu, że to się przecież nie zgadza, przecież ja mam piersi, dlaczego tego nikt nie zauważa. Trzeba się tylko dokładniej przyjrzeć, żeby zobaczyć, że tam są
piersi, tyle że małe. Obrabowano mnie z mojej kobiecości. Wtedy, w moich szkolnych czasach, chłopcy nie byli dostatecznie pewni siebie, żeby powiedzieć: „Słuchaj, ale ja lecę na małe piersi” albo „W ogóle nie na piersi, dla mnie ważna jest dupa”. Dzisiaj, będąc dorosłą, słyszę takie głosy często i o wiele pewniej brzmiące, ale w mojej młodości przeżyłam dyktaturę piersi. Wszyscy razem i każdy z osobna byli zafiksowani na dużych piersiach. Właściwie przykro mi przyznać, że tak to przeżywałam, ale do dzisiaj tak to zostało, że chcę się podobać mężczyznom. Przecież trudno, żebym w proteście została lesbijką, tylko dlatego, że nie mogę sobie poradzić z tym problemem. Uważam także, że społeczeństwo i media są coraz bardziej zafiksowane na piersiach. Przed paru laty, kiedy jeszcze miałam potężny kompleks piersi, przyjaciele przynieśli nam na imprezę starego „Playboya”. Z 1978 roku, wydanie październikowe. Byłam taka szczęśliwa, mogąc zobaczyć, że przynajmniej kiedyś, i to w końcu nie tak dawno temu, kobiety z małymi piersiami też uchodziły za piękne. Kobieta z okładki miała jeszcze mniejsze piersi niż ja i była na okładce „Playboya”! Ależ mi dobrze zrobiło obejrzenie tego zdjęcia! Wiem naturalnie, że nawet operacja piersi na dłuższą metę nie pomaga na kompleksy. One tkwią w głowie, to jasne, i nie dadzą się zoperować na ciele. To mi już pani porządnie wpoiła, proszę pani. Nauczyłam się, że kobiety o gigantycznych piersiach i rączkach jak zapałki dalej wloką za sobą stare kompleksy, w pakiecie z obiema niewygodnymi, twardymi piersiami z przodu, póki nie dopadną ich bóle kręgosłupa. Ha! Mnie się to nie przydarzy. Nie dopuszczę do tego, żeby się na mnie wygapiali jak na aliena, jak na odmieńca, z dwiema bulwami pod szyją i o wiele za chudymi ramionkami. Mój mąż i ja poszliśmy
przecież nawet na terapię par z powodu mojego kompleksu olbrzymich piersi, wie pani przecież to wszystko. Poznałam Georga w pracy. Jak się zeszliśmy, odwiedzałam go często w jego biurze. Mierzyłam biuro nowym spojrzeniem. Innym niż swobodne spojrzenie
poznającego.
Zimne,
nieufne,
kontrolujące
spojrzenie.
Pomiędzy sporą ilością nieszkodliwych obrazów miał też taki plakat filmu klasy B z kobietą, która przypominała mi Jayne Mansfield. Przyłapany. Powiedział, że powiesił go tak tylko, no naprawdę, natychmiast go o to zagadnęłam, taka drętwa i niewyluzowana, i spięta, jak to ja. W tym śmieciowym filmie musiało chodzić o olbrzymkę. Ale ja widziałam tylko jej piersi, dla mnie wszystko było jasne. Nie mogło być absolutnie żadnego innego powodu, dlaczego tam to wisiało. Podczas koncertu pokazał mi swoją ulubioną pieśniarkę, Iris DeMent17. Prawie zleciałam z krzesła, jak weszła na scenę. Zżerała mnie nienawiść, do niego, do niej, do nich obojga, byli w zmowie, jak jedną kołdrą okryci, byłam tego pewna, a na kołdrze wyszydełkowano olbrzymie piersi. Nosiła ludową bawarską kieckę, z której wylewały się jej piersi, z całą pewnością miseczka D, a on chciał mi wmówić, że ona pisze dobre piosenki, a piersi są dla niego nieważne. Nieee, no pewnie! Naturalnie, że mu nie uwierzyłam. Wolałam się już sama wykończyć, z tej zazdrości o piersi, w języku potocznym mówimy też zazdrości o cycki. Ale nie wykańcza się własnego męża z nudów i dla kawału, to były naprawdę porządne lęki. To wcale nie jest zabawne, jak się jest tak spiętą. Tak małostkową i paskudną w duchu. Mój mąż nie mógł już w którymś momencie słuchać w domu swojej ulubionej muzyki, tej właśnie pieśniarki. Po prostu patrzyłam na niego złym wzrokiem tak długo, aż zrezygnował. W naszym związku,
w czasach sprzed terapii par, nie istniała opcja przeforsowania czegokolwiek wbrew mojej woli. Nie mógł przeforsować swojej muzyki wbrew mnie, jeśli twardo obstawałam przy tym, że ona jest piersiastą pieśniarką. Albo siedzieliśmy z obojgiem dzieci w naszej ulubionej pizzerii. Wisi tam przy drzwiach plakat z nagą kobietą, która lubieżnie zwiesza sobie z góry do ust spaghetti. Zawsze kiedy widzę te piersi, dostaję szału. Bo są takie piękne. Jest co wziąć w rękę po każdej stronie. Pod brodawką ten piękny efekt wiszącej torby. Ani sutki, ani obwódki nie są za ciemne, ani za jasne, ani za miękkie, ani za twarde. Straszne dla kogoś takiego jak ja, kto codziennie musi walczyć ze swoim kompleksem piersi. Kiedy rodzina znowu chce zjeść coś na mieście, myślę tylko: o nie, błagam nie, nie do tego lokalu piersi idealnych. Z samych nerwów i wściekłości przechodzi mi od razu cały apetyt. No więc siedzieliśmy tam, naturalnie zajęliśmy cały stolik, w pobliżu drzwi z plakatem, a mój pasierb powiedział: „Patrz, tata, ta kobieta tam wygląda jak moja mama nago, no nie?”. Achchchchchchchchchchchch. No bo do tamtej pory nic nie wiedziałam o piersiach mojej poprzedniczki. Za to, za to zdanie swego syna, mój mąż musiał latami pokutować. „Aha, wcale nie wiedziałam, że ona miała takie duże piersi, ta twoja była żona”. Kompletnie obłąkane z mojej strony. Przecież porzucił ją dla mnie. Ale kiedy jest się tak obciążonym kompleksem jak ja, to można nawet wykończyć własnego męża za to, że w ogóle kiedyś z kimś był i nie pokazał mi zdjęć wszystkich piersi wszystkich kobiet, i najlepiej jeszcze wyciął serca im wszystkim na dowód, że mnie kocha bardziej niż je wszystkie razem wzięte. Jakie to bycie ze mną musi być straszne. Wyczerpujące, wyczerpujące,
wyczerpujące. Ale wszystko, co powiedziano w tych kłótniach z zazdrości o piersi, to powiedziano. Niestety. Nie można tego skasować, przewinąć do tyłu czy unicestwić. Po części niszczy to miłość, jeśli jedna strona, w tym wypadku ja, wszędzie zagrzebuje pod nami miny w ziemi. – O rany, przepraszam panią. Znowu miałam atak piersi. – Proszę pani, najwyraźniej czuje pani silną potrzebę, by nieustannie o tym mówić, póki nie wyrobi sobie pani ustalonego poglądu na ten temat. Nie nudzi mnie pani, proszę się tym nie martwić. – Okej, ale teraz to już zupełnie odbiegłam od Cathrin. A przecież chcę się wreszcie pozbyć tej złej świadomości ciała, chcę odejść od mojej przyjaciółki, odejść od surowego, złego stosunku do kobiecego ciała, nabrać zdrowego stosunku do niego, dojść do ładu z tym dokładnie ciałem, które mam. A z Cathrin to nie wyjdzie. Jak mówić o tym wszystkim, nie paląc za sobą wszystkich mostów? Zawsze potrzebuję rozgrzeszenia od pani, tak jak mój mąż ode mnie za swoje filmy porno i dziwki. Bo sama sobie wydaję się taka zła, kiedy chcę ją porzucić. Ale wolno mi ją porzucić. Wolno odejść. Naprawdę, no nie? – Naturalnie. Przecież ciągle to pani powtarzam. Wolno pani odejść. Ale najwyraźniej nie całkiem pani w to wierzy. – Tak. Ciągle mi pani powtarza, że wszystko polega na swobodzie decyzji, nawet jeśli w trakcie rzadko się to tak czuje. W tej przyjaźni swobody decyzji było najmniej. Teraz od kilku miesięcy uwalniam się w głowie od niej. Sądzę, że dziwnym trafem nie będę tęsknić za Cathrin ani przez sekundę, nie mam pojęcia, jak ja to zrobię, ale będzie fantastycznie. Pani jak zawsze wie wszystko z góry, dokładnie jak mój mąż, nawet mój były mąż. Nawet dzieci uważają, że w tej mojej trudnej
relacji z Cathrin jest coś dziwnego! – Proszę pani, muszę niestety przerwać pani bilans dotyczący Cathrin. Czas na dzisiaj minął. Zrywam się ze skórzanej kanapy i zawstydzona patrzę na panią Drescher, w końcu przez cały czas nie widziałyśmy się. To wszystko opowiedziałam obrazowi z diabłem. Spogląda mi stanowczo w oczy i upewnia mnie: – Powtarzam pani raz jeszcze: wolno pani odejść. Każda relacja między dorosłymi ludźmi powinna zawsze opierać się na dobrej woli. – Dziękuję. – Nie ma za co i miłego weekendu. – Ach, no tak – mówię jak zawsze przed każdym weekendem – przecież to już znowu jest weekend. Bo u nas przez cały rok jest weekend. To znaczy chodzi o to, że mnie się zawsze wydaje, że praca mojego męża i moja to jakby weekend, bo przecież zrobiło się zawodem swoje hobby. I dlatego też jestem taka chora, bo mam za dużo czasu na zajmowanie się moimi defektami, sądzę, że dla mnie, teraz mówię tylko o sobie, wojna albo ucieczka, albo przynajmniej
nauka murarki
byłaby lepsza,
wtedy choć trochę
oderwałabym się od moich rodziców, mojego męża, mojej psychiki, mojej seksualności. Jadę samochodem do notariusza, tempo, tempo, ale nie za szybko, przecież nie chcę nikogo zabić. Zostało mi tylko parę minut, inaczej mój mąż się zorientuje, że byłam jeszcze gdzieś indziej, to jest ten mankament, kiedy się żyje w takiej symbiozie jak my i tyle czasu spędza razem, wtedy zaczyna to trącić czymś ubeckim, czy się tego chce, czy nie.
U notariusza
już
mnie
znają,
wchodzę,
wszystkie
zmiany
w testamencie przekazałam już mailem, czytamy to oboje raz jeszcze, on podpisuje, ja podpisuję, a potem on zatrzymuje sobie kopię. W wypadku mojej śmierci jest przecież również egzekutorem, och, paskudnie to brzmi, egzekutorem. A ja zabieram oryginał. Muszę go jeszcze tylko cichutko i po kryjomu upchnąć w naszej szafie, gdzie leżą wszystkie testamenty, wszystkie uzupełnienia do testamentów, ubezpieczenia pielęgnacyjne, kopie naszych „testamentów życia”, oryginały są w portfelu, wszystko, co ma coś wspólnego z naszą śmiercią, która z pewnością wkrótce nastąpi. Jakoś to muszę tam wepchnąć, żeby mąż nie zauważył, bo inaczej znowu mi się będzie z troską przyglądał, myśli wtedy, że ze mną znowu gorzej, psychicznie. Ale teraz chcę przede wszystkim dojechać do domu i zmyć z siebie zapach Lumi. Kiedy jest się samej u notariusza, to już nie jest tak fajnie jak wtedy, kiedy z mężem pachniemy nią na ulicy. Mam zresztą wrażenie, że asystentki notariusza węszyły po pokoju z pewną konsternacją. Kiedy wszystko załatwione, można wracać do domu przy głośnej muzyce. Szybko odstawić samochód na miejsce parkingowe przed drzwiami i przemknąć do mieszkania. Mąż już na mnie czeka, świeżo spod prysznicu. Przynajmniej on z nas dwojga. Rozkłada ramiona, ma na sobie kalesony i prawdziwy męski podkoszulek, obejmuję go, przytulam policzek do jego muskularnych, owłosionych ramion. Jesteśmy dobrze wyćwiczonym choreograficznie zespołem, uwalniamy się z objęć, on obraca się na pięcie, a ja widzę go z tyłu i podziwiam włosy na jego plecach, po raz kolejny. Jestem głęboko przekonana, że mój mąż jest tak zajebiście owłosiony, bo testosteron mu się prawie uszami wylewa. Włosy
rosną mu na całej małżowinie usznej, jak u wilkołaka, bardzo mi się to podoba. Ale mimo to, jak zaczyna już wyglądać jak dzikus, chodzi do tureckiego golibrody, a tam pewna ładna kobieta, o którą jestem bardzo zazdrosna, bo ma fantastyczne piersi, wykonuje ten przecudowny orientalny numer z depilacją, ze skręconą nicią między palcami a ustami. Łapie włosy na uchu w skręconą nitkę i robi coś takiego ustami i palcami, że nić wyrywa wszystkie włosy z ucha. Zawsze go błagam, żeby nie usunął sobie włosów z pleców. Kiedy leży na mnie i jest we mnie, a ja mogę akurat na tyle wyciągnąć szyję, żeby spojrzeć mu przez plecy, czuję się bardzo mała i płaska, i przykryta, i mam wrażenie, że patrzę przez porośnięty trawą krajobraz. Tak lubię przejeżdżać rękoma przez jego sierść srebrnogrzbietego goryla i wtedy wiem, że my wszyscy pochodzimy właśnie od kogoś takiego. Poza tym człowiekowi jest też o wiele zimniej, jeśli usunie sobie wszędzie włosy. Ja też mam mocne owłosienie przedramion i kiedyś je sobie usunęłam pod bardzo złym wpływem przyjaciółki, która chciała mi wmówić, że tak nie można, będąc kobietą. I wtedy najpierw zostałam opieprzona przez mojego męża za te obrzydliwe przedramiona jak golce, a potem po raz pierwszy w życiu ktoś mi powiedział, że kocha ponad wszystko włosy na moich przedramionach. No i ciągle bez nich bardzo nieprzyjemnie marzłam. Pozwoliłam im odrosnąć, a on też musiał mi obiecać, że zostawi dla mnie swoje włosy na plecach. Z przedpokoju widzę, że ustawił ciasto na stole. Jest w świetnym humorze i nie zauważył, że jeszcze gdzieś wpadłam poza terapią. Żadnych pytań, żadnych pytających min. Super. Jak tylko zauważę, że jest czymś zajęty na górze w mieszkaniu, przekradnę się do naszej szafy od
śmiertelnych
dyspozycji
i włożę
tam
notarialne
uzupełnienia
o wydziedziczeniu mojej przyszłej eksprzyjaciółki. Oczywiście nie wolno tego porządnie chować, w końcu to ma być znalezione, kiedy się może niedługo umrze, to będzie jak szukanie wielkanocnych jajek dla dorosłych. Muszę tylko być czujna i przyuważyć odpowiedni moment. Żeby mnie nie przyłapał. Ściągam buty w przedpokoju i wskakuję we wkładki ortopedyczne od mojej teściowej. W końcu obie mamy taki guz na stopie, od którego duży palec się coraz bardziej zakrzywia i układa skosem na pozostałych palcach. To jest uwarunkowane genetycznie, ale sprzyja temu noszenie zbyt wąskich i wysokich butów. Teściowa była operowana na oba haluksy, ale chirurg, który to robił, wyjaśnił jej, że gdyby przez całe życie nosiła wkładkę ortopedyczną ze sklepu rehabilitacyjnego, toby nie musiała się poddawać tej bolesnej operacji. Jak mi to opowiedziała, o tych wkładkach ortopedycznych, pomyślałam, że kupię je sobie, nie chcę być operowana, kiedyś tam. Dlatego w domu cały czas biegam w tych wkładkach, które odciągają duży palec od innych, tam, gdzie jego miejsce. – Przyniosłem dla nas ciasto, z kawiarni Jak U Mamy. Wszystko ekologiczne. Z ekologicznych jajek i w ogóle. Mój mąż wie, jak zdobyć kobietę. – Super. Dzięki. Jestem porządnie głodna. Masz dla mnie dwa kawałki? Teraz, kiedy wkrótce pozbędę się Cathrin, mogę znowu jeść mnóstwo ciasta. – Aha, dwa. Oczywiście. Biorę piękne kawałki ciasta z różowej bibułki i kładę po jednym dla każdego na talerzyku. Do tego stawiam jeszcze dwie szklanki wody
z kranu. To jedyny raz, kiedy Liza jest u swojego ojca, że siedzimy we dwójkę przy stole. Kiedy Liza jest tutaj, siadamy do każdego posiłku przy stole. Musi tak być. Kiedy jej nie ma, jemy przeważnie na kanapie. Siadam i od razu zaczynam jeść. Dawniej bardzo często kłóciliśmy się, że on nie przychodzi, kiedy wołam. Teraz po prostu zaczynam, jeśli nie przychodzi. Na terapii par nauczyliśmy się, że nie muszę się przejmować, nie wolno mi go przekształcić we własną kopię, niestety! Przy siadaniu czuję dziurę w pupie. Coś tam ucierpiało dziś rano, podczas seksu z Lumi i Georgiem. Z pewnością był to Georg, Lumi jest nadto ostrożna, żeby cokolwiek uszkodzić. Stosunek analny był zawsze wielką sprawą dla wszystkich moich chłopaków, ale nigdy tak wielką jak dla Georga. Wszyscy byli katolikami. Sądzę, że to się wiąże ze sobą. Kiedyś robiłam to od czasu do czasu, w dowód miłości dla chłopaka. Dzisiaj chcę to robić często i dobrze, kocham go przecież o wiele bardziej niż kogokolwieś innego. Na początku bardzo ostrożnie poruszył ten temat. Poprosił mnie, żebyśmy spróbowali. Mężczyzna musi błagać kobietę, bo to może być naprawdę bardzo męczące i bolesne. Ale trzeba przetrzymać w imię miłości. Cholernej miłości. Sama z siebie nigdy bym tego nie zaproponowała. Prosi mnie więc, żebym się dla niego przełamała. Mówię przejęta i zatroskana „tak”. Ale ja przecież na wszystko mówię „tak”. Nie mogę sobie wyobrazić, szczerze mówiąc, że mówię mu „nie”, wszystko jedno, co proponuje. Na szczęście nie proponuje żadnych złych rzeczy. Czyli nie takie złe. Wreszcie przychodzi Georg, siada naprzeciwko mnie i zaczyna prędko wpychać w siebie ciasto. Nie rozmawiamy, o czym zresztą mamy rozmawiać?
Pamiętam jeszcze bardzo dokładnie, jak przy pierwszym razie zmiękczył mi olejem skórę przy dziurze w pupie, potem wetknął najpierw palec do środka, potem kciuk, potem dwa palce. Poświęciliśmy na to dużo czasu, już choćby dlatego w porównaniu z innymi rodzajami seksu bardzo rzadko dochodzi do seksu analnego, bo trzeba być tak ostrożnym i tak powoli posuwać się do przodu, żeby kobiety, to jest mnie!, nie bolało, dla nas, przede wszystkim dla mnie, to jest przeważnie zbyt męczące. Ale kiedy raz nam się udało tak mi rozciągnąć dziurę w pupie, że jego fiut wpasował się w nią bez bólu, było całkiem fajnie. Podczas stosunku analnego myślę ciągle o przywódczyni naszego niemieckiego ruchu feministycznego i wsłuchuję się w siebie, i czuję wewnętrzne rozpalenie, które wychodzi od dziury w pupie i od fiuta i rozprzestrzenia się po całym ciele. Zupełnie inaczej niż waginalnie. Ale nawet w wypadku waginalnym ruch feministyczny mówi, że takiego orgazmu nie ma. A tego już się nauczyłam z mojego ukochanego „Geo Kompakt”, że w każdym razie dowiedziono naukowo, że istnieje orgazm waginalny. Ale jestem też pewna, że istnieje analny. Mój mózg spod znaku ruchu feministycznego stale mi perswaduje, z fiutem mojego męża w pupie, że to nie może być rajcujące, a w tym samym czasie ujście odbytnicy wmawia mi, że to jednak bardzo możliwe. I komu mam teraz wierzyć? Ruch feministyczny wykombinował sobie kiedyś tezy naukowo nie do utrzymania, które z jego punktu widzenia są politically correct. I nigdy nie wolno tego zmienić. Ale ja czuję w moim ciele, przy każdym stosunku, że ruch feministyczny w wielu koncepcjach nie ma racji. Nasze pierwsze kawałki ciasta zostały szybko pożarte. Uśmiecham
się szyderczo przy tematach, które kołaczą mi się w głowie. – Co się tak śmiejesz? – A nic. Bierze sobie drugi kawałek i mnie również nakłada na talerz. Je tylko seromakowiec ze sklepu, a ja zawsze szarlotkę, zawsze to samo, żebym nie zwariowała. I tak płynie nasze życie. Kiedy jest się akurat potężnie rozciąganą przez grubego fiuta, to czuje się to rzeczywiście tak, jakby wszystko przy zwieraczu miało się zaraz rozerwać. Ale mój mąż zawsze mnie chwali za to, jaka jestem rozluźniona i jak zrelaksowana potrafię to wytrzymać. Prawdopodobnie ma porównanie. Wolę się wtedy nie dopytywać, inaczej znowu wściekłabym się z zazdrości. Mówię mu ciągle: „Wolno, uwaga, zaczekaj”. Bo to rzeczywiście obrzydliwie długo trwa, zanim fiut zniknie tam w środku choćby w niewielkim stopniu. Zawsze porównywałam się z kobietami w filmie porno i dziwiłam się, jak im to łatwo idzie: myk, fiut z waginy, myk, do pupy, bez najmniejszych problemów. Myślałam wtedy, że chętnie zaproponowałabym to także mojemu mężowi. Sto razy widziałam w filmach i myślałam, że ze mną jest coś nie w porządku. Dlaczego ja nie mogę sobie tego tak po prostu przełożyć. I wtedy pewnego dnia pojawiło się cudowne wyjaśnienie. W filmie dokumentalnym Porno od 9 do 17 zobaczyłam bardzo pouczającą scenę dla mego pożycia seksualnego z mężem. Przed kręceniem sceny analnej kobiety wprowadzały sobie bardzo ostrożnie i z wielką czułością coraz większe i grubsze przedmioty do pupy. Przewinęłam film specjalnie do tyłu i oglądałam z rozkoszą. Na zawsze uwolniło mnie to od myślenia, że ze mną jest coś nie tak, że jestem za wąska, że tylko mnie tak piekielnie
boli, jeśli robić to za szybko. A one się najpierw solidnie rozciągają, jak sportowcy, a ja zawsze zabierałam się za to bez rozgrzewki, a potem myślałam, czując wnikanie jego fiuta, że z bólu flaki mi wyjdą przez usta. Tego rozciągania, żmudnego przygotowywania dziury w pupie nie pokazują naturalnie w porządnych filmach porno, bo przecież powinna ugruntować się iluzja, że one, trwale napalone, bo takie już są, mogą sobie po prostu wszystko bez problemu wsadzić w pupę, bez bólu. Nigdy nawet nie mogę spytać męża, czy coś się nie uszkodziło przy mojej dziurze w pupie, po stosunku analnym, bo zawsze mówi, żeby poza nagłymi przypadkami nie kłopotać go ranami i chorobą. Pani Drescher też mówi, że powinnam zostawić go w spokoju i nie narzucać mu mojego pojmowania związku, gdzie się ciągle wyciska sobie pryszcze, dokonuje oględzin robaków w stolcu partnera czy wpatruje w rany analne. Nawet jeśli wzajemnie się je sobie zadało, jak mój mąż mnie. Ech, ta Drescher, też coś! Kiedy jeszcze niedługo byliśmy razem, przytrafił się nam niestety paskudny wypadek, jeśli idzie o moją dziurę w pupie. Z powodu narkotyków
i alkoholu
nie
pamiętam
już,
dlaczego
w ogóle
wylądowaliśmy w łazience. Obraz w mojej głowie, chwilę zanim zaczęło bardzo boleć, pokazuje nas oboje nago. Ja na stojąco oparta o umywalkę, on podchodzący z tyłu. Miałam właściwie zawiązane oczy, ale opaska się trochę zsunęła, tak że mogłam widzieć nas w lustrze. Trochę podglądałam. A ponieważ on był cały napalony, wbił mi z czystej żądzy fiuta w dziurę w pupie. Natychmiast go wyciągnęłam. I przy tym to i owo się uszkodziło. W końcu już w szkole człowiek się uczy, że przy stosunku analnym szczególnie łatwo zarazić się czym się da. Bo to strasznie krwawi. Ze mną
też tak było. I stoją tak dwa skrajnie napalone, nagie ćpuny w łazience i nie wiedzą, co dalej z tą sterczącą fujarą. Oboje zaliczyliśmy bardzo nieprzyjemny powrót do rzeczywistości. I obraz w głowie, który już nigdy nie zniknie. Za każdym razem muszę o tym myśleć, kiedy znowu próbujemy. Przemagam się z największym wysiłkiem. I robię usztywniona. Moja dziura w pupie, błędne koło. Od tamtego zranienia stosunek analny stał się dla nas ogromnym wydarzeniem. Jak fondue w rodzinie. Rzadko, ale za to świętowane z fanfarami! On przeprasza mnie za to sto razy w roku. Że nie wie, co wtedy nim powodowało. No jak to co, ja! I że mu tak szalenie przykro, że zrobił mi wtedy taką krzywdę. Tak, tak, nie ma problemu. Tylko trudno o tym zapomnieć, kiedy czubek żołędzi znowu stuka do drzwi. Rozmawiam wtedy w duchu z moją dziurą w pupie. Tylko spokojnie, wszystko będzie dobrze, rozluźnij się, rozciągnij, tak będzie lepiej dla nas obu, już nigdy nie przydarzy się to, co wtedy, rozsuń się, nie kurcz, to wtedy nas obie nie będzie tak bolało! I w ciągu paru minut on i te jego dobre parę centymetrów średnicy są już w środku. Skończył oba swoje kawałki ciasta. – Mogę odejść od stołu? – No pewnie. Tak właśnie u nas jest. Zawsze o to pytamy, właściwie tylko tytułem przykładu dla dzieci, ale tak nam weszło w krew, że robimy to nawet, jak ich nie ma. Stoi za swoim krzesłem i jeszcze coś mu przychodzi do głowy. – Zamówiłem coś w internecie, niespodziankę, DVD. Remiks odjazdowych seksfilmów z lat siedemdziesiątych, zrobiły dwie kobiety
w Szwajcarii, nazywają się Glory Hazel. Rodzaj projektu artystycznego. Obejrzymy sobie? – No pewnie. Nienasycony, ten mój mąż. Ale jest wyjątkowo namiętny, jak dziecka nie ma, bo jak jest na miejscu, to wszystko jest bardzo nieseksualne. Zostaję sama przy stole z resztą mojego ciasta i dalej się zastanawiam nad naszą analną przeszłością. Z pewnością znowu idzie coś posprzątać. Śmieszne. Jak można tyle sprzątać? A on powiedziałby: jak można tak bałaganić? Po wypadku z dziurą w pupie zaproponował mi zresztą, żebyśmy wyliczyli średnicę jego fiuta, a on wepchnie sobie coś równie dużego, tylko żeby zrozumieć, jak to dla mnie jest. Ale na pewno też dlatego, że chętnie miewa różne rzeczy tam z tyłu. No bo jest katolikiem. Jestem mała, czyli moja dziura w pupie też jest proporcjonalnie mała. On jest duży, a jego fiut jest duży nawet w proporcji do jego wzrostu. Czyli nieproporcjonalnie duży. Jeśli Georg jest duży, a tym samym jego dziura w pupie jest również o wiele większa, w takim razie to, co miałoby się tam wcisnąć, żeby przeżył to samo co ja i poczuł napięcie na zwieraczu jak ja, musi być kilkakrotnie większe i szersze niż jego własny fiut. Aha! Kupiliśmy w sex shopie ogromne, wypasione, gumowe dildo. Przy kasie czułam się bardzo nieswojo. Jestem pewna, że sprzedawca uśmiechał się pod wąsem. Najchętniej wyjaśniłabym mu, że to nie dla mnie, małej osóbki, tylko do eksperymentu równościowego. No ale trzeba być wyluzowaną i ponad to, co sobie myśli sprzedawca w sex shopie. Jeszcze by tego brakowało. Nieźle mnie już zna, kupiłam tam prawie wszystko, co
skrzętnie gromadzimy w naszej zakazanej torbie. Starannie ukrytej przed dziećmi. Większość rzeczy zepsuła się po jednym użyciu. Bo są z Chin. Sprężyny klapek wibratorów są zepsute, tak że nie są w stanie utrzymać baterii na swoim miejscu. Przy każdym innym zepsutym sprzęcie elektrycznym poszłoby się do sklepu i złożyło reklamację. Ale przy gadżecie seksualnym jakoś się tego nie robi. Także dlatego, że sprzedawca może się domyślać, gdzie też to on już nie był. Nasza torba jest więc właściwie pełna kompletnie bezużytecznych rzeczy. Dilda we wszystkich rozmiarach. Od takiego wielkości palca po ogromny drążek do eksperymentu z moim mężem. Mamy także najróżniejsze urządzenia do skuwania, które wypróbowywaliśmy tylko na początku naszego związku. Takie ustrojstwa z kajdankami na ręce i nogi w jednym. Opaska na oczy (to z nią się zdarzył odbytniczy wypadek na haju z moim zwieraczem). Mamy pasy z elektrycznymi kulkami, które by się we mnie poruszały, gdyby nie były z Chin. Na trwającym całą wieczność posiedzeniu udało się nam w każdym razie na tyle rozciągnąć jego dziurę w pupie, za pomocą najróżniejszych przedmiotów, małych dildo, rozwieraczy analnych, by wpasowała się w niego gruba pałka. Od tej pory czuje jeszcze większy respekt przed moim wewnętrznym dialogiem z dziurą w pupie. I od tej pory zrobił się też ostrożniejszy. To dobry pomysł dla heteroseksualnych kobiet, by prowadzić luźniejsze życie: mężczyzna, jeśli przyjdzie mu czasem do głowy zażądać czegoś takiego od kobiety, powinien to najpierw wypróbować na sobie. Jak u nas za pomocą olbrzymiego dilda w jego dupie. Co zresztą też uczyniło
moje
życie o wiele
luźniejszym,
ubóstwia
mnie
teraz
bezgranicznie, jeśli go czasem wpuszczę od tyłu, through the backdoor, do Brązowego Salonu, wreszcie kompletna runda po porcie, bo jeszcze świetnie pamięta, jak go to bolało, jak trudno było mu się rozluźnić i w głowie, i przy zwieraczu, żeby go nie rozerwało. Jak niewiarygodnie długo trwało, zanim wepchałam tam wreszcie sam czubeczek dilda. Nieskończenie długo! Ha, ha! Jak wreszcie udało mu się go wsadzić, faktycznie potrzebował o wiele więcej czasu niż ja, w końcu nie ma wprawy we wpuszczaniu ludzi w siebie, jak my, kobiety, powiedziałam mu: „A następna rzecz, jaką musisz wypróbować, to połykanie spermy. Jak ci się to uda, to ja też chętnie to znowu kiedyś zrobię dla ciebie!”. Wstaję i podchodzę do okna na ogród. Tak naprawdę nie lubię, jak mojej córki nie ma. Patrzę na pigwę w naszym ogrodzie. U góry w koronie drzewa sroka uwiła sobie gniazdo. Jestem jak opętana takimi rzeczami. Od śmierci moich braci bardzo się u mnie nasiliło magiczne myślenie, takie jak przeważnie wykazują dzieci albo właśnie porąbani chrześcijanie. Pojęcia „magiczne myślenie” nauczyłam się od Drescherowej. Ma ona tu na myśli wszystkie te rzeczy, które w najszerszym sensie mają coś wspólnego z zabobonem. Na przykład moje opętanie cyfrą trzy. Troje martwych dzieci. Potem splatam to z zupełnie innymi rzeczami w moim straumatyzowanym, poranionym mózgu w środku wojny. Jeśli widzę trzy muchy latające po kuchni, myślę, że to są moi bracia. Ale mimo to je zabijam, bo nie chcę się nimi zajmować, a mój mózg jest często nawet dla mnie zbyt obłąkany, poza tym to nie jest złe: jeśli to faktycznie byli oni, to przecież najpierw udało im się ponownie narodzić. Gdy biegnę przez świat, na zewnątrz, patrzę przeważnie przed siebie i szukam narośli. Są
trzy rodzaje narośli, których szukam na drzewach: po pierwsze gniazda srok, jak u nas na pigwie, to są bardzo nieporządnie zbudowane gniazda, rozpoznaje się je po swego rodzaju luźno poutykanym dachu, który chytre sroki budują sobie jako parasol nad gniazdem. Następnie jemiołypasożyty, które niczym narośle wiszą na drzewach. Same nie potrafią się odżywiać, piją i jedzą wszystko przez korę drzewa gospodarza. Szczególnie dobrze je widać, gdy się jedzie autostradą i patrzy po drzewach, często występują ich regularne kolonie. Dziwnym trafem istnieje w Anglii pewien zwyczaj, bożonarodzeniowy: jeśli się pocałować pod taką gałęzią jemioły, to znaczy, że wkrótce będzie ślub. W końcu dobrze pasuje, pasożytnictwo i małżeństwo. I trzecia narośl, za którą się zawsze rozglądam: dziuple wiewiórek. Są bardzo porządnie zbudowane i bardzo okrągłe, nie takie niechlujne, jak to robią sroki. Ale one ze wszystkich trzech narośli są najrzadsze, oznaczają mojego najmłodszego martwego braciszka. Jeśli udaje mi się zobaczyć taką narośl, wmawiam sobie, że dziś będzie wyjątkowo szczęśliwy dzień, a równocześnie gardzę sobą, bo przecież chciałabym być oświeconym człowiekiem, który nie wierzy w takie banialuki. Inne magiczne myślenie, które mnie prześladuje, dotyczy srebrnego żołędzia. Żołądź… something old… spowodował moim zdaniem wypadek, nadal go przechowuję. Leży schowany w naszej piwnicy, w walizce, w której są wszystkie rzeczy z naszego niedoszłego wesela. Cały czas mam nadzieję, że zachowanie go nie było błędem. Potwornie się boję tego złego przedmiotu. Zawsze myślałam, pozbędę się go, ale bałam się również, że się zemści, jeśli go wywalę. Jak z moją przyjaciółką. Boję się jego agresji. No więc żołądź zostaje u nas na dole w piwnicy.
Najprawdopodobniej to on jest odpowiedzialny za wszystkie dziwne rzeczy, które się zdarzają w naszym mieszkaniu. Mamy na przykład potworny problem z prądem. Coś się nie zgadza z napięciem w mieszkaniu. Albo żołądź jakoś iskrzy, albo to po prostu moi martwi bracia. Stale powodują awarie prądu, tak że lampy i żarówki świrują. W naszym mieszkaniu mamy ekstremalnie wysokie zużycie żarówek i lamp. Tak, nawet całe lampy się u nas psują. Już paru elektryków nie umiało wyjaśnić, co się właściwie dzieje. Czuję się prześladowana przez martwych braci. Kiedy ludzkie mięso się pali, pachnie grillowanym boczkiem, gdzieś czytałam. Nie cierpię być sama z tymi myślami, zawsze takie obrzydliwe myśli, albo trupy, albo anal, nie ma już nic innego w mojej głowie? Mocno wierzę w to, że żywcem spłonęli. Nie ułatwiam sobie sytuacji i nie próbuję się uspokajać i pocieszać wiarą. Nie, zakładam po prostu najgorsze, żeby nie być taka głupia jak wierzący. Nie szukać pociechy, tylko być bezwzględną, patrzeć faktom prosto w oczy, nie uciekać. Dobry Bóg już tam wiedział, dlaczego zabrał do siebie te czyste dusze. Pierdolcie się! Nikt nikogo nie zabiera. Rzeczy się dzieją, a my musimy z tym żyć, radzić sobie, wariować od tego, wszystko jedno, ale przecież nie stawać się wierzącymi, do cholery. To jest o wiele za proste. Być tak łagodnym dla siebie. W końcu wszystko ma swoje powody. Tylko ich nie rozumiemy. No tak, pewnie. You wish! I wszyscy znowu się zobaczymy. Pewnie. You wish. Tylko że tak nie jest. Nigdy się nie zobaczymy. W jakim punkcie ewolucji między człekokształtnymi a neandertalczykami tchnięto w nas nagle duszę? W żadnym. Jesteśmy zwierzętami i nie zobaczymy się po śmierci, tak jak
te wszystkie przerasowione brojlery również się nie zobaczą po śmierci, w kurczakowym niebie. Czuję niepohamowane pragnienie uratowania kogoś, bo nie mogłam uratować moich braci. Tak, dokładnie, chętnie uratowałabym komuś życie. Może potem bym się lepiej czuła. Zanotowałam sobie do portmonetki, gdzie w naszej okolicy wiszą defibrylatory, świetnie wiem, jak działają. W ogóle nie musiałabym czytać instrukcji obsługi. Byłoby mi też obojętne, kogo ratuję, nawet gdyby to był stary nazista. Jednak najchętniej dziecko. Może być niegrzeczne. Nauczyłam się, jak robić tracheotomię albo oddychanie usta-usta u dzieci. Wszystko tylko dlatego, że się nie obejrzała. Dzwoni komórka Georga. „Cześć, Michael”, słyszę. Kolega. Michael! Jedyne, czego bym sobie życzyła jako odmiany, to inny mężczyzna. Mówiłam to już? W każdym razie długo już z jednym nie wytrzymam. Już parę razy próbowałam zacząć rozmowę, że musi mi pozwolić przespać się z innym, bo inaczej pęknę. Ale mój mąż nie wie, że stale zakochuję się w innych mężczyznach. Od mniej więcej roku, choć nikt tego nie zauważa. Poznajemy nowych ludzi, przeważnie pary, a ja odjeżdżam na punkcie mężczyzn. Trwa to ledwie parę dni, a jeśli nie podąża się za fantazjami prawie nie do wytrzymania, to i samo obumiera, po paru dniach czy tygodniach, czy miesiącach. A ja sądzę, na ile się znam, że to, co odbieram jako zakochanie, jest właściwie chcicą na innych. To by tłumaczyło, dlaczego dawniej, kiedy pojawiało się to rzekome zakochanie w innych, natychmiast się szło i brało tego nowego za partnera. Aż do tej pory to nowe zakochanie zawsze mijało. Ale za nic nie
ręczę. Wydaje mi się, jakbym tkwiła w środku jakiegoś kiepskiego eksperymentu z chcicą. Chcę z nim zostać. Dobrze nam razem, mamy patchworkową rodzinę, która nie zniesie dalszych wstrząsów. Ale musi mi być wolno uprawiać czasem seks z kimś innym. W głowie cały czas zdradzam. Fantazjuję o seksie z niemal wszystkimi przyjaciółmi, jakich mamy. Tak chciałabym w pełni kontrolowanego seksu, w międzyczasie już mi prawie wszystko jedno z kim, tylko żeby ta osoba nie rozbiła mojej rodziny. Georg ciągle jeszcze rozmawia przez telefon. To moja szansa. Biorę torebkę, wyjmuję dokumenty, przekradam się na dół, żeby schować je w świętej szafie śmierci, i mam wrażenie, że zachowuję się jak moja matka. Ona ciągle robiła różne rzeczy za plecami swych mężów. – Elizabeth? Kurwa. Skończył telefonować i mnie szuka. Nie odpowiadam. Znieruchomieć, jak królik w świetle samochodowych reflektorów. – Co ty tam robisz przy szafie na dole? Już się nie wykręcę. – Aaa, tak tu coś tylko zmieniałam, dzięki za zainteresowanie. Człowieku, zostaw mnie w spokoju. Niedobrze, jak się razem mieszka, nic nie przejdzie niezauważone. Przede wszystkim niedobrze, jak cię przyłapią. Już tysiące razy mnie prosił, żebym nie zajmowała się bez ustanku śmiercią, przede wszystkim moją własną. Idę teraz na górę i powiem mu prawdę. Zabieram segregator i moje papiery od notariusza, teraz mogę je upchnąć i na górze. W drodze do kanapy i Georga chwytam jeszcze
w kuchni dziurkacz. „Tak, rany, byłam właśnie u notariusza z powodu pewnej drobnostki, muszę przecież wydziedziczyć Cathrin, nie wiesz? Żebyście więcej dostali, ty i Stefan, i Liza, i Maks. Jeśli coś mi się stanie, a testament zostanie w starej wersji, to ona dostanie całkiem sporo. Tak przecież nie może być”. Patrzę na niego, a on patrzy na mnie strasznie wściekły. Nic nie mówi. Kurwa, wiem, zawsze są powody, zawsze znajdę powody, żeby zajmować się tym gównem. Mniej więcej dziesięć razy w roku zawracam głowę notariuszowi, z powodu najdrobniejszych drobnostek. Testament powinien być zawsze idealny, na wypadek gdyby. I tak już od ośmiu lat. Mój mąż już długo tego nie wytrzyma. Na naszej terapii par nauczył się, że powinien mnie odciągać od tego, próbuje to teraz robić, patrząc na mnie tak pozbawionym złudzeń wzrokiem. Tak, o rany, przecież ja sama siebie wnerwiam, rany! Sama wiem to wszystko, ale nie potrafię tego zostawić. Nie chcę, żeby ktoś, kogo kocham, dostał mniej tylko dlatego, że ktoś, kogo już nie kocham, przez pomyłkę figuruje jeszcze w testamencie. Ta myśl jest dla mnie nie do zniesienia. Jestem jego trudnym dzieckiem. Czy to się kiedyś skończy? Wszystko, co teraz mógłby zrobić, jest żałosne, bo już tak często to przerabialiśmy. Wszystko. Każde rozwiązanie wypróbowane, nic nie pomaga, nic mnie nie hamuje w mej żądzy notariusza. Bo to jest żądza śmierci. Już mu składałam wszystkie możliwe obietnice i nie byłam w stanie żadnej dotrzymać. Nic nie działa. Nawet Agnetha, nie w tym przypadku. – Podrzyj testament dla mnie – mówi do mnie Georg bardzo spokojnym, cichym, stanowczym głosem.
Co? Oszalał chyba! Mój ukochany testament. Nigdy w życiu. I moje wszystkie uzupełnienia do niego. Nie. – Nie. – Tak, teraz to zrobisz. Zaufaj po prostu tym wszystkim, którzy przeżyją, że wszystko uregulują za ciebie, tak jakbyś chciała. Zaufaj. – Nie, nie mogę nikomu zaufać. Sama się muszę zatroszczyć o wszystko. – Na tym polega twój problem, a przez to i mój. Nie ufasz mi, nikomu, niczemu. Chciałabyś wszystko sama uregulować, nawet tam, gdzie nic nie ma do regulowania. Naprawdę wierzysz, że jak umrzesz, to najgorszą rzeczą będą te wszystkie regulacje w testamencie? Wierzysz w to? Nie. Najgorszą rzeczą będzie to, że ciebie nie będzie, dla mnie, dla Lizy. Testament jest przecież wtedy nieważny. Nie możesz teraz wydać regulacji, żebyśmy nie byli smutni. Bo będziemy smutni. Nawet bardzo. I długo. Nie możesz teraz nic zrobić, za życia, żeby twoja śmierć była dla nas mniej straszna. I wiesz co, im bardziej się zajmujesz tym twoim cholernym testamentem, tym bardziej myślę, że chyba chcesz sama odejść. Zabić się. Rozważasz ciągle tę opcję, prawda? Skąd on jest taki chytry? Miłość mojego życia. No tak, przykro mi, tak. Po prostu bardzo często ledwie już to życie wytrzymuję. Chciałabym mieć możliwość odejścia, jeśli tego zechcę. – Uważam, że to niedobrze, że mam ciebie i Lizę, trzymacie mnie tutaj, ale ja nie chcę tu być, bardzo często. A gdybym was nie miała, toby mnie dawno nie było. I dlatego muszę stale dopasowywać swój testament, gdyby kiedyś do czegoś doszło, no wiesz, gdyby jednak mi się udało uwolnić się od was. W testamencie pisze, że ty i Stefan musicie
zamieszkać razem, dla Lizy, a potem razem ją wychowywać. Zrobicie to? Jeśli tam tak pisze? – Wiem wszystko, co tam pisze, znam przecież to wszystko, wszystkie uzupełnienia, Elizabeth, i to mnie tak smuci, że cały czas przygotowujesz swoje odejście, to przecież znaczy, że naprawdę ciebie tu nie ma, ze mną, z Lizą, w życiu. – No tak, przykro mi, to możliwe. Nie mogę tego wykluczyć, no wiesz, zresztą nie chcę tego wykluczyć. Jak na moje życie dostałam już wystarczająco dużo złych wiadomości. Nie chcę już ani jednej więcej. Nigdy więcej. A na to nie ma gwarancji, nikt mi nie może tego zagwarantować: nie będzie już żadnej złej wiadomości. Załamię się, dmuchnięcie starczy i się załamię. Więcej mi się w głowie nie zmieści. – Ale już nie będzie żadnych złych wiadomości. Przecież może tak być, że ich już nie będzie. Ale nie mogę ci tego zagwarantować, no pewnie. Elizabeth, proszę, podrzyj dla mnie ten twój cholerny testament. – Nie, Georg, nie mogę. Nie żądaj tego ode mnie. Przestań. Chciałabym, ale nie mogę. Wiem, czego on chce. Powinnam się zdecydować na niego, na życie, na dziecko, ale nie mogę, a w każdym razie nie w pełni. Płaczę. Na dłuższą metę to strasznie wyczerpujące: jedną nogą w życiu, drugą nogą w grobie, cały czas rozdarta, nie mogę się zdecydować, ani na jedno, ani na drugie. Dlatego nie chcę tak mocno kochać, żeby mi serce nie pękło, gdyby ktoś musiał odejść. Nie chciałabym tyle inwestować, żebym się potem nie załamała, gdy ten czy ta odejdzie. Wszystko na zaciągniętym hamulcu, zawsze na czatach, obserwuję cię, kumo kostucho. Kogo następnego zabierzesz. Muszę zrobić wszystko, co w mojej mocy, by ochronić przed tobą męża i dziecko. Nie
popełnić żadnych głupich, fatalnych błędów. Georg obejmuje mnie. O rany, ile już razy prowadziliśmy tę rozmowę? – Elizabeth, zostań ze mną, zostań przy życiu! Ściska mnie tak mocno, że prawie zapiera mi dech w płucach, wydaję z siebie niekontrolowany pisk przyduszenia. – No dobrze, dobrze. Przecież zaraz nie odchodzę. Nie wkrótce. – No to mam go podrzeć w twoim imieniu? – O, nie! Proszę. Nie rób tego, wiem przecież, o co ci chodzi, pracuję nad tym, ale nie drzyj, dobrze? – No to ty to zrób. Podrzyj go. – Nie, też go nie podrę. Jakoś się od niego uwolnię, ale nie drzyj, proszę. Proszę, proszę, proszę! Kładę się koło niego. Ręka wędruje mi pod rękaw jego koszulki, żeby poczuć jego miękką skórę po wewnętrznej stronie ramienia. Rozkładam się wygodnie, życie jest dla mnie zbyt męczące. Wszystkiego, co chcę robić, właściwie nie wolno mi robić, bo to jest niedobre dla mnie albo dla innych. Zrozpaczona mówię do mojego męża: – Zmiana tematu. Zna to już. To znaczy, że trzeba odwrócić moją uwagę, bo w głowie mi huczy i boję się, że oszaleję. Georg mocno mnie obejmuje. Długo tak trwamy. Zbieram się do kupy i pytam: – A o co właściwie chodzi z tymi szwajcarskimi ciotkami od sztuki? Co one takiego robią lepiej niż inni? – Po prostu pocięły i zmontowały ze sobą wiele filmów, jedna scena
seksu przy drugiej, z ładnie podłożoną muzyką. Żadnych durnych bajerów, żadnych poniżających dialogów. Wszystko z czasów, kiedy aktorzy porno wyglądali jeszcze jak prawdziwe kobiety i mężczyźni. Okej, uwaga odwrócona. Mój mąż nauczył się wszystkiego, co może zrobić z moją waginą, a nie jest tego mało, z filmów porno. Ewidentnie są odpowiedzialne za moje szczęście seksualne, za każde dojście, każdą plamę orgazmów, jakie miałam w ciągu ostatnich siedmiu lat. Przywódczyni niemieckiego ruchu feministycznego z pewnością podobałyby się filmy z naszej rodzinnej kolekcji, żadnych gwałtów, żadnego poniżania kobiet, właściwie tylko mnóstwo pornotirlitutirlitam z łechtaczką! Ale moja umiejętność seksualnego zadowalania pochodzi też troszeczkę ode mnie, ze środka, nie tylko w stu procentach od mojego męża i jego socjalizacji na filmach porno. Oto na przykład, czego się nauczyłam od mojej dawnej nauczycielki wuefu w liceum. Bardzo wcześnie nam wpajała, jak napinać i znowu rozluźniać pochwę, póki mięśnie w tym rejonie wyraźnie się nie wzmocnią. Sądzę, że to pani Kühne, mojej nauczycielce wuefu, zawdzięczam, że za każdym razem tak nadnaturalnie gwałtownie dochodzę. I że to ja mogę zdecydować, kiedy dojdzie mężczyzna, jeśli nie mam już ochoty na tarcie. W którymś momencie i tak już przecież wszystko jest poocierane do bólu. Georg przynosi z szuflady pod telewizorem zupełnie płaskie plastikowe opakowanie i wręcza mi je. Oglądam okładkę. Pisze na nim „Glory Hazel”. Zajebista nazwa dla firmy! Widzę od tyłu klęczącą szykowną, wypikslowaną w czerni i bieli kobietę, w podwiązkach, między jej nogi wciska się głowa mężczyzny. Jej szeroko rozłożone ręce
wczepiają się w ramę aksamitnego łoża. – Wygląda super – mówię do mojego męża. Otwieram plastikowy zatrzask i wyciągam kolejną papierową osłonkę, którą rozkładam, i wyskakuje na mnie śliczna śliweczka, tylko lekko ogolona, jak to kiedyś bywało, w tamtych czasach. Oboje nie możemy powstrzymać się od śmiechu. Bardzo długo się jej przyglądam, biorę DVD i wkładam do odtwarzacza. Biegnę jeszcze szybko do lodówki i wyciągam dwa piwa, otwieram je naszym otwieraczem przymocowanym na stałe do ściany, wszystko u nas jest ładnie zorganizowane, siadam z moim mężem na kanapie i zawijam nas oboje w za duży wełniany koc. Już trailer się świetnie zaczyna. Porno bez całej tej żenującej szmiry dokoła. Pod kocem kładę rękę na jego fiucie i jajach i trzymam oba te śmieszne twory mocno w dłoni. Wreszcie uwolniłam się od siebie. Przyglądanie się innym przy seksie to fantastycznie zdrowy substytut narkotyków. Naprawdę daje porządny odjazd. Przez parę minut nurzamy się w tym seksualnym świecie sztuki i nagle ktoś dzwoni do drzwi. Wyszarpuję rękę z jego spodni, czuję się przyłapana, jak nastolatek w swoim pokoju przy pierwszym pettingu, natychmiast podrywam się z miejsca. Georg się śmieje, zna to już w moim wydaniu. Natychmiast na miejsce, natychmiast wszystko zatuszować, zamiast po prostu nie otwierać i leżeć sobie dalej. Patrzy na mnie rozbawiony, potem na swój krok i mówi: – Akurat nie mogę otworzyć.
Owijam się kocem, nie dlatego, że jestem naga, tylko żeby się chronić przed czymkolwiek, co się tam na mnie czai. Wciskam guzik pauzy na pilocie i biegnę do drzwi. Jeszcze raz biorę głęboki oddech, ręka już na klamce i sztucznie wyluzowana otwieram szarpnięciem drzwi. A tam stoi nasz przyjaciel Jochen ze swoją maleńką córeczką na ręku. Zawsze się bardzo cieszę, gdy go widzę, wprawdzie nie jest piękny, ale bardzo wesoły i bardzo świński. Mam na myśli werbalnie. Nie chciałby długo przeszkadzać, przeprasza za zbudzenie. Że jak? Taka jestem skotłowana? No dobra, nieważne. – Kto tam jest? Z jakim to obcym mężczyzną rozmawiasz? – woła z udawanym oburzeniem Georg z pokoju mieszkalnego. – To tylko ja, Jochen, bez obaw! No tak, skądże znowu, jakie obawy. Jeśli już, to ten! W każdym razie. Wciska mi w rękę pudełko z DVD, które Georg mu wypożyczył, moja wyobraźnia staje dęba, próbuję ściągnąć go wzrokiem, ale on ma co innego w głowie, huśta córkę, musi wracać do samochodu, parkuje w drugim rzędzie. Żegna się, zgniata trochę córkę między nami, buzi w prawy, buzi w lewy policzek, pięknie. Ryczy jeszcze „Cześć, Georg” przez klatkę schodową i już go nie ma. Mój kandydat do zdrady numer jeden! W korytarzu raz jeszcze biorę głęboki oddech, biorę się w garść po tych wszystkich dzikich fantazjach i wracam na kanapę. Kładę pudełko z DVD na stole. – Dalej? – pyta Georg i wciska Play.
Próbujemy znowu wprawić się w nastrój. Pięknie umalowana aktorka
z późnych
lat
siedemdziesiątych
z imponująco
bujnym
owłosieniem łonowym zaspokaja się na łóżku we wzór paisley w brązie, z towarzyszeniem psychodelicznych dźwięków syntezatorów. Nagle Georg mówi: – No dobrze, jeśli już kiedyś musiałbym się zgodzić na jakiegoś mężczyznę, to na Jochena. Co się dzieje? Spoglądam na niego z boku, tłumię kpiący uśmiech, na pozór dalej ogląda film bez drgnienia. Jakaś kobieta wczepia się, stękając, w łóżko, bo jakiś mężczyzna liże ją i robi jej palcówkę. Czy on mi właśnie na to zezwolił? Sądzę, że tak! Tak, naprawdę? Naprawdę? Naprawdę? Tak! No dobra, ale teraz skoncentrujmy się na Glory Hazel. Uff! Odlot się zaczyna.
1
Alice Schwarzer (ur. 1942 r.) – jedna z najbardziej znanych
feministek niemieckich, reprezentantka tzw. feminizmu równości, który głosi brak zasadniczych różnic między płciami i wskazuje na socjalizację społeczną jako źródło odmiennych zachowań kobiet i mężczyzn. Autorka głośnej książki Der kleine Unterschied und seine großen Folgen [Mała różnica i jej wielkie konsekwencje, 1975 r.], której głównym tematem jest ludzka seksualność i jej wykorzystanie przez mężczyzn do sprawowania władzy nad kobietami. Ten i wszystkie pozostałe przypisy pochodzą od tłumaczki. 2
Kwartalnik polityczny, a zarazem najważniejsze niemieckie pismo
feministyczne, założone przez Alice Schwarzer w 1977 r. 3
Filmowy reportaż z 1983 r. znanego brytyjskiego dokumentalisty
poświęcony legalnie działającemu domowi publicznemu Chicken Ranch w Nevadzie. 4
Chodzi o aktorkę odtwarzającą w filmie Völkera Schlöndorffa
Marię Matzerath, jedną z głównych postaci w powieści Güntera Grassa. 5
Jonathan Safran Foer (ur. 1977 r.) – amerykański pisarz, autor
głośnego eseju Eating Animals [Jedzenie zwierząt, 2009 r.] opisującego praktyki przemysłu mięsnego i ich ponure konsekwencje dla zdrowia społeczeństwa i stanu środowiska naturalnego. 6
„Die Zeit” – wydawany w Niemczech od 1946 roku ogólnokrajowy
tygodnik o profilu liberalnym, tradycyjne pismo intelektualistów. „Der Freitag” – wydawany w Niemczech od 1990 ogólnokrajowy tygodnik o nastawieniu lewicowo-liberalnym. 7
Jesper Juul (ur. 1948) – duński terapeuta rodzinny, autor kilku
poradników wychowawczych cieszących się w Niemczech ogromną
popularnością. Wyznawca poglądu, że współczesna rodzina powinna opierać się na wzajemnym szacunku wszystkich jej członków, a w dzieciach
kształtować
samodzielność,
niezależność
i poczucie
odpowiedzialności za siebie i swoje otoczenie. 8
Pojęcie „higiena małżeńska” było w Niemczech lat 50. i 60.
popularnym eufemizmem określającym wszelkie artykuły i materiały związane z seksem, od prezerwatyw przez wibratory po poradniki seksualne. Beate Uhse, założycielka pierwszego na świecie sex shopu, reklamowała swoje produkty właśnie pod hasłem higieny małżeńskiej. 9
W rzeczywistości Karius i Baktus pochodzą z norweskiej książki
Karius og Baktus Thorbjørna Egnera z 1949 r., która zachęcała dzieci do mycia zębów. Na jej podstawie nakręcono w 1954 r. film animowany; oba dzieła cieszą się popularnością w wielu krajach. Imiona bohaterów są znaczące i w dosłownym tłumaczeniu brzmią Próchniczek i Bakteryjek (w wystawianych w Polsce spektaklach dla dzieci Karius i Baktus zachowali oryginalne imiona). 10
Znak ekologiczny przyznawany przez niemieckie Ministerstwo
Środowiska produktom przyjaznym dla środowiska. 11
W Niemczech, przywiązujących dużą wagę do segregacji śmieci,
czarny pojemnik przeznaczony jest na odpady, które nie nadają się do recyklingu. 12
Chodzi o głośny skandal związany z elitarną szkołą średnią
w Hesji. W 2010 r. ujawniono, że w latach 70. i 80. doszło tam do ponad stu
przypadków
molestowania
seksualnego
uczniów
i uczennic
(z gwałtami włącznie). 13
Nawiązanie do znanego określenia „mordercy zza biurka”, które
stosuje się przede wszystkim w odniesieniu do zbrodniarzy hitlerowskich (w rodzaju Adolfa Eichmanna); nie byli oni bezpośrednimi sprawcami śmierci tysięcy ludzi, ale ponosili za nią pełną odpowiedzialność. 14
Jan Delay (ur. 1976 r.) – niemiecki piosenkarz, tekściarz
i producent muzyczny, jeden z pionierów hip-hopu w Niemczech. 15 16
ATTAC – międzynarodowy ruch alterglobalistyczny. Rodzina Flodderów to kultowy serial holenderski z lat 80.
w reżyserii Dicka Maasa. Opowiada dzieje dysfunkcyjnej i antyspołecznej rodziny, którą w ramach eksperymentu socjalnego przeniesiono do dzielnicy zamieszkanej przez zamożnych mieszczan, co – jak się można spodziewać – doprowadza do potwornego zamieszania. 17
Iris DeMent (ur. 1961 r.) – amerykańska pieśniarka country
i autorka tekstów.