Evelyn Vaughn
GRACZ
Matthew Tynan - doradca prezydenta, pozornie zachowuje się jak zblazowany playboy. Pozbywa się swej pięknej asystentki, lecz nawiązuje z nią kontakt, gdy trzeba dotrzeć do szczegółów pewnej tajnej operacji CIA Carey Benton - asystentka Matta, urodziwa i bardzo inteligentna, zakochana w swym szefie od pierwszego dnia Jake Ingram - geniusz finansowy, jeden z grupy pięciorga dzieci stworzonych w ramach eksperymentu genetycznego, poszukuje swego rodzeństwa
s u lo
Agnes Payne i Oliver Grimble - przestępcza para, która wszelkimi sposobami stara się dotrzeć do Superpiątki
a d n a c s
Anula
a d n a c s
Anula
s u lo
PROLOG Waszyngton Poniedziałek, 2 czerwca godz 5,34 rano Carey Benton lubiła poniedziałki. W doskonałym nastroju zjeżdżała tego poranka w czeluści stacji metra Eastern Market z takimi jak ona „Szczurami z Kapitolu" prawnikami, urzędnikami, lobbystami, stażystami. Wszyscy dookoła
s u lo
miny mieli, jak to w poniedziałek, nietęgie. Carey zaś tryskała energią.
Słysząc zwielokrotniony echem łoskot najeżdżającego pociągu, puściła się biegiem i wpadła na peron. Po dwóch dłużących się
a d n a c s
niemiłosiernie, spędzonych bezproduktywnie dniach wraca wreszcie do serca wolnego świata, by wnosić znów swój wkład w jego ulepszanie.
I po tych dwóch dniach zobaczy znowu Matta Ty-nana. Nie żeby zaraz ten albo żaden. Nie jest już głupią podfruwajką, ma dwadzieścia pięć lat! Owszem, Matt jest chyba najbliższym ideału osobnikiem płci męskiej, jakiego zna, ale nawet przez myśl jej nie przeszło, by szukać swojego szczęścia u boku kogoś takiego. Jest od niej o dziesięć lat starszy i o niebo bardziej doświadczony. Jest graczem. A co gorsza, jest jej szefem. Oto główne powody, dla których powinna wybić sobie z głowy nawiązywanie romansu z najbardziej zaufanym doradcą prezydenta. Nie miała złudzeń - za wysokie progi. Szkoda czasu i atłasu na
Anula
nierealne mrzonki, lepiej spojrzeć prawdzie w oczy i brać życie, jakim jest. Pociąg Niebieskiej Linii zatrzymał się ze świdrującym w uszach zgrzytem, drzwi się rozsunęły i Carey wcisnęła się do zatłoczonego wagonu podniecona, po prostu szczęśliwa. Przed nią co najmniej dziesięciogodzinny dzień pracy, pierwszy z całego tygodnia takich dni, i była z tego powodu wniebowzięta. Ile kobiet mogłoby tak dzisiaj o sobie powiedzieć?
s u lo
Spojrzała na swoje odbicie w dużej szybie z ple-ksiglasu wysoka, szczupła, w skromnym lnianym kostiumie, długie kasztanowe włosy ściągnięte w koński ogon...
a d n a c s
Zaczerwieniona sięgnęła szybko do klamerki, odpięła ją i schowała do kieszeni. Końskie ogony są dobre w Kansas City, ale nie pasują do Białego Domu. godz. 5.45 rano
- Słuchacie stacji WDCN! Co piętnaście minut komunikat o sytuacji na drogach i pogodzie! — zaanonsował radośnie z łazienkowego radia spiker, przekrzykując szum strug wody biczujących ciało Matta. Matt, zmywający właśnie szampon z włosów, jęknął. A zaraz potem splunął, bo biorąc prysznic, szczotkował równocześnie zęby. Człowiek w jego sytuacji, z takim napiętym rozkładem zajęć, podoba mu się to, czy nie, musi być wielozadaniowcem. Nie, nie w tym rzecz, że nie interesuje go sytuacja na drogach ani pogoda. Ale zaraz po komunikacie zaczną się właściwe
Anula
wiadomości, a to znaczy, że jest już spóźniony. No, w każdym razie w swoim przekonaniu. Lubił pojawiać się w Zachodnim Skrzydle najwcześniej jak to możliwe, zwłaszcza w poniedziałki... zwłaszcza ostatnio. Byłoby ekonomiczniej, pomyślał, gdybym zamiast włóczyć się przez całe noce poza domem, umawiał się na randki w swoim mieszkaniu. Odpadałby mu wtedy jeden poranny dojazd, i zyskiwałby sporo na czasie.
s u lo
Zakręcił kran, wrzucił szczoteczkę do zębów do kubeczka, rozsunął matowe szklane drzwi kabiny natryskowej i odszukał ręką ręcznik. Z zasady nie zapraszał przyjaciółek do siebie i miał po temu powody. Już dawno postanowił, że nigdy nie będzie robił kobietom
a d n a c s
nadziei na coś więcej niż przyjemne spędzenie czasu we dwoje bez żadnych zobowiązań.
Bo tylko tyle miał im do zaoferowania.
Matt kochał kobiety, uwielbiał seks, ale zbytniego zaangażowania wystrzegał się jak ognia. Przykłady ojca i dziadka świadczyły, że mężczyźni z jego rodziny nie są stworzeni do trwałych związków. Po co rujnować komuś życie próbami udowodnienia, że jest inaczej? Radio, nie zagłuszane już szumem prysznica, wy-wrzeszczało, że pogoda jest pod psem. Matt wytarł włosy, użył antyperspirantu i sięgnął po elektryczną maszynkę do golenia. Kiedy wchodził z nią do urządzonej po spartańsku sypialni, drugie radio informowało właśnie,
Anula
że Beltway jak zwykle się zakorkował i ci, którzy zamierzali tą ulicą jechać, lepiej zrobią wybierając inną trasę. Boże, jak on uwielbia poniedziałki! Są jak gwizdek obwieszczający początek gry. Jego gry. Meteorolog skończył i Matt nastawił ucha. Teraz będą wiadomości z prawdziwego zdarzenia. Rynek obligacji - kiepsko. Rynek akcji - jeszcze gorzej. Kwietniowy atak internetowy na Bank Światowy nie rozłożył sam w
s u lo
sobie gospodarki, ale może to jeszcze zrobić panika, pomimo
płynących z Białego Domu wezwań do zachowania zimnej krwi. Małe banki zaczynają robić bokami, firmy dołują. Mart golił się, słuchając
a d n a c s
tego z uwagą. Wolną ręką wyjął z szuflady biurka czyste skarpetki i slipy. Rzucił je na zasłane łóżko.
Janeen Sulivan, jego aktualna przyjaciółka, jest wspaniała, ale powinien był wrócić na tę noc do domu.
Wiadomości z kraju - przybijające. Skończył się golić, wciągnął skarpetki, potem slipy i wszedł do garderoby po resztę ubrań. Nikt przy zdrowych zmysłach nie może winić prezydenta ani za powodzie na południowym wschodzie, ani za rzekome istnienie tajnych laboratoriów genetycznych, o których krążyło ostatnio tyle plotek. Ale to Waszyngton. Do obowiązków Matta, jako doradcy, należy asekurowanie prezydenta przed tymi, którzy przy zdrowych zmysłach nie są. Przed dotarciem do biura musi mieć gotową strategię działania. Włożył koszulę, czarne spodnie, marynarkę i krawat.
Anula
Wiadomości ze świata - niezbyt budujące. Atak na Bank Światowy zaszkodził Koalicji Europejskiej jeszcze bardziej niż Stanom Zjednoczonym. Rząd Rebelii nadal dominuje nad dawnym blokiem wschodnim - jej nieprzewidywalnego, a tym samym niebezpiecznego dyktatora nie można lekceważyć. Czesząc wilgotne jeszcze włosy, Matt włożył buty, wszedł do łazienki i wyłączył tam radio. Wracając, zabrał z biurka portfel i klucze. W drzwiach sypialni zatrzymał się jeszcze, by zaczekać na magiczne słowa: „A teraz czas
s u lo
na reklamę". Kiedy padły, radio też wyłączył.
Przez cztery najbliższe minuty i tak nie usłyszałby z niego niczego mądrego, wykorzysta je na dotarcie do samochodu.
Przechodząc przez kuchnię, wyjął telefon komórkowy z ładowarki,
a d n a c s
włączył go i rzucił:
- Kwiaciarnia.
Słuchając sygnału, przymrużył oczy i zajrzał z nadzieją do lodówki. Pusta, niestety. Wzruszył ramionami. Jasny gwint. Kiedy zatrzaskiwał drzwi, odezwała się automatyczna sekretarka kwiaciarni. Wychodząc z mieszkania, przedstawił się, poprosił o przesłanie tuzina różowych róż z tym co zwykle bilecikiem do pokoju hotelowego swojej przyjaciółki, i przekręcając jedną ręką klucz w zamku, przerwał kciukiem drugiej połączenie. Fakt, wzbraniał się przed stwarzaniem pozorów zaangażowania, ale to jeszcze nie znaczy, że ma się zachowywać jak ostatni cham. A obarczanie podwładnych załatwianiem za siebie takich spraw wydawało mu się nie na miejscu. Nie żeby Carey Benton nie potrafiła
Anula
go wyręczyć; nie miał dotąd bardziej kompetentnej asystentki. I na pewno by nie odmówiła. Prawdę mówiąc to podejrzewał, że Carey bez szemrania zrobiłaby dla niego o wiele więcej, niż może wymagać przyzwoity szef. Chociaż może to tylko pobożne życzenia. Niebezpiecznie jest tak myśleć. Tak czy owak, w pewnych sprawach szanujący się mężczyzna nie powinien wysługiwać się osobami postronnymi. Sama pokusa to już chyba zły znak. Poza tym lubił Janeen... ale mimo wszystko z ulgą wracał do biura i swojego personelu.
s u lo
Zjeżdżając windą do podziemnego garażu, zadzwonił do
piekarni i złożył zamówienie na dostawę bajgli. Pamiętał nawet, że
a d n a c s
Carey najbardziej lubi te z serkiem i orzechami. Wsiadł do mustanga i włączył radio. Spiker anonsował akurat radośnie:
- Słuchacie stacji WDCN! Co piętnaście minut komunikat o sytuacji na drogach i pogodzie. godz. 6,08 rano
Czy to poniedziałek?
Violet Vaughn Hobson, czując, że już nie zaśnie, usiadła w pościeli i siedziała tak przez dłuższą chwilę. Potem wstała z łóżka, podeszła do okna, rozsunęła zasłony i wyjrzała na świat z piętra podrzędnego motelu na peryferiach. W oddali pałał nienaturalną bielą podświetlony dodatkowo reflektorami Monument Waszyngtona. Ruch na ulicy był już spory. Chyba rzeczywiście poniedziałek.
Anula
Sfrustrowana, potrząsnęła głową. Traciła ostatnio poczucie czasu. Starzeje się, to prawda, ale taka stara jeszcze nie jest. Tyle się jednak dzieje... Po dwudziestu latach z górą daje o sobie znać jej mroczna przeszłość. A zaczęło się w kwietniu, po bezprecedensowym wyprowadzeniu za pośrednictwem Internetu pieniędzy z Banku Światowego. Niepospolita inteligencja człowieka, który tego dokonał, jest niekwestionowana. Może nim być tylko jej uprowadzony dawno
s u lo
temu syn, Gideon - najmłodszy z pięciorga cudownych dzieci
powołanych do życia przez nią i Henry'ego Bloomfielda. Syn, którego miała już za zmarłego.
Wkrótce potem dowiedziała się, że na szefa grupy
a d n a c s
dochodzeniowej mającej przeprowadzić śledztwo w sprawie
okoliczności grabieży powołano geniusza finansowego, Jake'a Ingrama, i w nim również rozpoznała swojego syna - najstarszego. Jake jeszcze wówczas nie wiedział, że dysponuje umysłem równie niepospolitym co jego brat złodziej - i stanowiącym takie samo zagrożenie.
Violet skontaktowała się niezwłocznie z Jakiem, wyjawiła mu, kim jest i ostrzegła przed niebezpieczeństwem, jakie w związku z tym nad nim wisi. Wziął to najpierw za żart, ale w końcu dał się przekonać. Przed kilkoma dniami udało mu się ustalić aktualne miejsce pobytu swojej siostry bliźniaczki, Grace. Nosiła teraz imię Gretchen i niedawno wyszła za mąż!
Anula
Wzięła ślub, na co nie zdobyli się nigdy jej rodzice naukowcy dawca spermy i zastępcza matka. Zakochana. Wiele wody w rzekach upłynęło od czasu, kiedy Henry został zamordowany, a Violet, nie licząc się z kosztami, usiłowała zapewnić dzieciom, które osierocił, względne bezpieczeństwo pod nową tożsamością, w nowym środowisku. Ale od przeszłości nie da się uciec. Odżywała świadomość popełnionych wtedy błędów, budziły się wyrzuty sumienia... i poczucie straty po niespełnionej miłości.
s u lo
Bo to była miłość, czyż nie? Nigdy nie usankcjonowana małżeństwem. Nigdy nie wyznana. Ale przecież miłość...
Ileż bezcennego czasu zmarnowała Violet, adorując na odległość
a d n a c s
Henry'ego, starszego od siebie zwierzchnika. Jak pięknie mogłoby się im ułożyć życie, gdyby nie poświęcali się bez reszty pracy. A tak, co? Spojrzenie Violet spoczęło na mężczyźnie, który stał po drugiej stronie ulicy i patrzył w jej okno. Schowała się szybko za zasłonę. Czyżby ją obserwował?
Oddychała przez chwilę głęboko, miarowo, by uspokoić walące jak młotem serce, potem wyjrzała ostrożnie zza zasłony. Co za ulga mężczyzna pomachał w tym momencie do innego okna i wszedł do kafejki. A więc to nie szpieg starający się trafić po jej śladach do dzieci. Co bynajmniej nie oznacza, że nie jest przez nikogo śledzona. Skończyło się dwadzieścia kilka lat spokoju. Musi znowu wzmóc czujność i zabiegać o bezpieczeństwo niezwykłych dzieci, które powołali z Hen-rym na świat, dzieci, które
Anula
prasa w swej ignorancji i lęku przed nieznanym nazywała „zmodyfikowanymi genetycznie, biotechnologicznymi bękartami", a nawet mutantami. Tyle nowych wyzwań, tyle pracy przed nią. Czy podoła? Ale czasami, budząc się o świcie, Violet, zamiast obmyślać strategię działania, oddawała się marzeniom i wyobrażała sobie, jak szczęśliwa mogłaby teraz być, gdyby otworzyła się przed nią możliwość cofnięcia się w czasie i dokonania pewnych korekt w podejmowanych niegdyś decyzjach.
s u lo
Pomarzyć każdemu wolno. Było nie było, zdarzają się
szczęśliwe zakończenia, prawda? Szkoda tylko, że nie wszystkie
a d n a c s
marzenia się spełniają.
Anula
ROZDZIAŁ PIERWSZY Carey miała właśnie na linii Jake'a Ingrama - słynnego geniusza finansowego z Teksasu - kiedy do Zachodniego Skrzydła wmaszerował raźno Matt. Słychać go było z daleka, jak wymienia z napotykanymi na korytarzu pracownikami powitalne formułki, zwracając się do każdego po imieniu. Istny czaruś. Im był bliżej, tym weselej robiło jej się na duszy.
s u lo
- W tej chwili wszedł, panie Ingram - rzuciła do słuchawki. Zaczeka pan przy aparacie?
- Zaczekam. - Jake Ingram nie tylko prowadził aktualnie
dochodzenie w sprawie obrabowania Banku Światowego, ale był
a d n a c s
również dawnym kolegą Matta ze studiów. Wiedziała, że szef chętnie odbierze ten telefon.
Matt wkroczył do sekretariatu z naręczem niebieskich toreb z Bagel Biz. Był mężczyzną atletycznej budowy, miał ciemne włosy, urodę gwiazdora filmowego i jasne, śmiejące się oczy. Na jego widok można było zapomnieć o bożym świecie, a co dopiero o czekającym na linii Jake'u Ingramie.
- Cześć, czołem - rzucił od progu z szerokim uśmiechem i zwalił ładunek toreb na bufet, który służył właśnie do tych celów. - Co tam słychać w Ogallali? To był taki żarcik, którym witał ją w każdy poniedziałek, udając, że wyleciało mu z głowy, skąd pochodzi jego asystentka. A tak naprawdę Matt Tynan pamiętał wszystko, od produktu narodowego brutto Paragwaju po liczbę mieszkańców Baton Rouge. O tym, że
Anula
Carey jest z Kansas City, stolicy stanu Kansas, na pewno też nie zapomniał. Matt Tynan lubił kobiety i adorował je wszystkie bez wyjątku. Młode i stare. Szczupłe i przy kości. Nieśmiałe i ekstrawertyczne. A jednocześnie prawdopodobieństwo, że zwiąże się z którąś na stałe, było tak nikłe, że personel Białego Domu zakładał się między sobą, czy ożeni się przed czterdziestką, czy nie. Carey słyszała, że nawet sam prezydent Stewart postawił na „nie". Inna sprawa, że Matt nikogo
s u lo
by z rozmysłem nie skrzywdził; nawet jego byłe kochanki nie dały o nim powiedzieć złego słowa. Tak działał swoim urokiem osobistym na kobiety.
a d n a c s
I Carey nie stanowiła tu wyjątku.
- Nie pojechałam na ten weekend do domu - odparła, nie
korygując tej Ogallali. - Masz dziś o dziewiątej spotkanie z obrońcami środowiska z Alaski, o dziesiątej z Koalicją Rodziców, a lunch jesz z Joshem O'Donnellem, który chce z tobą porozmawiać o urzędzie do spraw specjalnych programów edukacyjnych. - Tak jest, bosmanie - mruknął Matt, wypakowując bajgle z toreb.
- Położyłam ci na biurku kasetę z automatycznej sekretarki, wyciąg z dzisiejszej prasy i kartkę urodzinową dla twojej macochy do podpisu. - Mojej macochy? Której, Marie czy Taffy? -spytał Mart. - Czy może tej najnowszej, no, jak jej tam...?
Anula
Carey przymrużyła oczy. Była pewna, że Matt pamięta daty urodzin i imiona wszystkich swoich macoch, z tą aktualną włącznie. - Dla Taffy - odparła. - Aha, i Jake Ingram czeka na linii. Matt zmiął puste torby w jedną wielką niebieską kulę i wrzucił ją do drewnianego kosza na śmieci. Potem sięgnął do kieszeni po miniaturowy magnetofon i nagle znieruchomiał. - Jake? Naprawdę? Uśmiechnął się i rzucił Carey mikrokasetę wyjętą z magnetofonu. Złapała ją w locie.
s u lo
- Naprawdę, chyba że ktoś się pod niego po mistrzowsku podszywa.
a d n a c s
- Niewielu by się takich znalazło. - Matt przekrzywił głowę. Richard Nixon, John Wayne, Marlon Brando - tych łatwo naśladować. Ale Jake'a Ingrama... - Zmienił temat. - Gdybyś przepisała listy z tej kasety i podsunęła mi je pod koniec dnia do podpisu, byłbym twój do grobowej deski.
- Obiecanki cacanki - mruknęła, spuszczając oczy i rumieniąc się.
- Aha, i postaraj się umówić mnie na dzisiaj rano z senatorem Bermannem, któremu zajmę najwyżej dziesięć minut, a potem zadzwoń do mojej gospodyni i przekaż jej ode mnie, że lodówka świeci pustkami. Dobrze? - Co do listów, nie ma sprawy, ale senator zgodzi się z tobą spotkać tylko pod warunkiem, że przyjdziesz do jego biura, zarezerwuj więc sobie co najmniej pół godziny, a Serina już dzwoniła.
Anula
Powiedziała, że doniesie zakupy... - Mmmm. Carey wciągnęła w nozdrza zapach rozsiewany przez przechodzącego obok Marta i straciła na moment wątek. - Po południu. - Spisujesz się nad podziw, bosmanie - rzucił przez ramię Matt. Tak trzymać. To rozkaz. - Jednak w progu gabinetu zatrzymał się jeszcze, odwrócił i ściągając brwi, pokręcił głową. - Przecież w Dallas jest dopiero szósta rano. Dallas było bazą wypadową Jake'a Ingrama. Ale od kiedy
s u lo
szefował międzynarodowej grupie dochodzeniowej, obowiązki z tym związane mogły go rzucić gdziekolwiek. Matt wzruszył ramionami.
a d n a c s
- Zaraz to wyjaśnimy. A ty...
- ...na razie z nikim mnie nie łącz - wpadła mu w słowo Carey i została za to nagrodzona przyprawiającą o zawał serca kombinacją uśmiechu z perskim okiem.
Potem Matt zamknął za sobą drzwi i napięcie, czy to seksualne czy inne, opadło. Ufff.
Carey odchyliła się bez tchu na oparcie fotela. Skoro Matt Tynan działa tak na nią na odległość, to aż strach pomyśleć, co by się działo, gdyby ją, dajmy na to, objął. Może to i dobrze, że nie ma u niego żadnych szans. - Przyszła dostawa świeżych bajgli, czy tylko się przesłyszałam? - spytała Rita Winfield, sekretarz prasowy Białego Domu, wsuwając głowę do pokoju. Nie czekając na odpowiedź, weszła i skierowała się
Anula
prosto do kredensu. - Ślinka cieknie! To chyba dzięki nim Matt trafił w zeszłym roku do pierwszej dwudziestki Kawalerów Beltwayu. Carey roześmiała się. - Dzięki bajglom? - Bardzo dobrze karmi swoje kobiety. Chcesz jednego? - Sama sobie wezmę. Rita machnięciem ręki dała jej znak, by została na miejscu. - Podam ci, skoro już tu stoję - powiedziała. -Z serem, tak?
s u lo
Rita, starsza od Matta o kilka lat, była chodzącym dowodem na to, jak dobrze może się jeszcze trzymać kobieta pod czterdziestkę. Z Mattem znali się od dawna.
a d n a c s
Czy byli kiedyś kochankami, nie wiedział nikt. Ale biorąc pod uwagę opinię Matta Tynana - prawdopodobnie.
- Prywatny telefon, co? - Rita wskazała ruchem głowy na zamknięte drzwi.
- Tak. Masz do niego jakąś sprawę?
- Chciałam mu to pokazać. - Rita położyła przed Carey egzemplarz „Washington Post" otwarty na stronie z kroniką towarzyską. Carey odgarnęła z twarzy pasmo włosów i pochyliła się nad gazetą. Sądząc po lustrach i żyrandolach, tło zdjęcia stanowiły wnętrza Centrum Kennedy'ego. Okazuje się, że Matt jest stworzony do noszenia smokinga. A smukła rudowłosa kobieta uwieszona jego ramienia wygląda na zaspokojoną seksualnie bardziej, niż to dopuszcza prawo. Na razie jest to tylko domysł, który chyba jednak
Anula
znajdzie swoje potwierdzenie na wyciągu z jego karty kredytowej. Carey wiedziała, co oznacza tuzin różowych róż zakupionych w kwiaciarni. - Córka króla fistaszków - powiedziała Rita, zlizując z palców serek. - Gdzie się w ogóle kupuje takie kiecki? - zapytała Carey, odgryzając kęs bajgla. Coś w fasonie sukni -a może jej właścicielki sprawiło, że poczuła się jak chłopka. Ewentualnie zakonnica. Córka
s u lo
króla fistaszków pewnie nigdy w życiu nie nosiła włosów zebranych w koński ogon.
Oto jeszcze jeden powód do porzucenia nadziei, że Matt
a d n a c s
kiedykolwiek dostrzeże w niej, Carey, kogoś więcej niż tylko swoją kompetentną asystentkę. On spotyka się z bardziej wyrafinowanymi kobietami. Starszymi. Doświadczonymi. Carey westchnęła mimowolnie.
- Mogę ci wynaleźć taką kieckę - zaoferowała się Rita. - Kto wie, może gdyby cię trochę podrasować, to ten nasz filut... - Nie. - Carey nie zwierzała się nigdy nikomu z tego, co czuje; Rita była nad wyraz spostrzegawcza. -Nawet nie żartuj na ten temat. On jest moim szefem. Gdyby do czegoś doszło... - akurat, przemknęło jej przez myśl - musiałabym zmienić pracę. A podoba mi się tutaj. - No nic, w razie czego wiesz, gdzie mnie szukać. - Rita ruszyła ku drzwiom. - I w wolnej chwili podsuń mu tę gazetę - rzuciła, wychodząc. Zadzwonił telefon. Carey odebrała.
Anula
- Biuro Marta Tynana, słucham. - Kiedy wreszcie zostawisz tego odrażającego łajdusa i przejdziesz do mnie, hę? - spytał Josh O'Donnell, zastępca sekretarza urzędu do spraw specjalnych programów edukacyjnych. Pytał ją o to przy każdej okazji. Carey odrzuciła uprzejmie propozycję i zapisała sobie, co ma przekazać od niego Mattowi. A może jej życie to rodzaj powolnej tortury? Jest zakochana w mężczyźnie, który obdziela swoją
s u lo
seksualnością wszystkie prócz niej. I tak już pewnie zostanie.
Matt włączył i wyciszył trzy telewizory wchodzące w skład wyposażenia jego gabinetu, zerknął na mały ekranik wideo na biurku i
a d n a c s
zagłębił się w fotelu. Nie był pewien, kiedy to się zaczęło. Przed trzema miesiącami? Przed sześcioma?
W każdym razie od jakiegoś czasu zauważał urodę Carey Benton i napełniało go to coraz większym poczuciem zagrożenia. Te lśniące kasztanowe włosy. Te śmiejące się niebieskie oczy. Ta gładka niewinna buzia pasująca bardziej na okładkę czasopisma dla dziewcząt „Seventeen" niż do Beltwayu. Piękna, że aż nierzeczywista, nic dodać, nic ująć, a przecież siedzi tam teraz, słodka, niezawodna, i rozjaśnia mu poranki. Tudzież popołudnia. Szkoda, że jeszcze nie noce. Gdyby nie zasada wystrzegania się romansów w miejscu pracy oraz młodszych kobiet, którą sam sobie narzucił, to kto wie... Odpędził od siebie te niebezpieczne myśli i sięgnął po słuchawkę. - No, co tam, Jake? Znowu przesuwasz termin ślubu?
Anula
- Cześć, Tynan. - Wyczuwając napięcie w głosie przyjaciela, Matt w jednej chwili zapomniał o Carey. - Chciałem cię prosić o przysługę. - Dla ciebie wszystko - zapewnił go Matt. - Przecież wiesz. Jake Ingram nigdy nie prosił o przysługi. Pieniędzy miał tyle, że nie musiał. Ekran na biurku zapiszczał, co oznaczało, że PO-TUS President Of The United States - jest w drodze.
s u lo
- Wszystko, co tylko w mojej mocy - uściślił Matt. - Potrzebuję pewnych informacji - oznajmił Jake.
- Bez obawy, to nic nielegalnego - zaznaczył pośpiesznie. - Po prostu pomyślałem sobie, że zdołasz do nich dotrzeć szybciej niż ja.
a d n a c s
Chodzi o pewną operację dawnej CIA...
Niezbyt zachęcająco to zabrzmiało. - CIA?
- Dawnej CIA - skorygował z naciskiem Jake. -Operacja została zainicjowana przed blisko czterdziestu laty i z tego, co wiem, zarzucona w roku 1980. Żyjemy w dobie wolnego dostępu do informacji i przynajmniej część związanej z nią dokumentacji powinna zostać do tej pory odtajniona. Ale sam wiesz, jak ospale działa ta biurokratyczna machina. - Rozumiem. I pomyślałeś sobie, że ja stąd, z Pennsylvania Avenue, uzyskam dostęp do tych dokumentów szybciej niż ty od siebie, z Dallas. - Matt bębnił końcem ołówka o blat biurka. - Nie chcę cię rozczarowywać, stary, ale nie mam pewności, czy nawet mój szef
Anula
dałby radę wpłynąć na przyspieszenie całej procedury. Zwłaszcza że w grę wchodzą tutaj te typki od tajnych operacji. - Wiem, że to nie będzie proste - przyznał Jake. - Ale wiele wskazuje, że może istnieć jakiś związek między tą operacją a włamaniem do Banku Światowego. - A niech to! - Ołówek wysunął się Mattowi z palców i potoczył ze stukotem po biurku. Przed dwoma miesiącami jakiś genialny haker przedstawiający się jako Achilles włamał się do systemu
s u lo
komputerowego Banku Światowego i wyprowadził stamtąd trzysta pięćdziesiąt miliardów dolarów, przelewając je na konta
podstawionych, w większości nieistniejących, osób i firm. FBI poprosiło Jake'a o pomoc w śledztwie. Ale CIA? - Jaki związek?
a d n a c s
- Nie mogę ci w tej chwili powiedzieć - odparł Jake ze szczerym żalem w głosie. - Może za jakiś czas, kiedy będę wiedział więcej, ale póki co... nie chcę cię narażać.
- Jasna sprawa, wy, matematycy, lubicie mieć swoje tajemnice. Matt, nie na żarty już zaniepokojony, przejechał dłonią po włosach. Dobra, zobaczę, co się da zrobić. Nie masz nic przeciwko, żebym wciągnął w to moją asystentkę?
- Tę Cerey? Na ile jej ufasz? Matt po chwili zastanowienia uśmiechnął się do siebie. Tak, ufał tej dziewczynie zza zamkniętych drzwi swojego gabinetu bardziej niż własnej matce, nie mówiąc już o mnożących się jak króliki macochach, i nie miały tu nic do rzeczy ani jej lśniące włosy, ani zachwycające oczy, ani ponętne kształty.
Anula
- Całkowicie. - To nie mam nic przeciwko. Aha, i jeszcze jedno... - Jake zawiesił na chwilę głos. - Postaram się skontaktować z tobą w przyszłym tygodniu. Gdybym się jednak nie odezwał do piątku, prześlij dane, o które cię proszę, niejakiej Gretchen Miller. Dyktuję jej numer. Był to numer zagraniczny. Matt nie kojarzył numeru kierunkowego z konkretnym państwem.
s u lo
- Wnoszę, że to ktoś zaufany, tak? - mruknął z przekąsem. - A co na to Tara?
Tara była narzeczoną Jake'a - panią jego serca skazaną na
a d n a c s
wieczną próbę cierpliwości.
- Ufam Gretchen całkowicie, tak jak ty swojej Carey - odparł Jake. - Jej nowo poślubionemu mężowi też. Przedyktuj mi jeszcze raz numer.
Mattowi coraz mniej się to wszystko podobało. - A niby co miałoby ci przeszkodzić w zadzwonieniu do mnie w przyszłym tygodniu, Jake?
- Za długo by wyjaśniać. Zdobądź mi tylko te informacje o Proteuszu i o nic lepiej nie pytaj. - O jakim Proteuszu? - Dziwnie znajomo mu to zabrzmiało. - To nazwa operacji, o której mówię. Realizowała ją komórka CIA o nazwie Meduza z siedzibą w miasteczku Belle Terre w Karolinie Północnej. Znam kilka nazwisk związanych ze sprawą. Agnes Payne, Oliver Grimble. Violet Vaughn i Henry Bloomfield.
Anula
Postaraj się, żeby Payne i Grimble nie zorientowali się, że grzebiesz w ich przeszłości. - A Vaughn i Bloomfield? - Vaughn gra w naszej drużynie. - Głos Jake'a jakby złagodniał. A Bloomfield zmarł na krótko przed zapadnięciem decyzji o zawieszeniu operacji. - Rozumiem - mruknął bez przekonania Matt. Carey kończyła właśnie przepisywać z taśmy trzeci z listów,
s u lo
które Matt podyktował w drodze do pracy, kiedy ich autor wyjrzał ze swojego gabinetu.
- Bosmanie, można cię prosić na chwilkę?
a d n a c s
Carey zerwała się zza biurka. W pierwszym odruchu chciała zabrać ze sobą otwartą na kronice towarzyskiej gazetę, którą zostawiła Rita, ale odwiodła ją od tego powaga w głosie Matta. To chyba nie najodpowiedniejszy moment na córkę króla fistaszków. - Coś się stało? - spytała, zamykając za sobą drzwi. - Nie, nic. To... prywatna sprawa. Siadaj. Posłuchała. Matt przysiadł na biurku, przekrzywił głowę i zapytał: - Podobno masz wyższe wykształcenie humanistyczne, tak? Kiwnęła głową. - Studiowałam literaturę i historię. - Aha. A mówi ci coś imię Proteusz? - Jasne. - Wzruszyła ramionami i widząc jego zachęcające spojrzenie, ciągnęła: - Proteusz to w greckiej mitologii bożek morza, syn Posejdona. Miał dar wieszczenia, ale nie lubił się nim posługiwać.
Anula
Ilekroć ktoś zwracał się do niego z prośbą o przepowiedzenie przyszłości, zmieniał postać, żeby przestraszyć i zniechęcić natręta. - Zmiennokształtny - mruknął Mart, kiwając głową. - Kameleon. - Tylko w jeden sposób można go było nakłonić do współpracy. Należało mianowicie wytrwać przy nim bez względu na to, jak potworne kształty przybiera, pamiętając, że to tylko iluzja. Jeśli wytrzymało się dostatecznie długo, Proteusz przybierał własną postać i odkrywał przed śmiałkiem przyszłość. Matt, czy zawołałeś mnie tylko po to, żeby...
s u lo
Urwała, kiedy uniósł rękę na znak, że zaraz wszystko wyjaśni. - Chcę cię prosić o przysługę - powiedział - ale z góry zaznaczam, że nie będę miał pretensji, jeśli odmówisz.
a d n a c s
- Słucham.
- To sprawa osobista - rzekł z wahaniem. - I poufna. Kiwnęła głową. Była coraz bardziej zaintrygowana. - Jake Ingram prosi mnie o zebranie informacji na temat starej operacji CIA o kryptonimie Proteusz. -Mart wstał i wyszedł zza biurka. - Operacja została dawno temu przerwana i na dobrą sprawę Jake mógłby zdobyć te informacje sam, bo pewnie już je odtajniono, ale zależy mu na czasie. Nie prosiłbym cię o pomoc, gdyby nie ten nawał zajęć przed głosowaniem w sprawie budżetu edukacji. Carey kiwnęła głową. Prezydent Stewart zwyciężył w wyborach - o włos - dzięki swojej inicjatywie edukacyjnej. Przegranie głosowania nad tą ustawą czy to w Izbie Reprezentantów, czy w Senacie, podkopałoby znacząco jego wiarygodność.
Anula
I kto jak kto, ale ona najlepiej się orientowała, jak wypełniony jest kalendarz Matta. - Chętnie pomogę. - Zauważ, że przybędzie ci obowiązków. A już pracujesz po dziesięć godzin dziennie. Zazwyczaj dłużej. Inaczej się nie da, ale jaka satysfakcja, że on to zauważa. - Podołam, Matt, bez obawy. - Carey uśmiechnęła się. -
s u lo
Przypomina mi to historie spod znaku płaszcza i szpady.
- Jak tylko mignie ci gdzieś jakiś płaszcz albo szpada, w te pędy dawaj mi znać, zrozumiano?
a d n a c s
Carey uśmiechnęła się, wyobrażając już sobie Matta gnającego jej konno na ratunek.
- Tak jest, panie Tynan.
Matt przewrócił oczami i włożył ręce do kieszeni. - Ja mówię poważnie, Carey. Jeśli ta sprawa nie poszła jeszcze w zapomnienie albo komuś będzie przeszkadzało, że wokół niej węszymy, to nie chcę, żebyś się w to angażowała. - Będę ostrożna. Mam to we krwi.
- No to się cieszę. - Wręczył jej wyrwaną z notatnika kartkę, na której wypisał wcześniej najważniejsze dane: CIA, operacja o kryptonimie Proteusz, komórka Meduza, rozpoczęta w latach sześćdziesiątych, zakończona w latach osiemdziesiątych. Zauważył, jak Carey zabłysły oczy, kiedy w trakcie tej wymiany zetknęły się na moment ich dłonie.
Anula
- Już się do tego zabieram - rzekła szybko. Matt pochylił głowę, zawahał się, pochylił ją jeszcze niżej. Wyglądali teraz jak para spiskowców naradzających się na potajemnej schadzce. - Dziękuję ci - powiedział cicho. Patrzył jej w oczy odrobinę za długo, na tyle długo, że do jego uśmiechu zdążyła się wkraść dwuznaczność. Zupełnie jakby nie tylko ją lubił, nie tylko doceniał, ale również dostrzegał w niej atrakcyjną kobietę.
s u lo
Rozległo się pukanie do drzwi. Oboje drgnęli.
- No to do roboty - mruknął Matt, cofając się. -Daj mi znać, jak odkryjesz coś ważnego.
Carey odniosła niejasne wrażenie, że już coś takiego odkryła.
a d n a c s
Anula
ROZDZIAŁ DRUGI - I wtedy jego ręka otarła się o moją... - ciągnęła Carey. Relacjonując przyjaciółce przebieg rozmowy z Mattem, nie wspomniała ani słowem, czego ta rozmowa dotyczyła. Nawet gdyby nie zobowiązała się do zachowania dyskrecji, Honey Evans operatorka z centrali telefonicznej usytuowanej w podziemiach Zachodniego Skrzydła - nie należała do osób, które można ze
s u lo
spokojem sumienia w takie rzeczy wtajemniczać.
- A wtedy puściły ci hamulce i rzuciłaś się na niego -wpadła jej w słowo Honey, wkładając do ust hamburgera. - Mam to przed oczami. Zdzierasz z niego tę nakrochmaloną koszulę, guziki pryskają
a d n a c s
ha wszystkie strony - nie, wpierw odgryzasz te guziki jeden po drugim zębami! - pchasz go na biurko i dosiadasz, tak jak to sobie wymarzyłaś...
- Przestań! - wykrztusiła Carey przez ściśnięte przerażeniem gardło. - Jeszcze ktoś usłyszy!
- Myślisz? - Honey rozejrzała się z nadzieją, ale ku jej szczeremu rozczarowaniu i niezmiernej uldze Carey nikt nie podsłuchiwał ich rozmowy.
Z tego, co wygadywała czasem Honey, można by wysnuć wniosek, że zmienia mężczyzn jak rękawiczki. Ale Carey, im lepiej poznawała przyjaciółkę, tym bardziej w to wątpiła. Odnosiła często dziwne wrażenie, że Honey po prostu blaguje, by uchodzić za bardziej rozwiązłą, niż jest w istocie. Ale po co?
Anula
- Żartuję tylko. - Honey odgarnęła z twarzy pasmo jasnych włosów. - Oczywiście ja, będąc na twoim miejscu, dawno bym się na niego rzuciła. A ty tylko wzdychasz, podniecasz się jakimś tam przypadkowym dotknięciem i zapowiadasz sobie w duchu, że już nigdy w życiu nie umyjesz tej ręki. - Kpij sobie, kpij - burknęła Carey. - Ale żebyś widziała, jak znieruchomiał na moment, kiedy zetknęły się nasze pałce. Coś jednak w tym było...
s u lo
W oczach Honey zapaliły się iskierki przekory.
- Coś to by dopiero było, gdybyś mu poodgryzała te guziki od koszuli.
a d n a c s
Carey westchnęła z rezygnacją i nabrała na widelec liść sałaty. - Nie rozumiem, dlaczego zgodziłaś się wziąć na siebie ten nowy obowiązek - podjęła Honey. - I tak już przychodzisz tu nieprzyzwoicie wcześnie, wychodzisz nieprzyzwoicie późno i nic nie wskazuje na to, żebyś prowadziła życie towarzyskie. Kiedy, według Ty-nana, masz się tym zajmować? Czy on wyobraża sobie, że nawet do toalety będziesz latała z laptopem? Że zaczniesz tu nocować?
Honey urwała nagle, tak jakby w tym momencie coś jej zaświtało, i wlepiła oczy w Carey. - Aaa! Znaczy, tak kombinujesz: późny wieczór, wy sami w biurze... - Wcale nie o to chodzi — zaprotestowała Carey. Ale czy na pewno?
Anula
- Zaczekacie, aż wszyscy wyjdą, zgasicie światło, puścicie jakąś nastrojową muzyczkę. On zdejmie krawat, podwinie rękawy, może nawet rozepnie się pod szyją... Carey poczuła, że znowu się czerwieni. - Przestań, Honey. Po pierwsze, nigdy się nie zdarza, żeby wszyscy wyszli. Po drugie, między mną a Mattem nic nie ma. - Tak, i dlatego codziennie przy lunchu tyle o nim rozprawiasz. Honey wbiła znowu zęby w hamburgera.
s u lo
- To nie tak... - Carey jęknęła. - Podoba mi się, to fakt. Dlaczego miałby się nie podobać? Ale gdzie mi tam do niego. On się spotyka z doświadczonymi kobietami...
a d n a c s
- Takimi jak Panna Fistaszek? - wpadła jej w słowo Honey. Najwyraźniej operatorki z centrali też widziały zdjęcie w dzisiejszej gazecie.
- Daj spokój, Honey. To pewnie nie jest zła dziewczyna. Co ona winna, że jej rodzina dorobiła się na orzeszkach. To nie powód, żeby stroić sobie z niej żarty.
Honey popatrzyła na nią z niedowierzaniem. - Ty chyba żartujesz.
- Fistaszki to bardzo pożyteczne rośliny - dodała Carey, bawiąc się oliwką. - Co ty chrzanisz? Weź pod uwagę, że kiedy ty siedziałaś grzecznie w domu w swojej flanelowej nocnej koszuli i cerowałaś skarpetki sierotom wojennym, albo co innego, ona rżnęła się
Anula
prawdopodobnie z Mattem Tynanem aż wióry leciały. I to czyni ją twoim wrogiem. Spójrz faktom w oczy. - Nie siedziałam we flanelowej koszuli - mruknęła Carey zbulwersowana sytuacją odmalowaną przed chwilą przez Honey. Matt nagi. Matt w łóżku. Matt nagi w łóżku. - Mamy czerwiec. - Posłuchaj - rzekła Honey - dam ci dobrą radę. Jeśli Tynan naprawdę tak panicznie, boi się dziewic, to wynajdź sobie jakiegoś ogiera, niech cię uwolni od tego problemu. Wtedy zasilisz szeregi dorosłych, dobrze mówię?
s u lo
- Jestem od ciebie starsza! Poza tym on nie boi się dziewic. - Tak się przynajmniej Carey wydawało. - Zresztą to bez znaczenia, bo my się nie spotykamy. A tobie już mówiłam, że dziewictwo to nie
a d n a c s
problem, który wymaga rozwiązania.
- Jak dla kogo - mruknęła ponuro Honey. - Nie chodzi o to, że zachowuję je dla przyszłego męża. Ani o to, że jestem szczególnie pruderyjna, pomimo flanelowej koszuli. Honey zrobiła wielkie oczy. - Masz taką?
- Owszem, na zimę, ale nie w tym rzecz. Dysponuję swoim ciałem według własnego uznania i kiedy spotkam mężczyznę, któremu zaufam, mężczyznę, którego pokocham, to wtedy zobaczymy. Nawet gdyby... Nawet gdyby Matt Tynan nakłaniał ją do zweryfikowania tej polityki. Czego dotąd nie próbował. Odpędziła od siebie te myśli.
Anula
- Na razie prowadzę ekscytujące życie i mam ciekawą pracę. Jestem szczęśliwa. - I nie chcesz tego robić z nikim, tylko z Tynanem. - Honey przewróciła oczami. - Ale chyba jest w tym coś słodkiego - przyznała. - Beznadziejnego i melancholicznego, ale słodkiego. No, opowiadaj dalej. Dotknął twojej ręki, znieruchomiał, i co się wtedy stało? -Weszła Rita Winfield. - Carey wzruszyła ramionami. - A ja wróciłam za biurko. Honey pokręciła głową. - Do kitu te twoje opowieści. 5 lipca, czwartek
s u lo
- Ależ senatorze! - żachnął się znowu Matt, tracąc powoli cierpliwość.
a d n a c s
Wendell Bermann był stary i potężny. Reprezentował stan Missouri, kiedy Marta nie było jeszcze na świecie. I może dlatego tak niewiele nowego miał do powiedzenia.
- W mieście Harper mieszkają dzielni żołnierze,którzy z poświęceniem służą w tych niespokojnych czasach naszemu narodowi, i moim obowiązkiem jest stanąć w ich obronie! Bermann przerwał, by zaczerpnąć tchu, i Matt wykorzystał ten moment. - Z całym szacunkiem, senatorze - wtrącił - ale nie wyrzucamy tych żołnierzy na bruk. Jeśli baza zostanie zlikwidowana, a już od blisko dziesięciu lat funkcjonuje praktycznie siłą bezwładu przy minimalnej obsadzie, wszędzie przyjmą ich z otwartymi rękami.
Anula
- A co z ich żonami? - zapytał Bermann. Matt włożył ręce do kieszeni i zdobył się na uśmiech. - A co z ciężko pracującymi, lojalnymi Amerykanami, którzy stracą klientów, kiedy zabraknie tam bazy? - dorzucił Bermann. Od dawna powtarzał do znudzenia ten argument. - Za przeproszeniem, sir. - Matt wyciągnął ręce z kieszeni i rozłożył je. - Z badań przeprowadzonych przez Izbę Handlu w Harper wynika, że dwa działające tam prywatne college'e przysparzają miastu
s u lo
nieporównanie więcej dochodów niż baza wojskowa. Kurator
tamtejszego okręgu twierdzi, że gdyby wszedł w życie proponowany przez prezydenta budżet na edukację, w którym przewiduje się
a d n a c s
obniżenie podatków, wybudowaliby w Harper nowy campus
uniwersytecki. To z kolei przyciągnęłoby więcej studentów, niż liczy sobie obecnie personel bazy.
- Usiłujecie zamazywać istotę sprawy liczbami -zaperzył się Bermann i wdał w długi wywód, w którym nie zostawiał suchej nitki na kampanii wszczętej przez prezydenta pod hasłem: „Lęk zwalczaj wiedzą".
„Zamazywać istotę sprawy liczbami", powtórzył w myślach Matt. Ciekawe, jak by to skomentował ten geniusz matematyczny, Jake Ingram. Wystarczyło, że pomyślał o Jake'u, a przypomniał mu się Proteusz i Carey, która od kilku dni zostawała w pracy do późna, poszukując jakichkolwiek wzmianek o tej tajnej operacji. Teraz było już po dziewiętnastej, a dziewczyna pewnie nadal siedzi w biurze.
Anula
Twarz oblana poświatą padającą z ekranu monitora, broda wsparta na piąstce... Nie zapominaj, że rozmawiasz z Bermannem. - ...przeciętny Amerykanin. Pracujący Amerykanin. Amerykanin, który chce się trzymać sprawdzonych solidnych wartości, a nie poddawać się temu praniu mózgu, jakie serwują mu liberalne college'e. Era informacji, a niech to gęś kopnie. Co za dużo, to niezdrowo, i informacji też się to tyczy! Mart przetarł dłonią twarz.
s u lo
- Jako członek Komisji Budżetowej wie pan zapewne, że na inicjatywie edukacyjnej prezydenta skorzystają głównie szkoły publiczne, nie college'e, i że kładzie ona szczególny nacisk na
a d n a c s
wyławianie dzieci zarówno wybitnie uzdolnionych, jak i wymagających specjalnej troski...
- A ja mam to gdzieś - przerwał mu Bermann, kładąc tym samym kres rozmowie, która do niczego nie prowadziła. - Jeśli Stewart nie odwoła decyzji o likwidacji bazy Harper, zablokuję w Senacie głosowanie nad inicjatywą edukacyjną. Pan wie, że mogę to zrobić. Niech mi pan więc nie zawraca głowy i zajmie się czymś pożytecznym, na przykład wytłumaczy, swojemu szefowi, żeby ze mną nie zadzierał. Matt uznał, że dalsza dyskusja z tym człowiekiem mija się z celem. - Dziękuję, że zechciał mi pan poświęcić swój cenny czas powiedział i wyszedł.
Anula
Kiedy wracał do Białego Domu, nie było jeszcze ciemno, ale ulice już się wyludniały. Zaparkował, wbiegł po schodach, okazał wartownikowi z marines przepustkę i wkroczył do Zachodniego Skrzydła. Carey siedziała przed komputerem. Podpierając piąstką brodę. Poświata z ekranu padała na jej twarz. Podniosła na niego wzrok.
s u lo
- Oho! - powiedziała. - Rozmowa z senatorem nie potoczyła się po czyjejś myśli, co?
Matt pominął tę uwagę milczeniem, przysiadł na jej biurku,
a d n a c s
wziął do ręki zszywacz do papieru i zaczął się nim bawić.
- Wyszperałaś coś na temat naszej operacji? - spytał.
- Niewiele. - Odebrała mu zszywacz. - Na początek zażądałam wglądu w te pliki, powołując się na prawo swobodnego dostępu do informacji. Nic z tego nie wyszło, choć podałam twoje nazwisko. Potem poszłam tropem finansów i znalazłam pewną fakturę... Zadzwonił telefon. Matt dał Carey znak głową, by odebrała, a sam sięgnął machinalnie po pudełeczko zszywek do papieru. - Biuro Matta Tynana. Carey przy aparacie. - Odebrała mu pudełeczko i odłożyła poza zasięg jego ręki, - Zaraz sprawdzę, czy może rozmawiać. Proszę zaczekać.. . Twoja matka - powiedziała cicho, podnosząc na niego wzrok. Najwyraźniej chodzi o tę rodzoną. Matt wstał. - Mówisz, że znalazłaś jakąś fakturę?
Anula
- Jeśli rzeczywiście ma związek z operacją Proteusz, to coś mi tu nie gra. Wystawił ją sklep z zabawkami. Widzisz w tym jakiś sens? Matt, kręcąc głową, zaczął się cofać w kierunku gabinetu. Matka nie cierpiała czekać. - To wszystko? - Nie trać jeszcze nadziei. Powiedziała to z taką pewnością siebie, że jej uwierzył. Zamknął za sobą drzwi, usiadł za biurkiem i popatrzył smętnie na fotokopie
s u lo
dokumentów do przeczytania, na formularze czekające na jego podpis, na ekran monitora POTUS. Nic nie wyprowadzało go z równowagi tak jak telefony od matki.
a d n a c s
- Cześć, mamo.
- Harry chyba mnie zdradza - oznajmiła. Matt wzniósł oczy do sufitu.
Matka zdecydowanie nie miała szczęścia do mężów. Najpierw jego ojciec, teraz ten sukinsyn ojczym.
Kiedy matka zaczęła wyszczególniać listę swoich podejrzeń, Matt zerknął na zamknięte drzwi gabinetu i pomyślał o rodzinnej fotografii stojącej na biurku Carey - jedna matka, jeden ojciec, stadko rodzeństwa, i wszyscy szczęśliwi. Carey odczekała, aż za Mattem zamkną się drzwi, westchnęła i powróciła do przeszukiwania baz danych. Dotąd znalazła tylko informację o tej fakturze. Nie była nawet pewna, czy to właściwy trop. Faktura nosiła datę 17 listopada 1973 roku i opiewała na czterdzieści
Anula
osiem dolarów i siedemdziesiąt dwa centy wydane na „zestaw zabawek". U góry widniał odręczny dopisek: Meduza-Proteusz. Tylko w jakim, u licha, celu CIA kupowałoby zabawki? Carey była coraz bardziej zaintrygowana. Gdzie zabawki, tam dzieci, prawda? Ludzie. Ludzie, myślała, kopiując te dane do edytora tekstu, by je wydrukować. Dlaczego Wcześniej na to nie wpadła? Ludzi nie tak łatwo zarchiwizować. Mają rodziców, przyjaciół, małżonków, dzieci,
s u lo
jakąś przeszłość. Stykają się z innymi, pozostawiają za sobą ślady, nawet gdyby tego nie chcieli.
Nie biorąc tego pod uwagę, nie uwzględniając w swoich
a d n a c s
poszukiwaniach zwyczajnego ludzkiego czynnika, popełniła być może błąd.
Arkusz papieru, który wysunął się z drukarki, schowała do teczki z nadrukiem „T/P" - tajne i poufne. Lampka linii Matta na jej telefonie zgasła.
W chwilę potem Matt wyszedł z gabinetu ze sportową torbą w ręku.
- Idę trochę poćwiczyć, zanim zamkną salę gimnastyczną oznajmił. - Gdybyś wychodziła przed moim powrotem, poproś wartownika, żeby cię odprowadził do... Zaraz, ty nie przyjeżdżasz do pracy samochodem, prawda? - Nie. - Widząc jego minę, westchnęła. - To Biały Dom, Matt, pełnia sezonu turystycznego. Policji na ulicach więcej, niż ty miałeś
Anula
przyjaciółek. A i słońce późno zachodzi. Zresztą mam miotacz pieprzu. - Wolałbym, żebyś jeździła samochodem. - Też bym wolała - mruknęła. Matt pokręcił tylko głową i wyszedł, a Carey weszła do Internetu i podjęła poszukiwania, przyjmując tym razem całkowicie nowe kryterium. Trop finansowy i trop dokumentów mogą być nadal objęte ścisłą tajemnicą, a tym samym dla niej niedostępne.
s u lo
A Carey postawiłaby dolary przeciwko pączkom, że trop ludzki doprowadzi ją do celu.
a d n a c s
Anula
ROZDZIAŁ TRZECI „Wyszłam do biblioteki", informowała przyklejona do ekranu monitora POTUS karteczka skreślona znajomym, krągłym pismem Carey. „Pamiętaj o 21:00". Matt złożył ją, schował do kieszeni i wyszedł na spotkanie z kongresmenką Judy Riley, z którą umówił się o dwudziestej pierwszej w gwarnym, popularnym wśród polityków pubie Hawk and Dove przy Pennsylvania Avenue, spory
s u lo
kawałek od Białego Domu. Wypatrzył panią kongresman po lewej stronie baru. Przysiadł się i zamówił piwo. Z zalotnego spojrzenia, jakim obrzuciła go Judy na powitanie, wynikało, że chętnie porozmawiałaby nie tylko o Narodowym Funduszu Sztuki.
a d n a c s
- Cześć - powiedział z uśmiechem, w którym nie było jednak zainteresowania podjęciem flirtu.
Judy była atrakcyjną, dojrzałą, niezależną kobietą i Matt gustował w takich. Nie miała jednak lśniących kasztanowych włosów, ani niebieskich oczu.
Judy, kobieta z natury bystra i spostrzegawcza, pojęła w lot, że nic z tego nie będzie, i szybko się dostosowała. Spędzili miłe pół godziny.
Potem Matt, któremu do domu się nie śpieszyło -zresztą nigdy nie uważał swojego pustego mieszkania za dom - wstąpił jeszcze do swego ulubionego baru. Tutaj mieli przynajmniej telewizor nastawiony na kanał informacyjno-sportowy, i doskonałe piwo. Około dwudziestej pierwszej czterdzieści zadzwonił jego telefon
Anula
komórkowy. Przed odebraniem spojrzał odruchowo na wyświetlacz. Nie kojarzył widniejącego na nim numeru. - Słucham. Cisza. Słyszał tylko odgłosy pubu: brzęk szklanek, gwar rozbawionych głosów, chichot jakiejś sekretarki łaskotanej przez towarzysza. Oderwał telefon od ucha i spojrzał na niego, ściągając brwi. Połączenie zostało przerwane.
s u lo
Carey, słysząc kobiecy chichot, odwiesiła natychmiast
słuchawkę automatu w Bibliotece Kongresu. Przez chwilę stała z wypiekami na twarzy, wpatrzona w ścianę. Co się z nią dzieje?
a d n a c s
Wyobraźnia podpowiadała jej, co muszą tam wyczyniać
roześmiane usta i wprawne dłonie Matta, że pobudzają kogoś do takiego żywiołowego, niepohamowanego śmiechu - i informacja o doktorze Henrym Bloomfieldzie z Belle Terre w Karolinie Północnej, którą właśnie wyszperała, wydała jej się nagle zupełnie nieistotna. To ta kongresmanka, przemknęło jej przez myśl, czy jakaś inna? - Proszę pani - usłyszała głos jednego z bibliotekarzy, który nie wiedzieć kiedy do niej podszedł. -Biblioteka jest już oficjalnie zamknięta. Bibliotekę zamykano o dwudziestej pierwszej trzydzieści, czyli Carey zamarudziła już ponad dziesięć minut. Ale przecież musiała skserować ten ostatni artykuł z „Belle Terre Bugle". A potem powiadomić jeszcze Matta, na co natrafiła. Taki przynajmniej miała zamiar.
Anula
- Tak, proszę pana - wybąkała, tuląc cenny plik odbitek do podejrzanie obolałej piersi. - Przepraszam i dziękuję. Zatrzymała się na jasno oświetlonym trotuarze przed gmachem biblioteki. Nie chciało jej się wracać do domu. Nie miała ochoty przedzierzgać się z pracownicy Zachodniego Skrzydła prowadzącej dochodzenie w sprawie ściśle tajnego projektu CIA w dziewczynę z Kansas, spędzającą samotnie wieczór w schludnym, przesadnie przytulnym mieszkanku. Zwłaszcza kiedy jakaś kongresmanka być
s u lo
może... jak to określiła Honey? Rżnie się z Mattem Tynanem, że aż wióry lecą.
- Fontanna - mruknęła do siebie z mocnym postanowieniem, że
a d n a c s
nie będzie już myślała, co w tej chwili robi Matt, dlaczego nie robi tego z nią i dlaczego tak ją to obchodzi.
Zamiast zawrócić w kierunku stacji metra, przecięła Independence Avenue na skrzyżowaniu z Pierwszą ulicą i usiadła na marmurowym ocembrowaniu Neptuna. Wodny pył unoszący się nad bijącą fontanną i podświetlany na zielono przez umieszczone pod wodą reflektory osiadał jej na włosach, chłodził twarz. Oto Dwór Neptuna w pełnej krasie - bóg Neptun, jego dworzanie, ich rumaki i plujące wodą żółwie. Wszystko to pozieleniałe ze starości, rozsiane między grotami z białego marmuru. Carey słyszała gdzieś, że jedna z postaci przedstawia syna Neptuna, Trytona. Teraz przyglądała się tym morskim herosom o nagich torsach i zastanawiała, który z nich może być innym synem Neptuna -
Anula
tajemniczym Proteuszem. Jej wybór padł na postać, która swoją atletyczną sylwetką przypominała jej mgliście pewnego doradcę politycznego. - No - szepnęła tak cicho, że mógł jej nie dosłyszeć poprzez plusk fontanny. - Jak to jest z tą operacją? Dlaczego nadali jej twoje imię? Żadna z rzeźb, co było do przewidzenia, nie odezwała się słowem. Trwały zastygłe w swojej ponadczasowej choreografii, tak
s u lo
przejęte swą rolą, że Carey zwątpiła, by którakolwiek z nich
przedstawiała zmieniającego swój kształt Proteusza. Mniejsza z tym, dowie się tego z kserokopii artykułów. Przebiegając je tylko
wzrokiem zorientowała się, że znalazła więcej, niż można się było
a d n a c s
spodziewać - jeśli nie na temat samego eksperymentu CIA, to naukowca, który go prowadził.
Podjęcie tropu uwzględniającego czynnik ludzki przyniosło niezłe rezultaty. Aż do zamknięcia biblioteki z właściwym sobie zapałem Carey przeglądała rejestry genealogiczne i mikrofilmy. Potem zadzwoniła do Matta i zapał jej minął. Ale jeśli się dobrze zastanowić, to co ją obchodzi, co on robi? Ma zadanie do wykonania i na tym powinna się skupić. Jeszcze raz zaciągnęła się rozkoszną fontannową mgiełką, potem wstała i pomaszerowała w kierunku stacji metra Capitol South. Ale nie po to, żeby wrócić do domu. Czekała ją spora dawka lektury, a o tym, co wyczyta, powinna powiadomić Matta, kiedy tylko... no, najszybciej jak to będzie
Anula
możliwe. Lepiej przysiąść fałdów w biurze, niż marnować czas w towarzystwie mitycznego morskiego bożka, tak zazdrośnie strzegącego sekretów przyszłości, że bez walki z nikim się wiedzą o nich nie podzieli. Nazajutrz Mart wkroczył o szóstej piętnaście do sekretariatu i zatrzymał się skonsternowany. Carey, która o tej porze zawsze siedziała już za biurkiem, dziś nie było. Ciekawe, do której wczoraj pracowała? Czy bezpiecznie dotarła do domu ze swojej stacji metra?
s u lo
Skręcił zaniepokojony do gabinetu i tam czekało go kolejne zaskoczenie. Na kanapie, przykryta zielonym pledem, jego śliczna asystentka smacznie spała.
a d n a c s
Matt przysiadł obok na niskim stoliczku i odgarnął jej z twarzy niesforny kosmyk włosów.
- Carey? - powiedział dziwnie schrypniętym głosem. - Carey? powtórzył, odchrząknąwszy.
Uśmiechnęła się przez sen na dźwięk jego głosu. A może jej mimo wszystko nie budzić? Nie. To jego gabinet, a przed nim sporo pracy. Za niespełna godzinę ma spotkanie w Sali Roosevelta z najbardziej prominentnymi przywódcami narodu. Do tego czasu musi przejrzeć prasę, sprawdzić sytuację na rynku obligacji i zatwierdzić przemówienie. Nie uwinie się z tym wszystkim z leżącą obok Carey. - Hej, bosmanie - mruknął bardziej już stanowczo. - Czemu nie poszłaś do domu? Zatrzepotała powiekami i otworzyła oczy.
Anula
- Mart... - Uśmiechnęła się półprzytomnie. - Cześć, czołem - powiedział, wstając ze stoliczka. - Matt! - Usiadła jak pchnięta sprężyną, pled zsunął się jej na biodra. Była w tej samej co poprzedniego dnia, tyle że teraz wygniecionej bluzeczce z krótkim rękawkiem i bladoniebieskiej spódnicy, włosy miała ściągnięte w koński ogon. Wyglądała uroczo. Jak długo... Która to godzina? - Wpół do siódmej. Idź do domu.
s u lo
- Przecież pora zabierać się do pracy! - Sięgnęła nerwowo za głowę, szarpnęła zapinkę i rozpuściła włosy.
- Znajdę kogoś na zastępstwo. Jedź do domu, zjedz śniadanie,
a d n a c s
weź prysznic. Wiem, jak niewygodna jest ta kanapa.
- Nic podobnego. - Carey przeciągnęła się i jej kształtne, jędrne piersi uwypukliły się pod bluzką.
Matt z trudem przełknął ślinę.
- Naprawdę nie chciałam, Matt - ciągnęła Carey już zupełnie rozbudzona. - Zaczytałam się i nawet nie zauważyłam, kiedy minęła północ, a po północy przestaje kursować metro. Ale dzięki temu wiem sporo więcej o Henrym Bloomfieldzie. Wiesz, tym naukowcu, który prowadził operację Proteusz. Biblioteka Kongresu przechowuje na mikrofilmach wszystkie archiwalne roczniki „Belle Terre Bugle", od roku 1914 poczynając, i „Charlotte Observera" oraz „Atlanta Tribune". Wszystkiego nie byłam w stanie skopiować. To, co zdążyłam, masz tutaj. Podała mu plik kartek.
Anula
- Okazuje się, że Bloomfield był samotnikiem -ciągnęła, Jednym z tych intelektualistów dziwaków. Ale w jego nekrologu znalazłam coś ciekawego... Ekran wideo na biurku Matta zapiszczał, sygnalizując, że POTUS przemieszcza się, prawdopodobnie opuszcza swoją rezydencję, by pobiegać. - Chwileczkę - przerwał Carey Matt. - Musisz zjeść śniadanie i przebrać się. Cokolwiek wyszperałaś w bibliotece, można z tym zaczekać.
s u lo
- Nie jestem tego taka pewna - fuknęła i w jej niebieskich oczach pojawił się błysk determinacji. - Posłuchaj tylko. Doktor Bloomfield
a d n a c s
był biologiem - ciągnęła przejęta. - Przez jakiś czas wykładał na uniwersytecie w Atlancie, potem, na początku lat sześćdziesiątych, opublikował swoją przełomową pracę o inżynierii genetycznej. Mattowi do pierwszego spotkania pozostało niespełna pół godziny, a nie przejrzał jeszcze prasy, nie sprawdził sytuacji na rynku obligacji ani nie przeczytał przemówienia.
- Tak, to zapewne fascynujące - mruknął, pocierając dłonią kark. - Zwłaszcza w świetle tych idiotycznych plotek o mutantach, które ktoś ostatnio rozpuszcza. Ale jeśli nie znalazłaś... Urwał, zaintrygowany podnieceniem malującym się w oczach Carey. - Genetyka, powiadasz? - mruknął. Carey pokiwała głową. - To ci dopiero zbieg okoliczności, co? - Lata sześćdziesiąte?
Anula
- Czterdzieści lat temu. Mniej więcej wtedy rządowe laboratoria miały jakoby wyhodować te superdzieci, o których krążyło teraz tyle plotek. Matt potrząsnął głową, żeby odpędzić wniosek, który wbrew wszelkiej logice mu się nasuwał. - Chwileczkę, Jake Ingram prosił mnie o informacje o tej operacji, bo podejrzewa, że pomogą mu w dochodzeniu w sprawie skoku na Bank Światowy. Chyba nie myślisz poważnie, że pod kryptonimem Proteusz kryje się...
s u lo
Urwał, widząc na twarzy Carey zawód przemieszany z
zaambarasowaniem. Nie zamierzał sprawiać jej przykrości. Zrobiło
a d n a c s
mu się głupio.
- To co jeszcze masz do ustalenia? - zapytał i został nagrodzony promiennym uśmiechem.
- Chciałabym w porze lunchu pójść jeszcze raz do biblioteki oznajmiła. - W jednym z nekrologów natrafiłam na pewną nieścisłość, ale Bloomfield był w środowisku naukowym na tyle ważną osobistością, że część dzienników mogła opisać okoliczności jego śmierci. Porównam te relacje, zobaczę, która wersja powtarza się w nich najczęściej, a przy okazji dowiem się może czegoś więcej o badaniach, które prowadził. Chcę też przestudiować dokładniej mikrofilmy z Atlanty, z okresu, kiedy wykładał na Emory University. Oczywiście, może to nie mieć nic wspólnego z Pro-teuszem, ale... Ale facet był genetykiem na długo przed upowszechnieniem się terminu DNA - a pogłoski o eksperymentach genetycznych
Anula
prowadzonych w latach sześćdziesiątych rywalizowały teraz o palmę pierwszeństwa z rewelacjami na temat Strefy 51 i Roswell. I chociaż trudno tu się było doszukać logiki, to wciągnął go w to Jake. A Jake zawsze kieruje się logiką. Matt zerknął na zegarek i podjął decyzję. - Dobrze, idź. Zamiast lunchu zjesz śniadanie. Ale o wszystkim, co ustalisz, chcę się dowiedzieć pierwszy, zrozumiano? Carey zerwała się z kanapy i zaczęła wpychać wymiętą bluzkę w
s u lo
wymiętą spódnicę. Widząc jej obnażoną talię, Matt przymknął oczy. - Spytam Suzie, czy może mnie zastąpić - powiedziała. - Tylko pamiętaj o śniadaniu.
- Pal licho śniadanie. - Ruszyła do drzwi.
a d n a c s
- Poczekaj. - Przytrzymał ją za przegub. - To poważna sprawa. Uważaj na siebie. A w ogóle, to czemu od razu do mnie wczoraj nie zadzwoniłaś?
Carey wzruszyła ramionami.
- Pomyślałam sobie, że lepiej będzie poinformować cię o wszystkim, kiedy zbiorę więcej danych.
Matt puścił jej rękę i nachmurzył się. Nie zaszedłby tak wysoko w polityce, gdyby nie potrafił czytać w umysłach ludzi. Ciekawe, dlaczego Carey nie mówi mu prawdy? Carey wróciła z biblioteki, kiedy w Zachodnim Skrzydle już dawno zapomniano o lunchu. Przydźwigała ze sobą taki plik wydruków, że na wyprodukowanie papieru na nie poszło chyba więcej niż jedno drzewo.
Anula
Zwolniła dziewczynę, która ją zastępowała, usiadła za biurkiem i zadzwoniła do Matta na komórkę, żeby na gorąco, w zakresie, na jaki pozwalała niezabezpieczona przed podsłuchem linia, podzielić się z nim swoimi odkryciami. - Usiądziesz z wrażenia, jak usłyszysz, czego się dowiedziałam wiesz o kim. - Przepraszam, bosmanie, ale nie teraz - przerwał jej Mart. Oddzwonię.
s u lo
Wyłączył telefon, ale zanim to zrobił, Carey usłyszała jeszcze w tle chóralne: „Dzień dobry, panie prezydencie". A niech to...!
a d n a c s
Najchętniej zabrałaby się od razu do porządkowania zebranych materiałów o tragicznym życiu Bloomfielda, by podać je później Jake'owi Ingramowi jak na tacy, ale nie było jej całe przedpołudnie w biurze i musiała nadgonić powstałe przez ten czas zaległości. O dwudziestej zmienili się wartownicy z marines, a większość dziennikarzy, jak zawsze koczujących przez cały dzień w specjalnie dla nich przeznaczonym pomieszczeniu w Zachodnim Skrzydle, poszła do domu. Carey miała wreszcie okazję przeczytać jeszcze raz i uporządkować to, co znalazła na temat Henry'ego Bloomfielda. Im dłużej nad tym ślęczała, tym bardziej fascynował ją ów naukowiec. Sporządziła profesjonalny raport i wsunęła go do dużej koperty z nadrukiem „Poufne". Zbierała się już do wyjścia, kiedy wrócił Matt.
Anula
- Jeszcze tu jesteś? - spytał, spoglądając najpierw na nią, potem na torebkę w jej ręku, a na koniec na biurkową lampę, którą właśnie zgasiła. - Tylko jedną nogą - odparła. - Raport na temat Bloomfielda położyłam ci na fotelu razem z listami. Jestem ci jeszcze do czegoś potrzebna? - No... - Zawahał się i włożył ręce do kieszeni. - Nie za bardzo mam czas na lekturę. Mogłabyś zostać jeszcze chwilę i streścić mi w paru słowach, co ustaliłaś?
s u lo
- W paru, to znaczy w ilu? - spytała z przekąsem. Zadzwonił telefon. Sięgnęła po słuchawkę, ale Matt chwycił ją za rękę.
a d n a c s
- Jeśli to coś ważnego, niech mnie szukają przez pager -
powiedział z błyszczącymi oczami. - A my chodźmy gdzieś, gdzie nikt nam nie będzie przeszkadzał. - I pociągnął ją do drzwi.
Anula
ROZDZIAŁ CZWARTY Violet Vaughn Hobson nigdy nie korzystała z telefonu zainstalowanego w swoim hotelowym pokoju. W żadnym hotelowym pokoju. Dzwoniła zawsze z miejsc publicznych, takich jak dworce autobusowe albo domy towarowe. To zmniejszało ryzyko podsłuchu. Karty telefoniczne do rozmów zamiejscowych można było nabyć za gotówkę.
s u lo
Tego piątkowego wieczoru wybrała automat na zatłoczonej stacji metra Smithsonian.
W dzieciństwie Violet zwalczała samotność wiedzą. Fakty i dane naukowe rzadko opuszczają człowieka. One po prostu są. Studiując
a d n a c s
potem na Emory University, poznała mężczyznę, który ją zafascynował. Był to Henry Bloomfield.
Od czasu obrabowania Banku Światowego i pojawienia się w prasie tych idiotycznych rewelacji o mu tantach często myślała o Henrym. Gdyby wierzyła, że ją naprawdę kochał, czułaby się może w jakimś stopniu usprawiedliwiona. Ale wątpiła w jego miłość. Teraz, po czterdziestu latach, na pewno wiedziała tylko to, że ona go kochała. I że właśnie z tej miłości zrobiła coś, na co nie zdecydowałaby się żadna szanująca się kobieta. Znalazła wolny automat telefoniczny, wsunęła do szczeliny kartę i przystąpiła do wybierania długiego ciągu cyfr. - Ingram - rozbrzmiał w słuchawce męski głos zaraz po pierwszym sygnale. Spróbowała doszukać się w nim podobieństw do
Anula
głosu Henry'ego, ale Henry nie miał przecież teksańskiego akcentu. Słucham. Zapiekły ją oczy. - Jake? Od kiedy wyprawili całą piątkę w świat pod fałszywą tożsamością, karmiąc się złudną nadzieją, że dają im w ten sposób szansę na normalne życie, widziała go tylko raz, już jako dorosłego mężczyznę. - Jake, tu Violet. Chwila ciszy.
s u lo
- Violet? - Oczywiście nie nazwał jej matką. - Witaj.
a d n a c s
- Zmęczony jesteś, jeśli dobrze słyszę.
- Nie. Mam tylko mnóstwo... - Zawiesił głos. Oboje wiedzieli, że człowiek kierujący dochodzeniem w sprawie włamania do Banku Światowego, a prywatnie próbujący ustalić miejsce pobytu reszty szczególnego potomstwa Henry'ego i Violet, ma prawo czuć się zmęczony. - Poprosiłem przyjaciela, żeby pomógł mi dotrzeć do akt operacji Proteusz. Pracuje w Białym Domu.
Rząd? Violet mocniej ścisnęła słuchawkę. - Jesteś pewien, że dobrze zrobiłeś? - Ufam Mattowi Tynanowi jak bratu - zapewnił ją Jake i po dłuższej chwili milczenia dodał: - Jak Zachowi. Miał na myśli przybranego brata. Dawno temu Violet patrzyła, jak hipnotyzer kradnie małemu Jake'owi wspomnienia o jego prawdziwych braciach, Marku i Gideonie, o Faith i o siostrze
Anula
bliźniaczce Grace. Patrzyła, jak wszyscy wyjeżdżają, by rozpocząć nowe życie. Przed miesiącem Jake odnalazł Grace - ale nawet teraz nie znał jej prawdziwego imienia. Dla niego nazywała się Gretchen Wagner Miller. Wyrzuty sumienia ciążyły Violet jeszcze bardziej niż klucz do skrytki depozytowej, zawieszony na szyi na łańcuszku wraz z dwoma złotymi obrączkami. - Musimy się znowu spotkać, Jake. Mam ci do przekazania coś
s u lo
ważnego, a boję się zwlekać z tym zbyt długo. Jeśli Croft wie, kim jesteś... to znaczy, byłeś... to może tropi nie tylko Marka i Faith. Może szuka również mnie, bo przecież tyle wiem o tych aktach.
- I o nas. - Sugestia Jake'a zmroziła jej krew w żyłach. Nie bała
a d n a c s
się o siebie, bała się o nich.
- Nie wolno ci dopuścić, żeby wykorzystali mnie przeciwko wam.
- Powinnaś pojechać do Brunhii, Violet. Tam jest bezpiecznie. Gretchen i Kurt chętnie udzielą ci gościny.
O niczym innym nie marzyła. Zobaczyłaby znowu córkę, poznała jej męża. Może za wiele żądała od losu. Bóg dał jej nie tylko Henry'ego Bloomfielda i piątkę idealnych dzieci, ale również Dale'a Hobsona i jego córkę Susannę. Odnalazła nawet Jake'a. Ale ona chce mieć ich znowu wszystkich. Z tym, że chcieć czegoś, a zasłużyć sobie na to, to dwie różne sprawy. - Gretchen i Kurt mnie nie znają.
Anula
- Zaczynamy sobie powoli przypominać - powiedział Jake - i to nie tylko w snach. Pracujemy z Maisy Dalton, narzeczoną Zacha, nad odtworzeniem wspomnień poprzez hipnotyczne odblokowanie. - Dobrze... Może do nich zatelefonuję. Jake podał jej numer i Violet go zapisała. - Zadzwoń do niej - powiedział z naciskiem. -I do mnie też się za tydzień odezwij, żebym wiedział, że wszystko u ciebie w porządku. Wkrótce wracam do Waszyngtonu. Będziemy się tam mogli umówić na spotkanie.
s u lo
- Dobrze. - Violet odniosła wrażenie, że czuje na sobie czyjś wzrok. Obejrzała się szybko, ale zobaczyła tylko grupkę młodych
a d n a c s
ludzi biegnącą do schodów ruchomych, by zjechać nimi na peron. Jake, czy poza tym wszystko w porządku? Mam nadzieję, że pomimo tych komplikacji utrzymujesz kontakt ze swoją narzeczoną? - Mam mnóstwo pracy - odparł wymijająco jej najstarszy syn. - Nie bądź w tych sprawach taki jak Henry, Jake. Proszę cię. Pozwól... - Krtań jej się ścisnęła. - Pozwól się kochać. - Tara pierwsza będzie musiała poznać prawdę -przypomniał jej. Miał na myśli prawdę o sobie, jako o jednym z tak zwanych mutantów poszukiwanych przez prasę brukową i wyznawców spiskowej teorii dziejów. - Ale nie mogę jej przecież tego powiedzieć przez telefon. - No nie - przyznała. Poczucie winy ścisnęło jej serce. Naturalnie, że nie. Zadzwonię za tydzień. - Dobrej nocy, Violet.
Anula
I znowu została sama pośród miejskiego tłumu. Była sama przez większość swojego życia; tajemnice izolowały ją od świata nawet podczas drugiego małżeństwa z Dale'em Hobsonem. A czas spędzony z Henrym... Czuła się tak samotna i kochała go tak desperacko, że pozwalała mu się wykorzystywać, a on nawet nie zdawał sobie sprawy, że to robi. Myślał, że jej jedynym celem w życiu jest eksperyment, ich nadzieje na lepszy świat. A przecież ona nie powiła pięciu
s u lo
eksperymentów - sześciu, jeśli liczyć dziecko, które urodziło się martwe i którego nigdy nie widziała. Rodziła dzieci, dzieci
prawdziwe, zdrowe i bardziej idealne, niżby się mogło wydawać
a d n a c s
możliwe. Było to złudnym triumfem jej i Henry'ego. A jednocześnie przekleństwem ludzi, których powołali na świat.
- Henry Bloomfield - zagaiła Carey przy akompaniamencie brzęku porcelany i dyskretnych tonów fortepianu wypełniających salę restauracji Where or When - miał tragiczne życie. - W jakim sensie tragiczne? - spytała Matt, bawiąc się granatową serwetką.
Carey splotła dłonie i oparła je o krawędź stolika. - Po pierwsze, był jedynakiem. - Co w tym tragicznego? - Matt sam był jedynakiem i uważał, że wygrał los na loterii. A przypadek Carey, która pochodziła z rodziny wielodzietnej, stanowił tylko wyjątek potwierdzający regułę. - Po drugie - ciągnęła, puszczając mimo uszu to zabarwione ironią pytanie - jego rodzice zginęli w katastrofie lotniczej, kiedy
Anula
chodził jeszcze do szkoły podstawowej. Odziedziczył po nich ogromną fortunę, ale został zupełnie sam. Podszedł kelner, żeby przyjąć zamówienie. Carey wybrała z karty dań zwykłą sałatkę, ale Matt zdołał wmusić w nią jeszcze stek, zapewniając żartem, że tak dobrze przyrządzonego nie jadła u siebie w Teksasie - z którego Carey, oczywiście, nie pochodziła. - Skończyłaś na tym, że biedny Henry został sam na sam ze swoimi pieniędzmi i niepełnym podstawowym wykształceniem przypomniał Matt, kiedy kelner się oddalił.
s u lo
- Po ukończeniu studiów podjął pracę na Emory University w Atlancie. Poznał tam i poślubił pewną pannę profesor, na świat
a d n a c s
przyszły dzieci. - Tu oczy Carey posmutniały. - Bliźnięta, chłopcy. Zmarli kilka godzin po urodzeniu. Byli identyczni - nie wyłączając identycznych niesprawnych serduszek. Wada genetyczna. Matt skrzywił się. - Przykra sprawa.
Carey kiwnęła poważnie głową i dodała cicho: - Trzy miesiące później żona Henry'ego targnęła się na życie. Stary smętny kawałek o nieodwzajemnionej miłości grany właśnie przez pianistę wydawał się bardzo na miejscu. - Przekonałaś mnie. Tragiczne, to właściwe słowo. - Henry był już znanym naukowcem, sławę przyniosła mu praca na temat inżynierii genetycznej, i pewnie tylko dlatego na łamy prasy trafiła informacja o jego własnej próbie samobójczej. - Carey zamilkła, bo w tym momencie wrócił kelner z przystawkami. Kiedy
Anula
się oddalił, podjęła: - Po tych wydarzeniach usunął się jakby w cień. Udało mi się tylko ustalić, że został w Atlancie i podejrzewam, że chyba poświęcił się jakimś badaniom naukowym. Bo chociaż prowadził mniej wykładów niż dawniej, jego dochody nie spadły. Sprawiała wrażenie tak przejętej losem Henry'ego Bloomfielda, że Matt, nadal bawiący się serwetką, poczuł ukłucie czegoś dziwnie przypominającego... zazdrość. - Nie rozważałaś możliwości zrobienia kariery w wywiadzie? Mam trochę znajomości w tych kręgach. Uśmiechnęła się blado.
s u lo
- Dobrze wiesz, że drugiej takiej jak ja asystentki ze świecą byś nie znalazł.
a d n a c s
Wiedział. I tylko to powstrzymywało go przed dotknięciem pod stołem jej nogi.
- Nie rozumiem jeszcze, co łączy Bloomfielda z tymi superdziećmi, które według „World Inquisitora" infiltrują społeczeństwo? Spróbuj tego. - Podał jej kromkę ciepłego francuskiego chleba i przyglądał się, jak je ze smakiem. - Dobre! - orzekła. - A wracając do związku, o który pytałeś. Otóż w roku 1966 uniwersytet zaczął wspierać wielkimi sumami jakiś nowy program badawczy. Matt pochylił się zaintrygowany. - W dziedzinie genetyki? - Nie, transplantacji narządów. Ale posłuchaj dalej. Programowi nadano nazwę Prometeusz przez skojarzenie z mitycznym
Anula
Prometeuszem, któremu odrasta wątroba, ilekroć wydziobie mu ją orzeł. - Operacja Proteusz. Program Prometeusz. To ci dopiero zbieżność. Carey udała, że nie wyczuła w tych słowach sarkazmu. - Nie natrafiłam na nic, co by wskazywało, że podjęto jakieś specjalne starania o pozyskanie sponsorów,co może wskazywać, że uczelnia miała już na te badania pieniądze. Ponieważ tego samego
s u lo
roku Henry Bloomfield przeniósł się z powrotem do Belle Terre... - Mogli przerzucić fundusze z tego bliżej nieokreślonego programu badawczego, nad którym do tej pory pracował. Cholera, dobra jesteś.
a d n a c s
Zaczerwieniła się, mile połechtana tym komplementem.
- Albo sam przerwał swoje badania, albo cofnięto mu dotacje. Tak czy inaczej, było to w 1966 roku.
- Tego samego roku Meduza przejęła Proteusza. CIA weszła z pieniędzmi i tym samym zapewniła sobie nadzór nad nim. Licho wie, do czego były im potrzebne badania genetyczne. - Wątpię, żeby Henry Bloomfield zajmował się czymś niemoralnym - zauważyła Carey. - Prawdopodobnie pracował nad czymś, co uchroniłoby inne noworodki przed losem, który spotkał jego dzieci. Matt uniósł brwi. - I myślisz tak, bo...?
Anula
Nie pracowałaby w Zachodnim Skrzydle, gdyby tak łatwo było ją zbić z pantałyku. - Bo nie mam podstaw, żeby myśleć inaczej. We wszystkich nekrologach powtarza się stwierdzenie, że Henry Bloomfield był dobrym człowiekiem. Matt podjął zabawę serwetką, zerkając raz po raz na Carey. - W nekrologach rzadko zaznacza się, że ktoś był skończonym idiotą, bosmanie. No więc przeniósł się do Karoliny Północnej, i co dalej?
s u lo
- Tu ślad się urywa - przyznała. Przejrzała niezliczoną ilość numerów „Belle Terre Bugle" i na nazwisko Henry'ego Bloomfielda
a d n a c s
natrafiła dopiero w nekrologu z 1980 roku. - Co moim zdaniem potwierdza hipotezę, że pracował tam nad czymś tajnym. Ale... - CIA nie finansowałaby go z czystego altruizmu. Facet, jeśli był takim geniuszem, na pewno zdawał sobie z tego sprawę. - Matt odchylił się na oparcie. - Jak umarł?
- To był wypadek. Utopił się podczas kąpieli w pobliżu swojego domu. - Czytała o tym ze łzami w oczach. Że też w ten sposób musiał zginąć człowiek o takich szczytnych ideałach. - Nie miał jeszcze pięćdziesięciu lat. - A byli świadkowie tego rzekomego wypadku? Carey, nie wiedzieć czemu, odnosiła wrażenie, że Matt nie darzy Henry'ego Bloomfielda sympatią. - Nie. Zresztą gdyby miał towarzystwo, to by się może nie utopił.
Anula
- A może on się wcale nie utopił. - Matt zerknął w głąb sali. - O, niosą już nasze steki. Zamówmy do nich wino. Uczcimy dobrze wykonaną robotę, okay? Co takiego?! Carey odczekała, aż kelner odejdzie, po czym wyrzuciła z siebie: - Jak to, wykonaną? - Wyślę Jake'owi twój raport. Zrobiłaś przez ten tydzień więcej, niż można było oczekiwać. Straciła nagle apetyt.
s u lo
- Nie dostaliśmy jeszcze wyciągów z akt, o których
udostępnienie wystąpiłam - przypomniała mu. -I nadal nie wiem, po
a d n a c s
co do operacji Proteusz zamawiano zabawki. Jeśli wchodziły tam w grę jakieś dzieci...
- Tak, tak - mruknął Matt. – Te pogłoski o klonach. - Nie tylko! - fuknęła. - Mam również kilka pytań o krewnych Henry'ego Bloomfielda.
Matt, odkrawający właśnie kawałek steku, znieruchomiał i ściągnął brwi.
- Jak to, przecież on nikogo nie miał.
- Z treści nekrologów publikowanych w prasie ogólnokrajowej można by wysnuć taki wniosek. Ale w tym zamieszczonym przez „Bugle" jest akapit, w którym żona i dzieci zmarłego proszą o nieskładanie kondolencji. Matt spojrzał na nią podejrzliwie. - Żona i dzieci?
Anula
- Otóż to! Nie znalazłam nigdzie żadnej wzmianki o drugim małżeństwie, a co dopiero o dzieciach. Wspomina o nich tylko lokalna gazeta. Nie mogę przerwać poszukiwań na tym etapie! A jeśli oni żyją? - A jeśli zależy im na zachowaniu prywatności? - spytał Matt. Nie chcę, żebyś się w to angażowała, Carey. - Za późno. Już się zaangażowałam. Zresztą dlaczego nie miałabym pociągnąć tej sprawy dalej? - To może być niebezpieczne. - Po z górą dwudziestu latach?
s u lo
- Nawet po dwudziestu latach. - Matt popatrzył jej z powagą w oczy.
a d n a c s
- Zaryzykuję.
- I nie dasz sobie tego wyperswadować? - spytał. - Nie - odrzekła z uśmiechem. Jęknął.
- Obiecaj mi przynajmniej, że nie będziesz się narażała. - Komu? CIA, naukowcom, czy genetycznym mutantom? Roześmiała się na widok jego miny. - Tak. Oczywiście, że zachowam ostrożność.
- No dobrze, zostawmy tego Bloomfielda do czasu, kiedy będziemy wiedzieli coś więcej. Powiedz mi teraz, jak to się dzieje, że taka zdolna i inteligentna kobieta jak ty spoczywa na laurach i zadowala się pracą sekretarki. Ku jego uldze nie zaprotestowała przeciwko zmianie tematu.
Anula
- Po pierwsze, jestem asystentką, nie sekretarką. A po drugie, kto ci powiedział, że spoczęłam na laurach? A nie spoczęła? - Wiem, ile zarabiasz. Carey prychnęła. - Odkąd to wysokość pensji odzwierciedla znaczenie czyjejś pracy?! Weź strażaków, weź pielęgniarki i nauczycieli. Ja też wiem, ile płacą tobie. Matt poczuł się upokorzony. Większość kobiet, z którymi się
s u lo
spotykał, myślała, że praca w Białym Domu przekłada się na wielkie pieniądze. A prawda wyglądała tak, że gdyby biegli w finansach koledzy z college'u, z Jakiem Ingramem na czele, nie doradzili mu
a d n a c s
kiedyś kupna pewnego pakietu akcji, zapewne siedziałby teraz z Carey w McDonaldzie.
Z tym że ona pałaszowałaby zapewne hamburgera z takim samym zapałem, jak teraz ten stek.
- Zresztą ja lubię swoją pracę - ciągnęła Carey. -Znajduję się w centrum wydarzeń. Coś zmieniam. Ty również pracujesz za kulisami, i to za marne pieniądze w porównaniu z tym, co mógłbyś zarobić gdzie indziej.
- Zza kulis można pociągać za sznurki - zauważył Matt. - Ale rozumiem, o co ci chodzi. Tam, wśród aktorów wielkiej sceny, są osoby, które naprawdę chcą i mogą zrobić coś dobrego dla ogółu. Trzeba im tylko w tym pomóc, a ja to potrafię. Przynajmniej się staram. Warto to robić, prawda? - Właśnie.
Anula
Kelner postawił przed nimi talerzyki z sernikiem. - Nie przyszło ci nigdy do głowy, żeby samemu ubiegać się o prezydencki fotel? - spytała Carey. - A co, podoba ci się moje stanowisko w sprawach dotyczących kobiet? - zażartował Matt. - O twoim stanowisku w kobiecych sprawach nic mi nie wiadomo - odparła ż przekąsem - ale kobiety na pewno by na ciebie głosowały.
s u lo
Aha. Pije do jego aparycji i kawalerskiego stanu. Matt odkroił kawałek sernika, nadział go na widelczyk i podał jej nad stołem. Dech mu zaparło, kiedy otworzyła usta. Wsunął w nie ostrożnie sernik i nie
a d n a c s
odrywając oczu od warg Carey, cofnął widelczyk.
- Kawalerowie mają mniejsze szanse na zwycięstwo w
prezydenckich wyborach - orzekł. A potem szybko dodał: - A żenić się tylko po to, żeby je sobie zapewnić, ani myślę. Nie jestem materiałem na męża, Carey. Dobrze o tym wiesz. - Ale przynajmniej kawalerowi w trakcie kampanii wyborczej nikt nie może zarzucić cudzołóstwa, prawda? - zauważyła. - Prawda - bąknął.
Carey wyczuła chyba jego zakłopotanie, bo wyciągnęła rękę i dotknęła lekko jego ramienia. - Żartowałam tylko. Uśmiechnął się z przymusem. - Nie lubię też, kiedy ktoś zbytnio na mnie Uczy - przyznał pół żartem, pół serio. - Rzetelność nie jest moją najmocniejszą stroną, nieodpowiedzialność mam we krwi...
Anula
Zabrzęczał pager. Matt zerknął na wyświetlacz. Z widniejącego na nim kodu wynikało, że chodzi o jakąś sprawę międzynarodową i rzecz jest pilna. Dzwonić i dowiadywać się o konkrety nie ma sensu. Szef personelu, gdyby chciał z nim porozmawiać, ma przecież numer jego telefonu komórkowego, a zresztą za dziesięć minut będzie w Gabinecie Owalnym i tam wszystkiego się dowie. - Kończ lepiej ten sernik, bosmanie - powiedział, przypinając pager do paska. - Wzywają mnie na przodek.
s u lo
Carey nie spytała, co się stało. To też się mu w niej podobało. - A co uważasz za swoją mocną stronę? - podjęła temat, przełykając ostatni kęs sernika i sięgając po torebkę.
- Łatwość nawiązywania kontaktów z ludźmi -odparł. - Tylko
a d n a c s
jak już ten kontakt nawiążę, to nie zawsze wiem co dalej.
- A mnie - powiedziała Carey, wstając - obiło się o uszy coś innego.
Matt udał bezbrzeżne zaskoczenie.
- O, doprawdy? A można wiedzieć, co, mianowicie? Otworzyła usta, ale nic nie powiedziała. Zaczerwieniła się tylko. Bardzo dobrze wiedział, co o nim słyszała. Że jest playboyem. Że słynie z tego, że nie przepuści żadnej kobiecie. I dobrze słyszała. Wziął ją za rękę, przyciągnął do siebie i pocałował. Zreflektował się szybko i cofnął głowę. Jest jej szefem. Przełożeni nie powinni romansować z podwładnymi nawet poza Białym Domem, nawet poza wstrząsanym skandalami Zachodnim
Anula
Skrzydłem. Odwrócił się od Carey i potoczył chmurnym wzrokiem po sali. Miał nadzieję, że nie ma tu nikogo z prasy. - Przepraszam - bąknął. - Nie powinienem był tego robić. To się nie powtórzy. I w tym momencie zauważył za oknem restauracji mężczyznę obserwującego ich z ulicy.
a d n a c s
Anula
s u lo
ROZDZIAŁ PIĄTY - Zaczekaj tutaj - mruknął i ruszył zdecydowanym krokiem do wyjścia. Co go ugryzło? Carey, oszołomiona pocałunkiem i szybkością dezercji Matta, oburącz przycisnęła torebkę do piersi. Poczuła się nagle intruzem w tej szykownej restauracji. Policzki jej pałały, wydawało jej się, że wszyscy na nią patrzą. Czy rozpoznali Matta?
s u lo
Czy biorą ją za jeszcze jedną z jego licznych przyjaciółeczek? Taką, której nie raczy nawet odprowadzić do domu?
Podszedł do niej maitre d'hotel. Z mosiężnej plakietki przypiętej do piersi wynikało, że ma na imię Jacques.
a d n a c s
- Smakowała pani kolacja? - spytał.
- Dziękuję - odparła. - Bardzo, naprawdę. Widok wracającego Matta podniósł ją na duchu, ale tylko trochę.
- Chodź - warknął z ponurą miną, chwytając ją bezceremonialnie za rękę.
Ani słowa wyjaśnienia. Żadnego „przepraszam". Zdezorientowana zaparła się, wbijając obcasy w dywan. Co za wiele, to niezdrowo. Nie pozwoli się tak traktować! Matt stwierdził, że Carey nie podrepcze za nim potulnie. - Ktoś nas obserwował - wyjaśnił cicho. - Niemożliwe! - Jacques pokręcił głową. - U nas to nie do pomyślenia! Carey przyznała mu w duchu rację. Po pierwsze, nie zauważyła błysku flesza, po drugie, loże w tej restauracji miały wysokie oparcia
Anula
zapewniające konsumentom prywatność. Pełną prywatność. Nic dziwnego, że Matt właśnie tutaj umawiał się na randki. Matt przestąpił z nogi na nogę. Najwyraźniej pilno mu było znaleźć się z powrotem na ulicy, może chciał ścigać domniemanego podglądacza. - To nie twoja wina, Jacques - powiedział. - Nie bierz sobie tego do serca. Zresztą... - dorzucił bez przekonania - może mi się tylko przywidziało. Objął Carey w talii i opuścili salę.
s u lo
Ulica wyglądała niby tak samo. Latarnie, neony, podświetlone pomniki, wszystko to przypominało Carey, że prywatny światek wspólnej kolacji został za nimi. Ale świat zewnętrzny nie był już taki sam.
a d n a c s
Matt ją pocałował. A zaraz potem powiedział, że to się więcej nie powtórzy.
- Diabli nadali - mruknął pod nosem Matt, kiedy parkingowy podstawił jego mustanga.
- Co diabli nadali? - spytała, siląc się na lekki ton. - Bo... - Urwał i spojrzał na nią dziwnie. Potem zacisnął usta, wyprostował się i dokończył: - Bo chciałem cię odwieźć do domu, a muszę wracać do biura. Obszedł samochód i otworzył drzwi od strony pasażera. - Mogę pojechać metrem - zauważyła, wsiadając. - Nie lubię, kiedy jeździsz metrem. - Zatrzasnął za nią drzwi auta.
Anula
Carey ściągnęła brwi. Albo ten pocałunek aż tak ją rozkojarzył, albo Matt dziwnie się zachowuje. - A ja lubię jeździć metrem - powiedziała, kiedy wsiadał za kierownicę. Spojrzał na nią i wzruszył ramionami. - Czyli na stację McPherson Square? Wraz z uruchamianym silnikiem włączyło się radio nastawione na program informacyjny. Droga spod restauracji na McPherson
s u lo
Square upłynęła im w milczeniu. Matt zaparkował na drugiego przed wejściem na stację.
- Przepraszam - mruknął sztywno, nie patrząc na Carey,
a d n a c s
- Jesteś zapracowany - bąknęła, odpinając pas -a ja naprawdę lubię metro... Ach. - On chyba nie miał na myśli odwożenia jej do domu? - Za tamto już przeprosiłeś.
Samochód za nimi zatrąbił. Matt włączył światła awaryjne. - Zachowałem się skandalicznie, nie zasłużyłaś sobie na to. - Nie wniosę skargi, jeśli o to ci chodzi. - Chciała, żeby zabrzmiało to nonszalancko, a zabrzmiało głupio. Matt wyłączył radio i położył obie dłonie na kierownicy. - Jesteś najlepszą asystentką, jaką miałem. Spojrzała na niego zdumiona. Jeszcze dwie godziny temu nie posiadałaby się ze szczęścia, słysząc z jego ust tę pochwałę. - Naprawdę? - Tamto nic... - Urwał. Pewnie chciał powiedzieć: „Tamto nic nie znaczyło", ale w porę ugryzł się w język.
Anula
- Czekają na ciebie w biurze - powiedziała cicho, wysiadając z samochodu. Nie obejrzała się. Zwołana w trybie pilnym narada wymagająca obecności Matta dotyczyła niepokojących zjawisk, jakie wystąpiły znowu w Europie Wschodniej za sprawą dyktatora Rebelii. Ostatnio Matta interesowało szczególnie graniczące z Rebelią państwo Delmonico, bo niedawno, po śmierci męża, ambasadorem została tam jego stara przyjaciółka. Na analizie sytuacji i wypracowywaniu strategii upłynęła Mattowi cała
s u lo
sobota. Wieczorem zadzwonił do Janeen Sullivan, ochrzczonej przez Ritę Panną Fistaszek.
- Spotkamy się w Where or When? - spytała Janeen.
a d n a c s
- Nie - odparł. Ta restauracja kojarzyła mu się teraz z Carey. A nie chciał myśleć o Carey, będąc z Janeen... czy raczej być z Janeen, a myśleć o Carey. -Zatrzymałaś się w Ritzu-Carltonie, tak? - Podoba mi się twój tok rozumowania - wymruczała. Ale już przy sałatce Matt nabrał pewności, że dziś wieczorem nie ma ochoty zabierać swojej przyjaciółki na górę, celem skonsumowania tam deseru.
- Tęskniłam za tobą - wyznała Janeen, bawiąc się zalotnie naszyjnikiem. - Śliczne były te róże, które mi przysłałeś. Nie doczekawszy się odpowiedzi, wydęła usta. - Za półtora tygodnia jest ta uroczysta kolacja wydawana przez prezydenta - zaczęła z innej beczki. - A tak, na cześć nauczycieli - przypomniał sobie. - Poproszę Carey, żeby załatwiła ci wejściówkę.
Anula
- Carey? - Starannie wyskubane brwi Janeen powędrowały w górę. Carey. Wciąż nie mógł się zdecydować, czy naprawdę żałuje tamtego pocałunku, chociaż zdawał sobie sprawę, że powinien. - To moja asystentka. - Ładna chociaż? Takiej urody nie kupisz za wszystkie fistaszki Georgii, pomyślał, ale nie powiedział tego głośno. - Jesteś zazdrosna o moją asystentkę? - Zazdrosna nie, raczej zaborcza. Jeszcze gorzej.
a d n a c s
s u lo
- Daj spokój, Janeen. Spotykamy się dopiero od dwóch miesięcy. - Wiem, wiem - zapewniła go. - Nie mamy na siebie wyłączności.
Matt, choć zmieniał partnerki jak rękawiczki, naturę miał monogamisty. Szczycił się tym, że nigdy jeszcze nie poszedł z żadną do łóżka, dopóki nie zerwał definitywnie z jej poprzedniczką. - Otóż to.
Janeen przesunęła powoli wymanikiurowanym paznokciem po krawędzi głęboko wyciętego dekoltu swojej sukni. - Co wcale nie oznacza, że nie zrobię wszystkiego, żeby pogrążyć cię w oczach konkurentek. Broń cię Panie Boże. - Chodźmy na górę - zaproponowała przymilnie. - Tylko na jednego drinka. Ja stawiam.
Anula
Cholera. Wsiadali objęci do windy, kiedy Matta oślepił błysk flesza. Skrzywił się odruchowo. No, fajnie! - Jak się nazywasz, słonko?! - zawołał fotograf, wtykając głowę do kabiny. Janeen przewróciła oczami. Ani myślała odpowiadać; Matt nie umawiał się z byle kim. - Tynan - rzucił Matt, udając, że uznał to pytanie za skierowane do siebie. - T-y-n...
s u lo
Drzwi windy zasunęły się i Janeen parsknęła śmiechem. Potem wepchnęła Matta w kąt wykładanej lustrami kabiny i zabrała się do
a d n a c s
rozpinania mu koszuli. Cholera.
- Och, kochanie, chwileczkę. - Udało mu się jakoś uwolnić z narożnika i sięgnąć po pager. - Muszę, eee... zadzwonić. - Przecież pager nie brzęczał - zaprotestowała. - Nastawiłem go na wibrowanie - zełgał, wyjmując telefon. Rita - rzucił do mikrofonu. Zakładał, że Janeen domyśli się, że chodzi o rzeczniczkę prasową Białego Domu. Janeen zrobiła nadąsaną minkę. - Jaka Rita? Rita odebrała, kiedy wysiadali z windy na swoim piętrze. - Winfield, słucham. - Wywoływałaś mnie przez pager - rzekł Matt, spoglądając przepraszająco na Janeen i wznosząc oczy do sufitu. - Ja? Nigdy w życiu - obruszyła się Rita. Słyszał w tle rozmowę.
Anula
- Co ty powiesz! - żachnął się. - To poważna sprawa. Stojąca obok Janeen przytupywała niecierpliwie. - Aaa. - Ricie trzeba było przyznać, że kojarzyła w lot. - Znaczy, to jeden z tych telefonów, tak? Jesteś z Panną Fistaszek? Janeen chciała się do niego przytulić, ale zdążył się odsunąć. - Teraz? - W tej chwili - przytaknęła Rita. - To sprawa życia i śmierci. Los demokracji, ba, całego wolnego świata! zależy od powodzenia twojej rejterady.
s u lo
- Rozumiem - odrzekł Matt. - Trudno. Zaraz będę.
Był to jeden z jego mniej wyrafinowanych sposobów na
a d n a c s
uwalnianie się od niepożądanego towarzystwa, ale zwykle zdawał egzamin. Przeprosił Janeen, pożegnał się z nią i wrócił do domu. Tam naszła go pokusa, by zadzwonić do Carey - usłyszeć jej głos, może nawet się umówić. Ale szybko odrzucił ten pomysł. Carey jest jego podwładną, a tym samym owocem zakazanym. A gdyby nie była podwładną?
Zmroziła go ta myśl. Przecież nie wyrzuci jej z pracy. Carey jest mu potrzebna - jako asystentka, oczywiście. Nigdy nie miał lepszej. Lepszej asystentki. Tak, musi poważnie zastanowić się nad swoją fascynacją tą dziewczyną, zanim rzecz wymknie się spod kontroli. W niedzielę zadzwoniła Rita Winfield i ten telefon dostarczył mu niezbędnej amunicji. - Słucham - powiedział, odbierając.
Anula
- Tak, tak, nastaw ucha - poradziła mu stara przyjaciółka. Dzwonili do mnie właśnie z „World Inquisitora". Domagają się oficjalnego komentarza w sprawie, którą uznasz pewnie za śmiechu wartą. Dzwoni do niego w niedzielę i zawraca głowę jakimś „World Inquisitorem"? - Wiem, pstryknęli mi zdjęcie, jak wsiadam z Janeen do windy, i co z tego? Żadnej nagości, żadnych mutantów, żadnych kosmitów z
s u lo
krowimi głowami, tylko ja i ona. Nie rozumiem, czego się tak uczepili.
- Spokojnie - powiedziała Rita. - Nie chodzi o nic z powyższego.
a d n a c s
No, może z wyjątkiem tych mutantów. Poniedziałek, 9 czerwca
Carey lubiła poniedziałki. Rozpamiętywanie przez długi, spędzony w samotności weekend pocałunku Matta i weryfikowanie plotek o tajnych rządowych laboratoriach nie zdołało tego zmienić. Mina Matta, kiedy weszła do biura, owszem. - Wcześnie dziś jesteś - zauważyła i poczuła się jakoś nieswojo. Widok Matta po tamtym pocałunku wytrącił ją trochę z równowagi. Sposób, w jaki na nią patrzył, jeszcze bardziej. - „Biały Dom prowadzi dochodzenie w sprawie mutantów" wyrecytował. - Słucham? Pokazał jej arkusz papieru, który wziął z jej biurka.
Anula
- To tytuł artykułu, który ukaże się w środowym wydaniu „Inquisitora". Okazuje się, że czołowy doradca prezydenta Stewarta, Matthew Tynan, aktywnie poszukuje prawdy o tajnych rządowych eksperymentach genetycznych. - Skąd im to przyszło do głowy? Czyżby był na nią zły? - Zastanówmy się - zaproponował. - Znasz jakiś powód, dla którego mogliby mnie powiązać z tą swoją historyjką o superdzieciach? - Nie.
s u lo
Odrzucił kartkę z powrotem na jej biurko.
a d n a c s
- Dzwoniłaś do „Inąuisitora"?
- Pod swoim nazwiskiem, Carey Benton. O tobie, prezydencie, ani o Białym Domu nic nie wspominałam. Nigdy bym... Jak oni...? Zrobiło się jej słabo.
- Chciałam tylko zapytać pana Cantrella, skąd ma te informacje, i to wszystko. W jaki sposób powiązali mnie z tobą? - Mnie o to pytasz? - burknął Matt. - Może potrafią robić użytek z komputera?
Oczywiście, komputer. Baza danych. Wykaz pracowników federalnych... - Och, Matt, tak mi przykro, nie chciałam... I co teraz? - Nogi się pod nią ugięły. - Co teraz? - Odwrócił się na pięcie i wszedł do swojego gabinetu. Zatrzymał się za progiem i obejrzał.
Anula
- Biały Dom zareaguje na rewelacje „Inąuisitora" tak jak zawsze, czyli je zignoruje. Ja ze swej strony zadzwonię z przeprosinami do Jake'a Ingrama. Miejmy nadzieję, że nie utrudni mu to śledztwa. A ty, Carey... ty przestajesz się zajmować Proteuszem. Zrozumiano? - Co? - Chyba nie mówi tego poważnie! - Matt, przecież... Zatrzasnął jej drzwi przed nosem. Roztrzęsiona opadła na krzesło. Jak mogła palnąć takie głupstwo i przedstawić się swoim prawdziwym nazwiskiem? I jak Matt, ten czaruś, ten sam Matt, który ją pocałował, może...
s u lo
Dopiero teraz zauważyła, że nie przyniósł dzisiaj
poniedziałkowych bajgli. Zakryła dłonią usta, żeby się nie rozpłakać.
a d n a c s
Kiedy jakiś czas potem Matt wychodził na zebranie starszego personelu, zdążyła już dojść trochę do siebie.
- Matt - powiedziała. Zatrzymał się i spojrzał na nią pytająco. Popełniłam błąd i bardzo mi przykro, że sprawiłam tyle kłopotu. Zrobię wszystko, żeby to naprawić. Ale niewiele zdziałam, skoro jesteś taki zły, że nie możemy nawet o tym porozmawiać. - Wiesz co, bosmanie? - mruknął po chwili zastanowienia. - Coś mi się wydaje, że trochę za wiele rozmawialiśmy. Potrząsnęła głową. - Nie rozumiem. Ale on był już za drzwiami. - Spieszę się na zebranie - usłyszała jeszcze. W środę sytuacja wyglądała jeszcze gorzej. Nawet Honey Evans zauważyła to przy lunchu. Przerwała swoją opowieść o jakimś
Anula
emerytowanym agencie CIA, tak samotnym, że dzwonił do Białego Domu, by pogawędzić, i spytała: - Co z tobą, Carey? - Nie wiem, czy nie będę musiała zrezygnować z pracy odrzekła Carey. Tak się szczyciła swoim profesjonalizmem, a teraz, kiedy Matt stracił do niej zaufanie, wszystko leciało jej z rąk. - Nie gadaj! - Honey o mało nie oblała się colą. Odstawiła przezornie puszkę. - Dlaczego? Carey zawahała się. - A obiecasz, że nikomu nie powiesz?
s u lo
- No, nie jestem paplą, która miele ozorem na prawo i na lewo.
a d n a c s
No i Carey opowiedziała jej - nie o operacji Proteusz, rzecz jasna, lecz o kolacji i pocałunku. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak bardzo pragnęła zwierzyć się komuś z tego. Rita Winfield, jej druga biurowa powierniczka, miała na głowie ważniejsze sprawy - sprawy wagi państwowej. No i była przyjaciółką Matta. Honey była przyjaciółką Carey. To nie ulegało wątpliwości. Tylko prawdziwa przyjaciółka mogła odstawić puszkę z colą z takim rozmachem, że piana wylała się z sykiem na wieczko. - A to łobuz! - Obiecałaś, że nikomu nie powiesz - przypomniała jej Carey. - Wiem, że obiecałam, i nie powiem. Ale on najpierw molestuje cię... - Honey, on do niczego takiego się nie posunął!
Anula
- A potem postanawia cię ukarać pod byle pretekstem. Kto mu dał prawo? - On mnie nie karze, Honey. Ale nie pozwala mi zostawać po godzinach, co zupełnie dezorganizuje mi pracę. Dzisiaj od samego rana nadganiam zaległości z wczoraj i jeszcze się z tym nie uporałam. Nie oddzwania tak szybko jak kiedyś, kiedy wywołuję go przez pager, zupełnie jakby bał się ze mną rozmawiać. Prędzej czy później wynikną z tego poważne kłopoty. Zastanawiam się... zastanawiam się,
s u lo
czy nie powinnam odejść, zanim to się stanie.
Honey pociągnęła długi łyk coli, popatrzyła na puszkę, marszcząc nosek, i powiedziała:
- Słyszałam, że jeśli zamiast sama składać wymówienie,
a d n a c s
zaczekasz, aż on cię wyleje, to zyskujesz na świadczeniach
przysługujących bezrobotnym. A takie wylanie nie musi być wcale przykre, jak dobrze to rozegrasz. Carey roześmiała się.
- Bezrobocie mi nie grozi - oznajmiła. - Nie będę miała trudności ze znalezieniem innej pracy. I to zapewne lepiej płatnej. - Co? Chcesz się wymeldować z Białego Domu? Z kim ja się tu pożywiam? Sama myśl o tym, że widywałaby nadal Matta, tyle że z daleka, była dla Carey nie do zniesienia. - Nie mogę tego załatwić połowicznie. Honey nachmurzyła się, by po chwili się rozpromienić. - Carey, to genialne!
Anula
Entuzjazm Honey nie wiedzieć czemu wywoływał zawsze u Carey dreszcz niepokoju. - Co jest genialne? - Jak już nie będziesz pracowała pod Tynanem, to możesz go z czystym sumieniem uwieść. Fakt, wyłazi z niego teraz ostatni palant. Ale to seksowny palant. Carey nie podchwyciła sugestii przyjaciółki. Wątpiła, czy Matt
s u lo
zechciałby się z nią umówić, nawet gdyby nie była już jego
podwładną. Zresztą swoim zachowaniem tak ją zranił, że nie była pewna, czy sama chciałaby się z nim umawiać. Pomimo tamtego
a d n a c s
pocałunku. Musi się z tym przespać.
Chociaż tyle jest im obojgu winna.
- Przepraszam cię, Jake powiedział Matt, spacerując w czwartek tam i z powrotem po gabinecie. Nie cierpiał tego krążenia na uwięzi spiralnego przewodu telefonicznego, ale bezpieczne linie wyposażone były wyłącznie w takie aparaty. - W każdym razie twoje nazwisko nie padło, a „Inąuisitor" ma wiarygodność brukowca. Rita nie zaszczyciła ich nawet formułką „bez komentarza", po prostu ich olała. - Nic takiego się nie stało - powiedział Jake Ingram. - Naprawdę. - I jeszcze jedno. Od tego tygodnia twoja sprawa będzie się posuwała wolniej. Odsunąłem od niej Carey. - Coś się wydarzyło? - Jake zdołał w jakiś sposób zawrzeć w tym pytaniu wiele emocji. Wyczerpanie, zrezygnowanie, niepewność, podejrzliwość... Swoją drogą, w co on się u diabła wplątał?
Anula
Matt przymknął oczy i potrząsnął głową, by pozbyć się pewnych daleko idących przypuszczeń. - Nie, nic. W każdym razie, jeśli chodzi o to, czym się zajmowała. Jake milczał przez chwilę. Potem podjął: - Chyba żartujesz. Nie mów mi tylko, że Carey też. - Co też? - żachnął się Matt. - Nie ma żadnego też, Jake. Nic z tych rzeczy się nie wydarzyło.
s u lo
No, prawie nic, jeśli chodzi o ścisłość. Zdążył wziąć się w karby, zanim między nim i Carey doszło do czegoś znaczącego. Chociaż tamten niezupełnie niewinny pocałunek do tej pory burzył mu spokój ducha.
a d n a c s
- Nie wmawiaj mi, że nie zastosowałeś wobec Carey starych chwytów Tynana.
Najlepszą obroną jest atak.
- Przekładałeś ostatnio terminy jakichś ślubów, Jake? - Uff! - sapnął Jake. - Prawdziwy z ciebie kumpel. Czyli w mojej sprawie można jej nadal ufać, tak?
Matt wykorzystał skwapliwie okazję do skierowania rozmowy z powrotem na właściwe tory - skok na Bank Światowy, operację Proteusz i inżynierię genetyczną. Z wyjaśnieniami w tych kwestiach Jake Ingram jakoś się nie śpieszył. - Chciałem cię tylko uprzedzić, że teraz, kiedy Carey już nad tym nie pracuje, następnej porcji informacji możesz się spodziewać dopiero za parę tygodni.
Anula
- Pierwszy raport dał mi wiele do myślenia - zapewnił go Jake. Odezwij się, kiedy będziesz już coś miał. Dobrze? - Tak. - I nie spaprz sprawy z Carey - dorzucił Jake. Matt odłożył słuchawkę, a w tym samym momencie ktoś zapukał i do gabinetu wsunęła głowę Carey. Możemy chwilę porozmawiać? Matt spojrzał na nią i pomyślał, że w innym, lepszym świecie mogłaby z nim rozmawiać przez całą wieczność.
s u lo
- Przykro mi, bosmanie, ale jestem umówiony z Bermannem, a muszę jeszcze coś przejrzeć.
- To zajmie tylko minutkę. - Weszła i zamknęła za sobą drzwi.
a d n a c s
- No dobrze, minutkę - przystał.
Podała mu arkusz papieru. Położył go przed sobą i sięgnął po pióro, zakładając, że to jakiś dokument do podpisu. Znieruchomiał z ręką w powietrzu, kiedy jego wzrok padł na nagłówek. - Przykro mi, Matt, że sprawy przybrały taki obrót - powiedziała cichym, lecz stanowczym głosem - ale zmuszona jestem złożyć wymówienie.
Anula
ROZDZIAŁ SZÓSTY - Nie możesz złożyć wymówienia - wykrztusił, patrząc zbaraniałym wzrokiem na leżące przed nim podanie. Wzruszyła ramionami. - Owszem, mogę. Obojętne czyja to wina, nie jestem już twoją podwładną ani pracownicą tego biura. Im szybciej uznamy to za fakt, tym szybciej będę mogła rozpocząć szkolenie kogoś lepiej kwalifikowanego na swoje miejsce.
s u lo
- Nie. - Matt rzucił pióro na biurko i rozłożył ręce. - Nie
wyobrażam sobie nikogo lepiej kwalifikowanego od ciebie. Wiem, przez ten tydzień zachowywałem się wobec ciebie jak ostatni dupek,
a d n a c s
ale to jeszcze nie powód, żebyś rezygnowała z pracy.
- Nie ufasz mi od czasu tej wpadki z Jnquisitorem".
- Tu nie chodzi o żadnego dziennikarza! W prasie mogą człowieka obsmarować, nawet jeśli nie popełni żadnego błędu, i gorsze już rzeczy wypisywały o mnie gazety. Najechałem na ciebie tak ostro tylko dlatego...
- Chodzi o tamten piątek - powiedziała Carey. - Tak. Po części. - Spróbował się uśmiechnąć. -Możemy udawać, że tamtego piątku nie było. - Tak jak ty udajesz już od tygodnia? Cholera, ma rację. - Posłuchaj mnie, wszystko spieprzyłem, przyznaję. W piątek coś mnie podkusiło, a potem pogorszyłem jeszcze sprawę tymi nieporadnymi próbami wybrnięcia z sytuacji. Ale potrafię to naprawić. Obmyśliłem już nawet strategię.
Anula
Pokręciła głową. - Twoja „strategia" to trzymanie mnie na dystans, Matt. Tak jakbyś się obawiał, że mogę w każdej chwili... - Zaczerwieniła się i nie wiedzieć czemu wbiła wzrok w guziki jego koszuli. - Niczego się z twojej strony nie obawiam, Carey. - Ja odnoszę inne wrażenie, i w takich warunkach pracować z tobą nie mogę. Matt spojrzał spod ściągniętych brwi na podanie i zdecydowanym ruchem odsunął je na bok.
s u lo
- Nie chcę, żeby tak się między nami skończyło.
- Cóż... - Carey zawahała się. - Nie musi. Spojrzał na nią z nowo
a d n a c s
rozbudzonym zainteresowaniem.
- Chcę przez to powiedzieć, że chętnie będę kontynuowała gromadzenie informacji o operacji Proteusz. - Nieodpłatnie?
- Nie robię tego dla pieniędzy - odparowała - tylko dla Henry'ego Bloomfielda, jego żony i dzieci, które być może miał, umierając, i dla tych domniemanych dzieci, dla których CIA kupowała zabawki. Chcę się tego podjąć, bo moim zdaniem Jake Ingram pracuje teraz nad czymś bardzo ważnym dla naszego kraju. Wytropienie przestępcy, który dokonał skoku na Bank Światowy, to rzecz najwyższej wagi. Matt musiał jej przyznać rację. - To prawda - zaczął. - Ale... - No i jestem już wciągnięta - przypomniała mu. - Chyba nie chcesz wtajemniczać w to jeszcze kogoś?
Anula
- Czyli podtrzymujesz swoją decyzję? - Tak. - Zatem zgoda. Znajdź jutro, a jeszcze lepiej dzisiaj po południu, kogoś na swoje miejsce i jak najszybciej wprowadź tę osobę w obowiązki. Carey wybrała na swego następcę mężczyznę, Kipa Davisa, który zastępował ją podczas urlopu i z którym Mattowi dosyć dobrze się współpracowało. Potem spakowała część rzeczy osobistych, w tym
s u lo
fotografię rodziców i kalendarz z Denver, który dostała od Matta na Gwiazdkę. Nie chciała zabierać do domu wszystkiego naraz. Bagażnik kabrioletu Honey, która zaoferowała pomoc, był na to za mały.
a d n a c s
Piątek, 13 czerwca
Kip, nowy asystent Matta, był szczupłym blondynem trzy lata starszym od Carey. Znał cztery języki, od dziesięciu lat pracował na odpowiedzialnych stanowiskach i znał na wylot system komputerowy Białego Domu. Do tego łatwo nawiązywał kontakty, był dyspozycyjny i ukończył nauki polityczne.
Tego ranka odebrał kolejny telefon i spojrzał zdziwiony na Carey.
- Do ciebie. Wzięła od niego słuchawkę. - Carey, słucham? - Kto to, u diabła, był? - spytał zdziwiony Josh O'Donnell. - Mój następca, panie O'Donnell - poinformowała go. - Ja pracuję u Matta jeszcze tylko do końca tego tygodnia.
Anula
- Masz już nową posadę? - spytał. - Bo jak nie, to zapraszam do siebie. Carey wpatrywała się w aparat. - Mówi pan poważnie? - Od dawna ci to proponuję, dziewczyno. Uposażenie co prawda też rządowe, ale za to biura ładniejsze niż w Zachodnim Skrzydle. - Musielibyśmy najpierw porozmawiać. Upewnić się, czy będziemy sobie odpowiadali.
s u lo
Umówiła się na następny tydzień i zapisała sobie, jak tam trafić. Kamień spadł jej z serca. Niewielkie oszczędności, jakie zdołała zgromadzić, na długo by nie wystarczyły.
Matt miał tego dnia tyle spotkań, że normalny śmiertelnik nie
a d n a c s
sprostałby takiemu wyzwaniu. Nie było go, kiedy po południu do sekretariatu weszła Rita Win-field, a za nią wlał się tłumek asystentek, urzędników i stażystów z rozmaitych biur Białego Domu. Odśpiewali chórem „For she's a jolly good fella", każdy przyniósł drobny pożegnalny upominek. Carey była szczerze wzruszona. Całusom i uściskom nie było końca.
- A co to za zbiegowisko? - spytał ktoś w pewnej chwili od progu. Głos był znajomy, ale nie należał do Matta. Ludzie zaczęli się rozstępować, Carey wysunęła się naprzód. - Witaj, Carey Benton rzekł prezydent. - Dowiedziałem się od Matta, że nas opuszczasz. - Tak, panie prezydencie - odparła Carey drżącym z przejęcia głosem.
Anula
- Cóż, życzę ci zatem powodzenia. -I prezydent Stewart wyciągnął rękę, którą Carey, naturalnie, uścisnęła. Był dobrze trzymającym się mężczyzną po pięćdziesiątce, łysiejącym już nieco, ale przystojnym. Błysnął flesz, jego nadworny fotograf uwiecznił ten moment dla potomności. - Każda kobieta, która wytrzymała z Mattem Tynanem cały rok, wzbudza mój podziw i szacunek. - Dziękuję, panie prezydencie - rzekła Carey. -Ale ośmielam się zauważyć, że pan męczy się z nim o wiele dłużej niż ja. A na dodatek, sam przyjmował go pan do pracy.
s u lo
- Fakt - przyznał prezydent i uśmiechnął się szeroko.
Odwracając się do drzwi, poszukał wzrokiem Rity Winfield. - Rita, co
a d n a c s
twoim zdaniem każe mi zatrudniać osobników pokroju Tynana? Mam nadzieję,że w wystarczającym stopniu ukrywamy przed narodem amerykańskim moją skłonność do brawury?
- Tak do końca jej nie ukrywamy, panie prezydencie - odparła z uśmiechem Rita. - Myślę, że między innymi za tę skłonność Amerykanie tak pana kochają.
- Niech Bóg im błogosławi - odparł przywódca kraju, kierując się do drzwi. - Jeszcze raz wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia, Carey - rzucił od progu. - I dziękuję za dobrą pracę. Ciszę, jaka zapadła po tej wizycie, pierwsza przerwała Honey Evans. - No i masz teraz kolejny powód, żeby już nigdy nie myć tej ręki - zauważyła.
Anula
Kiedy wieczorem Carey zbierała się do wyjścia, do sekretariatu wpadł zdyszany Matt w rozpiętej marynarce i z przekrzywionym krawatem. - Cześć, bosmanie - wysapał, przytrzymując się framugi. Myślałem, że cię już nie zastanę. - Cieszę się, że zdążyłeś. - Przepraszam, że nie mogłem wziąć udziału w przyjęciu pożegnalnym. - Matt wziął jedno z pudeł z jej dobytkiem, Carey
s u lo
przewiesiła sobie przez ramię torbę i wyszli na korytarz.
- Bardzo dobrze mi się tu pracowało - powiedziała, kiedy znaleźli się w lobby. - Atmosfera była wspaniała, a ty...
a d n a c s
Głos jej uwiązł w gardle. Matt z cichym jękiem oddał niesione przez siebie pudło Kipowi, podszedł i objął Carey. Na krótką błogą chwilę otoczyły ją jego ciepło, siła i zapach. Cmoknął ją nawet w policzek, szorując lekko skórę wieczornym zarostem. Łzy napłynęły jej do oczu.
- Uważaj na siebie. - Wypuścił ją z objęć i cofnął się w stronę wejścia do Zachodniego Skrzydła. - Pozdrów ode mnie całe Kansas City, jak tam będziesz.
Nie Ogallalę. Nie Dallas, nie Phoenix, nie Albuquerque. Nie Tombstone ani Deadwood. Tylko Kansas City. - Pozdrowię - wykrztusiła. - Ej, Tynan - rzuciła wyzywająco Honey, biorąc się pod boki. Lepiej już całować nie umiesz? Carey najchętniej zapadłaby się pod ziemię.
Anula
- Nie - odparł Matt, nie odrywając oczu od Carey. - To najlepszy pocałunek, jaki mam dla kobiet, na które nie zasługuję. Honey przewróciła oczami. - To radzę ci wziąć się za siebie. - Jakie to szczęście, że w obecności prezydenta Honey trzymała buzię na kłódkę, - Pomogę tylko Carey odnieść rzeczy do samochodu i zaraz wracam - powiedział do Matta Kip. Matt po raz ostatni skinął jej głową, odwrócił się i wszedł do
s u lo
Zachodniego Skrzydła, gdzie Carey od tej pory będzie mogła się dostać tylko w charakterze gościa. Po chwili zniknął jej z oczu w głębi korytarza.
a d n a c s
Poprawiła na ramieniu wielką, pękatą torbę i ruszyła z przyjaciółmi na parking. Miała już plan. Wyjedzie z miasta wynajętym na Union Station samochodem, zmieni klimat.
A tę torbę zabierze ze sobą. To przecież jej jedyny łącznik z Mattem. Jej szansa na ponowne z nim spotkanie. Najlepsza szansa na naprawienie błędów niedawnej przeszłości.
Torba zawierała kopie tego, co zebrała do tej pory na temat Bloomfielda, wycinki z gazet dotyczące tajnych rządowych eksperymentów genetycznych oraz fotokopie tych fragmentów dokumentacji operacji Proteusz, które zdobyła, powołując się na prawo do swobodnego dostępu do informacji.
Anula
ROZDZIAŁ SIÓDMY Sobota, 14 czerwca Matt nie wytrzymał długo. Już następnego ranka zadzwonił do Carey do domu. Naturalnie tylko po to, by się upewnić, czy u niej wszystko w porządku. Jeden sygnał, drugi, trzeci. Trzask. - Witaj. Połączyłeś się z Carey, numer 202-555-3712. Po sygnale zostaw wiadomość. Dziękuję!
s u lo
Cała ona, dziękuje ludziom za zostawianie wiadomości na automatycznej sekretarce. Matt odłożył słuchawkę i wrócił do opracowywania na laptopie nowej strategii.
a d n a c s
Po południu znowu zadzwonił do Carey, i znowu włączyła się automatyczna sekretarka. W chwilę potem zadzwonił jego telefon. Sięgnął szybko po słuchawkę. - Słucham?
- Cześć, przystojniaczku - wymruczała Janeen Sulryan, sfrustrowana Panna Fistaszek. - Może byśmy się spotkali? Z przyzwyczajenia omal nie powiedział: „Jasne". Dobrze by było na kilka godzin wyrzucić Carey z myśli. Na szczęście w ostatniej chwili ugryzł się w język. - Dziś wieczorem nie da rady - powiedział. - To już tydzień! - wyjęczała rozkapryszonym tonem. - Posłuchaj, ślicznotko. - Matt przeczesał palcami włosy. - W środę wieczorem idziemy na tę rządową kolację, prawda? Pojemy sobie wymyślnych potraw, pogawędzimy z ważnymi osobistościami,
Anula
a ty będziesz miała okazję wygarnąć mi w oczy, co o mnie myślisz. Co ty na to? Milczała. Zazwyczaj był to zły znak. Wiedział, że może ratować sytuację, że mogą pozostać przyjaciółmi, ale najpierw muszą porozmawiać. - To co, Janeen? Do środy? Przytaknęła nadąsana i rozłączyli się. Matt odczekał kilka minut i znowu zadzwonił do Carey. Trzask. - Witaj. Połączyłeś się...
s u lo
Odłożył słuchawkę. Może Carey poszła na randkę? Gdyby był lepszym człowiekiem, życzyłby jej, żeby przyjemnie spędzała czas.
a d n a c s
Ale nie był człowiekiem aż tak dobrym.
Jako przyczynę zgonu podawano nie utonięcie, lecz „rozległy uraz głowy". A w rubryce „mąż/żona", ktoś, zamiast na maszynie, wpisał odręcznie „Violet Vaughn".
Żona? Dziwnie znajomo zabrzmiało jej to nazwisko. Carey, studiująca akt zgonu w sekretariacie sądu okręgowego, nieopodal Belle Terre w Karolinie Północnej, zerknęła na nazwisko widniejące u góry. Zgadzało się z tym z wykazu uprawnionych do głosowania, z deklaracji podatkowych i z aktu urodzenia, które znalazła. Henry Bloomfield. Opłaciło się przejechać wynajętym samochodem czterysta kilometrów wzdłuż wybrzeża. Ma nazwisko żony Bloomfielda! Świadectwa ślubu co prawda nie znalazła, ale w spisie uprawnionych do głosowania Violet Vaughn figurowała pod tym
Anula
samym adresem co Henry Bloomfield. On był „Naukowcem zatrudnionym przez rząd USA", ona „Asystentką dr. Henry'ego Bloomfielda". Asystentka. Tak jak Carey. Ale w odróżnieniu od Carey, ta Vaughn mieszkała ze swoim szefem. Carey podziękowała sekretarce i pojechała do samego Belle Terre, sennego nadmorskiego miasteczka leżącego z dala od uczęszczanych przez letników tras. Na podstawie adresu, który
s u lo
otrzymała w biurze asesora, odnalazła stojący na uboczu,
przedwojenny dom Bloomfielda. Z dawnej świetności niewiele pozostało. Większość okien była pozabijana deskami, wokół walały
a d n a c s
się okruchy potłuczonego szkła, puszki po piwie i niedopałki
papierosów, a wiatr nawiał na werandę tyle piasku, że wyrosły tam chwasty.
Carey wysiadła z samochodu i rozejrzała się, próbując sobie wyobrazić tę posesję w czasach, kiedy zamieszkiwał tu ze swoją asystentką posępny mężczyzna ze zdjęć, które widziała w nekrologach.
Po nieudanych próbach zasięgnięcia języka w miejscowej restauracji i na posterunku policji wpadła na pomysł, by zajrzeć do sąsiedniego miasteczka Kent. Znalazła tam dom spokojnej starości - w Belle Terre nie było takiego - i nauczona doświadczeniem, przedstawiła się w recepcji nazwiskiem panieńskim matki.
Anula
- Czy przebywa u państwa ktoś z Belle Terre, kto zechciałby porozmawiać ze mną o latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych? spytała. Ciemnoskóra pielęgniarka zmierzyła Carey uważnym wzrokiem, po czym wzruszyła ramionami. - Niech idzie do świetlicy i sama zapyta. Tylko żeby mi nie próbowała nikomu niczego sprzedawać, bo wyleci stąd tak szybko, że jej buty pospadają.
s u lo
- Rozumiem - mruknęła Carey i poszła do świetlicy.
Tam znowu dopisało jej szczęście. Z siódemki pensjonariuszy, którzy mieszkali kiedyś w Belle Terre, pięcioro pamiętało
a d n a c s
Bloomfieldów - tak właśnie o nich mówili, w liczbie mnogiej.
- Pamiętam ich jak dziś - oznajmiła staruszka o zasuszonej twarzy, kiedy rozsiedli się wszyscy na dwóch kanapach i dwóch dodatkowych fotelach. - Byli tacy bardziej odludki, z nikim się nie zadawali.
- Tak, tak! - Pomarszczony, przygarbiony staruszek o jasnych oczach pokiwał z zapałem głową. Nie tyle mówił, co krzyczał. Ale kiedy siedząca obok siedemdziesięcioletnia kobieta poklepała go po dłoni, zniżył głos. - Piękny dom mieli. Carey zauważyła na palcach tych dwojga takie same obrączki. To się nazywa miłość! Nie jakieś tam hollywoodzkie uśmiechy, gorące pocałunki i szykowne restauracje. Choć jeśli się dobrze zastanowić, jedno nie wyklucza drugiego.
Anula
- My nazywamy się Johnsonowie, a oni nie byli tacy znowu najgorsi - odezwała się jego żona. Gdyby nie przenośny zbiorniczek z tlenem, wyglądałaby na całkiem zdrową. - Po prostu woleli swoje towarzystwo. - Powiedziała pani „oni"? - Carey starała się ukryć rosnące podniecenie. - No tak, cała ich rodzina - przytaknęła pani Johnson. Rodzina? A więc to prawda?
s u lo
- Nie natrafiłam nigdzie na świadectwo ślubu.
- Zawsze podejrzewałam, że żyją w grzechu - powiedziała zasuszona kobieta. - Violet używała swojego nazwiska, i w ogóle. - Świadectwa zawarcia pierwszego małżeństwa też nie
a d n a c s
znalazłam - dorzuciła szybko Carey. - A jestem pewna, że zostało zawarte urzędowo, czyli...
- To jasne, że byli małżeństwem - rzucił z kąta sparaliżowany czarny mężczyzna. - W latach siedemdziesiątych byłem woźnym w izbie przyjęć. Jednego dnia pan Bloomfield wniósł kobietę w ciąży, całą zakrwawioną. Powiedział, że to jego żona, Violet. Taki był przestraszony, że pewnie do głowy mu nie przyszło kłamać. A jak się cieszył, kiedy wszystko dobrze się skończyło i dzieci przyszły na świat całe i zdrowe. Dzieci! Carey przyznała, że nie znalazła również żadnych wzmianek o narodzinach, ale okazało się, że dzieci Bloomfielda rodziły się w domu. Pani Johnson, która była kiedyś nauczycielką w
Anula
szkole podstawowej, znała całą piątkę. Młodsze - trojaczki - nosiły imiona Faith, Mark i Gideon. Starsze, bliźniaki - Grace i Jake. Tak się składało, że człowiek, który wciągnął ją i Matta w tę sprawę, też ma na imię Jake. Z tym że Jake Ingram pochodzi z Teksasu i... Policzyła w pamięci. Dziwne. Jake Bloomfield, gdyby żył, miałby teraz tyle samo lat co Ingram. Carey wolała nie wyciągać zbyt daleko idących wniosków...
s u lo
- Oni wszyscy chyba zginęli wkrótce po śmierci Henry'ego rzekła pani Johnson, zwracając się do męża. - Nie pisali o tym czasem w gazetach, Roy? Jakiś wypadek na łodzi na Florydzie. Tragedia.
a d n a c s
- Nie na Florydzie, tylko w Georgii - skorygował gromkim głosem jej przygarbiony mąż. - Coś wybuchło. Czwórka dzieci i matka.
Kobieta o zasuszonej twarzy pokiwała głową. - Zgadza się!
Czwórka? Może źle zapamiętali. Carey słuchała i notowała, a do głowy przychodziły jej rozmaite hipotezy, jedna mniej prawdopodobna od drugiej.
Bloomfield był genetykiem, a jego asystentka urodziła najpierw nie zarejestrowane nigdzie bliźniaki, potem trojaczki. Carey nie była w tej dziedzinie ekspertem, ale czy zapłodnienie in vitro nie prowadzi często do mnogich ciąż? I czy in vitro nie jest metodą pozwalającą na wprowadzenie genetycznie zmodyfikowanych jajeczek do macicy?
Anula
Czy to możliwe, by dzieci Henry'ego i Violet były genetycznie udoskonalone, że to są owe tajemnicze „mutanty", o których rozpisuje się prasa brukowa? -zastanawiała się Carey, słuchając jednym uchem pani Johnson, opowiadającej, jakie to wyjątkowe były dzieci Bloomfielda. - Były inteligentne? - spytała, kiedy dotarł do niej sens słów byłej nauczycielki. - O tak, inteligentniejszych nie zdarzyło mi się uczyć. No, może
s u lo
z wyjątkiem małego Marka. On był lepszy w sportach, biedaczek. - W jakim sensie inteligentne? - Palce Carey zacisnęły się na długopisie.
a d n a c s
- Grace była zawsze najlepsza z ortografii. - Pani Johnson pokiwała głową, uśmiechając się do wspomnień. - A Jake zaraz za nią. Prawdę mówiąc, to niewiele mogliśmy te dzieci nauczyć. Belle Terre było wtedy jeszcze mniejszym miasteczkiem niż dzisiaj. Ale ich rodzice chcieli, żeby ich rodzina wiodła normalne życie. Małe miasteczka są do tego najlepsze. Akceptujemy ludzi takimi, jakimi są, czy przywracają do życia żaby, jak mała Faith, czy jedzą ziemię i chrząkają, jak Billy Anderson.
Kilkoro jej towarzyszy pokiwało głowami i westchnęło ze współczuciem; oni też pamiętali Billy'ego Andersona. - Dobrze zrozumiałam? - spytała Carey. - Faith przywracała życie żabom? - A tak. Zamroziła kiedyś żabę, a potem ją ożywiła. Jestem przekonana, że gdyby żyła, byłaby teraz lekarzem albo weterynarzem.
Anula
- A reszta rodzeństwa też miała jakieś szczególne uzdolnienia? - A jakże. Mark był sportowcem, a Faith kochała naukę. Gideon był małym wynalazcą - radia tranzystorowe, magnetofony kasetowe, kalkulatory. Potrafił rozłożyć to wszystko na części, a potem złożyć z powrotem. I czasami nawet lepiej działało. - A Jake i Grace byli dobrzy w ortografii, tak? - Tak, ale głównie Grace. Ona już w przedszkolu mówiła kilkoma językami.
s u lo
- A Jake? - Carey podkreśliła w notatkach słowo ,językami". Zagalopowała się trochę w swoich przypuszczeniach. Imię Jake było stosunkowo popularne, a że do tej sprawy wciągnął ich kolega Matta ze świata wielkich finansów...
a d n a c s
- Matematyka, moja droga - odparła emerytowana nauczycielka. - Jake Bloomfield miał smykałkę do liczb. Do liczb i do pieniędzy. Nieobecność Carey w domu o dziewiątej wieczorem nie dziwiła. Jest sobota. Dziewczyna ma swoje życie.
Ale o północy Matt nie wytrzymał i zadzwonił do niej na komórkę. Po trzecim sygnale włączyła się poczta głosowa: - Witaj. Połączyłeś się z pocztą głosową Carey, numer. Odłożył słuchawkę. Był już nie na żarty zaniepokojony. W niedzielę rano nerwy zaczęły mu puszczać. Gdzie ona, u diabła, przepadła? Czyżby pojechała w odwiedziny do rodziców? A może coś jej się przytrafiło? A jeśli za jej zniknięciem stoi ktoś, komu zależy, żeby prawda o Proteuszu nie ujrzała światła dziennego?
Anula
Wsiadł w samochód i pojechał do Aleksandii, gdzie w częściowo odrestaurowanym wiktoriańskim domu mieszkała Rita. Walił pięścią w drzwi, dopóki mu nie otworzyła. Była w kombinezonie, skórzanych roboczych rękawicach, rude włosy miała przewiązane bandaną. Patrzyła na niego przez chwilę beznamiętnie, potem powiedziała: - Dobrze, że jesteś. Pomożesz mi wyburzyć ścianę działową. - Musisz mi znaleźć Carey - wyrzucił z siebie.
s u lo
- Muszę? - Rita odwróciła się i ruszyła w głąb domu. - Nie przypominam sobie, żebyś był moim szefem, Matt.
Zatrzymała się w korytarzu i wręczyła mu wielki młot.
a d n a c s
- Zabieraj się do roboty.
Zanim zdążył zaprotestować, wyciągnęła z kieszeni na piersi telefon komórkowy.
- Przestań, Rita. - Całe szczęście, że włożył dzisiaj dżinsy. - Zaczynaj, Tynan. - Wybierając z pamięci numer, wskazała ruchem głowy miejsce. - Masz tym narzędziem wyburzyć tę ścianę. Chyba wiesz, za który koniec się trzyma, a którym wali? - Słuchaj, za wiele mam na głowie, żeby jeszcze przykładać rękę do twoich renowacji. - Albo przyłożysz, albo ci nie pomogę. Wiesz, jak długo czekałam na wolny dzień, żeby się wreszcie za to zabrać? - Ożywiła się nagle. - Cześć, słonko, to ja, Rita. Jak tam na wolności? Zadzwoń do mnie, kiedy wrócisz, dobrze? Cmok, cmok. Wyłączyła telefon.
Anula
- Nie ufasz mi? - zwróciła się do Matta. Bez słowa zamachnął się i rąbnął młotem w gipsową ścianę w miejscu wskazanym przez Ritę. Kiedy opadł kurz, okazało się, że wybił całkiem pokaźną dziurę. - Komórki też nie odbiera - uprzedził Ritę, która wybierała właśnie drugi numer. - Może nie odbiera tylko, kiedy ty dzwonisz. Cześć, Carey! Rita mówi. Próbowałam złapać cię w domu, ale tam nikt nie odbiera, no to
s u lo
próbuję tutaj. Oddzwoń, jak będziesz mogła. Pa-pa. - Rozłączyła się i spoważniała, - Co ty jej zrobiłeś? Matt opuścił młot. - Ja?
a d n a c s
- Tak, ty. I nie wciskaj mi kitu. Carey nie odeszła-by z dnia na dzień z pracy bez powodu. - Rita znowu wybierała jakiś numer. - Do kogo dzwonisz? - spytał. Puściła to pytanie mimo uszu. - Znowu ta przemądrzała taśma - mruknęła. -Cześć, Honey. Mówi Rita.;. Och, cześć! Co, obudziłam? Przepraszam. Matt spojrzał na zegarek. Zbliżało się południe. - Rozumiem. Jeszcze raz przepraszam. - Rita przykryła dłonią słuchawkę i szepnęła do Matta: - Obudziłam ją. Wybacz - zwróciła się do Honey - że zawracam ci głowę w domu, ale próbuję dodzwonić się do Carey, a ona nie odbiera. Mhm. A wiesz, nie przyszło mi nawet do głowy, żeby zadzwonić do Kipa. Komu jak komu, ale jemu pewnie zostawiła jakiś numer kontaktowy.
Anula
Mówiąc to, Rita przewierciła Matta ponurym spojrzeniem i ten jęknął w duchu. Naturalnie, Carey na pewno zadbała o to, by jej następca mógł do niej dzwonić z wszelkimi problemami. - Nie jest to wprawdzie sprawa służbowa, ale... Masz? O, jak dobrze. Chwileczkę, już notuję. Rita niecierpliwym gestem wyciągnęła rękę do Matta. Podał jej długopis. Zapisała numer telefonu na nie wyburzonym jeszcze fragmencie ściany i przedyktowała go dla pewności.
s u lo
- Dzięki za pomoc, Honey. Nie, nic pilnego, chciałam tylko... Tak, mogła to zrobić przez wzgląd na Matta, ale to już jej sprawa.
a d n a c s
Rozłączyła się i kilkoma falistymi liniami podkreśliła zapisany na ścianie numer.
- Trzy telefony i mam ją. Czytaj i podziwiaj. - Czyj to numer? - Matt ściągnął brwi.
- Może jej nowego przyjaciela, z którym spędza długi, romantyczny weekend - zasugerowała złośliwie Rita. - Ale jeśli już tak bardzo chcesz wiedzieć, jest to numer telefonu komórkowego, który dostała w agencji wynajmu samochodów, bo swój zostawiła w domu. Nasza Carey postanowiła uczcić świeżo odzyskaną wolność przejażdżką nadbrzeżną autostradą. -Sama? - A co w tym dziwnego? To nie dzika Afryka. Mężczyźni mogą jeździć brzegiem morza sami, to dlaczego kobiety by nie mogły?
Anula
Matt nie chciał się spierać z Ritą, ale nadal mu się to nie podobało. - W jakim kierunku pojechała? - Co z tobą? Jej szefem też już nie jesteś, a kiedy ostatnio sprawdzałam, nie byłeś jeszcze gotowy na nic poważnego. Mimo że Carey mogłaby być najlepszą rzeczą, jaka ci się przytrafia, gdybyś tylko przejrzał wreszcie na te swoje cholerne oczy. - No więc dokąd pojechała? - Ogryzkiem ołówka zanotował
s u lo
telefon na odwrocie rachunku karty kredytowej, który miał w drugiej kieszeni. - Zadzwoń do niej i zapytaj.
- Nie chcę, żeby sobie pomyślała, że się o nią martwiłem -
a d n a c s
przyznał. - To by tylko pogorszyło sprawę.
- A co by mógł pogorszyć fakt, że się martwiłeś? - Mogłaby sobie pomyśleć, że... Mogłaby to opacznie zrozumieć. Ty zadzwoń i spytaj, co u niej.
Rita patrzyła na niego spod przymrużonych powiek. - Co się, u diabła, wyprawia między tobą i Carey? - Ruda, proszę. - Spojrzał na nią błagalnie. -Przynajmniej powiedz, gdzie jest. Przecież wiesz, Rita wytrzymała to spojrzenie dłużej, niż byłaby w stanie większość kobiet, ale w końcu i ona wzruszyła ramionami. - Z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu nasza mała Carey wylądowała w Karolinie Północnej.
Anula
ROZDZIAŁ ÓSMY Matta przeszedł zimny dreszcz. Gdzie wylądowała? - No gadaj, co się między wami dzieje? - dociekała Rita. - Nie twoja sprawa. - Carey pojechała do Karoliny Północnej. Licho wie, po co? Sama. Nie mówiąc nikomu. No, jemu nie mówiąc, jeśli chodzi o ścisłość. Nie wiedział, co o tym myśleć. A jeśli coś jej się stało?
s u lo
Rita schowała komórkę do kieszonki na piersi i znowu przyjęła wyczekującą postawę. Wiedział, że mu nie odpuści.
- Dobrze, powiem ci. Pocałowałem ją. Ale tylko raz.
- No i bardzo dobrze! - Uśmiechnęła się triumfalnie i dała mu
a d n a c s
sójkę w ramię.
- Właśnie że niedobrze. Owszem, Carey mi się podoba. Jest niezwykłą kobietą, ale przecież pracujemy razem. - Już nie - zauważyła Rita.
- Nadal pomaga mi w zbieraniu pewnych informacji. - To nie to samo.
- I jest dla mnie za młoda.
- Za młoda? Jest dorosła. Ty też jesteś dorosły. Jeśli zważyć dojrzałość Carey i twoją niedojrzałość, jesteście praktycznie rówieśnikami. - Ona zasługuje na coś trwałego. Na kogoś kto... jej nie zawiedzie. - No, tu mnie masz. - Rita podniosła z podłogi młot i z rozmachem rąbnęła nim w ścianę. Zniknęła na chwilę w tumanie pyłu
Anula
i rozkaszlała się. - Co prawda, to prawda... Chociaż zaraz. Coś mi w tej chwili przyszło do głowy. Nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś stał się dla niej kimś takim. Przecież nie ulega wątpliwości, że jest wartościowsza od tych zblazowanych dziewoi, z którymi się na co dzień szlajasz. - Łatwo ci mówić - burknął. - To nie tobie rujnowałbym życie. - I dlatego właśnie jestem rzecznikiem prasowym, dzięki swojej elokwencji. - Rita opuściła młot, wsparła się na trzonku jak na grubej,
s u lo
solidnej lasce i przymrużyła oczy. - A co do tego rujnowania życia, to miałeś na myśli życie Carey, czy swojej mamusi? Wolał nie rozwijać tego tematu.
a d n a c s
- Trzymaj się, Rita! - Ruszył w stronę drzwi.
- Oprzytomniej, Tynan! - zawołała za nim. - Nie jesteś swoim tatusiem.
Zatrzymał się w progu i roześmiał.
- Wiesz, która godzina? Muszę lecieć.
Carey opadła na klęczki i położyła na trawie kupiony w supermarkecie bukiet kwiatów. Zmiotła dłonią kurz i zeschłe liście z płyty nagrobkowej i przeczytała: Henry Bloomfield, 1935-1980. I nic więcej. Żadnego: „Niech spoczywa w spokoju". Żadnego: „Ukochany mąż i ojciec". Smutne, zwłaszcza że dziś przypadał Dzień Ojca. Rano złożyła swojemu tacie telefoniczne życzenia z tej okazji. Zadzwoniła do niego z motelowego pokoju, w którym spędziła bezsenną noc, marząc o Marcie Tynanie.
Anula
Nie o tym prawdziwym Matcie Tynanie. Nie, tuląc do piersi poduszkę, Carey snuła fantazje o wyimaginowanym Matcie, który nie tylko pragnie ją całować, ale i kocha do tego stopnia, że nie chce żadnej innej. Tylko ją. Carey Benton. Bezrobotną dziewczynę z Kansas z włosami ściągniętymi w koński ogon, klęczącą teraz w szortach i T-shircie na cmentarzyku nad mogiłą człowieka, którego nigdy w życiu nie widziała. Westchnęła, podniosła się z klęczek i ruszyła z powrotem do
s u lo
wynajętego samochodu. Może powinna wreszcie spojrzeć faktom w oczy, wziąć się w garść i wybić sobie Matta z głowy.
Ta ostatnia myśl nie opuszczała jej przez całą drogę powrotną do
a d n a c s
Waszyngtonu.
Pierwsze, co rzuciło jej się w oczy, kiedy wchodziła do
mieszkania, to mrugająca lampka na panelu automatycznej sekretarki. Sprawdziła rejestr połączeń. Matt dzwonił pięć razy! Wcisnęła klawisz odtwarzania i wstrzymała oddech. - Cześć, słonko, to ja, Rita.
Rozczarowana wypuściła powietrze z płuc. Zaraz, jest jeszcze telefon komórkowy, który zostawiła, poczta głosowa... - Cześć, Carey! Rita mówi. Próbowałam złapać cię w domu... Wrzuciła komórkę do torebki, strząsnęła buty z nóg i rzuciła się szczupakiem na wymoszczoną poduszkami sofę stojącą naprzeciwko panoramicznego okna. Szyła te poduszki ze starych T-shirtów, których żal jej było wyrzucić.
Anula
Teraz, nie zwracając uwagi na roztaczający się z sofy widok na ulicę i majaczącą w oddali kopułę Kapitolu, który tak lubiła kontemplować, sięgnęła po słuchawkę stacjonarnego telefonu. Na pierwszy ogień poszedł zastrzeżony domowy numer Matta. Bądź co bądź, on dzwonił najczęściej. Odezwała się automatyczna sekretarka. Zostawiła na niej lakoniczną wiadomość: „Zadzwoń do mnie" i wybrała numer Rity. - Pocałował cię, a ty mi nic nie powiedziałaś - wypaliła bez wstępów Rita.
s u lo
- Słucham? - No i masz babo placek. A swoją drogą, skąd Rita o tym wie? - Skąd ci przyszło do głowy, że ktoś mnie pocałował?
a d n a c s
- Matt mi się pochwalił. No, opowiadaj, dziewczyno. Gdzie, kiedy i jak było?
Carey coś ścisnęło za gardło.
- Niezręcznie mi o tym mówić, Rito. Dziwię się, że Matt ci powiedział.
- Wydusiłam to z niego torturami. Dawno już podejrzewałam, że za twoim wymówieniem coś się kryje. Dzwoniłaś do niego, że jesteś w domu cała, zdrowa i bezpieczna?
Bezpieczna? Zdziwiona Carey poprawiła się na sofie. - Dlaczego miałabym nie być bezpieczna? - Nie wiesz, jak to jest z facetami? Nie mógł się do ciebie dodzwonić i zaraz czarne myśli zaczęły mu przychodzić do głowy. Jednym słowem, spanikował. To jak, dzwoniłaś?
Anula
- Zostawiłam mu wiadomość na sekretarce. Telefon zapiszczał, sygnalizując drugą rozmowę. - Oho, o wilku mowa - skomentowała Rita. - To ja się rozłączam. Spotkajmy się w tygodniu na lunchu. Cześć! Carey przełączyła się na drugą rozmowę. -Halo? Cisza. To wcale nie musi być Matt. Miała już wzorem bohaterek klasycznych horrorów zapytać: „Kto mówi", kiedy rozpoznała odgłosy ruchu ulicznego w tle. Dzwoniono z samochodu.
s u lo
- Carey? - spytał Matt głosem trochę bardziej spiętym niż zazwyczaj.
- Zaskoczony? Myślałeś, że znowu włączy się automatyczna sekretarka?
a d n a c s
- Dlaczego pojechałaś do Belle Terre, nic mi nie mówiąc? - A co, byłam ci do czegoś potrzebna? Kip do mnie nie dzwonił. - Potrzebna, niepotrzebna, nie powinnaś się narażać. - Narażać?
- Za mało wiemy, żeby wykluczyć taką możliwość. Ostrożności nigdy za wiele.
- Teraz wiemy o wiele więcej - zapewniła go. -Ale to nie jest rozmowa na telefon. Matt milczał dłuższą chwilę. - Prześlij mi jak najszybciej wszystko, czego się dowiedziałaś, kurierem do biura. Na mój koszt, - Po co kurierem. Sama ci to przyniosę jutro rano. - Nie - powiedział. - Prześlij kurierem.
Anula
- Dlaczego? - Bo... - Urwał, a potem wyrzucił z siebie: - Bo nie chcę się z tobą widzieć. - Rozumiem... - Nic nie rozumiesz. To nie tak. - Postaram się, żebyś przed południem otrzymał przesyłkę. - Dziękuję, Carey. Przepraszam i... Dziękuję. - Nie ma za co. - Ze łzami w oczach i ściśniętym gardłem odłożyła słuchawkę.
s u lo
Violet Vaughn Hobson poprawiła na nosie okulary
przeciwsłoneczne i rozejrzała się dyskretnie po centrum handlowym.
a d n a c s
Mężczyzna stojący przed wystawą z telewizorami wydał jej się znajomy. Serce zabiło jej szybciej. Sprężyła się w sobie, gotowa rzucić do ucieczki. Pomimo swoich pięćdziesięciu dziewięciu lat zachowała dobrą kondycję.
Mężczyzna zniknął w tłumie, zanim zdążyła nabrać pewności, czy rzeczywiście już go gdzieś widziała.
Ryzyko rośnie, pomyślała, kierując się do automatów telefonicznych przy głównym wejściu. Kiedy zamordowano Henry'ego, zrobiła wszystko, by odsunąć to ryzyko od dzieci - z wyrzeczeniem się ich włącznie. Ale Koalicja, która w jej przekonaniu kontynuowała, na szczęście w oparciu o zafałszowane dane, eksperymenty operacji Proteusz, wiedziała, że wypadek na łodzi został sfingowany i Jake nie zginął. Na pewno podejrzewali też, że i ona żyje.
Anula
Znajdą ją. To tylko kwestia czasu. Choćby z tego powodu musi teraz zadzwonić. Wsunęła w szczelinę kartę telefoniczną i wybrała z klawiatury ciąg cyfr rozpoczynający się numerem kierunkowym kraju. Niewiele brakowało, a przerwałaby połączenie, kiedy w słuchawce rozległ się sygnał. Ale nie było już czasu na tchórzliwe chowanie głowy w piasek. - Halo? - Głos był męski. Nieufny.
s u lo
- Dzień dobry, czy zastałam Gra... - O mało nie wymieniła prawdziwego imienia swojej córki. - To znaczy, czy zastałam Gretchen? Mówi Violet Hobson.
a d n a c s
- Violet? - Z głosu mężczyzny ulotniła się nieufność. - Gretchen będzie zachwycona twoim telefonem. A przy okazji, jestem Kurt Miller, mąż Gretchen. -Violet usłyszała stukot odkładanej słuchawki i wołanie: - Hej, pani profesor. Violet Hobson do ciebie. Twoja matka! W odróżnieniu od Jake'a, Gretchen straciła swoich przybranych rodziców.
- Ha... Halo? - Violet usłyszała po raz pierwszy od ponad dwudziestu lat stremowany głos córki. Coś chwyciło ją za serce. Tak samo jak niedawno, kiedy na zamieszczonym w gazecie zdjęciu rozpoznała Jake'a. - Witaj, kochanie - powiedziała ze wzruszeniem. - Mam nadzieję, że w niczym nie przeszkodziłam. I tam, gdzieś na portugalskim wybrzeżu, Gretchen rozszlochała się.
Anula
- Gretchen? - Violet, zdjęta paniką, rozejrzała się. - Przepraszam. Nie powinnam dzwonić. - Nie, nie - zaprotestowała zdławionym głosem córka. - Nie rozłączaj się, to ja przepraszam... to hormony. Nie rozłączaj się, proszę. - Bez obawy. Nie rozłączę się, jeśli wyraźnie tego nie zażądasz. Gretchen roześmiała się przez łzy. - Tak mi przykro. Nie chciałam cię zdenerwować. Od kilku tygodni z byle powodu zalewam się łzami.
s u lo
Dopiero teraz, trochę za późno jak na biologa, ten objaw skojarzył się Violet z możliwą przyczyną.
a d n a c s
- Kochanie, czyżbyś była przy nadziei?! Gretchen pociągnęła nosem i znowu się roześmiała.
W tle dał się słyszeć wesoły głos Kurta: - Ona nie słyszy twojego kiwania głową, pani profesor. - Tak - szepnęła Gretchen. - Tacy jesteśmy z Kurtem szczęśliwi. Violet oparła się ramieniem o ścianę.
- To cudownie, kochanie! Nawet nie wiesz, jak Henry by się ucieszył, gdyby żył.
Jej i Henry'emu nigdy nie dane było przeżywać czegoś takiego. Owszem, poczęli te niezwykłe dzieci, ale w drodze sztucznego zapłodnienia. Kochankami zostali dopiero pod sam koniec, gdy uświadomili sobie wreszcie, ile dla siebie znaczą. - Byłby w siódmym niebie - dodała.
Anula
- Opowiedz mi o nim - poprosiła Gretchen. - Możesz? Maisy Dalton pomaga mi i Jake'owi odzyskać wspomnienia, ale to taki powolny proces i wciąż nie mam pewności, czy przebiega prawidłowo. Jaki on był? Kiedy zorientowałaś się, że go kochasz? Bo byłaś w nim zakochana, prawda? Gorące łzy potoczyły się Violet po policzkach. - Zakochałam się w Henrym od pierwszego wejrzenia. - O, jak dobrze wreszcie się komuś z tego zwierzyć. - Ale musiało upłynąć
s u lo
wiele lat, zanim on się o tym dowiedział. Kochałam go tak samo jak całą waszą piątkę.
Całe szczęście, że kupiła najdroższą kartę telefoniczną, bo tej
a d n a c s
rozmowie z córką nie było końca. Gretchen, co zrozumiałe, chciała wiedzieć, jak przebiegały u Violet ciąża i poród, jaka ona była w okresie niemowlęctwa - od kiedy zaczęła przesypiać całe noce, kiedy zaczęła stawiać pierwsze kroki, kiedy mówić. Zastanawiała się, czy w zmiany wprowadzone w jej genach odbiją się na dziecku, które urodzi, i Violet zapewniła ją, że dzieci, które wyda na świat, mogą odziedziczyć po niej co najwyżej zdolności językowe. Violet ze swej strony rozpływała się w zachwytach nad przydomkiem „pani profesor", który nadał Gretchen jej mąż Kurt. Henry też był profesorem. - Nazwał mnie tak, kiedy pierwszy raz ze sobą tańczyliśmy przyznała Gretchen. - W Kairze. - Widzę, że go kochasz - zauważyła Violet. - Tak się cieszę.
Anula
Gretchen opowiedziała Violet o najnowocześniejszym systemie alarmowym, który zainstalowali z Kurtem w domu, a Violet jej o szczegółach zabezpieczeń, którymi Henry starał się chronić swą rodzinę, i bez których nie udałoby się im uciec za pierwszym razem przed Koalicją. To znaczy, nie udałoby się tym, którzy uciekli. - Przyjedź do Brunhii i zamieszkaj z nami - nalegała Gretchen. Będziesz tu bezpieczna. Wiem, że Jake też cię do tego namawia. - Myślę o tym - odparła Violet. - I przyjadę. Ale wpierw muszę
s u lo
jeszcze załatwić kilka spraw tutaj,w Stanach. Mam do przekazania Jake'owi coś ważnego i chcę podjąć jeszcze jedną próbę odnalezienia mojej pasierbicy Susanny. Uciekła po śmierci ojca... Tyle utraconych dzieci.
a d n a c s
- Chciałabym ją poznać - rzekła Gretchen. - Też bym chciała was sobie przedstawić.
- Violet... - Gretchen zawahała się, a potem wyrzuciła z siebie: Jak zwracałam się do ciebie w dzieciństwie? Violet serce mocniej zabiło.
- Kiedy byłaś bardzo malutka, wołałaś do mnie „mamuś". Ale kiedy podrosłaś, zaczęłaś mówić „mamo". Tak jak wszystkie dzieci. - Mamo - powtórzyła Gretchen. - Mamo. Nie będzie ci przeszkadzało, jeśli znowu zacznę się tak do ciebie zwracać? Violet nie próbowała nawet ukryć wzruszenia. - Bardzo bym tego chciała.
Anula
Nawet nieustępujące wrażenie, że jest obserwowana, nie było w stanie ograbić ją z tego momentu ani zachwiać determinacją, która w nią wstąpiła. Prędzej zginie, niż wyjawi Koalicji, co wie o Gretchen, o bezpiecznym domu i o dojrzewającym już w łonie matki wnuku Henry'ego. Nie dostaną ich.
a d n a c s
Anula
s u lo
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Matt nigdy tak nie przeżywał rozstania z kobietą. Było to frustrujące, tym bardziej że przecież nie spotykali się z Carey. I nie chciał sprawiać jej przykrości. Wmawiał sobie, że tak będzie dla niej lepiej, ale sam zaczynał ten pierwszy tydzień bez niej w koszmarnym nastroju. Nie poprawiła go nawet paczka od Carey, którą w poniedziałek
s u lo
rano dostarczył do biura kurier. Znalazł w środku garść dokumentów CIA, które Carey zdobyła, oraz szczegółowy raport z wyników jej wyprawy do Belle Terre. Do późnej nocy i z rosnącą podejrzliwością studiował w biurze te materiały.
a d n a c s
Czyżby jeden z jego najlepszych przyjaciół był mutantem? Bloomfield, naukowiec kierujący programem Proteusz, spłodził piątkę wyjątkowych dzieci. Taką samą liczbę dzieci, jakie według zamieszczanych w prasie artykułów przyszły na świat w latach sześćdziesiątych w tajnych laboratoriach genetycznych. Najstarsze z dzieci Bloomfielda, Jake, było matematycznym geniuszem. Jake, kolega Matta z college'u, też był geniuszem matematycznym - i o ile Matt wiedział, w dzieciństwie został adoptowany. To jakiś absurd. Lata sześćdziesiąte? Przecież to na całe dziesięć lat przed narodzinami pierwszego dziecka z probówki, i na dwadzieścia przed zainicjowaniem programu badań nad rozszyfrowaniem informacji zakodowanych w ludzkim DNA. W środku, nocy prze-faksował jednak i ten raport Jake'owi. Jake zadzwonił nazajutrz.
Anula
- Przeczytałeś? - spytał Matt, spacerując nerwowo po gabinecie. - Tak - odparł Jake zmęczonym głosem. - Przeczytałem. - Wynikałoby z tego, że nie chodzi tylko o włamanie do Banku Światowego. Mam rację? Przez chwilę w słuchawce panowała głucha cisza, potem Jake powiedział: - Masz. Nie tylko. Ale związek istnieje. Matt rąbnął nasadą dłoni we framugę. Nie bardzo wiedział, co
s u lo
go bardziej bulwersuje - małomówność Jake'a czy podejrzenie, że Jake może się naprawdę okazać jednym z odmieńców opisywanych przez „World Inąuisitora".
a d n a c s
- Związek z czym?
- Nie mogę ci powiedzieć - mruknął przepraszającym tonem Jake. - Jeszcze nie.
- Chłopie, nadstawiałem dla ciebie karku. - Wiem. I doceniam to.
- Carey cały weekend spędziła w Karolinie. Sama. Znowu chwila ciszy.
- Problem w tym, że podejrzewasz, że coś jej groziło, czy że wolałbyś, żeby spędziła ten weekend z tobą? - spytał Jake. - A groziło jej coś? - Zapiszczał monitor POTUS na biurku Matta. Matt zerknął ze zniecierpliwieniem na ekran. Prezydent wracał z drugiego końca miasta, gdzie na uroczystej kolacji zabiegał o większe poparcie dla swojej inicjatywy przed-piątkowym głosowaniem w Izbie Reprezentantów.
Anula
- Wątpię - mruknął wymijająco Jake. - Nie wiem. Matt podjął spacer po gabinecie. - To kto w końcu uprowadził twojego brata Zacha? Włamywacze czy szpiedzy? - Żałuję, ale nie mogę ci powiedzieć. Za wiele ryzykuję. Jeśli chcesz się wycofać, zrozumiem i nie będę miał pretensji. -Nie, nie chcę. - Matt potarł dłonią kark i pokręcił głową. - Nie wycofuję się. Ale kiedy stanie się to możliwe, we wszystko mnie wtajemniczysz. Zgoda?
s u lo
- Dzięki, Tynan - mruknął ze znużeniem Jake. -Jestem twoim dłużnikiem.
a d n a c s
Matt wspomniał, jak pięknie układało się między nim a Carey, zanim nie zostali oboje wciągnięci w sprawę Proteusza. I jej
roztrzęsiony głos w słuchawce, kiedy rozmawiali w niedzielę wieczorem przez telefon.
- Nawet twój supermózg nie jest w stanie objąć ogromu tego długu, Ingram.
Jake ani nie zaprzeczył, ani nie potwierdził. - W przyszłym tygodniu będę w Waszyngtonie. Nieoficjalnie. Zadzwonię do ciebie. - Słuchaj, gdybyś czegoś potrzebował... - Wiem, do kogo się zwrócić - dokończył Jake. - Dzięki. Rozłączyli się. Monitor na biurku znowu zapiszczał. Matt spojrzał odruchowo na ekran. Robił to dziesiątki razy na dzień. Limuzyna prezydenta podjeżdża pod Biały Dom.
Anula
I w tym momencie Mattowi lodowaty dreszcz przebiegł po plecach. Jak mógł nie zwrócić na to uwagi? POTUS. PrOTeUSz. Tylko trzy litery różnicy. Czyżby przypadkowa zbieżność? A jeśli istnieje jakaś przyczyna, dla której kryptonim ściśle tajnego eksperymentu z burzliwych lat sześćdziesiątych i akronim, którym Secret Service określa prezydenta Stanów Zjednoczonych, tak niewiele się różnią? Czyżby prezydent znajdował się w niebezpieczeństwie?
s u lo
Zadzwonił telefon. To Janeen wybrała akurat ten moment, by do reszty zepsuć mu dzień. Środa, 18 czerwca
- Mówisz, że nie chciał się z tobą widzieć? - spytała Rita przy
a d n a c s
lunchu, który jadły z Carey w środku tygodnia. - Tak. A przynajmniej tak powiedział.
Rita znieruchomiała z widelcem artystycznie poszarpanej sałaty w połowie drogi do ust.
- Ale odniosłaś wrażenie, że jednak chciał cię widzieć? Carey pokręciła głową.
- Nie, nie odniosłam takiego wrażenia. Zresztą mniejsza z tym. Niejeden Matt Tynan na świecie, prawda? Była już po rozmowie wstępnej z O'Donnellem. Za dwa tygodnie rozpoczynała u niego pracę i to poprawiało jej humor. - Słuchaj, mam do ciebie prośbę - zmieniła temat Rita. - Mój znajomy wybiera się dzisiaj wieczorem na rządową kolację, a
Anula
partnerka wystawiła go w ostatniej chwili do wiatru. Prosił mnie, żebym znalazła mu kogoś do towarzystwa. Carey o mało nie jęknęła. - Randka w ciemno? - W Białym Domu. Nie byłaś nigdy na rządowej kolacji, prawda? - Byłam tam w zeszłym roku na przyjęciu świątecznym. - To nie to samo. Zgódź się, Carey, rozerwiesz się i naprawdę
s u lo
zrobisz przysługę mojemu znajomemu. On nie znosi chodzić na takie imprezy bez pary. Lecą na niego wtedy nawet mężatki, kongresmani próbują go swatać ze swoimi siostrami i córeczkami, a on nie wie, jak
a d n a c s
się przed nimi opędzić.
Carey roześmiała się.
- Matt miewa ten sam pro...
Spoważniała nagle i przymrużyła oczy. Rita chyba nie próbuje...?!
- Cholera, bystra jesteś - mruknęła Rita, wzruszając ramionami. - Chcesz mnie podstawić Mattowi?
- Tak, i uważam, że to jeden z moich genialniejszych pomysłów. Zabawisz się na rządowej kolacji, wydawanej nawiasem mówiąc na cześć nauczycieli, czyli jak znalazł dla świeżo upieczonej pracownicy Biura Specjalnych Programów Edukacyjnych. No i Matt nie będzie się mógł wykręcić od rozmowy z tobą. On naprawdę prosił, żebym mu kogoś załatwiła, bo Panna Fistaszek, z którą miał iść, odfrunęła wczoraj wieczorem do Grecji.
Anula
- Prosił cię o kogoś do towarzystwa, a nie o zastawianie pułapki. Na pewno miał na myśli kogoś konkretnego i wątpię, żebym to była ja. - Skoro chcesz wiedzieć, to wymienił moją przyjaciółkę Susan. Ale przy niej zanudziłby się na śmierć. Poza tym ja już dawno bym was ze sobą skojarzyła, gdybyście razem nie pracowali. Teraz ta przeszkoda znikła. Brzmiało to całkiem rozsądnie.
s u lo
- No zgódź się, Carey! - Rita uderzyła w błagalny ton. - Mam na dzisiejsze popołudnie darmowy talon na wizytę w salonie piękności, a w domu parę wieczorowych sukien, które, jak się je popodpina tu i ówdzie szpilkami, powinny na tobie leżeć jak ulał. Nie myśl, że to
a d n a c s
randka z Mattem. Potraktuj to jako okazję do posmakowania fikuśnych potraw podanych na starej porcelanie. Carey jeszcze nigdy tak nie kuszono. Mimo to... - Nie wypada wykręcać mu takiego numeru.
- Przeżyje to, i później nam będzie dziękował. Uważaj, Carey, bo jeszcze sobie pomyślę, że jesteś jednym z tych mutantów, o których tak teraz głośno.
Carey zakrztusiła się wodą mineralną. - Czasami trudno mi uwierzyć, że naprawdę jesteś jego przyjaciółką - powiedziała, odzyskawszy oddech. - Jestem jego byłą kochanką, a to zmienia całkowicie postać rzeczy. - Rita nachyliła się nad stolikiem. - Zaufaj mi, Carey. Znam Tynana lepiej, niż jakakolwiek kobieta na świecie, no może z
Anula
wyjątkiem pani ambasador Samanthy Barnes i ciebie. I bardzo dobrze wiem, czego mu do szczęścia potrzeba. Między innymi tego, żeby przestał wreszcie widzieć w tobie swoją sekretarkę. Daj mu więc tę szansę. Carey wciąż się wahała. - Masz - powiedziała Rita, wciskając jej w dłoń kopertę. - To ten talon do salonu piękności. Niedługo i tak mija termin ważności. Powiem Mattowi, że załatwiłam mu towarzystwo i niech myśli, że to
s u lo
Susan. Jeśli chcesz zepsuć niespodziankę, nie krępuj się. Jeśli nie masz co na siebie włożyć, wpadnij do mnie koło osiemnastej.
Pojedziemy razem. Jeśli się nie zjawisz, nie będę się na ciebie boczyć.
a d n a c s
Dobrze? No, muszę wracać do biura.
I zanim Carey zdążyła zaprotestować, Rita rzuciła na stolik należność za lunch i wyszła.
Carey przez pełną minutę debatowała sama ze sobą, czy przystać na propozycję Rity. Tu przecież chodzi o Matta. Znielubiła go, to fakt, ale nadal szanowała. W końcu wyjęła z torebki telefon komórkowy, rozejrzała się, czy w pobliżu nie siedzi nikt, kto mógłby ją ofuknąć za korzystanie z niego w miejscu publicznym, i wybrała numer. - Biuro Matta Tynana - odezwał się znajomy głos. - Kip przy aparacie. - Kip? Tu Carey. Zastałam Matta? Mam mu coś ważnego do powiedzenia. - Przede wszystkim to, że Rita nawet nie próbuje umawiać go z niejaką Susan. Istnieje, co prawda, cień nadziei, że Matt
Anula
zgodzi się na zastępstwo w osobie Carey, ale mimo, wszystko nie zasłużył sobie na to, by stawiać go przed faktem dokonanym. - Oj, nie ma go. - Kip zniżył głos. - Coś mu przekazać? Zabrzmiałoby to całkowicie wiarygodnie, gdyby w tym momencie Matt nie poprosił głośno Kipa, by posłał kogoś po lunch. Zmieszany Kip nie odzywał się przez dłuższą chwilę. Carey też milczała. - To znaczy, ma teraz spotkanie - wybąkał w końcu Kip. Carey wzięła głęboki oddech. - Kazał ci nie łączyć rozmów ze mną?
s u lo
- Wiesz, że nie mogę na to odpowiedzieć. Słuchaj, powiedz, co
a d n a c s
mu przekazać, i jeśli to coś ważnego, na pewno...
- Nie. Dajmy sobie spokój... - Spojrzała na darmowy talon do salonu piękności, który dostała od Rity. A więc Matt w ten sposób chce to rozegrać. Jego wola.
- Złapię go później - powiedziała. Diabli nadali tę rządową kolację.
Matt najchętniej by się od niej wykręcił. Nie to, żeby miał coś przeciwko szacownym edukatorom. Po prostu ostatnio nie był w nastroju do uczestniczenia w tego typu imprezach. Ale iść musi. Prawda jest taka, że nauczyciele, choćby najlepsi w kraju, nie cieszą się aż takim prestiżem co na przykład składający oficjalną wizytę dygnitarz czy hollywoodzki producent, i nie są w stanie przyciągnąć najbardziej prominentnych gości, by tym samym
Anula
podnieść rangę inicjatywy prezydenta Stewarta. Matt nie chciał powiększać grona snobów, którzy nagle złapią katar albo zachoruje im matka. A matek miał trzy, do wyboru, do koloru. Musi iść. Rita ze swoim partnerem i z Susan Jakjejtam mają podjechać po niego limuzyną o dziewiętnastej trzydzieści. Kiedy o tej porze Matt wykąpany, ogolony i odziany w smoking czekał w holu swojego apartamentowca, zadzwonił telefon komórkowy. - Słucham?
s u lo
- Spóźnię się - poinformowała go Rita - wysłałam ci więc przodem limuzynę z twoją parą. Powinna tam lada chwila być. Numer
a d n a c s
rejestracyjny XHQ-66J. Kiedy ją zobaczysz...
- Tak, właśnie podjeżdża. - Mart pchnął obrotowe drzwi i z telefonem wciąż przy uchu wyszedł przed budynek, gdzie czekał już na niego długi, czarny samochód. - Dzięki za przysługę, stara. - Tak jakbyś nie umiał się zakrzątnąć koło kobiety. - Miałem kiepski tydzień. - Kierowca otworzył przed nim drzwi i Matt wsunął się na kanapę usytuowaną tyłem do kierunku jazdy. Cześć - rzucił od niechcenia do siedzącej naprzeciwko kobiety, pokazując wymownym gestem swój telefon. - Rita właśnie dzwoniła, żeby mi wyjaśnić... To nie jest Susan Jakjejtam. Matta zamurowało. Zatkało. To jest Carey. Czy aby na pewno?
Anula
Wyglądała olśniewająco. Złotobrązowe włosy miała zaczesane do tyłu, tylko kilka pasemek w artystycznym nieładzie opadało na policzki i kark. W tej oprawie jej twarz wydawała się jeszcze piękniejsza niż zazwyczaj. Była w srebrzystej sukni z szerokim golfem, na potrójnych, cienkich jak spaghetti ramiączkach, długiej i eleganckiej w swej prostocie, i w srebrnych sandałach na obcasie, zapinanych na rzemyki na wysokości kostek. To jest zdecydowanie Carey. Carey, nie będąca już jego podwładną.
s u lo
Kierowca wsiadł i zatrzasnął za sobą drzwi.
Matt, chociaż Rita coś mu tam jeszcze brzęczała do ucha jak
a d n a c s
natrętna komarzyca, wyłączył komórkę. Pal sześć Ritę. Pal sześć kolację, pracę i supergeny Jake'a Ingrama. Starał się trzymać Carey na dystans i nie wyszło. Jest tu teraz i wygląda nieziemsko. Wara od niego wszystkim innym kobietom, z Ritą włącznie. Nie składaj tylko obietnic, których nie będziesz później w stanie dotrzymać, upomniał się w duchu, kiedy limuzyna ruszyła, włączając się do ruchu.
Carey przełknęła z trudem ślinę i chciała zwilżyć językiem wargi, ale powstrzymała się, przypominając sobie pewnie o makijażu. A ten był nałożony po mistrzowsku. - Próbowałam cię uprzedzić telefonicznie - oznajmiła. Matt, oderwawszy wzrok od jej stóp o pociągniętych różowym lakierem paznokciach, jął nim sunąć coraz wyżej. Czy te nogi są prawdziwe?
Anula
- Czyli dobrze robiłem, nie odbierając twoich telefonów. Jej oczy zabłysły irytacją. - Dobrze? Przecież mogłam mieć ci coś ważnego do powiedzenia. - Ty zawsze masz coś ważnego do powiedzenia. - Matt zatrzymał wzrok na smukłych dłoniach o długich palcach spoczywających na kolanach, potem przeniósł go na zwisający nisko i opierający się na wzgórkach piersi golf. Materiał sukni zdawał się
s u lo
dorównywać jedwabistością jej skórze. Ręce go świerzbiały, żeby to sprawdzić. Usta też.
- To dlaczego nie chciałeś ze mną rozmawiać? Myślałam, że
a d n a c s
możemy utrzymać przynajmniej kontakt służbowy, ale jeśli ci na tym nie zależy...
Cholera. Matt wskazał wymownym gestem na wolne miejsce obok niej i zapytał wzrokiem. Kiwnęła niepewnie głową. Przesiadł się. Teraz widział ją z bliska, czuł jej ciepło, jej zapach. Pachniała apetycznie, jakby poziomkami, skórę miała gładką jak aksamit. Szyję otaczała pleciona srebrna obróżka, z uszu zwisały długie srebrne łańcuszki.
- Zależy mi - podjął, biorąc ją za rękę. - Starałem się udawać, że nie, dla twojego dobra. - Dla mojego dobra? Myślisz, że sama nie potrafię się o siebie troszczyć? - Byłem twoim szefem - zauważył. - Od tygodnia-już nie jesteś - przypomniała mu.
Anula
Mógłby przytoczyć argument, że nadal pracują razem nad Proteuszem, że nie chciał rujnować jej życia. Mógłby przytoczyć dowolną liczbę całkiem logicznych argumentów. Ale pachniała tak ponętnie, że zamiast tego powiedział: - Wyglądasz jak księżycowa poświata. Rozchyliła usta, a on zaczął pocierać kciukiem wgłębienie jej dłoni. Spuściła wzrok, jej oczy znikły na moment w cieniu rzęs, a potem podniosły się na niego. - Spodziewałeś się tej przyjaciółki Rity?
s u lo
- Nie chcę żadnej przyjaciółki Rity. - Przysunął się bliżej. - Chcę ciebie.
W jej oczach pojawił się niepokój, ale to go nie powstrzymało. Pocałował ją.
a d n a c s
Anula
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Matt nie pierwszy raz całował kobietę w limuzynie. Ale ten pocałunek nie miał sobie równych. Był soczysty, słodki, prawdziwy. Szyba działowa między szoferką a częścią pasażerską limuzyny opuściła się dyskretnie. - Skręcamy w Pennsylvania Avenue - poinformował kierowca i szyba zasunęła się z powrotem. Pennsylvania Avenue. Ach, tak.
s u lo
Matt odsunął się z ociąganiem od Carey. Spojrzała na niego sennie, z rozmarzeniem. Po jednym pocałunku! Ciekawe, jak by wyglądała po całej upojnej nocy.
a d n a c s
- Pennsylvania Avenue - powtórzył Matt poważnym tonem. Zrobiła wielkie oczy. - Ojej! Moje włosy...
- Nic im nie jest. - Opuścił lusterko, by mogła się o tym przekonać. Majstrowanie przy damskich fryzurach tuż przed ważnym wydarzeniem towarzyskim to błąd, który mężczyzna popełnia tylko raz. - Wystarczy, że poprawisz szminkę i nikt się niczego nie domyśli. Bylebyś nie patrzyła na mnie tak jak teraz, dodał w duchu. Bo wtedy ukrycie śladów tego pocałunku będzie najmniejszym problemem. Carey uśmiechnęła się i dotknęła jego warg. - A jednak mogą się czegoś domyślić. - Na szczęście te limuzyny są wyposażone na każdą okoliczność - odparł z uśmiechem, opuścił swoje lusterko, wyjął z kieszonki na piersi chusteczkę i starł z warg pozostałości szminki. Siedząca obok
Anula
Carey ułożyła usta w ten osobliwy sposób, w jaki czynią to kobiety, by poprawić szminkę, i Matta ogarnęło dziwne poczucie swojskości. Zupełnie jakby korzystali wspólnie z łazienki, tyle że mniejszej. - Gotowe - oznajmiła, chowając szminkę. Poprawiła mu włosy i krawat, i poczuł się jeszcze bardziej swojsko. - Dobrze wyglądam? Pytanie! - Lepiej już nie można. Minęli właśnie bramę i posuwali się w kolumnie innych limuzyn
s u lo
w kierunku północnego, podświetlonego reflektorami portyku Białego Domu. - Och, Matt! - zawołała Carey.
a d n a c s
Zerknął na nią. Pracowała w tym budynku - co prawda w mniej okazałym Zachodnim Skrzydle - przez rok, a mimo to na jej twarzy malował się taki zachwyt, jakby zobaczyła go po raz pierwszy. - No, Carey, kiedy zbudowano tę rezydencję? -spytał podchwytliwie.
- Kamień węgielny wmurowano w roku 1792 - wyszeptała, niemal przyciskając nos do szyby. Boże, niezła jest. - A który z prezydentów pierwszy tu zamieszkał? - John Adams. - No dobrze, a w którym roku... eee... kto... Zerknęła na niego z politowaniem przez niemal nagie ramię. - Jaka ważna osoba nie nocowała nigdy w Sypialni Lincolna? Osób takich było bez liku, ale on dobrze wiedział, kogo ma na myśli Carey.
Anula
- Ty - mruknął, udając, że nie wie. Ciekawe, czy dałoby się to zmienić. Żył w dobrej komitywie z prezydentem, ale to chyba nie był najlepszy pomysł. Carey zarumieniła się i odwróciła do okna. - Dziękuję ci, że nie jesteś na mnie zły, Matt -powiedziała. Dziękuję ci za to. Kiedy weszli pod rękę do Wschodniego Pokoju, Carey zaparło dech w piersiach. Była tu z wycieczką i na przyjęciu
s u lo
bożonarodzeniowym, ale nigdy nie widziała go takim - te kryształy, świece, antyki, kwiaty i elegancko ubrani ludzie. - Jak pięknie! - wyrwało jej się.
a d n a c s
Przez chwilę czuła się jak intruz. Nawet ta suknia nie jest jej! Ale bliskość Matta dodała jej odwagi. Minęli zrobioną na bóstwo Ritę. Zamienili kilka słów z Joshem O'Donnellem, nowym szefem Carey, który szczerze się na jej widok ucieszył.
- O, tam jest nasz stolik - rzekła Carey, rozpoznając numer z zaproszenia Matta. - Tyle pustych krzeseł?
- Może się spóźniają - mruknął Matt, ściągając brwi. - Tynan! - W ich stronę zmierzał szczupły, przystojny mężczyzna mniej więcej w wieku Matta, prowadząc pod rękę wysmukłą brunetkę. - Eth! - Matt ścisnął z szerokim uśmiechem dłoń znajomego. Carey odniosła wrażenie, że gdyby nie obecność jej i towarzyszki „Etha", padliby sobie w objęcia. - Widzę, że udomowienie dobrze ci służy!
Anula
Dopiero teraz Carey go sobie skojarzyła. - Ethan Williams? Williams, bogaty przedstawiciel śmietanki towarzyskiej, był kolegą Matta z college'u. Na liście Pierwszej Dwudziestki Kawalerów Beltwayu plasował się wyżej od Matta - pewnie ze względu na swój majątek - dopóki małżeństwo, które dla wszystkich było wielkim zaskoczeniem, nie wyeliminowało go z rankingu. Carey nie poznała go z początku, zmylona jego smokingiem. Widywała go często na
s u lo
zdjęciach, ale na nich wyglądał zawsze, co tu ukrywać, raczej flejtuchowato, i na żadnym nie był pod krawatem.
Matt czuł się w smokingu tak samo swobodnie jak w dżinsach. Patrząc na Ethana Williamsa, można było odnieść wrażenie, że swędzi go szyja.
a d n a c s
- My się znamy? - Przyjaciel Matta wyciągnął do niej rękę. - Tylko telefonicznie - odparła.
- Eth - wtrącił Matt, obejmując uśmiechem również żonę przyjaciela - Kelly, przedstawiam wam Carey Benton. - Carey? - Ethan uniósł brwi. - Ta Carey? Miło mi cię wreszcie poznać osobiście. Moja żona, Kelly Taylor-Williams. - Dobrze się bawisz? - Kelly była w wieku Carey, trochę od niej niższa i bezsprzecznie lepiej wyrobiona towarzysko. Prezentowała się bardzo elegancko w prostej czarnej sukni, z ciemnymi, upiętymi w kok włosami. Szyję zdobił jej wisiorek z akwamaryny, na palcu skrzył się pierścionek z brylantem.
Anula
- Jeśli mam być szczera - szepnęła jej Carey na ucho, by mężczyźni nie usłyszeli - to czuję się tu trochę jak Kopciuszek. Kelly uśmiechnęła się wyrozumiale. Mieli miejsca obok siebie przy stoliku tak pięknie zastawionym, że wprost żal było burzyć tę kompozycję. Stały na nim kwiaty w wazonikach, głównie stokrotki, przed każdym krzesełkiem na kryształowej podpórce spoczywało otwarte menu, a wszystko to odbijało się w lśniących talerzykach.
s u lo
Wszedł prezydent z Pierwszą Damą i wszyscy wstali, by
zgotować im gorący aplauz. Potem Matt podsunął Carey krzesło. Usiadła jak księżniczka.
a d n a c s
- Ręcznie wykonane - powiedziała, przyjrzawszy się z bliska plakietkom z nazwiskami gości i ozdobnym menu.
- Mhm - przytaknął Matt. - Wszystkie dania, którymi nas tu uraczą, też przyrządza się na miejscu. Ręcznie. Zawstydzona Carey spuściła wzrok, a potem zerknęła spod oka na przyjaciół Matta. Ethan Williams wyjął ze stojącego przed nim wazonika stokrotkę i właśnie wręczał ją Kelly. Ta patrzyła na niego z niemym uwielbieniem.
Ujęta tym Carey upiła łyczek wody z kryształowego pucharka. Matt ścisnął ją pod stołem za rękę. Szansa na romans, który wydawał się do tej pory nie do pomyślenia, zdawała się nabierać całkiem realnych kształtów. Matt spojrzał na Ethana i Kelly. Nie do wiary, że Ethan, ten dawny szaławiła i nicpota, dał się tak obłaskawić, i wyraźnie jest mu z
Anula
tym dobrze. Sprawiał wrażenie szczęśliwego. Może to dlatego, że wcześnie stracił rodziców i tęsknił za rodzinnym ciepłem, którego tak krótko zaznawał. Matt za to miał rodziców tylu, że gdyby jakimś cudem wypadłoby im wszystkim zmierzać jednocześnie w tym samym kierunku, z wielkim trudem pomieściliby się w taksówce. Dla niego zmartwieniem było nie tyle wykruszanie się członków rodziny, co ich nadmiar.
s u lo
- Indy ostatnio się do ciebie odzywał? – spytał Ethana, kiedy siedząca między nimi Kelly puściła w obieg koszyk z pieczywem. - Nie. Przysłał ślubny prezent i od tamtego czasu cisza. - Ethan
a d n a c s
rzucił Mattowi dwie bułeczki i ten przechwycił je w locie. Kelly skarciła męża kuksańcem. -A co?
- Może cię zainteresuje, że przeprowadził się z tego swojego miasteczka America do Chicago. - Matt podał Carey jedną z bułeczek. Ethan uniósł brwi.
- Do Chicago? Czy to aby nie tam, gdzie... - Właśnie. Tam, gdzie mieszka Ta-Której-Imienia--Nie-WolnoWymieniać.
- T.K.I.N.W.W. - Ethan roześmiał się. Kelly wychyliła się zza Matta i wyjaśniła Carey: - Indy to Eric, ich przyjaciel bankier. - Nazywamy go Indy, bo pochodzi z Indiany - dodał Matt, podsuwając Carey masło. - A do tego nazywa się Jones - dorzucił Ethan.
Anula
- A Ta-Której-Imienia...? - spytała Carey. - Leigh - odparł Ethan. - Studiowała z nami w college'u, ale na niższym roku. - Zaczęliśmy ją nazywać T.K.I.N.W.W., od kiedy Indy się spalił - dorzucił Matt. Carey zrobiła wielkie oczy i Matt uśmiechnął się. Stanowczo za długo zajmowała się tajnymi operacjami CIA. - Nie dosłownie - uspokoił ją ze śmiechem.
s u lo
- Byli ze sobą naprawdę blisko - podjął Ethan. -Może by i coś z tego wyszło, gdyby Indy nie miał dziewczyny w rodzinnych stronach. - A co się stało? - spytała Carey, smarując bułeczkę masłem. -
a d n a c s
Dlaczego Eric i Leigh zerwali?
- Nie wiadomo. Leigh poleciała do Europy - powiedział Ethan - i Eric nagle zakazał nam o niej mówić.
- Spalił się. - Mart mrugnął do Carey. - W sensie emocjonalnym. A taki był z niego wesoły, zrównoważony gość. - Jake miał w sobie coś z kowboja - wtrącił Ethaa - a Indy ze skauta.
Kelly przewróciła oczami.
- Eric to bardzo sympatyczny facet - rzekła do Ca-rey. - W samej rzeczy - przytaknął Ethan. - Bardzo sympatyczny - dodał Matt. - A Leigh jest teraz wziętą prawniczką. I od jakiegoś czasu mieszka w Chicago. - Dokąd niedawno przeprowadził się Eric - dokończył Ethan. Interesujące!
Anula
Podawano właśnie zupę, kiedy do ich stolika przysiadła się spóźniona para. Carey nawiązała z nimi rozmowę, do której wkrótce włączył się Matt. Okazało się, że nowo przybyli są nauczycielami gośćmi honorowymi - i siłą rzeczy konwersacja zboczyła szybko na tory prezydenckiej inicjatywy edukacyjnej. Matt był obeznany z tematem, niejedną godzinę spędził przecież w Pokoju Roosevelta na omawianiu szczegółów. - Wszyscy rozwodzą się nad trudną misją nauczycieli i
s u lo
podziwiają ich poświęcenie - zauważył, puszczając wreszcie dłoń Carey, by sięgnąć po łyżkę wazową - ale zbyt często uzależniamy okazywany komuś szacunek od jego dochodów, a w edukacji nie są
a d n a c s
one wysokie. Albo nasze społeczeństwo zmieni swój system
wartościowania i zacznie wyceniać poświęcenie wyżej od zarobków, albo będziemy musieli zacząć płacić wam o wiele więcej. Prawdopodobnie i jedno, i drugie.
- Ty tak mówisz, Tynan? - spytał chudy blondyn siedzący po drugiej stronie stolika. Carey rozpoznała w nim Jeffa Jenkinsa, dziennikarza „Posta", który spędzał mnóstwo czasu w Zachodnim Skrzydle, czatując na informacje z pierwszej ręki. - Czy prezydent Stewart? - Jeśli chcesz wiedzieć, Jeff, to obecna tu Carey -odparł Matt i uśmiechnął się, widząc zaskoczenie na jej twarzy. - Ale słyszałem, że prezydent ma na ten temat podobne zdanie, a ty, o ile mi wiadomo, też. Ponadto prezydent uważa, że oszukujemy społeczeństwo, wmawiając mu, że wykształcenie to gwarancja wyższych zarobków,
Anula
skoro płacimy nauczycielom tyle, ile płacimy. Byłoby uczciwiej promować edukację jako taką. - Ja bym się z tym nie zgodził - zabrał głos brodaty dżentelmen siedzący naprzeciwko dwojga nauczycieli. Matt zwracał się do niego per „kongresmanie Parks", ale Carey nie wiedziała, jakiego stanu jest przedstawicielem. - Wykształcenie samo w sobie nic nie daje. O korzyściach z niego płynących możemy mówić dopiero, kiedy zdobytą wiedzę uda nam się przekuć na wymierne zyski.
s u lo
- Bez urazy, kongresmanie, ale takie myślenie pomniejsza zasługi naszych gości - rzekł z uśmiechem Matt. - Tu chodzi o coś więcej niż pieniądze. Tu chodzi o pozbycie się poczucia zagubienia i nabycie umiejętności świadomego kierowania własnym życiem.
a d n a c s
- O „zwalczanie lęku"? - wtrącił kpiąco Jeff Jenkins, cytując słowa, które prezydent od czasu włamania do Banku Światowego powtarzał przy każdej okazji. - Wskaż mi chociaż jedną konkretną osobę, której edukacja pomogła pokonać lęk. Tu w sukurs Mattowi przyszła Carey.
- Kiedy miałam piętnaście lat - odezwała się -u mojej babci zdiagnozowano wczesne stadium choroby Alzheimera. Babcia tak się przeraziła, że popadła w depresję, wskutek czego jej stan się pogorszył. Dopiero teraz zauważyła, z jakim napięciem wpatrują się w nią wszyscy. Nawet nowożeńcy. Nawet Mart. - Zaczęliśmy więc z tatą gromadzić informacje o stosowanych metodach leczenia tej choroby - ciągnęła - i w rezultacie pomogliśmy
Anula
babci. Wprowadziliśmy pewne zmiany do jej diety, podsunęliśmy leki spowalniające postęp choroby. Ostatnie lata, zamiast tracić powoli kontakt z rzeczywistością, czego tak się lękała, przeżyła szczęśliwie. Dzięki edukacji. Parks pokręcił głową. - Dzięki dostępowi do informacji - skorygował -a zdobywanie informacji nie wymaga jakiegoś specjalnego wykształcenia. - Babcia wcześnie przerwała naukę, żeby pójść do pracy -
s u lo
wyznała Carey - w związku z czym nie potrafiła korzystać z bibliotek. My z ojcem, dzięki zdobytemu wykształceniu, wiedzieliśmy, gdzie i jak szukać. Można więc śmiało powiedzieć, że to nauczyciele, którzy nas uczyli, darowali jej dodatkowe pięć lat życia. A żaden z nich nie
a d n a c s
zarabia tyle co pan, kongresmanie Parks.
Kongresman otworzył usta, by zaprotestować, ale Carey nie dopuściła go do głosu.
- Tak, wiem, jak niewiele zarabiają kongresmani - ciągnęła - i jestem pełna uznania dla waszego poświęcenia. Ale to i tak o wiele więcej, niż płaci się większości nauczycieli.
Przy stoliku zaległo niezręczne milczenie. Pierwszy przerwał je Ethan. - A co tam u Jake'a? - zwrócił się do Matta, zmieniając temat. Wyobrażam sobie, jaki osobisty stosunek ma teraz do zadania, które mu powierzono.
Anula
ROZDZIAŁ JEDENASTY Mówiąc o osobistym stosunku Jake'a do powierzonego mu zadania, Ethan nawiązywał do uprowadzenia jego przyrodniego brata wkrótce po tym, jak Jake objął śledztwo w sprawie największego w historii skoku na bank. - Owszem - przyznał Matt. - Dzwonił do mnie w zeszłym
s u lo
tygodniu. Odniosłem wrażenie, że jest bardzo zmęczony.
Kelly wtrąciła, że wcale się temu nie dziwi, i rozmowa zeszła na wyprowadzenie pieniędzy z Banku Światowego, los Zacha Ingrama i przesuwany wciąż termin ślubu Jake'a.
a d n a c s
Kolacja dobiegała powoli końca. Prezydent Stewart w krótkim wystąpieniu wyraził nadzieję, że piątkowe głosowanie w Izbie Reprezentantów nad jego inicjatywą edukacyjną przyniesie korzystny dla nauczycieli wynik i podziękował gościom za przybycie. - Zaczekamy na limuzynę? - mruknął Matt do ucha Carey, kiedy ucichły oklaski i goście ruszyli do wyjścia. - Czy wolisz się przejść? - Taki ładny wieczór. Przespacerujmy się do Monumentu Waszyngtona - zaproponowała.
- A byłaś kiedyś wewnątrz tego pomnika, na górze? - spytał. Oczy jej zabłysły. - W nocy nigdy. - To chodźmy. Wprowadzę cię. Pożegnali się z Ethanem i Kelly, zabrali menu i plakietki z nazwiskami dla Carey na pamiątkę i wyszli przez Zachodnie
Anula
Skrzydło. Przed nimi, w odległości kilkuset metrów, wznosił się wysoki, błękitno-biały, majestatyczny obelisk zwany Monumentem Waszyngtona. Po lewej stronie, w odległości ponad kilometra, nad miastem górowała kopuła Kapitolu. - Było cudownie - powiedziała Carey, kiedy zbliżali się do skrzyżowania z Siedemnastą ulicą. - Uroczo. Dziękuję ci. - Mnie? Założę się, że Susan Jakjejtam nie pisałaby się na spacer do Monumentu.
s u lo
- Uwielbiam Waszyngton nocą - westchnęła. - Trochę mnie to niepokoi, bosmanie.
- Każde miasto ma swoją przestępczość - odpowiedziała. - Ale
a d n a c s
tylko się rozejrzyj. Patrz i napawaj się chwilą. Wzięła go pod rękę.
- Jak to możliwe, że po przepracowaniu całego roku na pierwszej linii frontu wciąż pozostajesz idealistką? - zapytał. - Znasz takie stare powiedzonko?
W proces produkcji parówek i stanowienia prawa lepiej nie wnikać.
- Ty też jesteś idealistą - zaprotestowała. - A przecież siedzisz w tym dłużej ode mnie. - Ja i idealista? - Mhm. - Skąd ci to przyszło do głowy? - Widzę przecież, jak bardzo się starasz. Nie angażowałbyś się tak, gdybyś nie wierzył, że twoja praca ma sens.
Anula
Jeśli się dobrze zastanowić, miała rację. - A jak się przedstawia sprawa głosowania w Izbie Reprezentantów? - zmieniła temat Carey, nie doczekawszy się komentarza. - Łatwo nie będzie, ale powinniśmy je wygrać. Bardziej obawiam się późniejszego głosowania w Senacie. Kiedy rozmawiałem ostatnio z Bermannem, odgrażał się, że nie poprze prezydenta. Szli przez chwilę w milczeniu. Pierwsza przerwała je Carey,
s u lo
kiedy zbliżali się do wysokiego na sto sześćdziesiąt dziewięć metrów obelisku.
- Przeczytałeś moje notatki z Belle Terre? - spytała.
a d n a c s
- Przeczytałem. Ale nie rozmawiajmy o tym teraz. Kto pierwszy do windy?
Przyjrzała mu się i kiwnęła głową.
- Dobrze. Ścigajmy się! - zawołała i puściła się przodem, podciągając wieczorową suknię. Może by i wygrała, gdyby nie wysokie obcasy. Matt dogonił ją przed samym pomnikiem. Weszli zdyszani do windy. Zwykłe trzeba było odstać do niej swoje w kolejce, ale teraz zbliżała się północ i chętnych do wjechania na górę nie było wielu. Całowali się przez całą drogę na szczyt. Z małych okienek na szczycie obelisku roztaczał się fantastyczny widok, ale Carey nie była w stanie go podziwiać. A to dlatego, że za nią stał Matt, otaczał ją ramionami i całował w kark. Czuła na szyi jego oddech. Rozkoszne doznania, o których istnieniu
Anula
nie miała dotąd pojęcia, przenikały ją całą, od stóp do głów. To było cudowne, szalone. Z windy wysiadł strażnik i przerwał im. - Północ, proszę państwa - oznajmił. - Zamykamy. Matt cmoknął Carey w policzek, cofnął się, objął ją ramieniem i wprowadził do windy. Kiedy wysiadali z niej na dole, Carey wzięła głęboki oddech i znowu spytała: - A więc czytałeś mój raport z Belle Terre? Matt spojrzał na nią
s u lo
nieco nieprzytomnie, po czym przeniósł spojrzenie na kopułę Kapitolu, kilka razy otworzył i zamknął usta, odchrząknął i powiedział:
a d n a c s
- Tak, przeczytałem go od razu. Mnie nigdy by nie przyszło do głowy, żeby udać się do domu starców. Sporo się tam dowiedziałaś. Wziął ją za rękę i ruszyli w stronę stawu. - Przefaksowałem natychmiast cały materiał Jake'owi - ciągnął. I winien ci jestem przeprosiny.
- Mnie? - Chyba nie za to, że znowu ją całował. - Nie chciało mi się wierzyć, żeby Proteusz był powiązany z tymi historyjkami drukowanymi w brukowcach, kiedy po raz pierwszy to zasugerowałaś, ale chyba się myliłem. Niewykluczone, że jesteśmy w tej chwili jedynymi, którzy wiedzą nie tylko to, że naprawdę istniało jakieś tajne laboratorium, ale również gdzie się znajdowało i jak brzmiały imiona podmiotów eksperymentu. Mamy też podstawy przypuszczać, że jedno z tych dzieci... - Matt wziął
Anula
głęboki oddech -prowadzi obecnie dochodzenie w sprawie obrabowania Banku Światowego. - Czy Jake Ingram został w dzieciństwie adoptowany? - spytała Carey. - Tak. - Byli już nad stawem. Matt schylił się, podniósł z ziemi kamyk i puścił kaczkę. Kamyk odbił się raz, drugi, trzeci od powierzchni i zniknął pod wodą. - Mhm. - Carey rozważała przez chwilę tę informację. - A więc jednak. Matt uśmiechnął się z przymusem. - Właśnie.
a d n a c s
s u lo
- Coś podobnego! To tak jakby „World Inquisitor" obwieścił koniec świata, ludzie nie bardzo dają temu wiarę, a my znamy dokładną godzinę i dzień, kiedy to nastąpi. - Położyła dłoń na ramieniu Matta, by zachować równowagę, uniosła nogę i przesunęła palcem pod rzemykiem pantofelka. - Tyle że świat się jeszcze nie kończy.
- Tak myślisz? - Ujął ją za łokieć.
- Tak. Wszystko wskazuje na to, że Henry Bloomfield był przyzwoitym człowiekiem. A Jake Ingram jest twoim przyjacielem. Zerknął na nią z ukosa. - I to o czymś, według ciebie, świadczy? - Oczywiście, że tak. - Na drugiej pięcie też nabrzmiewał bąbel. Co ją podkusiło, by biegać w pantoflach na obcasie? - Nie będzie ci przeszkadzało, jeśli zdejmę buty i pończochy?
Anula
- Zdejmuj, co tylko chcesz - zażartował. Zaczerwieniona schyliła się i ściągnęła pożyczone od Rity sandałki. Odetchnęła z ulgą, stając uwolnionym z okowów stopami na ścieżce. - Nie patrz przez chwilę. - Postaram się. Daj, potrzymam ci te buty. Carey oddała mu pantofle, odwróciła się, sięgnęła pod suknię, odpięła pończochy od podwiązek i ściągnęła je z nóg. - Wyrzucimy je do pierwszego napotkanego kosza - oznajmiła, odwracając się do Matta. - Dlaczego myślisz, że świat się kończy? Wiesz o czymś, o czym ja nie wiem? Matt zawahał się. - Martwię się o prezydenta, Carey. - Co?
a d n a c s
s u lo
- Dopiero wczoraj uzmysłowiłem sobie, z czym mi się kojarzyła nazwa Proteusz. Otóż wcale nie z bożkiem z greckiej mitologii. - Jak to? - zaprotestowała Carey. - Przecież to syn Posejdona. - Nie w tym rzecz. Proteusz brzmi podobnie jak POTUS. Teraz i Carey wychwyciła podobieństwo. - Rzeczywiście.
- Różnica sprowadza się do trzech liter: r, e, z. Niepokoi mnie to. Muszę teraz zdecydować, czy złamać daną Jake'owi obietnicę i powiedzieć wszystko prezydentowi, czy zachować to dla siebie i narazić na ewentualne niebezpieczeństwo głowę państwa. - To nazwa nadana przez college - powiedziała Carey. - Słucham?
Anula
- Przez Emory University. Być może zaproponował ją sam Henry Bloomfield. To oni, nie CIA, nadali operacji kryptonim Proteusz. I miało to miejsce dawno temu, w latach sześćdziesiątych. Nawet jeśli istnieje jakiś zamierzony związek z akronimem POTUS, to sprawa nie jest nowa. Prawdopodobieństwo, że wydarzy się coś drastycznego, jeśli poświęcisz kilka dni na przemyślenie... Matt roześmiał się i wyraźnie odprężył. - Jak ja mogłem egzystować tyle czasu bez ciebie?
s u lo
- No cóż... - mruknęła znacząco - krążą rozmaite plotki... - Słyszałem je. - Odgarnął wolną ręką pasemko włosów z jej twarzy. Wprost pożerał ją wzrokiem. -Powiem więcej, niektóre z nich
a d n a c s
są prawdziwe.
- Na przykład te o różowych różach? Otworzył usta, ale nie odpowiedział. Odwrócił się,wziął ją za rękę i pociągnął za sobą brzegiem stawu. Gdyby nie znała go tak dobrze, gotowa by się była założyć, że się zaczerwienił.
- A więc nie uszło to twojej uwagi? - spytał po chwili. - Albo o tym transwestycie? - dorzuciła. Roześmiał się. - Tę plotkę stanowczo dementuję. Potrafię jeszcze odróżnić mężczyznę od kobiety. - A wasektomia? - Ach - mruknął i wziął głęboki oddech. - To. - Opowiadają... - Działałem w sztabie wyborczym Stewarta w Kalifornii zaczął, zerkając spod oka na Monument Waszyngtona. - Pewna moja
Anula
dawna kochanka, zobaczywszy mnie w telewizji, złożyła pozew o ustalenie ojcostwa. Testy wykazały, że nie jestem ojcem jej dziecka, ale nauczony tym doświadczeniem podjąłem odpowiednie środki, żeby w przyszłości nie dochodziło do takich sytuacji. Zabieg jest podobno nieodwracalny. Tak czy inaczej, ta plotka jest prawdziwa. Coś jeszcze? Carey wyczuła, że posunęła się za daleko, i pora rozładować atmosferę.
s u lo
- A co powiesz o tej asystentce, która do niedawna dla ciebie pracowała? Carey jakośtam, tak? - dorzuciła, kiedy przekrzywił głowę i ściągnął brwi, udając, że nie bardzo wie, o kogo chodzi.
a d n a c s
- Ach, ta. - Otoczył ją ramieniem. - To niezwykła kobieta z... Z Wyoming chyba? Ona wygląda jak księżycowa poświata? Przytuliła się do niego.
- Czy w tej sprawie coś się dzieje?
- Ją musisz o to zapytać - mruknął.
- Chcę iść do ciebie - szepnęła, wtulając się w niego jeszcze mocniej. - Chcę iść do ciebie i kochać się z tobą.
Anula
ROZDZIAŁ DWUNASTY Matt już dawno nie miał takiej tremy, prowadząc kobietę do swojego mieszkania. Inna sprawa, że dawno żadnej tam nie sprowadził. Wolał spotykać się z nimi w hotelowych pokojach. Ale Carey była kimś specjalnym. Ona w jego smokingu narzuconym na ramiona. On z jej pantoflami w ręku.
s u lo
- A więc w tych plotkach jest jednak coś z prawdy - zauważył sąsiad, Karl, mijając ich na korytarzu. -Nie żeby mnie to gorszyło. Matt roześmiał się, otworzył drzwi i przepuścił Carey przodem. - Skromnie tutaj - przyznał, wchodząc za nią do mieszkania.
a d n a c s
Carey rozejrzała się wokół z zaciekawieniem. Meble z
wypożyczalni, gołe ściany... Jedyne, co było tu godne uwagi, to widok i dodatkowy telefon, jedna z tych słynnych bezpośrednich linii, które łączą członków starszego personelu z Gabinetem Owalnym. - Nie spodziewałam się przecież zwierzęcych tropów, ani trapezu - powiedziała.
Matt z nawyku wsunął telefon komórkowy do ładowarki i włączył pilotem aparaturę stereo. Pokój wypełniła muzyka jazzowa. Potem podszedł i objął Carey. Zarzuciła mu ręce na szyję i smoking zsunął się jej z ramion na podłogę. Matt kopnął go w kąt, by nie plątał się pod nogami, i zaczęli kołysać się powoli w rytm muzyki. Po chwili spotkały się ich usta. Matt, nie przerywając pocałunku, rozpuścił Carey włosy.
Anula
Czas jakby się zatrzymał. Pragnął jej, ale się nie śpieszył. Dla niej mógłby czekać wieczność całą. Słodka byłaby to tortura. - Jesteś pewna, Carey? W odpowiedzi pocałowała go w szyję, potem za uchem. - Kwestionujesz moją zdolność do decydowania o sobie? Ani myślał kwestionować czegokolwiek, co jej dotyczyło. Nie wiadomo kiedy, tańcząc, znaleźli się w sypialni. Carey rozpięła Mattowi koszulę, on zsunął jej z ramion te cienkie jak spaghetti
s u lo
ramiączka i srebrzysta suknia spłynęła na podłogę. Carey, bezbronna i ufna, stała przed nim w samych zielonych majteczkach i pasie do pończoch, i czekała. Patrzył na nią z zachwytem. Piersi miała małe,
a d n a c s
lecz pełne, niewinne jak dzieło sztuki, jakby wyrzeźbione. Matt nie widział jeszcze kogoś ani czegoś tak pięknego. Całując ją tym razem, zaczął wodzić dłońmi po tej nagości, by się do końca upewnić, czy rzeczywiście ma do czynienia z istotą z krwi i kości. Musiała sobie zdawać sprawę ze swej niezwykłości. Powiedział jej to jednak. Potem zapomnieli się w pocałunkach i osunęli na łóżko. Matt ściągnął z siebie spodnie, a potem z niej te zielone majteczki i pas do pończoch. Przywarli do siebie nadzy. I wciąż się całowali. - Teraz - szepnęła błagalnie Carey, wodząc zachłannie dłońmi po jego torsie. - Dla ciebie wszystko, Carey. Sięgnął do kieszeni spodni po prezerwatywę i szybko ją naciągnął. Chciał posiąść Carey delikatnie, lecz napotkał opór.
Anula
Zawahał się. Może nawet coś mu zaczęło świtać, ale ona gwałtownym wyrzutem bioder sprowokowała go do instynktownego ruchu. I dopiero teraz dotarło do niego, że była dziewicą. Z salonu dobiegały nadal tony nastrojowej muzyki. - To... - szepnęła Carey, przekręcając głowę, żeby lepiej go widzieć. - Och, Matt. To był... - Twój pierwszy raz - dokończył za nią ze wzruszeniem w głosie. - Nie mogłaś mnie uprzedzić?
s u lo
Obejmując ją wciąż, pocałował ją w skroń, a potem uniósł się na łokciu i przez dłuższą chwilę pieścił wzrokiem. Jeśli nawet był zły, to raczej nie na nią.
- Wielka mi rzecz - mruknęła i skrzywiła się. -Co z tego, że to
a d n a c s
był mój pierwszy...
Zrobił wielkie oczy. - Jak to, co z tego?
- Było mi dobrze i to jest najważniejsze. Nie złość się. Przyglądał jej się przez chwilę, a potem zapytał: - Naprawdę było ci dobrze?
- Mhm. - Pocałowała go w podbródek. - A tobie? - Jeszcze nigdy... - Urwał i odwrócił wzrok. — Nie wiedziałem, że może być aż tak... Jesteś wyjątkowa, Carey. Wiedziała od samego początku, że na zaangażowanie z jego strony nie ma co liczyć. I dlatego nie powiedziała mu tego, co miała na końcu języka. Że go kocha. Nie chciała go spłoszyć. - Dziękuję - mruknęła tylko.
Anula
Nie będzie mu się narzucała. Nawet jeśli nie wyobraża sobie bez niego przyszłości. Czwartek, 19 czerwca Przenikliwe popiskiwanie budzika wyrwało Matta z najsmaczniejszego w życiu snu. Unosząc się na łokciu, by wyłączyć alarm, poczuł obok siebie ciepło i obłości kobiecego ciała. Zastygł w bezruchu. - Mmm? - spytał sennie cichy głos. A więc to nie sen. Obok leży Carey.
s u lo
- Śpij, bosmanie - szepnął, gładząc w ciemnościach jej włosy. Carey musnęła nosem jego tors i poczuł...
a d n a c s
Nie znajdywał słów na to, co poczuł. Może tylko jedno. Miłość. Kocha ją.
Omal nie powiedział jej tego w nocy. W porę się jednak opamiętał. Słów „kocham cię" nie rzuca się na wiatr. Takie wyznanie pociąga za sobą reperkusje. Ilekroć słyszał je od swych dotychczasowych przyjaciółek, ogarniało go poczucie winy i zakłopotanie. Słowa te, nawet kiedy wypowiadała je matka, ta prawdziwa, miały zawsze jakąś cenę. Kocham cię - odwiedź mnie. Kocham cię - dzwoń częściej. Ustal, czy Stan rzeczywiście mnie zdradza - wiesz, że cię kocham. Lepiej że oszczędził tego Carey. Jeśli jakimś cudem uda mu się nie zepsuć wszystkiego jeśli ona wytrzyma z nim dłużej niż kilka dni, tygodni czy miesięcy, rozważy sprawę jeszcze raz. Budzik znowu
Anula
zaczaj piszczeć. Matt uderzył dłonią w wyłącznik. Miał gdzieś Biały Dom. Pragnął tu zostać z Carey. - Mmmm - wymruczała. - Spóźnisz się do pracy. Matt zaśmiał się cicho, pocałował ją, z ociąganiem wyplątał się z raju jej ciała i wstał. Potem ukląkł znowu na łóżku, pochylił się nad nią i pocałował jeszcze raz. - Zasadnicza z ciebie kochanka, moja pani. - Wiem... - ziewnęła - jak nie lubisz się spóźniać. - I wtuliła
s u lo
twarz w poduszkę, na której jeszcze przed chwilą spoczywała jego głowa.
Matt długo sycił oczy widokiem śpiącej Carey. W końcu wszedł
a d n a c s
pod prysznic, włączył radio i dopiero wtedy wypowiedział na próbę tę formułkę:
- Kocham cię, Carey.
Nawet nieźle to zabrzmiało. I bez trudu przeszło mu przez gardło.
Kończył właśnie szczotkować zęby, kiedy rozległo się pukanie w szybę kabiny natryskowej. Odsunął drzwi i wyjrzał, mrużąc oczy przed ściekającymi z czoła strużkami wody. Stała tam Carey z cudownie rozwichrzonymi włosami, owinięta prześcieradłem. Trzymała pager. - Dzwoni twój pager i komórka - powiedziała zaczerwieniona. Nigdy nie wyglądała tak ładnie. - Pomyślałam sobie... Matt! krzyknęła, kiedy pochwycił ją w ramiona i wciągnął pod prysznic.
Anula
Wyjął jej pager z dłoni i odrzucił w kierunku kosza. Potem zasunął drzwi, przyparł ją do nich i pocałował w strugach gorącej wody. To dopiero był raj. Za piękne, by było prawdziwe. Carey zarzuciła mu ręce na szyję, nasiąkająca wodą prowizoryczna toga zaczęła się z niej zsuwać, ale Matt ją przytrzymał. Nie sprowadzał kobiet do domu, nie miał więc w łazience prezerwatyw. W związku z czym postanowił trzymać na wodzy swój entuzjazm.
s u lo
- Pomyślałam... pomyślałam sobie, że to szef...
- Już tam nie pracujesz, Carey. Nie musisz odbierać żadnych telefonów.
a d n a c s
- To chyba coś ważnego - powiedziała, wtykając głowę pod jego pachę, by uniknąć kolejnego pocałunku. - Myłeś zęby.
- Przepraszam. - Odgarnął jej z twarzy mokre pasma. Piękne miała włosy, cała była piękna. - Gdybym wiedział, że będzie ci to przeszkadzało...
Roześmiała się. Wykorzystał ten moment i znowu zawładnął jej ustami. Całowali się przez resztę komunikatu o sytuacji na drodze i pogodzie. Coraz trudniej było utrzymać na niej mokre, przybierające na wadze prześcieradło. Z radia płynął wciąż monotonny potok informacji. Rynek obligacji - kiepsko. Rynek akcji - jeszcze gorzej. Mattowi przemknęło przez myśl, by zadzwonić do biura, powiedzieć, że dopadła go choroba, zaciągnąć Carey z powrotem do łóżka i...
Anula
- Czy edukacja jest tylko dla wybranych? - zapytał spiker. Ciemne chmury zbierają się nad inicjatywą prezydenta Stewarta. Chodzą słuchy, że czternastu kongresmanów popierających dotąd to jego wypieszczone dziecko, które jutro poddane zostanie pod głosowanie... Matt zesztywniał. - Jedź - powiedziała Carey. Pocałował ją po raz ostatni, wyskoczył z kabiny i zasunął za
s u lo
sobą drzwi, by Carey mogła spokojnie dokończyć porannych oblucji. Porwał z wieszaka ręcznik, wyłowił z kosza pager i z okrzykiem: „Uwaga na głowę!" wrzucił jej górą do kabiny nieużywaną
a d n a c s
szczoteczkę do zębów, którą wyjął z szafki.
Pisnęła - czyżby nie wiedziała, co znaczy jego ostrzeżenie? - i zobaczył przez szybę, jak schyla się po szczoteczkę. - Dzięki! - zawołała.
- Nie ma za co! - odkrzyknął i wybiegł z łazienki. Wpadając do sypialni, dorzucił jeszcze szeptem: -I kocham cię. - Niepokojąco łatwo mu to przyszło.
Trzeba się będzie mieć na baczności.
Zadzwonił jeszcze jeden ze środków łączności, którymi był zewsząd otoczony - telefon bezpośredniej linii z Gabinetem Owalnym. Carey wyszła spod natrysku z poczuciem rozkosznego spełnienia. Obwiązała sobie jednym ręcznikiem mokre włosy i owijając się drugim, stwierdziła, że właściwie nie ma się w co ubrać.
Anula
Matt, schludny i wypielęgnowany, w odprasowanych spodniach i wykrochmalonej koszuli, krążył po pokoju ze słuchawką przy uchu. Pokręcił energicznie głową, kiedy Carey schyliła się po porzuconą w kącie srebrzystą suknię. Wskazał na komódkę. W jednej z szuflad znalazła T-shirty i szorty z polaru wiązane w pasie na tasiemkę. Podziękowała mu uśmiechem i wróciła do łazienki, by się ubrać. Gorzej było z bielizną. Nie włożyła wczoraj stanika, bo suknia nie miała pleców, a majteczki zostały w sypialni i wstydziła się ich tam
s u lo
teraz szukać. Wybrała T-shirt z napisem „University of Chicago". Oczywiście był na nią za obszerny, podobnie jak szorty, ale te można było przynajmniej związać. Pantofelki na obcasie pasowały do tego
a d n a c s
stroju jak pięść do oka.
Uczesała mokre włosy. Na suszenie ich i nakładanie makijażu nie było niestety czasu. Złożyła starannie elegancką suknię Rity i odszukała majteczki. Matta zastała w kuchni. Był już ogolony, w butach, marynarce i pod krawatem.
Poczuła się przy nim jak ostatni lump.
- Nie zdążyłem zaparzyć kawy - powiedział przepraszająco i schylił się, by zajrzeć do lodówki. - Ale mam tu piwo. I herbatniki. Obejrzał się i skrzywił. - Do domu jakoś wytrzymam - zapewniła go. Zatrzasnął drzwi lodówki, przyciągnął Carey do siebie i znowu pocałował. - Nie tak powinno być - mruknął, ocierając się gładko wygolonym policzkiem o jej policzek. Pachniał drzewem
Anula
sandałowym. Ona też. - Zasługujesz na śniadanie podane do łóżka, bukiet kwiatów i... Zadzwonił telefon komórkowy. - Słucham - warknął. Jego wzrok padł na pantofle, które Carey trzymała w ręku. Ściągnął brwi i pokręcił głową. Ona kiwnęła. On znowu pokręcił i pokazał palcem na jej stopy. Zauważył bąble, których się poprzedniego wieczoru dorobiła.
s u lo
- Właśnie wychodzę. Będę za jakieś pół godziny.
- Przecież nie pojadę metrem boso - szepnęła Carey.
- Nie pojedziesz metrem - odszepnął, a do słuchawki rzucił; -
a d n a c s
Tak, droga zajmuje mi zwykle piętnaście minut, ale dzisiaj zachodzą szczególne okoliczności... Odchrzań się, Rob.
Rob był jego przełożonym, szefem personelu. - Truj tak dalej, to zobaczysz mnie jeszcze później - ostrzegł Roba Mart, ruszając do drzwi. W progu zatrzymał się. - Tak. Najszybciej jak się da. Nie wiem. Do zobaczenia. - I przerwał połączenie.
Przepuścił Carey przodem. Wyszła boso na korytarz. - Nie musisz mnie odwozić do domu. - Przecież nie wysadzę cię przy stacji metra. - Odwrócił się, żeby zamknąć drzwi na klucz. - No to złapię taksówkę. - Położyła mu dłoń na ramieniu. Obejrzał się. - Już rok temu, kiedy zaczynałam, pracowałeś nad tą
Anula
inicjatywą. Zdaję sobie sprawę, jakie ważne jest dla ciebie to jutrzejsze głosowanie. Matt westchnął i zwiesił ramiona, ale widziała, że dał się przekonać. - Chodź - powiedział, ale zamiast skierować się do windy, podszedł do drzwi naprzeciwko i zapukał. - Co ty robisz... - Urwała, bo wziął ją za rękę i przyciągnął do siebie.
s u lo
Drzwi otworzyły się po trzecim pukaniu. W progu stał sąsiad, którego spotkali w nocy na korytarzu - niski mężczyzna z kolczykiem w uchu.
a d n a c s
- Nie ma jeszcze siódmej - zajęczał, przecierając oczy. Na widok Matta wyprostował się. - Kurczę, Tynan, to nie tak miało być. W moich fantazjach nie przychodzisz do mnie w towarzystwie kobiety. - Masz małe stopy, prawda, Karl? - bardziej stwierdził niż spytał Matt.
- Owszem, ale nie powinieneś dawać wiary płotkom... Och, kochanie! - Karl dopiero teraz zauważył, że Carey jest boso. Biedactwo moje. Jedną chwileczkę.
Wkrótce Carey była już w skarpetkach i nike'ach. a na dokładkę dostała plastykową torbę z supermarketu na swoje rzeczy. - Odwdzięczę się - zapewnił sąsiada Matt. - Obiecanki cacanki - westchnął Karl, zamykając drzwi. - Staram się być tolerancyjny, ale wciąż mnie to mierzi przyznał Matt, kiedy szli do windy. - To wynaturzenie. Co innego my.
Anula
Uśmiechnęła się na to wspomnienie, on też. - Zjemy razem kolację - zadecydował, kiedy wsiadali do windy. - W Galileo, w Willard Room, wybieraj - Nie musisz mi imponować - zapewniła go, kiedy wciskał guzik parteru. - Już mi zaimponowałeś. Nagrodził ją chłopięcym uśmiechem. - Chociaż nie było zwierzęcych tropów ani nawet trapezu? Kiwnęła głową i pocałowali się. Kiedy wyszli z budynku,
s u lo
wymogła na nim, by szedł prosto na parking, zapewniając, że sama potrafi złapać sobie taksówkę.
- Pędź, ojczyzna w potrzebie, czy jak to się tam mówi powiedziała.
a d n a c s
Zżymał się trochę, ale w końcu ustąpił. Została przed
apartamentowcem sama w za dużym ubraniu, bez bielizny, z mokrymi jeszcze włosami i torbą z supermarketu wypchaną tym, co miała na sobie poprzedniego wieczoru.
Przysiadła na ławeczce, by się zastanowić, dlaczego nagle poczuła się taka pusta. Ma za sobą najcudowniejszą noc życia. Jest zakochana. On sam zaproponował, by spotkali się wieczorem. Dlaczego więc nie kręci jej się ze szczęścia w głowie? Cokolwiek jest tego powodem, nie przesiedzi tu przecież całego ranka. Zebrała swój dobytek, wstała i pomaszerowała w kierunku stacji metra. Nadal nie miała przekonania do taksówek.
Anula
ROZDZIAŁ TRZYNASTY Matt wchodził tego poranka do Zachodniego Skrzydła w nie najlepszym nastroju. Nie dość, że pray huk, a czasu jak na lekarstwo, to jeszcze nie zastanie tu Carey. Nigdy już jej tu nie zastanie. - Dzień dobry - wyskandował służbiście Kip, zrywa jąc się na jego widok zza biurka - Rob kazał mi zrobić okienko w dzisiejszym
s u lo
kalendarzu spotkań, a to oznacza pewne przetasowania. Naniosłem ołówkiem propozycji zmian, które pilnie wymagają zatwierdzenia Biuletyn prasowy, dane statystyczne z Teksasu, najnowsze doniesieni; z Delmonico, arkusze preferencji i koperta z czymś poufnym od Rity
a d n a c s
Winfield na biurku. Pańska matka dzwonił, dwa razy i prosiła, żeby pan oddzwonił. Starszy personel omawia w Pokoju Roosevelta sprawę tych straconych głosów. Słyszał pan, prawda? Matt, nie zatrzymując się, wzniósł oczy do sufitu i parsknął śmiechem. W swoim gabinecie zabawił tylko tyle czasu, ile trzeba było na zgarnięcie ważniej szych dokumentów i na rzut oka na monitor POTUS Obiekt, co nie było zaskoczeniem, znajdował się aktualnie w Pokoju Roosevelta.
- Przynieść panu kawy? - spytał Kip. - Dziękuję. Aha, i jeszcze jedno, Kip. Chciałbym cię prosić, żebyś mi załatwił pewną osobistą sprawę. W Pokoju Roosevelta potwierdziły się pogłoski. Na dzień przed głosowaniem inicjatywy edukacyjnej w Izbie Reprezentantów ubyło im głosów. Żeby przeszła, potrzebowali dwustu osiemnastu. Jeszcze
Anula
wczoraj mogli liczyć na dwieście dwadzieścia pięć. Ale wczorajszego wieczoru dziennikarz Jeff Jenkins zwrócił uwagę na puste krzesła na kolacji wydanej na cześć nauczycieli. Obudziło to jego podejrzliwość i wykonał kilka telefonów z męskiej toalety. Dzisiaj rano „Post" doniósł, że czternastu kongresmanów deklarujących dotychczas swoje poparcie zmieniło front. Wszystko wskazywało na to, że prezydencka inicjatywa przepadnie siedmioma głosami. Politycy są nieprzewidywalni, do takich sytuacji nieraz już
s u lo
dochodziło. Od czasu wirtualnego skoku na Bank Światowy
kongresmani stali się bardziej zachowawczy, jeśli chodzi o finanse. Kongresman z Doliny Krzemowej protestował przeciwko punktowi
a d n a c s
zakładającemu wyposażanie szkół w przestarzałe komputery. Nowa grupa nacisku, Naród Przeciwko Elitarności Nauczania, twierdziła, że inicjatywa dyskryminuje tych, którzy nie kontynuują nauki w szkołach średnich. A znany dziennikarz radiowy, M. H. Cantrell, powiedział w swoim programie, że jeśli rząd zamierza „edukować" dzieci, majstrując w ich DNA, tak jak to miało miejsce w latach sześćdziesiątych, to Amerykanie takiej edukacji sobie nie życzą. - Zostało nam dwadzieścia cztery godziny - rzekł prezydent, wysłuchawszy wszystkich opinii. - Mamy problem, Tynan - zwrócił się do Matta. - Rozwiąż go. - Tak jest, kapitanie. Wracając do biura, Matt otworzył kopertę z napisem „Poufne", którą zostawiła mu Rita - i zatrzymał się jak wryty pośrodku korytarza. „Nie skrzywdź jej", przeczytał.
Anula
Rita uważa to pewnie za zabawne, ale jemu nie było wcale do śmiechu. Zanosi się na to, że będzie musiał zadzwonić do Carey i odwołać kolację, którą sam jej rano zaproponował. Sprzątając mieszkanie przed przyjazdem Matta, Carey wspominała spędzoną z nim noc. I słabo jej się zrobiło, kiedy w pewnej chwili zobaczyła przez okno furgonetkę z napisem „Świeże kwiaty", zatrzymującą się pod jej budynkiem. Wiedziała, w jaki sposób Matt wyrażał nazajutrz swą wdzięczność kobietom, z którymi się przespał.
s u lo
- O nie! - szepnęła. - Nie, Matt, tylko nie to. Nie chciała być jedną z wielu, nawet jeśli nią była. Kierowca wysiadł, otworzył tylne
a d n a c s
drzwi furgonetki i wyjął wielkie kartonowe pudło. Carey, w dalszym ciągu w T-shircie Matta, z żółtymi gumowymi rękawicami
ochronnymi na dłoniach i włosami ściągniętymi w koński ogon, stała przy oknie i modliła się, by te kwiaty nie były dla niej. Ale zdecydowane pukanie do drzwi pozbawiło ją resztek złudzeń. Tłumacząc sobie, że nie ma co robić z tego tragedii - która kobieta nie cieszyłaby się z kwiatów od Matta Tynana? - ściągnęła rękawice i poszła otworzyć.
Tak, Carey Benton to ona. Tak, podpisze. Dziękuję. Po chwili trzymała już w rękach pudło, z którego wydobywał się słodki zapach świeżych kwiatów. Z poczuciem upokorzenia położyła je na stoliku. Czy lżej zrobiłoby się jej na duszy, gdyby to przynajmniej nie były róże?
Anula
Przyglądała się przesyłce. Róże pakowane są chyba w pudełka długie, wąskie, a nie w takie duże i kwadratowe? I czy one nie powinny aby pachnieć bardziej... jak róże? Z budzącą się nadzieją otworzyła karton - i jej oczom ukazał się ogromny bukiet idealnych stokrotek. Poderwała rękę do ust, świat zawirował jej nagle przed oczami. Takie same stokrotki zdobiły wczoraj stolik na bankiecie. A więc mimo wszystko nie została potraktowana jak inne!
s u lo
Wyjmując kwiaty z pudła, znalazła bilecik. Usiadła na
wymoszczonej poduszkami sofie, z której roztaczał się widok na kopułę Kapitolu, i spojrzała na skreślone odręcznie słowa. Znała ten
a d n a c s
charakter pisma jak swój własny.
„Na pamiątkę najpiękniejszej nocy mojego życia -przeczytała. Do wieczora, Matt".
Bilecik pachniał stokrotkami.
Resztę dnia spędziła jak w transie, zajmując się głównie dalszym poszukiwaniem jakichkolwiek informacji na temat operacji Proteusz. Odebrała też telefon od swojego nowego szefa, Josha O'Donnella, który był umówiony na następny dzień na lunch z jakimś dziennikarzem i prosił, żeby poszła z nim na to spotkanie. Nie dało się przewidzieć, jak w dłuższej perspektywie ułoży się jej związek z Mattem, po co więc się tym zadręczać? Kocha go, a on zabiera ją na kolację, przysyła kwiaty - nie róże! - i dostarcza doznań, które do tej pory znała jedynie ze swych fantazji.
Anula
Niech się dzieje, co chce. Będzie czerpała pełnymi garściami z tego nowo odkrytego źródła radości życia, jak długo się da. Miała nadzieję, że na tej jednej nocy się nie skończy. - Nie łącz mnie z nikim - poinstruował Matt Kipa o szesnastej trzydzieści. Czuł się wymięty, zmęczony i dokuczał mu głód. Co prawda na biurku stało od paru godzin otwarte pudełko z jakąś wystygłą chińską potrawą, ale jak dotąd zdążył z niego skubnąć zaledwie parę kęsów. Ogarniało go zniechęcenie. Bolała głowa. A tu jeszcze to.
s u lo
- Z wyjątkiem kongresmanów Doyle'a i Weavera, tak? - spytał Kip. Matt od rana usiłował się bezskutecznie skontaktować z tymi
a d n a c s
dwoma. Nie było ich w domu, nie było w biurze, nie reagowali na wezwania poprzez pagery, komórki mieli wyłączone, a byli mu na gwałt potrzebni.
- Nawet z Doyle'em i Weaverem. - Zastanowił się. Cholera, jest przecież w pracy. - Dobra, jeśli zadzwoni Doyle albo Weaver, rzuć czymś w moje drzwi, żeby dać mi znać, i potrzymaj ich na linii. Z tymi słowami zatrzasnął drzwi, rzucił się na fotel i wybrał numer Carey. Odebrała po pierwszym sygnale. W jej głosie było tyle szczęścia, że słabo mu się zrobiło. - Chciałem cię bardzo przeprosić, Carey - powiedział na wstępie, bo obawiał się, że kiedy wyniszczy powód tych przeprosin, Carey trzaśnie słuchawką, i nie zdąży tego zrobić. - Co się stało? - spytała już mniej rozradowanym głosem.
Anula
- Muszę odwołać kolację. Bardzo mi przykro, Bóg mi świadkiem, jak bardzo. Masz wszelkie prawo wieszać na mnie psy. Do diabła, sam już się nimi obwiesił! Nie czułby się wcale zaskoczony, gdyby już teraz Carey uznała go za człowieka, na którym nie można polegać i z którym nie ma co wiązać nadziei na trwały związek. Tak, trwały związek! Bo po raz pierwszy w życiu pragnął takiego - pragnął bardziej, niż kiedykolwiek byłby skłonny uwierzyć a wystawia Carey do wiatru już na drugi dzień po zdeflorowaniu.
s u lo
Carey milczała. Sfrustrowany przesunął nerwowo dłonią po włosach. Czuł się jeszcze gorzej. Jego jedyną nadzieją było podtrzymanie tej rozmowy.
a d n a c s
- Carey?
- To głosowanie, tak? - spytała i o dziwo w jej głosie nie było cienia urazy. Może trochę rozczarowania, ale o wiele więcej zrozumienia.
- Tak - przyznał ostrożnie. - Pracuję nad nim od rana i nadal... Rozmawiasz na bezpiecznej linii, mam nadzieję? Nie z telefonu bezprzewodowego?
- Nie, Matt. Możesz mówić śmiało. Westchnął i odchylił się na oparcie fotela. Napięte,obolałe mięśnie ramion zaczynały się wreszcie rozluźniać. - I nadal sytuacja nie przedstawia się różowo. Paru kongresmanów zaparło się, reszta wyraźnie nas unika. Jeśli posiedzę tu do późna, uda mi się może złapać kilku z nich w domu, zwłaszcza tych z zachodniego wybrzeża. Straciliśmy Allena, Carey.
Anula
- Tego z rodzinnego stanu prezydenta? Przecież dzięki Stewartowi został wybrany! - Tak, ale jacyś komputerowi potentaci wyłożyli na jego kampanię więcej, a teraz nie podoba im się, że chcemy wprowadzić ustawowy wymóg przystosowywania nowego sprzętu do pracy ze starymi programami. - Ale przecież szkół nie stać na to, żeby wraz z każdym zakupem nowocześniejszych komputerów wymieniać całe biblioteki oprogramowania.
s u lo
- No właśnie. - Rozprostował zdrętwiałe ramiona, pokręcił głową. - Boże, bosmanie, jak dobrze cię słyszeć.
a d n a c s
- Naprawdę? - zapytała po chwili milczenia. Roześmiał się. - Oczywiście wolałbym, żebyś była tu teraz, najlepiej naga i posmarowana masłem orzechowym. Ale na poważnie - nawet nie wiesz, jak mi ciebie brakuje. W biurze.
- Mnie też brakuje biura. Masz mi za złe, że złożyłam wymówienie?
- Po wczorajszej nocy? Skądże. - Może jeśli uda mu się skończyć do dziewiątej. Do dziesiątej. No, do północy. To wpadnie do niej... I co? Ona zasługuje na coś więcej niż taka wizyta w wiadomym celu. - Powinnaś wyjść gdzieś wieczorem - zasugerował. - Rozerwać się za nas dwoje. - Samej mi się nie chce - odparła.
Anula
- Zaproponowałbym jutrzejszy wieczór, ale... -Urwał i skrzywił się. - Ale jutro wieczorem głosowanie - dokończyła za niego. Będziesz potrzebny prezydentowi. - To może w sobotę. Co tylko będziesz chciała. Plaża. Mount Vernon. Szekspir w parku. - Zoo?! - wykrzyknęła z zapałem. - Lubię foki. Matt roześmiał się. Gdyby był Ethanem Williamsem albo Jakiem Ingramem, kupiłby jej całe cholerne zoo.
s u lo
- No to jesteśmy umówieni. Już nie mogę się doczekać, Carey. A więc załatwione. Matt z ulgą odkładał słuchawkę. Nie do
a d n a c s
wiary, z jaką wyrozumiałością Carey przyjęła odwołanie randki. Ale nastrój pogorszył mu się trzy godziny później, kiedy zadzwonił do niej znowu i włączyła się automatyczna sekretarka. Wygląda na to, że Carey posłuchała jego rady i gdzieś wyszła. Tylko dlaczego tak go to poruszyło?
Honey Evans zapiała z zachwytu, kiedy Carey jej się zwierzyła. Kilka osób obecnych w butiku, w którym robiły zakupy, spojrzało na nie z rozdrażnieniem.
- Nie wierzę! - wykrzyknęła bardziej już stonowanym szeptem Honey. - Ty i Tynan pieprzący się jak króliki! Carey ukryła twarz w dłoniach. - To nie tak. Szkoda fatygi - dorzuciła bardziej stanowczo, widząc, że Honey zaczerpnęła tchu w piersi, by zasypać ją gradem pytań. - Szczegóły zachowuję dla siebie i nawet tobie ich nie zdradzę.
Anula
- Nie bądź taka - jęknęła Honey. Carey odwróciła się do wieszaka z sukniami tak drogimi, że sama myśl o włożeniu czegoś takiego wydawała jej się niestosowna. - Nie poszłam z nim do łóżka, żeby zaspokoić teraz twoją ciekawość. Spałam z nim... śpię z nim, bo go kocham. - No, wyrzuciła to z siebie wreszcie. Dotknęła z uśmiechem błękitnego jedwabiu. Honey pokręciła głową. - Och, nie zrobisz mi tego. - Już za późno. Zrobiłam.
s u lo
- On nie lubi, kiedy kobiety do niego lgną. Głównie z tego powodu je rzuca. Wszyscy tak mówią. A ja nie chcę słuchać twojego
a d n a c s
chlipania, kiedy ciebie też to spotka. Lepiej zrobisz, jeśli będziesz w nim widziała tylko miłe dla oka akcesorium. A nie całą instalację. Carey zdenerwowały już słowa „wszyscy tak mówią". - To opinia osób, które nie mają nic lepszego do roboty, jak dyskutować o wielkości męskiego... Honey zamrugała powiekami.
- Penisa. Robisz to, a wstydzisz się to powiedzieć. Widzisz, właśnie dlatego się o ciebie martwię. I to jest tylko i wyłącznie moja opinia. Carey odwróciła się z powrotem do sukien. Biuro Matta zwróciło jej wydatki, jakie poniosła w ostatai weekend, i miała trochę gotówki. - Byłaś w Willard Room. Jak myślisz, ja bym tam pasowała?
Anula
- Do Willard Room nie pasuje nic, co pasowałoby na nieboszczyka. A na wypadek, gdybyś nie dosłyszała, powtórzę, że się o ciebie martwię. Korzystaj z okazji. To nie potrwa długo. Carey uśmiechnęła się i Honey jęknęła. Najwyraźniej nie takiej reakcji oczekiwała. - Przymierzę tę - zadecydowała Carey. - Powiesz mi, czy pasuje? - Nie do Willard Room. - Może do Galileo.
s u lo
- Włoskie żarcie jest smaczne. - Honey szła za zmierzającą do przymierzalni Carey i na chybił trafił ściągała z wieszaków rozmaite części garderoby. Zajęły sąsiednie kabiny.
- Nie chcę, żebyś się o mnie martwiła - powiedziała Carey,
a d n a c s
zdejmując buty i dżinsy. - Rozumiem twoje zaniepokojenie. Dobrze wiem, jaką on ma opinię. Ale jeśli istnieje jakiś cień szansy, choćby najmniejszy, że może się zmienić, to muszę w niego uwierzyć. Jeśli źle robię, to trudno. Ale zachowując dystans, mogłabym wszystko zepsuć.
- Jak się za bardzo napalisz, to też możesz wszystko zepsuć. - Na przepierzeniu między kabinami zawisło boa z purpurowych piór. Możesz mi wierzyć. Nie znoszę napalonych kochanków. Są tacy skamliwi. - Ani myślę skamleć. - Carey, rozebrana już do samych majteczek, przejrzała się wysokim lustrze. Nigdy nie miała obsesji na punkcie swego ciała. Oczywiście, poprawiłaby to i owo, ale ogólnie rzecz biorąc, była z niego zadowolona. Teraz, próbując wyobrazić
Anula
sobie, jakim widział je w nocy Matt, wydało jej się jakby bardziej seksowne. - Wiesz co powinnaś zrobić, teraz kiedy nie krępuje cię już to dziewictwo? - dobiegł zza przepierzenia głos Honey. - Powinnaś zacząć się puszczać z innymi facetami. No wiesz, żeby mieć porównanie. Dzięki temu nabierzesz doświadczenia i z czasem od razu będziesz wiedziała, czy dany kochaś jest wart zachodu, a on z kolei nie będzie miał powodu do narzekania, że nie może przy tobie rozwinąć skrzydeł.
s u lo
- Nie zamierzam spotykać się z innymi mężczyznami, a tym bardziej się z nimi puszczać.
- Kip zdradził mi przy lunchu, że odebrał telefony od dwóch
a d n a c s
facetów, którzy widzieli cię wczoraj wieczorem. Myśleli, że nadal pracujesz u Tynana i chcieli się z tobą umówić. Byłaś prawdziwą gwiazdą wieczoru.
- Nie będę prowadziła żadnych badań porównawczych. A dziewictwo nigdy mnie nie krępowało. Czekałam tylko na prawdziwą miłość.
Carey włożyła przez głowę szeleszczącą błękitną suknię. Na przepierzeniu obok boa pojawił się żakiet w kolorze przydymionej żółci. A zaraz potem Honey spytała niemal przyciszonym głosem: - Bolało? - Masz na myśli ten moment? - Carey zawahała się. - Nie! Sama byłam zaskoczona, jak... - Stop. Nie będzie zaspokajała chorobliwej ciekawości Honey. -Ale teraz wiem, jakie to mogłoby być krępujące z
Anula
niewłaściwym mężczyzną. Albo gdybym nie była taka...gotowa. Ale wszystko odbyło się tak, jak to sobie wyobrażałam. Było tak dobrze, że zapomniałam o oddychaniu. - Pytam tylko z troski o ciebie - paplała Honey. - Twój pierwszy raz i w ogóle. Niektóre kobiety mówią, że za pierwszym razem je bolało. Nie żebym ja miała ten problem. Też byłam gotowa. Ale pomyślałam sobie, że gdybyś czegoś nie wiedziała...
s u lo
- On był cudowny - zapewniła przyjaciółkę Carey. - Byłam i jestem nieziemsko szczęśliwa.
- To dlaczego włóczysz się ze mną po sklepach, zamiast
a d n a c s
uprawiać wyuzdany seks ze swoim wymarzonym facetem, co? - Już ci mówiłam. Jutro głosowanie.
- Ha. - Carey nie spodobała się intonacja, z jaką Honey wypowiedziała to słowo. Chciała już stanąć w obronie Matta, ale uświadomiła sobie, że jego opinia mówi sama za siebie, i to tak głośno, że nie byłaby w stanie jej przekrzyczeć. - Dobrze, powiedz mi, co ty na to - dodała tylko. Wyszła z kabiny. Honey, ubrana w mieniący się turkusowy sweterek, wystawiła głowę ze swojej i powiedziała: - No, możesz się w tym pokazać w Willard Room. I nie tylko tam. Kupuj. Carey podziękowała jej uśmiechem i przejrzała się w trójskrzydłowym lustrze. Suknia rzeczywiście wygląda rewelacyjnie.
Anula
Niech się dzieje, co chce. Bierze ją. Nie mogła się już doczekać, kiedy Matt ją w niej zobaczy. I kiedy ją z niej ściągnie. - A co z tymi plotkami o wasektomii?! - zawołała z kabiny Honey. Carey roześmiała się i nie odpowiedziała.
a d n a c s
Anula
s u lo
ROZDZIAŁ CZTERNASTY Piątek, 20 czerwca - Proszę spojrzeć na sprawę w szerszym kontekście, sir... - Kongresmanie, nie muszę chyba panu przypominać... - Proszę pani, sama kierowała pani swego czasu platformą edukacyjną... Nie tylko Matt wisiał na telefonie; również prezydent
s u lo
wydzwaniał do poszczególnych członków Izby Reprezentantów, starając się ich przekonać do swojej inicjatywy. Naciskali nie tylko na niezdecydowanych i skłaniających się do głosowania na nie.
Kontaktowali się również ze zdeklarowanymi przeciwnikami.
a d n a c s
- Prezydent oczekuje pewnej lojalności... - Tak, ale co pan myśli o samej idei...
Przypominało to bardzo atmosferę panującą za dawnych dobrych czasów w sztabach wyborczych, w ostatnim tygodniu przed elekcją. Matt był w swoim żywiole. Dlaczego więc, debatując przez telefon z kongresmanką Judy Riley, wywołał na ekran komputera informacje o waszyngtońskim ogrodzie zoologicznym? I dlaczego tak szybko odmówił, kiedy Judy zaproponowała wspólny lunch celem przedyskutowania sprawy w kameralnych warunkach? Carey. Oto dlaczego. Tęskni za Carey. Pragnie Carey. Bał się panicznie, że mu z nią nie wyjdzie. To prawda, nie miał sobie równych w lobbowaniu i pozyskiwaniu głosów. Ale nie zdarzyło mu się jeszcze zadurzyć się do tego stopnia w kobiecie, nie miał więc na tym polu żadnego doświadczenia.
Anula
A Carey wysoko ustawiła poprzeczkę. Przez otwarte drzwi gabinetu wsunął głowę Kip. - Dzwoniła asystentka senatora Bermanna. Senator prosi pana do swojego biura. Matt uniósł brwi. - Chyba na głowę upadł. Nie wie, jaki to dzień? - Powiedział, że na pewno zechce pan z nim porozmawiać przed dzisiejszym głosowaniem, a więc chyba wie. A więc wszystko jasne. Pułapka.
s u lo
Zadzwonił telefon. Matt sięgnął po słuchawkę. - Tak?
a d n a c s
- Boczysz się na mnie jeszcze za tę rządową kolację? - spytała Janeen Sullivan.
No nie, tego mu jeszcze tylko brakowało. - Nie, jeśli mam być szczery, to nawet dobrze się w tę środę bawiłem. Ale nie mogę teraz rozmawiać, Janeen. Zły moment wybrałaś...
- To było bardzo nieeleganckie z mojej strony, że w ostatniej chwili wystawiłam cię do wiatru. Ale wracam w niedzielę do Waszyngtonu i chciałabym ci to jakoś zrekompensować. Matt machnął na Kipa, żeby zamknął drzwi. - Myślałem, Janeen, że się w zeszłym tygodniu zrozumieliśmy. Nie chodzimy już ze sobą. - „Chodzenie" jest dobre dla nastolatków. Wiem, że byłam za szybka jak na twój gust, ale Grecja stonowała mój temperament.
Anula
- Poznałem kogoś, Janeen. - Matt zerknął niecierpliwie na zegarek. Oferty Bermanna warto przynajmniej wysłuchać. - Naprawdę? Szybko się uwinąłeś. Ale nic straconego, mogę się tobą podzielić. Bylebyś tylko nie przyprowadzał jej na spotkania ze mną. Teraz już naprawdę go rozdrażniła, chociaż miała na swoje usprawiedliwienie to, że nie wiedziała, że mówi o Carey. - Nie będzie żadnego dzielenia - warknął. - Poszukaj sobie kogoś, kto doceni cię bardziej niż ja. Janeen westchnęła.
s u lo
- No nic. Wiesz, gdzie mnie szukać, kiedy zostaniesz znowu
a d n a c s
wolnym strzelcem.
Matt z irytacją przerwał połączenie.
Kiedy wkładając w biegu marynarkę, opuszczał gabinet, Kip spojrzał na niego pytająco. O nic jednak nie zapytał, a Matt nic nie powiedział.
- Siemasz, Matt! - zawołała z entuzjazmem jedna z nowych strażniczek, kiedy wychodził z budynku.
Rozpoznał w niej dziewczynę, która pracowała kiedyś w ochronie Kapitolu. Spotykali się przed ponad rokiem. - Cześć, Marlo. - To dobrze czy źle, że pamięta jeszcze jej imię? W Dirksen Senate Office Building, gdzie miał swoje biuro Bermann, Matt natknął się na korytarzu na rudowłosą asystentkę w okularach, z plikiem szarych kopert pod pachą. Zaczerwieniła się i pomachała mu wolną ręką.
Anula
- Cześć, Matt. Z Gween też się kiedyś spotykał. Nie ma co, niezły był z niego zawodnik. A właściwie to ile już ich zaliczył? Zatopiony w myślach, o mało nie wpadł na kolumnę. Że też Carey chce z nim w ogóle rozmawiać. Niemal z ulgą przekroczył próg biura senatora Bermanna, rzucając się w wir politycznej walki na noże. - Obiło mi się o uszy, że macie, chłopcy, tam u siebie, w Białym
s u lo
Domu, coś w rodzaju kryzysu - zagaił senator z Missouri. - Nie chcę przeceniać swoich wpływów, ale podejrzewam, że gdybym pogadał z paroma chłopakami z mojego stanu, to może zgodziliby się
a d n a c s
przemyśleć sprawę jeszcze raz. Nie wiem tylko, co by mi to dało. Matt, stosując się do reguł gry, zapytał:
- A czego oczekiwałby pan w zamian? Hipotetycznie rzecz biorąc.
Bermann rozparł się wygodnie w fotelu. - Chyba słyszał pan o pewnej bazie wojskowej w miasteczku, które nazywa się Harper.
Matt potrząsnął głową. Nie do wiary.
- Jak rozumiem, gdyby prezydent nie zlikwidował tej bazy, pan poparłby dobrym słowem jego inicjatywę edukacyjną? Senator kiwnął głową. - A zdaje pan sobie sprawę, że gdybyśmy wygrali to głosowanie bez niczyjej pomocy, to być może w przyszłym tygodniu musiałby
Anula
pan też głosować za inicjatywą, żeby zachować twarz przed swoją partią? - Mówiąc między nami, zdaję sobie z tego sprawę - przyznał Bermann - ale lubię ryzyko. Jeśli dzisiaj przegracie, mój głos w przyszłym tygodniu gówno będzie znaczył, a teraz? Matt, zgrzytając w duchu zębami, że w swej niefrasobliwości nie przewidział takiej riposty, zgodził się przedstawić ofertę senatora w Białym Domu.
s u lo
- Ale niech się pan za wiele nie spodziewa... sir.
- Nigdy nie dzielę skóry na niedźwiedziu, chłopcze.
Wychodził od Bermanna z dojmującym uczuciem ssania w żołądku. Pozbawiony śniadania organizm nie dał się oszukać. Matt
a d n a c s
postanowił zaryzykować i modląc się w duchu, by nie natknąć się tam na seksowną blond kasjerkę, z którą też się kiedyś spotykał, skręcił do stołówki Dirksen Building na miskę zupy fasolowej, z której słynęła. Zatrzymał się jak wryty w wejściu na widok Carey jedzącej lunch z dziennikarzem „Posta", Jeffem Jenkinsem. Nowy szef Carey spóźniał się na spotkanie, ale Carey i Jeff znali się z Białego Domu oraz ze środowej kolacji rządowej, przywitali się więc i usiedli przy stoliku, by na niego zaczekać. - Nie rozumiem, jak możesz się zabierać do pisania tego artykułu, skoro kongresmani jeszcze nawet nie zaczęli głosować powiedziała Carey. Czuła się zadziwiająco swobodnie w obecności dziennikarza. Przyczyniała się do tego nie tyle osobowość Jenkinsa, co Matt.
Anula
Wczorajsza rozmowa telefoniczna, w trakcie której Matt zwierzał jej się ze swych zawodowych frustracji, sugerowała, że przyciąga ich do siebie nie tylko seks. Wolała nie robić sobie wielkich nadziei, ale... Sama ta myśl dodawała jej pewności siebie. - Czy na to, co napiszesz, nie powinien mieć wpływu wynik głosowania? - Dziennikarze myślą nogami - powiedział Jeff, opierając się na
s u lo
łokciach i nachylając nad stolikiem. - Trzeba zacząć od tego, że piszę równolegle dwa artykuły. Mój wydawca zaczeka z obiema wersjami do czasu zakończenia głosowania, i zależnie od wyniku puści do
a d n a c s
druku jedną albo drugą. Tutaj wpadłem tylko wybadać nastroje. No i co tu ukrywać, żeby zobaczyć się z tobą, Carey.
Zatrzepotała powiekami, niepewna, czy się aby nie przesłyszała. - Słucham?
- Musiałem mieć klapki na oczach, że dopiero na tej kolacji zwróciłem na ciebie uwagę. Byłaś niesamowita! Jesteś niesamowita. A ponieważ i tak, w ramach zbierania materiałów do artykułu, musiałem tu zajrzeć, pomyślałem sobie, że przy okazji... - Jeff! - Carey poczuła się skrępowana. I mile połechtana komplementem. - Na tej kolacji byłam z Mattem. - Tak, wiem - zaczął Jeff, ale zaraz urwał. -Chcesz powiedzieć, że nie byłaś tam służbowo? To nie było coś w rodzaju kolacji pożegnalnej?
Anula
Już bardziej powitalnej, pomyślała Carey. Nabierała już powietrza w płuca, żeby uświadomić to Jeffowi, ale w ostatniej chwili zawahała się. Przygryzając wargi, rozejrzała się po sali i zobaczyła Matta! Płacił za coś i nie zwracając uwagi na kasjerkę robiącą do niego słodkie oczy, zerkał ponuro w stronę ich stolika. Pomachała mu. - O, Matt tu jest - powiedziała do Jeffa. Matt zbliżał się już do nich z parującą miską w ręku. Wyglądał nieszczególnie - nieświeża koszula, kanty spodni nie tak ostre jak
s u lo
zazwyczaj. Ale dla niej i tak prezentował się lepiej od każdego z mężczyzn na tej sali.
Wyciągnęła rękę spragniona jego dotyku. Uścisnął ją mocno.
a d n a c s
- Witaj, Carey - burknął. - Cześć, Jeff.
Po wymuszonym uśmiechu poznała, że jest zły. W jego oczach, kiedy mierzył Jeffa wzrokiem, czaiła się groźba. - Cześć, Tynan - rzekł ostrożnie Jeff Jenkins. - Witaj, Matt - dorzuciła Carey.
Tęskniła za nim. Tęskniła tak jak kiedyś za domem, jako świeżo upieczona studentka pierwszego roku col-lege'u. Deprymował ją trochę jego ponury nastrój, ale trudno przecież, by tryskał humorem, mając na głowie tę kryzysową sytuację. - Cieszę się, że cię widzę - powiedziała. - Jeff spytał mnie właśnie, czy na tej środowej kolacji występowaliśmy służbowo, czy prywatnie.
Anula
Matt spuścił na nią wzrok i przysunął się jeszcze bliżej do jej krzesła. Tak blisko, że dotknął biodrem jej ramienia. Z wymuszonym uśmiechem spojrzał znowu na dziennikarza. - Prywatnie, Jeff - wycedził z naciskiem. - Chodzimy ze sobą. Tu, uśmiechając się wciąż nieszczerze, spojrzał na Carey. - Mogę cię prosić na słówko? To zajmie tylko chwilkę. Kiwnęła głową i wstała. Matt, nie puszczając jej ręki, odstawił na stolik swoją zupę i poprowadził ją w kierunku wyjścia.
s u lo
Z każdym krokiem coraz mniej z tego rozumiała. Gdy znaleźli się na korytarzu, a Matt nie zwalniał, wyrwała mu rękę. - Dokąd mnie ciągniesz, Matt?
a d n a c s
- Jak najdalej od tego palanta. - Obejrzał się ze złym błyskiem w oku, tak jakby sama obecność tam Jeffa napawała go odrazą do całego przybytku.
Carey spojrzała na niego ze zdziwieniem. Zachowywał się tak, jakby był zazdrosny. Nie. To niedorzeczne. - Słucham? - spytała.
Matt wepchnął ręce w kieszenie, przestąpił z nogi na nogę, można by pomyśleć, że gotuje się do odparcia jakiegoś ataku. - A w ogóle to czemu jesz lunch z kimś takim? Jeśli miałaś do mnie żal o tę kolację, to trzeba było powiedzieć. Nie wiem, co bym zrobił, ale... - Pokręcił głową, spojrzał w sufit. - Coś powiedzieć mogłaś. Dla Carey świat się zatrzymał. A więc jednak! - Jesteś zazdrosny?
Anula
Spojrzał na nią wilkiem. Stali pośrodku korytarza omywani przez potoki polityków, asystentów i stażystów. - Jesteś zazdrosny - powtórzyła Carey. - O mnie i o Jeffa Jenkinsa. Przekrzywił głowę, przymrużył oczy. - A powinienem? Roześmiała się. Matt Tynan jest zazdrosny, i to o nią! Matt wyjął ręce z kieszeni i wykonując jedną zamaszysty gest, pokręcił głową.
s u lo
- Nie widzę w tym niczego zabawnego.
- A ja widzę, Matt. Bo to jest zabawne. - I nie mogąc dłużej
a d n a c s
patrzeć, jak cierpi, położyła mu dłoń na ramieniu. - Odpowiedz sobie sam na własne pytanie, głuptasie. Czy powinieneś być zazdrosny? Zawahał się. Wyczuła, że złość mu przechodzi. - Czy zrobiłam kiedyś coś, co kazałoby ci pomyśleć, że nie można mi ufać? - spytała. - Że cię okłamuję albo knuję coś za twoimi plecami? Że nie jestem z tobą prawdziwie szczęśliwa? Zaczerwieniła się, zawstydzona własnymi słowami, ale nie uciekła wzrokiem w bok. Od czwartkowego poranka każda godzina bez niego zdawała się w jej odczuciu nie mieć końca. I teraz nie była w stanie oderwać oczu od jego przystojnej, zatroskanej twarzy. Matt przymknął powieki i westchnął. Kiedy znowu na nią spojrzał, jego oczy nie ciskały już błyskawic. - Skończony palant ze mnie, co? - wyszeptał. - Nie - zaprzeczyła - ale tak się zachowujesz.
Anula
- Masz jakiś całkowicie niewinny powód, dla którego spotkałaś się z Jenkinsem, prawda? - Otoczył ją ramieniem. - Mhm. - Zetknęli się czołami, niepomni tłumów przewalających się marmurowym korytarzem. - A ty przyszedłeś tu stoczyć kolejną rundę z senatorem Bermannem, prawda? - Skąd wiesz? - Ma się to rozeznanie. Przyciągnął ją do siebie i musnął wargami usta. Przywarła do
s u lo
niego instynktownie i następny pocałunek był już bardziej namiętny. Wczepiła się palcami obu dłoni w jego gęste ciemne włosy,
zmuszając, by jeszcze niżej pochylił głowę. Był to żarliwy, niosący w
a d n a c s
sobie obietnicę pocałunek.
Matt wtulił twarz w jej ramię.
- Szlag by trafił to głosowanie! - Poczuła na szyi jego gorący oddech.
- I jak na złość żadnego ustronnego kąta w okolicy, co? - Nadal trzymając palce w jego włosach, gładziła teraz kciukami jego uszy. Gdy spojrzał na nią pytająco, ujęła w dłonie jego twarz. - Przyjedź do mnie potem.
- Po głosowaniu? Może się przeciągnąć. - Może być nawet po bankiecie, którym prezydent uczci pewnie zwycięstwo. - Teraz ona pocałowała jego. I też było cudownie. Nieważne, o której się zjawisz. Wystarczy mi wiedzieć, że będziesz. Matt zaśmiał się, ale kiedy powiedział, że na nią nie zasługuje, w jego oczach nie było wcale rozbawienia.
Anula
- Pozwolisz, że ja będę o tym decydowała? Pocałowałaby go znowu, gdyby za jej plecami nie rozległ się znajomy głos: - Hej, Tynan! Całować to się będziesz później, z kongresmanami! A mojej asystentki nie bałamuć! Carey, ocierając się policzkiem o płócienną koszulę Matta, odwróciła się do swojego nowego szefa. Po: winna się czuć zażenowana. Ale nic z tych rzeczy. Najważniejsze że Mattowi na niej
s u lo
zależy, boi się, że ją straci. I wpadnie do niej wieczorem. Prawdopodobnie.
Z jego oczu czytała, że się postara. Ale jest przecież politykiem i
a d n a c s
dzisiaj ma na głowie ważniejsze sprawy.
Matt wzruszył z rezygnacją ramionami, wypuścił ją z objęć i cofnął się o krok.
- Nie wykorzystuj mi jej, stary - powiedział do Josha O'Donnella, a potem, zwracając się do Carey, dorzucił: - Przyjadę. - Będę czekała.
Spojrzeli sobie jeszcze raz w oczy, potem Matt odwrócił się i oddalił. Ludzie przechodzący korytarzem rzucali Carey ukradkowe, współczujące spojrzenia. Brali ją pewnie za jeszcze jedną ofiarę Tynana. Cóż, jakoś to zniesie. Dla niego zniesie wszystko. Prezydent Stewart ze swoimi najbliższymi współpracownikami oglądał telewizyjną transmisję z przebiegu głosowania w Pokoju Roosevelta.
Anula
Przeciwko 211, za 208. Allen z rodzinnego stanu prezydenta głosował przeciwko. Tak samo kongresmani, którzy od samego początku nie popierali prezydenckiej inicjatywy. Kilkoro popierających ją pozostało przy swoim zdaniu: 216 do 216. Teraz wszystko zależy od dwojga niezdecydowanych. Jorge, z którym Matt grał w ubiegłym tygodniu w tenisa, zagłosował na tak. I w tym momencie rola języczka u wagi przypadła kongresmance Judy Riley, z którą Matt nie chciał umówić się na lunch.
s u lo
Wszyscy obecni w Pokoju Roosevelta wstrzymali oddech. Kiedy na ekranie telebimu zabłysło słowo „Tak", podniosła się radosna wrzawa. Ludzie zrywali się z miejsc, padali sobie w ramiona,
a d n a c s
poklepywali po plecach. Mart cieszył się razem z innymi. Pracowali na to przez lata. Lata! I teraz stało się.
- Doskonale - powtarzał prezydent, ściskając dłoń każdemu z osobna. Oczy lśniły mu podejrzanie. - Doskonale! Dobra robota, kochani. Wspaniały rzut na taśmę, Matt.
- To zasługa Judy - odparł Matt. - Na liście priorytetów jej okręgu edukacja nie plasuje się wysoko.
- Ludzie, słuchajcie! - zawołał Rob, szef personelu, studząc ogólną radość. - Nie wiem, czy uważaliście w szkole na lekcjach wychowania obywatelskiego, ale na wszelki wypadek przypominam, że postanowienia Izby Reprezentantów nie mają mocy prawnej. Czeka nas jeszcze głosowanie w Senacie.
Anula
- To dopiero w przyszłym tygodniu - zauważył Stewart. - Na Boga, ci ludzie zasłużyli sobie na drinka i wolny weekend. Drinki stawiam ja. Matt, pomimo rozpierającej go euforii, nie miał ochoty na drinka. Miał ochotę na Carey. Parkowanie nie jest w Waszyngtonie sprawą prostą. Między innymi dlatego Matt zamieszkał w apartamentowcu z podziemnym garażem. Dojechał do Carey w rekordowym czasie, ale trzy razy
s u lo
musiał okrążyć kwartał, zanim znalazł miejsce dla samochodu. W oknach Carey paliło się światło. Drzwi otworzyły się, ledwie zdążył zapukać, i Carey padła mu w ramiona. Pachniała wiosną -
a d n a c s
jabłkami i stokrotkami. Poczuł się jak w domu.
Czuł się jak w domu w jej przytulnym mieszkanku ze skromnym akwarium i powleczonymi w stare T-shirty poduszkami. Czuł się jak u siebie w jej łóżku, do którego od razu go zaciągnęła. Czuł się jak w domu w jej ramionach, a potem w jej ciepłym ciele. W całym swym nieuporządkowanym życiu nie zaznał nigdy takiego spokoju. A potem, o 5.23 rano, obudził go terkot telefonu komórkowego.
Anula
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Sobota, 21 czerwca Znajome, natarczywe brzęczenie komórki wyrwało Matta ze słodkiego snu. Jęknął i wciągnął w płuca rozkoszną woń Carey. Trzymał w ramionach jej ciepłe ciało, skóra przesiąkła mu jej zapachem, miał jej smak w ustach. Nigdy jeszcze nie spał tak twardo i tak beztrosko. Odnalazł wreszcie kobietę swego życia. Nareszcie poznał, co to miłość.
s u lo
Ostrożnie, by jej nie obudzić, zsunął się z łóżka, podniósł z podłogi spodnie i wyśliznął się nagi z pachnącej stokrotkami sypialni Carey. Na zielonym wyświetlaczu telefonu komórkowego, kiedy
a d n a c s
wdusił przycisk odbioru, pojawiło się imię „Rita".
- Nie - powiedział przyciszonym głosem, lecz stanowczo. - Co nie, co nie? - żachnęła się rzeczniczka prasowa. - Jeszcze o nic cię nie poprosiłam.
- Nie i już. Jest sobota i do biura nie przyjdę. Chyba że ktoś umarł - złagodził swoje oświadczenie. -Umarł ktoś? - Nie.
- No to się cieszę. Choćby mutanci opanowali Wall Street, choćby wybuchła trzecia wojna światowa, mnie to teraz nic a nic nie obchodzi. Zajmę się tym później. Dzisiaj zabieram Carey do tego cholernego zoo, żeby sobie popatrzyła na te cholerne foki. - Och, jakie to słodkie - powiedziała Rita. - Słuchaj, mamy przeciek. Matt zerknął na drzwi sypialni i jeszcze bardziej zniżył głos.
Anula
- Jak szybko mogę ją poprosić o rękę? - Co? Matt, słyszałeś, co powiedziałam? Mamy przeciek. - To chwalić Boga, że nie sprzedajemy broni Iranowi ani nie włamujemy się do biur w Watergate. Potrzeba mi kobiecej rady, Ruda, a Sam jest daleko. Nie wspominając już, że niedawno owdowiała. A więc zostajesz mi tylko ty. Kiedy najprędzej mogę poprosić Carey o rękę, żeby jej nie spłoszyć? - A co się stało z twoją awersją do trwałych związków? Zastanowił się.
s u lo
- Staram się ją przezwyciężyć - przyznał.
- To nie przezwyciężaj, tylko spójrz faktom w oczy. Razem z Carey. Ją nie tak łatwo spłoszyć. Powiedz jej, że się w niej
a d n a c s
zakochałeś, powiedz, że nie wiesz, co z tym począć, zastanówcie się nad tym wspólnie. Co dwie głowy, to nie jedna. A jeśli rzeczywiście się w końcu pobierzecie, będziesz już miał trochę praktyki. Tak zrobi. Cholera, zrobi to w zoo. Kupi jej baloniki, całe mnóstwo baloników i wyzna miłość nad basenem z fokami. - Ty, Romeo - ciągnęła Rita. - Ponieważ zoo otwierają dopiero za parę godzin, może zszedłbyś na razie z obłoków na ziemię. Wczorajsze zwycięstwo psu na budę się zda, jeśli przegramy w Senacie. Dotarło do niego nareszcie, że Rita dzwoni w poważnej sprawie. Poza tym ma rację; do otwarcia zoo pozostaje jeszcze kilka godzin.
Anula
- W porządku, słucham. Jaki przeciek? - Strząsnął spodnie i wciągnął je, przenosząc telefon do drugiego ucha, kiedy zaszła konieczność zmiany rąk. - Jeff Jenkins pisze w „Post" o głosowaniu. - A, tak - zaczął Matt. - Widziałem... - Instynkt samozachowawczy, który wyrobił w sobie, parając się polityką, nie pozwolił mu dokończyć. „Widziałem go wczoraj z Carey". Po co mieszać w to Carey.
s u lo
- Głosowanie w Izbie Reprezentantów to wciąż gorący temat. Co w tym dziwnego?
- Hm - odchrząknęła Rita i zaczęła czytać fragment
a d n a c s
wspomnianego artykułu. „Przed prezydencką inicjatywą edukacyjną jeszcze wyższy próg do pokonania w Senacie. W piątek po południu, na kilka godzin przed głosowaniem w Izbie Reprezentantów, doradca Białego Domu, Matt Tynan, był w budynku Senatu, gdzie przekonywał do niej jednego z bardziej wpływowych oponentów, senatora Wendella Bermanna z Missouri". Koniec cytatu. Fakt, starali się utrzymać w sekrecie negocjacje z Bermannem, ale...
- To wszystko? - spytał Matt. - Nie widzę tutaj żadnej rewelacji. Każdy mógł mnie tam zobaczyć. Nie zakradałem się tylnymi drzwiami. Rita czytała dalej: - „Podczas wcześniejszych spotkań w tej sprawie Bermann chwalił się podobno Tynanowi, że trzyma prezydenta w szachu".
Anula
Matt, półnagi, w nie zapiętych spodniach, usiadł na sofie. O cholera. - Skąd Jenkins wziął ten cytat? - A więc to cytat? Bermann tak ci powiedział? - Tak, podczas jednej z rozmów, ale tych, którym to powtórzyłem, mógłbym zliczyć na palcach jednej ręki. - Rob. Stewart. Carey! Matt ściągnął brwi i obejrzał się na sypialnię. Bzdura. Owszem, Carey jadła z Jenkinsem... I domyśliła się, że był u Bermanna...
s u lo
I, prawdę mówiąc, nie zdementowała kategorycznie jego podejrzeń w stosunku do Jeffa. „Odpowiedz sobie sam na własne
a d n a c s
pytanie - rzekła wtedy. - Czy powinieneś być zazdrosny?". Nie powiedziała wyraźnie, że nie powinien.
Potrząsnął głową, wstał i podszedł do okna. To bez sensu. Ufał Carey bardziej niż komukolwiek - chociaż to cholernie niebezpieczne u człowieka na jego stanowisku. Tylko szef personelu częściej od niego rozmawiał z prezydentem w cztery oczy. To czyniło go nieocenionym źródłem poufnych informacji najwyższej państwowej wagi.
Carey, zorientowawszy się, że nie będzie się umawiał ze swoją asystentką, złożyła wymówienie. Oczywiście, to jeszcze o niczym nie świadczy. - To co, zacząłeś gadać przez sen, czy jak? - spytała Rita. Matt przeczesał palcami włosy. Z trudem zbierał myśli. Czuł się tak samo rozbity jak wtedy, kiedy dowiedział się, że jego przyjaciel
Anula
Jake jest wytworem tajnych rządowych eksperymentów genetycznych. Musi ufać Carey. Gdyby przestał jej ufać, nie mógłby ufać nikomu. A miłość okazałaby się głupią mrzonką, tak jak to zawsze podejrzewał. - Matt? - zapytała Rita. - Nie - mruknął. To jakaś paranoja. Nie ma żadnego przekonującego dowodu.
s u lo
Zna Carey od roku, nigdy go nie okłamała. No, może tylko o swoim dziewictwie powiedziała mu dopiero po fakcie. Aha, i zaprzeczyła, jakoby dzwoniła do niego z biblioteki, chociaż dzwoniła. Diabli nadali.
a d n a c s
- Co miało oznaczać to „nie"? - spytała Rita. - Że nie gadasz przez sen? Czy że nadal nie wybierasz się do biura? Podpowiedz mi coś, bo założę się, że na dzisiejszej konferencji prasowej na pewno mnie o to zapytają. No i teraz, kiedy pogróżki Bermanna wyszły na jaw, Bermann z pewnością nie zagłosuje w najbliższy piątek na „tak". - Jasny gwint - mruknął Mart. Każde ustępstwo z jednej albo drugiej strony będzie teraz postrzegane jako przyznanie się do porażki. Wszystkie umowy diabli wzięli. - Właśnie. I jakie widzisz wyjście z sytuacji? Matt nadal nie mógł zebrać myśli. - Zastanowię się i oddzwonię do ciebie - powiedział i przerwał połączenie.
Anula
Siedział wsparty łokciami o kolana w przytulnym saloniku Carey i patrzył na szarzejący powoli świat za oknem. Miała stąd widok na gmach Kapitolu. Zawsze interesowała się polityką, prawda? Głupio mu było, że ją podejrzewa. Nie chciało mu się wierzyć, że te podejrzenia są prawdziwe. Ale tak samo nie chciało mu się wierzyć, że mama od nich odchodzi. Że tato miał romans ze swoją sekretarką. Że mama nie zabierze go ze sobą, bo, jak twierdziła, chłopiec powinien mieszkać z ojcem. Nie
s u lo
chciało mu się wierzyć, że ojciec zdradza jego pierwszą macochę, ani że jego druga macocha próbuje go uwieść. Nie chciało mu się
wierzyć, że Jake Ingram jest genetycznym mutantem otoczonym przez szpiegów.
a d n a c s
Ale to wszystko prawda. Najprawdziwsza prawda. Zawsze wiedział, co jest prawdą. Znowu zadzwonił telefon. Rita. - Czego?! - warknął z irytacją.
- Dzień dobry, panie Gbur. Mam coś, co by pewnie pana rozćmuchało, ale skoro nie chce pan tego usłyszeć... - Mów. - Matt potarł dłonią czoło, zły na siebie za swój ton. Za swoją głupotę. Za brak zdecydowania. Za wszystko. - O co chodzi? - Żeby nie pozostać w tyle za naszym ulubionym szmatławcem „Washington Postem", „World Inquisitor" też zamieszcza sensacyjne wiadomości z twoją osobą w tle. Siedzisz wygodnie? Matt nie odpowiedział. Czuł, że nie jest gotowy, ale tak czy inaczej musiał tego wysłuchać. Rita przeczytała nagłówek:
Anula
- „Rząd potwierdza istnienie operacji o kryptonimie Proteusz". Ten cały Cantrell utrzymuje, że jakiś „urzędnik państwowy wysokiego szczebla" potwierdził istnienie tajnego laboratorium. I dodaje, że „dochodzenie w tej sprawie prowadzi czołowy doradca Białego Domu, Matt Tynan". A tych tajnych mutantów nazywa teraz „Proteańczykami". Dobre, co? Matt przerwał połączenie. Czuł się wydrążony. Chyba jednak nikomu już nie zaufa.
s u lo
Carey obudziła się i przeciągnęła rozkosznie. Pomacała koło siebie ręką. Matta nie ma.
Usiadła zaniepokojona. Odgarnęła opadające na oczy włosy i
a d n a c s
rozejrzała się. Matta w sypialni nie ma. Jego ubrania też.
Przemknęło jej przez myśl, że wydarzenia ostatniej nocy były tylko snem. Że śniło jej się, jak Matt przychodzi do niej po północy, jak ciągnie ją do sypialni. Jak ją całuje, rozbiera, kocha się z nią aż do spełnienia, a potem budzi i robią to w ciemnościach jeszcze raz. Ale żadne fantazje nie byłyby w stanie pozostawić po sobie takiego uczucia zaspokojenia.
Ciało miała obolałe i wrażliwe we wszystkich miejscach. Pościel pachniała drzewem sandałowym. Ona sama też. Matt tu był. Może wyszedł do kuchni przyrządzić śniadanie? Może wyskoczył po bajgle i serek? Zebrała włosy w prowizoryczny kok, wciągnęła szorty, narzuciła na siebie szlafrok, przeszła do saloniku... i zatrzymała się jak wryta na
Anula
widok Matta. Siedział na kanapie całkowicie już ubrany - wymięty garnitur, krawat. Nie wyskoczył po bagietki. Nie szykował się na wycieczkę do zoo. Kiedy podniósł na nią ciemne oczy, zobaczyła w nich ból i oskarżenie. Ciarki przeszły jej po plecach. - A więc zależało ci tylko na informacjach? - spytał schrypniętym głosem. - Słucham? - Potrząsnęła głową. Nie rozumiała, o co mu chodzi.
s u lo
- Praca - powiedział. - Seks. Nie dopuściłaś, żebym cię odsunął od dochodzenia w sprawie Proteusza, prawda? A próbowałem kilkakrotnie.
a d n a c s
I tu coś ją tknęło. To nie jest ten sam Matt, który kochał się z nią w nocy.
- Nie rozumiem - wykrztusiła.
- Nie rozumiesz? - Przełknął z trudem, wstał i zaczaj krążyć po pokoju. - Zaufałem ci. Nie tylko... -Wskazał niecierpliwym gestem na sypialnię, tak jakby to, co tam między nimi zaszło, nic dla niego nie znaczyło. Jakby była jedną z wielu. - Nie tylko w tym. Zwierzałem ci się z tajemnic państwowych. Powiedziałem o Jake'u Ingramie, narażając tym być może jego życie, a ty nie rozumiesz? Zrobiło jej się zimno. Ciaśniej owinęła się szlafrokiem. - Nie. - Serce waliło jej tak mocno, że miała trudności z oddychaniem. - Nie rozumiem. Myślisz... Już mi nie ufasz? - Zaraz po złożeniu wymówienia skontaktowałaś się z prasą ciągnął. - Może to moja wina. Dałem ci do zrozumienia, że więcej się
Anula
nie zobaczymy. Poczułaś się odcięta od źródła. Co miałaś do stracenia? Sprzedałaś posiadane informacje, a potem było już za późno, żeby się wycofać, postanowiłaś więc zamydlić mi oczy. - Niby co sprzedałam? - Podbiegła do niego i zajrzała mu w oczy. - Jakie informacje? Co ty wygadujesz? Nie kontaktowałam się z żadną prasą. Matt... - Raczyłabyś mi przynajmniej zdradzić, ile im powiedziałaś? Wcisnął ręce w kieszenie spodni, zwiesił głowę i spojrzał na nią spod
s u lo
ściągniętych brwi. - Może da się jeszcze coś zaradzić.
Kim jest ten człowiek, który nie ma już do niej zaufania, który nie chce jej słuchać? Carey zrobiło się słabo. Wpuściła go do swojego serca, do domu, do łóżka, w siebie. Wydawało jej się, że go zna. Teraz
a d n a c s
wychodzi na jaw, że się myliła.
- Jak mam ci cokolwiek powiedzieć, skoro nie wiem, o co chodzi? - wyrzuciła wreszcie. - Jesteś zdenerwowany. Widzę to. Ale może mi wreszcie zdradzisz, w czym rzecz. Jeśli rzeczywiście mam z tym coś wspólnego, wyjaśnię to.
- Żebym mógł znowu ci uwierzyć? - Uśmiechnął się ironicznie. Nic z tego, mam dziś ważniejsze sprawy na głowie. I nagle zrozumiała, dlaczego tak łatwo uwierzył, że to ona jest odpowiedzialna za jakiś tam bliżej nieokreślony przeciek do prasy. Dlaczego wczoraj zrobił jej taką scenę o Jeffa. Prawda łamała jej serce. Rzuca ją, żeby ona nie mogła go rzucić pierwsza. Asekuruje się. I chyba nawet sam nie zdaje sobie z tego sprawy.
Anula
- Włożę coś na siebie i pójdziemy na śniadanie -zaproponowała. - Usiądziemy w jakiejś knajpce i tam, na neutralnym gruncie, wszystko mi opowiesz. A potem wspólnie się nad tym zastanowimy, dobrze? - Nie - warknął, wyciągając z kieszeni kluczyki do samochodu. Przerzucił je do drugiej ręki. - Muszę jechać do biura. Powinienem być już w drodze, ale uznałem, że nie wypada... tak się po cichu wymykać. A nie chciałem cię budzić.
s u lo
Wpatrywał się przez chwilę w plamę na podłodze, potem gniewnym ruchem otarł grzbietem dłoni usta i spojrzał na Carey spod przymrużonych powiek.
a d n a c s
Wzięła głęboki oddech.
- To zadzwoń do mnie później. Ruszył do drzwi. - Na to raczej nie licz.
- Dlaczego?! - zawołała za nim. Odwrócił się na pięcie. - Bo ci nie ufam, Carey. Sam nie wiem. Może coś ci się tylko nieopatrznie wymknęło. A może przez cały czas informowałaś o wszystkim dziennikarzy, a to, co było między mną a tobą, stanowiło jeszcze jeden sposób na... - Nie dokończył, ale było już za późno. On naprawdę sądzi, że uwiodła go, by wyciągać z niego poufne informacje! A jej się wydawało, że go zna. Że go kocha. Ale widocznie tak już jest z Pierwszą Dwudziestką Kawalerów Beltwayu. Jakąż jest idiotką, łudząc się, że może grać w jego lidze. Oczy jej płonęły.
Anula
- No to idź. Wynoś się z mojego domu. A do mnie zadzwoń, jak przestaniesz wreszcie uciekać przed samym sobą. Zacznij od przeprosin. Potem porozmawiamy. Matt patrzył na nią długo, z wyrzutem w oczach, po czym odwrócił się i wyszedł, trzaskając drzwiami. Carey podeszła do okna. Widziała, jak Matt wyrywa zza wycieraczki mandat za złe parkowanie, wsiada do samochodu i znowu trzaska drzwiami. Ruszył z piskiem opon, ryk silnika zmącił ciszę porannych ulic.
s u lo
Trzymała się za brzuch, było jej niedobrze. Dygotała.
Ochłonąwszy trochę, wzięła pilota i włączyła CNN. Może stamtąd się
a d n a c s
czegoś dowie? Niestety. Sprawdziła jeszcze na C-SPAN, potem na kanałach lokalnych. Na koniec, zdesperowana, usiadła do laptopa i wywołała na ekran aktualne wydanie dziennika „Washington Post". „Izba Reprezentantów głosuje na tak - informował nagłówek Rozstrzygająca bitwa rozegra się w Senacie". Autorem był Jeff Jenkins.
Artykuł zawierał fragmenty, które Jeff mógł napisać w oparciu o informacje uzyskane od niej - ale również od wielu innych osób. Matt nie podejrzewa chyba, że to od niej pochodzi przeciek dotyczący Bermanna?! Im mniej z tego wszystkiego rozumiała, tym większy gniew ją ogarniał. Dopiero kiedy w południowych wiadomościach napomknięto o Proteańczykach, zrozumiała, co tak Matta rano wzburzyło. M. H. Cantrell, dociekliwy dziennikarz z „World Inąuisitora", sobie tylko
Anula
wiadomym sposobem dotarł do szczegółów operacji Proteusz. Wymieniał nazwisko Bloomfielda. Podawał daty urodzin pięciorga Proteańczyków. I twierdził, że jego źródłem informacji jest „urzędnik państwowy wysokiego szczebla". Sukinsyn! Rozwścieczona Carey zadzwoniła do Cantrella. Nie wiedziała jeszcze, jak zmusi go do ujawnienia informatora, ale zaparła się, że to z niego wyciągnie. Cantrell nie odbierał.
s u lo
Żeby nie siedzieć bezczynnie, bo to było nie do zniesienia, wróciła do badania sprawy operacji Proteusz, którą od kilku dni się nie zajmowała.
a d n a c s
Zaczęła przeglądać gazety z początku lat osiemdziesiątych, wychodzące w nadmorskich miasteczkach Georgii. Miała nadzieję, że nie znajdzie w nich niczego, co by potwierdzało, że Violet Vaughn i jej małe dzieci zginęli w rzekomym wypadku na łodzi. Pod wieczór w jednej z gazet znalazła wreszcie wzmiankę o wypadku. Wiarygodni świadkowie widzieli kobietę wchodzącą z czwórką dzieci na pokład łodzi. Widzieli potem, jak łódź eksplodowała. A więc jednak.
Violet i Henry, kochali się czy nie, zginęli straszną śmiercią. Może mimo wszystko szczęśliwe zakończenia nie istnieją. Carey obmyła twarz zimną wodą i wykonała kilka telefonów. Na koniec zadzwoniła do Honey Evans. Violet, obserwująca z cienia pod pasiastą markizą kawiarniany ogródek, w którym się umówili, z daleka rozpoznała swojego syna
Anula
Jake'a. Był wyższy od Henry'ego, ciemnowłosy. Nie widziała jeszcze przystojniejszego mężczyzny. Towarzyszyli mu dwaj mężczyźni. Na jej oko, przynajmniej jeden z nich był przedstawicielem władz. Obaj, pomimo upału, paradowali w marynarkach, pod którymi mogli ukrywać broń. Po swoich przejściach z gruboskórnymi agentami CIA, Violet straciła zaufanie do pracowników wywiadu. Najchętniej podbiegłaby do Jake'a, odciągnęła go od obu mężczyzn, ale zwalczyła tę pokusę,
s u lo
uznając, że korzystniej będzie pozostać w ukryciu. Jake nie jest już małym chłopcem, ona nie ma już nad nim władzy. Sam najlepiej wie, co robić.
a d n a c s
Jake odczekał, aż mężczyźni rozsiądą się przy stoliku po drugiej stronie patio, po czym rozejrzał się jakby od niechcenia i zobaczył ją. Jego niebieskie oczy natychmiast złagodniały. Violet wyszła spod markizy i zajęła stolik. Jake podszedł, uścisnął rękę, którą mu podała, i usiadł na krześle obok. - To twoi znajomi? - spytała, wskazując na mężczyzn. - Jeden to Robert, mój ochroniarz - odparł. - Po tym, co stało się z Zachem, doszedłem do wniosku, że lepiej mieć takiego. Drugi to Lennox, mój kontakt z FBI. To... trochę skomplikowane. - Ufasz im? - Na tyle, na ile mogę w tej chwili komukolwiek ufać. Przepraszam, Violet, ale nie mam zbyt wiele czasu. Nie jestem tu nawet oficjalnie.
Anula
- Tak, wiem. - Uniosła rękę do szyi i po raz pierwszy od miesięcy zdjęła wisiorek. Otworzyła go i wysypała na dłoń Jake'a trzy skarby, które zawierał. - Te obrączki należały do twojego ojca... to znaczy do Henry'ego Bloomfielda i do mnie - wyjaśniła. - Nie pobraliśmy się oficjalnie, ale... Swoją przestałam nosić, kiedy wyszłam za mąż za Dale'a Hobsona. - A ten kluczyk? - spytał Jake. Violet zerknęła znowu na dwóch mężczyzn po drugiej stronie
s u lo
patio. Wyczuwała instynktownie jakieś zagrożenie - coś groziło jej, a co gorsza, Jake'owi. A jednak stawiała na niego. Wziął na swe barki więcej, niż można by wymagać od jednego człowieka. Gretchen ze
a d n a c s
swoim mężem przekształcali małą wysepkę w nowoczesny
bezpieczny dom. Przy odrobinie szczęścia odnajdą Faith i Marka. Może wspólnymi siłami uda im się wyrwać biednego Gideona ze szponów Koalicji.
Violet zaczęła wyjaśniać rolę kluczyka. - Jak już wiesz, natychmiast po śmierci Henry'ego, Agnes i Oliver z Koalicji zabrali waszą piątkę. To wtedy poddali was praniu mózgów, wymazując wszystkie wspomnienia o nas. - Wiem - potwierdził Jake. - Wprowadzili nas w stan hipnozy i zaszczepili sugestie, które Maisy Dal-ton próbuje teraz usunąć. Violet kiwnęła głową. - Mnie ledwie udało się ujść z życiem. Kiedy próbowałam was ratować, żadne z dzieci mnie nie poznało. Musiałam wykraść was siłą i uciekliśmy razem.
Anula
- Z wyjątkiem Gideona - skorygował Jake. - To znaczy, Achillesa. Mózgu stojącego za włamaniem do Banku Światowego, w której to sprawie prowadził teraz dochodzenie. - Tak. Gideona nie udało mi się uratować. - A co to ma wspólnego z tym kluczykiem? Rad cię widzę, ale to nie jest najfortunniejszy moment na spotkanie. - Twój ojciec ukrył nie tylko furgonetkę i waszą nową tożsamość
s u lo
- wyjaśniła. - Sporządził również dwa komplety dokumentacji. Ta, którą zostawiliśmy Koalicji, była spreparowaną imitacją. To jest kluczyk do skrytki depozytowej w Arizonie.
a d n a c s
- W której znajduje się prawdziwa dokumentacja operacji Proteusz?
Kiwnęła głową.
- Pora, żeby trafiła w twoje ręce, zanim... - Znowu zerknęła na jego towarzyszy. Skąd to poczucie zagrożenia? - Ty masz do niej największe prawo.
Jake zacisnął dłoń. - Dziękuję, Violet.
- Bank... - Urwała, widząc że mężczyźni po drugiej stronie patio wstają od stolika i ruszają w ich kierunku. O, nie! Obaj sięgnęli jak na komendę pod marynarki. Boże, nie! - Na ziemię, Violet! - krzyknął Jake.
Anula
Ich stolik przewrócił się z trzaskiem. Violet padła na ziemię, Jake rzucił się na nią, osłaniając własnym ciałem. Nie przed swoją obstawą. Przed kimś innym! Jakaś kobieta pisnęła. Huknęły strzały. Okno wystawowe obok rozprysło się w drobny mak, zasypał ich grad odłamków szkła. Ludzie obecni na patio chowali się pod stoliki. Violet, nie zważając na kanonadę, usiłowała wydostać się spod Jake'a. Między nimi a strzelcem leżał agent FBI Lennox. Plecy jego marynarki nasiąkały powoli krwią.
s u lo
- Nie ruszaj się! Zostań tam! - wrzasnął ochroniarz Jake'a i puścił się w pogoń za strzelcem.
Violet zobaczyła teraz człowieka, który próbował ich zabić - i
a d n a c s
rozpoznała go. Stał kiedyś pod jej hotelem. Widziała go w centrum handlowym. Chodził za nią od paru tygodni... i w końcu doprowadziła go do Jake'a.
Jake podskoczył do Lennoksa, przy którym klęczała już jedna z klientek kafejki.
- Niech ktoś dzwoni pod dziewięćset jedenaście! - zawołała. Jestem pielęgniarką, ale tego człowieka trzeba przewieźć do szpitala! Lennox poruszył ustami. Oczy mu się szkliły, poszukał wzrokiem Jake'a. Kiedy ten się nad nim pochylił, szepnął mu coś na ucho. - On potrzebuje powietrza! - krzyknęła pielęgniarka, odpychając Jake'a od rannego. Jake cofnął się ze ściągniętą twarzą. Lennox jakby się uspokoił; kiwnął nawet nieznacznie głową.
Anula
- Chodźmy - mruknął Jake, biorąc Violet za rękę. Wtopili się w tłum gapiów i w chwilę potem szli już jak gdyby nigdy nic w kierunku stacji metra Cleveland Park. - Znają cię tu aż za dobrze - mruknął Jake, oglądając się przez ramię. - To właśnie powiedział mi Lennox. Umiera od kul, które były przeznaczone dla mnie, a martwi się, że sprawa nabierze rozgłosu. Jezu, jak mnie to wszystko mierzi! - Wiem - powiedziała cicho. - Przepraszam. Jake spojrzał na nią
s u lo
ze zdziwieniem, a potem położył jej dłoń na ramieniu.
- Nie, Violet. To nie była twoja wina. Słuchaj, rozsądniej będzie się rozstać. Razem stanowimy lepszy cel.
a d n a c s
Nawet nie wiedział, jak słuszne są jego obawy. - Ale twój ochroniarz...
- Będzie wiedział, gdzie mnie szukać - zapewnił ją Jake. - Mam nadzieję, że dopadnie tego sukinsyna. Teraz idź. Proszę. Skontaktuję się z tobą wkrótce.
Violet posłuchała. Stojąc już na schodach ruchomych zwożących pasażerów na podziemny peron, obejrzała się przez ramię. Nie dostrzegła na nich Jake'a. Miała nadzieję, że jest bezpieczny i że jego ochroniarz rozprawi się ze skrytobójcą, którego nasłała na niego Koalicja. Jeśli mu się jednak nie uda, to zamachowiec wie, gdzie się zatrzymała i przyjdzie po nią. Żywiła nawet nadzieję, że tak się stanie. Będzie miał wtedy do czynienia z nią.
Anula
ROZDZIAŁ SZESNASTY Poniedziałek, 23 czerwca W poniedziałek przed południem Matt, mając za sobą najgorszy w swym życiu weekend, usłyszał najpierw stłumiony okrzyk Kipa: „Tam nie wolno!", a zaraz potem drzwi gabinetu otworzyły się z impetem. Koło jego głowy przeleciała duża, gruba koperta. Ciężka, sądząc
s u lo
po sile, z jaką uderzyła w biurkową lampę. Mattowi nie chciało się wierzyć, że rzuciła ją stojąca w progu drobna blondynka o pałających wściekłością oczach.
- Przepraszam - wysapał Kip, który wcisnął się za intruzką do
a d n a c s
gabinetu i teraz próbował ją z niego wyciągnąć. - Honey, naprawdę nie powinnaś...
- Nie? - Kobieta dźgnęła asystenta łokciem pod żebra. Kip skrzywił się z bólu i puścił ją. - Nie powinnam? Skoro już mowa o tym, co się powinno, a co nie, to może poruszymy temat mężczyzn, którzy najpierw uwodzą niewinne dziewice, a potem nie dość, że je rzucają, to jeszcze pognębiają idiotycznymi oskarżeniami! Może o tym pogadamy?
Teraz Matt ją rozpoznał. Przyjaciółka Carey. Widywał ją w ogólnie dostępnych rejonach Białego Domu, ale omijał szerokim łukiem, bo z daleka pachniała mu kłopotami. - W porządku, Kip.
Anula
- W porządku? - podchwyciła Honey, kiedy Kip wycofał się ostrożnie i zamknął za sobą drzwi. - Sukinsyn z ciebie, Tynan, a to, co zrobiłeś Carey, wcale nie jest w porządku. - Doceniam twoje oburzenie. - Od dzieciństwa miewał do czynienia z rozhisteryzowanymi kobietami, ze swoją matką na czele. Wiedział, jak się w takich sytuacjach zachować. - Ale gdybyś znała wszystkie okoliczności... Uchylił się przed następną wielką kopertą, która poleciała w jego kierunku.
s u lo
- Masz tu resztę tej swojej durnej dokumentacji -oznajmiła Honey. - Carey, kiedy odwoziłam ją na lotnisko, kazała mi przysiąc, że przekażę ci te papiery, nie zaglądając do środka. Ja bym to na jej
a d n a c s
miejscu spaliła. Na twoim samochodzie. Ale z niej już taka sumienna, honorowa idiotka.
- Na lotnisko?
Carey opuściła Waszyngton? Na zawsze? - Wróciła do Kansas City. Moje gratulacje. Ty się nie znasz na kobietach, Tynan, bo gdybyś się znał, nigdy by ci do głowy nie przyszło, że Carey Benton może... Zapiszczał interkom. - Proszę pana - powiedział Kip. - Jake Ingram na drugiej linii. To chyba coś ważnego. W oczach Honey pojawiło się zaciekawienie. - On powiedział, że kto? Jake Ingram?
Anula
- Wydawało ci się. - Matt uciszył ją gestem i sięgnął po słuchawkę. - Tak? - Matt? - To rzeczywiście był Jake. - Co się stało? - Jestem na Connecticut Avenue. Była strzelanina. Pewien agent FBI dostał kulkę przeznaczoną dla mnie, a mój ochroniarz pobiegł za zamachowcem. Po agenta przyjechała już karetka. Powinienem złożyć zeznanie. Ale w tych okolicznościach chyba rozsądniej zrobię, nie wracając na miejsce zdarzenia.
s u lo
- Gdzie dokładnie jesteś? - Matt zanotował podany przez Jake'a adres. - Już tam jadę.
a d n a c s
Odłożył słuchawkę i spojrzał na Honey Evans.
- To była moja macocha - zełgał. - Muszę wyjść.
- Jak to? - rzuciła wyzywająco Honey, kiedy wkładał marynarkę. - Twoja macocha nazywa się Jake Ingram?
- Nie, Jackie Graham. Umyj sobie uszy. - Wiem dlaczego nie chcesz mi powiedzieć, o co chodzi paplała dalej Honey, wychodząc za nim z gabinetu. - Uważasz, że kobiety nie potrafią trzymać gęby na kłódkę, tak? Carey też za taką miałeś, ty szczurzy pomiocie. Matt zatrzymał się przy biurku Kipa. - To była moja nowa macocha, Jackie. Jadę po nią do hotelu. Jasne? - Jasne. - Carey dobrze wybrała swojego następcę.
Anula
- Naprawdę? - naskoczyła na Kipa Honey. - A jak brzmi jej nazwisko? - No, oczywiście, że Tynan. - Boże, ratuj. - A jej panieńskie nazwisko - dorzucił z naciskiem Matt - brzmi Graham. - No właśnie - podchwycił Kip. - Jackie Graham Tynan. - Nienawidzę cię — poinformowała Matta Honey. - Cieszę się, że Carey wyjechała. Szkoda jej było dla ciebie. Ale ty mi jeszcze
s u lo
zapłacisz za to, coś jej zrobił. Niewiele mogę, ale nie myśl, że nie będę próbowała.
- Tak, wiem. - Matt otworzył drzwi i przepuścił ją przodem. -
a d n a c s
Carey jest niewinną ofiarą, a ja palantem. Zapamiętam.
- Ty naprawdę niczego nie rozumiesz. - Honey odmaszerowała korytarzem z wysoko uniesioną głową.
Matt zawahał się. Potem zerknął na Kipa, który wpatrywał się w niego intensywnie.
- Mam dla ciebie zadanie specjalne. Spróbuj ustalić, od kogo pochodzą te przecieki. Jeśli ci się to uda, nie mów nikomu, tylko mnie.
Z tymi słowami wyszedł, żeby śpieszyć na ratunek swojemu przyjacielowi Jake'owi. - Mamo! - zapiszczała młodsza siostra Carey, Annie. - Carey znowu ogląda C-SPAN! Boso, z włosami ściągniętymi w koński ogon,w szortach i przywłaszczonym wielkim T-shircie z napisem University of Chicago
Anula
na piersiach, Carey siedziała po turecku na zniszczonej rodzinnej sofie. - Czekam na telefon - oznajmiła, nie odrywając oczu od ekranu telewizora. - A ty co byś chciała oglądać? - Wszystko, byle nie to! - fuknęła Annie. Ich druga siostra, Liz, studentka college'u spędzająca w domu letnie wakacje, zajrzała do salonu i zrobiła minę do zgrzybiałego senatora przemawiającego właśnie z mównicy.
s u lo
W przejściu między salonem a kuchnią pojawiła się mama. Była w dżinsach i fartuszku.
- Carey, jest dziś w programie jakaś transmisja z Białego Domu? - spytała.
a d n a c s
- Nie ma - przyznała Carey i rzuciła siostrze pilota. - Uwaga na głowę.
Annie przechwyciła go w locie i zaczęła surfować po kanałach, zatrzymując się na dłużej na tych, które transmitowały mecze albo nadawały opery mydlane.
- Rozchmurz się, Carey - rzekła Liz. - Może wybuchnie jakiś skandal z wysoko postawionym urzędnikiem państwowym w roli głównej, zwołają konferencję prasową i zobaczysz gdzieś na sali swojego Matta Tynana. - Dzięki za pocieszenie - mruknęła Carey, wstając. - A Biały Dom z pewnością jest ci wdzięczny, że tak dobrze mu życzysz. - Ja bym wolała, Carey - wtrąciła mama – żebyś wykorzystała swoją wizytę na zrobienie czegoś produktywnego, na przykład
Anula
zainstalowała mi ten nowy program do zarządzania e-mailami, tak jak obiecałaś. - Twoje życzenie - odrzekła Carey, kierując się do gabinetu - jest dla mnie rozkazem. Tato wpadł kiedyś na pomysł, żeby urządzić gabinet w garażu. Założył tam klimatyzację, wstawił grzejnik, kupił biurko i sprzęt komputerowy. Posadzka była nadal cementowa, upstrzona starymi plamami oleju, i ziębiła Carey w stopy.
s u lo
- Dobrze być królową - przyznała matka, drepcąc za nią. - Wróciłaś na dobre? - spytała idąca za nimi Liz.
- Nie. - Carey usiadła do komputera i włożyła do stacji nowy
a d n a c s
CD, który podała jej matka. - Senator O'Donnell zaproponował mi pracę i przyjęłam jego ofertę. Nie wypada się teraz wycofać, nawet gdybym chciała. Jak by to wyglądało?
Carey zakończyła instalację programu i pokazała matce, jak się nim posługiwać. Potem, by się upewnić, czy działa prawidłowo, sprawdziła swoją skrzynkę pocztową.
Jej uwagę przyciągnął od razu adres zwrotny jednego z maili, które w międzyczasie do niej napłynęły. Nachyliła się do ekranu:
[email protected]. Otworzyła go, podniecona. Cantrell odpowiadał na jej telefon za pośrednictwem Internetu, podając swoje namiary na wypadek, gdyby nadal chciała się z nim skontaktować. Zapisała numer i natychmiast wylogowała się z sieci. Rodzice mieli wciąż modem telefoniczny.
Anula
- Czy ta linia... - Ugryzła się w język. Ich domowa linia telefoniczna nie była kodowana, ale w miarę bezpieczna. - Muszę wykonać telefon zamiejscowy. Zapłacę za połączenie. - Do Matta? - spytała Liz. Carey odpędziła ją niecierpliwym gestem i wybrała numer. - Cantrell - rozległo się w słuchawce. - Dzień dobry, panie Cantrell. Carey Benton z tej strony. Rozmawialiśmy kiedyś, pamięta pan?
s u lo
- Tak, pamiętam. Przemyślała pani sprawę?
- Obiecał mi pan numer telefonu - zauważyła.
- W zamian za pewne informacje - odparował.
- Umowa była taka, że pan zacznie pierwszy. Nie na darmo
a d n a c s
spędziła rok na Beltwayu.
Matt zatrzymał się na rogu, który wskazał mu Jake. Nie podobało mu się, że Jake chodzi po mieście bez ochrony. Niewiele z tego wszystkiego rozumiał - ale wyczuwał zagrożenie. Jake wyrósł obok samochodu jak spod ziemi i zajrzał do środka przez zamkniętą szybę. Matt otworzył mu drzwi. W chwilę potem jechali już Connecticut Avenue, mijając wozy policyjne z migającymi na dachach niebieskimi kogutami, i żółtą taśmę, którą otoczono miejsce strzelaniny. - Masz jakieś wieści? - Jake opadł ciężko na oparcie fotela. Twarz miał wymizerowaną, był wyraźnie zmęczony. - Ze szpitala? - Przykro mi, Jake. Ten agent zmarł po przewiezieniu do kliniki w Bethesdzie.
Anula
- Cholera. - Jake zamknął oczy. - Tak lubiłeś tego Lennoksa? - Straszny był z niego sztywniak. Co nie zmienia jednak faktu, że... - Tak. - Lennox oddał życie za Jake'a. - Ale nie obwiniaj się o to. Wykonywał swoje obowiązki, zginął na służbie. - Ciekawe, czy mojemu ochroniarzowi udało się dopaść tego zamachowca.
s u lo
- Gdyby to zrobił, przed kim by cię w przyszłości ochraniał spróbował zażartować Matt. Jake roześmiał się chrapliwie.
- Daj spokój, Tynan. Chyba nie myślisz, że dybie na mnie tylko
a d n a c s
jeden facet, co? Nawet jeśli ten drań zostanie schwytany i zabity, nadal będę potrzebował ochrony. Mają ją już moi rodzice, brat, Tara. Ta nastająca na moje życie Koalicja, to coś poważniejszego od operacji Proteusz. Poważniejszego od włamania do Banku Światowego. Nawet sobie nie wyobrażasz.
Mattowi przemknęło przez myśl, że jednak miał rację, obawiając się o Carey. Z dala od niego, w Kansas City, będzie bezpieczniejsza. Może nawet szczęśliwsza. - Nie uwierzyłbyś, jaką mam wybujałą wyobraźnię. Ale wolę stąpać twardo po ziemi. Zasłużyłem chyba sobie, żebyś powiedział mi coś więcej.
Anula
- Jesteś pewien, że chcesz wziąć na siebie taką odpowiedzialność? - Jake zerknął na Matta spod oka. -To poważna sprawa. Odpowiedzialność. No, fajnie. Ale przecież i tak siedzi już w tym po uszy. Może pora zacząć działać odpowiedzialnie, a nie tylko być za coś odpowiedzialnym. Może gdyby postępował tak z Carey... - Zaryzykuję - mruknął. - Jedziemy do mnie i tam wszystko mi opowiesz. Jake wyraźnie się odprężył.
s u lo
Jeszcze jeden dzień, pomyślała Carey, parkując przed małym pudełkowatym domem z okresu budowlanego szaleństwa, jakie rozpętało się po drugiej wojnie światowej. Jeszcze jeden wywiad ze
a d n a c s
starszą osobą pamiętającą tamte czasy.
Zamknęła samochód, który pożyczyła od swojego brata, Ricky'ego, na tę przeprawę przez most z Kansas City w Kansas, do Kansas City w Missouri, i pomachała parze siwowłosych staruszków siedzących na werandzie sąsiedniego domu. Uśmiechnęli się i też jej pomachali.
Podeszła ścieżką do drzwi domu i zapukała. Otworzył jej zażywny starszy mężczyzna z sumiastym wąsem, w okularach w drucianej oprawce na nosie. Wypisz, wymaluj, Święty Mikołaj. - Słucham? - zapytał. - Panna Benton, tak? To pani do mnie telefonowała?
Anula
- Tak, panie Sloane. - Uścisnęli sobie ręce. - Dziękuję, że zgodził się pan ze mną porozmawiać. Chociaż nie mogę panu zapłacić, tak jak to zrobił ,Inquisitor". - E tam, nie ma o czym mówić. - Machnął lekceważąco ręką. Może usiądziemy sobie tutaj, na werandzie - zaproponował, wskazując dwa metalowe, pomalowane na biało krzesła. - Sąsiedzi gotowi jeszcze wziąć mnie na języki, jeśli zaszyję się z taką ładną panienką w domu, nieprawdaż? Miałbym się z pyszna przed Myrną.
s u lo
- Przepraszam. - Carey usiadła. - Myślałam, że jest pan wdowcem.
- Bo i jestem, złotko, ale to nie znaczy, że nie rozmawiam z moją
a d n a c s
kochaneczką co niedziela na przykościelnym cmentarzu. - Sloane zajął miejsce naprzeciwko. - Podobnie było, kiedy służyłem w marynarce wojennej i wypływałem na długie miesiące w morze. Tylko że wtedy listy pisałem. Taka miłość nie rdzewieje. Wiem, że Myrna czeka tam cierpliwie, aż zawinę do tego ostatniego portu. Carey uśmiechnęła się ze wzruszeniem. Zawsze pragnęła takiej miłości. Dlaczego jej serce musiało wybrać Matta Tynana, który nie był do niej zdolny?
- A więc przyjechała tu pani, żeby usłyszeć, jakie informacje sprzedałem temu przecherze Cantrellowi -ciągnął Sloane. Obiecywał, że zachowa moje nazwisko dla siebie, ale ja nie jestem taki pierwszy naiwny. Nie miałem tylko wyboru. Potrzebne mi były pieniądze na aparat słuchowy, a ubezpieczenie za to nie zwraca. Tak czy siak, wcale się nie zdziwiłem, że pani o mnie powiedział.
Anula
Carey pominęła to milczeniem. - Jak już panu mówiłam przez telefon, zajmuję się tą sprawą prywatnie, ale tym, czego się od pana dowiem, będę się może musiała podzielić z pewnymi wysoko postawionymi osobami z kręgów rządowych. - Cieszę się, że wykłada pani kawę na ławę - odparł pan Sloane, popatrując na nią bystro. - A ufa pani tym ludziom? - Tak, proszę pana. Bez reszty.
s u lo
- Rad to słyszę. Bo widzi pani, nie powiedziałem temu przecherze Cantrellowi nic ponadto, czego sam mógłby się dowiedzieć, gdyby tylko wiedział, gdzie szukać.
a d n a c s
- Zauważyłam. - Między innymi z tego powodu Matt zaczął ją podejrzewać; to, co wyszperała w archiwach, pokrywało się w zasadzie z rewelacjami Cantrella. - Mam nadzieję dowiedzieć się od pana, skąd pan wiedział, gdzie szukać. Sloan uśmiechnął się.
- Złotko, ja nie musiałem niczego szukać. Ja to od początku wiedziałem. W latach sześćdziesiątych sam pracowałem w Waszyngtonie. Byłem asystentem świeżo upieczonego senatora z Missouri zasiadającego w Senackiej Komisji do spraw Służb Specjalnych, która nadzorowała budżet CIA, w tym operację Proteusz. Carey zesztywniała. - I tamten senator z Missouri wiedział o eksperymentach genetycznych przeprowadzanych na dzieciach, kiedy te eksperymenty były wciąż w toku?
Anula
- On nadal piastuje ten urząd - oznajmił Sloane. -To... - Senator Wendell Bermann - dokończyli jednym głosem. Violet Vaughn wyregulowała fotel używanego forda, którego kupiła za gotówkę w autokomisie w Maryland. Swojego pick-upa zostawiła kilka tygodni temu w Kolorado. Paradoksalnie, w całym tym chaosie, jakim stało się jej życie, jazda bocznymi drogami, gdzie oczy poniosą, nadal sprawiała jej frajdę. Teraz łączyła przyjemne z pożytecznym, odciągając od swoich
s u lo
dzieci tego drania, który zabił przyjaciela Jake'a z FBI.
Regulując lusterka, zauważyła zaparkowany kawałek dalej czarny samochód, który jechał za nią od samego hotelu.
a d n a c s
Kiwnęła głową z pełną rezygnacji satysfakcją. Depcz mi po piętach, sukinsynu. Depcz.
Anula
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Opowieść Jake'a była niewiarygodna. Matt jednak mu uwierzył. Siedzieli od ponad godziny w mieszkaniu Matta i ten słuchał o straconym dzieciństwie Jake'a, człowieka udoskonalonego genetycznie. Jake mówił o szpiegach, porwaniach, morderstwach. Mówił o rozproszonym po świecie rodzeństwie, z którego do tej pory udało mu się odnaleźć tylko jedno,
s u lo
a teraz miał przywieść przed oblicze sprawiedliwości drugie.
- A do tego wszystkiego - zakończył Jake, wpatrując się w swoją puszkę piwa - Tara jest na mnie wściekła jak osa o to ciągłe przesuwanie ślubu. Masz jakieś propozycje, casanowo?
a d n a c s
Zanim Matt zdążył odpowiedzieć, zadzwonił telefon komórkowy Jake'a. Jake odebrał.
- Tak? Mhm. Rozumiem. Nie, przynajmniej się starałeś. Będę tam, - Przerwał połączenie. - To był Robert, ten mój ochroniarz. Zabójca Lennoksa uciekł.
- Cholera - mruknął Matt. Świat Jake'a z minuty na minutę stawał się coraz mroczniejszy. - Podrzucić cię gdzieś? - Gdybyś mógł. - Wstali. Jake położył dłoń na ramieniu Matta. I dziękuję, Tynan. Naprawdę mi pomogłeś. W czwartek, na dzień przed głosowaniem w Senacie, brak snu dawał się już wszystkim porządnie we znaki, ale wyniki tego zbiorowego wysiłku były mizerne. Nad inicjatywą edukacyjną wisiały czarne chmury. W Zachodnim Skrzydle panowała atmosfera domu pogrzebowego.
Anula
Domu pogrzebowego, w którym bez ustanku dzwonią telefony. Do gabinetu Matta wparadowała Rita, wołając: - Poczta przyszła! Matt spojrzał na nią obojętnie i pochylił się z powrotem nad dokumentami, które właśnie studiował. - Och, myślę, że chętnie tego posłuchasz - rzekła Rita, przysiadając na krawędzi biurka. - Mam tu coś, od czego skarpetki ci pospadają. Chcesz kawy? - Postawiła przed nim papierowy kubek, obok położyła wydruk z faksu.
s u lo
Przetarł oczy i ignorując kawę, spojrzał na faks. I natychmiast się ożywił.
a d n a c s
„Senator Wendell Bermann w latach 1965-1972 zasiadał w Senackiej Komisji do spraw Służb Specjalnych". Od początku wiedział o operacji Proteusz. - Jasny... - Matt spojrzał na Ritę. - Skąd to masz? - Źródło anonimowe - odparła.
- Czyli niepewne. - Matt nie krył rozczarowania. - Anonimowe dla ciebie, gołąbeczku, nie dla mnie. A jeśli o mnie chodzi, to ufam temu źródłu bezgranicznie. - Obdarzyła go sacharynowym uśmiechem. - Zdajesz sobie sprawę, że skoro CIA pozwalało Bermannowi trzymać łapę na kasie, zwłaszcza w tamtych latach... - To musieli mieć na niego jakiegoś haka, żeby im nie podskakiwał - dokończył Matt. - Ciekawe, co by to mogło być. Masz kogoś w CIA?
Anula
Ethan Williams. Prawdopodobnie. Mart nigdy nie zapytał o to wprost. Ethan nigdy tego nie przyznał. - Proponujesz szantażowanie Bermanna? - Skądże znowu. Wykręcimy mu tylko boleśnie rączkę. - Nie zgadzam się. Ale mam inny pomysł. Wywołał przez interkom Kipa. - Zadzwoń do senatora Bermanna i poproś go do mojego biura, dobrze? - Uśmiechnął się. - Gdyby stawał okoniem, powiedz, że nim
s u lo
minie doba, sam będzie się do mnie wpraszał. Spojrzał na Ritę.
- Dzięki. Idę powiedzieć prezydentowi, że żyjemy.
a d n a c s
- Ogol się najpierw - doradziła mu Rita. -I niech Kip umówi cię z fryzjerem. Zaczynasz wyglądać jak handlarz kradzionymi
samochodami. Chyba zauważyłeś, że staczasz się bez Carey, co? - Owszem. - Przeczesał palcami włosy i spojrzał przyjaciółce w oczy. - Schrzaniłem sprawę, Ruda. Nie wiem... nie wiem, jak to teraz odkręcić. Jesteś kobietą, znasz Carey. Poradź coś. - Pomyślę nad tym - odparła Rita, ruszając do drzwi. Za łatwo poszło, pomyślała Violet, jadąc w piątek wczesnym wieczorem wyboistą gruntową drogą prowadzącą do jej rancza w Kolorado. Znała jak własną kieszeń te równiny, te góry, ten wąski mostek przerzucony nad potokiem. Wmawiała sobie, że jej ranczo jest bezpieczne. Ale bezskutecznie. Samochód wysłanego przez Koalicję skrytobójcy jechał za nią, na co tak liczyła, od samego Waszyngtonu. Im bardziej oddalali się od
Anula
wschodniego wybrzeża, tym spokojniejsza była o Jake'a. Zdając sobie sprawę, że sama na mało uczęszczanej szosie stanie się łatwym celem, spróbowała zgubić go w Kentucky. I chyba jej się to nie udało. Zatrzymując się na noclegi w jakichś podrzędnych motelikach, była przygotowana na to, że nie doczeka rana. Każdy poranek, kiedy ładowała bagaże do samochodu przed wyruszeniem w kolejny etap długiej podróży, wydawał jej się zbyt piękny, by mógł być prawdziwy.
s u lo
Jest biologiem, nie szpiegiem. Jest po mężu ran-czerką. Jest matką. Ale musi wrócić na ranczo, na którym pracowali tak długo z Dale'em Hobsonem. Najchętniej pojechałaby do Gretchen, na
a d n a c s
Brunhię, ale nie mogła wymagać od swego sąsiada i przyjaciela, Travisa Deana, by bez końca doglądał opuszczonego gospodarstwa. Trzeba poczynić jakieś oficjalne kroki, by jej zbuntowana pasierbica, Susanna, nie miała kłopotów z jego przejęciem, kiedy się w końcu odnajdzie.
O ile Susanna w ogóle się odnajdzie.
Dom nie wyglądał wcale na opuszczony ani zaniedbany; dobry przyjaciel z tego Travisa. Pick-up stał tam gdzie zawsze, na podjeździe przed werandą. Założyłaby się, że Travis co parę dni uruchamia silnik, żeby się nie zastał. Wprowadziła samochód, którym przyjechała, do szopy i przykryła go brezentową płachtą. Sama nie wiedziała po co.
Anula
Uporawszy się z tym, weszła do domu. Włączyła komputer i napisała list do Susanny na wypadek, gdyby pasierbica - która uciekła po śmierci Dale'a - wróciła kiedyś do domu. Podeszła potem do okna i zobaczyła tuman kurzu ciągnący się za nadjeżdżającym samochodem. To może być ktokolwiek. Sąsiad Travis Dean. Jakiś nastolatek śpieszący się na kolację. Wracająca do domu Susanna. Żałowała, że tak mało czasu jej pozostało. Wiedziała, że dojdzie
s u lo
do czegoś takiego od chwili, kiedy rząd przejął fundację Henry'ego. Wiedziała to od dnia, w którym Henry'ego zamordowano. Od włamania do Banku Światowego. Teraz czuła tylko ulgę.
a d n a c s
Wszystko, co się zaczyna,- prędzej czy później się kończy. Piątek, 27 czerwca
Zielone „tak" zapłonęło w rogu telewizyjnego ekranu. - Tak! - krzyknęła Liz Benton, zrywając się z kanapy. - Remis! Tak!
Carey przyjęła wynik głosowania ze spokojem. Miała swój udział w tym sukcesie, przekazując Ricie informację o Bermannie. - Nie rozumiem - fuknęła Annie. - Remis to nie zwycięstwo, prawda? Liz przewróciła oczami. - W przypadku równego podziału głosów decydujący jest głos wiceprezydenta. - I myślisz, że on zagłosuje na „tak"? - Tak - powiedziały chórem Carey i Liz.
Anula
- To dlaczego Carey się nie cieszy? - spytała wciąż nieprzekonana Annie. W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi i Annie, nie czekając na odpowiedź, pobiegła otworzyć. Wróciła po chwili, prowadząc za sobą... Matta. Carey odebrało głos. To naprawdę Matt. W garniturze, pod krawatem i z bukietem stokrotek w ręku. Przestąpił z nogi na nogę. Uśmiechnął się niepewnie, potem spoważniał, zwiesił głowę i spojrzał na nią błagalnie.
s u lo
Carey podniosła się powoli z sofy. Mart. Tutaj. W Kansas. W trakcie najważniejszego w swojej karierze głosowania. - Przepraszam - bąknął. - Carey, tak mi...
a d n a c s
Podbiegła do niego, otoczyła ramionami i pocałunkiem zamknęła usta. Bosa. W spłowiałych szortach. Z włosami ściągniętymi w koński ogon.
Violet wystukała pośpiesznie kilka notek na komputerze, wydrukowała je i wyłączyła maszynę. Wymknęła się z domu, podbiegła do schodów prowadzących do ziemianki i wyciągnęła obluzowaną cegłę przy drzwiach.
Za późno było przekazywać cokolwiek Jake'owi. Musi przenieść swoje nadzieje na inne dziecko - dziecko, które do tej pory nie zostało w to wszystko wplątane. Po raz drugi w tym tygodniu zdjęła z szyi naszyjnik, który nosiła od śmierci Henry'ego. Wisiały na nim dwa pierścionki z rubinami, które uważała zawsze za ich ślubne obrączki. Popatrzyła na nie po raz ostatni.
Anula
Potem wrzuciła obie do białej koperty, do której wsunęła wcześniej zaszyfrowany list. Zakleiła kopertę, drżącą ręką wcisnęła ją w dziurę w ścianie i wstawiła na powrót cegłę. Teraz ma jeszcze jeden powód, by modlić się o powrót Susanny. Z głębokiego cienia schodów prowadzących do piwnicy obserwowała z mieszaniną strachu i podniecenia czarny samochód zatrzymujący się przed domem. Wysiadł z niego mężczyzna.
s u lo
Ten sam, który śledził ją od tygodni w Waszyngtonie. Ten sam, który usiłując zamordować jej syna Jake'a, zastrzelił agenta FBI, Lennoksa.
a d n a c s
Znalazł ją.
- To Matt Tynan - powiedziała Carey - a to moja młodsza siostra Annie, moja druga siostra Liz, a ten przy schodach, to mój brat Ricky. - Upuściłeś to. - Annie podniosła z ziemi bukiet stokrotek, z którym przyszedł Matt. - To chyba nie dla mnie? - Myślałby kto, że codziennie dostajesz kwiaty od mężczyzn ofuknęła ją Liz.
- Zaraz, my chyba widzieliśmy cię w zeszłym roku w telewizji odezwał się Ricky. - Włóż je do wody - rzuciła Carey do Annie i pociągnęła Matta do drzwi. - Powiedzcie mamie i tacie, że poszliśmy na spacer.
Anula
Violet czekała z ręką wepchniętą w kieszeń i zaciśniętą na kluczykach do pick-upa. Mężczyzna wszedł na werandę i zniknął jej z oczu, ale słyszała jego kroki na drewnianej podłodze. Zatrzymywał się co jakiś czas. Pewnie zaglądał w okna. Odczekała, aż skręci za węgieł. Teraz albo nigdy. Wybiegła z kryjówki, w kilku susach dopadła do pick-upa i zdyszana wskoczyła do szoferki. Za stara już jestem na to, przemknęło jej przez myśl. Roztrzęsioną ręką wepchnęła kluczyk do stacyjki. Silnik zaskoczył od pierwszego razu. Niech cię Bóg błogosławi, Travis.
s u lo
Ruszyła ostro z miejsca. We wstecznym lusterku zobaczyła
a d n a c s
wysłannika Koalicji biegnącego do samochodu. O to jej chodziło. Miała nadzieję, że agent nie zdążył jeszcze poinformować Koalicji, gdzie znajduje się jej ranczo.
Wcisnęła mocniej pedał gazu i przyśpieszyła, licząc na to, że jej prześladowca postąpi tak samo. Nie zawiodła się. Doganiał powoli starego pick-upa. Sto dziesięć, sto trzydzieści, sto czterdzieści kilometrów na godzinę. Ciągnący się za nią tuman kurzu ograniczał widoczność. I bardzo dobrze.
Przed samym mostem nad głębokim przełomem strumienia dała po hamulcach. Pick-up wpadł w poślizg i ustawił się w poprzek drogi. Nie próbowała nawet ani nie miała gdzie uciekać, odpięła tylko pas bezpieczeństwa i czekała.
Anula
Kurz powoli opadał, dzięki czemu zdążyła jeszcze zobaczyć przerażenie w oczach kierowcy, kiedy ten zdał sobie sprawę, że nie uniknie zderzenia. A potem świat Violet eksplodował łomotem i zgrzytem metalu. Jeszcze długie spadanie i cisza. Ciepło. Miękkość. Spokój.
- Nie powinieneś wyjeżdżać przed samym głosowaniem - rzekła
s u lo
Carey. - Nawet dla mnie. Co powiedzą podatnicy?
- Moja rola dobiegła końca i nie miałem tam już nic do roboty odparł i pocałował ją. - Stewart jest już dużym chłopcem. Nie muszę
a d n a c s
prowadzać go za rączkę.
- Mogę o coś zapytać? - Naturalnie.
- Czy wykorzystaliście tę informację o Senackiej Komisji do spraw Służb Specjalnych, żeby nakłonić Bermanna do poparcia inicjatywy edukacyjnej? - Nie rozumiem.
Matt odwrócił wzrok. Czyżby zrobił coś, czego się teraz wstydzi, na przykład zaszantażował starego senatora? Nie, to do Matta niepodobne! A może... - Mówię o Senackiej Komisji do spraw Służb Specjalnych nadzorującej budżet Meduzy i operacji Proteusz, w której Bermann zasiadał w latach sześćdziesiątych - wyjaśniła łagodnie. - Przesłałam tę informację faksem Ricie.
Anula
- Ty? - Matt zatrzymał się. Carey kiwnęła głową. - Boże. - Matt porwał ją w objęcia i obsypał pocałunkami. - A więc to ty! - Nie powiedziałeś mi jeszcze, jak to wykorzystaliście. Pocałował ją, otoczył ramieniem i ruszyli dalej. - Nie tak, jak to sobie być może wyobrażasz. Kilka dni przed głosowaniem widziałem się z Jakiem. Pozwolił mi powiedzieć prezydentowi o Proteuszu. Kiedy to zrobiłem, Stewart dał mi zielone
s u lo
światło na dogłębne zbadanie sprawy. Oficjalne. Poprosiłem więc Bermanna, było nie było eksperta w tym względzie,o pomoc. Matt wzruszył ramionami.
- Po namyśle Bermann sam uznał, że nasza współpraca będzie
a d n a c s
się układała lepiej, jeśli nie storpeduje najważniejszej dla administracji Stewarta ustawy.
- No popatrz, jacy przyzwoici potrafią być ludzie, kiedy stworzy im się po temu warunki - zauważyła zgryźliwie. - Nie powiedziałem ci jeszcze najważniejszego -ciągnął Matt. Bermann ma taśmy i przekazał je prezydentowi. - Taśmy? Jak w aferze Watergate? Matt uśmiechnął się szeroko. - Stare zaszyfrowane taśmy używane kiedyś, zanim nastała era dyskietek, jako nośniki pamięci komputerowej. Bermann nie ufał Meduzie, sporządził więc po kryjomu kopie ich dokumentacji Proteusza. Carey zaniemówiła z wrażenia. Rewelacja! Na coś takiego czekał Jake Ingram.
Anula
- I pomyśleć, że zawdzięczamy to tobie. Nawet nie zauważyli, kiedy okrążyli cały kwartał i znaleźli się z powrotem pod domem Carey. Słońce chowało się już za horyzont, sąsiedzi wystawiali na trawniki spryskiwacze. Przypominały Carey fontannę z Posejdonem. I Proteusza. Zatrzymali się, oparli o zaparkowany przed domem samochód, który Matt wynajął na lotnisku, i spojrzeli sobie głęboko w oczy. - Kocham cię - wyszeptał Matt. - Wiem, że jestem
s u lo
nieodpowiedzialny, ale będę się starał z tym walczyć. Chcę stworzyć z tobą dom. Chcę... mieć rodzinę. - Głos mu się załamał. - Boże, Carey, jeśli teraz to sknocę...
a d n a c s
- Ciii - szepnęła i pocałowała go w policzek. -Zawsze byłeś odpowiedzialny, Matt. Nawet nie wiesz, jak bezpiecznie się przy tobie czułam.
- Szukałem szczęścia w niewłaściwych łóżkach, Carey. Jeśli się spóźniłem...
- Nie spóźniłeś się - zapewniła go żarliwie. -Wszystko jeszcze przed nami.
Matt pocałował ją gorąco i namiętnie, jakby tym pocałunkiem otwierał przed nią drzwi do przyszłości. - Dziękuję ci, że mnie nie odtrąciłaś - wyszeptał. - Ciebie nigdy nie odtrącę - odszepnęła. - Nigdy.
KONIEC
Anula